Osho Odwaga Radość niebezpiecznego życia

Osho – ODWAGA Radość niebezpiecznego życia


Przedmowa


Nie nazywaj tego niepewnością – nazwij to cudem. Nie nazywaj tego brakiem pewności siebie - nazwij to wolnością.

Nie jestem tu, aby narzucać wam dogmaty - dogmat daje pewność. Nie jestem tu, aby składać wam obietnice na wyrost - każda taka obietnica stwarza poczucie bezpieczeństwa. Jestem tu po prostu po to, aby obudzić w was czujność i świadomość, żebyście umieli trwać tu i teraz pomimo braku poczucia bezpieczeństwa, pomimo niepewności i wszystkich zagrożeń, które życie niesie ze sobą.

Wiem, że przybyliście tu w poszukiwaniu pewności, gotowych recept, jakichś ,,-izmów”, własnego miejsca, kogoś, na kim moglibyście polegać. Przyszliście tu ze względu na strach. Poszukujecie jakiejś pięknej niewoli - abyście mogli żyć bez konieczności ciągłego zachowywania czujności.

Chciałbym pogłębić wasz brak poczucia bezpieczeństwa, waszą niepewność - ponieważ takie jest życie, taki jest Bóg. Gdy pojawia się niepewność i niebezpieczeństwo, jedynym, co powinniście zrobić, jest zachować świadomość.

Są dwie możliwości. Możesz zamknąć oczy i popaść w dogmaty, stać się chrześcijaninem, hinduistą czy muzułmaninem...

a w końcu przeistoczyć się w strusia. To nie przemienia życia, tylko zamyka twoje oczy, ogłupia, pozbawia inteligencji. Czujesz się bezpieczny w swojej niewiedzy - wszyscy idioci czują się bezpieczni. Właściwie tylko idioci czują się bezpiecznie. Człowiek, który żyje naprawdę, zawsze będzie czuł się niepewnie. Czy istnieje jakaś pewność?

Życie nie jest procesem mechanicznym, nie może być pewne. Jest nieprzewidywalną tajemnicą. Nikt nie wie, co wydarzy się za moment. Nawet Bóg, który, waszym zdaniem, mieszka gdzieś w siódmym niebie, nawet On - jeśli tam jest nie wie, co się wydarzy! Ponieważ jeśli wiedziałby, co się wydarzy, wtedy życie byłoby fałszywe, wszystko byłoby z góry zapisanie i ukartowane.

Skąd Bóg mógłby wiedzieć, co się wydarzy, skoro przyszłość jest otwarta? Jeśli wiedziałby - życie byłoby martwe, jak proces mechaniczny. Nie byłoby w nim wolności - a jak może istnieć życie bez wolności? Wtedy nie istniałby wybór: rozwijać się czy nie. Wszystko, co z góry ustalone, jest pozbawione chwały i majestatu. Bylibyście tylko robotami.

Nie, nic nie jest bezpieczne. Takie jest moje przesłanie. Nic nie może być bezpieczne, bo życie bezpieczne jest gorsze od śmierci. Nic nie jest pewne. Życie jest pełne niepewności i niespodzianek - oto jego piękno! Nigdy nie dochodzisz do momentu, w którym możesz powiedzieć: „Teraz mam stuprocentową pewność". Kiedy mówisz, że jesteś czegoś pewien, deklarujesz swoją śmierć; popełniasz samobójstwo.

Życie toczy się pośród tysiąca niepewności. Na tym polega jego wolność. Nie nazywaj tego brakiem pewności.

Rozumiem, dlaczego umysł nazywa wolność „niepewnością" (...). Czy spędziłeś kiedyś kilka miesięcy (lat) w więzieniu? Jeśli byłeś tam, to wiesz, że gdy nadchodzi dzień uwolnienia, więzień odczuwa niepewność co do swojej przyszłości. W więzieniu wszystko było jasne. Wszystko opierało się na żelaznej rutynie. Zapewniano jedzenie, schronienie; nie było obawy o to, że następnego dnia może nie być niczego do jedzenia, że będziesz głodny - nic z tych rzeczy, wszystko było pewne. A tu nagle po wielu łatach strażnik przychodzi i oznajmia: „Teraz zostaniesz zwolniony". Więzień zaczyna drżeć. Za murami znów pojawi się niepewność; znów trzeba będzie szukać, znów trzeba będzie żyć z poczuciem wolności.

Wolność budzi lęk. Ludzie rozprawiają o niej, ale się jej boją. A człowiek nie jest człowiekiem, jeśli boi się wolności.

Daję wam wolność, nie daję wam bezpieczeństwa. Daję wam zrozumienie, a nie wiedzę. Wiedza przynosi ze sobą pewność. Gdybym udzielał wam wskazówek, pewnych wskazówek o istnieniu Boga, Ducha Świętego, Jezusa - jedynego Syna Bożego, o piekle i niebie, o tym, co dobre, a co złe, o tym, że za popełnianie grzechów traficie do piekła, a za cnotliwe uczynki będziecie w niebie - koniec! - mielibyście pewność. Właśnie dlatego tak wielu ludzi wybrało bycie chrześcijaninem, hinduistą, muzułmaninem, dżainistą - oni nie chcą wolności, chcą sztywnych zasad.

Umierał człowiek - nagle, w wypadku samochodowym. Nikt nie wiedział, że jest żydem, więc wezwano katolickiego księdza. Ten pochylił się nad mężczyzną, który był już w stanie agonalnym, i zapytał:

- Wierzysz w Trójcę Przenajświętszą, Boga Ojca, Syna Jego Jezusa i Ducha Świętego?

Mężczyzna otworzył oczy i powiedział:

- Patrzcie, ja umieram - a on zadaje zagadki!

Gdy śmierć zapuka do drzwi, okaże się, że cała twoja pewność to po prostu zagadki, jest niemądra. Nie chwytaj się kurczowo pewności. Życie jest niepewne - niepewność to jego natura. Człowiek inteligentny zawsze pozostaje niepewny.

Właśnie ta gotowość pozostania niepewnym oznacza odwagę. Ta gotowość pozostania niepewnym oznacza zaufanie. Osoba inteligentna pozostaje czujna w każdej sytuacji - odpowiada na nią całym swoim sercem. Nie wie, co się wydarzy, nie wie, czy to albo tamto się stanie. Życie to nie nauka ścisła; to nie łańcuch zdarzeń sprowokowany konkretną przyczyną. Podgrzej wodę do stu stopni, a wyparuje - to jest pewnik. Ale w prawdziwym życiu nic nie jest pewne.

Każda jednostka jest wyrazem wolności, nieznanej wolności. Przewidywanie, oczekiwanie spodziewanych rezultatów jest niemożliwe. Trzeba żyć z uwagą i zrozumieniem.

Przyszliście do mnie w poszukiwaniu wiedzy; chcecie ustalić reguły, abyście mogli się ich trzymać. Ale ja nie podaję reguł. Powiem więcej: jeśli jakieś już macie - odbiorę je wam! Zniszczę waszą pewność, sprawię, że zaczniecie się wahać, że przestaniecie czuć się pewnie. To jest podstawowa zmiana, która musi się dokonać. Tb jedyna rzecz, którą musi zrobić mistrz - zostawić was w całkowitej wolności. W całkowitej wolności, z otwartymi możliwościami, bez jakichkolwiek pewników (...). Będziecie musieli być czujni, nic więcej.

To właśnie nazywam zrozumieniem. Jeśli rozumiesz, niepewność staje się istotną częścią życia. I tak właśnie jest dobrze, ponieważ dzięki niepewności życie staje się nieustającą niespodzianką. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Utrzymuje cię to w stanie ciągłego zdziwienia. Nie nazywaj tego niepewnością -nazwij to cudem. Nie nazywaj tego brakiem pewności siebie - nazwij to wolnością.


Rozdział pierwszy


Czym jest odwaga?


Na pierwszy rzut oka nie ma dużej różnicy między tchórzem a odważnym. Jedyną jest to, że tchórz wsłuchuje się w swój

Odwaga jest podążaniem w nieznane wbrew swoim obawom.

Nie oznacza ona braku lęku. Strach znika, gdy stajemy się coraz odważniejsi. Ostatecznym doświadczeniem odwagi jest stan bycia nieustraszonym, który - gdy odwaga jest całkowita - staje się jak aromat. Ale na początku człowiek tchórzliwy i odważny nie różnią się od siebie zanadto. Jedyną różnicą jest to, że tchórz wsłuchuje się w swój strach i za nim podąża, a osoba odważna odsuwa go na bok i idzie dalej, zapuszcza się w nieznane pomimo lęków. Odczuwa strach, strach jej towarzyszy.

Gdy tak jak Kolumb wypływasz na niezbadane morze, napotykasz strach, ogromny strach, ponieważ nie wiadomo, co może się wydarzyć. Opuszczasz bezpieczny brzeg. Do tej pory było ci świetnie, jednak brakowało ci jednego - przygody. Zapuszczanie się w nieznane dostarcza emocji. Serce znów zaczyna bić mocniej; ponownie zaczynasz czuć, że żyjesz, że przepełnia cię wigor. Każda twoja komórka żyje, ponieważ zdecydowałeś się przyjąć wyzwanie.

Przyjmowanie wyzwania od nieznanego pomimo strachu to odwaga. Zawsze będą towarzyszyć temu obawy, ale jeśli zdecydujesz się przyjmować wyzwania, strach powoli zniknie. Doświadczanie radości związanej z nieznanym, pojawiający się zachwyt wzmacniają cię, uczą uczciwości, wyostrzają inteligencję. Po raz pierwszy odczujesz, że życie to nie nuda, lecz przygoda. A z czasem strach zanika; wtedy ciągle rozglądasz się w poszukiwaniu jakiejś przygody.

Generalnie, odwaga to ryzykowanie tym, co jest nam znane, na rzecz nieznanego; wygodą na rzecz niewygody. Jest to mozolna pielgrzymka do nieznanego celu. Nigdy nie wiadomo, czy będziemy w stanie się na to zdobyć. Jest to jak hazard, lecz tylko ci, którzy podejmują ryzyko, wiedzą, czym naprawdę jest życie.


Tao odwagi


Życie nie przestrzega zasad logiki; nieprzerwanie podąża własną drogą. To ty musisz wsłuchać się w nie; życie nie posłucha twoich argumentów; są mu całkowicie obojętne.

Co widzisz, gdy podążasz drogą swojego życia? Nadciąga burza, padają ogromne drzewa. Według Darwina, powinny przetrwać, są tak potężne i silne. Przyjrzyj się prastaremu drzewu, wysokiemu na dziesiątki metrów, mającemu trzy tysiące lat. Sama jego obecność stwarza wrażenie siły i mocy. Miliony korzeni zanurzyły się głęboko w ziemię, więc drzewo stoi stabilnie. Oczywiście będzie walczyć - nie chce skapitulować, poddać się, ale po burzy upada martwe, przestaje żyć, cała jego siła znika. Burza okazała się potężniejsza. Zawsze tak jest, ponieważ burza jest całością, a drzewo - jednostką.

Jednak istnieją także mniejsze rośliny, trawa. Gdy nadchodzi burza, trawa poddaje się, więc burza nie jest w stanie jej zaszkodzić. Co najwyżej może ją oczyścić, zmyć z niej kurz, ale nic więcej. Obmywa jak prysznic, a gdy odchodzi, niskie zarośla i trawy ponownie unoszą głowy. Trawa prawie nie ma korzeni, może ją wyrwać małe dziecko, ale pokonała burzę. Jak to możliwe?

Trawa podążyła ścieżką tao, drogą wskazaną przez Laocy, natomiast drzewo wybrało drogę Darwina. Drzewo zachowało logikę: próbowało się opierać, pokazać swoją siłę. Jeśli starasz się pokazać swoją siłę, zostaniesz pokonany. Wszyscy Hitlerowie, Napoleonowie, Aleksandrowie Wielcy są jak ogromne, silne drzewa. Wszyscy zostaną pokonani. Natomiast Laocy są jak małe rośliny: nikt nie jest w stanie ich pokonać, ponieważ zawsze są gotowi ulec. Jak można pokonać kogoś, kto mówi: „Poddaję się. Ciesz się zwycięstwem, po co robić tyle hałasu? Jestem pokonany". Nawet Aleksander poczuje się bezsilny przed Laocy, nie będzie w stanie niczego zrobić. Opowiada o tym pewna anegdota.

W czasach, gdy Aleksander Wielki dotarł do Indii, żył tam pewien mistyk, sannjasin * o imieniu Dandamis.


* Sannjasini (z sanskrytu) - dosłowne: porzucający; w hinduizmie: mnisi, wędrowni asceci, reprezentujący czwarty, najdoskonalszy etap życia.


Przed wyprawą przyjaciele poprosili Aleksandra, żeby przywiózł ze sobą sannjasina, ponieważ ten unikalny kwiat można spotkać tylko w Indiach. Powiedzieli:

- Przywieziesz zapewne wiele rzeczy, ale nie zapomnij o sannjasinie.

Chcielibyśmy ujrzeć go na własne oczy, dowiedzieć się, kto to naprawdę jest.

Aleksander, przejęty wojną, skupiony na walce, przypomniał sobie o tym dopiero, kiedy już wracał z podbojów, będąc tuż przy granicy Indii. Mijał ostatnią wioskę, więc rozkazał żołnierzom, aby udali się do niej i rozejrzeli za jakimś sannjasinem. Traf chciał, że nad rzeką nieopodal wioski przebywał akurat Dandamis. Ludzie mówili:

- Zjawiliście się w dobrym momencie. Żyje bowiem wielu sannjasinów,

lecz spotkać prawdziwego to niezwykła rzadkość. Możesz udać się do niego w odwiedziny, otrzymasz prawdziwy darszan*.

Aleksander roześmiał się i odpowiedział:

- Nie przybyłem tu po to, by otrzymywać jakieś darszany. Moi żołnierze go pojmą. Zabiorę go ze sobą do stolicy mojego kraju.

Wieśniacy odpowiedzieli:

- To nie będzie tak proste...

Aleksander nie mógł w to uwierzyć. Zwyciężał imperatorów, królów, więc jaki problem mógł mieć z sannjasin - żebrakiem i ascetą? Gdy żołnierze udali się do Dandamisa, ujrzeli go nagiego na brzegu rzeki. Powiedzieli:

- Aleksander Wielki zaprasza cię, abyś towarzyszył mu w podróży do jego kraju. Zostanie ci zapewnione wszystko, czego potrzebujesz. Będziesz gościem króla.

Nagi fakir roześmiał się i rzekł:

- Pójdźcie i powiedzcie swojemu panu, że człowiek, który sam siebie nazywa „wielkim", nie może być wielki. A dodajcie także, że nikt mnie stąd nie zabierze. Sannjasin przemieszcza się jak chmura, niczym nie skrępowany. Nie jestem niewolnikiem.

Odpowiedzieli mu:

- Musiałeś słyszeć o Aleksandrze! To gwałtowny człowiek. Jeśli mu odmówisz, nie posłucha, tylko utnie ci głowę.

sannjasin rzekł:

- Lepiej przyprowadźcie tu swojego pana. Może zrozumie to, co mu powiem.

Aleksander zdecydował się iść, gdy jego żołnierze oznajmili:

- On jest kimś wyjątkowym, świetlistym. Unosi się wokół niego coś przedziwnego. Jest nagi, ale nie czuje się tego w jego obecności. Jest tak potężny, że w jego towarzystwie człowiek zapomina o całym świecie. Ma w sobie magnetyzm, wokół panuje cisza, a całe otoczenie wydaje się cieszyć jego obecnością. Warto się z nim spotkać, ale jest pewien problem... Biedak upiera się, że nikt nigdzie go nie zabierze, że nie jest niczyim niewolnikiem.

Aleksander poszedł na spotkanie, trzymając obnażony miecz w dłoni. Dandamis roześmiał się i powiedział:

- Schowaj miecz, jest ci niepotrzebny. Odłóż go na miejsce; jest bezużyteczny, gdyż możesz nim pociąć jedynie moje ciało, które opuściłem już dawno temu. Miecz mnie nie zrani; nie bądź dziecinny.

Mówi się, że był to pierwszy raz, kiedy Aleksander posłuchał cudzego rozkazu. Z powodu obecności tego człowieka jakby zapomniał, kim jest. Schował miecz i rzekł:

- Nigdy nie spotkałem tak cudownego człowieka. Gdy wrócił do obozu powiedział:

- Trudno jest zabić kogoś, kto jest gotów umrzeć. Zabicie go nie ma sensu. Można zabić kogoś, kto walczy, wtedy ma to sens; nie można tego zrobić, gdy ktoś jest gotów i mówi: „Oto moja głowa, możesz ją śmiało odciąć."

Dandamis rzeczywiście powiedział: „Oto moja głowa, możesz ją odciąć. Gdy osunie się, obaj zobaczymy, jak spada na piasek, ponieważ nie jestem swoim ciałem. Jestem świadkiem".

Aleksander po powrocie oznajmił przyjaciołom:

- Było wielu sannjasinów, których mogłem ze sobą przywieźć, ale nie byli prawdziwi. Później zaś spotkałem człowieka, który naprawdę był niezwykły. Dobrze słyszeliście: taki kwiat jest wyjątkowo rzadki. Lecz nikt nie zmusi go do niczego, ponieważ nie boi się on umrzeć. Gdy ktoś nie boi się śmierci, jak można go do czegokolwiek nakłonić?

To twój strach czyni z ciebie niewolnika. Przestajesz nim być, gdy przestajesz się bać. Twój strach zmusza cię także do robienia niewolników z innych, tak by nie próbowali zniewolić ciebie.

Człowiek pozbawiony strachu nie boi się nikogo i nie sprawia, że inni się go boją. Strach całkowicie znika.


Droga serca


Angielskie słowo courage * (odwaga) jest bardzo interesujące. Pochodzi od łacińskiego cor - co oznacza „serce". Skoro rdzeń słowa „odwaga" pochodzi od „serca", to bycie odważnym oznacza życie z sercem. Słabi i tylko słabi żyją, używając głowy; przerażeni, wznoszą wokół siebie mury logiki. Przepełnieni strachem, zamykają wszystkie drzwi - teologią, koncepcjami, słowami, teoriami - i chowają się za tymi zamkniętymi drzwiami.

Droga serca jest drogą odwagi. Oznacza życie w poczuciu niepewności, życie z miłością, zaufaniem, poruszanie się po nieznanym, pozostawienie przeszłości i pozwolenie na to, by spełniała się przyszłość. Odwaga jest poruszaniem się po niebezpiecznych ścieżkach. Życie to niebezpieczeństwo i jedynie tchórze go unikają - jednocześnie stając się martwi. Osoba żywa, żyjąca naprawdę, zawsze wybierze nieznane. Zaryzykuje pomimo zagrożenia. Serce jest zawsze gotowe ryzykować, jest graczem. Głowa jest jak biznesmen - kalkuluje i jest przebiegła. Serce tego nie robi.


Słowo courage jest piękne i ciekawe. Żyjąc sercem, człowiek odkrywa sens. Poeta żyje z sercem i sercem słucha odgłosów nieznanego. Głowa nie potrafi słuchać; jest daleko od tego, co nieznane. Jest wypełniona tym, co już znasz.

Czym jest twój umysł? Wszystkim, co wiesz. A to jest przeszłość, coś, co umarło, odeszło. Umysł to jedynie wspomnienie. Serce jest przyszłością, serce jest nadzieją, zawsze wiąże się z tym, co będzie. Głowa myśli o przeszłości, serce marzy o przyszłości.

Przyszłość dopiero nadejdzie. Zawiera w sobie możliwość nadejdzie, nadchodzi. W każdej chwili przyszłość staje się teraźniejszością, teraźniejszość - przeszłością. Przeszłość nie daje wyboru, już się stała. Oddaliłeś się od niej - spełniła się, jest martwa jak grób. Przyszłość jest jak nasienie - budzi się, rozwija, by napotkać teraźniejszość.

Jesteś w ciągłym ruchu. Teraźniejszość jest jak most ku przyszłości. Tb krok, który właśnie stawiasz, a który zmierza w stronę przyszłości.

Każdy chce być sobą. Bycie sobą dostarcza tak dużo szczęścia

i błogości, że nie ma powodu być fałszywym. Musisz mieć odwagę, by zajrzeć w głąb: Dlaczego się boisz? Co może zrobić ci świat? Ludzie mogą się z ciebie śmiać; to poprawi im nastrój - śmiech jest zawsze lekarstwem. Pomyślą, że oszalałeś... Ale fakt, iż tak pomyślą, nie sprawi, że staniesz się szalony.

Jeśli twoja radość, łzy, taniec są prawdziwe - prędzej czy później znajdą cię ludzie, którzy będą cię rozumieć, którzy być może dołączą do twojej karawany. Ja też zaczynałem w pojedynkę, z czasem pojawili się inni ludzie i tak stworzyliśmy światową karawanę! Nikogo nie zapraszałem; robiłem po prostu to, co wypływało z mojego serca.

Jestem odpowiedzialny za swoje serce, nie innych ludzi. Ty również odpowiadasz tylko za swoje. Nie sprzeciwiaj się. Sprzeciw to samobójstwo, wyniszcza cię. I jaka z tego korzyść? Nawet gdy ludzie cię szanują, uważają za rozważnego, szacownego człowieka, to ich opinie cię nie wzbogacą. Nie dostarczą ci lepszego wglądu w życie i jego piękno.

Ile milionów ludzi żyło na Ziemi przed tobą? Nie znasz nawet ich imion; to, czy istnieli, czy nie, nie ma dla ciebie żadnego znaczenia. Byli wśród nich święci i grzesznicy, ludzie godni szacunku, ekscentrycy, szaleńcy - i wszyscy zniknęli, nawet najmniejszy ślad po nich nie został.

Twoim głównym celem powinno być rozwijanie i ochrona tych jakości, które będziesz mógł zabrać ze sobą, gdy śmierć zniszczy twoje ciało i umysł, ponieważ tylko te jakości będą ci towarzyszyć. Są one jedynymi prawdziwymi wartościami. Tylko ci ludzie, którzy je osiągają, żyją naprawdę; inni po prostu udają.


Pewnej nocy KGB puka do drzwi Jasela Finkelsztajna. Jaseł otwiera. Agent KGB pyta:

- Czy mieszka tu Jaseł Finkelsztajn?

- Nie - odpowiada Jaseł, stojąc na progu w swojej powycieranej piżamie.

- Nie? Więc jak się nazywasz?

- Jaseł Finkelsztajn.

Agent powala go na ziemię i krzyczy:

- Dlaczego na moje pytanie odpowiedziałeś, że tu nie mieszkasz?

- Pan to nazywa mieszkaniem? - odpowiada Jaseł.

Sama egzystencja to nie życie. Spójrz na swoje życie. Czy możesz nazwać je darem? Czy możesz je nazwać prezentem? Chciałbyś, aby dano ci to samo życie ponownie?


Nie słuchaj recept - słuchaj własnego serca. To jedyna recepta, którą polecam: słuchaj uważnie, świadomie, a nigdy się nie pomylisz. Słuchając własnego serca, nie będziesz czuł się rozdarty. Zaczniesz poruszać się we właściwym kierunku, bez zastanawiania się, co jest właściwe, a co niewłaściwe.

Nowa sztuka życia dla ludzkości będzie zawierać się w tajemnicy uważnego, świadomego słuchania własnego serca. Podążaj za nim, idź, dokądkolwiek cię poprowadzi. Owszem, czasem wpadniesz w tarapaty - ale wtedy pamiętaj, to jest potrzebne, abyś mógł dojrzeć. Czasem zejdziesz na manowce - ale pamiętaj: i to jest etapem dorastania. Wiele razy upadniesz - i znów się podniesiesz, ponieważ w ten sposób zdobywa się siłę. W ten sposób scalasz się.

Nie przestrzegaj zasad narzuconych z zewnątrz. Żadna narzucona reguła nie może być słuszna, ponieważ zasady tworzone są przez ludzi, którzy chcą tobą kierować! Tak, czasami na świecie zdarzali się również wielcy, oświeceni ludzie - Budda, Jezus, Kryszna, Mahomet. Nie narzucali światu swoich reguł, dawali mu swą miłość. Ale prędzej czy później zawsze znajdą się ci, którzy stworzą kodeksy prawideł, jak żyć. Kiedy mistrz odchodzi, znika jego światło. Ci, którzy zostali, pogrążeni w ciemności, zaczynają po omacku szukać zasad, których mogliby przestrzegać, bo bez światła niczego nie widzą. Teraz będą zmuszeni polegać na zasadach.

To, co robił Jezus, było zgodne z głosem Jego serca. To, co robią chrześcijanie, niekoniecznie zgadza się z głosami ich serc. Naśladują - a w momencie, gdy naśladujesz, obrażasz swoje człowieczeństwo, obrażasz swojego Boga.


Nie naśladuj. Zawsze bądź oryginalny. Nie stawaj się kopią. Niestety, cały świat pełen jest kopii.

Jeśli jesteś oryginałem, życie jest jak taniec - a przecież zostałeś stworzony jako istota oryginalna, niepowtarzalna. Zauważ, jak wiele różni Buddę od Kryszny. Jeśli Kryszna naśladowałby Buddę, stracilibyśmy jednego z najpiękniejszych ludzi na Ziemi. A gdyby Budda podążał za Kryszna, byłby po prostu marnym falsyfikatem. Wyobraź sobie Buddę grającego na flecie! - zakłóciłby sen wielu ludzi, nie był Recistą. Wyobraź sobie tańczącego Buddę - to wygląda śmiesznie, absurdalnie.

Podobnie z Kryszna. Siedzi pod drzewem bez Hetu, bez korony z pawich piór, bez bogatych szat - po prostu siedzi pod drzewem jak żebrak z zamkniętymi oczami, bez ludzi tańczących dookoła, bez muzyki, bez śpiewów - wyglądałby tak biednie, tak bezsilnie.

Budda to Budda, Kryszna to Kryszna, a ty to ty. Pod żadnym względem nie jesteś gorszy od innych. Szanuj siebie, szanuj swój wewnętrzny głos i podążaj za nim.

I pamiętaj - nie gwarantuję, że zawsze dobrze cię poprowadzi. Wiele razy poprowadzi cię na manowce, bo aby dojść do właściwych drzwi, trzeba wpierw zapukać do wielu niewłaściwych. Tak już jest. Jeśli natkniesz się na dobre drzwi przez przypadek, nie będziesz umiał rozpoznać, że są to te właściwe. Pamiętaj więc - w ostatecznym rozrachunku żaden wysiłek nie idzie na marne; wszystkie biorą udział w osiągnięciu kulminacyjnego punktu twojej dojrzałości.

Nie bądź niezdecydowany, nie martw się za bardzo o to, że zrobisz coś nie tak. To jeden z problemów: ludzi nauczono wystrzegać się błędów. Stają się niezdecydowani, pełni lęku, przerażeni tym, że mogliby zrobić coś źle, i tkwią w miejscu. Nie potrafią się ruszyć, bo coś złego może się wydarzyć. Stają się jak kamienie, tracą możliwość ruchu.


Popełniaj tyle błędów, ile to możliwe, pamiętając tylko o jednym: nie popełniaj drugi raz tego samego. A będziesz wzrastać. Gubienie się jest częścią twojej wolności, sprzeciw - nawet wobec Boga - to część twojej godności. Sprzeciwianie się, nawet Bogu, jest niekiedy piękne. Właśnie w ten sposób wykształcisz kręgosłup; są całe miliony ludzi pozbawione kręgosłupa.

Zapomnij o wszystkim, co ci określano jako słuszne lub niesłuszne. Życie nie jest niezmienne. Coś, co jest dobre dzisiaj, może stać się błędem jutro, coś, co jest niesłuszne w tym momencie, w następnym może być właściwe. Życia nie można zaszufladkować; nie można przyczepić metek: „To jest prawidłowe, a to nieprawidłowe". Życie to nie apteka, gdzie każda buteleczka ma swoją nalepkę, dzięki czemu wiesz, co zawiera. Życie jest tajemnicą: w jednym momencie wszystko pasuje i jest dobre; w następnym tyle wody upłynęło w Gangesie, że już nie pasuje i jest niesłuszne.

Jaka jest moja definicja tego, co słuszne? Słuszne jest to, co współgra z egzystencją, a to, co z nią nie współgra, jest niesłuszne. W każdym momencie będziesz musiał zachować czujność, ponieważ w każdej chwili musisz podejmować decyzję na nowo. Nie możesz polegać na gotowych odpowiedziach.


Tylko głupcy polegają na gotowych odpowiedziach, ponieważ do tego nie jest potrzebna inteligencja. Oto wiesz, co jest właściwe, a co niesłuszne, możesz łatwo zapamiętać; lista nie jest długa. Dziesięć przykazań - proste! - wiesz, co jest dobre, a co złe. Ale życie ciągle się zmienia. Gdyby powrócił Mojżesz, nie sądzę, by podał ci tych samych dziesięć przykazań - nie mógłby. Po upływie trzech tysięcy lat te same przykazania? Musiałby dać coś nowego.

Moje własne zdanie jest takie: przykazania są źródłem nieporozumień, ponieważ zanim dotrą do ludzi, już stają się przestarzałe. Życie mknie tak szybko; jest dynamiczne, nie statyczne. Nie jest nieruchomym stawem, jest Gangesem, płynie. Nie jest takie samo w dwóch kolejnych momentach. Jedna rzecz może być dobra w tym momencie, a może nie być dobra w następnym.

Co robić? Jedyne, co można, to uczynić ludzi na tyle czujnymi, aby sami mogli decydować, jak zareagują na zmieniające się życie. Jeśli masz oczy, to zauważysz, że każda chwila jest zaskoczeniem i gotowe odpowiedzi nie mają żadnego zastosowania.


Droga inteligencji


Inteligencja to życie, to spontaniczność, otwartość, brak zabezpieczenia. To bezstronność, odwaga funkcjonowania bez podejmowania wcześniejszych decyzji. A dlaczego mówię, że jest odwagą? Jest odwagą, ponieważ gdy działasz w sposób z góry założony, twoje decyzje chronią cię, dają poczucie bezpieczeństwa. Dobrze je znasz, dobrze wiesz, jak do nich dojść, z nimi jesteś bardzo skuteczny. Improwizacja w życiu to funkcjonowanie w niewinności. Nie ma bezpieczeństwa; możesz się pomylić, zboczyć na manowce.

Ten, kto jest gotów wyruszyć na poszukiwanie, zwane prawdą, musi przygotować się na popełnianie błędów - musi być w stanie ryzykować. Może zejść na manowce, ale tak można dojść do celu. Gubiąc się wiele razy, nauczysz się, jak więcej nie zabłądzić. Popełniając wiele błędów, człowiek uczy się, czym jest błąd i jak go nie popełniać. Wiedząc, czym jest błąd, przybliża

się coraz bardziej do prawdy. Są to indywidualne poszukiwania; nikt nie może polegać na cudzych wnioskach.


Nie urodziłeś się jako umysł. Niech to wsiąknie głęboko w twoje serce; tak głęboko, jak to tylko możliwe, ponieważ dzięki temu otworzą się drzwi. Jeśli urodziłeś się bez umysłu, to znaczy, że umysł jest wytworem społecznym. Nie jest naturalny, jest kulturowy. Został „wymyślony" i „narzucony" ci. Głęboko wewnątrz wciąż jesteś wolny, możesz się wydostać. Nie możesz uciec od natury, ale jeśli tylko się na to zdecydujesz, możesz uciec od tego, co sztuczne.

Byt poprzedza myśl. Nie jest więc stanem umysłu, jest stanem wykraczającym poza umysł. Bycie jest sposobem poznania tego, co fundamentalne, nie myślenie. Nauka to myślenie, filozofia to myślenie, teologia to myślenie. Religijność nie oznacza myślenia. Religijna bliskość to bliskość bez myślenia. Jest bardziej intymna, doprowadza cię bliżej do rzeczywistości, odrzuca wszystko, co cię powstrzymywało, odblokowuje cię; zaczynasz płynąć przez życie. Nie myślisz, że jesteś oderwany, patrzysz. Nie myślisz z zastrzeżeniem, że jesteś obserwatorem, kimś odległym. Spotykasz się, łączysz i wnikasz w rzeczywistość.

Jest to inny rodzaj poznania. Nie może być nazwany „wiedzą". Bardziej podobny jest do miłości niż wiedzy. Jest to poznanie tak intymne, że słowo „wiedza" nie wystarcza, aby je wyrazić. Słowo „miłość" jest bardziej adekwatne, bardziej wyraziste.

W historii świadomości rasy ludzkiej pierwsza rozwinęła się magia. Stanowiła ona połączenie nauki i religii. Miała w sobie coś z umysłu i nie-umysłu. Później z magii wyrosła filozofia. Z filozofii - nauka. Magia była zarówno nie-umysłem, jak i umysłem. Filozofia była już tylko umysłem. Później umysł i metoda eksperymentalna stworzyły naukę. Stanem nie-umysłu jest zaś religijność.

Religijność i nauka to dwa różne sposoby podejścia do rzeczywistości. Nauka zbliża się do niej za pośrednictwem swych wielu dziedzin, religijność - wprost. Nauka to podejście pośrednie; religijność to podejście bezpośrednie. Nauka kręci się po obrzeżach, religijność dociera do samego serca rzeczywistości.

I jeszcze kilka uwag (...). Myśl może wymyślać tylko to, co znane - może przeżuć to, co już było przeżute. Myślenie nigdy nie może być oryginalne. Jak można myśleć o nieznanym? Cokolwiek możesz wymyślić, było znane ci już wcześniej. Możesz myśleć tylko dlatego, że już coś znasz. Myślenie może co najwyżej stworzyć nowe kombinacje. Możesz myśleć o złotym latającym koniu, lecz nic tu nie jest nowe. Znasz ptaki latające pod niebem, znasz złoto, znasz konie - łączysz te trzy elementy ze sobą. Myślenie może jedynie dać nowe kombinacje, ale nie może poznać nieznanego. Nieznane pozostaje poza jego obrębem. Dlatego myślenie kręci się w kółko, wciąż poznajesz to, co już jest ci znane, przeżuwasz to, co już jest przeżute. Myślenie nigdy nie jest oryginalne.


Wkraczanie w rzeczywistość oryginalnie, radykalnie, bez pośredników -wkraczanie w rzeczywistość tak, jakbyś był pierwszą istniejącą osobą na świecie - to jest wyzwolenie. Taka świeżość wyzwala.

Prawda to doświadczenie, nie stwierdzenie. Prawda nigdy nie pojawia się wskutek studiów; musisz się z nią zmierzyć, musisz stawić jej czoła. Ktoś, kto uczy się miłości, jest jak osoba, która zagłębia się w Himalaje, studiując mapy. Mapa to nie prawdziwe góry. A jeśli zaczniesz wierzyć w mapę, przegapisz góry. Jeśli będziesz obsesyjnie gapił się w mapę, to choćby góry były tuż pod twoim nosem, nie będziesz w stanie ich dostrzec.


I tak właśnie jest. Góry są tuż przed tobą, ale ty nie odrywasz oczu od map, odwzorowujących te góry, stworzonych przez różnych badaczy. Ktoś wspiął się na szczyt od północy, ktoś inny od wschodu. Stworzyli różne mapy: Koran, Biblię, - różne mapy tej samej prawdy. A ty jesteś nimi obładowany, uginasz się pod ich ciężarem. Nie możesz poruszyć się nawet o centymetr. Nie możesz dostrzec gór przed sobą, ich dziewiczych wierzchołków, pokrytych śniegiem, błyszczących w porannym słońcu jak złoto. Nie masz oczu, aby to dostrzec.

Tendencyjnie nastawione oko jest ślepe. Serce pełne już podjętych decyzji jest martwe. Z powodu apriorycznych ocen twoja inteligencja zaczyna tracić ostrość, piękno, siłę. Staje się nudna.

Nudna inteligencja to intelekt. Twoja tak zwana inteligencja nie jest naprawdę inteligentna, tylko intelektualna. Intelekt jest padliną. Możesz go dekorować, ozdabiać perłami, diamentami, szmaragdami - padlina pozostanie padliną.

Bycie żywym oznacza coś całkowicie innego.


Nauka oznacza jasność, całkowitą jasność co do faktów. A jeśli dążysz do takiej jasności co do faktów, nie możesz odczuwać tego, co nieodgadnione - im bardziej jesteś konkretny, tym więcej tajemniczości wyparowuje. Tajemniczość wymaga braku precyzji; wymaga czegoś, co nie poddaje się definicjom, czegoś nieokreślonego. Nauka opiera się na faktach. Tajemnica nie jest faktualna, jest egzystencjalna.

Fakt stanowi jedynie część egzystencji, bardzo małą część. Nauka zajmuje się częściami, ponieważ dużo łatwiej się z nimi uporać. Są mniejsze, poddają się analizie; nie przytłaczają, można je brać do rąk. Można zrobić im sekcję, szufladkować, mieć całkowitą pewność co do ich cech, stanu, możliwości - ale w tym procesie tajemnica zostaje zabita. Nauka to morderstwo dokonywane na tajemnicy.

Jeśli chcesz doświadczyć nieznanego, będziesz musiał otworzyć inne drzwi, z całkiem innego wymiaru. Sfera nauki jest sferą umysłu. W sferze cudu, tajemnicy leży medytacja.

Medytacja zabiera cię w nieznane, w niezbadane. Zabiera cię powolutku w pewien rodzaj wzajemnego przenikania, gdzie obserwator i obserwowane stają się całością. W nauce byłoby to niemożliwe. Obserwator musi pozostać obserwatorem, a obserwowane musi pozostać obserwowanym - te dwie pozycje muszą być przez cały czas rozdzielne. W żadnym momencie nie możesz się zapomnieć; to, co badasz nie powinno cię ani przez chwilę interesować, pochłaniać, pasjonować, budzić twojej miłości ani poczucia wspólnoty. Musisz się oderwać, pozostać zimnym, całkowicie obojętnym. A obojętność zabija tajemnicę.

Jeśli naprawdę chcesz doświadczyć tajemnicy, będziesz musiał otworzyć w sobie nowe drzwi. Nie nawołuję: „Przestańcie być naukowcami!" Mówię jedynie, by nauka nie była dla was aktywnością pierwszoplanową. Kiedy jesteś w laboratorium, bądź naukowcem, ale kiedy wychodzisz z niego, zapominaj o nauce. Słuchaj ptaków - ale nie w sposób naukowy! Patrz na kwiaty - ale nie w sposób naukowy. Kiedy patrzysz na różę z naukowego punktu widzenia, staje się ona zupełnie inna. To nie ta sama róża, której doświadcza poeta.

Doświadczenie nie zależy od przedmiotu, zależy od tego, kto je przeprowadza, od głębi odczuwania.


Patrząc na kwiat, sam stań się kwiatem; tańcz wokół niego, śpiewaj. Wiatr jest chłodny i orzeźwiający, słońce - ciepłe, a kwiat - w pełnym rozkwicie. Tańczy na wietrze, cieszy się, śpiewa, wyśpiewuje alleluja. Współuczestnicz w tym! Porzuć obojętność, obiektywność, bezstronność. Porzuć postawę naukową. Stań się bardziej elastyczny, roztop się, przekształć. Pozwól kwiatu przemówić do twojego serca, pozwól mu dotrzeć do twojej istoty. Zaproś go - jest gościem! A wtedy uchylisz rąbka tajemnicy.

To jest pierwszy krok w stronę nieznanego. Ostateczny krok jest następujący: jeśli potrafisz uczestniczyć przez chwilę, to znaczy, że poznałeś klucz, sekret. Zacznij więc uczestniczyć we wszystkim, co robisz. Gdy idziesz, nie rób tego mechanicznie, nie obserwuj - bądź tym. Gdy tańczysz, nie rób tego tylko technicznie; technika jest nieistotna. Możesz robić wszystko poprawnie technicznie, a mimo to tracić całą radość z tańca. Rozpłyń się w nim, stań się tańcem, zapomnij o sobie-tancerzu.

Gdy osiągniesz taką jedność w wielu czynnościach swego życia, kiedy wszystko wokół ciebie zacznie doświadczać zanikania, lekkości, braku ego (...) gdy kwiat i ty staniecie się jednym, tęcza i ty staniecie się jednym (...) gdy chmury będą wędrować po niebie, a jednocześnie w tobie (...) gdy zapanuje w tobie całkowita cisza, nie będzie w tobie nikogo, jedynie czysta cisza, dziewicza, niezmącona, niezakłócona przez logikę, myśl, emocję, uczucie - to właśnie będzie moment medytacji. Umysł odszedł, a gdy odchodzi - pojawia się tajemnica.


Droga zaufania


Zaufanie jest najwyższym rodzajem inteligencji. Dlaczego ludzie nie ufają innym? Ponieważ nie ufają swojej inteligencji. Boją się, obawiają się, że zostaną oszukani. Boją się; dlatego wątpią. Wątpliwość wynika ze strachu. Wątpliwość wynika z niepewności co do własnej inteligencji. Nie jesteś przekonany, że umiesz ufać ani że chciałbyś ufać. Zaufanie wymaga ogromnej inteligencji, odwagi, uczciwości. Wymaga wielkiego serca, aby mogło w nim zamieszkać. Jeśli nie masz wystarczająco dużo inteligencji, bronisz się przez wzbudzanie w sobie wątpliwości.

Jeśli dysponujesz inteligencją, jesteś gotów udać się w nieznane, ponieważ wiesz, że nawet gdyby cały znany ci świat zniknął, będziesz w stanie poradzić sobie w nieznanym. Będziesz w stanie w nim się zadomowić. Ufasz swojej inteligencji. Wątpienie ciągle ma się na baczności; inteligencja jest otwarta, ponieważ wie, że cokolwiek się stanie, będzie w stanie przyjąć wyzwanie, odpowiednio zareagować. Przeciętny umysł nie ufa sobie. Wiedza jest przeciętna.


Istnienie w stanie niewiedzy to inteligencja, to przejaw czujności - i niczego nie gromadzi. Każdy przemijający moment, znika, nie zostawia za sobą śladu, żadnego egzystencjalnego śladu. Człowiek wychodzi z niego ponownie czysty, ponownie niewinny, znów taki jak dziecko.

Nie próbuj zrozumieć życia. Żyj!

Nie próbuj zrozumieć miłości. Wniknij w nią. Wtedy będziesz wiedział - a wiedza ta będzie wynikać z twojego doświadczania. Ona nigdy nie zniszczy tajemnicy, która głosi: im więcej wiesz, tym więcej pozostaje do poznania.


Życie nie jest zadaniem. Traktowanie go jak zadania jest błędem. Ono jest tajemnicą, którą trzeba przeżyć, kochać, doświadczać.

Umysł wiecznie poszukujący wyjaśnień to umysł, który się boi - z powodu ogromnego strachu chce, aby wszystko było łatwe do zrozumienia. Nie potrafią zagłębić się w nic, co niewyjaśnione. Dzięki wyjaśnieniom czuje, że terytorium jest znajome; zna topografię,

umie poruszać się z mapą, z przewodnikiem, z harmonogramem. Ale nie jest gotów poruszać się po terenie nieznanym, niezbadanym, bez mapy, bez przewodnika. Tymczasem życie jest, jakie jest, i nie można stworzyć jego mapy, bo ciągle się zmienia. Każdy kolejny moment dzieje się teraz. Nie ma nic starego pod Słońcem, wierz mi: wszystko jest nowe. Jest potężną dynamiką, czystym ruchem. Jedynie zmiana jest zjawiskiem stałym; tylko to nigdy się nie zmienia.

Wszystko inne się zmienia, więc nie możesz mieć mapy; zanim mapa będzie gotowa, stanie się nieaktualna. Zanim dostaniesz ją do rąk, już będzie bezużyteczna. Życie zmieniło swoje ścieżki. Zaczęło grać w nową grę. Nie poradzisz sobie z życiem, korzystając z map, ponieważ nie można go zmierzyć. Nie poradzisz sobie z życiem, posługując się przewodnikami, ponieważ one są przydatne tylko dla rzeczy stałych. Życie nie jest stałe, jest dynamiczne, jest procesem. Nie możesz mieć jego mapy. Nie można go zmierzyć, jest niezmierzoną tajemnicą. Nie proś więc o wyjaśnienia.

A oto, co nazywam dojrzałością umysłu: gdy ktoś dochodzi do stanu patrzenia na życie bez pytań, po prostu zanurza się w nim z odwagą, bez lęku.

Świat jest pełen ludzi pseudoreligijnych. Kościoły, świątynie, gurudwary

meczety pełne są łudzi. A jednocześnie czy nie widzisz, że świat jest absolutnie areligijny? Z tyloma religijnymi ludźmi świat jest areligijny – jak to się dzieje? Każdy z osobna jest religijny, ale wszyscy razem - nie są. Religia jest fałszywa. Ludzie „pielęgnowali” w sobie zaufanie. Stało się ono przekonaniem, nie doświadczeniem. Nauczono ich wierzyć, nie nauczono ich wiedzieć - oto błąd.

Nigdy nie wierz. Jeśli nie potrafisz ufać, lepiej wątp, ponieważ mając wątpliwości, masz szansę, że kiedyś pojawi się zaufanie. Nie możesz żyć wiecznie w wątpliwości. Wątpliwość to cierpienie, choroba. Z nią nigdy nie poczujesz się spełniony; będziesz roztrzęsiony, pozostaniesz w cierpieniu, rozdarty i niezdecydowany. To będzie jak koszmar, więc pewnego dnia zaczniesz poszukiwać możliwości wydostania się z niego. Moim zdaniem, lepiej być ateistą niż pseudoteistą.


Od dzieciństwa wpajano ci wiarę. Umysł każdego był uwarunkowywany tak, aby wierzył: w Boga, w duszę, w to i w tamto. Teraz wiara wsiąknęła w twoje kości i twoją krew, ale nadal pozostała przekonaniem - nie wiedzą. A jeśli nie wiesz, nie możesz się wyzwolić. Wiedza wyzwala, jedynie ona wyzwala. Wszystkie przekonania są zapożyczone; dali ci je inni, nie rozkwitły dzięki tobie. A w jaki sposób coś zapożyczonego może doprowadzić cię do prawdy, absolutnej prawdy? Porzuć wszystko, co zabrałeś od innych. Lepiej być żebrakiem niż bogaczem, który zawdzięcza wszystko nie swoim własnym zarobkom, lecz kradzieżom; człowiekiem bogatym pożyczonymi rzeczami, bogatym tradycją, dziedzictwem. Nie, lepiej być żebrakiem, ale samodzielnym. Taka bieda nosi w sobie własne bogactwo, ponieważ jest prawdziwa. Bogactwo przekonań jest mizerne. Przekonania nigdy nie sięgną głęboko; pozostaną na powierzchni skóry. Wystarczy lekko zadrapać, a pojawią się wątpliwości.

Wierzysz w Boga. Nagle twoja firma bankrutuje i pojawia się niewiara. Mówisz: „Nie wierzę, nie umiem już wierzyć w Boga". Wierzysz w Boga. Umiera ktoś, kogo kochasz; pojawia się niewiara. Wierzysz w Boga i tylko z powodu śmierci umiłowanej osoby twoja wiara uległa zniszczeniu? Widocznie niewiele była warta. Zaufanie nigdy nie może zostać zniszczone - gdy się pojawi, nic go nie zniszczy. Nic, absolutnie nic.


Pamiętaj, że istnieje ogromna różnica pomiędzy zaufaniem a przekonaniem. Zaufanie to sprawa osobista; przekonania - społeczna. Zaufanie musisz sam w sobie odnaleźć i rozwinąć. W przekonaniach wystarczy po prostu trwać bez względu na to, kim jesteś, i można je narzucić. Toteż odrzuć je. Pojawi się strach. Jeśli bowiem porzucisz przekonania, zaczniesz się bać. Każde przekonanie zmusza wątpliwości, aby gdzieś się ukryły, tłumi je. Nie martw się tym; pozwól pojawić się wątpliwościom. Każdy musi przetrwać ciemną noc, zanim dotrwa do poranka. Każdy musi przejść przez wątpliwości. Podróż jest długa, noc ciemna. Ale kiedy po długiej podróży i po ciemnej nocy nadchodzi poranek, wtedy wiesz, że było warto.

Zaufanie może zostać „wykreowane" - nigdy nie próbuj tego robić; to właśnie uczyniła ludzkość. Wykreowane zaufanie staje się przekonaniem. Odkryj je w sobie, nie próbuj go tworzyć. Zanurz się głębiej w siebie, do samego źródła.

Pójście nową drogą będzie wymagało zaufania, ponieważ zagłębisz się w nieznane. Będzie wymagało ogromnego zaufania i odwagi, ponieważ będziesz przemieszczać się z dała od konwencji i tradycji, z dala od tłumu. Wypłyniesz na otwarte morze, nie wiedząc, czy drugi brzeg w ogóle istnieje.

Nie mógłbym proponować ci tej nowej drogi bez przygotowania cię do tego, byś ufał. Będzie to wyglądać jak sprzeczność, ale co mogę zrobić? Takie jest życie. Jedynie człowiek z ogromnym zaufaniem jest zdolny do wielkich wątpliwości, zadawania pytań.

Człowiek z małym zaufaniem, może wątpić tylko odrobinę.

Człowiek, który nie ufa w ogóle, może jedynie udawać, że wątpi. Nie umie szukać głęboko. Głębia pojawia się wraz z zaufaniem - i jest związana z ryzykiem.

Zanim wyślę cię na niezbadane morza, muszę przygotować cię do tej bezkresnej podróży. Będziesz musiał udać się w nią sam - ałe ja mogę doprowadzić cię do łodzi. Najpierw musisz wiedzieć o pięknie zaufania, ekstazie drogi serca, żebyś - udawszy się na otwarty ocean rzeczywistości - miał wystarczająco dużo odwagi, by płynąć dalej. Cokolwiek się wydarzy, będziesz ufał samemu sobie.


Pomyśl: jak mógłbyś zaufać komuś lub czemuś, jeśli nie ufasz sobie? To niemożliwe. Jeśli wątpisz w siebie - jak mógłbyś zaufać? Masz nabrać ufności, a nie ufasz sobie - jak zaufasz swojemu zaufaniu? Zanim intelekt będzie mógł przemienić się w inteligencję, najpierw musisz koniecznie otworzyć serce. Oto różnica pomiędzy intelektem a inteligencją.

Inteligencja to intelekt zestrojony z twoim sercem. Serce wie, jak ufać. Intelekt wie, jak szukać.

Jest taka oto wschodnia opowieść: dwóch żebraków mieszkało niedaleko wioski. Jeden z nich był ślepy, a drugi pozbawiony nóg. Obaj oczywiście rywalizowali - stanowili dla siebie konkurencję w tej samej branży: żebrząc od tych samych ludzi, i stale boczyli się jeden na drugiego. Byli wrogami, nie przyjaciółmi (...).

Przedstawiciele tej samej profesji nie przyjaźnią się. To byłoby trudne, ponieważ trzeba rywalizować, walczyć o tych samych klientów. Żebracy oznaczali więc swoich: „Pamiętaj, ten jest mój, nie zaczepiaj go". Ty nie wiesz może, do którego żebraka należysz, kim jest ten żebrak, który cię posiada, ale któryś z nich ma do ciebie wyłączne prawo. Mógł nawet walczyć o ciebie i wygrać bójkę, i teraz jesteś jego własnością...

Często widywałem pewnego żebraka w pobliżu uniwersytetu, ale któregoś dnia spotkałem go na bazarze. Wcześniej codziennie kręcił się koło szkoły, ponieważ młodzi ludzie są bardziej hojni; starsi stają się coraz smutniejsi, coraz bardziej przerażeni. Śmierć się zbliża, pieniądze wydają się być jedyną rzeczą, która może pomóc. Jeśli je mają, to ktoś im pomoże; jeśli nie mają pieniędzy, nawet ich własne dzieci nie przejmą się ich losem. Ale młodzi ludzie potracą być rozrzutni. Są młodzi, mogą zarabiać; mają przed sobą całe, długie życie.

Zatem ów człowiek dzięki studentom był bogatym żebrakiem... W Indiach studenci pochodzą głównie z bogatych rodzin; dla biednych studia łączą się z ogromnym wyrzeczeniem. Garstce biednych udaje skończyć uczelnię, ale jest to bardzo trudne i uciążliwe. Ja również pochodzę z biednej rodziny. Całe noce pracowałem jako korektor w gazecie, a w dzień chodziłem na zajęcia. Przez wiele lat nie spałem więcej niż trzy, cztery godziny na dobę - kiedy tylko mogłem znaleźć na to czas w dzień czy w nocy.

Żebrak, o którym mówię, był bardzo silny. Żaden inny nie mógł pojawić się na ulicy uniwersyteckiej, nawet wejście było dla nich zakazane. Wszyscy wiedzieli, do kogo należy uczelnia - do tego żebraka! I pewnego dnia zamiast staruszka zobaczyłem młodego człowieka. Zapytałem go:

- Co się stało? Gdzie jest staruszek? Odpowiedział:

- Jest moim teściem. Dał mi uniwersytet w prezencie ślubnym, kiedy ożeniłem się z jego córką. Od dziś ta ulica i cały uniwersytet należą do mnie. Mój teść pokazał mi moich klientów.

Jednak uniwersytet nie wiedział nawet, że w międzyczasie zmienił się jego właściciel!

W Indiach, gdy ktoś poślubi czyjąś córkę, dostaje posag. Nie można tak po prostu ożenić się z dziewczyną. Jeśli twój teść jest bogaty, musi dać ci samochód, mieszkanie. Jeśli go na to nie stać, musi dać przynajmniej skuter. Jeśli i na to ma za mało pieniędzy, to choć rower, ale coś dać musi - radio, telewizor, trochę gotówki. Jeśli jest bardzo bogaty, zapewnia ci możliwość wyjazdu za granicę, na studia, abyś zdobył wykształcenie, został lekarzem, inżynierem - a on za to zapłaci. Córka żebraka wyszła za mąż i cały uniwersytet został oddany jej mężowi w posagu.

Spotkałem tego staruszka na targu i powiedziałem:

- Brawo! Świetnie zrobiłeś, dając posag.

- Tak - odparł - mam tylko jedną córkę i chciałem zrobić coś dla mojego zięcia. Dałem mu najlepsze miejsce do żebrania. Teraz jestem tutaj na targu i znów próbuję zdobyć monopol. To ogromnie ciężka praca, ponieważ jest tu wielu starych żebraków, którzy już przypisali sobie klientów. Ale nie ma się czym martwić. Dam sobie radę; wyrzucę stąd kilku dziadów.

I tak właśnie zrobił.


[Ale wróćmy do wschodniej opowieści.]

Pewnego dnia w lesie, w którym mieszkali obaj żebracy, wybuchł pożar. Pomyśleli przez chwilę. Byli wrogami, nie rozmawiali ze sobą, ale to była sytuacja kryzysowa. Ślepiec powiedział do beznogiego:

- Jedyna możliwość ucieczki jest taka: ty usiądziesz mi na plecach, wykorzystasz moje nogi, a ja wykorzystam twoje oczy. Tylko w taki sposób zdołamy się uratować.

Natychmiast doszło do porozumienia. Nie było problemów. Człowiek bez nóg nie mógłby się wydostać; przebrnięcie przez las było dla niego niemożliwe - wszystko płonęło. Normalnie mógł się jakoś przemieścić, ale teraz nie zdałoby się to na nic. Trzeba było uciekać i to szybko. Ślepiec również był pewny, że sam się nie wydostanie. Nie wiedział, gdzie jest ogień, gdzie bezpieczna droga, które drzewa płoną, a które nie. Był przecież ślepy... Zgubiłby się. Lecz obaj byli inteligentni; odrzucili wrogość, zostali przyjaciółmi i ocalili życie.


Jest to wschodnia przypowieść. Mówi o intelekcie i sercu. Nie dotyczy żebraków, dotyczy ciebie. Nie ma nic wspólnego z pożarem w lesie, ma coś wspólnego z tobą - ponieważ to ty płoniesz. W każdym momencie czujesz palący ból, cierpisz w smutku i udręce. W samotności twój intelekt jest ślepy. Ma nogi, może szybko biegać, szybko się poruszać, ale ponieważ jest ślepy, nie może wybrać kierunku, w którym powinien się udać. Jest zmuszony do nieustannej walki, upadków, ran, poczucia, że życie nie ma sensu. Tak właśnie mówią intelektualiści na całym świecie: „Życie nie ma sensu".

Wydaje im się, że życie nie ma sensu, bo każą dostrzegać światło swemu ślepemu intelektowi. To niemożliwe.

Wewnątrz ciebie jest serce, które widzi, czuje, lecz nie ma nóg; nie może biegać. Pozostaje w miejscu, bijąc, czekając (...). Pewnego dnia intelekt zrozumie i będzie w stanie skorzystać z oczu serca.


Gdy mówię o zaufaniu, mam na myśli oczy serca.

Gdy mówię o wątpliwości, myślę o nogach intelektu. Razem są w stanie wydostać się z pożaru; nie będzie to problem. Ale pamiętaj, intelekt musi nieść serce na swoich ramionach. Musi. Serce nie ma nóg, tylko oczy, a intelekt musi go słuchać i podążać za jego wskazówkami.

W objęciach serca intelekt staje się inteligentny. Jest to całkowita przemiana energii. Kiedy ona następuje, człowiek staje się nie intelektualistą, ale po prostu mądrym. Mądrość bierze się z połączenia serca i intelektu. Teraz, kiedy dowiedziałeś się, jak zsynchronizować bicie serca z pracą intelektu, masz w dłoniach cały sekret, główny klucz do otwarcia wszystkich tajemnic.


Droga niewinności


Prawdziwy problem nie dotyczy odwagi. U jego podstaw leży fakt, że wszystko, co znane, jest martwe, a co nieznane - żyje. Kurczowe trzymanie się znanego jest jak trzymanie się zwłok. Porzucenie ich nie wymaga odwagi; to trwanie w tym objęciu wymaga ogromnego wysiłku. Przyjrzyj się korzyściom, które przyniosło ci wszystko to, co już znasz, co przeżyłeś. Co osiągnąłeś? Czy nie czujesz się nadal pusty? Nie odczuwasz ogromnego niezadowolenia, głębokiej frustracji, braku poczucia sensu? Po prostu jakoś udaje ci się ukrywać tę prawdę, tworzyć iluzje, by się czymś zająć, zaprzątnąć umysł.

Oto wyzwanie: dostrzec wyraźnie, że to, co wiesz, należy do przeszłości, odeszło. Jest częścią cmentarza. Chcesz znaleźć się w grobie, czy chcesz nadal żyć? A to nie jest tylko problem dnia dzisiejszego; tym samym problemem będzie jutro, pojutrze, a także chwila, w której zaczerpniesz swego ostatniego oddechu.

Wszystko, co ci znane - informacje, wiedza, doświadczenie - kumuluje się. Tymczasem w chwili, gdy je poznasz, kończą swoją użyteczność. Dźwiganie pustych słów, tego martwego brzemienia, niszczy twoje życie, obciąża je, powstrzymuje cię przed zaznaniem radości istnienia - które wciąż na ciebie czeka.

Dla mądrego człowieka każda przeszła chwila jest jak śmierć, a każda chwila nadchodząca jest jak narodziny. Jego teraźniejszość jest zawsze zmianą, ponownym narodzeniem, zmartwychwstaniem. Odwaga nie ma z tym wszystkim wiele wspólnego - to pierwsza sprawa, którą należy zrozumieć. Jest to kwestia jasności widzenia, świadomości, co jest czym.

I po drugie, skoro już mowa o odwadze - nikt nie jest w stanie ci jej dać. Nie jest to coś, co można ofiarować jak podarunek. Rodzisz się z tym, ale może nie pozwalasz mu się rozwinąć, nie pozwalasz mu się umocnić.


Niemożność to odwaga i czystość. Jeśli jesteś niewinny nie potrzebna ci odwaga. Nie potrzebujesz także czystości, ponieważ nic nie może być już czystsze, tak kryształowo czyste, jak niewinność. Cała rzecz w tym, by obronić swoją niewinność.

Niewinności nie można w sobie wykształcić, nie można się jej nauczyć. Nie jest czymś takim jak talent: malowanie, muzyka, poezja, rzeźba. Jest raczej podobna do oddechu - przychodzisz z nią na świat. Niewinność jest naturą każdego człowieka. Wszyscy rodzimy się niewinni.

Jak ktoś mógłby nie urodzić się niewinnym? Narodziny oznaczają, że wkroczyłeś w świat jako tabula rasa, nic nie jest w tobie zapisane. Masz jedynie przyszłość, bez przeszłości. To jest jedno ze znaczeń niewinności.


Spróbujmy zrozumieć wszystkie znaczenia.

Pierwsze to: brak przeszłości, tylko przyszłość. Przeszłość psuje, ponieważ rodzi wspomnienia, doświadczenia, oczekiwania. Wszystko to czyni cię sprytnym, ale nie czystym. Czyni cię przebiegłym, ale nie inteligentnym. Może pomóc ci odnieść sukces w świecie, ale poniesiesz klęskę we wnętrzu siebie. Wszystkie sukcesy świata nie znaczą nic w porównaniu z klęską, z którą w końcu będziesz musiał się zmierzyć, ponieważ ostatecznie tylko twoje wewnętrzne ja zostanie z tobą. Wszystko inne przeminie: chwała, władza, twoje nazwisko, twoja sława - wszystko zacznie znikać jak cienie.

Na końcu pozostanie jedynie to, co miałeś ze sobą na samym początku. Możesz z tego świata zabrać tylko to, co ze sobą przyniosłeś.


W Indiach wszyscy uważają, że świat jest jak poczekalnia na dworcu kolejowym. Nie jest twoim domem. W poczekalni nie zostajesz na zawsze. Nic nie należy tam do ciebie - ani sprzęty, ani obrazy na ścianach (...). Korzystasz z nich - oglądasz obrazy, siedzisz w fotelu, odpoczywasz na łóżku - ale nic nie należy do ciebie. Jesteś tu tylko przez kilka minut albo co najwyżej godzin, później odjedziesz.

Tylko to, co ze sobą przyniosłeś do poczekalni, możesz stamtąd wynieść; tylko to jest twoje. Co przyniosłeś na świat?

A świat z całą pewnością jest poczekalnią. Czas oczekiwania może wynosić nie sekundy, minuty, godziny czy dni, tylko nawet całe lata; ale jakie to ma znaczenie, czy czekasz siedem godzin, czy siedemdziesiąt lat?

Tyle tylko, że po siedemdziesięciu latach możesz zapomnieć, iż jesteś zaledwie w poczekalni. Może ci się wydawać, że jesteś właścicielem, że to jest twój dom. Możesz zacząć przyklejać w poczekalni tabliczki z własnym imieniem.

Niektórzy ludzie -widziałem to, ponieważ dużo podróżowałem - piszą swoje imię w toaletach dworcowych albo wyżynają na sprzętach w poczekalni. Wygląda to głupio, ale bardzo przypomina to, co robią w życiu.


Znalazłem pewną ważną opowieść w starożytnych księgach dżainizmu. W Indiach powiada się, że jeśli ktoś może zostać władcą całego świata, to tylko czakrawartin. Słowo to, czakra, oznacza po prostu koło. W starożytnych Indiach tak właśnie unikano niepotrzebnego rozlewu krwi i aktów przemocy: rydwan, złoty rydwan, drogocenny, zaprzęgnięty w piękne, silne konie, przemieszczał się do drugiego królestwa. Jeśli królestwo to nie stawiało oporu i pozwalało na przejazd rydwanu, oznaczało to, że akceptowano właściciela rydwanu jako swojego zwierzchnika. Nie było wówczas potrzeby staczać walki.

Rydwan przemieszczał się, a kiedy ktoś stawał mu na drodze, zaczynała się wojna. Jeśli rydwan nie był zatrzymany, wtedy zwierzchnictwo króla zostawało potwierdzone bez wojny. Stawał się czakrawartinem - tym, którego koła przemierzyły okolicę i nikt nie był w stanie go zatrzymać. Takie było pragnienie każdego z władców - stać się czakrawartinem.

Aby to się ziściło, potrzebna jest zdecydowanie większa siła niż ta, którą dysponował Aleksander Wielki. Żeby tak po prostu wysłać rydwan... musi wspierać go ogromna potęga. Musi panować powszechna i absolutna pewność, że jeśli rydwan zostanie zatrzymany, dojdzie do masowej rzezi. Oznacza to, iż z góry wiadomo o tym człowieku, że jeśli ma zamiar podbić jakiś kraj, nie ma możliwości go przed tym powstrzymać.

Jest to jednak sposób symboliczny, bardziej cywilizowany. Nie ma potrzeby atakować, nie ma potrzeby wszczynać mordów; wystarczy wysłać symboliczną wiadomość. Jeśli inny król uzna, że nie ma sensu się opierać - walka oznaczałaby po prostu przegraną, niepotrzebne akty przemocy, zniszczenie -wita rydwan, a w stolicy rzucają mu kwiaty na drogę.

Wydaje się, że jest to bardziej cywilizowany sposób niż ten, w jaki postępują państwa takie jak Związek Radziecki i Stany Zjednoczone. Po prostu wyślij rydwan. Ale to oznacza, że twoja przewaga powinna być dla ciebie absolutnie pewna. I nie tylko dla ciebie; powinna być oczywista także dla wszystkich innych. Tylko wtedy taki symbol może być pomocny. Każdy król pragnie pewnego dnia zostać czakrawartinem.

Oto opowieść o jednym z ludzi, który stał się czakrawartinem. A pamiętajmy, że dzieje się tak tylko raz na tysiąc lat. Nawet Aleksander Wielki nie był zdobywcą całego świata; wiele ziem nie zostało przez niego podbitych. Poza tym umarł bardzo młodo, w wieku trzydziestu trzech lat. Nie miał wystarczająco dużo czasu, by podbić świat. Zresztą - nie cały świat był wtedy odkryty! Połowa globu była nieznana, a druga, choć znana, nie została podbita w całości.

Człowiek, o którym wam opowiem, stał się czakrawartinem. Mówi się, że kiedy ktoś taki umiera - co zdarza się zaledwie raz na tysiąc lat - jest przyjmowany do nieba z ogromną radością i zostaje zabrany do specjalnego miejsca.

Wg mitologii dżainizmu, w niebie istnieją góry tak wielkie jak Himalaje. Nazywają się Sumeru, co oznacza „najwyższa góra" - nic nie może być wyższe, nic nie może być wspanialsze. Himalaje powstały ze skał, ziemi i lodu. Sumeru jest z litego złota; zamiast kamieni są tam diamenty, rubiny i szmaragdy.


Kiedy czakrawartin umiera, jest prowadzony na Sumeru, aby mógł wyryć tam swoje imię. To rzadka okazja. Człowiek ten był więc ogromnie podekscytowany tym, że miał napisać swoje imię na Sumeru, dopisać się do listy wszystkich wielkich ludzi, którzy byli, a także którzy będą. Zostawał przyjęty do rodu nadludzi.

Strażnik przy bramie dał mu narzędzie do wykucia imienia. Ale cesarz zapragnął zabrać ze sobą kilka osób, które popełniły samobójstwo po jego śmierci - nie umiały bowiem wyobrazić sobie życia bez niego. Jego żona, premier, dowódca wojsk, wszyscy wielcy dostojnicy, którzy go otaczali, popełnili samobójstwo, więc przyszli z nim.

Poprosił zatem strażnika, by i ich wpuścił, tak by mogli zobaczyć, jak uwiecznia swoje imię. Jaką radość sprawia pójście samemu i wykucie imienia, jeśli nie ma nikogo, kto by to zobaczył? Prawdziwa radość wynika z tego, że patrzy cały świat.

Strażnik powiedział jednak:

- Posłuchaj mojej rady. Mój ojciec był tu strażnikiem, jego ojciec był strażnikiem; przez wieki byliśmy strażnikami na górze Sumeru. Radzę ci, byś nie brał ich ze sobą, bo tego pożałujesz.

Cesarz nie rozumiał dlaczego, ale nie bardzo miał też powód, by nie posłuchać tej rady - jaki niecny interes mógł mieć ten człowiek w powstrzymaniu go?

Strażnik rzekł:

- Jeśli mimo wszystko chcesz, żeby zobaczyli, najpierw idź sam, wyryj swoje imię, a potem wróć i zabierz ich ze sobą. Nie mam nic przeciwko wpuszczeniu ich nawet teraz, ale w razie gdybyś zmienił zdanie, nie będziesz już miał możliwości odwrotu. Będą tam z tobą. Lepiej najpierw pójdź sam.

Była to rozsądna rada. Cesarz powiedział:

- W porządku. Pójdę sam, wyryję swe imię i wrócę po was wszystkich.

- Podjąłeś słuszną decyzję - powiedział strażnik.

Cesarz poszedł i ujrzał górę Sumeru, lśniącą w tysiącu słońc. W niebie nie możesz być tak biedny, żeby mieć tylko jedno słońce. Tysiąc słońc i złota góra większa niż Himalaje - a Himalaje mają prawie trzy tysiące kilometrów długości! Przez moment nie był w stanie otworzyć oczu z powodu oślepiającego blasku. Później zaś zaczął szukać wolnego miejsca na swoje imię. Jakże był jednak zmieszany: nie było miejsca; całą górę pokrywały wyryte imiona.

Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Po raz pierwszy uświadomił sobie, kim jest. Do tej chwili wydawało mu się, że jest istotą wyjątkową, która trafia się raz na tysiąc lat. Ale przecież czas biegnie nieskończenie długo; nawet tysiąc lat to mało, więc wielu czakrawartinów trafiło tu przed nim. Na tej największej we wszechświecie górze nie było skrawka miejsca, na którym mógłby napisać swoje imię.

Wracając, zdał sobie sprawę z tego, że strażnik miał rację. Dobrze, że nie zabrał ze sobą żony, dowódcy, ministra i innych bliskich przyjaciół. Nie widzieli tego, więc wciąż mogli wierzyć, że ich cesarz jest kimś wyjątkowym.

Odciągnął strażnika na bok i powiedział:

- Ale tam nie ma miejsca!

- To właśnie próbowałem ci powiedzieć - odparł strażnik. - Musisz wymazać kilka imion i napisać na ich miejscu swoje.

Tak się robi; przez całe swoje życie to widziałem. Mój ojciec mówił, że tak robiono. Ojciec mojego ojca. Nikt z mojej rodziny nie widział nigdy, aby na Sumeru była choć odrobina wolnego miejsca. Kiedy przybywa nowy czakrawartin, musi wymazać kilka imion, aby zmieścić własne. Dlatego nie jest to cała historia czakrawartinem. Wiele razy wymazywano ją, wiele razy ponownie ryto. Zrób, co masz zrobić, a później, jeśli chcesz pokazać to przyjaciołom, możesz ich wprowadzić.

Cesarz odrzekł:

- Nie, nie chcę im tego pokazywać i nie chcę nawet napisać własnego imienia. Jaki sens by to miało? I tak pewnego dnia ktoś przyjdzie i je wymaże. Całe moje życie stało się całkowicie pozbawione znaczenia. To było moją jedyną nadzieją: na Sumeru, złotej górze w niebie, miało widnieć moje imię. Po to żyłem, temu podporządkowałem swój los, dla tego byłem gotów zabić cały świat. A okazuje się, że każdy może wymazać moje imię i napisać swoje. Jaki jest sens, abym je pisał? Nie napiszę.

Strażnik zaśmiał się.

- Dlaczego się śmiejesz? - zapytał cesarz

- Również i to słyszałem od moich dziadków. Czakrawartini przybywali i ujrzawszy, zawracali; nie pisali swoich imion. Nie jesteś wyjątkiem. Każdy, posiadający choć odrobinę inteligencji, postąpiłby tak samo.


Co możesz zdobyć na tym świecie? Co możesz z niego ze sobą zabrać? Swoje nazwisko, swój prestiż, poważanie? Swoje pieniądze, władzę - co? Swoją wiedzę? Niczego nie możesz zabrać. Wszystko będziesz musiał porzucić. I w tym momencie zrozumiesz, że wszystko, co posiadałeś, nie było twoje; samo poję cię posiadania było mylne. A ze względu na swoją własność stałeś się przekupny.

Aby się wzbogacić - mieć więcej pieniędzy, większą władzę, podbić więcej krajów - robiłeś rzeczy, które nawet tobie samemu wydawały się niewłaściwe. Kłamałeś, byłeś nieuczciwy. Miałeś setki twarzy. Nawet przez krótką chwilę nie byłeś prawdziwym sobą - ani w stosunku do innych, ani w stosunku do siebie. Nie mogłeś. Musiałeś być fałszywy, nadęty, stwarzać pozory, ponieważ to pomaga odnieść sukces w świecie. Autentyczność ci nie pomoże. Szczerość ci nie pomoże. Prawdomówność ci nie pomoże.

Kim jesteś bez swojej własności, sukcesów, sławy? Nie wiesz. Jesteś swoim nazwiskiem, swoją sławą, swoim prestiżem, posiadaną władzą. Ale oprócz tego kim jesteś? Ta chęć posiadania staje się twoją tożsamością. Daje ci fałszywe poczucie istnienia.

To jest ego.


Ego nie jest niczym tajemniczym. Jest zjawiskiem bardzo prostym. Nie wiesz, kim jesteś, a życie bez takiej wiedzy jest niemożliwe. Jeśli nie wiem, kim jestem, to, co tu robię? Wtedy cokolwiek robię, staje się bez znaczenia. Pierwszą i podstawową sprawą jest dowiedzenie się, kim jestem. Być może później będę mógł zrobić coś, co wypełni moją naturę, uczyni mnie zadowolonym, doprowadzi mnie do celu.

Lecz jeśli nie wiem, kim jestem, a robię wiele rzeczy, jakże zdołam dotrzeć tam, dokąd prowadzi mnie moja natura? Biegałem w tę i z powrotem, ale nigdy nie zdarzył się moment, w którym mógłbym powiedzieć: „Nareszcie tu dotarłem, oto miejsce, którego szukałem”.

Nie wiesz, kim jesteś, więc w zamian potrzebna ci jest fałszywa tożsamość.


To, co posiadasz, daje ci fałszywą tożsamość.


Przyszedłeś na świat jako niewinny obserwator. Każdy przybywa w ten sam sposób, z takimi samymi jakościami świadomości. Ale zaczynasz wchodzić w układy ze światem dorosłych. Oni mają wiele rzeczy, które mogą ci dać. Ty masz tylko jedną, jest nią twoja czystość, twój szacunek do samego siebie. Nie masz wiele - jedną, prostą rzecz. Możesz ją różnie nazwać: niewinność, inteligencja, autentyczność. Masz tylko ją.

Dziecko jest naturalnie zainteresowane wszystkim, co widzi dookoła siebie. Ciągle chce mieć to i tamto; należy to do ludzkiej natury. Jeśli spojrzysz na małe dziecko, nawet na noworodka, zauważysz, że wciąż czegoś szuka; jego rączki próbują coś znaleźć. Rozpoczął wędrówkę.

Zagubi się w podróży, ponieważ na tym świecie nie można niczego dostać, nie płacąc za to. A biedne dziecko nie jest w stanie zrozumieć, że to, co oddaje, jest tak drogocenne. Nawet jeśli cały świat byłby po jednej stronie, a jego niewinność po drugiej, to i tak ona byłaby cenniejsza. Dziecko nie zdaje jednak sobie z tego sprawy. Ma po prostu to, co ma. Bierze to za pewnik.

Pozwólcie, że opowiem wam historię, która to wyjaśni. Pewien bardzo bogaty mężczyzna zaczął odczuwać frustrację - to naturalny skutek osiągnięcia sukcesu. Nic nie zawodzi tak jak sukces. Sukces tylko wtedy wydaje się fascynujący, gdy jesteś nieudacznikiem. Gdy osiągniesz sukces, wiesz, że zostałeś oszukany przez świat, przez ludzi, przez społeczeństwo. Mężczyzna, o którym mówię, posiadał wszystkie bogactwa, ale brakowało mu spokoju ducha. Zaczął więc go szukać.

Tak właśnie dzieje się w Ameryce. W Ameryce więcej ludzi niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie szuka spokoju ducha. W Indiach nigdy nie spotkałem takich ludzi. Spokój żołądka jest sprawą ważniejszą - spokój ducha jest zbyt odległy. Duszę od żołądka oddziela prawie milion kilometrów.

Ale w USA każdy szuka spokoju duszy i, oczywiście, gdy ktoś go szuka, zaraz znajdzie się ktoś inny, kto gotów jest nam go dać.


To proste prawo ekonomii: gdy pojawia się popyt, pojawia się również podaż. Nie ma znaczenia, czy rzeczywiście potrzebujesz tego, czego szukasz. Nikogo nie obchodzi, co uzyskasz - czy nie będzie to jedynie zdradliwa reklamówka, propaganda, substytut.

Przebiegli i podstępni ludzie, znający tę prostą zasadę popytu i podaży, poszli o krok dalej. Teraz mówią: „Nie ma potrzeby czekać na popyt, sami możecie go stworzyć". Tym właśnie jest sztuka reklamy: tworzeniem popytu. Przed przeczytaniem reklamy nie masz potrzeby, nigdy nie czułeś, że ten towar jest ci niezbędny. Lecz po przeczytaniu jej nagle myślisz: „Mój Boże, przegapiłem coś. Byłem takim głupcem, nie zdając sobie sprawy, że to istnieje". Zanim rozpoczyna się produkcję, pojawia się reklama - nawet dwa, trzy lata wcześniej. Produktu jeszcze nie ma w sprzedaży, gdyż popyt musi wytworzyć się w umysłach ludzi. A gdy się pojawi się, z czasem zamieni się w potrzebę.

Bernard Shaw powiedział, że gdy publikował swoją pierwszą powieść, nie było zapotrzebowania na jego książki - nikt wtedy nie słyszał o George'u Bernardzie Shaw. Nikt nie powiedziałby: „Potrzebna jest mi książka Bernarda Shaw". Więc co zrobił? Sam opublikował tę książkę - sam był wydawcą, sam zebrał pieniądze. A później chodził od księgami do księgami i pytał: „Czy macie książkę Bernarda Shaw?" Padała odpowiedź: „Bernard Shaw? Nigdy o nim nie słyszeliśmy". A on na to: „Dziwne, prowadzicie państwo księgarnię, a nigdy nie słyszeliście o tym wspaniałym pisarzu? Nie jesteście na bieżąco, czy co? Pierwszą rzeczą, którą powinniście zrobić, jest zaopatrzenie się w jego książki". Wydał tylko jedną, ale reklamował od razu kilka, ponieważ skoro już chodził po mieście, to czemu miał propagować tylko jedną? Jedna książka nie czyni człowieka wielkim pisarzem.

Przebierał się - czasem zakładał kapelusz, czasem okulary. W końcu ludzie zaczęli przychodzić do domu Bernarda Shaw. A on zrobił to wszystko sam - reklamę i dostawy książki. W ten sposób sprzedał swoją pierwszą powieść. Zaczepiał ludzi na ulicy: „Słyszał pan? Ciągle mówi się tyle dobrego o książce jakiegoś George'a Bernarda Shaw. Ludzie powiadają, że jest świetna. „Słyszał pan o niej?” Przechodnie odpowiadali: „Nie, nigdy nie słyszeliśmy tego nazwiska". A on: „Dziwne, myślałem, że w Londynie mieszkają wykształceni ludzie".

Chodził do bibliotek, do klubów, wszędzie, gdzie mógł kreować popyt, dokonał tego. Sprzedał książkę, a w końcu - tak jak zaplanował - stał się najznamienitszym pisarzem swojej epoki. Wykreował zapotrzebowanie.

Ale jeśli chcesz odnieść sukces, nie ma dla ciebie sensu, by ktoś tworzył popyt na spokój ducha. I tak stracisz go w drodze do sukcesu. Jest to naturalny bieg rzeczy. Sukces pozbawia cię spokoju. Wysysa wszystko, co w życiu ważne: spokój, ciszę, radość, miłość. Odbiera ci wszystko. W końcu masz dłonie pełne śmieci, a to, co było cenne, zostało zgubione. Nagle zdajesz sobie sprawę, że potrzebujesz spokoju ducha. I zaraz znajdują się dostawcy, którzy nie mają pojęcia ani o spokoju, ani o duchu.


Kiedyś przeczytałem książkę zatytułowaną Spokój umysłu, rabina Joshua Liebmana. Przebrnąłem przez nią całą; facet nic nie wie ani o spokoju, ani o umyśle. Lecz jest biznesmenem. Wykonał świetną robotę. Jego książka dobrze się sprzedaje w wielu krajach, ponieważ każdy, kto szuka spokoju w głowie, prędzej czy później natrafi na tekst Liebmana. Pięknie ją napisał. Jest świetnym autorem, doskonałym mówcą, wręcz imponującym - bylibyście pod wrażeniem. Lecz po przeczytaniu jego książki spokój nie przybliży się do was, a może nawet oddali.

Jeśli człowiek wie, czym jest spokój, i wie, czym jest umysł, to nie napisze książki zatytułowanej Spokój Umysłu, ponieważ to umysł jest sprawcą niepokoju i pobudzenia. Spokój jest wtedy, gdy nie ma umysłu. Dlatego spokój umysłu nie istnieje. Jeśli jest umysł, to nie ma spokoju. Jeśli jest spokój, nie ma umysłu. Ale książki Spokój Umysłu nikt nie wyda. Mimo że taka jest prawda, nikt jej nie wyda, bo taki tytuł nie miałby dla ludzi sensu.


Dziecko nie jest świadome tego, co ze sobą przynosi na świat. Ów bogaty człowiek był dokładnie w takiej samej sytuacji. Miał wszystkie bogactwa świata, a teraz poszukiwał spokoju umysłu. Udawał się do wielu mędrców, a oni udzielali mu wspaniałych rad, lecz rady nikomu nie pomagają.

Właściwie to jedynie głupcy udzielają i słuchają rad. Ludzie mądrzy robią to bardzo niechętnie, ponieważ doskonale wiedzą, że jedyną rzeczą na świecie dawaną za darmo są rady, a mimo to nikt ich nie przyjmuje. Po co więc tracić czas?

Człowiek mądry na początku przygotowuje cię do przyjęcia rady. Nie udziela ci jej tak po prostu; najpierw musisz zostać przygotowany. Przygotowanie może trwać lata, jak przygotowanie gleby, ale tylko potem możesz zasiać nasiona. Tylko głupiec sieje na skałach i kamieniach i nie przejmuje się nawet tym, że marnuje nasiona.


Wielu mędrców dawało pewnemu zamożnemu człowiekowi rady, ale żadna nie poskutkowała. W końcu człowiek nieproszony o radę, uważany w wiosce za idiotę, zatrzymał go na drodze i powiedział:

- Niepotrzebnie marnujesz swój czas. Żaden z tych ludzi nie jest mędrcem. Doskonale ich znam, ale ponieważ mają mnie za głupka, nikt mi nie wierzy. Być może ty również mi nie uwierzysz, ale wiem o pewnym mędrcu. Widzę, jak nieustannie zamartwiasz się, bo pragniesz spokoju ducha, i pomyślałem, że dobrze będzie wskazać ci właściwą osobę. Zwykle nikt nie prosi mnie o radę, a ja nigdy ich nie udzielam. Ale widok twojego przeraźliwego smutku przerwał moje milczenie. Pójdź do mężczyzny z sąsiedniej wioski.

Bogacz natychmiast udał się tam na swoim lśniącym koniu z ogromną torbą wypełnioną cennymi diamentami. Dotarł na miejsce i znalazł mężczyznę - znany był wśród sufich jako Mułła Nasreddin.

Zapytał Mułłę:

- Czy możesz pomóc mi osiągnąć spokój umysłu? Mułła odpowiedział:

- Pomóc? Mogę ci go dać.

Bogaty mężczyzna pomyślał: „Dziwne. Idiota mi coś poradził, a ja, zdesperowany, myśląc, że nie może mi to zaszkodzić, przybyłem tu. Ten człowiek wydaje się być jeszcze większym idiotą. Mówi «mogę ci go dać». A na głos powiedział:

- Możesz mi go dać? Byłem u różnych mędrców; wszyscy udzielali rad: zrób to, zrób tamto, żyj w dyscyplinie, działaj dla dobra innych, pomagaj biednym, otwieraj szpitale. Wymieniali te wszystkie rzeczy, a ja je robiłem i nic nie pomagało. Pojawiło się tylko więcej problemów. A ty mówisz, że możesz mi dać spokój umysłu?

Mułła odpowiedział:

- Tak. To bardzo proste. Zsiądź z konia.

Bogacz zsiadł z konia. Trzymał jednak mocno swoją torbę, więc Nasreddin spytał:

- Co masz w tej torbie, że trzymasz ją tak blisko serca?

- Są tu bezcenne diamenty. Jeśli potrafisz dać mi spokój umysłu, ja dam ci tę torbę.

Lecz zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, Mułła pochwycił torbę i uciekł z nią! Bogacz przez moment był zszokowany; nie wiedział, co ma zrobić. Ale zaraz rzucił się w pogoń za mężczyzną. Była to jednak wioska Nasreddina - znał w niej każdą uliczkę, wszystkie skróty, a na dodatek szybko biegał. Bogacz w ciągu całego swojego życia nie biegał, był strasznie gruby... Płakał, jęczał, sapał, łzy spływały mu po policzkach. Wołał: „Oszukano mnie! Ten mężczyzna odebrał mi to, na co pracowałem przez całe życie; odebrał mi wszystko”.

Podążała za nim grupka mieszkańców wioski i wszyscy się śmiali. Zapytał więc:

- Jesteście idiotami? Czy ta cała wieś pełna jest idiotów? Jestem całkowicie zrujnowany, a wy zamiast łapać złodzieja śmiejecie się.

Odpowiedzieli:

- To nie złodziej, to bardzo mądry człowiek.

Bogacz pomyślał ze złością: „To ten idiota z mojej wioski wpakował mnie w kłopoty". W końcu biegnąc i pocąc się dogonił Mułłę. Okazało się, że siedział już pod tym samym drzewem, pod którym wcześniej rozmawiali. Obok niego spokojnie stał koń i leżała torba. Bogacz zjawił się, szlochając. Mułła powiedział:

- Zabieraj torbę.

Bogaty mężczyzna zabrał torbę i przycisnął mocno do serca. Mułła zapytał:

- Jak się czujesz? Odczuwasz spokój? Bogacz odpowiedział:

- Tak, czuję ogromny spokój. Jesteś dziwnym człowiekiem i masz dziwne metody.

- To nie są dziwne metody, lecz prosta kalkulacja - odparł Mułła. - Przyzwyczajasz się do tego, co jest twoją własnością. Musisz dostać szansę, aby to utracić, a wtedy nagle uświadamiasz sobie, co straciłeś. Nie zdobyłeś niczego nowego; to dokładnie ta sama torba, którą dźwigałeś ze sobą, nie mając spokoju umysłu. Teraz trzymasz tę samą torbę przy sercu i wszyscy widzą, jak jesteś spokojny! Idź do domu i nie zawracaj już ludziom głowy.


Prawdziwy dramat dziecka - rodzi się niewinne i jest gotowe kupić coś w zamian za swoją niewinność. Jest gotowe kupić niepotrzebne śmieci w zamian za odwagę. Gotowe jest kupić zabawki - cóż wspanialszego jest

na świecie od zabawek? W za- mian straci przejrzystość myślenia. Zrozumie to dopiero wtedy, gdy posiądzie już wszystkie

zabawki i nie będzie umiało się nimi cieszyć, nie będzie odczuwać sukcesów ani spełnienia. Wtedy zrozumie, co straciło - i to z własnej woli.

W lepszym świecie każda rodzina będzie uczyć się od dzieci. Ty śpieszysz się tak bardzo, aby je wyedukować. Nikt nie uczy się od nich, a one mają wiele do przekazania. Ty nie możesz ich nauczyć niczego.

Ponieważ jesteś starszy i silniejszy, zaczynasz kształtować dziecko na swoje podobieństwo, nie zastanawiając się nawet, kim jesteś, dokąd doszedłeś, jaki masz status w świecie duchowym. Jesteś nędzarzem - chcesz tego samego dla swoich dzieci?

Ale nikt się nie zastanawia. Inaczej dorośli uczyliby się od małych dzieci. Dzieci dlatego przynoszą tak wiele z innego świata, ponieważ są tu nowe. Wciąż noszą w sobie ciszę łona, ciszę samego istnienia.

Zawsze pamiętaj, aby ufać nieznanemu. Umysł jest tym znanym. Nieznane nie może być umysłem. Może być wszystkim innym, ale nie umysłem. Jedyne, co pewne o umyśle, to, że jest on skupiskiem znanego. Jeśli natrafisz na rozstajne drogi, umysł powie: „Idź tędy, znasz tę drogę". Jeśli posłuchasz swojej istoty, doradzi ona, byś poszedł drogą, której nie znasz, bo lubi przygody. Umysł jest ortodoksyjny, konserwatywny. Zawsze chce poruszać się po śladach, wydeptaną ścieżką - ścieżką, na której napotka mniejszy opór. Więc zawsze słuchaj nieznanego. I gromadź odwagę, aby móc poruszać się po nieznanym.

Potrzeba ogromnej odwagi, wyzbycia się strachu, aby dorosnąć do swojego przeznaczenia. Ludzie przepełnieni strachem nie są w stanie wydostać się poza to, co znane. Znane daje pewien rodzaj wygody, bezpieczeństwa, ponieważ jest... znane. Wiemy wystarczająco dużo o tym, co poznaliśmy, możemy więc łatwo sobie poradzić. Nawet w stanie uśpienia jakoś sobie dajemy radę - nie ma potrzeby się budzić; to, co znane, jest dla nas bardzo wygodne.


W momencie przekraczania granicy znanego rośnie strach, ponieważ teraz będziemy jak głupcy, bez wiedzy, co wolno, a czego nie. Teraz nie będziemy już tak pewni siebie, teraz może się zdarzyć, że popełnimy błędy; możemy się zgubić. Właśnie ten strach przywiązuje ludzi do znanego, a gdy ktoś da się spętać znanemu, staje się martwy.

Życie powinno być niebezpieczne - nie ma innej drogi. Jedynie przez niebezpieczeństwo osiąga się dojrzałość. Trzeba być poszukiwaczem przygód, gotowym zaryzykować to, co znane, na rzecz nieznanego. A gdy człowiek zasmakuje radości bycia wolnym i nieustraszonym, nie będzie tego nigdy żałować, ponieważ wtedy dopiero przekona się, czym jest pełne życie. Wtedy przekona się, co znaczy zapalenie pochodni życia jednocześnie na dwóch końcach. Choćby najkrótszy moment tej intensywności zadowala bardziej niż cała wieczność przeciętnego życia.


Rozdział drugi


Gdy nowe puka do twoich drzwi, otwieraj!


To, co nowe, jest nieznane. Może być przyjazne albo wrogie, kto wie? Tego nie wiadomo z góry! Aby się dowiedzieć, mu­sisz je wpuścić; stąd strach i obawa.

Nowe pochodzi z zewnątrz. Nie jest częścią ciebie. Cała twoja przeszłość jest zagrożona. Nowe nie łączy się z to­bą, stąd strach. Żyłeś po swojemu, myślałeś w określony sposób, swoimi przekonaniami wymościłeś sobie wygodne życie. I na­gle do drzwi puka coś nowego. Twój dawny schemat zostaje za­kłócony. Jeśli dopuścisz do siebie to, co nowe, nigdy już nie będziesz tą samą osobą, nowe cię zmieni.


Jest to ryzykowne. Nigdy nie wiadomo, dokąd nowe nas za­prowadzi. To, co stare, jest znane; żyłeś z tym przez lata, oswoi­łeś się. To, co nowe, jest nieznane. Może być przyjazne albo wro­gie, kto wie? Tego nie wiadomo z góry! Aby się dowiedzieć, musisz je wpuścić; stąd strach i obawa.

Nie możesz też nowego ignorować. Stare nie dało ci tego, cze­go szukasz. Składało obietnice, ale nie zostały one spełnione. Stare jest znane, ale nie daje szczęścia. Nowe może stać się nie­wygodne, lecz zawsze jest szansa, że przyniesie szczęście. Nie chcesz ani go odrzucić, ani zaakceptować. Wahasz się, w twojej duszy rodzi się udręka. To naturalne, nie ma w tym nic złego. Tak było zawsze i tak zawsze będzie.

Postaraj się zrozumieć, jak pojawia się nowe. Każdy na świe­cie chce się odnawiać, ponieważ nikt nie jest zadowolony z te­go, co stare. Nikt nigdy nie może być zadowolony z tego, co sta­re, bo niezależnie od tego, czym ono jest, zbyt dobrze je znasz. Stare stało się powtarzalne, nudne, monotonne. Chcesz się go pozbyć. Chcesz odkrywać, ryzykować. Chcesz stać się kimś no­wym, ale gdy nowe puka do twoich drzwi, kurczysz się, wycofu­jesz, ukrywasz za tym, co stare. Oto dylemat.

Jak stajemy się kimś nowym? Potrzebna jest odwaga, ale nie zwyczajna; potrzeba nadzwyczajnej odwagi. Świat jest pełen tchórzy, dlatego ludzie przestali się rozwijać. Jak możesz ros­nąć, jeśli jesteś tchórzem? W każdej nowej sytuacji kurczysz się, zamykasz oczy. Jak możesz się rozwijać? Jak możesz być sobą? Jedynie udajesz, że istniejesz.

A ponieważ sam nie możesz rosnąć, musisz znaleźć substy­tut wzrostu. Ty nie możesz rosnąć, ale twoje konto w banku może - to właśnie substytut. Nie wymaga odwagi, doskona­le harmonizuje z twoim tchó­rzostwem. Twoje konto rośnie, a tobie się wydaje, że również ty rośniesz, że bardziej cię szanu­ją. Twoje nazwisko i sława potężnieją, a ty myślisz, że potęż­niejesz wraz z nimi? Zwyczajnie się oszukujesz. Twoje nazwis­ko to nie ty, twoja sława to nie ty. Twoje konto nie jest tobą. Kiedy myślisz o faktycznym sobie, zaczynasz drżeć ze strachu, ponieważ, jeśli chcesz się rozwijać, musisz porzucić swoje tchó­rzostwo.


Jak stajemy się kimś nowym? Nie dzięki samym sobie. No­wość przychodzi z zewnątrz, powiedzmy, że od Boga. Nowość pochodzi od Istnienia. Umysł zawsze jest stary. Umysł nigdy nie jest nowy, bo przechowuje w sobie całą twoją przeszłość. No­wość przychodzi z zewnątrz; jest darem od Boga.

To, co jest nieznane i niepoznawalne, co istnieje poza obrę­bem ciebie, ma na ciebie wpływ. Ma - ponieważ nie jesteś za­pieczętowany i odstawiony na półkę; nie jesteś wyspą. Mogłeś zapomnieć o tym, co istnieje poza tobą, ale ono nie zapomnia­ło o tobie. Dziecko może zapomnieć matkę, matka nie zapom­ni dziecka. Część może zacząć myśleć: „Jestem oddzielną jednostką", ale całość wie, że tak nie jest. Całość ma do ciebie dostęp. Stale się z tobą kontaktuje. Właśnie dlatego nowe ciągle nad­chodzi, choć ty go nie zapraszasz. Przychodzi każdego ranka, każdego wieczora. Przychodzi na tysiąc sposobów. Jeśli masz wi­dzące oczy, dostrzegasz, że pojawia się co chwilę.

Egzystencja hojnie cię obdarza, lecz ty jesteś ograniczony swoją przeszłością. Niejako znajdujesz się w grobie. Stałeś się nieczuły. Straciłeś wrażliwość z powodu tchórzostwa. Być wraż­liwym znaczy odczuwać nowe, odczuwać dreszczyk emocji zwią­zany z nowym, pasję. Wtedy pojawi się przygoda, a ty zaczniesz iść w nieznane, nie wiedząc, dokąd zmierzasz.

Umysłowi wydaje się to szalone. Umysł uważa, że porzuca­nie tego, co stare, jest nieracjonalne. Ale Bóg zawsze jest no­wym. Dlatego odnośnie Boga nie można użyć ani czasu prze­szłego, ani przyszłego. Nie możemy powiedzieć „Był Bóg" ani „Będzie Bóg". Możemy użyć czasu teraźniejszego: „Bóg jest". Zawsze jest świeży, dziewiczy. I ma do ciebie dostęp.


Pamiętaj, wszelkie nowe, które spotyka cię w życiu, to przeka­zy od Boga. Jeśli przyjmujesz je do wiadomości, jesteś człowiekiem religijnym. Jeśli odrzucasz, nie jesteś. Aby zaakceptować nowe, trzeba się po prostu odprężyć, otworzyć i pozwolić nowemu wejść do środka. Nie zamykaj drogi wstępującemu w ciebie Bogu.

Oto całe znaczenie modlitwy czy medytacji - otwierasz się, mówisz: „Tak", mówisz: „Proszę, wejdź. Długo na ciebie czeka­łem i dziękuję, że się zjawiłeś". Zawsze przyjmuj nowe z rado­ścią. Nawet jeśli czasem powo­duje niewygody, jest tego warte. Jeśli wywodzi cię w pole - i tak jest tego warte, ponieważ tylko dzięki błędom uczymy się, tylko dzięki trudnościom dorastamy. Nowe przyniesie trudności. Właśnie dlatego decydujesz się na stare - ono nie niesie ze sobą wyzwań. Jest pocieszeniem, jest schronieniem.

Tylko głęboka i całkowita akceptacja nowego może cię prze­mienić. Ty nie możesz sprowadzić nowego do swojego życia; przychodzi samo. Możesz je tylko zaakceptować albo odrzucić. Jeśli odrzucisz - pozostaniesz kamieniem, zamkniętym i mar­twym. Jeśli przyjmiesz - staniesz się kwiatem, zaczniesz się otwierać... To będzie jak święto.

Jedynie pojawienie się nowego może cię przemienić, nie ma to innej drogi. I pamiętaj, że nie ma to nic wspólnego ze staraniem. Ale zaprzestanie wysiłków nie oznacza, że możesz nie robić zupeł­nie nic; powinno to być działanie bez udziału woli, kierunku czy impulsu z twojej przeszłości. Poszukiwanie nowego nie może być zwyczajnym poszukiwaniem. Ponieważ dotyczy tego, co nowe - jak można go szukać? Nie znasz go, nigdy go nie spotkałeś. Poszu­kiwanie nowego to otwarcie wszelkich możliwości. Nie wiesz. Mu­sisz zacząć od stanu niewiedzy, musisz poruszać się niewinnie jak dziecko, zachwycony możliwościami - a są one nieskończone.

Nie możesz nic zrobić, aby stworzyć nowe, ponieważ cokol­wiek zrobisz, będzie to pochodziło ze starego, będzie dotyczyć przeszłości. Ale to nie znaczy, że masz przestać działać. Jest to działanie bez udziału woli, kierunku czy impulsu z przeszłości, działanie medytacyjne. Zachowuj się spontanicznie. Pozwól de­cydować chwili.

Nie narzucaj swojej decyzji, ponieważ będzie ona wynikać z przeszłości i zniszczy to, co nowe. Zachowuj się jak dziecko. Całkowicie zatrać się w chwili - a każdego dnia znajdziesz no­we odsłony, nowe światło, nowy wgląd. I te nowe doświadcze­nia zaczną cię zmieniać. Pewnego dnia nagłe zobaczysz, że w każdej chwili jesteś nowy. Stare już się za tobą nie wlecze, nie ciągnie się za tobą jak chmura. Jesteś jak kropla rosy, świeża i młoda.

Oto prawdziwe znaczenie zmartwychwstania. Jeśli to zrozu­miesz, uwolnisz się od pamięci - pamięci psychologicznej. Pa­mięć jest martwa. Pamięć nie jest prawdą i nie może nią być, ponieważ prawda jest zawsze żywa, prawda jest życiem. Pa­mięć to narzucanie się tego, co już nie istnieje, stało się jak upiór, hamuje nas, jest naszym wię­zieniem. Tak naprawdę pamięć to my. Tworzy ona w nas węzeł, strukturę nazywaną „ja", ego. I Oczywiście ten fałszywy byt zwa­ny „ja" nieustannie boi się swojej śmierci. Dlatego ty boisz się nowego.


Tak naprawdę wcale nie ty się boisz. Twoja istota nie odczu­wa strachu. Czuje go ego, ponieważ bardzo boi się zginąć. Jest sztuczne, przypadkowo sklecone w całość. W każdej chwili mo­że się rozpaść na kawałki. Dlatego, gdy przychodzi nowe, poja­wia się strach. Ego boi się rozlecieć. W jakiś sposób udawało mu się zachować spójność, trwać w jednym kawałku, a teraz przy­chodzi coś nowego - będzie to coś, co niesie zagrożenie. Dlatego nie przyjmujesz nowego z radością. Jakże ego miałoby ra­dośnie zaakceptować swoją śmierć?

Aby umieć przyjąć to, co nowe, powinieneś pojąć, że nie je­steś swoim ego. Zobaczysz wtedy, że ego to po prostu twoja pa­mięć, ale ty nie jesteś pamięcią. Można ją porównać do kom­putera, maszyny, mechanizmu - pożytecznego, ale całkowicie ci podporządkowanego (...). Ty jesteś świadomością, nie pa­mięcią. Wspomnienia stanowią zawartość świadomości, ty jesteś samą świadomością.

Na przykład dostrzegasz na ulicy człowieka. Przypominasz sobie twarz, ale nie pamiętasz nazwiska. Gdybyś był pamięcią, powinieneś pamiętać również nazwisko. Ale ty mówisz: „Roz­poznaję tę twarz, ale nie pamiętam nazwiska". Później szperasz w pamięci, przeszukujesz ją i nagle pojawia się imię, a ty mó­wisz: „Tak, to jest imię tej osoby". Pamięć to zapis. Przeszuku­jesz go, ale nie jesteś nim.

Często zdarza się też, że jeśli bardzo się starasz coś sobie przy­pomnieć, staje się to coraz trudniejsze. Napięcie uniemożliwia pamięci przekazanie informacji. Za wszelką cenę próbujesz przypomnieć sobie czyjeś imię, ale nie udaje się, nawet jeśli czujesz, że masz je na „końcu języka". Wiesz dobrze, że je znasz, ale nie możesz sobie przypomnieć.

To dziwne. Jeżeli byłbyś pamięcią, to kto nie dopuszczałby tej informacji? I kto mówiłby: „Wiem, ale nie mogę sobie przy­pomnieć"? Próbujesz coraz usilniej, a im bardziej się starasz, tym trudniejsze się to staje. W końcu, zmęczony tym zmaganiem, idziesz na spacer i nagle, gdy patrzysz na krzew róży, zjawia się, przypomniało się.

Nie jesteś swoją pamięcią. Jesteś świadomością, pamięć to zawartość - ale jednocześnie cała życiowa energia dla ego. Pa­mięć jest, oczywiście, stara i boi się tego, co nowe. Nowe może

być niepokojące, trudne do przełknięcia. Nowe może nieść kło­poty. Będziesz zmuszony przestawić się. Będziesz musiał pono­wnie się dostosować. To wydaje się bardzo pracochłonne.

Aby stać się nową osobą, trzeba przestać identyfikować się ze swoim ego. Gdy już to zrobisz, nie będziesz za wszelką ce­nę z lękiem utrzymywał go przy życiu. Zresztą już wiesz, że niezależnie od tego, czy żyje, czy nie, i tak jest martwe. Jest po prostu maszyną. Używaj go, ale nie daj mu się wykorzysty­wać. Ego nieustannie boi się śmierci, ponieważ jest przy­padkowe; stąd strach. Nie wypływa z bycia; nie mogłoby, bo bycie jest życiem. Jak życie może bać się śmierci? Życie nie zna śmierci. Ego wyrasta ze splotu przypadków, ze sztuczne­go, z tego, co w jakiś sposób zostało połączone w jedność, z fał­szywego, z nieprawdziwego. Śmierć ego to odrodzenie się do bycia.


Nowe jest posłańcem Boga, jest sygnałem od Boga. Jest jak ewangelia! Słuchaj nowego, dotrzymaj mu kroku. Wiem, że się boisz. Pomimo strachu idź razem z nim, a twoje życie stanie się bogatsze i pewnego dnia będziesz w stanie ukazać swoją znie­woloną wielkość.

Wiele przegapiamy w życiu, ponieważ brakuje nam od­wagi. Właściwie do osiągnięcia celu potrzebny jest nie wysiłek, lecz odwaga - a sprawy zaczną się wydarzać, same do ciebie przyjdą (...) Przynajmniej jest tak w świecie wewnętrznym. Według mnie, największą odwagą jest życie w stanie zadowolenia. Smutek to ogromne tchórzostwo. Do tego, aby być nieszczęśliwym, nic nie jest potrzebne. Każdy tchórz, każdy głupek

może się tak czuć. Każdy potrafi być nieszczęśliwy. Ale do poczucia błogości potrzebna jest ogromna odwaga - a żeby ją poczuć, trzeba nad sobą popracować.

Zwykle myślimy: „Cóż niby trzeba zrobić, żeby chcieć być szczęśliwym? Każdy chce być szczęśliwy". To absolutna bzdura. Człowiek bardzo rzadko chce być szczęśliwy - choć ciągle po­wtarza, że chce. Bardzo rzadko jest gotowy na bycie szczęśliwym. Smutek to swoista inwestycja. Ludzie uwielbiają czuć się źle. Są wręcz szczęśliwi, gdy są nieszczęśliwi.

Dużo trzeba zrozumieć, by wydostać się z kolein smutku. Naj­ważniejsze, byś wiedział, że nikt cię w nich nie trzyma. To ty zde­cydowałeś się trwać w więzieniu nieszczęścia. Nikt nikogo tam nie trzyma. Człowiek potrafi się stamtąd wydostać, może to zro­bić w mgnieniu oka. Jeśli ktoś jest nieszczęśliwy, to sam za to odpowiada. Niestety, nieszczęśliwy nigdy nie przyjmuje tej od­powiedzialności - to jego sposób na pozostanie smutnym. Mó­wi: „To inni sprawiają, że czuję się smutny".

Skoro to inni sprawiają, że jesteś nieszczęśliwy, cóż ty mo­żesz poradzić? Jeśli zaś ty sprawiasz, że czujesz się smutny, moż­na coś zrobić... Można coś zro­bić natychmiast. Wtedy to, czy jesteś nieszczęśliwy, czy nie, le­ży w twoich rękach. Ludzie zrzu­cają odpowiedzialność - czasem na żonę, czasem na męża, cza­sami na rodzinę, czasem na wychowanie, na dzieciństwo, mat­kę, ojca... czasem na społeczeństwo, na historię, przeznaczenie, Boga - zawsze znajdzie się ktoś lub coś. Zmieniają się nazwy, ale sztuczka jest ta sama.

Człowiek staje się naprawdę człowiekiem, gdy akceptuje cał­kowitą odpowiedzialność - sam odpowiada za to, kim jest. To jest pierwsza odwaga, największa odwaga. Trudno ją zaakceptować, ponieważ umysł ciągle powtarza: „Jeśli ty jesteś odpo­wiedzialny, dlaczego tak postępujesz?" Aby tego uniknąć, mó­wimy, że to inni są odpowie­dzialni: „Cóż mogę poradzić? Jestem bezsilny. Jestem ofiarą! Nie mogę niczego zrobić, bo moce silniejsze ode mnie mio­tają mną na wszystkie strony. Jedyne, co mogę, to płakać, że je­stem nieszczęśliwy, i stawać się jeszcze bardziej nieszczęśliwy". Jeśli tak postępujesz, wszystko się potęguje. Wtedy zapadasz się coraz głębiej.

Nikt, żadna zewnętrzna siła, cię nie krzywdzi. To ty i tylko ty. Na tym polega cała filozofia karmy - to twoje czyny; „karma" oznacza czyny. Zrobiłeś coś i możesz to „odczynić". I nie ma po­trzeby czekać, zwlekać. Nie potrzebujesz czasu do namysłu - po prostu wyskakuj i to zaraz!

Okazuje się jednak, że przyzwyczailiśmy się. Gdy przestaje­my czuć się nieszczęśliwi, odczuwamy samotność, tracimy naj­bliższego towarzysza. Stał się naszym cieniem -wszędzie za na­mi chodzi. Gdy nie ma nikogo, to przynajmniej jest z tobą twój smutek - jesteś z nim połączony. To stare małżeństwo; pozosta­jesz w związku ze smutkiem przez długie lata.

Ale teraz nadszedł czas na rozwód. To nazywam ogromną od­wagą - porzucenie smutku, porzucenie starych przyzwyczajeń umysłu, najstarszego towarzysza.


Rozdział trzeci


Odwaga miłości


Strach nie jest niczym innym jak tylko brakiem miłości. Działaj miłością, zapomnij o strachu. Jeśli umiesz kochać, strach ginie.

Jeśli głęboko kochasz, nie ma strachu. Strach jest negacją, brakiem. Trzeba to głęboko zrozumieć. Jeśli to ci umknie, nigdy nie pojmiesz istoty strachu. On jest jak ciemność. Ciem­ność nie istnieje, tylko wydaje się, że jest. Właściwie jest jednak po prostu brakiem światła. To światło istnieje; usuń je, a w tym miejscu pojawi się ciemność.

Ciemność nie istnieje, nie możesz jej usunąć, nie możesz jej przenieść, wyrzucić. Jeśli chcesz coś na nią poradzić, musisz skorzystać ze światła, ponieważ masz kontakt jedynie z tym, co istnieje. Zgaś światło, pojawi się ciemność; zapal je, ciemności nie będzie. Robisz coś ze światłem, nie z ciemnością.

Strach to ciemność, brak miłości. Nie możesz z nim nic zro­bić, a im bardziej będziesz próbował, tym większy on się stanie, ponieważ będzie się to okazywać coraz bardziej niemożliwe. Pro­blem tylko się pogłębia. Jeśli podejmiesz walkę z ciemnością, przegrasz. Możesz dobyć miecza i próbować ją zgładzić, ale to ty padniesz wyczerpany. A w końcu umysł podpowie ci: „Ciemność jest zbyt potężna, dlatego nie mogę jej pokonać".


Tu właśnie pojawia się błąd. Z pozoru brzmi to logicznie -skoro zmagałeś się z ciemnością i nie byłeś w stanie jej poko­nać, zatem dochodzisz do wniosku, że ciemność jest potężna, a ty w jej obliczu - bezsilny. Ale prawda jest inna. Nie jesteś bez­silny, ciemność jest bezsilna. W istocie ciemności w ogóle nie ma - dlatego nie mogłeś z nią wygrać. Jak możesz pokonać coś, czego nie ma?

Nie walcz więc ze strachem; inaczej zaczniesz się coraz bar­dziej bać i zrodzi się w tobie nowy strach. Będzie to strach przed potęgą strachu; bardzo niebezpieczny. Po pierwsze, strach jest brakiem, po drugie, strach przed strachem jest obawą przed bra­kiem braku. Czujesz, jakbyś popadał w obłęd!

Strach to nic innego jak brak miłości. Działaj miłością, za­pomnij o strachu. Jeśli prawdziwie kochasz, strach zniknie. Jeśli kochasz głęboko, nie ma strachu.

Kiedy byłeś w kimś zakochany, nawet przez krótki czas, czy odczuwałeś strach? Na próżno szukać go w związkach, w któ­rych ludzie choć przez moment głęboko się kochają i są razem, w których zwracają się ku sobie - w takich chwilach strachu nie ma. Tak jak w przypadku światła: kiedy jest włączone, nie ma ciemności. Sekretem, który pomoże ci pozbyć się strachu, jest bardziej kochać.

Jeśli odczuwasz w sobie strach, kochaj bardziej. Bądź odważ­ny w miłości, zdobądź się na odwagę. Bądź śmiały w miłości; ko­chaj bardziej, kochaj bezwarunkowo. Im bardziej będziesz ko­chać, tym mniejszy będzie strach.

A gdy mówię „kochaj", mam na myśli wszystkie cztery war­stwy miłości - od seksu do samadhi.

Kochaj głęboko. Jeśli głęboko kochasz w związku seksual­nym, to z twojego ciała zniknie większość lęków. Jeśli twoje ciało drży ze strachu, jest to strach przed seksem; nie byłeś

w głębokim związku seksualnym. Twoje ciało drży, twoje ciało nie czuje się swobodnie, nie czuje się jak w domu.

Kochaj głęboko - orgazm rozwieje wszelkie obawy z two­jego ciała. Kiedy mówię, że roz­wieje obawy, nie mam na myśli, że staniesz się „śmiałkiem", po­nieważ śmiałkowie to tylko jak tchórze odwróceni do góry no­gami. Gdy mówię, że cała obawa zniknie, mam na myśli brak zarówno tchórzostwa, jak i brawury. Są to dwa oblicza strachu.

Spójrz na tych śmiałków: zobaczysz, że gdzieś głęboko w so­bie się boją. Dokoła siebie utworzyli zbroję. Brawura to nie brak strachu, to strach dobrze chroniony, zabezpieczony, uzbro­jony. Dopiero gdy znika, stajesz się nieustraszony. Nie wzbu­dzasz strachu w innych i nie pozwalasz innym wzbudzać strachu w sobie.

Głęboki orgazm seksualny daje ciału poczucie bycia sobą. Ciało czuje się zdrowe, ponieważ czuje się całością.

Wtedy kolejnym krokiem jest miłość. Kochaj ludzi bez wa­runków wstępnych. Jeśli masz w zanadrzu jakiekolwiek wa­runki, to nigdy nie będziesz w stanie pokochać; warunki staną się barierami. Ponieważ miłość jest dla ciebie błogosławień­stwem, po co przejmować się warunkami? Jest tak korzystna, jest tak głęboka i wspaniała - kochaj bezinteresownie, nie proś o nic w zamian. Jeśli zrozumiesz, że jedynie kochając ludzi, do­rośniesz wolny od strachu, będziesz kochać dla czystej przyjem­ności kochania!

Ludzie kochają zazwyczaj wtedy, gdy spełnione zostają wy­znaczone przez nich warunki. Mówią: masz być taki a taki, tyl­ko wtedy cię pokocham. Matka mówi do dziecka: Jeśli bę­dziesz się dobrze zachowywać, to będę cię kochać". Żona mówi do męża: „Musisz być taki, tylko wtedy będę cię kochać". Każ­dy dyktuje warunki, a miłość znika.

Miłość to bezmiar nieba! Nie możesz jej ograniczać przez wy­znaczanie przestrzeni, stawianie warunków, określanie limitów. Jeśli wpuścisz do domu świeże powietrze i zamkniesz je - za­mkniesz wszystkie okna, zanikniesz wszystkie drzwi - wkrótce stanie się ono nieświeże. Miłość zawsze jest związana z wolno­ścią; jeśli zanikniesz ją jak świeże powietrze w swoim domu, wszystko stanie się nieświeże i brudne.

Od niepamiętnych czasów stanowi to ogromny problem dla ludzkości. Gdy się zakochujesz, wszystko wydaje się być pięk­ne, ponieważ w tych chwilach nie ustalasz warunków. Dwie oso­by zbliżają się do siebie bezinteresownie. Gdy związek się usta­bilizuje, zaczynają traktować się nawzajem jak coś oczywistego. Wtedy zostają narzucone warunki: „Powinieneś być taki, powin­naś zachowywać się tak - tylko wtedy będę cię kochać". Jakby miłość była umową komercyjną.

Kiedy nie kochasz całym swoim sercem, jesteś handlarzem. Próbujesz zmusić drugą osobę do zrobienia czegoś; tylko wte­dy będziesz ją kochać. Traktujesz miłość jak nagrodę lub śro­dek nacisku, ale wcale nie kochasz. Próbujesz powstrzymać swo­ją miłość albo dajesz ją, ale w obu przypadkach miłość jest etapem przejściowym. Celem jest coś innego.

Przynosisz żonie prezenty - jest zadowolona, przytula się do ciebie, całuje cię. Ale gdy niczego nie przynosisz do domu, po­jawia się dystans. Już nie lgnie do ciebie, nie zbliża się. Jeśli tak postępujesz, zapominasz, że na twojej miłości zyskują nie tylko inni, ale również ty. Miłość w pierwszej kolejności pomaga tym, którzy kochają. Następnie pomaga tym, którzy są kochani.

Jakże często ludzie przychodzą do mnie i mówią: „Mój par­tner mnie nie kocha". Nikt nie mówi: „Nie kocham swojego partnera". Miłość stała się żądaniem: „Partner mnie nie kocha". Za­pomnij o nim! Miłość to tak piękny stan; jeśli ty kochasz, to i tak będziesz szczęśliwa.


Im bardziej kochasz, tym bardziej kochają ciebie. Im mniej kochasz, a sam wymagasz jak najwięcej miłości od innych, tym mniej cię kochają, stajesz się coraz bardziej zamknięty, ograni­czony przez swoje ego. I stajesz się drażliwy - nawet gdy ktoś zbliża się do ciebie, aby cię pokochać, ty zaczynasz się bać, po­nieważ w przypadku każdej miłości jest ryzyko, że kiedyś zosta­niesz porzucony, odsunięty.

Nikt cię nie kocha - ta myśl zakorzeniła się w tobie. Dlacze­go ten człowiek próbuje zmienić twoje zdanie na ten temat? Pró­buje pokochać ciebie! To musi być jakieś oszustwo! Próbuje cię zwieść? Widocznie jest przebiegły, sprytny. Chronisz się. Nie po­zwalasz nikomu pokochać siebie i ty również nie kochasz innych. Wtedy pojawia się strach. Wtedy jesteś na świecie sam, samo­tny, odcięty.

Czym w takim razie jest strach? Strach to poczucie odcięcia od egzystencji. Niechaj to będzie definicja strachu: stan odcię­cia od egzystencji. Zostałeś sam, jak płaczące w domu dziecko. Rodzice wyszli do teatru. Dziec­ko szlocha w swoim łóżeczku. Zostawione samo, bez kontak­tu, bez opiekuna, bez kogoś, kto je pocieszy, bez kochającej osoby; samotność, wszędzie ogrom­na samotność. To jest stan strachu.

Dzieje się tak, ponieważ zostałeś wychowany w sposób, któ­ry nie dopuszcza miłości. Cała ludzkość została wyszkolona do innych celów, nie do miłości. Szkolono nas, abyśmy zabijali. Istnieją armie, trenowane latami w umiejętności zabijania! Uczo­no nas liczenia; istnieją szkoły, uniwersytety uczące nas liczenia, po to aby nikt nie mógł nas oszukać, a my byśmy mogli oszuki­wać innych. Ale nie ma miejsc, w których naucza się wolności ko­chania.

Właściwie nie tylko społeczeństwo powstrzymuje każdy wy­siłek zmierzający w kierunku miłości. Rodzice też nie lubią te­go, gdy ich dzieci się zakochują. Żaden ojciec tego nie lubi, ża­dna matka. Jakie by nie były ich pretensje, żaden ojciec i żadna matka nie lubią tego, gdy ich dzieci się zakochują. Lubią pla­nowane małżeństwa.

Dlaczego? Ponieważ, gdy młodzieniec zakocha się w kobie­cie czy dziewczynie, odsuwa się od rodziny; tworzy nową, włas­ną. Oczywiście buntuje się przeciw starej rodzinie. Mówi: „Te­raz odchodzę, stworzę własny dom". I wybiera swoją kobietę; ojciec i matka nie mają z tym nic wspólnego, zdaje się, że zo­stali wyeliminowani z życia syna.

A przecież chcieliby je zorganizować: „Ty tworzysz dom, ale pozwól nam zorganizować ślub, abyśmy mogli się wtrącić. I nie zakochuj się - ponieważ gdy się zakochasz, miłość stanie się całym twoim światem". Tymczasem małżeństwo aranżowa­ne jest po prostu pewnym układem społecznym. Nie jesteś za­kochany, twoja żona nie jest dla ciebie całym światem, twój mąż nie jest całym twoim światem. Rodzina jest ważna tak długo, jak długo trwa małżeństwo. Gdy pojawia się związek z miłości, rodzina się rozpada.

Na Zachodzie rodzina zanika. Aranżowane małżeństwa ma-ją za wszelką cenę pomóc jej przetrwać. Nawet jeśli czujesz, że rodzina cię niszczy, że jest pozbawiona miłości - nie ma to zna­czenia, musisz się poświęcić. Jeśli małżeństwo jest aranżowane, cała rodzina może współżyć ze sobą. W takiej rodzinie może żyć nawet sto osób. Ale jeśli chłopak i dziewczyna zakochają się, sta­ją się dla siebie całym światem. Chcą poruszać się tylko we dwoje, chcą intymności. Nie chcą wokół siebie stu wujków, wujków tych wujków, kuzynów i ich kuzynów. Nie chcą całego tego ba­zaru; chcą mieć swój mały, prywatny świat. Wszystko zdaje się im przeszkadzać.

Rodzina to wróg miłości. Pewnie słyszałeś, że jest źródłem miłości, ale ja ci mówię: rodzina to wróg miłości. Rodzina prze­żyła, uśmiercając miłość, nie pozwoliła dziać się miłości.

Społeczeństwo nie dopuszcza miłości, ponieważ człowie­kiem głęboko zakochanym nie można manipulować. Nie wyślesz go na wojnę. Powiedziałby: „Jestem szczęśliwy tu, gdzie jestem! Dokąd chcecie mnie wysyłać? Dlaczego mam jechać i zabijać nieznajomych, którzy być może są szczęśliwi w swoich domach? Nie ma między nami konfliktu, niezgodności interesów".

Jeśli młodsze pokolenia będą zagłębiać się w miłość, wojny znikną. Nie będzie można znaleźć wystarczającej liczby szaleń­ców, którzy poszliby na wojnę. Jeśli kochasz, zasmakowałeś cze­goś z życia; nie zgodzisz się na śmierć i zabijanie ludzi. Jeśli nie kochasz, nie zasmakowałeś życia; kochasz śmierć.


Strach zabija, chce zabijać. Strach jest energią destrukcyjną, miłość - twórczą. Gdy kochasz, chcesz tworzyć - możesz chcieć śpiewać piosenki albo malować, albo pisać wiersze, ale nie chwy­cisz bagnetu czy bomby atomowej i nie pośpieszysz, by zabijać nieznanych ci ludzi, którzy niczego ci nie zrobili, którzy są dla ciebie tak samo obcy jak ty dla nich.

Świat porzuci wojny tylko wtedy, gdy znów pojawi się w nim miłość. Politycy nie chcą, abyś kochał, ani społeczeństwo tego nie chce. Rodzina nie pozwala ci kochać. Wszyscy oni chcą kon­trolować twoją miłosną energię, ponieważ to jedyna prawdzi­wa energia. Dlatego w jej miejsce pojawia się strach.

Jeśli dobrze mnie rozumiesz, odrzuć strach i kochaj bardziej - kochaj bezinteresownie. Nie myśl, że gdy kochasz, robisz coś dla tej drugiej osoby; robisz coś dla siebie. Gdy kochasz, korzy­ści płyną do ciebie. Więc nie czekaj; nie mów, że pokochasz, gdy inni to zrobią - to nie ma sensu.

Bądź samolubny. Miłość jest egoistyczna. Kochaj ludzi -dzięki temu poczujesz się spełniony, dzięki temu doznasz bło­gosławieństwa.

A gdy miłość staje się głębsza, znika strach; miłość jest świat­łem, strach - ciemnością.

Wówczas pojawia się trzeci etap miłości - modlitwa. Kościo­ły, religie, sekty uczą cię, jak się modlić. Ale tak naprawdę utrudniają ci modlitwę, ponieważ modlitwa jest spontaniczna. Nie można się jej nauczyć. Jeśli w dzieciństwie uczono cię mod­litw, zatrzymano wspaniałe do­świadczenie, które mogło ci się przydarzyć. Modlitwa jest zja­wiskiem spontanicznym.


Chcę opowiedzieć wam pewną historię, którą uwielbiam. Lew Tołstoj napisał krótką opowieść: W centralnej Rosji było jezioro, które stało się sławne dzięki trzem świętym. Zaintere­sowali się nim ludzie z całego imperium. Tysiące ludzi przyjeż­dżało, żeby zobaczyć tych trzech świętych.

Wysokiej rangi duchowny zaczął się niepokoić: Co się dzie­je? Nigdy nie słyszał o takich trzech „świętych", nie byli oni ka­nonizowani przez kościół. Kto zrobił z nich świętych? Chrześci­jaństwo czyni jedną z najgłupszych rzeczy - wydają certyfikaty: „Ten człowiek jest święty". Tak jakby można było zrobić z czło­wieka świętego przez nadanie mu tytułu!

Ale ludzie oszaleli na ich punkcie i pojawiało się mnóstwo informacji o zachodzących tam cudach, więc duchowny pojechał skontrolować sytuację na miejscu. Popłynął łodzią na wyspę, na której mieszkali ci trzej biedacy. Byli po prostu ubogimi, ale bar­dzo szczęśliwymi ludźmi. Istnieje bowiem tylko jeden rodzaj ubóstwa: serce, które nie potrafi kochać. Byli oni więc ubodzy, ale jednocześnie bogaci, bogatszych trudno byłoby znaleźć.

Zastał ich zadowolonych, siedzących pod drzewem i śmieją­cych się. Widząc go, ukłonili się, a duchowny zapytał:

- Co tu robicie? Słyszałem plotki, że jesteście wielkimi świę­tymi. Czy umiecie się modlić?

Widząc tych trzech mężczyzn, duchowny natychmiast wy­czuł, że są niewykształceni, troszeczkę głupawi; szczęśliwi, ale nierozumni.

Spojrzeli na siebie i powiedzieli:

- Przepraszamy, panie, nie znamy modlitw kościelnych, po­nieważ jesteśmy prostakami. Ale stworzyliśmy swoją własną modlitwę. Jeśli nie urazi cię to, możemy ją powtórzyć.

- Dobrze, pokażcie, jak się modlicie - powiedział kapłan.

- Próbowaliśmy, myśleliśmy, zastanawialiśmy się, ale nie je­steśmy wielkimi myślicielami, jesteśmy głupcami, prostymi ludźmi z wioski. Więc zdecydowaliśmy się na prostą modlit­wę. W chrześcijaństwie mówi się, że Bóg jest Trójcą: Bogiem Ojcem, Synem i Duchem Świętym. A nas jest również trzech. Więc zdecydowaliśmy się na taką modlitwę: „Ty jesteś Trójcą, nas również jest trzech, zmiłuj się nad nami". Oto cała nasza modlitwa: „Ty jesteś Trójcą, nas również jest trzech, zmiłuj się nad nami".

Pop bardzo się rozgniewał, prawie wpadł w furię. Powie­dział:

- Cóż za nonsens! Nigdy nie słyszałem takiej modlitwy. Prze­stańcie! Nie możecie być świętymi w taki sposób. Jesteście po prostu głupcami!

Padli mu więc do stóp i błagali:

- Naucz nas prawdziwej, dobrej modlitwy.

Pop powiedział im modlitwę akceptowaną przez rosyjski Ko­ściół prawosławny. Była długa, skomplikowana; wzniosłe, pom-patyczne słowa. Trzej mężczyźni popatrzyli na siebie z trwogą. Brama nieba była dla nich zamknięta. Powiedzieli:

- Prosimy, powtórz nam jeszcze raz, ponieważ modlitwa jest długa, a my jesteśmy niewykształceni.

Duchowny powtórzył. Oni znów powiedzieli:

- Jeszcze raz, panie, bo zapomnimy słów i coś pójdzie nie tak.

Kapłan znów powtórzył. Gorąco mu podziękowali, a on po­czuł satysfakcję, że wykonał dobry uczynek i nawrócił trzech głupców.

Odpłynął w swojej łodzi. Gdy był na środku jeziora, nie mógł uwierzyć własnym oczom - ci trzej, ci głupcy biegli do niego po powierzchni wody, krzycząc:

- Zaczekaj... Powtórz modlitwę jeszcze raz... Zapomnieliśmy! Trudno było w to uwierzyć! Kapłan padł im do stóp i powie­dział:

- Wybaczcie mi. I módlcie się swoją modlitwą.


Trzecią energią miłości jest modlitwa. Religie, zorganizowa­ne kościoły zniszczyły ją. Dostałeś „gotowce". Modlitwa to spon­taniczne uczucie. Przypomnij sobie tę opowieść, gdy będziesz się modlić. Pozwól swojej modlitwie na spontaniczność. Jeśli na­wet twoja modlitwa nie może być spontaniczna, co to oznacza? Jeśli nawet przed Bogiem musisz być przygotowany, to czy bę­dziesz kiedykolwiek autentyczny, prawdziwy, naturalny?

Mów to, co chcesz powiedzieć. Rozmawiaj z Bogiem tak, jak­by był twoim mądrym przyjacielem. Ale nie wprowadzaj atmo­sfery formalności. Formalna znajomość z kimś w ogóle nie jest znajomością. Jeśli zachowujesz się w sposób formalny również wobec Boga, tracisz całą spontaniczność.

Wprowadź do modlitwy miłość. Wtedy możesz mówić! To piękna rzecz, dialog z wszechświatem.

Tylko czy zaobserwowałeś, że jeśli jesteś naprawdę spontani­czny, ludzie uznają cię za szaleńca? Jeśli podejdziesz do drzewa i zaczniesz z nim rozmawiać albo będziesz rozmawiać z kwiatem, z różą - ludzie uznają cię za wariata. Jeśli pójdziesz do kościoła i będziesz mówił do krzyża czy do obrazu, nikt nie uzna cię za szaleńca; ludzie pomyślą, że jesteś religijny. Rozmawiasz z ka­mieniem w świątyni i wszyscy myślą, że jesteś religijny, ponieważ to jest zaakceptowana forma.

Mówisz do róży, a jest ona przecież bardziej żywa niż kamien­ny posąg, bardziej boska niż jakikolwiek wizerunek... mówisz do drzewa, a jest ono bardziej zakorzenione w Bogu niż jakikolwiek krzyż, ponieważ krzyż nie ma korzeni, jest martwy. Drzewo ży­je, z korzeniami zapuszczonymi głęboko w ziemię, z gałęziami wysoko przy niebie, złączone z całością, z promieniami słońca, z gwiazdami. Rozmawiaj z drzewami! To może być punktem styczności z boskością.

Ale jeśli będziesz tak rozmawiał, ludzie uznają, że jesteś sza­lony. Spontaniczność mylona jest z szaleństwem. Spełnianie form uznawane jest za świętość. Zupełnie odwrotnie niż naka­zywałaby to rzeczywistość. Kiedy idziesz do świątyni i odklepujesz wyuczone modlitwy, jesteś zwykłym głupcem. Rozmawiaj sercem przy sercu! Modlitwa jest piękna, dzięki niej zaczniesz rozkwitać.

Bycie zakochanym to też rodzaj modlitwy; zakochanym cał­kowicie. Czasem złościsz się na wszystko i nie rozmawiasz; to cudowne! Powtarzasz sobie: „Nie będę mówić, już wystarczy, wcale mnie nie słuchasz!" Piękna postawa, żywa. Czasem cał­kowicie porzucasz modlitwę, ponieważ ty się modlisz, a Bóg nie chce cię wysłuchać. Jest to gorący związek, złościsz się. Czasem czujesz się doskonale, jesteś wdzięczny, a czasem czujesz się od­rzucony. Ale pozwól, żeby był to żywy związek. Wtedy modlit­wa jest szczera. Jeśli zachowujesz się jak gramofon i powta­rzasz codziennie to samo, nie jest to wcale modlitwa.

Słyszałem o prawniku, który wszystko sobie kalkulował. Każ­dej nocy, gdy kładł się do łóżka, patrzył w niebo i mówił: „To samo, co wczoraj" i zasypiał. Tylko raz się pomodlił - pierwszy raz w swoim życiu - a później powtarzał: „To samo". To było cał­kiem logiczne; po co miał codziennie powtarzać tę samą mod­litwę? Nie ważne, czy powiesz „To samo", czy powtórzysz całą modlitwę. Na jedno wychodzi.

Modlitwa powinna być pełnym życia doświadczeniem, dia­logiem serc. A wkrótce, jeśli jest szczera, poczujesz, że nie tyl­ko ty mówisz, ale pojawia się też odpowiedź. Wtedy modlitwa staje się czymś dojrzałym, samodzielnym. Gdy czujesz odpo­wiedź - modlitwa przeradza się w dialog. Nie tylko mówisz, ale również słuchasz.

I uwierz mi: Istnienie jest gotowe ci odpowiedzieć. Gdy two­je serce będzie otwarte, zawsze dostaniesz odpowiedź.

Nie ma drugiej tak pięknej rzeczy jak modlitwa. Seks nie mo­że być tak cudowny jak miłość, a miłość nie może być tak pięk­na jak modlitwa.

A później następuje czwarty etap. Nazywam go medytacją. Wtedy nawet dialog ustaje, a właściwie prowadzisz go w ciszy. Słowa ustają, ponieważ gdy serce jest całkowicie pełne, nie mo­żesz mówić. Gdy serce jest przepełnione, możesz tylko trwać w ciszy. Wtedy nie ma drugiej strony. Ty i wszechświat to jedność. Niczego nie mówisz ani nie słuchasz. Jesteś jednością z wszech­światem, z Wszechmogącym. Jedność - to medytacja.

Takie są cztery etapy miłości i na każdym z nich strach bę­dzie malał. Kiedy seks stanie się wspaniały, zniknie strach ciała. Ciało nie będzie neurotyczne. Obserwowałem tysiące ciał -zwykle są neurotyczne, doprowadzone do szaleństwa, niespeł­nione, spięte.

Kiedy pojawi się miłość, strach zniknie z umysłu. Będziesz żył wolny, spokojny. Nie nadejdzie strach, nie pojawią się ko­szmary.

Kiedy pojawi się modlitwa, strach zniknie całkowicie, ponie­waż dzięki modlitwie staniesz się jednością - odczujesz głębo­ki związek z Wszechmogącym. Strach zniknie z duszy. Gdy się modlisz, ginie strach przed śmiercią.

A gdy medytujesz, znika wszystko. Znika strach, znika brak strachu. Nic nie pozostaje. Czy raczej pozostaje tylko nic. Nie­ograniczona czystość, cnota, niewinność.


Nie związek, lecz stan bytu


Miłość nie jest związkiem z kimś. Miłość to stan istnienia; nie ma ona nic wspólnego z żadnym innym człowiekiem. Nie jesteś zakochany, jesteś miłością. Oczywiście, gdy człowiek jest miło­ścią, staje się zakochany - ale jest to tylko rezultat, produkt ubo­czny, a nie źródło. Źródłem jest to, że człowiek jest miłością.

Kto może być miłością? Jeśli nie wiesz, kim jesteś, to nie mo­żesz być miłością. Będziesz strachem. Strach to całkowite prze­ciwieństwo miłości. Pamiętaj, przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, jak wydaje się wielu ludziom. Nienawiść to miłość na wspak, nie przeciwieństwo miłości. Prawdziwym przeciwieństwem miłości jest strach. W miłości człowiek się rozwija, w strachu -kurczy. W strachu człowiek zamyka się, w miłości - otwiera. W strachu człowiek wątpi, w miłości - ufa. W strachu człowiek zostawiony jest sam sobie, w miłości - rozpływa się, nie rozmyś­la o samotności. Gdy nie ma człowieka, nie może czuć się samotny. Wtedy te drzewa i ptaki, chmury, słońce i gwiazdy są w to­bie. Miłość jest wtedy, gdy poznasz swoje wewnętrzne niebo.

Małe dziecko pozbawione jest strachu; dzieci rodzą się bez strachu. Gdyby społeczeństwo pomagało im i wspierało je, aby pozostały bez strachu, zachęca­ło, by wspinać się na drzewa i góry, pływać w oceanach i rze­kach, gdyby pomagało stać się poszukiwaczem nieznanego, gdyby tworzyło nowe pytania zamiast udzielać martwych odpo­wiedzi - wtedy dzieci głęboko umiłowałyby życie. I to byłaby prawdziwa religia. Nie ma głębszej religii niż miłość.

Medytuj, tańcz, śpiewaj i coraz bardziej zagłębiaj się w sie­bie. Uważniej słuchaj ptaków. Patrz na kwiaty z szacunkiem, podziwem. Nie staraj się zdobywać wiedzy, nie szufladkuj. Roz­legła wiedza jest jedynie umiejętnością przyklejania metek, kla­syfikowania. Spotykaj ludzi, łącz się z nimi, z jak największą licz­bą osób, ponieważ każda osoba wyraża inny aspekt Boga. Ucz się od ludzi. Nie bój się. Istnienie nie jest twoim wrogiem, opie­kuje się tobą, gotowe jest wspierać cię w każdy możliwy sposób. Ufaj, a zaczniesz odczuwać w sobie przypływ energii. Ener­gia ta to miłość. Chce ona opromieniać całą egzystencję; z nią człowiek czuje się błogosławiony. A kiedy sam czujesz się bło­gosławiony, jakże nie miałbyś błogosławić Istnienia?

Miłość wzbudza pragnienie, by dobrze życzyć wszystkiemu, co istnieje.


To ciastko jest pyszne!


Miłość nie zdarza się często. Aby poznać wnętrze innej osoby, potrzeba gruntownych zmian, ponieważ będziesz musiał wpuścić tę osobę do wnętrza siebie. Będziesz musiał stać się bezbron­ny, bezgranicznie czuły, otwarty.

Jest to ryzykowne. Dopuszczenie kogoś do swojego wnętrza jest ryzykowne, niebezpieczne. Nie wiesz, co ta osoba ci zrobi. Nie wiesz, co uczyni, gdy odsłonisz wszystkie swoje sekrety, gdy to, co ukrywałeś, wyjdzie na jaw, gdy całkowicie się ujawnisz. Dlatego nigdy się nie otwieramy.

Zwykła znajomość - a my mylimy ją z miłością. Spotykają się nasze obrzeża, a nam się wydaje, że to my się spotkaliś­my. Obrzeże jest ogrodzeniem wokół ciebie. Nie jest tobą! Obrzeże to miejsce, w którym ty się kończysz, a zaczyna się świat.

Bywa, że nawet mąż i żona, żyjący ze sobą od wielu lat, są zaledwie znajomymi. Mogą prawie się nie znać. A im dłużej z kimś mieszkasz, tym bardziej zapominasz, że jego wnętrze nadal zostało nie odkryte.

Więc pierwszą rzeczą, którą trzeba zrozumieć, jest to, że nie należy mylić znajomości z miłością. Możecie uprawiać miłość, może łączyć was relacja seksualna, ale seks może również po­chodzić z obrzeża. Jeśli nie spotkają się dwa wnętrza, seks jest zwykłym spotkaniem dwóch ciał. A spotkanie dwóch ciał nie jest twoim spotkaniem. Seks także pozostaje znajomością - fizy­czną, cielesną, ale ciągle tylko znajomością. Możesz dopuścić do siebie drugą osobę tylko wtedy, gdy się nie boisz, gdy nie prze­pełnia cię lęk.

Są dwa sposoby na życie: jeden skupiony na strachu, drugi - na miłości. Życie skupione na strachu nigdy nie doprowadzi cię do głębokiego związku. Pozostaniesz przerażony i nie dopu­ścisz do siebie innych, nie pozwolisz, aby odkryli twoje wnętrze. Dopuszczasz drugą osobę do pewnego stopnia, a potem poja­wia się mur i wszystko ustaje.


Osoba nastawiona na miłość to ktoś, kto nie boi się przyszło­ści, ktoś, kto nie boi się rezultatów i konsekwencji, kto żyje tu i teraz. Nie przejmuj się rezultatami; tak robi umysł nastawio­ny na strach. Nie zastanawiaj się, co z tego wszystkiego wynik­nie. Po prostu bądź tu i żyj pełnią. Nie kalkuluj. Człowiek sku­piony na strachu zawsze kalkuluje, planuje, organizuje, zabezpiecza. W ten sposób traci życie.

Słyszałem pewną opowieść o starym mnichu zeń. Leżał na łożu śmierci. Nadszedł jego ostatni dzień. On też potwierdził, że tego popołudnia już go nie będzie. Zebrali się jego zwolen- ' nicy, uczniowie, przyjaciele. Wielu ludzi go kochało, wszyscy za­częli się zjeżdżać, nawet z bardzo daleka.

Jeden z jego dawnych uczniów, gdy tylko usłyszał, że mistrz umiera, pobiegł na targ. Ktoś spytał go:

- Twój Mistrz umiera w swojej chacie! Dlaczego idziesz na targ?

- Wiem, że mistrz uwielbia pewne ciastko - odparł. - Zamie­rzam mu je kupić.

Było bardzo trudno znaleźć to ciastko, ale koło południa ja­koś mu się udało. Pobiegł więc czym prędzej do mistrza.

Tymczasem wszyscy się niepokoili; zdawało im się, że mistrz na kogoś czeka. Otwierał oczy, rozglądał się i znów je zamykał. Gdy przyszedł uczeń, mistrz powiedział:

- Jesteś w końcu. Masz ciastko?

Uczeń wyjął je i podał. Był bardzo szczęśliwy, że mistrz o nie poprosił.

Umierając, mistrz wziął to ciastko w dłonie, a mimo że był bardzo stary, jego ręce nie drżały. Ktoś zapytał więc:

- Jesteś bardzo stary, na pograniczu życia i śmierci. Nie­długo uleci z ciebie ostatnie tchnienie, a twoja dłoń nawet nie zadrży?

Mistrz odpowiedział:

- Nigdy nie drżę, ponieważ nie czuję strachu. Moje ciało ze­starzało się, ale ja pozostałem młody i zostanę taki, nawet gdy moje ciało zniknie.

Potem ugryzł ciastko i zaczął żuć. Ktoś zapytał:

- Jakie jest twoje ostatnie przesłanie, mistrzu? Wkrótce nas opuścisz. Co chcesz, abyśmy zapamiętali?

Mistrz uśmiechnął się i powiedział:

- Hm, to ciastko jest przepyszne.


Oto człowiek, który żyje tu i teraz. To ciastko jest przepyszne. Nawet śmierć nie ma znaczenia. Następny moment się nie li­czy. Ten moment i to ciastko są pyszne. Jeśli potrafisz żyć obec­ną chwilą, teraźniejszością, być w niej całą pełnią, tylko wtedy potrafisz kochać.

Miłość to rzadki kwiat. Wyrasta tylko czasami. Miliony lu­dzi żyją w błędnym przekonaniu, że go posiedli. Wierzą, że ko­chają, ale jest to tylko ich przekonanie.

Miłość jest unikalnym kwia­tem. Zdarza się tylko niekiedy. Jest unikalna, ponieważ przy­trafia się tylko wtedy, gdy nie ma strachu, nigdy wcześniej. Ozna­cza to, że miłość może przydarzyć się tylko osobie głęboko udu­chowionej, religijnej. Seks jest możliwy dla wszystkich. Znajomość jest możliwa dla wszystkich. Miłość nie.

Kiedy się nie boisz, nie masz niczego do ukrycia, wtedy mo­żesz być otwarty, możesz usunąć wszystkie granice. A po­tem zaproś drugą osobę, aby poznała twoje wnętrze.

I pamiętaj: jeśli otworzysz się przed kimś, ta druga osoba tak­że to zrobi, ponieważ gdy pozwalasz, aby ktoś odkrył twoje wnętrze, wyzwalasz zaufanie. Gdy ty się nie boisz, druga osoba też przestaje się bać.

W twojej miłości strach jest zawsze obecny. Maż obawia się żony, żona boi się męża. Kochankowie są pełni lęku. Właściwie to wcale nie jest miłość. To jedy­nie układ dwóch osób, przepeł­nionych strachem, zależnych od siebie, walczących, wykorzystu­jących się nawzajem, manipulu­jących, kontrolujących, dominujących, pragnących zawładnąć -jest to wszystko, tylko nie miłość.


Jeśli umiesz otworzyć się na miłość, nie potrzebujesz mod­litw, nie potrzebujesz medytacji, nie potrzebujesz kościoła czy świątyni. Jeśli potrafisz kochać, możesz całkowicie zapomnieć o Bogu, ponieważ dzięki miłości i tak doświadczysz tego wszy­stkiego: medytacji, modlitwy, Boga; doświadczysz wszystkiego. To właśnie ma na myśli Jezus mówiąc, że Bóg jest miłością.

Miłość jest skomplikowana. Trzeba się wyzbyć lęków. A naj­dziwniejsze jest to, że boisz się tak bardzo, mimo że nie masz niczego do stracenia.

Mistyk Kabir powiedział kiedyś: „Zaglądam w głąb ludzi (...) tak bardzo się boją, ale nie umiem zrozumieć dlaczego - przecież nie mają niczego do stracenia". I mówił dalej: „To tak jakby ktoś, kto jest nagi, nie chciał wykąpać się w rzece, ponieważ bałby się, że nie będzie miał gdzie wysuszyć ubrania". Jesteś w takiej właś­nie sytuacji - nie masz ubrania, ale stale się o nie martwisz.

Co masz do stracenia? Nic. Ciało zostanie zabrane przez śmierć. Zanim to nastąpi, oddaj je miłości. Wszystko, co masz, zostanie zabrane; zanim zostanie zabrane, dlaczego się tym nie podzielić? Jest to jedyna metoda, aby je posiąść. Jeśli umiesz dzielić się, rozdawać, jesteś mistrzem. To i tak przecież zostanie odebrane - niczego nie możesz zachować na zawsze. Śmierć zniszczy wszystko.

Więc, jeśli słuchasz uważnie, widzisz, że walka toczy się po­między śmiercią i miłością. Jeśli potrafisz obdarowywać, śmierć nie nastąpi. Zanim wszystko zostanie ci odebrane - ty sam to oddasz, podarujesz. Wtedy nie może być śmierci.

Dla tego, kto kocha, śmierci nie ma. Dla człowieka nie-kochającego każda chwila jest śmiercią, w każdej sekundzie coś jest mu wyrywane. Ciało zanika, a on traci każdy moment. A kiedy nadejdzie śmierć, wszystko to i tak zostanie zniszczone.

Czym jest ten strach? Dlaczego tak bardzo się boisz? Nawet jeśli wszystko o tobie wiadomo i jesteś jak otwarta księga, cze­go tu się bać? W jaki sposób może ci to zaszkodzić? To, że musisz się ukrywać, chronić, być stale gotowy do walki, to, że każdy jest wrogiem, każdy jest przeciw tobie - wszystko to jest tylko jednym wielkim kłam­stwem, narzuconym przez społeczeństwo.

Nikt nie jest ci przeciwny. Nawet jeśli tak czujesz, to ta oso­ba nie jest przeciw tobie - ponieważ każdy zajmuje się sobą, nie tobą. Nie ma czego się bać. Zanim stworzysz prawdziwy zwią­zek, powinieneś zdać sobie z tego sprawę. Nie ma czego się bać.

Medytuj na ten temat. A później pozwól drugiej osobie za­głębić się w ciebie, zaproś ją do swojego wnętrza. Nie twórz ba­rier; stań się przejściem otwartym na oścież, bez zamków, bez drzwi, które mógłbyś zamknąć.

Wtedy miłość będzie możliwa.


Miłość jest wtedy, gdy spotykają się dwa wnętrza. Ma w so­bie coś z alchemii; to tak jak spotkanie wodoru i tlenu, które­go rezultatem jest nowa substancja, woda. Możesz mieć i wo­dór, i tlen, ale kiedy będziesz spragniony, osobne będą całkiem bezużyteczne. Choćbyś miał nieograniczone ilości obu pierwia­stków - pragnienie nie ustąpi.

Gdy spotykają się dwa wnętrza, powstaje nowa jakość: mi­łość. I jest ona jak woda; zaspokaja pragnienie wielu, wielu wcieleń. Nagle czujesz się zadowolony. Jest to widzialna ozna­ka miłości; jesteś zadowolony tak, jakbyś osiągnął wszystko. Nie masz już nic więcej do osiągnięcia; doszedłeś do celu, następ­nego nie ma, przeznaczenie się wypełniło. Nasienie stało się kwiatem, rozkwitło w pełni.

Kiedy jesteś zakochany, przepełnia cię szczęście, które wi­dać na pierwszy rzut oka. Miłości nie można zobaczyć, ale łat­wo dostrzec zadowolenie, ogromną satysfakcję... Każdy oddech, każdy ruch, cała twoja istota jest w stanie ciągłego zachwytu.

Być może zdziwi cię, gdy powiem, że miłość sprawia, iż prze­stajesz pożądać. Pożądanie wiąże się właśnie z brakiem zado­wolenia. Pożądasz, ponieważ czegoś ci brakuje. Pożądasz, po­nieważ wydaje ci się, że zdobycie tego da ci szczęście. Pożądanie wypływa z niezadowolenia.

W przypadku miłości spotykają się dwa wnętrza, rozpływają się, łączą ze sobą i powstaje nowa alchemiczna jakość, pojawia się zadowolenie. To tak jakby cała egzystencja zastygła w bez­ruchu. Wtedy jedynym, co istnieje, jest chwila obecna. I wtedy możesz powiedzieć: „To ciastko jest przepyszne". Dla zakocha­nego człowieka nawet śmierć jest bez znaczenia.


Świat bez granic


Miłość to wejście do świata bez granic, do świata, który się nie kończy. Miłość ma początek, ale nie ma końca.

Pamiętaj o jednym: umysł zwykle wtrąca się i odbiera miło­ści jej nieskończoność i przestrzeń. Jeśli naprawdę kochasz, dajesz drugiej osobie nieskończoną przestrzeń. Jesteś dla niej przestrzenią, w której i z którą może wzrastać. Umysł wtrąca się i stara się zawładnąć człowiekiem, a to niszczy miłość. Umysł jest bardzo zachłanny - umysł to chciwość. Umysł jest trujący. Jeśli człowiek chce przenieść się do świata miłości, musi odrzu­cić umysł, żyć bez jego ingeren­cji. Rozum jest dobry, gdy pozostaje na swoim miejscu. Jest po­trzebny na targu; nie jest potrzebny w miłości. Jest potrzebny przy zarządzaniu budżetem, ale nie jest potrzebny, gdy zagłę­biasz się w przestrzeń wewnętrzną. Potrzebny jest do matema­tyki; niepotrzebny do medytacji. Rozum jest użyteczny, ale tyl­ko dla świata zewnętrznego. Dla świata wewnętrznego nie ma znaczenia. Kochaj więc bardziej... kochaj bezinteresownie. Stań się miłością. Stań się otwarty, kochający.

Ptaki i drzewa, ziemia i gwiazdy, czarne i białe, mężczyzna i kobieta - każdy rozumie. Istnieje tylko jeden język, wspólny dla całego wszechświata - to język miłości. Więc stań się nią. A gdy będziesz miłością, otworzy się przed tobą całkiem nowy świat, świat bez granic.

Zawsze pamiętaj, że umysł sprawia, iż ludzie zamykają się w sobie. Rozum boi się otwartości, ponieważ istnieje głównie dzięki strachowi. Im bardziej nieustraszony jest człowiek, tym mniej odwołuje się do rozumu.

Być może zauważyłeś, że gdy się boisz, gdy pojawia się niepo­kój, gdy coś cię martwi, umysł bardzo się koncentruje. Gdy jesteś zaniepokojony, umysł pracuje na przyspieszonych obrotach. Gdy niepokój ustępuje, umysł przestaje pracować tak intensywnie.


Kiedy wszystko dobrze się układa, kiedy nie ma strachu, ro­zum wlecze się z tyłu. Gdy coś się zepsuje, gdy wystąpi jakieś zagrożenie, umysł wysuwa się na czoło, staje się przywódcą. Adolf Hitler w swojej książce Mein Kampf napisał, że jeśli człowiek chce pozostać przywódcą kraju, musi utrzymywać go w ciągłym strachu, w przekonaniu, że sąsiad szykuje się do ata­ku, że inne państwa wzięły go na cel, że szykują się do uderze­nia. Rozpowszechniaj pogłos­ki. Nie pozwól ludziom czuć się swobodnie, bo przestaną ich obchodzić politycy. Gdy ludzie mają za wiele swobody, politycy tracą na znaczeniu. Utrzymuj w ludziach strach, a wtedy władza pozostanie w rękach poli­tyków.

Każda wojna przyczynia się do wzrostu popularności polity­ków. Churchill czy Hitler, Stalin czy Mao - wszyscy są wytwo­rami wojny. Gdyby nie było II wojny światowej, to nie byłoby Winstona Churchilla ani Hitlera, ani Stalina. Wojna stwarza sprzyjające sytuacje, daje ludziom szansę dominacji i zostania liderem. laka sama jest polityka rozumu.

Medytacja to tworzenie sytuacji, w których rozum ma coraz mniej do roboty. Jesteś nieustraszony, kochający, spokojny-je­steś tak zadowolony z tego, co ci się przydarza, że rozum nie ma niczego do roboty. I pozostaje gdzieś w tyle, coraz dalej i dalej; dystans miedzy wami rośnie.

Pewnego dnia rozum odłą­cza się od ciebie -wtedy stajesz się wszechświatem. Nie jesteś już ograniczony swoim ciałem, nie jesteś niczym ograniczony -jesteś czystą przestrzenią. Oto czym jest Bóg. Bóg to czysta przestrzeń.

Miłość jest drogą do tej przestrzeni. Bóg - celem; miłość - sposobem dotarcia do Niego.


Ludzie, którzy się boją, to ci sami ludzie, którzy są zdolni do ogromnej miłości. Strach to jej negatywna postać. Jeśli człowiek nie pozwala płynąć miłości, zamienia się ona w strach. Jeśli mi­łość może płynąć swobodnie, strach znika. Dlatego strach zani­ka jedynie w chwilach wypełnionych miłością. Jeśli kogoś ko­chasz, obawy nagle pierzchną. Zakochani są jedynymi ludźmi nieodczuwającymi lęków; nawet śmierć nie jest dla nich proble­mem. Tylko oni mogą umrzeć w całkowitej ciszy i bez trwogi.

Ale w praktyce zawsze jakoś tak się dzieje, że im bardziej ko­chasz, tym większy czujesz strach. Kobiety odczuwają go silniej niż mężczyźni, gdyż są bardziej skłonne do miłości. Na tym świecie jest niewiele możliwości, aby spełnić swoją miłość. Po­zostaje wiec ona jakby w zawie­szeniu, zamienia się w swą włas­ną karykaturę. Może przerodzić się w zazdrość, co również jest wyrazem strachu. Może nawet przerodzić się w nienawiść - to też jest aspektem strachu. Dla­tego kochaj najbardziej, jak tylko możesz. Kochaj bezwarunko­wo i na wszelkie możliwe sposoby. Jeden człowiek może kochać na miliony sposobów.

Można kochać nieznajomego przechodzącego przez ulicę, poczuć do niego miłość i pójść dalej w swoją stronę. Nie ma na­wet potrzeby rozmawiać. Nie trzeba tego komunikować. Wystar­czy tylko to poczuć i iść dalej swoją drogą. Można kochać ka­mień albo drzewa, można kochać niebo, gwiazdy. Można kochać przyjaciela, męża, dzieci, ojca, matkę. Jedna osoba może kochać na miliony sposobów.

Pamiętaj: być odważnym nie znaczy nie odczuwać lęku. Jeśli ktoś nie czuje lęku, nie możesz nazwać go odważnym. Nie na­zywamy maszyny odważną, choć nie wie ona, co to lęk. Odwaga istnieje tylko w oceanie strachu, jest jak wyspa. Występuje strach, ale pomimo to człowiek ryzykuje; tym jest odwaga. Czło­wiek drży, boi się ciemności, a i tak w nią idzie. Idzie na prze­kór sobie; tym jest bycie odważnym. Nie oznacza ono bycia nieustraszonym. Oznacza odczuwanie strachu, ale niepozwala-nie, aby zwyciężał.

Najtrudniejszy problem powstaje, gdy pojawia się miłość. Wtedy strach chwyta cię za duszę, ponieważ kochać znaczy umrzeć, umrzeć w drugiej osobie. Jest to śmierć dużo głębsza niż zwykła śmierć. W zwyczajnej

śmierci umiera tylko ciało; w śmierci z miłości umiera ego.

Aby kochać, trzeba mieć w sobie śmiałość. Wymaga ona od człowieka, by zagłębił się w nią pomi­mo lęków.

Im większe ryzyko, tym większa szansa, aby dojrzeć - więc nic nie pomaga człowiekowi w rozwoju bardziej niż miłość. Lu­dzie bojący się kochać pozostają dziecinni, nierozwinięci, nie­dojrzali. Jedynie ogień miłości daje dojrzałość.


Ani łatwa, ani trudna, naturalna


Miłość jest naturalnym stanem świadomości. Nie jest ani łatwa, ani trudna, żadne z tych określeń do niej nie pasuje. Nie wyma­ga wysiłku; dlatego nie może być ani łatwa, ani trudna. Jest jak oddychanie, jak bicie serca, jak krążenie krwi w ciele.

Miłość jest sednem twojej istoty (...) ale jako taka stała się pra­wie niemożliwa do osiągnięcia. Społeczeństwo nie pozwala na nią. Społeczeństwo wyznacza ci takie reguły gry, które wykluczają mi­łość, a dopuszczają jedynie nienawiść. Nienawiść jest łatwa, a mi­łość nie tylko trudna, lecz wręcz niemożliwa. Człowiek został po-

wykrzywiany. Nie można zrobić z kogoś niewolnika, jeśli się go wcześniej nie zniekształci. Od wieków politycy i kapłani prowadzą tę cichą działalność. Przekształ­cają ludzkość w tłum niewolni­ków. Niszczą w ludziach każdy przejaw buntu - a miłość jest buntem, ponieważ słucha jedy­nie serca i nie dba o nic innego.

Miłość jest niebezpieczna, ponieważ sprawia, że stajesz się indywidualnością. A państwo i kościoły nie chcą jednostek. Nie chcą ludzi, chcą mieć stado baranów. Chcą istot, które tylko wy­glądają jak ludzie, ale których dusze zostały całkowicie roztrzas­kane, tak głęboko zniszczone, że nie nadają się do naprawy.

Najlepszym zaś sposobem na zniszczenie człowieka jest zni­szczenie jego miłosnej spontaniczności. Jeśli człowieka wypeł­nia miłość, nie istnieją nacje; one opierają się na nienawiści. Hin­dusi nienawidzą Pakistańczyków, Pakistańczycy nienawidzą Hindusów - tylko dzięki temu mogą istnieć rozdzielne państwa. Jeśli pojawi się miłość, znikną granice. Jeśli znikną granice, kto będzie chrześcijaninem, a kto żydem? Jeśli pojawi się miłość, zniknie religia.

Jeśli pojawi się miłość, kto będzie chodził do świątyni? Po co? Szukamy Boga, ponieważ brakuje nam miłości. Bóg jest sub­stytutem brakującej miłości. Nie jesteś szczęśliwy, nie jesteś spokojny, nie żyjesz w ekstazie, stąd twoje poszukiwania Boga - w innym wypadku któż by się tym przejmował? Kogo to obcho­dzi? Jeśli twoje życie to taniec, Bóg już w nim jest. Kochające serce jest wypełnione Bogiem. Nie ma potrzeby szukać, nie ma potrzeby modlić się ani chodzić do świątyni czy do kapłana.

Dlatego kapłan i polityk oboje są wrogami ludzkości. Są w zmowie, ponieważ polityk chce zawładnąć twoim ciałem, a kapłan - twoją duszą.


Klucz jest ten sam: zniszczyć miłość. Wtedy człowiek jest tylko pustką, próżnią, bezsensowną egzy­stencją. Wtedy można z ludźmi robić wszystko; nikt nie będzie się buntował, nikt nie będzie miał wystarczająco dużo odwagi.

Miłość daje odwagę, odbiera cały strach. Prześladowcy po­legają na twoim strachu. Tworzą go w tobie, tworzą tysiące ro­dzajów strachu. Jesteś otoczony strachem, wypełnia on twoją psychikę. W głębi siebie cały się trzęsiesz. Tylko na zewnątrz sta­rasz się utrzymać pozory, we­wnątrz przepełniony jesteś stra­chem, warstwa po warstwie.


Człowiek wypełniony stra­chem może tylko nienawidzić - nienawiść wynika w naturalny sposób ze strachu. Człowiek pe­łen strachu jest również pełen gniewu i jest przeciwnikiem ży­cia, a nie jego zwolennikiem. Dla człowieka przepełnionego strachem śmierć oznacza ulgę. Jest on samobójcą, jest negaty­wnie nastawiony do życia. Życie wydaje mu się niebezpieczne, ponieważ aby żyć, trzeba kochać. Jakże można tak egzystować? Ciało, aby żyć, potrzebuje oddechu, a dusza potrzebuje miło­ści. Lecz przecież miłość jest całkowicie zatruta.

Przez zatrucie twojej miłosnej energii wywołano w tobie roz­łam; sprawiono, że jesteś wrogiem samego siebie. Podzielono cię na dwoje. Rozpętano w tobie wewnętrzną wojnę, jesteś w ciągłym konflikcie. Przez konflikt tracisz energię; stąd brak w twoim życiu werwy, wesołości. Nie jest wypełnione energią; jest nudne, płaskie, ograniczone.

Miłość wyostrza inteligencję, strach ją przytępia. Komu za­leży na twojej inteligencji? Nie tym, którzy rządzą. Jak mogli­by chcieć, żebyś był inteligentny? Przecież zaraz przejrzałbyś ca­łą ich strategię, ich gierki. Chcą, żebyś był głupi i przeciętny. Na pewno zależy im na tym, abyś był wydajny jako pracownik, ale nie inteligentny. Dlatego ludzkość wykorzystuje zaledwie mini­mum swojego potencjału.


Naukowe badania mówią, że w ciągu życia przeciętny czło­wiek wykorzystuje tylko pięć procent swojej inteligencji. Jeśli zwyczajny człowiek tylko pięć procent, to co z tymi nadzwyczaj­nymi? Co z Einsteinem, Mozartem, Beethovenem? Badacze mówią, że nawet ludzie obdarzeni wielkim talentem nie wyko­rzystują więcej niż dziesięć procent. A ci, których nazywamy ge­niuszami, wykorzystują zaledwie piętnaście procent.

Wyobraź sobie świat, w którym każdy wykorzystuje sto pro­cent swojego potencjału... Wtedy bogowie byliby zazdrośni o Ziemię, wtedy chcieliby rodzić się tutaj. Ziemia byłaby rajem, cudownym miejscem. W tej chwili jest piekłem.

Jeśli człowiek nie zostanie zatruty, jeśli pozwoli się mu żyć w spokoju, wtedy miłość okaże się bardzo prosta. Nie ma ża­dnych problemów. Będzie ona jak woda, która naturalnie spły­wa w dół, albo para wodna, unosząca się w górę, albo jak kwit­nące kwiaty, jak śpiew ptaków. Będzie naturalna i spontaniczna!


Ale człowieka nie zostawia się samemu sobie. Gdy tylko ro­dzi się dziecko, dręczyciele gotowi są, aby się nim zająć, zniszczyć jego energię, wykrzywić je tak głęboko, żeby nie było w stanie uświadomić sobie tego, że żyje w fałszywym świecie, że żyje na niby. Lepiej, żeby nie żył takim życiem, do jakiego się narodził. Lepiej, żeby nie wiedział, że ży­je w czymś sztucznym, plastikowym, że jego dusza wcale tak nie wygląda. Właśnie dlatego miliony ludzi żyją tak marnie: gdzieś w głębi odczuwają, że zostali podzieleni, że nie są sobą, że coś poszło nie tak...


Miłość jest prosta, jeśli dziecku pomaga się i pozwala rozwi­jać naturalnie. Jeśli pomaga mu się żyć w zgodzie z naturą, w har­monii z samym sobą, jeśli wspiera się je, podbudowuje, dodaje odwagi do bycia naturalnym, do bycia sobą, do bycia światłem. Wtedy miłość jest prosta. Człowiek będzie po prostu kochał!

Nienawiść stanie się w zasadzie niemożliwa, ponieważ aby nienawidzić kogoś, najpierw musisz wytworzyć truciznę w sobie. Możesz dawać coś innym tylko wtedy, gdy sam to masz. Możesz nienawidzić tylko wtedy, gdy sam jesteś pełen nienawiści. A by­cie przepełnionym nienawiścią jest jak piekło, jak życie w palą­cym ogniu. Bycie pełnym nienawiści oznacza zadawanie ran, w pierwszej kolejności samemu sobie. Zanim zranisz kogoś, musisz zranić siebie.

Druga osoba może nie dać się zranić, to zależy od niej. Ale jedna rzecz jest pewna: zanim zaczniesz nienawidzić, musisz przebyć długą drogę cierpienia i smutku. Druga osoba może nie akceptować twojej nienawiści, może ją odrzucić. Druga osoba może być buddą - może się z te­go śmiać. Może ci wybaczyć, może cię odrzucić. Możesz nie być w stanie jej zranić, jeśli nie ma zamiaru reagować. Jeśli nie uda ci się wyprowadzić jej z równowagi, to co zrobisz? Będziesz czuł się wobec niej bezsilny.

Niekoniecznie więc uda ci się kogoś skrzywdzić. Ale jedno jest pewne, jeśli kogoś nienawidzisz, w pierwszej kolejności ranisz, na wiele sposobów, swoją własną duszę. Żeby zatruwać in­nych, sam musisz być wypełniony trucizną.


Nienawiść jest nienaturalna. Oznaką zdrowia jest miłość; nienawiść to oznaka choroby. Jest nienaturalna tak samo jak choroba. Powstaje wtedy, gdy zgubisz ścieżkę natury, gdy przestajesz być w harmonii z własnym życiem, z sobą, ze swoim wnę­trzem. Wtedy chorujesz - choruje psychika, dusza. Nienawiść to tylko objaw choroby, a miłość to jedna z oznak zdrowia, speł­nienia i świętości.

Miłość powinna być czymś najbardziej naturalnym. Ale nie jest. Wręcz przeciwnie, stała się czymś najtrudniejszym, prawie niemożliwym. Nienawiść stała się łatwa; jesteś w niej wyćwi­czony, jesteś na nią przygotowa­ny. Być hinduistą to nienawidzić muzułmanów, chrześcijan, żydów; być chrześcijaninem to czuć wstręt do innych religii. Być nacjonalistą oznacza nienawi­dzić innych narodów.

Znasz tylko jeden sposób kochania: kochać, nienawidząc wszystkich pozostałych. Możesz okazać miłość do swojego kra­ju, jedynie nienawidząc inne, a miłość do swojego kościoła je­dynie przez nienawiść do innych kościołów. Znalazłeś się w sa­mym środku wielkiego rozgardiaszu.

Wszystkie te tak zwane „religie" ciągle rozprawiają o miło­ści, a same rozprzestrzeniają po świecie coraz większą nienawiść. Chrześcijanie mówią o miłości, a rozpętują wojny, prowadzą kru­cjaty. Muzułmanie mówią o miłości, a toczą dżihad - święte woj­ny. Hinduiści mówią o miłości, lecz w ich świętych pismach peł­no jest nienawiści, nienawiści do innych religii. A my to wszystko akceptujemy! Akceptujemy bez sprzeciwu, ponieważ tak nas wyszkolono, nauczono, że tak powinno być. Przez to negujemy swo­ją własna naturę.


Miłość została zatruta, ale nie zniszczona. Trucizny można się pozbyć z organizmu - możesz się oczyścić. Możesz zwymio­tować to, co społeczeństwo wmusiło w ciebie. Możesz porzucić wszystkie nabyte przekonania i uwarunkowania - możesz stać się wolny. Społeczeństwo nie może uczynić z ciebie niewolni­ka, jeśli ty zdecydujesz się być wolny.

Już czas odrzucić stare wzorce i zacząć nową drogę życia, dro­gę naturalną, nie represyjną, nie drogę wyrzeczeń, lecz radości. Nienawiść będzie stawać się coraz mniej możliwa. Nienawiść to przeciwstawny biegun miłości, podobnie jak choroba to drugi biegun zdrowia. Nie musisz decydować się na chorobę.

Choroba ma kilka zalet, których nie oferuje stan pełnego zdrowia, ale nie przywiązuj się do nich. Nienawiść również ma zalety, których nie ma miłość. Musisz być ostrożny. Choremu człowiekowi wszyscy współczują, nikt go nie krzywdzi, każdy uważa na to, co do niego mówi, bo w końcu jest on tak bardzo chory. Na nim skupia się cała uwaga rodziny i przyjaciół, staje w centrum zainteresowania, zostaje kimś ważnym. Jeśli jednak za bardzo przywiąże się do tego bycia ważnym, do tego sposo­bu zaspokajania ego, nigdy nie będzie chciał wyzdrowieć. Bę­dzie kurczowo trzymać się choroby. Psycholodzy mówią, że wie­lu ludzi trzyma się choroby ze względu na te właśnie korzyści. Tak wiele zainwestowali w swoją chorobę, że zapomnieli już, jak kurczowo się jej trzymają. Boją się, że jeśli wyzdrowieją, znów będą nikim.

Ty również tego uczysz. Gdy małe dziecko zachoruje, cała ro­dzina skupia na nim swoją uwagę. Jest to postępowanie całkowi­cie nienaukowe. Gdy dziecko choruje, dbaj o jego ciało, ale nie przesadzaj z wynagradzaniem go. To niebezpieczne, ponieważ choroba i twoja wyjątkowa troska zaczną być ze sobą kojarzone... A tak się stanie, jeśli będzie się to powtarzać. Kiedy dziecko za­choruje, staje się osobą numer jeden w całej rodzinie: tatuś przy-

chodzi, siada koło niego i wypytuje o samopoczucie, przychodzi lekarz, zaczynają przychodzić sąsiedzi, koledzy, ludzie przynoszą prezenty... Dziecko może się za bardzo do tego przyzwyczaić; mo­że to tak dowartościowywać jego ego, że nie będzie chciało się wyleczyć. A jeśli tak się stanie, to wyzdrowienie staje się niemoż­liwe. Nie pomogą żadne leki. Ta osoba trwale przywiąże się do choroby. To stało się z większością ludzi.

Gdy nienawidzisz, twoje ego się dowartościowuje. Ego mo­że istnieć tylko wtedy, gdy nienawidzisz, ponieważ nienawidząc, czujesz się lepszy, stajesz się odrębny, wyraźny. Nienawidząc, przybierasz konkretną tożsamość. W miłości ego musi zniknąć. Kochając, przestajesz być odrębny - miłość pomaga ci roztopić się w innych. Jest spotkaniem i złączeniem.

Jeśli za bardzo przywiążesz się do ego, nienawiść stanie się czymś łatwym, a miłość - bardzo trudnym. Bądź czujny, uważ­ny: nienawiść jest cieniem ego. Miłość wymaga olbrzymiej od­wagi. Wymaga jej, ponieważ wiąże się z poświęceniem ego. Je­dynie ci, którzy gotowi są stać się nikim, będą w stanie pokochać. Tylko ci, którzy są gotowi stać się niczym, całkowicie pozbawie­ni siebie, są w stanie przyjąć podarunek miłości z zewnątrz.


Ego jest tchórzostwem. Tchórzostwo nie jest zaledwie jakąś częścią ego, lecz wypełnia je całkowicie. I nic się tu nie da zmienić, ponieważ ego żyje w wiecznym strachu przed odsłonię­ciem: jest wewnątrz puste, nie egzystencjalne; jest mirażem, nie rzeczywistością. A gdy coś jest tylko mirażem, fatamorganą, bę­dzie zawsze wypełnione strachem.

Na pustyni miraż widać z daleka. Wygląda tak realnie, że wi­dzisz nawet, jak rosnące tam drzewa odbijają się w wodzie, któ­ra przecież nie istnieje. Widzisz drzewa, widzisz ich odbicie, wi­dzisz fale na wodzie i odblaski światła na falach - ale to wszystko z daleka. Gdy się zbliżasz, miraż zaczyna znikać. Nigdy nicze­go tam nie było; to tylko efekt optyczny, spowodowany odbija­niem się promieni słonecznych od rozgrzanego piasku pustyni. W tym odbiciu i powracających promieniach słońca powstaje obraz oazy. Ale widać go tylko, kiedy jesteś daleko; obraz nie istnieje, gdy podchodzisz bliżej. Wtedy widzisz jedynie gorący piasek i bijące promienie słońca.

W innym kontekście łatwiej będzie to zrozumieć. Widzisz Księżyc, widzisz jego piękno, widzisz jego chłodne światło. Pier­wsi astronauci byli zaskoczeni, ponieważ gdy zbliżyli się do Księ­życa, nie było tam żadnego światła. Księżyc był płaskim, jało­wym kawałkiem materii - żadnej zieleni, żadnych oznak życia; martwa skała. Gdy już stali na Księżycu, z zaskoczeniem patrzyli na Ziemię: promieniowała pięknym światłem.

W porównaniu z tym światłem, piękno Księżyca było ni­czym, ponieważ Ziemia jest od niego osiem razy większa; jej światło jest osiem razy intensywniejsze, srebrne. Astronauci wiedzieli, że światło było nieprawdziwe, ale widzieli je. Nie ma go... a co dziwniejsze: gdy byli na Ziemi, widzieli piękne sreb­rne światło wokół Księżyca. Teraz byli na Księżycu, a on wyglą­dał jak martwa skała, natomiast Ziemia promieniała pięknem. Znali Ziemię, mieszkali na niej przez całe życie; nigdy nie wi­dzieli czegoś takiego. Żeby dostrzec odbicie promieni słone­cznych, potrzebny jest dystans.

Ziemia również odbija światło: gdy pojawiają się promienie słoneczne, część z nich zostaje wchłonięta przez Ziemię, ale większość odbija się. To odbite światło widzialne jest jedynie, gdy znajdujesz się daleko od Ziemi; z bliska go nie widzisz.


Ego jest zjawiskiem nieegzystencjalnym - ludzie oddaleni od ciebie mogą je poczuć, zobaczyć, mogą zostać przez nie skrzywdzeni. Twoją jedyną troską jest nie dopuścić ich bliżej.

Wszyscy trzymają innych na dystans, ponieważ dopuszczenie ko­goś zbyt blisko siebie oznacza odkrycie przed nim swojej we­wnętrznej pustki.

Ego nie istnieje. Choć tak bardzo się z nim utożsamiasz, że jego śmierć, jego zniknięcie traktujesz jak swoje własne, tak nie jest. Wręcz przeciwnie: gdy ego umrze, poznasz rzeczywistość, poznasz istotę siebie.

Egoista pozostanie tchórzem. Nie będzie w stanie pozwolić nikomu na żaden rodzaj bliskości - na przyjaźń, miłość, nawet na koleżeństwo. Adolf Hitler ni­gdy nie pozwalał, by ktoś spał w jego pokoju. Zawsze spał sam, zamykając drzwi od środka. Ni­gdy się nie ożenił. Gdyby to zro­bił, musiałby wpuścić do swojego pokoju kobietę; a nie tylko do pokoju - również do łóżka. To zbyt bliskie, zbyt ryzykowne.

Nie miał przyjaciół. Zawsze trzymał ludzi na dystans od sie­bie; przez całe życie nikt nigdy nie położył mu ręki na ramieniu - nie mógł pozwolić nawet na taką bliskość.

Czego się bał? Dlaczego się bał? Bał się, że z chwilą gdy do­puści kogoś tak blisko siebie, jego wielkość - „wielki Adolf Hit­ler" - zniknie, a ukaże się malutka, niepozorna istota. Nie po­zostanie nawet ślad tej wielkości, sławionej na portretach, a która była jedynie produktem ogromnej machiny propagan­dowej.

Im większy egoista, tym większa jest jego samotność. Bycie samotnym jest przygnębiające, ale trzeba zapłacić tę cenę. Aby nieistniejące ego wydało się prawdziwe, musisz płacić smutkiem, bólem, udręczeniem. Jednak, nawet jeśli uda ci się nikogo do sie­bie nie dopuścić, sam będziesz doskonale wiedzieć, że to tylko mydlana bańka - jedno ukłucie szpilką i zniknie.


Napoleon Bonaparte był jednym z największych egoistów w całej historii egoizmu, lecz został pokonany. Warto rozważyć powód jego przegranej.

Gdy był małym dzieckiem - miał sześć miesięcy - niańka, któ­ra się nim opiekowała, zostawiła go w ogrodzie i poszła po coś do domu. W tym czasie na dziec­ko wskoczył bezpański kot. W oczach sześciomiesięcznego dziecka kot musiał wyglądać jak ogromny lew! Wszystko jest zawsze względne i proporcjonalne - dla tego małego dziecka był to ogromny lew. Kot chciał się tyl­ko pobawić, ale dziecko doznało szoku. Wstrząs ten bardzo głę­boko wniknął w jego psychikę. Mimo iż jako dorosły Napoleon stoczył wiele wojen, był znakomitym żołnierzem, potrafił zmie­rzyć się z „lwem" - nadal bał się kotów. Gdy widział kota, tracił całą odwagę; nagle stawał się sześciomiesięcznym dzieckiem.

Angielski admirał Nelson wiedział o tym; inaczej nie śmiałby się równać z Napoleonem Bonaparte. I była to jedyna bitwa, w któ­rej Napoleon zrezygnował z dowodzenia. Nelson umieścił przed pierwszą linią wojsk siedemdziesiąt kotów. Gdy Napoleon je zoba­czył - a jeden kot wystarczyłby dla tego biedaka - załamał się. Po prostu powiedział zastępcy: „Przejmij dowodzenie. Nie jestem w dobrej formie do walki ani do myślenia. Te koty mnie zabiły". I został pokonany.

Historycy, którzy mówią, że został pokonany przez Nelsona, są w błędzie. Został pokonany przez zagrywkę psychologiczną. Zo­stał pokonany przez koty, przez swoje dzieciństwo, przez strach, nad którym nie miał kontroli.

Kiedy został zesłany na małą wysepkę Świętej Heleny, pier­wszego dnia poszedł na spacer. Nie musiał chodzić w kajdankach, ponieważ wyspa była mała i nie było można z niej uciec. Ze względu na załamanie nerwowe i przegraną do opieki przydzie­lono mu lekarza. Przechadzał się razem z nim. Gdy szli wąską ścieżką, z naprzeciwka nadeszła kobieta, niosąca wielki kopiec siana. Ścieżka była bardzo wąs­ka; ktoś musiał ustąpić. Pomimo iż lekarz był Anglikiem, krzyk­nął na kobietę: „Ustąp z drogi! Nie zdajesz sobie sprawy, kogo masz przed sobą? Nie ważne, że przegrał, ale to przecież sam Napoleon Bonaparte".

Ale kobieta była niewykształcona, nigdy nie słyszała tego nazwiska. Więc powiedziała: „Co z tego? Niech on zejdzie na bok! A ty powinieneś się wstydzić. Jestem kobietą, dźwigam wiel­ki ciężar i mam wam ustąpić?"

Napoleon chwycił lekarza za rękę, odciągnął go na bok i po­wiedział: „Czasy, gdy góry ustępowały drogi Napoleonowi Bo­naparte, odeszły; nie ma już bańki mydlanej. Trzeba ustąpić z drogi tej kobiecie, dźwigającej siano".

Po przegranej zauważył, co się stało: przez całe życie tłumił strach. Trzymał go w tajemnicy, ale teraz sekret wyszedł na jaw, został zdemaskowany. Napoleon Bonaparte był nikim.

Taki jest los wielkich egoistów.


Nie myśl, że tchórzostwo stanowi tylko część egoizmu;

jest jego całością. Ego to tchórzostwo. Życie bez ego oznacza życie bez lęku, ponieważ wtedy nie można ci niczego odebrać; nawet śmierć nie może niczego w tobie zniszczyć. Je­dyną rzeczą, którą ktoś mógł w tobie zniszczyć, było ego.

Ego jest tak kruche, oscyluje tak blisko krawędzi śmierci, że ludzie, którzy kurczowo się go trzymają, zawsze w głębi siebie trzęsą się ze strachu.

Porzucenie ego to najwspanialszy wyczyn, jakiego człowiek może dokonać. Dowodzi twojej siły, pokazuje, że jesteś kimś wię­cej, niż widzialną postacią, że masz w sobie coś, co jest nieśmier­telne, niezniszczalne, wieczne.

Ego zamienia cię w tchórza. Brak ego czyni z ciebie nieulękłego pielgrzyma po ścieżkach wiecznej tajemnicy życia.


Rozdział czwarty


Wydostań się z tłumu


Medytacja to po prostu odwaga, by być cichym i samym. Po­woli, bardzo powoli zaczynasz odczuwać w sobie nową war­tość, nową żywotność, nowe piękno, nową inteligencje, któ­re nie są od nikogo zapożyczone, które rosną wraz z tobą. Są zakorzenione w twojej egzystencji, l - jeśli nie jesteś tchórzem - rozwiną się w owoce, w kwiaty.

Nikt nie jest tym, kim miał być. Społeczeństwo, kultura, religia, edukacja spiskują przeciw bezbronnym dzieciom. Mają nad nimi władzę. Dziecko jest bezsilne i zależne, więc do­rośli ukształtują je tak, jak tego chcą. Nie pozwolą żadnemu dziecku dorastać zgodnie z jego naturalnym przeznaczeniem. Zrobią wszystko, by zamienić ludzką istotę w coś użytecznego. Kto wie - może jeśli dziecko pozostawi się samemu sobie, aby dorastało, nie będzie z niego żadnego pożytku? Społeczeństwo nie jest gotowe zaryzykować. Przechwytuje dziecko i zaczyna for­mować je według swoich potrzeb. W pewnym sensie zabija du­szę dziecka, dając mu fałszywą tożsamość, tak aby nigdy nie tęs­kniło za własną duszą, za swoją istotą. Fałszywa tożsamość jest substytutem. Ale ten substytut jest użyteczny tylko w grupie, któ­ra ci go wpoiła. Gdy jesteś sam, to, co fałszywe, zaczyna się roz­padać; zaczyna wyłaniać się tłumiona prawda. Stąd strach przed samotnością.

Nikt nie chce być samotny. Każdy chce należeć do jakiejś gru­py - i to nie do jednej, do wielu. Można należeć jednocześnie do zgromadzenia religijnego, partii politycznej, klubu rotarian... Istnieje całe mnóstwo grup, do których można należeć. Człowiek chce mieć oparcie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, po­nieważ bez niego nie może znieść fałszu. Gdy jest sam, zaczyna doznawać swoistego szaleństwa. Przez tyle lat wierzył, że jest kimś, a nagle, w samotności, zaczyna odczuwać, że jest kimś zu­pełnie innym. To powoduje strach: więc kim jestem?

Te całe lata tłumienia... Upłynie trochę czasu, zanim prawda zdoła się przebić. Przerwa pomiędzy tymi dwoma stanami zosta­ła nazwana przez mistyków „ciemną nocą duszy" - bardzo traf­ne określenie. Nie jesteś już fałszywy, ale jeszcze nie jesteś praw­dziwy. Tkwisz w stanie zawieszenia, nie wiesz, kim jesteś.

Problem ten jest najbardziej bolesny w krajach Zachodu, po­nieważ nie rozwinięto tam metody możliwie szybkiego odkrywa­nia prawdy, aby skrócić czas „ciemnej nocy duszy". Zachód ni­czego nie wie o medytacji. A medytacja jest jedynie nazwą bycia samemu, w ciszy, czekania na pojawienie się tego, co prawdzi­we. To nie-działanie, to ciche odprężenie - ponieważ jeśli cokol­wiek zrobisz, będzie to pochodzić z twojej fałszywej osobowości (...) wszystko, co robiłeś przez tyle lat, wypływało z niej. To stary nawyk.


Przyzwyczajenia nie chcą umierać. Masz za sobą tyle lat ży­cia z fałszywą osobowością, narzuconą ci przez ludzi, których kochasz, których szanujesz. Nie chcieli wyrządzić ci krzywdy. Mieli dobre intencje, lecz, niestety, ich świadomość była ze­rowa. Nie byli ludźmi świadomymi - twoi rodzice, nauczycie­le, duchowni, politycy - sami żyli w nieświadomości. A nawet dobre intencje w rękach nieświadomej osoby zamieniają się w truciznę.

Więc zawsze gdy jesteś sam, pojawia się głęboki strach - bo nagle fałsz zaczyna znikać. Trochę to potrwa, zanim zjawi się prawda; straciłeś ją tak wiele lat temu. Nad tą wieloletnią prze­rwą musi zostać zbudowany most.

Wydaje ci się, że oszalejesz od tego strachu. Powoduje on, że tracisz zmysły, zdrowie psychiczne, rozum, wszystko - ponie­waż „ja", nadane ci przez innych, składa się z wszystkich tych rzeczy. Natychmiast zaczynasz robić coś, co odwróci twoją uwa­gę. Jeśli nie ma towarzystwa innych ludzi, jest przynajmniej ja­kieś działanie, tak że zaangażowany w nie fałsz nie znika.

Dlatego ludziom najtrudniej jest, gdy mają wolne. Pracują przez pięć dni, licząc na to, że w weekend się zrelaksują. Ale weekend to najgorszy okres - w weekendy zdarza się więcej wypadków, więcej ludzi popełnia samobójstwa, jest więcej morderstw, kradzieży i gwałtów. Dziwne... Ludzie byli przez pięć dni w coś zaangażowani i nie było problemu. Ale nagle weekend daje im do wyboru: albo zaangażować się w coś, al­bo się zrelaksować. I okazuje się, że odpoczynek jest przera­żający; fałszywa osobowość znika. Rozpoczyna się wtedy picie alkoholu lub narkotyzowanie się różnymi wypełniaczami czasu. W myśl zasady; angażuj się, rób coś – cokolwiek, choć­by coś głupiego. Ludzie jeżdżą na plażę, zderzak przy zderzaku, w kilometrowych korkach. Jeśli spytasz ich, dokąd jadą, oka­że się, że chcą być „gdzieś z dala od tłumu". Ale cały tłum je­dzie razem z nimi! Wszyscy jadą razem znaleźć odludne, ciche miejsce!

Gdyby zostali w domu, mieliby samotność i ciszę - ponieważ wszyscy idioci udali się w poszukiwaniu spokojnego miejsca. Śpieszą się jak szaleni, ponieważ dwa dni szybko się skończą; muszą dojechać - nie ważne dokąd!.

Plaże są tak zaludnione! Nawet na targach nie ma tylu ludzi. A co najdziwniejsze - ludzie czują się zadowoleni, wystawiwszy ciało na słońce. Dziesięć tysięcy ludzi na maleńkiej plaży opala się i „relaksuje". Ta sama osoba na tej samej plaży nie potrafiła­by relaksować się w pojedynkę. Ale wie, że tak należy robić, sko­ro tysiące ludzi dookoła tak właś­nie się relaksuje. Ci sami ludzie byli w biurach, na ulicach, na tar­gach, teraz - są na plaży.


Tłum jest niezbędny, aby istniała fałszywa osobowość.

W chwili gdy jesteś sam, wariujesz. W tym miejscu należałoby zrozumieć nieco medytację.

Nie martw się, ponieważ wszystko, co może zniknąć, jest warte zniknięcia. Przywieranie do tego jest bezsensowne - to nie twoje, to nie ty.


Jesteś sobą, gdy znika fałsz i na jego miejscu pojawia się świeża, niewinna, niezanieczyszczona istota. Nikt za ciebie nie udzieli odpowiedzi na pytanie „Kim jestem?" - sam będziesz to wiedział.

Wszelkie techniki medytacyjne mają pomóc w zniszczeniu fałszu. Nie dają ci prawdy - prawdy nie można dać. Coś, co mo­że być dane, nie może być prawdą. Prawdę już masz; trzeba tyl­ko usunąć fałsz.

Można to powiedzieć jeszcze w taki sposób: Mistrz odbiera ci rzeczy, których tak naprawdę wcale nie posiadasz, a daje te, które już masz od dawna.

Medytacja to po prostu odwaga, by być cichym i samym. Po­woli, bardzo powoli zaczynasz odczuwać w sobie nową wartość, nową żywotność, nowe piękno, nową inteligencję, które nie są od nikogo zapożyczone, które rosną wraz z tobą. Są zakorze­nione w twojej egzystencji. I -jeśli nie jesteś tchórzem - rozwi­ną się w owoce, w kwiaty.

Tylko ludzie dzielni, odważni, śmiali mogą być religijni. Nie stali bywalcy kościoła - oni są tchórzami. Nie hinduiści, muzułmanie, chrześcijanie - Oni są przeciwni poszukiwaniom. Wszys­cy oni stanowią ten sam tłum, starający się wzmocnić swoją fał­szywą osobowość.

Urodziłeś się, przyszedłeś na świat z życiem, świadomością, z ogromną wrażliwością. Spójrz na małe dziecko - spójrz w jego oczy, dostrzeż tę świeżość. Wszystko to zostało w tobie zakryte przez fałszywą osobowość.

Nie ma potrzeby się bać. Możesz stracić tylko to, co powin­no być stracone. A byłoby dobrze pozbyć się tego jak najszyb­ciej - ponieważ im dłużej to masz, tym silniejsze się staje.

Człowiek nic nie wie na temat jutra. Nie umieraj, dopóki nie odkryjesz swojej autentycznej osobowości. Tylko ta garstka lu­dzi, która żyła i umarła z autentyczną tożsamością, ma szczę­ście. Oni wiedzą, że życie jest wieczne, a śmierć to fikcja.


Dyktat liczb


Społeczeństwo spodziewa się, że będziesz zachowywał się do­kładnie tak jak inni. W momencie gdy zachowasz się odrobinę inaczej, stajesz się obcym, a ludzie lękają się obcych.

Właśnie dlatego, jeśli dwie osoby siedzą w autobusie, w po­ciągu czy na przystanku - zwykle nie potrafią siedzieć w ciszy. Oboje są wobec siebie nieznajomymi. Toteż natychmiast zaczy­nają się sobie przedstawiać: „Dokąd pan jedzie? Czym się pan zajmuje?" Kilka informacji... i uspokajają się; jesteś kolejną lu­dzką istotą podobną do nich.

Ludzie ciągle chcą przebywać w tłumie, do którego pasują. W chwili gdy zachowasz się inaczej, tłum staje się podejrzliwy, coś jest nie tak. Znają cię i dostrzegają zmianę. Znali cię, gdy nie akcep­towałeś siebie, a teraz nagle widza, że zacząłeś siebie akceptować (...) W naszym społeczeństwie nikt nie akceptuje siebie. Każdy siebie potępia. Taki jest styl bycia: potępiać siebie. Jeśli się nie potępiasz, jeśli akceptujesz siebie, odciąłeś się od społeczeństwa. A społeczeństwo nie toleruje nikogo, kto odchodzi od groma­dy, ponieważ ono żyje liczbami; jest to dyktat liczb. Gdy liczba jest duża, ludzie czują się dobrze. Ogromne liczby pozwalają lu­dziom łudzić się, że postępują słusznie - nie mogą się mylić, sko­ro miliony są razem z nimi.

Gdy zostaną sami, pojawiają się wątpliwości: „Nikogo przy mnie nie ma. Jaka jest gwarancja, że mam rację?" Dlatego właś­nie mówię, że bycie indywidualnością w tym świecie to ogrom­na odwaga.

Aby być indywidualnością, potrzebny jest grunt pozbawio­ny strachu: „Nie ważne, że cały świat jest przeciwko mnie. Waż­ne jest to, że mam swoje własne doświadczenie. Nie zwracam uwagi na liczby, na to, ile osób mnie popiera. Patrzę na zasa­dność mojego doświadczenia - czy powtarzam jak papuga cu­dze słowa, czy też źródłem moich twierdzeń są moje włas­ne przeżycia. Jeśli źródło jest w moim doświadczeniu, jeśli jest częścią mojej krwi, kości i szpiku, wtedy cały świat może być po przeciwnej stronie; ja mam rację, a oni się mylą. To nie ma zna­czenia, nie potrzebuję, ich głosów, aby wiedzieć, że mam rację. Tylko ludzie, którzy posługują się opiniami innych, potrzebują ich wsparcia.

Ale – jak do tej pory - tak właśnie funkcjonuje społeczeń­stwo. W ten sposób trzymają cię w stadzie. Jeśli są smutni, ty również masz być smutny; jeśli są nieszczęśliwi, i ty musisz być nieszczęśliwy. Musisz być taki sam jak oni. Inności się nie akceptuje, ponieważ zawsze prowadzi ona do indywidualności, wyjątkowości - a społeczeństwo bardzo się tego boi. To ozna­cza uniezależnienie się od gru­py, taka osoba nie dba ani tro­chę o tłum. Bogowie, świątynie, kapłani, święte księgi - wszy­stko to traci dla niej znaczenie.

Taka osoba odzyskuje siebie i podąża własną drogą. Ma swój sposób na to, jak żyć, jak umrzeć, jak świętować, jak śpiewać i tańczyć. Doszła do domu. Nikt nie wraca do domu razem z tłu­mem. Każdy dochodzi tam sam.


Słuchaj swojego zmysłu wewnętrznego


Pewien chłopiec ciągle drapał się po głowie. Jego ojciec spoj­rzał na niego pewnego dnia i spytał:

- Synu, dlaczego stale drapiesz się w głowę?

- Hm - odpowiedział chłopak - chyba dlatego, że jestem je­dyną osobą, która wie, że ona mnie swędzi.

To właśnie zmysł wewnętrzny! Tylko ty wiesz. Nikt inny. Nie można tego zaobserwować z zewnątrz. Gdy boli cię głowa, tyl­ko ty o tym wiesz; nie możesz tego nikomu udowodnić. Kiedy jesteś szczęśliwy, tylko ty to odczuwasz, nikt inny. Nie możesz tego położyć na stole, aby zostało zbadane, pokrojone, zanali­zowane przez wszystkich.

W istocie sam zmysł wewnętrzny jest do tego stopnia wewnę­trzny, że nie możesz udowodnić jego istnienia. Dlatego nauka neguje jego istnienie, choć negacja ta jest sprzeczna z naturą lu­dzką. Nawet naukowiec wie, że gdy czuje miłość, jest to zjawis­ko wewnętrzne. Coś tam jest! Nie jest to rzecz ani przedmiot i nie jest możliwe pokazanie tego innym - a mimo to istnieje.


Zmysł wewnętrzny ma swój własny sposób postrzegania. Ale przez akademicką edukację ludzie zatracili zaufanie do takiej oceny. Do tego stopnia polegają na zdaniu innych, że jeśli ktoś powie: „Wyglądasz na szczęśliwego", zaczynają czuć się szczęś­liwi. Podobnie jeśli dwadzieścia osób postanowi cię unieszczęśliwić, uda im się to. Wystarczy, że będą powtarzać przez cały dzień - gdy tylko się na ciebie natkną: „Wyglądasz na nieszczęś­liwego, na bardzo smutnego. Co się stało? Ktoś umarł?" Zaczniesz podejrzewać, że skoro tylu ludzi mówi, że jesteś nie­szczęśliwy, to pewnie mają rację.

Polegasz na opiniach innych - od tak dawna, że zgubiłeś wszy­stkie ślady wewnętrznego zmysłu. Musisz go na nowo odkryć, po­nieważ wszystko, co jest piękne, wszystko, co jest dobre, wszy­stko, co jest boskie, można poczuć jedynie dzięki niemu.

Przestań pozostawać pod wpływem opinii innych ludzi. Za­cznij raczej patrzeć w głąb siebie. Pozwól wewnętrznemu zmys­łowi przemawiać do ciebie. Ufaj mu. Jeśli mu zaufasz, będzie rósł. Jeśli mu zaufasz, odżywisz go i stanie się silniejszy.


Wiwekananda poszedł do Ramakryszny i powiedział:

- Boga nie ma! Mogę to udowodnić! Boga nie ma.

Był niezwykle logicznie myślącym, sceptycznym, dobrze wy­kształconym człowiekiem, biegłym w zachodniej filozofii. Ramakryszna zaś był analfabetą.

- Dobrze, udowodnij więc! - poprosił Ramakryszna. Wiwekanada mówił dużo, przedstawił wszystkie dowody, które zgromadził. Ramakryszna słuchał cierpliwie, a potem po­wiedział:

- Jednak mój zmysł wewnętrzny, który jest dla mnie najwyż­szym autorytetem, mówi mi, że Bóg istnieje. I jest to ostateczny dowód. Wszystko, o czym mówisz, to argumenty. A co mówi ci twój wewnętrzny zmysł?

Wiwekananda nawet o tym nie pomyślał. Wzruszył ramio­nami. Czytał książki, zbierał argumenty i dowody za i przeciw, na ich podstawie starał się rozstrzygnąć kwestię istnienia Boga. Ale nie zajrzał w głąb siebie. Nie spytał swojego zmysłu wewnę­trznego. To głupie, ale sceptyczny umysł jest głupi, logiczny umysł jest głupi.

Ramakryszna powiedział: „Twoje argumenty są wspaniałe, podobały mi się. Ale cóż mogę zrobić? Mój zmysł we­wnętrzny mówi mi, że Bóg istnieje. Podobnie mówi mi, czy jestem szczęśliwy, chory, smut­ny, czy boli mnie brzuch, czy dzisiaj czuję się dobrze. To nie temat do dyskusji. Nie mogę ci udowodnić, ale jeśli chcesz, mo­gę ci Go pokazać".

Nikt wcześniej nie powiedział Wiwekanandzie, że Boga moż­na pokazać. Zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Rama­kryszna skoczył - był nieokrzesanym człowiekiem - i oparł sto­pę na klatce piersiowej Wiwekanandy! Coś się nagle stało, podskoczyła jakaś energia i Wiwekananda na trzy godziny za­padł w trans. Gdy otworzył oczy, był całkowicie odmienionym człowiekiem. Ramakryszna zapytał go:

- Co teraz myślisz? Jest Bóg czy Go nie ma? Co mówi ci twój wewnętrzny zmysł?

Wiwekananda był pogrążony w ciszy, w spokoju, jakiego do tej pory nie znał. Wewnątrz siebie czuł triumf, czuł się dosko­nale, był przepełniony dobrym samopoczuciem... Musiał uklęk­nąć, dotknąć stóp Ramakryszny i powiedzieć:

- Tak, Bóg istnieje.


Bóg nie jest osobą, lecz poczuciem najwyższego błogostanu, najpełniejszym poczuciem bycia „u siebie", najwyższą świadomością, że należysz do tego świata, a świat należy do ciebie. Nie jesteś tu obcy, jesteś stąd. Jest On najpełniejszym przekonaniem - w sensie egzystencjalnym - że wszystko, co istnieje, nie jest od­dzielone od ciebie, taka świadomość jest Bogiem. Ale możesz ją osiągnąć jedynie wtedy, gdy pozwolisz działać swojemu zmys­łowi wewnętrznemu.


Zacznij go dopuszczać do głosu! Dawaj mu jak najwięcej okazji. Nie szukaj jedynie zewnętrznych autorytetów, nie szu­kaj zewnętrznych opinii. Staraj się zachować większą niezależ­ność. Więcej odczuwaj, mniej myśl.

Wyjdź, przyjrzyj się kwiatu róży i nie powtarzaj jak papuga: „Jest piękny". To opinia, którą być może jedynie zapożyczyłeś od innych; od dzieciństwa słyszałeś: „Róże są piękne, zachwy­cające", więc gdy widzisz różę, powtarzasz jak automat: „Jest piękna". Czy naprawdę to czujesz? Czy jest to twoje wewnętrzne odczucie? Jeśli nie, nie mów tego.

Patrząc na Księżyc, nie mów, że jest piękny - chyba, że tak podpowiada twój wewnętrzny zmysł. Będziesz zaskoczony, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent rzeczy, które dźwigasz w swoim umyśle, jest zapożyczonych. A w tych dziewięćdziesię­ciu dziewięciu procentach różności, bezużytecznych śmieci, za­gubiony jest, tonie, jeden procent wewnętrznego zmysłu. Porzuć ten pęd ku „wiedzy". Obudź swój wewnętrzny zmysł.


Bóg jest poznawalny tylko dzięki wewnętrznemu zmysłowi.

Zmysłów jest sześć, w tym pięć zewnętrznych - te informu­ją cię o świecie. Oczy mówią o świetle; bez nich nie znałbyś go. Uszy mówią o dźwięku; bez nich nic byś o nim nie wiedział. Ale jest też szósty zmysł, zmysł wewnętrzny. Mówi ci o tobie i o tym, co się dzieje wokół ciebie. Zmysł ten musi zostać odkryty. Od­krywaniem szóstego zmysłu jest właśnie medytacja.

Największy strach budzą w nas opinie innych ludzi. Z chwi­lą gdy przestaniesz bać się tłumu, przestajesz być owieczką, stajesz się lwem. W twoim sercu budzi się ryk, ryk wolności.

Budda nazwał go „rykiem lwa". Gdy człowiek osiąga stan ab­solutnej ciszy, ryczy jak lew. Po raz pierwszy wie, czym jest wol­ność, ponieważ teraz nie boi się zdania innych. To, co mówią lu­dzie, nie ma znaczenia. To, czy nazywają cię świętym, czy grzesznikiem, jest nieistotne; twoim absolutnym i jedynym sę­dzią jest Bóg. Bóg to nie osoba, Bóg to cały wszechświat.

Nie jest to więc kwestia stawa­nia przed obliczem jakiejś oso­by; musisz zmierzyć się z drzewa­mi, rzekami, górami, gwiazdami - z całym wszechświatem. A jest to nasz wszechświat, jesteśmy je­go częścią. Nie ma potrzeby się go bać, nie ma potrzeby czegokol­wiek przed nim ukrywać. Właściwie nawet jeśli spróbujesz, nie uda ci się to. On już wie, wie o tobie więcej niż ty sam.

Jest jeszcze jedna sprawa, nawet ważniejsza od doświadcza­nia Boga. Otóż musimy zdać sobie sprawę z tego, że Bóg już osą­dził. Nie jest to coś, co zdarzy się w przyszłości, to już się stało: już osądził. Dlatego znika nawet strach przed sądem. Nie jest to kwestia dnia Sądu Ostatecznego. Nie musisz drżeć; pierwszy dzień był dniem sądu; osądził cię, gdy cię stworzył. Zna cię, je­steś jego dziełem. Jeśli stanie się z tobą coś złego, to On odpo­wiada, nie ty. Jeśli zbłądzisz, On za to odpowiada, nie ty. Jak ty mógłbyś być odpowiedzialny? Nie stworzyłeś samego siebie. Jeśli malujesz i coś się nie uda, nie możesz powiedzieć, że za­winił obraz - przyczyna leży w dłoni malarza.

Więc nie ma potrzeby obawiać się tłumu czy wyimaginowa­nego Boga, pytającego cię w dniu Sądu Ostatecznego, co zro­biłeś i czego nie zrobiłeś. On już osądził - to bardzo ważne -już się to stało, więc jesteś wolny. A w chwili, gdy człowiek wie, że ma swobodę być sobą, życie nabiera dynamizmu.

Strach nakłada kajdany. Wolność dodaje skrzydeł.


Wolność dodaje skrzydeł


Przez całe życie byłem „nieprzystosowany" - w ramach rodzi­ny, religii, standardów mojego kraju. Cieszyło mnie to, ponie­waż bycie nieprzystosowanym oznacza bycie indywidualnością.

Pasować do ustalonego porządku to stracić swoją indywidual­ność. I taki jest twój cały świat. Z chwilą gdy idziesz na kompro­mis i zatracasz indywidualizm, tracisz wszystko. Popełniasz sa­mobójstwo. Ludzie, którzy pasują do świata, są ludźmi, którzy zniszczyli sami siebie.

Naturalnie, bycie indywidualistą wymaga odwagi, ogromnej potrzeby wolności; inaczej nie staniesz sam przeciw całemu światu. Ale sprzeciwienie się światu jest początkiem tak ogrom­nej radości, zachwytu, błogosławieństwa, że ci, którzy nigdy nie byli odrzuceni, nie zdołają tego zrozumieć.

Wszyscy wielcy ludzie w historii ludzkości byli wyrzutkami w swoich społeczeństwach. Wszyscy, którzy mieli wkład w roz­wój szczęścia ludzkości i w piękno Ziemi, byli niedopasowani. Bycie niedopasowanym jest bardzo cenną cechą.

Nie chodź na kompromis. Kompromis to początek twojego unicestwienia.

Nie chodzi mi o to, że masz być uparty; jeśli widzisz, że coś jest słuszne, zgódź się na to. Ale gdy zdasz sobie sprawę, że coś jest błędne, wtedy, nawet gdyby cały świat uważał inaczej, jest

to błędne. Trzymaj się swojego stanowiska - to doda ci wytrzy­małości, siły, integralności.

Bycie niedopasowanym nie ma nic wspólnego z byciem egoi­stą. Jeśli jesteś egoistą, prędzej czy później pójdziesz na kompro­mis. Gdy tylko znajdziesz grupę, społeczność, kraj, który pomoże ci być jeszcze większym egoistą, natychmiast dopasujesz się do nich. Prawdziwa osoba nieprzystosowana jest skromna, nikt nie może nią zawładnąć. Jest wolna, ponieważ uwolniła się od ego.

W moim przekonaniu, tylko ludzie o wielkiej inteligencji, in­dywidualiści zostają odrzuceni. Ludzie posłuszni, nie-indywidualiści, bez swobody ekspresji, tacy, którzy nigdy nie odmawia­ją i zawsze są gotowi na coś się zgodzić, nawet jeśli jest to wbrew ich woli - są ludźmi, których świat szanuje. Zostają prezyden­tami, premierami, są honorowani w każdy możliwy sposób z tej prostej przyczyny, że popełnili samobójstwo. Nie żyją, skamie­nieli. Jak można dopasować żyjącego człowieka do określone­go szablonu? Każda indywidualność jest wyjątkowa - dlaczego ma się dopasować do obrazu innej osoby?

Niedolę świata można bardzo łatwo wyjaśnić: każdy człowiek został przycięty, uformowany, zaplanowany przez innych, których nie obchodziło, jaka jest jego natura. Nie dają życiu szansy. Od chwili narodzin psują dziecko - oczywiście mają dobre intencje. Żaden rodzic nie ma świadomości tego, co naprawdę robi, sam był bowiem wychowany w ten sam sposób. Powtarza ten sche­mat ze swoim dzieckiem; nie zna innego sposobu.

Nieposłuszne dziecko jest stale potępiane. Z drugiej strony dziecko posłuszne jest ciągle chwalone. Ale czy słyszałeś kiedyś o tym, żeby posłuszne dziecko stało się sławne w jakiejkolwiek dziedzinie wymagającej kreatywności? Czy słyszałeś kiedyś o jakimś posłusznym dziecku, które w życiu dorosłym otrzymało na­grodę Nobla - literacką, pokojową, naukową? Posłuszne dzie­ci stają się częścią tłumu.

Zawsze byłem osobą niedopasowaną i podobało mi się to, w każdym calu, w każdej kropli. Bycie po prostu sobą to wspa­niała rzecz.


Wolność od, wolność dla


Nie myśl kategoriami wolności od czegoś; zawsze myśl o wol­ności dla czegoś. A różnica jest ogromna. Nie myśl od - myśl dla. Bądź wolny dla Boga, bądź wolny dla prawdy. Nie myśl, że chcesz być wolny od tłumu, wolny od kościoła, wolny od tego, wolny od tamtego. Pewnego dnia mógłbyś odejść od tego wszy­stkiego, nawet bardzo daleko, ale nigdy nie byłbyś wolny. To je­dynie pewien rodzaj uspokajania samego siebie.

Dlaczego tak bardzo boisz się tłumu? (...) Twój strach poka­zuje, co cię w nim pociąga. Dokądkolwiek pójdziesz, zostaniesz zdominowany przez tłum.

Chodzi mi o to, że proste fakty pokazują, iż nie ma potrze­by myśleć kategoriami tłumu. Myśl po swojemu. Zacznij w tej właśnie chwili. Nie można być wolnym, kiedy człowiek walczy. Możesz odrzucić sposób myślenia tłumu, ponieważ walka nie ma sensu.

Tłum nie jest problemem - problemem jesteś ty. To nie tłum cię wciąga, lecz ty dążysz do niego, bo tak jesteś nieświadomie ukształtowany. Pamiętaj, żeby nigdy nie zrzucać odpowiedzialno­ści na innych. Wcale nie pomoże ci się to od niej uwolnić. Gdzieś głęboko pozostanie twoją odpowiedzialnością. Dlaczego czło­wiek miałby być wrogiem tłumu? Biedny tłum! Dlaczego miał­byś być mu przeciwny? Dlaczego dźwigasz na sobie taki ciężar?

Tłum nie może ci niczego zrobić, dopóki z nim nie współpra­cujesz. Cały problem tkwi w twojej gotowości do współpracy. Współpracę z tłumem możesz przerwać, teraz, tak po prostu. Jeśli wydaje ci się, że to wymaga wysiłku - masz problem. Zrób to na­tychmiast. To kwestia chwili, spontanicznego zrozumienia. Prze­konasz się, że próbując walczyć, toczysz z góry przegraną bitwę. Walcząc, nadajesz tłumowi coraz większe znaczenie.

To właśnie przytrafiło się milionom ludzi. Ktoś chce uciec od kobiet - w Indiach robiono tak przez wieki. Staje się on coraz bardziej pochłonięty ich pragnieniem. Chce zrezygnować z sek­su, ale jego umysł skupia się właśnie na seksie; myśli tylko o tym i o niczym innym. Pości, nie kła­dzie się spać, ćwiczy pranajamę i jogę, zajmuje się tysiącem in­nych rzeczy - wszystko to non­sens. Im bardziej walczy z sek­sem, tym bardziej go sobie narzuca, tym bardziej się na nim koncentruje. Nabiera on dla niego ogromnego znaczenia, sta­je się nieproporcjonalnie wielkim problemem.

To się stało w chrześcijańskich zakonach. Narzucono suro­we reguły, zaczęto się bać. To samo może stać się z tobą, jeśli za bardzo będziesz bał się tłumu. Tłum nie może niczego zro­bić, dopóki nie zaczniesz z nim współpracować. Zachowaj czuj­ność. Nie współpracuj!

Zaobserwowałem, że cokolwiek się nam przydarza, sami je­steśmy za to odpowiedzialni. Nikt inny niczego nam nie robi. Chciałeś, żeby coś się stało, więc się to stało. Ktoś cię wykorzy­stuje, ponieważ chciałeś być wykorzystany. Ktoś zamknął cię w więzieniu, ponieważ chciałeś być uwięziony. Musiałeś do te­go dążyć. Może nazywasz to poczuciem bezpieczeństwa. Może nadałeś inną nazwę, inną etykietkę, ale pragnąłeś być uwięziony, ponieważ w więzieniu człowiek jest bezpieczny, nie ma tam niepewności.

Nie walcz jednak ze ścianami więzienia. Patrz w głąb. Od­najęli tę potrzebę bezpieczeństwa, przemyśl, dlaczego tłum mo­że tobą manipulować. Zapewne o coś prosiłeś: o uznanie, hono­ry, szacunek, poważanie. Jeśli poprosisz, będziesz musiał za­płacić. Potem tłum powie: „Do­brze, damy ci szacunek, a ty oddaj nam swoją wolność". To pro­sta wymiana. Ale tak naprawdę tłum nigdy ci niczego nie zrobił - przecież tłum to także ty. Więc znajdź swój własny sposób, aby się z niego wydostać!


Odnajdź swoją pierwotną twarz


Po prostu bądź, kim jesteś, i przestań martwić się o cały świat. Odczujesz wtedy w swoim sercu wspaniałe odprężenie i głębo­ki spokój. Jest to coś, co wyznawcy zeń nazywają „pierwotną twa­rzą" - zrelaksowaną, bez napięć, bez pretensji, bez hipokryzji, bez tak zwanych znamion dobrego wychowania.

I pamiętaj: „pierwotna twarz" to tylko poetyckie określenie; nie znaczy to, że twoja twarz zacznie wyglądać inaczej. Ta sama twarz straci całe napięcie, ta sama twarz złagodnieje, ta sama twarz przestanie osądzać, ta sama twarz przestanie myśleć o in­nych jako o gorszych. Ta sama twarz, kiedy przyjmie te nowe war­tości, stanie się twoją prawdziwą twarzą.

Jest dawne przysłowie: bohaterowie to ludzie, którym zabrak­ło odwagi, aby stchórzyć. Jeśli jesteś tchórzem, co w tym złego? Jesteś tchórzem -wspaniale. Tchórze też są potrzebni, w innym wypadku skąd by się brali bohaterowie? Są oni absolutnie niezbędni, aby stworzyć tło dla bohaterów. Po prostu bądź sobą, cokolwiek to znaczy.

Problem polega na tym, że wcześniej nikt nie mówił ci, że­byś był sobą. Każdy się wtrąca i mówi, że masz być taki albo in­ny - nawet w banalnych sprawach.

W szkole... Byłem jeszcze chłopcem, ale już nie znosiłem, gdy mówiono mi, jak mam postępować. Nauczyciele próbowali mnie przekupić: „Jeśli będziesz grzeczny, staniesz się geniuszem". Odpowiadałem: „Do diabła z geniuszami - po prostu chcę być sobą". Zwykłem siadać z nogami założonymi na ławkę, co draż­niło nauczycieli. Mówili: „Cóż to za zachowanie?"

Odpowiadałem: „Ławka nic do mnie nie mówi. To sprawa między mną i ławką, dlaczego pan się denerwuje? Nie zakładam nóg na pana głowę! Niech pan też odpręży się jak ja. W takiej pozie łatwiej mi zrozumieć te bzdury, które wkłada mi pan do głowy".

Po jednej stronie klasy było piękne okno, za nim - drzewa, ptaki; kukułki. Przez większość czasu wyglądałem przez okno, a nauczyciel podchodził do mnie i pytał: „Po co właściwie przy­chodzisz do szkoły?" Odpowiadałem: „Ponieważ w moim do­mu nie ma okna, przez które roztacza się widok na całe niebo. I wokół mojego domu nie ma kukułek, nie ma ptaków. Dom stoi w mieście, otoczony innymi bu­dynkami. Jest tam taki tłok, że ptaki się nie pojawiają. Kukuł­ki uważają, że ci ludzie nie za­służyli na to, aby im śpiewać. Nie przyszedłem tu, aby słuchać tego, co pan mówi! Płacę za sie­bie, a pan jest tylko usługodawcą i proszę o tym nie zapominać. Jeśli obleję, nie przyjdę do pana na skargę; nie będę miał pre­tensji. Ale jeśli przez cały rok udawałbym, że pana słucham, a naprawdę słuchałbym kukułek za oknem, zacząłbym zachowywać się jak hipokryta. Nie chcę być hipokrytą".

Nauczyciele, profesorowie, chcieli wszystko robić w okreś­lony sposób. W tamtych czasach, a być może jest tak do dziś, w mojej szkole konieczne było noszenie przepisowych czapek. Nie mam nic przeciwko czapkom; gdy opuściłem uniwersytet sam zacząłem nosić czapki, ale nigdy wcześniej. Pierwszy wykła­dowca, który zaczął się tym martwić, zapytał: „Naruszasz dyscyp­linę szkoły. Gdzie jest twoja czapka?" Odpowiedziałem: „Niech pan przyniesie kodeks. Czy jest tam mowa o tym, że każdy chło­pak musi nosić czapkę? Jeśli nie, to narzuca pan coś wbrew ko­deksowi szkolnemu". Wziął mnie do dyrektora, a ja powiedzia­łem mu: „Jestem gotów, pokażcie mi tylko, gdzie jest napisane, że czapki są obowiązkowe. Jeśli są, mogę nawet odejść ze szko­ły, ale najpierw pokażcie mi, gdzie to jest napisane".

Nie było takiego przepisu, więc powiedziałem: „Możecie po­dać mi jakieś uzasadnione argumenty na rzecz noszenia czapki? Czy to zwiększy moją inteligencję? Czy polepszy moje życie? Czy doda mi zdrowia? Sprawi, że będę więcej rozumiał? O ile wiem, Bengal to jedyny region Indii, gdzie nie nosi się czapek, i jest to najmądrzejsza część kraju. Pandżab jest przeciwieństwem Ben-galu, Tam zamiast czapek ludzie noszą turbany - ogromne tur­bany, tak jakby chcieli zatrzymać w nich swoją pierzchającą inteligencję. I jest to najmniej inteligentna część kraju".

Dyrektor powiedział: „To, co mówisz, ma jakiś sens, ale no­szenie czapki należy do studenckiej dyscypliny. Jeśli przestaniesz nosić czapkę, inni też tak zrobią". Odpowiedziałem: „Więc cze­go się bać? Po prostu odrzućcie tę zasadę".


Nawet w banalnych sprawach nikt nie chce pozwolić ci, abyś był sobą. W dzieciństwie miałem długie włosy. Często kręciłem się po sklepie mojego ojca, ponieważ był połączony z domem.

Dom był za sklepem i aby do niego dostrzec, trzeba było przejść przez sklep. Ludzie pytali: „Czyja to córka?" - ponieważ mia­łem długie włosy, nikt nie potrafił wyobrazić sobie, że jestem chłopakiem. Mój ojciec czuł ogromne zakłopotanie, odpowia­dając: „To chłopiec". Nie ustępowali: „To czemu ma takie dłu­gie włosy?"

Pewnego dnia ojciec zrobił coś całkowicie sprzecznego ze swoją naturą - przyszedł do mnie, bardzo zawstydzony i zły, i własnoręcznie obciął mi włosy. Wziął nożyczki, których uży­wał w sklepie do rozcinania materiału, i obciął mi włosy. Nic nie powiedziałem - był zaskoczony. Spytał: „Nie masz nic do po­wiedzenia?" Odparłem: „Powiem to po swojemu".

Poszedłem do fryzjera - opiumisty - który miał zakład naprze­ciwko. Był jedynym człowiekiem, którego szanowałem. Wszę­dzie pełno było fryzjerów, ale ja uwielbiałem tego staruszka. Był niepowtarzalny i też mnie kochał; rozmawialiśmy godzi­nami. Wszystko, co mówił, było bezsensowne! Pewnego dnia powiedział: „Jeśli wszyscy uzależnieni od opium utworzą par­tię, przejmiemy władzę w tym kraju". Odpowiedziałem: „To dobry pomysł..." Fryzjer zadumał się i rzekł: „Ale ponieważ wszyscy jesteśmy uzależnieni od opium, zapomnę, o co mi chodziło".

Pocieszyłem go: „Nie martw się. Masz mnie; ja będę pamię­tał. Powiedz mi tylko, jakich zmian chcesz w państwie, jakie masz poglądy polityczne, i ja się tym zajmę".

Poszedłem więc do niego i powiedziałem: „Ogól mi gło­wę". W Indiach goli się głowę tylko wtedy, gdy straci się ojca. Na chwilę nawet ten opiumista oprzytomniał i spytał: „Co się stało? Czy umarł twój ojciec?" Powiedziałem „Niech cię to nie interesuje. Zrób, o co proszę; nie martw się! Po prostu zetnij mi włosy, ogól głowę".

Powiedział: „Załatwione! To najprostsza praca. Wiele razy wpadałem w tarapaty, bo ludzie chcieli, żebym ogolił im brodę, a ja zapominałem się i goliłem głowę".

Zwykłem długo przesiadywać w jego zakładzie, ponieważ za­wsze zdarzały się tam jakieś niedorzeczne sytuacje. Ogolił komuś pół wąsów i nagle mówił: „Proszę zaczekać, przypomniałem so­bie o czymś pilnym". A mężczyzna odpowiadał: „Ale jestem uwię­ziony na tym krześle i nie mam połowy wąsów. Nie mogę stąd wyjść!" A on odpowiadał: „Zaraz wracam". Mijały godziny, a klient wciąż tam siedział... To był naprawdę szalony fryzjer.

Raz musiałem pomóc mężczyźnie i dokończyć golenie. Po­wiedziałem: „Teraz jest pan wolny. Niech pan tu nigdy więcej nie przychodzi. On nie miał zamiaru zrobić panu na złość. Po prostu zapomina".

Więc fryzjer powiedział: „Racja. To nie moja sprawa. Umarł, to umarł". Ogolił mi głowę, a ja poszedłem do domu. Przeszed­łem przez sklep. Mój ojciec i jego klienci spojrzeli na mnie. Za­pytali: „Co się stało? Czyj to syn? Jego ojciec umarł". Ojciec od­powiedział: „To mój syn, a ja żyję! Ale wiedziałem, że coś zrobi. Dobrze mi odpowiedział".

Dokąd tylko poszedłem, wszyscy pytali: „Co się stało? Prze­cież twój ojciec cieszył się doskonałym zdrowiem". Odpowia­dałem: „Ludzie umierają w każdym wieku. Dlaczego martwi­cie się o niego, nie o moje włosy?"

Była to ostatnia rzecz, którą mój ojciec mi zrobił, ponieważ bał się, że kolejna odpowiedź może być dużo bardziej zdecydo­wana! Przeciwnie, przyniósł specjalny olejek na porost włosów. To bardzo cenny olejek, pochodzi z Bengalu. Wytwarza się go z kwiatów javakusum. Jest drogi, rzadki, używany tylko przez najbogatszych - i nie przez mężczyzn, tylko przez kobiety - aby utrzymać jak najdłuższe włosy. W Bengalu widziałem pewną kobietę, której włosy dotykały ziemi - ponad półtora metra dłu­gości. Ten olejek działa wręcz magicznie na porost włosów.

Powiedziałem: „Teraz rozumiesz". Odpowiedział: „Zrozu­miałem. Szybko, użyj tego olejku; za parę miesięcy włosy ci od­rosną". Dodałem jeszcze: „Ty wywołałeś to całe zamieszanie. Czego się wstydziłeś? Mogłeś powiedzieć: «To moja córka». Nie miałbym nic przeciwko te­mu. Ale nie powinieneś interweniować w ten sposób. Było to okrutne i barbarzyńskie, Zamiast porozmawiać ze mną po pro­stu zacząłeś obcinać mi włosy".

Nikt nie pozwala drugiemu być sobą. Wpojono ci te wszy­stkie idee tak głęboko, iż wydaje ci się, że są twoje. Zrelaksuj się. Zapomnij o wszystkich uwarunkowaniach, odrzuć je, jak drzewo zrzuca suche liście. Lepiej być nagim drzewem, pozba­wionym liści, niż mieć plastikowe liście i kwiaty; to paskudne.

Pierwotna twarz oznacza po prostu, że nie jesteś zdomino­wany przez żadną moralność, religię, społeczeństwo, przez ro­dziców, nauczycieli, kapłanów, przez nikogo. Jeżeli żyjesz po swojemu, zgodnie ze swoim zmysłem wewnętrznym, jeżeli jesteś wrażliwy, to będziesz miał prawdziwą twarz.


Rozdział piąty


Radość niebezpiecznego życia


Odważni pędzą na złamanie karku. Poszukują niebezpieczeństwa. Ich życiowa filozofia nie ma nic wspólnego z podejściem firm ubezpieczeniowych. To filozofia himalaistów, lotników, surferów. A surfują nie tylko w morzach zewnętrznych, ale także po ocea­nach ukrytych we wnętrzu nich samych. Nie wspinają się jedynie w Alpach czy Himalajach; zdobywają najwyższe szczyty w sobie.


Niebezpieczne życie sprawia, że czujesz się w pełni ży­wym człowiekiem. Jeśli nie podejmujesz ryzyka, nie ży­jesz wcale. Życie kwitnie tylko, gdy jest niebezpiecznie, niepe­wnie; w bezpieczeństwie nie rozkwita nigdy.

Jeśli dążysz do bezpieczeństwa, stajesz się spokojnym stawem. Twoja energia przestaje się poruszać. Zaczynasz się bać... ponieważ nie umiesz wyprawić się w nieznane. Po co ryzykować? Znane jest bardziej bezpieczne. Wpadasz w obsesję tego, co znane. Czujesz się nim zmęczony, jesteś znudzony, czujesz się smutny, ale nadal po­zostajesz w tym, co znasz, w tym, co zdaje się być wygodne. Niezna­ne sprawia, że drżysz. Na samą myśl o nim masz zawroty głowy.

Na świecie są tylko dwa typy ludzi: jedni, dążący do wygody, poszukujący śmierci, zmierzający do komfortowego grobu, i dru­dzy, którzy chcą żyć. Ci ostatni wybierają ryzyko, ponieważ tyl­ko dzięki niemu życie kwitnie.

Czy wspinałeś się kiedyś? Im wyżej wejdziesz, tym młodszy, świeższy się czujesz. Im większe ryzyko spadku, im głębsza prze­paść za plecami, tym więcej życia czujesz w sobie (...)• Właśnie wtedy - na granicy życia i śmierci, gdy wisisz pomiędzy życiem i śmiercią - wtedy nie ma nudy, nie ma kurzu przeszłości, nie ma pragnienia przyszłości. Wtedy wyostrza się teraźniejszość jak płomień. To wystarczy - żyjesz tu i teraz.

Podobnie w przypadku surflngu, narciarstwa, szybownictwa - tam, gdzie pojawia się ryzyko utraty życia, jest też ogromna radość, bo czujesz, jak wielką wartość ma twoje życie. Stąd przy­wiązanie ludzi do sportów ekstremalnych.

Ludzie wspinają się na szczyty górskie (...). Ktoś spytał Ed­munda Hillarego: „Dlaczego chciałeś wejść na Mount Everest? Po co?" A Hillary odpowiedział: „Ponieważ jest. Stanowi nie­ustające wyzwanie". Było to ryzykowne, wielu poprzedników zgi­nęło. Przez sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat ludzie się tam wspi­nali całymi grupami. Mimo że to była prawie pewna śmierć, chętnych nie brakowało. Co ich pociągało?

Sięgając wyżej, udając się daleko od terenów zamieszkałych, od rutyny życia, ponownie stajesz się dziki, ponownie stajesz się częścią świata zwierząt. Znów żyjesz jak tygrys czy lew, jak rze­ka. Znów wzbijasz się w niebo jak ptak, coraz wyżej i wyżej. Chwila po chwili bezpieczeństwo, konto w banku, żona, mąż, ro­dzina, społeczeństwo, kościół, szacunek bledną, stają się coraz odleglejsze. Zostajesz sam.

Właśnie dlatego ludzi tak bardzo ciągnie do sportu. Nie jest to prawdziwe zagrożenie, ponieważ możesz się przygotować. Możesz się nauczyć, przejść trening. Ryzyko jest skalkulowane -jeśli mogę użyć takiego określenia. Wspinaczkę możesz tre­nować i podjąć wszelkie środki ostrożności. Albo w przypadku szybkiej jazdy samochodem - możesz jechać sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i będzie to niebezpieczne, emocjonują­ce. Ale możesz się w tym tak wprawić, że dla ciebie przestanie to być niebezpieczne; będzie się takie wydawało tylko z ze­wnątrz. Nawet jeśli jest ryzyko, to jest ono niewielkie. Z czasem staje się zaś tylko cielesne, dotyczy tylko ciała.

Gdy mówię, żebyś żył ryzykownie, nie mam na myśli po pro­stu ryzyka fizycznego, ale psychiczne, a w końcu - duchowe. Re­ligijność jest duchowym ryzykiem. Dociera ona do tak wysokich pułapów, że być może nie ma już z nich powrotu. Takie jest zna­czenie określenia Buddy: anagamin - „ten, który nigdy nie wró­ci". Dochodzi do pułapu, do punktu, z którego nie ma powro­tu... a potem po prostu znika. Już nigdy nie wraca.

Gdy mówię, byś żył niebezpiecznie, chodzi mi o to, żebyś nie wiódł życia szacownego obywatela - burmistrza miasta czy człon­ka zarządu korporacji. To nie jest życie. Jeśli zostaniesz mini­strem albo będziesz miał jakiś inny dobry zawód, każdego dnia będą ci na konto napływać nowe pieniądze i wszystko będzie wspaniale. Ale kiedy wszystko tak wspaniale się układa - przyj­rzyj się: umierasz, nic się nie dzieje. Być może ludzie cię szanu­ją, a gdy umrzesz, podąży za tobą długa procesja. Pięknie! Ale na tym koniec. W gazetach pokażą twoje zdjęcie i wydrukują ar­tykuły, a potem ludzie o tobie zapomną. Ty zaś całe swoje życie oddałeś tym rzeczom.

Człowiek może zmarnować swoje życie dla zwykłych, do­czesnych spraw. Bycie uduchowionym oznacza zrozumienie, że te malutkie rzeczy nie mają większego znaczenia. Nie mówię, że zupełnie nie mają znaczenia. Mają pewien sens, pewne zna­czenie, ale nie tak duże, jak ci się wydaje.

Pieniądze są potrzebne. Są potrzebą. Ale nie są i nie mogą być celem. Dom jest potrzebny, oczywiście. Jest konieczny. Nie jestem ascetą i nie namawiam, żebyście zburzyli swoje domy i uciekli w Himalaje. Dom jest potrzebny - ale ma służyć tobie. Nie zrozum tego źle. Gdy obserwuje ludzi, widzę, że wszystko przewróciło się do góry nogami. Żyją tak, jakby to dom ich po­trzebował. Pracują na potrzeby domu. Żyją tak, jakby zaspoka­jali potrzeby swoich kont w banku - po prostu zbierają pienią­dze, a potem umierają. Zresztą nigdy nie zaczęli życia. Ani przez chwilę nie doświadczyli pulsowania, mocy życia. Byli uwię­zieni w bezpieczeństwie, w rutynie, w szacunku.

To naturalne, że tacy ludzie odczuwają nudę. Przychodzą do mnie i mówią, że są znudzeni. Mówią, że są zmęczeni, że utknęli, i nie wiedzą, co mogą z tym zrobić. Wydaje im się, że dzięki po­wtarzaniu jakiejś mantry znów ożyją. A to nie takie proste. Bę­dą musieli zmienić cały wzorzec swojego życia.

Kochaj, ale niech ci się nie wydaje, że jutro kobieta nadal bę­dzie twoja. Nie licz na nic. Nie ograniczaj kobiety do bycia żo­ną. Wtedy będziesz żył niebezpiecznie. Nie ograniczaj mężczyz­ny do bycia mężem, ponieważ „mąż" to paskudne określenie. Pozwól mężczyźnie być twoim mężczyzną, a kobiecie - twoją ko­bietą. Niech twoje jutro będzie nieprzewidywalne. Niczego nie oczekuj i na wszystko bądź gotów. To właśnie mam na myśli, mó­wiąc, byś żył niebezpiecznie.

Co zwykle robimy? Zakochujemy się w kobiecie i natychmiast idziemy do urzędu stanu cywilnego czy do kościoła, aby wziąć ślub. Nie mówię, żeby nie brać ślubu. To formalność. Dobrze, usatysfakcjonuj społeczeństwo, ale głęboko w swoim umyśle ni­gdy nie staraj się zawłaszczyć tej

kobiety. Nigdy, nawet przez chwilę, nie mów: „Należysz do mnie". Jak druga osoba mogłaby do ciebie należeć? Gdy za­czniesz przywłaszczać sobie kobietę, ona zacznie przywłaszczać

sobie ciebie. Wtedy oboje przestaniecie się kochać. Wtedy ni­szczycie się i zabijacie nawzajem, paraliżujecie. Kochaj, ale nie pozwól twojej miłości zdegrado­wać się jedynie do małżeństwa.

Pracuj - praca jest potrzebna - ale nie pozwól, by stała się twoim jedynym życiem. W cen­trum twojego życia powinna tęt­nić zabawa. Praca powinna być tylko środkiem do realizacji tej zabawy. Pracuj w biurze, pracuj w fabryce, pracuj w sklepie, ale znajduj czas i okazje do zabawy. Nie pozwól, aby twoje życie było jedynie rutyną pracy - ponie­waż celem życia jest zabawa!

Zabawa to robienie czegoś, co sprawia ci radość. Im więcej rzeczy cię cieszy, tym więcej jest w tobie życia. Oczywiście, two­je życie zawsze będzie zagrożone, w niebezpieczeństwie. Ale ta­kie właśnie powinno być. Ryzyko stanowi część życia. Właści­wie ryzyko jest jego najlepszą częścią, najpiękniejszą. Każda chwila jest ryzykiem. Wdychasz i wydychasz powietrze -jest ry­zyko. Kto wie, czy oddech się nie zatrzyma? To nie jest pewne, nie ma gwarancji.

Ale są ludzie, dla których bezpieczeństwo stało się jak reli­gia. Nawet jeśli rozmawiają o Bogu, mówią o Nim jako o naj­wyższym bezpieczeństwie. Jeśli myślą o Bogu, robią to jedynie dlatego, że się boją. Jeśli modlą się i medytują, robią to tylko po to, aby dobrze zapisać się w Boskich kartotekach: „Jeśli Bóg istnieje, będzie wiedział, że regularnie chodziłem do kościoła, że sumiennie Go czciłem. Oto zaświadczenie". Nawet ich mod­litwa jest tylko środkiem do celu.


Żyć niebezpiecznie oznacza żyć tak, jakby każdy moment był ostatni.


Każda chwila ma swoją nieodłączną wartość, a ty się nie boisz. Wiesz, że jest tam śmierć, i akceptujesz to, nie ukrywasz się przed nią, spotykasz się z nią. Takie spotkania podobają ci się - fizycznie, psychicznie i duchowo. Radowanie się z tych momentów bezpośredniego kontaktu ze śmiercią - gdy staje się ona prawie rzeczywista - to właśnie niebezpieczne życie.

Odważni pędzą na złamanie karku. Poszukują niebezpie­czeństwa. Ich życiowa filozofia nie ma nic wspólnego z podej­ściem firm ubezpieczeniowych. To filozofia himalaistów, lotni­ków, surferów. A surfują nie tylko w morzach zewnętrznych, ale także po oceanach ukrytych we wnętrzu nich samych. Nie wspi­nają się jedynie w Alpach czy Himalajach; zdobywają najwyż­sze szczyty w sobie.

Ważne, byś nigdy nie zapomniał sztuki ryzykowania. Zawsze bądź w stanie ryzykować. Nie trać okazji do ryzyka, a nigdy nie będziesz przegranym. Ryzyko to jedyna gwarancja, by być na­prawdę żywy.

Czegokolwiek byś nie uczynił, życie pozostanie tajemnicą

Rozum nie może pogodzić się z tym, że nie wszystko da się wy­jaśnić. Ma szaleńczą potrzebę wytłumaczenia wszystkiego, a jeśli nie pełnego wytłumaczenia, to przynajmniej opisania. Wszystko, co jest zagadką, paradoksem, niepokoi go.

Historia filozofii, religii, nauki, matematyki ma wspólne ko­rzenie, ten sam umysł i... to samo swędzenie. Ty możesz podra­pać się tak, a ktoś inny zupełnie inaczej. Ale jedno jest wspól­ne - potrzeba dowiedzenia się, dlaczego coś cię swędzi. Usiłujesz dowieść samemu sobie, że egzystencja nie jest tajemnicą. Umysł tylko wtedy poczuje się dobrze, kiedy uda mu się rozwikłać se­krety egzystencji.

Religia chrześcijańska dokonała tego przez stworzenie koncep­cji Boga, Ducha Świętego, Syna Bożego; inne religie wytworzyły inne pojęcia. To jest ich sposób na przykrywanie dziury niemożli­wej do przykrycia; cokolwiek zrobisz, ona nadal tam jest. Im bar­dziej starasz sieją przykryć, tym bardziej zdajesz sobie sprawę, że istnieje. Twój ogromny wysiłek, aby ją zakryć, pokazuje, jak wiel­ki jest twój strach przed tym, że ktoś ją zobaczy.

W dzieciństwie wiele razy spadałem z drzew. Uwielbiałem się na nie wspinać, a im wyżej wchodziłem, tym większą odczuwa­łem radość. I oczywiście wiele razy spadałem. Wciąż mam na łyd­kach, na kolanach, wszędzie - blizny po zranieniach. Ponieważ stale wspinałem się i spadałem, każdego dnia rozrywałem ubra­nie. Moja mama mówiła: „Nie wychodź w tych podziurawio­nych spodniach. Daj mi, zaceruję je". Ja odpowiadałem: „Nie, nie chcę".

A ona upierała się: „Ale co ludzie pomyślą... Jesteś synem naj­lepszego sprzedawcy ubrań w mieście, a zawsze włóczysz się w po­dartych spodniach, jakby nikt o ciebie nie dbał". Odpowiadałem: „Jeśli zaszyjesz, będzie to brzydko wyglądać. Teraz każdy widzi, że jest to świeżo podarte. Nie wyszedłbym przecież z domu z ta­ką dziurą. Jest świeża, właśnie spadłem z drzewa. A jeśli zaszy­jesz - będzie wyglądać jak coś starego, coś, co usiłuję ukryć. Jeśli zaszyjesz, będę wyglądał na biedaka. A teraz rozdarta koszula sprawia, że wydaję się odważny. Nie martw się. Każdego, kto wspomni coś na ten temat, mogę wyzwać na pojedynek. Powiem mu: «Możesz wejść ze mną na to drzewo. Jeśli z niego nie spa­dniesz, będziesz miał prawo mówić o mnie, co chcesz»".

W Indiach drzewa są bardzo miękkie, łatwo się łamią, np. dżamun. Dżamun to bardzo słodki owoc, ale drzewo rośnie wy­sokie i jest bardzo delikatne; jego gałęzie mogą się w każdej chwili złamać. Jeśli jednak nie wejdziesz wysoko, nie zdobędziesz najlepszych owoców, ponieważ te dojrzewające nisko zostały już zerwane przez tchórzy - przez tych, którzy nie odważyli się wspiąć wyżej niż dwa metry.

Jeśli masz odwagę wspiąć się na wysokość sześciu metrów, wtedy zdobędziesz naprawdę soczyste dżamuny. Są zarezerwo­wane dla tych, którzy mają odwagę - z tej wysokości upadek jest prawie pewny. Nic na to nie poradzisz, to wykracza poza ludzkie możliwości. Wystarczy mocniejszy wiatr... Nie dasz rady szybko zejść; całe gałęzie odłamują się od pnia i zanim zdążysz cokol­wiek zrobić, leżysz już na ziemi.

Mama nigdy nie potrafiła zrozumieć mojego toku rozumo­wania. Próbowałem jej wyjaśnić: „To bardzo proste. Jeśli nie zaszyjesz mojej koszuli, oznacza to, że rozdarcie jest świeże; do­szło do niego przed chwilą. Zaszyte - pokazuje, że nie jest nowe;

że wyszedłem z łatą z domu. To dowodzi, że jestem biedny, a ja nie chcę za takiego uchodzić". Odpowiadała: „Nie rozumiem twojego sposobu myślenia, po­nieważ każdy w tym domu, gdy rozedrze mu się koszula albo brakuje guzików, przychodzi i pro­si, abym zacerowała mu ubranie. A ty jesteś jedyną osobą, do której ja muszę przychodzić i nawet wtedy nie pozwalasz zace­rować dziur".

Powiedziałem: „Nie. Jeśli chcesz dać mi nową bluzę, w po­rządku. Ale zacerowanej nie będę nosił. Podartą mogę nosić przez cały rok; nie ma problemu, ponieważ jest zawsze jakby świeżo podarta. Zawsze mogę powiedzieć, że przed chwilą spad­łem z drzewa".

Cała historia rozumu w różnych dziedzinach wiedzy to właś­nie łatanie - głównie matematyka, ponieważ matematyka to gra

czysto rozumowa. Są matematycy, którym wydaje się, że to nie prawda, tak jak są teolodzy, którzy myślą, że Bóg jest rzeczywi­sty. Ale Bóg to tylko koncepcja. Jeśli konie miałyby swoją wia­rę, ich Bóg byłby koniem. Możesz być pewien, że nie byłby czło­wiekiem, ponieważ ludzie byli dla koni tak okrutni, że mogą być utożsamiani jedynie z szatanem, nie z Bogiem. Ale wtedy każ­de zwierze miałoby swoją własną koncepcję Boga, tak jak każ­da ludzka rasa ma swoją.


Koncepcje to substytuty wypełniające dziury w miejscach, w których życie jest tajemnicą, a których nie może wypełnić rze­czywistość. Zapychasz te dziury koncepcjami i dzięki temu od­czuwasz satysfakcję, że znów pojmujesz życie.

Czy zastanawiałeś się kiedyś nad słowem „pojmować"? Ozna­cza ono, że czymś zawładnąłeś. To dziwne, że słowo to nabrało znaczenia, które jest tak dalekie od oryginalnej treści: wszystko, co możesz zagarnąć, co znajduje się na wyciągnięcie ręki, w za­sięgu twojej władzy, pod butem. Wszystko, czego jesteś panem.

Ludzie starają się interpretować życie w ten sam sposób. Chcą mieć możliwość włożenia go pod pantofel i stwierdzenia: „Jesteśmy panami. Nie ma nic, czego byśmy nie rozumieli".

Ale to niemożliwe. Czegokolwiek byś nie zrobił, życie jest ta­jemnicą i nią pozostanie.

Zawsze jest coś dalej, coś poza. Jesteśmy przez to otocze­ni. Tym czymś jest Bóg; to coś, trzeba zgłębić. Jest we­wnątrz i na zewnątrz; jest zawsze. Ale zapominamy o tym (...). Często dlatego, że spoglądanie w to, jest niewygodne, kłopot­liwe. To tak, jak z patrzeniem w przepaść - człowiek zaczyna drżeć, zaczyna mu się kręcić w głowie. Wystarczy świadomość przepaści i zaczynasz się trząść. Nikt nie patrzy w przepaść; od­wracamy głowę w innym kierunku, unikamy rzeczywistości. Ale rzeczywistość jest jak przepaść, ponieważ to ogromna pustka. To niezmierzone niebo bez granic. Budda mówi: durangama - „ot­wórz się na to, co jest poza". Nigdy nie zamykaj się w granicach, przekraczaj je. Twórz granice, jeśli są ci potrzebne, ale zawsze pamiętaj, żeby je przekraczać. Nie czyń sam siebie więźniem.

Budujemy wiele więzień: relacje z ludźmi, przekonania, reli­gie - to wszystko są więzienia. Jest tam wygodnie, ponieważ nie wieją silne wiatry. Czujemy się chronieni - aczkolwiek ochrona jest złudna, ponieważ w końcu przyjdzie śmierć i zabierze cię poza.

Zanim to się stanie, pójdź tam sam.

Oto pewna opowieść: umierał mnich zen. Był bardzo stary, miał dziewięćdziesiąt lat. Nagle otworzył oczy i spytał: „Gdzie moje buty?"

Uczeń odpowiedział: „Dokąd się wybierasz? Pomieszało ci się w głowie? Umierasz, a lekarz powiedział, że już nic się nie da zrobić; zostało ci kilka minut".

Ten rzekł: „Właśnie dlatego chcę moje buty. Pójdę na cmen­tarz sam, nie chcę zostać tam zaciągnięty. Sam tam pójdę i sam spotkam się ze śmiercią. Nie chcę być zaniesiony. Znasz mnie - nigdy na nikim nie polegałem. To byłoby okropne być zanie­sionym tam przez cztery osoby. Nie". Poszedł na cmentarz. I nie tylko to - sam wykopał swój grób, położył się w nim i umarł. Cóż za odwaga przyjmowania tego, co nieznane, cóż za odwaga bycia samodzielnym i przywitania tego, co jest poza! Śmierć zostaje przemieniona, nie jest już śmiercią.

Tak odważny człowiek nigdy nie umiera; to śmierć zostaje po­konana. Tak odważny człowiek wychodzi poza śmierć. Dla ko­goś, kto sam wychodzi poza, to, co tam jest, przestaje być śmier­cią. Staje się mile widziane. Jeśli się przywitasz, to coś przywita też ciebie; ono jest jak twoje echo.


Życie zawsze jest nieprzewidywalne


Ego otacza cię jak mur. Wmawia ci, że będzie cię chronić. To jego sposób uwodzenia. Powtarza: Jeśli mnie zabraknie, bę­dziesz bezbronny, podatny na ciosy, ryzyko jest zbyt wielkie. Po­zwól mi cię bronić, pozwól się otoczyć".

Owszem, ego daje pewną ochronę, ale ten mur jednocześ­nie cię więzi. Gdyby nie ta odrobina poczucia bezpieczeństwa, nikt nie zgodziłby się na cierpienia związane z istnieniem ego. Jakąś ochronę więc daje i możesz się dzięki temu obronić przez wrogiem, lecz z czasem zaczynasz bronić się również przed przy­jaciółmi.

To dokładnie tak, jakbyś zamykał drzwi domu, chowając się w obawie przed wrogiem. Później przychodzi przyjaciel, ale drzwi są zamknięte i on też nie może wejść. Jeśli zbyt mocno boisz się wrogów, nie dopuścisz również przyjaciół. A jeśli otwo­rzysz drzwi przyjacielowi, istnieje ryzyko, że wejdzie przez nie również wróg.

Człowiek musi się nad tym głęboko zastanowić; to jeden z poważniejszych dylematów w życiu. Bardzo niewielu ludzi ma odwagę, by podejść do niego właściwie, reszta staje się tchórza­mi, ukrywa się, marnuje.

Życie jest ryzykowne, w śmierci nie ma ryzyka. Umrzyj, a pozbędziesz się problemu - nikt cię nie zabije, ponieważ już jesteś martwy. Wejdź do grobu, a zakończysz wszystko! Nie ma cho­rób, nie ma gniewu, nie ma kłopotów - jesteś wolny od wszel­kich problemów.

To wtedy, kiedy żyjesz, jest mnóstwo kłopotów. Im pełniej człowiek żyje, tym więcej pojawia się problemów. Ale nie ma w tym nic złego, ponieważ zmagając się z problemami, walcząc z wyzwaniami, człowiek dojrzewa.


Ego to niedostrzegalny mur dokoła ciebie. Nie pozwala się ni­komu zbliżyć. Czujesz się chroniony, czujesz się bezpiecznie, ale ochrona ta jest podobna do śmierci. To jak roślina, która chowa się wewnątrz nasienia, boi się wykiełkować, bo kto wie, co ją cze­ka? Świat to loteria, a roślinka będzie delikatna, krucha... Za ścia­ną nasienia ukrywa się jak w celi; wszystko jest zabezpieczone.

Albo pomyśl o małym dziecku w łonie matki. Ma tam wszy­stko, każda jego potrzeba jest natychmiast spełniana. Nie ma złości, walki, nie ma przyszłości. Dziecko po prostu żyje błogo. Każda potrzeba spełniana jest przez matkę.

Ale czy chciałbyś na zawsze pozostać w łonie matki? Jest to tak bezpieczne. Jeśli mógłbyś wybrać - czy zostałbyś w łonie matki? To bardzo wygodne. Jakiż większy komfort można sobie wyobra­zić? Naukowcy mówią, że nie je­steśmy w stanie stworzyć niczego wygodniejszego. Zdaje się, że ło­no to ostateczny, największy komfort. Taka wygoda! Nie ma agresji, nie ma problemów, nie ma przymusu pracy. Czysta egzy­stencja. Wszystko dostarczane jest automatycznie - zwiększa się potrzeba i natychmiast zostaje zaspokojona. Nie ma nawet pro­blemu z oddychaniem - matka oddycha za dziecko. Nie ma pro­blemu z pokarmem - matka je za dziecko. Ale czy chciałbyś pozo­stać w łonie matki? Jest to wygodne, ale to nie życie. Życie jest za­wsze nieprzewidywalne. Życie jest gdzieś indziej, na zewnątrz.

Słowo „ekstaza" jest bardzo wymowne, z łaciny oznacza „wyjść ponad". Ekstaza oznacza wydostanie się z wszystkich skorup i zabezpieczeń, z ego, z wszelkich wygód, spoza wszy­stkich murów podobnych do śmierci. Być ekstatycznym ozna­cza być wolnym, poruszać się, być procesem, być podatnym, tak iż ulega się nawet najlżejszym podmuchom wiatru.

Gdy nasionko pęka i pojawia się ukryte w nim światło, gdy rodzi się dziecko i opuszcza łono, zostawia wygodę i udogodnie­nia, przenosi się do nieznanego świata - to jest ekstaza. Gdy pis­klę przełamuje skorupkę jajka i wzlatuje do nieba, to właśnie ekstaza.

Ego jest jak skorupka jajka; będziesz musiał się z niego wy­dostać. Bądź ekstatyczny! Wydostań się z zabezpieczeń, ze skorup, z pewności. Wtedy dosięgniesz rozległego świata, nie­zmierzonego, nieskończonego. Tylko wtedy będziesz żył w obfi­tości.

Ale strach cię paraliżuje. Dziecko, zanim przyjdzie na świat, zapewne nie może się zdecydować, czy tego chce czy nie. Być albo nie być? Pewnie robi krok naprzód i krok wstecz. Może dla­tego matki tak bardzo cierpią. Dziecko się waha, nie jest całko­wicie gotowe na ekstazę. Przeszłość ściąga je z powrotem, przy­szłość każe wyjść i dziecko jest w rozterce.

Jest to mur niezdecydowania, czepianie się przeszłości, ucze­pienie się ego. Czasami, bardzo rzadko, gdy jesteś naprawdę ży­wy i czujny, będziesz w stanie go zobaczyć. Zwykle jednak, po­mimo tego, że jest to bardzo widoczny mur, nie będziesz mógł go dostrzec. Człowiek może przeżyć całe życie bez uświado­mienia sobie, że żyje w celi, zamknięty z wszystkich stron, bez okien, w czymś co Leibnitz nazywał „monadą". Bez drzwi, bez okien, po prostu uwięziony wewnątrz - za przeźroczystą, szkla­ną ścianą.

Ego trzeba odrzucić. Człowiek musi zebrać odwagę i roz­trzaskać je o podłogę. Ludzie zwykle dokarmiają je, nie wie­dząc, że karmią swoje własne piekło.


Pani Cochrane stała obok trumny swego zmarłego męża. Obok stał ich syn. Żałobnicy, jeden po drugim, podchodzili z kondolencjami.

- Teraz nie czuje już bólu - powiedziała pani Croy. - Na co umarł?

- Biedak - odpowiedziała pani Cochrane. - Zmarł na rze-żączkę!

Inna kobieta spojrzała na ciało.

- Odszedł w pokoju - powiedziała. - Jego twarz wyraża spo­kój. Na co umarł?

- Umarł na rzeżączkę! - odpowiedziała wdowa. Nagle syn odciągnął matkę na bok.

- Mamo - powiedział. - To straszne, co mówisz o ojcu. Prze­cież on nie zmarł na rzeżączkę, tylko na biegunkę!

- Wiem! - powiedziała pani Cochrane. - Ale wolę, żeby myśleli, że ten dupek umarł jak playboy, a nie jak gówniarz.

Grali do samego końca.


Ego nie pozwala ci być prawdziwym, zmusza cię, abyś uda­wał. Ego jest kłamstwem, ale decyzja leży w twoich rękach. Pod­jęcie jej wymaga ogromnej odwagi, ponieważ wszystko, co w so­bie pielęgnowałeś do tej pory, zostanie zniszczone. Cała twoje przeszłość zostanie roztrzaskana. Ty zostaniesz zniszczony. Bę­dziesz istniał, ale nie będziesz tą samą osobą. Pojawi się w to­bie nowy byt - świeży, nieskażony przeszłością. Wtedy mur znik­nie, a ty będziesz widział nieograniczoną nieskończoność.

Staruszek, wchodząc do swego ulubionego baru, zauważył, że pracuje w nim nowa barmanka. W pierwszej chwili nie był zachwycony, ale w końcu powiedział, że jest najładniejszą dziew­czyną, jaką widzi już od dłuższego czasu.

Barmanka, zarozumiała istotka, odwróciła głowę i rzuciła cierpko: „Przykro mi, ale nie mogę się odwzajemnić podobnym komplementem".

A staruszek odpowiedział spokojnie: „Skarbeczku, nie mog­łaś postąpić tak jak ja? Nie mogłaś skłamać?"

Wszystkie nasze poprawne formy towarzyskie to nic innego jak wsparcie ego innych ludzi. To kłamstwa. Mówisz coś komuś, a on także odpowiada komplementem. Żadne z was nie mówi prawdy. Trwa gra: etykieta, formy, eleganckie pozy i maski.

Będziesz musiał zmierzyć się z murem. Z czasem staje się on tak gruby, że nic przez niego nie widać. Każdego dnia grubieje - więc nie zwlekaj. Jeśli poczu­jesz wokół siebie mur, reaguj natychmiast! Skacz przez nie­go! To wymaga jedynie podjęcia decyzji, niczego więcej. Prze­stań go wzmacniać. Jeśli tylko zobaczysz, że zaczynasz go pie­lęgnować, przestań. W przeciągu kilku dni zginie, ponieważ po­trzebuje twojego nieustannego wsparcia, potrzebuje karmienia piersią.


Najwyższa odwaga: bez początku, bez końca


Jest wiele strachów, ale generalnie to tylko różne odmiany jed­nego strachu, gałęzie tego samego drzewa. Drzewem tym jest śmierć. Możesz nie być świadomy, że twój lęk ma związek ze śmiercią, ale każdy strach ma z nią związek.

Strach jest tylko cieniem. Może nie być to dla ciebie oczy­wiste, kiedy boisz się zbankrutować, ale ty naprawdę boisz się żyć bez pieniędzy, boisz się być bardziej podatnym na śmierć. Ludzie trzymają pieniądze jako zabezpieczenie, chociaż dosko­nale wiedzą, że nic nie jest w stanie ochronić ich przed śmier­cią. Ale muszą coś robić. Przynajmniej są czymś zajęci; narzu­canie sobie zajęć to pewien rodzaj ucieczki od świadomości, rodzaj narkotyku.

Toteż obok alkoholików funkcjonują pracoholicy. Muszą być stale zajęci, nie mogą odłożyć pracy. Wakacje budzą w nich strach. Nie są w stanie siedzieć w spokoju. Mogą jednego ran­ka kilka razy czytać tę samą gazetę. Chcą być czymś zajęci, po­nieważ w ten sposób tworzą zasłonę między sobą a śmiercią. Ale jeśli dotrzemy do samego rdzenia tego problemu, okazuje się, że jedyny rodzaj strachu, jaki istnieje, to strach przed śmiercią. Bardzo ważne jest uświadomienie sobie, że wszystkie, naj­przeróżniejsze lęki, to tylko odgałęzienia, więc jeśli znasz ko­rzenie - możesz coś zrobić. Skoro śmierć jest podstawowym, fun­damentalnym lękiem, wtedy jedynie jedna rzecz może uczy­nić cię nieustraszonym: wewnę­trzne doświadczenie nieśmier­telnej świadomości. Nic innego! Nie pieniądze, nie władza, nie

prestiż - nic nie może być zabezpieczeniem przed śmiercią po­za głęboką medytacją, która wyjawia ci, że umrze twoje ciało i umysł, ale ty jesteś czymś ponad to. Twoja dusza, twoje wewnę­trzne źródło życia istniało przed tobą i będzie istnieć po tobie. Zmienia się, ewoluuje, ale nigdy nie zniknie. Od samego począt­ku, jeśli był jakiś początek, do samego końca, jeśli jest jakiś ko­niec, nigdy nie zniknie.

Egzystencja nie ma ani początku, ani końca. Zawsze była, tak samo jak ty. Mogły się zmieniać formy; zmieniały się nawet w tym życiu. Pierwszego dnia, gdy pojawiłeś się w łonie swojej matki, nie byłeś większy niż kropka pod znakiem zapytania. Gdyby pokazano ci fotografię, nie rozpoznałbyś siebie. A wła­ściwie istniałeś nawet wcześniej...

Dwoje ludzi spierało się, jak daleko są w stanie sięgnąć pa­mięcią, jak dużo są w stanie sobie przypomnieć. Jeden z nich

pamiętał swoje dzieciństwo około trzeciego roku życia. Drugi powiedział: „To nic nadzwyczajnego. Ja pamiętani dzień, w któ­rym mój ojciec i matka wybrali się na piknik. Gdy tam szliśmy, byłem w ojcu. Gdy wracaliśmy, byłem w matce!"

Czy rozpoznałbyś siebie z czasów, gdy byłeś w swoim ojcu? Można by pokazać ci zdjęcie; można by je powiększyć, ale nie rozpoznałbyś siebie. A przecież to ta sama forma życia, to sa­mo źródło życia, które w tej chwili pulsuje w tobie.

Każdego dnia się zmieniasz: gdy dopiero co się urodziłeś, gdy miałeś dzień... - nie byłbyś w stanie rozpoznać siebie z tamte­go okresu. Powiedziałbyś: „Mój Boże, to ja?" Wszystko się zmie­ni; zestarzejesz się, twoja młodość zniknie. Dzieciństwo minę­ło dawno temu, nadejdzie śmierć. Ale dotknie ona jedynie formy, nie esencji. A forma to to, co zmieniało się w tobie przez całe życie.

Twoja forma zmienia się w każdej chwili. A śmierć to nic więcej jak zmiana, decydująca zmiana, odrobinę poważniejsza zmiana, szybsza zmiana; od dzieciństwa do młodości - nie wiesz, kiedy odeszło dzieciństwo i przyszła młodość; od mło­dości do starości - wszystko dzieje się stopniowo. Nie zauwa­żasz, kiedy, którego dnia, w którym roku opuściła cię młodość. Zmiany następują stopniowo, powoli.

Śmierć jest kwantowym skokiem z jednego ciała, z jednej for­my w kolejną. Ale nie jest twoim końcem. Nigdy się nie naro­dziłeś i nigdy nie umrzesz. Zawsze tu jesteś. Formy pojawiają się i znikają, a rzeka życia płynie nadal. Dopóki tego nie doświad­czysz, strach przed śmiercią cię nie opuści. Jedynie medytacja, tylko medytacja może ci pomóc.

Mogę próbować was przekonywać, możecie czytać o tym w świętych pismach, ale to nie pomoże pokonać wątpliwości. Bę­dziecie myśleć: „Kto wie, oni mogą kłamać, mogli sami dać się oszukać. Mogła ich zwieść literatura, mogli ich zwieść nauczy­ciele". A dopóki pozostanie wątpliwość, pozostanie również strach.

To medytacja stawia cię twarzą w twarz z rzeczywistością. Gdy raz przekonasz się sam, czym jest życie, nigdy już nie będziesz przejmował się śmiercią.

Jesteś w stanie wychodzić poza... Leży to w twojej mocy i masz do tego prawo. Lecz będziesz musiał wykonać drobny wy­siłek przeniesienia się z umysłu do nie-umysłu.

Gdy rodzi się dziecko, myślimy, że jest to początek nowe­go życia. To nieprawda. Gdy umiera staruszek, myślisz, że to koniec jego życia. Nie. Życie to coś więcej niż narodziny i śmierć. Narodziny i śmierć nie są dwoma biegunami życia. Wie­le przełomowych chwil przydarza się w trakcie jego trwania, ale samo życie nie zaczyna się ani nie kończy; życie i wieczność są sobie równe. Jednak niełatwo jest zrozumieć, jak życie zmienia się w śmierć; jest bardzo trudno to sobie choćby wyobrazić.

Jest na świecie kilka rzeczy niewyobrażalnych. Należy do nich pojęcie tego, jak życie zmienia się w śmierć. Kiedy prze­staje być ono życiem, a staje się śmiercią? Gdzie przebiega gra­nica? Nie da się wykreślić granicy dla narodzenia, dla począt­ku życia: czy jest ono wtedy, gdy dziecko się rodzi, czy wtedy, gdy zostaje poczęte? Ale nawet przed tym jajeczko mamy, sper­ma taty były żywe; nie były martwe, bo z dwóch martwych rze­czy nie powstanie życie. Kiedy więc powstaje dziecko? Nauka nie jest w stanie zdecydować jednoznacznie. Nie ma takiego mo­mentu, ponieważ nawet jajeczka, które matka nosi w swoim ło­nie, są w niej od jej urodzenia...

Trzeba się pogodzić z tym: pół twojej istoty żyje w twojej mat­ce, zanim zostaniesz poczęty. Druga połowa jest w twoim ojcu - ona również musi być dostarczona żywa. Plemniki, opuszcza­jące ciało twojego ojca, są żywe. Ich życie nie trwa długo, tylko około dwóch godzin. W tym czasie muszą odnaleźć jajeczko mat­ki. Jeśli nie spotkają się w cią­gu tych dwóch godzin, jeśli bę­dą włóczyć się to tu, to tam...

To całkowicie pewne, że każ­dy plemnik ma charakterysty­czną dla siebie osobowość. Kilka jest leniwych; gdy reszta gna w stronę jajeczka, one przechadzają się z wolna. W ten sposób nigdy nie dojdą do celu, ale co mogą na to poradzić? Ich cechy pojawiają się wraz z narodzinami: nie potrafią biec, już raczej umrą; nie są nawet świadome tego, co się stanie.

Ale kilka z nich to olimpijczycy, natychmiast zaczynają sprint. Trwa ogromna rywalizacja, setki pędzących do jajeczka plemni­ków... Łono matki mieści ograniczoną liczbę komórek i każde­go miesiąca uwalnia jedną. Właśnie dlatego kobieta ma men­struację; każdego miesiąca uwalniane jest jedno jajeczko. Więc tylko jednemu z grupy miliona uda się osiągnąć cel... To napraw­dę poważny problem filozoficzny! O wszystkim decyduje biolo­gia. To ona sprawia, że z tak wielu milionów ludzi, tylko jeden może się narodzić. Kim byli ci, którzy nie dostali się do jajeczka matki? Był to jeden z argumentów hinduskich mędrców, panditów, szankaraczarja, przeciw regulacji narodzin.

Indie są sprytne, jeśli chodzi o argumentację. Papież ciągle wypowiada się przeciw regulacji narodzin, a nie ma żadnych ar­gumentów. Jego hinduski odpowiednik wymyślił przynajmniej kilka sensownych. Jeden z nich jest taki, że zaprzestanie płodze­nia dzieci nie ma sensu. Jaka różnica - dwójka czy trójka? Rabindranath Tagore był trzynastym dzieckiem w rodzinie; nie byłoby go, gdyby praktykowano antykoncepcję.

Argument wydaje się być przekonujący, ponieważ kontrola na­rodzin oznacza zatrzymanie się na dwójce, maksymalnie trójce dzieci: nie ryzykuj, jedno może umrzeć lub coś innego złego mo­że się przydarzyć. Możesz spłodzić dwójkę dzieci, które mają za­stąpić ciebie i twoją żonę, więc nie ma przyrostu naturalnego; ale Rabindranath był trzynastym dzieckiem swoich rodziców -jeśli poprzestaliby na dwanaściorgu, wtedy i tak przegapiłby pociąg. A ilu takich Rabindranathów przegapia swój pociąg?

Rozmawiałem z jednym z szankaraczarjów. Powiedziałem „Słusznie. Zgadzam się z tym argumentem: żal byłoby Rabindranatha Tagore. Ale ja wolałbym to. Jeśli cały kraj może dzię­ki kontroli narodzin żyć w pokoju, może mieć wystarczająco du­żo pożywienia, wystarczająco dużo ubrań, może zaspokoić swoje podstawowe potrzeby, wtedy myślę, że warto. Jestem gotów stracić jednego Rabindranatha Tagore, to nic wielkiego. Musisz dostrzec proporcje: miliony ludzi umierających i głodujących po to, aby narodził się jeden Tagore? Czy każde małżeństwo po­winno dojść do trzynastki? A co z czternastym dzieckiem? Co z piętnastym?"

Mamy do czynienia z ogromnymi liczbami. W każdym akcie seksualnym mężczyzna uwalnia miliony plemników. Nie za każ­dym razem, gdy człowiek uprawia miłość, zostaje poczęte dziec­ko - miliony ludzi po prostu znikają. Nigdy się nie dowiemy, ilu wśród nich było laureatów nagrody Nobla, ilu prezydentów, premierów... Musieli tam być różni ludzie.

Oto moje obliczenia: od czternastego do czterdziestego dru­giego roku życia przeciętny mężczyzna uwalnia tyle plemników, ile liczy ludzka populacja na Ziemi. Jeden mężczyzna może za­ludnić całą planetę, przeludnić ją! Zresztą już jest przeludniona. Wszyscy ci ludzie byliby wyjątkowymi indywidualnościami, nie ma­jącymi ze sobą nic wspólnego poza człowieczeństwem.


Nie, życie nie zaczyna się tam. Ono zaczyna się dużo wcześ­niej. Dla ciebie jest to jedynie przypuszczenie, dla mnie zaś to do­świadczenie. Życie zaczyna się w momencie śmierci w poprzednim życiu. Gdy umrzesz, jeden rozdział twojego życia - chociaż ludzie myślą, że było to całe twoje życie - zostaje zamknięty. Był to tyl­ko rozdział w książce z nieskończoną ilością rozdziałów. Zamy­ka się jeden rozdział, ale nie zamyka się książka. Po prostu prze­wróć kartkę, a zacznie się kolejny.

Umierając, człowiek zaczyna wyobrażać sobie kolejne życie. To coś, o czym wiemy, ponieważ dzieje się tak, zanim rozdział całkowicie się zamknie. Raz na jakiś czas jakiś człowiek powra­ca z ostatecznego punktu. Na przykład tonie i w jakiś sposób zo­staje odratowany. Prawie zapada w śpiączkę; trzeba wypompo­wać z niego wodę, zrobić sztuczne oddychanie i w jakiś sposób człowiek zostaje odratowany. Był na krawędzi zamknięcia roz­działu. Tacy ludzie mówią później bardzo ciekawe rzeczy.

Jedną jest to, że w ostatniej chwili, gdy czuli, że umierają, że wszystko jest skończone, całe ich życie w jednym momencie przelatywało im przed oczami - od chwili urodzin do chwili śmierci. W ułamku sekundy widzieli wszystko, co im się przy­darzyło, wszystko, co zapamiętali, i to, czego nie mogli sobie wcześniej przypomnieć; wiele rzeczy, z których nawet nie zda­wali sobie sprawy, których nie byli świadomi. Cały obraz z pa­mięci przesuwa się szybko, w mgnieniu oka; musi to trwać uła­mek sekundy, ponieważ człowiek umiera, nie ma czasu na oglądanie pełnometrażowego filmu.

Zresztą nawet jeśli obejrzysz cały pełnometrażowy film, nie będziesz w stanie opowiedzieć historii życia człowieka z naj­drobniejszymi, mało istotnymi szczegółami. A w takiej chwili wszystko przesuwa się przed oczami. Zanim zaniknie się jego roz­dział, człowiek odzyskuje wszystkie swoje doświadczenia, niespełnione pragnienia, oczekiwania, rozczarowania, frustracje, cier­pienia, radości - wszystko.

Budda nazywa to tanha. Dosłownie oznacza to pożądanie, ale metaforycznie chodzi o całe życie związane z pożądaniem. Wszystko to - frustracje, spełnienia, rozczarowania, sukcesy, po­rażki - dotyczy obszaru, który można nazwać pożądaniem.

Umierający człowiek, zanim uda się dalej, musi zobaczyć to wszystko, aby sobie to przypomnieć, ponieważ ciało odchodzi - ten umysł i mózg nie będą już dłużej do niego należeć - ale pragnienia jego umysłu przylgną do jego duszy i zadecydują o przyszłym życiu. Cokolwiek pozostało niespełnione, stanie się celem, do którego będzie zmierzał.

Twoje życie zaczyna się na długo przed tym, zanim się uro­dzisz, zanim twoja matka zajdzie w ciążę - pod koniec twoje­go poprzedniego życia. Ten koniec jest początkiem tego życia. Jeden rozdział się zamyka, drugi otwiera. To, jakie będzie two­je nowe życie, zależy w dziewięćdziesięciu dziewięciu procen­tach od ostatniego momentu śmierci. Wszystko zależy od te­go, co zabrałeś, od tego, co przyniesiesz ze sobą jako nasienie. Staniesz się drzewem, będziesz dawać owoce, kwiaty, czy cze­ka cię inny los. W nasionku nie da się tego dostrzec, ale ono ma już plan.

Możliwe, że pewnego dnia nauka będzie w stanie odczytać, co przynosi ze sobą to nasionko: jakie gałęzie będzie mieć drze­wo, jak długo będzie żyło, co się z nim stanie. Plan istnieje, tyl­ko my jeszcze nie znamy jego języka. Wszystko, co się wydarzy, jest już potencjalnie obecne.

To, co robisz w chwili śmierci, warunkuje, jakie będą two­je narodziny. Większość ludzi umiera w kurczowym napięciu. Nie chcą umrzeć, można zrozumieć dlaczego. Z tym że w chwili śmierci zdają sobie sprawę, że wcale nie żyli. Życie zwyczajnie przeminęło jak sen i nadeszła śmierć. Teraz nie ma już wię­cej czasu, by żyć - śmierć puka do drzwi. Gdy był czas, ty ro­biłeś tysiąc głupich rzeczy, raczej marnując go niż żyjąc.

Pytałem często ludzi, zajętych grą w karty, w szachy: „Cze­mu to robicie?" Odpowiadali: „Zabijamy czas". Od dzieciń­stwa byłem przeciwnikiem wy­rażenia „zabijać czas". Mój dziadek świetnie grał w szachy, a ja pytałem go: „Starzejesz się i wciąż zabijasz czas. Nie wi­dzisz, że tak naprawdę to on zabija ciebie? Powtarzasz ciągle, że to ty zabijasz czas. Nie wiesz nawet, gdzie on jest. Chwyć go i pokaż mi".

Wszystkie te wyrażenia, że czas jest „ulotny", „krótki", „prze­mijający", są tylko formą pocieszenia. Tak naprawdę to ty zni­kasz - w każdej chwili spływasz w dół. Wydaje ci się, że to czas upływa, tak jakbyś ty miał zostać, a czas odejść! Czas jest na swoim miejscu; nie mija. Zegarki i zegary to wymysł człowieka. Mierzą upływ czasu, choć on wcale nie upływa.

W Indiach, w Pandżabie, gdybyś tam pojechał, nigdy niko­go nie pytaj: „Która jest godzina?" Gdyby akurat była dwuna­sta, zostaniesz tak pobity, że będzie to cud, jeśli przeżyjesz. Wszystko to ma swój filozoficzny powód - ale gdy filozofia do­staje się w ręce głupca, takie właśnie są skutki.

Nanak, założyciel sikhizmu, mówił, że moment samadhi, oświecenia, jest jak spotkanie dwóch wskazówek zegara na go­dzinie dwunastej; przestają być dwiema wskazówkami. Dał po prostu przykład tego, że w chwili samadhi dwoistość twojej isto­ty znika i stajesz się jednością. To samo dzieje się w chwili śmier­ci: dwie oddzielnie poruszające się wskazówki zatrzymują się, stają się jedną. Stajesz się jednością z egzystencją.

W Pandżabie godzina dwunasta stała się symbolem śmier­ci. Jeśli spytasz jakiegoś sardardżi:*


* Tytułem tym sikhowie określają szczególnie szanowanych wyznawców swojej reli­gii; sardar znaczy lider, przewodnik; końcówka -dżi oznacza wyróżnienie i można ją po­równać do tytułu „wielmożny" (przyp. tłum.).


Która jest godzina?", a bę­dzie dwunasta, on zwyczajnie zacznie cię bić, bo pomyśli, że drażnisz go i przeklinasz śmiercią. O kimś, kto ma zmęczoną twarz, wygląda na smutnego, udręczonego, w Pandżabie mówi się: „Na jego twarzy jest godzina dwunasta". Widziałem sarda-rów zmieniających godzinę: gdy zbliżała się dwunasta, szybko przesuwali wskazówki o pięć minut do przodu. Nie tolerują ich na dwunastej; własny zega­rek ich oszukuje. Dwunasta przypomina im o smutku, przygnębieniu, śmierci; całkowicie zapomnieli o tym rozumieniu samadhi, które przedstawił im Nanak.

Gdy człowiek umiera, gdy wybija jego godzina dwunasta, usiłuje chwytać się życia. Przez całe życie myślał, że czas upły­wa; teraz czuje, że to on odchodzi, że to on uleciał. Żadne kur­czowe trzymanie nie może pomóc. Staje się nieszczęśliwy, smu­tek robi się nie do zniesienia. Większość ludzi przed śmiercią zapada w stan nieświadomości, w śpiączkę. Tracą możliwość przypomnienia sobie swojego życia.

Jeśli w chwili śmierci nie usiłujesz za wszelką cenę przytrzy­mać się życia, jeśli nawet przez moment nie pożądasz gorączko­wo, by pozostać żywym, umrzesz świadomie, ponieważ natura nie ma potrzeby wprowadzać cię w stan nieświadomości, w śpią­czkę. Umrzesz czujny, przypomnisz sobie całą swoją przeszłość. Dostrzeżesz, że to, co robiłeś, było po prostu głupie.


Jeśli potrzeby zostały spełnione - co zyskałeś? Jeśli potrze­by nie zostały zaspokojone i cierpiałeś -pytasz, co zyskałbyś, gdy­byś je zaspokoił. To gra, w której zawsze przegrywasz. To, czy zwyciężysz, czy nie, jest bez znaczenia.

Twoje przyjemności były niczym, były jak znaki pisane na wo­dzie, a twój ból został wykuty w granicie. Znosiłeś tyle bólu dla tych znaków na wodzie. Przez całe życie cierpiałeś dla tych ma­łych radości, które z tej perspektywy, z tego pułapu, z którego widzisz całą dolinę swojego życia, zdają się nie większe niż za­bawki. Sukcesy okazały się porażkami. Porażki, oczywiście, tak­że były porażkami. Pragnienie doznawania przyjemności oka­zało się niczym innym jak tylko nagrodą za ból.

Twoja euforia była jedynie wytworem wyobraźni. Masz pu­ste ręce. Życie było błędnym kołem: wciąż się w nim porusza­łeś w koło i w koło, i w koło. Donikąd nie dojechałeś, ponieważ poruszając się w kółko, nie można donikąd dotrzeć. Środek za­wsze pozostaje w tej samej odległości, w którymkolwiek pun­kcie na okręgu się znajdujesz.

Przychodziły sukcesy, następowały porażki; zdarzały się przy­jemność i ból; był smutek i radość. Ale wszystko toczyło się na obwodzie okręgu, a centrum zawsze pozostawało jednakowo da­lekie. Gdy trwałeś w tym, trudno było to zobaczyć - byłeś zbyt zaangażowany, zbyt mocno uczestniczyłeś. A teraz wszystko na­gle wyśliznęło się rąk - pozostałeś pusty.

Kahlil Gibran bardzo trafnie opisał to w swoim wspaniałym utworze Prorok. Almustafa, prorok, przybiegł do ludzi pracu­jących na farmie, aby się pożegnać, gdyż przypłynął jego statek. Nadszedł czas rozstania... Poszedł, aby powspominać, co się wydarzyło w czasie jego pobytu wśród nich. Almustafa mówi, że jest niczym rzeka, która w końcu musi wpaść do oceanu. Za­nim to się stanie, spojrzy wstecz, na miejsca, które mijała po drodze - na dżunglę, na góry, na ludzi. Była to długa podróż, tysiąc mil, a teraz, w jednej chwili, rzeka rozpłynie się w oceanie.

Jednak to spojrzenie wstecz możliwe jest tylko wtedy, gdy nie trzymasz się przeszłości. Jeżeli bardzo boisz się ją utracić, wte­dy nie masz czasu obserwować, patrzeć. A ten czas to tylko uła­mek sekundy. Jeśli człowiek umiera w pełni świadomy, widząc wszystko, co napotykał po drodze, widząc własną głupotę - au­tomatycznie rodzi się z umiejętnością oceny, z inteligencją, z od­wagą. Nie jest to coś, co musiałby dopiero zdobywać.

Ludzie mówią mi: „Byłeś bystry, odważny, inteligentny już jako dziecko; ja nigdy nie miałem takiej śmiałości, nawet teraz..." Powodem jest to, że w poprzednim życiu umarłem inaczej niż ty. To ogromna różnica, ponieważ w jaki sposób umrzesz, w ta­ki sam się narodzisz. Jedną stroną monety jest twoja śmierć, a drugą - narodziny. Jeśli po jednej stronie monety były niepe­wność, smutek, udręczenie, pożądanie, to po jej drugiej stronie nie możesz się spodziewać bystrości, inteligencji, odwagi, jasno­ści, świadomości.

Choć jest to proste, trudno to wytłumaczyć, bo nie zrobiłem w tym życiu nic, aby być odważnym, bystrym czy inteligentnym. I nigdy nie postrzegałem siebie w takich kategoriach. Dopiero z czasem powoli uświadamiałem sobie, jak niemądrzy są lu­dzie. Była to późniejsza refleksja; na początku nie zdawałem so­bie sprawy z tego, że jestem odważny. Wydawało mi się, że wszyscy są tacy.

Gdy zacząłem dorastać, uświadomiłem sobie, jakie było mo­je poprzednie życie i śmierć, i przypomniałem sobie, z jaką łat­wością umarłem - nie tylko łatwo, ale i bez lęku. Bardziej inte­resowało mnie to, co nieznane przede mną, niż znane, które już widziałem. Nigdy nie patrzyłem wstecz. Szedłem przez życie, nie oglądając się do tyłu. Nie miałoby to sensu. Nie można zawrócić, więc po co tracić czas? Zawsze patrzę w przód. Nawet w chwili śmierci patrzyłem w przód - i to uświadomiło mi, dla­czego nie miałem hamulców, które powstrzymywały innych lu­dzi od pewnych działań.

Hamulce te są efektem strachu przed nieznanym. Trzymasz się przeszłości i boisz się iść w nieznane. Trzymasz się znanego, tego, co oswojone. Może być to bolesne i brzydkie, ale przynaj­mniej to znasz. Łączy was specyficzny rodzaj symbiozy.

Będziesz zaskoczony, ale widziałem to u tysięcy ludzi: trzy­mają się kurczowo swojego smutku z bardzo prostego powodu - łączy ich ze smutkiem pewien rodzaj symbiozy. Żyli w niej tak długo, że przerwanie jej byłoby prawie jak rozwód.

Taka sama sytuacja jest z małżeństwem i rozwodem. Męż­czyzna przynajmniej dwanaście razy na dobę myśli o rozwo­dzie; kobieta również - ale oboje dają sobie jakoś radę, żyją ze sobą z tej prostej przyczyny, że oboje boją się nieznanego. Ten mężczyzna jest zły; to prawda, ale jak byłoby z innym? Może się okazać jeszcze gorszy. Już się przyzwyczaiłaś do niegodziwości tego mężczyzny, do braku miłości i jesteś w stanie to tolerować. Robisz to od dawna, uod­porniłaś się. Nie wiesz, jak byłoby z nowym facetem; musiała­byś zacząć od samego początku...

Więc ludzie trzymają się tego, co znają.

Patrz na ludzi w chwili śmierci. Ich cierpienie nie jest spo­wodowane śmiercią. Śmierć nie ma w sobie bólu, jest bezbolesna. Jest przyjemna jak głęboki sen. Czy uważasz, że głęboki sen to coś bolesnego? Ale oni nie martwią się śmiercią, snem, przy­jemnością; boją się, bo znane wymyka im się z rąk. Strach ozna­cza tylko jedno: utratę znanego i wkroczenie w nieznane.


Odwaga to przeciwieństwo strachu. Zawsze bądź gotów po­rzucić znane - to więcej niż tylko chcieć porzucić - nie czekaj, aż dojrzeje. Po prostu zmień to na nowe... Jego nowość, świe­żość są tak nęcące. Tak przejawia się odwaga.

Strach przed śmiercią to zdecydowanie największy strach i działa najbardziej destrukcyjnie na twoją odwagę. Jest na to jednak rada. Nie możesz, co prawda, wrócić do swojej poprze­dniej śmierci, ale możesz zacząć robić coś innego: bądź zawsze i we wszystkim gotów wyzbyć się znanego na rzecz nieznanego. Jest lepsze, nawet jeśli prowadzi do czegoś gorszego niż znane - to nie ma znaczenia. Liczy się zamiana znanego na nieznane, twoja gotowość do tej zmiany. Jest to bardzo cenne. Staraj się postępować tak jak najczęściej. To przygotuje cię do śmierci. Kiedy przychodzi śmierć, nie zdo­łasz nagle zdecydować: „Wybieram ją, a porzucam życie". Ta­kich decyzji nie podejmuje się znienacka.

Musisz się posuwać krok za krokiem, przygotowywać stop­niowo. A gdy oswoisz się z pięknem nieznanego, wówczas za­czniesz tworzyć w sobie nową jakość. Ona jest już w tobie, tyl­ko nigdy nie była aktywna. Zanim nadejdzie śmierć, przechodź ze znanego w nieznane. Zawsze pamiętaj, że nowe jest lepsze niż stare.

Mówi się: all that isoldis not gold - nie wszystko, co stare, jest złotem. Ja mówię, nawet gdyby było, zapomnij o nim. Wy­bieraj nowe - złote czy nie złote, to nie ma znaczenia. To, co się liczy, to twój wybór: żeby się uczyć, doświadczać, wchodzić w ciemność. Powoli twoja odwaga zacznie funkcjonować.

Ze strachem wiąże się tchórzliwość, nijakość i tępota umys­łu. Wszystko to występuje razem i wspiera się nawzajem. Z odwagą przychodzi przenikliwość, inteligencja, otwartość, bez­stronny umysł, zdolność do nauki. Wszystko to jest także ze so­bą połączone.

Zacznij od prostego ćwiczenia: zawsze pamiętaj, by - gdy tyl­ko masz możliwość -wybierać nieznane, ryzykowne, niebezpie­czne, niepewne, a nigdy nie stracisz.

Tylko wtedy śmierć może stać się odkrywczym doświadcze­niem i dać ci wgląd w twoje nowe narodziny; a nie tylko wgląd, ale także wybór. Świadomie możesz wybrać sobie matkę i ojca. Zwykle jest to nieświadome, przypadkowe. Ale człowiek świa­domie umierający, rodzi się świadomy.

Po moich narodzinach przez trzy dni nie ssałem mleka. Wszys­cy się martwili. Lekarze się niepokoili, czy w ogóle przeżyję, sko­ro odmawiam picia pokarmu. Nie mieli pojęcia o moich trud­nościach, o problemach, jakie dla mnie stwarzali. Próbowali mnie zmusić i nie było możliwości, żebym ja coś im wytłumaczył albo żeby sami zrozumieli. W poprzednim życiu, zanim umar­łem, pościłem. Chciałem dokończyć dwudziestojednodniowy post, ale trzy dni przed ukończeniem go zostałem zamordowa­ny. Te trzy dni pozostały w mojej świadomości nawet po pono­wnym urodzeniu. Musiałem dokończyć post. Jestem bardzo uparty! Zwykle ludzie nie przenoszą spraw z jednego życia do drugiego; gdy rozdział zostaje zamknięty, sprawy się urywają. Przez trzy dni nikt nie był w stanie włożyć nic w moje usta; po prostu odrzucałem to, ale po trzech dniach wszystko wróciło do normy i cała rodzina była bardzo zdziwiona. Dopytywali się le­karza: „Dlaczego odmawiał jedzenia przez trzy dni? Nie był przecież chory. I dlaczego po trzech dniach wszystko się uregu­lowało?" Pozostało to dla nich tajemnicą.

Nie chcę zbyt wiele o tym opowiadać, ponieważ dla was są to czyste hipotezy, a ja nie jestem w stanie udowodnić ich naukowo. Nie chce zaś budować w was żadnych przekonań, wie­rzeń. Odrzucajcie wszystko, co mogłoby stworzyć taki system w waszych umysłach. Kochacie mnie, ufacie mi, więc cokolwiek powiem, uwierzycie w to. Ale nalegam po raz kolejny, żeby­ście wszystko to, co nie opiera się na waszym doświadczeniu, akceptowali tylko hipotetycznie. Nie przyjmujcie tego za włas­ne opinie.

Jeśli czasem daję taki przykład, wynika to z czystej konieczno­ści, ponieważ ludzie pytają: „Jak ci się udało być tak odważnym i zdecydowanym w dzieciństwie?" Nic nie zrobiłem. Po prostu kontynuowałem to, co zacząłem w poprzednim życiu.

Odwaga pojawi się. Zacznij od prostej zasady: nigdy nie przegap nieznanego. Zawsze wybieraj to, co nieznane, i idź do przodu. Nawet jeśli cierpisz, warto - zawsze w końcu obróci się to na dobre. Dzięki temu stajesz się dojrzalszy, doroślejszy, in­teligentniejszy.


Rozdział szósty


W poszukiwaniu odwagi


Techniki medytacyjne oraz odpowiedzi na pytania


Każdy odczuwa lęk - i powinien odczuwać. Życie jest takie, że powinien. Ludzie, którzy pokonali swoje lęki, nie osiągnęli te­go przez stanie się śmiałkami - śmiałek jedynie blokuje strach; nie znaczy to, że go nie odczuwa. Przestać odczuwać strach znaczy zaakceptować swoje lęki. Nie jest to kwestia brawury. To po prostu umiejętność spojrzenia na realia życia i dostrze­żenia, że lęki te są naturalne. Trzeba się na nie zgodzić.


Czy poczucie strachu i poczucie winy są tym samym?


Strach i wina nie są tym samym. Jeśli zaakceptujesz swoje lęki, poczujesz się wolny. Natomiast strach zduszony, odrzucony, przeklęty przez ciebie, wywołuje poczucie winy. Jeżeli zrozu­miesz, że strach jest elementem każdej sytuacji... Jest on czę­ściowo obecny w każdej sytuacji. Człowiek jest częścią, maleń­ką, drobniutką cząsteczką, a cała reszta to ogromny ocean. Sama myśl o tym wywołuje drżenie: „Mogę się zagubić, zatrze się moja indywidualność". To strach przed śmiercią. Wszystkie lęki, tak naprawdę, dotyczą śmierci. Strach przed śmiercią jest strachem przed unicestwieniem.

To naturalne, że człowiek drży, boi się. Jeżeli zgodzisz się na to, jeśli pojmiesz, że życie jest właśnie takie, jeśli całkowi­cie to zaakceptujesz, drżenie natychmiast ustąpi. A strach? Energia, która zamieniała się w strach, rozpręży się i zamie­ni w wolność. Wtedy pojmiesz, że nawet jeśli kropla zniknie w oceanie, to przecież będzie tam nadal; stanie się oceanem. Wtedy także śmierć staje się nirwaną i już nie boisz się uni­cestwienia. Dzięki temu zaczynasz pojmować słowa Jezusa: „Kto by się starał życie swe zachować, utraci je. A kto je za­traci, uchowa je".

Jedyną drogą, by wznieść się ponad śmierć, jest akceptacja śmierci. Wtedy ona znika. Jedyną drogą, by nie czuć strachu, jest akceptacja strachu. Wtedy energia znajduje ujście i staje się wolnością. Ale jeśli ją potępisz, zagłuszysz, jeśli ukryjesz fakt, że się boisz -jeśli uzbroisz się, chronisz siebie, jesteś nastawio­ny defensywnie - pojawia się poczucie winy.

Wszystko to, co usiłujesz zagłuszyć, co jest zabronione, co nie pozostaje w zgodzie z naturą, rodzi w tobie poczucie winy. Wy­rzucasz sobie, że okłamujesz innych i samego siebie. Ten brak prawdziwości rodzi poczucie winy.

Pytasz, czy odczuwanie lęku jest tym samym, co poczucie wi­ny. Nie. Lęk może nim być, ale nie musi. To zależy, co zrobisz z lękiem. Jeśli postąpisz niewłaściwie, przejdzie w poczucie wi­ny. Jeśli jednak zaakceptujesz fakt, że się boisz, i nie będziesz

starać się niczego z tym robić dalej - to nie będzie miał innej możliwości: stanie się wolnością, stanie się odwagą!

Nie mów sobie, że jesteś okropny, zły, grzeszny. Nie potę­piaj siebie. Jesteś tym, kim jesteś. Nie myśl, że jesteś winien, nie czuj się za to winnym. Jeżeli coś jest źle, nie znaczy, że TY je­steś zły. Może źle postąpiłeś, ale to nie znaczy, że jesteś z tego powodu złym człowiekiem. Pewne czyny mogą być złe, ale isto­ta człowieka jest zawsze dobra.


Zauważyłem, że wciąż usiłuję udowadniać innym, że jestem ważny i mam władzę. Zastanawiałem się nad przyczyną tego i wydaje mi się, że powoduje mną strach.


Ego jest zawsze dzieckiem strachu. Osoba nie odczuwająca stra­chu nie ma ego. Jest on bowiem tarczą obronną, zbroją. Boisz się i z tego powodu sprawiasz wrażenie, że jesteś tym lub tam­tym, jesteś taki albo inny. Nikt więc się nie ośmieli... obawiają się. To jest ogólnie rzecz biorąc strach. - Świetnie! Przyjrzałeś się temu dogłębnie i wnikliwie. I kiedy dostrzegłeś podstawo­wą tego przyczynę, wszystko nagle stało się jasne. Inni usiłują zwalczać ego. Rzecz w tym, iż ego nie jest rzeczywistym proble­mem. Walczą z symptomem, nie z chorobą. Prawdziwą Choro­bą jest strach. Możesz usiłować zwalczyć ego, ale nie osiągniesz celu. Ego nie jest jakimś rzeczywistym wrogiem, jest fikcją. Na­wet jeżeli wygrasz, to przecież nie wygrasz niczego. Nie możesz wygrać, bo pokonać można tylko rzeczywistego wroga. Wróg fik­cyjny nie istnieje, jest jedynie fasadą. To tak, jakbyś miał pasku­dną ranę i przykrył ją jakąś ozdobą.

Pewnego razu przebywałem w domu gwiazdora filmowego. Zaprosił on wiele osób na spotkanie ze mną. Jednym z gości była pewna aktorka, która miała na ręku piękny zegarek z szero­ką bransoletą. Jakiś mężczyzna siedzący obok niej zaczął go podziwiać, co wywołało u niej zakłopotanie. Obserwowałem całą scenkę z pewnego oddalenia. Mężczyzna zaczął nalegać, że­by zdjęła zegarek, ona nie chciała. Ten jednak nie ustępował, w końcu więc uległa. I wtedy zobaczyłem, o co jej chodziło. Na przegubie miała duży biały ślad, bliznę po trądzie. Ukrywała ją pod bransoletą. A teraz nagle wszystko się wydało - oblał ją pot, ogarnęło zdenerwowanie...

Takie właśnie jest ego. Tkwi w tobie strach, ale go nie oka­zujesz, bo jeśli pokażesz, że się boisz, wiele osób będzie chcia­ło to wykorzystać. Kiedy dowiedzą się, że jesteś przerażony, przyłożą ci jeszcze mocniej. Będzie ich cieszyć, że cię upokarza­ją, że ktoś jest słabszy od nich. Ludzie lubią korzystać z okazji, żeby kogoś takiego kopnąć...

Każdy więc, kto boi się czegoś, w głębi siebie wytwarza wo­kół tego lęku wielkie ego i coraz bardziej nadyma ten balon, czyniąc go coraz większym. Adolf Hitler czy Idi Amin* z Ugan­dy


* Były bokser wagi ciężkiej, samozwańczy dyktator Ugandy, twórca represyjnego sy­stemu władzy w latach 70., odpowiedzialny za śmierć - wg różnych szacunków - od 150 do 600 tyś. osób. Po obaleniu go w 1979 roku i ucieczce z kraju przebywał w Arabii Sau­dyjskiej, gdzie zmarł w 2003 roku (przyp. wyd. pol.)


- takie osobowości stają się ogromnie nadęte. A następnie wywołują strach u innych. Każdy, kto usiłuje przestraszyć in­nych, doskonale wie, że sam odczuwa wielki lęk, bo jeśli nie -to po co to wszystko? Jaki miałoby to sens? Kto zawracałby so­bie głowę tym, żeby cię straszyć, jeśli sam nie miałby własnych lęków?

Ludzie przepełnieni strachem robią wszystko, by inni też się bali, bo wtedy czują się bezpieczniej. Wiedzą, że nie będziesz starał się ich dotknąć, przekroczyć granic, które wyznaczyli.

Przyjrzałeś się temu - znasz przyczynę. Nie próbuj zwalczać ego. Raczej obserwuj swoje lęki i staraj sieje zaakceptować. Są naturalne, należą do życia. Nie ma powodu tego ukrywać, nie ma powodu ich negować. Wszystkich ludzi przepełnia strach. Stanowi on element człowieczeństwa. Zgódź się na to, a w tej samej chwili zniknie twoje ego. Nie będzie ci już potrzebne.

Zwalczanie ego nie pomoże; akceptacja lęku - poskutkuje na­tychmiast. Zrozumiesz, że skoro jesteśmy tak maleńcy w tak ogromnym wszechświecie, to nasz lęk jest czymś oczywistym. W każdej chwili możemy zniknąć, coś pójdzie źle - i znikniemy. Jakże można się tego nie bać? Kiedy to zaakceptujesz, strach bę­dzie stopniowo ustępował, bo nie będzie miał żadnego sensu. Po­godziłeś się z tym - a w pakiecie promocyjnym dostałeś odwa­gę; tak to właśnie działa!

Nie twórz więc struktury, za którą się schowasz. Jeśli nie bę­dziesz usiłował tego uniknąć, przejdzie to po prostu samo. Nie znaczy to, że nie będziesz odczuwać lęku. Mówię jedynie, że nie będziesz się go obawiał. Lęk się pojawi, ale ty nie będziesz się go obawiał. Rozumiesz? Obawiać się znaczy być przeciwko swoim lękom - nie chcieć, żeby się pojawiały. A one cię nachodzą...

Kiedy je zaakceptujesz... Drzewa są zielone, ludzie są pełni lęków. I co z tym zrobić? Drzewa niczego nie udają. Wszyscy je­steśmy śmiertelni. Strach jest cieniem śmierci. Pogódź się z tym!


Kiedy przebywam sam, czuję, że byłbym w stanie rozluźnić się, polubić ludzi, ale gdy tylko znajduję się w towarzystwie, natychmiast znów się zamykam.


Trudno kochać rzeczywistych ludzi, bo nie spełniają naszych oczekiwań. Prawdziwy człowiek nie ma takiego zamiaru. Nie po to żyje, żeby spełniać czyjeś oczekiwania. Ma własne życie do spełnienia. I zawsze, gdy wykona jakiś ruch, który jest ci nie na rękę, albo nie współodczuwa z tobą emocji, twojego jestestwa - sprawy się komplikują.

Łatwo myśleć o miłości, dużo trudniej jest kochać. Łatwo ko­chać cały świat. Najtrudniej jest pokochać człowieka. Bardzo łat­wo kochać Boga czy ludzkość. Prawdziwy problem pojawia się w chwili, gdy spotykasz i poznajesz rzeczywistego człowieka. A poznać go znaczy podjąć wielkie wyzwanie.

On nie ma zamiaru być twoim niewolnikiem. Ani ty -jego. Tu właśnie pojawia się problem. Gdyby jedno z was chciało zo­stać niewolnikiem, problem by się rozwiązał. Ale on pozostaje, ponieważ nikt nie żyje po to, żeby odgrywać rolę niewolnika, nikt nie jest w stanie stać się niewolnikiem. Każdy jest sobie panem, istota życia polega na wolności. Człowiek jest wolnością.

Pamiętaj więc, że jest to prawdziwy problem. Nie dotyczy on jedynie ciebie, ma związek z samym zjawiskiem nazywanym mi­łością. Nie rób z tego swojego osobistego problemu, bo utrud­nisz sobie życie. W mniejszym lub większym stopniu każdy mu­si się zmierzyć z tym proble­mem. Nie spotkałem nigdy człowieka, który nie przeżywał trud­nych chwil w miłości.

Bliskie związki zwykle przynoszą jakieś sytuacje konfliktowe i dobrze jest przez nie przejść. Ludzie na Wschodzie uciekli od tego, uważając, że to za trudne. Zaczęli zapierać się swojej mi­łości, odrzucać ją. Niekochani i niekochający - nazwali to uni­kaniem więzów. Z czasem stali się jakby częściowo martwi. Mi­łość prawie całkiem zniknęła na Wschodzie; została zastąpiona medytacją.

Medytacja oznacza, że czujesz się dobrze w swojej samotno­ści, że pozostajesz w związku jedynie z samym sobą. Twój świat jest kompletny i nie masz po­trzeby wychodzenia na ze­wnątrz. To rozwiązuje dziewięć­dziesiąt dziewięć procent twoich problemów, ale za jaką ogromną cenę. Będziesz mniej nerwowy - człowiek Wschodu jest mniej zatroskany, mniej spięty... jakby żył w stworzonej przez siebie jaskini, bezpieczny, z zamkniętymi oczami. Nie po­zwala swojej energii rozchodzić się. Tworzy zamknięty obieg, przepływ energii wewnątrz siebie i czuje się szczęśliwy. Tyle że to szczęście jest trochę martwe. Nie jest świętowaniem, nie jest radosne.

Jedno na pewno można stwierdzić - nie jest nieszczęśliwy. Ale to tak samo, jak gdybyśmy twierdzili, że ktoś jest w pełni zdrowy, bo nie ma żadnej choroby. Brak chorób nie przesądza o zdrowiu. Znaczenie pojęcia „zdrowie" ma zabarwienie pozy­tywne, promieniuje blaskiem; to nie po prostu „brak choroby". Gdyby uważać inaczej, to nawet martwe ciało byłoby zdrowe - przecież nie ma chorób.

Spróbowaliśmy na Wschodzie żyć bez miłości, wyrzec się świata, czyli odrzucić miłość. Wyrzec się kobiety, mężczyzny i wszystkich tych możliwości, które mogłyby doprowadzić do rozkwitu miłości. Mnisi dżainizmu, mnisi hinduizmu, mnisi buddyzmu nie mają prawa rozmawiać z kobietami sam na sam, nie wolno im dotykać kobiet, nawet nie powinni patrzeć im w twarz. Kiedy kobieta chce ich o coś zapytać, muszą mieć spuszczony wzrok, patrzeć na czubek własnego nosa, tak aby nawet przypad­kowo nie ujrzeć kobiety. Kto wie, coś przecież mogłoby w nich drgnąć, a w rękach miłości wszyscy jesteśmy bezradni...

Nie mieszkają w domach i nie pozostają długo w jednym miej­scu, bo mogliby poczuć przywiązanie, miłość. Kontynuują więc przemieszczanie się, włóczęgę i unikanie wszelkich związków. Wypracowali w sobie pewien rodzaj dystansu. Są ludźmi spokoj­nymi, świat nie ma na nich wpływu, nie odczuwają szczęścia, świętowania.

Na Zachodzie jest odwrotnie. Ludzie próbowali znaleźć szczęście przez miłość i wyniknęło z tego mnóstwo problemów. Zatracili kontakt z samymi so­bą, oddalili się od samych siebie tak bardzo, że nie potrafią teraz wrócić. Nie widzą ścieżki, nie wiedzą, gdzie jest ich dom. Czu­ją swoją bezużyteczność, bez­domność i dlatego pragną coraz więcej miłosnych doznań z tą kobietą, z tamtym mężczyzną - heteroseksualnych, homoseksualnych, autoseksualnych. Próbują na przeróżne sposoby, ale nadal czują pustkę, bo sama miłość dostarcza poczucia szczę­ścia, ale nie ma w nim ciszy. A szczęście bez ciszy jest niepełne.

Kiedy czujesz się szczęśliwy, ale nie ma w tym ciszy, twoje szczęście będzie jak gorączka, podniecenie... wiele hałasu o nic. Taki stan gorączki wytworzy w tobie wielkie napięcie, ale nic z te­go nie wyniknie oprócz zwykłej bieganiny, polowania. A pewne­go dnia okazuje się, że cały wysiłek na nic, bo usiłowałeś zna­leźć kogoś, a przecież jeszcze nawet nie odnalazłeś sam siebie.

Obie drogi okazały się błędne. Wschód odniósł porażkę, praktykując medytację bez miłości. Zachód odniósł porażkę, praktykując miłość bez medytacji. Cały mój wysiłek zmierza do tego, by przekazać ci syntezę, całość - medytację plus miłość. Człowiek powinien czuć się dobrze zarówno z ludźmi, jak i sam ze sobą. Powinien znaleźć szczęście wewnątrz siebie, a także w związkach z innymi, powinien umieć urządzić piękny dom w sobie i w miejscu, które zamieszkuje. Powinien mieć piękny ogród dookoła domu, ale także piękną sypialnię. Ogród nie kłóci się z sypialnią, sypialnia nie kłóci się z ogrodem.

Medytacja powinna być schronieniem wewnątrz ciebie, świą­tynią twojego jestestwa. Ilekroć poczujesz, że masz dosyć świa­ta, możesz ukryć się w świątyni. Możesz wziąć kąpiel wewnątrz swojego jestestwa. Odświeżyć się, poczuć się jak nowonaro­dzony, znów pełen życia, świe­ży, młody, odnowiony... by żyć, by trwać. Jednak powinieneś także umieć kochać ludzi i nie unikać problemów, taka bowiem cisza, która nie ma w sobie si­ły, aby zmierzyć się z problemami, nie jest wiele warta. Jedynie taka cisza, która mimo napotkanych problemów nadal pozosta­je ciszą, jest tą upragnioną.

Chciałbym więc przekazać ci te dwie rady: po pierwsze za­cznij medytować, gdyż zawsze lepiej jest zacząć od swojego wnętrza, czyli od medytacji. Ale nie poprzestawaj na tym. Me­dytacja powinna być dynamiczna, rozkwitać, otworzyć się i stać się miłością. I niczym się nie przejmuj, nie stwarzaj problemu tam, gdzie go nie ma. To ludzkie, naturalne, że wszyscy się boimy. Tak musi być i ma to związek z życiem. A ludzie, którzy się nie boją, nie pozbyli się lęku dlatego, że nagle stali się od­ważni. Śmiałek po prostu dusi swój strach, ale wcale się go nie pozbył.

Człowiek przestaje się bać jedynie wtedy, gdy zaakceptuje swoje lęki. To nie jest kwestia brawury. To wniknięcie w praw­dę o życiu i przekonanie się, że strach jest zjawiskiem natural­nym. Wystarczy to zaakceptować!

Problem pojawia się dlatego, że chcesz pozbyć się lęków. Wpojono ci egoistyczne hasła w rodzaju: „Bądź dzielny". Cóż to za bzdura! Głupota. Jak człowiek inteligentny mógłby unik­nąć lęków? Tylko głupi niczego się nie boi. Kierowca autobusu trąbi, a ty, nieulękniony, stoisz na środku jezdni! Albo byk bieg­nie prosto na ciebie, a ty stoisz, nieustraszony, w miejscu! Jesteś wtedy głupkiem. Człowiek mądry czym prędzej usunie się na bok.

Jeżeli popadniesz w skrajność i będziesz nieustannie spraw­dzał, czy w trawie nie kryje się jakiś wąż, masz problem. Jeśli nie ma nikogo na drodze, a ty czujesz strach i zaczynasz ucie­ka, masz problem. Ale w sytuacjach faktycznego zagrożenia strach jest naturalny.

Kiedy więc mówię, że pozbędziesz się lęków, nie mam na myśli tego, że przestaną się one pojawiać w twoim życiu. Zro­zumiesz po prostu, że dziewięćdziesiąt procent twoich lęków to sprawa twojej wyobraźni. Dziesięć procent jest prawdziwych, a więc trzeba je zaakceptować.

Nie czynię ludzi odważnymi. Pomagam im stać się bardziej odpowiedzialnymi, wrażliwymi, uważnymi - i to wystarcza. Za­uważają, że mogą wykorzystać swoje obawy jak szczeble w dra­binie. Dlatego już więcej się nie martw, zgoda?


Z czego składa się strach? Zawsze czai się za rogiem, ale gdy próbuję się z nim zmierzyć, staje się cieniem. Jeżeli jest niesubstancjonalny, to jak udaje mu się zdobyć na­de mną taką wiedzę?


Strach jest tak samo niesubstancjonalny jak twój cień, ale prze­cież istnieje. Cień także istnieje - bezcielesny, jak negatyw, ale nie pozbawiony egzystencji, czasami wywierający wręcz ogromny wpływ na ciebie. Kiedy znajdziesz się w dżungli o zmroku, możesz się wystraszyć własnego cienia. Na pustkowiu, idąc ścież­ką, możesz nagle zacząć ucie­kać, bo wystraszy cię twój cień. Bieg będzie realny, ucieczka bę­dzie odbywać się naprawdę, ty­le że powód był nierzeczywisty. Możesz uciec przed kawałkiem sznurka, myśląc, że to wąż. Kiedy wrócisz na to miejsce i zoba­czysz, co cię tak przeraziło, wybuchniesz tylko śmiechem.

Ludzie unikają miejsc, których się boją. Bardziej obawiają się strachu niż czegokolwiek innego, bo już sama obecność stra­chu bardzo głęboko tobą wstrząsa. A takie wstrząsy są bardzo autentyczne, pamiętaj o tym. Lęk jest jak zły sen, jak koszmar - kiedy się budzisz, jego efekty są nadal widoczne. Twój oddech się zmienił, jesteś spocony, drżysz, jest ci gorąco. Już wiesz, że to był tylko nocny koszmar, sen, nic takiego, ale musi minąć pe­wien czas, zanim wiedza ta dotrze do wnętrza twojej jaźni. Przez ten czas efekty wywołane niesubstancjonalnym snem nadal trwa­ją. Strach jest jak nocny koszmar.

Pytasz, z czego się on składa. Z ignorowania swej własnej isto­ty. Istnieje tylko jeden strach; objawia się na różne sposoby, ma tysiące rodzajów, ale zasadniczo rzecz ujmując jest jeden: „Być może w samym środku mojej istoty wcale mnie nie ma". I w pe­wnym sensie ten lęk jest słuszny.

Jest Bóg, a ciebie nie ma. Nie ma gospodarza, jest tylko Gość. I ze względu na te podejrzenia, zresztą nie bezpodstawne, nie zaglądasz tam. Udajesz, że jesteś; wiesz, że gdybyś spraw­dził, okazałoby się, że cię nie ma. Jest to głęboko ukryte, nie­me zrozumienie. Nie intelektualne, ale egzystencjalne. Poczu­cie, że być może cię nie ma, tkwi w samym jądrze twojej istoty.

Myślisz: „Lepiej tam nie zaglądać, lepiej patrzeć na zewnątrz". To przynajmniej zapewnia ci złudzenie, pozwala trwać iluzji, że jednak jesteś. Ale ponieważ to poczucie istnienia jest fałszywe, rodzi lęk; łatwo je rozbić, każdy głębszy kontakt może je skru­szyć. Może zostać zniszczone przez miłość lub kiedy spotkasz swojego mistrza, lub jeśli zachorujesz na bardzo poważną cho­robę albo gdy widzisz, jak ktoś umiera. Jest delikatne, łatwo moż­na je potłuc. Starasz się jednak jakoś sobie poradzić, byle nie patrzeć w głąb.

Mułła Nasreddin jechał pociągiem. Nadszedł konduktor i poprosił o okazanie biletu. Nasreddin sprawdził we wszystkich kieszeniach, torbach, ale biletu nie znalazł. Zaczął się pocić, sta­wał się coraz bardziej przerażony. Kontroler powiedział:

- Jest jeszcze jedna kieszeń, do której pan nie zajrzał. Pro­szę sprawdzić, może bilet jest właśnie tam.

Mułła odpowiedział:

- Proszę nie wspominać o tej kieszeni. Nie mam zamiaru do niej zaglądać. To moja jedyna nadzieja. Jeżeli zajrzę do tej kie­szeni, a biletu tam nie będzie, stracę całą nadzieję. Nie mogę tego zrobić. Jeśli pan pozwoli, przeszukani wszystkie miejsca je­szcze raz; ale ta kieszeń jest jak ostatnia szansa. Nie mam za­miaru jej dotknąć, bez względu na to, czy znajdę bilet, czy nie.

Sytuacja ta dotyczy także ego. Nie zaglądasz tam i dzięki te­mu wciąż masz nadzieję: „Kto wie, być może tam jest?" Ale je­dnocześnie coś ci szepce, że tam niczego nie ma. Właśnie to fał­szywe ego - które powstało, dla­tego że nie patrzyłeś w głąb sie­bie, a jedynie na zewnątrz - jest podstawową przyczyną lęku. Będziesz bał się wszystkich tych za­kamarków, w które powinieneś zajrzeć. Będziesz bał się piękna, bo ono prowadzi do wewnątrz. Piękny zachód słońca, chmury roz­świetlone kolorami, a ty będziesz bał się na to patrzeć, bo to wciąga cię do twojego własnego wnętrza. Takie cudowne zjawis­ka powodują, że przestajesz myśleć - umysł jest przez chwilę w stanie takiego zachwytu, że zapomina myśleć, zapomina o wszy­stkich tych sprawach, którymi zajmuje cię na co dzień. Cichnie twoje ciągłe rozgadanie i nagle znajdujesz się wewnątrz siebie.

Ludzie boją się wspaniałej muzyki, pięknej poezji, zbliżenia do drugiego człowieka. Związki z innymi opierają się na zasa­dzie „zaliczaj i znikaj". Nie usiłują poznawać się bliżej, bo wie­dzą, że drugi człowiek jak lustro ukaże im ich własne oblicze. A co stanie się, jeżeli takie lustro nie pokaże niczego?

Ludzie boją się miłości. Udają, rozgrywają gierki. Boją się także medytacji. Zmienią swój sposób myślenia i od razu nazy­wają to medytacją. Tak właśnie robi Maharishi Mahesh Yogi -jego medytacja transcendentalna nie jest ani transcendentalna, ani nie jest nawet medytacją. To proste powtarzanie mantry, czyli proces myślowy, skoncentrowane myślenie. Jest to kolejne na­rzędzie używane zamiast medytacji, Ludzie powtarzają modlit­wy - chrześcijańskie, muzułmańskie, hinduskie - wszystko po to, aby uniknąć medytacji. Pamiętaj: one nie są medytacją. Umysł jest bardzo sprytny, stworzył wiele zjawisk, nadając im fałszywą nazwę medytacji.

Medytacja zachodzi wtedy, kiedy nic nie robisz, kiedy umysł nie funkcjonuje. Takie niefunkcjonowanie mózgu jest medyta­cją - nie żadne śpiewy, mantry, obrazy, koncentracja. Podczas medytacji człowiek po prostu jest. W tym byciu znika ego, a wraz z nim - jego cień. Tym cieniem jest strach.

Strach to jeden z największych problemów. Każda istota lu­dzka musi przez niego przejść i osiągnąć pewien poziom zrozu­mienia go. Ego powoduje lęk, że pewnego dnia może będziesz musiał umrzeć. Usiłujesz przekonać samego siebie, że śmierć zdarza się tylko innym ludziom. W pewnym sensie masz rację: zmarł sąsiad, znajomy, przyjaciel, żona, matka - to zawsze zda­rza się komuś innemu, tobie nigdy. Chwytasz się tego spostrze­żenia, bo być może jesteś wyjątkiem, być może ty nie umrzesz. W taki właśnie sposób twoje ego usiłuje cię chronić.

Za każdym razem, kiedy ktoś umiera, coś drży w tobie. Każ­da śmierć jest jakby maleńką śmiercią ciebie. Nie pytaj komu bije dzwon, zawsze bije on tobie. Każda śmierć jest twoją śmier­cią, nawet wtedy, gdy z drzewa spada suchy liść. Toteż usiłuje­my jakoś się obronić. Ktoś umiera, a my mówimy o nieśmier­telności duszy. Spada liść z drzewa, a my mówimy: „Nie ma się czym martwić. Niedługo wróci wiosna i drzewo będzie miało no­we liście. To jest po prostu jak zmiana ubrania".

Ludzie wierzą w nieśmiertelność duszy nie dlatego, że coś na ten temat wiedzą, ale dlatego, że powoduje nimi lęk. Im większym tchórzem jest człowiek, tym większe prawdopodo­bieństwo, że będzie wierzył w nieśmiertelność duszy. Nie dla­tego, że jest religijny. Jest po prostu tchórzem. Wiara w nie­śmiertelność duszy nie ma nic wspólnego z religią. Człowiek religijny myśli: „Mnie nie ma", a wszystko pozostałe jest nie­śmiertelne. Ale to nie ma nic wspólnego z „ja". Moje „ja" nie jest nieśmiertelne - przemija, zostało stworzone przez nas sa­mych.

Strach jest cieniem „ja". Natomiast „ja" jest głęboko prze­konane, że będzie musiało zniknąć wraz ze śmiercią. Rdzeniem całego strachu jest śmierć; wszystkie lęki są jego pochodną. A całe piękno polega na tym, że śmierć jest tak samo nierze­czywista jak ego. Strach jest jak most między ego i śmiercią.

Strach jest bezsilny, sam w sobie nie ma żadnej mocy. Pytasz: „Jeśli nie jest rzeczywisty, jak udaje mu się zdobyć nade mną taką kontrolę?" Chciałbyś wierzyć, że to za sprawą siły, którą ma strach. Nie jesteś gotowy na to, żeby zagłębić się w siebie i zmierzyć z własną pustką. A to z niej bierze się moc strachu. Gdyby nie ona, twoje lęki byłyby słabe, bezsilne. Nic nie rodzi się w wyniku poczucia strachu. Miłość daje życie, miłość jest twórcza; strach jest jałowy.

Państwo Smith przyszli na rozprawę sądową.

- Chciałabym rozwieść się z tym typkiem - powiedziała pa­ni Smith.

- Ja też chcę się pozbyć tego babsztyla - zawołał pan Smith. Sędzia zapytał: - Ile państwo mają dzieci?

- Troje - powiedziała żona.

- Może zostańcie razem jeszcze rok, postarajcie się o je­szcze jedno dziecko. Wtedy będziecie mieli czworo. Każde z was weźmie dwoje i będziecie oboje zadowoleni.

- A co się stanie, jeżeli urodzą się nam bliźnięta? - zapytał mąż. Na to pani Smith zawołała: - Ha! Patrzcie na tego marzy­ciela. Gdybym liczyła na niego, to tej trójki też by nie było!

Strach jest całkowicie bezpłodny. Nigdy niczego nie stworzył. Ale może zniszczyć całe twoje życie, może otoczyć cię jak ciem­ność, jak czarna chmura, może wyssać twoją energię. Nie po­zwoli ci wniknąć w głębokie doznania piękna, poezji, miłości, radości, świętowania, medytacji. Nie, będzie cię trzymał na po­wierzchni, bo on sam tylko tu może funkcjonować. Jest jak zmarszczka na tafli wody.

Wniknij wewnątrz siebie, popatrz. Jeżeli znajdziesz tam je­dynie pustkę, to co? Taka jest twoja natura, tacy jesteśmy. Dla­czego miałbyś się tym tak bardzo przejmować? Pustka może być piękna jak niebo. Twoja istota wewnętrzna jest piękna jak nie­bo, jest twoim niebem. Niebo jest puste, ale może pomieścić wszystko, cały stworzony świat, Słońce, Księżyc, gwiazdy, Ziemię, inne planety. Twoje niebo oznacza przestrzeń, w której to wszystko może się pomieścić. Jest pustym niebem, ponieważ sta­nowi tło dla wszystkiego, co istnieje. Zdarzenia przepływają jak chmury, niebo pozostaje niewzruszone.

Masz swoje wewnętrzne niebo; jest puste. Chmury pojawia­ją się i znikają, planety tworzą się i rozpadają, gwiazdy rozbłys­kują i gasną, a wewnętrzne niebo pozostaje takie samo, nietknię­te, czyste, spokojne. Nazywamy je sakszin -świadkiem. Stanowi on cel wszystkich medytacji.

Wejdź do środka, zachwyć się wewnętrznym niebem. Pamię­taj, że cokolwiek tam zobaczysz, nie jest tobą. Możesz dostrzec myśli, ale ty nie jesteś myślą; możesz zobaczyć swoje uczucia, ale nie jesteś uczuciem; będą tam twoje marzenia, pragnienia, wspomnienia, wyobrażenia, plany - ale to nie ty. Postaraj się odsunąć na bok wszystko, co zobaczysz. Pewnego dnia nadej­dzie ta wspaniała chwila, najważniejsza chwila w twoim życiu, kiedy nie zostanie nic, czego musiałbyś się pozbyć. Wszystko widzialne zniknie, zostanie tylko widz. Ten widz to właśnie pu­ste niebo.

Wiedzieć oznacza być bez lęku. Wiedzieć oznacza być prze­pełnionym miłością. Wiedzieć to być Bogiem, być nieśmier­telnym.


Dlaczego jestem tak przerażony na myśl, że miałbym się przed kimś otworzyć?


A kto nie jest? Otwieranie się napawa wielkim strachem. To na­turalne, bo przecież oznacza to ukazywanie wszystkich głupot, które masz w swojej głowie, tego śmietnika, który gromadził się przez całe wieki, przez wiele kolejnych wcieleń. Otworzyć się to przecież pokazać wszystkie swoje słabości, ograniczenia, błędy.

Oznacza także, że stajesz się bezbronny. Śmierć... Otworzyć się to pokazać swoją pustkę.

Za tym całym śmietnikiem umysłu i hałasem, jaki umysł wy­twarza, znajduje się wymiar głębokiej pustki. Człowiek czuje się nieważny bez Boga, jest bez Niego pusty i nie ma wartości. Człowiek chce ukryć tę nagość, pustkę, ohydę. Zakrywa to pięk­nymi kwiatami, przyozdabia, jak tylko umie najlepiej. Usiłuje udawać, że jest kimś ważnym. Nie jest to wyłącznie twoja cecha; to dotyczy wszystkich. Nikt nie chce być jak otwarta księga. Po­wstrzymuje nas strach: „Co inni sobie pomyślą?" Od dzieciń­stwa nauczono cię nosić maski, piękne maski. Nie musisz mieć pięknej twarzy, wystarczy piękna maska, a na dodatek - jest prze­cież niedroga. Zmienić swoją twarz - to wielki wysiłek. Przema­lować twarz jest bardzo łatwo.

Kiedy nagle masz odsłonić swoją prawdziwą twarz, przeszy­wa cię głęboki dreszcz. Rozdygotany, myślisz gorączkowo: „Czy spodobam się innym? Czy ludzie nadal będą mnie akceptować, kochać, szanować?" Któż to może wiedzieć? Podobały im się twoje maski, odczuwali przed tobą respekt, zachwycali się tym, jak się ubierasz. A teraz pojawiły się obawy, czy zobaczywszy cię bez ubrania nadal będą cię kochać, szanować, doceniać, czy też wszyscy się od ciebie odwrócą. Mogą przecież odejść, możesz zostać sam.

Toteż ludzie wciąż udają. Powodem jest strach. Z niego ro­dzi się fałsz i udawanie. Aby nie czuć lęku, trzeba być autenty­cznym.

Jedna z najważniejszych prawd życiowych mówi: cokolwiek ukrywasz, to się rozrasta; cokolwiek zaś wyciągasz na światło dzienne, jeśli jest złe, znika, wyparowuje w słońcu, a jeśli jest dobre - rozkwita. Ale kiedy coś ukrywasz, dzieje się odwrotnie. Dobre początki usychają, bo nie są odżywiane; potrzebują one przecież wiatru i deszczu, i słońca, kontaktu z naturą. Mogą ros­nąć jedynie na glebie prawdy, bo ona dostarcza właściwych skła­dników. Kiedy przestaniesz ich dostarczać - to, co było dobrym początkiem, staje się coraz słabsze. Ludzie głodzą swoją rzeczywistość, a przekarmiają złudzenia.

Twoje nieprawdziwe twarze karmią się kłamstwem. Musisz więc dostarczać go coraz więcej. Aby potwierdzić jedno kłam­stwo, potrzebujesz stu innych, bo kłamstwo może być podtrzy­mane tylko przez jeszcze większe kłamstwo. Kiedy więc chowasz się za jakąś fasadą, twoja rzeczywistość zamiera, a nierzeczywistość potężnieje.

Jeśli się odsłonisz, nierzeczywistość zniknie; skazana jest na zniknięcie, bo nie jest w stanie funkcjonować otwarcie. Mu­si pozostawać w ciemności, w tajemnicy, w tunelach twojej pod­świadomości. Jeśli skonfrontujesz ją ze świadomością, zacznie znikać.

Na rym właśnie polega cały sukces psychoanalizy. Jest bardzo prosty. Psychoanalityk pomaga przenieść wszystko, co zalega w twojej podświadomości, w ciemnych zakamarkach twojej isto­ty, do poziomu świadomości. Wydobywa wszystko na powie­rzchnię, tak byś mógł to zobaczyć i żeby inni także mogli to zoba­czyć. Wtedy zdarzają się cuda: ilekroć to ujrzysz, zaczynasz to w sobie zwalczać. Jeżeli możesz więc ukazać to jednej osobie -a właśnie taki jest cel psychoanalityka, żeby to w tobie wydobyć -stanowi to doskonały początek do przeprowadzenia wielkich zmian w sobie. Odsłonięcie się przed psychoanalitykiem jest w pe­wnym stopniu ograniczone: to zaledwie jedna osoba w zaciszu ga­binetu, osoba, która nikomu nie wyjawi twoich tajemnic, to nale­ży do etyki zawodowej. Takie otwarcie się, mimo że stanowi dużą pomoc, jest więc niecałkowite. Dlatego właśnie proces ten trwa całymi latami; to, czego można dokonać w ciągu kilku dni, zajmuje w psychoanalizie kilka lat. Nigdy zresztą nie zostaje całkowicie ukończone. Nie istnieje na całym świecie ani jeden przypadek za­kończenia psychoanalizy, zamknięcia procesu, podsumowania. Nie, jeszcze się tak nie zdarzyło. Nawet twój psychoanalityk nie został całkowicie „spsychoanalizowany", odsłonięcie siebie jest tu bowiem niecałkowite i nastę­puje na pewnych ustalonych zasadach. Psychoanalityk słucha, ale jakby nie słyszał, bo przecież nie powie tego nikomu innemu. Nie­mniej pomaga to, bardzo pomaga wyprostować wiele spraw.

Gdybyś umiał otworzyć się w sposób religijny - nie w zaci­szu gabinetu, ale w każdym miejscu i o każdej porze - udałoby ci się to, co robią sannjasini. Oni dokonują nieustannej auto-psychoanalizy - przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, co­dziennie.

Psychoanaliza dotyczy wszelkich sytuacji z życia: kontaktów z żoną, z przyjacielem, z rodziną, z wrogiem, z nieznajomym, z sze­fem, ze służącym. Pozostajesz przecież w najróżniejszych rela­cjach przez całą dobę.

Jeżeli będziesz otwarty... Na początku będzie to cię przera­żać, ale wkrótce zaczniesz nabierać siły, ponieważ prawda uka­zana w świetle dziennym wzmacnia się, natomiast nieprawda — ginie. I wraz z umacnianiem się prawdy poczujesz, że ukorze­niasz się, masz lepszą koncentrację. Zaczynasz stawać się jedno­stką; zanika osobowość, pojawia się indywidualność.

Osobowość jest fikcją, znaczenie ma indywidualność. Oso­bowość to fasada, twoją prawdą jest indywidualność. Osobowość jest narzucona z zewnątrz; to persona.*


* Łac. persona - rola, osobo, maska (przyp. tłum.)


Indywidualność to rzeczywistość - takim stworzył cię Bóg. Osobowość to społeczne wyrafinowanie, połysk. Indywidualność jest surowa, dzika, sil­na, ma wielką moc.

Strach będzie ci towarzyszył jedynie na początku. Dlatego po­jawia się potrzeba mistrza, by na początku ktoś potrzymał cię za rękę, udzielił ci wsparcia, byś z jego pomocą wykonał kilka pierwszych kroków. Mistrz nie jest jedynie psychoanalitykiem, jest kimś znacznie więcej. Psy­choanalityk to profesja, mistrz -nie. Pomaganie ludziom nie jest jego pracą, lecz powołaniem. Za­wiera się w tym jego miłość, jego współodczuwanie. I ze wzglę­du na tę umiejętność współodczuwania prowadzi cię tylko tak długo, jak to jest tobie potrzebne. Kiedy czuje, że zaczynasz ra­dzić sobie sam, powoli wysuwa swoją dłoń z twojej. Choćbyś próbował się go kurczowo trzymać, on ci na to nie pozwoli.

Kiedy już jesteś gotowy, ośmielony, nie znający lęku, kiedy zasmakowałeś wolności, jaką daje prawda, otwartość - dalej możesz iść o własnych siłach, świecić swoim własnym światłem. Twój lęk jest zrozumiały, bo przecież od wczesnego dzieciń­stwa uczono cię obłudy; tak się z nią identyfikujesz, że odrzu­cenie tego całego fałszu wydaje się samobójstwem. Boisz się, ponieważ rozumiesz, że czeka cię kryzys tożsamości.

Przez pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat byłeś jakimś typem czło­wieka. Teraz, w końcowej fazie życia, rzucić wszystko i zaczynać od zera? To wydaje się straszne. Zbliża się śmierć - czy to po­ra na takie zmiany? Kto wie, czy będziesz w stanie ich dokonać? Co, jeśli stracisz swoją osobowość, a zabraknie ci czasu, ener­gii, odwagi, aby osiągnąć swoją indywidualność? Miałbyś umrzeć bez indywidualności? Miałbyś bez niej spędzić ostatnie lata życia? To byłoby jakieś szaleństwo! Serce schodzi do żołądka, kurczy się coraz bardziej. Człowiek myśli: „Poczekam jeszcze pa­rę dni. Lepiej żyć po staremu, wygodnie, bezpiecznie". Doszed­łeś do wprawy w takim myśleniu - nic dziwnego, zainwestowa­łeś w nie sześćdziesiąt lat życia. Zawsze jakoś sobie radziłeś, udało ci się stworzyć wizję tego, kim jesteś, a teraz mówią, że­byś ją porzucił, bo jest nieprawdziwa!

Oczywiście, że będziesz się bał. Nie potępiaj tego, nie czuj, że to coś złego. Lęk jest po prostu częścią wychowania, adap­tacji do społeczeństwa. Musimy go zaakceptować, aby wznieść się ponad niego.

Otwieraj się powoli, powoli... - nie ma powodu dokonywać wyczynów, nad którymi nie będziesz w stanie zapanować. Po­ruszaj się spokojnie, krok za krokiem. Wkrótce poznasz jednak smak prawdy i ze zdziwieniem stwierdzisz, że tych sześćdzie­siąt lat było całkowitym marnotrawstwem. Twoja stara osobo­wość przepadnie, staniesz się jakby kimś nowym. Nie będzie to gotowa, nowa osoba, lecz sposób patrzenia, inna perspektywa. Kiedy wypowiesz słowo „ja", nie będzie się za nim nic kryło. Użyjesz go, bo będzie w danej chwili potrzebne. Nie będzie w nim poprzednich znaczeń, ciężkości, naleciałości egzysten­cjalnych. Znajdziesz w tym słowie przestrzeń, ocean, nieskoń­czoność, boskość.

Nigdy już nie narzucisz sobie żadnej innej osobowości; sta­ra zniknie, a ty po raz pierwszy poczujesz się, jakbyś był falą w boskim oceanie. To nie osobowość, bo ciebie nie ma w środ­ku. Zniknąłeś, roztopiłeś się w Bogu.

Jeżeli podejmujesz ryzyko kłamstwa, możesz także podjąć się dotarcia do prawdy. Ma to wielką wartość, zwłaszcza, że ryzy­kujesz tylko wtedy, gdy kłamiesz. W przypadku prawdy niczym nie ryzykujesz - możesz tylko wygrać.


Właśnie do mnie dotarło, że jestem sobą znudzony, popadłem w stagnację. Powiedziałeś, żeby akceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy. Ja nie umiem zaakceptować swojego życia, wiedząc, że nie ma we mnie już żadnej radości. Co mam robić?


Słyszałem o nowym środku przeciwdepresyjnym, który nie od­pręża, lecz utrzymuje w napięciu. Spróbuj go! Raz, drugi, trze­ci - bądź dobrym Amerykaninem. I na tym dosyć. Spróbuj trzy razy i przestań, bo nie ma sensu nadal robić z siebie głupca.

Mówisz mi: „Dotarło do mnie, że jestem sobą znudzony"... To wspaniałe odkrycie. Naprawdę! Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że są sobą całkowicie znudzeni. Wszyscy wokół to widzą, tylko nie oni. Jeśli zdasz sobie z tego sprawę, jest to wspaniały początek. Z tego zrozumienia wynika kilka dalszych spraw.

Człowiek jest jedynym zwierzęciem, które umie się nudzić. To wielki przywilej, to część ludzkiej godności. Czy widziałeś kie­dyś znudzonego byka albo osła? One się nie nudzą. Nuda ozna­cza po prostu, że wybrałeś błędny sposób na życie. Skoro więc to do ciebie dotarło, to wspaniale - zrozumiałeś, że potrzebne będą pewne zmiany.

Nie myśl więc, że odczuwanie znudzenia samym sobą jest złym znakiem. To może być dobry początek czegoś nowego. Ale nie poprzestawaj na tym.

Czemu czujemy się znudzeni sobą? Dlatego, że wpasowaliś­my się w sztywne normy, narzucone nam przez innych. Odrzuć­my je, zacznijmy żyć po swojemu.

Jedynie osoba autentyczna nie odczuwa nudy. Osoby fałszy­we są na nią skazane. Chrześcijanin czy dżainista, parias czy ko­munista - wszyscy będą odczuwać znudzenie, bo dzielą swoje życie na części. To, co prawdziwe w nich, zostaje odsunięte na bok, a prowadzą życie, które nie jest prawdziwe. To właśnie ono powoduje nudę. Gdybyś robił to, co naprawdę chcesz ro­bić, nie odczuwałbyś znudzenia. Kiedy przyjęto mnie na uniwer­sytet, moi rodzice, ojciec, cała rodzina, wszyscy chcieli, żebym został naukowcem, bo to zawód z przyszłością, albo lekarzem, albo chociaż inżynierem. Zde­cydowanie odmówiłem. Powiedziałem: „Będę robić to, co chcę, bo nie zamierzam nudzić się przez resztę życia. Jako naukowiec mogę odnieść sukces, mogę zdobyć uznanie, pieniądze, prestiż, ale w głębi siebie będę znudzony, bo będę robił nie to, co chciał­bym". Byli zadziwieni, bo nie mogli dopatrzyć się żadnych ko­rzyści ze studiowania filozofii. Dla nich był to po prostu najgor­szy kierunek na uniwersytecie. Zgodzili się więc na to niechętnie, w przekonaniu, że marnuję sobie przyszłość. W końcu dotarto do nich jednak, że się mylili.

Nie jest to sprawa pieniędzy, władzy czy prestiżu. Chodzi o to, co naprawdę chciałbyś robić. Rób to bez względu na to, jakie osiągasz rezultaty, a twoje znudzenie zniknie. Jeśli musisz ro­bić to, czego wymagają od ciebie inni, musisz wykonywać coś do­kładnie w taki sposób, jak ci nakazano, są to kamienie węgiel­ne nudy.

Cała ludzkość nudzi się, bo ten, kto chciał być mistykiem, zo­stał matematykiem, ten, kto chciał być matematykiem, jest po­litykiem, a urodzony poeta został biznesmenem. Każdy jest nie tam, gdzie chciał być, każdy zajmuje miejsce kogoś innego. Za­ryzykuj. Nuda zniknie w mgnieniu oka.

Mówisz: „Dotarto do mnie to, że jestem sobą znudzony..." A wiesz, dlaczego? Po prostu nie jesteś autentyczny, nie jesteś prawdziwy, nie szanujesz samego siebie. I dodajesz: „Nie ma we mnie radości". A jak możesz ją poczuć? Ona przelewałaby się w tobie jak ożywczy sok, gdybyś robił to, co pragniesz robić.

Vincent van Gogh odczuwał całkowite zadowolenie z same­go faktu, że maluje. Nie kupowano jego obrazów, nikt go nie doceniał, często bywał niedożywiony, przymierał głodem. Brat dawał mu od czasu do czasu trochę pieniędzy, tak aby mógł ja­koś przeżyć. W ciągu tygodnia przez trzy dni coś jadał, a cztery dni pościł. Za pieniądze, które zaoszczędził najedzeniu, musiał przecież kupować płótno, pę­dzle i farby. Mimo to odczuwał radość, krążyła ona nim jak ożywcze soki. Kiedy miał trzy­dzieści trzy lata, popełnił samo­bójstwo, ale czy to coś gorszego niż twoje tak zwane życie? On skończył z sobą, kiedy namalował wszystko, co chciał namalo­wać. W dniu gdy zakończył malowanie zachodu słońca, co by­ło jego największym pragnieniem, napisał pożegnalny list: „Mo­ja praca zakończona, czuję się spełniony. Opuszczam ten świat całkowicie zadowolony". Odebrał sobie życie, ale właściwie nie nazwałbym tego samobójstwem. Żył pełnią, sumiennie wypalił świecę aż do końca i to z dwóch stron.

Choćbyś żył sto lat, twoje życie może być suche jak kość, jak ogromny ciężar.

Mówisz: „Nie umiem zaakceptować swojego życia, wiedząc, że nie ma we mnie już żadnej radości". Kiedy mówię, żebyście akceptowali samych siebie, nie mam na myśli tego, że macie po­dążać utartą ścieżką życia. Proszę, żebyście dobrze mnie zrozu­mieli. Akceptować siebie to znaczy odrzucić wszystko inne -a pozostać sobą. Obawiam się, że pojmujesz to w jakiś sobie wła­ściwy sposób i stąd nieporozumienia...

Marsjanin wylądował w samym centrum Manhattanu. Na­tychmiast podszedł do niego żebrak, prosząc o jakąś drobną mo­netę. Marsjanin zapytał:

- A cóż to jest moneta?

Po chwili zastanowienia żebrak odparł:

- Ma pan rację. Czy może mi pan dać jakiś banknot?

Nie powiedziałem tego, co ty zrozumiałeś. Powinieneś od­rzucić wszystko, co ci narzucono. Zaakceptuj najbardziej wewnę­trzny rdzeń swojej istoty, który przyniosłeś ze sobą na ten świat, a nie będziesz miał poczucia, że coś cię omija. W tej samej chwili, kiedy bezwarunkowo zaakceptujesz samego siebie, po­jawi się nagła fala radości. Zaczną w tobie krążyć ożywcze so­ki, życie stanie się ekstazą.

Pewien młody człowiek zapadł w śpiączkę. Kiedy zaczął się obawiać, że mogą go chcieć pochować, zaczął dawać znów ozna­ki życia. Zapytano go: „Jak to jest, kiedy się umrze?"

Wykrzyknął: „Jak to - umrze?! Ani przez chwilę nie byłem umarły, przez cały czas wiedziałem, co się tu dzieje, a poza tym byłem głodny i zmarzły mi stopy".

Jednak jeden z ciekawskich nie ustępował:„A dlaczego myś­lisz, że te fakty świadczą, że nadal żyjesz?"

Pacjent odpowiedział: „Hm, gdyby to było niebo - nie czuł­bym głodu, a gdyby to było piekło - nie zmarzłyby mi stopy."

Otóż to, skoro tylko jest ci zimno w stopy i jesteś głodny, to znaczy, że jeszcze żyjesz. Wstawaj i przebiegnij się!

Pewien biedny chłopak, który nie otrzymał starannego wy­kształcenia ani nie umiał zachowywać się w towarzystwie, zako­chał się w córce milionera. Ta zaprosiła go do rezydencji swoich rodziców na kolację, aby go przedstawić. Młodzieniec czuł się spięty i onieśmielony, widząc drogie meble, służbę i wszystkie inne przejawy luksusu, ale jakoś udało mu się to przez pewien czas ukrywać. Dopiero kiedy został posadzony do kolacji przy wielkim, pięknym stole i kiedy napił się wina, jego zdenerwo­wanie ustąpiło i... głośno puścił bąka.

Ojciec dziewczyny spojrzał na niego, a potem na swojego psa, który leżał u stóp młodzieńca, i groźnym głosem zawołał: „Rover!" Młodzieniec poczuł ogromną ul­gę, gdyż pomyślał, że cała wina spadła na psa. Toteż kilka minut później znowu puścił bąka. Go­spodarz znów zawołał na psa. Kiedy jednak sytuacja powtórzy­ła się po raz trzeci, zdenerwowany ojciec dziewczyny zawołał: „Rover, rusz się wreszcie, zanim ten facet na ciebie nasra!"

Wciąż jeszcze jest czas na to, by się uwolnić. Potrzeba ci je­dynie odrobinę odwagi gracza. Na dodatek niczego nie możesz przegrać. Jedyne, co stracisz, to swoje kajdany-nudę, ciągłe po­czucie, że coś w życiu przegapiasz. Co jeszcze mógłbyś stracić? Wyrwij się z rutyny i zgódź się na samego siebie wbrew Mojże­szowi, Jezusowi, Mahawirze, Krysznie - zaakceptuj siebie. Nie musisz odczuwać odpowiedzialności wobec Buddy czy Zaratu-stry, Kabira czy Nanaka. Twoja odpowiedzialność dotyczy tyl­ko i wyłącznie ciebie. Bądź odpowiedzialny, a kiedy używam te­go słowa, miej pewność, że rozumiesz, o co mi chodzi. Nie mówię o obowiązkach; używani tego słowa w sensie dosłownym: odpowiadaj rzeczywistości, bądź odpowiedzialny, udzielaj od­powiedzi.

Zapewne prowadziłeś nieodpowiedzialne życie, wypełniając wszystkie obowiązki wynikające z twoich powinności, robiąc to, co inni spodziewali się, że będziesz robił. Co masz do stracenia? Jesteś znudzony - to świetny punkt wyjścia. Nie odczuwasz ra­dości - czego więcej potrzeba, by podjąć próbę wyjścia z więzienia? Wyskakuj i nie oglądaj się za siebie! Niektórzy doradza­ją: „Zanim skoczysz, pomyśl dwa razy". Ja mówię: „Skacz, a po­tem myśl sobie, ile tylko chcesz!"


Mam takie wrażenie, jakbym wyładowała na Księżycu... Mam wrażenie, że gdybym umiała lepiej sprecyzować ten lęk, zniknąłby on. To poczucie, że wszystko, ale naprawdę wszystko... może się zdarzyć!


Pojawia się czasem lęk, którego nie można określić. Nie ma ża­dnej przyczyny, nie wiemy, co go powoduje. Być może właśnie to, że nie wiemy, jest przyczyną. Kiedy wiemy, dlaczego coś się dzieje, możemy znaleźć wytłumaczenie, przeanalizować sytua­cję, mamy punkt zaczepienia. Istnieje jednak taki rodzaj stra­chu, który zdarza się raz na jakiś czas, i nie wiemy, skąd się wziął. Egzystencjaliści nazywają go angst - udręka, ból istnienia. Nie jest to lęk przed tym czy tamtym, jest to lęk spowodowany eg­zystencją. Istnienie jest bowiem otoczone nieistnieniem, byt za­nurzony jest w niebycie. Istnienie jest niemal jak wyspa na ocea­nie nieistnienia, jak kruszynka. Nieistnienie jest ogromne. Cała przestrzeń wypełniona jest niebytem, a w nim gdzieniegdzie pojawia się byt. Nie potrzeba lepszego powodu do strachu. Ten jest wystarczający, by zabrać ci grunt spod stóp. Człowiek zaczyna spadać w otchłań, ponieważ nie jest w stanie tego lęku sprecyzować, powiedzieć: „Boję się tego i tamtego". Jego cier­pienie narasta, bo nie ma czym go wytłumaczyć.

Ludzie chodzą do psychoanalityków nie po to, żeby poddać się terapii, ale po to, żeby doszukać się przyczyny swojego cier­pienia. I psychoanaliza właśnie takich wyjaśnień dostarcza. Tb powoduje, że człowiek zaczyna czuć się lepiej. Nie poddano go jakiemuś leczeniu, tylko udzielono wyjaśnień. A kiedy myślimy, że znamy powody, zaczynamy czuć się lepiej. Sprawy stają się jakby prostsze. Można o tym mówić, zrozumieć to.

Co jakiś czas każdy przechodzi przez lęk tego rodzaju. Trze­ba przez niego jakoś przejść, nie usiłować go zagłuszać. Jeśli bę­dziesz usiłowała go uniknąć, stracisz okazję. Jeżeli przez niego przejdziesz, początkowo będziesz czuć się załamana, w ogrom­nym niebezpieczeństwie, jakby cała przeszłość zniknęła, jakbyś umierała. Ale po jakimś czasie poczujesz się bezpieczna pomi­mo otaczającego cię niebezpieczeństwa. Rozluźnisz się w nie­istnieniu i lęk odejdzie. To, co wyglądało jak załamanie, w koń­cu okaże się przełamaniem strachu.

Po prostu przejdź przez to i nie doszukuj się niczego na si­łę. Umysł będzie próbował znaleźć powody, będzie mówił: „Mo­je obawy spowodowane są tym i tym". Ale nie ma potrzeby szu­kać. Po prostu poddaj się temu co wieczór, przez czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt minut. Siedź w milczeniu i pozwól, że­by nieistnienie przenikało twoje istnienie. Niech wyspa bytu rozpłynie się w oceanie niebytu. Stań się nicością. Zgódź się na ten lęk i wytrwaj w nim. Wyjdziesz z tego odświeżona, ożywio­na i nieulękła.

Aby pokonać strach, trzeba przez niego przejść - przez ten właśnie rodzaj strachu, nie żaden inny. Obawiasz się, że twój chłopak cię zostawi? Jest to rodzaj lęku, ale jakże jest zwyczaj­ny - możesz mieć wielu innych chłopaków; właściwie to bardzo maleńki lęk. Boisz się, że możesz nie mieć wystarczająco dużo pieniędzy na utrzymanie, ale przecież możesz coś na to pora­dzić. Taki rodzaj strachu jest trywialny, nie ma wiele wspólne­go z bólem istnienia. Większość ludzi żyje w swoich małych, zwy­czajnych lękach i dlatego nie stają się odważniejsi. Lęk egzystencjalny można pokonać tylko wtedy, gdy przez niego przejdziesz.

Nie usiłuj więc znajdować wyjaśnienia; nie ma go. Przejdź przez to; wejdź tak głęboko, jak tylko możesz, i obserwuj. Bę­dziesz miała stracha, ale idź. Wbrew wszystkim obawom. Wy­niknie z tego coś naprawdę pięknego; jakby pąk róży. Twoje istnienie stanie się mocniejsze. Jeśli nie odrzucisz wyzwania, któ­re rzuca ci nieistnienie, twoje istnienie wzmocni się. Nie ma cze­go się bać. Po prostu zmierz się ze strachem.


Medytacja na strach przed pustką


Każdej nocy, zanim zaśniesz, zamknij oczy i na dwadzieścia minut wejdź w swoją pustkę. Zaakceptuj ją, niech sobie bę­dzie tam, gdzie jest. Masz poczucie strachu - też pozwól mu tam być. Choćbyś drżała -wytrzymaj, nie odrzucaj tego obsza­ru w sobie. Za dwa, trzy tygodnie poczujesz jego piękno, bło­gosławieństwo. Lęk zniknie sam z siebie. Nie tobie z nim wal­czyć.

Usiądź wygodnie na kolanach na podłodze. Jeśli głowa na­turalnie pochyla się do przodu - to dobrze, pochyl ją. Będziesz nieomal w pozycji embrionalnej, tak jak dziecko pozostające w łonie matki. Głowa dotknie kolan albo podłogi. Tb dobrze. Wniknij w swoje własne łono i tam pozostań. Żadnej techniki, żadnej mantry, bez jakiegokolwiek wysiłku. Po prostu bądź. Po­czuj, co się z tobą dzieje. Jest to coś, czego wcześniej nie doświadczałaś. Twój umysł jest zaniepokojony, bo dzieje się coś, co pochodzi z całkiem innego, nieznanego wymiaru. Umysł sobie z tym nie radzi, jest skonsternowany, bo nie zna niczego takie­go, a chciałby to nazwać, przykleić etykietkę.

To, co znamy, to umysł. Nieznane - to Bóg. To, co nieznane, nigdy nie stanie się częścią znanego. To, co poznajemy, nie jest już nieznanym Bogiem. Nieznane pozostaje niepoznawalne.

Nawet jeśli coś o tym wiesz, to i tak tego nie poznasz. Tajemni­ca nie podlega rozwiązaniu; jest nierozwiązywalna.

Toteż każdego wieczoru wchodź w tę przestrzeń. Będzie tam lęk, drżenie, ale to dobrze. Powoli zniknie, ustąpi miejsca rado­ści. Po trzech tygodniach pewnego dnia poczujesz taką błogość, taki zastrzyk energii, wzbogacenie twojego jestestwa poczuciem radości -jakby skończyła się noc i słońce pojawiło się na hory­zoncie.


Medytacja, by pozbyć się utrwalonych zachowań lękowych


Zauważyłem, że wciąż powtarzam pewien wzorzec zachowa­nia, który przyjąłem jeszcze w dzieciństwie. Zawsze gdy dosta­wałem burę od rodziców albo gdy mnie krytykowali, po prostu zamykałem się, uciekałem, pocieszając się myślą, że ludzie nie są mi do niczego potrzebni i poradzę sobie bez nich. Teraz wi­dzę, że podobnie reaguję na przyjaciół.


To jedynie przyzwyczajenie, które mocno się w tobie utrwa­liło. Spróbuj postępować odwrotnie. Kiedy chcesz się zaniknąć - otwieraj się. Jeśli chcesz odejść - nie idź; jeśli nie chcesz o czymś rozmawiać - mów. Jeśli wolałbyś uniknąć awantury -nie unikaj jej, rozpętaj istną burzę.

W sytuacjach zagrożenia zawsze mamy alternatywę: walczyć albo uciekać. Dziecku - zwłaszcza w krajach przywiązanych do tradycji - nie wolno walczyć. W Ameryce dziecko stawia się tak zaciekle, że to rodzice czasem muszą uciekać. Ale w krajach ba­zujących na starych tradycjach, gdzie hołduje się od wieków tym samym wartościom, dziecko nie może się buntować. Jedyny sposób to zaniknąć się w sobie, owinąć się wokół swojego je­stestwa, aby je zabezpieczyć. Nauczyłeś się więc uciekać.

Jedyne, co możesz teraz zrobić, to w chwilach, kiedy masz ochotę uciekać, nie ruszaj się, zostań i stocz walkę. Popróbuj te­go przez miesiąc - zobaczymy, co dalej. Kiedy już nauczysz się reagować odwrotnie - powiem ci, jak odrzucić obie reakcje. Bo obie są złe i obu musisz się po­zbyć. Tylko w ten sposób prze­staniesz odczuwać zagrożenie. Ponieważ jeden rodzaj reakcji zakorzenił się w tobie, musimy go zrównoważyć drugim - przeciwnym.

Bądź więc przez miesiąc prawdziwym wojownikiem; o wszystko. To będzie świetne doświadczenie, co? Kiedy zmuszeni jesteśmy uciekać - czujemy swoją niższość, upokorzenie. Zamykanie się w sobie - to tchórzowski sposób na życie. Ale stać się odważ­nym!... A później odrzucimy oba te sposoby, bo u podstaw takiej odwagi także leży tchórzostwo. Dopiero gdy uda ci się pozbyć i od­wagi, i tchórzostwa, staniesz się człowiekiem bez lęku. Spróbuj.


Medytacja, by zaufać


Jeżeli jest ci trudno zaufać, musisz się cofnąć, zagłębić się w swo­ją przeszłość. Musisz wejść głęboko w swoje wspomnienia, wy­czyścić umysł z minionych odczuć. Masz tam zapewne wielki śmietnik; wyczyść go.

Oto sposób, w jaki trzeba to zrobić: cofnij się, ale nie z na­stawieniem, żeby sobie przypominać, lecz po to, żeby poczuć ul­gę. Uczyń z tego medytację. Każdego dnia wieczorem przez godzinę cofaj się w czasie. Spróbuj odtworzyć zdarzenia z dzieciństwa. Im głębiej wnikasz, tym lepiej, bo chowamy w sobie wie­le zdarzeń i niechętnie pozwalamy im wracać do pamięci. Po­zwól im na to. Codziennie będziesz mógł wejść nieco głębiej. Najpierw przypomną ci się zdarzenia z okresu, kiedy miałeś cztery, pięć lat i nie będziesz mógł wniknąć dalej. Poczujesz, że wyrósł przed tobą Mur Chiński. Ale nadal próbuj, powolutku: co się działo, gdy miałeś trzy latka, dwa latka? Ludzie docho­dzą nawet do momentu swoich narodzin. Są i tacy, którzy przy­pomnieli sobie okres płodowy, a nawet tacy, którzy sięgnęli do swojego innego życia przed śmiercią w poprzednim wcieleniu. Jeżeli dojdziesz do momentu swoich narodzin i spróbujesz od­czuć ulgę, będziesz musiał zmierzyć się z bólem, z przejmującym cierpieniem. To prawie tak, jakbyś znów się rodził. Może za­czniesz krzyczeć jak nowonarodzone dziecko - przez kilka sekund dusiło się, nie mogło oddychać i dzięki temu krzykowi zaczerpnę­ło pierwszego oddechu. Jego drogi oddechowe otworzyły się, płuca zaczęły funkcjonować. Może będziesz musiał dotrzeć aż do tego punktu. Potem wracaj. Następnego wieczoru znów tam wniknij; i tak przez kilka wieczorów. To może zabrać ci od trzech do dziewięciu miesięcy. Będziesz stopniowo odczuwał coraz więk­szą ulgę, a wraz z nią pojawi się coraz większe zaufanie. Kiedy wyczyścisz swoją przeszłość i będziesz świadomy wszystkiego, co się wydarzyło - uwolnisz się od niej. Oto klucz do rozwiązania te­go problemu: stając się świadomym tego, co zalega w twojej pa­mięci, uwalniasz się od tego. Wtedy możesz zaufać. Świadomość wyzwala, nieświadomość tworzy więzy.


Medytacja, by przemienić lęk w miłość


Możesz siedzieć na krześle czy gdziekolwiek indziej, ale tak, byś czuł się naprawdę wygodnie. Złóż dłonie na podołku, prawa pod

spodem, lewa na wierzchu - tak, pozycja jest ważna, ponieważ prawa ręka jest połączona z lewą półkulą mózgu, skąd przycho­dzi poczucie strachu. Lewa ręka połączona jest z prawą półku­lą mózgu, skąd przychodzi odwaga.

Lewa półkula to siedziba rozsądku, a rozsądek jest tchó­rzem. Dlatego nie znajdziesz człowieka jednocześnie odważne­go i rozsądnego. Człowiek odważny będzie irracjonalny, przy­zwyczajony do irracjonalnych zachowań. Prawa półkula mózgu jest intuicyjna - toteż w znaczeniu symbolicznym, i nie tylko, do­starcza energii określonym postawom, związkom.

Prawa dłoń leży pod lewą, oba kciuki są połączone. Odpręż się, zamknij oczy, pozwól, by twoja żuchwa lekko się rozluźniła... bardzo delikatnie, tak byś mógł zacząć oddychać ustami; to do­skonale relaksuje. Kiedy przestajesz oddychać przez nos, stare wzorce mózgu przestają funkcjonować. Dzięki temu łatwiej bę­dzie ukształtować nowy wzorzec. Poza tym jeśli nie oddychasz przez nos, nie stymulujesz mózgu - powietrze płynie bezpośre­dnio do klatki piersiowej. Oddech przez nos to ciągła stymula­cja, masaż mózgu. Kiedy oddychasz, powietrze z jednej dziurki w nosie masuje jedną półkulę mózgu, potem powietrze z drugiej dziurki - masuje drugą. Co czterdzieści minut następuje zmiana.

Siedź więc w tej pozycji, oddychaj przez usta. Nos jest dua­listyczny, usta - nie. Kiedy oddychasz przez usta, nie następu­je zmiana. Możesz oddychać przez całą godzinę z takim samym skutkiem - pozostaniesz w takim samym stanie. Kiedy oddychasz przez nos, ten stan się zmienia, niezauważenie dla ciebie.

Pozostaniesz w bardzo cichym, niepodzielonym, nowym sta­nie odprężenia, a twoje energie zaczną przepływać w inny spo­sób. Po prostu codziennie siedź w ciszy, nie robiąc niczego przez co najmniej czterdzieści minut. Zacznij od czterdziestu minut, dochodząc stopniowo do sześćdziesięciu.

Jednocześnie nie przegapiaj nadarzających się okazji; łap je. Zawsze wybieraj życie i działanie. Nigdy się nie wycofuj, ni­gdy nie uciekaj. Ciesz się, kiedy pojawia się szansa, żeby coś zro­bić, by być kreatywnym.


l pytanie ostatnie: Strach przed Bogiem


Czy wizja osobowego Boga, który o nas dba - nawet czysto hipotetycznie - nie jest jednak w pewien sposób użyteczna ? Kiedy pomyślę o porzuceniu wizji Boga, odczuwam strach.


Dlaczego boisz się odrzucić wizję Boga? To proste - ona w pe­wien sposób chroni cię przed poczuciem lęku. Kiedy ją odrzu­cisz, pojawi się strach. Jest to rodzaj psychicznego zabezpie­czenia.

Dziecko jest skazane na strach. W łonie matki - nie, bo wte­dy nie musi nawet myśleć o chodzeniu do synagogi albo kościo­ła, o czytaniu Biblii, Koranu czy Gity ani o tym, czy Bóg istnie­je. Nie wyobrażam sobie, żeby dziecko w łonie matki było w najmniejszym nawet stopniu zainteresowane Bogiem, dia­błem, niebem, piekłem. Po co? Właśnie przebywa w raju. Nie ma nic lepszego. Znajduje się w bezpiecznym, ciepłym, przytul­nym domu, pływa w wodach, które je odżywiają. Po dziewięciu miesiącach odbędzie wielką podróż - od bycia prawie niczym do stania się istotą. Przez dziewięć miesięcy przejdzie przez do­świadczenie milionów lat ewolucji - od pierwszej istoty aż do teraz, przez wszystkie fazy.

Dziecko ma poczucie pełnego bezpieczeństwa: nie musi pra­cować, nie zginie z głodu, ma wszystko, czego potrzebuje. Takie życie przez dziewięć miesięcy w łonie matki jest powodem, z którego stworzono tak zwane religie.

Kiedy dziecko się urodzi, pierwszym, co odczuwa, jest strach. To naturalne. Straciło dom, poczucie bezpieczeństwa, ciepełko. Wszystko, co było jego światem, przepadło, a ono znalazło się w jakimś innym świecie, zupeł­nie obcym. Musi zacząć samo­dzielnie oddychać. Właśnie z te­go dziecko zdaje sobie sprawę najpierw - teraz będzie musia­ło samodzielnie oddychać, bez pomocy mamy. Na dodatek le­karz obraca je do góry nogami i daje klapsa, żeby je przywołać do rzeczywistości. Niezły początek! Co za powitanie!

Z tego wrażenia zaczyna samodzielnie oddychać. Czy zau­ważyłeś, że zawsze gdy odczuwasz przerażenie, zmienia się twój oddech? Jeśli nie zwróciłeś na to uwagi, zrób to przy najbliższej okazji. Kiedy się boisz, zmienia się twój oddech. A kiedy jesteś na luzie, masz poczucie bezpieczeństwa, zauważ, jak harmonij­ny staje się twój oddech, w głębokiej zgodzie, coraz bardziej ci­chy. Czasami, w stanie głębokiej medytacji, masz poczucie, jak­by twój oddech zupełnie się zatrzymał. Nie zatrzymuje się, ale faktycznie bardzo spowalnia.

Początki dziecka na tym świecie kojarzą mu się przed wszy­stkim ze strachem. Przez dziewięć miesięcy przebywało w ciem­ności, a teraz w nowoczesnym szpitalu lampy świecą oślepiają­cym blaskiem. Dla jego oczu, dla siatkówki, która przecież nie widziała światełka nawet tak delikatnego jak płomyk świecy, ta­ki blask to stanowczo za wiele! To szok dla maleńkich oczu.

A lekarz nie czeka ani chwili - odcina pępowinę, która łączy je z matką, pozbawia je ostatniej nadziei na powrót do bezpie­cznego świata. A to przecież takie maleństwo. Wszyscy wiemy, że ludzkie niemowlę jest najbardziej nieporadne spośród wszy­stkich ssaków. Dlatego konie nie wymyśliły sobie Boga, ani sło­nie. Nie mają takiej potrzeby. Dziecko słonia natychmiast po urodzeniu staje na nogi i zaczyna poznawać świat. Nie jest tak zależne jak ludzkie dziecko. Może cię to zaskoczy, ale na tej za­leżności dziecka bazuje cała ogromna infrastruktura: twoja ro­dzina, społeczeństwo, kultura, religia, filozofia.

U zwierząt zjawisko rodziny nie istnieje z prostego powodu - dzieci zwierząt nie potrzebują rodziców. Człowiek zdecydo­wał, że stworzy pewien system. Ojciec i matka muszą pozosta­wać razem, po to żeby opiekować się dzieckiem. Jest ono wyni­kiem ich miłości, jest ich dziełem. Jeżeli ludzkie niemowlę zostawić same sobie, jak robi to większość zwierząt, to oczywi­ście nie ma ono szansy na przetrwanie. Jak znajdzie jedzenie? Kogo zapyta? O co pytać? Może urodziło się za wcześnie? Kil­ku biologów twierdzi, że dzieci ludzkie rodzą się przedwcześ­nie, że dziewięć miesięcy to za mało i dlatego przychodzą na świat tak bezbronne. Ale ciało ludzkie jest właśnie takie i mat­ka nie może nosić dziecka dłużej, bo umrze, a ono wraz z nią. Obliczono, że jeśli płód pozostawałby w łonie matki przez co najmniej trzy lata, to być może nie istniałaby potrzeba ojca, matki, rodziny, społeczeństwa, kultury, Boga i kapłana. Ale trzy lata - to całkiem niemożliwe.

Ta wyjątkowa sytuacja biologiczna ma wpływ na całe ludzkie zachowanie, sposób myślenia, strukturę rodziny, społeczeństwa. To ona właśnie jest przyczyną lęków. Pierwsze doświadczenie no­worodka to lęk i ostatnie doświadczenie człowieka to także lęk. Narodziny są rodzajem śmierci, jeśli popatrzysz na nie z punktu widzenia noworodka. Żył w doskonałym świecie, był bardzo szczęśliwy. Nie potrzebował, a nawet nie życzył sobie żadnych zmian. Korzystał z życia, rósł i był zadowolony, a tu nagle - eksmisja. Dla niego to jakby doświadczenie śmierci jego dotychcza­sowego świata, bezpieczeństwa, przytulnego domku.

Wymyśliliśmy wodne materace i gorące kąpiele w wannie, abyśmy leżąc mogli wracać do doświadczania tamtego utraco­nego świata. Ci, którzy umieją korzystać z gorących kąpieli, do­dają do nich soli - bo płyny w łonie matki również były słone. Ale jak długo można wytrzymać w wannie?

Zygmunt Freud nie był człowiekiem oświeconym. Więcej - był trochę szurnięty, ale przecież i tacy ludzie mają coś do powiedze­nia. Czasem tworzą wiekopomne idee. Uważał on na przykład, że powodem, z którego mężczyzna kocha się z kobietą, jest chęć powrotu do łona. Mam wrażenie, że jest w tym jakieś ziarenko prawdy: poszukiwanie łona, drogi, którą przyszedł na ten świat. Ale nie udało mu się nigdy osiągnąć celu, toteż zaczął wymyślać jaskinie, domy, samoloty. Pomyśl o wnętrzu samolotu - wcale się nie zdziwię, jeśli któregoś dnia ludzie zaczną latać samolotami, usadowieni w wannach z gorącą wodą. Słoną. Podobna sytuacja, choć na pewno nie w pełni satysfakcjonująca.

Taki właśnie był cały świat dziecka. My staramy się, by było nam równie przytulnie: naciśnij guzik, a natychmiast pojawia się stewardesa. Robimy wszystko, aby osiągnąć maksimum wygo­dy, ale nadal daleko nam do komfortu, który mieliśmy w łonie matki. Dostawałeś pokarm, zanim zdążyłeś poczuć, że jesteś gło­dny. Zanim zdążyłeś poczuć, że potrzebujesz powietrza, już by­ło ci dostarczone. Żadnych obowiązków.

Jeżeli dziecko, wychodzące z łona matki, coś czuje, to zape­wne ma wrażenie, że umiera. Na pewno nie czuje, jakby właś­nie się rodziło. To my tak to określamy - stoimy na zewnątrz i na­zywamy to narodzinami.

A pewnego dnia po raz drugi, mimo całego wysiłku włożo­nego w to życie, mimo urządzenia się w nim - dom, rodzina, grono przyjaciół, odrobina ciepła, swoje małe miejsce na świecie, gdzie można odpocząć - nagle okazuje się, że znowu jesteś wy­rzucony. To trudne; przez całe życie o coś zabiegasz, by na koń­cu dowiedzieć się, że znów nadszedł ten dzień.

Znów pojawia się lekarz - ten sam, który dał ci klapsa, kie­dy się rodziłeś. Wtedy pomógł ci złapać pierwszy oddech, tym razem...

Wszyscy jesteśmy po jednej stronie, nie wiemy, co jest po dru­giej. Możemy się jedynie domyślać; stąd piekło i niebo, i wszy­stkie inne wytwory nieposkromionej wyobraźni.

Jesteśmy po jednej stronie, ale ten człowiek umiera. Na­szym zdaniem, jest to śmierć, ale może to są kolejne narodzi­ny. Tylko on to wie, lecz nie może wrócić i powiedzieć: „Nie mar­twcie się; nie umarłem, nadal jestem żywy". Podobnie jak nie mógł wrócić do łona matki, żeby po raz ostatni rzucić okiem na wszystko i pożegnać się, tak i teraz - nie może wrócić i powie­dzieć, że nadal żyje.

Hinduistyczna koncepcja odrodzenia opiera się po prostu na zjawisku narodzin. Z punktu widzenia łona -jeżeli ono myśli -dziecko umiera. Również dla dziecka - jeśli myśli - narodziny są śmiercią. Ale przecież nie umarło, urodziło się. To samo do­tyczy śmierci: z naszej strony wygląda na śmierć, ale jak to jest z drugiej strony?

Niestety, ta „druga strona" to jedynie nasze domysły. Może-my JeJ przypisać, co nam się żywnie podoba. Każda religia opi­suje ją inaczej, bo każda społeczność, każda kultura zależy od położenia geograficznego, ma inną historię. Na przykład Tybetańczyk uważa, że po drugiej stronie nie ma chłodu; chłód - nie mówiąc już o mrozie - przeraża go. Tybetańczyk uważa więc, że zmarłemu jest ciepło, że przebywa w świecie, w którym zawsze panuje ciepło. Z kolei Hindus nie wyobraża sobie, że po drugiej

stronie miałoby być zawsze ciepło. Cztery miesiące upałów w In­diach stanowczo wystarcza. Tym bardziej jest to nie do zaakcep­towania na drugim świecie. Być może Hindusi nie znają się za­nadto na klimatyzacji, ale opisują swój raj jako miejsce, gdzie zawsze jest chłodnawo - nie za zimno i nie za ciepło. Panuje tam zawsze wiosna, taka jak w Indiach - kwitną wszystkie kwiaty, wiatr przynosi upojne zapachy, ptaki śpiewają, wszystko tętni życiem. Żadnych upałów, tylko lekki chłodek.

Pomysły te są wytworem ludzkiego mózgu (...). W innym wypadku raj byłby taki sam dla Tybetańczyków, Hindusów czy muzułmanów. Muzułmanin nie mógłby wyobrazić sobie, że ten inny świat to pustynia. Tyle przez pustynię wycierpiał. Drugi świat musi być oazą - ogromną, niekończącą się oazą. Nie ma­leńką, którą napotykasz po przebyciu dziesiątek kilometrów -kilka drzew, małe źródełko wody. Nie - raj to jedna wielka oa­za i żadnej pustyni.

Wymyślamy sobie różności, ale dla osoby umierającej jest to ponowne przejście przez proces, którego już raz doświad­czyła. To znany fakt, że jeśli umieramy, a nie tracimy przytom­ności, nie wpadamy w śpiączkę, wtedy przypominamy sobie wszystkie zdarzenia, które miały miejsce w naszym życiu od sa­mego momentu narodzin. Wygląda na to, że takie ostatnie spojrzenie ma dużą wagę. W ciągu kilku sekund przewijają się wszystkie daty w kalendarzu, zupełnie jak w filmie. Kalendarz biegnie w błyskawicznym tempie. W dwugodzinnym filmie czę­sto ukazanych jest wiele lat... gdyby zachować zwykłe tempo, siedziałbyś w sali kinowej dwa lata; kto ma na to czas? Twój ka­lendarz przewija się, daty przelatują przed oczami; w chwili śmierci następuje to bardzo szybko. W parę chwil życie cofa się aż do momentu narodzin. Znów nastąpił ten sam proces - ży­cie zatoczyło pełne koło.

Dlaczego chciałbym, żebyś to pamiętał? Dlatego, że twój Bóg nie jest niczym innym tylko lękiem, który ogarnął cię w mo­mencie narodzin i narastał aż do teraz, stając się coraz większy. Z tego właśnie powodu młody człowiek może być ateistą, mo­że sobie na to pozwolić. Z wiekiem jednak staje się to coraz trud­niejsze. Kiedy zbliża się chwila jego śmierci i zapytasz go, czy nadal jest ateistą, odpowie zapewne coś w rodzaju: „Nie jestem już tego taki pewien". To strach przed rym, co się ma zdarzyć. Cały jego świat zniknie.

Mój dziadek nie był człowiekiem religijnym. Miał charakter podobny do Greka Zorby: zjeść, napić się i cieszyć - przecież innego świata nie ma, te wszystkie opowieści to nonsens. Z ko­lei mój ojciec był bardzo religijny - zapewne była to reakcja na styl życia dziadka; nazywamy to konfliktem pokoleń. W mojej rodzinie wszystko było postawione na głowie: dziadek ateista, a z tego powodu ojciec - teista. Zawsze gdy ojciec wychodził do świątyni, dziadek wyśmiewał go i mówił: „Idź! Marnuj swoje ży­cie wśród tych głupich posągów!"

Uwielbiam Zorbę z wielu powodów; jednym z nich jest fakt, że odnalazłem w nim swojego dziadka. Pamiętam, że dziadek lu­bił dobrze zjeść, a posiłki przygotowywał zawsze samodzielnie; nie wierzył, że ktoś inny zrobiłby to tak dobrze jak on. W ciągu wielu lat swojego życia gościłem w tysiącach domów w Indiach, ale nigdy nie jadłem nic tak smacznego jak potrawy dziadka. A on tak kochał gotowanie, że co tydzień zapraszał przyjaciół i robił im ucztę, cały dzień dla nich gotując. Moja mama, ciotka, służą­ca i kucharz - wszyscy byli wyrzucani z kuchni. Kiedy dziadek go­tował, nikt nie miał prawa przeszkadzać. Ale dla mnie był wy­jątkowo łaskawy. Pozwalał mi patrzeć. Kiedyś powiedział: „Ucz się, żebyś nie był zależny od innych. Tylko ty sam znasz swój smak. Jak ktoś inny mógłby znać go lepiej?"

Odpowiedziałem: „To jest dla mnie za trudne; jestem zbyt leniwy. Mogę popatrzeć, ale gotować przez cały dzień?! Nie, to niemożliwe". Niczego więc się nie nauczyłem, ale samo obser­wowanie go było ciekawe. Kiedy dziadek gotował, stawał się ar­tystą -jak rzeźbiarz, muzyk czy malarz. To nie było gotowanie. Dla niego to była sztuka. A jeśli coś było choćby odrobinę nie tak, jak powinno - wyrzucał natychmiast i gotował od począt­ku. Mówiłem: „Przecież to bardzo dobre". Odpowiadał: „Nie, to jest po prostu dobre. A ja jestem perfekcjonistą i dopóki nie osiągnę swojego poziomu perfekcji, nie poczęstuję tym nikogo. Kocham to, co gotuję".

Umiał przyrządzać wiele koktajli (...). A cokolwiek robił, ca­ła rodzina zaraz zwracała się przeciwko niemu; nazywali go utrapieńcem. Nie wpuszczał nikogo do kuchni, a pod wieczór zwoływał wszystkich ateistów z miasta. Z kolacją czekał, aż zaj­dzie słońce, po to tylko, żeby postąpić na przekór dżainistom. Jadł po zachodzie, dlatego że dżainizm nakazuje jeść ostatni po­siłek, zanim zajdzie słońce. Zwykle wysyłał mnie przed dom, że­bym sprawdził, czy słońce już zaszło. Drażnił tym całą rodzinę, ale nie mogli się na niego złościć, gdyż był głową domu, senio­rem rodu. W zastępstwie złościli się więc na mnie; było im łat­wiej. Pytali: „Czemu się kręcisz w tę i z powrotem, sprawdzając zachód słońca? Ten starzec zgubi także ciebie".

Żałuję, że natknąłem się na powieść Grek Zorba, dopiero gdy dziadek już umierał. Podczas ceremonii pogrzebowej myśla­łem tylko o jednym -jak bardzo byłby szczęśliwy, gdybym ją dla niego przetłumaczył i mu ją czytał. Przeczytałem mu wiele ksią­żek. On sam nie zdobył wykształcenia. Umiał się jedynie pod­pisać. Nie nauczył się pisać ani czytać - ale był z tego dumny. Zwykł mawiać: „To dobrze, że ojciec nie zmuszał mnie do szko­ły. Zepsułby mnie. Te książki psują ludzi". Ostrzegał mnie: „Pamiętaj - twój ojciec jest zepsuty, tak samo twoi wujkowie; wciąż czytają te religijne księgi pełne bzdur. A kiedy oni tracą czas na czytanie - ja żyję. Najlepiej jest uczyć się życia - żyjąc. Wyślą cię na uniwersytet wbrew mojej woli. Nie mogę sprzeciwić się obojgu - twojej matce i ojcu. Ale pilnuj się, żebyś się nie zagu­bił w tych wszystkich książkach".

Cieszył się z tysiąca drobiazgów. Zapytałem go kiedyś: „Każ­dy wierzy w Boga. Dlaczego ty nie wierzysz, Babal" (Nazywa­łem go Baba, co znaczy po hindusku „dziadek".)

Odpowiedział: „Bo się nie boję". Bardzo prosta odpowiedź: „Czego się bać? Nie ma takiej potrzeby. Nie zrobiłem niczego złego, nikogo nie skrzywdziłem. Żyję pogodnie i radośnie. Jeśli jakiś Bóg istnieje i kiedyś Go spotkam, nie będzie na mnie zły. To raczej ja będę zły na Niego, że stworzył ten świat. Ale ja się nie boję".

Kiedy umierał, zapytałem go znowu. Lekarze powiedzieli, że zostało mu tylko kilka minut. Jego puls słabł, serce spowalniało, ale nadal był przytomny. Powiedziałem: ,Baba, mam jedno py­tanie..." Otworzył oczy i, uprze­dzając je, rzekł: „Chcesz zapy­tać, dlaczego nie wierzę w Boga. Wiedziałem, że zadasz mi to py­tanie na łożu śmierci. Czy sądzisz, że śmierć mnie przeraża? Ży­łem tak radośnie i taką pełnią, że umieram bez żalu. Co nowego mógłbym zrobić jutro? Wszystkiego już zaznałem, nie ma nic więcej. Mój puls słabnie, moje serce słabnie; myślę, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku, bo czuję się pogodzony, spo­kojny, cichy. Czy umrę całkowicie, czy też będę nadal żył - tego nie wiem. Ale chcę, żebyś pamiętał jedno: nie czuję lęku".

Powiedziałeś: „Kiedy pomyślę o porzuceniu wizji Boga, odczuwam strach". To pokazuje, że głazem koncepcji Boga

przygniatasz strach. Kiedy ten głaz odrzucisz, strach się po­jawi.

Kiedy ogarnie cię strach, musisz się z nim zmierzyć. Nie po­może ci zasłanianie go wiarą w Boga. Zwątpiłeś i już nie wie­rzysz. Nie możesz mieć wiary w Boga, bo zwątpienie jest czymś rzeczywistym, a wiara - fikcyjnym. A żadna fikcja nie ma szans w obliczu faktów. Bóg stanie się dla ciebie tworem czysto hipo­tetycznym, twoje modlitwy zatracą sens.

Jeśli raz usłyszysz prawdę, nie zdołasz jej zapomnieć. To jed­na z cech prawdy - nie musisz starać się ją zapamiętać. Kłam­stwo wymaga ciągłego pamiętania. Mógłbyś łatwo coś pomylić. Ten, kto często kłamie, musi mieć lepszą pamięć niż człowiek prawdomówny. Jeśli bowiem zawsze mówisz prawdę - nie mu­sisz niczego zapamiętywać.

Ktoś, kto kłamie, musi pamiętać nie tylko swoje kłamstwa, ale także którego z nich użył w stosunku do której osoby. Jed­no kłamstwo powoduje łańcuszek kolejnych. Rodzą się jedne za drugimi, zupełnie wymykają się spod kontroli.

Natomiast prawda jest jak celibat - nie posiada dzieci; nie ma męża. Jeśli raz pojmiesz to, że Bóg nie jest niczym innym jak tylko hipotezą, stworzoną przed kapłanów, polityków, elity władzy, pedagogów, i że oni wszyscy chcą trzymać cię w psychi­cznej niewoli, że mają w tym swój interes... cóż - przestaniesz się obawiać. A oni chcą, żebyś się bał, bo kiedy się nie boisz -jesteś niebezpieczny.

Masz wybór: możesz być człowiekiem tchórzliwym, pełnym obaw, zniewolonym, bez jakiejkolwiek godności, bez szacunku dla samego siebie - albo możesz odrzucić lęk.

Ale wtedy będziesz buntownikiem, nie unikniesz tego. Al­bo będziesz wierzącym, albo będziesz miał duszę buntownika. Ci wszyscy, dla których jako rebeliant mógłbyś być niewygodny, usiłują zalepić umysły ludzi papką chrześcijaństwa, judaizmu, islamu czy hinduizmu. Mają siłę przekonywania, bo wszyscy, którzy pragną władzy, wiedzą, iż idea Boga pomaga w jej zdo­byciu.

Jeżeli boisz się Boga - a jest to przecież jedna z podstawo­wych zasad wiary - musisz podporządkować się Jego nakazom i wyrokom, świętym księgom, mesjaszom, kolejnym wciele­niom - słuchać Go i jego przed­stawicieli. Bardziej zresztą Je­go przedstawicieli, bo Bóg się z tobą nie komunikuje. Ogromnie dziwny układ. Religia to naj­dziwniejszy biznes, jaki stworzono. Nie ma szefa, ale jest mnóstwo pośredników: kapłani, biskupi, kardynałowie, papież - ca­ła hierarchia. A na samej górze - nie ma nikogo.

Chciałeś, żeby wymyślono Boga, bo nie mogłeś znieść samo­tności. Nie potrafiłeś zmierzyć się z życiem, z jego pięknem, ra­dością, cierpieniem, troską. Bałeś się tego doświadczać, nie ma­jąc kogoś, kto nad tobą czuwa i chroni cię jak parasol. Poprosiłeś o Boga ze strachu. I oczywiście wszędzie pełno jest sztukmi­strzów. Prosisz - i masz.

Będziesz musiał porzucić tę wizję Boga, która pomaga ci ukoić strach. Trzeba będzie przejść przez te wszystkie lęki i za­akceptować fakt, że są częścią ludzkiej rzeczywistości. Nie ma potrzeby uciekać.

Trzeba będzie się w to zagłębić, a im głębiej wnikniesz w strach, tym mniej go znajdziesz. Kiedy dotkniesz kamiennego dna lęku, po prostu zaczniesz się z tego śmiać - nie było cze­go się obawiać. A kiedy zniknie lęk, pojawia się niewinność, która jest summum bonum, najczystszą esencją człowieka re­ligijnego.

Ta niewinność jest siłą. Ta niewinność, to jedyny prawdziwy cud.

Niewinność jest początkiem wszystkiego, ale nie uczyni cię ona chrześcijaninem ani muzułmaninem. Niewinność sprawi, że będziesz po prostu zwykłym człowiekiem, całkowicie akceptu­jącym swoją zwyczajność, żyjącym radośnie, wdzięcznym wszy­stkiemu, co istnieje - nie koncepcji Boga, ponieważ ona jest wytworem, narzuconym ci przez innych.

Istnienie nie jest jakąś ideą. Po prostu jest - w tobie, poza tobą. Kiedy odzyskujesz swoją niewinność, pojawia się w tobie głębokie poczucie wdzięczności. Nie nazwę tego modlitwą, bo kiedy się modlisz, zwykle o coś prosisz. A ty nie prosisz tu, lecz dziękujesz za wszystko, co do tej pory otrzymałeś.

Otrzymałeś bardzo wiele. Czy zasłużyłeś na to? Czy zapra­cowałeś na to? Istnienie obsypuje cię tak hojnie, że prosić o wię­cej byłoby niewdzięcznością. Ciesz się z tego, co otrzymałeś. Naj­piękniejsze jest to, że kiedy jesteś zadowolony, istnienie obdarza cię coraz hojniej. Im większą odczuwasz wdzięczność, tym wię­cej otrzymujesz. To nieprzerwany proces.

Pamiętaj jedno: wizja Boga musi być odrzucona. Już w chwili, kiedy nazwałeś to wizją, cała koncepcja Boga legła w gruzach. Czy ci się to podoba, czy nie - nie zmienisz tego; to nieodwracalne.

Jedyna droga, jaka ci pozostała, prowadzi do samego sedna lęku. Wejdź tam cicho, tak żebyś poczuł jego głębię.

Czasami zdarza się, że wcale nie jest tam głęboko.

Pewien człowiek, idąc po ciemku, ześliznął się ze skały. Po­nieważ obawiał się, że może spaść kilkaset metrów, trzymał się gałęzi, która wyrastała ze ściany urwiska. To, co mógł dostrzec w dole, wyglądało jak bezdenna przepaść. Zaczął krzyczeć, ale odpowiadało mu tylko echo; nikogo nie było w pobliżu. Możesz sobie wyobrazić tę ciągnącą się przez całą noc torturę. Oko w oko ze śmiercią, dłonie zgrabiałe z zimna, ledwie wytrzymujące ciężar ciała... A kiedy wzeszło słońce, spojrzał w dół i za­śmiał się: nie było przepaści. Jakieś dwadzieścia centymetrów poniżej była skalna półka. Mógł na niej bezpiecznie przespać całą noc, zamiast tkwić w tym koszmarze.

Mogę ci powiedzieć, że wiem z własnego doświadczenia: strach nie ma więcej niż dwadzieścia centymetrów głębokości. Od ciebie zależy, czy chcesz tkwić uczepiony tej gałęzi i zamie­nić swoje życie w koszmar, czy raczej puścisz gałąź i staniesz na własnych nogach. Nie ma czego się bać.


OSHO International Foundation - o autorze


Nauki Osho nie poddają się kategoryzacji. Dotyczą wszy­stkich aspektów życia począwszy od indywidualnych po­szukiwań sensu ludzkiej egzystencji aż po najważniejsze wyda­rzenia społeczne i polityczne. Osho nie pisał książek. Jednak przez ponad 35 lat rozmawiał z ludźmi i wygłaszał wykłady na wielu międzynarodowych spotkaniach, pozostawiając po sobie tysiące godzin nagrań na kasetach audio i video. Książki są re­zultatem ich transkrypcji.

Osho został uznany przez londyński „Sunday Times" za jed­ną z 1000 osób, które wywarły największy wpływ na XX wiek. Amerykański pisarz Tom Robbins uznał go za „najbardziej nie­bezpiecznego człowieka od czasów Jezusa Chrystusa".

Za cel swej działalności Osho uznał stworzenie warunków dla narodzin nowego typu człowieka - „Buddy Zorby" - który łą­czyłby w sobie wyciszoną duchowość Gautamy Buddy z umie­jętnością korzystania ze wszelkich uciech życia na wzór Greka Zorby. Przez wszystkie jego prace przewija się wątek połącze­nia odwiecznej mądrości Wschodu z najwyższym potencjałem nauki i technologii stworzonym przez Zachód.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Osho Odwaga Radość niebezpiecznego życia
Osho Odwaga Radość niebezpiecznego życia
Osho Odwaga Radość niebezpiecznego życia
Światłość i radość zapiski z życia duchowego inspiracje i refleksje cz II
Światłość i radość zapiski z życia duchowego inspiracje i refleksje
Światłość i radość zapiski z życia duchowego inspiracje i refleksje cz I
Światłość i radość zapiski z życia duchowego inspiracje i refleksje cz III
Osho Świadomość, klucz do życia w równowadze
Jesteś radością mojego życia
Jesteś radością mojego życia
Jesteś radością mojego życia
Radość życia i cierpienia-dwa źródła i dwa tematy twórczości artystycznej, wszystko do szkoly
radość życia, Teoria wychowania
Radość życia i cierpienie, SZKOŁA, język polski, ogólno tematyczne
Gdzie jest wasza radość życia w Miłości, Teksty, Miłość
Przyjaźń radością życia
Radość życia, matura, matura ustna, matura