Stało Się Jutro1

STAŁO SIĘ JUTRO


ZBIÓR TRZYDZIESTY PIERWSZY


ANDRZEJ ZIMNIAK


DWA LITRY ŻYCIA”



Z cienia, który był jak spopielały arkusz papieru, Ylc wszedł w pełny blask ulicy. Miasto lśniło przenikającymi się płaszczyznami szklanych tafli, obwiedzionych delikatną tęczą rozszczepionych promieni zawisłego na bladym niebie słońca.

Gorąco duszącym ciężarem legło na jego piersi i ramionach. Spojrzał na zegar - pozostały mu jeszcze niemal pełne dwa litry życia. Czuł, jak wysącza się ono kropla po kropli w pęknięcia betonowego trotuaru. Rozdęte jak kryształowe banie gabloty wystawowe kusiły pstrokacizną towarów, senni, lecz czujnie wyprostowani sprzedawcy stali za kontuarami, wpatrzeni niewidzącym wzrokiem w misterne piramidy puszek i pudełek, a ulicą przesuwał się korowód postaci w szarych, nienagannie skrojonych ubraniach.

NASZE ZUPY ZAWIERAJĄ AŻ 18 % WODY!

WAZELINA W SZTYFCIE TO KOMFORT WILGOTNYCH WARG!

KWIATY BLEO NIE BLAKNĄ OD KOŁYSKI AŻ PO OSTATNIĄ DROGĘ.

Od kopulastych bukietów chryzantem, róż i anemonów, wszystkich jednakowo poprawnie pięknych i rozchylonych w pierwszym słodkim zdziwieniu, smużyły się egzotyczne i drażniące wonie.

Jeszcze 1,93 litra.

Wybrał bladoczerwoną różę na długiej niełamliwej łodydze. Jej satynowe, fantazyjnie podkręcone płatki kojarzyły się z wirującymi płomykami.

- Przeżyje cię o tysiące litrów - szeptały dostojnie w swojej bieli lilie, a może wysyczał to sprzedawca, nieobecny duchem młodzieniec o ziemistej cerze? - Słucham?

- Płaci pan dwa akwiny - patrzał wciąż gdzieś ponad jego ramieniem, jakby widział tam powoli materializujące się zjawy. - Proszę się nie przejmować - dodał po chwili krzepnącego w powietrzu milczenia. - Ja też pójdę tam niedługo. Widzi pan - po raz pierwszy spojrzał na Ylca - ja nie jestem taki wytrzymały.

1,84 litra.

Żar trotuaru, znieruchomiały jak na zatrzymanym filmie korowód papierowych postaci, a ponad nimi kryształowe, opalizujące miasto, prześwietlone bezlitosnym blaskiem. Zmrużył powieki, tak żeby przez wąskie szparki przepuścić tylko niezbędne minimum światła, pozostawiając jego napastliwy nadmiar na zewnątrz, między szklanymi wieżami i kopułami. I wtedy, pośród krzaczastego gąszczu rzęs, na białym niebie znów dostrzegł owalne, zamazane plamy.

- Wciąż tam są - mruknął do siebie.

1,62 litra.

Stwardniałym językiem dotknął suchego podniebienia i odruchowo sięgnął po zawieszoną na szyi butelkę, lecz natychmiast cofnął dłoń.

- Jeszcze nie teraz, bracie. Poczekaj.

Skręcił w inną ulicę, bliźniaczo podobną do pierwszej. Mijał betonowe place, podobne do siebie jak krople boskiej wody, podobne jak wszystkie zwykłe, a jednak niepowtarzalne dni jego życia. W piersi tężał mu żal i powoli rodził się lęk.

Bistro: kolorowe serwetki na stolikach, pęki sztucznych kwiatów, rzędy puszek żywnościowych i szary, mglisty półmrok, tonujący zbyt jaskrawe erupcje barw. I zapuszczone rolety, usiłujące powstrzymać napór słonecznego wiatru.

Powoli jadł gęstą masę, z której nie sposób było wycisnąć choćby kroplę cieczy.

1,55 litra. Już niedługo.

Zaraz potem pójdzie do Elyi i przepisze jej wszystko, co ma. Kochane dziecko. Powinno pożyć jeszcze parę tysięcy litrów. Jak ją zostawić?

Zagryzł szczyptą suchej kawy i wyszedł w żar ulicy. Wygładzone setkami tysięcy stąpnięć płyty chodnikowe. Także jego stąpnięć. Ten beton pamięta pokolenia przodków i przetrwa pokolenia następców. Nie potrzebuje do swojego trwania niczego. Nawet wody. Już 1,50 litra. Nareszcie.

Pijalnia: odchylone fotele, wyłożone dla wygody białą gąbką, każdy usytuowany w osobnej loży; zaciągnięte story, chłodny półmrok. Natychmiast pojawił się asystent, usłużnie poprawił podgłówek, a pod brodą Ylca umieścił obszerny lejek zakończony kubkiem. W ten sposób każdą uronioną kroplę można było bez trudu odzyskać. W chwili, kiedy miseczki słuchawek miękko objęły jego głowę, odcinając dopływ zewnętrznego szumu rozległa się wspaniała muzyka. zwiastująca największą rozkosz: picie wody!

Celebrując każdy ruch, Ylc spod koszuli na piersiach wydobył plastykową butelkę i drżącymi palcami zdjął nakrętkę. Pił małymi łykami, zatrzymując wodę w gardle i krztusząc się z podniecenia, a przy każdym odchyleniu głowy cudowna melodia narastała i pląsała pod czaszką jak pęcherzyki powietrza w musującym napoju. Wieloletnia wprawa nie pozwalała mu opróżnić więcej niż pół butelki na raz. Zdecydowanym ruchem odsunął naczynie, odłączył kubek od lejka i starannie zlał nagromadzone w nim krople.

Długą chwilę leżał w fotelu bez ruchu, dławiony spazmatyczną rozkoszą wilgotnego podniebienia. Jakie piękne jest życie!

I znów gorący blask ulicy .

1,40 litra.

Elya mieszkała niedaleko. Kryształowa wieża standardowego budynku. winda. duszne korytarze. zrolowane drzwi, szklany kokon mieszkania, prześwietlony bezlitosnym słońcem.

- Elya!

Stała przed nim drobna i mała, ledwie osłonięta delikatną materią sukienki, z barwnym Znakiem Przejścia w kształcie prehistorycznego motyla na piersiach. Uśmiechała się nieśmiało i przepraszająco bezkrwistymi wargami.

Odrzucił różę, chwycił ją za łokcie. Chciał spytać: dlaczego?, ale przez znów suche gardło nic przeszedł nawet najsłabszy dźwięk.

- Nie gniewaj się - jej głos był spokojny i pogodny. Nie każdy ma tyle woli co ty. Poza tym... ja nie potrafiłam tak żyć.

Jej ciało pachniało świeżo i czysto. Zawsze tak było, od kiedy ją znał. Lecz dopiero teraz zrozumiał.

- Dlaczego... jak można ... jesteś głupia! Nawet nie zdążyłaś urodzić, odejdziesz jako dziecko!

Wzruszyła ramionami i odwróciła się.

- Nie jestem już dzieckiem. A rodzenie nigdy nie było obowiązkiem. Odchodzę wcześnie, ale.. jestem zadowolona. Mam przynajmniej świadomość, że niczego nie zmarnowałam.

- Elya...

- Nie! - powstrzymała go nagłym gestem. - Żadnych scen pożegnalnych. Przeżyliśmy wspólnie wiele pięknych chwil, ale teraz mamy co innego do zrobienia. Czy ty nie wiesz - jej spojrzenie nagle stało się twarde - że wszystko ma swój czas i miejsce?

1,25 litra.

W głowie czuł pustkę, a w mięśniach nieznośny ciężar, kiedy przepływała lekko obok niego i kierowała się do windy.

- Zostań tu, chcę pójść sama - poprosiła, ale w jej głosie ostro brzęczała nuta nie znoszącego sprzeciwu polecenia.

Obserwował, jak świetlny wąż windy spełza poprzez półprzejrzyste kondygnacje szklanego domu, i dopiero teraz chciał krzyczeć, że to wszystko fałsz i kłamstwo, że czas i miejsce każdy powinien określać sobie sam. Ale jego gardło wciąż pozostawało zaczopowane kłębem suchych wiórów.

Zwlókł się schodami i jakiś czas bez celu krążył po betonowych wąwozach ulic. Lecz ani na jotę nie przyspieszył swojego litromierza - instynktownie, kurczowo czepiał się życia, pragnął, aby trwało jak najdłużej, nawet za cenę jednego wielkiego pasma męczarni. Zupełnie jakby miał nadzieję dożyć uchylenia bram raju, który będzie dany najwytrwalszym.

1,15 litra.

Po raz ostatni udał się do banku, miejsca swojej pracy. Koleżanki i koledzy odśpiewali mu Hymn Pożegnalny, po czym rozeszli się do swoich stanowisk. Był tutaj zbędny, dla nich przestał już istnieć.

Przy wyjściu czekało na niego kilku reporterów. Próbował się wymknąć, ale dopadli go przy drzwiach. - Panie Ylc, tylko kilka pytań! Rozbłyskały się flesze, konkurując ze słoneczną pożogą za taflą szkła.

- Czy to prawda, że jest pan najstarszym mieszkańcem Kryształowego Miasta?

- Co pan robił, że dożył pan trzydziestu lat?

- Jak człowiek się czuje, zużywając niecały litr wody na dobę?

- Czy pan się nigdy nie mył?

- Czy pił pan swój-własny mocz?

Ylc z trudem przepchnął się do drzwi. W głowie głucho waliło mu tętno. Najbliższa pijalnia znajdowała się za rogiem. Pił długo i chciwie, a po opróżnieniu butelki trzymał ją jeszcze kilka minut wylotem w dół w nadziei, że jakaś zapóźniona kropla trafi między jego wargi. 0,98 litra.

Szybkim, nerwowym krokiem udał się do Domu Wody. Półmetrowej grubości ściana ze specjalnego szkła zawijała się w gigantyczny stożek, chroniąc w mrocznym wnętrzu odrobinę chłodu i wilgoci. Ludzie przemieszczali się powoli i w milczeniu, ledwie ośmielając się musnąć wzrokiem bijące pod kloszem źródło krystalicznie czystej wody. Karnie ustawiali się w długiej kolejce, ściskając w suchych dłoniach to, co posiadali najcenniejszego swoje litromierze.

Potężni, masywnie zbudowani Strażnicy Wody pilnowali gardzieli podajników. Ich manualne funkcje ograniczały się do wpasowania indywidualnego litromierza w szczelinę rejestratora, który przesuwał jego licznik o jedność, i do podania oczekującemu plastykowej butelki z litrem cieczy równie cennej jak życie. I choć Strażnicy Wody nie wtrącali się do spraw Miasta, to właśnie oni byli jego absolutnymi władcami.

0,91 litra.

Uciszył niespokojne myśli i włożył swój litromierz w ogromną dłoń. Strażnik wprawnym ruchem wepchnął go do szczeliny i wysoko sklepione wnętrze wypełniły grzmiące, organowe dźwięki Hymnu Pożegnalnego. Las rąk uniósł się w rytualnym geście, a Strażnik przykleił Ylcowi do koszuli barwny Znak Przejścia i wcisnął w dłonie ostatnią butelkę wody. I to było wszystko. Wieczorne słońce przydymionym różem cieniowało kryształowe ściany, obrosłe szklanymi baniami mieszkań. Ylc przygarbił się, usiłując ukryć swój Znak, lecz nie było to możliwe i ludzie patrzyli na niego z odrazą ledwie maskowaną niezdrowym zainteresowaniem i niską, samokrzepiącą radością. Znajomi omijali go z daleka, błądząc nerwowym spojrzeniem po krawędziach szklanych dachów, a półnagie dzieci pokazywały go sobie palcami. Oprócz wzmagającego się strachu odczuwał ulgę, że wreszcie ma za sobą trudne, skomplikowane i wyczerpujące przedsięwzięcie, że jest wolny. Zaiste, szczególny to rodzaj wolności, kiedy nie ma się już żadnego wyboru.

0,73 litra.

Bistro ofiarowało odchodzącemu bezpłatną kolację. Rzecz bez precedensu w jego doskonale uregulowanym życiu: napił się przy stanie miernika 0,68!

Wziął trzy drażetki nasenne i udał się na spoczynek. Rankiem napił się do syta w łóżku, szargając w ten sposób po raz pierwszy w swoim świadomym życiu uświęcony tradycją obrządek. Potem wyruszył w drogę, starając się nie patrzeć na szklane fasady domów i kryształowe wieże. To już nie był jego świat, przemykał się wskroś niego jak duch.

0,04 litra.

Betonowa ulica wchodzi w piasek, niknie w nim, wpełza pod ciężkie cielska wydm. Białe niebo ugina się, dotyka odległego grzbietu pustyni.

Strażnik Wody wyciąga rozdętą jak balon łapę po litromierz.

0,00 litra.

- Przenoszenie wody na tamtą stronę jest wzbronione - Ylc po raz pierwszy w życiu słyszy głos Strażnika. Sięga po butelkę na piersiach i chce przyłożyć jej wylot do ust, lecz zatrzymuje się w pół ruchu. Czuje wstyd, rosnącą złość i ową gorącą rozkosz samoniszczących pragnień, jak niegdyś na widok bliskich, rozdygotanych pędem kolejowych szyn lub dalekich płyt trotuaru o dwadzieścia pięter niżej.

Zza ciemnej osłony termicznej bacznie śledzą go oczy Strażnika. Ubrania ich obu porusza ciepły prąd powietrza płynący z góry, jakby od przemieszczających się ponad nimi wielkich brył. Piaski pustyni zastygły w niemym oczekiwaniu.

Ylc chce uderzyć Strażnika w twarz, ale nie starcza mu siły. Przechyla butelkę i wylewa resztkę wody na zasnuty warstewką piasku beton. Spękana powierzchnia ciemnieje przy zetknięciu z cieczą, drobiny piasku rozbiegają się jak żywe, wilgoć wnika w szczeliny i paruje, plama pokrywa się mozaiką bladych żyłek. jaśnieje i w końcu niknie.

Teraz Ylc ze wszystkich sił pragnie rzucić się na kolana, chwycić wargami wilgotny piasek, lizać beton, językiem szukać w głębi pęknięć ocalałych rozbryzgów boskich kropel.

Lecz tylko stoi jak skamieniały, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu.

- Idź już, człowieku - mówi Strażnik i lekko popycha go w kierunku pustyni. W tym pchnięciu nie ma ani śladu złości, to gest codziennego obowiązku.

Ylc brodzi po kostki w parzącym piasku, mijając po obu stronach rzędy dawno zawartych grobów. W głowie ma pustkę, porusza się jak automat. Wreszcie dociera do nie zajętych grobów o lekko uniesionych skrzydłach. Jest u celu, lecz idzie dalej, ciężko powłócząc nogami. Przysiada na masywnej krawędzi grobowca. Przed oczyma tańczą barwne plamy.

- Witam cię u progu wiekuistego odpoczywania. Umieść litromierz na jego miejscu i ułóż się wygodnie w moim wnętrzu. Dostaniesz wody i będziesz miał lekkie, barwne sny, przyjacielu.

Odruchowo odpiął miernik i wtłoczył go w kamienną szparę. Czuł się tak, jakby oddawał cząstkę siebie - od kiedy kroplowaty przyrząd z pełnymi dziesięcioma tysiącami litrów na liczniku przywiązano mu do przegubu zaraz po urodzeniu, nie rozstawał się z nim ani na chwilę. Nie mógł - wszak to on dawał mu życie. Jeszcze jako dziecko nastawił instrument na skąpy litr w ciągu doby i nigdy nie zmienił tej wartości. Dzięki temu żył aż trzydzieści lat.

Ciężko przysiadł na obmurowaniu, nie wchodząc do środka grobowca.

- Połóż się na plecach, rozluźnij mięśnie i oddychaj powoli. Prawą dłonią uchwyć dźwignię i silnie pociągnij do siebie. Wtedy znajdziesz się w cieniu i zaczniesz śnić sen o wodzie, o miłości, o pięknie...

Zdjął pas i zaczepił o dźwignię, pozostając wciąż na zewnątrz obmurowania. Energiczne szarpnięcie wyzwoliło w maszynerii podziemny ruch, a ciężkie płyty grobowca opadły z łoskotem. Szczelinami dmuchnęło kamiennym białym pyłem, zapachniało suszonymi rodzynkami, a sprężony gaz nadal z sykiem wydobywał się z zawartego grobu.

Trwało to sekundę, a może mniej - nagły zawrót głowy, wytrzeszcz oczu, skurcz krtani. Ylc osunął się na piasek tuż obok marmurowej budowli. A potem z cielistych wydm zaczęły wyrastać złote kolumny. Wycyzelowane mistrzowskim dłutem freski oplatały się wokół wież, pięły się w górę wężowymi splotami, sunęły korowodem tysięcy postaci zwartych w boju, obejmujących się przy uczcie lub splecionych miłosnym uściskiem, a w miejscu ich tworzenia żółty metal wybrzuszał się, falował i świecił przytłumionym blaskiem. Kolumny rosły i potężniały, a u ich nasady wybijały z piasku nowe, odrywały się sprężystymi ruchami od podłoża i skakały wokół swoich protoplastów w dzikim tańcu giętkich obelisków. Nagle freski zaczęły osypywać się z zastygłych w cierpliwym bezruchu wieżyc, opadały jak piaskowa kurzawa, jak byle jak przylepione gliniane pacyny, mrowiły się na dole, roiły barwnym tłumem. Wszyscy wskazywali jego, Ylca, biegli rozhukanymi gromadami, otoczyli go, oglądając, szarpiąc i popychając. Dziesiątki głosów przekrzykiwały się w chaotycznych pytaniach, ożyłe płaskorzeźby szczypały go, zaglądały w zęby i sprawdzały wytrzymałość na ból.

Chciał oswobodzić się, uciec, rozpychał tłum i krzyczał, lecz głos uwiązł mu w krtani, a zwarta masa ciał napierała zewsząd, nie dając żadnej szansy, dusząc w śmiertelnym uścisku.

Zbudził się nagle z ustami pełnymi piasku. Leżał twarzą w dół przy swoim zatrzaśniętym grobowcu, a wokół piętrzyły się pomarszczone pagóry nagich wydm.

Gaz wizjonerów - pomyślał. - Jak pięknie to wszystko urządzone. Od kołyski aż po grób każda czynność ma swoje miejsce i czas.

Wrzecionowaty cień przemknął po piasku, falistym ruchem pędząc po sfałdowanej powierzchni, błyskawicznie wspinając się na zbocza wydm i lotem pocisku spadając z nich po przeciwległej stronie. Zanim Ylc zdążył unieść głowę, cień znikł pośród łańcuchów żółtoszarych wzgórz, a niebo było puste, białe i jak zwykle tchnące żarem.

Powstał, ominął swój grób i poszedł przed siebie, w kierunku krawędzi piaskowej misy, byle dalej od wyrzynających się z wydmowych grzbietów szklanych iglic Kryształowego Miasta.

Gdy natknął się na pierwszą kępę trawy, przyklęknął, nieśmiało dotykał, a potem długo miął w palcach suche, pękające źdźbła. Potem traw przybywało, pojawiły się karłowate drzewa. Ylc ostrożnie gładził ich korę, próbował ją zębami, żuł twarde liście. W głowie miał zupełną pustkę, nie myślał nic, przecież nie miał prawa. Nie było go wśród żyjących.

Każde dziecko wiedziało, że rośliny dawno wyginęły; substytuty odżywcze otrzymywano drogą syntezy. Myślenie okazało się więc bezużyteczne, należało po prostu iść dalej.

Gdy minął trawiasty garb ostatniego wzniesienia, ujrzał w dole ogromną taflę ciemnoniebieskiego szkła, a u jej krawędzi śmiesznie małe, nieregularnie rozrzucone, białe kamienne sześciany. Dalej wznosił się zwarty las drzew, które nie miały prawa istnieć.

W głębi bladobłękitnego nieba zawisły cztery wrzecionowate kształty obleczone szeroko rozwartymi powiekami, między którymi szkliście błyszczały monstrualne, wpatrzone w ziemię oczy.

- Jest następny szkielecik!

Odwrócił się gwałtownie. Za nim stało dwóch potężnie zbudowanych Strażników Wody. Nie nosili osłon: ich rumiane twarze były nienaturalnie spasione i nalane, a obnażone ramiona obrzmiałe do granic możliwości. Ylc odruchowo spojrzał na swoje ręce, gdzie pobrużdżona skóra jak zwykle gładko przylegała do kości.

- Chcesz wody? - jeden ze Strażników wyciągnął w jego stronę wielką, nie znormalizowaną butelkę, obszytą płótnem. Ylc chwycił ją i pił łapczywie, a boska woda cienką strużką lała mu się po brodzie i zapadłej piersi. Nie dostrzegł nawet, że po trawiastym zboczu wspiął się cień i znieruchomiał o kilka kroków od niego. Po wypiciu połowy litra posłuszny wewnętrznemu nakazowi oderwał butelkę od ust. Zachwiał się lekko i zamglonym wzrokiem powiódł ponownie po łące, niebieskiej tafli szkła i kędzierzawej gęstwinie lasu, jakby sprawdzał realność oglądanego obrazu.

- Tak, bracie, to nie makieta, idź, zobacz, dotknij zachęcał Strażnik, nie kryjąc rozbawienia. - Kiedyś podobno wszyscy ludzie mają być wpuszczeni do lasów...

Biegł po trawie, rozgarniał sprężyste gałęzie, słuchał szelestu liści. Boleśnie kłuły mu skórę sosnowe igły, twarz i ramiona obsiadły małe, latające stworzenia, które wyginęły milion lat temu. Zaraz po zagładzie roślin.

Nagle zapragnął postawić pewnie stopę na twardym betonie trotuaru, wesprzeć się o szkliwo ściany, odetchnąć suchym, bezwonnym powietrzem. Potykając się o kępy rozszamotanego na wietrze zielska ruszył w stronę niebieskiej tafli szkła.

Dwoje nieprzyzwoicie tłustych Strażników Wody rozbierało się, rzucając odzienie na trawę. Ich ciężkie ciała błyszczały, a napęczniałe mięśnie drgały przy każdym ruchu.

Jeden z nich wszedł na szklaną taflę i posuwał się coraz dalej ku jej środkowi. Chociaż... nie, coś się tu nie zgadzało.

Ylc podszedł bliżej i przetarł oczy. Nie było wątpliwości. Strażnik zapadał się w szklistą masę, jakby bryła nie stawiała oporu. była cieniem, złudzeniem. Albo jakby... nie, nie potrafił dopuścić do siebie myśli o takim porównaniu.

Strażniczka wskoczyła na lśniącą powierzchnię z typowo kobiecym piskiem. Szkło burzyło się i pryskało wokół jej grubych, zwalistych łydek, koliste pofałdowania rozchodziły się coraz dalej, lekko odkształcając litą, przejrzystą bryłę. 'Tak, to był nowy gatunek szkła. Ylc zbliżył się do brzegu i spróbował je nogą. Obuta stopa zagłębiła się i objął ją ekscytujący, jakby wilgotny chłód. Zaiste, szkło o nie spotykanych właściwościach. - Pozwólcie, obywatelu, ze mną. To dla waszego dobra - wyjaśnił oficjalnie wyglądający Strażnik. Na ubraniu miał naszywki. kawałki barwionych sznurków i błyszczące guziki.

Podał Ylcowi grubą, obrzmiałą dłoń.

- Cieszymy się, że zdecydowaliście się przyjść. To naprawdę dobrze - jowialnym gestem ujął go pod ramię. - Nie musicie już więcej pracować. Oto wasz chlebowy order. Noście go i okazujcie, a będziecie otrzymywali wszystko bez opłat.

Wyjął kutą w brązie monetę na wstążce i zawiesił mu na szyi.

- Żegnajcie - poklepał go po ramieniu.

Odtąd mógł korzystać z życia za darmo. Mógł pić nieprawdopodobne ilości wody, kilka razy dziennie brać prysznic, a nawet pływać w jeziorze, bo okazało się, że niebieska szklana powierzchnia jest wielkim zbiornikiem wodnym. I to wszystko bez opłat i bez ograniczeń!

Niestety, żadnej z tych czynności nie potrafił się nauczyć. Nadal pił litr wody dziennie, nie mył się, a w stosunku do gładkiej tafli jeziora żywił wprost nabożną cześć. Kiedyś spytał jakiegoś przyjaźnie wyglądającego Strażnika, co stało się z innymi, którzy przeszli.

- Ot, porozłazili się gdzieś, poginęli - machnął ręką tamten. - Kto by tu ich pilnował i po co. Zresztą ilu ich wszystkich było? Na palcach by zliczył.

Potem nie pytał już o nic. Usiłował nie myśleć, bo i po co? Żył przecież, miał to, o czym zawsze marzył. Trochę było mu żal, ale nie wiedział czego. Odczuwał czasami tęsknotę, ale nie wiedział za czym. Trwał. I nieraz bez wyraźnej przyczyny wpadał w gniew.

Kiedyś podpalił suchą łąkę. Łagodny wiatr zepchnął smugi dymu w dolinę nad jezioro: widmowe kształty o rozwianych łbach niespiesznie przepychały się między domami, sinoszare czapy nakryły place, a wygładzona, mgielna sieć rozpostarła się tuż nad powierzchnią wody, pozostawiając jednak przesmyk lustrzanego blasku jakby w obawie przed dotknięciem wilgoci.

Wtedy podniebne oczy zniżyły lot i zapuściły się w dymne całuny, zapewne nie chcąc niczego uronić z mrówczej krzątaniny ludzi.

Ylc zaczaił się za węgłem w oczekiwaniu na sposobną chwilę. Gdy zobaczył przed sobą wrzecionowaty kształt, rzucił się biegiem i skoczył. Mocno wczepił się w luźne fałdy powiek, obwinął dłonie biczyskami rzęs.

Oko z gniewnym gwizdem uniosło się pionowo, wzlatywało coraz wyżej w chłodny przestwór powietrza. Lecz Ylc trzymał się mocno.

Długo tłamszona wściekłość wreszcie znalazła ujście. zakrzywionymi szponami palców sięgnął do szklistej źrenicy, ale przygotowane do ciosu ramię zatrzymało się w pół drogi.

Gdzieś daleko w dole, między lśniącymi krawędziami szklanych wież Kryształowego Miasta a soczystą szczotką lasu, pośród białych piasków pustyni była Elya. Poprzez świst wiatru dobiegały go jej słowa:

- Wszystko ma swoje miejsce i czas.

Nie znał pustyni i jej grobowców, bo przeszedł ją tylko raz. Nie znał lasu, bo nigdy naprawdę w nim nie był. Nie wiedział, kim byli Strażnicy Wody. Nie znał swojego Miasta, w którym spędził trzydzieści lat - nauczył się w nim jedynie funkcjonować. Dotychczas, z oczywistych względów, interesował go jedynie stan własnego wodomierza.

Nie wiedział, czy właśnie tutaj jest jego miejsce i czy nadszedł już jego czas.


ANDRZEJ ZIMNIAK


ZWIASTUN JESIENI”



Przyhamowałem lekko, gdy dwa czarne ptaki załopotały skrzydłami tuż za przednią szybą.

- Co się stało? - spytała żona.

- Nic, zdawało mi się - odpowiedziałem nieskładnie, ale nie miałem chęci na dalsze wyjaśnienia.

Jechaliśmy pośród wielkich, łagodnie wyprofilowanych wzgórz, szczelnie pokrytych kożuchem liściastego lasu. Po prawej stronie szosy, na skrawku opadającej dalej w zieloną dolinę łąki, jakby wyjęty z kolorowej bajki, przycupnął mały motel. Skręciłem na podjazd i zatrzymałem wóz przed wejściem.

- Tutaj przenocujemy. Niedługo zacznie się ściemniać. Rozejrzałem się, lecz czarne ptaki znikły. Otworzyłem drzwi.

Powietrze było tutaj ostre, typowe dla podgórskich, lesistych terenów. Nad łąką unosiła się wieczorna wilgoć, perliła się na gęstej trawie, przyprawiała o chłodny dreszcz po wyjściu z suchego, nagrzanego wnętrza samochodu.

Zaraz po przeniesieniu bagażu wziąłem prysznic. Krople twardej wody po wyschnięciu pozostawiały na glazurze białe plamy soli mineralnych.

Potem zeszliśmy na posiłek. Kawa miała nieprzyjemny, żelazisty posmak.

Lampy, chociaż ujęte w kolorowe abażury, mżyły kłującym oczy, sprawiającym ból światłem, a mimo to sala tonęła w półmroku.

- Nie rozumiem, jak można przyzwyczaić się do tych soli - mruknąłem. Odsunąłem jedzenie, chociaż czułem lekki głód.

Byłem zmęczony, lecz jednocześnie dziwnie podekscytowany.

- Jesteś zbyt wymagający, ja już przy trzecim łyku doszukałam się zapachu brazylijskiej plantacji - żona usiłowała zażartować. Nie mogłem nie zauważyć, że naprawdę starała się poprawić mój nastrój, uśmiechnąłem się więc tylko po to, żeby sprawić jej przyjemność.

- Nie spróbujesz kanapek? Są doskonałe - podsunęła mi talerz.

- Nie, dziękuję. Jutro, jak trochę odpocznę, zamówię za jednym zamachem dwa śniadania.

Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć, potok myśli nie pozwolił nawet na chwilę odprężenia. Wszystko przeszkadzało: szum pobliskiej autostrady, skrzypienie podłogi w sąsiednim pomieszczeniu, wreszcie mdły zapach świeżego lakieru. O północy wyjąłem z szafy dodatkowy koc, bo chwyciły mnie gwałtowne dreszcze. Przy okazji odszukałem w torbie fiolkę ze środkami nasennymi i zażyłem dwie tabletki, popijając wprost z kranu obrzydliwą, żelazistą wodą.

Nocna lampka raziła żółtym blaskiem, który jednak nie docierał do mrocznych kątów pokoju. Trzęsącymi się jak w ataku febry palcami usiłowałem nacisnąć wyłącznik, lecz w końcu dałem za wygraną i po prostu wyszarpnąłem wtyczkę z kontaktu. Pospiesznie naciągnąłem na siebie kołdrę i koc.

Zapadła cisza, tylko co pewien czas zakłócana przytłumionym hałasem autostrady. To dobrze, że nie obudziłem żony, należy jej oszczędzić niepotrzebnego niepokoju. I tak przecież nic by mi nie pomogła, sam muszę zmierzyć się z własną słabością. Wszystko, co żywe, nosi w swoim wnętrzu najbardziej uniwersalną broń, zaś ingerencja z zewnątrz oznacza zazwyczaj tylko niewielkie wspomagające posiłki w nieustającej bitwie o przetrwanie. Choroby, dolegliwości, okaleczenia, stresy - to po prostu walka życia z innymi postaciami materii, wydarzenia zachodzące na linii podziału, przebiegającej między uporządkowaniem a chaosem, to permanentne zmagania na granicach enklaw malejącej entropii, zawieszonych w praoceanie ciągłego jej wzrostu. Dziwne to musi być miejsce, ten styk dwóch stref, postaci istnienia, bytów - powierzchnia, a może nawet skończonych rozmiarów przestrzeń demarkacyjna obszar zerowych zmian entropii. Czy tam również obowiązuje nasza fizyka, to znaczy poznana przez ludzi i sprawdzająca się w mikroświecie ich bytowania? Może z tych obszarów dochodzą echa niepojmowalnych dla nas zjawisk i one właśnie stanowią impulsy zakłócające równowagę w organizmach, wyzwalające schorzenia i dolegliwości? Linie graniczne lub strefy milczącej wojny przebiegając nie tylko wokół naszych ciał, lecz także w ich wnętrzach, w każdej żywej komórce i substrukturze biologicznej. Tam stale trwa walka, potężnieje napór z zewnątrz jak przypływ gnanego sztormem oceanu, wzmagając tym samym obronę i kontrataki życia. I życie zwycięża - przynajmniej tutaj, na Ziemi. Martwe milczenie Wszechświata świadczy o czymś przeciwnym w przypadku ekstrapolacji, ale czy mamy prawo przenosić nasze zaściankowe prawdy na nieskończoność Zimno. Stopy jak z lodu. Ale to głupstwo. Po prostu grypa albo zwyczajne przeziębienie. Nic dziwnego, skoro zawsze jeżdżę z opuszczoną szybą.

Nie wiem, czy usnąłem choćby na chwilę tej nocy; raczej trwałem w dziwnym stanie pośrednim między jawą a snem. Od czasu do czasu słyszałem daleki warkot silnika pędzącej szosą ciężarówki, a o szarym świcie zadziwiło mnie piękno śpiewu ptaków. Lecz jeszcze w nocy widziałem Tamtego. I chyba tuż przed wschodem słońca spostrzegłem sześciany.

Wisiały nade mną, wprost nad głową, sczepione jak dwa monstrualnie wielkie, brudne kryształy soli, ten niższy odrapany, koloru spłowiałych niebieskich majtek, a wyższy, wyraźnie mniejszy, lekko różowy i pokryty rozmazanymi rdzawymi plamami. Nie miałem pojęcia, jakim cudem trzymały się sufitu, chyba ten mały dotykał go jednym narożem; w każdym razie byłem tak głęboko przekonany o ich istnieniu, że w obronnym geście uniosłem ręce, aby chociaż osłabić impet upadku sporej masy. Potem zaś trwałem przez cały czas w pogotowiu, żeby móc osłonić się odpowiednio wcześnie.

Dziewczynka wtedy jeszcze nie przychodziła; tak, po raz pierwszy pojawiła się dopiero nazajutrz po tej koszmarnej nocy. Zawsze pokazywała się, gdy byłem sam, i również dlatego nie mam na temat jej wizyt całkowicie wyrobionego zdania. Ha, też mi dziewczynka!

Co innego Tamten. Był u mnie już pierwszej nocy, a jakże: typ wysokiego, kościstego schizotymika, smagły, czarna czupryna w nieładzie, gęste, nastroszone brwi, dzikie spojrzenie ciemnych oczu, w których głębi czaił się bezrozumny upór. Unikałem jego wzroku, bo przyprawiał mnie o zawrót głowy i łzawienie.

Tamten zaciął się w milczeniu, nigdy nie powiedział ani jednego słowa. Nie narzucał swojej woli nawet gestami, niekiedy tylko zatrzymywał się w wyczekującej pozie na tak długo, że miałem czas, aby ustawić się odpowiednio lub przejść na właściwą stronę. Gdy czekał na mój serwis, przyczajał się w nieruchomej pozycji na lekko ugiętych kolanach i z tułowiem podanym do przodu, trzymając rakietę obiema rękoma: prawą za uchwyt, lewą tuż przy naciągu. Gdy sam serwował, najpierw przez jakiś czas bawił się piłką, niby to próbując jej twardości i przy okazji jakości kortu - kozłował w żonglerski sposób, a gumowa, zaszyta w płótno kulka latała między jego dłonią a nawierzchnią, jakby umocowana na rozciągliwej sprężynie.

Zawsze odbierałem nawet najbardziej podkręcane i najmocniejsze piłki. Tamten również nie chybił ani razu. W tej sytuacji nie zachodziła potrzeba liczenia punktów; pochłaniała nas sama gra. Mimo że brałem udział w rozgrywce, często niewytłumaczalnym sposobem potrafiłem obserwować kort z boku lub z pewnej wysokości, jakby z pozycji widza na trybunach.

Ten mecz tenisowy obsesyjnie nękał mnie we dnie i noce. Gdy z irytacją odpędzałem od siebie wizję białej piłki, migającej w jednostajnym, wahadłowym ruchu na tle ceglastej nawierzchni kortu, to po minucie lub godzinie powracała ona uporczywie w nieustającym zygzaku wężowego tańca, w obrazie zmagań tak precyzyjnie wyrównanych poziomem graczy, że porażka którejkolwiek strony mogłaby być jedynie najczystszym przypadkiem.

Wreszcie nastał świt, poprzedzony słodkim, gardłowym śpiewem budzących się ptaków. Jaśniejące za oknem niebo, kłujące wdzierającym się głęboko pod czaszkę blaskiem, przywaliło mnie, wgniotło twarz w poduszkę. Ten blask ńie oświetlał, bo ściany nadal pozostały szare - on tylko porażał.

Zwlokłem się ciężko z łóżka i, czepiając się sprzętów, dźwigając głowę ważącą przynajmniej tyle co reszta ciała, z trudem dotarłem do okna. Uchyliłem je i zaciągnąłem zasłony.

Co za niesamowita rozmaitość i obrzydliwa intensywność zapachów! Kłąb powietrza, który wtargnął z zewnątrz, zawierał woń wilgotnej trawy, wysuszonych zwierzęcych odchodów, delikatny zapach kwiatów, no i śniadania: świeżego pieczywa i kawy. Poczułem mdłości. W głowie walił tępy młot, pole widzenia zasnuwała mgła. Ostrożnie powróciłem do Lóżka.

- Co się stało? Nie możesz spać? - żona uniosła się na łokciu, przecierała zaspane oczy.

- Niee... to znaczy, spałem niezbyt dobrze. Źle się czuję, mam chyba coś w rodzaju grypy - starałem się, aby mój głos brzmiał normalnie.

- Nieźle zacząłeś urlop. Może wezwać lekarza?

- Nie, nie trzeba. Zapisze mi aspirynę, którą przecież mamy ze sobą. Muszę trochę poleżeć, to wszystko.

- Więc nie pojedziemy dalej? - nie potrafiła, a może i nie chciała zamaskować rozdrażnienia.

- Na to wygląda. Chyba mam gorączkę. Ale nie sądzę, żeby zwłoka przekroczyła dwa - trzy dni. Takie nagłe infekcje zwykle nie trwają długo - powoli mówiłem zmienionym, chropowatym głosem. Rozmowa męczyła. - Ach, te twoje infekcje - westchnęła. Do nielicznych wad mojej towarzyszki życia należała ta, że nawet najmniejszą trudność, którą można by z łatwością zneutralizować choćby uśmiechem, potrafiła natychmiast pogłębić nie ukrywanym rozczarowaniem. Dobrze, że życie dotychczas darowywało nam poważniejsze kłopoty. - Możesz opalać się na tarasie... na pewno mają tu leżaki.

- Cudowny urlop przy głównej autostradzie - wydęła wargi.

- Proszę, nie przynoś mi niczego do jedzenia uciąłem, wyczerpany. Nie byłem nawet zdenerwowany, obezwładniające zmęczenie pokryło wszystko skorupą obojętności.

- Niczego? No, to naprawdę jesteś chory - pokręciła głową i zniknęła w łazience.

Tamten. Piłka, wściekle latająca po czerwonym korcie. Ból głowy. I wstrętny, mdły zapach lakieru. Odwróciłem się na drugi bok i odsunąłem jak najdalej od ściany. Lecz znów tutaj sączyła się z uchylonego okna mdła woń parzonej na dole kawy.

- Schodzę na śniadanie - mówiła chyba już w otwartych drzwiach, bo nagle zadudniły męskie głosy i rozległy się szmery kroków. Do zawieszonych w powietrzu pasm zapachów dołączył jeszcze jeden: dymu papierosowego.

- Przynieś trochę wody sodowej - głos miałem matowy i schrypnięty. Nie bytem pewien, czy usłyszała.

Powoli, ostrożnie, tak jakby kruche ciało mogło ucierpieć od zbyt gwałtownych ruchów, odwróciłem się na plecy. Natychmiast obronnym gestem wyciągnąłem ramiona, ale zmętniałe bryły sześcianów nieruchomo zastygły wprost nade mną, jednym jedynym punktem uczepione sufitu. W sobie, w żołądku i brzuchu, też czułem obecność podobnych przedmiotów, wielkich i kanciastych, rozpierających od wewnątrz obolałą skórę. Tak, to na pewno narastające z każdą minutą, monstrualnych rozmiarów kryształy soli żelaza, wapnia, magnezu...

- Czy jest tu kto? - krzyknąłem, raptownie podnosząc głowę, aż ostry ból przeszył ją na wskroś jak wbita w ciemię igła. Lecz nie było nikogo, tylko barwne, przejrzyste kręgi tańczyły po pokoju.

- Jestem tutaj - rozległ się cienki, nieco piskliwy głos. Obok na sąsiednim łóżku siedziała Dziewczynka, powoli machając krótkimi nogami.

- Zniknij, nie męcz mnie - machnąłem w jej stronę ręką. - Wystarczy mi gra w tenisa.

- Ależ ja nie potrafię nawet trzymać rakiety spojrzała pytająco i roześmiała się.

- Drogie dziecko... nie hałasuj, boli mnie głowa.

- Nie jestem dzieckiem - spoważniała. - Przyjrzyj mi się uważnie.

Rzeczywiście, to była mała kobietka - już dobrze wykształcone łydki, opływowa linia ud pod miniaturą modnej sukienki, drobne, blisko siebie osadzone piersi, dziewczęca twarz z przedwczesnym piętnem smutku, mocno skręcone pukle barwionych na kasztanowy kolor włosów. Karlica czy co?

- Mam na imię Maria.

- O Boże, to tak jak prawie wszystkie kobiety w moim życiu...

- Zbieg okoliczności. Albo kwintesencja zapamiętanej przez ciebie kobiecej mądrości.

- Kim jesteś? - podniosłem się na łokciu, sykając z bólu.

- Wszystko jedno. A ty kim jesteś? - zachichotała, ukazując rząd równych zębów. Chyba sztuczne...- pomyślałem, mozolnie szukając odpowiedzi. - Nno... ja... - jąkałem się.

- Widzisz. Ja też nie wiem, kim jestem, przynajmniej dla ciebie. Może wybawieniem, może tylko udręką. Mogę być małą dziewczynką lub dorosłą kobietą, jak wolisz. Albo przybyszem z gwiazd.

- Z gwiazd? - opadłem bezwładnie na poduszkę. Byłem już przekonany, że nieprędko uwolnię się od nieproszonego gościa.

- Ważne jest, żebyś mnie zaakceptował - zsunęła się z łóżka i stanęła obok. W tym celu mogę zostać nawet twoją kochanką...

- To gdzieś za tydzień, malutka.

- ... a może uwierzysz w wysłanniczkę poprzedniego wcielenia ludzkości, która pragnie wstrzymać cykliczną historię katastrof cywilizacyjnych...

- Mów wolniej, Dziewczynko.

- ... albo w zjawę, z którą rozmowa przynosi ci ulgę. - Nie przynosi. Jestem zmęczony.

- Chciałbyś mieć wszystko od razu; poczekaj trochę na efekt. A na razie spróbuj pomóc mnie. Potrzebuję informacji o tobie.

- Połącz się z ośrodkiem komputerowym. Tylko, zlituj się, nie z tego pokoju - z trudem, niewyraźnie wymawiałem wyrazy. Przez uchylone okno szeroką strugą wpływał obrzydliwy smród pieczonych kurczaków i grzanego do smażenia frytek oleju.

- Zamknij okno... Mario - jęknąłem.

- Nic z tego - pokręciła główką - nie dosięgnę. Tutaj wszystko zbudowane jest nie na moje wymiary. Ale wróćmy do tematu. Wyraziłam się trochę nieprecyzyjnie, potrzebuję nie tyle informacji, co twojej pomocy. Boję się... prześladują mnie lęki.

- To idź do lekarza - zaczynała mnie denerwować. Byłem potwornie zmęczony, bolały mnie mięśnie i skóra.

- Ach tak - jej oczy zwęziły się. - „Sposób życia urządzać będę chorym dla ich dobra podług sił moich..."

- No tak - westchnąłem - wiesz i to. Duchy wiedzą o wszystkim.

- Nie jestem duchem.

- Najwidoczniej jednak nie wiesz o tym, że już dawno zmieniłem zawód. Nie praktykuję od lat.

- Nie szkodzi, przecież nadal pragniesz pomagać innym.

- Więc dobrze - nie miałem już sił do dalszej dysputy, marzyłem o odpoczynku - przyjdź do mnie później. Teraz raczej ja sam potrzebuję pomocy.

- W porządku - uradowana Dziewczynka klasnęła w małe dłonie. - Przyjdę jutro.

Leżałem na wznak z zamkniętymi oczami, lecz mimo to widziałem nad sobą rozdęte bryły krystalicznych sześcianów. Tętno łomotało w głowie głucho i powoli. Ostrożnie zmieniałem pozycję ciała, żeby kanciaste przedmioty w jamie brzusznej nie uwierały stale w to samo miejsce.

Nie słyszałem, kiedy weszła żona. Podsuwała mi jakieś jedzenie, ale wziąłem tylko dwie duże, białe pigułki, rozgryzłem i popiłem wodą sodową. I znów sześciany, i znów kort tenisowy.

Tamten uderzał teraz z furią, bił z całej siły, aż czarne pasma rozsypanych w nieładzie włosów drgały i falowały w rytmie potężnych serwów i returnów. Ciemne oczy błyszczały dziko pod niskim czołem, pod opaloną skórą prężyły się mięśnie. Bezlitośnie smagana piłka cięła powietrze białą krechą, w szalonym pędzie mijała siatkę o milimetry, uderzając o nawierzchnię wzniecała obłoki ceglanego pyłu.

Odbijając z regularnością automatu zastanawiałem się nad zmianą stylu gry Tamtego. Skąd taka wściekła determinacja? Chce wygrać teraz, zaraz, dostać zwycięski punkt jeszcze dziś, za godzinę, za minutę. Skąd ten pośpiech? Przecież kiedyś i tak chybię, potknę się, dłoń obsunie się na uchwycie. A to wystarczy. Zawziętość rosła także we mnie, strzelałem mocno, struny naciągu śpiewały jękliwie, bo trafiałem precyzyjnie samym środkiem. Nie dam się tak łatwo! Na siłę odpowiadałem siłą, na atak atakiem. I tak ciągnęła się ta nierozegrana, lecz zacięta partia.

Wreszcie zasnąłem albo zapadłem w stan całkowitego odrętwienia, bo ocknąłem się dopiero w nocy. Umysł miałem dosyć jasny, lecz ciało było jakby nie moje: obolałe, chociaż nie sprawiające wielkich dolegliwości, słuchało poleceń z ociąganiem, ruszało się powoli i nieprecyzyjnie, obce i galaretowate w konsystencji. Wstałem i z wysiłkiem dobrnąłem do łazienki, opierając się o sprzęty i ściany. Światło lampy raziło, lecz ledwie rozpraszało mrok - zdążyłem już do tego przywyknąć. Może mają tutaj za słabe napięcie w sieci?

Druga noc ciągnęła się jak koszmar. Kilka razy grałem z Tamtym, ale zawsze na jawie. Zapadałem również w krótkie drzemki i wtedy uparcie powracał stale ten sam sen: o Handlarzu Skórą. Obraz kojarzący się z malowidłem o ciemnej, ciepłobrązowej tonacji; łysa, żółta czaszka Handlarza stanowiła jedyną jasną plamę. Siedział pochylony nad warsztatem, bo sam produkował sprzedawane później wyroby - widziałem ciemne oczy, ostry, garbaty nos i cierpko uśmiechnięte usta. Ta ukryta w brązowożółtym półcieniu twarz wyrażała ironiczne, pełne niedbale ukrywanej wyższości współczucie. Gdy kończył zszywanie portmonetki lub torby, unosił gotowy produkt gestem zachęcającym do kupna. Lecz nie brałem; on zaś z tym samym nieprzeniknionym uśmiechem przystępował do dalszej pracy, aby po chwili pokazać mi skórzaną broszkę lub obszyte paciorkami, dziecięce bransoletki. Czasami wstawał i podchodził do ściany, gdzie w drewnianych uchwytach wisiały narzędzia, a na półkach leżały zwitki skór. Wtedy widać było, że jest wysoki i lekko przygarbiony; na ramionach zarzucony miał długi, wełniany płaszcz, opadający aż do samej podłogi. Tam ścielił się po brudnych deskach gęsty mrok, sięgający coraz wyżej jak wzbierająca, czarna woda.

Śpiew ptaków, powoli przesiąkający przez gruzłowatą ciemność. Tłumiony przez grube zasłony szum autostrady. Bury, skąpo mżący światłem świt. Kanciasty ból - powinni mnie zoperować i nareszcie wyjąć z brzucha tę nocną szafkę. Ciążar głowy na bezwładnej szyi .

I wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że - może to już? Że czas? W końcu nie każdy dożywa późnej starości... Poczułem lekkie muśnięcie lęku, lecz uczucie to znikło równie nagle, jak przyszło. W tym stanie nie byłem już chyba zdolny do przeżywania żadnych gwałtownych emocji, wszystko jawiło się stonowane, zawoalowane, dalekie.

- Jak się czujesz, kochanie? - mocny, czysty głos rozsypał się kaskadą dźwięków nad samym uchem i w jego wnętrzu, rozbrzmiewał echem w głębi czaszki, boleśnie żłobił mózg.

- Chyba... trochę lepiej - mruknąłem w poduszkę. Jestem po prostu osłabiony.

Pragnąłem teraz tylko jednego: żeby ten dudniący głos nie powtórzył się więcej, żeby już nie zadawał mi bólu.

- Co chcesz na śniadanie?

- Nic... wody.

- Wodę jeszcze masz, wczoraj przyniosłam cztery butelki.

- No to... nic. Otwórz jedną - mamrotałem.

- Dobrze. Będę na tarasie, gdybyś...

- Tak, tak.

Skrzypnęły drzwi. Spieszy się, jest zniecierpliwiona i zła na mnie, moją chorobę, na wszystko. Żałuje urlopu.

I ma rację. Tak to już jest, że nawet największa miłość polega na ciągłej wymianie, na braniu, ale i dawaniu; bilans musi się zgadzać. Co mogę dać jej teraz? Po prostu biorę zaliczkę, a nie każdego stać na dawanie kredytu z uśmiechem.

Dziewczynka - nie mogłem powstrzymać się od nazywania jej w ten sposób - przyszła zaraz po wyjściu żony. Zupełnie jakby czekała. Kątem oka dostrzegłem znajomą sukienkę i dziecięce pantofle.

- Już jestem. Dzień dobry.

- Mów ciszej, Mario. Ja...

- Napij się wody. I koniecznie weź tę tabletkę ze stolika. To ci pomoże.

Usłuchałem, lecz nie poszło mi łatwo. Wreszcie rozgryzłem gorzką pigułkę i popiłem. I rzeczywiście, pokój przejaśniał, a głowa stała się lżejsza.

- Musisz mi pomóc - Dziewczynka usiadła na łóżku i zwiesiła nogi.

- Ja... tobie?

- Tak. Żebym ja mogła później pomóc, innym. Czy to jest wystarczający powód?

- Myślę, że tak. Nie wiem tylko, czy właśnie ja zrobię to najlepiej. Mój obecny stan... - słowa i zdania płynęły teraz lekko jak myśli.

- To mi nie przeszkadza.

- Skoro tak, to mów, o co chodzi - czułem się znacznie lepiej niż przed chwilą.

- Boję się... - spuściła głowę, aż kasztanowe loki zasłoniły jej twarz - boję się śmierci i wojny. Roześmiałem się głośno, może nawet trochę za głośno, i stwierdziłem ze zdziwieniem, że rozległ się czyjś obcy, nienaturalny śmiech. Starałem się popatrzeć z ironią na małą naiwną Dziewczynkę.

- Droga Mario, twoje lęki dowodzą prawidłowości odruchów. Wszyscy boimy się śmierci i wojny.

- Wiem - podniosła hardo główkę - ale ja jeszcze próbuję myśleć.

- I to jest błąd. Jeśli każde dziecko martwiłoby się...

- Chwileczkę. Istnieje różnica między martwieniem się i myśleniem.

- Czyżby chodziło ci o myślenie konstruktywne?

- To są właśnie sprawy, o których chciałam porozmawiać. Przecież musi istnieć jakiś sposób na widmo starości.

- Moja droga, jeśli przyszłaś po poradę, moja diagnoza brzmi: nadwrażliwość połączona z syndromem nienasycenia. Nigdy nie zadowala cię to, co masz, a jeżeli osiągniesz cel, dążysz natychmiast do następnego. Zaś duchem zawsze jesteś gdzie indziej; tacy ludzie w młodości śnią o wieku dojrzałym, a w wieku dojrzałym o młodości.

Nigdy nie znajdują zadowolenia.

Terapia polega na akceptacji świata i szukaniu szczęścia na każdym kolejnym etapie życia, a nie w innych, byłych lub przyszłych jego okresach.

- To brzmi ładnie, ale fałszywie.

- Powiedz raczej: przykro słuchać prawdy. W pewnych warunkach akceptacja to najlepsze lekarstwo na wszystko, człowiek pogodzony jest człowiekiem szczęśliwym.

- Widzę, że wkraczamy na teren niebezpiecznych uogólnień. Totalna akceptacja prowadzi do stagnacji i bezruchu myślowego, a stąd już tylko krok do wystawiania czeków in blanco, do wyrażania zgody na sankcjonowane biologiczną kondycją człowieka ostatecznie zaś prawem czy racjami stanu - dewiacje i... zbrodnie. Bo począwszy od pewnego poziomu rozwoju życie zgodnie z ziemskim biologizmem zaczyna być już dewiacją. Akceptujemy zadawanie śmierci, a potem własne unicestwienie.

- Oczywiście każda przesada jest niewskazana wycofywałem się najłatwiejszą drogą. Czułem się teraz rześki i lekki, ciało, nie zmuszane do wysiłków fizycznych, było jakby nieobecne. - Wszystko można sprowadzić do absurdu - kontynuowałem - byle wytrwale zwiększać skalę którejś wybranej komponenty. Zaś konflikty są nieuniknione; nie wynikają one przecież z mrocznej natury ludzkiej, lecz stanowią przedłużenie praw jedynej znanej nam formy życia. Nie można nie akceptować faktów. Wszystko na Ziemi ekspanduje, pożera, zagarnia dla siebie. Trzeba to wiedzieć, choć nie warto o tym myśleć codziennie przed zaśnięciem.

- Brawo! - jej oczy błyszczały podnieceniem. - To był świetny przykład dobierania filozofii do układu. Albo chowania głowy w piasek. Nie spodziewałam się zresztą niczego innego - stawała się zadziorna, dyskutowała ostro. Chwilami miałem ochotę skarcić ją jak niesfornego uczniaka właśnie dlatego, że mówiła prawdę, bolesną prawdę: ludziom pozostawała właściwie tylko filozofia pogodzenia się z nieuchronnym, odwracanie uwagi, niespoglądanie zbyt daleko.

- Mario - mówiłem cicho, bo naszła już pierwsza fala zmęczenia umysłu, nie ciała, ponieważ ciało nadal jakby nie istniało - jeśli nie potrafisz zaakceptować zjawiska śmierci, zarówno tej zadawanej przez człowieka, jak i przez naturę, spróbuj pomyśleć o życiu jako o ciągłym, postępującym procesie. Im wyższa świadomość istnienia, tym trudniejsza akceptacja zjawiska bezpowrotnego przemijania. Można wyobrazić sobie sytuację, w której psychika, osiągająca graniczny poziom rozwoju, już nie jest w stanie unieść tego ciężaru...

- Masz na myśli samounicestwianie cywilizacji? Milczenie Wszechświata?

- To jedna z możliwości, lecz pomińmy ją w tym seansie terapeutycznym.

- Ach tak. Dziękuję za szczerość.

- Mieliśmy szukać dróg wyjścia, a nie ścieżek na skraj przepaści.

- Dobrze, już dobrze - położyła dłonie na kolanach. Mów dalej, to interesujące.

- Jednym słowem: dotychczasowy szlak ewolucyjny, abstrahując od tajemniczego pierwszego impulsu inicjującego życie, był sensowny i prowadził w określonym kierunku.

- Czy dlatego, że zwieńczeniem tego procesu jesteśmy my?

- Również dlatego. Należy przypuszczać, że i dalsza droga nie zakończy się ślepo.

- Znane są ślepe odnogi ewolucyjne. - Ale tylko odnogi.

- Co masz na myśli? - przyglądała mi się ciekawie. - Jestem przekonany, że życie na Ziemi ma jakiś sens, że nie zgaśnie nagle jak przypadkowo skrzesana iskra. Być może pewien etap ewolucji właśnie się kończy, etap dzikiej ekspansji za wszelką cenę. Historię dotychczasowego życia można w tych kategoriach traktować jako zjawisko odpowiednio silnego odbicia się młodego Istnienia od martwej opoki materii nieożywionej. Niebawem osiągniemy jakościowy próg rozwoju, poza którym skokowo zmienią się cechy życia. Główne dotychczasowe jego atrybuty: wydawanie potomstwa i napełnianie brzucha - stracą sens.

- Więc co pozostanie?

- Nie wiem; mogę mówić tylko o sprawach mi znanych. To będzie nowa jakość.

- Nie rozumiem. Przecież pozostaną podstawowe problemy: trzeba przedłużać gatunek i skądś czerpać energię. I umierać, żeby zrobię miejsce następnym. innym, lepszym.

- Nie, moja droga. Praprzyczyną zjawiska śmierci jest konieczność przystosowania gatunków do zmieniającego się środowiska; musi mieć miejsce ciągły rozwój, i to za każdą cenę. Produkuje się coraz lepsze modele... ,

- Sam więc widzisz!

- Nie o to chodzi. Ewolucję skwantowaną okresami życia jednostek można zastąpić procesem ciągłym. Nieśmiertelni ludzie ewoluowaliby w każdej chwili swojego istnienia.

- I już wkrótce nie byłoby gdzie postawić stopy. - Rozmnażanie stałoby się zbędne, wszak wprowadziliśmy nieśmiertelność. Wojna jako regulator przyrostu naturalnego całkowicie straciłaby sens, zaś wszelkie przyczyny konfliktów zostałyby wyeliminowane po przejściu na praktycznie niewyczerpane źródła energii.

- Czy to nie zbytni optymizm?

- Trudno powiedzieć. W przełomowym okresie mogą pojawić się zupełnie nowe cechy osobnicze i ekologiczne. Nie zapominajmy, że znikną pojęcia miłości macierzyńskiej i pociągu płciowego, a wobec przestawienia organizmów na nowe źródła energii klasyczny sposób odżywiania się innym życiem straci rację bytu. Tak głębokie przewartościowania przy okazji przekreślą niemal cały dotychczasowy dorobek kultury, której głównymi wyznacznikami są: miłość erotyczna i macierzyńska, odwaga w walce - oczywiście zawsze w słusznej sprawie, piękno ciała, co bierze swój początek w atrakcyjności seksualnej.

- Co człowiek otrzyma za cenę zahamowania ekspansji? Przecież wszystko, co stanowiło treść jego życia, zostanie mu zabrane. Czy to w ogóle będą jeszcze ludzie? - mówiła w zamyśleniu.

- To będzie inna ludzkość. Czy zawsze musimy być tacy sami?

Zeskoczyła ze zbyt wysokiego dla niej łóżka i uśmiechnęła się.

- Dziękuję, doktorze. Trochę mi pomogłeś. Tylko wciąż nie wiem, w jakim stopniu to wszystko dotyczy mojej osoby.

- Jesteś cząstką ziemskiej wspólnoty.

- Piękne słowa. Jestem po prostu życiem, złożonym w ofierze następnym pokoleniom, które być może, kiedyś osiągną kolejny próg rozwojowy.

- Nie wiadomo. Zbyt mało jeszcze wiemy o życiu. - Żegnaj. - Poczekaj! Wciąż nie wiem, kim właściwie jesteś. Rozbawiona, przeciągnęła się w taki sposób, że nie miałem już wątpliwości: była dojrzałą kobietą.

- Najprostsze wyjaśnienie - stanowię wytwór twojej wyobraźni. Rozmawiałeś sam z sobą. Przekonywałeś siebie. Czy to ci wystarczy?

Wyszła; znikła; rozpłynęła się. Nagle wszystko stało się najzupełniej obojętne - ogromne znużenie przywaliło piersi, myśli zasnuło tłumiącą mgłą . Obce, obolałe ciało dolegało jak obrzmiała rana.

To chyba już nie potrwa długo. Ile dni można się męczyć? Istnieją granice wytrzymałości. W imię czego? Świat jest taki szary, właściwie nieciekawy. Ludzie zamknięci jak ślimaki w skorupach, każdy dla siebie. Żona, dzieci? Wszyscy są samotni, oni też. Pogodzą się, szybko przywykną do mojej nieobecności. Wytłumaczą sobie...

Aspiracje, satysfakcja, osiągnięcia. Moje ambicje naukowe. Komu to potrzebne? Mnie już nie, chociaż jeszcze tak niedawno... Ale nie dzisiaj. Już nie. I bez nich świat potoczy się swoją koleiną, nikt niczego nie zauważy. Tylko ci najbliżej stojący z głębokim smutkiem na twarzach i ulgą w sercach stwierdzą, że ubył jeden konkurent.

Pan Bóg, jeśli istnieje, mądrze to wszystko urządził. Jestem już w narkozie, przygotowany do zabiegu. Nie będzie bolało.

Żona pyta, jak się czuję. Dobre sobie! W porządku. Trochę zmęczony, ale wszystko idzie jak należy. Chcę spać i nic nie mówić. Wiem, że będzie na tarasie. Dzieci? Nie rozumiem, po co przyjechały. Chcą porozmawiać. Nie, nie teraz. Co im powiedzieć? Jasne, ciepłe główki, rumiane policzki. Aha, wyjeżdżają, chcą się pożegnać. Czego im życzyć? Dobrej zabawy. I czego jeszcze? Chyba też dobrej zabawy, przez cały czas.

Mój szef. I on tutaj? Pan Profesor... Ależ on nie żyje od pięciu lat. Sine, zlepione pasemkami zgęstniałej śliny wargi, ciężkie spojrzenie stalowych oczu, pokryta przebarwieniami skóra łysiny. Coś mówi, czy raczej chce mi powiedzieć, twarz czerwienieje z wysiłku, oczy wychodzą z orbit. To coś ważnego, wiadomość decydująca o moim życiu. Lecz nie pada ani jedno słowo.

Wiedziałem, że w końcu to nastąpi. Wychodzę na ceglasty kort, gdy pociemniała tarcza słońca zanurza się w zasnuwających widnokrąg mgłach. W oddali majaczy koścista sylwetka - Tamten. Bierze zamach i serwuje z całych sił, ledwie widoczna piłka pomyka w długich cieniach zmierzchu, odbija się zupełnie płasko i ucieka dołem, pod moją rakietą. Tamten spokojnie przechodzi na drugą połowę i znów bije z precyzją automatu. Ponownie nie odbieram. Czuję, że ciało mam śliskie od zimnego potu, wilgotna, osłabła dłoń nie utrzymuje rakiety. Puszczam jedną piłkę za drugą, mijają mnie z szumem rozpychanego gwałtem powietrza. Jest chłodno, na powierzchni kortu kondensuje wieczorna rosa.

Robię uniki, nie próbuję nawet odbierać. Boję się, że któryś z tych piekielnych serwisów dosięgnie bezpośrednio mojego ciała. Przy kolejnym strzale Tamtego, gdy odwracam się bokiem do toru piłki, dostrzegam Dziewczynkę.

Siedzi na ławce tuż przy siatce, machając w powietrzu zwieszonymi nogami. Po co tutaj przyszła? Czyżby chciała być świadkiem mojej klęski?

W czasie krótkiej przerwy, po kolejnym utraconym gemie, podbiega do mnie i prosi, abym wyciągnął dłoń. Pokrywa ją talkiem, obsypuje jasnym proszkiem uchwyt rakiety, obtacza w nim piłkę. Potem wspina się na palce i szybko, wstydliwie całuje mnie w policzek. Ucieka na swoją ławkę.

Uderzam mocno, rakieta dobrze siedzi w dłoni. Świecąca piłka przemyka tuż nad siatką i trafia w pole o centymetry od linii. Tamten rzuca się, ale nie jest w stanie jej dosięgnąć!

Teraz serwuję pewniej, co raz spoglądając na uradowaną twarzyczkę Marii. Tu także było coś za coś, ja pomogłem jej, a teraz - ona mnie. A może tak to wygląda tylko w pierwszym przybliżeniu? Mimo wszystko czuję radość i wzruszenie.

Mgła opada, słońce mocnym blaskiem oświetla kort. To nie jest zmierzch, lecz brzask nowego dnia. Doskonale widoczna piłka kreśli białe błyskawice, słucha rakiety tak, jakby była kierowana myślą. Biorę gem za gemem, set za setem. W końcu Tamten podnosi ręce, opuszcza głowę. Uznaje się za pokonanego. Zarzuca na ramię ręcznik, ze złością wciska rakietę do pokrowca. Odchodząc przystaje koło ukrytej w cieniu ławki, z której podnosi się wysoka, lekko przygarbiona postać.

Poznaję go po żółtej łysinie, garbatym nosie i wełnianym płaszczu, narzuconym na ramiona. Odchodzą razem: Tamten i Handlarz Skórą.

Radość przepełnia mi piersi, chcę krzyczeć. Biegnę do Dziewczynki, ale tam nie ma już nikogo, nie ma nawet ławki, znikła gdzieś siatka i kort tenisowy. Jest tylko ciepła łąka pełna kwiatów i motyli, a ponad nią błękitny bezkres nieba.


Prowadziłem samochód powoli i ostrożnie, bo szosa wiła się dziesiątkami zakrętów pośród lesistych wzgórz. Gdy zbliżaliśmy się do zacienionych zboczy, od otwartego okna bił wilgotny chłód. Wracaliśmy do domu.

- Niezły mieliśmy urlop - zauważyła żona. - Uhm. Zwłaszcza ja. Równo dwa tygodnie. - Wychorowałeś się za cały rok.

- Przesadzasz. Po prostu trochę dłuższa grypa.

- Przynajmniej ja odpoczęłam. Nie potrzeba było nigdzie chodzić; ani na wycieczki, ani na plażę oglądała opalone na złoty kolor ramiona. Spojrzałem zdziwiony. To nie było w jej stylu.

- Nie nudziłaś się?

- Nawet nie. Nie musiałam się spieszyć, nadążać za harmonogramem. To była taka... niespodziewana przerwa w życiu. Przeszkadzał mi tylko wiatr.

- Wiatr?

- Tak. Wiał przez cały czas od gór, chłodny, niezbyt silny, lecz równomierny. Jakby pierwszy zwiastun jesieni.

- Teraz? W sierpniu?

- A czemuż by nie?

Milczeliśmy długo, zatopieni każde w swoich myślach. Krajobraz zmieniał się: wzgórza coraz częściej ustępowały miejsca łąkom lub polom uprawnym. Zrobiło się wyraźnie cieplej.

- Czy chciałabyś żyć wiecznie? - wyrwało mi się.

- Z tobą? - roześmiała się.

- Mówię poważnie. Wyobraź sobie model ewolucji permanentnej: powiedzmy po stu latach ciągłych przemian przeistaczasz się w osobnika, który mógłby być twoim dzieckiem. Dla wygody załóżmy, że zegar biologiczny zatrzymany został na wieku dwudziestu pięciu lat.

- Przyjmując taki model - podjęła poważnym, lecz podszytym rozbawieniem głosem - umierałabym przez całe życie, ponieważ już po dziesięciu latach nie byłabym sobą.

- O tym nie pomyślałem - przyznałem, przyspieszając za ostatnim zakrętem. Wyjechaliśmy już spomiędzy wzgórz i szosa wiodła prosto jak strzelił aż po zamgloną linię widnokręgu.


ANDRZEJ ZIMNIAK


ELIMINACJA”



Sekcja Genetyczna przyjmowała wszystkich. Ochotników i skazańców. Wykolejeńców, dewiantów, obłąkanych i przeznaczonych do usunięcia. Wszystkich.

Gablera prowadzono alejką, wysypaną drobno sproszkowaną cegłą. Zupełnie jak kort tenisowy pomyślał.

Minęli kępy wysokich, cmentarnych tuj i wzorowo utrzymane kwietne klomby.

Po co te klomby?

Przecież i tutaj pracują lekko znudzone sekretarki o nieskazitelnie poprawnych buziach porcelanowych lal. Muszą mieć na co patrzeć.

Niewielkim łukiem okrążyli krótko przystrzyżony trawnik, z którego startowały pojazdy kosmiczne. Tuż za nim znajdowało się wejście, opalizujące barwami od różu aż po karmin.

- Hu! - przywitał ich mechaniczny portier.

- Huu! - odpowiedzieli chórem. Gabler również. Identyfikacja była jak zwykle niezbędna.

Błona drzwi do gabinetu numer 3 pękła odrobinę za wcześnie, jakby już nie mogła doczekać się gości.

- Gabler 143, złodziej świadomości, skazany na eliminację - zwięźle relacjonował strażnik bezbarwnym, nosowym głosem.

- Doskonale! - na plecy Gablera spadło potężne uderzenie, które, jak wynikło z dalszego rozwoju wypadków, miało być przyjaznym klepnięciem; wokół łopatek poczuł kłujące mrowienie i głęboki ból jak po zastrzyku domięśniowym. - Nasza radość nie ma granic. Gdzie go wyślemy?

- Jowisz - chudzielec do złudzenia przypominający owada z rzędu patyczaków nie miał wątpliwości. - Na przykład Io. Spróbujesz, Gabler, czy resztki tamtejszej atmosfery nadają się do oddychania, co?

- Ale... przecież...

- Zostałeś skazany na eliminację, Gabler. Chcielibyśmy, żebyś o tym pamiętał. Jakieś dwie do trzech sekund i będzie po wszystkim. Twoja zachłanna na cudzą świadomość dusza połączy się z Uniwersum i nareszcie będziesz mógł używać do woli...

- Protestuję - dowiedział Gabler bez większego przekonania. - Żądam wykonania wyroku za pomocą środków usypiających. Mam zagwarantowane prawo wyboru: Paragraf 253, ustęp 14 Kodeksu Karnego.

- Pozwolisz, Gabler, że zacytuję paragraf 58 ustęp 5 Aneksu Precyzującego: „W szczególnych okolicznościach sposób wykonania wyroku określa minister sprawiedliwości lub powołana przez niego komisja. Skazanemu na własne żądanie należy udzielić wyjaśnień".

- To bezprawie - wychrypiał Gabler. - Na dodatek w prymitywnym wykonaniu! Jedne przepisy neutralizują drugie!

- Licz się ze słowami - wycedził chudzielec. - Chciałbym zobaczyć tę komisję.

- Właśnie my mamy jej uprawnienia. A co do wyjaśnienia... widzisz, Gabler, nasi uczeni zaproponowali wiele pięknych teorii, z których choćby kilka mogłoby naprawdę uszczęśliwić ludzkość. Nie chciałbyś się do tego przyczynić nic nie ryzykując, bo przecież nie masz już nic do stracenia?

- Nie! Nie chcę być szczurem doświadczalnym!

- No tak, dewianci psychospołeczni z reguły nie mają zrozumienia dla spraw ogólnoludzkich. Na szczęście możemy pominąć w ich przypadku etap przekonywania bez żadnej szkody dla eksperymentu. Zabrać go! A-grawka siódma, cel - Io, zestaw programowy „Kosmiczny oddech"!

Gablera zatrzaśnięto w przezroczystej bańce antygrawitacyjnej kapsuły, która bezgłośnie uniosła się z trawnika startowego w skapujące upałem niebo. Już po chwili ziemski globus toczył się po upstrzonym gwiazdami kosmicznym kirze, a Io, zionąca siarką towarzyszka rozdętego metanowymi cyklonami Jowisza, stała się widoczna gołym okiem.

- Witam cię na pokładzie a-grawki nr 7 - delikatny kobiecy głos wypełnił ciasne pomieszczenie. - Przykro mi, że nie mogę życzyć ci przyjemnego lotu...

- Zamknij się - warknął, dostrzegając nad swoją głową zarys typowej gruszki socjotechnicznej.

- ...ale mogę próbować uprzyjemnić go chociaż trochę. Prawdziwy kieliszek prawdziwego koniaku wylądował na a-grawitacyjnej tacce tuż przed nosem Gablera.

Alkohol piekł w przełyku i rozchodził się przyjemnym ciepłem, ale dopiero pod jego wpływem wyzwolił się tłumiony dotychczas strach.

Oni naprawdę chcą mnie zabić, w idiotycznym, sadystycznym eksperymencie zamienić w krwawy bąbel! Wyjść, wyjść z tej klatki!

- Nie denerwuj się, w ten sposób możesz sobie jedynie zaszkodzić - ciepły głos działał lekko hipnotycznie, bo Gabler nagle poczuł się senny.

- Chcę stąd wyjść. Zatrzymaj się na jakiejkolwiek stacji. Muszę... zrobić ostatni zapis wideofoniczny. - Słucham cię, dyktuj.

- Nie! Potrzebuję dwóch świadków, ludzi z krwi i kości. Rozumiesz?!

- Dobrze - zgodziła się gruszka po chwili zwłoki, potrzebnej zapewne na nawiązanie łączności z mocodawcami. - Warunek: musisz zrobić to szybko. A teraz przeczytam ci instrukcję... eksperymentu. Żeby nie tracić czasu.

- Wal, jak musisz - Gablerowi zaświtał błędny ognik nadziei.

- Po lądowaniu na Io trzykrotnie uruchomię dzwonek, a potem otworzę drzwi. Po drugim dzwonku masz zatrzymać oddech, a po trzecim wyskoczyć z kapsuły. Dopiero gdy staniesz na powierzchni globu, możesz spróbować oddychać...

- Do diabła! - wyrwało się Gablerowi.

- Na powierzchni Io musisz spędzić pół godziny, dopiero później platforma a-graw umieści cię na powrót w kapsule, która dostarczy cię na Ziemię do Sekcji...

- Przestań!!

- Do Sekcji Genetycznej. Dzięki tobie przeprowadzone zostaną ważne badania, a możliwości Ludzkości zwiększą się w istotny sposób.

- No, nareszcie skończyłaś tę mowę pogrzebową. Kiedy trafimy na Stację?

- Właśnie zbliżamy się do niej.

Biały przecinek zagubiony w morzu gwiazd rozrósł się nagle w ażurową konstrukcję rusztowań i wysięgników z rozłożonymi wachlarzami anten, zacumowanymi kulami pomieszczeń mieszkalnych i baniami hangarów. Sterowanie antygrawitacyjne zatrzymało pojazd w miejscu, po czym skierowało go do śluzy portowej. Po jej sforsowaniu kapsuła wcisnęła się między wieże ciężkich maszyn astrobudowlanych, a z wąskiego przesmyku między kadłubami wyłoniła się. sylwetka dyżurnego technooperatora. Jego kanciasta głowa, okolona zwisającymi w pogotowiu wieńcami narzędziowych ramion, podrygiwała w rytmie posuwistych kroków. Lecz w pewnej chwili zatrzymała się i oddaliła ze śmiesznym podskokiem tułowia, po czym zbliżając się o pół kroku powtórzyła identyczny ruch od końca i natychmiast ponownie oddaliła się na tę samą odległość. Szamotała się jak kukła na splątanych drutach; rzucała się w przód i w tył jak na obrazie filmowym z zablokowanego projektora.

- Zdrada! - krzyknął i spróbował wstać, lecz w tej samej chwili obraz pękł i rozsunął się jak zbędna dekoracja, a do wnętrza wdarł się krwistożółty blask strupieszałej powierzchni Io. Z odgłosem podobnym do plunięcia umykające z kapsuły powietrze wyrzuciło Gablem na siarczaną, zoraną meteorami i wstrząsaną wulkanicznymi konwulsjami skorupę globu.

Padł na kolana i gwałtownie opróżnił rozdęte do niemożliwości płuca, a potem... odruchowo wziął głęboki wdech. I wtedy właśnie poczuł, jak jego ciało rozrywa się na strzępy.

Ludzki zewłok, krwawy ochłap mięśni i ścięgien tarzał się w żółtym pyle jak wciąż na nowo rozdeptywany robak. Wreszcie, po serii coraz wolniejszych drgawek, zwinął się w kłębek i znieruchomiał. Stało się to w drugiej minucie, licząc od momentu otwarcia kapsuły. Aż do czternastej minuty ciało, lub raczej to, co z niego pozostało, spoczywało w pozornym bezruchu.

W piętnastej minucie tors i kończyny ponownie przebiegły gwałtowne skurcze. Ruchy te całkowicie ustały w szesnastej minucie, a ludzkie szczątki powoli zaczęły wtapiać się w ponury krajobraz, niknąc w obłokach siarkowej kurzawy.

W osiemnastej minucie kości rozcapierzonych palców poruszyły się, nagarniając pod ludzki kadłub garść żółtego piasku.

W dwudziestej pierwszej minucie Gabler II usiadł, wstrząsnął obojczykami, zrzucając z siebie ostatnie strzępy odzieży, i rozejrzał się, powoli odwracając bezoką twarz.

W dwudziestej ósmej minucie obszedł kapsułę i stanął przed jej drzwiami.

W trzydziestej - był gotów do drogi powrotnej.


- Nasz hipermutant zaczyna rozrabiać - powiedział doktor Blim. - Proszę spojrzeć na ekran.

- Obawiam się, że ma pan rację - docent Chien przerwał drażnienie czoła mnemoprądem i westchnął z ojcowskim rozczuleniem. - Pewnie chce wyjść, podobnie jak jego poprzednicy.

- Owszem. Właśnie wybebeszył niewinną gruszkę socjotechniczną, ponieważ grała na zwłokę. Moim zdaniem...

- Ma pan całkowitą rację, doktorze. Szkoda prawie nowej a-grawki. Potrzebne nam dane biodynamiczne zostały zapisane, wobec prawa również jesteśmy w porządku. Wszak skazany Gabler przeżył swoją śmierć, że tak powiem, w całej dostępnej mu gamie odczuć i wrażeń. Chyba zgodzi się pan ze mną, doktorze Blim, że wszelkie jurystyczne rozważania nad stopniem dziedziczenia osobowości, a więc i skłonności Gablem przez Gablem II tchną od początku tanią kazuistyką... - Oczywiście, z probabilistycznego punktu widzenia ma pan słuszność. Wszelkie niepokoje mają swoje źródło wyłącznie w atawistycznych skłonnościach do nieracjonalnego myślenia. Na przykład: „Kryminaliści forpocztą ludzkości".

- Ależ kolego...

- Czy mam już otworzyć kapsułę? Pojazd znajduje się w tej chwili między pasem planetoid a orbitą Marsa.

- Jeszcze chwileczkę, doktorze. Czy zapisał pan, jaki rodzaj dalszej działalności planuje nasz podopieczny? Kosmopsychologom także musimy rzucić jakąś kosteczkę do gryzienia...

- Owszem. Chce otoczyć Ziemię biohermetyczną osłoną, żeby, jak twierdzi, „ludzkie robactwo nie rozlazło się na Wszechświat".

- Ha, ha! Hiperparanoizacja równoległa do hipertransformacji. Największy problem naszej monumentalnej metody szczepionek superadaptacyjnych.

Po usunięciu tego w gruncie rzeczy drobnego mankamentu skończą się problemy ludzkiego gatunku.

- Zapewne, docencie Chien, ale mnie nie przestaje niepokoić ich megalomania. Jest tak monstrualna, że niełatwo będzie opanować to zjawisko drogą modyfikacji superszczepionki i samego eksperymentu. Może warto byłoby ściągnąć transformanta na Ziemię i spróbować na przykład którejś z mniej drastycznych metod psychostymulacji ideopozytywnej?

- Postęp jest tylko kwestią czasu, doktorze Blim. Póki co, to nawet lepiej, że eksponat pozostaje daleko. Co tutaj z nim robić? Jak zaklasyfikować? Jak uspokoić tak zwaną opinię publiczną? Dla nas sytuacja jest znacznie lepsza, jeśli ten hiperparanoik nieszkodliwie pożegluje sobie w strumieniach słonecznego wiatru... No, chyba już pora otwierać kapsułę, doktorze.

Nagle ze wszystkich głośników rozległy się periodycznie nawracające dźwięki podobne do głuchych uderzeń bębna, którym towarzyszyły głębokie pogłosy, ginące poza granicą słyszalności ludzkiego ucha. Potem dołączyło syczenie czy parskanie, potężne jak uderzenia huraganu w suchy las.

Obydwaj uczeni odruchowo wciągnęli głowy w ramiona i zatkali uszy dłońmi. Zabiegi te okazały się jednak niepotrzebne - kakofonia dźwięków urwała się nagle, a w ciszy zabrzmiał charkoczący, upiorny głos, nieznośnie przeciągający przerwy między sylabami:

- To ja, Gabler Drugi. Szykujcie się, człowiecze poczwarki, do swojej życiowej roli: do transformacji w wyższe stadium istnienia. Musi być nas więcej, dużo więcej, abyśmy mogli wypełniać kosmiczną misję. Zaraz przybędę i pomogę wam, nie będzie żadnych problemów, o-bie-cu-ję...

- Co to było? - zachrypniętym z przejęcia głosem zapytał doktor Blim. - Co robić?

- Jeśli o mnie chodzi - docent Chien był już zupełnie spokojny - to może jeszcze zdążę wypić filiżankę dobrej kawy.


ANDRZEJ ZIMNIAK


OSTATNI GLADIATORZY”



Martwa cisza trwa w nieruchomym, zastygłym powietrzu. Księżyc osrebrza górne piętra liści rododendronów? łopianów?, spływa strumykami błękitnego blasku niżej, przenika plątowiska łodyg aż w końcu kładzie misterną sieć bladych prześwitów na, dywanie mchu.

Suchy, miękki mech jest dobry na posłanie. Sterta liści stanowi niezłą kołdrę. I ta dziewczyna obok ma zupełnie dobre, bo ciepłe, ciało. Tylko takie bezpłciowe, odstręczające...

Dzwoni telefon. Już po raz drugi tej nocy. Do licha! Nie dają spać. Kobieta koło niego porusza się, przeciąga, siada. Liście miękką strugą ściekają jej z ramion i piersi, na jasnej plamie torsu Księżyc rysuje zjawiskową, marmurkową mozaikę.

- Ty też to słyszysz? - pyta, lecz ona patrzy na niego bezmyślnie pustymi oczami, z kącika ust płynie świetlista nitka śluzu.

Mężczyzna, wstaje, otrzepuje liście, idzie w kierunku zarośli. Długo oddaje mocz, a mierzwa mchu przyjmuje go gładko i cicho, tak jak kobieta powinna przyjmować mężczyznę.

Cisza jest ciepła i aksamitna, niemal namacalna, głęboka jak studzienna czerń pod parasolowatymi liśćmi, gdzie - to aż dziwne - nie czai się, nie może się czaić żadne niebezpieczeństwo !

I znów dzwonek, ostry, natarczywy. Ten ktoś z drugiej strony niecierpliwi się, klnie pad nosem, ściska słuchawkę w spotniałych palcach.

- Dobrze, dobrze, już idę - mruczy Mężczyzna. - Nie denerwuj się, bracie, zrozum, że tutaj jest druga w nocy.

Drapiąc się aż do bólu: w owłosioną pierś wraca, niezbyt delikatnie układa Kobietę na mchu i zagrzebuje ją w liściach. - Trzeba będzie kiedyś się zmusić - znów mówi do siebie nagle nieruchomieje.

W samym środku księżycowej plamy, na pniu najbliższego drzewa, na umocowanej do kory półce... Mężczyzna unosi się powoli, na sprężyście ugiętych nogach okrąża legowisko, przyczajony, jakby bojąc się spłoszyć strachliwe zwierzę, zbliża się do drzewa, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z wycieniowanego Księżycem owalu, z rączki rzeźbionej w kości słoniowej, z bielejącej kratki płytek kontaktowych, ze źródła całonocnych telefonicznych nawoływań.

Jednym skokiem jest przy chropawym pniu, wyciąga ramię... lecz pólka znajduje się za wysoko, może w sam raz dla pięciometrowego olbrzyma, ale nie dla niego, karzełka z innej bajki.

Chwyta szorstki pień między uda, sycząc z bólu przyciska pierś do sęków, wspina się niezdarnie, oślepiany nieforemnym, obciętym z jednej strony Księżycem. Szponiasto zakrzywione palce trafiają na pustkę, na wskroś przenikają mamiącą plamę poświaty - Mężczyzna traci równowagę, pośród trzasku gałęzi, z głośnym przekleństwem, wali się w dół, na kopce sprężystego mchu.

Góra liści drga, porusza się, rozstępuje, niebieskawa biel wynurza się z szarej piany listowia - Kobieta patrzy przez chwilę bezmyślnie na zastygłe w konwulsji wściekłości ciało Mężczyzny, potem odwraca. się ruchem ze zwolnionego filmu i zastyga w pozycji wymagającej najmniejszego wysiłku mięśni, ze zwieszoną głową, w pozie niesłusznie skarconego dziecka.


- Czy to jest bezpieczne, doktorze? Kelvin spojrzał na niego ponad grubymi wypukłościami szkieł, w których pełzały rozciągnięte refleksy lamp.

- Dla ciebie, dwukrotnego dezertera z Sił Sprzymierzonych, z pewnością tak.

- A dla,.. innych?

- Odpowiem w ten sposób: przeżywalność ludzi po całkowitym odwodnieniu wynosi czterdzieści procent. Statystycznie, rzecz jasna.

- Robiono doświadczenia?

Nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Podszedł do wizjera i włączył reflektory, oświetlające grawitującą w pobliżu kapsułę.

- Doktorze... - podszedł nieśmiało, ogarnięty nagłym lękiem.

- Nie maż się jak baba- warknął Kelvin z niespodziewaną złością. Chętnie zamieniłbym się z tobą. Tam - wskazał na rozdęty, niebieski balon kuli ziemskiej - będę miał mniej szans.

- Nie zgłosił pan nawet swojej kandydatury.

- Ciekawe, jak ona będzie wyglądała po pięciu wiekach - cicho powiedział wpatrzony w wizjer Kelvin, trąc kciukiem soczewki grubych szkieł.


Cisza. Przerażająca, wszechwładna cisza.

Mężczyzna unosi głowę, całym naprężonym jak do skoku ciałem, każdym włóknem nerwowym oczekuje kolejnego dzwonka. Lecz cisza otula ciemnym szalem jego i Kobietę, polanę i las, i cały ten martwy świat, pełen obcych, monstrualnych roślin.

Blady świt rozwiewa przywidzenia i mary, nie zabiera jednakże niepokoju. Bagno chlupocze wyduszanymi z gęstej mazi bąblami i Mężczyzna, stojąc po kostki w szlamie, zastanawia się, ile setek milionów lat musi minąć, zamim z tego błota wyczołga się pierwsze zwierzę.

Nagle unosi głowę - z tyłu dobiega go szelest. Szelest w zastygłym, zdrewniałym świecie.

To Kobieta. Idzie z pochyloną głową, strąki zlepionych włosów opadają jej na ramiona i piersi.

Doskakuje i w przypływie gwałtownej złości popycha ją, natychmiast żałując swego czynu. Kobieta pada na wznak, nieporadnie i już niepotrzebnie osłaniając się chudymi ramionami.

- Dlaczego to zrobiłeś?

Mężczyzna odwraca się do bagna, do owalnej niecki, którą wtedy w ciągu kwadransa wypełniła skalna ropa, pochłaniając ostatnie okruchy jego świata. Rajska kwietna dolinka, piekielna pułapka. A właściwie... na co by mu teraz były potrzebne te szczątki?

Dysonans, zgrzyt, dziura w harmonii barw, fałszywy akord w znanej melodii. To... ona! Tak, ona wreszcie przemówiła.

Nie jest dzięki temu bardziej pociągająca: byle jak rozrzucone nogi, chuderlawe ciało, kołtun na głowie. Samobieżne urządzenie do rodzenia, wyposażone w ręce do chwytania pokarmu i głowę do węszenia i wypatrywania miejsca na gniazdo. Zresztą on sam zbudowany jest podobnie.

Kobieta znowu mówi. Chce wiedzieć, jak to się stało, bo niczego nie, pamięta. Tak, rzeczywiście ma zmartwienie. On wie trochę więcej, no i na co mu ta wiedza?

Opowiada niechętnie, wyrzucając niedorobione zdania, jakby szkoda mu było wysiłku na ich wykończenie. Mówi o gorejącym globie, nad którym unosiła się martwa bryła kapsuły orbitalnej z wysuszonym, zapadniętymi jak zapomniane nasiona mumiami sześciu mężczyzn i sześciu kobiet, o pięciuset latach władania śmierci przyczajonej w hermetycznych trumnach, o izotopowym zegarze, który dawał im szanse zmartwychwstania i powrotu aż do źródeł, do okresu rajskiej czystości, aby zacząć wszystko od nowa. Teraz pozostało ich dwoje - tamci są już tylko skamieniałymi, martwymi bryłami, pochłoniętymi wraz ze swoim pięćsetletnim schronieniem przez bagno. Raj okazał się dla nich ostateczną pułapką.

- A dla nas? - pyta Kobieta siadając, skromnie przyciskając do siebie sine, małe jak pięści kolana. Lecz Mężczyzna ignoruje ją, wstaje i patrzy ponad rdzawym bagniskiem na pobliskie wzniesienia, dziwnie bliskie w zniekształcanej perspektywie.

Istotnie, wokół kotła bagniska, jak okiem sięgnąć, rozpościera się, raj: niskie, zielone wzgórze, drzewa z konarami obwisłymi, ciężarem soczystych ciał owoców, cieniste baldachimy szerokolistnych krzewów, kwietne dywany łąk. Martwy raj. w którym po wzgórzach nie przekrzykują się pawie, na konarach drzew nie odpoczywają łagodne lamparty, w cieniu krzewów nie leżą antylopy, a w gąszczu łąk nie basują zastępy pszczół.

Otulony wodnistymi barankami nieboskłon sączy delikatne światło, nie jest ani za ciepło, ani za zimno.

Mężczyzna czuje, jak narasta w nim - co? Chęć czynu? Atawistyczny popęd przodków? Niewyżyta energia? Bunt? Krzyk duszy?

O jadło nie musi się martwić. Ma jedną, jedyną Kobietę we Wszechświecie, chociaż nie pragnie jej posiąść.

Nie musi zdobywać, polować, walczyć. Zamyka oczy, bo cóż można zrobić więcej?


- To... nie będzie bolało. Wierz mi, tak jest lepiej. Byłeś skazany... a tak, może się uda - jej głos zadrgał, jak zawsze przy kłamstwie. Mówiła szybko u bezładnie, naciskając małą dłoń na jego przegubie. Patrzał na jej śniade, muskularne ramię, na pokrywający je delikatny, ciemny puch jak na niedostępny eksponat, umieszczony za muzealną szybą i myślał o tych wszystkich nocach, rankach i popołudniach, których nigdy nie będzie. Katty...

- Cześć. Stary krętaczu, jak zwykle wymigałeś się, uszło ci na sucho pulchną twarz Martina wykrzywiał taki sam grymas uśmiechu, jaki widział kiedyś na buzi płaczącego dziecka, któremu przed nosem wywinięto młyńca kolorową grzechotką. - Matuzalemie naszych czasów, nadziejo ludzkości, nie muszę ci chyba przypominać, że natychmiast po lądowaniu masz wychylić zdrowie mojej duszy pięciowiekowym burgundem!

- Wciąż żywię nadzieję, że do konfliktu nie dojdzie, lub że będzie on miał ograniczony charakter - twarz ojca była szara i zmięta, a głos zniekształcony działaniem nadmiernych dawek środków psychotropowych. - Lecz nawet, gdyby... to życie na Ziemi nie zginie, rasa ludzka przetrwała już nie takie kataklizmy. Sytuacja unormuje się i ściągną was z tej orbity już za kilka lat, i wtedy pogadamy; bo ja jeszcze długo nie mam zamiaru szykować się na. tamta stronę...


Baranki obłoków płoną szkarłatem, garby wzgórz nikną pod szara warstwa mroku. Nadchodzi jeszcze jedna duszna noc, napompowana księżycowa poświata, rozdzwoniona maniackim wołaniem znikąd.

Nagły, straszny w nieartykułowanym rzężeniu krzyk, swoim wizualnym echem rozpruwający spokojna toń mrocznego powietrza, purpurowym ogniem kreślący potężny łuk, zasnuwający przestrzeń pałającymi kłębami mgły, zanikający raptownie, wsiąkający w gęstwę ciemności, pozostawiający rozbiegane ognie we wnętrzu porażonych -oczu.

Mężczyzna kuli się, chowa głowę między ramiona w pierwotnym odruchu trwogi. Lecz cisza, rozłomotana pulsem krwi, jest nie do zniesienia. Nagarniając pod siebie szorstki dywan traw, napinając mięśnie rak i nóg, odważa się spojrzeć.

Wokół rozciąga się raj, przykryty kołderką wczesnego zmierzchu.

Tylko dalej, za kępa drzew, tańczą fauny, skaczą cienie... ludzkie cienie. To ani, to wszystko przez nich!

Kimkolwiek są, nie mają dobrych zamiarów. Pojawili się równocześnie z eksplozja, a najpewniej oni sami ją spowodowali. Pierwsi użyli broni, lecz, jak widać, zupełnie nie potrafią się nią posługiwać. Są prymitywni - odprawiają rytualny taniec wojenny. Trzeba im pokazać, kto tu jest górą, trzeba zdobyć tę broń i zrobić z niej właściwy użytek !

Zrywa się, chwyta gałąź, w piersiach pęcznieje agresywna złość. Z wykrzywioną twarzą, nabrzmiałymi ścięgnami szyi, biegnie ile sił.

W nagłym wybuchu wyładowuje rozdrażnienie, złość i żal do wszystkiego i wszystkich. Oni odpowiedzą za strach i ból, ani winni są istnienia tego ponurego raju, nocnych psychoz, banicji jego i Kobiety, rozstanie na zawsze, dezercji, konfliktów, ludzkiej głupoty!

Jak demon wojny wypada na polanę, staje po kolana w jedwabistej trawie, omiata zdumionym spojrzeniem pustą łąkę, której nigdy nie dotknęła ludzka stopa.

Później, już na posłaniu z liści, chce pocieszyć drżącą ze strachu Kobietę, lecz nie znajduje odpowiednich słów, chce wyciągnąć dłoń, lecz nie znajduje dość sił, aby pokonać dzielącą ich niewidzialną przegrodę.

Kaskady księżycowego blasku wibrują od bezustannego dzwonienia, srebrzyste nici plączą się i wiążą w węzły, gęsta sieć opada powoli, krępuje, dusi.

Mężczyzna siada raptownie, ociera spotniała twarz. Wstaje i zdecydowanym ruchem sięga po słuchawkę.

- Hallo.

- Ach, nareszcie.

Księżycowe strumienie gwałtownie mętnieją, obraz szarzeje i przybiera ziarnista strukturę, rozparta się na czarne kłapcie opadającej sadzy. Mężczyzna obejmuje umykający pień, potrząsa głowa. Wszystko stopniowo wraca na swoje miejsca.

Wytęża słuch - nic, tylko pulsujący w uszach szum. Ściska słuchawkę w spotniałych palcach, klinie, pełen niecierpliwego oczekiwania. Nic.

Halucynacje, urojenia, katatonia, schizofrenia? A może... -budzi się niedorzeczna nadzieja.

- Katty...?

- Jaki ty jesteś prymitywny - skrzeczy kobiecy głos z nieukrywana pogardą.

Rzuca parzącą słuchawkę w bok, daleko od siebie.

Resztę nocy wypełnia koszmar ciszy wyczekiwania, ciężkich, przerywanych krzykiem snów. Kobieta, odtrącona, patrzy szeroko rozwartymi oczami, w których ta noc zapaliła zimne ogniki lęku.


Rankiem przyjdzie Ona, która każe nazywać się imieniem Nemezis.


Mężczyzna o szarym świcie rozpoczyna przeszukiwanie lasu, przedziera się przez gąszcz wężowych lian, śliskich pnączy, zagląda pod liście rododendronów, przebiega aksamitne wzgórki mchów. Potem, wraz z podążającą za nim o parę kroków Kobietą, wstępuje na wzgórza otaczające kotlinę.

Na łagodnie opadającym zboczu siedem białych pionków stoi przyklejonych do zieleni murawy. Pod dotknięciem promieni słonecznych ich stożkowe wierzchołki pękają i rozchylają się jak kielichy kwiatów, obnażając szkliste, błękitne oczy. Środkiem łąki idzie ku nim Ona, odziana w luźna, czerwoną szatę.

- Jestem Nemezis. Tak macie mnie nazywać.

Schylając głowy, oboje przyjmują tę informację-rozkaz do wiadomości. Zaskoczenie obezwładnia.

- Opowiedzcie mi o sobie. Nie rozumieją.

- O tym, co było. O waszych marzeniach.

Nemezis jest piękna jak maska bogini, ale Mężczyzna czuje jej obcość, jej oczy są piękne lecz martwe jak szkatuły brylantów.

Zaczynają razem; Mężczyzna niecierpliwie ucisza Kobietę. Mówi powoli, lecz bezładnie. Wreszcie przerywa w połowie zdania, otrząsając się z rzuconego nań uroku, Pogardliwy Wyraz ust Nemezis wywołuje w nim skurcz lęku, który z kolei wyzwala odruch agresji.

- Kim jesteś ty, że masz prawo wypytywać nas, ludzi?

Jej skrzekliwy śmiech, swoją brzydotą przedziwnie kontrastujący z wyniosłą postacią władczyni, chłosta jak ostry piasek, bije po twarzy, rani.

- Adam i Ewa, pierwsi i ostatni ludzie, skupiska prymitywnego białka, bezmózgi klej kazeinowy, obrzydliwość - szydzi i lży, oddalając się, odpływając w łodzi swojej szkarłatnej sukni, brodząc w trawach, zanurzając się w nich po uda, biodra, po pas, po szyję...

- I ty śmiesz nazywać się Mężczyzną - krzyczy gniewnie. Potem znika w trawach, rozpływa się pośród czystej zieleni, jak różowa mgła przesieka przez sitowie łodyg.

Długo stoją bez ruchu, dwa ludzkie pionki wyciosane z białej gliny, rzucone do nierównej gry na malachitową planszę oszukanego raju.

Mężczyzna czuje przygniatający ciężar obcego nieba na barkach, lecz głowę trzyma wysoko. Zwłaszcza teraz, kiedy wyboru, jak sądzi, dokonano za niego, łatwo przychodzi mu akceptacja: każda walka będzie lepsza niż trwanie w beznadziejności.


Rezerwat Człowieka, obszar chroniony przed wszelkimi zmianami: Zwiedzanie dopuszczalne tylko pod warunkiem nienaruszania ciągłości psychofizycznej eksponatów. Obydwa okazy, w kolejnych dniach tygodnia zamieszkujące różne wybiegi, pochodzą prawdopodobnie z pierwszego wieku przed narodzeniem Nemezis. Karmienie ludzi imaginacją lub podawane choćby okruchów ekstatycznych psychozwidów może prowadzić do ciężkich dewiacji i jest surowo zabronione".


Przechodzą od jednego stożka do drugiego, wędrują od domu do domu, zaglądają do wnętrz, urządzonych odpowiednio do zaplanowanego dla nich rozkładu zajęć w kolejnych dniach tygodnia. Poniedziałek jest dniem pracy fizycznej, Wtorek dniem lektury, Środa - sportu, Czwartek - nauki, Piątek - przyrządzania strawy, Sobota higieny osobistej, zaś Niedziela jest dniem odpoczynku i miłości.

Chwyta Kobietę za rękę i wyciąga spomiędzy kuszących wygodą domów, spomiędzy białych wieżyc zwieńczonych energochłonnymi kielichami rozchylanych kwiatów, z terenu specjalnie dla nich wybudowanej menażerii, w której nieznane moce, władające tą obcą planetA, zaplanowały hodowlę homo sapiens. Ma ciepło jej dłoni w swojej, muska wzrokiem jej drobne, dziewczęce kształty zdając sobie sprawę, że kiedyś lubił właśnie takie kobiety, ale teraz nie potrafi wykrzesać z siebie niczego ponad odruch niechęci. Wydaje mu się, że jej nagie ciało opryskane zostało nieczystościami.

W liliowym zmierzchu piekielnego raju miota się bezsilnie wokół leja wypełnionego bagienną mazią, szukając sposobów na rozpoznanie przeciwnika. Pyta i prosi o radę wszystkich: martwych towarzyszy pięćsetletniego oczekiwania, Katty, Kevina, ojca. Wreszcie pojmuje, że jest zupełnie sam z półobłąkaną Kobietą, sam na Ziemi i sam w realnej, otaczającej go rzeczywistości. I że zupełnie sam musi dźwigać ciężar wszystkich problemów tej rzeczywistości,

Jak zgłębić istotę Nemezis? Jak pokonać wroga? Na natrętnie powracające pytania „jak?" ma dziesiątki odpowiedzi dostrzega dziesiątki dróg, z których każda prowadzi da nikąd.

Ciemność odejmuje kształty wzgórzom i drzewom, mrok na samej krawędzi nocy każe im przybrać postacie strzyg i wampirów, nurkujących. w szarym powietrzu w poszukiwaniu krwawych pereł.

Czekając na wzejście Księżyca, Mężczyzna przysuwa się do Kobiety, jednakże na tyle tylko, żeby czuć pulsujące ciepło jej ciała. Tak jest lepej.

I wtedy, leżąc zagrzebany w kołdrę z suchych liści, niespokojnie przyglądając się migotliwym gwiazdom, po raz pierwszy myśli nie o tym, jak rotwiązać zagadkę, tylko wprost - kim jest Nemezis. Zwyczajnie i po prostu, me szukając nie istniejących dróg dojścia próbuje od razu przenieść się do wnętrza sanktuarium poznania.


Ona jest piękna jak maska bogini, lecz obca, jej oczy są piękne Lecz martwe jak szkatuły brylantów. Ona jest maską. Ona krzyczy gniewnie: I ty śmiesz nazywać się Mężczyzną! Ona jest kobietą.

Ona znika w trawach, rozpływa się pośród czystej zieleni, jak różowa mgła przesiąka przez sitowie łodyg. Jej postać jest złudzeniem.

Ona, ta prawdziwa Nemezis, ukryta pod maską purpurowej władczyni, jest daleka i obca, lecz jednocześnie bliska, albowiem powodują nią wybuchy bezzasadnej, ludzkiej emocji, których bezpośrednią przyczyna są właśnie oni. ludzie. Ona, która od samego początku dąży do kontaktu, usiłuje porozumieć się z nimi, wywołując halucynacyjne zjawiska optyczne i mamiące wrażenia dźwiękowe, na koniec, po dopięciu celu, nie ma dla nich nic ponad kilka syczących pogardą słów. Jej ojcem jest człowiek, a matką...


Mężczyzna budzi się z fantastycznoproroczych rojeń. Ma obok siebie ciepło ciała Kobiety i nagle pragnie ją przygarnąć, lecz natychmiast odsuwa się z niesmakiem. Miesiąc zapuszcza w eteryczną głębię powietrza drżącą sieć blasku, po której niesie się crescendo natarczywego dzwonienia.

Klnie cicho i zanurza głowę w gęstwinie zeschłych, nigdy nie butwiejących liści.


Jej ojcem jest człowiek, a matką... czysta myśl, jaźń, wola istnienia przenikająca ponadświetlnym szlakiem głębie Wszechświata, omijająca zarzewia rodzących się słońc i całuny stygnących mgławic, szukająca w ogromie pustki choćby śladu, iskry życia, aby zespolić się z nim i dać nową szansę rozumnym bytom, światu walczącemu z narastającym chaosem...

Nie, nie ma innego życia, a jeśli nawet jest, to zbyt daleko, zbyt odmienne, zbyt zajęte sobą samym. Wszystko wydarzyło się tutaj, Nemezis powstała z ziemskiej gliny.

Kiedy srebrzyste, rozjarzane od wewnątrz krwawym blaskiem kule ospowatym nalotem pokryły morza i kontynenty, kiedy ciężka, czerwona mgła monstrualnym dywanem zawisła w troposferze, lepkimi jęzorami przylegając do wszystkiego, co żywe i martwe, kiedy ciało Ziemi uderzył potężny strumień zabójczej energii termonuklearnego kataklizmu... wtedy, może właśnie wtedy... Energia denaturowała białkowe koloidy, kazeinową galaretę. Lecz wszelkie życie wymaga energii, nie może bez niej istnieć - decydująca jest jej dawka i rodzaj. Każda forma życia potrzebuje swojego źródła, z którego mogłaby czerpać.

Straszny krzyk rozdzieranych olbrzymów miast, cicha śmierć przenikanych niewidzialnym promieniowaniem ciał ludzkich, żar spopielający w ciągu sekundy leśne ostępy, kłęby piór ptaków, i konających powoli na zrębach nadmorskich skał - oto ponure epitafium odchodzącego życia, ale... może jednocześnie pierwszy krzyk noworodka?

Ciało zabitej cywilizacji spoczywało na katafalku zranionego globu: jeszcze żywi i już martwi ludzie, maszyny i komputery, pomniki i dzieła sztuki, zbiór pół i ćwierćprawd, i. zamierające uczucia. Wysoko zorganizowana materia. Jeśli życie ma powstać, natura nie marnuje takiej okazji - to rozwiązanie absolutnie najprostsze i najbardziej prawdopodobne. Na zawłaszczeniu gotowych struktur opierała się cała ziemska biologia, a potem cywilizacja".


Rozsuwa powłoki liści i podnosi się. Utysiąckrotniony jęk dzwonków staje się nie do zniesienia.

- Jestem gotów - mówi ku niebu. które Księżyc zasnuł srebrnym oparem.

- Nie - zmysłowy szept otacza go zewsząd - nie trzeba. Nie doceniałam cię. Dam wam więcej swobody. Pozwolę wam na... miłość. Zdejmę twoje odium z Kobiety...

- Nie musisz nam ma nic pozwalać - jego głos jest twardy i wyzywający - to, co jest moje, wezmę sobie sam.

Cisza dudni gaucho pod czaszką. Mężczyzna wie, że w tej chwili ważą się ich losy, lecz jest przekonany, że tylko walka uchroni jego i Kobietę przed losem zwierząt hodowlanych, bydła zarodowego, szczegółu krajobrazu.

- Mogę cię zniszczyć - syczy Nemezis - jak nędzną kupę galarety, jak..

- Nie - przerywaj pospiesznie. Ponieważ wciąż boimy się o własną egzystencję. Nie usuniesz swoich protoplastów, bo mogą ci być jeszcze potrzebni.

- Więc dam wam żyć, a nawet mnożyć się, żeby potem poukręcać wam głowy - szydzi.

- Ostrzegam cię, Nemezis. Dysponuję bronią, której nie znasz. Lecz użyję jej dopiero w walce.

- Więc walczmy!!

Mężczyzna wie, że powoduje nią w równym stopniu nieprzeparta ciekawość, co wściekła żądza niszczenia. „Jest bardziej człowiekiem, niż sądziłem" - mówi do siebie.

- Jeśli zostaniesz pokonana, zastawisz nas w spokoju. Na zawsze. I opuścisz tę planetę.

- To będzie trudne, ale możliwe śmieje się skrzekliwie. - Wybieraj broń, kazeinowy wojowniku.

- Nie masz innych propozycji?

- Dobrze! Przesuń więc górę, wytwórz jezioro, wprowadź planetoidę na orbitę wokółziemska . Ja zawsze zrobię to lepiej - jej głos nasączony jest pogardą.

- To wymagałaby długiego czasu. Teraz mogę oferować ci tylko swoje myśli.

- Więc oblicz odchylenie orbity Plutona pod wpływem pojawienia się masy tysiąca ton w miejscu, w którym stoisz. Które z nas zrobi to dokładniej, zostanie zwycięzca. Albo - zawiesza głos - odnajdź krańce Wszechświata, sens istnienia lub pozaziemskie życie.

- Życie?

- Tak. Jeśli wskażesz punkt na niebie, jestem w stanie sprawdzić wiarygodność hipotezy. Jeśli ja go wskażę, udostępnię ci konieczne metody obserwacyjno-obliczeniowe w celu weryfikacji.

- Dobrze. Trzy dni wystarczą...

- Jeden dzień, zachłanny zdobywco. Jutro, o tej samej porze, znany będzie wynik. Jeśli nie, uznam twa broń za niegodną mojej. Już teraz szykuj się do swojej właściwej roli, śmieszny żołnierzyku, namiastko Mężczyzny.


Mężczyzna delikatnie gładzi biały łuk ramienia Kobiety, potem ostrożnie, tak, żeby nie obudzić śpiącej, przyciska usta do jej puszystych włosów. Cicho wstaje i odchodzi w kierunku zamglonych szarym świstem wzgórz.

Rosa jest ciepła, powietrze parne i aksamitne, trawa miękka sprężysta. Raj, prowadzący do piekła.

Gdy staje na grani okalających dolinę wzgórz, oślepia go powódź promieni słonecznych, zalewających rozległą arenę.

I wtedy po raz pierwszy odczuwa zimne ukłucie lęku. On, jakimś cudem ocalony z pogromu, wyklęty z ludzkiej społeczności banita, człowiek średni pod każdym względem, staje naprzeciwko ponurych mocy, w niezrozumiały sposób kształtujących oblicze planety, dysponujących potężnym potencjałem poznawczym, wyzwalających u niego dowolnie sterowane przywidzenia; i halucynacje, nawiązujących kontakt bezpośrednio z jego psychiką. Nie ma przecież żadnych szans, zostanę poniżony i zdruzgotany; a była przecież chwila, w której mógł uzyskać spore ustępstwa.

Z ciężkim sercem zstępuje po kamiennych schodach w stronę świecącego odbitym słońcem piasku areny. Po lewej stronie na trybunach tłoczą się już widzowie; mimo oddalenia ich twarze rysują się z niezwykłą wyrazistością. Są tam wszyscy: uśmiechnięta Katty, rozgestykulowany Martin, spokojny ojciec, siwa matka, koledzy z batalionu, z uczelni, ze szkoły. Grube ciotki rozsiadły się wygodnie, pogryzając kruche ciastka wprost z celofanowych torebek, wujowie, dziadowie i pradziadowie z rozczesanymi na boki brodami popijają piwo z glinianych dzbanów, dalekie krewne pod białymi parasolkami, ściśnięte w taliach do szerokości pięści, knechci w szerokich sukiennych płaszczach, wąsaci panowie przy szablach, smutne zakonnice, które przysiadły skromnie jak - młode wrony, rozwrzeszczany tłum w obszarpanych tunikach - wszyscy przyszli i są tutaj, podnoszą ręce i krzyczą na znak, żeby zaczynać.

Po prawej stronie amfiteatru miejsca zajmuje Nemezis w tysiącu siostrzanych wcieleń - boginie przysiadły dumnie wyprostowane w równych odstępach, usta mają zaciśnięte w grymasie upartej zaciętości, szeroko rozwarte, nieruchome oczy świecą brylantowym blaskiem w obcych maskach ich pięknych twarzy, a szkarłatną materię sukni szarpią gwałtowne porywy wiatru.

W zrytym setkami stóp piasku areny leżą na wpół zagrzebane szkielety, sterty zdruzgotanych żeber i piszczeli, wypolerowanych przez ostre drobiny kwarcu i wiatr do błyszczącej gładzi. Białe kule czaszek patrzą pustymi oczodołami, wyszczerzając poszczerbione klawiatury zębów w zastygłym grymasie nienawiści. Zaplątane w wiązanki powykręcanych kostek nadgarstków wyłaniają się z kopnego piasku sczerniałe buławy, połamane dzidy, fragmenty łuków, kusz, proc i tarcz.

Mężczyzna posuwa się powoli i ostrożnie, ciepły piasek miękko obejmuje mu stopy i kostki, z ledwie wyczuwalnym oporem dopasowuje się do ich kształtów. Przyklęka koło szkieletu, wygiętego w łuk w nagłym paroksyzmie przedwiekowego bólu. Spomiędzy poczernianych kości wyjmuje błyszczący złotem miecz.

Teraz czuje się pewniej - jego kruche ramię ma swój pazur, swoje żelazne przedłużenie. Zdaje sobie sprawę, jak śmieszne jest to zadufanie dla Nemesis, przyczajonej obok w utysiąckrotnionym odbiciu i obmyślającej śmiertelny cios, lecz ściskany w dłoni kawałek metalu mimo wszystko dodaje mu otuchy.

Na trybunach po lewej strony areny podnosi się gardłowy wrzask zniecierpliwionego tłumu, głodnego głodem drapieżcy. W atawistycznym odruchu dłoń Mężczyzny sama zaciska się na rękojeści miecza. Po prawej stronie wiatr łopocze tysiącem szkarłatnych trenów.

Mężczyzna mija szczątki rozbitych murów fortecznych i odlane z brązu armaty, których krótkie i szerokie lufy wypełnia piasek. Obchodzi leje po bombach, poplątane gąsienice rozbitych czołgów i coraz gęstsze lasy krzyży. Wreszcie trafia na sczerniały bunkier, którego zewnętrzna powłoka stopiła się na kamienne szkliwo i przykryła zwalistą bryłę błyszczącą polewą, spływającą pożółkłymi sopłami aż do poziomu gruntu, do małych kałuż zastygłej magmy.

Dalej jest już tytko czysty, biały piasek, którego powierzchnię wiatr naznaczył misternym wachlarzem długich smug, dziewiczy piasek, nigdy nie tknięty ludzką stopą. Chwila wahania jest krótka - Mężczyzna odciska w nim swoje ślady.

Krzyk gawiedzi cichnie, pewnie wszyscy wstrzymują oddechy w napięciu oczekiwania. A może poszli, znikli, przestali istnieć, nigdy nie istnieli? To nie jest teraz ważne.

Nagle w pobliżu zatrzepotał szkarłatny ptak - Nemezis idzie obwieścić mu swoje zwycięstwo! Nie, to złudzenie, to tylko słońce czerwonym piętnem naznaczyło jego powieki.

Mężczyzna kładzie się, piaskowe łoże miękko przyjmuje jego ciało, formuje się dla niego. Myśli, w jaki sposób przywołać ICH obecność, lecz zaraz śmieje się sam z siebie. Poprzez zamknięte powieki kieruje wzrok wprost w oślepiający blask nieba, któremu chce wydrzeć tajemnicę.

Słońce razi go coraz mniej, dumne w swojej rozjarzonej koronie usuwa się na bok, dając miejsce przepastnej głębi. Płaski na początku firmament zapada się, zasłona niebios umyka w przestrzeń, zostawiając w swojej ucieczce plejady gwiazd, zawieszając roje ogników w ciemnym przestworzu.

Niewidzący wzrok, jak wyzwolony z ciała duch, błąka się w imaginacyjnej wędrówce od gwiazdy do gwiazdy, obejmuje intuicyjnym wyobrażeniem błękitne mgławice i nalane ciężką czerwienią słońca, z daleka szpieguje supernowe i kolapsujące giganty. Poszukuje planet i widzi całe ich konstelacje: zielone, żółte i wynurzające się z głębokiego fioletu globy, zasnute miękkim woalem mgieł lub gniewnie plujące wulkanicznym popiołem ze swoich ospowatych twarzy. Czasami słyszy daleki kobiecy szept - matki? Katty? Nemezis?: to tutaj, to tutaj... Lecz wędruje dalej, niepewny i nieufny, uczący się dopiero siebie i świata.

Wreszcie przystaje - coś w nim drgnęło, nagle ma pewność, że bo jest właśnie to jedyne miejsce..., lecz natychmiast osacza go rój wątpliwości, uczucie niemocy rozmazuje ostrość widzenia - to obezwładniające zmęczenie. Nie ma już sił, wyczerpał je do cna w nierównych zmaganiach, w kompromitującej walce olbrzyma z karłem. Opuszcza złotą jak słońce planetę w podwójnym układzie starych, rozdętych gwiazd, ucieka przed ścigającą go strefą firmamentu, zagarniającą ciała niebieskie jak gigantyczna siatka chwyta zagubione motyle, i już oślepia go blask Słońca, odciskający się czerwonym piętnem pod bolącymi powiekami.

Przegrał. Gorycz porażki łączy się z palącym wstydem: musi teraz powrócić do swojej Kobiety i poprowadzić ją do rezerwatu, do klatki, do ludzkiej stajni.

Krzyk potężnieje, radosną falą podniecenia uderza. w pogodne niebo. Już biegną do niego: na czele Mattin, potem Katty, a za nimi wszyscy chłopcy z batalionu. Ściskają go i całują.

- Byłeś wspaniały.

- Nigdy nie przypuszczałam...

- Nie zawiodłeś nas.

- Zwyciężyłeś!

Amfiteatralnie wzniesione trybuny pustoszeją. Postacie robią się przezroczyste, przez chwilę jeszcze tańczą wokół niego jak duchy, wreszcie znikają, pozostaje tylko rozfalowane upałem powietrze. Jest gorąco! Czyżby został wygnamy z raju za to, że wygrał?

Zwyciężył! Ziemia jest jego. Wszystkie zjawy i upiory muszą ją opuścić. Opuścić na zawsze.

Może on sam jest upiorem? Miałby skazać się na banicję, tym razem własnym dekretem? Właściwie czym duchem jest Nemezis? Rój niegodnych zwycięscy wątpliwości osacza go bolesnym kręgiem.

On, wieczny gladiador, jest już zmęczony. Powstaje, ważąc miecz w dłoni, po czym odrzuca ostre żelazo daleko wstecz, aż za roztopiony w atomowym ogniu bunkier. I wtedy po raz pierwszy przenika go radość, płynąca z głębokiego spokoju. Wie, że spełnił swoją misję.

- Zwyciężyłeś - mówi Nemezis. Stoi kilka kroków za nim, jej kształtne stopy wchłania piasek, gwałtowny wiatr szarpie szkarłatną suknię, która łopocze jak żagiel.

- To nie jest już istotne. Nie ma zwycięzców i zwyciężonych. Ważne jest to, że ja przed chwilą... uniknąłem klęski. Klęski najgorszej z możliwych.

Wypełnia go wspaniały, radosny spokój, pełen ciekawości dobrego jutra..

- Ty jesteś Nemezis, córa człowieka i termonuklearnego huraganu energii. Lecz kimkolwiek byś była, zadałbym teraz to samo pytanie: czy na twojej drodze mógłby cię wspomagać dar ludzkiej imaginacji?

- Ty jesteś człowiekiem, jednym z moich protoplastów. - Diamentowe oczy Nemezis płoną ciepłym blaskiem.

- Powiedz mi, czy na twojej drodze mógłby cię wspomagać mój dar obserwacji i analizy?


Powietrze nagle staje się łagodne i aksamitne, gorące kleszcze upału puszczają, wiatr cichnie, a piasek znów delikatnie pieści stopy.

Wskroś areny idzie ku nim Kobieta, Mężczyzna wychodzi jej naprzeciw. I chociaż posiadł ją ostatniej nocy, wie, że przynajmniej na początku nowej drogi ustrzegł się grzechu pierworodnego.


ANDRZEJ ZIMNIAK


PIĄTA PORA ROKU”



W chwili kiedy ostatnie tchnienie zimy zastępował wiosenny wietrzyk, blade światło słoneczne nieśmiało lizało poszarzałe spłachcie śniegu, a gałęzie obsiadły brzemienne pąki wyglądające jak brązowe, rozkładające skrzydła chrabąszcze, na świat spadła szkarłatnofioletowa zasłona.

Już na długo przedtem coś wisiało w powietrzu. Przez chmury przesiąkały pomarańczowe plamy, jęczące dalekimi grzmotami niebo fosforyzowało zabłąkanymi zorzami polarnymi albo na tle gwiezdnego firmamentu pojawiały się nagle półprzejrzyste, falujące welony lub ruchome kurtyny z czerwonego jedwabiu, zbliżające się do ziemi spokojnym ruchem opadających w bezwietrzny wieczór płatków śniegu, lecz owe efemeryczne kształty zanikały, rozpływały się, rozpuszczały w gęstniejącej atmosferze ulic i placów, jeszcze zanim zdołały dotknąć lśniących wilgocią trotuarów. Tym razem jednak stało się inaczej .

Wiekowy odłożył księgę, której szlachetna żółć starych stronic nagle powleczona została kłującym cynobrem, Trunkowy z niedowierzaniem uniósł szklanicę z tanim białym winem, obserwując rubinowy napój dorównujący barwą szlachetnemu burgundowi, Chciejec siłą wyobraźni wyczarował na ścianie swojego pokoju różowe, eksponujące wszystkie wdzięki ciało, natomiast Łebski zaraz ujął karminową słuchawkę i rozpoczął telefoniczne zbieranie informacji, niezbędnych przy wypracowywaniu odpowiedniego do nowej sytuacji planu działania. Szpryca przerwała pisanie artykułu o przyczynach nadmiernej pigmentacji skóry i z trzaskiem odrzuciła pióro. Horpyna wrzasnęła na męża, co on takiego znowu zmalował. Pączusia doznała szoku na widok swojego płomiennego odbicia w lustrze, natomiast Dzieciata z rozwianym włosem rzuciła się na poszukiwanie lekarza, albowiem rozpoznała zaawansowaną różyczkę jednocześnie u Jacusia, Agatki i Anulki.

Wiekowy z filozoficzną zadumą obserwował, jak księga zamienia się w bryłę różowego ciasta i zaczyna przeciekać mu między palcami, jak sufit mięknie i spływa po ścianach cielistymi stalaktytami, zaś stół osiada na zwichrowanych nogach, zaplatających się w rude warkocze. Z niejakim trudem odkleił się od bezkształtnej masy fotela i na próbę zdarł z siebie płat ubrania, który oderwał się z podobną łatwością, jak odchodzi skórka z pieczonego jabłka, po czym pomięsił w podłodze z dębowej klepki jak w jesienno-budowalnym rdzawym błotku usiłując podejść do okna, aby wyjrzeć na świat. Jednakże rychło musiał zrezygnować z zamysłu, ponieważ ściana zewnętrzna osiadała z dużą szybkością, okno jechało w dół niby winda, balkon odpadł już wcześniej, a wybrzuszona niebezpiecznie podłoga wylewała się na zewnątrz jak eksperymentalnie przyspieszony w swoim ruchu jęzor lodowca.

Wiekowy, powodowany przeczuciami czy też może nieomylnym instynktem, wyśliznął się jakoś z mieszkania, wyskubując w zaklajstrowanych drzwiach wystarczająco obszerną dziurę, i zjechał na tyłku po rdzawobrunatnej glei schodów aż na sam dół, wprost w różowe opary kłębiące się tuż nad ziemią.

Nawet powietrze było fioletowe, a po amarantowej gładzi nieba gnały jak oszalałe stada rudych obłoków, utkanych z nastroszonego moheru. Nagie postacie drzew z boleśnie powykręcanymi kończynami konarów niknęły w podbarwionej czerwienią mgle, a z daleka płynęła tęskna nuta, wyszarpywana na jednej jedynej strunie jakiegoś monstrualnego instrumentu, ukrytego głęboko pod ziemią lub poza granicą pałającego ogniem widnokręgu.

- Cześć, Wiekowy - to był Chciejec. Prawie całe ubranie odpadło z niego, tylko nędzne strzępy utrzymały się jeszcze na ramionach.

- Nieźle cię wzięło - zauważył Wiekowy, nie bez odrazy patrząc na jego spieczoną skórę.

- Jeszcze nie, nie było do kogo - wyjaśnił Chciejec nieszczerze, odwracając się tyłem.

Budynki zamieniły się w potężne góry różowej galarety, wsiąkającej szybko w ziemię; na razie podobne do odpoczywającego stada bajkowych słoni, piętrzyły się wokół zbitych w gromady ludzi niby groteskowe pomniki nagrobkowe dawnego cywilizacyjnego trudu.

Nadeszły Pączusia z Horpyną - pierwsza z wdziękiem zasłaniała dłońmi to, co miała najcenniejszego, natomiast druga posuwała się szybko z groźnie podniesioną głową, nie przejmując się nagością swojego grubokościstego ciała.

- Poszukalibyście czegoś do jedzenia, wy, zwani mężczyznami - od razu miała pretensję.

- Nie martw się, i tutaj zorganizujemy sobie zupełnie znośne warunki życia - oświadczył Łebski Pączusi, biorąc ją za łokieć i odciągając od zbliżającego się tygrysim chodem Chciejca.

Wiekowy ostrożnie stawiając bose stopy wszedł pomiędzy krzewy, których nagie witki pokrył różowy puch. Ziemię, niebo i cały świat przyprószył rdzawoczerwony nalot, i choć wszystko było inne, to jednak życie trwało z uporem przy swoich prawach. Dudniący jęk szarpanej struny gigantycznego instrumentu nie był już skargą: próbował jakby coś mówić, przekazywać, wprawiając w wibracje ziemię, drzewa, krzewy i powietrze, bolesnymi drganiami docierając pod ludzkie czaszki.

Wiekowy usiadł wprost na brunatnej glinie, a wtedy z pęczniejącego w oczach kopca kretowiska tuż przy jego stopach wywalił się miechowato pofałdowany, pręgatoczerwony wąż i zawisł w kołyszącej, wyczekującej pozycji.

- Skosztuj go - obok stał Amarantowy, odziany w różową tunikę i kilkakrotnie okręcony grubym na dwa palce rzemieniem; uśmiechał się, a skóra jego łysej głowy błyszczała jak powleczona czerwonofioletowym lakierem.

- Kim jesteś kto cię wzywał?

- To jest jadło dla braci i sióstr w znojnej równości ku lepszemu jutru - wygłosił jednym tchem ignorując pytanie, po czym oderwał zakończenie miechowatego wężotworu i spróbował, głośno mlaskając i przeżuwając dokładnie.

Wiekowy poczuł głód i poszedł w jego ślady; rdzawy miąższ przerośnięty był czerwonymi żyłkami i smakował jak jabłka zapieczone w pszennym chlebie.

- To jest twoje miejsce pracy - powiedział Amarantowy, odgarniając glinę i odsłaniając fioletoworóżową płytę. Ty, Mocnotrący Czwarty, pamiętaj: każdemu jadła według jego tarcia!

Gdzieś zza niewidocznej linii horyzontu niósł się głuchy jęk, tak jakby potężny kafar bił w dzwon ukryty w-głębinie morza. Wibrujący dźwięk metalu układał się w ledwie rozróżnialne słowa: z waszej woli, z waaszej wooli...

Amarantowy odszedł i znikł w jakiejś bramce ze zniewolonych wiciokrzewów, tak, dosłownie znikł, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. Rozśpiewane jękliwym głosem, kuszące różanym przestworem niebo przybliżało się stale, zdawało się przywalać świat pozaziemską ułudą, pozostawiając coraz mniej miejsca na życie.

- Cześć, Wiekowy - to Trunkowy nadchodził rozkołysanym krokiem.

- Mocnotrący Czwarty - poprawił Wiekowy z niepewnym uśmiechem.

- Aha. Ja jestem Drugi. A Szprycę przechrzcili na Dobrzetrącą Pierwszą. Wiesz - zniżył swój powleczony alkoholową patyną głos prawie do szeptu - ludzie gadają, że to wszystko z naszej woli...

- Nie tylko ludzie - Czwarty wciąż słyszał wprawiające ziemię w wibracje dźwięki dalekiej struny. - Gdy liczba ludności...

- Braci i sióstr - znów poprawił Czwarty.

- No, gdy było nas pięć miliardów, wtedy potencjał koncepcyjny przeszedł w moc kreatywną, napędzaną siłą woli...

- Pijacki bełkot - spokojnie stwierdził Czwarty. - Nieee... - tamten rozejrzał się bojaźliwie. Dokładnie tak mówił Amarantowy!

Czwarty wstał i obrzucił wzrokiem równinę - resztki hamującej harmonijny rozwój człowieczego ducha cywilizacji technologiczno-konsumpcyjnej wsiąkły już w czerwony piasek i jak okiem sięgnąć, widać było tylko przygięte do ziemi różowe grzbiety Dobrzetrących sióstr i Mocnotrących braci, a górą niósł się potężny, zawodzący głos: przez tarcie do pełni, przez tarcie do pełni...

Sam zaczął trzeć błyszczącą płytkę; po godzinie pracy uzyskał pięć centymetrów jadalnego wężotworu. I choć bolały go kark i ramiona, był szczęśliwy, że mógł zaspokoić ściskający żołądek głód.

I tak w monotonnym znoju upływały dni podobne do siebie jak czerwone krople krwawicy, dni wypełnione mozołem, w wyniku którego wytworzona ludzkimi dłońmi energia spływała w głąb ziemi, kreując zapewne zręby przyszłego raju. Dawny Wiekowy zapomniał o księgach, myślał tylko o kęsie jadła, podobnie Trunkowy odzwyczaił się od picia, Chciejec od kobiet, a Szpryca od medycyny naukowej. Tylko Łebski nie odzwyczaił się. Najpierw był Mocnotrącym Pierwszym, ale wkrótce stał się Bystrzakiem. Nie tarł, tylko chodził i patrzał, a wzrok wyostrzył mu się tak dalece, że z ruchu warg umiał czytać słowa, a z wyrazu oczu - myśli. A już szczególnie zajadle tępił małe, zielone roślinki. które czasami wysuwały spod kamieni swoje wątłe pędy. Wieczorami przychodzili Amarantowi i rozrzucali cukierki dla Supertrących (był to tytuł honorowy i przechodni), a ci walczyli o nie jak zwierzęta. Raz, z okazji Święta Czerwia Pierwszego, rozdawano puchary czerwonego wina, co wydusiło łzy z oczu byłego Trunkowego. Natomiast różnych niedotrzaków i tych, których swoim bystrym wzrokiem wskazał Bystrzak, Amarantowi częstowali tylko razami skórzanych rzemieni.

Pewnego dnia, jak mu się zdawało jeszcze bardziej fioletowego od innych, Czwarty zrobił małą przerwę w tarciu, aby dać odpoczynek obrzmiałym wysiłkiem mięśniom, a także by rozgrzane i pokryte zrogowaciałą skórą dłonie włożyć na chwilę do miski chłodzącej. Wtedy właśnie, w momencie błogiego rozluźnienia, dostrzegł zielone wąsy wysuwające się spod kopca gliny jego własnego jadłotworu. Pieściły wzrok odmienną delikatną w odcieniu barwą, zdumiewały finezją kształtu. Czwarty patrzał jak urzeczony, a efemeryczne pędy zdawały się wydłużać i tężeć pod samym jego spojrzeniem.

Ktoś nagle kopnął go w plecy, przewrócił na bok.

- Do roboty, zawszona gnido! - wrzasnął Bystrzak unosząc lśniący krwistym blaskiem zakrzywiony sztylet. Opuścił go błyskawicznym ruchem i zżął u nasady kiełek zielonej rośliny, a rozsypane po klepisku źdźbła natychmiast sczerwieniały od brzegów ku środkowi, skręcając się w niewidocznym, trawiącym je płomieniu. Wieczorem, gdy ze swoich podziemnych pałaców przybyli Amarantowi, Czwarty dostał solidną porcję batów i dopiero wtedy poczuł, jak palący ból porozcinanej skóry rodzi wrogą zawziętość. Dotychczas przyjmował nową rzeczywistość tak, jak przyjmuje się burzę, deszcz lub wiatr, teraz gotów był nawet na daninę krwi.

Po południu, w czasie krótkiej przerwy, podczołgał się do Chciejca.

- Posłuchaj, Trzeci, mam pewien plan - szepnął, oglądając się na Bystrzaka.

- Zjeżdżaj, Czwarty. Chcę zostać Supertrącym warknął tamten, nie przerywając pracy. - Będę miał szansę na cukierki.

- Posłuchaj tylko...

- Powiedziałem: zjeżdżaj. Jeszcze ci mało po wczorajszym?

Czwarty odpełzł na swoje miejsce, ścigany podejrzliwym spojrzeniem zbliżającego się Bystrzaka. Od chwili tej rozmowy wiedział, że musi zacząć działać sam. Wiedział już także, co ma robić.

Nadal pracował w pocie czoła, tarł zapamiętale fioletowoczerwoną chłodną płytę, lecz teraz sił dodawała mu nadzieja, miał swoją wizję. Raz został nawet Supertrącym, ale nie wziął udziału w walce o cukierki. Amarantowy rzucił mu na odchodnym złe spojrzenie, a potem długo szeptali z Bystrzakiem, patrząc na niego z gęstoczerwonego cienia plątaniny wiciokrzewów. Zrozumiał, że musi działać szybko. Już nazajutrz nadarzyła się okazja.

Jakby specjalnie dla niego, pośrodku gliniastoczerwonej niecki, pojawiła się drobna zielona plamka. Zawisł na niej spojrzeniem, a wtedy ona zaczęła rozwijać się i rosnąć, wypuszczała wąsy i liście, tężała z każdą sekundą szkarłatnego, trwającego wokół czasu. Dudnienie ciężkich stóp - to Bystrzak.

Łomot krwi - to jego własne serce. Dobrze wie, co jest stawką w tej grze. Ale tak już się składa, że zawsze ktoś musi być pierwszy.

Spręża się do skoku, zdążyć lub nie - to kwestia życia lub śmierci.

Po amarantowym niebie płynie alarmujący jęk szarpanej struny jakiegoś potwornego banjo, ziemia odpowiada nerwową wibracją.

Biegnie ile sił, jest już u celu. Chwyta zdumionego Bystrzaka za przegub, wytrąca mu krzywy sztylet z dłoni, obala go na ziemię. W jaki sposób wykrzesał tyle mocy ze starczego ciała?

Krzyczy raz, drugi, trzeci. Tak głośno, jak tylko potrafi. Osiąga swój cel - wszyscy przerywają pracę i patrzą, a pod ich spojrzeniami rusza lawina zielonego wzrostu. Tarzają się z Bystrzakiem w rdzawym cieście gliny, ciała ich są mokre i śliskie jak okrwawione węgorze. Wszyscy wstają i patrzą.

Zielona roślina jest już gruba jak udo mężczyzny, malachitowe węże łodyg kłębią się w paroksyzmach eksplozyjnego wzrostu, z trzaskiem otwierają się nowe liście.

Wszyscy sąsiedzi stoją i patrzą, już nadbiegają następni. Rośnie milczący, podniecony tłum.

Tryskający pióropuszami odnóg zielony gejzer olbrzymieje, wrasta w amarant nieba, tworzy wstrząsający kontrast barw w szkarłatnofioletowym, przyprószonym rudym pyłem świecie.

Dudniący jęk pękniętej struny zamiera w trzewiach ziemi, jego ostatnie, najgłębsze tony bolesną falą uderzają stłoczonych w szkarłatnym półcieniu ludzi. Jak okiem sięgnąć, wszędzie kiełkuje zieleń, wybijają źdźbła traw, rozchylają się liście. Jałowa skorupa ziemi. pokrywała się falującym dywanem.


W chwili w której zieleń przyćmiła fiolet, mroczna kurtyna uniosła się znad świata i niepodzielnie zapanowała pora roku od pradziejów mająca swoje miejsce w odwiecznym cyklu życia: nastała wiosna. Wiekowy siedział pod rozłożystym dębem i z lubością obserwował młode listki i polatujące na tle błękitnego nieba pszczoły. Ciepłe słoneczne języki pieściły mu nogi. Na kolanach trzymał księgę Wielkiego Mędrca. Ocalała, bo już przedtem była kolorowa: oprawna w specjalnie barwione deszczułki, każdą stronę nasyconą miała karminowym wywarem ze starożytnych ziół. Wiekowy otworzył ją tam, gdzie była założona, i przeczytał:

O Dostojni, bądźcie zapewnieni, że ja to wszystko ze znaków na Ziemi i Niebie przewidziałem, a potem spisałem i że nie była to uknuta zdrada, tak jak niektórzy mniemali, lecz obcych ziemskim istotom barbarzyńców najazd tak zręcznie uczyniony, aby onym istotom ziemskim rozum do cna pomieszać i w rozterce tudzież nienawiści do siebie i świata potem pozostawić, a wszystko to zesłane było ze sfer niebieskich jako kara za niecne postępki i zbrodnie, jakich człowiek dopuszczał się od zarania dni swoich".


Wiekowy zamyślił się głęboko, albowiem dotychczas zawsze wierzył w słowo pisane.


ANDRZEJ ZIMNIAK


SPOTKANIE Z WIECZNOŚCIĄ”



- Phil... czy wciąż utrzymujemy się na środku Rzeki? - głos Heleny był cichy i lekko zachrypnięty.

- Chyba widzisz - odparł opryskliwie, wpatrzony w falujące na zielonym ekranie linie. Prawą dłoń zacisnął tak mocno na dźwigni awaryjnego sterowania, że zbielała, nieruchoma pięść wydawała się jak wykuta z marmuru.

- Autopilot? - nie wytrzymał Walt.

- Wyłączyłem - Philip również nie silił się na budowanie okrągłych zdań - za dużo obwodów kontrolnych.

Powierzchnia sufitowa sączyła do sterowni mdły, fioletowy blask o natężeniu ledwie wystarczającym do rozróżnienia poszczególnych przycisków i dźwigni.

W dusznym powietrzu unosił się wciąż jeszcze nikły, lecz wyraźnie wyczuwalny zapach smarów i przegrzanej izolacji kabli elektrycznych.

- Według szacunkowych obliczeń za sześćdziesiąt sekund odnoga C-12 do zastoiska wokół Czerwonego Karła X-KL-139... - mówiła Lorna powoli i sennie. Walt spojrzał badawczo na jej siną w tym upiornym świetle twarz. Znowu plynn - pomyślał.

- Włącz komputer! - warknął Philip.

Powolnym ruchem wyciągnęła ramię, dbając o to, by dłoń zwisała luźno, a wypielęgnowane palce zawijały się lekko ku górze. Wciąż ta cholerna kokieteria - Walt poczuł błyskawicznie narastającą wściekłość - ta idiotka nawet w trumnie będzie musiała wyglądać pociągająco! Kontrolny segment centralnego komputera rozjarzył się błyskami lamp sygnalizacyjnych - wydawało się, że wszystko jest w porządku.

- Statek do skrętu w C-12 w kierunku X-KL-139 - Lorna nadal nie objawiała pośpiechu, a może to tylko nerwy Walta odmawiały posłuszeństwa? - Włącz autopilota - matowy głos o nosowej, telefonicznej modulacji wypełnił sterownię.

Philip gwałtownie szarpnął dźwignię - kilka tarcz wskaźnikowych rozjarzyło się zielonym blaskiem. Ostatnia rezerwa - jęknął.

- Możliwe wejście w C-12 za dwadzieścia osiem sekund. Sterowanie chwytakami energii. Prawdopodobieństwo awarii zero koma cztery. Czekam na potwierdzenie.

- Wykonuj manewr!

- Czekam na potwierdzenie...

- Dowódca statku do centralnego komputera: wykonaj manewr wejścia w odnogę C-12! - Philip prawie krzyczał, zupełnie wyprowadzony z równowagi. Walt nigdy nie widział go w takim stanie.

- Przejmuję sterowanie statkiem - oznajmił jednostajny, bezosobowy głos. - Będę meldował na bieżąco. Pełna gotowość do wykonania manewru. Schodzę z głównego nurtu.

Siedzieli sztywno w fotelach, dłonie nerwowo zaciskały się na oparciach. Dobrze wiedzieli, że to ich ostatnia szansa.

- ...dwanaście sekund do zwrotu.

Dalej Rzeka ciągnęła się dziesiątkami lat świetlnych, rosnąc i potężniejąc, nabrzmiewając dopływami z młodych lub ekspandujących słońc, gnała gdzieś w głąb Galaktyki ogromniejącym strumieniem energii.

- ...dziesięć sekund. Statek na skraju głównego nurtu z dopuszczalną granicą tolerancji...

Lecz nigdzie po drodze, aż do granicy ludzkiej penetracji, nie było tak korzystnego wyjścia.

- ...sześć sekund...

Opuścić rzekę można zawsze, lecz co w ich sytuacji da wyjście choćby nawet o pół roku świetlnego od jakiejś gwiazdy?

- .. . trzy sekundy. ..

Wejście do tej odnogi otworzyła im chyba Opatrzność. Tak, Walt modlił się teraz jakimiś dziwnymi, wymyślonymi na własny użytek słowami.

Odnoga i zastoisko energii, z którego wyciekają drobne strumyki, dając początek nowym rzekom... Cud, po prostu cud, że właśnie tutaj...

- ...zero!

Teraz. Lecz jeszcze istnieją, trwają w tym cyrkowym, fioletowym świetle, cztery zastygłe w bezruchu sylwetki, każde z nich ze swoim dzikim, zwierzęcym pragnieniem życia dalej, życia za wszelką cenę, jeszcze choćby przez rok, dwa, może dziesięć... A przecież jest więcej niż pewne, że już niedługo...

Lecz żyją! Nie rozerwały ich na strzępy potężne wiry, których energia mogłaby zmiażdżyć całe planety, nie zgniotły kruchych osłon statku turbulencje, zawsze występujące przy każdym rozwidleniu czy dopływie. Przedostali się.

- Jesteś wspaniały, komputerku. Dałabym ci wszystko, czego byś tylko zapragnął - Lorna pierwsza przełamała zastygłą wokół nich ciszę, pieszcząc długimi palcami wypukłości osłon lamp sygnalizacyjnych. Jej głos łamał się ze wzruszenia.

Napięcie ostatnich chwil nagle znikło, zamieniło się w euforyczne podniecenie.

- I ja też, i ja też!! - histerycznie piszczała Helena. Rzuciła się na monitory, rozpłaszczając białe dłonie na ekranach. - No masz, malutki, spróbuj...

- Właściwie dlaczego komputery buduje się bez odpowiedniego osprzętu pomocniczego? To przecież nic trudnego, mała przystawka... Wszak maszyny zastępują ludzi, zwłaszcza niektórych... - z Lorny opadła już niedawna ospałość, patrzyła teraz wyzywająco w stronę Walta.

- No, dość tego, nie szaleć, na miejsca! - krzyknął Philip, rozprostowując zgarbione plecy i przeciągając się, aż zachrupały stawy. - Helcia, skończ zaloty, bo stanę się zazdrosny i rozwalę tę maszynkę.

- Co z energią? - Walt zaczął przychodzić do siebie. - Do licha! Lorna, natychmiast wyłącz komputer! otrząsnął się Philip, przerzucając dźwignię autopilota. Dwa sektory zgasły jak zdmuchnięte nagłym przeciągiem roje świeczek.

- Dobra. Walt, przejmij ręczne sterowanie. Ty jesteś dobry w takich wąskich kanałach.

- Przejmuję - uchwycił dźwignię i uruchomił mechanizm. Zielone oko ekranu rozbłysło plątaniny przelewających się linii, przypominających delikatnie falujące, smukłe wodorosty.

- Włącz filtry, duszę się - prosiła Lorna.

- Niema mowy - Philip otarł pot z czoła. - Dopiero za godzinę. Wytrzymasz.

- Sadysta.

- Może mam ująć energii deakceleratorom, żeby nasza ślicznotka mogła odetchnąć zapachem morskiej bryzy? - tłumaczył Philip swoim sposobem, nie żałując nieszkodliwych złośliwości.

- Już dobrze, szefie. Wiem, że jesteś najmądrzejszy. - Zajmij się czymś, na przykład poczytaj nam o tym Czerwonym Karle - wskazał na ekran.

- Poczytaj...?

- Tak, wieziemy podręczną bibliotekę, przygotowaną właśnie na takie wypadki.

- Mam lepszy pomysł. Prześpię się.

- W porządku. Przynajmniej nie będziesz marudzić. - Czy ja_ też mogę? - Helena uniosła swoją płaską, bladą twarz, która Waltowi zawsze kojarzyła się z tarczą zegara. - Chyba nie będę potrzebna...

- Walt...? Philip wolał podzielić odpowiedzialność. - Niech śpią, będziemy zmieniać się co godzinę. Jeszcze jakieś pół doby i osiągniemy zastoisko, a później skok na orbitę Karła już kosztem jego własnej energii. - Dobra. Śpijcie sześć godzin - uciął Philip - potem zmienicie nas. W rejon zastoiska wchodzimy w pełnej gotowości, nie wiadomo, co tam napotkamy - był wystarczająco ostrożny, a jednocześnie szybki w podejmowaniu decyzji, aby zostać zupełnie niezłym dowódcą.

Kobiet nie trzeba było ponaglać - prawie jednocześnie opuściły oparcia foteli i założyły opaski hipnotyczne. Ciszę sterowni wypełniły ich miarowe oddechy.

Walt pilotował spokojnie, naprowadzając statek ciągle na główny nurt, skąd uparcie spychały go drobne zawirowania. Umiejętnie omijał większe turbulencje i uskoki, mogące zagrozić ochronnemu pancerzowi pól siłowych. Plątanina wiotkich linii zamazywała się coraz częściej, powieki ciężko opadały na bolące oczy.

- Mów coś - czuł, że usypia. Olbrzymie napięcie kilku ostatnich dni dawało znać o sobie.

- Tak, tak - Philip niechętnie uniósł głowę; on też miał dosyć.

- Pamiętasz coś o tym Karle?

- Nic. Kto mógłby przypuszczać...

- No pewnie. Tylko tak pytam. Ja też znam zaledwie jego symbol.

- Możemy na chwilę włączyć...

- Nie, to zbyteczne. I tak nie jestem pewien, czy zdołamy pokryć w pełni deakcelerację aż do momentu wejścia na orbitę.

- Jak to, nie jesteś pewien? Przecież przyspieszenia rozerwą nas na strzępy. Phil, to są prędkości przyświetlne...

- Nie jestem dzieckiem, nie musisz mi tego tłumaczyć - żachnął się i gwałtownym ruchem wyłączył i tę namiastkę oświetlenia, która mdłym blaskiem dotychczas napełniała kabinę. Teraz tylko jeden ekran na zielono barwił ich zmęczone twarze.

- Lorna jest jakby trochę nie w formie - niezbyt zręcznie zagaił Philip. Walt drgnął lekko, co nie uszło uwadze tamtego.

- Zdarza się każdemu - mruknął. - A kobietom co dwadzieścia osiem dni, nie licząc okresów melancholii. - Coś taki na nią cięty? - wpadł mu w słowo. - Ona wyraźnie cię lubi...

- A ja, wstręciuch, nie porywam jej natychmiast do łóżka, prężąc męską pierś i nie sprawdzam się przynajmniej przez osiem godzin na dobę? O to ci chodziło? - Walt był zły, że dał się wciągnąć w tę rozmowę.

- Mój drogi - Philip wydawał się zaskoczony jego nagłym wybuchem - uważaj na stery.

- Nie obawiaj się.

- Wiem, że to są sprawy osobiste...

- Więc zmieńmy temat.

- ... ale jako dowódca chciałbym ci o czymś przypomnieć - dodał już bardziej oficjalnie. - Wiesz, dlaczego loty załogowe wykonuje się mieszanymi żeńsko-męskimi czwórkami?

- Wiem i wszystko rozumiem, ale zrozum i mnie, Phil zmienił ton, mówił teraz na pozór spokojnie, tak jakby tłumaczył jakiś prosty problem średnio rozgarniętemu uczniakowi. - To nie jest obowiązek, żaden regulamin ode mnie tego nie wymaga.

- Jego twórcy sądzili, że wystarczy nie zabraniać. - No i widocznie omylili się, przynajmniej w tym jednym przypadku.

- Ciekawe... - mówił Philip jakby do siebie. Dotychczas cieszyłeś się sławą niezłego kobieciarza, no i wasza matrymonialna korelacja komputerowa także wypadła nie najgorzej...

- Takie rzeczy też się analizuje? - Walt spróbował udać zdziwienie.

- Mój drogi - Philip zaczerpnął stęchłego powietrza i zakrztusił się - nie doceniasz tego aspektu sprawy. Na Ziemi możemy bawić się w fałszywą kokieterię, ale tutaj, w warunkach najwyższego obciążenia psychicznego i ustawicznego zagrożenia, liczba stresów musi być zredukowana do minimum. Psychofizjologiczne potrzeby organizmu powinno się zaspokajać w maksymalnie możliwym stopniu.

- Czyżbym źle wypełniał obowiązki? - z głosu Walta znów przebijało zniecierpliwienie.

- Nie o to chodzi. Ty i Lorna jesteście w ciągłym stresie, nie zaspokojeni, błądzicie myślami daleko, słowne utarczki są na porządku dziennym. Trudno w tym przypadku mówić o zgranej załodze, choć służbę pełnicie poprawnie. Może nadejść chwila próby, kiedy właśnie zabraknie nam tego jednego kwantu wytrzymałości psychofizycznej, którą niepotrzebnie trwonicie...

- A czy nie pomyślałeś o tym, że gdyby wszystko poszło po twojej myśli, mogłoby być jeszcze gorzej? Że intuicyjnie bronimy się przed zupełną klęską? Że coś tu nie gra?

- To ty się bronisz - mruknął i zaniósł się suchym kaszlem. - Może jednak włączymy filtry?

- Mówiłeś, że za godzinę - odparł Walt ze złością. Może zmniejszysz moc deakceleratorów?

- Nie rzucaj się, stary. Zrozum, że ja chcę tylko dobrze i jako człowiek, i jako dowódca.

- Może byś sam spróbował z obiema, jeśli tak ci to leży na sercu?

- To jest wyjście, ale w sumie spowodowałoby więcej złego niż dobrego - odparł poważnie.

- Myślałeś o tym? - Walt odwrócił się nagle, na chwilę zapominając o sterach. Czuł żal i najzwyklejszą zazdrość.

- No widzisz - zaśmiał się Philip - sam pomysł cię denerwuje. Nie, nie martw się, nie będzie tutaj układów trzy do jednego.

- Jest to mi najzupełniej obojętne - burknął i ujął ster. Na ekranie coraz szerzej rozlewała się czerwona plama zbliżającej się gwiazdy.

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


- Śpią jak zabici - Helena pełnym krytycyzmu spojrzeniem obrzuciła wypoczywających mężczyzn. Puściła drążek sterowy, który zaczął przechylać się na boki, jak gotujący się do ataku grzechotnik.

- To zabawne - Lorna mówiła powoli, swoim zwykłym, sennym głosem - ale w trakcie głębokiego hipnotycznego transu bardzo łatwo byłoby poderżnąć im gardła.

- Zwariowałaś?! Twoje żarty nie są najlżejszego kalibru. - Już dobrze, nie będę cię straszyć. Tylko, widzisz, to niezupełnie był żart. Czasem przychodzą mi na myśl takie głupstwa.

- Naprawdę zaczynam się ciebie bać. Philip powiedziałby, że jesteś niezrównoważona psychicznie. - Do diabła z Philipem! Cytujesz go jak wyrocznię. - No tak - westchnęła - o Walcie nie powiedziałabyś w ten sposób.

- Powiedziałabym dokładnie to samo - odparła chłodno. - Poza tym to nie twój interes.

- Przepraszam - bąknęła Helena, czerwieniąc się lekko, lecz nie spuszczając ciekawego wzroku z twarzy koleżanki - nie chciałam cię dotknąć.

- Czym miałabyś mnie dotknąć? - wydęła wargi Lorna. - Co właściwie dzieje się na zewnątrz? spojrzała w zielonkawe oko ekranu.

- Nic ciekawego. Dryfujemy do brzegu zastoiska. Może zbudzimy naszych panów?

- Tak... nie, na razie nie. Po co?

- No, trzeba wyjść w przestrzeń z tego bajora. - Możemy zrobić to same. Nawet regulamin przewiduje takie sytuacje.

- Lecz tylko wtedy, gdy ryzyko jest mniejsze od jednej setnej.

- Poradzimy się - Lorna przerzuciła dźwignię komputera i podała parametry operacji.

- Ryzyko manewru mniejsze od trzech razy dziesięć do minus trzeciej - meldował bezosobowy głos limitowane niezawodnością podzespołów statku. Wyjście można rozpocząć za pięćdziesiąt dwie minuty. Okres trwania manewru: cztery koma pięć. Wielkości czasowe podane w zaokrągleniu w górę do pół minuty.

- Wyłącz go, szkoda energii.

- Dobrze, już się robi. Może astronom rozejrzy się po okolicy?

- Po co? - Helena wzruszyła ramionami. Nie znosiła, jak ktoś wtrącał się w jej profesjonalne sprawy. Zresztą jak wszyscy członkowie załogi.

- Ach, chciałam po prostu zobaczyć tego Karła. To takie piękne: czerwone morze płomieni...

- Co za romantyczny cybernetyk. Powinnaś była zostać poetką - roześmiała się Helena. - Masz swojego Karzełka - włączyła boczne ekrany. Na jednym z nich zapłonęła czerwona tarcza gwiazdy.

- Za każdym razem urzeka mnie taki widok. Czy tam, w temperaturze sześciu tysięcy stopni, mogłaby istnieć jakaś forma życia?

- Pięciu tysięcy dwustu - poprawiła Helena, odczytując dane. - No, wszystko w normie. Natężenie promieniowania na zwykłym poziomie, obecności meteorów ani obłoków gazowych nie stwierdzono. Obserwacje poczyniono zgodnie z regulaminem. Zadowolona?

Lorna nie odpowiedziała, wpatrzona w pałający czerwonym blaskiem ekran. Zupełnie jakby dostrzegała jakieś potwory, przemykające pośród plazmowych chmur.

- Aha, zapomniałam o mapie gwiazdowej. Ale do tego potrzebny mi jest twój komputer. Hej, zbudź się, marzycielko!

Lorna drgnęła i spojrzała nieprzytomnym wzrokiem. - Oj, naprawdę potrzebny ci... - mruknęła Helena, lecz w porę ugryzła się w język. - Włącz komputer, cybernetyku.

- Dobrze, nie krzycz tak.

- Helena do centralnego komputera. Symulowany i rzeczywisty obraz mapy nieba na monitor trzeci komenderowała. - Sprzężenia sektorowe, przesunięcie fazowe wibracyjne uruchamiane ręcznie.

- Dlaczego nie puścisz analizatora?

- Za dużo żre.

- Przecież za godzinę otworzymy anteny.

- To dopiero za godzinę. Wolę nie ryzykować. Helena dostroiła obraz, zoptymalizowała wzmocnienie. Gwiazdy rozpaliły się nienaturalnie mocnym blaskiem, wyglądały jak garście lśniących pereł rozrzuconych po czarnym aksamicie. Po włączeniu wibratora obydwa nałożone na siebie obrazy: rzeczywisty i symulowany, desynchronizowały się pionowo z dużą częstością, co dawało wizualny efekt migoczących przecinków w miejscu niedawnych świetlnych punktów.

To wszystko podoba mi się coraz bardziej - sennie myślała Lorna. Przynajmniej od strony kolorystycznej: na tle czarnego,, naznaczonego niebieskimi lampkami nieba jasny węzeł włosów Heleny, z boku zaróżowiony blaskiem Czerwonego Karła, świecącego z sąsiedniego ekranu... A może wziąć już plynn? Wtedy w przestrzeni zaczną krążyć niebieskie gazowe latarnie z płomykami jak sople lodu, a włosy dziewczyny rozwieje gorący wiatr od słońca, buchającego splotami czerwieni ze wszystkich monitorów.

- ...już niedługo. A ta wariatka śpi!

- Słucham? - Lorna z trudem otrząsnęła się z sennego zamroczenia.

- Jeśli myślisz, że sama wyprowadzę statek z tego cholernego zastoiska, to naprawdę jesteś w błędzie. Natychmiast budzę Phila i Walta.

- Nie - zaprotestowała słabo. - Poczekaj, już wszystko w porządku. Tak długo zmieniałaś sektory, że zdrzemnęłam się trochę.

- Raptem pięć minut. A tak w ogóle to Phil powinien cię zbadać. Wyglądasz nieszczególnie - Helena patrzyła na nią ze złością.

- Robił to już kilka razy. Nie o takie badanie mi chodzi - uśmiechnęła się Lorna.

- Domyślam się - rozchmurzyła się wreszcie. - No, weź się w garść. Za dziesięć minut wychodzimy w przestrzeń. Ale zrobimy im niespodziankę! Wskazała na śpiących i po dziecinnemu klasnęła w dłonie.

Plynn! Trzeba go zażyć. Senne otumanienie, powracające falami, to znak, że już. Potem wszystko przybierze inne barwy, no i ten blask, chlustający jak przez otwarte w słoneczny dzień okna! Walt stanie się męski, szeroki w barach, piękny... Musi być dla niego dobra, cała złość i żal pójdą w niepamięć, każde spojrzenie wywoła dziwny, niepokojący dreszcz...

- Chociaż i tak zbudzą się, mają program - głos Heleny dobiegał z daleka, jakby przebijał się przez grubą ścianę.

- Ale już po wyjściu. Raz się przeliczyli - odparła _z przewrotnym zadowoleniem. Wszyscy powoli głupiejemy w tej kosmicznej izolatce - pomyślała nie bez odrazy do siebie i do nich wszystkich.

- To niemożliwe! - podniesiony głos Heleny wpadł w wiercący uszy dyszkant.

- Co? - niezbyt przytomnie burknęła Lorna, lecz zaraz zobaczyła go: na tle migoczących jak bożenarodzeniowe świeczki niebieskich ogników lśnił wyraźny, silnie promieniujący punkt świetlny.

- Przeoczenie przy sporządzaniu mapy? - Jak można nie zauważyć gwiazdy

- ...Helena do centralnego komputera. Sprawdzić punkt o największej jasności w sektorze E-5 trzeciego ekranu.

- Źródło światła pierwszej jasności gwiazdowej komunikował matowy głos - nie występujące na mapie symulacyjnej. Sugestie: pomiar odległości i badania teleskopowe.

- Tyle wiem sama. No, moja miła, co o tym myślisz? odwróciła się do Lorny.

- Nowa gwiazda, dotychczas nie skatalogowana? Planetoida?

- Ten Karzeł nie ma planet ani planetoid.

- Teleskop rozbity... ale można próbować zmierzyć odległość.

- Na to też wpadłam. Pierwszy namiar już mam. Zobaczę, może da się uzyskać szacunkowy wynik. Chociaż wątpię, bo przy odległościach tego rzędu... Chwilę manipulowała przy aparaturze, po czym spojrzała na Lornę nie widzącym wzrokiem, jakby wypatrywała kogoś daleko za jej plecami.

- I co? - nie była w stanie powstrzymać cisnącego się na usta ziewnięcia.

Helena nie odpowiedziała i znów pochyliła się nad aparaturą. Ciche miauknięcia sygnalizacji kontaktowej włączanych obwodów układały się w jakąś dziwną, przypadkową melodię, w kosmiczną kołysankę...

- To coś jest tutaj - jej głos był zduszony, słowa z trudem przechodziły przez gardło. - Na orbicie wokół Karła, niecałe sto milionów kilometrów od nas.

Lorna czuła wagę wypowiadanych słów, chociaż doznania z zewnątrz musiały przebijać się do niej przez coraz szczelniej zamykającą się powłokę, przez duszny kokon z gęstej, splątanej przędzy.

Wstała i chwiejnym krokiem przeszła do toalety.

Z niklowanego pudełka wyłuskała sztywnymi palcami małą drażetkę i włożyła do ust. Nie mogła przełknąć, suchy język z trudem dotykał podniebienia. Wreszcie rozgryzła; rozlewającą się po ustach gorycz wypłukała pijąc łapczywie letnią wodę wprost z kranu. Stanęła za Heleną, oparła się o krawędź fotela. W ciemnej tafli ekranu, pośród srebrnych okruchów gwiazd, widziała siebie: wysoką i smukłą, z dumnie uniesioną głową i ciemną falą rozpuszczonych włosów. Zdawała sobie sprawę ze swojej urody: była piękna i na Ziemi, i tutaj. Więc dlaczego... ale to przecież nieważne. Zaraz zbudzi go, a potem wystarczy spojrzenie czy dotyk dłoni, aby odczuwać to samo, co w najbardziej szalonym uścisku. - Co znalazłaś? - spytała Heleny, patrząc z wyższością w jej płaską twarz. I ten kartoflowaty nos, nie, nie rozumiem, co Phil w niej widzi - myślała z dezaprobatą. Tylko włosy ma ładne, złoto i szkarłat, rozwiane teraz gorącym wiatrem.

- Ten ob... biekt musi promieniować albo ma olbrzymią powierzchnię - Helena jąkała się z podniecenia, tym razem nie zwracając większej uwagi na euforyczny stan towarzyszki. - Ja... kaś nie skatalogowana stacja badawcza? Może boja sygnalizacyjna? Zbudź ich, Lorna, n... na miłość boską... !

- Nie ma mowy - rzuciła zdecydowanie, siadając w fotelu i zapinając pasy. - Natychmiast wychodzimy z tego bajora, bo zdryfujemy znowu na sam środek. Lorna do centralnego komputera! Polecam przeprowadzenie operacji wyjścia z zastoiska energii w przestrzeń.

- Przyjąłem. Wobec braku szczegółowych instrukcji przeprowadzam najprostszy wariant manewru. Przejmuję sterowanie statkiem.

- Czyś ty naprawdę zwariowała? Przecież to jest... niedopuszczalne - Helena aż uniosła się w fotelu.

- Zapnij pasy!

- ...będę meldował na bieżąco. Rozpoczęcie manewru za cztery minuty. Procedura standardowa: hamowanie chwytakami energii do szybkości zero względem zastoiska i wyjście za pomocą napędu fotonowego. Uwaga: stan zapasu energii krytyczny. Wyjście na minimalnej prędkości, czas trwania: piętnaście minut... - Przecież należy ogłosić gotowość drugiego stopnia! Prz... ed nami nieznany obiekt.

- Przyjmuję pełną odpowiedzialność. Nie możemy odwlekać ładowania baterii.

- To ty mówisz o odpowiedzialności?!

Popatrz na siebie... - nie wytrzymała Helena.

- Nie dyskutuj - Lorna tylko nieznacznie podniosła głos. - Phil zrobiłby w tej sytuacji to samo. Żeby cokolwiek przedsięwziąć, musimy jak najprędzej mieć energię. Inaczej jesteśmy tylko unoszoną przez prąd łupiną. Zaś jeśli chodzi o myślenie, robię to teraz znacznie sprawniej od ciebie i świetnie o tym wiesz zakończyła, akcentując ostatnie słowa.

Helena zacisnęła dłonie, lecz przemogła się i zapięła pas. W kabinie zawisła ciężka cisza.

Czerwony blask, wypełniający sterownię, był jak łuna dalekiego pożaru. Lorna przez półprzymknięte powieki widziała pełgające po ścianach i suficie płomienie, liżące pulpity i ekrany, wysuwające gorące języki w ciemną przestrzeń, w stronę rozsypanych pośród czerni brylantów... Walt... gdzie on jest teraz, chciałaby dotknąć jego szerokiej, włochatej piersi, unoszonej miarowym oddechem...

- ...Uwaga, za pół minuty uruchamiam silnik fotonowy. Wszystkie konieczne do przeprowadzenia manewru podzespoły pracują normalnie. Uwaga, za dziesięć sekund uruchamiam silnik....

Zaraz znajdą się w przestrzeni i będą mogli rozłożyć _ potężne lustra pól, chłonących energię. Promienie Karzełka przydadzą się na coś, zamiast ginąć w dalekiej pustce - ułożyła wygodnie głowę i rozluźniła mięśnie. Niewielkie, lecz ostre szarpnięcie, niecałkowicie skompensowane przez deakceleratory, lekko podrzuciło jej bezwładne ciało, przeniknęło nerwy skurczem strachu, spłynęło gorącym prądem po brzuchu, aż zabolało dziwnie i piekąco, ale jeszcze nie była to rozkosz, bo zbyt wiele miała w sobie lęku.

- ...Statek opuścił zastoisko energii i znajduje się w wolnej przestrzeni. Manewr przebiegł bezawaryjnie...

- Lorna do centralnego komputera: rozepnij maksymalną liczbę pól energochłonnych do ładowania baterii.

- Rozpinam dwa pola, mechanizmy trzech pozostałych wymagają naprawy. Przystępuję do ładowania baterii. - Możesz ich budzić - pozwoliła Helenie, która i tak już klęczała przy fotelu Philipa, ściągając z jego głowy hipnotyczną opaskę.

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


Wisiała przed nimi jak wielka dojrzała brzoskwinia, lekko spłaszczona żółta kula skąpana w jasnym cynobrze, z bladymi, przesiąkającymi od wewnątrz, rozmytymi plamami rumieńców. Jej dziwnie gładką, nie zrytą meteorytami i nie pokruszoną erozją powierzchnię otulała gruba warstwa ciężkich, mało aktywnych gazów.

- Co o tym sądzicie? - spytał ostrożnie Philip zaraz po dokonaniu wstępnych obserwacji.

- Nie skatalogowana planeta - Helena lubiła zabierać głos jako pierwsza.

- To jasne - żachnął się. - Co więcej?

Lorna zajęta była głównie Waltem, ale równocześnie bezwiednie śledziła wątek prowadzonej rozmowy i obserwowała wyświetlane na ekranie wyniki automatycznie prowadzonych badań i analiz. Jak zwykle w tym stadium pobudzenia, wszystkie zmysłowe kanały percepcyjne miała szeroko otwarte. Odezwała się głębokim, lekko drgającym głosem.

- Według mnie istnieją tylko trzy możliwe wyjaśnienia. Po pierwsze: planetę z jakichś bliżej nie określonych powodów pominięto przy sporządzaniu mapy Kosmosu...

- Bzdura - wpadł jej w słowo Walt. - Przeoczenie globu takich rozmiarów jest niemożliwością.

- Lorna nie mówiła o przeoczeniu - wtrącił Philip. Chodzi o pominięcie, co jest znacznie szerszym pojęciem.

- To też nie wydaje się logiczne. Dalekich kosmicznych ekspedycji już od dawna nie dzieli się na cywilne i wojskowe. Dysponujemy zawsze pełnym zasobem informacji.

- Istnieje też ewentualność - Lorna mówiła półgłosem, jakby do siebie - przechwycenia globu przez Karła już po sporządzeniu mapy. Planeta mogła być kosmicznym podróżnikiem lub przybłędą, zależnie od punktu widzenia.

- Tak, to jest możliwe. Trzeba porównać składy chemiczne planety i gwiazdy - Philip, zafrasowany, pocierał dłonią policzek.

- Dotychczas nie ustalono definitywnie, czy nasz Księżyc został kiedyś przechwycony przez Ziemię, a wy chcecie tutaj... - Walt był wciąż kontra.

- Tutaj problem może być prostszy - uciął Philip. Jaka jest trzecia hipoteza? - zwrócił się do Lorny.

- Trzecia mieści w sobie wszystkie pozostałe, na których przedstawienie nie stać nas w tej chwili wydęła wargi w bezgłośnym uśmiechu. - Bo chyba nie sądzisz, że właśnie dotarliśmy w tych dywagacjach do granic pomysłowości Natury?

- Nie czas na zabawę w słowa - burknął Walt. - Co robimy?

- Należy skompletować standardowy zespół danych o planecie i po powrocie nanieść go na mapę. To chyba nasz obowiązek - Helena nie miała wątpliwości.

- Też tak myślę - przytaknął Philip. - Tym bardziej że automaty nie uporają się tak szybko z usterkami naszego statku. Paskudnie nam się wtedy dostało. Czy są pytania?

- Ponieważ i tak nie mamy co robić, możemy rozszerzyć program badań - znów zaproponowała Helena. - Na przykład: zejście załogowe...

- Jak będzie po co - Walt wzruszył ramionami. Automatyczne sondy zwykle wystarczają w zupełności. - Nie zapominajcie - Lorna odkaszlnęła, daremnie usiłując pozbyć się chrypki - że mamy do czynienia z nieco zagadkową planetą, która pojawiła się w tym miejscu nie wiadomo skąd.

- No właśnie. Może w środku aż roi się od myślących, ale jadowitych jaszczurek albo wściekłych pasikoników? - zaśmiał się Walt, a Helena zawtórowała mu piskliwym głosem.

- Na wszelki wypadek zastosujemy dodatkowe środki ostrożności - wkroczył Philip. - No dobrze. Zaczynamy od sondy. To potrwa parę minut.

Lorna stanęła tuż za Waltem, delikatnie objęła oparcie jego fotela. Zdawało się jej, że dłoń ledwie muskająca silne, męskie ramię sama przenika pod cienką materię koszuli, prześlizguje się po gładkiej skórze, chłonie ciepło napiętych mięśni. Trwało to chwilę, sekundę, a może minutę, godzinę?

Otrząsnął się niecierpliwie, jakby odganiał natrętną muchę, lecz to przelotne dotknięcie wystarczyło jej, aby sufit, ściany i aparaturę pokryły niecierpliwie pełgające jęzory płomieni, aby Czerwony Karzeł napuścił przez otwarte monitory czeredę niesfornych gnomów, pilnie strzegących zakazanego, upragnionego skarbu. Pod czaszką, w tyle głowy i na skroniach, poczuła znajomy ucisk, powodujący zamazanie postrzeganego obrazu.

- Zrobić ci kawy? Mamy przecież przerwę w programie - obcy głos przechodził przez jej gardło, ze zdziwieniem słuchała melodyjnych, głębokich dźwięków, pokrytych delikatną patyną zmysłowej chrypki, które posłuszne komu? czemu? układały się w głoski, sylaby i słowa.

- Dziękuję. Nie mam ochoty - aż skuliła się, obronnym gestem wciągnęła głowę w ramiona, przygarbiła plecy. Lecz przed dudniącym głosem nie było schronienia, rozbrzmiewał bowiem we wnętrzu jej głowy, targał brutalnie pajęczą konstrukcję ucha wewnętrznego, wbijał się kaskadą grzmiących dźwięków w sam środek mózgu.

- A może jednak, i tak tam idę, sama mam ochotę prosiła nie dając za wygraną, zniżając głos do szeptu nabrzmiałego pokorą i niepokojem.

- Sam sobie zrobię, nie potrzebuję kelnerki - Walt podniósł się gwałtownie, boleśnie przyciskając jej dłoń do oparcia. Syknęła bardziej po to, by zwrócić jego uwagę.

- Przepraszam - mruknął, będąc już w połowie drogi do kuchni. Poszła za nim sztywno jak automat, odprowadzana uważnym spojrzeniem Philipa i Heleny. - Wariatka - szepnęła odrobinę za głośno.

- Raczej biedna kobieta - Philip próbował mówić spokojnie, lecz głos drgał mu wyraźnie, połykał i zniekształcał głoski. Starał się opanować, ale za każdym razem sceny, rozgrywające się między Waltem i Lorną, łączące w sobie elementy widowiska walki kogutów i pokazu erotycznego na żywo, także u niego budziły jakieś atawistyczne popędy i żądze, trudne do jednoznacznego zdefiniowania.

Lorna, słaniając się lekko, z rękami bezwładnie jak u szmacianej lalki puszczonymi wzdłuż tułowia, pieściła wzrokiem swojego Walta, uświęcała każdy jego trywialny ruch. Mitologizowała postać przeciętnego mężczyzny, ciskała się w oparach narkotycznej wizji jak ryba w płytkiej, mętnej wodzie, rozpaczliwie poszukująca wyjścia na pełne morze. Przepełniała ją zwielokrotniona miłość i gorycz smutku, stanowiącego nieodłączne dopełnienie każdego prawdziwego uczucia.

- Dlaczego, Walt? Przecież moglibyśmy... - zbliżyła się, widziała jego twarz w deformującym powiększeniu, każdą zmarszczkę w kącikach oczu i każdy niewygolony włosek.

- Bo nie - odparł ze śmieszną złością. - Widocznie te rzeczy już mnie nie bawią.

Patrzyła jak urzeczona w szparki jego oczu, przenikała przez ciemną chłodną taflę okolonej tęczą źrenicy, jak wygłodniały motyl piła nektar z tego tylko na moment rozchylonego kielicha nie czując, jak bardzo się poniża.

- A wszystkie twoje Ewy, Marie, Elżbiety i Anny?

- To było. Rozumiesz?! - zbliżył twarz, na powiekach położył się ciepły powiew oddechu. Mówił coś jeszcze, czy krzyczał, ale nie słuchała, nie chciała rozumieć, ważna była już tylko jego bliskość, ciepło, zapach, smak skóry... Opadła całym ciężarem, a raczej runęła naprzód, jak nurek rzuca się w morską otchłań. I tylko gdzieś po powierzchni świadomości błąkała się z trudem torująca sobie drogę myśl, że jeszcze nigdy tak nie było, że dzieje się coś dziwnego... Może jej roztrzęsione wtedy palce nie oddzieliły odpowiedniej dawki? Ale co tam, może i może... to nieważne, teraz nadchodzą chwile istotne, przełomowe. Wzbiera w niej wulkan, który spali nerwy, mięśnie i wnętrzności, lecz jeszcze przedtem w szalonej sekundzie kulminacji skręci je w ekstatycznej konwulsji.

- To już przechodzi wszelkie granice - Walt był naprawdę wystraszony, podnosząc z podłogi bezwładne ciało dziewczyny. Krew z jej rozbitej wargi mieszała się ze spływającymi po policzkach łzami. - Phil, zrób coś wreszcie! Jesteś w końcu lekarzem i dowódcą tej cholernej ekspedycji! - krzyczał bezradnie.

- Załoga na miejsca! - z głosu Philipa przebijało podniecenie. - Na monitorze centralnym obraz z sondy. Na powierzchni planety widoczne niezidentyfikowane obiekty. Uwaga! Zarządzam pogotowie pierwszego stopnia.

Walt jednym skokiem znalazł się w sterowni; w napięciu nie od razu odszukał wzrokiem właściwy ekran. Żółtobrunatna płaszczyzna naznaczona była wysypką ciemnych punktów, zasadniczo grupujących się w narożach i środku hipotetycznego kwadratu. Pewna liczba punktów, usytuowanych w jednakowych odstępach, wyznaczała okrąg, w którym wpisany był ów kwadrat.

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


Już za osiem godzin - myślał Walt, spoglądając na zegarek i przewracając się z boku na bok na wąskiej koi. Obok, za cienką ścianką, która powinna być dźwiękoszczelna, czuł i słyszał, a może tylko czuł, bezsenną obecność Lorny. Dlaczego ona nie śpi? Czego od niego chce? Kobiety. Jakie nudne byłoby bez nich życie. Blondynki, brunetki, smukłe i wiotkie, zwarte i o toczonych kształtach, małe i filigranowe, duże i o rasowym wyglądzie, wszystkie, niezależnie od poczucia obowiązku, pragnienia stabilizacji życiowej czy instynktu macierzyńskiego, miały w mniejszym lub większym stopniu wrodzoną kokieterię, w oczach każdej pojawiał się co pewien czas psotny chochlik, no i w końcu żadna nie potrafiła wyprzeć się marzenia o jakimś bliżej nie określonym szaleństwie, najchętniej w tygodniu poza obowiązującym kalendarzem, kiedy to można zatracić się choćby raz w życiu.

On, Walt, miał szczęście dość często bliżej określać te wyimaginowane szaleństwa. Nie obdarzony żadnym szczególnym przymiotem czy też wyróżniającym atrybutem męskości, jednak przyciągał kobiety; po prostu sięgał i zwykle dostawał, czego chciał.

- Do diabła - zaklął i wyjął opaskę hipnotyczną, lecz zaraz odłożył ją z powrotem. Trzeba przemyśleć wszystko przed jutrzejszą operacją, ułożyć sobie w głowie po kolei. Siłą skierował uwagę w inną stronę. Pustynna planeta, najprawdopodobniej przechwycona nie dawno przez Karła. Gęsta atmosfera, złożona z gazów szlachetnych i azotu, musiała powstać z zakrzepłych stałych złóż dopiero pod działaniem ciepła gwiazdy. Trudno wyobrazić sobie piekło, jakie rozszalało się wtedy na jej powierzchni! To tak jakby miliony ton zestalonych gazów wrzucić do ciepłego oceanu. W nagłym kataklizmie powierzchnia planety musiałaby ulec daleko idącym przeobrażeniom, powinna ukazywać teraz świeże rany rozdartych skał. Jest zaś gładka jak zakrzepłe bazaltowe morze, pokryte pianą lekkiego piasku.

Dlaczego właśnie on ma tam iść? Sam się zgłosił i bronił swojej kandydatury, tak wyszło. W końcu był najodpowiedniejszą osobą do spełnienia samotnej misji. Nie chciał wziąć Lorny, jej obecność i spojrzenia zbitego psa nie pozwalałyby na koncentrację.

- Dlaczego właśnie ty? - Philip kłuł go badawczym, lecz pełnym aprobaty spojrzeniem.

- Ty jesteś dowódcą; musisz zostać - wytrzymał świdrujący wzrok.

- Mógłbyś zostać nim po mnie, gdyby...

- Nie. Ktoś, kto mianował ciebie, wiedział, dlaczego to robi. Kwestia optimum. Poza tym... ty i Helena... nie należy rozdzielać zgranego, dobrze funkcjonującego tandemu.

- A Lorna? - wyliczał dalej Philip, już chyba tylko z obowiązku.

- Lorna? - wzruszył znacząco ramionami i obaj nie musieli mówić niczego więcej. Na pewnych etapach pobudzenia Lorna była sprawniejsza niż w zwykłym stanie, ale nigdy nie reagowała normalnie.

- Właściwie powinniście zejść we dwójkę, tak zaleca regulamin - mówił Philip bez przekonania.

- Nie - odparł zdecydowanie i znowu nie musiał tłumaczyć, dlaczego.

A teraz poci się na wąskiej koi i czeka chwili, w której brzemienna żywym ładunkiem sonda pomknie wprost w żółte oblicze tego cholernego globu.

Gdyby tak można było nawiązać łączność z Ziemią, zapytać, poradzić się... Ech, nic nie poradziliby, niczego genialnego nie wymyślą, nawet gdyby odpowiedź przez jakąś pod- czy nadprzestrzeń mogła nadejść w ciągu kilku dni...

Jeśli zginie... Nie, to przecież nieprawdopodobne: tylko inni giną czy to śmiercią naturalną, czy w wypadkach, czy też zostają zamordowani lub sami wyznaczają sobie kres, ale on nie... Czy to możliwe, żeby i jego ciało mogło być darte, miażdżone w sposób nieodwracalny; czy czułby wtedy poprzez niknący już ból nagłą senność, otumaniający bezwład, zwiastujący koniec? Czy byłoby tak samo, jak w pierwszym etapie narkozy, kiedy duszący ciężar wypiera osuwający się w mrok ostatni obraz? Czy może czułby się jak po tęgim pijaństwie? A może otworzy się jakiś tunel, przejście do innych bytów, tyle razy opisywane przez ludzi odratowanych ze stanu śmierci klinicznej?

Śmieszna nadzieja, niepoprawny optymizm człowieka, trzymającego się nici życia do ostatka, do końca mrówczo zakrzątanego wokół własnych drobnych spraw...

Ale w końcu dlaczego ma zginąć? To przecież tylko jeszcze jeden zwiad w asyście wszelkich możliwych technicznych ubezpieczeń, czego się tu obawiać. Może tych zabudowań na powierzchni planety? Owszem, są zagadkowe, analogiczne do ludzkich. Po prostu - ludzkie. Jakaś opuszczona, dawno wyludniona baza. Dlaczego? No, przecież nie musieli tam żyć do końca świata, na Ziemi też spotyka się ruiny porzuconych osiedli. Właściwie mogliby zostawić w spokoju tę idiotyczną planetę, zignorować obecność zagadkowych formacji na jej powierzchni, wytłumaczyć się serią ciężkich awarii i prawie całkowitym wypaleniem energii przez działo anihilacyjne podczas zderzenia z rojem meteorów, w ogóle dać sobie spokój, przecież z zaplanowanych zadań wywiązali się z nawiązką, jeszcze na dodatek odkryli nowy glob... Boi się. Jest tchórzem, zwykłym tchórzem.

Nie. To nie całkiem tak.

Żyć, żyć za wszelką cenę. Ważne, jedyne zadanie życia nie zostało wykonane. To nic, że nie wie jeszcze, na czym to zadanie ma polegać, później przyjdzie czas namysłu. Na razie trzeba wywinąć się czyhającej zewsząd śmierci. Najgorszą z możliwych jest śmierć bezsensowna, taka, jaką zadają sobie ludzie z premedytacją, przemyślnie stosując do tego całą potęgę techniki. Dlatego uciekł z Ziemi, spędzał całe lata na możliwie odległych kosmicznych szlakach, skąd słońce widoczne było jako ledwie tląca się gwiazdka podrzędnej wielkości. Tutaj także istniało ryzyko, kto wie, czy nie większe nawet, ale miał chociaż pewność, że wszystkie środki techniczne służą ochranianiu i podtrzymywaniu życia, a nie jego unicestwianiu, i że w imię ludzkiej solidarności każdy gotów jest nieść pomoc, a nie walczyć, żeby zabić. Znów miękki szelest ze ścianą, może stukanie w dźwiękochłonną płytę. Lorna. Myśli rozbiegły się, pomknęły nowym torem.

Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, ciepła radość wypełniła mu pierś, ciekawość i niepewność rozładowały się w szerokim uśmiechu. Więc to jest jego towarzyszka na najbliższe lata, istotna część świata, który miał być mu domem i tworzywem zarazem. Wysoka, wiotka, zgrabna, z cienką talią i kształtnymi biodrami - jedna z tych, jakie lubił. Zamknął jej dłoń w swoich i już wtedy, na samym początku, zauważył w żółtych, kocich oczach coś niepokojącego, czego nie potrafił określić. Okazała się inteligentna i dowcipna, rozmowa sprawiała mu prawdziwą przyjemność, lecz ostudził go jej pierwszy odruch - wstała i przyniosła mu koktajl, a potem sprzątnęła kubki. I przy tym to wyczekujące, spokojne spojrzenie, usiłujące odgadnąć, przewidzieć, wyprzedzić jego myśl. Tak uległe, że zrobiło mu się mdło. Ona należała już do niego, zanim tu przyszedł, stanowiła jego absolutną własność w beznadziejny, budzący sprzeciw sposób.. .

Próbował przemóc się, zrezygnować z pierwszego etapu flirtu, zalotów, zdobywania. Nie potrafił. Znał ten typ kobiet, których nie trzeba zdobywać, bo same są zaborcze swoją uległością. Uciekał od nich, gdzie pieprz rośnie. Jeśli sam czynił krok, łudził się, że wie, jak się cofnąć. A może najważniejsze było to, że po prostu musiał czuć się zdobywcą?

Po nieudanych wymuszonych zbliżeniach zaczął traktować ją z góry, obcesowo, niegrzecznie. Pewna zdobycz wymknęła się jej z rąk. Uderzenie było zbyt silne, zawód zbyt nagły i bolesny, żeby miał czas na zastanowienie, wypracowanie taktyki. Odłożyła wszystko na później, a tymczasem uciekła w złudny świat wizji, plynn stał się jej przyjacielem i kochankiem. Było jej źle, a jednocześnie tak dobrze, jak nigdy dotychczas. - Idiotka - warknął, zły na nią i na siebie. Idiotyczny skomputeryzowany sztab ziemskich psychologów.

Trudno, tak się ułożyło. Dobrze, że ocaleli z meteorowego pogromu. No, a teraz ta znajda, planeta z zagadkową bazą. Gdzie podziali się ludzie? Uciekli? Umarli? Może zdziesiątkowała ich zaraza, a może padli ofiarą inwazji z zewnątrz? Ziściło się odwieczne marzenie ludzkości, jej najlepsi przedstawiciele weszli w kontakt z innymi? Nagle przeniknęło go niejasne podejrzenie, zakiełkowała myśl, która po chwili przybrała kształt nieprawdopodobnej, ale realnej koncepcji.

Włączył interkom i długo wywoływał Philipa.

- Helena? Co się stało? - spytał nieprzytomnie, nagle wyrwany ze snu.

- To ja, Walt. Nie denerwuj się, wszystko w porządku. - Czego chcesz? - Phiłip w takich chwilach nie grzeszył zbytkiem uprzejmości.

- Czy my - oblizał suche wargi - rzeczywiście dysponujemy pełnym zasobem informacji?

- O co ci chodzi? - nie kojarzył.

- Phil, ja tam jutro idę. To nie jest zabawa.

- Ach, to. Myślisz o mapie?

- Tak. I o pełnej legendzie do niej.

- Dysponujemy kompletnym zestawem danych.

- Stary, przypomnij sobie. Dowódca powinien wiedzieć więcej od nawigatora. Jest przecież zupełnie możliwe istnienie jakiegoś drugiego czy trzeciego obiegu informacji, przeznaczonych nie dla takich pionków jak my. W końcu nie wszyscy muszą mieć do nas pełne zaufanie, prawda?

- Nie, Walt - Philip odezwał się po chwili milczenia nie wiem niczego o drugim obiegu informacji. I nie sądzę, aby w ogóle istniał. Moglibyśmy przecież przypadkowo natknąć się na te obiekty...

- Właśnie - podchwycił. - Istniałoby realne zagrożenie.

- Nie myśl o tym - w jego głosie znać było wahanie. - Wypocznij przed akcją. Masz coś jeszcze?

- Zaraz - oddychał ciężko. - Tak, mam. Chcę zorganizować seans psychotroniczny.

- Z Lorną?!

- Dlaczego nie. Ona zawsze jest świetnym medium, niezależnie od... stanu pobudzenia.

- Ty naprawdę w to wierzysz?

- Nie chodzi o wiarę. Stwierdzono bezspornie, że w pewnym procencie przypadków...

- Dobra, dobra. Znam to na pamięć. Teraz daj pospać.

- Nie. Zrobimy to zaraz. Pozostały dwie godziny. Pamiętaj, że to ja, nie ty, schodzę na tę cholerną planetę.

- Do licha! - zaklął ze złością. - W porządku. Już wstaję. A ty wyciągnij z łóżka Lornę i daj znać do sterowni, niech Helena szykuje aparaturę.

Prowadził ją pod rękę - chwiała się i potykała, włosy spływały w nieładzie ciemnymi strumieniami, ramionami wstrząsały co chwila konwulsyjne dreszcze. Czuł litość połączoną z zażenowaniem i jeszcze głęboko ukryte, niejasne poczucie winy, a w końcu wstyd, że ona, ten strzęp człowieka, obarcza go odpowiedzialnością.

A może także trochę przewrotnego zadowolenia, że to właśnie on jest powodem całego splotu namiętności. Jak najwygodniej ułożyli biernie poddające się ciało, podłączyli wzmacniacze. Ledwie dostrzegalnie poruszała sinymi wargami, szeptała w kółko: „Zaraz przejdzie, jest mi tylko zimno". Napięte, fioletowo pożyłkowane powieki zakrywały wypukłe gałki oczne.

- Nie myśl o tym, staraj się przez chwilę nie myśleć wcale. Odpręż się, jesteśmy tu z tobą, ja i Walt, jest nam wszystkim lekko, przyjemnie...

Ciałem dziewczyny nagle rzuciło, zagryzła świeżo zakrzepłe pęknięcie wargi. Pokazał się ciemny koralik krwi.

- Prze... praszam. Naprawdę staram się współdziałać. - Wiem. Spróbujemy oddalić się od potoku myśli powtarzając klucz. Uwaga: każdy powtarza swój klucz... Myśli odpływają wzburzoną, najeżoną falą, pozostaje spokojna, przezroczysta toń... Na dnie widać piasek, możesz odróżnić każde ziarenko... Obserwujesz warstwy toczonego leniwym prądem piasku, chociaż nie musisz nachylać się nad nimi. Ciało nie jest potrzebne, ciało spoczywa gdzieś daleko, pozostają oczy...

- Widzę... chmury... ,

- Nie ma chmur, to przypadkowe strzępy myśli. Patrz przez nie, one odpłyną, już odpływają.

Leżała teraz zupełnie spokojnie, ciało porażone całkowitym bezwładem, nogi rozrzucone byle jak, regularność rysów twarzy zniekształcona grymasem rozluźnionych mięśni szczęk i policzków. Ujął biały, zimny przegub dłoni, chcąc skontrolować puls, lecz Philip odsunął go zniecierpliwionym gestem.

- Chmury zniknęły, widzisz żółtą powierzchnię planety... tam chcemy zejść...

- Nie!! - krzyknęła tak głośno, że wszyscy drgnęli, a Helena wydała cichy jęk. - Nie... bo te oczy, one są tak blisko... to niesamowite...

- Dlaczego nie? Widzisz niebezpieczeństwo? - głos Philipa drżał lekko.

- Nie wiem... te oczy... nie wiem. - Widzisz domy?

- Tak. Dużo. Magazyny. Oni wszystko zostawili.

- Kto?

- No, ludzie... nie wiem.

- Dlaczego?

- Nie... wiem...

- Czy jest tam ktoś żywy?

- Chyba tak... to te oczy... ja już nie mogę - zaczęła rzucać głową w zwierzęcym odruchu obrony.

- Jeszcze jedno pytanie: czy widzisz ludzi?

- Nie widzę... tak, wielu ludzi... wszyscy patrzą w jedno miejsce... stają się przezroczyści, przez nich widzę pustynię... oooch! - spokojne dotychczas ciało zesztywniało i wygięło się w łuk.

- Co jest w tym miej...

- Zbudź ją natychmiast! - Walt zacisnął szczęki, dłonie zwinęły się w pięści.

- Spokojnie, właśnie to robię. Lorna, oddalasz się, otaczają cię chmury, powraca fala myśli, wchodzisz w materialny świat, potrzebujesz znów ciała, odzyskujesz władzę nad mięśniami. To było piękne, dziękujemy ci, moja droga - sunął końcami palców po jej czole i skroniach - lekko masował osłonięte powiekami gałki oczne.

Napięcie ciała zelżało, wciągnęła głęboko powietrze i westchnęła.

- Masz swoją wyrocznię - Philip uśmiechnął się słabo, lecz jego wzrok pozostał poważny i zatroskany. - A teraz szykuj się do lotu.

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


Seria gwałtownych szarpnięć, głuche dudnienie. Czaszka wbija się w miękki, lecz nieustępliwy pneumatyczny kokon szczelnie oblepiający ciało. Krew ciężką strugą napływa do głowy, rozsadza skronie. To już chyba koniec. Dlaczego, u diabła, w sondach nie zainstalowano deakceleratorów?

Łoskot, szum, dźwięki zawierające w sobie zarówno wibrujący, wysoki świst wiatru w linach, jak i daleki grzmot wodospadu. Naczynia krwionośne pękają, serce zatrzymuje się na nieznośnie długą sekundę, potem na drugą, uczucie dławienia w gardle. Ile można jeszcze wytrzymać? Dlaczego, właściwie dlaczego?

Krzyczy, ale ze ściśniętego gardła wydobywa się tylko zduszony charkot. Wie, że nie wytrzyma ani sekundy dłużej.

Wytrzymał. Nie wiadomo, czy ludzka psychika, czy też ciało potrafi znieść więcej, lecz człowiek jest w stanie wytrzymać naprawdę wiele.

Osunął się na podłogę, zwolniony z uścisku pneumatycznej powłoki. Podparł się łokciem, usiadł.

- Żyjesz? Jak się czujesz?! - nabrzmiały napięciem krzyk Philipa przestraszył go, że aż drgnął. - Powiedz coś, do licha!

- Dobrze... zaraz. Daj złapać oddech - nie poznawał własnego głosu. - Co to za idiotyczny program lądowania?

- No, dzięki Bogu. Żaden program, sterowałem ręcznie.

- Ręcznie?! Po co?

- No, widzisz... Stoimy wobec czegoś nieznanego, wobec zadania o nie dającym się określić stopniu zagrożenia. Chciałem sprowadzić cię w dół możliwie najprędzej, stąd przeciążenia. Przepraszam, jeśli... - Wciąż nie rozumiem. Przy ręcznym sterowaniu ryzyko wzrasta o dwa rzędy wielkości.

- Nie denerwuj się. Chciałem uniknąć ogniw pośrednich. Myślałem, że może tak będzie lepiej.

- Nie przesadzasz? - usiłował nadać pytaniu ironiczne brzmienie, lecz jednocześnie poczuł liźnięcie lęku.

W kabinie robiło się zimno.

- Nie wiem, ale wolę zachować ostrożność.

- I dlatego dzielisz się ze mną swoimi pomysłami post factum?

Nie, zdecydowałem się tuż przed startem. Ale... i tak powiedziałbym ci, nawet gdybym podjął decyzję wcześniej - w głosie Philipa nie było ani cienia

- Dobrze - mruknął. - Ubieram się, jest zimno. Wszedł w umocowany do ściany skafander, uruchomił samoczynną hermetyzację. Poczekał, aż zapalą się zielone sygnalizatory wszystkich obwodów kontrolnych, dopiero wtedy wypróbował łączność. Sterując ręcznie rozpoczął śluzowanie. Wyrównał różnicę ciśnień i otworzył właz. Lęk wsączył się do wnętrza wraz z mętnym, żółtym światłem planety. Jej gładką powierzchnię otulała bladocynobrowa mgła pełna atmosferycznych lśnień i odblasków, zagęszczających się miejscami w rozmyte ciemniejsze plamy o pomarańczowym odcieniu. Lęk narastał, dławił zimną obręczą. Uchwycił krawędź włazu, zacisnął palce aż do bólu. Niewiele pomogło. Odpiął kaburę i wyszarpnął pistolet, wypalił prawie bez celowania. Pocisk eksplodował w miejscu zetknięcia z gruntem, wzniecając fontannę żółtego pyłu.

- Co się stało? Dlaczego użyłeś broni? - dopytywał się Philip.

Powinienem mu powiedzieć, że ze strachu, wtedy miałby temat do żartów przez pół roku - myślał i czuł, jak rośnie w nim gniew. - Siedzi sobie taki bezpiecznie w sterowni, ogląda zewnętrzną powłokę innego świata na ekranie i sądzi, że rozumie i ma prawo mówić, co zechce.

- Wyłącz się. Nie przeszkadzaj.

- Ależ, Walt... Chciałem ci pomóc, a ty... - tamten był bardziej zaskoczony niż urażony.

- Wywołam cię, jeśli będę potrzebował pomocy. Całą resztę przedstawię w raporcie. Jasne?

- Dobrze, jak chcesz.

Lęk nie był już taki silny, gdy ściskał kolbę pistoletu, lecz mimo wszystko leżał na piersiach paskudnym ciężarem. Weź się w garść, chłopie - szeptał strzałami witasz planetę, na której być może istnieje jakieś życie? Boisz się, zgoda, ale czego? Przecież nie po raz pierwszy dokonujesz bezpośredniego zwiadu... Zszedł po kilku stopniach i z determinacją postawił stopę na obcym gruncie. But zagłębił się po kostkę w sypkim piasku.

Przed sobą miał lekko pofałdowaną równinę, po przeciwnej stronie - skupisko półkulistych, baniastych obiektów. Stawiając stopy powoli i ostrożnie, tak jakby to mogło zmniejszyć ryzyko, i nie wypuszczając broni z ręki, ruszył w kierunku szarych kopuł. A wystarczyłaby jedna niebieska, błyszcząca drażetka, jeden mały czarodziej w błękitnej kapsułce, żeby cały lęk odpłynął daleko poza granice świadomości, groźnie przyczajone kopuły zamieniły się w przytulne izby, niepokojące brunatnożółte lśnienia znalazły się we właściwym im wymiarze interesujących zjawisk atmosferycznych. Przepisy, przepisy! On, właśnie w trakcie wykonywania tej misji na granicy ludzkiego poznania, na pewno bardziej potrzebuje środka tonizującego niż na przykład Lorna, bezsensownie tarzająca się w świecie własnej wyobraźni.

Zatrzymał się w pół kroku, potem cofnął. Po obu stronach, jak wartownicze fortece, wznosiły się szare banie, a między nimi biegła nie wytyczona granica, fragment okręgu, obejmującego kolonię obiektów. Znów targnięcie lęku, silniejsze niż wszystkie poprzednie. Nogi same zaczęły nieść z powrotem, zdawało mu się, czuł to wyraźnie, że tuż za plecami dyszy jakaś rozwarta paszcza. Potknął się, padł w kopny piach. Wizjer utonął w pyle, grunt zamknął się nad nim jak czarna powierzchnia wody. Tu nareszcie jest bezpieczny. Wstyd, palący wstyd. Wzgardliwe spojrzenie Philipa wierciło mu plecy, Helena śmiała się bezgłośnie, zakrywając dłonią usta. Zwiadowca, wysłannik załogi, pełnomocnik ludzi, z głową schowaną w piasku! Raptownie poderwał się do pozycji siedzącej, grożąc odbezpieczonym pistoletem. Wokół nie było nikogo, lecz przytłaczający lęk dalej wibrował w atmosferze tej dziwnej planety, pośród dalekich lśnień żółtych i czerwonych odblasków. Krok za krokiem ponownie zbliżał się do granicy formacji kopuł. Chciał nabrać w dłoń piasku, ale drobne ziarenka przeciekły między palcami rękawicy. Wydobył z kieszeni cokolwiek - była to latarka - i rzucił przed siebie. Żółto zalśniły polerowane powierzchnie i - nie stało się nic.

Walt ruszył naprzód tak szybko, żeby nie było czasu na zastanowienie. Lęk zimnymi kleszczami ściskał piersi, dławił w gardle. Na pustynię i banie kopuł spłynęły srebrne iskry, rozpływające się w rozmazane, nieostre flary.

- Wolniej, stary - powiedział głośno - nie masz już osiemnastu lat.

Zatrzymał się i wtedy dostrzegł go. Nie, to był on sam leżał tuż obok rozkraczonych amortyzatorów sondy, z jedną ręką wyciągniętą w stronę schodków, a drugą podkurczoną w tak nienaturalny sposób, jak to jest możliwe tylko w przypadku zesztywniałych zwłok. Świat zamknął się jak zgniecione pudełko, zwalił się z przerażającym krzykiem rozdzieranej materii, słońce spłynęło strumieniami bryzgającego ognia. Tępy młot rozbił od środka czaszkę, rozsadził żyły na skroniach. Biegł, a raczej rzucał się ślepo, strzelał, usiłował krzyczeć i wreszcie osiągnął taki stan, w którym choćby najsilniejsze doznanie zostaje tylko częściowo przefiltrowane do starganych, otępiałych neuronów. Dopiero wtedy przez eksplozje lęku zdołała przecisnąć się nieśmiało, lecz uporczywie powracająca myśl, że coś tu nie jest tak, że ten strach zwielokrotniony ponad zwykły poziom, jest nienaturalny.

W tym momencie kleszcze puściły, i to tak raptownie, że ulgę odczuł w sposób całkowicie fizyczny, jakby zdjęto z niego ciężar.

Wstał i rozejrzał się - tak, wciąż znajdował się wewnątrz ugrupowania kopulastych obiektów, i co dziwniejsze, sonda z leżącą przed włazem sylwetką człowieka nie była halucynacją.

- Tu Walt do statku. Hallo, Philip, jesteś tam jeszcze? - starannie wymawiał każde słowo, aby ukryć drżenie głosu.

- Ty... żyjesz? - w pytaniu było tyle bezgranicznego zdumienia, że Walt nie mógł powstrzymać uśmiechu.

- Nie, to już moje drugie wcielenie, może teraz będę ; sympatyczniejszy.

- Co... co się tam dzieje?!

- Chciałem zameldować, że od momentu lądowania, a może jeszcze wcześniej, prawdopodobnie znajdowałem się pod wpływem jakiegoś oddziaływania, warunkującego mój stan psychiczny. Nie wykluczam możliwości, że zjawisko to zachodzi nadal, chociaż czuję się normalnie.

- Przyjąłem - Philip wszedł gładko w rolę.

- Idę w kierunku obcej sondy. Ciągła transmisja wizji, komentarz w razie potrzeby.

- W porządku.

Człowiek, leżący przy wejściu do sondy, nie żył już od dawna; siwe kosmyki włosów oblepiały wyschniętą, zapadłą mumię twarzy. Pojazd był bliźniaczo podobny do kapsuły Walta, lecz znacznie bardziej zniszczony.

Nadał Philipowi jego numer i nazwę macierzystego statku.

Pracował teraz z systematycznością i precyzją doświadczonego astronauty, starając się ukryć ekscytację wykonywanym zadaniem. Lęk opuścił go prawie zupełnie, obawiał się tylko ponownego działania nieznanych sił warunkujących. Nagle tknęło go podejrzenie.

- Philip?

- Jestem na nasłuchu.

- Chciałem spytać, czy ty może... wiesz coś o źródle tego warunkowania psychicznego?

- Ja? Przecież to ty jesteś w dole, nie ja.

- Owszem, dlatego pytam. Może znów chciałeś na swój sposób zwiększyć prawdopodobieństwo powodzenia akcji?

- Nie rozumiem, mów jaśniej.

- Nie miałeś nic wspólnego z tym warunkowaniem? wypalił wprost.

Przez chwilę w słuchawkach dzwoniła cisza.

- Tobie chyba na stałe coś się przestawiło, Walt. Przecież nie znamy takich sposobów sterowania. Więc gdybym nawet chciał...

- Dobrze, już dobrze. Tak tylko mi się powiedziało. Obu nas uczono, że cel jest najważniejszy. Wykonawcy mogą zużywać się jak części zamienne.

- Walt - głos Philipa zdradzał napięcie - skoncentruj uwagę. Od tego zależy twoje i nasze bezpieczeństwo.

- Tak jest, szefie. Wchodzę do pierwszej z brzegu kopuły. Wygląda jak standardowy barak księżycowy, chociaż coś tu jest pokręcone...

Czuł teraz energię i chęć działania, rozpierała go wesołość. Starał się powściągać emocje, obawiając się ponownego ich wzmocnienia przez nieznany czynnik. Przez co? A może - przez kogo? To zaczyna być naprawdę interesujące - pomyślał, podchodząc do doskonale symetrycznej czaszy. Obrys drzwi ginął pod piaszczystą zaspą.

Nie chciało mu się iść po narzędzia - kopał szerokimi rzutami ramion, z nadspodziewaną łatwością odgarniając góry pylistego piachu. Wreszcie natrafił na twarde podłoże: droga prowadząca do wejścia. W porządku, tylko co jest za tymi drzwiami?

Obmacał je dokładnie, wielokrotnie dotykał miejsc, w których powinny znajdować się płytki kontaktowe.

Magnetyczna przekładnia także nie dała wiele - albo mechanizm stanowił kupę złomu, albo też nie było go wcale. Na koniec zaczął szarpać je przyssawką - i to dopiero dało rezultat. Pociągnął, potem pchnął i wtedy ze skrzypiącym blaszanym jękiem ustąpiły, otwierając przejście.

Nie mógł opanować odruchu rozczarowania. Zwyczajne, typowe wnętrze: śluza, dalej magazyn, pomieszczenia mieszkalne.

- A co, czego żeś się spodziewał? mamrotał, zły. - Neonowych płynów pulsujących w świetlistych baniach, mięsistowodów obrzmiałych ciekłym helem czy neurotronicznego gąszczu sztucznego supermózgu? A może podskakujących na przywitanie nibyludków gwiazdoskoczków?

Otwierał kolejne kopuły, wszędzie znajdując to samo: warsztaty, składy, pomieszczenia rekreacyjne, inkubatory hodowlane, mniej lub bardziej przytulnie urządzone kabiny mieszkalne. Brakowało w nich tylko... ludzi.

- Skończ tę zabawę - Philip także miał dosyć - resztę pozostawimy automatom. Obwąchają każdy kąt i sporządzą ewidencję dokładniej od ciebie.

- Może to dziwne, ale tym razem zgadzam się. Wracam do sondy. Tylko... Zaraz. Tam coś leży... - przez chwilę szukał słowa - nietypowego.

- Przekaż obraz.

- To chyba... książka. I do tego pełna ręcznie stawianych znaków.

- Daj nam pełen obraz. To jest... pismo!

- Rzeczywiście. To samo chciałem powiedzieć. Spróbuję przeczytać: n-o-t-a-t-n-i-k. Notatnik!

- Weź go ze sobą, w życiu nie widziałem oryginału ręcznego pisma. Zastosuj wzmocnione odkażanie, licho wie, co wygubiło tych ludzi.

- Zaraz... - Walt nastawił czytnik końcówki komputera i otworzył pierwszą stronicę. - Zobaczymy najpierw, czy warto ciągnąć to ze sobą na górę.

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


8 czerwca.

Ja może od razu zacznę od tego, po co to wszystko. Rozumie się, ta pisanina. Bo to też podobno trzeba powiedzieć.

Ano, mój kumpel z Yorku, Tom Kiddy, przeczytał kiedyś ogłoszenie i napisał pamiętnik. Rozumie się, na ten konkurs dla astrobotników. Potem wydali to w takiej książce z błyszczącymi okładkami, a pisanie Toma, kurczę, było na samym początku! No i zgarnął, rozumie się, parę kawałków, mówił że trzy, ale jak znam starego Toma, to musiało być ze sześć. Kto zna Toma, może zaświadczyć. No i ten Tom, mój kumpel, mówi kiedyś do mnie: popróbuj. Tylko pamiętaj, wal tak jak mówisz, bez ozdobników i gazetowych nujansów.

Dopiero za to dają nagrody! No to smaruję, choć w Poradniku Listowym to często gęsto całkiem inaczej napisane stoi.

A ja to nie żebym leciał od razu na forsę. Premię dostałem, rozumie się, i jakoś da się żyć. Zawsze przyda się więcej, ale i to obleci. Bo ja, tak na dygresji, to zawsze mówię, że radykalnie rozwiązanie problemu leży w podniesieniu wynagrodzeń, może być dwukrotnie. Wtedy to i Przewodniczący będzie zadowolony, bo mu nie będą szemrać, a my, ciężko pracujący astrobotnicy galaktyczni, to szkoda gadać!

Ale żebym tak leciał na forsę, to nie. Książkę można pokazywać, że to ja sam napisałem. I okazja do małego spotkania i paru piwek, jak znalazł.

Więc ja nazywam się Kenelm Miller, a na co dzień Ken, lat 37, żonaty, dziecko w drodze, kwalifikowany astrobotnik galaktyczny, specjalista pneumohydraulik, a jak ładnie poproszą, to i inne rzeczy zrobię. Od dwóch lat na planecie X-KL-139-P-1, zatrudniony w placówce eksploatacyjno-badawczej Meghan. Chyba już do...


- Walt! Słyszysz mnie?! Przerwij transmisję! nienaturalnie wysoki głos Philipa wibrował pod banią hełmu.

- Dobrze, nie jestem głuchy. O co chodzi?

- Słyszałeś? On napisał, że jest, to znaczy był tutaj zatrudniony od dwóch lat! Tutaj, na planecie Czerwonego Karła X-KL-139. Bazę opuszczono kilkanaście lat temu...

- Raczej kilkadziesiąt. Później już nie każdy umiał pisać.

- Może. Czyli upada koncepcja Lorny, że planeta została przechwycona. Że jest przybłędą.

- Koncepcja Lorny... no tak, ponieważ upadła, to lepiej, że była czyjaś.

- Co? Nie rozumiem. To była najbardziej prawdopodobna hipoteza. Hallo, słyszysz mnie? - Owszem. Doskonale.

- Co ty na to?

- Chciałbym znów uruchomić czytnik. To bardzo zajmujące zapiski.

- A może weźmiesz to na górę? Wszyscy z bliska obejrzymy eksponat.

- Szczerze odradzam. Nie wiadomo, co wygubiło tych ludzi. Kto wie, czy nie jakaś nieznana zaraza.

- Ale... można odkazić... - Philip wahał się; ciekawość walczyła z obawą.

- Odkażanie zniszczy stary papier, i tak to wszystko ledwie trzyma się kupy. Przecież macie tam na górze i dźwięk, i obraz tekstu oczyszczonego z większych błędów ortograficznych. Chcesz jeszcze powąchać? - No dobrze, to jedź dalej. Cofnij się trochę, chcę jeszcze raz...

- W porządku, wiem.


... pneumohydraulik, a jak ładnie poproszą, to i inne rzeczy zrobię. Od dwóch lat na planecie X-KL-139-P-1, zatrudniony w placówce eksploatacyjno-badawczej Meghan. Chyba już dosyć tych danych osobistych, no nie? Tom mówił, że... aha, że jego dzieło „symbolizowało ciężki znój astrobotników galaktycznych". Jasne, że jest ciężko, jak się zabetonowana glajchsrura zapcha w pneumorozdzielni dziesięć metrów pod podłogą, ale żeby to było takie ciekawe, to nie powiem.

O tym też napiszę, a jakże, czemu nie? To proste. Ale u nas, kurczę, od przedwczoraj dzieje się to i owo, nie powiem, na kryminał w odcinkach by się zdało. Więc sobie pomyślałem, że można by spróbować z tej beczki. No, to jutro dalej, bo mnie wołają.


9 czerwca

No więc było tak: A1 wezwał nas na zebranie. Przez wideofon, mówił, że pilne. Al to nasz komendant, żeby wszystko było jasne. To było przedwczoraj. Późno, ale poszliśmy, takie zaproszenie to jak polecenie służbowe, żonę też wziąłem. Jak wszyscy, to wszyscy.

Al to młodzik, trzydziestki jeszcze nie ma, a już wielki szef. Jak mu się kran urwie, to też nie umie zrobić, tylko zaraz mnie woła. A ważny chodzi; że tylko profesory mu się kłaniają.

Siedzimy, pogadujemy, a tu wchodzi Al, cały czerwony, jakby już sobie kropnął jednego albo i kilka. I zaraz wstawia swoją gadkę.

Nie powiem, żebym się tak od razu połapał, o co mu szło. Bo i nie wyłożył sprawy, tylko kręcił, przygotowywał, walił mądrymi słówkami, jak: faza eksperymentu, reorientacja procesów, asymilacja, translokalizacja. Wszystko cacy zapisałem. Coś było i z religii, bo dobiegło mnie o życiu wiecznym. Szturchnąłem Mossa, ale ten siedział i słuchał, aż pot mu wyszedł na czoło.

Potem profesory zadawały pytania i coś mówili o błysku. No tak, błysk był na dzień przed tym zebraniem. Zróbiło się tak widno, że zakłuło w oczy, a potem nic nie widziałem, tylko takie czerwone kółka. Myślałem wtedy, że to jakieś spięcie czy co. Po kiego licha teraz o tym mówią?

Nagle widzę, że pokazują na Mossa i wołają go na środek. Ten nie ma wielkiej ochoty, pyta, czy mu nic nie będzie. Zakrzyczeli faceta, kurczę, i wypchnęli na rzęsiście, tak, rzęsiście oświetlone podium. I tam właśnie odrąbali mu rękę.

Jezus, Maria, co się potem działo. Ręka odpadła jak obcięte pęto kiełbasy, krew lała się jak farba. Krzyk, wrzask, baby mdleją. A Moss, twarda sztuka, nawet nie upadł, tylko stoi i jakby zdziwiony ogląda ten swój sikający krwią kikut.

Przepchałem się bliżej i patrzę, co się święci. Widzę, krew przestała płynąć, coś jak biała błonka zakryła ranę; rusza się trochę, wysuwa. Do diabła, czegoś takiego nie widziałem jak żyję! Najsampierw dłoń mała, całkiem maleńka, nadmuchuje się jak balon, wreszcie dorasta i niby jest jak nowa. Jak nowa! Moss rusza palcami ostrożnie, no jasne, ja też bym się bał, że odleci. Skoczyłem, trzepnąłem go w plecy! Stary, jak tyś to zrobił?! A on nic tylko leci do swojej baby, ściskają się. Wiadomo, też bym tak poleciał.

Ludziska wychodzą, radzą. Ciągnę Stefa za rękaw, pytam, o co tu chodzi? Bo niby nic z tych sztuczek nie kapuję. A on szarpie się, patrzy tak jak urżnięty, i do mnie z pyskiem. Że nie jeden, ale co najmniej trzy operacje mi potrzebne, żebym zrozumiał. Głupi. Jak człowiek miał operację w mózgu, to zaraz nim można pomiatać. Myślałby kto, że on to taki uniwersal. Koło wyjścia dogonił mnie i przeprosił. Powiedział, że jeszcze wpadnie i wytłumaczy. Kurczę, nie taki zły ten Stef, każdemu zdarzy się gębę rozewrzeć, no nie?

W ogóle to cudeńka, kurczę. Może lepiej, że Hendryk se leży i tego wszystkiego razem do kupy nie ogląda, boby mu się jeszcze pogorszyło. Trza by wpaść do niego. Chłopisko ma raka przełyku, mówią, że od papierosów.


11 czerwca

Od starej niczego się nie dowiedziałem, cięgiem krzyczy, że jest w ciąży i nie wolno jej działać na nerwy. Niby to ma rację, więc dałem spokój. W ogóle to najchętniej zacząłbym normalnie robić, ale nie dają, wszyscy czegoś latają jak wariaci, wrzeszczą, dyspozytorzy też się gdzieś porozłazili. Więc siedzę i przekładam pasjanse, bo niby co mam robić? Na to zajrzał Stef i mówi, żebym szedł, coś mi pokaże. No to poszliśmy.

Zaprowadził mnie na miejsce aż za składem, do samego balonu. Ten balon to przykrywa całą bazę, a napompowany jest dobrym powietrzem, takim do oddychania. No więc tam przy samej ścianie patrzę, że jest dziura, taki kwadratowy basenik, no nie, cztery kroki na cztery, a w środku coś czarnego jak smoła.

O rany, nigdy żem czegoś takiego nie widział.

Stef podszedł ostrożnie, wziął garść piachu i sypnął na to, a ten piach odbił się jak od szyby i tak śmiesznie podskakiwał, aż zsypał się na boki. Stef wziął kamień i rzucił, a kamień też odbił się i spadł z drugiej strony. Do licha, jak żyję nie widziałem takich cudeńków. Wtedy wyrwałem do przodu i chciałem sam na to wskoczyć, bo cosik mi się widziało, że to będzie gładkie i śliskie. A czy to co złego, że człowiek się trochę poślizga? Ale Stef tak mnie szarpnął, że prawie ściągnął mi kapotę, i zwymyślał od idiotów. Wrzeszczał, gdzie to ja się pakuję i czy wiem, co mi grozi. Więc siedziałem już cicho i czekałem, aż się wygada, bo to jak dosyć długo poczekać, to każden jeden się w końcu wygada. Potem Stef zaczął cudować. Ostrożnie przyklęknął z brzegu tego kwadratu i wsadził do niego palce, a potem rękę aż za łokieć. Ręka, kurczę, znikła, jakby wpakował ją w czarną wodę. Zrobiło mi się zimno ze strachu, aż kłapnąłem zębami - ja chciałem tam wskoczyć, w taką studnię! Ale Stef wyciągnął rękę, na oko nic jej nie brakowało.

Pytam Stefcia, dlaczego kamienie tam nie wpadają, a ręka wchodzi? A on, że to jest taka studzienka translokacyjna. Kurczę, naprawdę, nie wiedziałem, do czego pije. Na to on zaczął nawijać o tych swoich kosmoludkach.

Mówił normalnie, jak człowiek, ale i tak głowy bym nie dał, że wszystko ładniutko tak samo napiszę. Bo diabelnie to wszystko zawiłe, kurczę.

Z grubsza było tak. Przylecieli jacyś inni, niby te kosmoludki czy jak im tam. Właśnie wtedy, co to był ten błysk. Nikt ich na oczy nie widział, ale nasz komendant, Al, mówił za nich, licho wie, jak w niego wleźli. Pewnie niekiepsko mu posmarowali.

Powiedzieli, że mogą nam dać nieśmiertelność, to znaczy, że każdy z nas niby nie wyciągnie kopyt tak długo, dopóki świeci nasza czerwona gwiazdka, albo i jeszcze dłużej. A to wszystko pod warunkiem, że damy z sobą robić takie tam, no, jakieś... procesy. Ciutek to dla mnie za mądre, psiakość. Ci, co nie zechcą, muszą odejść właśnie przez te dziurę, przy której siedzieliśmy, czyli studzienkę translokacyjną, czy jak jej tam. Inaczej się nie da, bo w ogóle to grozi nam wielkie niebezpieczeństwo, i to wszystko dla naszego dobra. Tere fere. Rząd jak robi podwyżkę to też zawsze dla naszego dobra, już my się na tym znamy, kurczę.

No i dalej Stef nawijał, że nasi jajogłowi powiedzieli, że to pewnikiem jakiś eksperyment, no nie, ale że nie wierzą w tamtą translokację. Że oni sami by tam te sztuki nieprzydatne do swoich eksperymentów, takie białe myszki, skasowali, czyli w łęb i do kanału. Jeden z naszych, co wlazł, tak na próbę, do tej studni aż do pasa, to zwyczajnie zniknął i tyle go widzieli. Nó więc co nasi mieli robić - zgodzili się. A te kosmity straszyły, że wszyscy muszą się zgodzić, Stef mówi - zaakceptować, albo też odejść, bo inaczej zginiemy przy tych, jak im tam... procesach.

Jakeśmy już wracali, to pytam Stefa, co z Mossem i jego ręką, co to za sztuczki. A on mi na to, że tamci chcieli pokazać, co potrafią. I że robili jeszcze różne rzeczy, ale o nich kiedy indziej opowie.

No, no - pomyślałem sobie - nieźle będzie, stary, pożyć dłużej od naszej gwiazdki. Takiego czegoś nigdy w życiu bym się nie spodziewał, jasny gwint.


13 czerwca

Wszystko znowu idzie normalnie, nie wiem, po co była cała ta kołomyja. Pracujemy: uszczelniamy, przepychamy, remontujemy. Nawet czyściliśmy sedymentator w chłodnicy reaktora, mało brakowało, a drań zakitowałby się na amen. Paskudna robota, trochę rentgenów się podłapało, no i do tego jeszcze ta awantura.

A to wszystko było tak: przyszedłem do domu, zmęczony i głodny, a tam gorąc nie do wytrzymania. O co chodzi? A stara tylko tak dziwnie wzrusza ramionami i dalej wyciera podłogę w samej tylko koszulce. Może trąciłam regulator, mówi. Zobacz. Rzeczywiście, nastawiony na całego, grzeje jak licho. Wyłączyłem, psia, i do niej, żem głodny. Taka była zdziwiona, że aż i mnie zatkało. Powiada, że zapomniała, ale zrobi, jak tylko skończy. Wtedy mną trochę trząchnęło, bo normalnie jestem spokojnym człowiekiem, ale jak ktoś przesadzi... No, ale przemogłem się, gębę stuliłem i grzecznie siadam.

Ja tam z prostych ludzi jestem, nieuczony, więc nie wiem, czy o tym przystoi pisać. Ale piszą po gazetach nie takie rzeczy, sam czytałem, a co to się w kinach wyprawia! Jeden Przewodniczący mógłby zakazać tych świństw, bo przecież od nas jest, z galaktycznych astrobociarzy ma swój wywód. Bo po mojemu takie sprawy należy załatwiać pod kołdrą, i do tego przy całkiem zgaszonym świetle.

Ale trochę napiszę, bo przecież artyści będą mi dawać stopień za ten pamiętnik, a oni to są nie od tego. Jak na filmach „to - to" robią, to co za hece muszą odstawiać po pracy!

Żona z powodu gorąca była w takiej krótkiej koszuli, co to ją się normalnie wpuszcza w spodnie. I więcej nic nie miała, tylko tą przepaskę na włosach. A bestia zgrabna, ma długie nogi i resztę całkiem do rzeczy, choć to już siódmy miesiąc będzie i mały nieźle ją kopie po brzuchu. Nie wiem po jakie licho, ale myła podłogę taką małą szmatką, no i nachylała się na okrągło, raz bokiem, raz przodem, ale przeważnie to tyłem, kurczę. No i tak wyszło, że chciałem ją złapać, ale zdzieliła mnie ścierą i uciekła. Do licha, zupełnie jakbym dostał po pysku. Tego jak świat światem jeszcze nie było. To ziółko! Nic nie mogłem zrobić, pokrzyczałem tylko trochę, a potem poszedłem do Mossa zalać robaka. Ale ten też był jakiś nie do życia, mało co gadał. Wyciągnął flachę i szkło, ale sam nie pił, tylko gapił się w pustą ścianę jak jakiś przygłup. Nawet zagrychy nie dał, ale i jeść mi się z tego wszystkiego odechciało. Wypiłem odrobinę i wróciłem, bo trzeba było wszystko opisać. Normalnie, trzynasty to taka pieska data.


17 czerwca

Nie pisałem parę dni, bo i specjalnie nie było o czym, pracujemy normalnie, chociaż ciężko to idzie, ochoty brak. W domu z żoną prawie nie rozmawiamy, nie żebyśmy zaraz się gniewali, ale tak jakoś głupio wychodzi. Zjadamy byle co i idziemy na dwór popatrzeć na te wielkie, pomarańczowe słońce. Wynieśliśmy nawet przed dom krzesła i na nich spędzamy po kilka godzin dziennie.

Czasem wstaję i idę na spacer. Po drodze spotykam wielu znajomych, nawet Mossa, który zwykle cały wolny czas tkwi przed telewizorem. Pozdrawiamy się i idziemy dalej, nie ma właściwie o czym gadać.

Wczoraj byłem u Henryka. Wygląda tak samo jak dwa tygodnie temu, co nie znaczy, że dobrze. Lekarz powiedział, że na razie dalszych zmian nie ma, ale w każdej chwili grozi nawrót.

Sylwia czuje się chyba dobrze, kłopot polega na tym, że się źle odżywia. Mnie to tylko ubędzie parę kilo tłuszczu, lecz u niej powinno raczej przybywać. Siódmy miesiąc to nie przelewki!

Ponieważ jesteśmy dużo na zewnątrz, opaliliśmy się trochę - Sylwia na nieładny, szarozielony kolor. Może dlatego, że jest w ciąży?

Dzisiaj lepiej idzie pisanie, jakoś łatwiej znajduję właściwe słowa, chociaż czuję mniej zapału niż poprzednio. Wiadomo, raz jest tak, raz inaczej.


21 czerwca

Dzisiaj nie poszedłem do pracy. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Po prostu nie mogłem się przemóc. Nie wiem, czy to lenistwo, czy apatia, czy jeszcze coś innego. Sylwia całymi dniami wygrzewa się w słońcu. Dziś rano zaniosłem jej śniadanie. Nawet nie wypiła herbaty. Na pewno nie wyjdzie jej to... ale czy to takie ważne? Przecież czuje się dobrze.

Zmusiłem się do jedzenia i zwymiotowałem. Chyba jestem chory. Nie wiem, może jutro wybiorę się do lekarza.

Na alejkach bazy tłok, w ciągu dnia trudno znaleźć sobie miejsce. Ale i tak nie ma po co chodzić, można przecież powygrzewać się na krześle.

Chwilami to wszystko wydaje mi się dziwne... ale lepiej wstrzymam się od komentarzy, pozostanę przy relacji. Bo chociaż mój mózg po zabiegu, któremu poddałem się trzy lata temu, pracuje znacznie lepiej, niż obiecywali lekarze, to i tak zanadto mu nie ufam.

Byłem u Henryka - sytuacja bez zmian. Pat organizmu z chorobą trwa. Może wyliże się? Byłem trochę zdziwiony, że nikt z personelu nie interesuje się nim, ale widocznie w tym stanie nie wymaga opieki.


25 czerwca

Sylwia nie wróciła na noc do domu, pozostała na krześle. Właściwie to wszystko jedno, temperatura pod całą kopułą utrzymywana jest na optymalnym poziomie.

Nie spałem, nie śpię już od kilku dni. Leżę, odpoczywam, zapadam w stan odrętwienia, ale nie można tego nazwać snem. Za to myśli mam jasne i czyste jak nigdy.

Rano Sylwia oddychała bardzo powoli. Jej puls bił z szybkością trzydziestu uderzeń na minutę. Ja miałem czterdzieści. Wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w czerwoną tarczę wschodzącej gwiazdy. Skórę miała szarą jak pergamin.


26 czerwca

Rozmawiałem z profesorem Horovizzem. Mówił z trudem, jakby szczęki zlepione miał gęstniejącą żywicą. Jego cera była szaroniebieska, oczy - żółte. Starałem się patrzeć w bok.

Powiedział wiele ciekawych rzeczy. Słuchałem z zainteresowaniem, chociaż sporo wiedziałem już przedtem. Byłem tylko zbyt leniwy, żeby pomyśleć i uporządkować wiadomości i dane.

To jasne, tak jasne, że nie ma o czym pisać. Lecz wiem, że powinienem. Zrobię to później.


28 czerwca

Moss leży od kilku dni na południowym krańcu bazy. Oddycha cztery razy na minutę. Wzrok ma nieruchomy, skórę białoszarą. Jest ciepły, bo nie wyczuwam różnicy temperatur przy dotyku.

Czuję się dobrze, kiedy go dotykam. Myślę jasno i rozumiem. Wiem. Lecz tego... nie da się opisać. Stawianie śmiesznych znaków na papierze zupełnie nie ma sensu. Cóż można przekazać w ten sposób?


29 czerwca

Poruszam się z trudem i coraz wyraźniej uzmysławiam sobie bezsens tej czynności.

Piszę ze wzrastającym wysiłkiem. Chciałbym przekazać chociaż trochę... ale nie wiem, od czego zacząć. Wszystko jest ważne. No i jak to podać...

Nie. Najpierw pójdę - tam - do - Mossa - gdzie są - inni - są - wszyscy - splątani - pajęczyną krystalicznymi - zrębami - złączeni - bo - nie zdążyli - wziąć - się - za - ręce - dotknąć Sylwia tam jest. Czuje się dobrze. I Henryk. Bez zmian. Niełatwo będzie dojść, nogi są ciężkie i sztywne. Ale muszę - położę - dłoń - na - ramieniu - Mossa ten - prąd - jasność - jedność - myśl - ja rozumiem - wiem - potem - to - opiszę - jak wrócę - kiedyś - jak wrócę -

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


- To chyba byłoby... wszystko - powiedział Walt matowym głosem, niezgrabnie przewracając czyste kartki. Pod banią hełmu szumiała cisza.

- Hallo, Philip, Lorna! - krzyknął. - Słyszycie mnie?!

- Tak... słyszę cię - odpowiedział daleki głos. Słuchamy i oglądamy przez cały czas.

- Nno - sapnął z ulgą. - A już myślałem, że zasnęliście - niezręcznie próbował zażartować. Utrwaliłeś pełny przekaz?

- Tak - Philip mówił niewyraźnie, dziwnie przeciągając głoski. - Posłuchaj, Walt. Zrób sobie dziesięć minut przerwy, odpocznij. Potem przejmie cię Helena. Zgoda?

- Czemu nie - mruknął zdziwiony. Chcą się naradzić? Powziąć jakąś decyzję`? Mogliby zaczekać z tym do jego powrotu. Oczywiście gdyby byli dobrze wychowani. Usiadł i skupił uwagę na posiłku, który nie trwał dłużej niż dwie minuty. Usiłował nie myśleć, nie zastanawiać się. Przede wszystkim nie sprowokować lęku. Zwyczajnie nie dać się.

Podszedł do drzwi - śluza przepuściła go z cichym cmoknięciem. Czerwona gwiazda zawisła nisko nad horyzontem; wyglądała jak ciasno zwinięty kłąb karminowej przędzy.

Przedtem niewidoczne nierówności rzucały teraz długie, zielonkawe cienie, a wierzchołki wzniesień wieczorny blask obrysował ciemną czerwienią.

Ciężkie buty zagłębiały się w piasku z ledwie słyszalnym śpiewem przemieszczających się drobin i wtedy jakaś siła zdawała się przytrzymywać je, wciągać w grząski piach jak w bagno.

Walt z trudem wydobywał stopy, brnąc na przełaj w kierunku sondy.

Nie dać się, przede wszystkim nie dać się. Pomyśleć o czymkolwiek. Lorna. Jej smukłe, giętkie ciało. Tak jest lepiej, znacznie lepiej.

To już tutaj. Otwarty, poczerniały właz. Nienaturalnie podkurczone nogi, grzbiet wygięty w łuk, odrzucona, do połowy zakopana bania hełmu, ramię wyciągnięte w bezsilnej próbie uchwycenia schodków. Cholera! Pistolet, twarda, pasująca do dłoni kolba. Nie. To nie tak.

Walt odetchnął głęboko i wsunął broń do kabury. Dobrze, że nikt go nie słucha, że Philip, Helena i Lorna odbywają naradę. Dobrze, że nie ma ze sobą piguł. To jego własny problem i nikt mu nie pomoże. Co dadzą dobre rady czy środki psychotropowe? Ukażą czyjś punkt widzenia albo zduszą wewnętrzny krzyk, tak jak przycisza się głośnik. Z lękiem musi poradzić sobie sam. - Człowieku - powiedział głośno w kierunku wyschniętej mumii - bałeś się za bardzo. Nie mogę ci pomóc. ty za to pomożesz mnie. Twoja ofiara nie pójdzie na marne. Dziękuję ci, kimkolwiek byłeś.

Szedł powoli odmierzając kroki, a ciemniejąca pustynia otwierała się przed nim jak gościniec. Ciężko opadł na schodki swojej sondy i dopiero wtedy poczuł, jakie ogromne napięcie nerwowe podtrzymywało go podczas marszu. Roześmiał się hałaśliwie.

- Co ci tak wesoło? - fuknęła Helena, wyraźnie zdenerwowana.

Nie przerwał, aż zmęczył się swoim gwałtownym wybuchem wesołości. Dopiero wtedy odpowiedział:

- Cóż to skłoniło cię do zainteresowania się moim życiem wewnętrznym?

- Uspokój się - burknęła. - Możesz wracać. Włącz autopilota...

- Mogę? Zezwalasz mi? - poderwał się, usiadł. Nagle niejasne podejrzenia przybrały konkretny kształt. Niepewność Philipa, zaimprowizowana narada wszystko ułożyło się w logiczny ciąg.

- To znaczy... chciałam spytać... czy możesz już wracać - tłumaczyła się niezręcznie. - Jak będziesz gotowy, włącz autopilota. Statek przechwyci cię automatycznie.

- W porządku. Niedługo będę gotowy.

Tak mało brakowało - pomyślał - i zostałbym tutaj. Miałbym pod ręką skład żywności, zapas wody...

A może tamten, przy drugiej sondzie, też w ten sposób... Wstał i zszedł ze stopni. Posuwał się naprzód długimi krokami, piasek miauczał pod podeszwami butów zupełnie jak na nadmorskich wydmach. Gdy ognista tarcza dotknęła linii widnokręgu, dotarł do łagodnych wzniesień na południowym krańcu bazy. Dotknął szarej, złoto żyłkowanej skały. Rozgrzebał piasek i przyłożył do niej barwnikowy termometr. Była ciepła.

- Wracaj, Walt. Statek jest gotowy do odlotu ponaglała Helena.

- Dobrze, zaraz.

Wyciągnął dłuto, ale zaraz schował je z powrotem. Uniósł ramię w nieporadnym geście i oddalił się szybkim krokiem, jakby obawiał się, że ktoś może go ścigać. Szarobrązowy zmrok opadał na planetę jak rdzawa mgła. Do sondy dotarł w niemal zupełnych ciemnościach. Zapalił wewnętrzną lampę i bezwiednie rozejrzał się w dziecinnym odruchu poszukiwania diabła pod łóżkiem. Lecz sonda oświetlona ledwie mżącym, żółtym blaskiem była pusta, tylko pod podeszwami zgrzytał naniesiony piasek.

Przed nadmuchaniem pneumatycznego kokonu położył dłoń na małym, zawieszonym na ścianie pulpicie sterowniczym. Odczuł ulgę - nareszcie znajdzie się na pokładzie statku, z dala od obcych i niezrozumiałych sił, działających na tej planecie. Nawet o Lornie myślał ciepło - była mu bardziej potrzebna, niż sądził. Jego męska próżność wymagała ciągłego zaspokajania.

Coś było nie w porządku. Drzwi? Zamknięte, uszczelnione. Pneumatyka? Gotowa do działania. Autopilot!

Walt próbował jeszcze kilkakrotnie uruchomić urządzenie, lecz jego usiłowania pozostały bezskuteczne. - Hallo, tu Walt. Słyszycie mnie?

- Tak, słucham - odpowiedziała Helena z kilkusekundowym opóźnieniem.

- Stwierdziłem awarię autopilota. Przejmijcie sterowanie sondą.

- Zrozumiałam. Przejmuję sterowanie. Podaj sygnał gotowości.

Czekał spokojnie, aż obrzmiewające sprężonym gazem powłoki unieruchomią go całkowicie, i dopiero wtedy potwierdził gotowość.

- Uwaga, start - Helena nie bawiła się w odliczanie. Poczuł, jak krew odpływa mu z głowy, lecz była to jedynie reakcja psychosomatyczna. Sonda pozostała nieruchoma jak skamieniała bryła.

- Zaraz... chwileczkę. Nie, nic z tego... Phil, ja nie mogę go wystartować! - piskliwy głos krążył pod czaszą skafandra.

Nagły skurcz przebiegł przez piersi, serce zadudniło głuchym pulsem w skroniach. Był uwięziony.

- Odsuńcie się, sama sprawdzę - kochał teraz nosowy głos Lorny, pragnął, aby tu była, ona jedna dałaby z siebie wszystko... Chciał krzyczeć, wołać, lecz żaden dźwięk nie wydostał się z ściśniętego gardła.

- Według komputera awarii uległ system sterowania sondy. Walt, spróbuj ręcznie.

Szarpnął dźwignię, lecz wiedział, że tak będzie: zielone oko lampy kontrolnej pozostało martwe.

...skóra wydaje się opalona, przybiera najpierw szarozielone zabarwienie...

- Nie martw się, Walt. Jesteśmy z tobą. Spróbujemy coś wymyślić. Pomożemy ci!

...ustaje łaknienie, pożądanie, zanikają ludzkie odruchy...

- Przede wszystkim sprawdź bezpieczniki i główne połączenia. Spróbuj zlokalizować awarię.

...słabnie aktywność psychomotoryczna, pojawia się quasi-hipnotyczny wpływ Czerwonego Karła...

- Walt, ty znasz się na tym najlepiej z nas. Możemy przysłać ci narzędzia i automaty. Walt!

...pojawia się wspólnota pamięciowa

i percepcyjno-sensoryczna, otwierają się inne horyzonty pojęciowe, dawny system zbierania danych za pomocą zmysłów i logicznego-intuicyjnego ich przetwarzania zanika, zanika też człowieczeństwo na rzecz kreacji innej formy bytu...

- Walt, czy mnie słyszysz? Pomożemy ci!

...cena nieśmiertelności...

- Gówno mi pomożecie! - ogarnęła go nagła wściekłość. - Cieszycie się, że oszczędzono wam wyboru! Tak, nie musicie brać na pokład podejrzanego, zarażonego, trędowatego!

- Przestań, na litość Boską! Opanuj się! Przerwał łączność radiową, spuścił powietrze z pneumatycznych osłon, rozhermetyzował skafander i odrzucił w kąt ciemną banię. Zdjął pulpit. Wszystko było w porządku - wszystko z wyjątkiem ogniw jądrowych. Obydwa, główne i zapasowe, wykazywały praktycznie zerową moc - razem mogły zasilać jedynie neonówkę oświetleniową. A miały starczyć na trzysta lat ciągłej pracy.

Wiedział, że niemożliwe stało się faktem. Przy tak nagłym wyzwoleniu mocy cała sonda powinna była zamienić się w kałużę stopionego metalu. Jeszcze raz stanął twarzą w twarz z nieznanymi, przerastającymi go siłami. Z wewnętrznej kieszeni wyjął plastykowy, lustrzany krążek wielkości monety i spojrzał na swoją obcą, stężałą twarz. Nerwowe tiki powiek, rozbiegane spojrzenie, ciemny rumieniec, obrzeżony sinym zarostem.

To przecież nie on. Szeroka, prostacka twarz nigdy nie należała do niego, Bezkształtna linia ust z wywiniętą górną wargą... nie. Na pewno nie.

Mówił wyraźnie, przeciągając głoski i cedząc słowa. - Cała akcja nie ma sensu. Ja naprawdę potrafię to zrobić. Dlatego, że ja już wiem. I wciąż mam prawo wyboru. Moss, słyszysz mnie?!

Lusterko upadło i potoczyło się po podłodze. Rzucił się na nie jak kot na umykającą mysz, niezgrabnie przyduszał urękawicznionymi dłońmi, aż wreszcie chwycił i podniósł do oczu. W srebrnym krążku widniała szeroka, prostacka, oblana niezdrowym rumieńcem twarz. Jego własna twarz.

Nie zrobi tego. Przynajmniej nie na trzeźwo. Uszczelnił skafander i wyszedł. Zapalił lampy na piersiach i brnął naprzód, potykając się w kopnym piachu. Gdy stanął na progu domu Kenelma Millera, poczuł w głowie łaskotliwe ukłucie, jakby ktoś udrożnił dotychczas nieprzepuszczalny, zaczopowany kanalik.

Tak zawsze rodziły się idee - i te głupie, i najmądrzejsze. Nikt nigdy nie odkrył, skąd bierze się ów impuls, lecz w momentach zagrożenia życia każda iluminacja oznaczała nadzieję, a tej ludzie zawsze, od zarania dziejów, chwytali się z właściwą im wiarą. Walt niespiesznie otworzył bar i wybrał największą butelkę. Otworzył ją i przyłożył szyjkę do ust. Gorąca fala parzyła podniebienie i przełyk, rozlewała się po piersiach i wywoływała lekki ucisk w głowie. Wiedział, że nie może o tym rozmyślać, nie znał siły i możliwości przeciwnika. Skoncentrował się na czym innym. Wydobył broń i strzelił w otwarty barek. Na pokój bryznęła wódka i okruchy szkła, pocisk wyrwał dziurę w lustrzanej ściance i rykoszetem odbił się od metalowej grodzi.

Walt powoli skierował broń na siebie. Jeszcze ciepłą lufę włożył do ust i lekko, do pierwszego oporu, nacisnął spust. Nie stało się nic - żadna siła nie wyrwała mu broni z ręki.

Zerwał się od stołu i, nie celując, wypalił znowu w kierunku barku. Pocisk urwał szyjkę innej butelki i wybił drugą dziurę w lustrzanym pudle.

Uzupełnił brakujące ładunki i schował pistolet. Uszczelnił skafander i z butelką wódki pod pachą wyszedł w ciepłą, brązową ciemność.

Po kilku minutach marszu dotarł do sondy. U stóp schodków leżała skurczona, na wpół zagrzebana w piasku postać, lecz Walt nie zauważył jej. Chwiejnym krokiem wstąpił na stopnie, zatoczył się i przytrzymał krawędzi włazu. Wtedy jednym rzutem ramion znalazł się w środku, zatrzasnął klapę. Śluza nie działała, sprężone powietrze wyło, wydobywając się przez otwarte zawory, lecz pneumatyczny kokon znikł, nie było go pośród wyposażenia. Szarpnął dźwignię, pulpit zapłonął barwnymi ślepiami. Wcisnął klawisz i popchnął drążek sterowniczy.

Raptownie narastające przyspieszenie cisnęło go o podłogę, wprasowało w blachę, aż zatrzeszczały kości i stawy, a krew stała się gęsta jak stopiony ołów. Lecz gdyby tylko mógł, krzyczałby z radości.

Po upływie kilkudziesięciu sekund poczuł, że jest u kresu wytrzymałości. Serce z głuchym jękiem pompowało półstałą krew, przed oczyma eksplodowały białe fajerwerki. Usiłował podźwignąć się; lecz dłonie rozjechały się na gładkiej powierzchni podłogi, ochlapanej wódką ze stłuczonej butelki. Wiedział już, że nie zdoła pokonać zwielokrotnionego ciężaru swojego ciała i dosięgnąć pulpitu, że za chwilę zemdleje, a po dalszych pięciu czy dziesięciu minutach (czy to ważne?) serce zaprzestanie pracy ponad siły.

Lecz miał szczęście - nie zaprogramowany inaczej minikomputer sondy umieszczał ją zawsze na kołowej orbicie planetarnej. Na sekundę przed utratą przytomności Walt uniósł się płynnym ruchem ponad podłogę w asyście okruchów szkła i zastygłych, jak na zwolnionym filmie, rozbryzgów wódki. To silnik przerwał pracę, a aparat wynurzał się właśnie sponad objętej nocą półkuli cynobrowej planety, wychodząc naprzeciw czerwonym potokom dziennego światła.

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


Odrzucił czaszę hełmu i odetchnął pełną piersią, wierzchem dłoni ścierając krew z popękanych warg. Niezdarnie zaczął uwalniać się z ochronnych powłok skafandra.

W sterowni panowało milczenie. Helena piłowała paznokcie, Philip wbił wzrok w szeregi cyfr na monitorze, Lorna, niedbale wsparta biodrem o konsolę komputera, bawiła się pistoletem, chwytając go raz za lufę, raz za kolbę. W ciszy czaiło się napięcie.

...zamek magnetyczny, zaciskowe połączenie próżniowe, kable do powłoki ogrzewczej, żeby nic nie pomylić... po co ten cyrk...

- Zostaw tę pukawkę, do ciebie mówię, Joanno d'Arc, jeszcze kogoś postrzelisz - Philip wyraźnie silił się na spokój.

...dobrze... jeszcze spodnie... wolałbym nie rozumieć, co się tu dzieje, lepiej myśleć o czym innym... mdło się robi od zapachu tych środków odkażających...

- Nie jest nabita, możesz ją sobie wziąć - rzuciła broń; a Philip uchylił się jak od żmii. Pistolet z trzaskiem spadł na podłogę.

...za wszelką cenę nie myśleć, nie wiedzieć... inaczej jednych trzeba by kochać, innych nienawidzić... po co, przecież wszyscy są po prostu życzliwie pomocni... dlatego uciekłem z Ziemi, żeby być pośród takich jak oni... dlaczego więc...

- Tak myślałem. Pomimo to nie unikniesz...

- Może wreszcie ktoś mi pomoże? - wtrącił Walt ostro. - Nie wiem, czy zauważyliście, że właśnie wróciłem.

Lorna spojrzała na niego chłodno, po czym odwróciła się i usiadła. Podszedł Philip, pomógł ściągnąć ciężkie buty, obficie spryskane mieszanką odkażającą, po czym przeprowadził pobieżne badanie lekarskie.

- Właściwie nic ci nie jest. Szok i parę lekkich stłuczeń. - Aa... puls?

- W normie. Skóra też nie zielenieje - zmusił się do śmiechu, który bardziej niż kiedykolwiek przypominał rżenie konia.

- Zbadaj go za tydzień. I nas również - Helena ciągle oglądała swoje paznokcie.

- Lecz się na nerwy - fuknęła Lorna.

- Dobrze wiem, co mam robić i kiedy - wkroczył Philip. - Walt, umyj się, przebierz i przyjdź tu z posiłkiem. Musimy omówić sytuację.

- Co za piękny, demokratyczny gest - zauważyła Lorna. Philip zignorował ją.

Rozumiem ich, to przecież jasne, że żywili obawę, ale żeby tak zaraz... nie, nie wierzę. Lorna jest dziwaczką, zdolną do różnych ekscesów, broń w jej ręku nie jest jeszcze żadnym dowodem. A jednak... Nie, do diabła, najlepiej nie myśleć, żyć z nimi jak dawniej, jak gdyby nigdy nic. W przeciwnym razie rozpęta się piekło. A on, co on sam by zrobił na miejscu Philipa?

Spieniona woda mknęła po zaczerwienionej skórze dziesiątkami strumyków, rozkosznie masowała ciało. Przyjrzał się uważnie swoim rękom, owłosionym i muskularnym. Czy skóra ma całkowicie normalny odcień?

- Chciałem zasięgnąć waszej opinii co do dalszego postępowania - zagaił Philip oficjalnie, gdy znaleźli się znów razem. - Możemy alternatywnie...

- Jestem za odlotem. Natychmiast - wpadła mu w słowo Helena.

- Co za nagła zmiana zapatrywań - kpiła Lorna. Przecież byłaś zwolenniczką rozszerzenia standardowych badań planetarnych!

- Sytuacja uległa zmianie. Czy wy wszyscy nie rozumiecie, że grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo? Róbmy coś, póki jeszcze nie jest za późno - spojrzała na Walta, nie potrafiąc ukryć odrazy i strachu.

- Moi drodzy - Walt czuł, że atmosfera zagęszcza się - możecie mnie izolować. Po tygodniu, dwóch, sprawa na pewno się wyjaśni.

- Na tym statku nie ma żadnej możliwości przeprowadzenia kwarantanny - Philip był zdecydowany. - Co do tej sprawy, nie mamy wyboru, musimy czekać. Wracajmy więc do zasadniczego tematu. - Uważam, że nasze odkrycie jest bardzo interesujące, jeśli już nie epokowe. Po raz pierwszy człowiek natknął się w kosmosie na inną formę życia. Nie ma znaczenia, że to życie wzięto swój początek z nas, ludzi...

- Ten moloch wciągnie nas jak bagno, pożre, przetrawi, zamieni w nieludzkie, obrzydliwie zeskorupiałe ciała! - krzyczała Helena. Była na granicy histerii. - Uciekajmy!

- Chwileczkę, jeszcze nie skończyłem. Sądzę, że za tym eksperymentem stoi cywilizacja, nie mająca z ludźmi już nic wspólnego. Oni z pewnością w jakiś sposób kontrolują swoje doświadczenie, przynajmniej okresowo badają jego przebieg. To ślad, po którym możemy dojść do spotkania z naprawdę innymi.

- Ja myślę, że eksperyment jest już dawno zakończony. Oni nie zmieniają się już, oni... trwają. Są nieśmiertelni. Swoją drogą, cywilizacja eksperymentująca z nieśmiertelnością musiała dojść już do kresu radosnej eksploracji kosmosu - roił Philip.

- Hola, szefie, gdzie twój pragmatyczny realizm? - nie wytrzymał Walt.

- Znajdujemy się w niecodziennej sytuacji - odciął się ze złością.

- Chciałem zauważyć, że niczego nie wiemy o dalszym przebiegu owego eksperymentu, nie możemy więc twierdzić, że proces jest zakończony. Po drugie: w przeciwieństwie do Heleny, jestem optymistą. Kolejne etapy przemian następowały synchronicznie u wszystkich mieszkańców bazy, o dalszych fazach rozwoju niczego nie wiemy, lecz możemy domyślać się, że zaszedł on daleko. Wobec tego nikt nas nie pożre, choćby dlatego, że już nie nadrobimy zaległości czasowych. Nie przypuszczam zaś, aby „moloch" mógł trywialnie odżywiać się ludzkim mięsem. Ma inne źródło energii. - Poczucie humoru nie jest twoją najmocniejszą stroną - syknęła Helena.

- Po trzecie: przypuszczenie Lorny napawa mnie... przerażeniem. Tak, to odpowiednie słowo: przerażenie. Konfrontacja z inną, wyżej rozwiniętą cywilizacją...

- Zastanów się, co mówisz - Lorna gwałtownie odwróciła fotel, gniewnie odrzuciła włosy do tyłu. Ludzkość czekała na takie spotkanie od swego zarania, od zawsze! Żeby stwierdzić, że nie jesteśmy sami, żeby wymienić doświadczenia...

- To była twoja najgłupsza wypowiedź, jaką słyszałem w czasie tej podróży, stek bredni i banałów w ustach skądinąd inteligentnej kobiety - Walt był autentycznie wściekły. - Czy dotychczas nie zauważyłaś, że im większa różnica między ziemskimi gatunkami, tym większa między nimi panuje wrogość? Powtarzam: między ziemskimi! A co będzie, jeśli opuścimy nasze gniazdo, jeśli napotkamy coś diametralnie innego? Po prostu okaże się, kto kogo unicestwi lub będzie eksploatował. Przykład już mieliśmy: tutejsza baza stała się kolonią eksperymentalnych świnek morskich! Porozumienie? Proszę, spróbuj pozytywnie wymienić doświadczenia z żywą skałą spod piasków tej planety! Może poradzi nam, jak usprawnić zapłon w silniku samochodowym lub lepiej przyrządzać koktajl Bloody Mary?

- Daruj to sobie i nie krzycz. Filozoficzny ciężar...

- Nie. To zbyt wysoka cena za odpowiedź, czy jesteśmy sami. Zresztą świadomość powszechności życia we Wszechświecie ani na jotę nie zmieni naszej egzystencji. Reasumując: jestem za natychmiastowym odlotem.

- A ja nie! Sprzeciwiam się kategorycznie! Mamy jedyną szansę, zrozumcie.

- Jeśli inni zechcą kiedyś tu wrócić... nie będziemy mieli wpływu na to postanowienie. Ale teraz, w tym składzie, nie jesteśmy władni decydować, nie mamy mandatu. Odpowiedzialność...

- Boisz się jej?

- Powiem po prostu: tak. Nie jestem w stanie udźwignąć ciężaru tej odpowiedzialności.

- Pytanie, czy nas stąd wypuszczą - w głosie Heleny dźwięczała nadzieja. - Czy nie urządzą nas tak jak ciebie tam na dole.

- Możemy tylko próbować, nie sposób przewidzieć zdarzeń zupełnie dla nas niezrozumiałych - Walt rozłożył ręce. - Może energię z ogniw sondy wykorzystano do warunkowania i wzmacniania moich emocji?

- Oni to samo robią teraz z naszym statkiem. Lećmy już! - w głosie Heleny znów pobrzmiewały nutki histerii.

- Chwileczkę, decyzja jeszcze nie zapadła. Oświadczam, że jestem zdecydowanie za kontynuowaniem badań unikalnego w skali kosmicznej zjawiska, jakim jest inne rozumne życie - Lorna założyła nogę na nogę, długimi palcami oplotła kolano. - Ty, Philipie - ciągnęła dalej słodkim głosem pozostaniesz na zawsze dowódcą ekspedycji, która pierwsza nawiązała kontakt z innym istnieniem.

- Weź także pod uwagę ryzyko - wtrącił swoje Walt. - Już teraz masz w ręku kartę atutową: odkryliśmy nieznaną formę życia. Ten sukces można łatwo zaprzepaścić. Możesz okazać się najmniej odpowiedzialnym dowódcą wypraw galaktycznych, zyskać sławę człowieka, który wyzwolił serię trudnych teraz do przewidzenia nieszczęść - z rosnącym zadowoleniem obserwował zmieniającą się twarz Philipa. Był pewny swego: szef nade wszystko nie lubił ryzyka. - Wracamy - przemógł się Philip.,- Przygotujcie statek do natychmiastowego startu.

- Co za głupota, asekuranctwo! Żeby tylko było ciepło pod tyłkiem! - oczy Lorny płonęły.

- Przywołuję cię do porządku. To jest decyzja trzech czwartych załogi, w tym dowódcy - Philip zdążył przybrać odpowiednią pozę.

Jej usta poruszały się w niemym monologu. Wreszcie potrząsnęła głową, kryjąc twarz za ciemną kaskadą włosów.

- Dobrze. Nie widzę zresztą innego wyjścia niż podporządkowanie się.

- Całe szczęście, że to rozumiesz - Walt przyciął jej jak zwykle, mając świadomość, że coś między nimi jest nie tak. Nie tak jak przedtem. Jednocześnie doskonale pojmował, a nawet uznawał jej stanowisko, nie mógł jednakże zapomnieć dzikiego strachu tam, na pustyni. Strachu skręcającego wnętrzności, trwogi eksplodującej w mózgu. Uwierzył więc w swoje, zresztą równie dobre, racje.

- Ty za to nic nie rozumiesz, mały, śmieszny człowieczku. Jesteś ludzkim zwierzęciem, biegnącym tam, gdzie ciepło, syto i dużo chętnych samic.

- Ach tak. Sama doskonale wiesz, że nie w każdym z tych punktów masz rację..

Wzruszyła ramionami z obojętnością, która poruszyła go do głębi. Gdzie jest Lorna? Ta wpatrzona, narzucająca się, lecz też dbająca, otaczająca uwielbieniem? Co się stało? Zadowolenie, że już nie musi się za nią wstydzić, zagłuszył żal za czymś odepchniętym i utraconym. Za czyimś ślepym oddaniem, które wyzwala najgorsze instynkty, lecz jest również jak pieszczące dotknięcie wiosennego słońca.

- Nie rozdrabniajmy się, są ważniejsze sprawy powiedziała chłodno. - Chciałabym zaproponować, abyśmy pierwsze dwa tygodnie podróży odbyli w anabiozie. Wszyscy.

- Dlaczego? - żachnął się Philip. - To niepotrzebnie zwiększy ryzyko żeglugi po sieci strumyków, wypływających z zastoiska energii.

- Tak, ale... jednocześnie utrudni ingerencję w nasze mózgi, może uniemożliwi żerowanie na naszych emocjach.

- O czym ty mówisz? O co chodzi? Nie rozumiem pytali chaotycznie wszyscy razem.

- Nie jestem pewna, ale... to wydaje mi się takie naturalne. Ceną uzyskania nieśmiertelności był zanik wszelkiej ekspansji, przybranie postaci maksymalnie stabilnej i niezmiennej w danych warunkach...

- Prezentujesz mały wykład wprowadzający? -wtrącił Walt.

- Nie przerywaj - warknął Philip. - Prywatne porachunki odłóż na spotkanie we dwoje.

- Nie wiem, w jakie organy sensoryczne wyposażona jest nowa forma życia, ale, sądząc po kierunku wstępnej transformacji, opisanej w dzienniku Millera, obce są jej emocje w sensie ludzkich doznań. No bo, na dobrą sprawę, czego by miała się bać skała, wrośnięta w stabilną skorupę planetarną? Kogo miałaby kochać lub nienawidzić, i za co? Kogo pożądać, jeśli prokreacja jest zbędna? Można przypuszczać, że nowa forma bytu wytworzyła zupełnie inne, nam niedostępne rodzaje wrażeń, ale prawdopodobnie brakowało jej typowo ludzkich emocji, wszak to życie zrodziło się z ludzi.

- Myślisz, że... ten mój lęk... - bąknął Walt, zdziwiony, że przedtem sam na to nie wpadł. - Owszem, odpowiednio wzmocniony w celu zwiększenia efektu.

- On... znikł w chwili, kiedy uświadomiłem sobie jego nienaturalność.

- Właśnie. Bo był już niepełnowartościowy, skażony podejrzeniem. Zresztą nie tylko twój lęk. Moje seanse... te śmieszne ekshibicjonistyczne przedstawienia, dawane wam ostatnio. To nie był plynn, a przynajmniej nie tylko. Wpływ narkotyku stanowił znikomą część... - Jezus, Maria! Na takie dyskusje będzie czas w przestrzeni śródgwiezdnej! - Helena bladła i czerwieniała na przemian.

- Uważaj, Hel. On w tej chwili żeruje na tobie - Walt nie mógł sobie odmówić przyjemności.

- Fataliści mogliby podejrzewać nie bez pewnych przesłanek, że to On nas tutaj ściągnął, jakoś przywabił kosmicznych rozbitków, i że nie jesteśmy pierwszymi... - A może On także spowodował katastrofę i był przyczyną awarii statku? - próbował zażartować Philip, lecz nikt nawet się nie uśmiechnął. - W każdym razie mówił już poważnie, ze ściągniętą twarzą - spróbujemy stąd odlecieć. Jeśli przyjmiemy twoją hipotezę, Lorno, wszystkie nasze emocje będą od dziś skażone, a więc mniej... konsumpcyjne. Może więc się uda...

- Nie wiadomo, czy On jest w stanie wywierać fizyczną presję, do wszystkiego przykładamy bardzo ludzką miarkę. Nie sądzę, aby mógł nam przeszkodzić.

- Może zaczniemy przygotowania do odlotu? zaproponowała Helena nieswoim, lecz już prawie spokojnym głosem.

- Dobrze - Philip podniósł się i szybkimi ruchami dłoni masował skórę twarzy. - Pójdę sprawdzić komory anabiotyczne.

- Lorna do centralnego komputera: wykonaj ogólny przegląd podzespołów statku przed lotem galaktycznym. Usterki sygnalizuj na fonii.

- Walt do centralnego komputera: podaj stan zapasów energetycznych statku. Oblicz najkrótszą trasę żeglugi w kierunku Ziemi.

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


- Czy to jest normalne? - Walt wpatrywał się w sinoszarą twarz Lorny, na której jaśniejszymi plamami odznaczały się tylko gałki oczne, tak wypukłe, jakby za chwilę miały wyskoczyć z oczodołów.

- Potrzebuje dwunastu godzin snu, niczego więcej zawyrokował Philip. - Wczoraj wyglądałeś tak samo.

- Też miałem taką... śliczną cerę?

- Jeszcze ładniejszą, bo z małą domieszką ultramaryny. Walt wzruszył ramionami. Cóż go w końcu obchodzą medyczne aspekty wychodzenia z anabiozy? Albo karnacja skóry tej nieźle stukniętej dziewczyny'? Jej bezładnie rozrzucone ręce i nogi, linia bioder pod ściśle przylegającą do ciała pajęczyną elistonu, drobne piersi, które można by nakryć dłonią? - Hola, stary, czyżby zaczynała ci doskwierać samotność? - mruknął do siebie, wracając do sterowni.

Pamiętał jej poniżające umizgi w narkotycznym transie, obmierzłą uległość w fazach względnej trzeźwości, oczekiwanie na jakikolwiek gest, niekoniecznie przyjazny, lecz świadczący choćby o cieniu zainteresowania... To wszystko prawda, ale coś zaszło między nimi niedawno, tuż przed anabiozą, jakiś zgrzyt, zmiana... co to było? Nieważne, pewnie zwykła sprzeczka.

- Nie wiesz, po co Phil wyciągnął nas z łóżek? Do Ziemi jeszcze szmat drogi, żeglujemy w stabilnej rzece w dobrym kierunku...

- Może miał sny erotyczne? - Helena przerzuciła jedną nogę przez oparcie fotela. - To dziwne, ale po anabiozie czuję się jakby... młodsza i nie miałabym nic przeciwko temu...

- Dowcipu też ci przybywa - westchnął i odwrócił się do konsoli. Na chybił trafił musnął czubkami palców kilka przełączników kontrolnych.

- Biedny Walt - Helena podeszła od tyłu i pieszczotliwym ruchem dłoni zburzyła mu włosy. Pomogę ci, jeśli zechcesz... Phil na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. Wiesz, o te parę procent wzrośnie sprawność załogi.

- Gadasz głupstwa, moja droga - odsunął ją szorstko, jednocześnie nie mogąc powstrzymać się od głodnych spojrzeń. - Ona... się wścieknie.

- Ona będzie żywym trupem przez najbliższe dwanaście godzin.

- Niee... jeszcze nie teraz - położył dłoń na jej kościstych, usianych piegami palcach. - Zrozum, nie jestem psychicznie przygotowany. To wszystko z nią kosztowało mnie sporo nerwów - mówił z wysiłkiem, dusząc w sobie coś, co urągało mu od imbecyli.

- Tylko pamiętaj - gwałtownie cofnęła ramię - że ja nie będę się napraszać.

- Wszystko w porządku - do sterowni wpadł Philip śpi jak niebożątko. Puls, ciśnienie i oddech w normie. Dałem jej zastrzyk wzmacniający.

- Cieszy mnie to - bąknęła Helena, zajmując swoje miejsce.

...co za altruistyczny odruch! Nigdy bym jej nie podejrzewał... tak naprawdę to szuka odmiany, rozrywki... może Philip nie jest zbyt dobry w te klocki?

- A ty wciąż tropisz, stary. Nie żal ci jej?

- Nie rozumiem - przez twarz Walta przebiegł ciemny rumieniec, nie był w stanie wytrzymać wzroku Philipa.

- Noo, widzę, że komuś sumienie nie daje spokoju. A już myślałem, że jesteś z kamienia - szedł za ciosem.

- O co ci chodzi?! - wybuchnął Walt, który zdążył trochę ochłonąć po pierwszym zaskoczeniu.

- O to - wskazał na czerwoną kontrolkę na konsoli komputera. - Przed pójściem spać Lorna zostawiła bałagan.

Nagle Helena wybuchnęła nerwowym, spazmatycznym śmiechem. Philip obejrzał się, zdezorientowany.

- Teraz ja nie rozumiem. Wyglądacie dokładnie tak, jakby anabioza poplątała wam przynajmniej połowę neuronów.

- To wyłącznie twoja wina, lekarzu pokładowy - Walt uśmiechnął się z ulgą. - Żałowałeś nam swoich wzmacniających szpryc. A swoją drogą... zobaczmy, co przeskrobała nasza informatyczka - nachylił się nad klawiaturą.

- I co, pierwszy i ostatni pilocie? - Helena wpadła w jego ton.

- Ee, drobiazg. Jedna pusta sekwencja w zbiorze pełnych modułów pamięciowych danych chronologicznych. Zaraz to przesuniemy... no, już w porządku.

- Spaskudziłeś robotę, Walt - Helena wydęła wargi. - Ona zostawiła to specjalnie. Żeby wpisać sobie coś miłego.

- Co? - spytał, zanim zrozumiał. Żachnął się i rzucił jej złe spojrzenie.

- Nie denerwuj się, pilocie. Zrobiłeś się nadwrażliwy; jeśli tak dalej pójdzie, zawieziesz nas na Syriusza zamiast na Ziemię. Trzeba zastanowić się nad małą kuracją, zanim nie będzie za późno - mrugnęła do Philipa, który nagle zajął się pedantycznym wycieraniem jakiejś dawno zaschłej plamy na rękawie.

- Bądź uprzejma zmienić temat, stajesz się nudna nie wytrzymał Walt. Czuł się prawie jak sztuka przetargowa na aukcji bydła.

- Chciałam ci pomóc w trosce o nas wszystkich syknęła - ale jeśli chcesz, to pracuj dalej sam. Powodzenia.

- Przestańcie, do licha - przerwał jej Philip. Powinniśmy się cieszyć, że nie zniszczył nas ten cholerny rój meteorów i że trafiliśmy od razu na...

- Właśnie. Może oświecisz nas, kapitanie, po co ta pobudka w dwa tygodnie po starcie? Przecież czeka nas jeszcze parę miesięcy żeglugi - Helena dalej wyładowywała energię. Rzeczywiście anabioza musi jej służyć - przyznał w myśli Walt nie bez uznania.

- Ja? - dowódca wyglądał na zaskoczonego. - Noo, przecież musimy odbyć naradę...

- Na jaki temat? Lot przebiega bez komplikacji Walt wzruszył ramionami.

- Trzeba ustalić kolejność dyżurów, tak będzie bezpieczniej - Philip wreszcie znalazł powód. Poza tym jest to okres, po którym należy przeprowadzić kontrolę lekarską.

- Tylko w przypadku szczególnego zagrożenia. Chyba nie podejrzewasz, że złapaliśmy jakąś kosmiczną francę orbitując wokół Czerwonego Karła? Żeby była tam chociaż jedna zawszona planeta, na której można by rozprostować kości i pofiglować z tubylcami. Ale tak... - Coście tak na mnie wsiedli? - obruszył się Philip. Zaraz po przebudzeniu Lorny ustalimy kolejność dyżurów i trójka spośród nas idzie spać. Proponuję piętnastodniowe przemienne żeńskie i męskie dyżury z dwudniowymi okresami nakładania, żeby... no, było do kogo otworzyć usta.

- Niech stracę, przyjmuję - powiedział Philip z uśmiechem.


- Witam szanownych podróżników galaktycznych Lorna wyszła z łazienki, napełniając sterownię zapachem kosmetyków. Uśmiechnięta, zaróżowiona od gorącego tuszu, z błyszczącym spojrzeniem, przeszła całkowitą metamorfozę od momentu, w którym Walt widział ją dziesięć godzin temu.

Przecisnęła się koło niego bokiem - poczuł zapach świeżo umytego, kobiecego ciała - i stanęła przy Philipie. Przeszła tuż obok, miała przecież okazję, a nie dotknęła go, nie musnęła nawet.

- Może małą kawę dla szefa? - w jej głosie brzmiała dobrze udawana figlarność podlotka.

- Co to, zmieniasz obiekt zainteresowań? - Helena pogroziła jej jak dziecku.

- Taka już jestem - wydęła wargi. - Co ty na to, Phil?

- Ha, propozycja jest nęcąca. Kilka skoków w bok znakomicie odświeża związek - zarechotał.

- Może mnie najpierw spytacie? W końcu ja też nie mam klapek na oczach - Helena udała zaniepokojenie.

- A kto ci broni? Ostrze twojego dowcipu nie jest już takie jak dawniej, o nie - Lorna pokręciła głową. ...ona ma cudowne nogi... jak mogłem dotychczas tego nie dostrzec... porusza się tak, jakby tańczyła tuż nad ziemią...

Wróciła z dwiema dymiącymi filiżankami.

- Heleno, zrób kawę dla Walta, jeśli zechce, bo moja wystygnie, co za aromat...

- Chciałaś coś popić? - zapytał Walt ze złośliwością, jaką raczyli się niemal od początku.

- Zapewne cię rozczaruję - uśmiechnęła się zdawkowo, tak jak do pierwszego lepszego uczestnika przypadkowego towarzyskiego spotkania - ale nie będę więcej dawać przedstawień. Może ty nam coś pokażesz, tak dla odmiany? Jeśli plynn ułatwi ci walkę z tremą, zrzekam się mojego zapasu. Zresztą - położyła przed Philipem niklowane pudełko - i tak się zrzekam.

...ma piękny głos... głęboki i dźwięczny... jak śpiew mosiężnych dzwonków...

Philip odchrząknął i sięgnął po pudełko.

- Przechowam to dla ciebie. Myślę, że... no, sama wiesz, jak bardzo się cieszę - wstał i ucałował ją, a ona na chwilę przywarła do niego całym ciałem.

- Powiem wam coś ciekawego - opowiadała dalej z emfazą, rozpierała ją energia, tak jak przed chwilą Helenę. - Miałam bardzo dziwny sen. Wokół Karła krążyła jedna jedyna, czerwona planeta...

- To typowe. Zawsze marzymy o czymś swojskim, dobrze znanym. Planeta, morza, szumiące lasy...

- Z Waltem coś się działo, wyprostował przygarbione plecy, wzrok mu błyszczał.

- Słuchajcie. Byłam na tej planecie... spałam tam, leżąc na czerwonym, kopnym piasku. Przeżyłam sen we śnie. Śniłam o miłości, wciąż ten sam sen, w kółko to samo, bo tylko tę miłość miałam w sobie... to było straszne, jak zdarta płyta, jedyna, jaką posiadałam. Czasem chciałam przestać śnić, wtedy otaczała mnie tylko czerwona pustka, pustka nie do zniesienia. I znów śniłam ten sam sen, tylko ten mogłam... Wtedy zrozumiałam, że to... jest moje życie... Ucieczka we własne wnętrze, w złudzenia, w to, co ja chciałam, co sobie wymarzyłam, obijanie się w zamkniętym obszarze mojej pamięci...

Otrząsnęła włosy, które zakryły jej twarz; łza torowała sobie drogę pośród delikatnego puchu na skórze przedramienia.

- To była namiastka, rodzaj trwania - teraz mówiła mocnym, zdecydowanym głosem. - Upojenie introspekcją, samooszukiwanie. A ja chcę żyć, żyć naprawdę. Nawet za cenę zagarniania, ekspansji, czasem niszczenia i... śmierci chcę tworzyć, zdobywać i... kochać. Ale przepraszam - rozejrzała się spłoszona. Chyba jednak dałam wam jeszcze jedno przedstawienie. - To był bardzo piękny spektakl - Walt podniósł się, w jego głosie tym razem nie było ani cienia drwiny. Masz rację, Lorno, ludzkość to agresywne plemię, skazane być może na zagładę, ale również skazane na pełne, burzliwe i - przede wszystkim - twórcze życie. - Cóż za patetyczne tony - Helena pokręciła głową ja bym tak nie potrafiła. Phil, zakładam się, że w ciągu najbliższej zmiany sprawność twojej załogi wzrośnie o kilka procent.

Walt podszedł do Lorny, wpatrzonej poprzez zielone okno monitora w odległą Ziemię, zagubioną gdzieś w gwiezdnym pyle, i usiłował ująć ją delikatnie za ramię. Uśmiechnął się, gdy odepchnęła go ze złością, wykluczającą obojętność. Znał się na tym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mikrofony z Tu 154 Nie wszystko co ważne stało się w kabinie
Stało Się Jutro
Stało Się Jutro'
Bulyczow Kir Stało się jutro XIX
Stało Się Jutro#
Antologia Stalo sie jutro0
Stało Się Jutro)
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Co stało się z sumieniem wielu katolików
Mikrofony z Tu 154 Nie wszystko co ważne stało się w kabinie
Stało Się Jutro0
Stało Się Jutro
Stało Się Jutro
W jaki sposób zarządzanie łańcuchem zaopatrzenia stało się tym
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Stalo sie jutro Fialkowski K Antologia
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)