Borges Powszechna historia nikczemności

tytuł: "POWSZECHNA HISTORIA NIKCZEMNOŚCI"

autor: Jorge Luis Borges

POWSZECHNA HISTORIA NIKCZEMNOŚCI

Przelożyli:


Stanisław Zembrzuski

Andrzej Sobol -Jurczykowski

Prószyński i S-ka Warszawa 1999


Tytuł oryginału:

"Historia universal de la infamia" (1935)

(c) Maria Kodama y Emece Editores, SA., 1989 Ali rights reserved

Podstawa wydania: Jorge Luis Borges,

"Obras completas", t.1, Emece Editores, 1989

Projekt okładki: Dorota Elbanowska

Ilustracja na okładce:

Aleksandra Kucharska-Cybuch

Konsultant wydania: Adam Elbanowski

Redaktor prowadzący serię i opracowanie merytoryczne:

Maria Domańska

Redaktor techniczny: Elżbieta Babińska

Korekta: Anna Sidorek Bronisława Dziedzic-Wesolowska

Skład: Agnieszka Dwilińska

ISBN 83-7180-906-9

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Zakłady Graficzne ATEXT S.A. 80-164 Gdańsk, ul. Trzy Lipy 3


Prolog do pierwszego wydania

Próbki prozy narracyjnej, które składają się na tę książkę, powstawały w latach 1933-1934. Wywodzą się, jak sądzę, z moich nieustannych lektur Stevensona i Chestertona, a nawet z pierwszych filmów von Sternberga i być może z pewnej biografii Evarista Caniego. Jest w nich nadmiar pewnych chwytów, jak heterogeniczne zestawienia, nagłe zerwanie ciągłości, sprowadzenie całego życia jakiegoś człowieka do dwóch czy trzech scen. (Ten sam zamiar przyświeca również opowiadaniu "Człowiek z przedmieścia"). Nie są, nie usiłują być, psychologiczne.

Co do przykładów magii, jakie zamykają tom, nie mam wobec nich innego prawa niż prawo tłumacza i czytelnika. Czasami przypuszczam, że dobrzy czytelnicy są w większym jeszcze stopniu szczególnymi łabędziami ciemności niż dobrzy autorzy. Nikt nie zaprzeczy, że utwory przypisane przez Valery'ego bardziej niż doskonałemu Edmondowi Teste posiadają wyraź-


PROLOG DO PIERWSZEGO WYDANIA

nie mniejszą wartość niż utwory jego żony i przyjaciół. Czytanie, w każdym razie, jest czynnością późniejszą niż pisanie: bardziej zrezygnowaną, bardziej kurtuazyjną, bardziej intelektualną.

J. L. B. Buenos Aires, 27 maja 1935


Prolog do wydania z 1954 roku

Powiedziałbym, że barok jest stylem, który świadomie wyczerpuje (czy pragnie wyczerpać) swoje możliwości i który graniczy ze swą własną karykaturą. Na próżno Andrew Lang w latach osiemdziesiątych XIX wieku pragnął naśladować "Odyseję" Pope'a; dzieło to było już jej parodią i parady ślą nie zdołał jej prześcignąć. Barok to nazwa jednego z sylogizmów; wiek XVIII zastosował ją do określonych nadużyć architektury i malarstwa wieku XVII, ja powiedziałbym nadto, że barokowy jest końcowy etap każdej sztuki, gdy ta ujawnia i niszczy własne środki. Barok jest intelektualny, i Bernard Shaw oświadczył, że wszelka praca intelektualna jest humorystyczna. Humor ten jest niezamierzony w dziele Baltasara Graciana, zamierzony, czy świadomy, w dziele Johna Donne'a.

Już sam przesadny tytuł tego zbioru głosi jego barokową naturę. Złagodzenie jednak byloby tu równo-

- 7 -


PROLOG DO WYDANIA Z 1954 ROKU

znaczne ze zniszczeniem, dlatego wolę, tym razem, powołać się na sentencję "quod scripsi, scripsi" (Jan XIX 22) i wydrukować te teksty ponownie, po upływie dwudziestu lat, bez zmian. Są one nieodpowiedzialną rozrywką człowieka nieśmiałego, który nie odważył się na pisanie opowiadań i który zabawiał się fałszowaniem i przeinaczaniem (czasami bez uzasadnienia estetycznego) cudzych historii. Od tych wieloznacznych próbek przeszedł do pracowitego ułożenia bezpośredniej relacji - "Człowiek z przedmieścia" - którą podpisał imieniem dziadka swojego dziadka, Francisco Bustos; zdobyta ona niezwykle i nieco zagadkowe powodzenie.

Można zauważyć, że do tego tekstu, o podmiejskim kolorycie, wstawiłem kilka stów z języka literackiego. Uczyniłem tak dlatego, że cwaniak z przedmieścia ma aspiracje do kultury, czy też dlatego (ta przyczyna wyklucza poprzednią, ale może właśnie ona jest prawdziwa), że cwaniacy są jednostkami i nie zawsze mówią jak Cwaniak, który jest figurą platońską.

Doktorowie Wielkiego Wehikułu nauczają, że rzeczą główną we Wszechświecie jest próżnia. Mają rację w tym, co dotyczy tej niewielkiej części świata, jaką jest ta książka. Zaludniają ją szafoty i piraci, a wyraz "nikczemność" ogłusza w tytule, ale pod tą wrzawą nic się nie kryje. Nie jest niczym innym niż pozorem, niż rodzajem obrazów, dlatego właśnie może chyba się podobać. Czło-

- 8 -


PROLOG DO WYDANIA Z 1954 ROKU

wiek, który ją napisał, był może nieszczęśliwy, ale bawił się pisząc; oby jakieś odbicie tej przyjemności dotarto do czytelników.

Do części "Et caetera" włączyłem trzy nowe utwory.

J. L. B.


Powszechna historia nikczemności

I inscribe this book to S. D.: English, innumerable and an Angel. Also: I offer her that kernel ofmyselfthat I have saved, somehow - ihe central heart that deals not in words, traffics not with dreams and is untouched by time, by joy, by adversities.*

* Dedykuję tę książkę S.D.: Angielce, istocie niewymiernej - anielskiej. Ofiarowuję jej też rdzeń mojego ja, który jakoś udało mi się ocalić - najważniejszą cząstkę serca, która nie zajmuje się słowami, nie frymarczy marzeniami i pozostaje nie tknięta przez czas, radość i przeciwności losu. (Przyp. tłum.)




Przerażający wybawiciel Lazarus Moreli

Praprzyczyna

W 1517 roku ojciec Bartłomiej de las Casas użalił się nad losem Indian, których wyniszczano w pracowitym piekle antylskich kopalni złota, i zaproponował cesarzowi Karolowi V przywóz Murzynów, aby ich wyniszczać w pracowitym piekle antylskich kopalni złota. Owej dziwnej odmianie filantropii zawdzięczamy nieskończenie wiele: bluesy z Nowego Orleanu; paryski sukces urugwajskiego doktora-malarza Pedra Figariego; ludową prozę także urugwajskiego Vicente Rossiego; mityczną wielkość Abrahama Lincolna; pięćset tysięcy zabitych w wojnie domowej między stanami Południa i Północy; trzy miliardy trzysta tysięcy dolarów wydanych na renty i emerytury wojskowe; posąg legendarnego Falucho;

pojawienie się słowa "lincz" w trzynastym wydaniu Słownika Akademii Hiszpańskiej; porywający film "Dusze czarnych"; szarżę na bagnety generała So-

12


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

lera na czele jego "Mulatów" i "Czarnych" pod Cerrito; śniady wdzięk pani X; Murzyna, który zabił Martina Fierro; nieszczęsną rumbę "Manisero";

aresztowany i więziony w lochu napoleonizm Toussainta Louverture; zgodne współżycie religii krzyża i węża na Haiti; krew kóz zarzynanych maczetą kapłana wudu; poezję kubańską; habanerę - matkę tanga; candombe'.

Ponadto: karygodne i wspaniałe życie okrutnego wybawiciela, Lazarusa Morella.

Miejsce

Ojciec Wód, Missisipi, najbardziej rozległa rzeka świata, była sceną godną tego niezrównanego łotra. (Rzekę odkrył Alvarez de Pineda, a pierwszym podróżnikiem na jej wodach był Hernando de Soto, były konkwistador Peru, który skracał był długie miesiące więzienia królowi Inków Atahualpie, ucząc go gry w szachy. Umarł i wody tej rzeki posłużyły mu za grób).

' Autor nawiązuje m. in. do czytelnych dla Argentyńczyków postaci i wydarzeń. Tak np. Falucho to argentyński ciemnoskóry żołnierz z okresu walk o niepodległość, który - dostawszy się do niewoli hiszpańskiej - wolał zginąć niż zaprzeć się ojczyzny; Martin Fierro to narodowy bohater argentyński, a candombe - dawny taniec ludowy pochodzenia afrykańskiego. (Przyp. dum.)

13


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

Missisipi jest rzeką o szerokim tonie: w swej nieskończoności jest siostrą Parany, Urugwaju, Amazonki i Orinoko. Jest to rzeka-Mulatka, ponad czterysta ton błota niesionego przez jej wody znieważa rokrocznie Zatokę Meksykańską. Tyle czcigodnego i prastarego świństwa zbudowało deltę, gdzie olbrzymie błotne cyprysy rosną na wydzielinach kontynentu w bezustannym rozkładzie i gdzie labirynty z błota, zdechłych ryb i sitowia rozszerzają granice swego cuchnącego królestwa. W dół rzeki, na wysokości Arkansas i Ohio, wlecze się piaszczysta nizina. Zamieszkuje ją żółtawe plemię wynędzniałych ludzi, ze skłonnością do febry, spoglądających chciwie na kamień i żelazo; wokół nich bowiem nie ma nic poza piaskiem i drzewem, i mętną wodą.

Ludzie

W początkach dziewiętnastego wieku (data, o którą nam chodzi) rozległe plantacje bawełny rozciągające się po obu brzegach byty uprawiane przez Murzynów pracujących od świtu do zachodu słońca. Spali w drewnianych chatach, na ubitej ziemi. Poza stosunkiem matka-dziecko pokrewieństwa były umowne i mętne. Mieli, co prawda, imiona, ale mogli obejść się bez nazwisk. Nie umieli czytać. Drżącym dyszkantem podśpiewywali w angielszczyźnie

14


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

o rozwlekłych samogłoskach. Pracowali w szeregach, ugięci pod batem nadzorcy. Uciekali, a mężczyźni o gęstych brodach wskakiwali na piękne konie i puszczali ich śladem ogromne wilczury.

Do mętnego osadu prymitywnych nadziei i afrykańskich lęków dołożyli słowa Pisma: byli więc chrześcijanami. Śpiewali głęboko i tłumnie: Go down Moses. Missisipi służyła im za wspaniały obraz nędznych wód Jordanu.

Właścicielami owej spracowanej ziemi i owych Murzynów byli łapczywi i leniwi panowie o wspaniałych czuprynach, którzy zamieszkiwali przestronne domostwa, budowane frontem do rzeki, z nieodzownym pseudogreckim portykiem z białej sosny. Dobry niewolnik kosztował ich do tysiąca dolarów i nie wytrzymywał długo. Poniektóry okazywał niewdzięczność; zapadał na byle jaką chorobę i umierał. Trzeba było z niepewnego elementu wyciągnąć jak największą korzyść. Dlatego też trzymali niewolników na polu od świtu do zachodu słońca i dlatego też wymagali od ziemi corocznych plonów bawełny, tytoniu lub cukru. Ziemia, miętoszona i męczona ową niecierpliwą gospodarką, wyczerpywała się po kilku latach: bezładna i błotna pustynia wkraczała na teren plantacji. W opuszczonych folwarkach, na obrzeżach miast, wśród gęstych zarośli trzcin i wśród podłych, zabagnionych ziem mieszkali tak zwani

15


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

poor whites - biała hołota. Byli rybakami, koniokradami, łowcami nieokreślonych zwierząt. Żywili się niekiedy wyżebraną u Murzynów resztką kradzionej strawy i zachowywali w swoim poniżeniu jedyną dumę - posiadania krwi bez plamki, bez cienia domieszki. Lazarus Moreli był jednym z nich.

Człowiek

Dagerotypy Morella, reprodukowane niekiedy przez amerykańskie czasopisma, nie są autentyczne. Ten brak prawdziwych wizerunków człowieka tak pamiętnego i stawnego nie jest chyba przypadkiem. Można z całym prawdopodobieństwem przypuścić, że Moreli oparł się srebrzystej płytce głównie po to, by nie zostawiać niepotrzebnych śladów, tworząc jednocześnie pożywkę dla tajemnicy i legendy... Wiemy skądinąd, że za młodu nie byt specjalnie obdarzony przez naturę i że oczy ustawione zbyt blisko siebie oraz wąskie, jednowymiarowe usta nie zjednywały mu sympatii. Lata późniejsze nadały mu ten szczególny majestat towarzyszący szpakowatym włosom oraz śmiałym i bezkarnym zbrodniarzom. Był starym arystokratą z Południa pomimo nędznego dzieciństwa i haniebnego życia. Pismo Święte nie było mu obce, a gdy zdarzało mu się wygłaszać kazanie, robił to ze szczególnym przekonaniem. Widziałem Lazamsa Mo-

16


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

rella na ambonie - pisze właściciel domu gry z Baton Rouge, Luizjana - słuchałem jego budujących słów i widziałem, jak łzy napływały mu do oczu. Wiedziałem, że jest to bezbożnik, złodziej niewolników i morderca urągający Bogu, ale moje oczy także płakały.

Mamy też dobre świadectwo o tych wylewach świątobliwej czułości, które pozostawił nam sam Moreli. Otworzyłem Biblię na chybił trafił, znalazłem stosowny werset z listów świętego Pawia i mówiłem godzinę i dwadzieścia minut. Crenshaw i towarzysze też nie tracili czasu, uprowadzili bowiem wszystkie konie moich nabożnych słuchaczy. Sprzedaliśmy je w stanie Arkansas, z wyjątkiem jednego rączego gniadosza, którego zostawiłem dla siebie. Co prawda, Crenshaw miał na niego chętkę, ale zdołałem go przekonać, że nie miałby z konia pożytku.

Metoda

Kradzież koni w jednym stanie i sprzedawanie w innym to proceder uboczny w zbrodniczej karierze Morella, ale stanowił pierwowzór metody, która obecnie zapewnia mu poczesne miejsce w Powszechnej Historii Nikczemności. Metoda ta jest jedyna w swoim rodzaju, nie tylko dzięki specyficznym okolicznościom, które ją wyznaczyły, ale także dzięki nieodstępnej podłości, dzięki zgubnemu kupczeniu na-

2. Powszechna.. 17


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

Dzieją, dzieki stopniowemu rozwojowi, który przywodzi na myśl powolne narastanie okropności w koszmarnym śnie. Al Capone i Bugs Moran obracają ogromnymi kapitałami i usłużnymi kulomiotami w wielkim mieście, lecz interesy ich są prostackie. Walczą o monopol, i to wszystko...

Jeśli chodzi o ludzi, Moreli miał ich pod swoimi rozkazami około tysiąca. Wszyscy byli zaprzysiężeni. Dwustu wchodziło w skład Wysokiej Rady, która podejmowała decyzje wykonywane przez pozostałych ośmiuset. Ryzyko spadało na podwładnych. W wypadku niesubordynacji oddawano ich w ręce oficjalnej sprawiedliwości lub też wrzucano do rzeki o bystrym nurcie i gęstej wodzie, z nieodłącznym kamieniem uwiązanym u nóg. Byli to często Mulaci. Ich zbrodnicza misja przedstawiała się, jak następuje: Rozjeżdżali się - z niedbałą ostentacją pobłyskując pierścieniami dla wzbudzenia szacunku - po rozległych plantacjach Południa. Wybierali jakiegoś nieszczęsnego Murzyna i proponowali mu wolność. Namawiali go, by uciekł od swego pana, aby oni z kolei mogli sprzedać go na jakąś inną odległą plantację. Przyrzekali mu pewien procent od ceny sprzedaży i pomoc w powtórnej ucieczce. Wówczas -powiadali - przemycą go do stanu, gdzie nie istnieje niewolnictwo. Pieniądz i swoboda; brzęczące srebr-

18


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

ne dolary i wolność na dodatek - trudno było wymyślić coś bardziej ponętnego. Niewolnik decydował się na ryzyko pierwszej ucieczki.

Naturalną drogą była rzeka. Łódź, ładownia rzecznego parowca, barka, ogromna tratwa z nadbudówką na rufie lub z napiętą płachtą z brezentu; miejsce nie miało znaczenia; ważna była świadomość, że jest się w ruchu, że jest się poza niebezpieczeństwem, na niezmordowanej rzece... Sprzedawali go na inną plantację. Uciekał ponownie, kryjąc się wśród gęstych trzcin lub na wysokich, zarośniętych brzegach. Wówczas zjawiali się jego straszni dobroczyńcy (których już wówczas zaczynał podejrzewać), wspominali o jakichś nieokreślonych wydatkach związanych z ich procederem i oświadczali, że muszą sprzedać go po raz drugi i ostatni. Zapewniali, że przy następnym spotkaniu uzyska należną mu część pieniędzy z obu transakcji oraz wolność. Murzyn pozwalał się sprzedać, pracował przez pewien czas i przedsiębrał ostatnią ucieczkę, narażając się na pościg sfory zajadłych psów i na okrutną chłostę. Powracał zlany potem, brocząc krwią, słaniając się z niewyspania i rozpaczy.

Ostateczna wolność

Należy jeszcze rozważyć prawną stronę całego procederu. Ludzie Morella przetrzymywali Murzy-

19


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

na, dopóki właściciel nie obwieścił publicznie o ucieczce i nie wyznaczył nagrody dla znalazcy. Każdy wówczas mógł zatrzymać takiego niewolnika, pozostając w zgodzie z prawem, późniejsza sprzedaż była więc nadużyciem zaufania, lecz nie była kradzieżą. Zwracanie się w podobnych wypadkach do oficjalnych organów sprawiedliwości było bezcelowe (i oznaczało tylko niepotrzebne wydatki), gdyż żadnych późniejszych odszkodowań z reguły nie płacono.

Wszystko to razem wzięte stanowiło rękojmię bezkarności, z jednym małym wyjątkiem: Murzyn mógł się wygadać, z samego oszołomienia wolnością lub choćby z czystej wdzięczności mógł wszystko wypaplać. Parę szklanek wódki wypitych w burdelu w El Cairo, Illinois (gdzie sukinsyn, co urodził się niewolnikiem, przepuściłby dolary, które nie wiadomo z jakiej racji mieliby mu dać), i po sekrecie. W owych latach ludność północnych stanów była agitowana przez abolicjonistów - zbieraninę niebezpiecznych wariatów, którzy kwestionowali prawo własności, walczyli o zniesienie niewolnictwa i nakłaniali Murzynów do ucieczki. Moreli nie miał nic wspólnego z tego rodzaju anarchistami. Nie był przecież Jankesem, był białym z Południa, białym z dziada pradziada, i miał nadzieję wycofać się z interesów, być panem, posiadać całe mile plantacji bawełny i pochylone szeregi własnych niewolników. Z jego doświadcze-

20


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

niem nie było mowy o żadnym niepotrzebnym ryzyku.

Zbiegły niewolnik oczekiwał wolności. Wówczas mroczni Mulaci Morella przekazywali sobie rozkaz -często za pomocą nie postrzeżonego gestu - i uwalniali go od wzroku, słuchu, dotyku, od dnia, od nikczemności, od czasu, od dobroczyńców, od litości, od powietrza, od psów, od wszechświata, od nadziei, od potu i od jego własnego ciała. Strzał z pistoletu, cios nożem od dołu albo uderzenie w głowę, i żółwie oraz ryby rzeki Missisipi otrzymywały ostatnią wiadomość.

Katastrofa

Interes prowadzony przez zaufanych ludzi musiał rozwijać się pomyślnie. W początkach 1834 roku około siedemdziesięciu niewolników zostało już "uwolnionych" przez Morella, a wielu innych sposobiło się, by pójść ich śladami. Obszar, na którym działano, powiększał się i przyjęcie nowych ludzi okazało się konieczne. Pomiędzy nowo zaprzysiężonymi znalazł się młodzieniec z Arkansas nazwiskiem Virgil Stewart, który swoim okrucieństwem szybko zwrócił na siebie uwagę. Młodzieniec ten był bratankiem właściciela plantacji, który postradał wielu niewolników. W sierpniu 1834 roku Stewart złamał przysię-

21


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

gę, zdradzając Morella i innych. Dom Morella w Nowym Orleanie otoczyła policja. Moreli - nie wiadomo, czy przez niedopatrzenie, czy też za dużą łapówkę - zdołał uciec.

Minęły trzy dni. Moreli ukrywał się w starym domu o wielu patiach obrośniętych bluszczem, na ulicy Toulouse. Zdaje się, że jadał niewiele i spacerował boso po obszernych, ciemnych pokojach, paląc zamyślone cygara. Przez domowego niewolnika wysłał dwa listy do miasta Natchez i jeden do Red River. Czwartego dnia weszło do domu trzech mężczyzn, którzy prowadzili z nim rozmowę aż do świtu. Piątego dnia, w chwili gdy zaczęło zmierzchać. Moreli wstał, kazał przynieść sobie brzytwę i ostrożnie zgolił brodę. Ubrał się i wyszedł. Przemierzył w beztroskim spokoju północne przedmieście, a znalazłszy się w szczerym polu, pomnożył kroki, pospieszając wysokim brzegiem rzeki.

Miał plan wymagający obłędnej zuchwałości. Zamierzał posłużyć się ostatnimi ludźmi, wśród których mógł znaleźć posłuch: usłużnymi niewolnikami z Południa. Byli świadkami ucieczek swoich towarzyszy i nie widzieli, by któryś z nich powrócił. Wierzyli więc, że tamci uzyskali wolność. Plan Morella polegał na wznieceniu w kilku stanach buntu niewolników, zdobyciu i splądrowaniu Nowego Orleanu i zajęciu przez zbuntowane siły całego teryto-

22


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

rium. Moreli, rozbity i na skraju przepaści po niedawnej zdradzie, zamyślał dać odpowiedź na skalę kontynentu; odpowiedź, w której zbrodnia przechodziła własne granice, identyfikując się z wolnością i z historią. Skierował się w tym celu do Natchez, gdzie czuł się najpewniej. Zacytuję jego własny opis tej podróży:

Cztery dni szedłem, zanim zdobyłem konia. Piątego dnia zatrzymałem się nad rzeczką, żeby odpocząć i nabrać wody na dalszą wędrówkę. Siedziałem na pniu, spoglądając w stronę pustej drogi, kiedy zobaczyłem zbliżającego się jeźdźca na karym koniu, który przedstawiał się wcale nieźle. Od razu postanowiłem zabrać konia. Wstałem, podniesieni swój piękny bębenkowy pistolet i kazałem mu zsiąść. Kiedy zsiadł, złapałem lejce w lewą rękę, wskazałem rzeczkę i powiedziałem, by szedł w tamtą stronę. Przeszedł ze sto jardów i zatrzymał się. Kazałem mu się rozebrać. Powiedział wtedy: "Jeżeli już chcesz mnie zabić, pozwól mi pomodlić się przed śmiercią". Odpowiedziałem, że nie mam czasu na słuchanie jego modłów. Upadł na kolana i wtedy wpakowałem mu kulę w kark. Jednym ciachnięciem rozprułem mu brzuch, wypatroszyłem i utopiłem w rzeczce. Potem przejrzałem kieszenie, znalazłem czterysta dolarów i trzydzieści siedem centów i sporo papierów, których nie miałem czasu czytać. Jego długie nowiusieńkie buty byty w sam raz dla mnie. Moje byty bardzo zniszczo-

23


PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

ne, więc zatopiłem je w rzeczce. W ten sposób zdobyłem konia, który by f mi potrzebny, żeby dojechać do Na-tchez.

Przerwanie

Moreli jako przywódca zbuntowanych Murzynów, którzy marzą, by go powiesić; Moreli powieszony przez czarną armię, której pragnął przewodzić - z bólem muszę wyznać, iż historia Missisipi nie skorzystała z tych wspaniałych możliwości. Zresztą na przekór wszelkiej sprawiedliwości poetyckiej (lub też poetyckiej symetrii) nawet rzeka, która była świadkiem jego zbrodni, nie stała się jego grobem. Drugiego stycznia 1835 roku Lazarus Moreli umarł na zapalenie płuc w szpitalu w Natchez, gdzie figurował w rejestrze jako Silas Buckley. Rozpoznał go jeden z pacjentów na sali ogólnej. Drugiego i czwartego stycznia wybuchły sporadyczne bunty niewolników na niektórych plantacjach, zostały jednak stłumione bez większego rozlewu krwi.


Nieprawdopodobny oszust Tom Castro


Nadaję mu to nazwisko, pod tym bowiem mianem poznały go ulice i domy Talcahuano, Santiago de Chile i Valparaiso około roku 1850, i wydaje się, że powinien przybrać jeszcze raz to imię, właśnie teraz, gdy powraca w te strony Ameryki, choć już tylko w charakterze zjawy i dostarczyciela rozrywki w sobotnie wieczory'. W księdze metrykalnej miasta Wapping figuruje jako Arthur Orton i wpisany jest pod datą siódmego czerwca 1834 roku. Wiemy, że był synem rzeźnika, że jego dzieciństwo zaznało mdłej nędzy, właściwej robotniczym dzielnicom Londynu, i że poczuł tak zwany zew morza. Nie ma w tym nic niezwykłego. Run away to sea - ucieczka w morze, stanowi tradycyjny angielski sposób na wyłamanie

' Przenośnia ta pozwala mi przypomnieć czytelnikowi, że przedstawiane tu życiorysy niegodziwców ukazywały się w sobotnim dodatku pewnej popotudniówki. (Przyp. aut.)

25


NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

się spod ojcowskiej władzy i pewnego rodzaju bohaterskie wtajemniczenie. Nauki geograficzne patronują takim eskapadom, a zaleca je nawet Pismo Święte ("Którzy się pławią na morzu w okrętach, pracujący na wodach wielkich: ci widują sprawy Pańskie i dziwy jego na głębi". Psalm CVII). Otton uciekł od swego nędznego przedmieścia koloru brudnej róży i wypłynął okrętem na ocean, i przyjrzał się z rozczarowaniem Krzyżowi Południa, i zbiegł ze statku w porcie Valparaiso. Był spokojnym, cichym kretynem. Według praw logiki mógłby (i powinien) umrzeć z głodu, jednak nieokreśloną pogodą ducha, jowialnością, wiecznym uśmiechem i bezgraniczną łagodnością pozyskał sobie pewną rodzinę nazwiskiem Castro i przyjął to nazwisko za swoje. Z owego amerykańskiego fragmentu jego historii nie pozostał żaden ślad, jego wdzięczność nie malała jednak z biegiem czasu: w roku 1861 spotykamy go w Australii, wciąż pod tym samym nazwiskiem - Tom Castro. W Sydney poznał czarnego lokaja, niejakiego Bogle'a. Bogle nie był piękny, ale posiadał ten szczególny spokój, monumentalność i solidność, właściwą dziełom architektury i Murzynom po pięćdziesiątce, nieco ociężałym i władczym. Posiadał także inną jeszcze cechę, której pewne dzieła z dziedziny etnografii odmawiają ludziom jego rasy: pomysłowość bliską genialności. (Zetkniemy się z tym nieco póź-

26


NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

niej). Był to mężczyzna pełen przyzwoitości i skromności, z pradawnymi afrykańskimi żądzami stępionymi przez długie obcowanie z kalwinizmem. Poza okresami, w których nawiedzał go bóg (zajmiemy się tym nieco później), był zupełnie normalny - z jednym małym wyjątkiem: cierpiał na wstydliwą i długotrwałą bo jaźń, która zatrzymywała go na skrzyżowaniach ulic, zmuszając do niespokojnych spojrzeń na wschód i zachód, na północ i południe, w trwodze przed niespodziewanym pojazdem, który mógłby położyć kres jego dniom.

Orton ujrzał go pewnego wieczoru na pustym skrzyżowaniu ulic w Sydney, w chwili gdy wyzwalał w sobie decyzję, by przejść na drugą stronę i stawić czoło wyimaginowanej śmierci. Przyglądał mu się przez jakiś czas, po czym podał mu ramię i w zadziwieniu przeszli obaj nieszkodliwą jezdnię. Od owej chwili, należącej do dawno zmarłego wieczoru, został ustanowiony protektorat niepewnego swego losu i monumentalnego Murzyna nad opasłym głuptasem z Wapping. We wrześniu 1865 roku przeczytali obaj w miejscowej gazecie rozpaczliwe ogłoszenie.

Ubóstwiany nieboszczyk

Pod koniec kwietnia 1854 roku (w tym samym czasie kiedy Orton powodował wylewy chilijskiej go-

27


NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

ścinności, tak szerokiej jak chilijskie patia) zatonął na wodach Atlantyku parowiec "Mermaid", w drodze z Rio do Liverpoolu. Na liście zaginionych znalazł się Roger Charies Tichborne, oficer angielski wychowany we Francji, pierworodny syn jednej z najstarszych katolickich rodzin Anglii. Rzecz nie do wiary - śmierć młodego Anglika, mówiącego po angielsku z wyśmienitym francuskim akcentem, któremu zazdroszczono paryskiej inteligencji, gracji i erudycji, stalą się epokowym wydarzeniem w życiu Ortona, który nigdy na oczy go nie widział. Lady Tichborne, przerażona i zbolała matka Rogera, nie chciała uwierzyć w śmierć syna i dawała rozpaczliwe ogłoszenia do gazet o najszerszym zasięgu. Jedno z takich ogłoszeń wpadło w miękkie, żałobne ręce czarnego Bo-gle'a, w którego głowie narodził się genialny plan.

Dobre strony rażącej niezgodności

Tichborne byt smukłym dżentelmenem, raczej skrytym, o ostrych rysach, smagłej twarzy, czarnych prostych włosach, żywych oczach i o nieznośnie pedantycznym sposobie mówienia; Orton był wylewnym prostakiem, miał ogromny brzuch, zupełnie nieokreślone rysy twarzy, nieco piegowatą cerę, kędzierzawe brązowe włosy, nieskończenie zaspane oczy oraz nieobecny i mglisty sposób mówienia.

28


NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

Bogle odkrył, że obowiązkiem Ortona jest wsiąść na pierwszy statek płynący do Europy i spełnić nadzieje lady Tichborne, podając się za jej syna. Plan był szaleńczo naiwny. Dam prosty przykład. Gdyby w 1914 roku ktoś chciał dowieść, że jest cesarzem Niemiec, pierwszą rzeczą, którą by podrobił, byłyby podkręcone do góry wąsy, sparaliżowane ramię, władczy mars na czole, szary płaszcz, pikielhauba i pierś obwieszona orderami. Bogle miał umysł bardziej subtelny: przedstawiłby kajzera bez wąsów, bez wojskowych rekwizytów, z lewą ręką cieszącą się jak najlepszym zdrowiem. Przenośnia nie jest zresztą potrzebna; wiemy z całą pewnością, iż nowy Tichborne prezentował się jako rozlazły szatyn, z uprzejmym uśmiechem idioty i z kompletną ignorancją w zakresie francuszczyzny. Bogle zdawał sobie sprawę, że dostarczenie doskonałego sobowtóra wytęsknionego Rogera Charlesa Tichborne'a było rzeczą niemożliwą. Wiedział także, iż wszelkie podobieństwa, które można było osiągnąć, posłużyłyby tylko do uwydatnienia pewnych nieuniknionych rozbieżności. Zrezygnował więc z podobieństwa w ogóle. Zrozumiał, że ogromna niedorzeczność roszczenia będzie dowodem wykluczającym jakąkolwiek myśl o fałszerstwie, nikt bowiem nie zaniedbałby w sposób tak rażący najprostszych dowodów tożsamości. Nie wolno nam też zapominać o wszechmocnej współpracy cza-

29


NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

su; czternaście lat na południowej półkuli i ciężki los mogą zmienić człowieka.

Istniała jeszcze jedna istotna przyczyna takiego postępowania: powtarzające się wciąż, niedorzeczne ogłoszenia lady Tichborne wskazywały na jej niezachwianą pewność, że Roger Charles jeszcze żyje, i na wolę rozpoznania swego syna.

Spotkanie

Tom Castro, uległy jak zawsze, napisał do lady Tichborne. Aby ugruntować swoją tożsamość, powołał się na wiarygodne świadectwo dwóch pieprzyków na lewej piersi i na zdarzenie z dzieciństwa - tak smutne, ale tym samym tak pamiętne - kiedy to został napadnięty przez rój pszczół. List był krótki i -podobnie jak jego autorzy - nie przejawiał specjalnych skrupułów ortograficznych. W okazałej samotności paryskiego hotelu wytworna dama czytała list raz i drugi ze łzami szczęścia, i w ciągu paru dni odnalazła w pamięci wspomnienia, o które prosił jej syn.

Szesnastego stycznia 1867 roku Roger Charles Tichborne wkraczał do tegoż hotelu. Z należnym szacunkiem, w przyzwoitej odległości, podążał za nim jego służący, Ebenezer Bogle. Zimowy dzień był pełen słońca; znużone oczy lady Tichborne przesłaniały łzy. Murzyn otworzył okna na oścież. Światło za-

30


NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

stąpiło maskę: matka rozpoznała marnotrawnego syna i padli sobie w ramiona. Teraz, kiedy miała go naprawdę przy sobie, mogła już obejść się bez pamiętnika i bez listów, które przysyłał jej z Brazylii: były to jedynie ukochane odblaski jego osoby, którymi karmiła swą samotność czternastu ponurych lat. Zwracała mu je z dumą: nie brakowało ani jednego.

Bogle uśmiechał się dyskretnie: dobroduszny upiór Rogera Charlesa zyskiwał pełną dokumentację.

Ad maiorem Dei gloriam

Radosne to rozpoznanie - które wypełnia jak gdyby pewną tradycję klasycznej tragedii - powinno uwieńczyć tę historię, zapewniając szczęście, lub co najmniej możliwość takiego szczęścia, trzem osobom:

prawdziwej matce, apokryficznemu i łagodnemu synowi oraz konspiratorowi wynagrodzonemu opatrznościową apoteozą swojego kunsztu. Los (taka jest nazwa, którą nadajemy nieskończonemu i bezustannemu działaniu tysięcy splatających i rozplatających się spraw) rozwiązał to jednak w inny sposób. Lady Tichborne zmarła w roku 1870, a krewni wytoczyli Ortonowi proces o uzurpację tożsamości. Obce były im łzy i samotność, nieobca natomiast chciwość, nigdy też nie uwierzyli w tego grubego półanalfabetę, który tak nie w porę objawił się w Australii w cha-

31


NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

rakterze marnotrawnego syna. Orton miał poparcie niezliczonych wierzycieli, którzy rozstrzygnęli, że ma on pozostać Tichborne'em, aby mógł ich spłacić.

Mógł także liczyć na przyjaźń adwokata rodziny, Edwarda Hopkinsa, i antykwariusza, Francisa J. Baigenta. To jednak nie wystarczało. Bogle pomyślał, że na to, by zwyciężyć w tej trudnej grze, trzeba zdobyć przychylność jakiegoś silnego nurtu opinii publicznej. Wziął cylinder i elegancki parasol i wyszedł w poszukiwaniu natchnienia na ulice Londynu. Było pod wieczór: Bogle włóczył się aż do chwili, gdy księżyc o barwie miodu podwoił się w czworokątnej wodzie miejskich fontann. Jego bóg nawiedził go. Bogle przywołał dorożkę i kazał zawieźć się do domu antykwariusza Baigenta. Antykwariusz wysłał długi list do "Timesa", w którym zapewniał, że domniemany Tichborne jest bezwstydnym oszustem. List podpisał ojciec Goudron z Towarzystwa Jezusowego. Wiele innych listów, nie mniej katolickich, zostało wysłanych w ślad za pierwszym. Skutek był natychmiastowy: dobrzy ludzie odgadli, że sir Roger Charles jest ofiarą nikczemnej zmowy jezuitów.

Wehikuł

Sto dziewięćdziesiąt dni trwał proces. Około stu świadków zeznało pod przysięgą, że oskarżony jest

32


NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

Tichbome'em; pomiędzy nimi było czterech dawnych towarzyszy broni z szóstego regimentu dragonów. Zwolennicy jego mówili wciąż o bezsensowności zarzutów o uzurpację; dowodzili, że domniemany uzurpator postarałby się przecież upodobnić do młodzieńczych portretów Tichborne'a. Poza tym rozpoznała go lady Tichborne, a jest rzeczą oczywistą, że matka nie mogła się mylić. Wszystko było na dobrej drodze albo na dość dobrej drodze do chwili, kiedy przed sądem zjawiła się w charakterze świadka dawna kochanka Ortona. Bogle nie wzruszył się tym perfidnym zagraniem "rodzinki"; wziął cylinder i parasol i wyszedł na ulice Londynu błagać o trzecie nawiedzenie. Czy nastąpiło, nie dowiemy się nigdy. Niedaleko Primrose Hill dosięgnął go koszmarny pojazd, który ścigał go z oddali lat. Bogle ujrzał, jak pędzi wprost na niego, krzyknął, ale nie znalazł ratunku. Rzuciło go gwałtownie o bruk. Rozbiegane kopyta roztrzaskały mu czaszkę.

Widmo

Tom Castro był widmem Tichborne'a. Było to

widmo dość marne, ale mieścił się w nim duch Bo-gle'a. Gdy doniesiono mu, że Bogle zginął, widmo obróciło się wniwecz. Ciągnął dalej swoje kłamstwa, lecz bez przekonania, popadając w rażące sprzeczności. Łatwo było przewidzieć koniec.


3. Powszechna..

33



NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

Dwudziestego siódmego lutego 1874 roku Arthur Orton {alias Tom Castro) został skazany na czternaście lat ciężkich robót. W więzieniu dał się lubić; była to jego specjalność. Za nienaganne sprawowanie skrócono mu wyrok o cztery lata. Kiedy nie stało tej ostatecznej gościnności - gościnności więzienia - włóczył się po wioskach i miastach Zjednoczonego Królestwa, organizując małe odczyty, w których głosił swą niewinność lub potwierdzał swą winę. Jego skromność i chęć podobania się były tak niezachwiane, że wiele razy zaczynał od własnej obrony, a kończył na przyznaniu się, służąc niezmiennie upodobaniom publiczności.

Zmarł drugiego kwietnia 1898 roku.


Wdowa Cing, herszt piratów

Kobieta-pirat może obudzić w nas wspomnienia raczej niewygodne, związane z wyblakłą operetką, w której subretki poprzebierane za korsarzy tańczą wśród tekturowych mórz. A jednak istniały kobiety parające się korsarstwem; kobiety obznajomione z rzemiosłem żeglarskim, z rządami nad rozbestwioną załogą i ze ściganiem i łupieniem statków o wysokich burtach.

Jedną z nich była Mary Read, która oświadczyła pewnego razu, że piractwo nie jest dla byle kogo, i aby uprawiać je z godnością, trzeba być, tak jak ona, mężczyzną całą gębą. W prostackich początkach jej kariery, kiedy nie była jeszcze kapitanem, któryś z jej kochanków został znieważony przez głównego zabijakę na statku. Mary wyzwała go na pojedynek i walczyła na dwie ręce, według starego obyczaju wysp Morza Karaibskiego: w lewej pistolet, na którym nie zawsze można było polegać, w prawej zaś wierna

35


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

i nieodzowna szabla. Pistolet zawiódł, lecz szabla spisała się jak należy... Około 1720 roku niebezpieczną karierę Mary Read zakończyła hiszpańska szubienica w Santiago de la Vega na Jamajce.

Drugą kobietą-piratem na tych samych wodach była Annę Bonney, olśniewająca Irlandka o wysokich piersiach i włosach barwy ognia, która nieraz ryzykowała życie przy abordażu statków. Była ona towarzyszem broni Mary Read i wreszcie - jej towarzyszem na szubienicy. Na owej imprezie także i jej kochankowi, kapitanowi Johnowi Rackam, przypadła w udziale zaciskająca się pętla. Annę - wzgardliwa - rzuciła mu wówczas szorstkie napomnienie, nieświadomie parafrazując słowa Aiszy do Boabdiła:

"Gdybyś się bił jak mężczyzna, nie wieszaliby cię jak psa'".

Znamy jeszcze inną kobietę-pirata, los był dla niej bardziej łaskawy, a lata jej życia dłuższe. Uprawiała swoje rzemiosło na wodach Azji, od północnych krańców Morza Żółtego aż po graniczne rzeki Annamu. Mówię o mężnej wdowie Cing.

Kiedy Boabdii, ostatni emir Grenady, zapłakał, opuszczając zdobyte w 1492 r. przez Hiszpanów miasto, jego matka Aisza rzekła: "Gdybyś bil się jak mężczyzna, nie płakałbyś teraz jak kobieta". (Przyp. tłum.)

36


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

Lata nauki

Około 1797 roku udziałowcy licznych flotylli pirackich, operujących na wspomnianym już morzu, ustanowili konsorcjum i powołali na stanowisko admirała niejakiego Cinga, człowieka sprawiedliwego i wypróbowanego. Cing zajął się tak gorliwie i przykładnie przybrzeżnym rozbojem, że przerażeni mieszkańcy poczęli wysyłać do cesarza błagalne dary obficie skropione łzami, z prośbą o pomoc. Ich żałosne błagania zostały wysłuchane: otrzymali rozkaz podpalenia swoich wiosek, zapomnienia o rybackim rzemiośle, przesiedlenia się w głąb kraju i wyuczenia nie znanej im sztuki zwanej rolnictwem. Rozkaz został wykonany i zawiedzeni napastnicy znajdowali odtąd jedynie opustoszałe wybrzeże. Zostali tym samym zmuszeni do zajęcia się rabunkiem statków handlowych: forma łupiestwa bardziej jeszcze szkodliwa niż poprzednia, gdyż stwarzała trudności w handlu morskim. Rząd cesarski nie zawahał się ani na chwilę i rozkazał dawnym rybakom porzucić pług i bawoły i powrócić do wioseł i sieci. Ci jednak - pomni na dawne przerażenie - zbuntowali się. Władze obrały więc inną drogę i admirał Cing został mianowany Wielkim Koniuszym Dworu. Cing był zdecydowany dać się przekupić. Udziałowcy w czas się o tym zwie-

37


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

dzieli, a ich czcigodne oburzenie znalazło swój wyraz w talerzu zatrutych gąsienic, przyrządzonych z ryżem. Przysmak okazał się zgubny, dawny admirał, a świeżo upieczony Wielki Koniuszy, oddał ducha bóstwom morskim. Wdowa, przemieniona pod wpływem podwójnej zdrady, zwołała piratów, objawiła im całą zagmatwaną rzeczywistość i wezwała do odrzucenia kłamliwej łaski cesarza, na równi z usługami niewdzięcznych udziałowców o trucicielskich skłonnościach. Zaproponowała im łupiestwo na własną rękę i obranie nowego admirała. Wybór padł na nią. Była to kobieta o obfitym ciele, uśpionych oczach i szczerbatym uśmiechu. Jej poczernione, naoliwione włosy błyszczały mocniej niż oczy.

Pod spokojnymi rozkazami wdowy Cing statki wyszły w morze.


Organizacia

Nastąpiło trzynaście lat metodycznie planowanej przygody. Na piracką flotę wdowy Cing składało się sześć flotylli; każda z nich miała flagę innego koloru: czerwoną, żółtą, zieloną, czarną i fioletową. Istniała wreszcie flaga węża, do której miał prawo statek flagowy. Kapitanowie nazywali się: Ptak i Kamień;

Pogromca Porannej Wody; Klejnot Załogi; Fala o Wielu Rybach i Wysokie Słońce. Regulamin, uło-

38


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

żony osobiście przez wdowę Cing, odznacza się bezapelacyjną surowością, a jego styl, celny i lakoniczny, odrzuca zwiędłe kwiaty retoryki, które nadają oficjalnemu stylowi chińskiemu odcień śmieszności i majestatu, a którego kilka niepokojących fragmentów przytoczymy nieco później. Przepisuję poniżej niektóre z paragrafów regulaminu:

Wszystkie rzeczy przeniesione ze statków nieprzyjacielskich złożone będą w specjalnym magazynie i wciągnięte tam do rejestru. Piąta część zdobyczy wniesionej przez każdego pirata będzie mu później oddana; reszta pozostanie na składzie. Naruszenie mniejszego rozkazu równa się śmierci.

Kara za opuszczenie stanowiska bez specjalnego zezwolenia będzie publiczne przedziurawienie uszu. Powtórne popełnienie takiego czynu karane będzie śmiercią.

Stosunek z kobietami uprowadzonymi z lądu jest zabroniony na górnym pokładzie, dozwolony wyłącznie na pokładach dolnych, zawsze jednak za pozwoleniem dyżurnego oficera. Naruszenie niniejszego zakazu równa się śmierci.

Informacje udzielone przez jeńców głoszą, że strawa piratów składała się głównie z sucharów, specjalnie tuczonych szczurów i gotowanego ryżu. Wiadomo poza tym, że w dzień bitwy pijali alkohol z domieszką prochu. Karty i szulerskie kości do gry, kielich, fan-t'an, wizjonerska fajka opium i lataren-

39


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

ka urozmaicały długie godziny. Dwie szable, którymi posługiwano się jednocześnie, były ulubioną bronią. Przed abordażem skraplano policzki i ciało wywarem z czosnku - był to niezawodny talizman przeciw porażeniom ze strony ognistych ust.

Załoga żeglowała ze swymi żonami, kapitan zaś posiadał mały harem złożony z pięciu lub sześciu kobiet, które bywały zmieniane po każdym zwycięstwie.

Mówi Cia-c'ing, młody cesarz

W połowie 1809 roku ogłoszono cesarski dekret, z którego pozwolę sobie przetłumaczyć pierwszą część i ostatnią. Zaznaczam, że wielu krytykowało jego styl:

trudzie, nieszczęśni i szkodliwi; ludzie, którzy depczą chleb; ludzie, którzy nie słuchają głosu sierot i nawoływań poborców podatkowych; ludzie, którzy noszą na bieliźnie wizerunki feniksa i smoka; ludzie, którzy przeczą prawdzie drukowanych ksiąg; ludzie, którzy pozwalają, by ich łzy płynęły w kierunku Północy, tamują szczęście naszych rzek i zakłócają dawne bezpieczeństwo naszych mórz. Dniem i nocą, na nietrwałych i uszkodzonych statkach, stawiają czoło burzom. Zamiary ich nie grzeszą szlachetnością: nie są i nigdy nie byli prawdziwymi przyjaciółmi żeglarza. Nie tylko nie przyjdą mu z pomocą, lecz napadają nań z drapieżną podnietą i czę-

- W -


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

stują go zniszczeniem, okaleczeniem lub śmiercią. Gwałcą więc istotne prawa Wszechświata; przeto rzeki wychodzą ze swego koryta, zatapiane są wsie i pola, dzieci zwracają się przeciw rodzicom i zakłócony jest porządek pory deszczowej i suchej...

...Nakazuję ci zatem wymierzenie sprawiedliwości, Admirale Kuo Lang. Nie zapominaj, że laska przynależy cesarzom i pychą ze strony podwładnego byłaby chęć posłużenia się nią. Bądź okrutny, bądź sprawiedliwy, bądź władczy, bądź zwycięski!

Zdanie o uszkodzonych okrętach było, oczywiście, kłamstwem. Miało podnieść na duchu wyprawę Kuo Langa. W dziewięćdziesiąt dni później flota wdowy Cing spotkała się z siłami Państwa Środka. Prawie tysiąc okrętów zmagało się od wschodu do zachodu słońca. Mieszany chór dzwonów, bębnów, wystrzałów armatnich, przekleństw, gongów i wróżb towarzyszył walce. Siły cesarza zostały rozbite. Ani wzbraniana łaska, ani zalecane okrucieństwo nie znalazły zastosowania. Kuo Lang dopełnił - pomijanego zazwyczaj przez naszych pokonanych dowódców - obrzędu samobójstwa.

Trwoga na brzegach Siciangu

Wówczas sześćset dżonek wojennych i czterdzieści tysięcy zwycięskich piratów dumnej wdowy Cing

41


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

wpłynęło na rzekę Siciang, mnożąc pożary i straszne festyny, po których zwiększała się liczba sierot na prawym i na lewym brzegu rzeki. Wiele wsi zostało zrównanych z ziemią. Z jednej tylko uprowadzono ponad tysiąc ludzi. Sto dwadzieścia kobiet, które schroniły się w chaotycznym gąszczu sitowia i ryżowisk, zdradził niepohamowany płacz dziecka. Zostały później sprzedane w Makao. Daleki pogłos łez i żałoby, towarzyszący tym łotrostwom, dobiegł uszu Cia-c'inga, Syna Nieba. Niektórzy historycy twierdzą jednak, że głos ten wywarł na nim mniejsze wrażenie niż klęska jego wyprawy karnej. Faktem jest natomiast, że zorganizował on drugą wyprawę, bogatą w sztandary, w marynarzy, żołnierzy, ekwipunek i prowianty, we wróżbitów i astrologów. Dowództwo objął tym razem Ting Kuej. Obładowana ciżba statków wpłynęła na deltę Siciangu i odcięła od morza flotę piracką. Wdowa przygotowała się do walki. Wiedziała, że będzie to bitwa trudna, bardzo trudna, prawie beznadziejna; dnie i noce grabieży i lenistwa osłabiły jej ludzi. Bitwa się nie zaczynała. Słońce bez pośpiechu wstawało i kładło się na drżącym przybrzeżnym sitowiu. Ludzie i miecze czuwali. Godziny południowe stawały się coraz cięższe, a wieczory nie miały końca.

42


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

Smok i lisica

Mimo to wyniosłe stada leniwych i lekkich smoków wypływały w powietrze ze statków cesarskiej floty i osiadały miękko na wodzie i na wrogich pokładach. Były to lotne konstrukcje z papieru i bambusa, podobne latawcom. Ich srebrzysta lub czerwona powierzchnia powtarzała wciąż te same znaki. Wdowa badała z niepokojem owe jednostajne meteory i odczytywała znaki. Była to rozwlekła i niejasna bajka o smoku, który zawsze osłaniał lisicę, pomimo jej niewdzięczności i ciągłych przestępstw. Zwężał się księżyc na niebie, a smoki z papieru i bambusa co wieczór przynosiły tę samą historię, w niemal nie zmienionej wersji. Wdowa niepokoiła się i popadała w zamyślenie. Kiedy księżyc wypełnił się na niebie i w czerwonej wodzie, historia wyraźnie zmierzała ku końcowi. Nikt nie był w stanie przewidzieć, czy na lisicę spadnie bezgraniczne przebaczenie, czy bezgraniczna kara, ale wiadomo było, że zbliża się nieunikniony koniec. Wdowa zrozumiała. Rzuciła swoje dwie szable do wody, uklękła na łodzi i kazała płynąć do oflagowanego statku cesarskiej floty.

Był wieczór; niebo było pełne smoków - tym razem żółtych. Wdowa powtarzała szeptem jedno i to

43


WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

samo zdanie. "Lisica wraca pod skrzydło smoka" powiedziała, wchodząc na pokład.



Apoteoza

Kronikarze zanotowali, że lisica otrzymała przebaczenie i zajęła się w leniwie płynących latach starości przemytem opium. Przestała nazywać się wdową; przyjęła imię, które brzmi w tłumaczeniu: Blask Prawdziwej Nauki.

Od owego czasu - pisze kronikarz - okręty odzyskały spokój. Cztery morza i niezliczone rzeki staty się bezpiecznymi i szczęśliwymi drogami.

Wieśniacy mogli sprzedać miecze i kupić woły do pracy na polach. Złożono ofiary, wznoszono modły na szczytach gór i weselono się podczas dnia, śpiewając za parawanem.


Dostawca nikczemności Monk Eastman

Ludzie naszej Ameryki


Rzuceni na tło niebieskich murów lub na tło nieba stopionego z horyzontem, dwaj mężczyźni, przyodziani w dostojną czerń, tańczą na damskim obcasie bardzo poważny taniec - taniec jednakowych noży, aż do chwili kiedy z ucha wytryska czerwony goździk, nóż bowiem wszedł w człowieka, który zamyka swą poziomą śmiercią ten taniec bez muzyki. Mężczyzna, który pozostał na placu, pogodzony z losem, poprawia kapelusz na głowie i poświęca resztę lat na opowiadanie o owym tak czystym pojedynku. Oto cała historia naszej nikczemności, wraz ze szczegółami. Historia zabijaków nowojorskich jest bardziej zawrotna i bardziej toporna.

45


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

Ludzie tamtej Ameryki

Historia band nowojorskich (objawiona w roku 1928 przez Herberta Asbury w przyzwoitym tomie O czterystu stronach in octavo) ma w sobie coś z chaosu i okrucieństwa barbarzyńskich kosmogonii i zawiera wiele z ich gigantycznych bezradności: piwnice dawnych piwiarni przemienione na mieszkania dla Murzynów, rachityczny, trzypiętrowy Nowy Jork, bandy łotrów, jak Swamp Angels (Bagienne Anioły), które myszkowały w labiryncie kanałów kloacznych; albo Daybreak Boys (Chłopcy Poranka), do których należeli młodociani dziesięcio- i jedenastoletni mordercy; samotni i zuchwali Pług Ugiies (Brzydale w Cylindrach), narażający się na śmieszność sztywnymi, wywatowanymi kapeluszami na głowie i wypuszczoną na wierzch koszulą, której szerokie fałdy rozwiewał podmiejski wiatr -ale z patką w prawicy i z pistoletem; Dead Rabbits (Zdechłe Króliki) - łotry, którzy rozpoczynali bójki, gromadząc się pod znakiem zdechłego królika zatkniętego na kiju; ludzie tacy jak Johnny Dolan alias Dandy - znany z natłuszczonego loka opadającego mu na czoło, z lasek z rączką w kształcie małpiej główki i ze sprytnego, miedzianego aparaciku, którym posługiwał się - nakładając go na duży pa-

46


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

lec - w celu wydłubania oczu przeciwnikowi; i tacy jak Kit Burns, który jednym ciachnięciem szczęk odgryzał łeb żywemu szczurowi; i tacy jak Blind Danny Lyons, jasnowłosy chłopiec o bezdennych, martwych oczach, utrzymanek trzech ulicznic, które uprawiały swój proceder z dumą - bo dla niego;

szeregi domów pod czerwoną latarnią, jak owe domy prowadzone przez siedem sióstr z New England, które przeznaczały na biednych dochód z wigilii Bożego Narodzenia; lokale, gdzie odbywały się walki wygłodniałych szczurów i psów; chińskie domy gry;

kobiety - jak wielokrotna wdowa Red Norah, którą popisywali się i którą kochali wszyscy mężczyźni z bandy Gophers; jak Lizzie the Dove, która okryła się żałobą po egzekucji Danny'ego Lyonsa, zanim Gentle Maggie poderżnęła jej gardło w walce o miłość zabitego i ślepego mężczyzny; bunty - jak ów z roku 1863, który trwał cały tydzień i podczas którego podpalono sto budynków i mało brakowało, by bandy zawładnęły miastem; walki uliczne, w których człowiek gubił się jak na morzu, aż zostawał zadeptany na śmierć; złodzieje i truciciele koni, jak Yoske Nigger - składają się na tę chaotyczną historię. Jej najznakomitszy bohater to Edward Delaney alias William Delaney, alias Joseph Marvin, alias Joseph Morris, alias Monk Eastman, przywódca tysiąca dwustu ludzi.

47


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

Bohater

Owe kolejne finty (żałosne jak maskarada, na której nie wiadomo, kto jest kim) pomijają jego prawdziwe nazwisko - jeżeli przypuścimy, że coś takiego w ogóle istnieje. Wiadomo jednak, że w urzędzie stanu cywilnego w Williamsburg (Brooklyn) zapisany jest jako Edward Ostermann. Nazwisko zostało później zamerykanizowane i brzmiało: Eastman. Warto zanotować, choć może wydać się to nieco dziwne, że ów niespokojny bandyta pochodził z rodziny żydowskiej. Był synem właściciela koszernej restauracji, w jakiej mężczyźni o rabinackich brodach mogą bez trwogi spożywać wykrwawione i po trzykroć czyste mięso cieląt zarżniętych podług prawa. Mając dziewiętnaście lat - około 1892 roku - otworzył z pomocą ojca ptaszarnię. Podpatrywanie zwierząt, uchwycenie chwili, kiedy podejmują swoje małe decyzje, i przyglądanie się ich niezbadanej naiwności stanowiło namiętność, która nie opuściła go aż do śmierci. W późniejszych latach przepychu, kiedy pogardliwie odrzucał cygara piegowatych sachems z Tammany i kiedy zajeżdżał do najelegantszych burdeli automobilem przypominającym bękarta gondoli, założył drugi sklep, który gościł sto rasowych kotów i ponad czterysta gołębi, nie prze-

48


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

znaczonych oczywiście na sprzedaż. Kochał każde zwierzę z osobna i miał w zwyczaju obchodzić pieszo swoją dzielnicę z jednym uszczęśliwionym kotem na ręku i z innymi, które ambitnie za nim podążały.

Był to człowiek pokraczny i monumentalny. Szyję miał krótką jak u byka, pierś niezwyciężoną, ręce wojownicze i długie, złamany nos; twarz - pomimo wypisanej bliznami biografii - była mniej ważna niż całe ciało, a nogi krzywe jak u jeźdźca lub marynarza. Mógł się obejść bez koszuli i bez surduta; nigdy jednak - bez małego cylindra na olbrzymiej głowie. Pamięć o nim nie zanika. Prototyp umownego gangstera filmowego przedrzeźnia raczej Eastmana niż niezbyt męskiego, gąbczastego Ala Capone. O Wolheimie mówią, że został zaangażowany w Hollywood z powodu podobieństwa do Monka Eastmana, który obchodził swoje przestępcze włości z błękitnie upierzonym gołębiem na ramieniu, jak byk paradujący z wróblem na grzbiecie.

Około roku 1894 rozmnożyły się w Nowym Jorku dansingi. W jednym z nich Eastman czuwał nad porządkiem i spokojem. Głosi legenda, że przedsiębiorca początkowo nie chciał go przyjąć; wówczas Monk pokazał swoje umiejętności, sprawiając rzetelne lanie dwóm olbrzymom nie kwapiącym się do odstąpienia mu swego zajęcia. Pracował tam do roku

49


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

1899, w pojedynkę, wzbudzając postrach i szacunek. Za każdym razem gdy uspokoił awanturnika, nacinał nożem karb na brutalnej pakę. Pewnego wieczora zwróciła jego uwagę błyszcząca łysina, która pochylała się nad kuflem piwa, i jednym uderzeniem pozbawił ją świadomości. "Brakowało mi nacięcia do okrągłej pięćdziesiątki!" -wykrzyknął.

Dojście do władzy

Począwszy od roku 1899 Eastman przestał zadowalać się sławą. Objawił ambicje polityczne i stał się szarą eminencją ważnego nowojorskiego okręgu wyborczego. Opłacały go domy pod czerwoną latarnią, właściciele melin, ulicznice i złodzieje, których nie brakowało w owym ponurym księstwie. Komitety polityczne korzystały z jego usług na równi z przedsiębiorcami prywatnymi. Oto jego honoraria: obcięcie ucha - 15 dolarów, przetrącenie nogi - 19, postrzelenie w nogę - 25, rana nożowa - 25, i 100 dolarów za całą operację. Niekiedy, by nie tracić wprawy, Eastman osobiście przeprowadzał jakiś zabieg.

W zatargu granicznym (niejasnym i pełnym zadrażnień, podobnie jak zatargi, dla których trudno znaleźć odpowiedni paragraf prawa międzynarodowego) znalazł się naprzeciw Paula Kelly, słyn-

50 -



DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

nego szefa sąsiedniego gangu. Strzały i potyczki między patrolami obu band wytyczyły pewną granicę. Eastman przekroczył ją któregoś poranka i wówczas rzuciło się na niego pięciu drabów. Swoimi zamaszystymi rękami goryla, pomagając sobie pałką, rozłożył trzech; zdołano mu jednak wpakować dwie kule w brzuch i myśląc, że nie potrzebuje więcej, pozostawiono na ulicy. Eastman wziął w garść gorejącą ranę i przeszedł pijanymi krokami do szpitala. Życie, szalona gorączka i śmierć walczyły o niego przez kilka tygodni, lecz jego usta nie splamiły się zdradą i nie wydał nikogo. Kiedy wyszedł, na mieście zaczęła się wojna, która kwitła wśród ciągłej strzelaniny aż do dziewiętnastego sierpnia 1903 roku.

Bitwa pod Rivington

Około stu bohaterów, niewiele różniących się od fotografii, które więdną w archiwach policji; stu bohaterów przesiąkniętych dymem papierosów i alkoholem; stu bohaterów w słomianych kapeluszach o różnobarwnych wstążkach; stu bohaterów nadwerężonych - jedni mniej, drudzy bardziej - przez wstydliwe choroby, próchnicę zębów, zaburzenia funkcjonalne dróg oddechowych albo nerek; stu bohaterów tak nieistotnych i tak wspaniałych jak ci spod Troi

51


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

albo Junin* rozegrało tę okrytą mrokiem bitwę w cieniu arkad kolei nadziemnej. Przyczynę stanowiła danina wymuszona przez gangsterów Kelly'ego od właściciela domu gry, który był kumem Monka Eastmana. Jeden z bandytów został zabity i strzelanina, która się rozpętała z tego powodu, przeistoczyła się w bitwę niezliczonych rewolwerów. Pod osłoną wysokich filarów mężczyźni o wygolonych policzkach strzelali w milczeniu, stanowiąc centrum zastygłego w przerażeniu kręgu pojazdów, wypełnionych niecierpliwymi posiłkami, z artylerią koltów w garściach. Cóż odczuwali aktorzy owego przedstawienia? Najpierw (wydaje mi się) nieokrzesaną pewność, że nierozmyślny trzask stu rewolwerów zniszczy ich w przeciągu kilku minut, później (wydaje mi się) nie mniej wątpliwą pewność, że jeśli pierwsze salwy nie położyły ich pokotem, są niezniszczalni. Wiadomo natomiast na pewno, że walczyli żarliwie, pod osłoną żelaza, cementu i nocy. Policja interweniowała dwa razy i dwa razy została przepędzona. Z pierwszym brzaskiem walka zamarła, jak gdyby była nocną nieprzyzwoitością lub zjawą. Pod wielkimi arkadami

* Junin - miejscowość na płaskowyżu peruwiańskim, gdzie w 1824 r. rozegrała się jedna z decydujących bitew w wojnie o niepodległość hiszpańskiej Ameryki. O wyniku tej bitwy przesądził atak kawalerii dowodzonej przez Isidora Suareza, pradziada Borgesa. (Przyp. tłum.)

52


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

z betonu zostało siedmiu ciężko rannych, cztery trupy i martwy gołąb.


Gmach trzeszczy

Powiatowi politycy, dla których pracował Monk Eastman, dementowali każdą wiadomość o istnieniu podobnych band albo wyjaśniali, że są to jedynie towarzystwa rozrywkowe. Niedyskretna bitwa pod Rivington zaniepokoiła ich. Zaprosili szefów obu band, by zmusić ich do zawieszenia broni. Kelly (który znał się na rzeczy i wiedział, że żadne kolty tak nie pomogą w zatuszowaniu sprawy przed policją jak właśnie politycy) przyjął propozycję z miejsca. Eastman (z całą pychą swojego zwierzęcego ciała) pragnął dalszego strzelania i walki. Z początku konsekwentnie odmawiał, aż zagrożono mu więzieniem. W końcu dwaj dostojni bandyci spotkali się w barze, każdy z cygarem w ustach, z prawicą na rewolwerze i z baczną chmarą popleczników wokół siebie. Powzięli bardzo amerykańską decyzję: postanowili powierzyć rozwiązanie kwestii własnym pięściom. Kelly był znakomitym bokserem. Pojedynek odbył się w starym baraku i byt raczej cudaczny niż dramatyczny. Stu czterdziestu obecnych tam widzów stanowili faceci w przekrzywionych melonikach i kobiety o nietrwałych, monumentalnych fryzurach. Ciągnęło się to

53


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN

dwie godziny i skończyło zupełnym wyczerpaniem obu przeciwników. Nie minął tydzień i suche trzaski wystrzałów dały się słyszeć ponownie. Monk został aresztowany po raz nie wiadomo który. Jego protektorzy opuścili go z westchnieniem ulgi; sędzia przepowiedział mu dziesięć lat. Przepowiednia się spełniła.

Eastman przeciw Niemcom

Gdy zakłopotany Monk opuszczał Sing-Sing, tysiąc dwustu bandytów, których miał ongiś pod swoimi rozkazami, znajdowało się w rozsypce. Nie potrafił ich skupić z powrotem wokół swojej osoby i zrezygnowany począł działać na własną rękę. Ósmego września 1917 roku wywołał burdę uliczną. Dziewiątego postanowił wziąć udział w innej burdzie i zaciągnął się do piechoty.

Mamy dane o niektórych jego poczynaniach na wojnie. Wiemy, że był zagorzałym przeciwnikiem brania jeńców do niewoli i że pewnego razu (posługując się tylko kolbą karabinu) uniemożliwił ten pożałowania godny proceder. Wiemy, że zdołał uciec ze szpitala polowego, aby wrócić do okopów. Wiemy, że odznaczył się w bitwie pod Montfaucon. Znamy wyrażoną przez niego później opinię, że dansingi na Bowery są straszniejsze od wojny europejskiej.

54


DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI MONK EASTMAN


Tajemniczy, acz logiczny finał

Dwudziestego piątego grudnia 1920 roku świt odkrył ciało Eastmana na jednej z głównych ulic Nowego Jorku. Dostał pięć kuł. Szczęśliwie nie znający śmierci kot, jak najbardziej pospolity, okrążał go z niejakim zakłopotaniem.


Bezinteresowny morderca Bill Harrigan

Krajobraz Arizony przede wszystkim; obraz ziemi Arizony i Nowego Meksyku; ziemi z dostojnym podkładem złota i srebra; ziemi zawrotnej i napowietrznej; monumentalnej wyżyny o lekkich barwach; ziemi o białym blasku szkieletu pozostawionego przez drapieżne ptaki.

W tym krajobrazie postać - Billy the Kid; jeździec przygwożdżony do konia; chłopak o twardych pistoletach, które ogłuszają pustynię; nadawca niewidzialnych kuł, które zabijają na odległość, jak w bajce.

Pustynia z żyłami rud metalicznych, jałowa i połyskująca, i ten prawie dzieciak, który umierając w dwudziestym pierwszym roku życia winien był sprawiedliwości ludzkiej dwadzieścia jeden śmierci, "nie licząc Meksykanów".

56


BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

Lata nauki

Około 1859 roku człowiek, który ku chwale i trwodze miał później nosić imię Billy the Kid, urodził się w ciasnej nowojorskiej suterenie. Powiadają, że wyszedł z umęczonego brzucha jakiejś Irlandki; wychował się jednak między Murzynami. W tym chaosie specyficznego smrodu i kędzierzawych głów cieszył się owym pierwszeństwem, wynikającym z faktu posiadania piegów i rudych włosów. Wzrastał w pysze z powodu koloru swej skóry, wymizerowany, nieokiełznany i nieokrzesany. W wieku dwunastu lat należał do szajki Swamp Angels (Bagiennych Aniołów) - niebiańskich duchów, które operowały w świecie kanałów ściekowych. W noce o zapachu wędzonej mgły wynurzali się z cuchnących labiryntów, podążali śladami jakiegoś niemieckiego matrosa, rozkładali go uderzeniem kamienia i obdzierali nawet z bielizny, by powrócić do swojego królestwa. Przewodził im szpakowaty Murzyn, Gaś Houser Jonas, znany także jako truciciel koni.

Czasami z poddasza garbatego domu w dzielnicy portowej wychylała się jakaś kobieta, wysypując tumany popiołu z kubła na głowę niebacznego przechodnia. Przechodzień machał rękami i zaczynał się dusić. W tejże samej chwili obskakiwały go Bagien-

57


BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

ne Anioły i wciągały przez okno do piwnicy, gdzie przetrząsano mu kieszenie i zdzierano ubranie.

Takie były lata nauki Billa Harrigana, przyszłego Billy'ego the Kida. Nie stronił od fikcji tanich teatrzyków; lubił chodzić na kowbojskie melodramaty (być może bez cienia przeczucia, że są to symbole i znaki jego własnego losu).

Go west!

Jeżeli przepełnione teatrzyki na Bowery (gdzie przy najmniejszym opóźnieniu publiczność krzyczała: "Do góry tę szmatę!") wystawiały melodramaty o jeźdźcu i pistolecie bębenkowym, przyczyny były jasne: Ameryka chorowała wówczas na gorączkę Zachodu. Za zachodzącym słońcem kryło się złoto Kalifornii i Nevady. Za zachodzącym słońcem kryła się siekiera ścinająca ogromne cedry;

babiloński pysk bizona; wysoki cylinder i liczne łoża Brighama Younga; obrzędy i gniew czerwono-skórego człowieka; przejrzyste powietrze pustyni, niezmierzony step i ten pierwotny krajobraz, którego obecność przyspiesza bicie serca jak obecność morza. Zachód wzywał. W owych latach słychać było bezustanny, rytmiczny turkot; tysiące Amerykanów jechało na Zachód. W owej kontynentalnej procesji znalazł się około roku 1872 Bill Harrigan,

58


BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

wiecznie przyczajony w ucieczce przed prostokątem więziennej celi.

Zdmuchnięcie Meksykanina

Historia (która podobnie jak pewien reżyser filmowy lubuje się w nagłym przerywaniu akcji) przedstawia nam teraz obraz niebezpiecznej tawerny, położonej na wszechmocnej pustyni jak na pełnym morzu. Czas: pewna żarliwa noc 1873 roku; dokładne miejsce akcji: Liano Estacado (Nowy Meksyk). Ziemia jest tutaj nienaturalnie płaska, za to na niebie piętrzą się chmury, pełne przepaści, rozpadlin i szczytów, w które wdziera się burza albo księżyc. Na ziemi: biały szkielet krowy, wycie i ślepia kojotów w ciemności, smukłe konie i wydłużony odblask światła tawerny. Wewnątrz, oparci łokciem o ladę, zmęczeni muskularni mężczyźni piją podniecający alkohol i pokazują wielkie srebrne monety z wizerunkiem węża i orła. Jakiś pijak śpiewa, nie zwracając na nic uwagi. Wielu mówi językiem, w którym często powtarza się głoska "s", a który jest pewnie hiszpańskim, ludziom tym bowiem okazuje się pogardę. Bill Harrigan, rudy szczur podziemny, należy do tych pijących. Wykończył dwie szklanki trunku i właśnie zamierza prosić o następną, być może dlatego, że nie ma przy sobie już ani centa. Przytłaczają go ci ludzie pu-

59


BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

styni, są straszni, gwałtowni, szczęśliwi, nienawistnie obeznani z rozhukanym bydłem i z końmi. Zapada nagle zupełna cisza, zakłóca ją tylko rozstrojony śpiew pijaka. Wszedł oto Meksykanin o olbrzymim cielsku, z twarzą starej Indianki, w ogromnym kapeluszu i z dwoma pistoletami po bokach. W twardej angielszczyźnie życzy dobrego wieczoru wszystkim jankeskim sukinsynom, którzy przyszli się tu zabawić. Nikt nie podejmuje wyzwania. Bill zapytuje o świeżo przybyłego i objaśniają go bojaźliwym szeptem, że ów "Dago" to Belisario Villagran rodem z Chihuahua. Zaraz potem słychać strzał. Kryjąc się za żywą palisadą wysokich mężczyzn. Bill strzela do intruza. Szklanka wypada z rąk Villagrana, a potem pada on sam. Nie trzeba mu drugiej kuli. Nie patrząc nawet na okazałego trupa, Bill ciągnie dalej rozmowę. "Czyżby? - cedzi przez zęby' - a ja jestem Bill Harrigan z Nowego Jorku". Pijak nie przestaje śpiewać.

Zbliża się apoteoza. Bill raczy podać rękę tym, którzy pragną jej uścisku, i przyjmuje pochlebstwa, wiwaty i whisky. Ktoś pozwala sobie zauważyć, że na rewolwerze Billa brak karbów, i proponuje zaznaczyć śmierć Villagrana. Billy the Kid przyjmuje nóż od nieznajomego, ale powiada, że "nie warto zaznaczać Meksykanów". To jeszcze, zdaje się, nie wystarcza.

* Is that so? - he drawled. (Przyp. aut.) - W -


BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

Owej nocy Bill rozkłada swoją derkę przy trupie i śpi ostentacyjnie aż do świtu.

Morderstwa tak sobie

W chwili owego fortunnego wystrzału (w wieku czternastu lat) rodzi się Billy me Kid bohater, a umiera skryty i nieznany Bill Harrigan. Chłopaczek babrzący się w kloakach i rzucający kamieniami awansuje na zabijakę pogranicza. Nauczył się jeździć, nauczył się siedzieć na koniu prosto, według zwyczaju jeźdźców z Wyoming lub Teksasu, bez przechylenia w tył, właściwego Kalifornii i Oregonowi. Nie upodobnił się nigdy do legendy, którą o nim tworzono, niewiele mu jednak brakowało. W kowboju zostało coś z nowojorskiego lumpa; nienawiść, którą czuł niegdyś do Murzynów, wyładowywał na Meksykanach; mimo to swoje ostatnie słowa - niecenzuralne - powiedział po hiszpańsku. Wyuczył się wędrownego rzemiosła poganiaczy. Wyuczył się czegoś trudniejszego: dowodzenia ludźmi. Obie te umiejętności były mu pomocne przy kradzieży bydła. Czasami porywały go gitary i burdele Meksyku.

Z zatrważającą trzeźwością bezsennych nocy organizował tłumne orgie, trwające okrągłe cztery doby. Pod koniec zabawy, kiedy miał już dosyć, kulami płacił rachunek i odjeżdżał. Dopóki nie zawiódł go

61


BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

palec na cynglu, był najgroźniejszym (i być może najbardziej niczyim i najbardziej samotnym) człowiekiem pogranicza. Garrett - jego przyjaciel, a zarazem szeryf, który go później zabił - powiedział mu kiedyś: ,Ja uczyłem się strzelać, polując na bizony". "Ja zaś strzelając do ludzi" - odparł miękko Bill. Szczegóły nie są nam znane, wiemy jednak, że miał na swoim koncie dwadzieścia jeden śmierci, "nie licząc Meksykanów". Przez siedem ryzykanckich lat uprawiał wielkopański zawód - odwagę.

Późnym wieczorem dwudziestego piątego lipca 1880 roku Billy the Kid przejechał galopem na swoim kasztanku główną (i jedyną) ulicą Fortu Sumner. Upał byt nie do wytrzymania, nie zapalono więc lamp; komisarz Garrett, siedzący w bujanym fotelu przed drzwiami, wyjął rewolwer i strzelił, trafiając Billa w brzuch. Kasztanek popędził dalej; jeździec zwalił się na piaszczystą ulicę. Garrett strzelił po raz drugi. Ludzie (wiedząc, że rannym jest Billy the Kid) pozamykali drzwi i okiennice. Agonia była długa i bluźnier-cza. Kiedy słońce sięgało zenitu, podeszli do niego i zabrali mu broń; człowiek był martwy. Zauważyli to dziwne podobieństwo do starego rupiecia, właściwe wszystkim nieboszczykom.

Ogolono go, wciągnięto nań garnitur robiony na miarę i wystawiono go na postrach i na pośmiewisko w oknie najlepszego sklepu.

62


BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

Mężczyźni na koniu lub w dwukołowej bryczce przybywali z najdalszych zakątków stanu. Trzeciego dnia był już tak zmieniony, że trzeba było użyć szminki i różu. Czwartego zaś dnia pochowano go z radością.


Nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no Suke

Niegodziwiec, którym się obecnie zajmiemy -nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no Suke - to ów nieszczęsny funkcjonariusz, który spowodował poniżenie i śmierć księcia z Wieży Ako i nie chciał umrzeć, jak przystoi samurajowi, gdy przyszła chwila należnej zemsty. To człowiek, któremu wszyscy ludzie winni są wdzięczność, pobudził bowiem do życia bezcenne uczucia lojalności i był mroczną, choć nieodzowną przyczyną nieśmiertelnego przedsięwzięcia. Około stu powieści, monografii, prac doktorskich i oper upamiętniło ów czyn, nie mówiąc już o niezliczonych wizerunkach na porcelanie, na żyłkowatym lapis-lazuli i na lace. Służy mu nawet obrotna i wszechstronna taśma filmowa, gdyż "Doktrynalna opowieść o czterdziestu i siedmiu kapitanach" - taka jest bowiem właściwa nazwa - stanowi niewyczerpane źródło inspiracji dla kinematografii japońskiej. Opracowana w najdrobniejszych szczegółach gloria,

64


NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE

którą wyrażają owe dzieła, jest więcej niż usprawiedliwiona: jest po prostu niezaprzeczalna.

Piszę tę opowieść według relacji A. B. Mitforda, który odrzuca wszelkie dywagacje mające na celu stworzenie egzotycznej atmosfery i kieruje swą uwagę wyłącznie na rozwój'wydarzeń. Owa nieobecność" orientalizmu pozwala przypuszczać, że jest to bezpośredni przekład z japońskiego.

Rozwiązana wstążka

Wiosną - dawno już minioną - roku 1702 znakomity pan z Wieży Ako mial przydać i ugościć cesarskiego wysłannika. Dwa tysiące trzysta lat uprawiania kurtuazji (część ich zapewne jest mitologiczna) skomplikowały aż do udręki ceremoniał gościnności. Wysłannik reprezentował osobę cesarza, był jednak raczej aluzją do niebiańskiej osoby lub jej symbolem: subtelności tej nie należało przeceniać ani też nie doceniać. Aby zapobiec częstokroć zgubnym omyłkom, zjawił się w charakterze mistrza ceremonii wysoki urzędnik dworu z Edo, wyprzedzając o kilka tygodni właściwego wysłannika. Z dala od dworskich wygód i skazany na przymusowe letnisko, które musiało wydać mu się zesłaniem, Kira Kotsuke no Suke udzielał lekcji z wielką niechęcią. Jego profesorski ton sięgał niekiedy zniewagi. Uczeń zaś, pan z Wieży

5. Powszechna..

65


NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE

Ako, starał się nie zwracać uwagi na owe drwiny. Nie umiał znaleźć na nie odpowiedzi, a dyscyplina nie pozwalała mu na gniew. Pewnego poranka rozwiązała się wstążka ciżemki na stopie mistrza i ten polecił ją zawiązać. Pan z Wieży wykonał polecenie pokornie, acz nie posiadając się z wewnętrznego oburzenia. Nietaktowny mistrz ceremonii zwrócił mu uwagę, że tylko cham mógł zawiązać tak niechlujnie węzeł. Pan z Wieży wyjął miecz i machnął nim tylko raz. Mistrz uciekł z czołem ledwo przekreślonym cienką nitką krwi... W jakiś czas później trybunał wojskowy ogłosił wyrok przeciw winnemu zranienia, skazując go na samobójstwo. Na głównym dziedzińcu zamku pana z Wieży Ako wzniesiono drewnianą platformę i pokryto ją czerwonym suknem, i na niej ukazał się skazaniec, i podano mu sztylet ze złota i kamieni, i przyznał się publicznie do winy, i dwoma rytualnymi cięciami otworzył sobie brzuch, i zmarł jak samuraj, a bardziej oddaleni widzowie nie ujrzeli krwi, sukno bowiem było czerwonego koloru. Siwy i skupiony mężczyzna wyjął miecz i ściął mu głowę; był to asystujący przy ceremonii radca Kuranosuke.

Symulowany brak honoru

Zamek pana z Wieży Ako został skonfiskowany; jego kapitanowie rozproszeni; jego rodzina rozbita

66


NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE

i zrujnowana; jego imię okryte hańbą. Powiadają, że w pierwszą noc po samobójstwie czterdziestu siedmiu jego kapitanów zebrało się na naradę na szczycie pobliskiej góry, gdzie precyzyjnie zaplanowali to, co stać się miało w rok później. Pogłoska wydaje się wątpliwa; pierwsze kroki zostały zapewne poczynione z nieodzownym opóźnieniem, a tajne zebrania nie odbywały się na trudno dostępnym szczycie górskim, lecz w leśnej kaplicy: niepozornym budyneczku z białego drewna, z prostokątną skrzynką, która zawiera lustro jako jedyną ozdobę wnętrza. Łaknęli zemsty, a zemsta wydawała się im nieosiągalna.

Kira Kotsuke no Suke, znienawidzony mistrz ceremonii, zamienił swój dom w twierdzę, a jego palankin otaczała zawsze chmara łuczników i szermierzy. Zatrudnił nieprzekupnych, tajnych i skrupulatnych szpiegów. Nikt nie był śledzony z taką bacznością i trudem jak mniemany przywódca mścicieli, radca Kuranosuke. Radca spostrzegł to przypadkiem i na tym właśnie fakcie oparł plan zemsty.

Przeniósł się do Kioto, miasta niezrównanego w całym cesarstwie, jeśli chodzi o barwy jesieni. Począł odwiedzać domy gry, burdele i spelunki. Nie bacząc na swoje siwe włosy otoczył się ulicznicami, poetami, a nawet ludźmi gorszego jeszcze gatunku. Pewnego razu wyrzucono go z szynku i przebył noc, leżąc pod progiem i wymiotując.

67


NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE

Rozpoznał go pewien przechodzień rodem z Sat-suma i peten smutku i gniewu odezwał się w te słowa: "Azali nie jest to ów radca księcia z Wieży Ako;

ów Kuranosuke, który panu swemu pomógł wyzbyć się życia i który, miast zemsty szukać, oddaje się lubieżnym rozkoszom i hańbi imię swoje? O, nikczemniku, niegodnyś miana samuraja!"

I plunął mu w twarz, i kopnąwszy go, odszedł. Gdy szpiedzy donieśli mu o tym, Kotsuke no Suke poczuł wielką ulgę.

Były radca nie poprzestał na tym. Opuścił żonę i dzieci i sprawił sobie kochankę w jednym z burdeli: potworna niegodziwość, która rozweseliła serce i rozwiała obawy nieprzyjaciela. Mistrz ceremonii oddalił przeszło połowę strażników.

Jednej ze strasznych nocy zimy roku 1703 czterdziestu siedmiu kapitanów spotkało się w opuszczonym ogrodzie w okolicy Edo, nieopodal mostu i fabryki kart do gry. Szli, niosąc sztandary księcia z Wieży Ako. Zanim przystąpili do ataku, powiadomili sąsiadów, by nie obawiali się uzbrojonej grupy, gdyż bojowe przedsięwzięcie będzie miało na celu jedynie wymierzenie sprawiedliwości.

68


NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE

Blizna

Pałac mistrza ceremonii zaatakowały dwie grupy. Radca dowodził pierwszą z nich: tą, którą przypuściła atak na drzwi frontowe; na czele drugiej stał jego najstarszy syn, który nie miał jeszcze skończonych szesnastu lat i który zginął tejże samej nocy. Historia przekazała nam wiele obrazów owego koszmarnego snu na jawie: ryzykowne i chwiejne zejście po sznurowych drabinkach; głos bębna wzywający do ataku; zamieszanie wśród obrońców; łucznicy ukryci na tarasach; strzały adresowane do żywotnych organów człowieka; porcelanowe cacka zniesławione krwią; gorączka śmierci, która później staje się lodem; wyuzdanie i nieporządek towarzyszący walce. Dziewięciu kapitanów zginęło; obrońcy byli nie mniej waleczni i nie chcieli się poddać. Nieco po północy wszelki opór został złamany.

Kira Kotsuke no Suke, sromotna przyczyna cnej zemsty, nie ukazał się jednak. Przeszukali wszystkie kąty, przetrząsnęli pałac i stracili już nadzieję odnalezienia go, kiedy radca zauważył, że prześcieradła w łożu są jeszcze ciepłe. Wznowili poszukiwania i odkryli wąskie okno zasłonięte lustrem z brązu. W dole, na mrocznym podwóreczku stał człowiek ubrany na biało. W jego prawej ręce drżał miecz. Gdy kilku kapita-

69


NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE

nów zeszło ku niemu, człowiek ów poddał się bez walki. Na jego czole widniała cienka kreska blizny: stary rysunek mieczem wykonany przez pana z Wieży Ako.

Wówczas krwawi kapitanowie rzucili się do stóp niegodziwca i oświadczyli mu, iż są oficerami księcia z Wieży, który za jego przyczyną stracił imię i życie, i błagali go, by popełnił samobójstwo, jak przystało samurajowi.

Na próżno pozostawili mu tak godziwe wyjście z niezręcznej sytuacji. Służalcze serce mistrza nie dato się przekonać; mąż ów nie znał godności. Nad ranem musieli poderżnąć mu gardło.

/

Świadectwo

Kiedy zemsta została już spełniona (bez gniewu, bez wzruszenia i bez żałości), kapitanowie skierowali się ku świątyni, która zawierała relikwie ich pana.

Niosą w kociołku niewiarogodną głowę Kiry Kotsuke no Suke i trzymają przy niej na zmianę straż. Przechodzą wsie i prowincje w szczerym świetle dnia. Ludzie błogosławią ich i płaczą. Książę Sendai pragnie ich ugościć, lecz odpowiadają mu, że pan czeka na nich już od dwu lat. Przybywają nad ciemny grób i składają w ofierze głowę nieprzyjaciela.

Sąd Najwyższy ogłasza wyrok. Jest to wyrok, jakiego oczekiwali: przyznaje im przywilej samobój-

70


NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII KOTSUKE NO SUKE

stwa. Korzystają z niego wszyscy kapitanowie, niektórzy w żarliwym skupieniu, by spocząć obok swojego pana. Dorośli i dzieci przychodzą modlić się nad grobem mężów tak wiernych i walecznych.

Człowiek rodem z Satsuma

Wśród pielgrzymów, którzy napływają ze wszystkich stron, jest młody mężczyzna, zmęczony i okryty kurzem, przybyły pewnie z daleka. Pada na kolana przed posągiem radcy Kuranosuke i mówi pełnym głosem: "Widziałem ciebie, gdy leżałeś u progu burdelu w Kioto, i nie przypuściłem, żeś dążył do pomszczenia swego pana, i pomyślałem, żeś jest żołnierzem bez wiary, i plunąłem ci w twarz. Przyszedłem, by dać ci satysfakcję". Powiedziawszy to, popełnił harakiri.

Kapłan wzruszył się tak pięknym przykładem męstwa i kazał pochować go w tym samym miejscu, gdzie leżą zwłoki kapitanów.

Taki jest koniec historii czterdziestu siedmiu wiernych mężów - chociaż historia ta nie ma końca; my bowiem, którzy nie znamy być może wierności, lecz nigdy nie tracimy nadziei okazania jej w potrzebie, będziemy nadal czcić ich pamięć słowami.


Zamaskowany farbiarz Hakim z Merwu

Angelice Ocampo

Jeśli się nie mylę, istnieją cztery tylko oryginalne źródła wiadomości o Al-Mukanna, Zakrytym Proroku (dokładniej: zamaskowanym) z Chorasanu; są to: a) fragmenty "Historii kalifów" zachowane u Baladhuricgo, b) "Podręcznik giganta, czyli Księga dokładności i poprawności" oficjalnego historyka dynastii Abbasydów, Ibn abi Tair Tarfura, c) stary rękopis arabski pod tytułem "Unicestwienie róży", zawierający krytykę nikczemnych, heretyckich poglądów wyłożonych w "Tajemnej róży" albo "Ukrytej róży", która była księgą kanoniczną Proroka, d) kilka monet bez wizerunku znalezionych przez inżyniera Andruzowa podczas budowy kolei zakaspijskiej. Monety te zostały złożone w Gabinecie Numizmatycznym w Teheranie, są na nich perskie dystychy, które zawierają streszczenie lub odmienną wersję

72


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

pewnych wersetów z "Unicestwienia". Oryginalną "Różę" można uważać za zaginioną, gdyż rękopis, znaleziony w roku 1899 i opublikowany nierozważnie przez "Morgenlandisches Archiv", został uznany za apokryf przez Horna, a nieco później przez sir Percy Sykesa.

Rozgłos, jakim imię Proroka cieszy się na Zachodzie, zawdzięczamy rozgadanemu poematowi Moore'a, pełnemu melancholii i tęsknych westchnień irlandzkiego konspiratora.

Szkarłatna purpura

W 120 roku hidżry, a 736 krzyża człowiek imieniem Hakim, któremu inni ludzie owego czasu i owej przestrzeni mieli nadać później miano Zakrytego, urodził się w Turkiestanie. Ojczyzną jego było starożytne miasto Merw, z ogrodami, winnicami i łąkami spoglądającymi smętnie w kierunku pustyni. W południe dzień jest biały i olśniewający, czasem tylko zaciemniony tumanami pyłu, który dusi ludzi i osiada białą warstwą na czarnych gronach.

Hakim wychował się w tym steranym mieście. Wiadomo nam, że brat jego ojca wyuczył go rzemiosła farbiarzy: sztuki, którą parają się fałszerze oraz ludzie bezbożni i zmienni, a która inspirowała pierwsze klątwy w początkach jego fenomenalnej kariery.

73


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

Twarz moja jest ze złota (powiada w słynnym fragmencie "Unicestwienia"), lecz byt czas, kiedy gotowałem purpurę, a następnej nocy zanurzałem wełnę nieczesaną, a trzeciej nocy nasycałem przygotowaną wetnę i władcy wysp dziś jeszcze wodzą spory o tę krwawą tkaninę. Tak oto grzeszyłem za lat młodości mojej i przeinaczyłem prawdziwe barwy stworzonych rzeczy. Anioł mówił mi, że owce nie posiadają barwy tygrysa; Szatan mówił mi, że Wszechmocny pragnie, by ją posiadały, i posługuje się moją wiedzą i moją purpurą. Teraz wiem, że zarówno Anioł, jak i Szatan mijali się z prawdą, albowiem barwa jest rzeczą godną odrazy.

W 146 roku hidżry Hakim zniknął ze swego ojczystego miasta. Znaleziono zniszczone kotły i beczki, a także miecz z Szirazu i miedziane zwierciadło.

Byk

Pod koniec miesiąca szaban roku 158 powietrze pustyni było bardzo przejrzyste i ludzie spoglądali na zachód, wyczekując ramadanu, który zwiastuje post i umartwienie. Byli to niewolnicy, żebracy, wędrowni handlarze, złodzieje wielbłądów i pomniejsi złoczyńcy. Oczekiwali znaku, siedząc w milczeniu opodal bramy karawanseraju na drodze do Merwu. Urzekł ich zachód słońca, a barwa zachodu była barwą piasku.

74


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

W głębi oszałamiającej pustyni (jej słońce powoduje gorączkę, a jej księżyc dreszcze) ujrzeli trzy nadchodzące sylwetki, które wydały im się bardzo wysokie. Wszystkie trzy miały kształty ludzkie, środkowa jednak miała głowę byka. Kiedy powstali i wyszli im naprzeciw, zobaczyli, że idący pośrodku człowiek nosi na twarzy maskę, a jego towarzysze są niewidomi.

Ktoś (jak w baśni z "Księgi tysiąca i jednej nocy") zapytał o przyczynę owego dziwu. "Oślepli - rzekł człowiek w masce - albowiem ujrzeli moją twarz".


Lampart

Kronikarz dynastii Abbasydów wspomina, że człowiek z pustyni, którego głos był nadzwyczaj słodki i łagodny albo wydawał się taki w zestawieniu z okropną maską, powiedział im, że oczekują znaku miesiąca pokuty; on jednak przybywa, by głosić nowinę całego życia w pokucie i śmierci w przekleństwach. Powiedział im, że nazywa się Hakim syn Osmana i że w roku 146 ery Wywędrowania wstąpił do jego domu pewien mężczyzna, który po uprzednim obmyciu rąk i modlitwie uciął mu głowę mieczem i zaniósł ją do nieba. Spoczywając w prawej dłoni mężczyzny (a był nim anioł Gabriel), głowa jego znalazła się przed obliczem Pana, który powierzył mu misję

75


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

proroczą i nauczył go stów z tak niepamiętnych czasów, iż samo ich powtórzenie spaliłoby usta, i przydał mu blasku nie do zniesienia dla oczu śmiertelnika. Dlatego właśnie jest zmuszony nosić maskę. Kiedy wszyscy ludzie na ziemi wyznawać będą nowe prawo, oblicze zostanie odsłonięte i wszyscy będą mogli wielbić je bez obawy: tak jak wielbią je już teraz niebiescy aniołowie. Ogłosiwszy swą misję, Hakim polecił wzniecić świętą wojnę - dżihad - i przygotować się na śmierć w obronie swej wiary.

Niewolnicy, żebracy, wędrowni handlarze, złodzieje wielbłądów i pomniejsi złoczyńcy odmówili mu swej wiary; ktoś krzyknął: "opętaniec", ktoś inny: "kłamca".

Jeden z obecnych przywiódł lamparta; był to egzemplarz tej smukłej i krwiożerczej rasy, którą górale perscy tresują na swój użytek. Lampart urwał się z łańcucha. Poza prorokiem w masce i jego dwoma towarzyszami wszyscy uciekli w popłochu. Kiedy wrócili, zwierzę było ociemniałe. Wobec lśniących i martwych oczu ludzie oddali cześć Hakimowi i uznali jego nadprzyrodzoną moc.

Zakryty Prorok

Nadworny dziejopis Abbasydów opowiada - bez zbytniego zapału - o postępach poczynionych przez

76


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

Hakima w Chorasanie. Prowincja ta, wstrząśnięta do głębi żałosnym losem i śmiercią na krzyżu swego najsławniejszego bohatera, przyjęła z niesłychanym zapałem doktrynę Jaśniejącego Oblicza i złożyła mu w daninie swą krew i swoje złoto. (Hakim już wówczas zamienił zwierzęcą maskę na poczwórną zasłonę z białego jedwabiu, naszytą drogocennymi kamieniami. Emblematyczną barwą rodu Banu Abbas była czerń; Hakim wybrał białą barwę - najbardziej sprzeczną i wieloznaczną - dla Ochronnej Zasłony, dla proporców i turbanów). Kampania zaczęła się jak najlepiej. Po prawdzie, w "Księdze dokładności" sztandary kalifa zwyciężają zawsze i wszędzie, niemniej jednak najczęstszym skutkiem owych zwycięstw jest degradacja generałów i porzucanie twierdz nie do zdobycia: inteligentny czytelnik wie przeto, co o tym sądzić. Pod koniec miesiąca radżab roku 161 sławne miasto Niszapur otworzyło przed Zakrytym swoje żelazne wrota; w następnym roku Astara-bad spełniło tę samą powinność. Działalność wojskowa Hakima (podobnie jak i innego, szczęśliwszego Proroka) ograniczała się do modlitwy o wysokich tonach, niesionej do stóp samego bóstwa z grzbietu rudego wielbłąda w niespokojnym sercu bitew. Wokół niego świstały strzały, nie raniąc go jednak nigdy. Zdawał się szukać niebezpieczeństw: kiedy pewnej nocy kilku szkaradnych trędowatych zjawiło się nie-

77


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

opodal pałacu, rozkazał ich przywieść, złożył pocałunek na ich twarzach i podarował im monety srebrne i złote.

Trud rządzenia przekazywał sześciu lub siedmiu najwierniejszym. Był zwolennikiem medytacji i spokoju; harem złożony ze stu czternastu oślepionych kobiet starał się zadośćuczynić potrzebom jego boskiego ciała.

Odrażające zwierciadło

Jeżeli tylko słowa ich nie idą przeciw prawej wierze, islam toleruje objawionych powierników Boga;

nawet gdy okazują się niedyskretni lub groźni. Prorok korzystałby zapewne z owej pobłażliwej tolerancji, gdyby nie jego poplecznicy, jego zwycięstwa i straszna złość kalifa - a był nim Muhammad al-Mahdi - które zmusiły go do herezji. Rozłam ten spowodował jego ruinę; zanim to jednak nastąpiło, zmuszony był określić zasady swojej personalnej religii, nie pozbawionej jednakże wpływów rozmaitych przedislamskich wierzeń.

U podstaw kosmologii Hakima znajduje się widmowy, nienazwany Bóg. Bóstwo to jest tak okazałe, iż nie ma początku ani imienia, ani oblicza. Jest to Bóg niezmienności i bierności; jednakże obraz jego istoty rzuca dziewięć cieni, które zniżając się do czy-

78


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

nu, stworzyły i urządziły dla siebie niebo. Z owego pierwszego kręgu najwyższych demiurgów pochodzi drugi krąg twórców, którzy dali początek niższemu niebu; jest ono symetrycznym odzwierciedleniem pierwszego i oba pełne są potęgi, tronów i aniołów. Ów drugi krąg dał początek trzeciemu, niższemu kolegium władców i tak dalej, aż do dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego nieba. Pan najniższego nieba jest tym, który nami rządzi - jest on cieniem cieni jeszcze innych cieni - a posiadany przez niego ułamek boskości dąży do zera.

Ziemia, którą zamieszkujemy, jest omyłką, niestosowną parodią. Zwierciadło i ojcostwo są odrażające, gdyż ją pomnażają i umacniają. Zasadniczą cnotą jest obrzydzenie. Dwie drogi (prorok dawał pełną swobodę wyboru między jedną a drugą) prowadzą do tej najwyższej cnoty: wstrzemięźliwość i rozwiązłość - nadmierne rozkosze cielesne lub też absolutny ich brak.

Raj i piekło Hakima byty nie mniej rozpaczliwe. Tym, którzy przeczą Słowu, którzy nie uznają Zdobnej Klejnotami Zasłony i Oblicza (powiada przekleństwo zachowane w "Ukrytej róży"), przyrzekam wspaniale piekło, albowiem każdy z nich będzie władcą dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu ognistych królestw; a w każdym królestwie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych gór, a na każdej górze dziewięć-

79


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

set dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych wież, a w każdej wieży dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych pięter, a na każdym piętrze dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć postań z ognia; na każdym postaniu leżeć będzie on, a wraz z nim dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych postaci, które mieć będą jego twarz i jego głos i które torturować go będą przez wieczność. W innym miejscu potwierdza: W życiu doświadczacie cierpień jednego data, po śmierci zaś cierpieć będziecie w niezliczonych ciałach naraz. Raj jest nieco mniej konkretny: Jest tam ciągła noc i są baseny z kamienia, a szczęściem owego raju jest to osobliwe szczęście towarzyszące pożegnaniom, wyrzeczeniu i ludziom, którzy wiedzą, że śpią.

Oblicze

W 163 roku ery Wywędrowania, a piątym Jaśniejącego Oblicza Hakim został otoczony w mieście Sanam przez wojska kalifa. Nie brakowało żywności ani męczenników; oczekiwano ponadto niezawodnego wsparcia ze strony anielskich zastępów. W ten sposób schodził im czas, kiedy przerażająca wieść obiegła zamek. Rozeszło się, iż cudzołożna kobieta z haremu, w chwili gdy dusili ją eunuchowie, krzyczała, że prorokowi brak serdecznego palca u prawej ręki, a reszta palców jest bez paznokci. Wiadomość ta

80


ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

przedostała się do wiernych. W pełnym słońcu, na najwyższym tarasie, Hakim modlił się do najbliższego bóstwa o zwycięstwo lub widomy znak. Z głowami w służalczym pochyleniu - jak gdyby biegnąc przeciw deszczowi - dwóch kapitanów zdarto mu z twarzy wyszywaną klejnotami zasłonę.

W pierwszej chwili się wzdrygnęli. Obiecane oblicze Apostoła, oblicze, które znalazło się przed Bogiem, było rzeczywiście białe; białe białością plamistego trądu. Twarz była tak rozdęta i niesamowita, że zdała im się maską. Nie miała brwi; dolna powieka prawego oka zwisała na starczym policzku; ciężkie grona wrzodów narastały na ustach; nieludzki, wyżarły nos przydawał zwierzęcości całemu obliczu.

Głos Hakima podjął próbę ostatniego kłamstwa. "Wasz okropny grzech nie pozwala wam ujrzeć mojego blasku..." - zaczął mówić.

Nie słuchali i przebili go włóczniami.

6. Powszechna..


Człowiek z przedmieścia


Dla Enrique'a Amorima

I mnie pan będziesz mówić o nieboszczyku Franciscu Real? Znałem go, choć to nie była jego dzielnica, bo on działał na przedmieściu, więcej na północ, tam gdzie jezioro Guadalupe i koszary. Widziałem go na oczy wszystkiego trzy razy, i to nawet jednej i tej samej nocy, ale to była noc, której nie zapomnę, bo jak tu zapomnieć, kiedy właśnie owej nocy przyszła do mojej chałupy Lujanera - przyszła, bo tak się jej spodobało - a Rosendo Juarez opuścił Arroyo, żeby więcej nie powrócić. Panu to jest faktycznie brak tego doświadczenia, żeby wiedzieć, co to za nazwisko, ale ja panu powiem: Rosendo Juarez, inaczej Zabijaka, to był najcięższy chłop w całej Villa Santa Rita. Chłopak, co umiał obchodzić się z nożem i należał do ludzi pana Nicolasa Paredes, a ten znowu był jednym z zaufanych Morela. Bywało, przyjedzie do bur-

82


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

delu, na gniadoszu, wysztafirowany jak jaki książę i pełno srebrnych monet naszytych na uprzęży, a wszystkie chłopy i wszystkie psy do niego, panie, z szacunkiem, a i baby też; każdemu było wiadomo, że miał na sumieniu dwóch zadźganych ludzi, a nosił wysoki kapelusz z cieniutkim rondem na wysmarowanej czuprynie; a i szczęście mu sprzyjało, jak to mówią. My, chłopaki z Santa Rita, tośmy go naśladowali we wszystkim, nauczyliśmy się nawet pluć tak jak on. Ale przyszła wreszcie taka nocka, kiedy okazało się naprawdę, kto to jest Rosendo Juarez.

Dziwne, bo dziwne, ale historia tej pamiętnej nocy zaczęła się od dorożki. Od takiej nieprzyzwoitej dorożki z czerwonymi kołami, pełniusieńkiej ludzi, co jechała w podskokach po tych ulicach - a błoto tylko co obeschło - i tak między te czerwone domy i zachwaszczone ogródki, i dwóch w niej siedziało, na czarno, z gitarami, i dalej śpiewać i raban robić, a ten na koźle opędzał się tylko batem od psów bezpańskich, co karemu pod kopyta właziły, i jeden miał na sobie poncho i siedział między nimi jak trusia, a to byt właśnie ten słynny Koniokrad, a przyjechał, żeby się bić, a i zabić, jak dobrze pójdzie. Ciepła była nocka, jakby ją kto pobłogosławił; dorożka miała budę złożoną i tych dwóch z gitarami tam siedziało, jakby na jakim pochodzie, chociaż pusto było na ulicy. To był początek tego wszystkiego, co się polem

83


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

stato, ale o tym tośmy się dowiedzieli później. Myśmy byli, ze wszystkimi chłopakami, od wczesnej godziny w tym lokalu u Julii; to był taki barak z cynkowej blachy pomiędzy szosą na Gaunę i rzeczką. Widać go było już z daleka przez to światło, które biło od bezwstydnej, czerwonej latarni, a hałas i muzyka od razu uświadamiały gościa, co to za interes. Julia, choć baba nieuczona, ale była bardzo zaradna i uważająca, tak że nie brakowało ani picia, ani kobit, jak się należy. Ale jak chodzi o Lujanerę - a to była kobita Ro-senda - to żadna inna się do niej nie umywała. Teraz ona już dawno ziemię gryzie i czasem wydaje mi się, że całkiem o niej zapomniałem, ale oglądałem ją na własne oczy i powiadam panu, trzeba ją było widzieć, kiedy miała te swoje młode lata. Jak ją kto zobaczył, to i o spaniu zapominał.

Alkohol, zabawa, kobity, czasem jakie wyzwisko, które człowiekowi Rosendo w gębę rzucił, albo szturchnięcie, które przyjmowało się jak od starszego brata: rzecz w tym, że tak jakoś dobrze mi wtedy było. Podłapatem kobitę, jak się patrzy, wydawało mi się, że mi w tańcu myśl zgaduje... Tango robiło z nami, co tylko chciało, zgarniało nas do kupy, rozrzucało po kątach i znowu nas jakby zapraszało do tańca. Takeśmy się bawili jak we śnie, kiedy ni stąd, ni zowąd wydało mi się, że muzykanci jakby zaczęli głośniej grać. A to wcale nie muzykanci, tylko ci z gitarami

84


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

w dorożce i ich granie tak się mieszało z naszym, i było ich słychać coraz bliżej. A potem wiatr, który to przyniósł, skręcił w drugą stronę, i znowu tylko na te wygibasy w tańcu zacząłem uważać. Po długiej chwili zaczęli się dobijać do drzwi i jakiś głos - taki bardziej pański - coś tam krzyknął, jakby rozkaz. Zaraz zrobiło się cicho, mocne pchnięcie w drzwi, i ten człowiek znalazł się w środku. Był podobny do swojego głosu.

Myśmy nie wiedzieli jeszcze, że to Francisco Real, ale widać było, że to ktoś: facet wysoki, tęgi w barach, calutki na czarno, tylko szal, zdaje się, popielaty, przerzucony przez ramię. A twarz, pamiętam, miał kanciastą i taką trochę indiańską.

Uderzyły mnie te drzwi, kiedy je popchnięto. I z samego rozpędu skoczyłem do niego, i zaiwaniłem go lewą w gębę, a prawą sięgnąłem po nóż, ostry jak brzytwa, który noszę zawsze w marynarce, w specjalnej kieszeni pod lewą pachą. Ale na nic się to nie zdało. Facet, żeby odzyskać równowagę, wyprostował ręce i odgarnął mnie na bok, jakby zawadę jaką z drogi usuwał. Zostałem za jego plecami, pochylony, i jeszcze rękę trzymałem pod marynarką na niepotrzebnym nożu. Poszedł naprzód, jak gdyby nigdy nic. Szedł, wyższy niż wszyscy ci, których rozgarniał na boki, i jakby nikogo nie widział. Pierwsi - same chłystki, co gały tylko umieli wybałuszać -roztworzyli mu się jak wachlarz, szybciutko. Ale dłu-

85


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

go to nie potrwało. Tam dalej czekał już na niego Anglik i zanim facet zdążył go odsunąć, przygotował się i trzasnął go kantem dłoni w rękę. Jak to zobaczyli, to zaraz wszyscy na niego. Lokal miał ładnych parę metrów i przepychali go tak prawie od końca do końca, jak jakie bydlę; nic, tylko gwizd, spluwanie i szturchańce. Najpierw dali mu kilka razy pięścią; a potem, jak zobaczyli, że się nie broni, to walili go już otwartą dłonią albo swoimi ciężkimi szalami, dla draki. A swoją drogą, tak jakby go chcieli zostawić całego dla Rosenda, który nawet się nie poruszył, tylko stał oparty plecami o ścianę i na razie słowa nie powiedział. Dopalał szybko papierosa, jakby przeczuwał, co będzie. A Koniokrad przepchał się już przez tę całą hałastrę, co nabijała się z niego na potęgę. Wygwizdali go, opluli, obili, a on - nic; dopiero jak stanął przed Rosendem, puścił parę z gęby. Wpierw mu się przyjrzał, przetarł rękawem twarz i tak zaczął:

-Ja jestem Francisco Real i przychodzę z północy. Ja jestem Francisco Real, po przezwisku Koniokrad. Nie powiedziałem ani słowa, jak ci gówniarze rękę na mnie podnieśli, bo ja szukam mężczyzny, co portek od parady nie nosi. Powiadają, że w tych stronach jest taki jeden, co umie robić nożem i nie boi się nikogo, i nazywają go Zabijaka. Chciałbym go zobaczyć, żeby mnie, bidnemu sierocie, pokazał, co to jest mężczyzna.

86


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

Skończył gadkę i oczu z niego nie spuszcza. A już w prawej ręce majcher mu świeci, widać miał go zawczasu w rękawie. Wszyscy, którzy go popychali, zrobili teraz duże koło i takeśmy na nich dwóch patrzyli, a cicho było, jakby kto makiem posiał. Nawet ślepy Mulat, co przygrywał na skrzypcach, obrócił się w naszą stronę.

Tak właśnie było, słyszę za sobą jakieś szuranie. Oglądam się, a to sześciu albo siedmiu ludzi stoi we drzwiach, i to byli widocznie ludzie Koniokrada. Najstarszy, z gębą jakby wygarbowaną, ze szpakowatym wąsem i taki więcej wsiowy, postąpił parę kroków i onieśmieliło go tyle światła i tyle kobit czy co, bo z wielkim namaszczeniem zdjął kapelusz. A reszta w gotowości przy drzwiach patrzała tylko spode łba, czy wszystko odbywa się regulaminowo.

I co się stało Rosendowi, że nie zgniótł jeszcze tego pyszałka jak pluskwy? Milczał, jakby się zaciął, głowę tylko spuścił i tyle. A papieros - nie wiem, czy go wypluł, czy mu sam z gęby wypadł. Wreszcie coś tam bąknął, ale tak cicho, żeśmy go z drugiego końca nie dosłyszeli. Wyzwał go Francisco Real po raz drugi, a on drugi raz odmówił. Wtedy najmłodszy z tych, co stali pode drzwiami, wziął i gwizdnął. Lujanera z nienawiścią zmierzyła go wzrokiem i przepchała się, z tym swoim warkoczem na plecach, przez całe tałałajstwo, prościutko do swojego chłopa; pode-

87


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

szła, sięgnęła mu ręką za pazuchę, wyciągnęła nóż i podała, mówiąc te słowa:

- Zdaje mi się, Rosendo, że będziesz go potrzebował.

Na wysokości głowy ciągnęło się podłużne okno, dla przewiewu, które wychodziło na rzekę. Rosendo złapał się za nóż oburącz, potem przesunął palcem po ostrzu, jakby go nie poznawał. I raptem uniósł się na palcach, przechylił w tył i nóż poleciał jak strzała przez to okno, do rzeczki. Mnie jakby kto zimną wodą oblał.

- Nie wybebeszę cię, boby mnie obrzydliwość wzięła - powiedział tamten i podniósł rękę, żeby go przez łeb zdzielić.

Wtedy Lujanera uwiesiła mu się na szyi, popatrzyła tymi swoimi oczami i powiedziała z wściekłością:

- Zostaw go. I pomyśleć, żeśmy go mieli za mężczyznę.

Real przez chwilę nie wiedział, co robić, a potem objął ją, jakby na zawsze, i krzyknął muzykantom, żeby dalej ciągnęli swoje tanga i milongi, a nam wszystkim, żebyśmy wrócili do zabawy. Milonga poszła jak ogień, od końca do końca. Real tańczył z wielką powagą, przyciśnięty do kobity, bo już była jego. Jak przetańczyli do drzwi, to krzyknął:

- Dajcie, panowie, przejście, bo kobita mi na rękach usypia.

88


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

Powiedział i poszli, policzek przy policzku, jakby ciągle jeszcze tańczyli, jakby ich tango wymiotło za drzwi.

Dobrze nie wiem, ale chyba aż się zaczerwieniłem z tego wstydu. Zrobiłem parę kółek z jakąś dziewczyną i zostawiłem ją na środku lokalu. Skłamałem, że to przez ten upał i ścisk, i przemknąłem się pod ścianą do wyjścia. Ładna była nocka. Zresztą jak dla kogo. Zaraz za rogiem stała dorożka, a gitary sterczały na tylnym siedzeniu, że wyglądało, jakby tam kto siedział. Głupio mi się zrobiło, jakby nas nie było stać nawet na to, żeby im gitarę zahaczyć. I pomyślałem sobie: co my właściwie jesteśmy warci? Wziąłem goździk, który miałem za uchem, i wrzuciłem go do kałuży, i tak się na niego zapatrzyłem, jakbym już chciał zapomnieć o wszystkim. Akurat wtedy ktoś dał mi łokciem w bok i od razu jakby-mi się lepiej zrobiło. A to był Rosendo, uciekający chyłkiem z przedmieścia.

- Czego się pętasz pod nogami, gówniarzu - burknął i poszedł dalej. Może chciał na kimś złość wyładować, a może w ogóle nic myślał, co mówi. Poszedł brzegiem rzeczki, tam gdzie najciemniej, więcej go już nie zobaczyłem.

Zostałem sam i tak patrzę na ten kawałek świata, gdzie człowiek życie przeżył: tyle nieba, że aż się ma dość, ta rzeczka, co się w dole szarpie, jakby czemu

89


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

poradzić nie mogła, parę koni, droga nie brukowana, piece, gdzie chleb pieką - i pomyślałem sobie, że człowiek wyrósł na tym gnoju i na tym błocie jak jaki chwast do niczego nieprzydatny. Bo i cóż z takiego śmiecia mogło wyróść? Tylko tacy jak my; do gadania owszem, ale żeby tak do czego innego... Do przechwałek, do krzyku - i tyle. A potem pomyślałem, że nie, że im bardziej pieska dzielnica, tym bardziej człowiek powinien mieć ten swój honor. Śmiecie? Powój akurat kwitnął i jak wiatr powiał, to pełno było tego zapachu. A muzykanci jakby powariowali, od ich grania wszystko wokół aż drgało. Śliczna była nocka. Tyle gwiazd, że się od tego we łbie mąciło -jedne na drugich. A ja się tak szarpałem ze sobą, że niby mnie to wszystko nic a nic nie obchodzi, ale nie mogłem ścierpieć ani tego, że Rosendo stchórzył, ani że tamten takiego chojraka odstawiał. A i kobitę nawet na tę noc sobie podłapał. Na te i na wiele innych - pomyślałem - a może i na zawsze, bo Lujanera jak za kim poszła, to na amen. Kto wie, w którą oni stronę mogli pójść, ale daleko chyba nie zaszli. A może już robią swoje w jakim rowie.

Jak wróciłem, zabawa szła w najlepsze. Wszedłem cichaczem i od razu wlazłem w największy ścisk. Zobaczyłem, że kilku z naszych się ulotniło, a ci z północnej dzielnicy tańczyli razem z innymi. Popychania ani wyzwisk nie było; wszy-

90


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

scy niby to z szacunkiem, ale ostrożnie. Muzykanci grali, jakby im się spać chciało, a kobity, co tańczyły z tymi obcymi, jakby wody w usta nabrały.

Ja wiedziałem, że się coś stanie, ale nie to, co przyszło.

Najpierw usłyszeliśmy na dworze kobitę i jej płacz, a zarazem potem głos, któryśmy już znali, choć teraz był spokojniejszy, zanadto spokojny, jakby nic z tego świata.

- Wchodź, mała. -1 potem znowu płacz. Potem znowu głos, niecierpliwy, jakby się nie mógł pohamować: - Ty suko przeklęta, otwieraj, kiedy ci mówię! Otwieraj! - Otworzyły się te drzwi rozchybotane i weszła Lujanera, ale sama. Weszła jak przymuszona, jakby ją kto z tyłu batem poganiał.

- Upiór jaki ją przysłał czy co? - powiedział Anglik.

- Nieboszczyk, synu - powiedział Koniokrad. Gębę miał, jakby był pijany. Wszedł, a myśmy mu zrobili przejście jak przedtem, postąpił chwiejnie parę kroków - wysoki i nie widzący nikogo - i zwalił się na ziemię, od razu, jak słup. Jeden z tych, co z nim przyszli, obrócił go na plecy i podłożył mu poncho pod głowę. Jak go poruszyli, to zobaczyliśmy krew. Miał szeroką ranę na piersi; na podłodze stała już kałuża krwi, a czerwona chustka, którą miał na szyi, nasiąkła tak mocno, że aż czarna się zrobiła.

91


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

Tej chustki tom nie widział przedtem, bo ją szal zasłaniał.

Jedna z kobit przyniosła spalone szmaty i wódkę na pierwszy opatrunek. Widać było, że chłop już mówić nie będzie. Lujancra tak patrzała na niego jak suka bezpańska, tylko ręce jej zwisały po bokach. Wszyscyśmy czekali, co też ona powie, aż wreszcie przemogła się i zaczęła mówić. Powiedziała, że jak tylko wyszli z Koniokradem i poszli na łączkę, naszedł ich jakiś nieznajomy i wyzywa go jak szalony, i że jak się zaczęli bić na noże, to Koniokrad dostał tę ranę i ona przysięga, że nie wie, kto to był, ale że nie Rosendo. Kto by tam jej uwierzył?

A facet na podłodze już ledwie dychał. I pomyślałem sobie, że temu, co go tak urządził, to chyba ręka nie drgnęła. Ale chłop był twardy. Kiedy zastukał, to Julia akurat częstowała nas matę i tykwa przeszła dookoła, i wróciła do moich rąk, jak on ducha wyzionął. "Twarz mi nakryjcie", poprosił cichutko, kiedy poczuł, że już z nim koniec. Tylko ambicja mu została i nie chciał, żebyśmy patrzyli, jak się będzie wykrzywiał w konaniu. Ktoś mu położył na twarz wysoki czarny kapelusz. I umarł pod tym kapeluszem, ani pisnął. Dopiero kiedy miechy przestały mu chodzić w górę i w dół, odważyli się zdjąć ten kapelusz. Wygląd miał sfatygowany, jak każdy nieboszczyk; to był jeden z najodważniejszych chłopów, i nie

92-


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

tylko w swojej dzielnicy, bo także dalej na południe, u nas i jeszcze dalej, i jak zobaczyłem, że nie puszcza pary i nic rusza się już, to i cała złość mnie odeszła.

- Zęby umrzeć, nie trzeba nic więcej, tylko życia - wyraziła się jedna z kobit, a druga dodała:

- Tak się facet stawiał, a teraz to i od much się opędzić nie potrafi.

Wtedy ci jego towarzysze zaczęli szeptać między sobą i dwóch powiedziało głośno:

- Kobita go zabiła.

I jeden jej krzyknął w twarz, że to ona, i zaraz wszyscy ją otoczyli. Ja już zapomniałem, że powinienem być ostrożny, i podskoczyłem do nich jak ukłuty. Mało się nie wywaliłem jak długi z tego pośpiechu. Poczułem, że wszyscy na mnie patrzą. Powiedziałem, jakbym z nich kpił:

- Popatrzcie na tę kobitę. Gdzie by ona miała tę siłę i tę pewność ręki, żeby jemu nóż wsadzić pod żebro. -1 rzuciłem im jeszcze, ważniak nad ważnia-ki: - Kto by to przypuszczał, że nieboszczyk, podobnież taki król w swojej dzielnicy, skończy tak marnie, i to w takim zabitym miejscu, gdzie się nic nie dzieje, chyba że kto obcy przyjdzie nas wyrwać z tej nudy i położy się jak ta szmata.

Nikt się nie odezwał, widać stchórzyli. W tej ciszy usłyszeliśmy gdzieś daleko tętent końskich kopyt. To była policja. Jeden mniej, inny więcej

93


CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

- żaden wolał się z nią nie spotykać i zaraz uradzili, że najlepiej przeciągnąć trupa do rzeczki. Pamięta pan to okno, przez które Rosendo nóż wyrzucił? Właśnie tamtędy przerzucili ciało. Kilku go podniosło, wyciągnęli mu wszystko co do grosza, ktoś mu nawet uciął palec z sygnetem. Złodziejską naturę trzeba mieć, żeby tak obrać biednego nieboszczyka, jak go już ktoś mocniejszy wykończył. Rozbujali go i ta woda, co wszystko zabiera, wzięła i jego. Już nie wiem, czy wypatroszyli go, żeby nie wypłynął, bo wolałem nie patrzeć. Ten ze szpakowatym wąsem nie spuszczał ze mnie oka. Lujanera skorzystała z zamieszania i znikła.

Kiedy gliny weszły się rozejrzeć, zabawa odchodziła jakby nigdy nic. Ten ślepy Mulat takie habanery wyciągał na skrzypcach, że dzisiaj już ani marzyć o czymś podobnym. Na dworze zaczęło się rozjaśniać. Słupy na wzgórku sterczały samotne i niepotrzebne, bo cienkich drutów jeszcze nie było widać.

Poszedłem sobie spokojnie do chałupy, do której miałem z jakie pięć minut drogi. Zobaczyłem w oknie światełko, które zaraz zgasło. Mówię panu: jakżem to tylko zobaczył, od razu przyspieszyłem kroku. I wtedy, panie Borges, wyjąłem jeszcze raz ten krótki majcher, ostry jak brzytwa, co go zawsze nosiłem tutaj, w marynarce, pod lewą pachą, i obejrzałem go dokładnie ze wszystkich stron, i był jak nowy, czysty, nie było na nim ani śladu krwi.


Et caetera

Dla Nestora Ibarry

Teolog po śmierci

Aniołowie donieśli mi, że gdy umarł Melanchton, został mu przydzielony na tamtym świecie dom pozornie taki sam, jaki miał on na ziemi. (Dzieje się tak prawie ze wszystkimi nowo przybyłymi do wieczności i dlatego sądzą oni, że nie umarli). Sprzęty domowe były takie same: stół, biurko z szufladami, biblioteka. Gdy Melanchton obudził się w tym mieszkaniu, podjął swoje literackie prace, jakby nie był wcale nieboszczykiem, i pisał przez kilka dni na temat zbawienia poprzez wiarę. Jak to było w jego zwyczaju, nie wspomniał ani słowem o nabożności. Aniołowie zauważyli to pominięcie i wysyłali różne osoby, aby go o nie wypytały. Melanchton rzekł im: "Wykazałem niezbicie, że dusza może się obejść bez nabożności i że aby dostać się do nieba, wystarczy wiara".

95


ET CAETERA

Mówił im o tym przepełniony pychą i nie wiedział, że już nie żyje i że miejscem jego pobytu nie jest niebo. Gdy aniołowie usłyszeli tę mowę, opuścili go.

Po kilku tygodniach meble zaczęły rozpływać się jak widma, aż stały się niewidzialne, prócz fotela, stołu, kart papieru i kałamarza. Ponadto ściany pomieszczenia poplamiły się wapnem, a podłoga żółtą farbą. Jego własne ubranie stało się bardziej zgrzebne. Pisał jednak w dalszym ciągu, ale ponieważ trwał przy negowaniu znaczenia nabożności, przeniesiono go do podziemnej pracowni, gdzie znajdowali się inni, podobni mu teologowie. Byt tam więziony przez kilka dni i zaczął wątpić w swą tezę, toteż zezwolono mu na powrót. Odzienie jego było z surowej skóry, ale usiłował wyobrazić sobie, że to, co działo się poprzednio, było zwykłą halucynacją, i w dalszym ciągu wychwalał wiarę, a krytykował nabożność. Pewnego wieczora poczuł chłód. Zaczął wtedy przemierzać dom i stwierdził, że pozostałe pokoje to nie są już pokoje z jego mieszkania na ziemi. Jeden przepełniony był nieznanymi przyrządami; drugi tak się zmniejszył, że nie można było do niego wejść; inny się nie zmienił, ale jego okna i drzwi wychodziły na wielkie wydmy. Pokój w głębi pełen był osób, które wielbiły go i które mu powtarzały, że żaden teolog nie jest tak uczony jak on. Uwielbienie to sprawiło mu przyjemność, ale ponieważ niektóre z tych osób nie mia-

96


ET CAETERA

ły twarzy, a inne wydawały się martwe, poczuł do nich w końcu wstręt i stał się podejrzliwy. Wtedy postanowił napisać pochwałę nabożności, ale stronice dziś zapisane, nazajutrz okazywały się zatarte. Działo się tak, ponieważ układał je bez przekonania.

Przyjmował liczne wizyty niedawno zmarłych ludzi, ale wstyd mu było pokazywać się w tak plugawym pomieszczeniu. Aby przekonać ich, że jest w niebie, wszedł w porozumienie z pewnym czarownikiem z pokoju w głębi, a ten zwodził ich pozorami splendoru i świetności. Gdy tylko goście odchodzili, zjawiała się ponownie nędza i wapno, a czasami nieco wcześniej.

Ostatnie wieści o Melanchtonie mówią, że mag i jeden z ludzi bez twarzy unieśli go na wydmy i że teraz jest czymś w rodzaju służącego u demonów.

(Z księgi "Arcana coelestia" Emanuela Swedenborga)

Sala posągów

W pierwszych dniach było w królestwie Andaluzyjczyków pewne miasto, w którym mieszkali ich królowie i które zwało się Lebtit lub Ceuta, lub Jaen. W mieście tym znajdowała się potężna twierdza, której brama o dwóch skrzydłach była nie po to, aby nią wchodzić

7. Powszechna..

97


ET CAETERA

ani nawet wychodzić, ale po to, aby utrzymywać ją w zamknięciu. Za każdym razem, gdy jakiś król umierał i inny król dziedziczył jego wysoki tron, dodawał on własnymi rękami nowy zamek do bramy, aż zebrały się dwadzieścia cztery zamki, po jednym od każdego króla. Wówczas zdarzyło się, że pewien zły człowiek, który nie pochodził z królewskiego domu, zdobył władzę i zamiast dołożyć kolejny zamek zażądał otwarcia wszystkich dwudziestu czterech, aby mógł zobaczyć, co kryje się w tej twierdzy. Wezyr i emirowie błagali go, by tego nie czynił, i ukryli przed nim żelazny pęk kluczy, i powiedzieli mu, że łatwiej jest dołożyć jeden zamek niż wyłamać dwadzieścia cztery, ale on powtarzał z zadziwiającym uporem: "Chcę obejrzeć, co kryje ta twierdza". Wówczas zaofiarowali mu tyle bogactw, ile mogli zgromadzić, w stadach, w chrześcijańskich idolach, w srebrze i złocie, ale on nie chciał ustąpić i otworzył bramę swoją prawą ręką (która będzie wiecznie płonąć). Wewnątrz byli przedstawieni Arabowie w metalu i w drewnie na swych rączych wielbłądach i źrebakach, w turbanach, które opadały falami na plecy, i z szablami zawieszonymi na pasach, i z prostymi włóczniami w prawicach. Wszystkie te postacie stanowiły bryły i rzucały cienie na podłogę, i ślepiec mógł je rozpoznać za pomocą samego dotyku, i przednie nogi koni nie dotykały ziemi, i nie przewracały się one, jakby stanęły dęba. Wielkie przerażenie wywołały

98


ET CAETERA

w królu te wspaniałe figury, a jeszcze większe - panujący wśród nich porządek i doskonała cisza, wszystkie bowiem patrzyły w jedną stronę, którą był zachód, i nie słychać było żadnego głosu ani żadnej surmy. To było w pierwszej sali zamku. W drugiej znajdował się stół Sulejmana, syna Dauda - niech obaj dostąpią zbawienia! - wycięty w jednym kamieniu szmaragdowym, którego kolorem, jak wiadomo, jest zieleń, a którego właściwości są nie do opisania, choć prawdziwe, uspokaja on bowiem burze, utrzymuje w cnocie swojego nosiciela, odpędza biegunkę i złe duchy, rozstrzyga pomyślnie spory i stanowi wielką pomoc w połogu.

W trzeciej znaleźli dwie księgi: jedna była czarna i nauczała o właściwościach metali, talizmanów i dni, jak również o sporządzaniu trucizn i odtrutek; druga była biała i nie zdołano odczytać jej nauk, chociaż pismo było wyraźne. W czwartej znaleźli globus, na którym były królestwa, miasta, morza, zamki i niebezpieczeństwa, każde nazwane swoim prawdziwym imieniem i dokładnie wyobrażone.

W piątej znaleźli zwierciadło kolistego kształtu, dzieło Sulejmana, syna Dauda - niechaj obaj dostąpią zbawienia! - którego cena była ogromna, gdyż było zrobione z różnych metali, i ten, kto przeglądał się w jego tafli, widział twarze swoich rodziców i swoich dzieci, od pierwszego Adama aż do tych, co usły-

99


ET CAETERA

szą Trąbę. Szósta pełna była eliksiru, którego jedna tylko kropla wystarczała, aby zamienić trzy tysiące uncji srebra w trzy tysiące uncji złota. Siódma wydała im się pusta i była tak długa, że najzręczniejszy spośród łuczników, wystrzeliwszy swą strzałę przy drzwiach, nie zdołałby dosięgnąć jej głębi. Na ostatniej ścianie zobaczyli wyrytą straszliwą inskrypcję. Król przyjrzał się jej i zrozumiał, a mówiła ona w ten sposób: "Jeśli czyjaś ręka otworzy bramę tego zamku, wojownicy z krwi i kości, podobni do wojowników z metalu u wejścia, zawładną królestwem".

Wypadki te wydarzyły się w roku osiemdziesiątym dziewiątym hidżry. Zanim dobiegł on kresu, Tank zawładnął tą fortecą i strącił owego króla, i sprzedał jego żony i dzieci, i spustoszył jego ziemie. W ten sposób rozprzestrzenili się Arabowie po królestwie Andaluzji, pełnym figowców i nawodnionych łąk, gdzie nie cierpi się z pragnienia. Co się tyczy skarbów, fama głosi, że Tarik, syn Zijada, przekazał je swemu panu, kalifowi, który ukrył je w jakiejś piramidzie.

(Z "Księgi tysiąca i jednej nocy", noc 272)


Historia o dwóch, którzy śnili

Historyk arabski Al-Iszaki przekazuje takie oto zdarzenie:

100


ET CAETERA

"Opowiadają ludzie godni wiary (ale tylko Allah jest Wszechwiedzący i Potężny, i Miłosierny, i nie zasypia), że żył w Kairze pewien człowiek posiadający bogactwa, ale tak wielkoduszny i szczodry, że utracił je wszystkie prócz domu swojego ojca, i był zmuszony pracować, żeby zarobić na chleb. Pracował tak ciężko, że pewnego wieczoru zmorzył go sen pod figowcem jego ogrodu, i ujrzał we śnie ociekającego wodą człowieka, który wyjął z ust złotą monetę i rzekł mu: «Twoje szczęście jest w Persji, w Isfahanie; idź je odnależć». Następnego ranka obudził się i podjął długą podróż, i stawił czoło niebezpieczeństwom pustyń, okrętów, piratów, bałwochwalców, rzek, dzikich zwierząt i ludzi. Dotarł wreszcie do Isfahanu, ale w murach tego miasta zaskoczyła go noc i ułożył się do snu na dziedzińcu meczetu. W pobliżu meczetu stał dom i sprawił Bóg Wszechmogący, że banda złodziei przeszła koło meczetu i wtargnęła do domu, i jego mieszkańcy, którzy spali, zostali obudzeni hałasem, jaki czynili złodzieje, i zaczęli wzywać pomocy. Sąsiedzi również podnieśli krzyk, aż kapitan straży tej dzielnicy przybył ze swymi ludźmi, i złodzieje uciekli przez taras na dachu. Kapitan kazał przeszukać meczet, znaleziono w nim człowieka z Kairu i wymierzono mu taką chłostę bambusowymi kijami, że był bliski śmierci. Po dwóch dniach odzyskał przytomność w więzieniu. Kapitan kazał go

101


ET CAETERA

przyprowadzić i rzekł: «Kim jesteś i gdzie jest twoja ojczyzna?» Ten odpowiedział: «Pochodzę ze sławnego miasta Kairu i moje imię jest Muhammad al-Maghrebi» . Kapitan spytał: «Co cię przywiodło do Persji?» Zapytany postanowił mówić prawdę i odrzekł:

«Jakiś człowiek w moim śnie kazał mi wyruszyć do Isfahanu, gdyż tu miało znajdować się moje szczęście. Jestem oto w Isfahanie i widzę, że owo szczęście, jakie mi obiecał, to ta chłosta, którą tak szczodrze mi wymierzyłeś*.

Na te słowa kapitan roześmiał się tak, aż pokazał zęby mądrości, i rzekł w końcu: «Człowieku głupi i łatwowierny, trzy razy śnił mi się dom w Kairze, w głębi którego znajduje się ogród, a w ogrodzie zegar słoneczny, a za zegarem słonecznym figowiec, a za figowcem fontanna, a pod fontanną skarb. Nie dałem najmniejszej wiary temu kłamstwu. Ty zaś, synu mulicy i demona, błąkałeś się z miasta do miasta, powodowany tylko wiarą w twój sen. Żebym cię więcej nie spotkał w Isfahanie. Weź te monety i odjeżdżaj*.

Człowiek wziął monety i powrócił do ojczyzny. Spod fontanny w swoim ogrodzie «która była fontanną ze snu kapitana* wykopał skarb. Tak Bóg pobłogosławił go, wynagrodził i wywyższył. Bóg jest Szczodry, Niezbadany".

(Z "Księgi tysiąca i jednej nocy", noc 351)

102

ET CAETERA

Niedoszły czarownik

Był w Santiago pewien dziekan, który usilnie pragnął nauczyć się sztuki magii. Usłyszał, że don Ułan z Toledo znał ją lepiej niż ktokolwiek, i udał się do Toledo, aby go odszukać.

W dniu, kiedy przybył, skierował się wprost do domu don Ulana i zastał go zajętego czytaniem w ustronnym pokoju. Ten przyjął go życzliwie i poprosił, aby nie wspominał o celu swojej wizyty, dopóki nie zjedzą obiadu. Wskazał mu chłodny pokój i powiedział, że cieszy się bardzo z jego przyjazdu. Po obiedzie dziekan przedstawił powód odwiedzin i poprosił, by nauczył go wiedzy magicznej. Don Ułan powiedział, że zgaduje, iż jest on dziekanem, człowiekiem o dobrej pozycji i obiecującej przyszłości, ale obawia się, iż później dziekan o nim zapomni. Dziekan uspokoił go i zapewnił, że nigdy nie zapomni tej łaski i że zawsze będzie na jego rozkazy. Gdy już omówiono tę sprawę, don Ułan wyjaśnił, że wiedzy magicznej można się nauczyć tylko w odosobnionym miejscu, i biorąc go za rękę, zawiódł do przyległego pokoju, gdzie na podłodze znajdował się wielki żelazny pierścień. Przedtem powiedział służącej, by przygotowała kuropatwy na kolację, ale by nie wstawiała ich do pieca, zanim jej to poleci. Pociągnęli ra-

103


ET CAETERA

zem za pierścień i zeszli po schodach z gładko obrobionego kamienia, aż w końcu dziekanowi wydało się, że tak długo schodzili, iż koryto rzeki Tag znajduje się już nad nimi. U stóp schodów byta cela, za nią biblioteka, a dalej rodzaj gabinetu z magicznymi przyrządami. Zaczęli przeglądać księgi i wtedy weszli dwaj ludzie z listem do dziekana, napisanym przez biskupa, jego wuja, który oznajmiał mu, że jest ciężko chory i by nie zwlekał, jeżeli chce go zastać przy życiu. Dziekana bardzo rozdrażniły te wieści, po pierwsze ze względu na niemoc jego wuja, po drugie dlatego, że musiał przerwać studia. Postanowił napisać parę słów usprawiedliwienia i wysłał je biskupowi. Po trzech dniach przybyli ludzie w żałobie z następnymi listami do dziekana, z których wynikało, że biskup zmarł, że wybierano następcę i że pokładano nadzieję w łasce boskiej, iż to on zostanie wybrany. Mówili też, by nie zadawał sobie trudu i nie przyjeżdżał, jako że byłoby lepiej, gdyby wybrano go pod jego nieobecność.

Po dziesięciu dniach przybyli dwaj giermkowie, wspaniale ubrani, którzy rzucili się do jego stóp i całowali jego dłonie, i pozdrowili go jako biskupa. Kiedy don Dian to zobaczył, zwrócił się z wielką radością do nowego prałata i rzekł, że składa dzięki Panu, iż tak dobre wieści zawitały do jego domu. Potem poprosił go o wakujący dziekanat dla jednego ze swoich

104


ET CAETERA

synów. Biskup powiedział, że przeznaczył dziekanat dla własnego brata, ale że postanowił mieć don Ulana w swych łaskach i żeby pojechali razem do Santiago.

Udali się we trzech do Santiago, gdzie przyjęto ich z honorami. Po sześciu miesiącach przybyli do biskupa wysłańcy papieża, który ofiarowywał mu arcybiskupstwo Tolosy, pozostawiając w jego rękach mianowanie następcy. Kiedy don Ułan dowiedział się o tym, przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił o ten tytuł dla swojego syna. Arcybiskup powiedział, że przeznaczył biskupstwo dla własnego stryja, brata swojego ojca, ale że postanowił mieć go w swych łaskach i żeby pojechali razem do Tolosy. Don Ułan nie miał innego wyjścia jak się zgodzić.

Udali się we trzech do Tolosy, gdzie przyjęto ich z honorami i mszami. Po dwóch latach przybyli do arcybiskupa wysłannicy papieża, który ofiarowywał mu kapelusz kardynalski, pozostawiając w jego rękach mianowanie następcy. Kiedy don Ułan dowiedział się o tym, przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił o ten tytuł dla swego syna. Kardynał powiedział, że przeznaczył arcybiskupstwo dla własnego wuja, brata swojej matki, ale że postanowił mieć go w swych łaskach i żeby pojechali razem do Rzymu. Don Ułan nie miał innego wyjścia jak się zgodzić.

Udali się we trzech do Rzymu, gdzie przyjęto ich z honorami, mszami i procesjami. Po czterech latach

105


ET CAETERA

umart papież i nasz kardynał został wybrany na tron papieski. Gdy don Ułan dowiedział się o tym, ucałował stopy Jego Świątobliwości, przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił o kapelusz kardynalski dla swojego syna. Papież zagroził mu więzieniem mówiąc, że wie dobrze, iż jest on tylko czarownikiem i w Toledo był mistrzem sztuk magicznych. Nieszczęsny don Ułan powiedział, że wróci do Hiszpanii, i poprosił o coś do jedzenia na drogę. Papież nie spełnił tej prośby. Wówczas don Dian (którego twarz odmłodniała w dziwny sposób) powiedział głosem, który nie drżał:

- Będę więc musiał zjeść kuropatwy, które poleciłem przygotować na dzisiejszy wieczór.

Pojawiła się służąca i don Ułan powiedział, aby je upiekła. Przy tych słowach papież znalazł się w podziemnej celi w Toledo, już tylko jako dziekan Santiago, i poczuł się tak zawstydzony swoją niewdzięcznością, że nie wiedział, jak prosić o wybaczenie. Don Ułan powiedział, że wystarcza mu ta próba, odmówił mu poczęstunku i odprowadził go aż na ulicę, gdzie życzył mu szczęśliwej podróży i pożegnał z wielką uprzejmością.

(Z "Księgi Patroniusza" infanta don Juana Manuela, który wzorował się na arabskiej książce "Czterdzieści poranków i czterdzieści wieczorów")

106


ET CAETERA

Atramentowe zwierciadło

Historia wie, że najokrutniejszym spośród gubernatorów Sudanu byt Jakub Chorowity, który wydał kraj na tup nieprawości poborców egipskich i który umarł w jednej z komnat swojego pałacu czternastego dnia księżyca barmahat w 1842 roku. Niektórzy sugerują, że czarownik Abd al-Rahman al-Masmu-di (którego imię można przetłumaczyć jako Sługa Miłosiernego) zamordował go, używając sztyletu czy też trucizny, ale śmierć naturalna jest bardziej prawdopodobna, jako że zwano go Chorowitym. W każdym razie kapitan Richard Francis Burton rozmawiał z tym czarownikiem w 1853 roku i opowiada, że przekazał mu on to, co przytaczam:

"To prawda, że cierpiałem niewolę w zamku Jakuba Chorowitego w wyniku spisku, który uknuł mój brat Ibrahim przy nielojalnej i nieskutecznej pomocy wodzów murzyńskich z Kordofanu, którzy go zdradzili. Mój brat zginął pod mieczem na krwawej skórze sprawiedliwości, ale ja rzuciłem się do znienawidzonych stóp Chorowitego i powiedziałem, że jestem czarownikiem i jeżeli daruje mi życie, pokażę mu obrazy i zjawy jeszcze cudowniejsze niż Fanus al-chajjał (magiczna latarnia). Ciemięzca zażądał natychmiastowego dowodu. Poprosiłem o trzcinowe

107


ET CAETERA

pióro, nożyczki, duży arkusz weneckiego papieru, róg pełen atramentu, piecyk, kilka ziaren kolendry i uncję będźwinu. Pociąłem arkusz na sześć pasków, zapisałem zaklęcia i inwokacje na pierwszych pięciu, a na ostatnim następujące słowa, które znajdują się w chwalebnym Koranie: «0djęliśmy twą zasłonę i widok twoich oczu jest przejmujący'). Następnie narysowałem magiczny kwadrat na prawej dłoni Jakuba i poprosiłem go, aby zgiął ją, tworząc wgłębienie, i wlałem w nią krąg atramentu. Zapytałem, czy dostrzega wyraźnie swoje odbicie w kręgu, i odpowiedział, że tak. Powiedziałem, żeby nie podnosił oczu. Zapaliłem będźwin i kolendrę i spaliłem inwokacje w piecyku. Poprosiłem, żeby wypowiedział imię postaci, którą pragnie oglądać. Pomyślał i powiedział, że dzikiego konia, najpiękniejszego, jaki kiedykolwiek pas] się na pastwiskach okalających pustynię. Spojrzą) i zobaczył zieloną i spokojną łąkę, a później zbliżającego się konia, zwinnego jak lampart, z białą gwiazdą na czole. Zażądał ode mnie całego stada tak doskonałych koni jak ten pierwszy i ujrzał na horyzoncie szeroką chmurę pyłu, a potem stado. Zrozumiałem, że mojemu życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

Gdy tylko pojawiało się światło dnia, dwaj żołnierze wchodzili do mojego więzienia i prowadzili do komnaty Chorowitego, gdzie czekało już na mnie kadzidło, piecyk i atrament. W ten sposób żądał, a ja

108


ET CAETERA

ukazywałem mu kolejno wszystkie obrazy świata. Ten martwy już teraz człowiek, którego nienawidzę, miał w swoim ręku to wszystko, co widzieli umarli i widzą żywi: miasta, klimaty i królestwa, na jakie dzieli się ziemia; skarby ukryte w jej wnętrzu; okręty, które przebywają morze; instrumenty muzyki, chirurgii i wojny; kobiety pełne wdzięku; gwiazdy stałe i planety; kolory, jakich używają niewierni, aby malować swoje nienawistne obrazy; minerały i rośliny z sekretami i właściwościami, jakie w sobie kryją; srebrne anioły, które żywią się hołdem, jaki oddają Panu; rozdawanie nagród w szkołach; posągi ptaków i królów kryjące się w sercu piramid; cień rzucany przez byka, co podtrzymuje ziemię, i przez rybę, co znajduje się pod bykiem; pustynie Boga Miłosiernego. Ujrzał rzeczy niemożliwe do opisania, jak ulice oświetlone gazem i jak wieloryb, który umiera, kiedy słyszy krzyk człowieka. Pewnego razu rozkazał, bym pokazał mu miasto, które zwie się Europa. Pokazałem mu najważniejszą z jego ulic i wydaje mi się, że właśnie w tej rwącej rzece ludzi, wszystkich ubranych na czarno i wielu w okularach, zobaczył po raz pierwszy Zamaskowanego.

Postać ta, czasami w stroju sudańskim, czasami w mundurze, ale zawsze z chustą na twarzy, zaczęła od tej chwili pojawiać się w wizjach. Była zawsze obecna i nie zgadywaliśmy, kto to taki. Obrazy atramentowego zwierciadła, na początku krótkotrwałe

109


ET CAETERA

i nieruchome, stały się teraz bardziej złożone; wykonywały niezwłocznie moje polecenia i tyran dostrzegał je wyraźnie. W istocie zazwyczaj to nas wyczerpywało. Innym źródłem znużenia był okrutny charakter scen. Pojawiały się tam wyłącznie kary, szubienice, okaleczenia, rozkosze kata i okrutnika.

W ten sposób doszliśmy do świtu czternastego dnia miesiąca barmahat. Atramentowy krąg został już przygotowany na dłoni, będźwin wrzucony do ognia, inwokacje spalone. Byliśmy sami. Chorowity zażądał, żebym ukazał mu nieodwołalną i słuszną karę, gdyż jego serce owego dnia pragnęło ujrzeć jakąś śmierć. Ukazałem mu żołnierzy z werblami, rozpostartą cielęcą skórę, ludzi zadowolonych z widowiska, kata z mieczem sprawiedliwości. Zdziwił się, gdy go ujrzał, i rzekł: «To Abu Kir, ten, który zgładził twojego brata Ibrahima, ten, który dopełni twego przeznaczenia, gdy zostanie mi dana umiejętność wywoływania tych obrazów bez twojej pomocy». Kazał przyprowadzić skazańca. Kiedy go przyprowadzono, zmienił się na twarzy, gdyż był to nieodgadniony człowiek w białej chuście. Rozkazał, aby zanim zostanie stracony, zdjęto mu maskę. Rzuciłem się do jego stóp i powiedziałem: «0 królu czasu, o istoto i sumo wieku! Ten człowiek nie jest taki jak inni, gdyż nie znamy jego imienia ani imienia jego rodziców, ani imienia miasta, które jest jego ojczyzną, toteż nie ośmielę

110


ET CAETElA

się go dotknąć, aby nie popaść w grzech, z którego będę musiał zdać rachunek*. Zaśmiał się Chorowity i w końcu przysiągł, że weźmie winę na siebie, jeżeli jest w tym wina. Poprzysiągł to na miecz i na Koran. Wówczas rozkazałem, aby rozebrano skazańca i aby związano go na rozpostartej cielęcej skórze, i aby zerwano mu maskę. Polecenia te wykonano. Przerażone oczy Jakuba mogły ujrzeć wreszcie tę twarz - która była jego własną. Przepełnił go strach i szaleństwo. Unieruchomiłem jego drżącą dłoń moją dłonią, która nie drżała, i kazałem mu patrzeć dalej na ceremonię jego własnej śmierci. Był opętany przez zwierciadło: nawet nie próbował podnieść oczu czy wylać atramentu. Kiedy miecz spadł w wizji na zbrodniczą głowę, jęknął głosem, który nie wzbudził we mnie litości, i potoczył się na ziemię martwy.

Niech chwała będzie AHahowi, który nie umiera i który trzyma w swym ręku dwa klucze: nieograniczonego Wybaczenia i nieskończonej Kary".

(Z książki "Tne Lake Regions of Equatorial Africa", R. F. Burtona)

Dubler Mahometa

Ponieważ w umyśle muzułmanów pojęcia Mahometa i religii są nierozerwalnie związane, rozkazał

111


ET CAETERA

Pan, aby w niebie przewodził im zawsze duch, który odgrywa rolę Mahometa. Ów wysłannik nie zawsze jest ten sam. Pewien mieszkaniec Saksonii, którego za życia wzięli do niewoli Algierczycy i który nawrócił się na islam, pełnił kiedyś tę funkcję. Ponieważ poprzednio był chrześcijaninem, opowiadał im o Jezusie i powiedział, że nie był on synem Józefa, ale synem Boga, i okazało się konieczne zastąpienie go. Miejsce pobytu tego zastępcy Mahometa wskazuje pochodnia, widoczna tylko dla muzułmanów.

Prawdziwy Mahomet, który ułożył Koran, nie jest już widzialny dla swych adeptów. Powiedziano mi, że na początku im przewodził, ale że zamierzał nad nimi zapanować i zesłano go na Południe. Pewna gmina muzułmańska została podburzona przez demony i uznała Mahometa za Boga. Aby uśmierzyć niepokój, sprowadzono Mahometa z piekieł i pokazano go. Wówczas go ujrzałem. Podobny był do duchów obleczonych w ciało, które nie postrzegają samych siebie, i twarz jego była bardzo ciemna. Zdołał wymówić te słowa: ,Ja jestem waszym Mahometem", i natychmiast się rozpłynął.

(Z "Vera christiana religio", 1771, Emanuela Swedenborga)


Spis źródeł

Przerażający wybawiciel Lazarus Moreli

"Life on the Mississippi", by Mark Twain, New York 1883.

"Mark Twain's America", by Bernard Devoto, Boston 1932.

Nieprawdopodobny oszust Tom Castro

"The Rncyclopaedia Britannica", eleventh edition, Cambridge 1911.

Wdowa Cing, herszt piratów

"The History of Piracy", by Philip Gosse, London 1932.

Dostawca nikczemności Monk Eastman

"The Gangs of New York", by Herbert Asbury, New York 1927.

Bezinteresowny morderca Bill Harrigan

"A Century of Gunmen", by Frederick Watson, London 1931.

"The Saga of Billy the Kid", by Walter Noble Burns, New York 1925.

Nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no Suke

"Tales of Old Japan", by A.B. Mitford, London 1912.

Zamaskowany farbiarz Hakim z Merwu

"A History ofPersia", by Sir Percy Sykes, London 1915. "Die Yernichtung der Rose". Nach dem arabischen Urtext ubertragen von Alexander Schulz, Leipzig 1927.

8. Powszechna., - W -


Spis pis treści

Prolog do pierwszego wydania ............. .5

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski

Prolog do wydania z 1954 roku ............. .7

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski

POWSZECHNA HISTORIA NIKCZEMNOŚCI

Przełożył Stanisław Zembrzuski

Przerażający wybawiciel Lazarus Moreli ..... .12

'Nieprawdopodobny oszust Tom Castro ..... .25

Wdowa Cing, herszt piratów .':............ .35

Dostawca nikczemności Monk Eastman ..... .45

Bezinteresowny morderca Bill Harrigan ..... .56

Nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no Suke 64

Zamaskowany farbiarz Hakim z Merwu ..... .72

Człowiek z przedmieścia ................. .82

ET CAETERA

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski

Teolog po śmierci ...................... .95

Sala posągów .......................... .97

Historia o dwóch, którzy śnili ............ .100

Niedoszły czarownik .................... 103

115


SPIS TREŚCI

Atramentowe zwierciadło ............... .107

Dubler Mahometa ......................111

SPIS ŹRÓDEŁ ....................... .113

1



106





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Borges Powszechna historia nikczemności
Borges J L Powszechna historia nikczemnosci
Jorge Luis Borges Powszechna historia nikczemności
Borges Jorge Luis Powszechna historia nikczemnosci
Borges Jorge Luis Powszechna historia nikczemnosci(1)
Powszechna historia nikczemnosci
Powszechna historia państwa i prawa, pytania Majer, najstarszy pomnik prawa zwczajowego Francji
powszechna, Historia powszechna panstwa i prawa - notatki, Historia państwa i prawa polskiego - nota
historia powszechna, 3 historia prawa karnego, HISTORIA PRAWA KARNEGO
Baszkiewicz Powszechna historia ustrojów państwowych
Powszechna historia prawa - wykłady, 08.01.2013
Powszechna historia prawa - wykłady, 08.01.2013
Powszechna%20historia sciagi
Powszechna historia prawa - wykłady, Wykłady
historia powszechna, test pow, Katedra Powszechnej Historii Państwa i Prawa
historia powszechna 3, Historia powszechna