Piserchia Doris Zwyczajny dzień



Doris Piserchia




Zwyczajny dzień



Meble, którymi ojciec zastawił zeszłego wieczoru drzwi, przesunęłam tego ranka z powrotem na miejsce. Ojciec co wieczór wznosił z nich barykady. Chciał, żeby chroniły go przed wychodzeniem na zewnątrz i zdradzaniem ważnych tajemnic, gdy za dużo wypije.

Ojciec jest pijakiem. I geniuszem. I biednym facetem. Opis ten pasuje z grubsza do wszystkich mądrali, którzy ofiarowywali coś światu, a których świat w zamian obrzucał kamieniami. Świat jest naprawdę niezły, gdy trzeba kogoś wykiwać. I niewdzięczny. Ale może jest po prostu tylko chaotyczny, tak jak ojciec.

Mieszkamy w wieży. Wieża ta nie została wzniesiona z kości słoniowej, a po jej zewnętrznych ścianach nie pnie się bluszcz. Składa się z pojedynczych betonowych bloków. Jej wysokość wynosi niecałe czterdzieści metrów, szerokość dobrych dwadzieścia. Nasz dom.

Ojciec nienawidzi świata. Lub siebie samego. Ale za to kocha mnie. Przesunęłam więc meble z powrotem na miejsce, otworzyłam drzwi i spojrzałam na zewnątrz. Cóż można było ujrzeć? Nic. Korytarz i windę, z której ojciec korzysta od święta, gdy musi wyjechać jeepem przez wzgórza do miasta, żeby kupić żywność i podreperować zapas alkoholu. Miasto to pełne jest idiotów. Zdaje się, że ojciec i ja należeliśmy kiedyś do nich.

Z porannymi zajęciami uporałam się dość szybko. Posprzątałam pokój. Zjadłam talerz płatków kukurydzianych. Odkręciłam w laboratorium kurki palników bunsenowskich. Codzienna rutyna. Nudnawy żywot, twierdził ojciec. Być może. Nie narzekałam.

Obiad? Zastanowiłam się i spojrzałam na zegarek. Nie, nie było jeszcze tak późno, a to znaczy, że o czymś zapomniałam. O święta rutyno - cóż takiego mogłam przeoczyć?

Ach tak, naturalnie, zapomniałam poobserwować wyścigi. Jeszcze jeden rzut oka na zegarek. Nie. Wyścigi jeszcze się nie zaczęły. Hmmmm. Ależ tak: musiałam jeszcze przemyć twarz i wyszorować zęby. Uwinęłam się z tym raz dwa. Zadzwonił telefon.

- Hallo.

- Hallo. Hallo? - Hallo.

- Czy to pan, doktorze Dakis? - Nie, to nie jestem ja.

- Doktorze? Dzwonię z uniwersytetu. Czy mógłby pan mówić trochę głośniej? Nie rozumiem pana...

- Wydzwania pani każdego cholernego dnia. O tej samej porze i z tego samego miejsca. Każdego cholernego dnia te same cholerne bzdury. Ja jestem tutaj. Pani jest tam. I po prostu nie ma między nami porozumienia. Znam panią, pani Dupiasta. Ojciec podał mi pani nazwisko. Pani Dupiasta pani mnie może...

- Hallo, doktorze Dakis? - W końcu poddała się i odłożyła słuchawkę.

- Do diabla, nie dotykaj telefonu - ojciec darł się z sypialni. - Nie chcę o niczym słyszeć.

Nie wstał, obrócił się w łóżku z taką siłą, że materac aż zatrzeszczał. Wkrótce potem ponownie zasnął i usłyszałam jak chrapie.

Zaczęło padać. Wychyliłam się z okna od północnej strony wieży i obserwowałam jak srebrne lśniące krople deszczu spadają z ciemnych chmur. Splunęłam i ujrzałam, jak moja ślina łączy się z czystą wilgocią, ujrzałam jak niknie - i zapragnęłam, aby świat dogadał się wreszcie z moim ojcem, aby troski jego zostały zmyte, jak moja ślina.

Mam osiem lat. Zadzwonił telefon. - Halo.

- Doktor Dakis?

- Halo, pani Dupiasta. Nie, nie mamy dzisiaj dla pani ani jednego jajeczka, spermy też nie ma.

- Doktorze Dakis?

Wrzasnęłam w słuchawkę. Odłożyła. - Nie dotykaj tego telefonu, do diabła - głos ojca eksplodował w sypialni. Przekręcił się na drugi bok i znowu zasnął. Obudził się gdzieś koło dwunastej i wspólnie zjedliśmy obiad.

- Pomóż mi, proszę - wymamrotał. Głowa zachwiała się na jego szyi, tak jakby ktoś skręcił mu kark.

Podałam mu do ust odrobinę żółtka, chwycił za swoją filiżankę z kawą i przetknął. Wsunęłam kawałek sucharka i popił znowu. Podałam mu plasterek pieczonej szynki i zaczął go gryźć. Postarałam się, żeby zjadł dwa jaja, trzy plasterki szynki i dwa sucharki. Gdy skończył, przetarł dłonią usta, beknął, skrzywił twarz w grymasie i pokuśtykał do łazienki.

- Na Boga, zostaw mnie samego - warknął i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Gdzieś rozległ się dzwonek. Pośpieszyłam do otwartego okna i spojrzałam w dół. Na dziedzińcu pod wieżą stała furgonetka, kierowca stukał właśnie do bramy.

- Czego pan chce? - spytałam. Człowiek cofnął się kilka kroków, wsunął głowę w kark, zauważył mnie i pokazał kopertę.

- Nie umie pan czytać? - zawołałam. - Niech pan wsadzi list do kosza. Wciągnę go na górę.

Ponownie pomachał kopertą. Oparłam się o parapet i zobaczyłam jak coraz bardziej się denerwuje. W końcu zauważył koszyk, wrzucił kopertę, spojrzał na mnie ponurym wzrokiem i odjechał.

Telegram przyszedł z Niemiec. Tym razem ogród zoologiczny proponował ojcu za afrodyzjaki pięćdziesiąt tysięcy.

- Z kim rozmawiałaś? - zapytał, wychodząc z łazienki.

- Sądziłam, że nie chcesz, żeby ktokolwiek dowiedział się o nich.

Kopnął wieszak leżący na podłodze i zaczął szukać grzebienia. Doprowadził do porządku swoje roztargane włosy, co nadało mu wygląd w miarę przyzwoity. Były długie, białe i kręcone. Skóra ojca była prawie tak samo jasna, jak jego włosy. Z tego też powodu pozwalał, żebym go karmiła: nie czuł się zbyt dobrze. Sądzę, że gdyby nie ja, to już dawno wybrałby śmierć.

Zaczesał włosy, zwilżył usta i wytarł je drżącą dłonią. Lustrował mnie wielkimi, zatroskanymi oczyma. Tęsknił za porządnym łykiem alkoholu i spodziewał się po mnie, że przyniosę mu przynajmniej butelkę piwa. Zamiast tego wyciągnęłam z komody pudełko wiśni w koniaku. Ojciec wzruszył ramionami, wziął dwie i zjadł, potem wziął jeszcze dwie i schował do kieszeni. Zjadł je przed wyjściem. Gdy wrócił, podsunęłam mu pudełko. Wziął pół tuzina wiśni. Dobrze. Gdy jadł czekoladki, nie pił piwa, a gdy nie pił piwa, nie sięgał po butelkę z whisky.

Postanowił dzisiaj popracować. Wiśnie były naprawdę niezłe. Mnie również smakowały. Kiedyś ojciec nie miał pieniędzy i bał się, że skończy jak zwykły parobek. Był jednak rozsądny, wieczorami chodził do szkoły i odkrył swoja słabość do genetyki - która, być może, właśnie na niego czekała. Wszystko robił prawidłowo.

Otrzymał tytuł doktora filozofii i nauczał na uniwersytecie. Po jakimś czasie zrezygnował z docentury zajmując się wyłącznie pracą badawczą. Zdaniem ojca sex był czymś więcej niż tylko tym, co działo się między mężczyzną i kobietą. Uważał, że sex to fenomen, tak samo jak życie. W jego mniemaniu płeć nie miała z tym nic wspólnego. Sex był rozmnażaniem a nie zespoleniem elementu kobiecego i męskiego. Ojciec miał raczej na myśli dorastanie żywego organizmu we wnętrzu ciała kobiety. Po prostu nie umiał opisać inaczej obydwu tych czynników, które doprowadzały do narodzin niemowlęcia. Lecz, być może, pragnął jedynie oszczędzić sobie wysiłku, który wyniknąłby z tłumaczenia mi tego wszystkiego językiem specjalistycznym. Wystarczało mu określenie „Rzeczy”. Żeńska i męska „Rzecz” łączą się - a dlaczego i po co, pozostaje dla większości osób zagadką, tylko dla ojca nie. „Rzecz” żeńska to ovum lub komórka jajowa, natomiast „Rzecz” męską określić można jako spermę, ewentualnie kolec. Kolce rozkłuwają jajeczka, reszta zaś jest jasna.

Większość genetyków uważa „Rzeczy” za zbyt wybredne. Wydaje się bowiem, że ograniczają się wyłącznie do przedstawicieli tego samego gatunku. Jedno jest pewne: gdy kolec rozkłuwa powłokę jajeczka, występują dwie możliwości. Albo jajeczko umiera, albo przyjmuje intruza. Wszystko to odbywa się naturalnie w wymiarach mikroskopijnych i niebagatelną rolę wydaje się tu odgrywać przypadek. Podobnie było z ojcem, gdy chodziło o jego własne życie - nie był w stanie wyjść poza tę właśnie płaszczyznę. Nie sądziłam, aby łączył się z jakimikolwiek „Rzeczami”... Jak wpadłam na ten temat?

Ojciec zdobył sławę dzięki wynalezieniu toru wyścigowego. Sami posiadaliśmy jeden. Większość ludzi ma je teraz. Codziennie po obiedzie przypadał mi w udziale niemiły obowiązek czyszczenia toru. Rozkładam całość, zanurzam poszczególne elementy w antyseptycznym roztworze, a ponowny montaż pozostawiam ojcu. Chodziło tu o przezroczystą rurę z inkubatorem wewnątrz i dwiema niewielkimi bańkami na zakończeniach. Długość całej konstrukcji wynosiła dobre pół metra. Składając poszczególne części, ojciec rzekł: Wyobraź sobie jajeczko. Może uważasz, że nie ma osobowości? Ta mała rzecz jest istotą doskonałą i zasklepioną w sobie. Wchłania, wydala, oddycha i porusza się, i z pewnością miewa różne myśli. I dąży do jednego - zespolenia z męską „,Rzeczą”, tak, stanowi to cel jej życia. O niczym bardziej nie marzy. Jednakże: jajeczko unicestwia swojego kochanka, gdy ten staje się zbędny.

O tym wszystkim wiedziałam. Ojciec często mi to tłumaczył. Wiedziałam, że plemniki - albo kolce - są samobójcami, a mówiąc ściślej, gwałcicielami, nastawionymi wyłącznie na sex, i nic poza tym. Pragną się zespolić z żeńską „Rzeczą” lub umrzeć - i rzeczywiście w większości przypadków wolały zginąć, aniżeli odejść od swojego zamiaru. Ojciec twierdził, że kolce na krótko przed unicestwieniem - krzyczą. Pracował nad miniaturowym wzmacniaczem, który umożliwiłby mu usłyszenie tego dźwięku. Mniejsza o to: kolce albo były zbyt głupie, albo nie liczyły się z możliwością wchłonięcia. Pragnęły jedynie zaspokojenia swoich żądzy, a skutki ich nie obchodziły.

Co się tyczy jajeczka, tej żeńskiej”Rzeczy”: jego organy postrzegania nie były najwidoczniej zbyt dobrze ukształtowane, gdyż rozpoznawało wyłącznie plemniki osobników tego samego gatunku. Ojciec zamierzał zbadać to zjawisko bliżej i dowiedzieć się, dlaczego żeńskie „Rzeczy” nie miały ochoty na zadawanie się z obcymi męskimi „Rzeczami”. Przypuszczał, że przyczyna tkwi w zapachu męskich „Rzeczy” lub w czymś takim. Jajeczko odrzucało niekiedy kolce własnego gatunku, przyjmując kolce zupełnie obce - naturalnie dopiero po spryskaniu ich specjalna substancją wynalezioną przez ojca. Przez to jajeczko zwracało na niego uwagę. Mogło go czuć. Cóż, właściwie byłoby lepiej mówić o nich jak o mężczyznach i kobietach, ponieważ w zasadzie różne te „Rzeczy” reprezentowały po prostu jedyne, prawdziwe rodzaje płci na świecie. Były albo męskie, albo żeńskie, i na tym koniec.

Ludzie byli głupi. Sądzili, że wystarczy po prostu wskoczyć do łóżka i już ma się sprawę z głowy. Jednak „Rzeczy” w ich ciałach dążyły do wzajemnego zespolenia i z wyjątkiem katastrof oraz nieodpowiedniego zapachu nic nie było w stanie ich powstrzymać.

Rzeczy” nie przejmowały się ponadto regulacją urodzeń. W ich mikroskopijnym światku było aż nadto miejsca. Tak, większość ludzi nie przypuszczała, że to w nich samych istnieją formy życia zdolne do zniszczenia całej planety.

- Jestem szowinistycznym łajdakiem - stwierdził ojciec.

- Przyznaję się do tego. Połowa populacji tego świata tak uważa. Znaczy to, że jestem taki sam, jak te rzeczy we mnie. Chcę czego chcę, koniec kropka. Konsekwencje są mi obojętne. Z kobietami jest podobnie. Istnieją również żeńskie, szowinistyczne łajdaczki. Tracą nad sobą panowanie, jeśli nie dostają tego, czego chcą. W nich siedzą sobie te większe „Rzeczy”. Cóż, jeśli istotnie wszyscy wywodzimy się z pra-śluzu, to trudno przypuszczać, abyśmy w czasie tych wilgotnych dni byli przesadnie wielcy. A mimo to: wygrał wyścig na drabinie ewolucji? Czyje środowisko jest zatrute? Przedstawiciele jakiego gatunku zabijają się nawzajem? Kto odnosi się z nienawiścią do własnych towarzyszy niedoli? - Palce bębniły po stole.

- Za każdym razem zadaję sobie to samo przeklęte pytanie: co było pierwsze, kura czy jajo?

Milczał i zmieszany wpatrywał się w sufit.

Stałam obok niego i spoglądałam na tor. Był tak samo uformowany jak organy rozrodcze kobiety. Spermę należało przenieść z niewielkiego pojemnika do bańki umieszczonej na jednym końcu rury, zaś komórkę jajową do drugiej. Razem z płynem dostawały się następnie do inkubatora, gdzie miało dojść do zespolenia. Zdarzało się jednak, że odmawiały. Wszystko zależało od tego, jak się danego dnia czuł ojciec. Gdy był nerwowy albo ponury, spryskiwał plemniki wytworzonym przez siebie płynem - afrodyzjakiem, i zespolenie następowało błyskawicznie. Natomiast gdy był smutny albo rozbity, nie poddawał kolca tym zabiegom, jajeczko pozostawało samotne, powłoka nie dawała się przebić.

Spryskiwanie jajeczka nie wywoływało żadnych efektów. Ojciec twierdził, że spryskiwanie likwiduje niepożądane właściwości plemnika. Nie wiedział jakiego były rodzaju. Zakładał, że jajeczko wydziela trującą substancję, która zabija obcą spermę. Dany kolec musiał odpowiadać określonym wzorcom co do wyglądu, zapachu lub smaku. Jeśli tak nie było, jajeczko zabijało go, zanim dochodziło do spełnienia jego największego pragnienia - rozkłucia powłoki.

W inkubatorze mojego ojca zawsze spotykały się jajeczka i plemniki różnych gatunków. Jakiś czas temu zapytałam go o powód, odparł: - A może mam łączyć ze sobą dwie ludzkie „Rzeczy”? Tak, znam ludzi, których to bawi. Nate Farell, na przykład. Pracuje na uniwersytecie. Naucza kilka grup studentów i w czasie wolnym od zajęć narzeka na liberalizację ustawy o przerywaniu ciąży. Twierdzi, że płód jest żywy od momentu poczęcia. A w piwnicy swego domu zabija czas, tworząc za pomocą toru ludzkie płody, które wyrzuca potem do ubikacji.

Zajrzałam w wizjer umieszczony w górnej części naszego toru. Przez automatyczny mikroskop elektronowy ujrzałam tygrysa i lwicę biegnące w kierunku inkubatora. Rzecz jasna, w rzeczywistości były to jedynie męskie i żeńskie „Rzeczy”, lecz ja wiedziałam, skąd się wzięły. Ojciec ponaznaczał pojemniki z surowcem małymi plamkami farby. Kolor żółty reprezentował spermę tygrysa. Jaskrawa czerwień: komórkę jajową lwicy. I tak dalej. Wszystko to doskonale pamiętałam. Zespolenie męskich i żeńskich Rzeczy tygrysa i Lwa nie było trudne. Wiedziałam tym samym, że ojciec jest w tym dniu załamany. Zespolenie takie mogłoby tak samo dojść do skutku w ogrodzie zoologicznym. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent zespoleń tygrysich i lwich „Rzeczy” kończyło się sukcesem. W ogrodzie zoologicznym zwierzęta te rzadko się ze sobą kojarzyły, a młode przychodziły na świat jeszcze rzadziej.

Tor znajdował się na białym stole, mniej więcej na wysokości moich piersi. Spoglądałam w wizjer obserwując wyścig. Zarówno mała kijanka, jak i większa komórka jajowa, dotarły już do inkubatora, zauważyły się i zbliżały się z dużą szybkością ku sobie. Kijanka uderzyła noskiem, kula do niej przylgnęła, wstrząsnęła nią a następnie się otworzyła. Kijanka z krzykiem wtargnęła do wewnątrz, a jajeczko ją wchłonęło.

Mogłabym przysiąc, że tym razem naprawdę usłyszałam krzyk.

Zaraz potem zadzwonił telefon i ojciec wyszedł z laboratorium. Nigdy sam nie podnosił słuchawki. Wiedziałam jednak, że do wszelkich rozmów przykłada wielką wagę. Gdy ktoś dzwonił, znaczyło to, że zgłasza się świat zewnętrzny - zaś ojciec uzależniony był od tego kontaktu. Podniosłam słuchawkę.

- Halo.

Za każdym razem było to samo. Nie rozumieli mnie wskutek mojej wady wymowy i chodziło im o formułę ojca. Uniwersytet pragnął jego powrotu i ponownie proponował mu profesurę. Niekiedy próbowali wyciągnąć formułę, kusząc go pieniędzmi, lecz to zdarzało się rzadko; wiedzieli przecież o propozycjach o wiele bardziej intratnych, które napływały z zagranicy, a które ojciec i tak odrzucał.

Uważałam, że nie zdoła zachować tajemnicy dla siebie. Sądziłam nawet, że wypaplał ją komu, w czasie jednej z jego eskapad do miasta.

Wytłumaczenie ojca było proste - sami do tego doszli. „Są co prawda idiotami, ale nie są bezmyślni”, mawiał. Jak mogę zaprezentować im kocio-psi płód nie wzbudzając podejrzeń, że całkiem świadomie udało mi się spowodować zespolenie komórki jajowej i plemnika? Twierdzę, że cała ta sprawa opiera się na zwykłym przypadku. Jasne. Wtedy poproszą mnie o następne materiały, a ja wyślę im embriona chomiko-wróbla. Zacznij raz, a nie będzie końca. Urągają, wymyślają, ponieważ bastardy się nie rozmnażają. A po jakimś czasie dochodzą do wniosku, że ja mógłbym dokonać czegoś, czego oni nie są w stanie. Boże, zawsze tak było”

Albo rzeczywiście była to cała prawda, albo po prostu zapomniał o reszcie. Być może tych drani rzeczywiście mierziło to, że ojciec wiedział w jaki sposób łączyć należy plemniki z komórką jajową, ale to nie przypadek spowodował, że zaczęli się upominać o afrodyzjaki. To ojciec wymyślił taką nazwę, gdyż uważał, że jest wesoła. Spryskiwanie nie wzmagało żądzy „Rzeczy”. Trudno byłoby ją w ogóle zintensyfikować. Nie. Ojciec na pewno coś wypaplał i przedstawił całą sprawę knajpiarzowi w mieście, który jako uniwersytecki szpicel miał tylko jedno zadanie-wsłuchiwać się w słowa ojca w czasie jego wizyt.

Ojciec późnym popołudniem uciął sobie drzemkę, a ja wzięłam do ręki książkę. Czytałam ją już trzy razy. Dotyczyła one Ziemi w dalekiej przyszłości, Ziemi, na której większość form życia dopasowała się do siebie. Główny bohater skonstruował wehikuł czasu i udał się nim w dwudzieste pierwsze stulecie. Był to okres pierwszych eksperymentów, których celem było krzyżowanie osobników różnych gatunków.

Istoty te nie umierały głównie dlatego, ponieważ błędy popełnione przez naukowców były tak samo poważne, jak i głupie. Na początku istoty te nazywano potworami. Żyły w rezerwatach i raz po raz urządzano publiczne pokazy. Nienawiść gatunku Homo sapiens, okazywana protagoniście powieści tak bardzo go przeraziła, że uciekł kilka stuleci w przyszłość. Natrafił na sytuację co prawda mniej groźną, lecz za to zasmucającą.

Potwory” wciąż były w mniejszości, ale ich przyzwyczajenia oraz naturalne potrzeby nadal zagrażały społeczeństwu. Na przykład moń (krzyżówka mężczyzny z koniem) żenił się z psobietą (kobieta-pies), a następnie zaczęli się kłócić o zestawienie pokarmu. Wążczyzna (mężczyzna-wąż) poślubił kobietaka (kobieta-ptak) i dochodziło do sporów co do pory snu. U niektórych rodzajów było w zwyczaju, że dziećmi zajmował się mężczyzna, więc jeśli dany osobnik decydował się na wejście w związek z kobietą innego gatunku, to mogło dojść do nieporozumień po przyjściu na świat potomstwa. Tymczasem Homo sapiens (a raczej to, co z niego zostało) starał się jak mógł, żeby uchronić i zachować własne tradycje. Pod koniec książki bohater zaczyna czuć wstręt do ludzkości, do jej rozlicznych wariantów i filozofii. Wraca w przyszłość, niszczy wehikuł czasu, za puszcza swoje korzenie na głębokość ponad sześciu metrów, chowa twarz pod bujnym zarostem, tak żeby nie zbliżyła się do niego kobieta i spędza następne sto lat.

Ponowna lektura powieści sprawiła mi przyjemność. Pomogła mi lepiej zrozumieć ojca. Nie było żadnego podobieństwa między nim, a ludźmi konstruującymi bomby, lub takimi którzy wytwarzali zabójcze rodzaje broni bakteriologicznej. Zdawał sobie sprawę z istniejącego moralnego dylematu. Miał dać światu formułę afrodyzjaków czy też nie? Pił, ponieważ coś go wewnętrznie rozrywało, i nienawidził świata, ponieważ ciągle ktoś zaglądał mu przez ramię.

W czasie kolacji powiedziałam mu o książce. - Mów prawidłowo - powiedział, spojrzał na talerz i z obrzydzeniem skrzywił twarz. Pamiętasz jeszcze, jak usiłowałaś się porozumieć, gdy byłaś mała? Postaraj się kopiować te dźwięki.

Zaczęłam seplenić, co wybełkotałam i mlasnęłam językiem. Powiedziałam, że pewnie są gdzieś jeszcze tacy jak w tej książce. Jeśli jakąś katastrofę obserwuje chociażby jedno jedyne uważne oko, wtedy nie jest nadaremna, wywodziłam.

Innymi słowy: chciałam, żeby ojciec ujawnił tajemnicę formuły. Konsekwencje z pewnością będą poważniejsze od tych, które wynikły wskutek zanieczyszczenia Wschodniego Prądu wysokoprocentowym kwasem. Załamanie po wybuchu jądrowym nie tylko wstrząsnęłoby moralną strukturą ludzkości, lecz całkowicie by ją obaliło. Działanie formuły afrodyzjaków miałoby pewnie podobny skutek - ale tylko wówczas, gdyby głupota ludzka była na tyle wielka, że uniemożliwiłaby człowiekowi wyjście poza horyzont najbliższej przyszłości.

- Nie wolno tak mówić-odparł ojciec. Między jego zębami zaplątał się kawałek sałaty.

- Wiesz przecież dobrze, że nie rozumiem ani słowa, gdy tak syczysz. Masz prawo mówić głośno. Musisz używać grdyki i rozumu, musisz naprawdę chcieć...

Rozlałam trochę mleka i stwierdziłam - Zgoda - pod warunkiem, że wyrzucisz wszystkie swoje butelki.

face=„Times New Roman” size=2>

Zrozumiał. Martwiły go głównie różnego rodzaju ruchy opowiadające się przeciwko przerywaniu ciąży. Tak. Wszyscy mieliśmy do dyspozycji wspaniałą, wielką planetę, na której można było w zasadzie wszystko sknocić. Inne słowo odnoszące się do wiata brzmiało: Wypróbować.

- Nie bądź smutny - powiedziałam. - Nie jesteś taki, jak ci ludzie, którymi gardzisz. Zastanawiasz się i masz obawy. Kocham cię.

- Chodź tu. Potrząsnęłam głową.

Zjadł ziemniaka w mundurku. - Chodź tu.

- Jeszcze nie. W rodzinę bawimy się przecież dopiero po kolacji, oglądając telewizję, gdy wieża zamknięta jest jak grób, gdy wszystkie chciwe oczy, tam na zewnątrz, czekać muszą cierpliwie do następnego dnia.

Potem usiedliśmy przed telewizorem, a ojciec wziął mnie na kolana.

- Szepnij mi coś do ucha-powiedział. - Tak głośno jak tylko potrafisz. Rozerwij mi błonę bębenkową.

Przyglądałam się jak kowboje wybijają mieszkańców miasteczka. I wyczuwałam zapach mojego ojca. Jego włosy na klatce piersiowej połaskotały mnie w nos. Pogłaskał moje nogi, kark, włosy, uszczypał mnie w policzek, i zbliżył swój nos do mojego.

Patrzyliśmy sobie przez dłuższy czas głęboko w oczy - w końcu i z moich zaczęły kapać łzy.

Ojciec był mądry, lecz wychowując mnie przekazał mi zbyt wiele ze swojej mądrości. Tak mną kierował, żebym rozumiała jak on. Pogłaskał mnie, poczułam jak mnie do siebie przyciąga, pragnął zespolić ze sobą nasze dwie dusze.

- Nie uważam, żebym nie potrafiła - odpowiedziałam, - ale jak po prostu nie chcę? Czy to ma jakiś sens?

- Nie pozwól, żeby inni cię ranili. Możesz zostać wszystkim, czym tylko zapragniesz.

- Nie chcę stawać się czymś. Po prostu pragnę być zwykła.

Swoimi wielkimi dłońmi objął moją brodę.

- Powiedz A.

- A.

- Nie, nie tylko ustami. Chcę usłyszeć ciebie.

- A.

- Widzisz moje łzy? Chcesz, żeby twojemu staremu ojcu pękło serce?

- Jesteś pijakiem.

- Mów głośno. Pokrzycz trochę.

- Chociaż raz powinieneś wyszorować sobie porządnie uszy. Wyglądają jak maleńkie groty, wypełnione brudnym złotem.

Tak mocno przycisnął mnie do siebie, aż zatrzeszczały moje żebra. Płakałam bezgłośnie.

- Pewnego dnia wyniesiemy się z tej przeklętej wieży - obiecał. - Wyobraź sobie to. Będziemy spacerować ramię w ramię główną ulicą Nowego Jorku. I gdy zjawią się wszyscy i gdy powiedzą: Doktorze Dakis - witamy pana oraz pańskie dziecko w naszym świecie, wówczas nastanie dzień, w którym przekażę im moją formułę.

Zdawało mi się, że cierpię. I tak było naprawdę.

Odparłam: Dzień, w którym się wreszcie zdecydujesz wyrzucić wszystkie butelki będzie dniem, w którym wyjdę z tobą na zewnątrz. Jeśli chcesz, wystąpię w telewizji. Będę krzyczeć do mikrofonu. Mają mnie usłyszeć od Guam po Małą Anglię. Jednak każdego wieczoru będziemy musieli wracać do wieży. Nie milczę po to, żeby się bronić. Milczę przez ciebie. Oni nie mogą zadawać mi bólu. Mówię cicho, ponieważ pijesz. A pijesz, ponieważ się zamartwiasz.

Oparłam głowę o jego ramię.

- Nie, proszę cię - rzekł ojciec. Nie potrafiłam inaczej.

Zmęczyłam się. Wsadziłam kciuk w usta. Ssałam go i lizałam - pomagało mi to w myśleniu. Ssałam i lizałam...

Ojciec próbował mnie odsunąć.

- Możesz się całą noc do mnie przytulać. Przy mnie znajdziesz ciepło i pociechę. Zostań ze mną.

Ssałam i lizałam. W połowie tutaj, w połowie w jakimś innym świecie. Ten był tak samo dobry jak tamten, od obu oddzielała mnie bezpieczna bariera. Rozkoszowałam się spokojem, który powstawał w moim wnętrzu, bezpieczeństwem duchowego zmierzchania. Ojciec z oddali wołał moje imię. Wiedziałam, jaki był tego powód. Był człowiekiem prawie idealnym. Jedyny jego błąd polegał na braku tolerancji.

Znowu ktoś mnie zawołał, lecz tym razem była to moja matka. Wmawiałam sobie, że to jej głos, albo przynajmniej tak tylko sądziłam. Nigdy jej o to nie pytałam. Ojciec trzymał mnie mocno. Wymknęłam mu się, pozostawiłam jego butelkom, które czyhały na niego w każdym zakamarku wieży.

Ojcze - nie umiem inaczej. Jesteśmy zbyt różni. Być może pewnej nocy zostanę z tobą, wyrzucisz wtedy swoje butelki i znowu wyjdziemy na zewnątrz. Będę mówić tak głośno, aż poczuję ból i wspólnie będziemy się cieszyć. Kocham cię. Otworzyłam i zamknęłam za sobą drzwi na końcu korytarza. W wielkim pomieszczeniu panowały ciemność i cisza - lecz nie była to cisza doskonała. Węże złowieszczo spoglądały na mnie ze swoich klatek. a ich spojrzenia ostrzegały mnie przed dotknięciem. Świnki morskie stwierdziły, że nastał nowy dzień i pogwizdując zażądały śniadania. Psy, dręczone koszmarami jęczały cicho, a pawian groźnie wyszczerzył kły, gdy przesunęłam ręką po kratach jego klatki.


przekład: Mariusz Jaruga



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Piserchia Doris Zwyczajny dzień
Piserchia Doris Zwyczajny dzien
Dzien zaduszny w zwyczajach
Dzien zaduszny w zwyczajach
Star Rider Doris Piserchia
Doris Piserchia The Dimensioneers
A Billion Days of Earth Doris Piserchia
Mister Justice Doris Piserchia
Dzien zaduszny w zwyczajach
Marchew zwyczajna 2
JĘCZMIEŃ ZWYCZAJNY cz 4
Dzien 2 Skutki przewlekłegostres
JĘCZMIEŃ ZWYCZAJNY cz 5
Dzień po dniu
DZIEŃ
RR dzień serca
Dzień Babci i Dzień dziadka