Mandino Og Najwieksza Tajemnica Swiata

óOg Mandino

NAJWIĘKSZA

TAJEMNICA

ŚWIATA

Z angielskiego przełożyła Eliza Fijałkowska


Tytuł oryginału THE GREATEST MYSTERY IN THE WORLD




Dla mojego wnuka... BENNETTA LEWISA MANDINO Z miłością


W porównaniu z tym, czym powinniśmy być, jesteśmy tylko na wpół przebudzeni Ogień w nas Jest przygaszony, nasze działania wyhamowane, wykorzystujemy tylko małą cząstkę naszych umysłowych i fizycznych możliwości

William James



Og Mandino był człowiekiem, który nie tylko żył zgodnie z tym, co głosił, lecz również zainspirował miliony ludzi do naśladowania wzoru jego szczęśliwego i owocnego życia. Jest znanym w świecie autorem książek uczących, jak radzić sobie w życiu. Ostatnie z nich to Dar Krzywoustego, Dwunasty z „Aniołów", Sekrety szczęścia i sukcesu. Zostały one sprzedane w ponad trzydziestu dwóch milionach egzemplarzy w dwudziestu językach. Największa tajemnica świata jest ostatnią książką Oga Mandino.


Dotąd w języku polskim ukazały się następujące książki Oga Mandino:

NAJWIĘKSZY KUPIEC ŚWIATA

POWRÓT HAFIDA. NAJWIĘKSZY KUPIEC ŚWIATA CZĘŚĆ DRUGA

NAJWIĘKSZY CUD ŚWIATA NAJWIĘKSZY SEKRET ŚWIATA DAR GWIAZDY AKABAR (Z BUDDY KAYEM) WYBÓR

TESTAMENT SZYMONA POTTERA DWUNASTY Z ANIOŁÓW


Drogi Czytelniku, trzymasz teraz w swoich dłoniach to, co może stać się drogowskazem do lepszego życia. Wyobraź sobie, że książka ta Jest drabiną zbudowaną w niebie, dzięki której będziesz mógł wspiąć się wy­soko ponad niepowodzenia i powierzchowność Twoje­go dotychczasowego życia. Znajdziesz spokój, radość, poczucie godności i sukces.

Wskazówki i rady, które otrzymasz na każdym szczeblu tej niebiańskiej drabiny pozwolą Ci wspiąć się na następny szczebel, aż w końcu znajdziesz siłę i będziesz potrafił przemienić swoje życie - zgodnie z najskrytszymi marzeniami.

Wreszcie... po długim oczekiwaniu... Twoje życie i przyszłość są w Twoich rękach. Teraz masz silę, wiedzę i sposób na to, by wszystkie Twoje kolejne dni stały się specjalnym i wyjątkowym rajem na ziemi.

Zasługujesz na lepsze życie. Twoja przyszłość Jest wreszcie w Twoich rękach. Przeżyj Ją dobrze!

- list znaleziony wśród rzeczy Simona Pottera - sta­rego przyjaciela Oga Mandino

I

Wspomnienia. Nadal słyszę jego spokojny, lecz głęboki głos - jakby mówił to dziś rano, a nie tak dawno temu.

Niepojęte jest to, jak powstała ziemia i kosmos lub w jaki cudowny sposób funkcjonują nasze umy­sły i ciała dzień za dniem. Największą zagadką ludz­kości jest jednak to, że mimo tych wszystkich na­rzędzi, zarówno umysłowych Jak i fizycznych, w ja­kie nas wyposażył Bóg. tak wiele ludzi wciąż potyka się na skalistych ścieżkach niepowodzeń, smutku, biedy i rozpaczy".

Ponad dwadzieścia lat minęło od czasu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem te mądre słowa, lecz jestem przekonany, że wypowiedź tę, mimo jej dłu­gości, przytaczam dosłownie. Powiedział ją mądry stary człowiek Simon Potter, którego poznałem w pewien śnieżny poranek na parkingu na tyłach budynku w północnej części Chicago, gdzie mieściło się wydawnictwo mojego czasopisma „Success Unlimited" - „Sukces bez granic". Karmił gołębie z du­żej brązowej papierowej torby, gdy ja wolno wje­chałem na parking i nasze szybkie przywitanie tego ranka zapoczątkowało znajomość, która wpłynęła na całe moje życie.

Począwszy od naszego pierwszego spotkania w połowie lat siedemdziesiątych, Simon i ja szybko się zaprzyjaźniliśmy. Często po dniu długiej i pełnej napięcia pracy w wydawnictwie, przed powrotem do domu, przechodziłem zmęczony przez obskurny parking, wchodziłem do starego kamiennego bu­dynku po drugiej stronie ulicy, gdzie na drugim piętrze pod numerem 21 odwiedzałem mego przy­jaciela. Jego rady i wskazówki przy kieliszku bia­łego sherry często pomagały mi odpocząć i spojrzeć na moje problemy z większym dystansem. Jestem pewien, że jego mądre i przepełnione miłością myśli znajdowały odbicie w mojej pracy i w tym jak pró­bowałem radzić sobie ze światem.

Niewielkie, zadbane, trzypokojowe mieszkanie Si­mona miało jedną charakterystyczną cechę. Książ­ki! Wszędzie książki, nie tylko ściśnięte w kilku ogromnych, drewnianych szafkach, lecz również ułożone pod każdą wolną ścianą. Starszy pan dum­nie wyjaśnił, że jest to jego życiowa kolekcja „bo­skich książek". W odpowiedzi na mój zakłopotany wyraz twarzy powiedział, że szczerze wierzy w to, że niektóre książki są napisane pod wpływem na­tchnienia Boga, a więc słowa na papierze lub per­gaminie zawierają boskie wytyczne, wskazówki i mądre rady jak lepiej żyć.

Choć mam ponad 180 centymetrów wzrostu, to Simon był przynajmniej o głowę wyższy i choć miał siedemdziesiąt osiem lat powiedział mi, że wciąż pracuje... zatrudniony przez siebie samego jako „gałganiarz ludzkich dusz". Powiedział, że spędza większość dni i nocy poszukując ludzi, których ży­cie jest klęską i znaleźli się na ludzkim złomowisku nieszczęść i rozpaczy. Kiedy tylko znajduje takie zagubione dusze, a są one wszędzie, wykrzyknął, wykorzystuje wtedy swoje „boskie książki", żeby nauczyć ich jak odzyskać nadzieję i wiarę w siebie.

Kiedy Simon dowiedział się, że jestem nie tylko wydawcą czasopisma, ale udało mi się również wy­dać kilka książek, w tym bestseller Największy ku­piec świata, powiedział mi, że od wielu lat pracuje nad napisaniem prostego dziełka, które zawierałoby krótkie, ale mocne zasady życia konieczne do osiąg­nięcia sukcesu. Przyznał, że wiele ze swoich „bo­skich książek" wykorzystał jako źródło, więc zamie­rzał zatytułować swoją skończoną pracę „Memoran­dum od Boga". Dał mi nawet kilka razy do zrozu­mienia, że może mógłbym zastanowić się nad wy­korzystaniem jego krótkiej pracy w jednej z moich przyszłych książek, gdyż w ten sposób dotarłaby do większej liczby czytelników niż on sam mógłby kiedykolwiek zdobyć.

Podczas gdy nasza przyjaźń rozwijała się latem i jesienią 1974 roku, Simon zaczął zwracać się do mnie: „Panie Og". W czasie długich dyskusji, w któ­rych byłem raczej słuchaczem niż mówcą, omówi­liśmy szeroki wachlarz tematów, poczynając od ko­rzyści płynących z poradników aż do przykrego sta­nu naszego świata. Był to bez wątpienia najbardziej pamiętny okres mojego życia, lecz mimo to, z przy­czyn dotąd dla mnie niezrozumiałych, nigdy nie wspomniałem o mojej przyjaźni z Simonem nikomu w biurze. Nawet mojej żonie Bette nic nie powie­działem o tym olbrzymie, który stopniowo uczył mnie. jak pełniej żyć.

Nigdy nie zapomnę tego poniedziałkowego poran­ka, kiedy mój świat nagle całkowicie się zmienił. Przez kilka tygodni nie było mnie w wydawnictwie, gdyż jeździłem po kraju promując Największego kupca świata. Przybyłem do biura bardzo wcześnie, żeby uporać się z nagromadzonymi zaległościami w pracy. Na moim biurku zobaczyłem dużą, brą­zową kopertę zaadresowaną do mnie, ze znaczkami pocztowymi, bez stempla. Po przeczytaniu słów „od starego gałganiarza" w lewym górnym rogu, natych­miast rzuciłem paczkę i wybiegłem z biura. Dobie­głem do parkingu, pognałem między samochodami, na drugą stronę ulicy, do budynku, gdzie mieszkał Simon. Wbiegłem po schodach, wzdłuż korytarza do jego mieszkania i zacząłem walić do drzwi.

W końcu drzwi otworzyła tęga kobieta w obszarpanej sukience z dzieckiem na rękach. Kiedy zapyta­łem o Simona Pottera zaczęła zamykać drzwi. Po­wiedziała, że nie zna żadnego Simona Pottera i że od czterech lat tu mieszka i nigdy nie widziała człowieka, jakiego jej opisywałem.

Nie wiedziałem, co mówić ani myśleć. W końcu zatrzasnęła mi drzwi przed nosem i wolno skiero­wałem się w stronę schodów. Na korytarzu szczę­śliwie zobaczyłem gospodarza domu czytającego ga­zetę przy piecu. Powiedział, że pracuje tu od jede­nastu lat i nigdy nie widział nikogo, kto odpowia­dałby mojemu opisowi Simona. W ciągu kolejnych kilku godzin udręki sprawdziłem komisariat policji na Foster Avenue, szpital, Instytut Osób Zaginio­nych, a nawet okręgową kostnicę na West Polk. Nikt nie miał żadnych danych o osobie, która pa­sowałaby do opisu Simona. Z ciężkim bólem w pier­siach wróciłem do biura i zamknąłem drzwi. Powoli otworzyłem dużą brązową kopertę i przeczytałem wiadomość Simona dla mnie. Pisał, że załącza „Me­morandum od Boga". Prosił, żebym przez sto dni stosował jego mądrość w swoim życiu i jeśli będzie skutkować, to żebym rozważył podzielenie się nią ze światem w jednej z moich książek. O niego mia­łem się nie martwić. Wyruszył na specjalną misję i, chociaż nie będziemy się widzieć przez długi czas, chciał, żebym wiedział, że mnie kocha i będzie się za mnie modlił. Usiadłem, wpatrując się przez dłuż­szy czas po przeczytaniu listu w swoje ręce. Potem wziąłem „Memorandum od Boga" i wolno czytałem. Było tam wszystko czego oczekiwałem, a nawet wię­cej. Podobnie jak słowa Simona stało się ono dla mnie mapą, według której starałem się i nadal się staram kierować moim życiem.

Dopiero kilka miesięcy po tajemniczym zniknię­ciu Simona, pewnego wieczora, gdy szykowaliśmy się do snu, opowiedziałem wszystko Bette. Usiadła przy mnie na łóżku i przez ponad godzinę uważnie słuchała, gdy opowiadałem wszystko, co pamięta­łem o naszych przeżyciach ze starym gałganiarzem.

Na koniec chwyciła mnie mocno za rękę i zapy­tała:

- Czy kiedy go szukałeś, ktoś... ktoś... przyznał, że kiedykolwiek go widział? Ktoś z biura? Któryś z sąsiadów?

- Nikt. To tak jakby poza mną nie istniał. Bette pocałowała mnie w policzek, zaczerwienio­na wzięła stary słownik z szafki pod ścianą. Prze­wróciła kilka kartek zanim przerwała, spojrzała na mnie i zaczęła czytać: „Anioł... istota duchowa prze­wyższająca człowieka siłą i inteligencją... towarzysz i posłaniec Boga... przedstawiciel Boga jako prorok lub nauczyciel".

Odłożyła książkę, przeszła wolno na swoją stronę łóżka, podniosła kołdrę i powiedziała cicho:

- Dobranoc, kochanie.

W mojej następnej książce. Największy cud świa­ta, dokładnie opowiedziałem historię Simona Pottera i oczywiście podzieliłem się z czytelnikami jego „Memorandum od Boga". Jestem dumny, że książka ukazuje się już od dwudziestu lat i jest wykorzy­stywana w setkach programów do walki z alkoho­lizmem i narkotykami na całym świecie. Sprzedaż sięga pięciu milionów egzemplarzy, w piętnastu ję­zykach! Simon przez swoje słowa wciąż ratuje ludzi od smutku i niepowodzeń. Jestem dumny, że mogę być jego posłańcem na małą skalę.



II

Życie bez Simona nie było takie samo. W ciągu dni i tygodni, które nadeszły po jego zniknięciu przestałem się uśmiechać do świata, a wcześniej ciepłe rozmowy w pracy stały się zdawkowe. Nagła zmiana w moim zachowaniu była dla wszystkich widoczna. Nawet zaszczytne stanowisko szefa „Suk­cesu bez granic", na które tak ciężko pracowałem, przestało mnie cieszyć. Więcej czasu spędzałem w biurze za zamkniętymi drzwiami, drzemiąc na skórzanym tapczanie, podczas gdy inni, dobrze przeze mnie wyszkoleni, robili większość pracy skła­dając co miesiąc nowy numer. Co rano, po zapar­kowaniu samochodu, łapałem się na tym, że szu­kam Simona między samochodami, a widok starego budynku, w którym mieszkał, budził we mnie wspomnienia i smutek.

Moje życie poza wydawnictwem również przybra­ło nieoczekiwany obrót. Dostawałem coraz więcej próśb o wygłaszanie referatów na temat sukcesu i szczęścia na zebraniach firm, jako że Największy kupiec świata bardzo dobrze się sprzedawał. W końcu zawarłem bardzo korzystny kontrakt z utalentowaną kobietą Cheryl Miller. Jej agencja, Międzynarodowi Mówcy, mieściła się na przedmie­ściach Chicago. Coraz częściej dla nich pracowałem i otrzymywałem coraz wyższe wynagrodzenia, toteż wydawało mi się, że pojawiając się coraz rzadziej w wydawnictwie postępuję nie fair. Poza tym, pod­pisałem mój pierwszy kontrakt na trzy książki z wy­dawnictwem Bantam Books, które miałem dostar­czać co trzy miesiące po otrzymaniu wysokiej za­liczki. Było to zadziwiające, że właśnie w tym okrop­nym dla mnie okresie, kiedy czułem się taki zała­many i przygnębiony zniknięciem Simona z mojego życia, moja działalność poza czasopismem rozwijała się tak dobrze jak nigdy przedtem.

W końcu, po wielu długich dyskusjach z Bette, postanowiłem zrezygnować z kierowania czasopis­mem „Sukces bez granic". Właściciel czasopisma, W. Clement Stone, potrzebował kogoś, kto mógłby poświęcać całą swoją uwagę i energię na jak naj­lepsze wydanie każdego numeru, a ja nie byłem już w stanie tego robić. Bardzo szanowałem tego człowieka i uważałem, że zasługuje na więcej. La­tem 1976 wysłałem do pana Stone'a list z prośbą o rezygnację, zdjąłem ze ścian w biurze wszystkie fotografie znanych osobistości z ich autografami oraz moje dyplomy, spakowałem je ostrożnie do pudełek i dwa tygodnie po wysłaniu listu odszedłem z pracy po uprzednim ciepłym przyjęciu pożegnal­nym ze współpracownikami. Do dziś mam mały czarno-biały telewizor, który dostałem w prezencie na pożegnanie. Gdy ostatni raz odjeżdżałem z par­kingu, trudno mi było zobaczyć cokolwiek przez łzy. Simonie, dokąd poszedłeś?

W celu uczczenia zakończenia przeze mnie pracy w zespole zabraliśmy naszych dwóch synów, spa­kowaliśmy trochę ubrań do samochodu i udaliśmy się do Scottsdale w Arizonie na upragnione wakacje. Okolica była tak śliczna jak pamiętaliśmy z po­przedniej wycieczki i, przed upływem pierwszego tygodnia naszego pobytu, Betty i ja zaczęliśmy się rozglądać za nowym domem. Znaleźliśmy jeszcze nie wykończony domek z niewielką działką. Bardzo pomocny pośrednik Marby Priutt, z którym jesteś­my nadal w przyjaznych stosunkach, przedstawił nam plany budowy. Budowniczy zgodził się na za­proponowane przez nas zmiany i kupiliśmy to miej­sce. Wróciliśmy do Illinois i wystawiliśmy nasz dom na sprzedaż. Udało się nam go sprzedać w ciągu tygodnia. Na początku października przeprowadzi­liśmy się do Scottsdale i stopniowo zacząłem przy­zwyczajać się do nowego porządku dnia. Nie mu­siałem już więcej ubierać się w oficjalny garnitur, jeść rano śniadania i jechać ponad 30 kilometrów do biura. Teraz mogłem włożyć na siebie stary podkoszulek, szorty, zjeść śniadanie w kuchni z wi­dokiem na basen, potem wejść do pokoju obok, mojego gabinetu, i już byłem w pracy! Kilka mie­sięcy zajęło mi odzwyczajenie się od planowania przy goleniu lub pod prysznicem całego dnia w wy­dawnictwie „Sukcesu bez granic". Teraz było już nowe życie i w końcu przyzwyczaiłem się do niego. Zacząłem nawet grać w golfa kilka razy w tygo­dniu, a Bette nabyła dwa wielkie sklepy z tkanina­mi w Phoenix i Scottsdale. Prawdziwie nowe życie!

Kolejne dwanaście lat po naszej przeprowadzce do Arizony minęły zarówno produktywnie jak i przy­jemnie. Napisałem osiem książek, wszystkie cieszyły się dużym zainteresowaniem i nadal są wydawane. Wiele z nich, a w szczególności The Choice (Wybór), Mission: Success/ [Misja: Sukces!) i A Belfer Way to Lyve [Sposób na lepsze życie) wywołuje więcej listów od miłośników, niż na to zasługuję.

Wzrastało również zainteresowanie moimi odczy­tami, a wynagrodzenie za wystąpienie wzrosło do liczby pięciocyfrowej, w co trudno mi było uwierzyć. Wciąż pamiętam śniadanie z moim najstarszym sy­nem, Daną, który przyjechał do nas ze swojego domu w Flagstaff. Oczywiście, wiedział on, że jego tatko, oprócz pisania, jeździ co jakiś czas po kraju z odczytami, lecz nie miał pojęcia, jakie było moje wynagrodzenie. Właśnie jedliśmy płatki z mlekiem, kiedy od niechcenia zapytał, jaką otrzymuję zapłatę za odczyt. Miał usta pełne płatków, gdy odparłem:

- Dwanaście tysięcy dolarów.

Patrzył na mnie z niedowierzaniem, a płatki za­częły wydawać dziwne odgłosy w jego gardle.

- Musisz jednak pamiętać - dodałem - że to cała godzina.

Wtedy mój inteligentny syn ograniczył rozmowę do faktów, które mógł pojąć:

- Mój Boże, tato, przecież to dwieście dolarów na minutę! Wystarczy, że kichniesz, albo wydmu­chasz nos, i masz setkę!

Mam wrażenie, że od tamtej chwili Dana miał dla swojego starego więcej szacunku.

Simon byłby wtedy ze mnie dumny. W 1983 roku otrzymałem nagrodę od Stowarzyszenia Mówców Krajowych, najwyższe wyróżnienie, jakie może być przyznane mówcy przez tę uznaną organizację. In­nego pamiętnego wieczoru w Chicago w 1983 roku wręczono mi Złoty Medal Napoleona za Osiągnięcia Literackie. W ciągu następnego roku zostałem czternastym członkiem Międzynarodowego Salonu Sławnych Mówców, dołączając tym samym do ta­kich utalentowanych osobistości jak Norman Vincent Peale, Rich DeVos, Art Linkletter i Bob Richards.

Podczas tych lat w Arizonie jeździłem również po kraju i promowałem ukazanie się każdej nowej książki w radiu, telewizji i prasie. Szacuję, że udzie­lałem wywiadów ponad tysiąc dwieście razy, włą­czając sześć minut dla „sławy" w programie Today, i najczęściej sprawiało mi to dużo przyjemności.

Często zastanawiano się nad nakręceniem filmów na podstawie trzech z moich książek z tamtego okresu: The Gift of Acabar - Dar gwiazdy Akabar, The Christ Commission - Misja Chrystusa i The Choice - Wybór Przed swoją przedwczesną śmiercią, Michael Landon był poważnie zainteresowany zre­alizowaniem misji Chrystusa, a dwie pozostałe książ­ki są nadal brane pod uwagę przez różne zaintere­sowane grupy.

Mimo całej mojej działalności często myślałem o Simonie, w szczególności po osiągnięciu czegoś ważnego - jak na przykład trzymając w ręku pierw­szy egzemplarz nowej książki lub po otrzymaniu owacji na odczycie. Ból, jaki odczuwałem po jego odejściu, wyciszył się przez lata aż do dnia, kiedy otrzymałem ogromną cienką przesyłkę. Zanim do końca otworzyłem paczkę wysunęła się koperta. Rozerwałem ją. Była ona od więźnia, który pisał jak bardzo Największy cud świata zmienił jego spoj­rzenie na świat, dał nadzieję na przyszłość. Pisał, że jest artystą i w dowód wdzięczności przysyła mi obraz przedstawiający Simona, który namalował tak, jak go sobie wyobrażał.

Wstrzymałem oddech i ostrożnie zdjąłem cienką warstwę materiału, w który było zawinięte płótno i ujrzałem niemal idealną podobiznę Simona z kie­liszkiem wina w ręku! Nie wiem jak długo ze łza­mi w oczach wpatrywałem się w obraz, zanim po­wiesiłem go nad szafką z książkami, obok mojego biurka.

Później tego dnia, kiedy udało mi się już odzyskać kontrolę nad emocjami, napisałem list do więźnia, dziękując mu za jego wspaniałe dzieło i pytając, jak zdołał oddać takie podobieństwo, skoro nigdy dokładnie nie opisywałem jego wyglądu w moich książkach. Dostałem krótką i prostą odpowiedź. Za­nim przystąpił do malowania obrazu, zasnął po przeczytaniu „Memorandum od Boga". Przyśnił mu się Simon, który powiedział: „Wszystko będzie do­brze, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie do­brze". Twarz, którą namalowała była odbiciem tego, co widział we śnie.


III

Jestem pewien i powtarzałem to w wywiadach już niezliczoną ilość razy, że Bóg gra z każdym z nas w szachy. Wykonuje w naszym życiu ruch, a po­tem siedzi i obserwuje, jak my zareagujemy na Jego wyzwania.

Latem 1988 roku Bóg zrobił duży ruch w naszym życiu, choć wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego spra­wy. Miałem wygłosić mowę w Bostonie. Bette i ja postanowiliśmy zabrać ze sobą jej rodziców. Po przybyciu do Bostonu zamierzaliśmy zawieźć ich do niewielkiego miasteczka w stanie New Hampshire, gdzie spędzili większość swojego życia, zanim przeprowadzili się do Scottsdale, żeby być blisko swojej jedynej córki. Mieliśmy zostawić ich u wujka Bette i dać im bilety lotnicze. Za kilka tygodni wróciliby do Arizony. Oboje nie byli w najlepszym stanie zdrowia i myśleliśmy, że powrót do znajo­mych miejsc i wspomnień sprawiłby im wiele ra­dości.

Podróż na wschód była spokojna. Z Bostonu skierowaliśmy się na północ. Noc spędziliśmy w za­jeździe w Concord. Następnego ranka zawieźliśmy rodziców do wujka Billa do miejsca ich młodości, które nazwę fikcyjnie Langville.

Byliśmy w Bostonie dzień wcześniej niż się nas spodziewano, zatem Bette i ja wybraliśmy się na sentymentalną wycieczkę po jej rodzinnym mieście i okolicy, wspominając i fotografując miejsca, gdzie ponad cztery dekady wstecz zabiegałem o wzglę­dy mojej pięknej pani. Co za wspaniałe wspomnie­nia! Szkoda tylko, że brakowało olbrzymich wią­zów, które czyniły z tej okolicy cudowną, zieloną krainę.

Gdy przejeżdżaliśmy przez mało zaludnione przedmieścia miasteczka pełne brzóz i sosen, mi­nęliśmy wąską polną drogę po lewej stronie. Bette zwolniła i wskazała dość duże ogłoszenie: „Na sprzedaż" u wylotu tej drogi.

- Wiesz, skarbie - powiedziała - przez wszystkie te lata, kiedy tu mieszkałam jako dziecko, nie przy­pominam sobie, żebym kiedykolwiek była na tej drodze. Ciekawa jestem, co może być tutaj do sprze­dania?

Zawróciliśmy i powoli skręciliśmy w starą dro­gę, która była tak wąska, że rosnące po jej obu stronach klony zamykały się nad naszymi głowami tworząc łuk. Pół kilometra dalej wjechaliśmy na wzniesienie i po prawej stronie zobaczyliśmy sa­motny stary dom z napisem: „na sprzedaż". Za­trzymaliśmy się na podjeździe i nie widząc nikogo w pobliżu, bezczelnie zajrzeliśmy do środka. Cu­downie! Na suficie surowe obciosane belki, podłoga pokryta wielkimi wypolerowanymi deskami. Z pew­nością ktoś musiał darzyć to samotne miejsce czułą opieką.

Wciąż jeszcze zaglądaliśmy do środka, gdy pod­jechał samochód i uśmiechnięty mężczyzna pod­biegł do nas przez trawnik. Przedstawił się. Powie­dział, że mieszka niedaleko i jest pośrednikiem przy sprzedaży tego wielkiego domu, który dopiero wczo­raj został wystawiony na sprzedaż. Pokiwał głową z niedowierzaniem, gdyż spodziewał się, że dopiero za kilka tygodni, a nawet miesięcy, uda mu się pokazać dom pierwszym zainteresowanym. Zapytał, czy chcielibyśmy wejść do środka i dokładniej obej­rzeć. Odpowiedzieliśmy, że dziękujemy, gdyż zwie­dzamy tylko okolicę i mamy już własny piękny dom w Scottsdale. Dodałem również, że gdyby przyjechał pięć minut później, już by nas nie było. Odparł, że być może tak właśnie miało być... to znaczy, było mu przeznaczone złapać nas przed odjazdem. Spoj­rzałem na Bette, która westchnęła i poprosiła go o otwarcie drzwi wejściowych. Byliśmy zachwyceni całym domem, każdym pokojem. Wymagał wpraw­dzie dużo nakładu pracy, ale co z tego? Mogliśmy przerobić go według naszego uznania. Pięć godzin później odpowiedzieliśmy na wyzwanie Boga. Wpła­ciliśmy zaliczkę na nowy dom!

Najpierw planowaliśmy, że ten przepiękny stary dom wśród drzew będzie nam służył jako dom na lato, lecz pewnego dnia po powrocie do domu, gdy jechaliśmy na zakupy do Phoenix, ujrzeliśmy gęsty smog, unoszący się nad miastem. To nam wystar­czyło. Postanowiliśmy sprzedać dom w Arizonie i przenieść się na wschód. Pośrednik, który sprze­dał nam stary dom, znał grupę bardzo dobrych stolarzy, hydraulików i elektryków, którzy praco­wali dla niego. Wróciliśmy zatem do New Hampshire, kilka razy spotkaliśmy się z nim, wydaliśmy decyzję dotyczącą przerobienia planów: zbudowania garażu i czteropokojowego mieszkania nad nim dla rodziców Bette. Nie moglibyśmy przecież zostawić najbliższych w Arizonie.

Mieliśmy szczęście. Sprzedaliśmy dom w Scotts­dale za dokładnie sześć miesięcy od daty kupna i jesienią 1989 roku przeprowadziliśmy się na drugi kraniec kraju. Gdy rozpakowywaliśmy wielkie pudła z ciężarówki do naszego nowego miejsca zamiesz­kania, Bette powiedziała:

- Nie robię zbyt dużych postępów w moim życiu. Wróciłam tu, skąd przyszłam wiele lat temu.

Zanim spadł pierwszy śnieg, zamieszkaliśmy w nowym domu.

Ślusarze i budowniczy dokonali mistrzowskiego dzieła, dobudowując pokoje i garaż, a także przebudowując stare części domu. Byłem szczególnie dumny ze swojego nowego gabinetu. To, co przed­tem było nie dokończonym magazynem przykuchennym, po którego ścianach ściekała wilgoć, dzię­ki pomocy syna i ślusarzy zmieniło się w odosob­niony jasny pokój z siedmioma oknami, kominkiem i olbrzymią klonową szafką, w której zmieściły się wszystkie książki. W mojej książce Sposób na lep­sze życie z dużym wysiłkiem opisałem czytelnikom mój gabinet w Scottsdale, lecz zanim została ona wydana, już tam nie mieszkaliśmy. Starałem się w podobny sposób urządzić nowy gabinet.

Nasza mała droga polna, Blueberry Lane, łączyła się z dwupasmową drogą bitą Old Pound Road mniej więcej pół kilometra na wschód od naszego domu. W tym właśnie miejscu Bóg kolejny raz nie­oczekiwanie pojawił się w moim życiu. Na przecię­ciu Blueberry Lane i Old Pound Road mieściła się kamienna zagroda. Na jednym z większych kamieni skierowanych na Old Pound Road znajdowała się płyta z brązu informująca, że zagroda ta została zbudowana w roku 1817, a odnowiona w 1948. Najwyraźniej północna część miasteczka Langville była na początku dziewiętnastego wieku dużo gęś­ciej zaludniona i jeżeli czyjeś zwierzęta oddaliły się z gospodarstwa, sąsiad, który je przypadkowo zna­lazł, przyprowadzał je do tej starej kamiennej za­grody, blokował wejście gałęziami drzew tak, aby krowy, konie, woły i inne bydło pozostały w niej, dopóki nie odebrał ich właściciel.

Wkrótce po wprowadzeniu się odnowiłem stary zwyczaj ze Scottsdale i niemal każdego ranka, po śniadaniu, wychodziłem na parokilometrowy spa­cer. Raz, gdy zbliżałem się do starej zagrody, rudy lis spokojnie i odważnie przebiegł przez drogę kilka metrów przede mną. Zatrzymałem się i popatrzy­łem, jak mały spryciarz zniknął pod krzakami. Za­miast iść dalej, zboczyłem z drogi i skierowałem się ku wejściu do zagrody. Z lekkim wahaniem wszed­łem do środka, a liście pod stopami tłumiły odgłosy moich kroków. Stanąłem całkowicie nieruchomo, czując dziwne pulsowanie wieków. O Boże, piąty prezydent Stanów Zjednoczonych, James Monroe, został zaprzysiężony w tym samym roku, kiedy po­wstała zagroda!

Nie pamiętam, jak długo stałem tak w ciszy po­środku zagrody, gdy nagle usłyszałem tuż obok mnie zachrypnięty niski głos: „Panie Og, wygląda pan wspaniale!".

Przez chwilę czułem zwykły strach. Potem wolno odwróciłem się i zobaczyłem niecałe dziesięć me­trów ode mnie staruszka opartego o ścianę. Uśmie­chał się do mnie i gestem rąk przywołał, abym podszedł bliżej.

Wstrzymałem oddech i ruszyłem w jego stronę -najpierw bardzo wolno, a potem pobiegłem i rzuci­liśmy się sobie w objęcia.

- Simonie - zawołałem. - Czy to naprawdę ty? Och, jak ja za tobą tęskniłem!

Staruszek lekko pogłaskał mnie po głowie i przy­taknął.

- Wiem, wiem. Ja również za tobą tęskniłem, panie Og... Z całego serca!


IV

Po wielu długich westchnieniach i objęciach, Simon Potter zaprowadził mnie do części zagrody położonej w dole, gdzie usiedliśmy, trzymając się mocno za ręce. Z wyjątkiem niewielkiej łysinki na czubku głowy, staruszek wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy go ostatnio widziałem w Chi­cago. Wówczas obchodziliśmy jego siedemdziesiąte dziewiąte urodziny, teraz miał około dziewięćdzie­sięciu pięciu lat. Niesamowite!

Podczas rozmowy dowiedziałem się, że mimo na­szej rozłąki, Simon w jakiś tajemniczy sposób śle­dził wydarzenia w moim życiu przez ostatnie pięt­naście lat. Spytałem go o niektóre wyjątkowe wy­darzenia, które mnie spotkały w ciągu ostatnich kilku lat i okazało się, że nie pominął żadnego faktu. Uśmiechnął się nawet i skomentował takty­kę, której użyłem przy promocji książki Największy cud świata. Jak tylko w trakcie wywiadu zadawano mi szczegółowe pytania dotyczące autentyczności starego gałganiarza, kierowałem ich do Biblii, do Ewangelii według św. Jana rozdział 4, wers 48:

Jezus rzekł do niego: «Jeżeli znaków i cudów nie zobaczycie, nie uwierzycie))".

W trakcie naszej rozmowy, odważyłem się wresz­cie zapytać Simona, dlaczego tak nagle odszedł z mojego życia. Odpowiedział, że wystąpiła nagła potrzeba i on był najodpowiedniejszym gałganiarzem, żeby uratować pewnego człowieka. Wyjaśnił również, że gdyby powiedział mi, że zamierza odejść, byłoby to bardziej bolesne dla nas obu.

Było tyle rzeczy, o które chciałem zapytać mojego starego przyjaciela, lecz usłyszałem zbliżający się samochód i zobaczyłem Bette w naszym Jeepie. Po­głaskałem go po głowie, wstałem i podbiegłem do drogi. Gdy Bette mnie zobaczyła, zahamowała z pi­skiem opon. Otworzyłem drzwiczki samochodu i po­wiedziałem:

- Kochanie, chodź, muszę ci coś pokazać w za­grodzie. Jest tam ktoś wyjątkowy, kogo chciałbym, żebyś poznała.

Poszła za mną bez słowa do zagrody. Simona nie było.

Po wydarzeniach tego niezapomnianego ranka, stara zagroda stała się dla mnie wyjątkową przy­stanią. W czasie moich codziennych spacerów zatrzymywałem się na rozstaju dróg, schodziłem w dół do zagrody i siadałem na jednym z kamieni na około dziesięć minut, upajając się ciszą i śpiewem niewidocznych ptaków wysoko wśród drzew. Oczy­wiście miałem nadzieję i modliłem się, żeby Simon ponownie się ukazał i tak też się stało pewnego słonecznego ranka. Przywitał się ze mną, jak gdyby nigdy nic. Gdy dopytywałem się, dlaczego nie po­czekał w zagrodzie, żeby poznać Bette, wzruszył ramionami i odparł, że według niego niemądrze by­łoby wtajemniczać ją w nasz związek. W takiej sy­tuacji może szczerze wyznać, że nigdy nie spotkała się ani nie rozmawiała z Simonem Potterem. Za­cząłem go pytać, jakie to ma znaczenie,... ale coś mnie powstrzymało.

Simon i ja zawarliśmy tego ranka specjalny układ. Postanowiliśmy, że będziemy się spotykać w każdy wtorek rano w starej zagrodzie, chyba że wyjadę gdzieś z odczytem. Mieliśmy nadzieję, że będziemy mogli długo porozmawiać o życiu i o tym, co się dzieje wokół nas, tak jak w jego starym mieszkaniu. Pamiętam, jak na naszym pierwszym wtorkowym spotkaniu odważnie zapytałem go, czy powrócił do mojego życia tylko dlatego, że będę potrzebował jego pomocy. Uśmiechnął się i zaprze­czył głową, i odparł:

- Panie Og, wróciłem bez powodu. Musisz wie­dzieć, że zamieszkałem tu rok przed twoim przy­byciem.

Simon wyjaśnił, że potrzebował radykalnej zmiany w życiu i rozpoczął poszukiwanie dużo spokoj­niejszego miejsca zamieszkania niż Chicago. Pamię­tał, jak często opowiadałem mu o spokoju i pięknie New Hampshire i dlatego przyjechał tu. Udało mu się znaleźć mały, jednopokojowy domek w lesie. Wynajął go od bogatej właścicielki, która mieszkała w Francestown. To, że Bette i ja przemierzymy nie­mal pięć tysięcy kilometrów i kupimy stary dom niecałe pół kilometra od niego, wydawało się nie­prawdopodobne. I rzeczywiście, dodał cicho, był to cud. Chciał, żebym zrozumiał, że nie przyjechał tu za mną, ani też, że nie jestem w żadnym niebez­pieczeństwie, przed którym chciałby mnie ustrzec.

Pewnego wtorku, podczas naszej pogawędki, wy­jął nie wypaloną jeszcze fajkę, którą zawsze trzymał z jednej strony ust i z wahaniem powiedział, że ma do mnie prośbę. Wolałby jednak zaprosić mnie do swojego domku w przyszły czwartek i tam mi wszystko wytłumaczyć. Powiedział tylko, że potrze­buje pomocy w sprawie, którą stara się zrealizować już od kilku miesięcy. Czuł, że może mnie poprosić, gdyż jest przekonany, że nasze ponowne spotkanie to nie był tylko przypadek.

Domek Simona był ukryty między drzewami, tuż obok ścieżki, lecz na tyle zagłębiony w las, że nie był widoczny z Old Pound Road. Większość wypo­sażenia pokoju należało do właścicielki domu, ale książki, ułożone na sosnowych półkach, „boskie książki" były jego własnością.

Simon musiał wcześniej planować zaproszenie mnie. Z małej lodówki wyjął butelkę białego sherry i powróciły dawne dni przepełnione śmiechem i rozmową. Wreszcie staruszek zaczął wyjaśniać mi o jaką pomoc mu chodziło. Zebrał kitka pudełek notatek na temat tego, jak, według niego, można napełnić życie ludzi nieszczęśliwych radością i po­czuciem wygranej. Obecnie zajmował się wybiera­niem najważniejszych fragmentów, a całość mógłby mi przekazać za miesiąc. Wówczas, gdyby mi się spodobał końcowy produkt, być może wykorzystał­bym go w jednej z moich książek, tak jak „Memo­randum od Boga" w Największym cudzie świata. Zgodziłem się bez wahania.

Tego dnia, gdy już wychodziłem z domku Simo­na, usłyszałem okropny huk na dachu. Simon uśmiechnął się i pokiwał głową, mówiąc:

-• Mój wyjątkowy przyjaciel znów wrócił. Proszę, wyjdźmy na dwór. Musisz to zobaczyć.

Na zniszczonym dachu siedział największy ptak jakiego w życiu widziałem. Simon wyjaśnił, że jest to czapla wielka, która pewnego dnia, gdy on akurat przechodził obok, zaplątała się w zaroślach. Uwolnił ją. Od tamtej chwili ptak zawsze przynosił staru­szkowi dowody wdzięczności w postaci puszek, bu­telek, a nawet kwiatów i zazwyczaj upuszczał je na dach. Jak mi Simon wyjaśnił, ogromny ptak otwie­rał dziób i wypuszczał pustą puszkę po piwie, która hałaśliwie staczała się w dół dachu i lądowała u naszych stóp. Potem otwierał swe wielkie skrzyd­ła i powoli odlatywał ponad drzewami. Simon nazwał ptaka Franklin, dla upamiętnienia jedynego prezydenta pochodzącego z New Hampshire, Franklina Pierce'a.

Kilka tygodni później, gdy pracowałem przy biur­ku, starając się nadrobić zaległości w mojej kore­spondencji, usłyszałem przeraźliwy huk na dachu. Wybiegłem na dwór, myśląc, że to upadła gałąź ogromnego jesionu przed domem. Franklin, wielka, błękitna czapla, siedziała na krawędzi dachu, bacz­nie mi się przyglądając.

- Dzień dobry, panie Og!

Powinienem to przewidzieć. Simon odwiedził mnie akurat wtedy, kiedy Bette pojechała rano do Concord do fryzjera. Oprowadziłem go po całym mieszkaniu, a potem wpisał się do książki gości w przedpokoju, Simon Potter, adres: Planeta Ziemia. Wreszcie mój gabinet. Zrobił parę kroków, zatrzymał się i rozejrzał wokół. Odwrócił się w moją stronę i wykrzyknął, że wszystko wygląda dokładnie tak, jak mój gabinet w Scottsdale, który opisałem w książce Sposób na lepsze życie. Wyjaśniłem dla­czego. W końcu przeszedł się po pokoju, dokładnie studiując każde trofeum, odznakę i zdjęcia z auto­grafami słynnych osób, poczynając od Charlesa Lindbergha do Michaela Jacksona. Potem wyjął ze starej teczki kilka kartek i położył je stoliku do kawy. Po przejrzeniu wszystkich swoich notatek, wybrał te i chciałby, żebym je wykorzystał w mojej pracy. Moje zadanie... napisać zdecydowaną dekla­rację afirmacji własnego „ja", którą można by przeczytać w ciągu kilku minut na początku każdego dnia i w ten sposób rozpocząć go z pozytywnym nastawieniem. Powiedziałem, że zrobię, co w mojej mocy, lecz zawrzeć to wszystko w tak zwięzły spo­sób, to prośba o bardzo wiele. Potaknął głową i po­klepał mnie po ramieniu jakbym był dzieckiem.

- Jestem pewien, że ci się uda, panie Og -powiedział z uśmiechem i wyszedł.

Spełniłem jego prośbę po kilku tygodniach i go­tową pracę zatytułowałem: „Na całe moje życie...". Mądre myśli Simona wymagały niewielu poprawek. Tak jak się umówiliśmy, we wtorek w starej za­grodzie oddałem mu skończoną pracę. Wolno otwo­rzył brązową kopertę i wyjął drukowane strony. Dopiero po około piętnastu minutach spojrzał na mnie oczami pełnymi łez.

- Jest tu wszystko, co pragnąłem tu znaleźć, panie Og. Będę się modlił, aby to wszystko było w twoim sercu i zostało wykorzystane w kolejnej książce.

Prawą ręką dotknął drewnianego krzyża, który zawsze nosił na skórzanym rzemyku. Zdjął rzemyk z krzyżykiem przez głowę i wręczył mi go. Nie chcia­łem go przyjąć, ale był zdecydowany. Chciał, żebym miał część jego, która by mi o nim zawsze przy­pominała, tak jakbym mógł kiedyś o nim zapom­nieć. Potem wyjął z kieszeni marynarki fajkę i po­wiedział:

- Weź ten krzyżyk. Ja mam na pocieszenie fajkę. Musiałem już iść, gdyż spodziewałem się ważnego telefonu od wydawcy. Gdy odchodziłem, Simon wciąż siedział na granitowych głazach i jeszcze raz czytał nasze słowa. Wszystkie szczegóły naszego spotkania po latach w New Hampshire, w tym krót­kie dzieło Simona zatytułowane „Na całe moje ży­cie..." ukazały się w mojej kolejnej książce, Testa­ment Simona Pottera.

Pierwszą rzeczą Jaką zrobiłem po przyjściu do domu, było powieszenie krzyżyka Simona w gabine­cie na specjalnej tablicy za biurkiem. Później, gdy przy lunchu opowiadałem Bette o tym wyjątkowym poranku z Simonem, usłyszeliśmy przeraźliwy huk na dachu. Oboje wybiegliśmy z kuchni. Franklin, wielka błękitna czapla przyglądała się nam z góry. Potrząsnęła głową i coś wypadło z jej dzioba, poto­czyło się po stromym dachu i upadło na trawę. Schyliłem się i podniosłem starą fajkę. Oddałem ją Bette, krzycząc „Nie! Nie! Nie!", i pobiegłem Blueberry Lane w kierunku starej zagrody.

Bette przybyła do zagrody. Zastała mnie w środ­ku. Siedziałem na wilgotnych liściach, trzymałem martwe ciało Simona i szlochałem.


V

Simon Potter został pochowany na małym cmen­tarzu w naszym miasteczku, pod wysokim klonem. Jedyny w okolicy człowiek prowadzący usługi po­grzebowe, uprzejmy i spokojny staruszek, załatwił wszystkie szczegóły, włącznie z kupnem miejsca na cmentarzu. Tylko Bette i ja byliśmy przy otwartym grobie starego gałganiarza, gdy trumnę, w której była też jego fajka, powoli spuszczano do ziemi. Oboje płakaliśmy. Niecały miesiąc później Simon miał już mały granitowy nagrobek. Na szarej płycie widniał napis:

SIMON POTTER 1898-1993

Niechaj Pan strzeże Ciebie i mnie, gdy jesteśmy daleko od siebie

Szczęśliwie dla mojego żałobnego stanu ducha, po pogrzebie Simona miałem nawał pracy. Jeź­dziłem z odczytami po całym kraju, poczynając od Portland w stanie Oregon, poprzez West Palm Beach, Las Vegas, Salt Lakę City i północną Indianę.

Po opublikowaniu nowej książki, Dwunasty z Anio­łów, przerwałem odczyty i jeździłem po kraju, pro­mując książkę w radiu, telewizji i w prasie w kil­kunastu dużych miastach. Zbliżałem się już do siedemdziesiątki i wciąż byłem niezwykle pochło­nięty pracą, aż do chwili, gdy zrobiłem rutynowe badanie zdrowia. Okazało się, że mam raka pro­staty.

Ponieważ rak nie rozprzestrzenił się poza pro­statę, wolałem go usunąć, niż być poddany che­mioterapii. Jednak na stole operacyjnym stała się rzecz nieoczekiwana. Dostałem kilku ataków serca! Natychmiast zabrano mnie do Kliniki w Lebanon. Pomimo tych wszystkich rurek wystających z mo­jego ciała i znacznego upływu krwi podczas operacji prostaty, stwierdzono, że nie przeżyję więcej niż trzydzieści sześć godzin bez natychmiastowej ope­racji na otwartym sercu i że nie można czekać, aż ciało odzyska siły po poprzedniej operacji.

Podczas wielogodzinnej operacji serca, wszcze­piono mi sztuczną żyłę i prawą zastawkę aorty. Spędziłem sześć tygodni w szpitalu, straciłem pra­wie piętnaście kilo, ale zdążyłem wrócić do domu na święta Bożego Narodzenia i spędziliśmy je w kom­plecie.

Wiosną 1994 roku odzyskawszy siły, wróciłem do mojego starego rozkładu zajęć. Wznowiłem od­czyty, w domu spędzałem wiele godzin przy maszy­nie do pisania, pracowałem nad nową książką. Czu­łem się z powrotem sobą.

Potem, jesienią 1995 roku, ponownie znalazłem się w szpitalu, z zapaleniem wsierdzia, które, jak się później dowiedziałem, jest śmiertelne. Najwi­doczniej gdzieś złapałem bakterie, które rozmnażały się i gromadziły na mojej nowej zastawce serca. Z czasem zastawka przestałaby się otwierać i za­mykać przy biciu serca i umarłbym. Trzeba było koniecznie oczyścić zastawkę z bakterii i w tym ce­lu co trzy godziny podawano mi penicylinę. Pamię­tam okres, w którym przez dwanaście dni żyłem bez jedzenia. Byłem dużo bliżej śmierci, niż się spodziewałem.

Pewnego wieczoru zasnąłem i miałem dziwne przeżycie. We śnie zobaczyłem Simona Pottera. Faj­ka wystawała mu z ust, uśmiechał się do mnie i powtarzał „Wszystko będzie dobrze. Panie Og! Wszystko będzie dobrze. Panie Og!". W ciągu prawie siedmiu tygodni mojego pobytu w szpitalu, Simon przyśnił mi się w ten sam sposób co najmniej pięć razy. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Kiedy po­wiedziałem o tym Bette, uśmiechnęła się tylko i od­parła: „Myślę, że twój anioł stróż jest nadal przy tobie, kochanie".

W ciągu drugiego pobytu w szpitalu, straciłem kolejne piętnaście kilo. Facet, który przed pierwszą operacją serca ważył około 95 kilogramów, teraz miał szafę przepełnioną jedwabnymi włoskimi gar­niturami, które wisiały na nim jak namiot cyrkowy. Najbardziej martwiło mnie to, że w okresie rekon­walescencji musiałem odwołać liczne wystąpienia, szczególnie wyprawę do Australii, Hongkongu, Sin­gapuru i Malezji, gdzie sponsorzy gotowi byli za­płacić nawet za pobyt Bette, która by mi towarzy­szyła.

Kilka tygodni po moim powrocie ze szpitala, roz­począłem serię ćwiczeń gimnastycznych, po których szedłem co rano na taki sam spacer, jak dawniej. Najpierw naszą ścieżką do zakrętu, potem w dół Old Pound Road przez około półtora kilometra i po­wrót.

Pewnego ranka, gdy wyszedłem z domu i za­cząłem spacerować, zobaczyłem przed sobą wielką błękitną czaplę, która stała nieruchomo na drodze i patrzyła na mnie tak, jakby na mnie czekała. Gdy podszedłem bliżej, olbrzymi ptak odwrócił się i za­czął dumnie iść przede mną, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby na mnie spojrzeć, jakby chciał się upewnić, że za nim idę.

Gdy doszliśmy do starej zagrody, skręcił w prawo i szedł dalej Old Pound Road. „O Boże - pomyśla­łem - prowadzi mnie do starego domku Simona. To na pewno Franklin!".

Czapla ponownie odwróciła się i spojrzała na mnie. Potem skręciła w prawo i znikła mi z oczu. Wiedziałem, że idzie teraz wąską ścieżką, zarośniętą paprociami i wysokimi trawami, która prowadzi do dawnego domu Simona. Skręciłem w nią, przecie­rając sobie drogę przez zarośla i dzikie krzaki czar­nej borówki.

W końcu wyszedłem na polanę zarośniętą wyso­ką trawą i stokrotkami. Franklin zatrzymał się mniej więcej dwadzieścia metrów przede mną i spojrzał raz jeszcze. Przed nami, otoczony drze­wami i krzakami, stał zaniedbany jednopokojowy domek, który był ostatnim schronieniem Simona. Mogę przysiąc, że Franklin skinął mi głową, po czym podniósł olbrzymie skrzydła i z wdziękiem od­leciał w stronę zachodu.

Powoli zbliżyłem się do domu i czułem, że moje „podreperowane" serce bije szybciej niż zwykle. Od śmierci Simona przejeżdżałem Old Pound Road set­ki razy, ale nigdy nie miałem odwagi zatrzymać się i zajrzeć do jego dawnego domku. I tak było mi ciężko pogodzić się z jego śmiercią, dlatego nie chciałem dodawać sobie bólu.

Mały domek, prawie chatka, był całkowicie zde­molowany. Wszystkie cztery okna były wybite i, gdy popchnąłem na wpół otwarte drzwi, zobaczyłem straszny bałagan. Wąskie łóżko było przewrócone do góry nogami, materac leżał na podłodze pokryty kawałkami szkła. Znajome wiśniowe zasłony, ze­rwane z okien, leżały przy drzwiach. Książki były wszędzie rozsypane, a niektóre były nawet we­pchnięte do małej otwartej lodówki. Nogi od małego stolika były oderwane, wielki kamień leżał w szarym emaliowanym zlewozmywaku, a sosnowa kłoda wy­stawała z małego piecyka. Czyżby to zabawiali się chuligani? Gdyby ktoś wysadził w środku bombę, byłoby równie tragicznie. Jak przykro!

Wolno przeszedłem po pokoju, próbując przypo­mnieć sobie wszystkie miłe chwile, które tu razem przeżyliśmy - po prostu spotykając się i rozmawia­jąc. Jakie my, ludzie, mamy szczęście, że mamy wspomnienia, które są o wiele trwalsze niż rzeczy materialne. Podniosłem dwie zmoczone książki i strząsnąłem z nich kawałki szkła. Walden, czyli życie w lesie Thoreau, i Autobiografia Franklina. Obie ulubione książki Simona. Oparłem się o ścia­nę i zamknąłem oczy. Może powinienem był odwie­dzać częściej to miejsce? Może nie doszłoby do jego niepotrzebnego zdemolowania? Nie wiem.

Blisko miejsca, gdzie stałem, po zachodniej stro­nie domu, zobaczyłem jego zamykane biurko. Po­wiedział mi kiedyś, że był to jedyny mebel, jaki przywiózł ze starego mieszkania w Chicago. Wśród całego bałaganu stał nietknięty z zamkniętą pokry­wą. Nie wiedząc, co znajdę wewnątrz, wciągnąłem głęboko powietrze i podniosłem pokrywę. W środku nic nie było... żadnych papierów... żadnych długo­pisów ani ołówków... nawet kalendarzyka... tylko stary, postrzępiony, gruby notatnik. Żółta kartka była przyczepiona zardzewiałym spinaczem do wy­blakłej niebieskiej okładki. Na kartce, dużymi lite­rami były napisane dwa słowa... Pan Og


VI

Mocno przyciskając stary notatnik do piersi, ostrożnie przeszedłem przez rozsypane szkło do drzwi. Na dworze kilka razy wciągnąłem głęboko powietrze i wolno wróciłem do domu.

Zastałem Bette tam, gdzie ją zostawiłem, gdy szedłem na poranny spacer. Była w pokoju na górze zajęta szyciem kołdry. Zrobiłem sobie filiżankę kawy rozpuszczalnej i zabrałem ją do gabinetu wraz ze starym notatnikiem.

Długo siedziałem przy biurku, wolno pieszcząc dłońmi porwaną okładkę notatnika. W końcu otwo­rzyłem go. Na pierwszej stronie był list do mnie, napisany eleganckim charakterem pisma, czarnym atramentem, bez daty. Zanim zacząłem czytać, wziąłem duży łyk kawy...

Drogi Panie Og.

zdaję sobie sprawę z tego, że istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że nigdy nie przeczytasz tych

słów lub treści tego notatnika, to mimo to nie tracę nadziei.

Od chwili, gdy wiele lat temu po raz pierwszy spotkaliśmy się na zaśnieżonym parkingu, nasza przyjaźń jest dla mnie cennym darem od Boga. Byłeś tak uprzejmy, że zamieściłeś „Memorandum od Boga" w swojej wyjątkowej książce Największy cud świata, a również opisałeś nasze wspólne chwi­le w Chicago. Jestem pewien, że Twoje słowa po­mogły wydźwignąć wiele ludzkich dusz z dna nie­szczęścia i rozpaczy. Mam również nadzieję, że pew­nego dnia wykorzystasz moje krótkie dziełko „Na całe moje życie...M, które napisałeś na podstawie moich notatek - być może, kiedy zdecydujesz się napisać opowiadanie na temat naszego powtórnego spotkania po latach w New Hampshire.

Od Twojego cudownego powrotu do tego najpięk­niejszego zakątka na ziemi, wiele razy miałem ocho­tę zasięgnąć Twojej rady w sprawie zawartości tego notatnika, nad którym pracuję już przez wiele lat. Nie próbuję nawet obliczyć^ ile godzin zajął mi trud włożony w te kartki. Nigdy nie odważyłem się jed­nak zabierać Ci czasu potrzebnego na przeczytanie i ocenienie tej pracy. Może pewnego dnia Bóg doda mi odwagi, lecz do tego czasu będzie leżeć tu, w moim starym biurku.

Panie Og, wspominałem Tobie o książkach, które zbieram latami i które dumnie nazywam „boskimi książkami". Po latach obserwacji doszedłem do wniosku, że najmądrzejszych rad^ jak dobrze i szczęśliwie żyć nie da się dziś znaleźć nawet w największej księgarni na półkach z nowoczesny­mi książkami w błyszczących okładkach. Prawie wszystkie autentyczne klasyki radzące, jak żyć w spokoju, dobrobycie i poczuciu bezpieczeństwa od dawna przestały już być niestety drukowane. Jednak zawarte w nich podstawowe prawdy o tym, jak osiągnąć szczęście będą zawsze aktualne.

Po przeczytaniu i przemyśleniu „boskich dzieł". wybrałem niektóre fragmenty, zebrałem je i napi­sałem pracę, którą ośmieliłem się zatytułować "Rady z Raju". Każdy fragment można traktować jak szcze­bel życiowej drabiny, ponieważ każdy zawiera ob­serwacje i wskazówki, które wierzę, że powstały pod boskim kierownictwem. Mam nadzieję, że czytelnik szczebel po szczeblu wejdzie na sam szczyt drabiny, pozostawiając za sobą wszystko, co szkodliwe, i bę­dzie się cieszył nowym radosnym życiem.

W trakcie przygotowywania tej pracy, stanęły przede mną nowe wyzwania. Po pierwsze, musiałem dostosować język poprzedniego stulecia do gustu współczesnego czytelnika, tak aby archaiczne słowa i zwroty nie utrudniały czytania i zachowana była przy tym treść oryginału. Ponadto musiałem opra­cować pewien logiczny system, według którego co jakiś czas przerywałbym słowa autora i twórcy własnymi komentarzami na dany temat.

Ostatecznie, ku memu zadowoleniu, ukończyłem pisanie. Gdzie czułem, że moje uwagi są niezbędne, umieszczałem je w nawiasach, w oddzielnych aka­pitach zaznaczonych moimi inicjałami, aby w ten sposób odróżnić je od słów autora.

Jeśli ten rękopis będzie nadal zamknięty w moim biurku, gdy ja odejdę na zawsze, to wówczas siły wyższe zadecydują, czy kiedykolwiek go ujrzysz. Jeśli tak, to ocenisz, czy zasługuje on na to, aby przeczytali go inni. Ja mogę się jedynie modlić.

Jeszcze raz Simon

Ręka mi się trzęsła, kiedy odwracałem stronę i zacząłem czytać...

Rady z Raju

Drogi czytelniku... Trzymasz teraz w swoich dło­niach to, co może stać się Twoim drogowskazem do lepszego życia. Wyobraź sobie, że książka ta jest wyjątkową drabiną zbudowaną w niebie, dzięki któ­rej będziesz mógł wspiąć się wysoko ponad niepo­wodzenia i powierzchowność Twojego dotychcza­sowego życia i znajdziesz spokój, radość, poczucie godności i sukces.

Wskazówki i rady, które spotkasz na każdym szczeblu tej rajskiej drabiny, pozwolą Ci wspiąć się na następny szczebel, aż w końcu znajdziesz siłę i będziesz potrafił przemienić swoje życie w to, o czym zawsze marzyłeś.

Być może najbliższe chwile będą najważniejsze w Twoim życiu. Dlatego znajdź spokojne miejsce, tak aby Cię nic nie rozpraszało, i przeczytaj słowa, które znajdują się na „Pierwszym szczeblu drabiny życia". Czytaj powoli. Zastanawiaj się nad każdą radą i pozwól, żeby słowa te kierowały Twoim przy­szłym postępowaniem.

Spójrz na kalendarz. Zakreśl dzisiejszą datę. Te­go samego dnia w przyszłym tygodniu przeczytaj „Pierwszy szczebel drabiny życia" i „Drugi szczebel drabiny życia". W następnym tygodniu przeczytaj „Drugi szczebel drabiny życia" i „Trzeci szczebel drabiny życia", i stosuj tę technikę, aż dojdziesz na sam szczyt, skąd bardzo blisko już do spokoju, szczęścia i raju. Co wtedy zrobisz, zależy wyłącznie od Ciebie. Jeżeli jesteś zadowolony z postępów, ja­kie poczyniłeś od pierwszego szczebla drabiny, mo­żesz odłożyć tę książkę w miejsce, gdzie będzie łatwo dostępna w razie potrzeby. Traktuj ją jak koło zapasowe w Twoim samochodzie. Jeśli tylko zauwa­żysz, że wracasz do dawnego życia lub że masz trudności w pokonaniu jakiejś nieoczekiwanej prze­szkody życiowej, otwórz tę książkę na pierwszym szczeblu drabiny i od nowa zacznij się wspinać na szczyt. Nie jest to takie trudne i nie będziesz ża­łował.

Wreszcie... po długim oczekiwaniu... Twoje życie i przyszłość jest w Twoich rękach. Teraz masz siłę, wiedzę i sposób jak sprawić, by wszystkie Twoje kolejne dni stały się specjalnym i wyjątkowym ra­jem na ziemi.

Zasługujesz na lepsze życie. Twoja przyszłość jest wreszcie w Twoich rękach. Przeżyj ją dobrze!


VII

PIERWSZY SZCZEBEL DRABINY ŻYCIA

Nazywał się Orison Swett Marden. Słowa, które przeczytasz, wchodząc na pierwszy i drugi szczebel drabiny życia, pochodzą z jego klasycznej książki Pushing to the Front (Dążąc do przodu), po raz pierwszy wydanej w roku 1883. Tak... w 1883, i pozostała bestsellerem przez kolejne sto lat w kra­ju i za granicą.

Mamy szczęście, że ten mądry człowiek z poprze­dniego stulecia może nam nadal przekazywać swoją prawdę. Czytając jego słowa nauczycie się dwóch bardzo ważnych zasad koniecznych w poszukiwa­niu lepszej przyszłości. Pierwsza mówi nam, że szansa na lepsze życie jest obok Ciebie, właśnie teraz! Sukces i szczęśliwe życie nie są daleko, gdzieś na drugim końcu tęczy, lecz dużo bliżej Ciebie!

Gdy już będziecie na drugim szczeblu drabiny życia, ten sam autor przypomni Warn, że wielu spośród tych, którzy odnieśli ogromny sukces, nie było ludźmi wyjątkowo uzdolnionymi, lecz przecięt­nymi, którzy nie zgodzili się na nieudane życie. Dla Waszego dobra, proszę, zapamiętajcie te słowa. Roz­myślanie nad przeszłością lub jałowe marzenia o ju­trze to próżne dążenia. Aby wchodzić po tej wyjąt­kowej drabinie, musicie, bez względu na Wasz wiek, jak najpełniej żyć teraźniejszością.

Jeśli nie jesteś wykształcony, brakuje Ci energii. wytrwałości, odwagi, jeśli jesteś nieśmiały lub nie masz inicjatywy, słowa, które przeczytasz pomogą Ci pokonać Twoje słabości. Jeżeli czujesz, że prze­grałeś swoje życie, nigdy nie znalazłeś swojego miej­sca, że sukces jest dla innych, a nie dla Ciebie, jeśli sam nie umiesz decydować o swoim życiu, straciłeś wiarę w siebie i przyjaciół, wczytaj się uważnie w słowa Mardena i pozwól im prowadzić Cię po szczeblach drabiny życia. Głowa do góry! Niebawem będziesz kroczył po drodze, na której pochodnia roznieci nieśmiały płomyk Twojej ambi­cji. przemieniając go w ogień, który będzie oświetlał Twoje całe życie. S. P.).

Młodzi ludzie nie mają już tyle możliwości, co dawniej" - skarżył się młody student prawa Danie­lowi Websterowi. „Mylisz się - odpowiedział wielki mąż stanu i prawnik - na szczycie zawsze jest miejsce".

Nie ma szans? Możliwości? W kraju, gdzie biedni się bogacą, gazeciarze wchodzą do Kongresu, a ni­sko urodzeni zdobywają wysokie stanowiska? Świat daje możliwości tym, którzy umieją z nich skorzy­stać. Podobnie jak Pielgrzym z opowieści Johna Bunyana. który w lochach Zamku Wielkiej Rozpa­czy cały czas miał klucz do wolności, lecz o nim zapomniał, tak my nie wierzymy we własną zdolność osiągania tego, co dla nas dobre, a którą otrzymali zarówno słabi jak i silni. Zbyt liczymy na pomoc z zewnątrz. Zbyt wysoko szukamy rzeczy, które są obok nas.

Pewna kobieta z Baltimore zgubiła na balu cen­ną diamentową bransoletkę i podejrzewała, że ktoś ukradł ją z kieszeni jej płaszcza. Wiele lat później, myjąc schody przed Instytutem w Peabody, zasta­nawiała się jak zdobyć pieniądze na jedzenie. Po­cięła stary postrzępiony płaszcz, żeby uszyć z niego kaptur, i oto nagle: pod podszewką płaszcza odkryła diamentową bransoletkę! Przez cały ten czas, kiedy żyła w biedzie, miała przy sobie rzecz o wartości trzech i pół tysiąca dolarów, lecz o tym nie wie­działa!

Wielu z Was, którzy sądzicie, że jesteście biedni, tak naprawdę jesteście bogaci. Macie możliwości -jeżeli tylko je zauważycie ~ zdolności i umiejętności cenniejsze od diamentów. W wielkich miastach na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych uczono, że co najmniej dziewięćdziesiąt cztery pro­cent ludzi znalazło szczęście w domu lub w swoim najbliższym otoczeniu oraz w zaspokajaniu co­dziennych, zwyczajnych potrzeb. Współczuję tym, którzy nie widzą wokół siebie żadnych możliwości i myślą, że gdzie indziej Jest lepiej.

(Podkreśliłem poprzednie zdanie, ponieważ uwa­żam, że jest bardzo ważne. Będę stosował tę metodę, kiedy uznam, że należy zwrócić szczególną uwagę na słowa autora. S. P.).

Grupa brazylijskich pastuchów wybrała się do Kalifornii w poszukiwaniu złota. Na drogę wzięli ze sobą garść półprzeźroczystych kamyków do gry w warcaby. Po przybyciu do San Francisco i wy­rzuceniu większości kamyków odkryli, że są to diamenty. Pośpiesznie wrócili do Brazylii, lecz do­wiedzieli się, że kopalnie, z których pochodziły ka­myki, zostały odkryte przez inną grupę poszukiwa­czy i sprzedane rządowi.

Właściciel największych kopalń złota i srebra w Nevadzie sprzedał je za 42 dolary, żeby zdobyć pieniądze na podróż do innych kopalń, gdzie miał nadzieję się wzbogacić. Profesor Agassiz opowiedział raz studentom Harvardu o pewnym rolniku, który posiadał dziesiątki hektarów nie przynoszących zy­sku lasów i skał. Postanowił sprzedać ziemię i za­cząć prowadzić bardziej opłacalną działalność. Zde­cydował się zająć ropą naftową. Zgłębiał wiedzę na temat roponośnych skał, złóż ropy naftowej. Przez długi czas przeprowadzał eksperymenty. Sprzedał ziemię za 200 dolarów i rozpoczął swoją działalność trzysta kilometrów stamtąd. Wkrótce po tym czło­wiek, który kupił od niego ziemię, odkrył na niej morze ropy naftowej, którą wcześniej rolnik w swo­jej niewiedzy próbował wydrenować.

Wieleset lat temu nad brzegiem rzeki Indus żył Pers Ali Hafed. Mieszkał w domku nad rzeką, skąd rozpościerał się przepiękny widok na ląd wchodzący w głąb morza. Miał żonę i dzieci, rozległe pola, ogro­dy pełne kwiatów, sady owocowe i lasy. Miał mnó­stwo pieniędzy i wszystko, czego dusza zapragnie. Był szczęśliwy. Pewnego wieczoru odwiedził go ka­płan buddyjski i, siedząc przed kominkiem, opo­wiedział mu Jak powstał świat i jak pierwsze pro­mienie słońca skropliły się na powierzchni ziemi, tworząc diamenty. Stary kapłan powiedział, że jedna kropla słońca wielkości jego kciuka jest więcej war­ta niż wielkie kopalnie miedzi, srebra i złota; że mógłby za nią kupić wiele pól i domów jak ten;

za ich garść mógłby kupić całą prowincję, a za kopalnię diamentów - całe królestwo. Ali Hafed wysłuchał tych słów i nie był już bogaty. Ogarnęło go niezadowolenie, a wówczas całe bogactwo prze­padło.

Następnego dnia wczesnym rankiem Ali obudził kapłana, który spowodował jego nieszczęście i z niepokojem zapytał go, gdzie może znaleźć ko­palnię diamentów.

- Do czego potrzebne są Tobie diamenty? - spy­tał zaskoczony kapłan.

- Chcę być bogaty, a moje dzieci osadzić na tronie.

- Jedyne, co możesz zrobić, to iść i szukać, aż znajdziesz - powiedział kapłan.

- Dokąd mam pójść? - zapytał biedny rolnik.

- Szukaj wszędzie, na północy, południu, wscho­dzie i zachodzie.

- Jak rozpoznam, że znalazłem to miejsce?

- Kiedy znajdziesz rzekę płynącą po białym pia­sku wśród wysokich gór, to w piasku znajdziesz diamenty - odpowiedział kapłan.

Nieszczęśliwy człowiek sprzedał swoją ziemię, zo­stawił rodzinę u sąsiada, wziął pieniądze, jakie miał z procentu, i wyruszył na poszukiwanie upragnio­nego skarbu. Latami błąkał się po górach Arabii, przez Palestynę i Egipt, lecz nie znalazł diamentów. Kiedy skończyły mu się pieniądze i głód zajrzał w oczy, wstydząc się swojej głupoty i łachmanów, biedny Ali Hafed rzucił się w fale i utonął. Człowiek, który kupił od niego ziemię, był szczęśliwy, czerpał jak najwięcej z tego, co miał i nie wierzył w dalekie wędrówki w poszukiwaniu diamentów i szczęścia. Pewnego dnia, gdy jego wielbłąd pił wodę w ogro­dzie, zauważył błysk światła w białym piasku stru­myku. Podniósł kamyk i zachwycony jego piękną barwą zabrał do domu, położył na półce przy ko­minku i całkiem o nim zapomniał.

Pewnego dnia stary kapłan buddyjski, który za­siał niezadowolenie w sercu Ali Hafeda, odwiedził nowego właściciela ziemi. Jak tylko wszedł do pokoju, przyciągnął mu wzrok błysk światła z ka­mienia.

- To diament! To diament! - krzyknął bardzo poruszony - Czy wrócił Ali Hafed?

- Nie - odpowiedział gospodarz - i nie jest to diament. To zwykły kamień.

Obaj poszli do ogrodu i zamieszali w palcach biały piasek i oto! Zaiskrzyły się diamenty piękniej­sze od pierwszego. W ten sposób odkryto słynne złoża diamentów w Golkondzie. Gdyby Ali Hafed został w domu, zamiast wyjeżdżać za granicę i tam szukać bogactwa, stałby się najbogatszym człowie­kiem na świecie, gdyż cała jego ziemia obfitowała w najdroższe skarby.

Masz swoje własne miejsce i pracę. Prawie każdy z tych, kto czyta te słowa, ma podobne szansę na osiągnięcie sukcesu jak Garfieid, Wilson, Franklin, Lincoln, Harriet Beecher Stówę i tysiące innych. Żeby odnieść sukces, trzeba być przygotowanym do wykorzystania szansy, jeśli się pojawia. Pamiętaj, że cztery rzeczy nie wracają: wypowiedziane stówo, oddana strzała, przeszłe życie i stracona szansa.

Jednym z paradoksów cywilizacji jest to, że im więcej wykorzystujemy możliwości, tym więcej rodzi się nowych. Nowe szansę czekają zawsze na tych, którzy dają z siebie wszystko. Nie jest już tak łatwo jak dawniej uzyskać wielkie zaszczyty, ponieważ zwiększyły się wymagania i wzrosła konkurencja. „Świat nie jest już gliną - mówił Emerson - lecz raczej żelazem, a więc musimy teraz wykuć w nim swoje miejsce za pomocą mocnych i równomier­nych uderzeń".

Tysiące osób zrobiło majątek na drobiazgach, których inni nie zauważają. Jak pszczoła zbiera miód z tego samego kwiatu, z którego pająk - tru­ciznę, tak niektórzy z nas robią majątek z najzwy­klejszych rzeczy, takich jak skrawki skóry, bawełny, żużel, żelazo, z których inni czerpią tylko biedę i nieszczęście. Każdy przedmiot przyczyniający się do dobrobytu i wygody człowieka, każdy przedmiot gospodarstwa domowego, naczynia kuchenne, ubra­nia czy Jedzenie można udoskonalić, czyniąc w ten sposób fortunę.

Możliwości? Są wszędzie wokół nas. Siły przyrody pragną być wykorzystane w służbie ludzkości, tak jak błyskawice od wieków próbowały zwrócić naszą uwagę na wielką siłę elektryczności, która pokonała nasze mozoły i pozwoliła nam rozwinąć siły dane przez Boga. Wszędzie leżą nie wykorzystane siły i czekają na uważne oko. które je odkryje.

Najpierw zastanów się, czego potrzebuje świat i potem zrealizuj tę potrzebę. Być może, genialne byłoby zmuszenie dymu w kominie do tego. by leciał w odwrotną stronę, ale nie przyniosłoby to żadnego pożytku dla ludzkości. Urząd patentowy w Waszyngtonie pełen jest cudownych urządzeń i genialnych mechanizmów, ale jedno na sto nie jest przydatne ani wynalazcy, ani światu. Ile rodzin zubożało i przez lata cierpiało w niedostatku i niedoli, podczas gdy ojciec pracował nad bezużytecz­nym wynalazkiem.

Pewien spostrzegawczy człowiek, któremu roze­rwały się dziurki na sznurowadła przy butach, a nie było go stać na nową parę, powiedział do siebie:

Zrobię metalowe haczyki, które można przynitować do skóry". Był on wtedy tak biedny, że musiał pożyczać sierp do cięcia trawy przed wynajętym mieszkaniem. Potem stał się bardzo bogatym czło­wiekiem.

Spostrzegawczy fryzjer z Newark, w stanie New Jersey, myślał, jak udoskonalić nożyczki do strzy­żenia włosów. Wynalazł maszynkę do strzyżenia i stał się bardzo bogaty. Inny człowiek z Maine musiał uprać ubranie swojej żonie - inwalidce. Nigdy przedtem tego nie robił i nie wiedział na czym polega pranie. Powoli i pracowicie znalazł metodę, wynalazł pralkę i zrobił fortunę. Człowiek, który okropnie cierpiał z powodu bólu zęba, pomyślał, że musi być jakiś sposób na wypełnienie ubytku, który zahamowałby ból. Tak wynalazł złote plomby.

Wielkie rzeczy na świecie nie zostały osiągnięte przez ludzi bardzo zamożnych. Pierwsza odziarniarka bawełny została zbudowana w drewnianej cha­cie. John Harrison, wielki wynalazca morskiego chronometru, rozpoczął swoją karierę na poddaszu starej szopy. Fitch skonstruował części pierwszego statku parowego w Ameryce w zakrystii kościoła w Filadelfii. McCormick rozpoczął budowę swojej słynnej żniwiarki w młynie. Pierwszy model suchego doku powstał na strychu. Clark, założyciel Uni­wersytetu Clarka w Worcester w stanie Massachusetts, rozpoczął swą wielką fortunę, robiąc wagoniki dla dzieci w stajni dla konia. Edison zaczął prze­prowadzać swoje eksperymenty w wagonie towaro­wym jako gazeciarz.

Michał Anioł znalazł wśród śmieci przy drodze we Florencji kawałek porzuconego marmuru z Carrary. który jakiś niewykwalifikowany robotnik po­ciął, nierówno obciosał, zniszczył i wyrzucił. Bez wątpienia inni artyści dostrzegli wysoką jakość marmuru i żałowali, że został zniszczony. Lecz Mi­chał Anioł zobaczył w nim anioła - za pomocą dłu­ta i młotka wyciosał z niego jedną z najwspanial­szych rzeźb stworzonych przez człowieka - młodego Dawida.

Patrick Henry był uznawany za leniwego chłopca. Nie sprawdził się ani jako rolnik, ani jako kupiec. Zaledwie po sześciu tygodniach studiów prawa wy­wiesił na drzwiach tabliczkę prawnika. Po wygraniu pierwszej sprawy zaświtała mu myśl, że może od­nieść sukces nawet w swoich rodzinnych stronach, w Wirginii. Po przyjęciu ustawy stemplowej (1765) w koloniach amerykańskich Henry został wybrany do zgromadzenia kolonialnego w Wirginii i wprowa­dził swoją słynną ustawę przeciwko niesprawied­liwemu opodatkowaniu kolonii amerykańskich. W końcu został najlepszym mówcą w Ameryce.

Wielki fizyk Faraday, syn kowala, jako młody człowiek napisał list do Humphry Davy'ego z prośbą o pracę w Towarzystwie Królewskim zajmują­cym się rozpowszechnianiem nauki. Davy poradził się swojego przyjaciela w tej sprawie. „Jest tu list od młodego człowieka o nazwisku Faraday. Uczęsz­czał na moje wykłady i chce, żebym go zatrudnił w Towarzystwie Królewskim, co mam zrobić?". -„Zatrudnij go do mycia butelek. Jeśli się do czegoś nadaje, to od razu to przyjmie. Jeśli odmówi, to nicpoń". Lecz chłopiec, który na poddaszu apteki w każdej wolnej chwili przeprowadzał eksperymenty w starym rondlu i szklanych fiolkach, dostrzegł w myciu butelek szansę, która z czasem doprowa­dziła go do profesury w Akademii Królewskiej w Woolwich. Tyndall powiedział o tym chłopcu bez szans: „Jest on największym fizykiem eksperymen­talnym, jakiego widział świat!". Stał się on cudem nauki swoich czasów.

Istnieje legenda o pewnym artyście, który długo poszukiwał drzewa sandałowego, z którego chciał wyrzeźbić Madonnę. Zrozpaczony, miał już zamiar poniechać swój zamiar i nie zrealizować wizji swo­jego życia, kiedy we śnie usłyszał wezwanie, aby wyrzeźbił Madonnę z drewna dębowego, przezna­czonego na opał. Usłuchał wezwania i stworzył dzie­ło sztuki z kawałka zwykłego drewna. Wielu z nas traci wielkie życiowe szansę, czekając na drzewo sandałowe, podczas gdy nasze „dzieło" leży ukryte w drewnie, które palimy. Jedna osoba przechodzi przez życie nie dostrzegając wokół siebie możliwości zrobienia czegoś wielkiego, podczas gdy inna stojąc obok, czerpie z tych samych okoliczności i przywi­lejów szansę na wielkie osiągnięcia.

Współczuję tym, którzy myślą, że gdzie indziej jest lepiej i nie widzą dla siebie żadnych możliwości.

Nie wszyscy możemy dokonywać wielkich odkryć, tak jak Newton, Faraday, Edison lub tworzyć nie­śmiertelne dzieła sztuki - jak Michał Anioł lub Rafael. Wszyscy jednak możemy udoskonalać nasze życie, chwytając matę okazje i czyniąc z nich wielkie.

Jeśli chcesz być bogaty, poznaj siebie i własne potrzeby. Zobaczysz, że miliony innych ma te same pragnienia. Najpewniejszy interes jest zawsze zwią­zany z podstawowymi potrzebami. Musimy mieć ubranie i jedzenie. Musimy mieć gdzie mieszkać. Pragniemy wygody, odpowiednich warunków do wy­poczynku, edukacji i kultury. Każdy, komu uda się zaspokoić pragnienia ludzi, żądzę wygody lub uda się przyczynić w jakiś sposób do dobra ludzkości. może zdobyć majątek. Majątek możesz zdobyć wioś­nie tam, gdzie teraz jesteś!


VIII

DRUGI SZCZEBEL DRABINY ŻYCIA

Większość ludzi w niewłaściwy sposób podchodzi do życia. Marnują swoje wysiłki, ponieważ ich psy­chiczne podejście nie jest zgodne z tym, co robią -to znaczy, gdy pracują nad jedną rzeczą, tak na­prawdę spodziewają się czegoś innego. Nie podcho­dzą do swojej pracy pewni zwycięstwa, zdecydowa­nia i wiary, która nie zna przegranej.

Pragnienie bogactwa i jednoczesne spodziewanie się tylko biedy, wątpienie we własne możliwości osiągnięcia tego, czego się pragnie - to próba dojścia na wschód, podróżując na zachód. Nie ma takiej filozofii, która pokazałaby ludziom wątpiącym we własne możliwości drogę do sukcesu, ponieważ za­miast sukcesu prowokują oni niepowodzenia.

Będziesz szedł w tę stronę, w którą się kierujesz. Jeśli patrzysz w stronę biedy, niedostatku, będziesz szedł tą drogą. Jeżeli natomiast odwrócisz się od niej i nie będziesz chciał mieć z biedą nic wspól­nego - ani o niej myśleć, ani w niej żyć. ani ją znać - zaczniesz zbliżać się do dostatku.

Tak długo jak będziesz żył w zwątpieniu i znie­chęceniu, będziesz przegrany. Jeśli chcesz uwolnić się od biedy, musisz myśleć twórczo. W tym celu twoje myśli muszą być pogodne, śmiałe i kreatyw­ne. Zanim stanie posąg musi powstać jego model. Najpierw musisz zobaczyć nowy świat, zanim bę­dziesz w nim żył.

(Prawie sto lat po ukazaniu się tych słów ludzie posiadający mądrość i doświadczenie, jak na przy­kład Napoleon Hill, mówili nowemu pokoleniu, że ich myśli są ich bogactwem. Granica między nie­powodzeniem i sukcesem jest zwykle tak subtelna, że rzadko wiemy, kiedy ją przekraczamy. Jest tak subtelna, że często na niej stoimy nie wiedząc o tym. Ileż to ludzi załamało się właśnie wtedy, gdy odrobina wysiłku więcej, odrobina cierpliwości przy­niosłaby sukces? Tak jak następuje odpływ, tak też nadchodzi przypływ. Jedyną porażką jest przestać próbować. Ci, którzy próbują, zawsze osiągają suk­ces. Tak jak kiedyś napisał Longfellow: „najniższa fala jest wtedy, gdy zaczyna się przypływ". S. P.).

Gdyby ci, którzy są załamani, znaleźli się na bocznych torach życia, przekonani, że opuściło ich szczęście i nie potrafią rozpocząć nowego życia, znali siłę własnych myśli, mogliby z łatwością za­cząć wszystko od nowa.

Czy można przedostać się tą ścieżką?" - zapytał Napoleon inżynierów, którzy badali budzącą strach przełęcz Św. Bernarda. „Być może - brzmiała nie­pewna odpowiedź - jest to w granicach możliwości". „Naprzód więc" - powiedział mały oficer, nie zwa­żając na ich opowieści o rzekomych trudnościach nie do pokonania. Anglia i Austria śmiały się z po­mysłu przeprawienia przez Alpy, gdzie „żadne koło nie przejechało i nie ma szans przejechać", armii składającej się z sześćdziesięciu tysięcy mężczyzn wraz z ciężką artylerią, tonami kuł armatnich, ba­gażu oraz całym uzbrojeniem wojennym.

Gdy jednak dokonano tego „niemożliwego" czynu, ludzie zobaczyli, że można było to zrobić dużo wcześniej. Wcześniejsi dowódcy nie podejmowali te­go gigantycznego zadania, tłumacząc się, że jest ono niewykonalne. Wielu innych miało niezbędne zaopatrzenie, sprzęt wojenny i wytrwałych żołnie­rzy, lecz brakowało im charakteru i stanowczości Napoleona Bonaparte.

Historia zna tysiące przykładów działań ludzi, którzy chwycili okazję do zrealizowania celów uzna­wanych za niemożliwe do osiągnięcia przez ludzi mniej stanowczych. To prawda, Napoleon był tylko jeden, lecz - z drugiej strony - przeciętny człowiek nie staje wobec tak wielkich i niebezpiecznych wy­zwań jak szczyty, które przekraczał wielki Korsy­kanin.

Nie czekaj na wyjątkowe okazje. Łap małe okazje i czyń z nich wielkie!

Jeśli pozwolisz mi spróbować, zrobię coś odpo­wiedniego" - powiedział chłopiec zatrudniony jako pomocnik w kuchni w posiadłości Signora Faliero. Na bankiet zaproszono licznych gości z wyższych sfer. Tuż przed obiadem cukiernik przygotowujący dekorację na stół przysłał wiadomość, że uległa ona zniszczeniu. „Ty! - wykrzyknął zaskoczony główny służący - kim ty jesteś?". „Jestem Antonio Canova, wnuk Pisana, mistrza kamieniarskiego" - odpowie­dział zbladły mały człowieczek. „Co potrafisz zro­bić?" - spytał majordom. „Potrafię zrobić coś, co będzie odpowiednie na środek stołu - jeśli mi pan pozwoli". Służący nie wiedział, co robić i powiedział Antoniowi, żeby pokazał, co potrafi zrobić. Młody pomocnik kuchenny poprosiwszy o masło pośpiesz­nie wymodelował w nim ogromnego lwa w pozycji gotowej do skoku, którego zachwycony majordom postawił na stole.

Rozpoczęto przyjęcie i wielu wybitnych kupców, książąt i szlachetnie urodzonych Wenecji zaproszo­no do jadalni. Wśród nich byli też znani krytycy sztuk pięknych. Gdy ujrzeli maślanego lwa, byli tak pełni podziwu dla dzieła geniuszu, że zapomnieli o celu swojej wizyty. Długo przyglądali się lwu i spytali Signora Faliero, którego to wielkiego rzeź­biarza udało się namówić do marnowania jego ta­lentu na tak krótkotrwałe dzieło. Faliero nie wiedział, zawołał więc głównego służącego, który wprowadził Antonia do towarzystwa. Kiedy dostojni goście dowiedzieli się, że lew został zrobiony w krótkim czasie przez młodego chłopca, obiad zamienił się w ucztę na jego cześć. Bogaty pan domu zaofiarował się pokrywać wydatki na jego naukę u wielkich mistrzów. Dotrzymał słowa. Antonio nie zmienił się pod wpływem szczęśliwego trafu. W głębi duszy był nadal tym samym prostym, uczciwym i sumiennym chłopcem, któremu zależa­ło na tym, aby być dobrym kamieniarzem w sklepie Pisano.

Niektórzy mogą nie wiedzieć. Jak chłopiec Antonio skorzystał ze swojej pierwszej wielkiej szansy, ale Canova stał się ostatecznie jednym z najwięk­szych rzeźbiarzy swoich czasów.

Ci, którzy są słabi, czekają na szansę, silni zaś sami Je tworzą,

Szansę! W Twoim życiu jest ich pełno. Każda lekcja w szkole, każda godzina w fabryce lub biurze daje Ci nowe możliwości. Każdy klient to szansa. Każdy artykuł w gazecie to szansa. Każde kazanie w kościele to szansa. Każda transakcja handlowa to szansa - szansa bycia uprzejmym - szansa bycia uczciwym - szansa na poznanie nowego przyjaciela. Każdy dowód zaufania Tobie jest dla Ciebie wielką szansą. Każda odpowiedzialność powierzona Twojej sile i honorowi jest bezcenna. Jeżeli niewolnik Frederick Douglass, który nie posiadał nawet własnego ciała, potrafił wydźwignąć się i stać się mówcą, wydawcą i mężem stanu, to co Ty możesz osiągnąć, mając możliwości o wiele większe w porównaniu z Douglassem?

Ten, kto zawsze narzeka na brak czasu i możli­wości, nie jest człowiekiem pracującym, lecz próż­niakiem. Niektórzy więcej skorzystają ze skrawków możliwości, które wielu bezmyślnie wyrzuca, niż inni z całego życia. Jak pszczoły - czerpią miód z każdego kwiatu. Każda napotkana osoba, każda chwila dnia wzbogaca ich zasoby przydatnej wiedzy i siły osobistej.

Nie ma takiej osoby, której Fortuna nie odwie­dziłaby przynajmniej raz w życiu - powiedział mą­dry pisarz - ale kiedy zobaczy ona, że osoba ta nie jest gotowa na przyjęcie jej, wtedy wchodzi drzwiami i wychodzi oknem".

Młody Filip Armour dołączył do długiej karawany poszukiwaczy złota i przemierzył ogromne pustko­wie wozem ciągnionym przez muły. Ciężka praca i systematyczne sukcesy w wykopaliskach pozwo­liły mu sześć lat później rozpocząć własną działal­ność przy magazynowaniu zbóż w Milwaukee. Po dziewięciu latach zarobił pięć tysięcy dolarów. Zo­baczył wielką szansę dla siebie w wezwaniu gene­rała Granta „Na Richmond." Pewnego ranka 1864 roku zapukał do drzwi swojego wspólnika. „Jadę najbliższym pociągiem do Nowego Jorku - powie­dział mu - i będę sprzedawał wieprzowinę po niż­szej cenie. Grant i Sherman mają już Południe w swoich rękach i cena wieprzowiny spadnie do dwunastu dolarów za beczkę". To była jego szansa. Pojechał do Nowego Jorku i sprzedawał wieprzowi­nę w cenie hurtowej czterdziestu dolarów za barył­kę. Wszyscy chętnie ją kupowali. Przebiegli speku­lanci z Wali Street śmieli się z młodego przybysza z Zachodu, mówiąc, że cena wieprzowiny wzrośnie do sześćdziesięciu dolarów, gdyż wojna szybko się nie skończy. Armour nadal jednak sprzedawał, a Grant posuwał się naprzód. Richmond upadł i ce­na wieprzowiny spadła do dwunastu dolarów za baryłkę, a Armour zarobił dwa miliony dolarów!

Szansa! John D. Rockefeller ujrzał szansę dla siebie w nafcie. Zauważył on, że wielu ludzi ma w domu bardzo słabe oświetlenie. Nafty był dosta­tek, lecz proces jej rafinacji był niedokładny i w związku z tym była ona niskiej jakości i nie całkiem bezpieczna. I w tym Rockefeller znalazł szansę dla siebie. On i Samuel Andrews, tragarz w sklepie maszynowym, w którym dotąd obaj pra­cowali, założyli w 1870 roku spółkę zajmującą się rafinowaniem nafty ulepszoną metodą opracowa­ną przez Samuela. Zaczęli produkować naftę naj­wyższej jakości i szybko zaczęli odnosić sukces. Po dwudziestu latach mała rafineria warta zale­dwie tysiąc dolarów rozwinęła się w Standard Oil o wartości dziewięćdziesięciu milionów dolarów. Ro­ckefeller stal się jednym z najbogatszych ludzi na świecie.

Czy jesteś przygotowany na Twój ą wielką szansę? Hawthorne jadł kiedyś obiad razem z Longfellowem i swoim przyjacielem pochodzącym z miasta Salem. Po obiedzie przyjaciel powiedział: „Próbuję namówić Hawthorne'a do napisania opowiadania na podstawie legendy z Akadii, nadal tam popular­nej, o dziewczynie, która po rozpędzeniu Akadyjczyków została rozdzielona ze swoim ukochanym. Całe życie spędziła czekając na niego i próbując go odnaleźć. Wreszcie odnalazła go, umierającego w szpitalu, gdy oboje byli już bardzo starzy". Longfellow zdziwił się, że legenda ta nie zafascynowała Hawthorne'a i powiedział mu: „Jeśli naprawdę zde­cydowałeś się nie wykorzystać jej w opowiadaniu, czy pozwoliłbyś mi napisać o niej poemat?". Haw­thorne zgodził się na to i obiecał, że nie wykorzysta tego tematu w prozie aż do chwili, kiedy Longfellow nie napisze o nim wierszem. Longfellow wykorzystał swoją szansę i dał światu „Ewangelię".

Otwórz oczy i odkrywaj możliwości wszędzie -w domu, na podwórku, w sąsiedztwie, w swoim mieście. Otwarte uszy zawsze usłyszą krzyk potrze­bującego pomocy, otwarte serca nie muszą mieć wiele, żeby dawać innym, a otwarte ręce zawsze znajdą szlachetną pracę.

Każdy zauważył, że woda wypływa z naczynia z cieczą, w której zanurzymy ciało stałe. Nikt jed­nak nie wykorzystał wiedzy, że ciało to wypiera ciecz o objętości równej objętości ciała stałego. Archimedes zaobserwował to zjawisko i na jego pod­stawie odkrył metodę obliczania objętości przedmio­tów o nierównych kształtach.

Nie było żeglarza, który nie zastanawiałby się. co może znajdować się za Oceanem Atlantyckim. ale tylko Kolumb dzielnie wyruszył po nieznanych

morzach i odkrył nowy ląd.

Niezliczona ilość jabłek spadła z drzew, często uderzając w głowę nieuważnych ludzi, jakby chcąc zmusić ich do myślenia, lecz dopiero Newton jako pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że spadają z drzew pod wpływem tej samej siły, która sprawia, że planety krążą po swoich orbitach i powstrzymuje pęd wszystkich atomów we wszechświecie od rzu­cenia się w chaos.

Błyskawice oślepiały wzrok, a pioruny ogłuszały słuch ludzi od czasów Adama, na próżno usiłując zwrócić ich uwagę na wszechogarniającą i olbrzy­mią energię elektryczności, lecz wyładowania nie­biańskiej artylerii budziły tylko lęk - aż do chwili, kiedy Franklin za pomocą prostego eksperymentu udowodnił, że w błyskawicy wyzwala się możliwa do okiełznania siła. tak obfita jak powietrze i woda.

Jak ma na imię ten bożek?" - zapytał zwiedza­jący pracownię artystyczną, gdy zobaczył wśród wie­lu bożków jednego z twarzą przykrytą włosami i ze skrzydłami u stóp. „Szansa" - odpowiedział rzeź­biarz. „Dlaczego jej twarz jest zasłonięta?". „Po­nieważ ludzie rzadko ją rozpoznają, gdy do nich przychodzi". „Dlaczego ma skrzydła na stopach?". „Ponieważ szybko odchodzi, a kiedy odejdzie, nie można jej dogonić". „Szansa ma włosy z przodu - mówi łaciński autor - z tyłu jest łysa. Jeśli złapiesz ją za pukiel włosów, możesz ją utrzymać, ale jeśli pozwolisz jej uciec, to nawet sam Jupiter jej nie złapie".

Nie myśl, że ambicja jest cechą wrodzoną, że nie można jej rozniecić, że jest nam dana tak jak kolor oczu lub wzrost i nie trzeba się o nią troszczyć. Ambicja wymaga ciągłej troski i rozwoju, tak jak talent muzyczny lub artystyczny, w przeciwnym ra­zie zaniknie.

Jeśli nie urzeczywistniamy naszych aspiracji, stają się one rozmyte i nieuchwytne. Nasze talenty zanikają i tracą moc, gdy ich nie rozwijamy. Jak możemy oczekiwać, że nasze ambicje będą nadal świeże i pełne zapału po latach bezczynności, próż­niactwa i obojętności? Jeśli ciągle możliwości wy­ślizgują się nam z rąk i nie podejmujemy wysiłku, aby je chwycić, staniemy się coraz słabsi i posępniejsi.

To, czego potrzebuję najbardziej - powiedział Emerson - to żeby ktoś zmusił mnie do robienia tego, co potrafię". Moim zadaniem Jest robienie tego, co Ja potrafię. Nie tego, co potrafili robić Napoleon lub Lincoln, lecz tego, co Ja potrafię! Cała różnica polega na tym, czy wykorzystujemy to, co w nas najlepsze, czy to, co najgorsze - czy wykorzystujemy dziesięć, piętnaście, dwadzieścia pięć czy dziewięć­dziesiąt procent naszych możliwości.

Wszędzie wokół nas widzimy ludzi w średnim lub starszym wieku, którzy ani razu z życiu nie mieli dość odwagi, aby chwycić szansę. Rozwinęli oni tylko niewielki procent swoich życiowych moż­liwości. Są oni nadal w stanie śpiączki. To, co w nich najlepsze, śpi tak głęboko, że nigdy nie zostało obudzone. Nigdy, nigdy nie doprowadź sie­bie do tak smutnego stanu!

Problem polega na tym, że zawsze, jak książęta, czekamy na możliwości zdobycia bogactwa, sławy lub mądrości. Chcemy być mistrzami nie pracując, posiąść wiedzę, nie ucząc się, i bogactwo bez wysił­ku. Jesteście urodzeni w czasach i w kraju, w któ­rym wiedza i możliwości są tak obfite jak nigdy dotąd. Jak więc możecie siedzieć z założonymi rę­kami, prosząc o pomoc Boga, który już dał wam konieczne zdolności i siłę?

W świecie, w którym praca czeka na wykonawcę, w którym jedno mile słowo lub drobna pomoc może zahamować pasmo nieszczęść w życiu innego czło­wieka lub otworzyć jemu drogę do sukcesu, w któ­rym nasze umiejętności pozwalają nam poprzez ucz­ciwą i wytrwałą pracę osiągnąć to, co dla nas naj­lepsze, w którym niezliczone szlachetne przykłady są dla nas zachętą, każda chwila kryje w sobie świt nowych możliwości.

Nie czekaj na swoją szansę. Sam Ją twórz - twórz ją tak, jak Napoleon tworzył swoją w setkach „nie­możliwych" sytuacji lub jak pastuch Ferguson czy­nił swoją, gdy obliczał odległości między gwiazdami przy pomocy paciorków na sznurku. Czyń ją tak, jak wszyscy przywódcy tworzyli swoją szansę na sukces. Złote możliwości są niczym dla lenistwa, a pracowitość przemienia zwykłe okoliczności w złote szansę.

(Jeżeli zdecydowałeś się już na zawsze pożegnać się ze swoją mierną egzystencją, nie mieć z nią już więcej nic wspólnego, wytrzeć każdy jej ślad ze swojego ubrania, wyglądu, zachowania, rozmowy, pracy, domu, pokazać światu Twój prawdziwy cha­rakter, nie godzić się więcej z niepowodzeniami. zmierzać ku lepszym rzeczom - kompetencji, do­statkowi, niezależności - i nic na świecie nie zmieni Twojego postanowienia, ze zdziwieniem przekonasz się, że nowa siła będzie podnosić Cię na duchu, wzrośnie Twoja wiara w siebie, ufność i poczucie godności.

Niech Twoje postanowienia na drugim szczeblu drabiny życia będą pełne zapału, ponieważ na świe­cie jest mnóstwo dobrych rzeczy dla każdego. I Ty będziesz miał w nich swój udział, nikogo przy tym nie raniąc ani nie odwracając się od innych. Jest to Twoim prawem. Zaczynasz teraz szykować się do odniesienia sukcesu i znalezienia szczęścia. Mu­sisz teraz sam dążyć do zrealizowania swojego prze­znaczenia!

Szansa na sukces jest na Twoim własnym pod­wórku!

Szansa na sukces jest na Twoim własnym pod­wórku!

Szansa na sukces jest na Twoim własnym pod­wórku! S. R).

IX



TRZECI SZCZEBEL DRABINY ŻYCIA

W czasie swojej głośnej kariery, prawie sto lat temu, Arnold Bennett napisał osiemdziesiąt ksią­żek, w tym wielkie dzieło Opowieść o dwóch sio­strach oraz niezliczone sztuki, artykuły i dzienniki. Życie jego było tak pełne i szczęśliwe, że ludzie często pytali go jak udało mu się tak wiele osiągnąć, znajdując przy tym czas na przyjemności, takie jak malarstwo, muzyka i teatr. Swoją odpowiedź zawarł w małej książeczce Jak żyć 24 godziny na dobę wydanej w 1907 roku, w której daje swoje cenne rady jak najlepiej spożytkować nasz największy skarb - czas - aby osiągnąć to, co dla nas najlepsze.

Jest to jeden z najważniejszych szczebli na dra­binie życia. Musisz nauczyć się jak najpełniej i najmądrzej wykorzystywać swój czas, bo w innym ra­zie nigdy nie będziesz potrafił w pełni wykorzystać swoich możliwości. Zapamiętaj mądre słowa Hora­cego Manna, „Stracone: gdzieś między wschodem, a zachodem słońca, dwie złote godziny, każda ozdo­biona sześćdziesięcioma diamentowymi minutami. Nie otrzymasz nic w zamian, gdyż odeszły na za­wsze" (S. P.).

Mówi się, że czas to pieniądz. Powiem więcej. Czas jest zazwyczaj o wiele cenniejszy od pieniędzy. Gdybyś nawet miał całe królestwo, nie stać by Cię było na kupno choć jednej minuty więcej niż mam ja lub ma kot przy kominku.

Filozofowie zrozumieli i opisali przestrzeń. Nie wyjaśnili jednak czasu. Jest on niewytłumaczalnym surowcem wszystkiego. Gdy jest, wszystko jest moż­liwe - bez niego, nic. Czas jest cudem każdego dnia, czymś zadziwiającym. Budzimy się rano i oto mamy przed sobą magiczne dwadzieścia cztery godziny do naszej dyspozycji! Należą one do Ciebie! Jest to Twój najcenniejszy skarb. Nikt nie może go Tobie

odebrać. I nikt nie otrzymał go ani mniej, ani więcej niż Ty!

Idealna demokracja! W królestwie czasu nie rzą­dzi ani bogactwo, ani rozum. Geniusz nie dostaje w nagrodę dodatkowej godziny w ciągu dnia. Nie ma też kar. Możesz tracić swój bezcenny towar, ile tylko zechcesz, a kolejna dostawa czeka na Ciebie. Żadna tajemnicza siła nie powie: „Jesteś głupcem. Nie zasługujesz na czas i dlatego Twój licznik zostanie odcięty". Nie możesz również pożyczać czasu jutrzejszego. Niemożliwe jest zadłużenie się! Nie mo­żesz tracić jutra. Czeka ono na Ciebie. Nie możesz tracić następnej godziny. Czeka ona na Ciebie.

Powiedziałem, że to cud. Czyż nie?

Masz dla siebie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Musisz zamienić je na zdrowie, przyjemności, pieniądze, zadowolenie, rozwój duchowy. Dziwne, że nowoczesne gazety i czasopisma, zamiast radzić:

Jak właściwie dysponować pieniędzmi", nie radzą:

Jak dobrze dysponować czasem"! Pieniądze są

o wiele bardziej pospolite niż czas.

Jeżeli komuś nie udaje się wyżyć z zarabianych pieniędzy, zarabia więcej, pożycza lub nawet krad­nie. Jeżeli jednak komuś nie wystarczają dwadzie­ścia cztery godziny na dobę, w jego życie wkrada

się bałagan.

Kto z nas żyje dwadzieścia cztery godziny na dobę? I kiedy mówię „żyje", nie znaczy to, że biernie egzystuje lub brnie w kłopotach. Kto z nas jest wolny od uczucia, że niewłaściwie dysponuje swoim czasem? Kto z nas rok za rokiem nie powtarza sobie: „Załatwię to lub tamto, gdy będę miał więcej czasu"? Nigdy nie będziemy mieli więcej czasu. Mamy i zawsze mieliśmy tyle samo czasu. Ta głęboka i zapomniana prawda, która, dodam przy okazji, nie jest moim odkryciem, skłoniła mnie do analizy tego, w jaki sposób gospodarujemy naszym dzien­nym przydziałem czasu.

(Nieudacznicy zawsze zachowują się tak, jakby mieli żyć tysiąc lat. Piją za dużo, za długo się bawią, śpią i zawsze obiecują zająć się swoimi obowiązka­mi jutro. W kalendarzu nie ma „jutra". Królowa angielska Elżbieta I na łożu śmierci wyszeptała:

Wszystko, co posiadam, oddam za jeszcze jedną chwilę życia" S. P.).

Ogromną liczbę ludzi prześladuje uczucie, że lata mijają obok nich, a oni nie zdołali zapanować nad swoim życiem. Jeżeli przeanalizujemy to uczucie, to dostrzeżemy w nim niepokój, oczekiwanie, aspi­racje. Jeśli bardziej się w nie wgłębimy, to zauwa­żymy, że rodzi się ono z przekonania, że powinniś­my zrobić coś poza naszymi codziennymi obowiąz­kami. Jeśli mamy rodzinę, jesteśmy zobowiązani, prawem pisanym i niepisanym, utrzymać siebie i swoją rodzinę w zdrowiu i wygodzie, spłacać dłu­gi, oszczędzać, udoskonalać się. Zadanie wystar­czająco trudne! Zadanie, które tylko niektórym z nas udaje się wykonać! Zadanie często przekra­czające nasze możliwości! Mimo iż zdajemy sobie sprawę, że zadanie to przekracza nasze możliwości, że mu nie podołamy, czujemy, że bylibyśmy z siebie bardziej zadowoleni, gdybyśmy poświęcili swoje siły, i tak już nadwerężone, czemuś jeszcze.

Tak rzeczywiście jest. Pragnienie osiągnięcia cze­goś oprócz wypełniania naszych zwykłych obowiąz­ków jest znane wszystkim ludziom, którzy w wyni­ku ewolucji osiągnęli wyższy stopień rozwoju.

Męczące uczucie oczekiwania na coś, co się nie zaczyna, będzie zakłócać spokój naszej duszy aż do chwili, kiedy podejmiemy próbę zaspokojenia tego pragnienia. Nazywano je wielorako. Jest ono jedną z form powszechnego dążenia do wiedzy. Jest ono tak silne, że popchnęło wielu ludzi, którzy w życiu systematycznie nabywali wiedzę, do przekraczania granic ich kompetencji w poszukiwaniu coraz więk­szej wiedzy.

Teraz, kiedy już udało mi się przekonać Cię, abyś sam przyznał, że ciągle prześladuje Cię brak zadowolenia z organizacji swojego dnia, że główną przyczyną niezadowolenia jest uczucie, że każdego dnia nie zrobiłeś czegoś, na czym Ci zależało i masz nadzieję zrobić to, gdy będziesz miał „więcej cza­su" - teraz, kiedy zwróciłem Twoją uwagę na ośle­piającą prawdę, że nigdy nie będziesz miał więcej czasu - oczekujesz, że odkryję przed Tobą cudowną tajemnicę, która pomoże Ci idealnie zorganizować swój dzień i, dzięki której, pozbędziesz się tego nieprzyjemnego uczucia rozczarowania z powodu tego, że nie udało Ci się zrobić wszystkiego, czego chciałeś?

Nie poznałem takiej cudownej tajemnicy. Nie oczekuję, że kiedykolwiek ją poznam lub uda się to komuś innemu. Nie da się jej poznać. Zapewne, gdy zacząłeś czytać moje słowa, odżyła w Tobie nadzieja. Być może powiedziałeś sobie: „Ten czło­wiek pokaże mi łatwy i przyjemny sposób na zro­bienie tego, co zawsze bezskutecznie próbowałem zrobić". No więc, nie! Prawda jest taką, że nie ma łatwej, królewskiej drogi. Droga do Mekki jest nie­zwykle trudna i kamienista, a najgorsze jest to, że nigdy do końca nie osiągasz wszystkiego.

Zanim zaczniesz tak organizować swój dwudzie­stoczterogodzinny budżet, aby żyć jak najpełniej i jak najwygodniej, musisz zdać sobie sprawę z nie­zwykłej trudności zadania przed jakim stajesz -ciągłych poświęceń i wysiłków.

Jeśli wydaje Ci się, że dościgniesz ideału, ukła­dając swój plan dnia przy pomocy pióra i kartki papieru, to lepiej od razu porzuć tę nadzieję. Jeżeli nie jesteś przygotowany na rozczarowania, jeśli nie będzie Cię zadowalać mały rezultat przy dużym wysiłku, to nie zaczynaj. Połóż się i wróć do swojej drzemki, którą nazywasz swoją egzystencją.

Jest to bardzo smutne i przygnębiające, nie­prawdaż? Ja jednak sądzę, że jest to również wspaniałe - konieczność zebrania w sobie silnej woli, abyśmy mogli zrobić coś wartościowego. Mnie się to osobiście podoba. Mam poczucie, że jest to główna rzecz, jaka odróżnia mnie od kota przy kominku.

W porządku - powiesz - załóżmy, że jestem gotowy do walki. Załóżmy, że dokładnie przeanali­zowałem i zrozumiałem te ważne spostrzeżenia. Od czego mam zacząć?". Drogi czytelniku, po prostu zacznij. Nie ma jakiejś magicznej metody na roz­poczęcie. Gdyby na brzegu basenu stał człowiek, który chciałby wskoczyć do zimnej wody i spytał Cię: „Jak mam zacząć skakać?", odpowiedziałbyś zwyczajnie: „Po prostu skacz. Opanuj nerwy i skacz".

Jak wcześniej powiedziałem, piękno tego, że cią­gle dostajemy nową porcje czasu, polega na tym, że nie możemy go tracić awansem. Kolejny rok, dzień, godzina czekają na nas tak doskonałe i nie­skalane, jak gdybyśmy nigdy nie zmarnowali ani jednej chwili naszego życia. Możesz się łudzić, że za tydzień woda będzie cieplejsza. Nie będzie. Będzie zimniejsza.

Zanim zaczniesz, pozwól mi wyszeptać kilka słów ostrzeżenia. Na początku staraj się nie wymagać od siebie zbyt dużo. Ciesz się małymi osiągnięciami. Bądź w zgodzie z naturą ludzką, w szczególności z Twoją własną.

Niepowodzenie samo w sobie nie ma znaczenia, o ile nie odbiera nam wiary w siebie i poczucia własnej wartości. Lecz tak jak jeden sukces wywo­łuje następny, tak też nieszczęścia najczęściej cho­dzą parami. Większość ludzi zrujnowało swoje życie, ponieważ chcieli osiągnąć za dużo. Zatem, starając się zrealizować niezwykle trudne postanowienie peł­nego wykorzystania dwudziestu czterech godzin na dobę, musisz za wszelką cenę uniknąć niepowodzeń na starcie. Nie zgodzę się z tym, że, przynajmniej w tym wypadku, chwalebna przegrana Jest lepsza niż mały sukces. Jestem całkowicie po stronie ma-tych sukcesów. Chwalebna przegrana do niczego nie prowadzi - mały sukces może przerodzić się w wielki.

Przeanalizujmy zatem nasz rozkład dnia. Mówi­cie, że jest on już wypełniony do granic. Czym? Ile czasu naprawdę poświęcasz na pracę? Może prze­ciętnie siedem godzin? Na sen - siedem? Będę hojny i dodam do tego dwie godziny. Ciekaw jestem, co robisz z pozostałymi ośmioma godzinami!

W celu rozprawienia się z problemem dyspono­wania naszym czasem, muszę wybrać i przeanali­zować konkretną sytuację. Mogę zająć się tylko jedną wybraną osobą i nie będzie ona reprezen­towała wszystkich ludzi, gdyż ktoś taki jak „prze­ciętny człowiek" nie istnieje. Każdy jest kimś wy­jątkowym.

Jeśli jednak wybierzemy kogoś, kto pracuje w biurze od godziny dziewiątej do piątej, rano i wie­czorem poświęca piętnaście minut na drogę do pra­cy i z pracy, będzie on reprezentował większość społeczeństwa. Oczywiście, są tacy, którzy muszą dłużej pracować, ale są też tacy, którzy pracują

krócej.

Na szczęście nie interesuje nas tutaj strona fi­nansowa naszej egzystencji. Dla naszych celów przyjmujemy, że sprzedawczyni w sklepie spożyw­czym powodzi się równie dobrze jak milionerowi. Główny błąd popełniany przez większość ludzi to ich ogólne podejście do tego, co robią. Pochłania on dwie trzecie naszej energii i zainteresowań. W większości przypadków wybrany przez nas re­prezentant społeczeństwa nie czuje pasji do swojej pracy. W najlepszym wypadku jest wobec niej obojętny. Swoje codzienne zajęcia rozpoczyna więc z niechęcią, jak najpóźniej, i kończy z radością jak najwcześniej. W pracy rzadko pracuje na pełnych obrotach.

Mimo to zazwyczaj traktuje godziny od dziewiątej do piątej jako swój „dzień", a dziewięć poprzedza­jących go i siedem następujących po nim godzin to tylko prolog i epilog do „dnia". Taka postawa, nawet nieświadoma, zabija oczywiście jego zaintere­sowanie pozostałymi siedemnastoma godzinami. Prowadzi to do tego, jeśli nawet tych godzin nie marnuje, to nie bierze ich pod uwagę. Traktuje je po prostu jako margines.

(Przykład ten może dotyczyć zarówno kobiety jak i mężczyzny. Rezultaty są podobne. S. P.).

Ta powszechna postawa jest kompletnie nielogi­czna i niezdrowa, gdyż stawia ona na pierwszym miejscu fragment dnia i zajęcia, które chcemy mieć jak najszybciej „za sobą". Jeśli dwie trzecie naszego życia podporządkujemy jednej trzeciej, z której nie czerpiemy prawdziwej przyjemności i nie podcho­dzimy do niej z zapałem, to jak możemy w pełni żyć? Nie możemy.

Ważne! Jeśli chcemy w pełni żyć, to musimy pamiętać, że mamy jeszcze dzień dla siebie oprócz naszej pracy. Musi się on zaczynać o 5. po połud­niu, a kończyć o 9. rano. Trwa on szesnaście go­dzin i w ciągu tych szesnastu godzin mamy czas na udoskonalanie naszego ciała i duszy oraz na dbanie o naszych bliskich. W ciągu tych szesnastu godzin jesteśmy wolni. Nie musimy zarabiać pie­niędzy. Nie jesteśmy zajęci sprawami finansowymi. Nasza postawa jest bardzo ważna. Od niej zależy nasz życiowy sukces.

Słucham? Mówisz, że jeśli dasz z siebie energię na te szesnaście godzin, to zmaleje wartość Twojej ośmiogodzinnej pracy? Nieprawda. Przeciwnie, z pewnością wzrośnie Twoja wydajność w pracy za­wodowej. Jedna z rzeczy, które musi zapamiętać moja wybrana „typowa" osoba, to możliwość nie­przerwanej pracy umysłowej. Nie męczy ona tak, jak praca fizyczna. Wszystko, czego potrzebujemy, to zmiana, a nie odpoczynek (za wyjątkiem snu).

Przeanalizujmy teraz Twój typowy dzień. Muszę uczciwie przyznać, że rano przed wyjściem do pracy nie tracisz czasu. W większości domów nasz boha­ter lub bohaterka wstaje o ósmej, zjada śniadanie między godziną ósmą minut siedem a ósmą dzie­więć i pół, a potem wybiega z domu. Gdy tylko zatrzaśnie drzwi, umysł przestaje działać. Nasza droga do pracy jest jakby dziurą umysłową. Wal­czymy z korkami i ludzkością. Wreszcie docieramy do pracy. Zostawiam Was tam aż do piątej. Wiem, że w środku dnia macie przynajmniej godzinę, z której niecałe pół godziny przeznaczacie na jedze­nie. Zostawiam Was z tym czasem samych. To, jak go spędzicie, zależy od Was.

Spotykam się z Wami ponownie, gdy wychodzicie z pracy. Jesteście bladzi i zmęczeni. W trakcie dro­gi do domu uczucie zmęczenia narasta. Uczucie to wisi nad miastem jak chmura. Nie jesz od razu po powrocie do domu. Po około godzinie czujesz, że masz ochotę coś zjeść i szykujesz sobie niewielki posiłek. Później spotykasz znajomych, grasz w kar­ty, przeglądasz książkę, zauważasz, że chwyta Cię starość, idziesz na krótki spacer, bawisz się pia­ninem.

(Nie potrafię sobie wyobrazić jak długą listę nie­użytecznych czynności ułożyłby Bennett w dzisiej­szych czasach, gdy kuszą nas takie atrakcje jak telewizor i wycieczki po Internecie! S. P.).

W końcu jest piętnaście po jedenastej. Czas po­myśleć o pójściu spać! Wyczerpany całym dniem pracy, wczołgujesz się pod kołdrę. Sześć godzin lub nawet więcej od czasu powrotu z pracy przepadło. Znikło jak sen, jak magiczna sztuczka, znikło bez­powrotnie!

Wydaje się to całkiem proste. Lecz powiesz: „Ła­two jest Tobie mówić, a człowiek przecież męczy się, musi od czasu do czasu spotkać się z przyja­ciółmi, nie może żyć stale w napięciu". Waśnie tak. Lecz co się dzieje, kiedy masz wyjść wieczorem do teatru? Nie szczędzisz trudu, żeby pięknie wyglądać i elegancko się ubrać. Zapominasz o znajomych i o zmęczeniu, a wieczór wydaje się przyjemnie dłu­gi. Czy możesz zaprzeczyć, że jeśli zaplanowałeś coś konkretnego na wieczór, coś, co pochłania całą Twoją energię, myśl o tym budzi w Tobie zapał i siły życiowe przez cały dzień?

Chcę Ci zaproponować, abyś o szóstej wieczorem spojrzał prawdzie w oczy i przyznał, że nie jesteś zmęczony, bo zmęczenie minęło, i tak zaplanował swój wieczór, aby nie przerywał go w środku posi­łek. Jedz wcześniej. W ten sposób będziesz miał do wykorzystania co najmniej trzy godziny. Nie chcę przez to powiedzieć, że powinieneś co wieczór spę­dzać trzy godziny na wysiłek umysłowy. Możesz jednak, na początek, poświęcić półtorej godziny co drugi wieczór na ważne i regularne doskonalenie swojego umysłu. Zostaną Ci jeszcze trzy wieczory na przyjaciół, brydża, tenis, sprawy domowe, przy­padkowe lektury, pracę w ogródku, spacerowanie i konkursy z nagrodami. Będziesz miał oprócz tego sześćdziesiąt dziewięć godzin od godziny 17. w pią­tek do 9. rano w poniedziałek. Jeśli wytrwasz w po­stanowieniu, niebawem będziesz chciał cztery albo pięć wieczorów poświęcić na wytrwałe wysiłki, aby prawdziwie żyć. Skończysz ze zwyczajem mamrota­nia do siebie o godzinie dwudziestej trzeciej minut piętnaście: „Trzeba pomyśleć o pójściu spać". Jeśli ktoś zaczyna iść spać czterdzieści minut przed otwarciem drzwi do sypialni, to znaczy, że osobie tej nudzi się i nie żyje ona naprawdę.

Pamiętaj, że te dziewięćdziesiąt minut trzy razy w tygodniu muszą być najważniejsze wśród dzie­sięciu tysięcy osiemdziesięciu minut w tygodniu. Jeśli raz postanowisz sobie, że wykonasz jakieś zadanie, wykonaj je nawet kosztem znużenia i znie­chęcenia. Nagrodą za ukończenie męczącej pracy jest ogromny wzrost wiary w siebie.

Wreszcie, gdy wybierasz zajęcie na wieczorne godziny, kieruj się tylko własnymi zainteresowania­mi i upodobaniami. Dobrze jest być chodzącą en­cyklopedią filozofii, ale jeśli nie pociąga Cię filozofia, a za to interesuje Cię historia wędrownych krama­rzy, lepiej zostaw filozofię, a zajmij się historią kra­marzy.

(Każdego dnia znajdź czas, żeby poszukać wokół siebie nowych możliwości i ciesz się z cudów, jakie wkrótce zaczną pojawiać się w Twoim życiu! S. R).

X

CZWARTY SZCZEBEL DRABINY ŻYCIA

Kilkadziesiąt lat przed tym jak Norman Vincent Peale pisał i mówił o „sile pozytywnego myślenia", a Clement Stone rozpowszechniał korzyści płynące z „pozytywnego podejścia", genialny człowiek Albert Lewis Pelton w książce Wiara w zwycięstwo uczył ludzi jak radzić sobie z niepowodzeniami i odnosić zdumiewający sukces za pomocą siły psychicznej.

W tej krótkiej, lecz mądrej książce Pelton do­kładnie opisuje kodeks myślenia i postępowania oparty na prawie naturalnym, konieczny aby dana osoba mogła wybić się z tłumu i osiągnąć sukces -tak jak przywódcy lub „szefowie".

Długo i dokładnie zastanów się nad mądrymi radami, które za chwilę przeczytasz. Ucz się stosować je w Twoich codziennych zajęciach, a osiąg­niesz cele, o których nigdy nie marzyłeś (S. P.).

Przez wiele lat zajmowałem się psychologią -nauką badającą ludzką psychikę. Nasza psychika ma dwa poziomy: świadomość i podświadomość. To, o czym myślimy podczas wypełniania naszych codziennych obowiązków, jest świadomością. Jed­nak głęboko pod powierzchnią istnieje rozległy świat psychiki, z którego istnienia nie zdajemy sobie sprawy - podświadomość, która kryje w sobie po­tężne zasoby energii.

Ten wyjątkowy rezerwuar ciągle otrzymuje nowe tworzywo ze świadomości. Gromadzi je, łączy, mie­sza i pomnaża, tworząc potencjalną masę energii dla tych, którzy poznali tajemnicę jak czerpać z tego potężnego źródła.

Posłuchaj! Ta informacja jest dla Ciebie, jeśli jest w Tobie palące pragnienie udoskonalenia swojego życia. Wzywam Cię odważnie, abyś spojrzał w swoje wnętrze, gdzie kryje się kosztowne dążenie - taje­mnica, która jest niczym więcej niż dążeniem do sukcesu, bycia najlepszym w naszych codziennych próbach. Krótko mówiąc, jest to Twoje pragnienie podboju świata.

Miej umysł otwarty i chęć dociekania. Zwracaj dokładną uwagę na moje słowa. Opowiem Ci o Wie­rze w zwycięstwo.

Nie ma nic nowego w idei podboju. Od momentu pierwszego zachłyśnięcia się powietrzem w chwili narodzin, aby obudzić swe siły witalne, poprzez lata zachłystywania się powietrzem przed wejściem w kolejny etap życia, ciągle stajemy przed koniecz­nością walki. Jest to instynktowne i nieprzerwane.

Zanim przejdziemy dalej, ważne jest, żebyśmy dokładnie zrozumieli znaczenie słów, które będzie­my teraz stosować. Przeczytaj następujące definicje:

Wiara - kredo; podsumowanie tego, co wyznajemy

Zwycięstwo - akt pokonania lub przezwyciężenia czegoś siłą psychiczną w celu osiągnięcia sukcesu

Wiara w zwycięstwo jest zatem badaniem sztuki osiągania sukcesu za pomocą siły psychicznej oraz tego, jak należy postępować, aby odnieść Wielkie Zwycięstwo.

Ceną, którą każdy człowiek sukcesu musi za­płacić za wybicie się, jest zawiść, zazdrość i atak tłumu, który został z tyłu. Utrzymanie się w czo­łówce wymaga niezwykłej inteligencji, opanowania i sprytu.

Nieliczni potrafią zachować siły konieczne do utrzymania swojej niebezpiecznej pozycji lidera. Jest to sztuka zwyciężania. Pozwól mi wskazać Ci drogę, lecz jeśli chcesz iść ze mną, musisz być gotowy na wszystko. Obiecaj, że nie będziesz mio­tany uczuciami, sentymentami ani domysłami, lecz zawsze będziesz szukał prawa lub reguły, która jest podstawą jakiegoś postępowania.

Ludzkość istnieje od tysięcy lat, ale nigdy nie udało się jej pokonać prawa naturalnego. Aby osiągnąć sukces, musimy wiedzieć, że każdy osiągnięty cel poprzedza postępowanie zgodne z tym prawem. Wiesz, że jeśli skieruje się pociąg na niewłaściwy tor, to wykolei się on. Wiesz, że jeśli włożysz palec w ogień, to oparzysz się. Wiesz, że jeśli skoczysz z budynku na chodnik, połamiesz sobie kości.

Są to prawa fizyki i mechaniki. Istniały one za­wsze. Ludzie stopniowo poznają je i stosują w ży­ciu, aby stało się ono łatwiejsze. Możliwość komu­nikowania się za pomocą fal radiowych istniała już tysiące lat temu, lecz o tym nie wiedzieliśmy. Po­dobnie nie wiemy, jak postępować, aby osiągać efektywne rezultaty.

Chcę, abyś zastosował analogię przyczyny i skut­ku, która pojawia się w Wierze w zwycięstwo, w Twoim własnym życiu.

W każdej chwili stajesz wobec problemów, które chciałbyś jak najkorzystniej rozwiązać. Pragniesz sukcesu, zdolności, pieniędzy, władzy, awansu i se­tek innych rzeczy. Jeśli już dziś zaczniesz dociekać, obserwować, analizować i dążyć do poznania Pra­wa, pomoże Tobie zrealizować Twoje pragnienia. poznasz je. Zastosujesz je w życiu i zwycięstwo bę­dzie Twoje.

Nie mogę opisać w szczegółach jak stosować to Prawo w konkretnej sytuacji w jakiej się znajdu­jesz. Mogę dać Tobie jedynie ogólną zasadę. Ty sam musisz odkryć szczegóły i według nich postępować. Podstawą osiągnięcia sukcesu jest umiejętność logicznego myślenia i postępowanie zgodne z Prawem naturalnym.

Przed nastaniem kolei parowej i elektrycznej, maszyn latających, samochodów i statków oceani­cznych, przeciętny człowiek znał okolicę znajdującą się w promieniu około 25 kilometrów od jego domu. Słuchaj uważnie moich słów, a uwolnisz się od myślenia o zasięgu 25 kilometrów. Dąż do myślenia o promieniu tysięcy mil - miej Otwarty Umysł.

Zrozum tę ważną prawdę. Już teraz dysponujesz wszystkimi cechami kogoś wielkiego. Stopień, w ja­kim je rozwiniesz i wykorzystasz, zależy w wielkim stopniu od Twojego wyboru. Pamiętaj, że wahając się, wycofując lub rezygnując ze swoich planów^ niszczysz w sobie siłę do walki. Miej wielkie plany i rób wszystko, żeby je realizować. Na początku jednak zastanów się, czy Twoje plany są wykonalne. Realizuj je. Pnij się coraz wyżej. Kiedy udało Ci się jedno, stopniowo wchodź po bardziej stromej ścież­ce. Bierz na siebie trudniejsze zadania. Zwyciężaj, aż uda się Tobie osiągnąć wielkie rzeczy.

Cały dzień szukasz siły. Chcesz siły, aby odnieść sukces. Chcesz siły, aby mieć odwagę. Chcesz siły, aby radzić sobie z innymi. Pragniesz siły, aby wybić się ponad przeciętność - aby być na czele. Przed­stawię Ci teraz nowy element naszego kredo:

Cala siła, której potrzebujesz, jest w Tobie i cze­ka, abyś nią mądrze wykorzystał.

Dla większości ludzi bardzo trudno jest odkryć w sobie tę siłę. Łatwiej i piękniej jest pozwolić zmysłom błądzić po Polach Elizejskich marzeń, idea­lizmu, a zamknąć oczy na to, co istnieje naprawdę -na to, co jest wokół nas. Możemy odwrócić się od świata i twierdzić, że nie ma w nim słońca. Mimo to ono naprawdę istnieje.

My, ludzie, nie jesteśmy równi, nigdy nie byliśmy i nigdy nie będziemy. Tak długo jak istnieje wolna wola, a ambicja jest miarą człowieka, zawsze będą przywódcy i poddani. Będą wielcy i mali. Socjalizm, Utopie, i inne idee mające sprawiać, że będziemy równi nigdy nie wytrzymają próby czasu. Załóżmy, że dwie osoby są równe w nocy, ale jedna wstaje o szóstej, a druga śpi do dziewiątej następnego ran­ka - i gdzie równość? Natura stoi na straży postępu nie dlatego, że chce wszystkich do siebie upodobnić, ale dlatego, że wspiera i chroni to, co najlepsze.

Chryzantema olbrzymia powstała poprzez odcię­cie od rośliny wszystkich pędów bocznych i małych pączków i skierowanie wszystkich sił życiowych ro­śliny w jeden cudowny kwiat.

Wierzę, że tę samą zasadę można również odnieść do ludzi. Wierzę, że należy eliminować chwasty i bezużyteczne tworzywo wokół siebie. Sięgaj wyżej niż inni. Wybij się z tłumu! Jest to prawo Zwycię­skiego Przywódcy.

(Czy stałeś kiedykolwiek w łazience i rozmawia­łeś ze sobą? Wsłuchaj się w te słowa, które czytasz, jak w rady Twojego odbicia w lustrze. Twój osobisty rozwój przychodzi z Twojego wnętrza. Życie rodzi się we wnętrzu i kiełkuje na zewnątrz. Drzewa, kwiaty, zwierzęta, owoce, dojrzewając czerpią z we­wnętrznych zasobów. Zaczynasz już rozumieć prze­słanie tego zawarte na tym szczeblu drabiny życia, jeśli zdajesz sobie powoli sprawę, że od Ciebie i Two­jego wysiłku zależy Twoje miejsce w świecie. S. P.).

Przez wieki życie ludzi osiągało coraz wyższy poziom dzięki zdobywaniu przez nich coraz większej władzy i podporządkowaniu sobie najpierw innych istot, później żywiołów, następnie dzięki podróżom, żegludze, przesyłaniu wiadomości, podbojowi po­wietrza, itd.

Kolejny cel, który pozostał do osiągnięcia, to przesyłanie myśli z jednego umysłu do drugiego bez interwencji czynników fizycznych. Żyjemy dziś w Wieku Umysłu - erze, w której władzę mają siły umysłowe.

W dzisiejszych czasach zwyciężają ci, którzy po­siadają potęgę umysłu. Na tej podstawie możemy nakreślić zwięzłą zasadę naszego kredo:

Potęga umysłu Jest dziś Jedynym miernikiem wła­dzy. Staraj się, aby twój umysł pracował dla Ciebie całą swoją mocą

Zawsze dąż do tego, by być coraz doskonalszym. Musisz sam przewyższać siebie samego. Niech każ­da Twoja następna myśl, uczynek, spotkanie będą lepsze niż poprzednie. Za godzinę musisz być kimś więcej, niż jesteś teraz. We wszystkim, co robisz, wykorzystuj więcej sił, abyś pokonywał własne sła­bości.

Ty i ja jesteśmy architektami minut. W każdej chwili budujemy siebie. To, kim jesteś w tej chwili, jest wynikiem tego, co budowałeś w ciągu tysięcy minut, które minęły. To, kim będziesz za minutę, zależy od tego, kim jesteś teraz oraz od tego, o co wzbogacisz się w chwili obecnej. Z każdym przesu­nięciem się wskazówki zegara - czy budujesz siebie na nowo: zmieniasz się, polepszasz, poprawiasz?

Tak jak kapitan wielkiego statku tak kieruje sterem, aby dopłynąć do celu i w końcu jeśli wła­ściwie sterował, dobija do swojego portu - tak Ty możesz kierować swój rejs w stronę określonego celu.

Powtarzam: kształtuje Cię każda minuta. Każda minuta jest Twoją szansą na budowanie - rozwój, doskonalenie się, przewagę i zwycięstwo,

Wszystko zależy od Ciebie.

Chwytaj każdą minutę.

Minuty kształtują mężczyznę i kobietę.

Przez lata obserwacji zauważyłem, że wszystkich ludzi można podzielić na trzy grupy:

1. Tych, którzy mają silną wolę (liderzy).

2. Tych, którzy mają chęci (ich intencje są dobre, ale nie wystarcza im sił, aby je zrealizować. Zamiast żądań mają życzenia).

3. Tych, którzy wierzą w przeznaczenie (rezyg­nują z osiągnięcia sukcesu, mówiąc, że wszelkie starania nie mają sensu - i tak nie osiągną tego, co chcą. Mają rację. Na pewno nie uda się im zrobić tego, co chcą, lecz będą być może zmuszeni robić to, co chcą inni - ci, którzy mają silną wolę.

Zwycięstwo oczywiście odnoszą osoby należące do pierwszej grupy - o dynamicznej osobowości, umiejącej walczyć o swoje prawa, domagającej się uznania i nieprzerwanie dążącej do zrealizowania swoich celów.

Spójrzmy na biografie wielkich tego świata - wi­dzimy. że prawie w każdym przypadku jedna cecha wysuwa się na pierwszy plan. Jest to prawdziwy sekret ich przewagi - nieugięta siła woli - zdecy­dowane nie poddawanie się siłom zewnętrznym, któ­re stają na drodze ich planom,

Najlepszym tego przykładem był Napoleon. Rów­nież Bismarck posiadał tę cechę. Widzimy ją u Granta. Morgan opanował ją do perfekcji. Dzia­łania Roosevelta były jej żywym przykładem. Edison zawdzięcza jej swoją sławę i wytrwałość. Tak -wszyscy, którzy zajmowali czołowe pozycje w Prze­myśle, Finansach, Wynalazkach, Sztuce i Nauce -wszyscy budowali i budują swoje nieśmiertelne osiągnięcia dzięki nieugiętej sile woli.

Postanowienie: „uda mi się" króluje nad wszyst­kim. Jest to najsilniejsza postawa wobec wszystkich sił zewnętrznych. Twoje Ja, współpracując z Wolą^ ma za sługi ciało, intelekt i uczucia. Z takimi zdy­scyplinowanymi sługami możesz podbić świat, wszechświat.

Czytaj wielokrotnie słowa tej przysięgi:

Wiedząc, że tylko należąc do pierwszej grupy ludzi... tych, którzy mają siłę woli... mogę odnieść zwycięstwo, obiecuję sobie, że będę rozwijał w sobie tę cechę. Nie będę biernie marzył, ani też nie będę w grupie tych, którzy zrzekają się swojej władzy, łudząc się, że życiem rządzi przeznaczenie.

Nie pytaj nikogo o zgodę na zrobienie tego, co należy do Ciebie. Odważnie bierz inicjatywę i dzia­łaj podczas gdy tłum stoi obok, patrząc na Cie­bie z zachwytem. Pewnie i odważnie krocz naprzód i zbieraj nagrody.

Największy sukces osiąga ten, kto podejmuje największe ryzyko". Zastanów się nad tym stwier­dzeniem. Tak właśnie żyje zwycięzca. Świat pełen jest tchórzy nie mających odwagi porywać się na rzeczy wielkie. Konwenanse i ośmieszenie, i to „co ludzie powiedzą?", to duchy, które ich zastraszają. Odrzuć od siebie te przesądy. Wyrzuć je na złom. Największe osiągnięcia czekają na tych, którzy z rozwagą i namysłem podejmą ryzyko.

Odważ się zrobić to, na co nikt inny nie będzie miał odwagi. Staraj się osiągnąć to, czego nikt inny nie osiągnie. Nie ma lepszego sposobu na udowod­nienie swojej przewagi w oczach własnych i in­nych".

Przyznaję, że nie głoszę filozofii dla mas. Tu i ówdzie znajdzie się człowiek, który zlepi strzępki moich zdań i utka z nich dla siebie wspaniałą tka­ninę.

Wierzę w tego człowieka.

Wierzę w osobę, która sama ukształtuje swoje przeznaczenie na wielką skalę.

Moje wyobrażenie siły przypomina dąb na szczy­cie góry. Silny i wytrwały rośnie wbrew prawom przyrody. Ceną za takie wywyższenie wśród ludzi jest walka, aby wybić się ponad zawiść, szyderstwo, sarkazm i zuchwalstwo.

Czy potrafisz zapłacić tę cenę?

Czy zapłacisz tę cenę?


XI

PIĄTY SZCZEBEL DRABINY ŻYCIA

Życie każdego z nas jest ciągle zmieniającą się panoramą. Wczorajsze widoki są już stare. Sceny dnia dzisiejszego szybko mijają, jutro będą nowe obrazy. Każdy dzień przychodzi pełen nowych moż­liwości. Wielkim problemem przeszłości i obecnych czasów jest pytanie jak odnieść sukces. Każde daw­ne pokolenie staje wobec tego problemu i każdy współczesny człowiek zadaje to samo pytanie. Na­dzieje i serca wszystkich ludzi są podobne. Twoje nadzieje są takie same jak moje. Pragnę szczęścia. Ty również. Chcę odnieść sukces. Ty też. Nasze rozumienie szczęścia i powodzenia może się różnić, lecz każdy dąży do tego ideału, który nazywa szczę­ściem. Żadna osoba o zdrowych zmysłach nie prag­nęła nieszczęścia, niepowodzenia i smutku.

Wielu ludzi żyłoby lepiej, gdyby tylko wiedzieli jak to zrobić. Ta książka Portrety i zasady została stworzona dla nich. Chociaż jej autorzy nie mogą przejść po Twojej drodze życia i dać Tobie wiedzy opartej na prawdziwym doświadczeniu, to jednak najważniejszą rzeczą przy rozpoczynaniu nieznanej podróży jest dobry przewodnik.

Udało mi się zebrać w tej książce myśli i suge­stie na temat życia i powodzenia najmądrzejszych umysłów jakie znam. Posłuchaj ich rad. Być może oszczędzą Ci one wielu niepokojów i rozpaczy. Ty też odniesiesz sukces. Nie jest normalne pragnąć być rozbitkiem życiowym, być traktowanym jak «plewy». Przypuszczam więc, że chcesz, aby Twoje życie było błogosławieństwem dla Ciebie i innych. Dobrze jest pamiętać, że najlepszą nauczycielką jest doświadczenie, ale żadne lekcje nie są tak drogie jak właśnie te.

Bardzo wielu nie uczy się w innej szkole i wszy­scy z nas są zmuszeni wziąć u niej kilka lekcji od czasu do czasu. Jednak nie jest ani mądrze, ani bezpiecznie polegać tylko na tym, czego ono nas nauczy, ponieważ może się okazać, że wiedza, którą zdobyłeś, choć bardzo cenna, często przychodzi za późno, żeby wykorzystać ją w życiu i przypomina nam tylko o popełnionych przez nas błędach. Dla­tego staraj się uczyć od innych".

(Słowa te napisał szef największego amerykań­skiego wydawnictwa XIX wieku, William C. King. Dzięki swojej pozycji udało mu się namówić niektóre z najmądrzejszych osobowości swoich czasów do napisania przemyśleń na temat sukcesu. On zawarł je i omówił w książce Portrety i zasady. Sta­ła się ona jednym z pierwszych bestsellerów uczą­cych jak odnieść sukces. Rady, które za chwilę, przeczytasz są stare, ale bezcenne, i jeśli potraktu­jesz je poważnie, to oszczędzą Ci one wielu strapień. S. P.).

Jedność celu. Sukces jest pojęciem względnym i ma różne znaczenia w zależności od tego, jaki jest nasz cel. W bitwie sukcesem jest zwycięstwo nad wrogiem. Gdy wyruszasz w podróż, sukcesem jest przybycie do celu podróży. Lekarz, który ratuje pacjentów, prawnik, który wygrywa sprawę, polityk, który obejmuje urząd, handlowiec, który uzyskuje zysk, naukowiec, który wzbogaca ludzką wiedzę -każdy w swoim zakresie osiąga sukces.

Gdy wybrałeś już zajęcie, chcesz oczywiście wy­konywać je tak, aby osiągać jak najlepsze rezultaty. Jak możesz to osiągnąć? Koncentrując swoje wysiłki na Jednej rzeczy. Wiele osób rozdrabnia energię na zbyt wiele czynności. Wskutek tego, chociaż mogliby odnieść duży sukces w jednej dziedzinie, inwestu­jąc w zbyt dużo rzeczy naraz osłabiają swój kapitał i ostatecznie nie udaje im się osiągnąć oczekiwa­nych rezultatów. Zbieraj swoje siły, abyś mógł je wykorzystać przy głównym uderzeniu. Jeśli posta­nowiłeś, że musi Ci się udać jakaś konkretna spra­wa, dopilnuj jej i walcz. Wiele osób potrafi osiągać sukces w jednym konkretnym przedsięwzięciu, ale nie potrafią, jeśli podejmą się zbyt wielu rzeczy naraz.

Fałszywe wzorce. Sukces! Czym jest ta rzecz, której wszyscy pragną, nieliczni rozumieją, a jesz­cze mniej jest gotowych za nią zapłacić? Wielu myśli, że dostaną upragnioną nagrodę bez wysiłku, lecz tak nie jest. Jeśli przychodziłaby ona z ze­wnątrz, to być może tak by się stało. Błąkalibyśmy się wtedy bez celu, unoszeni na falach życia. Zmie­nialibyśmy się wraz z powiewem wiatru i gromadzili sukces jak gdyby przy okazji naszej życiowej włó­częgi. Nie można go jednak w ten sposób posiąść. Nie jest w sprzedaży na takich warunkach. Nie przychodzi przypadkowo, ale jest nagrodą za długi i ciężki wysiłek.

Sukces jest najwyższym wyrazem najlepszego wykorzystania własnych możliwości. Jest to nie­strudzone i wytrwałe wykonywanie codziennych obowiązków. Jest on wynikiem uznania faktu, że najpewniejszą gwarancją rozwoju jest wierne wy­pełnianie obowiązków niższego rzędu i wkładanie w pracę na niższym stanowisku tyle energii, że zgodnie z prawem natury, musi nastąpić awans. Ten, kto najpierw wiernie wypełnia kilka rzeczy, zarządza później wieloma rzeczami. Jednym sło­wem - sukces to charakter. Jak najpełniej wykorzy­stuj swoje zdolności, możliwości, siebie. Wystrzegaj się fałszywych wzorców w Twoim postępowaniu i sposobie życia. Naśladuj nie tych, którzy mają na swoim koncie choćby najmniejszą plamę w życiu zawodowym lub osobistym. Nie patrz na tych, któ­rych postępowanie kwestionujesz. Niech Twoje życie i charakter będą wolne od skaz i plam. Patrz wyżej. Niskie pobudki, niewysokie dążenia lub cele nie dorastające do Twoich możliwości nie są Ciebie warte.

W oczekiwaniu na cud. Jest stare przysłowie „Bóg troszczy się o ułomnych i leniwych". Podej­rzewam, że powstało ono w filozofii tych, którzy zawsze „czekają, aż coś się wydarzy". Oczywiście przechodzą oni zawsze rozczarowania. Nie zasługują oni na nic innego. Nie osiągają nic prócz nieszczęść i wstydu. Nic samo nie dzieje się na tym świecie. Życie składa się z nie kończącego się łańcucha przyczyn. Nic nie rodzi się z niczego. Możemy mno­żyć miliony razy zero, a wynik zawsze będzie zero. Poza tym istnieje prawo sprawiedliwości. Wszyscy dostajemy to, na co zasługujemy. Tylko zawzięta i odważna walka kończy się zwycięstwem. Sukces można osiągnąć tylko dzięki wysiłkowi, ciężkiej pra­cy, samozaparciu, długiemu i wytrwałemu zmaga­niu się z przeciwnościami losu. „Czekać aż coś się wydarzy" - to tak jak czekać, aż światło księżyca przemieni się w srebro, aż stanie się cud w natu­ralnym prawie wszechświata.

Możesz jednak spytać: „Czy nie ma świecie żad­nych okoliczności sprzyjających? Czy ktoś nie może znaleźć się akurat na fali przypływu niosącej ze sobą szczęście?". Tak, bez wątpienia. Lecz tylko dla tych, którzy pracują i oczekują, a nie dla tych, którzy leżą bezczynnie i czekają. Tak, ale tylko dla tych, którzy są w wirze zajęć, „dając z siebie wszyst­ko" w warunkach i okolicznościach, w jakich się znajdują, a nie dla tych, którzy obijają się i wymi­gują się od pracy. Najlepsze możliwości przychodzą do tych, którzy chwytają wszystkie szansę, duże i małe, i jak najpełniej je wykorzystują. Zarówno dużą, jak i małą rybę złapie ten, kto będzie łowił, a nie ten, kto będzie siedział w domu.

Oczy, które widzą. Gdy piszę, obejmuję wzrokiem papier przede mną, różne przedmioty w pokoju, ich kształt, kolor, ustawienie. Następnie wyglądam przez okno i widzę domy, fabryki, biurowce, wieże kościołów i wzgórza znikające gdzieś w zamglonej dali wśród chmur, jak okręty widmo żeglują gdzieś w błękicie morza. Wiem o tym wszystkim dzięki małemu kulistemu mechanizmowi o średnicy nie większej niż 25 milimetrów. Przedmiotów na biurku mogę dotykać, odległych wzgórz również dotykam, lecz nie dłońmi. Mogę do nich dotrzeć po kilku godzinach podróży, ale mogę otworzyć oczy i przy­latują do mnie na skrzydłach światła.

Tak wielu z nas przechodzi przez życie z otwar­tymi oczami, ale nasz mózg jest tak opieszały, że dostrzegamy niewiele więcej niż piesek obok nas. Oko jest przecież narzędziem mózgu i musimy na­uczyć mózg posługiwać się tym delikatnym mecha­nizmem. Potrzebny jest nam wyćwiczony wzrok, siły postrzegania i przetwarzania. Pójdź na spacer ze znajomym ulicami miasta, popatrzcie przez chwilę na witryny sklepowe i sprawdźcie, który z was za­pamięta więcej z tego, co razem widzieliście. Oko można wyćwiczyć do umiejętności fotograficznego zauważania wszystkiego, co daje przyjemność i ko­rzyść dla jego posiadacza.

Często niepowodzenie jednego człowieka i sukces drugiego jest wynikiem różnicy w wykorzystaniu oczu. Jeden widzi i chwyta to, na co drugi spogląda obojętnym wzrokiem. Osoba odnosząca sukcesy rze­czywiście widzi więcej niż tylko wydarzenia i przed­mioty jakie napotyka. Dostrzega w nich drzwi pro­wadzące do możliwości. Czekają one tylko na otwar­cie i pokazanie jej czegoś lepszego, co się za nimi kryje. Czytając biografie odkrywców i wynalazców, często spotykamy się ze zwrotem: „Zauważył, że..." i po tym następuje opis jakiejś zwyczajnej rzeczy, obok której inni przechodzili lub o którą się poty­kali, a która stała się jego kluczem do sukcesu.

Odkrycia i wynalazki rzadko są wynikiem przy­padku. Odkrywcy i wynalazcy „zauważają", ponie­waż rozwinęli zdolność obserwowania, mają oczy, które widzą. Isaak Newton opracował prawo grawi­tacji i odkrył, że ta sama siła, która sprawiła, że spadło jabłko w sadzie jego matki, utrzymuje księ­życ na orbicie. Inni widzieli, jak jabłka spadają i księżyc porusza się po niebie, ale on pierwszy dostrzegł związek między tymi zjawiskami.

Prawdziwy sukces wymaga nie tylko ogólnej umiejętności postrzegania, lecz także wyspecjalizo­wania - tak abyś zawsze szukał wiadomości ze swojej branży. Wyobraź sobie trzech ludzi stojących na szczycie góry. Pierwszy jest agentem nierucho­mości. Jego wyćwiczone oko pozwala mu ocenić przydatność rozległych dolin i porośniętych lasami zboczy lub możliwości wybudowania na wzgórzu podmiejskiej osady, położonej z dala od zgiełku i dymu miasta. Drugi to geolog. Zwraca on uwagę na rodzaj gleby, budowę skał, panoramę wzgórz i dolin, bieg rzek, i widzi jak przez wieki siły natury ukształtowały teren znajdujący się u jego stóp. Trzeci to malarz. Niewiele obchodzą go możliwości wykorzystania dolin i wzgórz, ani też proces ich kształtowania. Patrzy na nie okiem artysty i dusza rośnie mu z radości, nie mogąc doczekać się chwili, kiedy uwieczni na płótnie zieleń dolin, rzekę, która jak wstążka wije się wśród drzew, zadrzewione wzgórza, białe domy w oddali i mgliste niebo. Każda z trzech osób ma oczy, które widzą, ale oczy każ­dego z nich są inaczej wyspecjalizowane.

Twoje oczy są oknem w przyszłość. Właściwie się nimi posługuj, a zaprowadzą Cię prosto do dobrego życia, na jakie zasługujesz.

Praktyka czyni mistrza. Tylko w jeden sposób można nauczyć się robić coś, a mianowicie robiąc to. Żadnej sztuki, żadnej pracy wymagającej umie­jętności, nie da się opanować od razu. Trzeba się długo i wytrwale z nią zmagać, aby zdradziła swój sekret.

Z pewnością można w ciągu godziny nauczyć się piłować drzewo i potem zarabiać w ten sposób na życie. Jest to pożyteczne zajęcie, ale nie wymaga ani długiego szkolenia, ani szczególnych umiejęt­ności. Mięśnie i umiarkowany poziom inteligencji -to wszystko, co jest konieczne.

Różni się to bardzo od zawodów wymagających szczególnych umiejętności, wyjątkowej sprawności fizycznej lub umysłowej. Potrzeba lat, żeby je w peł­ni opanować. „Ile czasu zajęło przygotowanie te­go kazania?" - zapytano kiedyś księdza Beecher'a. „Czterdzieści lat" - odpowiedział pośpiesznie. Giardini zapytany ile czasu zajęłoby nauczenie się gry na skrzypcach, odpowiedział: „Dwanaście godzin dziennie przez dwadzieścia lat". Bardzo przyjemnie byłoby móc nauczyć się gry na pianinie lub skrzyp­cach w chwili natchnienia. Wielcy muzycy nie uczy­li się jednak w ten sposób. Nieustanne ćwiczenia były ceną za doskonałość wykonania. Nie pod wpły­wem nagłego natchnienia, lecz ciągłym doskona­leniem swoich możliwości dochodzi się do spraw­ności i umiejętności. Niczego nie osiąga się bez wysiłku, nawet chodzenie i mówienie było na po­czątku trudne. Praktyka w każdej czynności daje nam pomoc w postaci przyzwyczajenia, które rzą­dzi zarówno naszymi mięśniami, myślami, a nawet duchem.

Wszystko, co robisz, powtarzaj tyle razy, aby przychodziło Ci to z łatwością. Czynność, którą po­wtarzamy, staje się przyzwyczajeniem, a przyzwy­czajenie to druga natura człowieka. Wszystkie nasze siły i możliwości są jej podległe. Przyzwyczajenie pobudza utajone umiejętności i uśpione siły.

Posłuchaj wielkiego pianisty - takiego jak Paderewski, jego cudownej muzyki. Jego palce suną po klawiszach jak gdyby same żyły, wydaje się, że granie musiało mu zawsze przychodzić z łatwością. Okazuje się jednak, że to dzięki nieustannym i trudnym ćwiczeniom, od wczesnych lat do dojrza­łości, posiadł tę znakomitą umiejętność.

Nawet Tycjan i Rafael zaczynali od rysowania prostych linii. Beethoven i Mozart od grania poje­dynczych nut. Sam Szekspir musiał się najpierw nauczyć alfabetu^ zanim napisał Hamleta i Króla Lira. Uczymy się krok po kroku. „Nie istnieje coś takiego" - powiedział Daniel Webster - „jak nauka nie wymagająca czasu. Perfekcji nie osiąga się od razu, tak samo jak do nieba nie wskakuje się jednym susem. Budujemy drabinę, po której się wspinamy".

(Pamiętaj o tych mądrych słowach, gdy wspinasz się po Twojej własnej wyjątkowej drabinie życia, która, szczebel po szczeblu, udoskonala Cię za każ­dym razem, gdy pochłaniasz kolejną dawkę starej mądrości, aż wreszcie stanie się ona ważną częścią Twoich codziennych zajęć. S. P.).

Nie zniechęcaj się zbyt powolnymi postępami. Czas i trud czynią cuda. Praktyka jest preludium do pieśni zwycięstwa. Za każdym razem rób tak, jak najlepiej potrafisz. Pamiętaj słowa Beethovena:

Szlabany nie po to są wzniesione, aby mówić ambitnym talentom i technice - »wystarczająco daleko i dalej nie«".

Znaczenie uprzejmości. Twój sposób bycia świad­czy o charakterze. Jest on odzwierciedleniem gu­stu, uczuć, humoru i zazwyczaj wskazuje też, w ja­kim towarzystwie przebywasz.

Istnieje konwencjonalny rodzaj dobrego zacho­wania, powierzchowna warstewka, „maska", którą wkładają niektórzy ludzie na wyjątkowe okazje. Jest ona bez znaczenia, nie ma praktycznej warto­ści, jest równie przezroczysta, jak bezwartościowa. Sztuczna uprzejmość jest próbą oszukania innych, aby uwierzyli, że jesteśmy tym, kim naprawdę nie jesteśmy, podczas gdy prawdziwa uprzejmość jest zewnętrznym wyrazem charakteru, zewnętrznym zna­kiem naszego wnętrza. Piękny charakter wyraża się zatem w pięknym zachowaniu.

Jest ogromna różnica między „towarzyskimi ma­nierami", a rzeczywistymi dobrymi manierami. Te pierwsze są odważną, ale bezowocną próbą naśla­dowania cnoty, podczas gdy drugie są naturalnym wyrazem serca wypełnionego uczciwymi intencjami.

Prawdziwa grzeczność musi rodzić się ze szcze­rości. Musi być odpowiedzią serca, gdyż w innym razie będzie krótkotrwałym wrażeniem, ponieważ żadna ilość zewnętrznej „politury" nie zastąpi ucz­ciwości i naturalności.

Zdolna osoba potrafi przez jakiś czas ukryć swoje wady, ale prawdziwy charakter długo nie pozostanie w ukryciu. Prawdziwa natura prędzej czy później wypłynie na powierzchnię, odsłaniając ułomności, prawdziwe skłonności i cechy charakteru.

Dobre maniery są kształtowane w duchu bezinte­resowności, życzliwości, sprawiedliwości i hojności. Osoba posiadająca te zalety będzie miła i uprzejma. Dobre maniery powinny być podstawowym skład­nikiem dobrego wychowania, lecz należy zdawać sobie sprawę, że są one tylko zewnętrznym objawem wewnętrznych przymiotów, tak jak wskazówki ze­gara świadczą o doskonałości wewnętrznego me­chanizmu.

Wśród zalet, które pomagają osiągnąć sukces życiowy, prawdziwa uprzejmość zajmuje pierwsze miejsce. Szczególnie w świecie biznesu, o naszym sukcesie decyduje zachowanie w stosunku do in­nych.

To, na ile jesteśmy uprzejmi dla innych, w du­żym stopniu wpływa na nasz sukces lub porażkę. Osoba o prawym sercu i życiu będzie miała tę zwy­cięską cechę, powszechnie podziwianą i będzie wzbudzała dobrą wolę i chęć pomocy wśród przy­jaciół i obcych. Nie ma takiej dziedziny pracy, w której dobre maniery byłyby nie na miejscu. Uprzejme zachowanie to jeden ze złotych kluczy, które otwierają zasuwy drzwi prowadzących do suk­cesu i szczęścia.


XII

SZÓSTY SZCZEBEL DRABINY ŻYCIA

Aforyzm: »Człowiek jest taki, jak jego myśli« nie tylko obejmuje całą istotę człowieka, ale jest tak szeroki, że dociera do każdej sytuacji jego życia. Człowiek jest dokładnie tym, czym są jego myśli - jego charakter składa się z myśli".

(James Allen napisał te mądre słowa ponad sto lat temu, a książka, z której one pochodzą, Myśli człowieka, była przez wiele pokoleń uznawana za najbardziej przekonywujący i najlepszy poradnik dobrego życia przeznaczony dla wszystkich miesz­kańców naszej planety. Jedynym utrudnieniem dla współczesnego poszukiwacza prawdy jest to, że au­tor zgodnie z powszechnym zwyczajem swoich cza­sów, zwraca się do ludzkości bezosobowo, używając określenia „człowiek". Długo pracowałem nad zmia­ną słów autora na pierwszą osobę, nie zmieniając przy tym ich znaczenia. Teraz te mądre stwierdzenia będą skierowane bezpośrednio do Ciebie. Nikt nie odważył się zmieniać tych pełnych mocy słów przez ponad wiek... aż do tej chwili. S. P.).

Mądre powiedzenie: „Człowiek jest taki, jakie są jego myśli" nie tylko obejmuje całego mnie, ale jest tak szerokie, że dociera do każdej sytuacji mojego życia. Jestem ukształtowany przez moje myśli, mój charakter jest sumą moich myśli.

Tak jak roślina kiełkuje z ziarna i bez niego nie może zaistnieć, tak wszystko, co robię, rodzi się z ukrytych ziaren moich myśli i bez nich nie mo­głoby zaistnieć. Dotyczy to zarówno czynów „spon­tanicznych" i „nieprzemyślanych", jak i tych, które wykonuję celowo.

Ja sam jestem twórcą lub niszczycielem siebie. Uzbrojony w myśli sam kuję broń, która mnie nisz­czy lub tworzę narzędzia, przy pomocy których bu­duję boskie pałace radości, siły i spokoju. Poprzez właściwy wybór i dobre wykorzystanie myśli potra­fię osiągnąć Boską Doskonałość. Źle wykorzystując rozum mogę się stoczyć niżej niż bydlę. Pośrodku tych dwóch skrajności są różne charaktery i to ja jestem ich twórcą i mistrzem.

Spośród wszystkich pięknych prawd napełniają­cych duszę człowieka, żadna nie jest tak radosna i owocna, nie przynosi obietnicy i nadziei w takim stopniu jak ta, że jestem panem moich myśli, sam kształtuję swój charakter, moje życie, środowisko i przeznaczenie.

Posiadając Siłę. Mądrość i Miłość, będąc twórcą swoich myśli, mam klucz do każdej sytuacji, mogę działać i robić, co zechcę.

Jestem zawsze panem siebie. Nawet, gdy jestem słaby i opuszczony. W mojej słabości i degradacji jestem głupim panem, który źle rządzi swoim „ma­jątkiem". Gdy zacznę zastanawiać się nad swoim położeniem i pracowicie zacznę szukać Prawa, na którym opiera się moje istnienie, stanę się mądry i zacznę mądrze rozporządzać swoimi umiejętno­ściami. a myśli tak kształtować, aby przynosiły do­bre owoce.

Dopiero po długich poszukiwaniach i kopaniu znajduje się złoto i diamenty. Tak samo i ja poznam dokładnie moją naturę tylko wtedy, jeśli będę kopał głęboko w kopalni mojej duszy.

Moje myśli można porównać do ogrodu, który można uprawiać lub pozwolić mu rosnąć dziko. Niezależnie czy będzie on uprawiany czy nie, musi on rosnąć. Jeśli nie zasiejemy pożytecznych roślin, to wpadną do niego nasiona chwastów i będą wy­dawać swój plon.

Tak jak ogrodnik uprawia swoją działkę, wyrywa chwasty, pielęgnuje kwiaty i owoce, których potrze­buje, tak ja mogę uprawiać ogród moich myśli, pieląc wszystko co złe, nieprzydatne, nieczyste, a troszcząc się o kwiaty i owoce dobre, pożyteczne i czyste. Podejmując się tego zadania wkrótce odkryję, że jestem najważniejszym ogrodnikiem swojej duszy i zarządcą swojego życia.

Będę otrzymywał szturchańce od losu tylko wte­dy, gdy będę uważał, że jestem uzależniony od warunków zewnętrznych. Gdy zdam sobie sprawę, że to ja jestem siłą twórczą i mogę panować nad ukrytą glebą i nasionami, z których rodzą się oko­liczności, będę prawdziwym panem samego siebie.

Każde ziarno zasiane lub to, które przypadkowo wpadło do umysłu, zapuści w nim korzenie, zakwit­nie i wyda owoc. Dobre myśli przynoszą dobry owoc, a złe myśli - zły owoc.

Zewnętrzny świat zdarzeń kształtuje w nas we­wnętrzny świat myśli. Zarówno przyjemne jak i nie­przyjemne czynniki zewnętrzne zbliżają nas do osta­tecznego dobra. Jako żniwiarz moich plonów uczę się zarówno przez cierpienie Jak i przez rozkosz.

Nie przyjmuję za swoje tego, co chcę, ale to kim jestem. Moje zachcianki, fantazje, chwilowe ambi­cje są hamowane na każdym kroku, ale moje naj­głębsze myśli i pragnienia karmią się swoim włas­nym pożywieniem - albo wstrętnym, albo czystym. „Bóstwo kształtujące nasze życie" jest w nas - to ja sam!

Dobre myśli i czyny nie mogą nigdy prowadzić do złych skutków. Złe myśli i czyny nie mogą pro­wadzić do dobrych skutków. Mówi to nam tylko tyle, że z kukurydzy rodzi się kukurydza, a z po­krzywy - pokrzywa. Wszyscy rozumiemy to prawo w świecie przyrody, lecz nieliczni rozumieją je w świecie umysłowym i duchowym (chociaż jego działanie jest proste i niezmienne) i dlatego nie działamy zgodnie z nim.

Cierpienie jest zawsze wynikiem złych myśli. Świadczy o tym. że nie jestem w harmonii z samym sobą. Jedynym i najwyższym celem cierpienia jest oczyszczenie, zniszczenie tego, co bezużyteczne i nieczyste. Cierpienie kończy się dla mnie, gdy jestem czysty.

Gdy zaczniesz zmieniać swoje myśli wobec innych ludzi i rzeczy, ludzie i rzeczy zmienią się w stosun­ku do Ciebie.

Dowód tej prawdy jest w każdej osobie, i łatwo jest ją zbadać przez systematyczną samoobserwację i analizę. Kiedy radykalnie zmienię myśli, będę za­skoczony nagłą zmianą materialnych warunków mojego życia. Myśli nie da się ukryć. Błyskawicznie przeradza się ona w przyzwyczajenie, a przyzwycza­jenie znajduje odbicie w sytuacji materialnej. Myśli lęku, wątpliwości i niezdecydowania prowadzą do porażki i niewolniczego uzależnienia się, podczas gdy myśli odważne i niezależne są uwieńczone suk­cesem i dostatkiem.

Utrzymujący się stan myśli - dobrych bądź złych – odbije swoje piętno na charakterze i wydarzeniach. Nie mogę bezpośrednio decydować o wydarzeniach w moim życiu, ale mogę decydować o moich my­ślach i bez wątpienia kształtować okoliczności.

Jak tylko przestanę myśleć negatywnie, świat stanie się dla mnie lepszy i chętny do pomocy.

Odsunę od siebie chore i słabe myśli, a świat bę­dzie mi dawał możliwości i pomoc w wykonywaniu moich silnych postanowień.

Będę pobudzał w sobie dobre myśli i żadna siła nie doprowadzi mnie do upadku i wstydu. Świat jest moim kalejdoskopem i zmieniające się połącze­nia kolorów, które daje mi każda nowa chwila życia, są odbiciem moich myśli.

Moje ciało jest sługą umysłu. Jest ono posłuszne procesom zachodzącym w umyśle, zarówno tym świadomym jak i tym automatycznym. Jeśli rządzą nim niedozwolone myśli, to wówczas tonie ono w chorobie i rozkładzie. Jeśli rządzą nim piękne i radosne myśli, zostaje ono przybrane młodością i pięknością.

Choroba i zdrowie, tak jak okoliczności mają początek w myślach. Chore myśli znajdą wyraz w chorym ciele. Myśli pełne lęku potrafią zabić człowieka. Ludzie, którzy żyją w lęku przed choro­bą, zachorują na nią. Strach szybko niszczy całe ciało, pozostawiając je otwarte na choroby, zaś nie­uporządkowane myśli szybko zniszczą układ ner­wowy.

Myśl jest źródłem działania i życia. Jeśli źródło będzie czyste, wszystko będzie czyste.

Zmiana diety nie pomoże, jeżeli nie zmienię spo­sobu myślenia. Gdy moje myśli będą czyste, nie będę więcej pragnął nieczystego pokarmu.

Czyste myśli tworzą czyste przyzwyczajenia. Święty, który nie myje swojego ciała, nie jest święty.

Ten, kto wzmocnił i oczyścił swoje ciało, nie musi się obawiać wrogiego mikroba.

Jeśli chcę udoskonalić moje ciało, muszę strzec moich myśli. Jeśli chcę odnowić swoje ciało, muszę upiększyć swoje myśli. Myśli pełne zawiści, zła, zniechęcenia i przygnębienia odbiorą Twojemu cia­łu zdrowie i wdzięk. Zgorzkniały wyraz twarzy nie jest rezultatem przypadku. Tworzą go zgorzkniałe myśli. Szpetne zmarszczki rysuje na twarzy głupota, gniew i pycha.

Tak jak nie mogę mieć przyjemnego i zdrowego mieszkania, jeśli nie wpuszczę do niego dużo po­wietrza i słońca, tak samo silne ciało i pogodna, wesoła i spokojna twarz potrzebuje radosnych, ży­czliwych i spokojnych myśli.

Najlepszym lekarzem na rozproszenie chorób cia­ła jest pogodna myśl. Najlepszym pocieszycielem w chwilach smutku i żalu jest próba optymistycz­nego spojrzenia na świat. Żyć bez przerwy wśród złych, cynicznych, zawistnych myśli to skazać się na życie we własnej celi więziennej. Lecz myśleć o wszystkim dobrze, być zadowolonym ze wszy­stkiego, cierpliwie uczyć się dostrzegać dobre strony wszystkiego - takie altruistyczne myśli są bramą do nieba. Życie dzień za dniem z życzliwością w sto­sunku do innych przyniesie Tobie obfity spokój wewnętrzny.

Dopóki myśl nie będzie sprzężona z celem, nie będzie on mądrze zrealizowany. Myśli większości ludzi nie żeglują, lecz bezwolnie unoszą się po oceanie życia. Brak celu jest wadą i ja nie będę dryfował, lecz sterował z dala od katastrofy i znisz­czenia.

Jeśli nie mam określonego celu w życiu, łatwo padam ofiarą drobnych zmartwień, kłopotów i żalu nad sobą, a wszystko to jest oznaką słabości, która prowadzi do porażki i nieszczęścia.

Muszę wyznaczyć sobie w sercu słuszny cel i za­cząć go osiągać. Powinien on się stać punktem centralnym moich myśli. Może on przybrać formę ideału duchowego lub przedmiotu materialnego -zgodnie z moją naturą w danym czasie, ale - nie­zależnie od tego co to jest - powinienem skoncen­trować moje myśli na zadaniu, jakie sobie wyzna­czyłem. Powinno stać się ono moim najwyższym obowiązkiem i muszę robić wszystko, by go osiąg­nąć, nie pozwalając moim myślom uciekać w złud­ne fantazje, tęsknoty i marzenia. Jest to królewska droga do opanowania i prawdziwej koncentracji myśli.

Nawet jeśli nie uda mi się zrealizować mojego celu (Jest to możliwe, zanim pokonam swoją słabość), miarą prawdziwego sukcesu będzie siła charakteru, którą zdobędę. Będzie ona początkiem mojej przy­szłej siły i triumfu.

Ci, którzy nie są przygotowani do osiągnięcia wielkiego zadania, powinni skupić swoje myśli na bezbłędnym wykonywaniu swoich obowiązków, bez względu na to jak mało znaczące się one wydają. Tylko w ten sposób skoncentrują swoje myśli, odkryją swoją energię i siłę, a wtedy nie będzie takiej rzeczy, której nie osiągnęliby.

Gdy usuniemy ze swojego życia bezcelowość i słabość, gdy zaczniemy myśleć o celu, wchodzimy w szeregi ludzi silnych, dla których nawet niepo­wodzenie może prowadzić do celu. Wchodzimy w szeregi tych, którzy podporządkowują sobie oko­liczności, którzy podejmują odważne próby i zwy­ciężają.

Kiedy wyznaczę sobie cele, w głowie nakreślę sobie do nich prostą drogę i nie będę się oglądał ani w prawo, ani w lewo. Zwątpienia i lęki wyklu­czę - mają one niszczycielski wpływ na nasze sta­rania, stają się one nieefektywne i bezużyteczne. Gdy wątpię i lękam się, niczego nie osiągnę.

Kiedy uda mi się pokonać zwątpienie i lęk, po­konam niepowodzenie. Sprzymierzeńcem każdej mojej myśli będzie siła. Odważnie stawię czoło trud­nościom i mądrze sobie z nimi poradzę.

Wszystko, co osiągam i czego nie udaje mi się osiągnąć, jest bezpośrednim rezultatem moich włas­nych myśli. Słabość i siła, czystość i jej brak należą do mnie, nie do kogoś innego. Sam do nich dopro­wadziłem i tylko ja - nikt inny - mogę je w sobie zmienić. Moje cierpienie, tak jak i szczęście, rów­nież zrodziły się we mnie. Jestem taki. Jakie są moje myśli.

Silniejsza osoba nie może pomóc słabszej, jeśli ta sama nie ma chęci, aby jej pomóc. Muszę sam, poprzez własny trud rozwinąć w sobie siłę, którą podziwiam u innych. Nikt inny, tylko ja sam mogę zmienić własną postawę. Mogę się podnieść, zwy­ciężać i osiągać cel tylko wówczas, gdy zmienię własne myśli. Pozostanę słaby, nędzny i nieszczę­śliwy, jeśli nie będę chciał zmienić swoich myśli.

Nie ma postępu i osiągnięć bez poświęcenia. Mój ziemski sukces zależy od tego, na ile skoncentruję moje myśli na realizacji swych planów, umacnianiu siły woli i niezależności. Im wyżej będę mierzył, tym większe i trwalsze będą osiągnięcia.

Zwycięstwa zdobytego dzięki właściwemu sposo­bowi myślenia trzeba czujnie strzec. Wiele osób, które już osiągnęły sukces, zaniedbują go i powra­cają do stanu porażki. Żeby osiągnąć niewiele, daję z siebie niewiele; aby osiągnąć dużo, muszę dużo poświęcić; aby dotrzeć na szczyt, muszę poświęcić ogromnie dużo.

Jeśli będę w sercu pielęgnował moją piękną wi­zję, wzniosły ideał, to pewnego dnia go zrealizuję. Kolumb nosił w sobie wizję innego świata i odkrył go. Kopernik miał w sobie wizję innych planet i układu wszechświata i dowiódł ich istnienie. Bud­da oczyma duszy ujrzał świat nieskazitelnie piękny i doskonały spokój, i wszedł do niego.

Będę pielęgnował moje wizje, pieścił ideały -miłował muzykę, która gra w moim sercu, piękno, które rodzi się w moich myślach, gdyż z nich wy­rastają cudowne możliwości i - jeśli będę im wier­ny - to wreszcie zbuduję swój świat.

Będę miał wzniosłe marzenia i stanie się tak, jak marzę. Moja Wizja jest obietnicą tego, kim będę pewnego dnia, mój Ideał jest proroctwem tego, co w końcu zrealizuję.

Nasze sny i marzenia są pierwszym i najważniej­szym osiągnięciem. Dąb śpi w żołędziu, ptak ocze­kuje w jajku. Sny i marzenia są nasionami rzeczy­wistości,

Moja obecna sytuacja może mi się wydawać trud­na i beznadziejna, lecz nie będzie taka, jeśli bę­dziesz miał Ideał, do którego będziesz dążył. Gdy od wewnątrz będę się zmieniał, to na zewnątrz też nie będę taki sam. Teraz rozumiem, że zrealizuję Wizję mojego serca, niezależnie od tego, jaka ona jest, gdyż zawsze będę zmierzał w kierunku tego, co najbardziej kocham. W moich rękach znajdują się bezpośrednie skutki myśli. Otrzymam to, na co zasłużę - ani więcej, ani mniej. W jakiejkolwiek będę sytuacji, mogę upaść i albo nie zmieniać się, albo podnieść się w moich myślach, moich Wizjach, Ideałach. Stanę się tak mały jak żądza, której jestem sługą, lub tak wielki jak wysokie aspiracje.

Bezmyślni, ignoranci, leniwi rozmawiają o szczę­ściu, patrząc na rzeczy powierzchownie i nie widzą, jakie one są naprawdę. Gdy widzą, że ktoś się bogaci, mówią: „Jakie on ma szczęście!", spotykając kogoś mającego dużą wiedzę, wykrzykują: „Jaki on uzdolniony!". Widząc kogoś, kto ma dobry charakter i wpływ na innych ludzi, komentują: „Los pomaga mu na każdym kroku!". Nie dostrzegają oni starań, niepowodzeń i wysiłków podejmowanych przez tych ludzi. Nie mają pojęcia o poświęceniach, jakie ro­bili, żeby zdobyć doświadczenie, o wysiłkach, jakie wkładali, aby osiągnąć to, co wydawało się nie­osiągalne.

We wszystkim, co robimy, są starania i ich re­zultaty. Siła wysiłków jest miernikiem rezultatu. Nie jest nią przypadek. To, co posiadam – władza, pieniądze, rozum i skarby duchowe - są owocem moich wysiłków. Są to moje spełnione myśli, osiąg­nięte cele i zrealizowane wizje.

Wizja, którą wywyższasz w myślach. Ideał, który pieścisz w sercu - na tym zbudujesz życie, tym się staniesz.

XIII

SIÓDMY SZCZEBEL DRABINY ŻYCIA

Pragnę być uczciwy, naturalny, szczery, czysty duchem i ciałem, wytrwały, gotowy powiedzieć «Nie wiem», jeśli tak będzie, odważnie stawiać czoło prze­szkodom i trudnościom.

Pragnę, by moje życie było wolne od nienawiści. głupoty, zazdrości, zawiści i strachu. Chcę, by inni również żyli jak najpełniej i najlepiej. Modlę się o to, abym nie wtrącał się w życie innych, rozkazywał im, radził, jeśli moja rada będzie niechciana, lub pomagał, jeśli moja pomoc nie będzie potrzebna. Jeśli będę potrafił pomóc, będę to robił, dając innym możliwość, aby sami mogli sobie pomóc. Jeśli będę mógł podnieść ich na duchu, to niech to będzie raczej przykład, rada, sugestia, a nie nakaz i narzucenie mojej woli. Pragnę, aby moje życie pro­mieniało".

(Powyższe pełne ciepła i miłości słowa zostały napisane na początku dwudziestego wieku przez jednego z najmądrzejszych filozofów, pisarzy i wy­dawców amerykańskich, Elberta Hubbarda. W jed­nej z szuflad swojego biurka trzymał on zbiór mą­drych myśli napisanych przez niego i innych - nie w celu ich wydania, ale jako pomoc w codziennych zmaganiach. Ostatecznie zostały one wydane w książce zatytułowanej Urywki myśli. To, co wska­zywało drogę i dawało natchnienie Elbertowi Hub-bardowi, powinno teraz być Twoim drogowskazem. To, co go podnosiło na duchu, powinno dodawać innym siłę w walce przeciwko marności świata. Na tym szczeblu drabiny życia odkryjesz wiele jasnych gwiazd, które pozwolą Tobie radzić sobie z ciemno­ścią, która jest przed Tobą. S. P.).

O, niewidzialna siło, która kierujesz losami dzieci tej ziemi, naucz mnie symfonii życia, tak aby moja natura była nastrojona do twojej.

Odkryj przede mną tajemnicę bycia kochającym, zdolnym do poświęceń i miłosiernym.

Naucz mnie grać moją życiową rolę z odwagą, hartem ducha i śmiałością.

Obdarz mnie mądrością, abym panował nad swo­im językiem i gniewem, abym cierpliwie uczył się sztuki rządzenia własnym życiem w celu osiągnięcia jak największego dobra, uznając przy tym prawa innych ludzi.

Pomóż mi w dążeniu do osiągnięcia nagrody za moje zasługi i ambicje. Pomóż, abym był gotowy pomóc tym, którzy potrzebują zachęty i pomocy w wysiłkach.

Spraw, abym zamiast srogiej miny dawał uśmiech, zamiast opryskliwości i goryczy - niósł ze sobą pogodne i uprzejme słowo.

Spraw, żebym współczuł w smutku i zdawał so­bie sprawę, że życie każdego kryje w sobie nieszczę­ścia.

Jeśli w walce mojego życia jestem ranny lub chwieję się, wlej w moje rany balsam nadziei i na­pełnij mnie odwagą nieustraszoną, abym mógł wstać i na nowo podjąć zmagania.

Pozwól mi zachować skromność w każdej dzie­dzinie życia, abym nie był ani nadmiernie egoistycz­ny, ani nie ulegał poważnemu grzechowi ujmowania własnej wartości.

W powodzeniach niech będę potulny.

W smutku niech moja dusza będzie pocieszona myślą o tym, że cienia nie byłoby bez słońca.

Kiedy znajdziesz się w krytycznej sytuacji i wszystko układa się przeciwko Tobie, wydaje Ci się, że nie wytrzymasz już minuty dłużej, nigdy się wtedy nie poddawaj, ponieważ właśnie wtedy spra­wy przyjmą nowy obrót.

Każda minuta, którą oszczędzasz czyniąc z niej użytek, jest dodana do Twojego życia i możliwości. Każda stracona minuta jest odrzuconym produktem ubocznym - raz stracona, nigdy nie wróci.

Pomyśl o nie wykorzystanym kwadransie rano przed śniadaniem, pół godzinie po śniadaniu, pa­miętaj, że jest to szansa, która powraca kilkakrotnie w ciągu dnia - na czytanie lub zastanowienie się w skupieniu nad swoją pracą. Wszystkie te szansę są produktami ubocznymi naszego dnia. Nie trać ich, ponieważ może okazać się, że prawdziwe zyski uzyskasz właśnie dzięki wykorzystaniu produktów ubocznych.

Wśród ludzi nie mających celu, nieudaczników i nicponi często można usłyszeć rozmowy o „zabi­janiu czasu". Ci, którzy zawsze zabijają czas, na­prawdę zabijają własne życiowe szansę, podczas kiedy ci, których celem jest sukces, ożywiają czas, czyniąc z niego użytek.

Dzisiaj jest Twoim i moim dniem, jedynym i nie­powtarzalnym dniem jaki mamy, dniem, w którym gramy swoją rolę. Jakie znaczenie ma nasza rola w wielkim teatrze wszechświata, tego nie rozumie­my, ale jesteśmy tu po to, aby ją grać i teraz jest nasz czas. Wiemy, że nasza rola polega na działaniu, a nie na jęczeniu. Jest to rola miłości, a nie cynizmu. Nasza miłość musi się wyrażać w poma­ganiu innym.

Gdziekolwiek idziesz, noś głowę wysoko, napełnij płuca do pełni, upajaj się słońcem, witaj przyjaciół uśmiechem i wkładaj serce w każdy uścisk dłoni.

Nie bój się, że nie będziesz zrozumiany i nie trać minuty na myślenie o swoich wrogach. Próbuj pod­jąć stanowczą decyzję, co chciałbyś robić, a potem -bez przemocy - zmierzaj prosto do celu.

Myśl o wielkich i wspaniałych rzeczach, których chciałbyś dokonać, a wtedy zauważysz, że podświa­domie wychwytujesz możliwości potrzebne do zre­alizowania swoich planów, tak jak polip koralowy chwyta wśród fal składniki, których potrzebuje. Przedstaw sobie w myślach obraz zdolnej, uczciwej i pożytecznej osoby, którą pragnąłbyś się stać, a Twoje myśli stopniowo przemienia Cię w taką osobę.

Myślenie jest najważniejsze. Zachowaj w sobie właściwą postawę: odwagę, szczerość i pogodę du­cha. Właściwie myśleć - znaczy właściwie czynić. Wszystko osiągamy poprzez pragnienie, nasze szczere modlitwy zostają spełnione. Stajemy się ta­cy, jak pragną tego nasze serca. Noś głowę wysoko. Zawsze!

Moje idealne życie jest w mojej krwi i nigdy nie przestanie we mnie płynąć. Smutny to będzie dla nas dzień, kiedy będziemy zadowoleni z naszych myśli i czynów - kiedy u drzwi naszej duszy nie czeka nowe pragnienie zrobienia czegoś większego, do czego zostaliśmy powołani.

Co będzie warte Twoje życie, jeśli będziesz do niego podchodził zbyt poważnie? Jeśli ranek nie budzi nas do nowych radości, jeśli wieczór nie daje nam nadziei na nowe przyjemności, to czy warto się ubierać i rozbierać? Czy słońce, które świeci dzisiaj, może przynieść ujmę dniu wczorajszemu?

Entuzjazm jest najcenniejszą rzeczą na świecie. Przynosi pieniądze, siłę i władzę. Zapaleniec dzia­łający na własną rękę jest bardziej przekonywujący i ma przewagę nad całą grupą ludzi nie mających zapału. Entuzjazm depcze uprzedzenia i przeciw­ności, gardzi biernością, bierze szturmem twierdzę. w której są jego cele, i jak lawina zasypuje i porywa wszystkie przeszkody. Nie jest niczym innym niż wiarą w działanie.

Pamiętaj, mój synu i córko, że musisz pracować. Niezależnie od tego, czy pracujesz przy pomocy kilofa, taczek, czy przy książkach, czy kopiesz ka­nały, czy wydajesz gazetę, dzwonisz dzwonkiem na licytacji, czy piszesz zabawne historyjki, musisz pracować. Nie obawiaj się, że umrzesz z prze­pracowania w wieku trzydziestu lat. Czasami lu­dzie umierają młodo, ale to dlatego, że po wyjściu z pracy o siedemnastej nie wracają do domu do drugiej w nocy. Praca pobudza w nas apetyt. Spra­wia, że nasz sen jest głębszy. Pozwala nam docenić wakacje.

Niektórzy ludzie nie pracują, ale kraj nie jest z nich dumny. Nie zna nawet ich nazwisk. Nikt ich nie lubi, a pracowity świat nie wie o ich istnieniu. Zdecyduj się kim chcesz być i działaj. Im będziesz bardziej pracowity, tym mniej będzie prawdopodob­ne, że popadniesz w nieszczęście - słodsze będą Twoje sny, weselsze wakacje i cały świat będzie z Ciebie bardziej zadowolony.

Miłość do książek, mój przyjacielu, jest Twoją przepustką do najwspanialszych, najczystszych i najdoskonalszych rozkoszy przygotowanych dla Ciebie przez Boga. Trwają one, kiedy wszystkie inne przyjemności przeminą. Będą Cię wspierać, gdy inne pokrzepienia odejdą. Będą trwać aż do Twojej śmierci. Będą Ci sprawiały przyjemność przez całe Twoje życie.

Wielkie talenty marnują się z powodu braku od­wagi. Każdego dnia giną talenty ludzi, których bojaźliwość powstrzymywała przed podjęciem pierw­szego kroku; którzy, jeśli udałoby się ich nakłonić do spróbowania, osiągnęliby wielką sławę. Prawdą jest, że aby zrobić na tym świecie cokolwiek, co warte jest robienia, nie wolno nam chować się i trząść na myśl o zimnie oraz niebezpieczeństwie, lecz skoczyć i przedzierać się naprzód tak silnie jak tylko potrafimy. Nie możemy ciągle rozmyślać nad ryzykiem i działać nazbyt ostrożnie. W dzisiejszych czasach człowiek czeka, waha się, radzi przyjaciół aż do chwili, kiedy pewnego dnia spostrzeże się, że ma już sześćdziesiąt lat, stracił większość czasu radząc się krewnych i przyjaciół, i nie ma już cza­su, żeby stosować ich rady.

Chciałbyś mieć lepsze stanowisko, niż masz te­raz - lepsze i bardziej wartościowe miejsce w ży­ciu? Bardzo dobrze, wyobraź sobie to lepsze miejsce i siebie w nim. Nie przestawaj myśleć o wyższym stanowisku, miej jego wizję przed oczyma. Nie od razu dostaniesz wprawdzie wyższe stanowisko, ale zauważysz, że przygotowujesz się do zajęcia innej pozycji w życiu. Twoje ciało, energia, sposób rozu­mowania, serce będą dorastały do nowego zajęcia. Gdy będziesz już gotowy, po ciężkiej pracy, być może po latach przygotowań, dostaniesz to wyższe stanowisko i miejsce w życiu.

Z każdym rokiem życia jestem coraz mocniej przekonany co do tego, że strata życia mieści się w miłości, której nie daliśmy, siłach, których nie wykorzystaliśmy, samolubnej ostrożności, która nie podejmuje żadnego ryzyka i która, wymigując się od bólu, ucieka również przed szczęściem. Nikt nie stał się biedniejszy przez to, że raz w życiu „wypuścił z rąk lejce".

Właśnie wschodzi słońce kolejnego dnia, pierw­szego dnia nowego roku. Czego mogę sobie życzyć, żeby ten nowy dzień, nowy rok mi przyniósł? Nic, co zaszkodziłoby innym, nic co miałbym zrobić kosztem drugiego człowieka. Życzyłbym sobie tylko tych kilku rzeczy, które przechodząc obok nie za­trzymają mnie, lecz raczej dotkną:

- Kilku przyjaciół, którzy zrozumieją mnie i na­dal pozostaną przyjaciółmi.

- Pracy, która ma prawdziwą wartość i bez któ­rej świat czułby się uboższy.

- Wynagrodzenia za tę pracę na tyle niskiego, aby nie zapłacić nadmiernie wysokiego podatku.

- Umysłu nie bojącego się wyruszyć w podróż, choćby nawet droga nie była oznakowana.

- Wyrozumiałego serca.

- Widoku wiecznych wzgórz i niespokojnego mo­rza, i czegoś pięknego wykonanego ręką człowieka.

- Poczucia humoru i zdolności do śmiechu.

- Trochę wolnego czasu, gdy nic nie trzeba robić.

- Paru chwil ciszy i kontemplacji. Poczucia obecności Boga.

- ...i cierpliwości w oczekiwaniu na przyjście tych rzeczy, i mądrości, żebym rozpoznał, kiedy nadejdą.

Osiągniesz sukces, jeśli oczyścisz i uwolnisz swój umysł od niepokojów i niecierpliwości, a pozwolisz zamieszkać w nim spokojnym myślom.

Budzić się co rano z uśmiechem rozjaśniającym swoją twarz, witać dzień z wdzięcznością za możli­wości, jakie ze sobą niesie, odnosić się do pracy z czystymi myślami, mieć ciągle przed sobą - nawet wykonując drobne rzeczy - cel, do którego zmierzam, spotykać ludzi z radością i miłością w sercu, być miłym, uprzejmym, noc witać w zmęczeniu, które daje sen i radość z dobrze wykonanej pracy -tak właśnie pragnę mądrze wykorzystywać mo­je dni.

Dobrze jest mieć pieniądze i rzeczy, które można za nie kupić, ale również dobrze jest od czasu do czasu upewnić się, czy nie zgubiliśmy rzeczy, któ­rych nie da się kupić za pieniądze.

Będę codziennie wykonywał moją pracę, a jeśli nadejdą godziny rozpaczy, nie mogę zapominać o si­le, która dodawała mi otuchy w innych chwilach załamania. Przypomnę sobie radosne chwile, kiedy chodziłem po cichych pagórkach mojego dzieciń­stwa lub marzyłem nad brzegiem spokojnej rzeki, kiedy światło iskrzyło się we mnie i obiecywałem Bogu, że wśród burz zmieniających się lat zacho­wam w sobie odwagę.

Oszczędź mi goryczy i rozpaczy. Niech nie zapo­minam, że bieda i bogactwo rodzą się w mojej du­szy. Choć świat mnie nie zna, niechaj moje myśli i czyny będą takie, abym był w przyjaźni z samym sobą. Unieś moje oczy ponad ziemię i nie pozwól mi zapomnieć o gwiazdach.

Nie dopuść, abym osądzał innych; ani potępiał siebie. Nie pozwól mi iść za światową wrzawą, lecz spokojnie kroczyć własną ścieżką. Daj mi kilku przyjaciół, którzy będą mnie kochać za to, kim jestem, i daj wiecznie palący się płomyk nadziei. A kiedy nadejdzie starszy wiek i niemoc mnie ogar­nie, a nie dotrę do zamku moich marzeń, naucz mnie dziękować za życie i dobre minione chwile. Światło zachodu niech zastanie mnie wciąż ła­godnego.

Kocham Cię za to kim jesteś, ale kocham Cię jeszcze bardziej za to, kim chcesz być.

Kocham Cię tak bardzo nie za to, jaki jesteś naprawdę, lecz za Twoje ideały. Modlę się za Twoje dążenia, aby były wielkie, a nie za ich spełnienie. które może być małe.

Płatki dojrzałego kwiatu wkrótce opadną. Róża jest najpiękniejsza wtedy, kiedy jest zaledwie pącz­kiem, w którym zbiera się pragnienie wzrostu i piękności.

Nie zawsze będziesz tym, kim jesteś teraz.

(Zmierzasz teraz w stronę lepszego życia. Jestem z Tobą przez całą drogę, ponieważ Cię kocham. S. P.).



XIV

NAJWYŻSZY SZCZEBEL DRABINY ŻYCIA

Największe szczęście w Twoim życiu przychodzi nie wtedy, kiedy masz lub dostajesz, lecz wtedy, kiedy dajesz. Wszyscy możemy się cieszyć owocami sukcesu. Jednak stanie się tak w pełni tylko wtedy, jeśli będziemy się dzielili naszym szczęściem z in­nymi. Sztuka dawania, zarówno przyjaciołom jak i obcym - nie ukrywając nic w zanadrzu - jest równie ważna w osiągnięciu i utrzymaniu Twojego bogactwa, szczęścia i spokojnych myśli, jak każde z głównych przykazań wskazujących drogę do suk­cesu, które przetrwały wieki. Żadne dzieło literac­kie, napisane kiedykolwiek przez człowieka, nie przedstawia lepiej przesłania altruistycznego dawa­nia jak wzruszające klasyczne opowiadanie Oskara Wilde Szczęśliwy książę - po raz pierwszy wydane w 1888 roku. Teraz, kiedy stoisz już na samym szczycie drabiny życia, spójrz w dół na tych wszyst­kich, którzy potrzebuj ą Twój ego uśmiechu, miłości, pomocy. Gdy będziesz powoli czytał to opowiadanie. niech jego przesłanie pomoże Ci tak kształtować przyszłość, aby dni nigdy nie były takie same (S.R).

Na wysokim cokole, wznosząc się nad miastem, stał pomnik szczęśliwego księcia. Jego małe ciało całe było pokryte cienkimi złotymi blaszkami, oczy miał z dwóch błyszczących szafirów, a na rękojeści miecza iskrzył się ogromny rubin.

Bardzo go wszyscy podziwiali.

- Jest tak piękny jak kur na dachu - zauważył jeden z radców miejskich, który pragnął zdobyć sławę jako znawca sztuki. - Tylko mniej użyteczny od kura - dodał w obawie, by go nie posądzono o brak zmysłu praktycznego, co nie byłoby wcale

zgodne z prawdą.

- Czemu nie możesz być taki, jak szczęśliwy książę? - pytała rozsądna matka swojego synka, który płakał, bo chciał mieć księżyc z nieba. -Szczęśliwy książę nigdy nie płacze.

- Cieszę się, że przynajmniej jeden człowiek na świecie jest całkiem szczęśliwy - mruknął rozcza­rowany życiem przechodzień, rzucając okiem na

pomnik.

- Wygląda zupełnie jak anioł - mówiły dzieci z sierocińca, wychodząc z katedry w purpurowych płaszczykach i śnieżnobiałych fartuszkach.

- Skąd wiecie jak, wygląda anioł? - spytał jeden z ich nauczycieli. - Przecież go nigdy nie widzieliście.

- Ależ widzieliśmy, w marzeniach! - odpowie­działy dzieci i nauczyciel zmarszczył czoło, popa­trzył bardzo groźnie, gdyż był przeciwnikiem wszel­kich marzeń dziecinnych.

Pewnej nocy przelatywała nad miastem jaskółeczka. Wszystkie jej towarzyszki odleciały już na południe, do Egiptu, by schronić się przed ostrą zimą. Teraz ona sama leciała długie godziny, żeby dogonić towarzyszki. Leciała cały dzień i w końcu dotarła do miasta.

- Gdzie tu przenocuję? - Mówiła do siebie. Wtem zobaczyła pomnik na wysokim cokole.

- Tu pozostanę - zawołała - doskonałe miejsce na świeżym powietrzu. - Tak ucieszona usiadła między stopami księcia.

- Mam złotą sypialnię - mówiła do siebie, roz­glądając się dookoła. Gdy już naszykowała się do snu i przykryła główkę skrzydełkiem, spadła na nią wielka kropla deszczu.

- To dziwne! - zawołała. - Na niebie nie ma najmniejszej chmurki, gwiazdy świecą, a jednak pa­da deszcz. Klimat północnej Europy jest naprawdę okropny.

Wtem spadła na jaskółkę druga kropla deszczu.

- Do czego mi potrzebny ten pomnik, skoro na­wet nie może mnie ochronić przed deszczem? Muszę poszukać dobrego komina na kryjówkę - powiedzia­ła, zbierając się do odlotu.

Lecz zanim rozwinęła skrzydła, spadła na nią trzecia kropla. Spojrzała w górę i co zobaczyła?

Oczy szczęśliwego księcia były całe we łzach i łzy spływały po jego złotych policzkach. Jego twarz w świetle księżyca była tak piękna, że jaskółeczce zrobiło się jego żal.

- Kim jesteś? - spytała.

- Jestem szczęśliwym księciem.

- Czemu więc płaczesz? Całkiem przemokłam od Twoich łez.

- Kiedy jeszcze żyłem i miałem ludzkie serce -mówił pomnik - nie wiedziałem, co znaczą łzy. Mieszkałem w pałacu Sans-Souci, do którego smu­tek nie miał wstępu. W ciągu dnia bawiłem się z kolegami w ogrodzie, a wieczorami prowadziłem tańce w sali balowej. Ogród otoczony był bardzo wysokim murem, ale nigdy nie ośmieliłem się za­pytać, co się za nim znajduje. Wszystko wokół mnie było takie piękne. Dworzanie nazywali mnie szczę­śliwym księciem i rzeczywiście nim byłem, jeśli przyjemności oznaczają szczęście. Tak żyłem i tak umarłem. A teraz, kiedy nie żyję, postawiono mnie na tym cokole tak wysoko, że mogę widzieć całą nędzę i brzydotę mojego miasta. Chociaż moje serce jest z ołowiu, to nie mogę powstrzymać łez.

- Myślałam, że cały jest ze złota! - szepnęła jaskółka do siebie. Jednak była taktowna i głośno nie mówiła swoich osobistych uwag.

- Daleko stąd - mówił książę niskim melodyjnym głosem - daleko stąd w wąskiej uliczce stoi biedny dom. Jedno z jego okien jest otwarte i widzę kobietę siedzącą przy stole. Ma wychudzoną i zmęczoną twarz, czerwone, szorstkie ręce, a palce pokłute - gdyż jest hafciarką. Haftuje złote lilie na atła­sowej sukni, którą będzie nosić na balu najpięk­niejsza dama dworu królowej. Na łóżeczku w kącie pokoju leży chory chłopczyk. Ma gorączkę i prosi o pomarańcze. Matka nie może mu nic dać oprócz wody z rzeki, więc chłopiec płacze. Jaskółeczko, czy nie zaniosłabyś jej rubin z rękojeści mojego miecza? Moje nogi są przymocowane do cokołu i nie mogę się poruszać.

- Kiedy czekają na mnie w Egipcie - odparła jaskółka. - Towarzyszki moje lecą już wzdłuż Nilu i rozmawiają z wielkimi kwiatami lotosu. Niedługo pójdą spać w grobie wielkiego króla. Leży tam sam król w malowanym sarkofagu. Zawinięty jest w ko­sztowne żółte szaty i zabalsamowany. Na szyi ma łańcuch z bladozielonego nefrytu, a ręce zeschłe jak jesienne liście.

- Jaskółeczko, Jaskółeczko - rzekł książę - czy nie mogłabyś zostać ze mną jedną noc i być moim posłańcem? Chłopczyk jest taki spragniony, a mat­ka taka smutna.

- Właściwie to ja nie lubię chłopców - odpowie­działa jaskółka - bo kiedy zeszłego lata mieszkałam nad rzeką, dwaj niegrzeczni chłopcy, synowie mły­narza, zawsze rzucali we mnie kamieniami. Nigdy mnie nie uderzyli, bo my jaskółki latamy zbyt szyb­ko, a poza tym pochodzę z rodziny słynnej z umiejętności latania, ale był to z ich strony dowód lekce­ważenia.

Szczęśliwy książę wyglądał tak smutno, że ja­skółce zrobiło się przykro.

- Bardzo tu zimno - rzekła - ale zostanę z Tobą jedną noc i będę Twoim posłańcem.

- Dziękuję ci, Jaskółeczko - powiedział książę. Tak więc jaskółka wydziobała z rękojeści księcia wielki rubin i trzymając go w dziobie wzbiła się nad miejskie dachy. Przeleciała koło wieży katedry oz­dobionej białymi aniołami wyrzeźbionymi w mar­murze. Przeleciała obok pałacu, skąd dochodziły dźwięki muzyki i tańców. Piękna dziewczyna wyszła ze swoim ukochanym na balkon.

- Jak przepięknie migocą gwiazdy - szepnął mło­dzieniec - i jak cudowna jest potęga miłości!

- Mam nadzieję, że moja suknia będzie gotowa na bal - odparła - poleciłam wyhaftować na niej złote lilie, ale te hafciarki są takie leniwe!

Jaskółka przeleciała nad rzeką i zobaczyła latar­nie wiszące na masztach okrętów. Minęła targ i zo­baczyła ludzi ważących pieniądze na miedzianych wagach. Wreszcie dotarła do biednego domu i przez otwarte okno zajrzała do środka. Chory chłopczyk rzucał się niespokojnie w gorączce, a matka zasnę­ła ze zmęczenia nad robótką. Jaskółeczka wleciała do mieszkania i położyła olbrzymi rubin na stoliku, obok naparstka kobiety. Potem cichutko pofrunę­ła do chłopca i skrzydełkiem zaczęła chłodzić mu czoło.

- Jak mi chłodno - szepnął chłopiec. - Chyba niedługo wyzdrowieję. - I zapadł w głęboki sen.

Jaskółka z powrotem poleciała do księcia i opo­wiedziała mu, co zrobiła.

- To dziwne - zauważyła - chociaż jest tak zim­no, to zrobiło mi się całkiem ciepło.

- To dlatego, że spełniłaś dobry uczynek - po­wiedział książę. Jaskółka zastanowiła się nad jego słowami i usnęła. Myślenie zawsze sprawiało, że chciało jej się spać.

O świcie poleciała nad rzekę, żeby się wykąpać.

- Co za niezwykłe zjawisko - powiedział profesor ornitologii, przechodząc przez most. - Jaskółka w zimie. I napisał o tym długi artykuł do miejsco­wej gazety. Wszyscy go cytowali. Pełen był słów, których nie rozumieli.

- Dziś wieczorem lecę do Egiptu - powiedziała do siebie jaskółka, a myśl ta podniosła ją na duchu. Zwiedziła wszystkie pomniki i długi czas spędziła, siedząc na wieży kościoła. Gdziekolwiek się ukazy­wała, wróble świergotały: co za dostojna cudzoziem­ka! Była więc bardzo zadowolona.

Kiedy księżyc ukazał się na niebie, poleciała do szczęśliwego księcia.

- Czy masz dla mnie jakieś zlecenie do Egiptu? -zawołała. - Właśnie wyruszam w podróż.

- Jaskółeczko, jaskółeczko - odparł książę. - Czy nie mogłabyś zostać u mnie jeszcze jedną noc?

- Wszyscy moi przyjaciele czekają na mnie w Egipcie - odpowiedziała jaskółka. - Naprawdę nie mogę już dłużej tu zostać.

- Jaskółeczko, jaskółeczko - rzekł książę. - Da­leko stąd, na drugim końcu miasta, widzę młodzień­ca w izdebce na stryszku. Pochyla się nad biurkiem pokrytym papierami, a przed nim w szklance stoi bukiecik zwiędłych fiołków. Ma ciemne i lśniące włosy, usta czerwone jak owoce granatu, oczy wiel­kie, rozmarzone. Próbuje skończyć pisanie sztuki dla dyrektora teatru, ale jest za zimno. Ogień dawno zgasł w piecu, a głód odebrał mu siły.

- Dobrze, zostanę u ciebie jeszcze jedną noc -rzekła jaskółka, która naprawdę miała dobre serce.

- Czy mam zanieść jemu jeszcze jeden rubin?

- Niestety, nie mam już rubinu - powiedział książę - zostały mi jeszcze oczy. Są one wykonane z drogocennych szafirów przywiezionych z Indii ty­siąc lat temu. Wydłub mi jedno i zanieś jemu. Sprzeda je jubilerowi, kupi drewno na opał i skoń­czy pisać swoją sztukę.

- Kochany książę - rzekła jaskółka. - Nie mogę tego zrobić. - I zaczęła płakać.

- Jaskółeczko, jaskółeczko, zrób, proszę, tak, jak ci powiedziałem.

Więc jaskółeczka wydziobała księciu jedno oko i poleciała z nim do izdebki na strychu. Bez trudu dostała się do wewnątrz przez dziurę w dachu. Mło­dy człowiek miał twarz ukrytą w dłoniach i nie usły­szał szelestu skrzydeł jaskółki. Dopiero po jej odlocie ujrzał piękny szafir wśród zwiędniętych kwiatków.

- Zaczynam być ceniony - zawołał. - To musi być prezent od jakiegoś wielbiciela. Teraz będę mógł dokończyć moją sztukę - powiedział z radością.

Nazajutrz jaskółka poleciała do portu. Usiadła na maszcie wielkiego okrętu i przyglądała się jak żeglarze ciągną na linach wielkie skrzynie.

- Ojoj! Ojoj! - krzyczeli za każdym pociągnięciem liny.

- Odlatuję do Egiptu! - zawołała jaskółka, ale nikt tego nie zauważył i kiedy zapadł zmierzch, wróciła do szczęśliwego księcia.

- Przyleciałam się z Tobą pożegnać - zawołała.

- Jaskółeczko, jaskółeczko, czy zostaniesz ze mną jeszcze jedną noc? - zapytał książę.

- Już zima i wkrótce spadnie mroźny śnieg. W Egipcie słońce ogrzewa palmy, a krokodyle wy­grzewają się w mule i leniwie się rozglądają. Towa­rzyszki moje budują już gniazda w świątyni Baalbek, białe gołąbki gruchają radośnie, przyglądając się ich pracy. Kochany książę, muszę Cię teraz opuścić, ale cię nigdy nie zapomnę i na wiosnę przywiozę ci dwa piękne kamienie na miejsce tych. które oddałeś. Rubin będzie czerwieńszy od czer­wonej róży, a szafir tak błękitny jak ocean.

- Tam daleko - odparł szczęśliwy książę - stoi na ulicy mała dziewczynka z zapałkami. Zapałki wysypały się ulicę i połamały. Ojciec zbije ją. jeśli nie przyniesie do domu pieniędzy i dlatego płacze. Nie ma butów ani rajstop, ani nic na głowie. Wydziob mi drugie oko i daj jej, a wtedy ojciec jej nie zbije.

- Jeszcze dzisiejszą noc zostanę z Tobą, ale nie wydziobię Ci oka, bo całkiem oślepniesz.

- Jaskółeczko, jaskółeczko, zrób to, o co cię proszę.

Więc jaskółka wydziobała księciu drugie oko i po­leciała z nim do miasta. Pofrunęła dookoła dziew­czynki i upuściła klejnot w jej dłoń.

- Jakie śliczne szkiełko! - radośnie zawołała dziewczynka i śmiejąc się pobiegła do domu. Jaskółka wróciła do księcia.

- Teraz jesteś ślepy, więc zostanę z tobą na zawsze.

- Nie, jaskółeczko - powiedział książę - musisz lecieć do Egiptu.

- Zostanę z tobą na zawsze - powtórzyła jaskół­ka i zasnęła u stóp księcia.

Przez cały następny dzień siedziała na ramieniu księcia i opowiadała mu, co widziała w dalekich krajach. Opowiadała mu o czaplach, które stoją w długich szeregach nad brzegiem Nilu, dziobami łowiąc złote rybki, o Sfinksie, który jest tak stary jak świat i mieszka na pustyni i wszystko wie. o kupcach, którzy powoli kroczą obok wielbłądów. niosąc w rękach bryły bursztynu, o królu Gór Księ­życowych. czarnym jak heban i modlącym się do olbrzymiego kryształu, o zielonym wężu, który śpi na palmie, o karzełkach, co na szerokich płaskich liściach pływają po dużym jeziorze i wiecznie pro­wadzą wojnę z motylami.

- Kochana jaskółeczko - rzekł książę. - Opowia­dasz mi cudowne rzeczy, ale bardziej uderzające jest ludzkie cierpienie. Nie ma tajemnicy tak wielkiej jak to, dlaczego tyle ludzi cierpi, kiedy można im pomóc. Poleć nad miastem, moja jaskółeczko, i opo­wiedz mi wszystko, co tam zobaczysz.

Więc jaskółeczka szybowała nad miastem i wi­działa, jak bogacze bawili się w swoich pięknych domach, podczas gdy przed bramami siedzieli że­bracy. Poleciała w ciemne uliczki i ujrzała wychu­dzone twarzyczki zgłodniałych dzieci, posępnie pa­trzące na ponure ulice. Pod mostem leżeli dwaj chłopcy, próbując ogrzać się, oplatając się nawza­jem ramionkami.

- Jesteśmy tacy głodni - jęczeli.

- Nie wolno wam tu leżeć - krzyknął policjant i dzieci chodziły po deszczu.

Potem jaskółka poleciała z powrotem do księcia i opowiedziała mu wszystko, co zobaczyła.

- Jak widzisz - rzekł książę - całe moje ciało pokryte jest złotem. Musisz je ze mnie zdejmować blaszka po blaszce i rozdawać biednym. Ludziom wydaje się. że złoto daje szczęście.

Więc jaskółeczka zdejmowała z księcia blaszkę po blaszce, aż stał się całkiem szary i nieciekawy. Blaszkę za blaszką jaskółeczka zanosiła biednym, a twarze bawiących się na ulicy dzieci stawały się różowe i śmiały się.

- Mamy teraz chleb! - wołały.

Potem nadszedł śnieg, a po nim mróz. Ulice wyglądały tak, jakby były całe ze srebra, tak się świe­ciły i błyszczały. Długie sople lodu zwisały z da­chów domów, niektórzy ludzie chodzili w futrach, a mali chłopcy w czerwonych czapkach ślizgali się na lodzie.

Biednej jaskółeczce było z każdym dniem coraz zimniej, ale nie zostawiła księcia. Za bardzo go kochała. Zbierała okruchy chleba przed piekarnią. kiedy piekarz nie widział i ogrzewała się, trzepocząc skrzydełkami.

Poczuła jednak, że wkrótce umrze. Ostatkiem doleciała do księcia i ostatni raz usiadła na jego

ramieniu.

- Żegnaj, kochany książę - szepnęła - pozwól mi ucałować Twą rękę.

- Cieszę się, jaskółeczko, że wreszcie odlatujesz do Egiptu - powiedział książę - za długo już tu jesteś. Ale musisz pocałować mnie w usta, bo cię kocham.

- Nie odlatuję do Egiptu, ale do Krainy Śmierci. Śmierć jest siostrą snu, prawda?

Ucałowała szczęśliwego księcia w usta i upadła martwa u jego stóp.

W tej samej chwili z wnętrza pomnika słychać było dziwny dźwięk, tak jakby coś pękło. Rzeczy­wiście ołowiane serce księcia pękło na pół. Mróz naprawdę był ogromny.

Nazajutrz wczesnym rankiem burmistrz space­rował po mieście w towarzystwie radców miejskich. Gdy przechodzili obok pomnika, spojrzał na niego i wykrzyknął:

- Jak nędznie wygląda szczęśliwy książę!

- Rzeczywiście nędznie! - krzyknęli radcy, którzy zawsze zgadzali się z burmistrzem. Podeszli bliżej, żeby mu się przyjrzeć.

- Rubin wypadł z jego miecza, nie ma oczu, i już nie jest złoty -- powiedział burmistrz. - Wygląda teraz jak ostatni żebrak!

- Jak ostatni żebrak - powtórzyli radcy.

- U jego stóp leży martwy ptak! - wykrzyknął burmistrz. - Musimy wydać rozporządzenie zabra­niające ptakom tu umierać. - A sekretarz zapro­tokołował tę propozycję.

Usunięto więc pomnik szczęśliwego księcia.

- Nie jest już ładny, więc jest bezużyteczny -wyjaśnił profesor historii sztuki.

Pomnik przetopiono i zwołano naradę, aby zde­cydować, co z nim począć.

- Musimy mieć inny pomnik, oczywiście - po­wiedział burmistrz - i będzie to mój pomnik.

- To dziwne, ale pękniętego serca nie da się przetopić -- powiedział kierownik giserni. - Musimy je wyrzucić. - I wyrzucono je na kupę piasku, na której leżała również nieżywa jaskółka.

Pewnego dnia Bóg spojrzał na miasto u jego stóp, wezwał do siebie anioły i rzekł:

- Idźcie do miasta i przynieście mi stamtąd dwie najcenniejsze rzeczy.

Aniołowie przynieśli pęknięte ołowiane serce i ciało martwej jaskółeczki.



X

Gdy przeczytałem stary notatnik Simona od deski do deski, położyłem go na górnej półce w rogu mojego biurka w gabinecie, gdzie leżał nietknięty przez około tydzień. Potem pewnego ranka, siedząc zadumany przy biurku i próbując zebrać odwagę, aby odpowiedzieć na wielką stertę listów, sięgnąłem po postrzępiony notatnik i otworzyłem go. Nie za­stanawiając się nad tym, co robię, zacząłem powoli czytać rozdział: „Pierwszy szczebel drabiny życia". Po skończeniu, stosując wskazówki zawarte w liście od Simona, który znalazłem w środku notatnika, wyjąłem z szuflady kalendarz i zaznaczyłem w nim ten dzień.

Tydzień później, tego samego dnia tygodnia, prze­czytałem zarówno: „Pierwszy szczebel drabiny życia" i „Drugi szczebel drabiny życia". Za tydzień wolno przeczytałem drugi i trzeci szczebel. Przez cały ten czas ani razu nie przerywałem, aby zastanowić się, dlaczego człowiek, który napisał w swoim życiu osiemnaście książek zawierających setki metod i praw wskazujących drogę do sukcesu i osiągnięć, czyta teraz teksty motywacyjne, które zna od niemal czterdziestu lat w ich wersji oryginalnej.

Dopiero jakiś czas po przeczytaniu trzeciego i czwartego szczebla drabiny życia znalazłem od­powiedź. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że moje spojrzenie na życie jest optymistyczne i do każdego zadania, jakie mam wykonać, podchodzę z optymiz­mem i wiarą, jakiej nawet ja - człowiek, który ciągle uczył innych, jak radzić sobie z życiem i osiągać sukces - nigdy przedtem osobiście nie doświadczy­łem! Moje czynności i dni stały się pełniejsze, bo­gatsze i pogodniejsze, a każdy problem, jaki napo­tykałem, łatwiej mi było rozwiązać. Naprawdę trud­no mi było uwierzyć w to, co się przydarzyło, ale przyznaję, że słowa czytane na każdym szczeblu drabiny życia zapisane przez Simona w Radach z Raju wywarły na mnie tak głęboki wpływ, że musiałem się nimi podzielić z innymi w książce. W końcu zadzwoniłem do mojego wydawcy, Susan Randol, w Fawcett Books. Poprosiła, abym przysłał jej moją propozycję, którą - jak zwykle - przedys­kutuje z redakcją. Tak też zrobiłem i moje życie toczyło się dalej bez zmian.

Tydzień potem poleciałem do Houston w celu wygłoszenia odczytu dla wiernych pewnego Kościo­ła. Prezentacja udała się i kiedy wróciłem do hotelu po ponad dwugodzinnym rozdawaniu autografów, zadzwoniłem jak zwykle do domu, żeby opowiedzieć wszystko Bette. Po paru chwilach rozmowy zapy­tałem Bette, co się stało. Po tylu latach małżeństwa nietrudno rozpoznać, że coś jest nie w porządku. Wahała się przez może pół minuty. Potem usłysza­łem jej głębokie westchnienie w słuchawce.

- Mieliśmy tu pożar, kochanie.

- Gdzie... co...?

- Nie martw się. Naszemu domowi nic się nie stało. Zaufaj mi.

- Więc co się stało...?

- Jak wiesz, od miesiąca w ogóle nie padało. Pożar wybuchł na Old Pound Road. Spłonęły ponad dwa hektary, w tym stary dom, w którym mieszkał Simon. Został zrównany z ziemią. Nic nie zostało.

Nawet gdy Bette już odłożyła słuchawkę, nadal słyszałem jej słowa, „Nic nie zostało... nic nie zo­stało...".

Dopiero po trzech dniach po moim powrocie do domu zebrałem w sobie odwagę, żeby pójść na miej­sce pożaru. Bette miała rację. Nie pozostało nic prócz zapachu spalonej sosny. Ponieważ dom, w którym mieszkał Simon, nie miał kamiennych fundamentów, więc jedynym śladem świadczącym o tym, że kiedyś tu stał, był rozsypany popiół.

Przybliżyłem się do popiołu, uklęknąłem i zagrze­bałem w nim głęboko moją prawą dłoń. Nie pamiętam ile czasu spędziłem w tej pozie, wspominając Simona i minione dni. W końcu wstałem, zdmuch­nąłem z dłoni popiół i odwróciłem się, aby wracać. Gdy się odwracałem, lewą nogą kopnąłem zardze­wiałą puszkę po warzywach i potoczyła się ona parę metrów. Gdy przechodziłem obok, podniosłem ją. Nie było przykrywki, ale w środku był rulon tektu­ry. Wyjąłem go z puszki i wolno rozwinąłem. Moje ręce zaczęły się trząść, ponieważ w prawym rogu były słowa: „Dla Oga Mandino".

Wszystkie słowa na wilgotnej tekturze były na­pisane ręcznie:

WCZORAJ napisane przez doktora Franka Crane'a

Jestem Wczoraj. Odszedłem od Ciebie na zawsze. Jestem na końcu długiej procesji dni płynących za Tobą, z dala od Ciebie, tonących we mgle i cie­mności, a na końcu - w oceanie zapomnienia.

Każdy z nas nosi swój ciężar, przeżywa chwile triumfu i przegranej, śmiechu i goryczy. Nosimy Twój bagaż aż w zapomnienie, gdy odchodzimy, zawsze jednak zostawiamy coś w Twojej podświa­domości.

Wypełniamy piwnicę Twojej duszy. Odchodzę od Ciebie, a jednak jestem przy Tobie. Kiedyś nazywałem się Jutro i byłem nieskalanie czysty. Potem zostałem Twoim małżonkiem i nazywałem się Dziś. Teraz jestem Wczoraj i noszę na sobie wieczną skazę po Twoim uścisku.

Jestem jedną z kartek powstającej książki. Prze­de mną jest wiele stron. Pewnego dnia odwrócisz nas wszystkie, przeczytasz nas i dowiesz się, kim jesteś.

Jestem blady, ponieważ nie mam nadziei – mam tylko wspomnienia.

Jestem bogaty, ponieważ mam mądrość.

Urodziłem Tobie dziecko i zostawiłem Ci je. Ma na imię Doświadczenie.

Nie lubisz na mnie patrzeć. Nie jestem ładny. Jestem majestatyczny, niezmienny, poważny.

Nie kochasz mojego głosu. Nie rozmawia z Twoi­mi pragnieniami - jest opanowany, zrównoważony i ostrożny.

Jestem Wczoraj. Jednak jestem taki sam jak Dziś i Zawsze, ponieważ JESTEM TOBĄ. Nie mo­żesz uciec przed sobą samym.

Czasami rozmawiam o Tobie z moimi towarzy­szami. Niektórzy noszą blizny Twojego okrucień­stwa. Niektórzy nikczemność Twoich zbrodni. Nie­którzy piękno Twojej dobroci. Nie kochamy Cię. Nie nienawidzimy Cię. Osądzamy Cię.

Nie mamy współczucia. Tylko Dzisiaj je ma. Nie mamy dla Ciebie nadziei. Tylko Jutro ją ma.

Stoimy przy drzwiach przeszłości, patrząc jak Jutra stają się Dzisiaj i potem przychodzą do nas.

Krok po kroku wysysamy Twoje życie jak wam­piry. Gdy się starzejesz, pochłaniamy Twoje myśli.

Zwracasz się coraz częściej do nas, a coraz mniej do Jutra.

Nasze śniegi ciążą na Twoich plecach i bielą Twoją głowę. Nasze lodowate wody gaszą Twoje namiętności. W naszych wyziewach giną Twoje na­dzieje. Nasze liczne nagrobki gromadzą się w Twoim pejzażu. Nasze martwe miłości, wypalone pasje, rozwiane złudzenia idą w Twoją stronę, otaczają Cię.

Jutra przychodzą nie zauważone. Dzisiaj wymyka się po cichu. Coraz bardziej stajesz się tworem przeszłości.

Do nas należą bankiety pełne pozalewanych ob­rusów, potłuczonych naczyń, zwiędniętych róż.

Do nas należą puste kościoły, w których były dążenia, a są tylko duchy.

Do nas należą upiorne ulice Pompei, bogate galeony, drzewa genealogiczne pełne szlacheckich na­zwisk, mumie w muzeum, fragmenty kolumn zbu­rzonych świątyń, napisy na cegłach z Niniwy, wiel­kie kamienne bramy stojące w egzotycznym kraj­obrazie Jukatanu, etruskie słoje z winem teraz su­che i puste na zawsze.

Od nas dochodzą wyziewy inercji trzymające ludzkość w niewoli. Od nas czerpią siłę wojownicy, monarchowie i wszyscy mający zaszczyty.

Sięgamy po mocną i starą broń, jaką jest zwyczaj i tradycja, aby zdusić Dzisiaj i hamować Jutro.

Jesteśmy Wczoraj tego świata. Jeśli pozwolisz mi wejść sobie na głowę, uduszę Cię.

Jestem Wczoraj. Naucz się patrzyć mi prosto w twarz, wykorzystywać mnie i nie bój się mnie.

Nie jestem Twoim przyjacielem. Jestem Twoim sędzią - i Twoim lękiem.

Twoim przyjacielem jest Jutro.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mandino Og Najwieksza Tajemnica Swiata
Mandino Og Największa tajemnica świata(1)
Mandino Og Największy sukces świata 1
Mandino Og Najwiekszy sukces swiata
Mandino Og Największy sukces świata 1
Mandino Og Najwiekszy Sukces Swiata
Mandino Og Największy sukces świata
§ Mandino Og Największy sukces świata
NAJWIĘKSZE TAJEMNICE ŚWIATA.ksiaze Dracula wampirem, Ahh, Ten Drakula
Og Mandino Największy Sukces Świata
Og Mandino Największy kupiec świata
Unia Europejska jest największymi kupcami świata
Największe łowiska świata znajdują się na obszarach doc
ODKRYCIE I UJAWNIENIE NAJWIEKSZEJ TAJEMNICY MASONERII
Największy labirynt świata, Niesamowite
Kontrowersyjny list odmieni debatę o Kościele, ┼ Odkoduj się ┼ o największej sekcie świata