Debbie Macomber Pewnego dnia, wkrótce

Prolog

Wrzask ucichł. Minęły krzyki, strzały i przerażenie. Teraz pozostawała mu tylko ucieczka, a każdy szczegół powrotu oddziału do zadań specjal¬nych został pieczołowicie zaplanowany.

Cain McClellan cały czas niepokoił się o to zlecenie, chociaż było po¬dobne do dziesiątków innych, z którymi on i jego ludzie poradzili sobie w ostat¬nich latach. Właściwie nie wiedział dlaczego, po prostu miał przeczucie, któ¬re sprawiało, że włos jeżył mu się na głowie. Mieli szczęście, cholerne szczęście. W ciągu dwunastu lat nie stracił ani jednego człowieka.

Oddział do zadań specjalnych był dobry. Ludzie Caina rekrutowali się spośród najlepiej wyszkolonych komandosów na całym świecie. Dlatego tak świetnie ich opłacano.

Ale działo się coś niedobrego i Cain to wiedział. Należał do ludzi, którzy polegają na własnym instynkcie, chociaż Tim Mallory i pozostali najemnicy udowodnili mu, że się mylił. Przynajmniej dotychczas.

Specjalizowali się w odbijaniu zakładników. I tym razem akcja przebie¬gła sprawnie jak w zegarku. Oddział w ułamku sekundy znalazł się w dżun¬gli i umknął z niej. Oddziały nikaraguańskich wojsk rządowych nie zdążyły zareagować. Tak właśnie sobie to zaplanowali. Kiedy sandiniści zrozumieją, co zaszło, Cain i jego oddział będąjuż daleko.

Mężczyzna, którego uratowali, ważniak ze spółki przemysłowej, znalazł się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu i dostał się we wro¬gie ręce. Możliwości rządu Stanów Zjednoczonych były niewielkie, ograni¬czone polityczną biurokracją. Szybko zwrócono się do Caina. Tego rodzaju misje stanowiły jego specjalność.

Helikopter powinien nadlecieć lada minuta. Zgodnie z planem, żołnierze oddziału do zadań specjalnych rozdzielili się i mieli się spotkać w wyznaczo¬nym miejscu punktualnie o piętnastej. Niejasne przeczucie, wrażenie, że coś jest nie w porządku, powróciło. Instynkt nie raz już go uratował, więc Cain go nie lekceważył. Zatrzymał się nagle i rozejrzał dookoła.

- Chodź - ponaglał go Mallory. - Nie mamy czasu do stracenia. Gwałtowny wstrząs wybuchu powalił Caina na ziemię. Upadł ciężko na twarz i poczuł w ustach smak krwi. Obolały i ogłuszony dźwignął się na nogi. Dyszał chrapliwie.

Dopiero wtedy zrozumiał, co się stało. Mallory nastąpił na minę, która się rozerwała, rozpruwają~ mu prawą nogę i biodro. W miejscu, gdzie przed chwilą stał cały i zdrowy mężczyzna, leżało postrzępione ciało i zdruzgotane kości. W powietrzu zawisł kwaśny odór po wybuchu, zmieszany z wonią krwi i potu. Zanim dym się rozproszył, spowił ich, podobny do zimowej mgły, zapach śmierci.

W oddali rozlegały się złowieszcze huki •wystrzałów.

- Zostaw mnie - wykrztusił Mallory przez zaciśnięte zęby. Ściskając nogę oburącz, spoglądał za siebie. C~in dobrze wiedział, że sandiniści szyb¬ko się zbliżają.

- Bez ciebie nigdzie nie idę - zbliżył się do leżącego mężczyzny, zasko¬czony, że tak trudno mu zachować pozycję pionową. Zataczał się to w prawo, to w lewo.

- Nie mamy ani chwili do stracenia. - Nie musiał dodawać, że jeśli nie stawią się na czas, helikopter odleci bez nich.

- Dla mnie za późno - wybełkotał Mallory resztkami sił.

Cain dopadł do niego i jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że obra¬żenia są poważne. Nie tracił czasu na dalsze oględziny. Nachylił się nad Mal¬lorym, przygotowując się, by go dźwignąć.

- Straciłem zbyt wiele krwi. Nie przeżyję. - Głos Mallory'ego zamierał coraz bardziej. - Nie ryzykuj.

Kiedy Cain wziął na ramiona przyjaciela ważącego ponad sto kilogra¬mów, nad jego głową przeleciał ze świstem pocisk. r,J-ew rannego przemo¬czyła Cainowi koszulę i spływała mu po ramionach. Natężył siły i potykając się, ruszył ze swym ciężarem w kierunku wyznaczonego miejsca.

- Pozwól mi umrzeć - błagał Mallory, starająć się równo oddychać, by

nie stracić przytomności. - Już po nodze, człowieku, i po mnie też. - Jeszcze nie! - wrzasnął Cain. - Przeżyjesz.

- Wolałbym umrzeć.

- Dopóki jestem przy tobie, nie umrzesz.

Cain poczuł palący ból, jakby go ktoś przyżegał rozpalonym do białości żelazem. Pocisk trafił go w ramię, nie naruszył jednak kości.

Helikopter pojawił się w polu widzenia, jego masywne śmigło wirowa¬ło, wzniecając obłok kurzu. Hałas był ogłuszający, ale Cain mógłby przysiąc, że nigdy w życiu nie słyszał piękniejszego dźwięku.


Rozdział 1

Po pierwsze popełniła błąd godząc się na udział w przyjięciu gwiazdkowym. Po drugie, wypiła do dna kieliszek szampana, a potem jeszcze jeden, dla odwagi.

Trzecim błędem była według niej pamięć o Michaelu.

Linette Collins zgodziła się przyjść na to przyjęcie tylko dlatego, że wo¬lała ulec Nancy i Robowi niż się z nimi spierać.

Argumentowali, że już najwyższy czas, by zaczęła pojawiać się wśród ludzi. Żałoba dawno minęła. Tylko nikt jej nie umiał poradzić, skąd ma wziąć drugie serce. Nikt jej nie powiedział, że na opłakiwanie męża ma zaledwie dwa krótkie lata.

Kiedy białaczka zażądała życia jej młodego męża, serce Linette pękło.

Po śmierci Michaela dni zlały się ze sobą w jedną zamazaną całość, a potem rozciągnęły w tygodnie i miesiące, pełne zadumy i rozczarowania.

Linette żyła, a wszyscy mówili, że tak właśnie powinna robić. Codzien¬nie chodziła do pracy. Jadła. Spała. Udawało jej się wypełniać wszystko, czego inni od niej żądali, ale nic ponad to, ponieważ po prostu nie miała energii. Ani chęci.

A potem, kiedy się tego najmniej spodziewała, odnalazła spokój. Pewien rodzaj chwiejnej równowagi, która z czasem się utrwaliła.

Pogoda ducha nadeszłajak pod wpływem czarów. Pewnego ranka Linet¬te obudziła się i zdała sobie sprawę, że ból, który stale w sobie nosiła, nie jest już taki dotkliwy. Zbladły wszystkie wątpliwości, strachy i nie kończąca się litania pytań. Nie wiedziała, jak do tego doszło, ale przyjęła z wdzięcznością tę odrobinę spokoju i niespodziewaną ulgę•

Nowe odczucie z każdym dniem stawało się silniejsze i, po raz pierwszy od wielu miesięcy, Linette miała wrażenie, że jest zdrowa. Prawie zdrowa, poprawiała samą siebie.

Kiedy jednak znalazła się na przyjęciu gwiazdkowym, zdała sobie sprawę, że nie jest przygotowana, że radosne święto tak ją przybije. Śmiechy i śpiewy przypomniały jej, że od chwili śmierci Michaela minęły już prawie dwa lata.

- Tak się cieszę, że przyszłaś - powiedziała Nancy, przeciskając się obok Linette. Szwagierka pachniała cynamonem i owocami drzewa laurowego. Wyglądała prześlicznie w sukni bez rękawów uszytej z ak¬samitu o barwie wrzosów. Linette miała na sobie białą wełnianą sukien¬kę, która pomimo przepasania złotym paskiem, wydawała się zbyt ob¬szerna.

- Ja także się cies.zę - skłamała Linette, ale było to niewinne i niezbędne kłamstewko. Upiła łyk szampana i zmusiła się do uśmiechu.

- Próbowałaś przystawkę? _. spytała Nancy. - Spróbuj koniecznie! Spę¬dziłam nad nimi wiele godzin. Zacznij od tych z kurczakiem. Są przepyszne. - Nancy przytknęła palce do ust i głośno cmoknęła.

- Spróbuję - obiecała Linette.

Nancy bez ostrzeżenia rozwarła ramiona i przytuliła mocno Linette. Kie¬dy ją wypuściła z objęć, Linette zauważyła łzy lśniące w oczach szwagier¬ki. Dolna warga Nancy drżała, kiedy młoda kobieta usiłowała powściągnąć emocje.

- Tak bardzo mi go brakuje - powiedziała łkając. - Wciąż o nim myślę.

Nie mogę uwierzyć, że to już dwa lata.

- Wiem. - Ona z kolei czuła się tak, jakby upłynęło kilkadziesiąt lat. Uścisnęła tylko dłoń Nancy. Jak na ironię, wciąż się zdarzało, że to wła¬śnie ona pocieszała innych.

- Do licha, nie powinnam się tak rozklejać - mruknęła Nancy, przyciska¬jąc palce do oczu i mrugając powiekami, aby powstrzymać łzy.

- Nic dziwnego, że brak ci Micheala - szepnęła Linette i objęła szwa¬gierkę w pasie.

- Nagle dotarło do mnie, że odszedł na zawsze. Przepraszam, Linette, nie powinnam ci przypominać o Michaelu. Zwłaszcza dzisiejszego wieczoru. Jesteśmy na przyjęciu, mamy się dobrze bawić. - Nancy dolała szampana do kieliszka Linette. Napiła się i głośno roześmiała. - Michael chciałby, żeby¬śmy się dobrze bawiły.

To prawda. Michael zawsze był szczodry i kochający.

- O Boże - Nancy rozejrzała się niespokojnie. Spojrzała wystraszonym wzrokiem na Linette. - Powiedz mi, jak wyglądam? - spytała, wygładzając nerwowo suknię.

Linette popatrzyła, zdziwiona brakiem pewności Nancy. - Wyglądasz doskonale.

-Na pewno?

- Z całą pewnością. Dlaczego pytasz?

- Przyszedł szef Roba z żoną.

- Nie ma powodu do niepokoju - zapewniła ją Linette.

- Makijaż w porządku? - Nancy poklepała się po policzkach.

- Pozazdrościłaby ci nawet miss piękności.

Nancy się roześmiała.

- Rob stara się o awans, sama wiesz.

Linette nie wiedziała, ale ta nowina jej nie zaskoczyła. Często podziwia¬ła inteligencję i ambicję szwagra.

Nancy odeszła uśmiechnięta, a Linette po raz kolejny spojrzała na zegarek.

Jeszcze dziesięć minut, postanowiła, a potem znajdęjakiś pretekst i wyjdę. Nie chciała powracać do życia zbyt gwałtownie.


Cain zauważył ją od razu, kiedy tylko zjawił się na przyjęciu. Takjak on, była sama. Skrępowana. Skora do ucieczki. Ładniutkie stworzenie. Drobna i krucha.

Stwierdził, że przygląda sięjej wbrew sobie. Nie była olśniewająco piękna.

"Ujmująca", przyszło mu na myśl, chociaż to takie staroświeckie słowo, które w obecnych czasach wyszło z użycia. Sprawiała wrażenie niezwykłej kobiety.

Wyglądała tak, jakby zstąpiła tu z innego świata. Może wyczułjej zagu¬bienie samotność i strach, niepokój, że znajduje się nie na miejscu.

Nie, nie strach. Im dłużej sięjej przyglądał, tym bardziej był pewien, że ta kobieta ma za sobą drogę przez głęboki mrok. Nie wiedział, dlacze¬go tak sądzi, po prostu wierzył swojej intuicji. Sączyła szampana i przy¬gryzała kącik warg. Patrząc na nią, zastanawiał się, czy kobieta całkowi¬cie już wynurzyła się z mroku. Może powinien się o tym przekonać. Nie. Postanowił się w nic nie angażować.

Wziął drinka i powoli przepychał się przez tłum do odosobnionego rogu pokoju. Z głośnika płynęło jękliwe zawodzenie Andy Williamsa, nucącego kolędy.

Nie miał ochoty brać udziału w tym spędzie. Ustąpił przez ciekawość.

Chciał zobaczyć, jak sobie radzi Rob Lewis. Przyjaźnili się w liceum i Cain zastanawiał się, co wyrosło z jego kumpla, po tym jak obydwaj opuścili kwit¬nącą metropolię Valentine w stanie Nebraska.

Przed laty, Cain i Rob byli miejscowymi bohaterami footballu. Szczerze mówiąc, Cain cieszył się ze swej krótkotrwałej chwały.

Po maturze Cain poszedł do wojska, a Rob na uczelnię. W następnych latach spotkali się kilkakrotnie oraz pisywali do siebie okolicznościowe kart¬ki, ale nic poza tym.

Ponieważ Cain akurat był w San Francisco - przyjechał umieścić Mai lory' ego na kuracji rehabilitacyjnej biodra i kolana - nadarzała się dosko¬nała okazja, aby odwiedzić dawnego przyjaciela. W przypływie życzli¬wości i - przyznajmy to - słabości, Cain zgodził się wpaść na przyjęcie gwiazdkowe.

Nie znosił tłumów. Nigdy nie należał do ludzi, którzy umieli się zna¬leźć w towarzystwie. Tutaj także czuł się nie na miejscu. Sącząc jacka danielsa, spojrzał na kobietę, która poprzednio zwróciła jego uwagę.

Dlaczego nie, pomyślał obchodząc sofę. To przecież Boże Narodzenie, a poza tym dawno nie czuł tak silnego pociągu do kobiety. Utorował sobie drogę pomiędzy dwi~ma parami, które usiłowały śpiewać ulubioną kolędę po niemiecku. Nie szło im, ale sprawiali wrażenie zadowolonych z siebie i Cain uznał, że są zabawni.

- Pół godziny - powiedział, podchodząc do kobiety. Stała blisko komin¬ka, trzymając w obu dłoniach wysoki kieliszek z szampanem.

- Pół godziny? - powtórzyła, spoglądając na niego wielkimi brązowymi oczami sarny, ufnymi i szczerymi.

- Tak długo zdecydowała się pani zostać na przyjęciu. - Jej oczy stały się

jeszcze większe.

- Skąd pan wie?

Whisky paliła go w gardle.

- Ponieważ ja postanowiłem zostać właśnie tak długo.

Uśmiechnęła się i Cain zdumiał się, widząc jak bardzo uśmiech zmienił jej delikatne rysy. Jakby spoza grubej warstwy ciemnych chmur nagle wyj¬rzało słońce. Jej oczy pojaśniały, a usta lekko zadrżały.

- Nazywam się Cain McClellan - powiedział, wyciągając do niej rękę.

- Linette Collins.

- Witaj, Linette. - Imię wydało mu się jakieś znane i Cain zmarszczył brwi, starając się sobie przypomnieć, gdzie je słyszał. Możliwe, że od Roba, który usiłował znaleźć mu partnerkę na ten wieczór.

- Nie pracujesz z Robem, prawda? - Spojrzała na włosy Caina, a on do¬myślił się, że widząc, jak krótko są obcięte, uznała go za wojskowego, a nie za maklera giełdowego.

- Rob i ja jesteśmy przyjaciółmi z czasów młodości - wyjaśnił. - A ty?

- Nancy jest moją szwagierką.

- Jesteś mężatką? - Spojrzał na lewą dłoń Linette. Nie miała obrączki na serdecznym palcu, ale widoczny był ślad po pierścionku. I wtedy Cain przypomniał sobie, w jakich okolicznościach słyszał jej imię. Rob wspom¬niał, że brat N ancy odszedł przed kilkoma laty i sugerował, by Cain spot¬kał się z wdową. Ale on odmówił.

- Mój mąż nie żyje - wyjaśniła niepotrzebnie.

Cain gwałtownie zapragnął następnego drinka. Potrząsnął lodem w szklance i spojrzał na topniejące kostki.

- Przynieść ci coś do picia? - zapytał, wskazując barek. Linette odstawiła swój pusty kieliszek.

- Nie, dziękuję.

Cain zostawił ją i ruszył przez pokój. Miał ochotę skopać samego siebie za to, że zachował się tak głupio. Było oczywiste, że Linette czuła się zakło¬potana; może miała ochotę opowiedzieć o swoim zmarłym mężu i szukała odpowiedniego słuchacza.

A on, kiedy tylko usłyszał, że jest wdową, poczuł się tak niezręcznie, że natychmiast znalazł wymówkę, aby odejść. Po prostu nie wiedział, co ma jej powiedzieć. Że mu jest przykro? To by zabrzmiało fałszywie. Do diabła, przecież wcale nie znał tego faceta.

Wobec takich okoliczności zaczął żałować, że przy pierwszej okazji nie wyjechał do Montany. Kręcił się po San Francisco i odwiedzając dawnych przyjaciół, robił z siebie idiotę•

Nalał sobie nowego drinka i spostrzegł, że Linette jeszcze nie wyszła.

Ucieszył się, że została. Nie chciał, by ich rozmowa skończyła się tak nagle, ale jednocześnie nie wiedział, co mógłby jej jeszcze powiedzieć.

Przyjrzał się jaskrawoczerwonym skarpetom wiszącym na gzymsie ponad kominkiem i niedbale podszedł do Linette. Powitała go łagodnym uśmiechem.

- Co cię rozbawiło?

_ Nancy - odparła, co właściwie niczego nie wyjaśniało.

Rozejrzał się, na próżno szukając wzrokiem żony Roba.

_ Wspomniała o tobie - rozwinęła myśl Linette. - Właśnie zdałam sobie sprawę, że chciała, abym cię poznała.

- A Rob usiłował spiknąć mnie z tobą.

_ Nancy zorganizowała te tańce i śpiewy ponieważ minęły dwa lata od-kąd Michael... i dlatego, że w mieście zatrzymał się stary kumpel Roba.

Cain uśmiechnął się, myśląc o tym, że od dawna nie miał powodu do radości.

- Wygląda na to, że ich zdemaskowaliśmy.

_ Na to wygląda. - Linette roześmiała się cicho i pomachała dłonią przed twarzą. - Gorąco tu, czy mi się tylko wydaje?

Fakt, że stała tuż obok lekko migocących płomieni, mógł mieć z tym coś wspólnego, ale Cain nie powiedział na ten temat ani słowa. Ująłjąza łokieć i wyszli na mały balkon, z którego roztaczał się widok na zatokę San Francisco. Światła na moście Golden Gate podkreślały dobrze znaną sylwetkę, odcinającą się na tle nieba wyraźnie jak na widokówce.

Od strony wody wiał chłodny podmuch, a niebo lśniło gwiazdarni, które jakby uparły się, by ich oczarować swoim blaskiem.

Linette oparła dłonie na barierce balkonu, zamknęła oczy i pochyliła twarz do przodu. Westchnęła, a jej ramiona wyraźnie obwisły.

_ Nancy wspominała coś o tym, że większość czasu spędzasz poza krajem. To musi być trudne.

- Taką mam pracę.

- Nie tęsknisz za domem?

W ciągu ostatniego roku nie myślał o rancho i nie zdążył za nim zatęsk¬nić. Nie pojechał do Monatany nawet wtedy, gdy miał okazję. Był wolnym człowiekiem, bezjakichkolwiek więzów i korzeni. I tak miało pozostać.

- Jestem zbyt zajęty, by o tym myśleć - odparł po chwili i spojrzał na Linette, chcąc zmienić temat. - Pracujesz?

Skinęła głową.

- Mam sklep z wyrobami z dzianiny. Nazywa się "Dziki i Wełniany", pod numerem trzydziestym dziewiątym na Molo.

Sklep z wyrobami z dzianiny. To do niej pasowało. Z łatwością wy_ obraził ją sobie, jak siedzi przy kominku w fotelu na biegunach, długie druty cicho dźwięczą, podczas gdy Linette zręcznie dzierga. Uznał, że to zachęcający obraz, jakby Linette zapraszała go, by przysiadł wygodnie obok niej.

Cain zastanawiał się, co sprawiało, że młoda kobieta budziła w nim fan¬tazje na temat błogości domowego ogniska. Kury domowe zazwycząj go nie pociągały.

Doszedł do wniosku, że była to kwestia pory roku, w której ludzie okazu¬ją sobie życzliwość, a myśli mężczyzn kierują się ku domowi i rodzinie. Boże Narodzenie zdawało się budzić w ludziach to, co nąjlepsze. W nim także, rozumował, chcąc uwierzyć w takie wytłumaczenie.

- Chciałbyś zatańczyć? - spytała Linette.

- Tańczyć? Ja? - Jej propozycja bardzo podnieciła go. Przyłożył dłoń do piersi i myślał, co powiedzieć. - Nie jestem w tym dobry - wykrztusił wreszcie.

- Ja także. Ale tutaj nie musimy się obawiać, że wystawimy się na po¬śmiewisko. - Uniosła ramiona i, zanim zdążył zaprotestować, już była w je¬go objęciach.

Zesztywniał, ale ona zdawała się tego nie dostrzegać. Wsunęła gło¬wę pod jego podbródek i zaczęła cicho nucić do wtóru muzyki, a Cain się odprężał.

Po chwili złapali jakiś rytm. Cain rozluźnił się zupełnie, przycisnął brodę do jej skroni. Pachniała polnymi kwiatami i słońcem. Nigdy dotąd nie trzymał w ramionach kogoś równie miękkiego. Ale ta miękkość prze¬rażała go.

Chłonął jej łagodność, jak gąbka chłonie wodę. Przy niej mógł zamk¬nąć oczy i nie oglądać poszarpanych ciał mężczyzn, którzy zginęli z jego ręki. Przy niej słyszał ciche dźwięki muzyki, zamiast wrzasków konają¬cych przeciwników, którzy obrzucali go przekleństwami podczas drogi do piekła.

Wzmocnił uścisk, a ona zadrżała. Przyciągnął ją do siebie i poczuł jej oddech na szyi. Biust Linette wspierał się o jego pierś i Cain zamknął oczy, smakował bliskość kobiety trzymanej w ramionach. Linette także do niego 19nęła. Z wdzięcznością zdał sobie sprawę, że obejmuje go równie mocno, jak onją.

Wiedział, co się dzieje. Mógł spędzić kilka godzin z tą kobietą, która wydawała mu się piękna i czysta. Mógł zapomnieĆ kim i czym jest. Mógł upajać sięjej łagodnością i nie myśleć o goryczy i prawdzie twardego życia, jakie sobie wybrał.

Linette zaś mogła go tulić nie wspominąjąc ukochanego mężczyzny, któ¬rego utraciła. Cain był dla niej rajem, tak samo jak ona dla niego.

Starał się sobie wmówić, że nie potrzebuje dotyku tej kobiety. A jednak rozpaczliwie pragnął jej delikatności. Jego serce, a może i dusza, potrzebo¬wały takiej chwili z Linette.

Muzyka ucichła, a oni wciąż tańczyli. Zbyt dobrze było trzymać ją w ramionach. Linette zatrzymała się, a Cain przez chwilę nie wypuszczał jej z objęć. Wzmocnił uścisk, aż nagle zdał sobie sprawę z tego, co robi.

Zły na siebie opuścił ręce i zrobił krok do tyłu. Linette Collins sprawiła, że poczuł się słaby, a na to nie mógł pozwolić.

- Dziękuję - powiedziała cicho. Nie musiała dodawać, że minęło wiele czasu, odkąd ktoś trzymał ją w ramionach. Cain dobrze o tym wiedział. Li¬nette nie była kobietą, która wskakuje mężczyznom do łóżka. Szczerze opła¬kiwała utraconego męża, żałobę przeżywała samotnie, nie szukając pociechy u kochanka.

Pod pewnym względem Cain zazdrościłjej mężowi. Jego nikt nie będzie opłakiwał. Nikt nie stanie nadjego grobem, by uronić łzę. Ponieważ wybrał sobie życie, w którym nie było miejsca na czułość. Ani teraz, ani potem. Nigdy. Jeżeli ma zamiar przeżyć. A on miał taki zamiar.

Ale po co?

To pytanie poruszyło go do głębi. W pierwszej chwili nie miał pojęcia, dlaczego sprawę przeżycia uznał za tak cholemie ważną. Nie miał bliskiej rodziny. Ani dziedziców.

Jeśli chodziło o pieniądze, to mógłby już teraz odejść na emeryturę i nie starczyłoby mu jednego życia, by wydać wszystko, co zarobił w oddziale do zadań specjalnych.

Kiedy w milczącym porozumieniu wrócili z balkonu, przyjęcie osiągnꬳo punkt szczytowy. Bez słowa rozstali się i ruszyli swoimi drogami. Takjest lepiej, myślał Cain. Linette to słodkie stworzenie, zasługujące na szczęście. Mało prawdopodobne, by je znalazła u jego boku. Tłamsząc ów pociąg w za¬rodku, wyświadczał jej przysługę.

Cain spostrzegł Nancy i Roba, tańczących w przeciwległej części poko¬ju. Małe grupki gości zajęte były plotkowaniem, czego Cain nie znosił. Nie oglądając się za siebie, wziął płaszcz i wyszedł. Za jakiś czas wyśle do Nancy i Roba kartkę z życzeniami świątecznymi i podziękuje im za przyjęcie. Miał zamiar wspomnieć o. tym, że poznał Linette, ale potem postanowił nie poru¬szać tego tematu Czekając na windę, wyczuł, że ktoś się zbliża. Zdziwił się na widok wy_ łaniającej się zza rogu Linette. Ona także wydawała się zaskoczona.

- Znowu się spotykamy - powiedział.

Nadjechała winda. Wsiedli i Cain wcisnął guzik parteru. Cofuął się i przyj_ rzał stojącej przed nim kobiecie. Za kilka sekund ich drogi się rozejdą.

Cain odczuwał zupełnie nieznaną mu rozpacz. Co gorsza czuł się jak kompletny idiota. Gdyby Mallory wiedział, co on teraz myśli, albo Mwphy, Bailey czy Jack, zamknęliby go, do czasu kiedy jego szaleństwo minie. M꿬czyźni tacy jak Cain po prostu nie zadają się z kobietami podobnymi do Linette Collins. .

Zjechali na dół i Cain przyglądał się, jak Linette szybko przechodzi przez jezdnię i wsiada do swego samochodu. Stałjakby wrósł w ziemię, niezdolny do żadnego ruchu. W tym czasie jej toyota skręciła za róg i zniknęła z pola widzenia.

Po chwili westchnął głęboko, a potem ruszył do wynajętego samochodu, który kilka dni temu wypożyczył na lotnisku.

Miał na imię Cain i właśnie wtedy poczuł, że ochrzczono go właściwie.

Jego imiennik był synem Adama i Ewy. Pierwszym dzieckiem zrodzonym poza bramami raju.


Rozdział 2

W sobotę rano, kiedy Linette pracowała w sklepie, zadzwonił telefon. Pomimo, że nie była to jeszcze godzina otwarcia, Linette sięgnęła po słuchawkę i umieściwszy ją sobie pomiędzy uchem i ramieniem, wypako¬wywała motki jaskrawej kaszmirowej włóczki.

- "Dzjki i Wełniany" - powiedziała automatycznie.

- Szkoda, że tak wcześnie wyszłaś - wymamrotała Nancy z przeciągłym ziewnięciem. Najwyraźniej dopiero wstała z łóżka.

- Musiałam być wcześnie rano w sklepie - wyjaśniła Linette. Nie spała dobrze, ponieważ wciąż myślała o Cainie McLellanie i o spędzonych z nim chwilach. Zastanowiła się, czy nie poprosić Nancy, by jej coś o nim opowie¬działa. Jednak przyznanie się do zainteresowania mężczyzną mogłoby się okazać kłopotliwe. Szwagierka na pewno wyciągnęłaby z tego pochopne wnioski.

Gdyby Linette była trochę bardziej doświadczona i obeznana z płcią przeciwną, znalazłaby subtelny sposób, by dowiedzieć się czegoś o Ca¬inie wprost od niego. Nie zrobiła tego, ponieważ sprawiał wrażenie nie¬chętnego do zwierzeń. Na jej pytania odpowiadał niejasno i wymijają¬co. Zauważyła z jakim pośpiechem zmieniał temat rozmowy na mniej osobisty.

Wiedziała, że jest wojskowym. Nancy powiedziała jej to, kiedy pierwszy raz o nim wspomniała. Linette wywnioskowała, że jego praca wiąże się ~ wy¬wiadem. Prawdopodobnie ściśle poufuy charakter jego zadań nie pozwalał Cainowi, by o nich rozprawiać. Dziwne, spędziła z nim tak niewiele czasu, a czuła, że tak dobrze go rozumie.

Tak jak ona, był samotny. Tak jak ona, potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać.

Od czasu odejścia męża, nigdy nie czuła 'się równie opuszczona. Na po¬czątku sądziła, że dzieje się tak z powodu zbliżającej się rocznicy śmierci Michaela, ale potem stopniowo doszła do wniosku, iż w ten sposób działał na nią nastrój Bożego Narodzenia.

- Dobrze się bawiłaś? - zapytała Nancy, przerywając myśli Linette.

- Bardzo dobrze. - Dzięki Cainowi. - Jak poszło z szefem i szefową Roba?

- Doskonale. To bardzo mili ludzie - odparła Nancy, a potem poruszyła temat, z powodu którego zatelefonowała: - Czy nie rozmawiałaś czasem z przyjacielem Roba?

- Tak, odnaleźliśmy się pomimo waszych usilnych starań, żeby nas utrzy¬mać z dala od siebie - powiedziała Linette z uśmiechem .

- Spostrzegłam was razem, a zaraz potem oboje zniknęliście. - Linette widziała oczyma wyobraźni, jak Nancy unosi brwi.

- Wyszliśmy. Cain także nie przepada za przyjęciami.

- A więe wymknęliście się razem - powiedziała Nancy domyślnym tonem.

- To wspaniale.

Zanim Linette zdążyła sprostować błędne wrażenie szwagierki, Nancy ciągnęła:

- Może poszłybyśmy razem na lunch? Opowiedziałabyś mi o Cainie, a ja powierzyłabym ci moją małą tajemnicę.

- Nie mam nic do opowiadania - zaprotestowała Linette. - A poza tym nie wiem, czy będę się mogła wyrwać. W sklepie mam wielki ruch, a nie wydaje mi się, bym mogła zostawić Bonnie samą, zwłaszcza w sobotę. ¬Zabrzmiało to tak, jakby się wykręcała, ale mówiła prawdę. W czasie

tygodnia poprzedzającego Boże Narodzenie panował nąjwiększy ruch. Na lunch szybko przegryzie jakąś kanapkę.

- Kupię coś do jedzenia i wpadnę do sklepu - postawiła na swoim Nancy.

- Umieram z ciekawości, co zaszło pomiędzy tobą a Cainem McClellanem.

- Ależ, Nancy.

- Nie zaprz,eczaj. Muszę przyznać, że to kawał chłopa.

- Ale ... - Zanim Linette zdążyła powiedzieć, że to będzie stracony czas,

Nancy przerwała połączenie.

Linette odłożyła słuchawkę i opadła na krzesło przy automacie kasowym.

Kochała Nancy i bardzo sobie ceniła jej sympatię i wsparcie, ale nie chciała z nią rozmawiać o Cainie McClellanie.

Wkroczył w jej życie niespodziewanie i nie wyglądało na to, by mieli sięjeszcze kiedyś spotkać. To tylko przelotna znajomość. Cain należał do mężczyzn, którzy nigdzie na długo nie zakotwiczą, a ona była przystanią. Pewną przystanią. Stałą i długoletnią. Nawet gdyby nawiązali stosunki, cóż znaczy znajomość na odległość. Sam jej powiedział, że spędzi tu za¬ledwie kilka dni.

Przekonanie Linette, że będzie to najruchliwszy dzień w roku, okazało się słuszne. Od chwili otwarcia, sklep zalała fala kupujących. Wiele ręko¬dzielniczych towarów, które wykonała w ciągu jesiennych miesięcy, sprze¬dała już wcześniej, a ograniczona liczba wełnianych szali i kocyków dla dzieci, została rozchwytana jeszcze przed dziesiątą rano.

~ Czy tak bywa przed każdym Bożym Narodzeniem? - spytała Bonnie, opadając na krzesło i zdejmując but z lewej nogi. Rozmasowała sobie palce i mamrocząc coś o tym, że zasłużyła na parę nowych butów.

- Nie pamiętam - odparła Linette.

- Linette - powiedziała Bonnie z westchnieniem. - Przepraszam. Zapomniałam. Twój mąż umarł właśnie w czasie Bożego Narodzenia, prawda?

- Nie przejmuj się tym - szybko odpowiedziała Linette, nie chcąc roz¬trząsać tego tematu. Lubiła Bonnie, która miała pięćdziesiąt kilka lat i z si¬wymi krótko obciętymi włosami i obfitą talią, wyglądała jak dobrotliwa ba¬bunia. Miała okrągłą i ciepłą, sympatyczną twarz. Dobrze się złożyło, że jedyna sprzedawczyni zatrudniona w sklepie, od lat dziergała na drutach i dobrze się znała na rzemiośle. Linette miała szczęście, że na nią trafiła.

Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami i Botmie automatycznie założyła but.

- Ja otworzę - powiedziała Linette, ldadąc dłoń na ramieniu sprzedaw¬czyni. - Nalej sobie kawy - dodała. - Zasłużyłaś na nią. - Obydwie były tak zajęte, że nie miały czasu na przerwę.

- Jesteś pewna? - spytała Bonnie, spoglądając tęsknym wzrokiem w kierunku zaplecza.

- Dam sobie radę.

Linette zdała sobie sprawę, że się przeliczyła. Ostatnim klientem okazała się Nancy.

- Wcale nie ma ruchu - zauważyła szwagierka.

- Szkoda, że nie przyszłaś dziesięć minut wcześniej - odparła Linette.

Uporządkowała motki białej wełny i wetknęła je do jaskrawo pomalowane¬go drewnianego kosza na wystawie, wychodzącej na Rybackie Nabrzeże. Linette przepadała za widokiem roztaczającym się przed sklepowym oknem. Z wielobarwną flotyllą kutrów rybackich, nabrzeże przypominało jej port śródziemnomorski. Zdarzało się, że spoglądając przez to okno, dawała się unieść w świat i zapomnieć o smutku.

- Przyniosłam małe co nieco - powiedziała Nancy, unosząc zatłuszczoną papierową torbę. - W delikatesach zapakowano dla nas kanapki i ogromne kiszone ogórki.

- Myślałam, że nie lubisz kiszonych ogórków.

- Bo nie lubię - odparła niedbale Nancy. - Chyba, że jestem w ciąży.

Minęło sporo czasu, zanim ;Linette połapała się, o co chodzi.

- Ty i Rob będziecie mieli dziecko?

Oczy Nancy zalśniły łzami. Entuzjastycznie skinęła głową.

_ Nie chciałam nic mówić przed Bożym Narodzeniem, ale nie mogę tego dłużej trzymać w tajemnicy. Już prawie daliśmy za wygraną. Chrisopher ma osiem lat i zaczynaliśmy wierzyć, że nie możemy mieć więcej dzieci, i wte¬dy ... stało się. - Wyciągnęła złożone dłonie do nieba i uśmiechnęła się szero¬ko. - Zesłano nam następnego potomka.

Młode kobiety padły sobie w ramiona i, ku własnemu zaskoczeniu, Li¬nette poczuła łzy w oczach. Wiedziała, że Nancy i Rob pragnęli jeszcze jed¬nego dziecka, ale od tak dawna o tym nie wspominali, że nie była pewna, czy się na nie zdecydują.

Dziecko.

Ona i Michael także chcieli mieć dzieci, ale w pierwszych latach mał¬żeństwa postanowili trochę poczekać. Zaplanowali sobie każdy etap małżeń¬stwa. Jak się okazało, za wcześnie. U Michaela stwierdzono białaczkę• Od owej chwili wszystko się zmieniło. Dni mijały jeden za drugim, przepływały pory roku, a każdy wschód słońca zmieniał się w zachód, podczas gdy Mi¬cheala trawiła choroba.

- Ciesz się moim szczęściem - powiedziała Nancy, tuląc ją mocno w ramionach.

- Pewnie, że się cieszę ~ odparła Linette, dziwiąc się spostrzegawczości szwagierki.

_ Dobrze wiem, jak bardzo ty i Michael pragnęliście mieć dzieco i bałam się, że możesz pomyśleć, że zostałaś oszukana przez los.

- Jakże mogłabym się czuć oszukana, kochając Michaela? Żałuję, że nie mieliśmy dzieci, ale nigdy nie zazdrościłam szczęścia tobie i Robowi. Bar¬dzo się cieszę.

- Dziękuję - powiedziała Nancy, ocierając łzy z twarzy. Jej ramiona drżały i dopiero po chwili Linette zorientowała się, że szwagierka nie płacze, lecz się śmieje.

- Ostatnio ciągle płakałam. Rob nie wiedział, jak ze mną postępować. Linette wiedziała, że Rob uwielbia Nancy i uważa swoją żonę za naj¬wspanialszą kobietę na świecie, bez względu na to, co mówiła i jak się zacho¬wywała. Zwłaszcza teraz.

Z zaplecza wyszła Bonnie, niosąc filiżankę świeżo zaparzonej kawy.

- Bonnie, jak myślisz, czy mogę wykraść Linette na kilka minut? - zapy¬tała Nancy, obejmując bratową ramieniem.

- Możesz - odparła Bonnie z miłym uśmiechem. - Mamy teraz chwilę spokoju, ale to nie potrwa długo.

Linette przeszła na zaplecze, które by~o zastawione pustymi pudłami, po¬nieważ większość motków wełny została wykupiona, zanim trafiła na półki.

Przy betonowej ścianie stał straszliwie porysowany drewniany stół i dwa równie zniszczone krzesła. Linette nie pamiętała, skąd się wzięły te meble, ale doskonale nadawały się do maleńkiego pomieszczenia.

Nancy usiadła na krześle, podczas gdy Linette wynalazła dwie papiero¬we tacki i dwa kubki.

Nancy wyjęła z torby grube kanapki. Były to złożone razem połówki ba¬gietki udekorowane na wierzchu.

- Mówiłam ci, że poprawił mi się apetyt? - spytała Nancy z uśmiechem.

- Mam ochotę nie tylko na ogórki. Jeżeli tak potrwa dłużej, w lipcu będę jak balon.

Linette zajrzała do swojej kanapki i odkryła w niej trzy różne rodzaje mięsa i tyleż gatunków serów, oraz sałatę, grube plastry pomidora i różne inne smakołyki z zielonymi oliwkami włącznie.

- Dobrze, a teraz opowiedz mi o Cainie - zażądała Nancy, kiedy obie się usadowiły.

- Już ci mówiłam, że nie ma wiele do opowiadania - zaprotestowała Linette. Nadgryzła kiszony ogórek i po ręce pociekł jej sok.

- Widziałam was razem, nie pamiętasz? - upierała się Nancy. - A potem zniknęliście. Dokąd poszliście?

- Nigdzie. Zjechaliśmy windą na dół, a potem nasze drogi się rozeszły.

- I to wszystko? - Nancy była straszliwie zawiedziona.

- Co o nim wiesz? - spytała Linette, dając się ponieść ciekawości. Powinna powściągnąć swoje wścibstwo i unikać bezpośrednich pytań. Obawiała się, że Nancy wyciągnie pochopne wnioski zjej zainteresowania Cainem.

_ Rob i Cain chodzili razem do ogólniaka.

Tyle Linette wiedziała już wcześniej.

_ Po maturze Cain poszedł do wojska. Rozmawiali z sobą chyba tylko dwa razy w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Pierwszy raz w jakiś rok po ukończeniu uczelni przez Roba. Cain zatelefonował do niego i pogadali chwilę. Najwyraźniej Cain należał do sił specjalnych i spędził sporo czasu

w Azji.

- W Azji? - powtórzyła Linette.

_ Tak mówił Rob. Kiedy go wypytywałam, nie pamiętał tamtej rozmo-

wy, co jest zupełnie zrozumiałe, zważywszy, że miała miejsce przed kilku laty. Inni koledzy starali się czegoś o nim dowiedzieć, ale nikt o nim nie sły¬szał. Kiedy nadszedł czas zjazdu uczniów ich klasy, nikt nie znał jego adresu. Wygląda na to, że tylko Rob utrzymywał z nim jakiś kontakt.

Kiedy Cain zatelefonował w zeszłym tygodniu, Rob był rozgorączkowa¬ny. Spotkali się na lunchu, ale Rob powiedział mi potem, że Cain zręcznie sterował rozmową, żeby nic nie powiedzieć o sobie.

- Tak samo postępował ze mną•

_ Rob zdołał z niego tylko wyciągnąć, że zajmuje się jakąś tajną działalnością, polegającą na uwalnianiu jeńców politycznych.

Linette poczuła, że po plecach przebiegająjej ciarki.

_ Można by sądzić, że wkrótce pójdzie na emeryturę• Siedzi w tym prawie dwadzieścia lat.

Nie jest jeszcze gotowy. Linette nie wiedziała, skąd ma tę pewność, po prostu ją miała. Cain należał do ludzi, którzy lubią żyć w napięciu, czuć dreszcz emocji, bez mrugnięcia okiem spoglądać niebezpieczeństwu w twarz.

_ Nie prosił cię o spotkanie? - spytała Nancy tonem, który zdradzał, że podejrzewa Linette o ukrywanie czegoś ważnego.

_ Nie. _ Cain McClellan pojawił się w jej życiu jak cichy szept i zniknął, zanim zdołała zrozumieć jego misję•


Kiedy Cain spojrzał na Francine Holden, od razu wiedział, że jest idealną terapeutką dla Tima Mallory'ego. Wiedział także, że Mallory się z nim nie zgodzi. Francine miała doskonałe rekomendacje i była świetną profesjona¬listką, która nie pozwoli Mallory'emu na jego głupoty. Jeżeli choć w połowie działała tak skutecznie, jak zapewniał doktor Benton, kolega Caina miał szansę odzyskania władzy w prawej nodze. Póhora roku temu wydawało się to całkiem niemożliwe.

Sprawa nie będzie łatwa, ale w takich przypadkach, nigdy nie jest łatwo.

Dzięki Bogu Mallory lubił wyzwania. Gdyby nie lubił, umarłby w nikaragu¬ańskiej dżungli. Francine nie należała do niepewnych siebie, wycofujących się istotek, które Mallory bez trudu onieśmieliłby swoimi napadami złego humoru i zmiennymi nastrojami.

- Doktor Benton bardzo panią wychwalał - powiedział Cain, siedzą¬cej naprzeciw kobiety. W tej pozycji wcale nie wydawała się mniejsza. Miała jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu, a budową nie ustępowała atle¬cie podnoszącemu ciężary. Do dźwigania Mallory'ego potrzebna jej bę¬dzie nie lada siła. Francine miałajasne włosy, zaplecione w warkocz, któ¬ry sięgał jej do połowy pleców i duże niebieskie oczy, głęboko osadzone w nieładnej twarzy.

- Czy mogę zobaczyć ostatnie zdjęcia rentgenowskie pańskiego przyja¬ciela? - spytała, nie zwracając uwagi na jego komplement. Kiedy Cain podał jej zdjęcia, spojrzała na jedno z nich pod światło. - Jak to się stało? - zapytała.

Cain zastanawiał się, jak wiele może jej powiedzieć i doszedł do wniosku, że ukrywając prawdę tylko zaszkodzi.

- Kolano i biodro zostało uszkodzone na skutek pułapki minowej.

- Pułapki minowej? Ma pan na myśli wybuch miny?

- Coś w tym rodzaju - odparł Cain, odchylając się na oparcie krzesła i krzyżując nogi. - Byliśmy wtedy w Ameryce Srodkowej. Mieliśmy do wy¬konania misję.

Odwróciła wzrok od zdjęcia i spojrzała na Caina.

- Z kim tam byliście?

- Z nikim. Jesteśmy najemnikami.

- Co robicie?

Cain wzruszył ramionami, nie chcąc podawać zbędnych informacji.

- To, za co nam płacą.

-Rozumiem.

Cain czekał na jej reakcję. Zaskoczony stwierdził, że nie zareagowała, przynajmniej nie w czytelny dla niego sposób.

- Ile operacji przeszedł pański przyjaciel? - Wróciła do tematu i Cain był pod wrażeniem jej niedbałej reakcji na podane informacje.

- Dziesięć w ciągu półtora roku.

Wskazała na zdjęcie.

- Kiedy było robione.

- Dwa tygodnie temu.

- Jaki jest stan psychiczny pańskiego przyjaciela? - spytała, zwracając mu klisze.

- Taki jak można by się spodziewać - odpowiedział wymijająco. Mallo¬ry przeszedł już przez ręce kilkorga terapeutów. Ostatni wytrzymał dwa dni. - Innymi słowy jest przygnębiony, zły i robi wszystko, co w jego mocy, by się zamknąć przed światem.

Usta Caina zadrżały od powstrzymywanego uśmiechu.

- Coś w tym rodzaju.

- Nie jestem cudotwórczynią, panie McClellan.

- Proszę tylko, żeby pani spróbowała. Dobrze zapłacę• - A jeśli trzeba będzie, to jeszcze więcej. Mallory był dobrym przyjacielem, cholernie do¬hrym. Może najlepszym, jakiego Cain kiedykolwiek miał. Nie pozostawił Mallory'ego na pewną śmierć w dżungli. I nie zostawi go teraz.

_ To nie jest kwestia pieniędzy - gładko odparła Francine. - To sprawa wytrwałości i charakteru. Jestem terapeutką od kilku lat i widywałam podob¬ne przypadki. Pańskiemu przyjacielowi nie zależy na życiu. To, co się stało zjcgo ciałem nie ma porównania do szkód psychicznych.

Cain był zaskoczony, że tak świetnie zanalizowała emocjonalny stan

Mallory'ego.

- Pomoże mu pani?

_ Może tak, a może nie. To zależy od niego - odparła z namysłem. - Powiem coś więcej, kiedy go zobaczę•

_ Świetnie. - Cain zerwał się na nogi. - Zajmijmy się tym od razu.

Brzydkie rysy Francine rozświetlił przelotny uśmiech.

- Uprzedził go pan, że przyjadę?

Cain się zawahał.

- Nie.

- To dobrze.

_ Lepiej, żeby nie wiedział, że pani jest terapeutką - zasugerował, chcąc jej zaoszczędzić wybuchu wściekłości Mallory'ego. Kiedy się dowie, że Cain zaangażował następną terapeutkę, z pewnością urządzi awanturę•

_ Nie uda się tego zachować w tajemnicy - powiedziała Francine beznamiętnie. - Wkrótce i tak się domyśli.

Miała rację. Wystarczy jedno spojrzenie na tę herod-babę i Mallory będzie doskonale wiedział, co ją do niego sprowadza.

Widząc błysk w jej głęboko osadzonych oczach, Cain się domyślił, że Francine lubi wyzwania. I bardzo dobrze, bo Mallory wymaga niewiarygodnej siły.

Przeszli razem przez dom, który Cain wynajął na Rosyjskim Wzgórzu.

Zachwycony panoramicznym widokiem na zatokę, zdecydował się na wybór także ze względu na wiejski charakter i tarasy tutejszych domów. Miał rów¬nież nadzieję, że atmosfera otoczenia pomoże Mallory'emu, ale w tym się pomylił i wydatek na wynajęcie kosztownego domu, okazał się niewypałem. Mallory ukrył się w sypialni na tyłach domu.

Greg, służący Mallory' ego, wyszedł z pokoju, kiedy zbliżyli się do drzwi.

Spojrzał na Caina i Francine, a potem jeszcze raz na Caina.

_ Ma zły dzień - zaanonsował. Jego wyraz twarzy mówił wyraźnie, że lepiej będzie, jeśli odłożą wizytę na później.

- Dopóki jego stan się nie poprawi, każdy dzień będzie złym dniem - odparła Francine, nie czekając na to, co powie Cain.

Greg skinął głową z uśmiechem.

- Powodzenia - powiedział odchodząc.

Cain zastukał i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. W pokoju panował mrok i potrzeba było chwili, by oczy przywykły do braku światła. Mallory siedział w rogu najbardziej oddalonym od drzwi. Nogi miał przy¬kryte kocem. Ten tęgi mężczyzna stracił w ciągu półtora roku trzydzieści pięć kilogramów. Oczy zapadły mu się głęboko, włosy sięgały ramion. Już na pierwszy rzut oka wyglądał okropnie. Cain miał ochotę wrzasnąć na niego, powiedzieć, żeby się otrząsnął, ale to przecież nie on miał zmiażdżoną kość biodrową i roztrzaskane kolano.

Cain mógł sobie wyjść z tego domu. Mallory nie potrafił wstać ani cho¬dzić bez pomocy. Łatwo było osądzać go z drugiej strony fotela inwalidzkie¬go. Cain czuł się bezsilny i chociaż robił, co mógł, wydawało się to cholemie mało.

- Nie mam ochoty na towarzystwo - burknął Mallory.

- Chcę, żebyś kogoś poznał - powiedział Cain. Zły humor nie wystarczy, by sięjej pozbyć.

- Może innym razem - ton Mallory'ego był pełen napięcia, frustracji i gniewu.

Francine odsunęła się od Caina i nacisnęła kontakt, zapalając światło.

Pokój zalała fala ciepłej jasności.

Mallory instynktownie uniósł dłonie, by osłonić oczy. Zaklął pod nosem.

Cain patrzył, jak jego przyjaciel wściekłym wzrokiem mierzy terapeutkę.

- Witam pana, panie Mallory - powiedziała Francine pogodnie. - Nazy¬wam się Francine Holden.

Mallory spojrzał na Caina z nienawiścią, jakby ten zadał mu cios nożem w plecy.

- Pozbądź sięjej.

- Daj spokój, Mallory.

- Powiedziałem, pozbądź sięjej.

- Mogłabym się obrazić, ale tego nie zrobię - wtrąciła Francine ze śmiechem. Cain mógłby przysiąc, że w jej śmiechu brzmiała nuta szczerej weso¬łości i to mu się spodobało. Jej metoda mogła się okazać bardziej skuteczna, niż sądził.

- Zostaniemy przyjaciółmi, Mallory - stwierdziła Francine. - Dobrymi przyjaciółmi. Przez najbliższe dwa miesiące będę cię urabiać jak plastelinę, a kiedy z tobą skończę - dodała stanowczo, opierając dłoń na biodrze - gwa¬rantuję ci, że przestaniesz wysiadywać w ciemnym pokoju pod kocem, od¬dzielającym cię od zewnętrznego świata.

Mallory zlekceważył jej przemówienie.

- Chcę tylko świętego spokoju. Czy proszę o zbyt wiele? - zapytał. Cain niemal namacalnie czuł fale gniewu emanujące z Mallory'ego. - To kwestia pory roku, sama wiesz.

_ Twoje mięśnie nie mogą czekać, kiedy ty przesiadujesz bez ruchu i użalasz się nad samym sobą. - Francine spojrzała na jego poszarpaną lewą nogę, wystającą spod koca. Mallory szybko ją przykrył. - Każdy dzień bez terapii zwiększa ryzyko, że nigdy nie odzyskasz władzy w tej nodze. Chcia-

łbyś znów chodzić, prawda?

Po raz pierwszy Mallory skupił na niej całą swoją uwagę•

- Nie potrzebuję cię•

_ I tu się mylisz. Nigdy w życiu nie potrzebowałeś nikogo bardziej niż mnie.

Mallory zareagował cichym parsknięciem.

_ Zaczynamy dziś po południu - zapowiedziała Francine, zwracając się do Caina. podciągnęła rękawy cienkiego swetra, jakby się nie mogła doczekać.

_ Cain? _ wyszeptał błagalnie Mallory, ale Cain odwrócił od niego wzrok.

Po chwili pokój wypełniła wiązanka soczystych przekleństw.

_ Cieszę się, że masz takie bogate słownictwo - skwitowała Francine. ¬Wyobrażam sobie, że nie przestaniesz go używać przez najbliższe dwa mie¬siące. Sądząc po zdjęciach rentgenowskich, nie będzie łatwo. Mogę ci jedno powiedzieć, że nigdy w życiu nie pracowałeś ciężej. Ale kiedy skończę, bę¬dziesz chodził. Więc jak - spytała radośnie - jesteś mężczyzną i sprostasz takiemu wyzwaniu, czy też wolisz kogoś, kto cię przez resztę życia będzie

otulał kołderką i czytał do poduszki?

_ Ostrzegam cię, Cain - wysyczał Mallory przez zaciśnięte zęby. Jego oczy stały się ciemne i groźne jak nigdy dotąd. - Zabierz stąd tę Amazonkę•

_ Nie zrobię tego - zaprotestował słabo Cain. - Ona może być twoją ostatnią szansą•

_ Nie chcę - mruknął Mallory i potarł dłonią twarz. - I nie chcę jej. - Wskazał gestem Francine. - Jeśli sobie wyobrażasz, że potrzebuję kobiety, zgoda, przyślij mi kobietę, a nie tego Huna Atyllę•

Cain zerknął na Francine, zastanawiając się, czy Mallory jej nie obraził. Najwyraźniej nie. Jej twarz pozostała niewzruszona.

_ Nie przejmuj się - powiedziała. - Po prostu musimy się lepiej poznać. Niedługo zostaniemy naprawdę dobrymi przyjaciółmi.

_ Nie licz na to - mruknął Tim Mallory.

_ Jednak na to liczę - odparowała i z szerokim uśmiechem wyszła z pokoju.

Cain pośpieszył za nią, a kiedy Mallory nie mógł go usłyszeć, zapytał:

- Jakie ma szanse?

- Dobre - odparła Francine bez wahania. - Bardzo dobre. Jest mocno poirytowany. Zaufaj mi. Ta nieustępliwość bardzo mu się przyda. Zaczniemy od zaraz.

Cain się zatrzymał.

- Przepraszam za to, co wygadywał ..

- Nie przejmuj się - odparła automatycznie, ale błysk w jej oczach powiedział Cainowi, że słowa jego przyjaciela ją ubodły. - Wiem, że nie jestem olśniewającą pięknością, ale wynająłeś mnie nie ze względu na urodę.

Może nie, ale jeśli Francine wyrwie Mallory'ego z depresji i sprawi, że znów zacznie chodzić, Cain uzna ją za najpiękniejszą kobietę na świecie.


Rozdział 3

Cain musiał zrobić świąteczne zakupy. Dlatego poszedł na Rybackie Na¬brzeże. Prznajmniej uciekł się do takiej wymówki, kiedy spostrzegł, że błąka się bez celu wzdłuż wybrzeża.

Im bardziej starał się przekonać samego siebie, że jego obecność w tym miejscu nie ma nic wspólnego z Linette Collins, tym prawda stawała się bar¬dziej oczywista. Do diabła, przecież prawie wszystko mógł zamówić przez telefon, korzystając z katalogu wysyłkowego i karty kredytowej.

Jedynym powodem, dla którego znalazł się na nabrzeżu, była nadzieja, że zobaczy Linette. Tylko na nią spojrzy. Jeden raz. Tak, żeby ona o tym nie wiedziała. Nie miał pojęcia, dlaczego szpiegowanie jej wydawało mu się takie ważne. I nie chciał wiedzieć.

Odnalazł jej sklepik z dzianiną na Molo pod numerem 39. Okno wysta¬wowe było równie zachęcające i czarujące, jak sama właścicielka sklepu. Przystanął na chwilę przed wystawą i przyglądał ,się, wsunąwszy dłonie do kieszeni kurtki z jagnięcej skóry.

Doznawał niemiłych emocji, rozmyślając nad możliwościami, jakie nio¬sło życie. Zdecydował się przecież, dokonał wyberu. Lubił wyzwania. Żaden narkotyk nie mógł mu dać takiego fizycznego i emocjonalnego napędu, jak dobrze wypełnione zadanie. Żaden narkotyk i żadna kobieta.

Dlaczego więc sterczy na zimnie, jak złakniony miłości nastolatek, w na¬dziei że dostrzeże wdowę, którą poznał na przyjęciu z okazji nadchodzącego Bożego Narodzenia? Coś tutaj nie grało. W wojsku taki stan nazywano zmę¬czeniem walką.

Cain potrzebował kilku dni samotności, aby spojrzeć na swoje życie z od¬powiedniej perspektywy.

Montana. Boże Narodzenie było doskonałym pretekstem, aby tam uciec na parę dni. Już od dawana nie odwiedzał swego rancho. Według wiadomo¬ści od zarządcy, od czasu ostatniej wizyty Caina w posiadłości, na pięciu tysiącach akrów wszystko było w najlepszym porządku.

Ruszył wielkimi krokami wzdłuż molo i doszedł do biura podróży. Ładnie ubrana sprzedawczyni powitała go uśmiechem i sprawdziła, czy ma wolne miejsca na samolot do miejscowości Helena w Montanie. Zostały tylko bilety pierwszej klasy, ale Caina stać było na taką ekstrawagancję. Warto zapłacić każdą cenę, aby uciec z San Francisco i znaleźć sięjak najdalej od pięknej wdówki, która zawładnęła jego umysłem.

Doznawszy niewielkiej ulgi, Cain wsunął bilet do wewnętrznej kieszeni kurtki i ruszył przed siebie, walcząc z pokusą i oddalając się od Linette.

Zaczynał mieć nadzieję, że się uporał ze słabością, kiedy ni stąd ni z zo¬wąd zobaczył Linette. Przez chwilę czuł się tak, jakby mu ktoś bez ostrzeże¬nia przyłożył w tył głowy. Stanął.jak wryty.

Po sposobie, w jaki pochylała ramiona, poznał, że jest zmęczona. Stanęła w kolejce do kiosku ze smażoną rybą i frytkami. Wiatr zdmuchnął jej włosy na twarz i Linette uniosła dłoń, aby je odgarnąć.

Gdyby miał rozum, odwróciłby się i uciekł, co sił w nogach. Miał czego pragnął. Zobaczył jąpo raz ostatni, a ona nic o tym nie wiedziała. Jego cieka¬wość została zaspokojona.

Cain wiedział jednak, że samo spojrzenie na Linette mu nie wystarczy.

Chciał z nią porozmawiać i lepiej poznać. Marzył, aby usiąść naprzeciw niej przy stole i przekonać się, co takiego w sobie miała, że mężczyzna, dla które¬go nąjważniejsza była duma i dyscyplina, nie wahałby się dla niej zrobić z siebie kompletnego idiotę.


Linette była wykończona. Nie pamiętała, by kiedykolwiek zarobiła wię¬cej w ciągujednego dnia. Zamiast cieszyć się, że osiągnęła taki sukces, miała ochotę paść na łóżko i spać przez tydzień. Chciała zapomnieć o Bożym Na¬rodzeniu, o krzątaninie i bieganinie, o radości i świętowaniu.

Nowina Nancy także zrobiła swoje. Nie zazdrościła szczęścia Robowi i Nancy, ale to wszystko wydawało jej się takie bolesne. Ogarniał ją smutek na myśl o dziecku, którego nie mieli z Michaelem i o utracie wszystkich marzeń, które wspólnie snuli.

Boże Narodzenie, wiadomość o ciąży szwagierki, a na dodatek rocznica śmierci Michaela, leżały kamieniem na jej sercu. Czuła się jak obciążona betonowym blokiem i wrzucona do zatoki.

Kiedy doszła do okienka, zdała sobie sprawę, że wcale nie jest głodna.

Apetyt zniknął bez śladu. Odeszła z kolejki i sprawdziwszy zamek torebki, ruszyła wzdłuż nabrzeża.

Wtedy spostrzegła Caina. Poczuła, że serce wskakuje jej do gardła. Nie przyznawała się do tego, ale myśli o Cainie prześladowały ją prawie przez cały dzień.

Patrzyli sobie w oczy, jakby nie dzieliła ich odległość, przechodnie, za¬tłoczony chodnik i ruchliwa jezdnia. Takjakby wystarczyło wyciągnąć rękę i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mieć go tuż przed sobą.

Jak na komendę ruszyli ku sobie, nie spuszczając z siebie wzroku, który łączył ich niczym splecione ramiona.

- Witaj - powiedział Cain.

- Cześć. - Uśmiechnęła się, a przynajmniej się starała. - To niezwykłe, że spotykamy się w takim miejscu.

- Przyszedłem kupić bilet na samolot.

- Wyjeżdżasz? - Nie chciała, by poznał, że jest zaskoczona. Cain nigdy nie ukrywał, że jest w San Francisco tylko przelotnie. Mieszkał gdzie indziej.

- Wracam zaraz po Nowym Roku.

Ta wiadomość od razu poprawiła jej nastrój, chociaż nie miała żadnych po¬wodów, by przypuszczać, że go wtedy zobaczy. Że zobaczy go kiedykolwiek.

- Zmieniłaś zamiar? - spytał, wskazując głową w kierunku kiosku ze smażoną rybą i frytkami.

- Tak, szukałam jakiejś szybkiej przekąski. Ale zanim wrócę do domu, ryba wystygnie, a frytki zmiękną. - Oto cała historia, ale brzmiało to wystarczająco prawdziwie, aby go usatysfakcjonować.

Ruszyli w milczeniu. Doleciał ich zapach smażonej ryby i frytek.

- Ryba i frytki będą chrupiące, jeżeli je zjesz na miejscu - powiedział Cain. Trzymał ręce w kieszeniach i postarał się skrócić krok, by dostosować się do jej tempa. - Miałem zamiar je kupić. Przyłączysz się do mnie?

Linette nie spodziewała się takiego zaproszenia i jego propozycja zupe¬łnie ją zaskoczyła.

- Dziękuję, z przyjemnością. - Zrobi wszystko, byle tylko nie odczuwać samotności. Powrót do ciemnego i pustego mieszkania wcale jej nie pociągał.

Cain ujął ją za łokieć i poprowadził nie do kiosku z rybami, jak się spo¬dziewała, lecz do restauracji, słynnej z drogich dań, gdzie podawano frutti di mare, jadali tam głównie turyści. .

Z powodu pory dnia, umieszczono ich na liście oczekujących i powie¬dziano, że będą mogli usiąść do stolika dopiero za trzy kwadranse. Ani Cain ani Linette nie mieli nic przeciwko temu.

Zaproponował, by poczekali w barze, a ona chętnie się zgodziła, chociaż nie była entuzjastką alkoholu. W barze, równie zatłoczonym jak restauracja, udało im się jednak znaleźć wolny stolik. Zamówienie przyjęła atrakcyjnie wyglądająca kelnerka. Cain poprosił o jacka danielsa, a Linette zdecydowała się na kieliszek białego wina.

Ciężki dzień? - zapytał Cain, kiedy usiedli.

- Powiedziałabym raczej, że szalony. Bywały chwile, kiedy ja i Bonny¬ moja pomocnica - mogłyśmy troszkę odsapnąć, ale rzadko i krótko. A co u ciebie?

Zawahał się, jakby nie wiedział, co jej odpowiedzieć.

- Zajmowałem się interesami.

Linette zauważyła, że znów szybko zmienił temat rozmowy i zaczął wy¬pytywać o jej sklepik. Odpowiedziała na pytania Caina, ale czuła się głęboko zawiedziona. Było jasne, że Cain nie zamierza uchylić rąbka tajemnicy i po¬wiedzieć coś o sobie. Umiał słuchać, ale po pół godzinie, Linette wyczerpała swój repertuar.

Rozmowa stawała się coraz trudniejsza. Linette wypiła wino i odstawiła kieliszek na mały okrągły stolik.

- Napijesz się jeszcze? - zapytał Cain.

- Nie, dziękuję. - Teatralnym gestem spojrzała na zegarek. - Prawdę powiedziawszy, lepiej będzie jeśli pójdę do domu. Jest później niż myślałam i ... - zamilkła. Wymyślanie pretekstów, nawet prawdopodobnych, nie było jej mocną stroną. - Może zjemy kolację kiedy indziej.

Widząc, że Linette wstaje, Cain zmrużył oczy z zakłopotaniem.

- Jasne - powiedział. Wyjął portfel i zostawił kelnerce hojny napiwek.

Po drodze szybko mruknął coś recepcjoniście.

Linette nie oczekiwała, że Cain odprowadzijąna zewnątrz.

- Miło było znowu cię spotkać, Cain - powiedziała, chcąc się jak naj¬szybciej uwolnić. Odwróciła się i odeszła w pośpiechu. Czuła na karku jego świdrujące spojrzenie i z całych sił powstrzymywała się, by się nie obejrzeć.

Zręcznie klucząc wśród przechodniów, przeszła kilka przecznic i dotarła do przystanku tramwajowego, wtedy Cain zawołał ją po imieniu.

Zamknęła na chwilę oczy i lękając się ponownego spotkania, zawahała się, a wreszcie odwróciła. Cain przebiegł przez jezdnię.

- Jedno pytanie - wydyszał, opierając dłonie na kolanach. - Spławiłaś mnie?

- To moja wina - odparła, gotowa wziąć wszystko na siebie. - Miałam ciężki dzień. Nancy wpadła do mnie i powiedziała, że jest w ciąży. I zbliża się Boże Narodzenie. - Mówiła szybko, połykając słowa. - Wybacz, jeśli cię obraziłam, ale nie mam dość siły, by wysiedzieć przy kolacji, słuchając przez cały wieczór samej siebie. - Widząc jego zmarszczone czoło, zdała sobie sprawę, że jej wyjaśnienia tylko pogorszyły sprawę.

- Słuchając samej siebie? - zapytał.

- Ty najwyraźniej nie chcesz mi o sobie nic powiedzieć. Nie zrozum mnie źle, jeżeli nie chcesz rozmawiać, w porządku, to twoje prawo. Tyl¬ko, że ja jestem akurat zmęczona i głodna i przygnębiona i nie nadaję się na towarzyszkę. Nie dzisiaj wieczorem. - Zacisnęła palce na rzemieniu torebki, jakby to była ostatnia deska ratunku. Chciała jak najszybciej odejść. .

Obok nich przemknął samochód. Linette zauważyła młodzieńca, który coś wyrzucił przez okno. Rozległo się kilka wybuchów. Zanim zrozumiała, co się dzieje, Cain chwycił ją mocno w pasie, obrócił, tak aby uniknęła głów¬nego uderzenia i pchnął na chodnik, który pośpieszył im na spotkanie. Upa¬dła z hukiem na Caina i lekko się od niego odbiła.

Na skutek wstrząsu i panicmego strachu, zaparło jej dech w piersiach. - Nic ci nie jest? - zapytał Cain, odgarniając jej włosy z twarzy, jakby pod nimi kryła się odpowiedź. Jego dotyk był czuły i delikatny, chociaż Li¬nette spostrzegła, że drżą mu palce.

Nie była w stanie mu odpowiedzieć, nie mogła z siebie wydusić ani sło¬wa, tak ściskało ją w gardle. Zamiast odpowiedzi objęła Caina ramionami i przywarła do niego. Słysząc dudnienie własnego serca, szukała w jego ra¬mionach bezpieczeństwa i ciepła.

- Przepraszam - powtarzał szeptem raz po raz, głaszcząc ją po głowie. _ Myślałem, że to coś innego. To najwyraźniej tylko petardy.

Skinęła głową, czując, że serce omal nie rozsadza jej piersi. Oddychała gwałtownie, starając się opanować.

- Nie chciałem cię przestraszyć.

Uspokajała się stopniowo i wreszcie odsunęła się od Caina.

- Nic mi nie jest. - Skłamała, ale wiedziała, że wkrótce wszystko się uspokoi.

Cain wstał i podniósł Linette. Dookoła nich zgromadzili się gapie. Do¬pytywali się, co zaszło. Cain nie zwracał na nich uwagi, nie odpowiadał na pytania i propozycje pomocy. Zachowywał się, jakby byli zupełnie sami. Li¬nette usłyszała komentarze, na temat głupich dzieciaków, ciskających dla żartu petardy.

Cain otoczył ją ramieniem i delikatnie wyprowadził z tłumu.

- Odwiozę cię do domu - powiedział. Nie zabrzmiało to jak pytanie.

Linette widziała, że jest bardzo napięty.

- Nic mi nie jest - powtórzyła. Nie miała jednak pewności, jak się czuje Cain. Był wściekły na siebie.

Pomógł jej wsiąść do swego samochodu. Kiedy zasiadł za kierownicą, Linette podała mu adres. Zauważyła, że zacisnął szczęki i mocno chwycił kierownicę. Podczas jazdy do jej domu, me odezwał się ani słowem.

- Myślę, że mocna kawa dobrze nam zrobi - powiedziała Linette.

Spojrzał na nią twardym wzrokiem, jakby nie był pewien, czy może przyjąć zaproszenie.

- Narobiłem dosyć kłopotów, jak na jeden wieczór. Nie uważasz?

Uniosła dłoń do twarzy i odgarnęła pasmo włosów. Zdała sobie sprawę, żenie chce wracać do zimnego, ciemnego mieszkania, gdzie otoczy ją cisza i wspomnienia. Nie dziś wieczorem. Nie sama. Tak jak podczas przyjęcia, potrzebowali siebie nawzajem.

- Chodź ze mną - poprosiła ledwie dosłyszalnie i zastanowiła się, czy Cain ją usłyszał. Zacisnął dłonie na kierownicy, aż zbielały mu kostki. A potem bez dalszych protestów przekręcił kluczyk i wyłączył silnik.

Linette skierowała się do windy i poprowadziła go przez korytarz na dru¬gim piętrze. Otworzyła drzwi do mieszkania i zapaliła światło. Weszli do środka. Linette zdjęła płaszcz i razem z torebką powiesiła w szafie.

Cain przerzucił swoj ą kurtkę przez oparcie skórzanej kanapy, jakby chciał powiedzieć, że nie zostanie tu długo. Rozejrzał się po pokoju i zatrzymał przed oprawionym zdjęciem Michaela, które Linette ustawiła na gzymsie nad kominkiem.

Linette ruszyła w stronę maleńkiej kuchni, ale Cain łagodnie choć stanowczo posadził ją za ośmiokątnym szklanym stołem w jadalni.

- Ja zrobię kawę - oświadczył.

Szybko przygotował czajnik i zaczął myszkować w lodówce.

- Kiedy ostatnio robiłaś zakupy? - zapytał, zdejmując z górnej półki kartonowe pudełko z jajkami.

Umała pytanie za retorycme, ale i tak mu odpowiedziała.

- Chyba w zeszłym tygodniu.

Zanim zdążyła spytać, co robi, Cain usmażył jajka i nasmarował masłem grzanki. Postawił talerz przed Linette, nalał im kawy i wrzucił cukier do jej kubka. Następnie odsunął krzesło, obrócił oparciem w stronę stołu i usiadł okrakiem.

- Przepraszam za to, co się wcześniej wydarzyło. Nie mam na swoje wytłumaczenie nic poza tym, że działałem instynktownie.

Linette domyślała się tego.

- Jestem w tym bimesie dość długo, żeby nie zareagować na wystrzał z broni palnej, czy też, jak w tym przypadku, na wybuch petardy.

Linette ujęła kubek w dłonie i rozkoszowała sięjego ciepłem.

- Wiem. Nancy mi powiedziała, że pracujesz w służbach specjalnych. Cain przyglądał się jej przez chwilę.

- Co miałaś na myśli, mówiąc, że Nancy zaszła w ciążę i zbliża się Boże Narodzenie?

Linette zwiesiła ramiona.

- Znowu to samo - westchnęła przesadnie.

-Co?

- Zmieniasz temat rozmowy, żeby nie mówić o sobie tylko o mnie.

- Tak? - Wydawał się zdziwiony. - No, dobrze. Szczerość za szczerość. Odpowiedz na moje pytanie, a ja odpowiem na twoje.

Linette opowiedziała mu o popołudniowej wizycie Nancy.

- Mąż i ja bardzo pragnęliśmy mieć dzieci. Nie sądzę, byś to zrozu¬miał. Ja sama nie wiem do końca, ale to tak, jakby w moim wnętrzu zno¬wu zaczęła krwawić jakaś wielka dziura. A ja myślałam, że już się wyle¬czyłam.

Cain upił kawy.

- Na tym zdjęciu nad kominkiem, to twój mąż?

- Tak, to Michael. Umarł na białaczkę dwa lata temu, dwudziestego trzeciego grudnia.

- A więc to miałaś na myśli, mówiąc, że jest Boże Narodzenie.

- Tak. To moja wina, że tak długo to trwało.

- Twoja wina?

Skinęła głową.

- Zanim umarł, był przez miesiąc w śpiączce. Nie istniała żadna nadzie¬ja. Rozumiesz. Nie pozwoliłam mu umrzeć. Byłam przekonana, że przy ży_ ciu trzyma go siła mojej woli. Tygodniami wysiadywałam przy jego łóżku, nie odchodziłam na dłużej niż kilka minut. Bałam się, że kiedy odejdę, on umrze. Nie mogłam na to pozwolić, nie mogłam pozwolić, by umarł, roz¬paczliwie pragnęłam, żeby żył. Więc trwałam przy nim, trwałam w nadziei na cud.

Spuściła wzrok i na nowo przeżywała owe straszliwe tygodnie.

- Z niezłomną wiarą oczekiwałam, że Bóg uzdrowi Michaela. Uczynił to, ale nie w sposób, jakiego pragnęłam. Uwolnił Michaela od choroby. Po¬trzebowałam długiego czasu, aby to zrozumieć. Tuż przed Bożym Narodze¬niem pojęJam wreszcie, co robię swojemu mężowi. Michael był gotów do odejścia, prawie od miesiąca, od chwili, kiedy zapadł w śpiączkę. Czekał, żebym go uwolniła. Kiedy się na to zgodziłam, śmierć nadeszła natychmiast. Może to brzmi dziwacznie, ale nadeszła jako przyjaciel, a nie jako wróg, jakiego sobie wyobrażałam.

Cain wstał i wziąwszy swój kubek z kawą, zaczął w tę i z powrotem przemierzać kuchnię.

- Rocznica jego śmierci przypada prawie w Boże Narodzenie i to jest dla mnie bardzo trudne. Wszyscy starają mi się umilić te święta. Czuję się tak, jakbym się dusiła. Wszyscy usiłują udawać, że Michael nie odszedł. Jakby odgrywali komedię, że tylko wyjechał w interesach, czy coś w tym rodzaju. Jego rodzice nie mogą się pogodzić ze śmiercią syna. Od dwóch lat nalegają, żebym z nimi spędzała Boże Narodzenie. Kocham Jake'a i Janet, ale oni są wciąż pogrążeni w żałobie i chociaż bardzo się o siebie troszczymy, jest to nie do wytrzymania.

- A twoja rodzina?

- Mieszka na Wschodnim Wybrzeżu. Moi rodzice sąjeszcze gorsi niż rodzice Michaela. Z Janet i Jake'em muszę wytrzymać tylko jeden dzień w roku.

Cain usiadł.

- No, dobrze. Pytaj mnie, o co zechcesz.

- O co zechcę?

Skinął głową.

Mając wolną rękę, nie wiedziała od czego zacząć.

- Ile masz lat?

Roześmiał się.

- Trzydzieści sześć, a ty?

- Dwadzieścia dziewięć. Co cię sprowadziło do San Francisco?

Cain ciężko westchnął.

- Jeden z moich ludzi został póhora roku temu bardzo okaleczony. Mu¬siał przejść kilka ciężkich operacji, a najlepszy szpital i chirurdzy są właśnie lutaj.

- Jak się teraz czuje?

Czoło Caina przecięła głęboka zmarszczka.

- Pod względem fizycznym jest tak, jak się można spodziewać, ale psy¬chicznie przeżywa prawdziwe piekło. Wynająłem właśnie dziś po południu nową terapeutkę i mam nadzieję, że wytrzyma z nim dłużej niż jej poprzedni¬cy. Mam przeczucie, że Francine, to ktoś w sam raz dla Mallory'ego.

Wypowiadając imię terapeutki uśmiechnął się i Linette zaczęła się zasta¬nawiać, jaka jest ta Francine. Wyobrażała sobie gładką, atrakcyjną kobietę, której uroda zwróciła uwagę Caina. Można by pomyśleć, że Linette jest za¬zdrosna o kobietę, której w ogóle nie zna i o mężczyznę, którego dopiero co poznała.

- Gdzie stacjonujesz? - spytała szybko, żeby zmienić temat rozmowy. [ zaraz pożałowała swego pytania.

Cain nie od razu odpowiedział i Linette zastanawiała się dlaczego. Chyba nie dlatego, że usytuowanie bazy wojskowej stanowiło tajemnicę.

- Niedaleko Miami.

Z pewnością nie było to blisko.

- Masz daleko od domu, prawda?

- Bardzo daleko - odparł niskim i pełnym napięcia głosem.

Linette miała wrażenie, że Cain nie ma na myśli odległości między San Francisco a Miami. Czuł się przy niej nieswojo. Nie przywykł do pociesza¬nia wdów w żałobie, ani do odpowiadania na dotyczące go pytania. Był mężczyzną, który wydaje rozkazy i oczekuje całkowitego i natychmiastowe¬go posłuszeństwa.

- Coś jeszcze? - zapytał, kiedy Linette nie zadała następnego pytania. Pokręciła głową.

Wypił kawę do dna i wstawił kubek do zlewu.

- W takim razie już sobie pójdę. Na pewno dobrze się czujesz?

- Wszystko. w porządku - zapewniła go zgodnie z prawdą.

Cain wziął swoją kurtkę i zbliżył się do drzwi. Linette podeszła do niego.

- Dziękuję za podwiezienie do domu.

-Drobiazg.

- I dziękuję, że mnie wysłuchałeś.

Zazwyczaj nie otwierała serca i nie zrzucała smutku na kogo innego.

Potrzebowała Caina tak samo, jak on potrzebował jej.

Nagle poczuła gwałtowną chęć dotknięcia Caina i poddała sięjej. Unio¬sła dłoń i przyłożyła mu do policzka. Chwycił jej rękę i schyliwszy głowę, ucałował wnętrze dłoni Linette.

- Wszystko będzie dobrze.

- Wiem. - I rzeczywiście czuła się dobrze. Tylko od czasu do czasu, zwykle, kiedy najmpiej się tego spodziewała, zdarzało się coś, co przypomi¬nało jej o wszystkim, co straciła. Dzisiejszy dzień był tego doskonałym przy¬kładem.

Cain uważnie spojrzał jej w oczy.

- Chciałbym cię pocałować - wyznał. Uśmiechnął się. Ona także.

W ułamku sekundy znalazła się w jego ramionach. Cain dotknął ustami jej warg. Linette przywarła do niego, jakby znalazła się tam, gdzie zawsze było jej miejsce. Syciła się bijącą od niego siłą. Usta Caina były spragnione i twarde, pocałunek śmiały i głęboki. Po chwili poddała mu się. Doznała tak wielkiej przyjemności, że aż się przeraziła.

Cain ze znajomością rzeczy poruszał ustami, pieszcząc wargi Linette.

Kiedy westchnęła, jeszcze bardziej pogłębił pocałunek i dotknął językiem jej języka. Jej ciało rozgrzewało się, wprawiając Linette w zakłopotanie. Poddawała się pożądaniu, do którego od dawna się nie przyznawała. Po¬czuła pustkę i ból. Nie spodziewała się, że takie odczucia są możliwe z in¬nym mężczyzną• Nie spodziewała się czegoś takiego, nie brała tego pod uwagę•

Gdy się od siebie odsunęli, Linette wiedziała, że żądza i pragnienie są wypisane na jej twarzy.

Cain patrzył na nią, jakby był równie zaskoczony i wstrząśnięty wzajem¬ną reakcją ich ciał.

- Dobranoc, Linette - powiedział wreszcie.

- Dobranoc, Cain - wyszeptała, modląc się, by z jej oczu zniknął wygłodniały wyraz.

Cain powoli otworzył drzwi, jakby opuszczenie Linette wymagało od niego wielkiej siły. Wyszedł na korytarz.

- Zjadłabyś ze mną jutro kolację? - zapytał nagle, jakby zaskoczony własnym zaproszeniem.

- Chętnie.

- Przyjdę po ciebie o szóstej.

- Doskonale.

Odszedł, a ona zamknęła drzwi i oparła się o twarde drewno. Drżały jej kolana, ale nie był to spóźniony skutek przygody z petardą, lecz efekt pocałunku Caina.

Linette zdjęła z gzymsu zdjęcie Michaela i przez długą chwilę wpatry¬wała się w ukochaną, dobrze znaną twarz,

- Bardzo go lubię - powiedziała swemu zmarłemu mężowi, a potem, jakby uznała to za bardzo ważne, dodała: - Myślę, że ty także byś go polubił.

Opadła na kanapę i zamknąwszy oczy, przycisnęła zdjęcie do piersi. Przez ostanie trzy lata żyła jakby nie swoim życiem, w centrum burzy. Kilka miesięcy temu wiatry ustały, siekący ją grad lęków osłabł, a grzmoty, które ją nękały od śmierci Michaela ucichły.

Linette uśmiechnęła się, na myśl o tym, jak zabawne sąjej porównania.

Odstawiła fotografię na miejsce i przeszła do kuchni. Stała tam jajecznica, którą Cain dla niej usmażył. Podgrzała ją w mikrofalówce, usiadła przy stole i z przyjemnością zjadła posiłek. Po raz pierwszy od bardzo dawna, mężczy¬zna coś dla niej ugotował.


Rozdział 4

Cain podrzucił w górę kluczyki od samochodu i schwycił je lewą ręką• Z jego sposobu zachowania można by sądzić, że jest zakochanym na¬stolatkiem. Do diabła, tak się przecież czuł. Kiedy dotarło do niego, na co pozwolił, zatrzymał sięjak skamieniały. Więcej, chciał, żeby to się stało.

Linette CoIlins była niebezpieczna.

Zagrażała nie tylko zdrowiu psychicznemu Caina, ale jego życiu. Cain wiedział, że takie rzeczy zdarzały się innym mężczyznom i rozpoznawał oznaki niebezpieczeństwa, A teraz sam dokonał takiego wyboru, popełnił taki sam błąd.

Wszystko wskazywało na to, że niedługo całkowicie straci głowę. Z po¬wodu kobiety. Tylko że Linette nie była zwyczajną kobietą. Miała szczególną moc. Aby go usidlić, musiała go omotać węzłami, których nie potrafiłby roz¬supłać nawet wytrawny żeglarz.

Cain był dobry w tym, co robił. Diabelnie dobry. Od czasu kiedy znala¬zł się w służbach specjalnych, wciąż słyszał, że ma wrodzony talent. Po wielu latach zrozumiał, że jego talent polegał na nieustępliwości. Cain nie poddawał się nawet w obliczu śmierci. A brało się to stąd, że nie miał nic do stracenia.

Z tego wynikała jego ostrość, najpewniejsza ręka i najbystrzejszy umysł.

Teraz, kiedy poznał Linette, zrozumiał, jaka jest cena tych zalet. W miarę upływu lat, owa cena wciąż wzrastała.

Krótko mówiąc, nie obchodziło go nic poza oddziałem do zadań specjal¬nych oraz jego wszechogarniającą i najważniejszą misją.

Obejmował Linette i całowałją, myśląc ... do diabła, sam nie wiedział, co sobie myślał. W ogóle nie myślał, w przeciwnym wypadku wiedziałby, jak się zachować, spojrzałby na nią tylko raz i uciekł od niej co sił w nogach.

Kobieta w rodzaju Linette ogłupi go i osłabi jego refleks. Taka kobieta ściągnie na niego śmierć. Cain odejdzie z tego świata równie samotny i nie¬szczęśliwy, jak się na nim pojawił. Nie pozostawi wielkiego dziedzictwa.

Najbardziej przerażało go, że tak rozpaczliwie jej potrzebował. Linette ColIins, łagodna wdowa, dysponowała mocą, która mogła uleczyć jego ser¬ce. Miała moc, która mogła uleczyć jego nic niewarte życie.

Cain wsiadł do samochodu i walnął pięścią w tablicę rozdzielczą. Wpadł na pewien pomysł. Szalony pomysł, ale jedyny, jaki przyszedł mu do głowy.

Szybko, żeby z niego nie zrezygnować, wyskoczył z samochodu i popę¬dził z powrotem do domu Linette. Nie czekając na windę, którą uznał za zbyt powolną, wbiegł na drugie piętro, przeskakując dwa lub trzy stopnie naraz.

Kiedy stanął przed jej drzwiami, z trudem łapał oddech. Odetchnął kilka razy głęboko, czekając, aż uspokoi się rytm jego serca. Po chwili zadzwonił. Był pewien, że Linette spojrzała przez wizjer, zanim odsunęła zasuwę.

-Cain?

- Posłuchaj - powiedział, starając się, by jego głos zabrzmiał niedbale i swobodnie. - Wpadłem na pomysł. Spędź ze mną Boże Narodzenie w Mon¬tanie.

- Spędzić z tobą Boże Narodzenie w Montanie? - powtórzyła Linette powoli.

Cain zaczynał myśleć, że może to jednak nie jest najlepszy pomysł.

- Powiedziałaś, że te święta to dla ciebie taki trudny czas. Proponuję ci rozwiązanie problemu.

-Ale ...

Nąjwyraźniej nie miała pojęcia, co myśleć o jego propozycji. Zamrugała powiekami i spojrzała na Caina osłupiałym wzrokiem.

- Mam rancho i dom z niezliczonymi sypialniami, więc nie musisz się martwić o to, jak przenocujesz. Nie spodziewam się niczego więcej lIiż twoje towarzystwo przez kilka dni. - Nie mógł uwierzyć, że to robi. Nic mógł uwierzyć, że rzucaj ej pod nogi swoje serce, żeby je przyjęła lub odepchnęła.

Może robił to, ze względu na wszystkie Boże Narodzenia, których nie świętował, będąc dzieckiem ojca, który przepijał każdy zarobiony grosz. Gdzieś w zapomnianym kąciku jego serca, mały chłopiec czekał na cho¬inkę i pieczonego w domu indyka ze wszystkimi niezbędnymi dodatkami. Cain wierzył, że to dziecko już dawno odeszło, ale najwyraźniej wystar¬czyło ciepło i łagodność pięknej wdowy, by obudzić tę zapomnianą dzie¬cinną fantazję•

- Posłuchaj - powiedział, czując się coraz bardziej głupio. - Przemyśl to sobie, a kiedy spotkamy się jutro wieczorem, powiesz mi o swojej decyzji. I jeżeli nie zechcesz przyjechać, świat się nie zawali.

Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się, żałując, że dłużej się nie zasta-

nowił, zanim wbiegł po schodach i chwycił byka za rogi.

-Cain.

Odwrócił się z powrotem.

Linette wyszła na korytarz. Sprawiała wrażenie bardzo wrażliwej i nie¬pewnej.

- Z przyjemnością pojadę.

Nie chciał czuć się aż tak uszczęśliwiony, ale był. Zachowywał się jak w ekstazie. Już wcześniej doszedł do wniosku, że Linette jest niebezpieczna. A teraz zapraszał ją do swego domu, otwierał przed nią serce i całe swoje życie. Równie dobrze mógł wyciągnąć zawleczkę z granatu i rzucić go sobie pod nogi. Teraz pozostawało mu tylko czekać na wybuch.

- Kiedy będziesz mogła wyjechać? - zapytał, wkładając ręce do kiesze¬ni, żeby znów jej nie pocałować.

Zrobiła niepewny gest, jakby nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć.

- Jutro, ale muszę wszystko uzgodnić z Bonnie, i będę musiała wrócić przed dwudziestym ósmym grudnia.

- Nie ma sprawy.

Linette się uśmiechnęła i Cain mógłby przysiąc, że nigdy nie widział, by ktoś się uśmiechał piękniej niż ona. - Zatelefonujesz do mnie rano?

Skinął głową i zrobił dwa duże kroki do tyłu.

- Dobranoc, Cain.

-Dobranoc.

Dopiero znalazłszy się w samochodzie, zdał sobie sprawę, że pogwizdu¬je pod nosem. Natychmiast przestał gwizdać i zaczął się zastanawiać, co za szaleństwo go opętało. Nieważne jak to się nazywa, zdecydował. Nie pamię¬tał, by kiedykolwiek czuł się bardziej szczęśliwy.


Na drugie spotkanie z Timem Mallorym, Francine ubrała się bardzo starannie. Nie bardzo miała wprawdzie w czym wybierać. W jej szafie znajdowały się prawie wyłącznie białe kombinezony, składające się z bluz i luźnych spodni, które zapewniały jej swobodę ruchów. Specjalnie na wyjątkowe spotkania służbowe, kupiła kilka kostiumów, ale nie były one zbyt eleganckie.

Uczesała się tak jak zwykle. Ściągnęła włosy do tyłu i zaplotła je w się¬gający do połowy pleców warkocz. Nie zawracała sobie głowy makijażem. Nigdy się nie malowała. Nawet jako nastola~a. Natura pozbawiła ją urody, więc po co się wysilać, skoro i tak nie ma co uwydatniać.

Zaparkowała samochód na podjeździe i zabrawszy torbę, wyskoczyła z auta. Z niecierpliwością oczekiwała początku tej terapii. Zawsze lubiła trudne zadania i coś jej podpowiadało, że praca z tym pacjentem się jej spodoba.

W normalnych okolicznościach wolałaby zacząć od poniedziałku rano, ale im dłużej by zwlekała, tym większy byłby zanik mięśni Tima Mallory. Wkrótce się dowie, jak bardzo zdegenerowały się jego tkanki.

Tim Mallory może sobie wyobrażać, że jest wspaniałym żołnierzem, ale już ona mu pokaże, co znaczy ciężka praca nad sobą.

Drzwi otworzył Greg, osobisty służący.

- Dziś jest niedziela - powiedział zaskoczony jej widokiem.

- Wiem. Jak się ma pacjent?

Młody osiłek wzruszył ramionami.

- Jak zwykle. Swarliwy, zły i ogólnie nie w humorze.

- Więc miej się na baczności - ostrzegła, spoglądając na niego ze współczuciem. - Bo będzie gorzej. O wiele gorzej.

- Mam nadzieję, że żartujesz.

. - Chciałabym. Przyjdź po mnie za godzinę i przynieś worki z lodem i dwie aspIryny.

- Dla pana Mallory'ego?

- Nie - zachichotała. - Dla mnie. Widzieliśmy się tyiko raz, ale jestem pewna, że ten facet przyprawi mnie o migrenę.

Greg się roześmiał.

Francine nie czekała, aż ją wprowadzi, znała już drogę do najemnika, który się zaszył w sypialni na tyłach domu. Prawdopodobnie siedzi tam po ciemku, zakopany w koce, bo osłabione krążenie krwi, sprawia, że jest na wsk roś przemarznięty•

Znalazła go w stanie dokładnie takim, jak się spodziewała.

- Znów się widzimy - przywitała go radośnie, zapalając światło i wkraczając do sypialni niczym taran.

Co tu, do diabła, robisz? - zapytał Tim. Usiadł na łóżku i chwycił leżący przy łóżku zegarek. - Nie ma jeszcze dziewiątej.

_ Wolę zaczynać wcześnie. Od poniedziałku będziemy zaczynać o szóstej. Pierwsze ćwiczenia wykonamy przed śniadaniem.

- Założysz się, kochanieńka?

Twarde spojrzenie Tima stało się jeszcze twardsze. Zauważyła, że jego oczy są mętne z bólu i podkrążone ze zmęczenia. Oszacowała, że źle sypia i nie ma apetytu. To się także zmieni.

Francine oparła dłoń na biodrze. Nie lubiła, gdy się do niej zwracano "kochanieńka", zwłaszcza takim tonem, ale gdyby się do tego przyznała, z pew¬nością nie przestałby jej tak nazywać.

- Czy cheę się założyć? Jasne. Jestem gotowa pójść o zakład.

Oczy Mallory'ego zabłysły, jakby zwęszył okazję, dzięki której się jej pozbędzie.

- W każdej chwili.

_ Świetnie - powiedziała wesoło. - Ułatwię ci to. Zniknę stąd, kiedy wstaniesz z łóżka i podejdziesz do drzwi. Nie wcześniej, chłoptasiu. Na ra¬zie, będę twoim cieniem. Zapewniam cię, że nigdy nie pracowałeś ciężej.

Jego z gruba ciosaną twarz oblał rumieniec.

_ Nie mogę chodzić - powiedział przez zaciśnięte zęby. - I dobrze o tym wiesz.

- Teraz nie możesz. Ale za jakiś czas będziesz chodził.

- Możesz mi to zagwarantować?

_ Nie - odparła beznamiętnie. - Ale ty zrobisz, co w twojej mocy, żeby tak się stało, a jestem tu, żeby ci pomagać. - Uśmiechnęła się do niego, pod¬wijając rękawy. - Zaczynajmy.

- Nie mam ochoty. - Spojrzał na nią gniewnym wzrokiem.

- Wcale nie myślę, że masz. Nikt nie ma, aja nie będę cię oszukiwać, Mallory. Będzie bolało, bardzo bolało. Za jakiś czas znienawidzisz mnie. ¬Przyprowadziła fotel na kółkach do łóżka.

- Już cię nienawidzę•

Po godzinie lekkich ćwiczeń, które miały rozruszać zesztywniałe nogi Mallory'ego i masażu poprawiającego krążenie, Francine czuła się ożywio¬na. Pracując, tłumaczyła mu co robi i dlaczego. Chciała go zapewnić, że ból, który mu zadaje, wkrótce się opłaci. Pełne napięcia milczenie pacjenta, świad¬czyło o tym, że jej wyjaśnienia nie docierają do niego.


Francine miała dość doświadczenia, by wiedzieć, że jej zabiegi są boles¬ne, ale po kilku protestach, Tim leżał na wznak, z zamkniętymi oczami i ka¬mienną twarzą.

- Długo jeszcze? - zapytał po pierwszej godzinie. Jego twarz lśniła od potu, a pierś drgała, gdy usiłował nie okazać, jak się męczy.

- Już prawie skończyłam - odparła, masując łydkę okaleczonej nogi.

Uniosła ją lekko i kiedy MaIIory przełożył głowę na bok, zobaczyła, że zaci¬ska zęby. Nie lubiła zadawać bólu. Nie było łatwo patrzyć na cierpienie in¬nych, niezależnie od tego, jak nieznośni wydawali jej się pacjenci. Najcz꬜ciej wrzeszczeli lub obsypywali ją przekleństwami, by uświadomić jej, że CIerpią•

Pod koniec sesji z MaIlory'ego uszła resztka energii. Przyszedł Greg i Francine poprosiła go, żeby przebrał Tima w kąpielówki.

Pacjent uniósł głowę znad przepoconej poduszki.

- Wydawało mi się, że skończyliśmy.

- Bo tak jest. Udało mi się pobudzić' krążenie krwi w nodze. Chcę to wykorzystać.

- Jestem zmęczony.

-Wiem.

Była pewna, że to więcej niż zmęczenie, ale nie mogła mu okazać współczucia.

- Nie dzisiaj.

- Greg - powiedziała Francine - za piętnaście minut ma być przy basenie. Młody człowiek skinął głową i uśmiechnął się szeroko. - Dopilnuję, żeby się tam znalazł.

-Dobrze.

Zabrała sportową torbę i wyszła z pokoju. Znalazłszy się w przedpokoju, usłyszała, jak Tim protestuje, ale nie miał szansy wygranej i dobrze o tym wie¬dział. W końcu pogodzi się z sytuacją, chociaż będzie się opierał do ostatka.

A ponieważ nie pozostało mu zbyt wiele energii, więc nie mógł się sta¬wiać Gregowi. Przynajmniej na razie.


Dom na rancho wyglądał jak z telewizyjnego westernu. Wizyta w "Bo¬nanzie". Dwupiętrowy, zbudowany z okrąglaków, widoczny na tle Gór Ska¬listych sprawiał wrażenie gościnnego, jak przystań w czasie burzy.

- Jest piękny - zachwyciła się Linette.

- Zadzwoniłem zawczasu, żeby zaopatrzyli kuchnię, więc będzie mnóstwo żarcia. John Stamp, mój zarządca, i jego żona Patty, obiecali przygo¬tować dom na nasz przyjazd. - Cain obejrzał się za siebie. - Jesteś zmę¬czona?

- Ani trochę. - Większość dnia spędzili, zmieniając lotniska i przesiada¬jąc się z samolotu do samolotu, a kiedy wreszcie dolecieli, musieli jeszcze przez trzy godziny jechać samochodem.

Cain zatelefonował do Linette wczesnym rankiem i zapytał, czy bę¬dzie gotowa na lot o dziesiątej. Po chwili paniki zapewniła go spokojnym tonem, że zdąży bez problemów, i dzięki Bonnie, rzeczywiście ich nie miała.

- Jestem straszliwie wygłodniały - powiedział Cain.

Pitraszenie smakołyków było jednym z ulubionych zajęć Linette. Ostat¬nio nieczęsto miewała do tego okazję, bo gotowała tylko dla siebie. Teraz może zrobić wrażenie na Cainie, pokazując mu jak świetnie sobie radzi w kuchni.

Cain wprowadził bronco do wolnostojącego garażu i pomógł Linette wysiąść, zanim zajął się bagażami.

Jasne światła wewnątrz domu lśniły zapraszająco. Linetie chwyciła to¬rebkę i ruszyła za Cainem po cienkiej warstewce świeżego śniegu. Kilka cali już usunięto z chodnika.

Drzwi nie były zamknięte na klucz i Linette westchnęła czując roz¬grzane powietrze. Kiedy Cain wspomniał o domu na rancho, nie miała pojęcia, że będzie taki piękny i gościnny. Jeszcze w progu spostrzegła ogień płonący na masywnym kamiennym kominku. Z boku holu znajdo¬wały się kręte schody, wiodące, jak przypuszczała, do owych licznych sypialni.

Cain zdjął płaszcz i powiesił go w szafie, a potem pomógł się rozebrać Linette.

- Jeśli ząjmiesz się bagażami, ja sprawdzę, co mogłabym przygotować na kolację. - Nie mogąc się doczekać, kiedy zobaczy resztę pięknego domu, ruszyła, zanim jej odpowiedział.

Podczas gdy Cain wnosił po schodach jej walizkę, Linetie poszła do kuch¬ni. Stanęła w drzwiach oszołomiona. Nie była to zwykła kuchnia, lecz zisz¬czenie marzeń kucharza. N a ścianie wisiały lśniące miedziane rondle, w rogu stała sześciopalnikowa kuchnia gazowa, a chłodną spiżarnię wypełniały po brzegi zapasy.

Szybko się zorientowała, że nie musi nic robić. Kolacja była przygoto¬wana i czekała na ich przybycie. Najwyraźniej Party Stamp wywiązała się ze swego zadania.

- Kolacja gotowa - zaanonsowała Linette, kiedy Cain wszedł do kuchni.

- Bardzo szybko - zażartował.

Usiedli w jadalni przy stole nakrytym różowymi serwetkami. Po środku znajdował się stroik ze świeżo ściętego ostrokrzewu i cynamonowych świec. Żadne z nich nie czuło się w obowiązku do podtrzymywania rozmowy.

Linette pomyślała, że po prostu nie chcieli mącić ciszy bezmyślną papla¬niną. A może oboje nie wiedzieli, co powiedzieć.

Cain pomógłjej pozmywać naczynia, a potem pili kawę, siedząc w czar¬nych bliźniaczych skórzanych fotelach naprzeciw kominka. Popijając kawę z glinianego kubka, Cain przeglądał jakieś dokumenty, pozostawione przez Johna Stampa.

Ogień zahipnotyzował Linette. Płomienie lizały drewno, które od czasu do czasu syczały, jakby prowadziły jakąś warną dysputę.

Czasami spoglądała na Caina i wspominała, co powiedzieli jej rodzice, gdy się dowiedzieli, że spędza święta z mężczyzną, którego prawie nie zna. Ale nie przejmowała się tym.

Cain musiał wyczuć, że na niego spogląda, bo podniósł wzrok sponad papierów. Jego oczy złagodniały. Spoglądał na nią czule, prawie kochająco. Nie odezwali się. Linette nie była pewna, czy zdołałaby coś powiedzieć. Wie¬działa tylko tyle, że na całym świecie nie ma miejsca, w którym wolałaby się teraz znaleźć.

- Nie jestem dobrym kompanem, prawda?

- Wprost przeciwnie - zapewniła go pośpiesznie. - Czuję się w pełni usatysfakcjonowana.

Jej teściowie nie wiedzieli, co powiedzieć, kiedy im zapowiedziała, że nie odwiedzi ich podczas świąt. Linette spodziewała się, że wprawia ich w zdumienie, oświadczając, że jedzie z Cainem do Montany. Matka Micha¬ela szybko zatelefonowała do matki Linette i po kwadransie odezwali się zaniepokojeni rodzice.

Kiedy Linette wyjaśniła, jak poznała Caina i co ma zamiar robić w cza¬sie świąt Bożego Narodzenia, jej matka oniemiała. Na nieszczęście milcze¬nie Berty Lawson nigdy nie trwało długo i Linette musiała wysłuchać długie¬go wykładu na temat braku rozsądku.

Najwyraźniej rodzice i teściowie uważali, że popełnia błąd. Obawiali się, że straciła rozsądek. Nie zachowywała się normalnie. Żałoba zmąciła jej myśli.

Może mieli rację.

Linette nigdy przedtem tak nie postępowała, ale też nigdy nie spotkała mężczyzny takiego jak Cain McClellan.

Ziewnęła i uznała, że jej oczy muszą odpocząć. Była bardziej zmę¬czona, niż sądziła i zapadła w sen. Po chwili usłyszała, że Cain szepce jej coś do ucha. Szybko uniosła powieki i zobaczyła Caina pochylonego nad jej fotelem.

- Przepraszam, że cię budzę, ale na górze będzie ci o wiele wygodniej. Uśmiechnęła się sennie i ziewnęła.

- Chyba masz rację.

- Pokażę ci pokój - powiedział, podając jej rękę.

Poprowadził ją do sypialni, którą kazał przygotować na przyjazd Linet¬te. Jego pokój znajdował się na końcu korytarza. Linette nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy martwić, że ich sypialnie dzieli tak duża odległość.

- Potrzebujesz czegoś? - zapytał oparty o framugę drzwi.

- Nie, dziękuję.

Skinął głową i Linette miała wrażenie, że chciał powiedzieć coś wię¬cej. Jego spojrzenie stało się bardzo wyraziste, zawahał się chwilę i wresz¬cie dodał:

- W takim razie, dobranoc.

- Zobaczymy się rano.

- Co do ranka - powiedział zadowolony, że może zostać dłużej.

-Tak?

- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy ściąć choinkę i ją przystroić.

Linette uradowała taka perspektywa.

- Świetna zabawa.

Pragnęli się nawzajem. Linette nie mogła przeczyć temu, co działo się zjej ciałem. Odczuwała dziwne łaskotanie i budziło się w niej uczucie, jakie dotychczas dzieliła tylko z jednym mężczyzną.

Doszła do wniosku, że Cain podobnie reaguje i także jest oszołomiony niepewny.

- Dobranoc - powiedziała z westchnieniem.

Cain z trudem przełknął ślinę, skinął głową i się odwrócił.

Zszedł po schodach. Usiadł z powrotem na fotelu i potarł dłonią twarz. Linette zasługiwała na coś więcej, niż mógł jej ofiarować. Dała mu już

do zrozumienia, że nie poprzestanie na suchych faktach dotyczących jego życia. Chciała o nim wiedzieć wszystko.

Nie mógł jej opowiedzieć o oddziale do zadań specjalnych.

Musiał chronić Linette przed wiedzą o nim i jego pracy. Im mniej będzie wiedziała, tym mniej dozna niepokoju'i rozpaczy. Musiją chronić przed bru¬talnością tego, czym się zajmuje.

Po śmierci Michaela Linette doceniała życie, a Cain był mężczyzną, któ¬ry zbyt często je ryzykował. Nie widział sposobu, w jaki mógłby jej wyja¬śnić, czym się trudni. Nie miał szans, by go zrozumiała, więc nawet nie pró¬bował. I nie miał zamiaru uczynić tego w przyszłości, bo każda chwila z nią spędzona, była zbyt drogocenna, by ją popsuć.

Przez całą noc śnieg padał nieprzerwanie. Cain obudził się i zobaczył grubą warstwę białego puchu. Siedział w kuchni, popijając pierwszą poran¬ną kawę, kiedy nadeszła Linette.

Miała na sobie dżinsy i sweter z grubej wełny. Nigdy nie widział ko¬biety, która wyglądałaby równie naturalnie i pięknie bez cienia makijażu.

Przestraszony, że Linette zauważy, jak jej się przygląda, wstał i nalał dla niej filiżankę kawy. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

- Dobrze spałaś? - zapytał, mając nadzieję, że tak. On przez całą noc wiercił się i przewracał z boku na bok, przejęty myślą, że Linette jest tak blisko.

- Jak suseł. '

- Świetnie. - Z tostera wyskoczyła grzanka. Cain posmarował ją ma-

słem. - Niedługo spotkam się z Johnem, żeby omówić sprawy gospodarskie. - Chciałabym poznać Patty - powiedziała Linette.

- Z tego co mówi John, ona też chce cię poznać.

Ledwie wymówił te słowa, kiedy rozległo się ciche stukanie do ku¬chennych drzwi. John wszedł do środka, a w chwilę po nim jego żona. Cain przyglądał się, jak wzrok Patty z zainteresowaniem spoczął na Li¬nette. Możliwe, że się mylił, ale miał wrażenie, że oczy Patty wyrażały aprobatę.

Cain przedstawił przybyłą parę, a Linette wymieniła z nimi uściski dłoni.

- Miałeś okazję zaznajomić ,się z papierami? - zapytał John. Był wysokim i długonogim mężczyzną w nasuniętym na oczy kowbojskim kape¬luszu. P att y, niska i nieco krępa, miała jasne sięgające ramion włosy i nie¬bieskie oczy. We dwójkę doskonale zarządzali posiadłością Caina. Kiedy Cain kupił rancho, nalegał, by małżonkowie zamieszkali w głównym bu¬dynku. Odmówili i wprowadzili się do mniejszego domu, przeznaczone¬go dla zarządcy. Cain trzymał niewielkie stado bydła, ale John namawiał go, by je powiększył, twierdząc, że za kilka lat ceny pójdą w górę. Cain miał się nad tym zastanowić.

Omawiając z Johnem interesy, zauważył, że Patty i Linette rozmawiają, jakby się od dawna przyjaźniły. Linette wypytywała Patty o świąteczną kola¬cję• Najwyraźniej chciała ją przygotować sama.

Cain, mimo że bardzo się starał, nie mógł oderwać oczu od Linette. John wkrótce zorientował się, że jego wysiłki są bezużyteczne.

- Po raz pierwszy przywiozłeś ze sobą kobietę - powiedział oschle. ¬Czy to coś poważnego?

Cain przestał się wpatrywać w swego gościa.

- Nie - zaprzeczył energicznie, może nawet zbyt energicznie, bo obie kobiety zamilkły i spojrzały na niego wyczekująco.

- Mamy zamiar ściąć choinkę na Boże Narodzenie - oznajmił, przery¬wając pełną napięcia ciszę.

- W takim razie nie będziemy was zatrzymywać. Chodźmy John - pona¬gliła męża Patty. - Oni mają na głowie ważniejsze rzeczy, niż kupno paru sztuk bydła.

Cain odprowadził Stampów do drzwi i podziękował Patty za wczorajszą kolację. Dodał niedbałym tonem, że pieczeń była wyśmienita.

- Linette już mi podziękowała - odparła Patty, rumieniąc się z przy¬jemności. - Nie powinnam tu przychodzić wczesnym rankiem - dodała przepraszająco - ale nie mogłam wytrzymać z ciekawości, jak wygląda twoja przyjaciółka. - Spojrzała na Caina przymrużonymi oczami. - To dobra kobieta, Cain. Mam nadzieję, że zechcesz się ustatkować. Najwyż¬szy czas, żebyś pomyślał o założeniu rodziny. - To powiedziawszy, od¬wróciła się i wyszła.

Najwyższy czas. Czas, żeby zrozumieć, czego chce, pomyślał. To, że snuł młodzieńcze marzenia, nie przeszkadzało, że na wzmiankę żony zarząd¬cyo założeniu rodziny, poczuł jak krew ścina mu się w żyłach.

- Jesteś gotowa pójść po choinkę? - zapytał gburowatym tonem, kiedy zostali sami.

- W każdej chwili - zapewniła go Linette.

Zanim Cain znalazł ręczną piłę, sanie i sznur, niebo zaciągnęło się ciemnoszarymi chmurami.

- Wygląda na to, że znów zacznie padać śnieg - powiedział, zastanawia¬jąc się, czy w taką pogodę rozsądnie wałęsać się po lesie.

Dla Caina był to chleb powszedni, ale nie wiedział, czy Linette poradzi sobie z wędrówką przez zaśnieżony las. Już miał zamiar powiedzieć, że może nie jest to najlepszy pomysł, kiedy dostrzegł zawód w jej oczach.

- Nic,mi nie będzie - nalegała. - Zetniemy drzewko i wrócimy do domu, zanim się obejrzysz.

- Dobrze - Cain zgodził się tylko dlatego, że nie miał serca, by ją rozcza¬rować. Zdrowy rozsądek opuścił go w chwili, gdy poznał tę kobietę. Dlacze¬go teraz miałby powrócić?

Na szczęście zagajnik był niedaleko domu. Każda z choinek nada się na świąteczne drzewko. Pójdą tam i wrócą bez najmniejszego trudu, zadecydował. - Ta jest dobra - zawyrokował, podchodząc do pierwszego drzewka wy-

starczającej wielkości. Już sięgał po piłę, kiedy Linette go powstrzymała.

- Jest za niska - powiedziała. - I z jednej strony łysawa.

- Za niska? Za rzadka?

- Tak! A poza tym będzie widać, że ściąłeś drzewko tuż przy domu. Popsujesz widok.

Brakjednej jodełki nie popsuje widoku. Mając cały zagajnik, nie zauwa¬ży straty jednego dwumetrowego drzewka.

- Dobrze - zgodził się z niezmąconą cierpliwością. - Ty wybierasz.

Najwyraźniej na to właśnie czekała, bo musieli wspiąć się na wzgórze i przejść kawał drogi, zanim Linette znalazła idealną choinkę. Szczerze mó¬wiąc Cain nie miał pojęcia, że tak wiele drzew jest nie w porządku. Byłby zupełnie zadowolony z jednej spośród tysiąca jodełek, które ona uznała za nieodpowiednie z powodu jakiejś głupiej usterki.

I pomyśleć, że się niepokoił o jej fizyczną wytrzymałość. Kiedy wreszcie dokonała wyboru, Cain był zmęczony i głodny.

- Jesteś pewna, że ta ci się podoba? - zapytał.

Jedno było pewne. Jeżeli spędzi z Linette Collins jeszcze jedno Boże Narodzenie, choinkę kupi w mieście. I zrobi to sam.

- Całkowicie - odparła, unosząc ku niemu zdrowo zarumienioną twarz. Pochylił się i, utyskując pod nosem, zabrał się do piłowania pnia. To była jego nagroda. Przez całe życie marzył, że zetnie sobie swoje własne świąteczne drzewko. Nie miał pojęcia, że okaże się to tak cholernie trudne.

Kiedy skończył i rozprostował plecy, spostrzegł, że Linette zniknęła.

- Linettel - zawołał z bijącym mocno i szybko sercem. Tak właśnie dzie¬je się z głupimi kobietami. Łażą same i gubią się w lesie.

- Linette! - zawołał po raz drugi. Rozglądał się dookoła, czując coraz większe przerażenie. Odłożył ściętąjodełkę i spojrzał na niebo, pewien, że zacznie się zamieć śnieżna. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zawołał głośniej, przykładając do ust złożone dłonie, żeby głos niósł się dalej.

-Cain.

Odetchnął z ulgą i odwrócił się za siebie. Śnieżka trafiła go prosto w pierś.

Na chwilę znieruchomiał zaskoczony. Ale szybko się pozbierał. Nie minęła sekunda, a ulepił własną kulę.

- To nie było rozsądne - powiedział.

Najwyraźniej się z nim nie zgadzała, bo został obrzucony trzema następnymi śnieżkarni. Był zachwycony celnościąjej rzutów.

- Każdy, kto stoi i czeka, zasługuje na to, żeby oberwać zawołała.¬Widać jaki z ciebie żołnierz.

Tym razem schował się za drzewo. Śnieżka trafIła w pień i roztrzaskała się, obsypując mu twarz śniegiem. Cain się roześmiał. Oto, na co zasłużył, ufając tej małej diablicy.

W kilka minut zaszedłją od tyłu. Przez chwilę spoglądał zza drzewa, jak starała się go zlokalizować. Nie przyszło jej do głowy, że Cain stoi tuż za mą.

- Linette-wyszeptałjej imię i pozwolił, bywiatr poniósł to słowo,jakby wypowiedział je anioł.

Linette zastygła, słuchając w napięciu. Wymówił jej imię po raz wtóry. Obejrzała się.

- Cain? Skąd się tu wziąłeś? - zapytała takim tonem, jakby się rozdzielili podczas pikniku szkółki niedzielnej ..

Przerzucił śnieżkę z jednej dłoni do drugiej.

- Oszukałaś mnie - powiedział z uśmiechem. - Aja przez cały czas myślałem, że jesteś słodkim niewiniątkiem.

- Ależ jestem. - Linette zatrzepotała długimi rzęsami.

- Kto by się spodziewał, że tak piękna kobieta potrafi być tak złośliwa.

- Nie powinieneś się uskarżać.

- Uskarżać? - Podrzucił ubitą kulkę w górę i chwyciłjąjednąręką.

- Jeśli chodzi o choinkę - dodała.

Cain spostrzegł, że Linette odsuwa się od drzewa i wywnioskował, że ma zamiar pobiec po choinkę.

- Nie powiedziałem na ten temat złego słowa.

- Może nie na głos, ale mamrotałeś pod nosem, a to czego nie dopowiedziałeś, sformułowałeś w myśli.

Roześmiał się, bo tak dobrze go oceniła.

Rzuciła w niego ostatnią śnieżką, a potem odwróciła się i pomknęła jak wiatr, odbijając się od drzewa do drzewa i wrzeszcząc co sił w płucach.

Śnieżka nie wcelowała w Caina. Odrzucił swoją kulkę i popędził za Linette. Jej zręczność i szybkość zadziwiały go, ale nie stanowiła dla nie¬go godnej przeciwniczki. Dogonił ją w kilka sekund i chwycił w pasie.

Śmiejąc się, upadli na śnieg. Linette leżała na wierzchu, ale Cain szybko się przeturlał i znalazł się na górze. Jej oczy nigdy nie były tak przejrzyste. Iskrzyły się śmiechem i ożywieniem. Jej pierś falowała, kiedy Linette spo¬glądała na niego rozradowana .

- Zasłużyłaś na to, żeby cię wytarzać w śniegu - powiedział, przytrzy¬mując jej ręce nad głową. - Ijajestem tym, który tego dokona.

- Przepraszam - skłamała całkowicie nieprzekonującym tonem. - Sama nie wiem, co mi przyszło do głowy. - Ścinałeś to drzewo, mamrocząc pod nosem i wtedy, nagle jakiś wewnętrzny głos powiedział mi, że trzeba cię tra¬fić kilkoma śnieżkami.

Cain nabrał w wolną rękę pełno śniegu i uniósł dłoń nad twarzą Linette.

- Jeżeli chcesz mnie zagadać, żebym cię nie natarł śniegiem, musisz wymyślić coś bardziej przekonującego.

Ze śmiechem, wiła się pod Cainem, na próżno usiłując się oswobodzić.

- To już się nigdy nie powtórzy - obiecała i parsknęła śmiechem.

- To znaczy do następnego razu - powiedział sarkastycznie.

Parsknęła jeszcze raz, rzucając się pod nim. Cain szczerze wątpił, czy Linette ma pojęcie jaki skutek odnosząjej ruchy. Nawet przez kilka warstw ubrania, czułjej ciało ocierające się o niego. Jego reakcja była silna i natych¬miastowa.

- Cain - błagała.

-Jesteś moją dłużniczką - upierał się, patrząc jej w oczy.

Linette znieruchomiała. W jednej chwili całe jej rozbawienie zniknęło.

Spojrzała na niego i zapytała:

- Czy pocahmek załatwi sprawę?


Rozdział 5

Louis St Cyr nie wracał do domu na Boże Narodzenie. Wizyta w Nowym Jorku także go nie nęciła. Dlaczego miałby wracać na łono kocha¬jącej rodziny? Na Bayamon, małej karaibskiej wysepce, rządzonej przez jego ojca, był znany jako "Sonny" albo "Junior". Miał dość zaspokajania ojcow¬skich ambicji. Był zmęczony życiem w taki sposób, by zadowolić rodzinę.

We Francji czuł się sobą, nie potrzebował matczynego rozpieszczania ani ojcowskich rad. Nie potrzebował całego zamieszania, jakie wynika z fak¬tu, że jest synem bogatego posiadacza ziemskiego, który stał się politykiem.

Jego matka błagała, by się jeszcze raz zastanowił, a ojciec, wielki i po¬tężny przywódca, zagroził wstrzymaniem wysokiego kieszonkowego. Ale tata nie zrobiłby tego i Louis dobrze o tym wiedział.

W końcu to właśnie ojciec nalegał, żeby Louis wybrał jego alma mater i studiował na Sorbonie w Paryżu. I pomyśleć, że na początku Louis sprzeci¬wiał się temu. Chciał wstąpić na Uniwersytet w Harvardzie, w Stanach Zjed¬noczonych, ale tę bitwę przegrał podobnie jak wiele innych. Więcej już nie ulegnie.

Opuszczenie rodziny było najlepszą ze wszystkich rzeczy, jakie mu się przytrafiły. Nie pozwoli się zwabić matce do domu, tylko dlatego, że zachcia¬ło jej się mieć syna na głupim przyjęciu z okazji świąt Bożego Narodzenia.

Odrobina wolności, której zaznał, sprawiła, że odkrył rozkosz stwarzania precedensów. Tata mógł sobie stosować wszelkie metody nacisku, ale syn nie odpuści. .

Poza tym był zakochany. Czy któryś z krewkich dziewiętnastolatków odrzuciłby zaproszenie na dwa wspaniałe tygodnie, spędzone z piękną blon¬dynką o imieniu Brigette? Na' pewno nie Louis.

W jego życiu i łóżku zagościła nimfa i Louis nie miał najmniejszego za¬miaru pozwolić jej odejść. Może nawet się z nią ożeni, zadecydował. Ojciec usiadłby z wrażenia, gdyby do tego doszło, zwłaszcza, że już dawno wybrał dla niego narzeczoną.

Angelica była piękną córką przyjaciela fodziny, a Louis i ona razem dorastali, Terazjednakjego gusty stały się o wiele bardziej wyrafinowane, Nie mógł sobie wyobrazić, by Angelica wyrabiała w łóżku takie cuda jak Brigette.

Louis leżał na wznak i wpatrywał się w płytki na suficie. Na jego usta spłynął leniwy, pełen zadowolenia uśmiech. Obok spała Brigette, jej długie włosy rozsypały się na puchowej poduszce. Spod prześcieradła wystawała kształtna stópka. Brigette oddychała lekko, muskając ucho Louisa.

Przez całe życie Louis robił to, czego żądała rodzina. Przez całe życie godził się z tym, co rodzice uważali za najlepsze dla niego. Koniec z tym. Jest samodzielny. Brigette z przyjernnościąpokazała mu, że stał sięprawdzi¬wyrn mężczyzną•

Zanim poznał swoją francuską kochankę, jego doświadczenia seksualne były bardzo ograniczone. Brigette dobrze go edukowała, a on okazał się po¬jętnym uczniem.

W ciągu lat spotkań z Angelicą, dziewczyna pozwoliła mu tylko na kilka przelotnych pocałunków i zapoznanie się ze smakiem swoich piersi. Potem zaś zaczęła się zachowywać, jakby mu wyświadczyła wielką przysługę, za którą powinien jej być dozgonnie wdzięczny.

Louis z zadowoleniem sięgnął, by poczuć pod dłonią obfity biust Briget¬te. Pogładził kciukiem brodawkę, która natychmiast stwardniała. Brigette westchnęła cicho i przywarła do Louisa. Jej jasna skóra kontrastowała z mio¬dową karnacją chłopaka.

Usłyszał jakiś dźwięk w sąsiednim pokoju. Zastygł, zastanawiając się, czy to nie podwórkowy kot, którego karmiła Brigette. Chciał to sprawdzić, ale jego kochanka objęła go długą smukłą nogą i przytuliła się. Połaskotała koniuszek jego ucha, budząc w nim płomienie świeżo odkrytej męskości. Kiedy przewrócił ją na wznak, by wniknąć w jej jedwabiste ciepło, drzwi nagle się otworzyły.

Ciszę rozdarł hałas.

Louisowi omal nie pękło serce. Do pokoju wpadło dwóch mężczyzn w czerni. Ich twarze pokrywały malunki. Dwa identyczne karabiny maszy¬nowe były wycelowane w niego i Btigette.

Gardło Louisa zacisnęło się z przerażenia. Starał się usiąść. Dziew¬czyna z wrzaskiem złapała prześcieradło i naciągnęła je na nagie piersi. Jej krzyk został uciszony wystrzałem. Prześcieradło zabarwiło się krwią i kobieta, którą kochał upadła na twarz. Louis wydał zduszony krzyk żalu i przerażenia.

Zanim zdążył zareagować i sprawdzić, czy jego piękna Francuzka żyje, wywleczono go z łóżka. Opierał się z całych sił. Kopał i walił pięściami. Zo¬stał zdzielony kolbą i poczuł gwałtowny ból w szczęce. Usta napełniły się krwią. Splunął i zobaczył ułamany ząb. Dwaj mężczyźni pracowali w mil¬czeniu. Skrępowali mu ręce za plecami.

- Czego chcecie? - spytał błagalnie, najpierw po francusku, a potem po angielsku i niemiecku.

Nie odpowiedzieli.

- Proszę - żebrał, kiedy ciągnęli go na dół po schodach. - Mężczyzni trzymali go za łokcie. Jego stopy głośno uderzały o stopnie. - Mój ojciec zapłaci wam każdą cenę.

Wyższy mężczyzna się uśmiechnął. Błysnęły jego białe zęby, a oczy za¬lśniły nienawiścią. Ciszę przerwał złośliwy śmiech.

- O, tak. Wiemy o tym.


Niesławne drzewko zostało przystrojone. Cain odstąpił do tyłu, by oce¬nić skutki ich wysiłków, a potem pokręcił głową. Była to nąj smutniej sza cho¬inka, jaką kiedykolwiek widział.

- Co? - spytała zaczepnie Linette.

Większość popołudnia spędzili, robiąc łańcuchy z pop comu i żurawin.

Dwaj synowie Party i Johna, Mark i Philip, zrobili łańcuchy z kolorowego papieru, szczebiocąc wesoło i wyjadając, co się dało.

Chłopcy wrócili do domu i Linette znowu została tylko z Cainem. Cain wciąż przypatrywał się choince. Niezależnie od tego, z której strony na nią spoglądał, była to najpaskudniejsza rzecz, jaką widział.

- Gwiazda jest krzywo zatknięta - zawyrokował, ciągnąc po dywanie krzesło z jadalni. Stanąwszy na wyściełanym siedzisku, poprawił gwiazdę, którą wyciął z tektury i powlókł folią.

- Tak będzie dobrze? - zapytał. Spojrzał w dół na Linette. - Teraz jest prosto?

- Doskonale - odparła, padając na fotel i wyciągając przed siebie nogi.

Ręce zwiesiła po obu stronach fotela. - To najpiękniejsza choinka, jaką wi¬działam - westchnęła pełna uznania.

Cain zaczął się zastanawiać, czy patrzą na tę samą choinkę.

- Byłoby lepiej, gdybym kupił ozdoby. - Prawdę powiedziawszy, nie przyszło mu nawet do głowy, że udekoruje świąteczne drzewko. Nigdy cze¬goś takiego nie robił, więc nie zawracał sobie tym głowy.

Gdzieś w zakamarkach jego umysłu kołatało odległe wspomnienie Bo¬żego Narodzenia za życia jego matki. Nie mógł mieć wtedy więcej niż trzy lub cztery lata. Nie pamiętał Świętego Mikołaja, ani odpakowywania prezentów, ani innych tradycyjnych czynności związanych z Bożym Na¬rodzeniem. Pamiętał tylko śpiew matki i światełka na choince. Hołubił to wspomnienie, jedno z niewielu, jakie zachował o matce.

- Mnie się podoba - upierała się Linette.

Rozległo się głośne stukanie do drzwi i po chwili Party zajrzała z kuchni.


- Nie przeszkadzam? - zapytała.

- Nie - zapewnił ją Cain i zeskoczył z krzesła.

- Ojej. - Niebieskie oczy Party zabłysły z zachwytu. - Piękna choinka. - Starając się ukryć uśmiech, podała Cainowi tacę z piemiczkowymi ludzika¬mi. - Sądzę ze zasłużyliście sobie na to, zajmując pracą moich chłopców.

Cain poczęstował się ciasteczkiem. Szczerze mówiąc, dobrze się bawił z tymi łobuziakami. Chłopcy najwyrażniej go podziwiali i starali mu się przy¬podobać. Cain spotkał ich wcześniej tylko raz, kiedy trzymali się jeszcze spódnicy matki. Nigdy nie myślał o dzieciach. Nie był pewien, czy potrafiłby sobie z nimi dać radę.

Linette radziła sobie z chłopcami bez problemów, więc Cain starał sięją naśladować. Rozmawiał z nimi, tak jak z każdym innym człowiekiem, bez względu na wiek. Zanim się spostrzegł, siedział z nimi na dywanie i za po¬mocą grubej igły nawlekał na sznurek żurawiny.

- Masz udanych chłopaków - powiedział.

- Dziękuję - odrzekła Party.

- Napijesz się kawy? - zaproponowała Linette.

- Z przyjemnością.

Linette nalała kawę i wniosła tacę z kubkami do salonu. Cain odebrał od niej tacę i postawił na stole.

- Właściwie - zaczęła Party, powoli zacierając ręce, a Cain spostrzegł, że unika jego wzroku. - Przyszłam poprosić was o przysługę.

- Jasne - zgodziła się Linette bez zastanowienia.

Cain miał zbyt wiele rozsądku, by przytakiwać, nie wiedząc o co chodzi. Usiedli przy stole. Party objęła kubek drobnymi dłońmi.

- Każdego roku na Wigilię John przebiera się za Świętego Mikołaja i roz¬daje chłopcom prezenty.

Cain już się domyślił, co będzie dalej.

- Ale w tym roku Mark poszedł do pierwszej klasy i powiedział mi, że już nie wierzy w Świętego Mikołaja. Ale Philip jest jeszcze mały i chciałby wierzyć. Sprawa polega na tym, że Mark rozpoznaje Johna. Nie chcę ciągnąć tej szopki ze Świętym Mikołajem bez końca, ale nie chcę też rozczarować Philipa. Ma dopiero pięć lat i wierzy, że Święty Mikołaj przyjdzie w Wigilię i przyniesie mu pod choinkę elektryczną kolejkę i kowbojskie buty.

- I chcesz, żeby Cain przebrał się za Świętego Mikołaja? - spytała Linette. Party spojrzała na Caina oczyma pełnymi nadziei i skinęła głową.

Cain uniósł ręce i pokręcił głową.

- Przykro mi Party, ale nie jestem dobry w takich rzeczach.

- Na pewno jesteś - zaoponowała Linette energicznie. - Świetnie sobie radziłeś z chłopcami.

Cain udawał, że jej nie słyszy.

- Sam nie wiem, co powiedzieć. Linette znów zaprotestowała.

- Wystarczy, że kilka razy powiesz: ho-ho-ho. Każdy to potrafi.

Cain posłał jej srogie spojrzenie, w nadziei, że Linette zamilknie. Po śmier¬telnie wyczerpującym poszukiwaniu choinki, wiedział lepiej.

- Kostium nie będzie na mnie pasował - wymyślił sobie następny pre¬tekst. Wiadomo było, że jest wyższy i mocniejszy od Johna.

- Kostium pasuje na każdego - powiedziała Party nieśmiało. - Jest tro¬chę za duży na Johna, więc myślę, że na ciebie będzie w sam raz.

- Z całą pewnością masz rację - zapewniła ją Linette, jakby sprawa zo¬stała załatwiona.

Obydwie kobiety spojrzały na niego z wyrazem twarzy, który mówił, że jeśli Cainjest mężczyzną, to radośnie skorzysta z okazji, by zrobić ten dro¬biazg. On jednak nie pozwoli sobą dyrygować. Nie podda się naciskom. Kie¬ruje się własnym sumieniem i nie będzie przepraszał, za to, że nie zrobi z sie¬bie kompletnego głupka, przebierając się w czerwony kostium.

- Przykro mi, Party - powiedział stanowczo. - Nie nadaję się do tego.


Linette cofnęła się o krok, by się przyjrzeć Cainowi ubranemu w jaskra¬woczerwony kostium i przyozdobinemu sztuczną białą brodą.

- Wyglądasz milutko.

Cain zaklął pod nosem i przygryzł kilka pasm z brody. Wypluł sztuczne włosy.

- Żadnych zdjęć.

- Przecież obiecałam. - Linette spojrzała na niego swymi pięknymi oczami i Cain był stracony. Najwyraźniej nie było końca ustępstwom wobec niej. Nawet teraz nie wiedział, dlaczego tak się działo.

W jednej chwili mówił, że absolutnie nie przebierze się za Świętego Mi¬kołaja, ajuż w następnej stał przed lustrem z przywiązaną do brzucha po¬duszką.

Najbardziej przerażała go łatwość, z jakąLinette przekabaciła go i, mimo kategorycznej odmowy, sprawiła, że włożył to idiotyczne przebranie. Wolał nie myśleć, co na jego widok powiedzieliby Tim Mallory i inni.

Linette poprawiła przepasujący go czarny rzemień. - Przydałoby się trochę różu na policzki.

Cain dobrze wiedział, że nie należy protestować, bo znów się nałyka

włosów. Odciągnął brodę od ust.

- Nie pomalujesz mnie tym paskudztwem, którego używają kobiety. Spojrzała na niego z oburzeniem.

- Nic takiego nie sugerowałam.

- To świetnie. - Cain wypuścił brodę i gumka powróciła na miejsce.

- Jesteś bardzo dzielny - pochwaliła go Linette.

Nie znała ani połowy prawdy. Cain przejrzał się w lustrze i otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, musiał przyznać, że wygląda na zupełnie przy¬zwoitego Świętego Mikołaja.

Oparł ręce na brzuchu i spróbował sięjowialnie roześmiać. Nieźle, uznał.

I spróbował jeszcze raz.

- Jak to brzmi? - zapytał Linette.

- Sam Święty Mikołaj nie zrobiłby tego lepiej.

Cain jeszcze raz spojrzał na swoje odbicie. Linette miała rację, co do braku rumieńców.

Słyszał coś o tym, że twarz Świętego Mikołaja powinna być zaczerwie¬niona. Uszczypnął się w policzki, aż pokraśniały. W oczach zalśniły mu łzy, a policzki natychmiast zbladły.

- Myślę, że powinniśmy zejść na dół i czekać na sygnał - powiedziała Linette.

Party miała zapalić światło na ganku, kiedy będą gotowi na przyjęcie Świętego Mikołaja.

- Dobrze - zgodził się Cain.

Na dole zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał w lustro.

- Linette - powiedział poważnie. - Możesz tu na chwilę podejść?

-Jasne.

Cain usiadł na kanapie i kiedy Linette do niego podeszła, objął ją w pasie i posadził sobie na kolanach. Krzyknęła zaskoczona i się roześmiała.

- Co byś chciała dostać na Gwiazdkę, dziewczynko? - zapytał, a potem roześmiał sięjak prawdziwy Mikołaj.

- Czuję się taka szczęśliwa, że znów się śmieję i świętuję życie a nie śmierć. Nie ma nic, czego pragnęłabym bardziej, niż to co już mam. - Jej oczy były pełne takiego ciepła i szczęścia, że Cain z trudem oderwał od nich wzrok.

Poczuł, że jego uporządkowane życie powoli okazuje się niepełne, podobnie jak prezenty gwiazdkowe, które wkrótce miał wręczać. Niedłu¬go będzie za późno. Za późno było właściwie już teraz. Już wiedział, co czuje trzymając Linette w ramionach, smakując ją. Dotykając jej jedwa¬bistej skóry palcami. Linette okazała się szaleństwem, które pozbawiało go rozsądku.

Zapadło milczenie, a emocje zagęściły atmosferę do tego stopnia, że Cain z trudem oddychał. Zachwycał się urodą siedzącej na jego kolanach kobiety. Jej śmiech brzrniałjak muzyka.

Dotychczas pocałował ją dwa razy, ale unikał dalszego zbliżenia, wma¬wiając sobie, że nie chce, nie może sobie pozwolić na fizyczny związek z Linette. Pomimo najlepszych chęci spostrzegł, że jej piersi tężeją pod białą jedwabną bluzką• Brodawki zdawały się przebijać przez cienki materiał ni¬czym wykute w złocie zaproszenia.

Cain poczuł w piersi palące ciepło. Powoli zdjął trykotową czapkę i sztuczną brodę. Zagłębił palce w ciemnych włosach Linette i zwrócił jej twarz ku sobie. Pocałował ją bardzo delikatnie, przede wszystkim dlate¬go, że obawiał się tego, co by się stało, gdyby ją pocałował tak, jak tego pragnął.

Linette rozchyliła wargi i Cain poddał się i z jękiem wsunął język w jej usta. Natrafił na miękki i ostrożny język Linette. Czuł na piersi jej stwardnia¬łe brodawki.

Cain wiedział tylko tyle, że umrze, jeśli jej natychmiast nie dotknie. Jego dobre intencje spełzły na niczym. Wszystkie milczące przysięgi, że nie tknie Linette, na nic się nie zdały.

Kiedy odważył się na nią spojrzeć, stwierdził, że jej oczy spoglądają tęsknie, odzwierciedlając jego własną tęsknotę. Uniósł dłonie i zaczął niezręcznie rozpinać guziki. Palce drżały mu tak straszliwie, że z trudem sobie radził. Linette pocałowała go w policzek, a potem wyręczyła go. Zdjęła bluzkę i sięgnęła za plecy, aby rozpiąć biustonosz.

Kiedy piersi wysunęły się z okrywającego je materiału, Cain wstrzy¬mał oddech. Uniósł je i poczuł, że Linette zadrżała. Pochylił się i zbliżył wargi do jednej nabrzmiałej brodawki, a Linette jęknęła, zanim dotknął jej ustami. Ssał tak mocno, że Linette wygięła plecy w łuk i chwyciwszy głowę Caina, przyciągnęła ją ku sobie. Zaspokojenie nie trwało długo. Linette wiła się na kolanach Caina, a jej miękki tyłek zadawał mu tortury.

- Linette - wyszeptał, starając się opanować. Jeszcze raz ucałował obie napęczniałe brodawki, a potem zebrał siły i przykryłjej piersi bluzką. - Ktoś idzie.

Linette westchnęła i zsunęła się zjego kolan. Wpadła do łazienki i zdą¬żyła zamknąć za sobą drzwi, akurat w chwili gdy do salonu wkroczył zama¬szyście John. Cain sięgnął po brodę i czapkę.

- Co robicie? - zapytał John. - Światło nad gankiem pali się od dobrych dziesięciu minut.

- Przepraszam - wybąkał Cain, mąjąc nadzieję, że jeśli nawet John od¬gadł, co go zatrzymało, będzie dość dyskretny, by to przemilczcĆ. Coś mnie zatrzymało.

- Trzeba przyznać, że wyglądasz wspaniale. - John klepnął go po ple¬cach. - Co zrobiłeś, żeby uzyskać takie rumiane policzki? Człowieku, jesteś naprawdę dobry w te klocki.

Cain obejrzał się, wychodząc z domu i zauważył, że Linette wygląda zza drzwi łazienki. Przesłała mu szeroki uśmiech i pocałunek.

Będzie jej musiał powiedzieć, że jego chęć przypodobania się tej kobie¬cie ma jakieś granice. Niech Linette wie.

Po pół godzinie już wiedział, ile jest w stanie zrobić dla Linette.

- Kościół - powtórzył, nieomal krztusząc się gorącym rumem. Siedzieli w salonie Johna i Patty Stampów. Cain zadziwiająco dobrze wywiązał się z roli Świętego Mikołaja.

Mark i Philip zajęli się nowymi zabawkami i Cain miał właśnie za¬miar podsunąć Linette, by wrócili do domu. Nie mógł się doczekać podję¬cia aktywności od miejsca, w którym przerwał im John.

- Cudowny pomysł! - Linette radośnie poparła sugestię Patty. - Nawet nie marzyłam, że gdzieś w pobliżu będzie Pasterka.

- To stary wiejski kościół. Jadąc tu, pewnie zauważyliście białą wieżę.

- Nie zauważyliśmy - burknął Cain z nadzieją, że Linette dosłyszy w jego tonie całkowity brak entuzjazmu.

Nie dosłyszała.

- Dziwne - zdurniała się Patty, rzucając mu srogie spojrzenie. A następ¬nie zwróciła się do Linette: - Co roku w Wigilię John zaprzęga stare sanie i jedziemy do kościoła. Czekam na to z niecierpliwością.

Linette pełna entuzjazmu, nie mogła usiedzieć na krześle.

- Jestem pewien, że nie macie dość miejsca - wykręcał się Cain. Widy¬wał te stare sanie setki razy. Z trudem pomieszczą Stampów, nie mówiąc o dwóch dodatkowych osobach.

- Jakoś to załatwimy - powiedział John. - Z wdzięczności za odegranie roli Mikołaja możemy dla was zrobić chociaż tyle - dodał, spoglądając na chłopców.

Cain rzeczywiście doskonale wywiązał się z zadania, ale nie oczekiwał na taką nagrodę.

- Możemy pojechać? - Oczy Linette zwilgotniały. Cain po prostu nie mógł jej rozczarować. Wieczór w niczym nie przypominał tego, co Cain so¬bie wymarzył.

Już dobrze, dobrze, pocieszał się w myśli, może przejażdżka do kościoła to niezły pomysł. Gdyby teraz wrócili do domu, nie poprzestałby na kilku pocałunkach. Dobrze o tym wiedział.

Zanim by się spostrzegli, zaczęliby się kochać. Jeden raz by go nie usa¬tysfakcjonował. Doszłoby do czegoś, nad czym zupełnie by nie panował.

Cain nie mógł na to pozwolić.

Na początku łagodność Linette potrzebna mu była jako rozgrzeszenie za czyny, których się dopuszczał. Z biegiem czasu sytuacja znacznie się pogor¬szyła. Pragnął Linette tak bardzo, że odczuwał ból w całym ciele. Był to ro¬dzaj bólu, na który nie pomagał zimny prysznic. Ulgę odczułby dopiero zna¬lazłszy się na ciepłej i uległej Linette.

- Oczywiście, chętnie pojedziemy na Pasterkę - powiedział ze słabym uśmiechem. Przypomniał sobie ostatni raz, kiedy znalazł się w kościele. Mu¬siał mieć wtedy z piętnaście lat i był zakochany w córce baptyjskiego pastora.

Po upływie godziny, tuż przed dziewiątą, wsiedli do ciągniętych przez konie sań. Z ciemnego, pokrytego chmurami nieba sypał gęsty śnieg. Linette usadowiła się obok Caina. Otoczył ją ramieniem. Pięcioletni Philip, dla któ¬rego zabrakło miejsca, został posadzony na kolanach Caina.

Patty i Mark usadowili się naprzeciw, a John z wysokiego kozła powoził końmi.

Philipowi głowa opadała na piersi. Pięciolatek był zmęczony, ale zbyt dumny, by się do tego przyznać. Wkrótce oparł policzek o pierś Caina i za¬snął. Cain przez chwilę sądził, że coś jest nie w porządku z jego sercem. Bo¬lało go. Odczuwał ból na myśl o małym chłopcu, którym mu nie pozwalano być, o synu, którego nie miał zamiaru spłodzić i o prostym wiejskim życiu, które nigdy nie miało się stać jego życiem.

Właśnie wtedy, najpierw cicho, nieco tylko głośniej niż szeptem, Linette zaczęła nucić kolędę "Cicha noc". Jej sopran brzmiał zniewalająco. Potem dołączyła Patty. Cain nigdy w życiu nie słyszał tej starej kolędy wykonywa¬nej równie pięknie.

Kiedy dojechali przed kościół, parking był zapełniony. Wielu okolicz¬nych mieszkańców także przybyło saniami.

Cain przesadził uśpionego Philipa na kolana Linette, zsunął się z sań i po¬mógł wysiąść Patty oraz Markowi, podczas gdy John zajmował się końmi. Następnie spojrzał na siedzącą w saniach Linette. Na widok trzymającej w ra¬mionach uśpione dziecko kobiety, jeszcze raz poczuł w sercu ból. Tylko że tym razem ból był silniejszy i bardziej dojmujący.

Boże Wszechmogący, cóż on wyprawia? Zadawał pytanie, ale nie otrzy¬mywał odpowiedzi. Cain nie pasował ani do kościoła, ani do tej kobiety. Nie mógł się pozbyć niemiłego uczucia. Był zabójcą. Nie miał czego szukać w ko¬ściele, w towarzystwie tych dobrych ludzi.

W starym kościele rozbrzmiewała muzyka organowa. Odśpiewali wiele ulubionych kolęd: Cain od dawna nie śpiewał. Na początku poruszał bezg¬łośnie ustami, nie chcąc, by Linette pomyślała sobie, że nie umie śpiewać. Potem, w miarę jak muzyka przenikała do jego duszy, głos Caina zmieszał

się z innymi.

Zanim się zorientował, poczuł się odprężony. Pastor, siwowłosy mężczy¬zna około sześćdziesiątki, o głosie sprawozdawcy sportowego, wygłosił krót¬kie kazanie na temat miłości, pokoju i dobrej woli skierowanym ku całemu rodzajowi ludzkiemu. Mocna rzecz, jeżeli ośmielisz się wierzyć w takie sło¬wa w dobie nienawiści i wojny. Ale przecież wojna i nienawiść trwały od niemal dwóch tysięcy lat, pomyślał Cain.





Pod koniec mszy wszyscy zebrani otrzymali stożkowate świece. Zga¬szono światła i zapanowała ciemność. Wtedy zapalono pierwszą świecę. Jej ciepły blask rozjaśnił ciemności nocy, jak światło latami morskiej. Po¬tem pastor podał światło świecy osobom stojącym z brzegu każdego rzędu, a one dalej przekazywały ogień swoim sąsiadom, aż pojaśniało w całym kościele.

Na zakończenie odśpiewano "Cichą noc". Cain nie mógł śpiewać, bo coś ściskało go za gardło. Nie chciał popsuć chwili, w której znalazł się w wiej¬skim kościółku u boku Linette.

Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł się prawie pełny. Prawie dobry.

Prawie czysty.

Niestety ów stan nie potrwał długo. W godzinę po powrocie do domu, przypomniano mu kim jest.


Linette obudziła się gwałtownie. Minęło kilka sekund zanim sobie przypomniała, gdzie się znajduje, a potem jeszcze chwila zanim zdała sobie sprawę, że Cainjest obok. Ich twarze dzieliło zaledwie kilkanaście centy¬metrów.

- Cain? - wyszeptała.

Jego napiętą twarz oświetlało światło księżyca odbite w świeżym śniegu. Cain spoglądał na nią dzikim wzrokiem. Słyszała jego oddech i widziała tętnicę pulsującą u podstawy szyi.

- Co się stało? - spytała szeptem i zanim jej odpowiedział, wiedziała, że wydarzyło się coś złego.

Potrząsnął przecząco głową.

- Muszę cię pocałować.

Nie przyszło jej nawet do głowy, by go spytać, co robi w jej sypialni w środku nocy. Nie przyszło jej do głowy, by mu odmówić. Uniosła ramiona i uśmiechając się, objęła go za szyję.

- Nikt ci nie powiedział, że jesteś zbyt ufna? - zapytał, nachylając się nad jej ustami.

Kiedy ich wargi się złączyły, Linette doświadczyła znanego już, gorące¬go podniecenia. Było tak jakby ich życie zaczynało się od nowa. Powrót do domu, odrodzenie. Jeden dotyk, a rozpaczliwa samotność, którajej doskwie¬rała po śmierci Michaela, natychmiast ustępowała.

Spoglądali na siebie w złocistej poświacie księżyca i wtedy Linette zdała sobie sprawę, że Cain jest jakiś inny. Mężczyzna przebrany za Świętego Mi¬kołaja, żeby zrobić niespodziankę dwóm małym chłopcom, zniknął. Zniknął także człowiek, który siedział obok niej w saniach, trzymając w ramionach uśpionego chłopca.

Takiego Caina jeszcze nie mała. A może jednak mała. To był mężczy¬ma, którego widziała na przyjęciu u Nancy i Roba. Ten, który zabrał ją na kolację i wypytywał o jej życie, nie mówiąc ani słowa o sobie.

Zakłopotana i oszołomiona, starała się pozbierać myśli. Cain nigdy by jej nie skrzywdził, nigdy nie wziąłby od niej czegoś, czego by mu dać nie chciała.

Pełnym miłości gestem pogłaskała go po szyi i ucałowała w policzek.

Powoli westchnął.

- Możesz mi powiedzieć, co się ...

- Nie - odpowiedział, zanim zdążyła wypowiedzieć pytanie. Pocałował ją jeszcze raz, tak łapczywie, że obydwoje nie mogli złapać tchu. Kiedy Cain odsunął głowę, Linette dostrzegła w jego oczach pożądanie. Wyczuwała jego podniecenie.

Starał się opanować i delikatnie odsUllął koc. Poszukał dłońmi piersi Li¬nette.

- Mogę? Ostatni raz? - zapytał, spoglądając jej w oczy.

Skinęła głową, nie mając pewności, czy zrozumiała, czego mu potrzeba.

Cain powoli nachylił głowę nad jej p'iersiami, lizał każdą brodawkę, aż stały się spiczaste i rozpalone, aż Linette poczuła, że pragnie, aby wziąłje do ust.

Spełnił jej niewypowiedziane życzenie i ująwszy brodawkę wargami, mocno ssał. Linette poczuła przeszywającą rozkosz. Instynktownie wygięła plecy w łuk.

Cain położył się obok niej i przytulił do siebie jedną ręką. Drugą rękę położył na brzuchu Linette, wsuwając ją pod gumkę spodni od piżamy. Za¬wahał się, czekając na jakiś sygnał z jej strony. Linette dała mu mak, rozsu¬wając uda. Cain przesunął dłoń niżej. Intymny dotyk spowodował, że głębo¬ko odetchnęła i przygryzła dolną wargę.

Cain mów jąpocałował, głęboko i łapczywie. Nagle przerwał pocałunek i odsunął się od niej, przewracając się na wmak. Jego pierś falowała,jęknął przez zaciśnięte zęby.

Linette także ciężko dyszała. Przede wszystkim chciała wiedzieć, dlacze¬go Cain przerwał pocałunek. Zaczynało być interesująco.

- Cain?

Potrzebował dłuższej chwili, żeby dojść do siebie. Usiadł i delikatnie ucałował czoło Linette.

- Przepraszam. - Potarł twarz. - Nie powinienem tu przychodzić. Lepiej było zostawić ci wiadomość.

- Wiadomość?

- Muszę wyjechać.

Nie zrozumiała go.

- Wyjechać?

- Otrzymałem telefon. Nowe zadanie.

- Zadanie? Ale jest Boże Narodzenie.

- Wiem. Rozmawiałemjuż z Johnem. Zawiezie cię rano na lotnisko. Zamówiłem ci powrotny lot do San Francisco.

Zanim Linette udało się usiąść na łóżku, Cain zdążył już przejść przez pokój i dotrzeć do drzwi. - Cain?

Zatrzymał się, ale nie obejrzał.

- Kiedy cię zobaczę?

Jego ramiona zesztywniały.

- Nie zobaczysz.

To powiedziawszy wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Linette opadła na poduszkę. Odczuwała setki sprzecmych emocji. Mu¬siała przymać jedno. Cain McClellan żegnał się w sposób niezwykły.


Rozdział 6

rz rancine Holden kochała swoją rodzinę. Lubiła z nią spędzać święta J Bożego Narodzenia. Lubiła przebywać z dziesięciorgiem swoich bra¬tanic i bratanków, okazywać im serce i obdarzać życzliwą uwagą.

Ale tego roku myśli Francine nie krążyły wokół świątecmego przyjęcia i prezentów, czekających pod strojną choinką.

Myślała o swoim pacjencie. Timie Mallorym.

- Przysięgam, że życie z każdym rokiem staje się lepsze. - Podobny do niedźwiedzia grizzly ojciec Francine objął masywnymi ramionami Marthę, żonę, z którą spędził już trzydzieści dvv:a lata, i głośno ucałował jej szyję.

- Nigdy nie zrozumiem, dlaczego taka piękna i utalentowana kobieta jak twoja matka, wyszła za mąż za kogoś takiego jakja - oświadczył córce Chuck Holden.

Francine uśmiechnęła się, zdjęła przyprawy z dębowej półki i zaniosła je matce. Martha miesiła w wielkiej glinianej misie pokrojony w kostkę i na¬moczony chleb .

- Zadaję sobie to samo pytanie - odparła matka Francine z przekornym uśmiechem. - Na wypadek gdybyś tego nie zauważył, mówię ci, że mam zamiar nadziać tego indyka.

- Dobrze już, dobrze - powiedział ojciec i roześmiał się. - Mężczyma potrafi wyczuć, kiedy nie jest chciany.

To powiedziawszy ojciec wyszedł z wielkiej kuchni. Francine po raz pierwszy tego dnia została sama z matką.

- Jak ci się układa z twoim nowym pacjentem? - zapytała matka, pod¬czas gdy Francine wsypywała do nadzienia jeszcze jedną miarkę pokruszo¬nej szałwio

Francine nie mogła przestać myśleć o Timie Mallorym, szczególnie teraz, kiedy wiedziała, że sam spędza Gwiazdkę. Rzadko zdarzyło jej się spotkać mężczyznę równie irytującego i upartego. Rzadko też zdarzało jej się spotkać mężczyznę, który by bardziej zaprzątnął jej myśli.

Jego noga dobrze reagowała na ćwiczenia i ftzykoterapię. Ale mimo wiel¬kich wysiłków, Francine nie umiała do niego dotrzeć. Czuła się tak, jakby Tim wzniósł pomiędzy nimi betonowy mur i tak jakby przez cały ubiegły tydzień waliła bezskutecznie w ten mur głową.

- Nie za dobrze.

Francine poczuła na sobie uważne spojrzenie matki.

-Dlaczego?

- Pracuję z nim dopiero kilka dni.

-Ale?

Francine nie powinna się dziwić, że matka zna ją tak doskonale.

- I nie spodziewam się, że będzie dużo lepiej. Chyba, że się coś wydarzy. On mi nie ufa, nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Woli, żebym mu dała spokój. - Francine spędziła kilka bezsennych nocy, roztrząsając problem, ale nie znalazła żadnego rozwiązania.

- Opowiedz mi o nim - zażądała matka.

- Nazywa się Tim Mallory - Francine zebrała myśli. Tim był dużym, krzepkim mężczyzną, podobnym fizycznie do ojca. Ale na tym wszelkie po¬dobieństwo się kończyło.

Złość wrzała w nimjak w ogromnym bryzgającym kotle, nie pozwalając

się nikomu przybliżyć.

- Ile ma lat? - spytała matka.

- Trzydzieści pięć. Tak sądzę.

- Wypadek samochodowy?

Francine pokręciła głową.

- Wszedł na minę. - Z takimi obrażeniami mało kto by przeżył. Francine miała co do niego kilka podejrzeń. Zwłaszcza, że wolałby owego dnia zginąć.

-Na minę?

- Jest najemnikiem.

- Najemnikiem? - ta informacja spowodowała, że matka na chwilę zamilkła.

- Nie jest taki, jak sobie wyobrażasz. - Francine zdziwiła się, że tak zawzięcie go broni. - Z powodu bólu zachowuje sięjak ranne zwierzę.

- A ty się tym martwisz.

- Tak. - Ale Tim cierpiał nie tylko ftzycznie; jego męki psychiczne były znacznie cięższe.

- Ma przy sobie bliskich?

Francine pokręciła głową.

-Jest sam.

- Sam, w Boże Narodzenie?

- Nigdy nie wspominał o żadnej rodzinie. - Z tego, co mówił Cain McClellan także nie wynikało, że ma rodzinę.

- To okropne. W czasie Bożego Narodzenia nikt nie powinien być sam. Francine nie miała serca, by powiedzieć matce, że Tim Mallory prawdo¬podobnie woli być sam.

Matka nie wspomniała o Timie, aż do chwili gdy ukończono obfitą kola¬cję. Sprzątając naczynia, Francine spostrzegła, że matka coś pracowicie szy¬kuje na stole kuchennym.

- Co robisz, mamo? - spytała, podchodząc do matki.

- Szykuję świąteczne przysmaki dla twego przyjaciela, pana Mallory'ego.

- Uwierz mi, mamo, on nie jest moim przyjacielem.

Matka skinęła głową.

- Może właśnie na tym polega problem, Francine. Wydaje mi się, że pozbawiony rodziny człowiek potrzebuje przyjaciela. Przyjaźnią będzie można do niego dotrzeć. Warto spróbować, prawda?

Matka Francine, kobieta o gorącym, szczodrym sercu nie mogła znieść myśli, że ktoś spędzi Boże Narodzenie sam, bez rodziny i przyjaciół. Mar¬tha nie rozumiała mężczyzn w rodzaju Tima Mallory'ego. Nie rozumiała, że on nigdy nie dopuści, by Francine zbliżyła się do jego cierpienia. Prę¬dzej skonałby z głodu, niż zjadł kolację, którą przyszykowała matka.

- Chcę, żebyś mu zaniosła ten talerz i została z nim, dopóki nie zje kolacji.

Francine wiedziała, że kiedy matka przybiera ową nie znoszącą sprzeci¬wu minę, należy bez protestów wykonywać jej polecenia.

- Zabierz także trochę ciasteczek i ciasto owocowe! - zawołała Martha, kiedy Francine skierowała się ku drzwiom, a potem podała jej papierową tackę pełną domowych słodyczy. - I staraj się, żeby wyczuł, że ma w tobie przyjaciela.

- Dobrze - obiecała Francine, ale mocno wątpiła, czy jej się to uda. Parkując samochód na podjeździe przed domem Tima, Francine była przekonana, że robi wielki błąd. Bez entuzjazmu weszła po schodach na ganek i zadzwoniła do drzwi. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wyjęła klucz, który dał jej Cain McClellan i weszła do domu.

Powitała ją głucha cisza. Jej rodzinny dom był w tej chwili wypełnio¬ny śmiechem dzieci oraz wonią leguminy owocowej i ostrokrzewu.

- Kto tam? - odezwał się głos Tima, dochodzący z salonu w przeciwle¬głym końcu domu.

Francine z wdzięcznością zdała sobie sprawę, że Tim nic zaszył się w sy¬pialni.

- To ja! - zawołała i ruszyła w stronę salonu.

Zastała Tima siedzącego w fotelu inwalidzkim, naprzeciw wielkiego te¬lewizora. Oglądał mecz piłki nożnej. Prawdopodobnie ten sam, o którym wcze¬śniej rozmawiali jej ojciec i bracia.

Na widok Francine, Mallory zmarszczył brwi. - Co tu robisz? - Spoglądał na nią wrogo.

Zbyt późno zdała sobie sprawę, że powinna się zastanowić, co mu powie.

Tim Mallory nie uwierzy, że akurat tędy przechodziła.

- Pomyślałam sobie, że wstąpię i sprawdzę, jak się czujesz.

Ustawiła oba talerze na stole za jego plecami.

- Nie potrzebuję twojej litości - powiedział nieprzyjuznym i burkliwym tonem.

- To dobrze, bo nie przyszłam się litować.

- Więc po co? - Odkręcił fotel i spojrzał na nią gro1.nym wzrokiem.

Francine usiadła na otomanie, tak że ieh oezy znalazły się na tym samym poziomie. Przyglądała sięwłasnym dłoniom, zastanawiając się, co ma powiedzieć, żeby do niego dotrzeć. Facet był nieustępliwy.

- Chciałabym ci pomóc - zaczęła powoli, cichym i niepewnym gło¬sem. - Ale nie mogę, bo mi na to nie pozwalasz. M iahlln nadzieję, że jeśli sobie razem siądziemy i porozmawiamy, lepiej si« poczujesz.

Tim odwrócił od niej wzrok i utkwił oczy w ekrnnie telewizora. Naj¬wyraźniej była to jego odpowiedź, odpowiedź jakq dawał jej od tygo¬dnia. Ta sama odpowiedź, którą wykrzykiwał całemu światu, od chwili wypadku.

Wyrzucał Francine równie skutecznie, jakby jej zatrzaskiwał przed nosem drzwi. Nie życzył sobie jej towarzystwa, 1lie chciał, by się do niego zbliżyła. Ani fizycznie, ani psychicznie.

Nie rozumiał jednak, że Francine nie chce przyjąć jego odmowy. Bę¬dzie się musiał zdobyć na znacznie więcej, żeby ją skłonić do wyjścia.

Francine podeszła do stolika, sięgnęła po pilota i wyłączyła telewizor.

Następnie celowo odłożyła pilota poza zasięgiem Tima.

Śledził wzrokiem jej ruchy. Jego spojrzenie powiedziało Francine, że nie trzeba wiele, aby jego gniew eksplodował.

- Możemy to zrobić w przyjemny sposób - powiedziała pozbawionym emocji tonem - albo w przykry. Wybór należy do ciebie.

- Nic w moim życiu nie było przyjemne, i jeśli chodzi o ciebie, serdeń¬ko, zostanie tak samo. - Usta Tima wykrzywił gorzki uśmiech.

Francine nienawidziła sposobu, w jaki wymawiał słowo "serdeńko".

W żaden sposób nie można było tego odebrać jako wyrazu sympatii. Wy¬mawiałje jakby to było coś wulgarnego, pozostawiającego w ustach obrzyd¬liwy smak.

- Bardzo sprytnie - mruknęła ironicznie. - Innymi słowy, starasz się so¬bie utrudnić życie.

Tim milczał, ale Francine nie spodziewała się odpowiedzi.

- Po prostu zabieraj się stąd - zaryzykował po chwili niezręcznego milczenia.

- To by było o wiele za łatwe. - Francine usiadła na fotelu i położyła długie nogi na otomanie. Skrzyżowała ramiona i zasznurowała usta, tak samo jakjej matka.

- Jak długo masz zamiar zostać w moim domu?- zapytał Tim gburowatym tonem.

- Ile będzie trzeba, żebyś znów zaczął chodzić.

- Żadne z nas nie pożyje wystarczająco długo - parsknął.

A więc o to chodziło. Nie wierzył, że to możliwe, nie potrafił sięgnąć wzrokiem poza ból i zniechęcenie. Światełko na końcu tunelu, było zbliżają¬cym się z naprzeciwka pociągiem towarowym, a nie nadzieją, którą ona sta¬rała się zasiać w sercu Tima.

Tim pogrążył się w otchłani rozpaczy, czołgał się, grzęznąc w bagnach pesymizmu i czekał, aż ona zniechęci się i odejdzie, tak jak wszyscy. Oprócz Caina McClellana. Ale ona nie odejdzie, tylko Tim jeszcze o tym nie wie¬dział.

- Będziesz chodził, Timie Mallory. Możesz być tego pewien, bo ja nie mam zamiaru pozwolić, byś zmarnował resztę życia na litowanie się nad sobą•

Tim zacisnął pięści. Tak mocno zagryzł wargi, że zbielały mu policzki.

Francine uznała, że jego opanowanie jest w najlepszym razie wątpliwe.

- A więc, to tak - powiedział głosem zasługującym na miano ryku. ¬Chcesz, żebym chodził. Jest ci to potrzebne. Kiedy zacznę chodzić, ty zy¬skasz dodatkowe piórko u swego kapelusza. Nie możesz pozwolić na to, że¬bym ci popsuł doskonałe referencje. Nie możesz pozwolić, bym zszargał twoją nieskazitelną reputację.

Francine zdawała sobie sprawę, że nie jest to chyba najlepsza chwila, by się roześmiać, ale nie mogła się opanować. Zachichotała.

Tim zaklął i odjechał na fotelu. Nie było żadnego miejsca, gdzie by go nie mogła dogonić. Zdał sobie chyba sprawę, że jej nie umknie, bo odwrócił fotel i spojrzawszy jej w oczy zapytał:

- Przyszło ci kiedykolwiek do głowy, że ja mogę nie chcieć chodzić?

- Szczerze mówiąc, nie - odparła gładko. - Pragniesz tego tak bardzo, że

boisz się przełknąć ślinę. Nigdy w życiu nie byłeś równie wystraszony, bo się obawiasz, że jeśli się ośmielisz pomyśleć, że to jest możliwe, nigdy się tak nie stanie.

- Wyobrażasz sobie, że jesteś jakimś Zygmuntem Freudem, czy jak?

- Tim - powiedziała, pozwalając by jej głos zabrzmiał znacznie łagod-

niej. - Od dawna jestem terapeutką. Nie różnisz się tak bardzo od innych pacjentów, z którymi pracowałam w ciągu minionych lat. Nie należy się wsty¬dzić strachu. Ból to nie hańba. To wspólny mianownik nas wszystkich.

W oczach Tima pojawił się błysk.

- Pomogę ci, jeśli mi pozwolisz. - Zsunęła się na brzeg fotela i modliła się, by to co mówi, było zrozumiałe dla tego uparciucha. - Posłuchaj, Tim. - Nikt mnie nie będzie nazywał Tim - powiedział.

- Nikt mi nie będzie mówił serdeńko - odparowała bez namysłu.

Tim parsknął śmiechem.

- Wcale się nie dziwię. Co ten McClellan zrobił, wybrał najbrzydszą terapeutkę ze wszystkich możliwych?

Słowny atak był tak brutalny i niespodziewany, że Francine zawirowało w głowie. Nie doceniła umiejętności Tima w wynajdywaniu naj słabszego punktu przeciwnika i w natychmiastowym strzelaniu.

Nie powinno ją tak zaboleć. Powinna już do tego przywyknąć. Tim Mal¬lory powiedział głośno tylko to, co inni myśleli, tylko to, co Francine dobrze wiedziała.

Ale bolało. Jak diabli. Przez chwilę czekała, aż ból osłabnie.

- Ach, więc teraz stajemy się złośliwi - odparła. - Mam dla ciebie nowi¬nę, Tirnie Mallory. Jeżeli sądzisz, że przegonisz mnie stąd, obrzucając obraź¬liwymi słowami, to się grubo mylisz. Nie mam zamiaru się poddać, nawet jeżeli ty już zrezygnowałeś z chodzenia. Jestem długodystansowcem.

W oczach Tima zabłysły ogniki. - Jeszcze się przekonamy.

- O, tak - odparła nieustępliwie. Ale on był równie twardy.


Przesiadki na lotniskach nie stanowiły dla Linette wymarzonego spo¬sobu spędzenia świąt Bożego Narodzenia. Oczyma wyobraźni widziała indyka, pieczonego w piekarniku, muzykę płynącą z głośników stereo i wpatrywanie się w ogień na kominku w towarzystwie Caina.

Dania lotnicze, płaczące niemowlęta i zdenerwowani podróżni nie mieścili się w wymarzonym obrazie świąt, ale Linette nie miała zamiaru litować się nad sobą.

Przez ostatnie dwa lata Boże Narodzenie kojarzyło sięjej ze wspomina¬niem Michaela i walką ze smutkiem. Chowała głowę w piasek i przeczeki¬wała święta.

Czas spędzony z Cainem, chociaż tak krótki, przyniósł jej ulgę. Teraz zastanawiała się, gdzie Cain jest i co robi. Niepokoiła się o niego. Tylko trosz¬kę. Chociaż wiedziała, że nie chciałby, aby się o niego troszczyła.

Kiedy tylko przybyła na lotnisko, kupiła wszystkie dostępne gazety. Prze¬glądała strony w nadziei, że znajdzie jakąś wskazówkę wśród wydarzeń ze świata. Coś, co mogło sprawić, że zatelefonowano do Caina w środku nocy.

Polityczne niepokoje miały miejsce w wielu krajach, ale Linetle nie mo¬gła znaleźć nic, co by usprawiedliwiało konieczność tak nagłego wyjazdu. Ale w końcu zrozumiała, cokolwiek to było, stanowiło tajemnicę. Przynajmniej na razie.

Nagły wyjazd Caina spadł na nich jak grom z jasnego nieba. Cain nie mógł serio myśleć tego, co powiedział. Że już się więcej nie zobaczą. Była o tym przekonana.

Z pewnością nie dotykałby jej i nie całował w taki sposób, gdyby nie chciał jej więcej widzieć. Uznała to za całkowicie niemożliwe.

Późnym popołudniem doleciała do San Francisco. Niebo było zachmu¬rzone, dzień ponury. Jaskrawo udekorowana choinka na środku hali dworca lotniczego przechyliła się na bok, a poinsecje straciły większość czerwonych liści. Drzewko odzwierciedlało stan uczuć Linetle.

Podchodząc do ruchomej taśmy z bagażem, spostrzegła stojącego na ubo¬czu mężczyznę, wpatrującego się w tłum. W ręce trzymał kawałek tektury z wypisanym drukowanymi literami nazwiskiem Linetle.

- Nazywam się Linetle Collins - powiedziała, nie wiedząc, czego ma

oczekiwać.

- N a zewnątrz czeka limuzyna.

- Limuzyna? Nie zamawiałam.

- Nie pani. - Mężczyzna sprawiał wrażenie przejętego. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął kartkę papieru. - Zamówienie i opłata nadeszły wczesnym rankiem od Caina McClellana .. -- Spojrzał na nią wyczekująco. .

- Ach, tak - powiedziała cicho, a jej twarz rozjaśnił uśmiech.

Jeszcze o nim usłyszy. Linetle była tego całkowicie pewna. Inaczej Cain nie troszczyłby się o jej powrót do domu.


Francine przyszła do pracy w poświąteczny ranek. W kuchni zastała Grega. Siedział nad kubkiem kawy i wyglądał, jakby sięjeszcze na dobre nie obudził. Francine była rannym ptaszkiem. Budzi~ się z piosenką w sercu i uśmiechem na ustach. Za to wieczorem padała na nos i szła spać przed dzie¬siątą• Nigdy się tym nie przejmowała. I tak nie prowadziła nocnego życia.

- Dzień dobry - powitała Grega radośnie. Dzisiejszego ranka Francine wydawała się szczególnie uszczęśliwiona. Wczorajsze spotkanie z pacjen¬tem dodało jej odwagi. Teraz przynajmniej obydwoje wiedzieli, na czym stoją.

Tim Mallory nie wiedział, co oznacza słowo "uparciuch", zanim nie na¬trafIł na Francine. Chociaż nie dał jej żadnego powodu, wierzyła, że dotarła do niego i miała uczucie, że ich krótka rozmowa oczyściła powietrze.

- Jak minęły święta? - spytała, by nawiązać rozmowę i sięgnęła po ku¬bek. Nalała sobie kawy i upiła pierwszy wonny łyk.

- Wspaniale. Wydaje mi się, że nasz tyran miał towarzystwo.

- Naprawdę? - Francine nie od razu pojęła, że Greg nawiązuje do jej wizyty.

- Zastałem dwa brudne talerze. Wygląda na to, że ktoś mu przyniósł kolację• Najwyraźniej mu smakowała, oprócz ciasta.

- Zjadł kolację? - Francine nie mogła'ukryć swego zachwytu. Sądziła, że

Tim wyrzuci zawartość obydwu talerzy do śmieci. Greg spojrzał na nią podejrzliwie.

- To ty?

- Tak. Wpadłam na chwilę. - Mieszała kawę łyżeczką, unikając wzroku Grega.

- Ejże, nie mów mi, że straciłaś głowę dla tego faceta. - Greg sprawiał wrażenie zatroskanego.

- Nie martw się - powiedziała, unosząc prawą dłoń. - Terapeutka dobrze wie, że nie należy zakochiwać się w pacjentach. To może doprowadzić do kłopotów.

- I dobrze. Jesteś zbyt miła, żeby dać się skrzywdzić.

- Skoro już mówimy o naszym panu i władcy, jak Tim się dziś czuje?

- A więc nazywasz go Tim? - Greg zamknął oczy i powoli pokręcił głową•

- No, dobrze. Jak się ma pan Mallory?

Greg przyglądał się jej spod zmarszczonych brwi.

-Jak zwykle.

- To świetnie - powiedziała Francine i odstawiła kubek. - Za godzinę będzie gotowy na twoje przybycie. -Przyjdę•

Francine zabrała torbę i ruszyła korytarzem do sypialni. Zastukała i weszła do pokoju. Ku jej zaskoczeniu Tim siedział ubrany i gotowy do zajęć.

- Dzień dobry - przywitała go Francine, jakby wszystko było tak jak zazwyczaj.

- Nie chcę, żebyś sobie coś wyobrażała - powiedział Tim opryskliwie.

- Na jaki temat?

- Na temat tego, że dziś rano jestem obudzony i ubrany. Nie mogłem

spać, więc pomyślałem sobie, że poczekam na ciebie. - Wskazał na budzik. ¬Spóźniłaś się o pięć minut.

- Przepraszam. - Francine powstrzymała uśmiech, wiedząc, że Tim nie będzie zadowolony, jeśli ona uzna jego zachowanie za zabawne. Prawdę po¬wiedziawszy wpadła w zachwyt, ale nie miała zamiaru tego okazać.

- Uważaj, żeby się to nie powtórzyło. Znając McClellana, płaci nielichą cenę•

- Bo musi - odparła Francine. - Wystraszyłeś wszystkich terapeutów w promieniu trzech sąsiednich stanów.

Sięgnęła do torby po maść, wycisnęła ją sobie na dłonie i zaczęła maso¬wać mięśnie łydki Tima.

- Nie sądzę, by spotkało mnie to szczęście, że odejdziesz z własnej woli.

- W jego wypowiedzi brakowało jednak zwykłej przekory i woli walki.

Francine przerwała masaż i powiedziała z uśmiechem:

- Nie odejdę, choćby się waliło i paliło. Możesz polegać na moim sło¬wie, Timie Mallory. Jeszcze nigdy nie zostawiłam pacjenta.

- Może nadszedł czas, byś to wreszcie zrobiła. - Tim syknął z bólu. Fakt, że przyznawał się do cierpienia był jeszcze jedną oznaką, że świąteczna wi¬zyta Francine wyszła mu na dobre.

- Pamiętaj - przypomniała łagodnym tonem - ból to nic wstydliwego.

- Ale też nie wielka chwała - odparł zapalczywie.

- Przyjdzie na nią czas później, kiedy staniesz na nogach i zaczniesz chodzić.

- Ale nie sam. - Tim się skrzywił i Francine nie wiedziała, czy spowodował to jej masaż, czy też myśl o tym, że będzie się na kimś wspierać.

- Tylko przez pewien czas - wyjaśniła. - Ale niedługo.

- Jasne, potem awansuję do laski, na resztę życia.

Nie zareagował zgryźliwie, co stanowiło nową niespodziankę. Francine miała ochotę śpiewać z radości.

Wyglądało na to, że Tim nie ma nic więcej do powiedzenia. Poddawał się ćwiczeniom. Francine mówiła do niego i rozgrzewała mu mięśnie przed trud¬niejszą gimnastyką. Mifczenie Tima wcale jej nie przeszkadzało.

Opowiadała mu o Bożym Narodzeniu i o swojej rodzinie, o bratankach i bratanicach. Nie łudziła się, że jej słucha. Miała jednak nadzieję, że dźwięk jej głosu go odpręży.

- Pochodzisz z dużej rodziny? - zapytał.

Jego pytanie zupełnie ją zaskoczyło. Podejrzewała, że z niej kpi i że odpowiadając mu, wkroczy na niebezpieczny teren, gdzie Tim obrzuci ją obelżywymi słowami.

- Masz na myśli liczebność, czy wzrost? - spytała ostrożnie, aby zminimalizować jego możliwości.

- Liczebność - odparł zdziwiony jej pytaniem.

- Mam trzech młodszych braci. Wszyscy są żonaci.

- A ty? - zapytał przez zaciśnięte zęby.

- Czy jestem zamężna? Nie.

- Rozwiedziona?

- Nigdy nie byłam zamężna.

-Dlaczego?

- Nie twoja sprawa.

Roześmiał się, jakby uznał jej odpowiedź za zabawną.

- Co oznacza, że nikt ci się nigdy nie oświadczył.

Francine poczuła w karku falę gorąca. Prędzej wyjdzie z tego pokoju, niż wyzna Tirnowi prawdę.

- A ty? - Najlepszą obroną jest atak. Przynajmniej tak twierdził jej oj¬ciec. Ale kiedy się nad tym zastanowiła; wydało jej się, że być może miał na myśli grę w piłkę nożną.

- Co ja? Czy jestem żonaty? O, nie.

- Co oznacza, że wszystkie kobiety, którym się oświadczyłeś, dały ci kosza.

- Nie - powiedział tonem, który, gdyby go lepiej nie znała, mogłaby uznać za przyjacielski. To znaczy, że nigdy nikogo nie prosiłem o rękę. Nie odczuwałem takiej potrzeby. Prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż pomy¬ślę, by się ożenić.

- Ach, tak - powiedziała Francine gładko. - Kochasz się z nimi, ale nic więcej.

- Właśnie tak.

Zapadło dłuższe milczenie.

- Często chodzisz na randki? - zapytał nagle Tim.

- Czasami. - Prawdę powiedziawszy, cholemie rzadko. Ale nie miała zamiaru mu tego mówić. - Dlaczego pytasz?

- Bez powodu.

Kiedy skończyli rozgrzewkę, przyszedł Greg i przygotował Tima do bar¬dziej wyczerpującej sesji w basenie, po której zawsze był wykończony i zrzę¬dliwy. Francine wiedziała, że jej pacjent zje obfity lunch i się zdrzemnie. Ale to nie był koniec na dziś. Co to, to nie.


Louis St Cyr odczuwał cierpienie fizyczne. Kiedy do twarzy przystawiono mu lufę, pulsowało mu w szczęce. Stracił kawałek zęba, i każdy oddech Ozna¬czał spazm bólu. Nie miał odwagi pomacać szczęki, sądził, że jest złamana.

Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Porywacze powieźli go gdzieś daleko. Kiedy przybyli na miejsce, został osadzony w ciemnym pomiesz¬czeniu. Dwa razy dziennie, jeden z mężczyzn otwierał drzwi i wsuwał trochę jedzenia i wodę. Louis wypijał wodę, nie bacząc na ból w szczę¬ce i w zębie. Po dwóch dniach spróbował coś zjeść i stwierdził, że nie może.

Leżał na podłodze i starał się nie myśleć o tym, co się stało. Starał się nie myśleć o Brigette. Zamknął oczy i myślał o matce. Kiedy mu się uda nie myśleć o niczym innym, ból stanie się mniej dotkliwy.

Przypomniał sobie niebieską suknię, którą nosiła, kiedy był małym chłop¬cem. Podobały mu się cienie padające na jej złocistą skórę i sposób w jaki spódnica falowała wokół bioder, kiedy matka się obracała.

Louis prosił, żeby robiła piruety, bo wtedy spódnica wirowała, a on śmiał się i śmiał. Jeszcze teraz słyszał swój chłopięcy śmiech.

Przypomniał sobie, jak chorował na ospę wietrzną i matka siedziała przy jego łóżku, czytając mu do snu. Młodsza siostra, Anne, chorowała w tym samym czaSIe.

Louis tęsknił za Anne.

Nie chciał umierać. Nie w taki okropny sposób. Jak schwytane w klatkę zwierzę•

Poczuł w oczach łzy. Chciał mieć przy sobie matkę. I rodzinę.

Za zamkniętymi drzwiami rozległy się głosy. Nowe, nieznane głosy. Mó¬wiono językiem, którego nie znał. Jacyś ludzie decydowali o jego losie, a on nie rozumiał, co mówią.

W piersi wezbrał mu szloch i Louis zdusił płacz. Niech go diabli, jeśli da się tym draniom doprowadzić do płaczu.

Ale właściwie już był w rękach diabła.

Musiał mieć chwilę zaćmienia, bo pamiętał tylko tyle, że wywleczono go za drzwi i nie dbając o jego obrażenia, rzucono na ścianę.

Z ust wyrwał mu sięjęk. Natychmiast zagryzł wargi, aby nie dać satys¬fakcji porywaczom.

Oślepiły go światła. Z całych sił starał się stać prosto. Ktoś wrzeszczał na niego gniewnym tonem, ale Louis nie rozumiał co. A nawet gdyby rozumiał i tak nie wypełniałby ich poleceń.

Ktoś chwycił go za ramiona i pociągnął do przodu. Louis nie zdawał sobie sprawy, że ześlizgnął się ze ściany. Otworzył jedno oko i zobaczył wy¬mierzony w niego karabin maszynowy.

A więc tak wygląda koniec. Zostanie zastrzelony przez oddział egzeku¬cyjny jak przestępca.

Wyprostował ramiona, modląc się o szybką śmierć i o to, by ją godnie przyjął. Nie będzie się płaszczył i błagał o litość.

Wywodził się z St Cyrów i chciał, aby jego rodzina była z niego dumna.

Ujrzał oczyma wyobraźni silną i dumną twarz ojca. Przywarł pamięcią do wspomnienia o matce i młodszej siostrze. Modlił się do Boga, by miłosiernie uspokoił jego duszę.

Rozległ się zgrzytliwy, nieharmonijny dźwięk.

Dziwne, Louis St Cyr zmrużył oczy przed ostrym światłem. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nikt do niego nie strzela.

Porywacze robili mu zdjęcie.


Rozdział 7

- Odwiedzisz nas w Nowy Rok, prawda? - naciskała matka Michaela. - Tak dawno cię nie widzieliśmy. - A potem dodała zachęcająco: - Bra¬kowało nam ciebie podczas Bożego Narodzenia. - Słowa Janet Collins obu¬dziły w Linette poczucie winy.

Linette westchnęła bezgłośnie i zamknęła oczy, żałując, że nie należy do osób, które potrafią z wdziękiem odmówić i nie czuć się potem źle. N ie miała ochoty stwarzać napięć w stosunkach z rodziną Michaela.

Gdyby przynajmniej umiała wymyślić coś wiarygodnego. Zacisnęła dłoń na słuchawce. Bonnie spoglądała na nią kątem oka, czekając, by Linette pod¬jęła decyzję•

- Jak ci minęły święta? - spytała Janet, kiedy Linette nic odpowiedziała.

- Wspaniale. - Dwa dni poprzedzające Boże Narodzenie upłynęły w pełnym szczęściu. Żywe wspomnienie marszu po ośnieżonym lesie i ścinania choinki z Cainem towarzyszyło jej przez długi czas. Przejażdżka saniami z rodziną Stampów i śpiewanie kolęd na dwa głosy z P att y, wciąż roz¬grzewało serce Linette. Podobnie jak Pasterka u boku Caina i dłoń Linet¬te w jego dłoni.

- Cieszę się, że tak miło spędziłaś czas z przyjacielem - ciągnęła Janet, a potem dodała z teatralnym westchnieniem: - Boże Narodzenie bez ciebie to po prostu nie to. Mam nadzieję, że przyjdziesz do nas w Nowy Rok. Przyj¬dziesz, prawda?

- Może uda mi się wpaść na obiad.

- Wspaniale. Myślę, że zaczniemy koło trzeciej.

- A więc, do zobaczenia - powiedziała Linette i po kilku słowach pożegnania odłożyła słuchawkę. Nie miała odwagi spojrzeć na Bonnie, spodzie¬wając się, jaka będzie reakcja współpracownicy.

- A więc, poddałaś się presji - stwierdziła Bonnie.

- Nie potrafiłam im odmówić.

- Mogłaś powiedzieć, że masz inne plany.

- Niby tak, ale ich nie mam. Naprawdę. Rodzice Michaela to mili ludzie i mają dobre intencje. Tyle tylko, że wciąż ciągną tę grę w "udawajmy, że nic się nie zmieniło".

- To łatwiejsze niż pogodzenie się ze stratą syna, prawda?

- Tak sądzę. Słuchając ich, można by pomyśleć, że Michael jest w jakiejś dalekiej podróży i w każdej chwili może wrócić, więc oni nie chcą nic zmieniać przed jego powrotem.

- A kiedy ty jesteś z nimi, wymagają, byś odgrywała swoją rolę - dodała Bonnie, jakby znała osobiście rodziców Michaela.

-Otóż to.

Linette podeszła do półki z książkami dotyczącymi trykotarstwa i usta¬wiła je równo, rozmyślając o rozmowie z Janet Collins.

- Co będzie, kiedy zaczniesz się z kimś spotykać?

- Nie wiem. - Sądząc z tego, jak zareagowali na jej zmianę planów bożonarodzeniowych, nie będzie im łatwo. - Michael był ich jedynym synem.

- Czy to ma znaczenie?

- Nie, ale to tłumaczy, dlaczego tak przylgnęli do mnie.

- Oni chcą - powiedziała Bonnie łagodnie lecz ostrzegawczo żebyś się stała żywym wspomnieniem po ich zmarłym synu.

- Nie możesz być tego pewna - wybuchnęła Linette, chociaż zaczynała rozumieć, że jej starsza przyjaciółka ma rację.

- Może to bezpodstawne - zgodziła się Bonnie - ale tak mi się zdaje. Pomyśl o tym, co działo się przez ostatnie dwa lata. Gdybyś się zakochała i wyszła za mąż, nie mogliby już udawać, że Michael żyje. To by ich zmusiło do stawienia czoła gorzkiej prawdzie, że ich ukochany syn odszedł od nich na zawsze.

Słowa Bonnie rozbrzmiewały w głowie Linette, jak dźwięki dzwonu na kościelnej wieży. Jej przyjaciółka miała rację i Linette dobrze o tym wiedziała.

- Im dłużej będziecie ciągnąć tę grę - dodała Bonnie - tym trudniejszy okaże się powrót do realnego życia. Dla ciebie i dla nich.

Do chwili poznania Caina gra zapoczątkowana przez teściów nie wy¬dawała jej się niepokojąca ani ważna. Linette brała w niej udział, mając nadzieję, że w miarę upływu czasu, rodzice Michaela pogodzą się z jego śmiercią. Teraz zdała sobie sprawę, że wyświadczała im fałszywą przy¬sługę. Zamiast się wspierać przeżywając żałobę, tylko sobie przeszkadza¬li. Linette nie rozumiała, jak mogła nie dostrzec prawdy.

- Myślę, że nadszedł czas, by oczyścić atmosferę - powiedziała dzielnie.

- Grzeczna dziewczynka. - Bonnie serdecznie ją uścisnęła.

W ciągu następnych kilku dni, Linette sporo myślała o wizycie u te¬ściów.

W Nowy Rok przyszła do nich tuż przed trzecią. Przyniosła wiklino¬wy koszyk ze świeżymi bułeczkami, które piekła przez cały ranek. Oba¬wiała się tego spotkania i konfrontacji, która miała nastąpić.

- Linette. - Drzwi otworzył Jake, ojciec Michaela, i natychmiast otoczył jąramionami. Jego uścisk był pełen ciepła i miłości. - Jesteśmy bardzo radzi, że przyszłaś.

Z kuchni wyszła Janet.

- Za każdym razem kiedy cię widzę, jesteś piękniejsza, moja droga¬powiedziała z szerokim uśmiechem. Ucałowała policzek Linette i odchy¬liła się do tyłu, by lepiej się jej przyjrzeć. - Wyglądasz trochę blado.

- Nic mi nie jest.

- Jesteś bardzo punktualna. Właśnie skończyłam nakrywać do stołu.

Na widok trzech nakryć, Linette domyśliła się, że szwagierka ijej rodzi¬na nie przyjdą na obiad. Nie była również pewna, czy Nancy spędziła z rodzi¬cami Boże Narodzenie.

Kiedy posiłek był gotów, zasiedli przy stole.

- Jadłam lunch z Nancy tuż przed Bożym Narodzcniem - zaczęła rozmo¬wę Linette. - Podzieliła się ze mną radosną nowiną. Z pewnością jesteście uszczęśliwieni.

- Oczywiście, że tak - odparła Janet takim tonem, że Linette spojrzała na teściową.

- Odwiedzili was w czasie Bożego Narodzenia, prawda? - Linette zakła¬dała, że Nancy odwiedza ich równie regularnie jak ona sama.

- Nie - wtrącił się Jake, ajego spojrzenie wyrażało ból.

- Miałyśmy z Nancy małe nieporozumienie wyjaśniła Janet, smarując bułeczkę masłem. Linette zauważyła, że teściowa czyni to nie¬zwykle starannie, rozprowadzając równą warstwę masła po całej po¬wierzchni.

- To nic poważnego - powiedział szybko teść. I oczywiście nic nie sprawi nam większej radości, niż posiadanie jeszcze jednego wnuka.

Linette poczuła się tak, jakby wydostawała się z gęstej mgły.

- Nieporozumienie dotyczyło Michaela, prawda? - spytała.

Nancy nic jej nie wspominała o kłótni z matką, ale skwapliwość zjaką szwagierka szukała dla niej partnera, wszystko jej wyjaśniła.

- Nie zaprzątaj sobie swojej ślicznej główki sprawami Nancy - za¬kończył pośpiesznie Jake. - To najsmaczniejsza szynka jaką jadłem od czasu Wielkanocy. - Skierował tę uwagę do żony, w fałszywej nadziei, że uda mu się zmienić temat rozmowy.

- Jak się udało Boże Narodzenie? - spytała Linette, chcąc skierować rozmowę na bezpieczne tory, do czasu aż przetrawi to, czego się właśnie dowiedziała.

- Spędziliśmy je w samotności - powiedziała Janet. - Brakowało nam ciebie. Muszę ci się przyznać, że obydwoje z Jakem bardzośmy się o ciebie niepokoili. Kiedyśmy się dowiedzieli, że prawie nie znasz tego mężczyzny. Cóż, mogło ci się przytrafić coś złego.

- Poznałam Caina u Roba i Nancy.

- To szkolny kolega Roba i nie widzieli się przez dobrych kilka lat. Trudno powiedzieć, jakim się teraz stał człowiekiem.

- Rozgniewaliście się na Nancy, bo mi przedstawiła Caina. - Świado¬mość, że stała się powodem nieporozwnienia między matką a córką, głęboko zasmuciła Linette.

- I kiedy nie odezwałaś się do nas zaraz po świętach, nie wiedzieliśmy, co o tym myśleć.

Ta uwaga, dodatkowo dosmaczona odpowiednim spojrzeniem, miała zwiększyć poczucie winy Linette.

- Byłam zajęta w sklepie - Wyjaśniła Linette, chociaż miało to niewielki związek z tym, dlaczego nie zatelefonowała do teściów.

- Rozumiemy, że masz mnóstwo pracy. - Jake zawsze przyjmował na siebie rolę rozjemcy rodzinnych sporów. Linette spostrzegła, że w miarę po¬stępu rozmowy, teść staje się coraz bardziej zakłopotany.

- Mam jednak nadzieję, że więcej nie spotkasz się z tym młodym czło-

wiekiem - powiedziała Janet beznamiętnym tonem i sięgnęła po galaretkę. - Dlaczego? - spytała Linette, marszcząc brwi.

Janet zamrugała powiekami.

- Z powodu Michaela, ma się rozumieć.

- Michael umarł przeszło dwa lata temu.

Teściowa wyraźnie pobladła.

- Wiem o tym, kochanie. Ale ty nadal się nie otrząsnęłaś po jego śmier¬ci. Dwa lata to niewiele po stracie męża. Ktoś może wykorzystać twoje miękkie serce. Obydwoje z Jacobem jesteśmy przekonani, że ktoś musi zadbać o twoje interesy. Ktoś, kto cię kocha i pomoże ci przetrwać te trudne dni.

Słuchając matki Michaela, można by pomyśleć, że jej syn właśnie umarł, a Linette jest jeszcze dzieckiem.

- Minęły już dwa lata - powtórzyła Linette. - A ja potrafię zadbać o swo¬je interesy i poradzić sobie w życiu. Doceniam wasze chęci i starania, ale wolę samodzielnie podejmować decyzje.

Jake skinął głową ze zrozumieniem, ale Janet spojrzała na synową twar¬dym wzrokiem.

- Jak sądzisz, co czuje Michael, wiedząc, że wyjeżdżasz z mężczyzną, którego prawie nie znasz?

- Michael nic nie czuje - odparła Linette drżącym głosem.

- Ale wie, co się dzieje. Nie wyobrażaj sobie, że nie wie, co robisz - powiedziała Janet podniesionym głosem.

- A co ja robię? - spytała Linette spokojnie.

- Co się stało, to się nie odstanie - wtrącił Jake, spoglądając to na jedną to na drugą kobietę. - Nie wracajmy do tego. Janet mi mówiła, że na deser będzie pekanowe ciasto. - Tę uwagę skierował do Linette.

- Ulubione ciasto Michaela - wyszeptała Linette. Janet będzie dla niej piekła pekanowe ćiasto, aż do śmierci i nie dowie się, że jej synowa nie lubi pekanowych orzeszków.

- Wszyscy lubimy pekanowe ciasto - sprostowała Janet oschłym tonem.

- Ja nie przepadam.

- Nie bądź śmieszna - parsknęła Janet, a w jej oczach zabłysła uraza. - Uwielbiasz pekanowe ciasto. - Kiedy jem to ciasto i mówię, że mi smakuje, czujecie się prawie tak, jakby Michael był z nami, prawda? - łagodnie zasugerowała Linette.

Janet zlekceważyła jej słowa i spojrzała przez stół na męża.

- Przez wszystkie te lata ani razu mi nie powiedziała, że nie lubi pekano¬wego ciasta. Przyznała się dopiero teraz. - Mówiąc to, Janet ukroiła plaster szynki tak energicznie, że zarysowała nożem talerz.

- W rzeczywistości macie mi za złe, że spędziłam Boże Narodzenie z Ca¬inem McClellanem. - Linette straciła apetyt i odłożyła serwetkę.

- Oto co ci powiem - wycedziła Janet lodowatym tonem. - Nigdy bym nie uwierzyła, że należysz do kobiet, które jadą z wizytą do mężczyzny, któ¬rego zaledwie poznały. Bóg jeden wie, co między wami zaszło.

- Proszę cię, Janet - ostrzegł ją łagodnie Jake. - Linette przyszła do nas z wizytą. Zapomnijmy o Bożym Narodzeniu.

- Bóg jeden wie, co uczyniła, żeby zbezcześcić pamięć Michaela.

- Janet - odezwał się błagalnie teść Linette. - Porzuć ten temat.

- Nie - warknęła teściowa. - Oczyśćmy atmosferę raz na zawsze. - Zwróciła się do Linette: - Jeżeli masz pozostać naszą synową, jeżeli masz uszano¬wać pamięć naszego syna, a twego męża, po prostu nie możemy pozwolić, abyś się zachowywała w taki niegodny i niesmaczny sposób.

- Ach, tak - zniecierpliwiła się wreszcie Linette. Gwałtowność słów te¬ściowej odebrała jak klaps. - Inaczej mówiąc, nie życzycie sobie, abym się spotykała z mężczyznami.

- Oczywiście, że chcemy, żebyś chodziła na randki - łagodził Jake.

- Ale dopiero, kiedy upłynie okres żałoby - dodała-Janet, ale już mniej zacietrzewionym tonem. Michael odszedł zaledwie dwa lata temu.

- A ja jestem już gotowa, by się spotykać z mężczyznami - wyjaśniła Linette. Przytakując im teraz, odda teściom fałszywą przysługę• Linette odepchnęła krzesło i wstała. - Bardzo kocham was obydwoje - powie¬działa, opierając ręce na stole. - To, że was teraz rozczarowuję, sprawia mi ogromny ból. Kochałam Michaela całym swoim jestestwem. A on ko¬chał mnie. I wiem, że wcale by nie pragnął, abym spędziła resztę życia, jako pomnik ku jego czci.

- Prosimy tylko.

_ Prosicie tylko o to - kontynuowała Linette - żebym udawała, że Mi¬chael wcale nie umarł. A ja już dłużej tak nie mogę. Nie dam sięjuż wciągać w tę grę•

_ Myślę, że powiedziałaś wystarczająco wiele. - Janet rzuciła swoją serwetkę na talerz.

- Może będzie lepiej, jeśli przedyskutujecie to innym razem - podsunął Jake tonem pełnym bólu. - Z całą pewnością nie chcemy, żeby wspólnie spędzone chwile ...

_ Nie rozumiesz, co ona robi? - przerwała Janet mężowi. - Spójrz na nią, a dostrzeżesz to w jej oczach. Ona bezcześci pamięć Michaela. Wypycha go ze swego życia. Zastanawiam się, czy go kiedykolwiek naprawdę kochała.

Linette wiedziała, że dłużej tego nie wytrzyma. Szybko chwyciła wia¬trówkę i ruszyła w stronę drzwi. Oglądając się, zobaczyła, że Jake stoi za swoją żoną, która nie ruszyła się od stołu.

Jake położył jej dłonie na ramionach w geście pocieszenia. Podniósł wzrok i Linette spostrzegła, że jego zmęczone oczy są wypełnione łzami. Poczuła, że zbiera jej się na płacz.

_ Żegnajcie - powiedziała ze smutkiem. Jeżeli sprawy nie ulegną zmianie, więcej już tu nie wróci.


Cain zaczął żywić słabą nadzieję, że Louis St Cyr może jeszcze żyć. Jego rodzina niedawno otrzymała fotografię młodzieńca. Nie wynikało z niej, że jest w dobrym stanie. Lub raczej był w zeszłym tygodniu.

Rodzice chłopaka łkali z radości na widok syna, pomimo jego opłakane¬go stanu. To była pierwsza zachęta, jaką otrzymali po żądaniu okupu. Nieste¬ty nie mieli nadziei na spełnienie żądań porywaczy. Gdyby kidnaperzy chcie¬li pieniędzy, można by z nimi współpracować, ale terroryści nie interesowali się pieniędzmi. List w sprawie okupu został doręczony przed czterema dnia¬mi. Nadawcy żądali oswobodzenia trzech więźniów politycznych.

Kidnaperzy nie wiedzieli, że w dniu, w którym dokonali porwania, owi trzej więźniowie zośtali deportowani do Stanów Zjednoczonych pod zarzu¬tem wielu wykroczeń. Pewien znający sytuację senator, poradził by Louis St Cyr senior skontaktował się z Cainem. Wiadomości o ekstradycji więźniów nie ukazały się w mediach. Gdyby je opublikowano, Louis junior już by nie żył.

Problem polegał na tym, by ustalić miejsce przetrzymywania chłopaka.

Informacje, które zdobywał Cain, prowadziły do martwego punktu. Oddział do zadań specjalnych mógł planować strategię misji ratunkowej, dopiero wówczas, gdy się dowie, gdzie znajduje się porwany. A znalezienie go było niesłychanie trudne.

Rodzice chłopca szaleli z niepokoju. Cain przypuszczał, że matka Louisa bierze środki uspokajające. Ludzie z oddziału robili, co w ich mocy, ale bez skutku.

Wyczerpany Cain wszedł do sypialni. Nie spał od ponad dwudziestu go¬dzin. Nie czuł już nawet zmęczenia. Osiągnął kres wytrzymałości i wiedział o tym.

Zrzucając z siebie ubranie i rozściełając łóżko, zdał sobie sprawę, że w tym stanie nie będzie się umiał obronić przed wspominaniem Linette. Zamknął oczy i czekał, aby do niego przyszła.

Wsparł głowę na poduszce i zobaczył Linette jak żywą. Dopiero po chwili zorientował się, że dziewczyna stoi na ganku przed jego domem w Montanie, skąpana w promieniach księżyca. Światło migotało wokół niej, przykuwając uwagę Caina i sprawiając, że jego serce napełniała bolesna tęsknota.

Zawołał ją w myślach. Obróciła się w zwolnionym tempie i uśmiechnęła się szeroko. Jak na skrzydłach s:fiunęła po stopniach ganku i wybiegła mu na przeciw z rozwartymi szerokojakjej serce ramionami. Ofiarowała mu siebie i swoją miłość.

Zanim do niego dotarła, zniknęła.

Cain wiedział, że stało się tak dlatego, że przysięgał nie zobaczyć jej więcej. I nie chciał pozwolić, żeby zaprzątała jego myśli, kiedy ma zadanie do wykonania. Życie zbyt wielu ludzi zależało od jego chłodnego umysłu i pewnej ręki. Możliwość, że mógłby zaszkodzić innym, była dla Caina wy¬starczającym ostrzeżeniem.

Ograniczenia pojawiały się nawet wówczas, gdy tylko o niej marzył. Li¬nette zawsze pozostawała pozajego zasięgiem.

Fantazjowanie na temat Linette było wynikiem kompromisu, na który poszedł z samym sobą. Wyrzuciłją całkowicie ze swoich myśli w ciągu dnia, ale nocą pozostawiał dla niej uchylone furtki do swego umysłu.

Linette często go nawiedzała. Cain zastanawiał się, czy jakakolwiek ko¬bieta może być równie piękna, jak Linette w jego sennych marzeniach. I czy którakolwiek z nich była równie hojna, kochająca i czarująca,jak Linette z jego wspomnień. To raczej niemożliwe.

Schwytany w dwa ognie pomiędzy powabami marzeń i chłodem świata rzeczywistego, Cain usiłował myśleć o dziewiętnastoletnim chłopcu, którego miał odnaleźć i uratować. Znany z fotografii wizerunek młodzieńca pojawiał się na krótko w jego wyobraźni i nie chciał w niej pozostać na stałe.

Zupełnie jakby Linette wkroczyła weń i upierała się, że teraz nadszedł jej czas. Jeżeli Cain musi rozmyślać o sprawach służbowych, może się tym za¬jąć najawie. Czas nocnego odpoczynku należał do niej.

Cain przewrócił się na bok i pozwolił, by jego umysł pożeglował tam, gdzie chciał. Po chwili ujrzał Linette w jej mieszkaniu. Przeszukiwał po¬kój, dopóki nie znalazł kartonowej gwiazdy, którą zrobił, by ozdobić ich bożonarodzeniową choinkę. Linette umieściła tę pokrytą srebrną folią zabawkę, na gzymsie ponad kominkiem, jakby to było jakieś cenne dzieło sztuki."

Cain poczuł spokój, zupełnie jakby się okrył kocem w zimną noc. Było to wrażenie, którego nie potraftłby opisać słowami.

Linette nie zapomniała o nim. To tylko fan~a, tłumaczył sobie, zdając so¬bie sprawę, co należało do świata wyobraźni, a co do świata rzeczywistego.

Nie miał przecież pojęcia, co stało się z ową cudaczną gwiazdą, którą wymodelował i Bóg wie dlaczego wyobrażał sobie, że Linette zabrała ją ze sobą do domu.

Ale przynajmniej pozbył się niepokojów dnia. Ramiona Caina się odprꬿyły, a napięte mięśnie karku rozluźniły. Nagle poczuł się gotowy, by zapaść w nieświadomość.

Z głębokiego snu wyrwało go stukanie do drzwi.

- Wejść -powiedział i otarł dłonią twarz, aby rozjaśnić myśli. Zapadłszy w sen rzadko miewał marzenia senne. W ciągu całego życia zapamiętał zale¬dwie kilka snów. Ale sen, który nawiedził go tej nocy, zapamiętał aż nadto dobrze.

- To Jack. - Do pokoju wszedł specjalista od spraw łączności oddziału specjalnego. - Kazałeś przyjść, gdybym miał coś nowego.

-A masz?

- Na to wygląda.

- Daj mi kilka minut, żebym się ubrał.

- Jasne.

Cain usiadł na brzegu łóżka i zbierał myśli. Wspomnienie snu nie chciało go opuścić. W normalnych okolicznościach wzruszyłby ramionami, ale ten sen dotyczył Linette. Wszystkie szczegóły były w nim tak wyraziste, jak na jawie. Linette znajdowała się w poczekalni szpitalnej. Przemierzała pomiesz¬czenie niespokojnym krokiem. Cain nie wiedział, do kogo przyszła i czego dotyczył problem. Czuł przepełniające go pragnienie, by wziąć ją w ramiona i pocieszyć.

Potrzebował kawy. Musiał z powrotem umieścić kobietę, która zdomi¬nowała jego sny, w niedostępnym zakamarku umysłu. Musiał uporządkować myśli, aby zająć się ratowaniem Louisa St Cyr. Zanim będzie za późno, jeżeli już nie było.

- Dzień dobry - powiedział Murphy, kiedy pojawił się Cain.

-Co masz?

- Dobre wiadomości - odparł Murphy z szerokim uśmiechem. - Namierzyliśmy dom pod Paryżem, gdzie trzymają chłopaka.

- A złe wiadomości? - Zawsze istniała możliwość, że towarzyszyły wia¬domościom pozytywnym.

- Wygląda na to, że będziemy mieli trudności z wydobyciem dzieciaka.

- Też mi nowina. - Uwalnianie zakładników nigdy nie było łatwe, choćby je nie wiem jak dobrze zaplanować.

- Porywaczami są fanatycy, mający wielu sympatyków. Są uzbrojeni po zęby i chętnie skorzystają z byle pretekstu, żeby zabić chłopaka.

- A więc jedno z typowych zadań, w jakich się specjalizujemy - stwier¬dził Cain z uśmiechem i klepnął Murphy' ego po plecach. - Zadzwoń do Ba¬iley'a i Stana. Mamy robotę do wykonania. Kiedy się z tym uporasz, zamów najbliższy lot do Paryża.

Cain wreszcie odczuł przypływ adrenaliny. Oddział specjalny brał się do tego, co szło mu najlepiej. Jeżeli dopisze im szczęście, mieli szansę wyrato¬wać tyłek nieszczęsnego dzieciaka.


Rozilział 8

Francine wiedziała, że Tim dawno przekroczył próg zmęczenia, ale zmu¬J szał się do wysiłku. Uparł się, by zostać w basenie i wykonać jeszcze jedną serię ćwiczeń, doprowadzając siebie i ją do granic wytrzymałości.

Francine chciała wyjść z basenu już czterdzieści minut wcześniej.

- Dosyć - upierała się. - Jeżeli będziesz zbyt ciężko pracował, znisz¬czysz mięśnie. - Przez chwilę obawiała się, że Tim jej nie usłucha.

Jego barki drżały z wysiłku. Dopłynął do przeciwległego brzegu, skinął głową i z trudem chwycił oddech.

- Zawołam Grega - powiedziała, chcąc już W)jść z bladoniebieskiej wody.

- Nie. - Tim dotknął ramienia Francine, by ją powstrzymać. Siedział na trzecim stopniu od góry, woda sięgała mu do piersi. - Jeszcze nie.

- Ale jesteś wykończony.

- Wiem. Nie będę dziś więcej ćwiczył. Po prostu zostań ze mną jeszcze chwilę, aż dojdę do siebie.

-Dobrze.

Francine usiadła na stopniu obok niego. Pracowali przez większą część popołudnia. Postępy, jakie poczynił jej pacjent w ciągu dwu ostatnich tygo¬dni, były zadziwiające.

Nie sądziła, że w człowieku może się dokonać taka przemiana. Fran¬cine miała wrażenie, iż Tim nadal jej nie lubi i nie przepada też, gdy znaj¬duje się w pobliżu. Ale tolerował jej towarzystwo, a co ważniejsze zaczął ją szanować i zdawać sobie sprawę, że dziękijej wysiłkom będzie znowu chodził.

Bez wątpienia zasiała w nim ziarno nadziei. W jakiś nieodgadniony spo¬sób udało jej się dotrzeć do zakutego łba Mallory'ego i Tim uwierzył, że stanie na nogi.

Kiedy przychodziła do niego rano, zazwyczaj kwitował jej radosne po¬zdrowienie jakimś burknięciem. Nie przeszkadzało jej to. Burknięcie było lepsze niż żądanie, by go zostawiła w spokoju.

Francine wiedziała, że ćwiczenia w basenie najbardziej wyczerpywały pacjenta. Ale jego energia wzrastała z dnia na dzień, a postępy jakie robił były czymś w rodzaju fenomenu. Fakt, że Tim bierze aktywny udział w pro¬cesie zdrowienia, zachwycał Francine i dawałjej więcej nadziei, niż fizyczna poprawa, którą obserwowała.

- Jesteś gotowy? - spytała.

- Nie - odparł burkliwie. Nie patrzył na nią. - Posłuchaj. Chcę ci coś powiedzieć; - Jego głos był szorstki jak zazwyczaj, ale Francine czuła, że Tim się nie złości. Wahał się i sprawiał wrażenie niepewnego.

-Tak?

- Nie jestem specjalnie dobry w te klocki. - Przerwał i chrząknął.

Francine nie wiedziała, co o tym sądzić.

- W jakie klocki?

- No, w przepraszaniu - mruknął ochryple.

- Nie jesteś mi winien żadnych przeprosin.

- Diabła tam, nie jestem - powiedział i przejechał dłonią po gęstych wilgotnych włosach. - Powiedziałem ci parę paskudnych rzeczy, kiedy zaczyna¬liśmy razem pracować. Teraz tego żałuję. Chcę, żebyś wiedziała, że wcale nie uważam, że jesteś nieatrakcyjna.

Zapanowała cisza. Nawet woda w basenie znieruchomiała. Francine po¬czuła silny ucisk w gardle.

- To bez znaczenia. Dawno o tym zapomniałam. - Chciała wstać, ale Tim przytrzymał ją za rękę.

- Jest jeszcze coś. - Szorstki ton powrócił.

- Jeszcze coś? - Francine odwróciła wzrok, żeby nie widzieć wyrazu twarzy Tima. Nie chciała także, by on spoglądał na nią. Ta rozmowa wprawiała ją w zakłopotanie. Tim nie obraziłjej, mówiąc to, o czym już dawno wie¬działa. Nie można jej było wziąć za modelkę. Miała zbyt grube rysy i zbyt pełną twarz, była zbyt mocno zbudowana. Przekonała się, że mężczyznom podobają się kobiety małe i delikatne. Fakt, że mogła wycisnąć większy ciꬿar niż większość mężczyzn, był trudny do zniesienia dla ich delikatnych ego.

Tim ujął dziewczynę pod brodę i zwrócił jej twarz ku sobie. Spojrzał na nią głęboko osadzonymi ciemnymi oczami.

- Myliłem się co do ciebie. Jesteś zupełnie ładniutka.

Właśnie miała mu powiedzieć, że czas wychodzić z basenu, kiedy jąpo¬całował. Jego postępek tak zdumiał Francine, że głos uwiązł jej w gardle.

Pocałunek był czuły i delikatny. Francine nigdy by nie przypuszczała, że Tim jest taki wrażliwy. Zadrżała i uniosła ręce na wysokość jego nagiej piersi, aby go odepchnąć i poinformować, że takie zachowanie jest nie na miejscu.

Nie tylko nie na miejscu. Terapeutę obowiązywała zasada, by się nigdy nie wiązać uczuciowo z pacjentem. Ale Tim przytrzymał jej dłonie i całował dalej. Wkrótce ona sama także zatraciła si~ w pocałunku.

Po chwili Tim odsunął się. Francine spuściła wzrok, ale czuła, że Tim się jej przygląda. Wyglądało na to, że jest równie jak ona 'zaskoczony tym, co zrobił.

Obydwoje milczeli. Francine nie wiedziała, co powiedzieć i sądziła, że Tim usiłuje wymyślić jakąś wymówkę. Coś, co przekona ich obydwoje, że to był sporadyczny, niewarty wspominania przypadek, który nie powtórzy się nigdy więcej.

Tim wpatrywał się w jej twarz, aż Francine nabrała pewności, że ma purpurowe policzki.

- Jesteś nieprawdopodobnąkobietą - stwierdził schrypniętym głosem. Francine wiedziała, że powinna uciekać, zanim uwierzy w słowa Tima.

Przełknęła ślinę, a jej serce, jej głupie, romantyczne serce skoczyło do gardła. Starała się wymyślić jakąś złośliwą uwagę, która przypomniałaby im, że robią coś, czego nie powinni. Nie mogła jednak wydusić z siebie ani słowa, a oczy napełniły się łzami.

Tim otarł wilgoć z jej policzka i, zanim zdążyła zaprotestować, pocałował jąjeszcze raz. Teraz było zupełnie inaczej. O wiele lepiej. Głębiej. I mocniej.

Rozchylił jej wargi językiem i wsunął go do ust Francine. Jęknęła i za¬drżała. Była przerażona i zrozpaczona. Ale nie'obawiała się Tima. O, nie. Uwodziłją, a ona nie potrafiła mu się oprzeć.

Tim pogłębił pocałunek i szukał j ęzykiem jej języka. Pełna wahania wy_ sunęła go do przodu, aż się zetknęły, ale zaraz potem cofnęła język w panicz¬nym strachu. Po chwili Tim ponowił starania, a Francine zezwoliła na krót¬kie zbliżenie.

Kiedy Tim przestał ją całować, Francine słyszała bicie własnego serca.

Nie otworzyła oczu i nie cofnęła głowy. Całowała się nie raz, ale nigdy w ten sposób.

- Marzyłem o tym od tygodnia - wyszeptał Tim, odgarniając włosy z twarzy Francine.

- Muszę już iść.

- Nie - powiedział Tim stanowczo. - Nie teraz. To zaledwie początek.

Podniosła na niego pytający wzrok.

- Co masz na myśli?

- Na myśli? - roześmiał się i czule ją ucałował. - O czym mógłbym

myśleć? Umieram z chęci, by kochać się z tobą, kobieto. Nie próbuj mi wma¬wiać, że tego nie zauważyłaś. To bardzo kłopotliwe.

- Co? - wykrzyknęła Francine, opanowując się na tyle, by natychmiast nie wyskoczyć z wody. Prawdę powiedziawszy, nie zauważyła. Nie myślała o Timie w tych kategoriach. I nie będzie myślała.

- Daj spokój, kochanie. Nie ma powodu, byś udawała przede mną świę¬toszkę. To zupełnie zbędne. Obydwoje jesteśmy dorośli. Pragnę cię, a ze spo¬sobu, w jaki reagowałaś na moje pocałunki, wnoszę, że ty także do mnie się palisz.

Patrzyła na niego, jakby przemawiał w nieznanym języku.

- Od bardzo dawna nie miałem kobiety, więc kilka pierwszych sztosów, będzie szybkich i gwahownych. Bądź cierpliwa, a obiecuję ci to później wy¬nagrodzić.

Francine zamurowało. Wpatrywała się w niego, mrugając powiekami, zanim znalazła dość siły, by wyswobodzić się z objęć Tima. Na uginających się kolanach, wyszła po stopniach z basenu.

- Coś nie tak? - zapytał Tim.

Francine wzięła ręcznik i starła wodę z twarzy.

- Nie wiem na jakiej podstawie sądzisz, że zechcę dzielić z tobą łóżko, Timie Mallory. Ale doprawdy nie jestem zainteresowana.

Jej odmowa musiała nim wstrząsnąć, bo spoglądał na Francine, jakby jej nie dosłyszał.

- Diabła tam, nie jesteś - powiedział po chwili niezręcznego milczenia.

- Jeżeli pójdę z mężczyzną do łóżka, to nie z takich powodów, o jakich mówiłeś. Potrzebujesz ciała, żeby ulżyć swoim fizycznym potrze¬bom. To może ci dać każda kobieta. Po prostu znalazłam się pod ręką.

- Palisz się do innie tak samo,jakja do ciebie.

Francine nie miała na to odpowiedzi, ponieważ się obawiała, że to prawda.

- Spójrz na mnie, Tim - powiedziała. - Naprawdę spójrz. Wyobrażasz sobie, że skoro nie jestem szczupła i piękna, zadowolę się mężczyzną, który mnie nie kocha?

Tim podejrzliwie zmrużył oczy, chrząknął i otarł twarz dłonią.

- Jesteś dziewicą, mam rację? - zapytał. Następnie wymamrotał kilka przekleństw, jakby brak doświadczenia Francine był wielką niedogodnością. Niedostatkiem jej natury.

Francine zacisnęła wargi. Prędzej ją piekło pochłonie, nim da po sobie poznać, że ją zranił.

- Przyślę ci Grega - powiedziała odchodząc.


Linette weszła na klatkę schodową swego domu i sięgnęła do skrzynki na listy. Uważnie przeglądała koperty. Martwiła się brakiem wiadomości od Caina, choć się do tego nie przyznawała.

Zaczynała wierzyć, że naprawdę się już więcej nie zobaczą. Pomimo starań, nie mogła uwierzyć, że to co wspólnie przeżyli, nie było czymś nad¬zwycząjnym. Cain był niezwykły.

Obdarował ją bezcenną obietnicą przyszłości. Dopóki go nie poznała, nie wybiegała myślą poza bieżący dzień. Nie miała żadnych marzeń. Cain udowodnił jej, że po dwóch latach od śmierci Michaela, Linette nadal ma serce. Może znowu czuć. Może reagować na dotyk mężczyzny.

Okazało się jednak, że najwyraźniej była dla niego tylko przelotną igraszką.

Weszła do swego mieszkania, położyła pocztę na kuchennym blacie i zdjęła buty. Przeglądała zawartość lodówki, zastanawiąjąc się, co zrobić na kolację, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi. Szybki rzut oka w wizjer po¬wiedział jej, że to szwagierka.

- Nancy - ucieszyła się Linette, otwierąjąc drzwi. - Jaka miła niespo¬dzianka. Wejdź, proszę.

Od tygodnia miała zamiar zatelefonować do Nancy, ale stale coś jej prze¬szkadzało. Prawdę powiedziawszy, odkładała rozmowę ze szwagierką, oba¬wiając się, że Nancy zacznie ją wypytywać o Caina. A Linette nie była pew¬na, co miałaby jej odpowiedzieć.

- Jak się czujesz? - spytała Linette.

Nancy zdjęła płaszcz i opadła na miękką sofę. Podciągnęła stopy pod siebie i usadowiła się, jakby zamierzała pozostać dłużej.

- Okropnie. Ostatni tydzień spędziłam z głową nad umywalką.

-Grypa?

Nancy pokręciła głową.

- Mdłości ciążowe.

- Podać ci coś? Kawę? Herbatę? Wodę?

- Nie, dziękuję.

Linette usiadła na krześle naprzeciw szwagierki.

- Od tygodnia zbieram się, żeby do ciebie zadzwonić. Byłam na obiedzie noworocznym u twoich rodziców.

Nancy odwróciła wzrok.

- Nie jesteśmy ostatnio w najlepszej komitywie.

-Wiem.

- Wiesz?

- Obawiam się, że nie są ze mnie zadowoleni. Prawdopodobnie wiesz, że nie podoba im się, że spędziłam Boże Narodzenie z Cainem.

Nancy przyłożyła dłoń do piersi.

- Jestem odpowiedzialna za wasze spotkanie, a moi rodzice, przede wszystkim mama, uważają, że przedstawiając ci Caina, zbezcześciłam pa¬mięć Michaela.

- Słyszałam. Nie wiedziałam, co się z nimi dzieje - zaczęła Linette ci¬cho. - Wiem, że nie mogą się pogodzić ze śmiercią Michaela i wolą o niej nie wspominać. Ale tym razem miarka się przebrała.

- Korciło mnie, żeby ci coś powiedzieć od przeszło roku - mruknęła Nancy - ale było mi trudno i nie chciałam zniszczyć naszej przyjaźni, zwłasz¬cza, że rodzice stawali się coraz bardziej nieznośni.

- Nie chcą, żebym się spotykała z mężczyznami. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopóki nie poznałam Caina. Rodzice czują się zdradzeni i za¬grożeni. Mogę to zrozumieć, ale jednocześnie nie chcę poświęcać życia, żeby im się przypodobać:

- A więc, spotykasz się z Cainem? - spytała Nancy z niepokojem. - Po powrocie nie wspominałaś o nim, a ja nie chciałam być wścibska.

Linette złożyła ręce. Nie chciała rozczarowywać szwagierki, ale musiała powiedzieć prawdę.

- Nie mam od niego żadnych wiadomości.

Nancy ciężko westchnęła. Opuściła ramiona i na chwilę odwróciła wzrok.

-Może tak jest lepiej. Nie masz poj ęcia, jak się martwiłam. Bałam się, że się w nim zakochasz.

Linette nie rozumiała. Nancy tak usilnie starała się odegrać rolę swatki

i przedstawić Caina Linette. W końcu trafili na siebie sarni.

- Wolisz, żebym go raczej nie widywała? Ale dlaczego? Nancy wierciła się zakłopotana.

- Ostatniej nocy rozmawialiśmy z Robem i ja powiedziałam, że je¬stem bardzo zawiedziona, bo nie opowiedziałaś mi, jak spędziliście Boże Narodzenie. Zrobiłam jakąś głupią uwagę, że dobrze by było, gdybyście się w sobie zakochali. A potem dodałam, że mogłoby się to okazać nieła¬twe, bo Cainjest w wojsku i w ogóle. Związek na odległość może stać się kłopotliwy.

- Obawiam się, że masz rację.

Fakt, że Cain jest wojskowym, nie ułatwiał sprawy. Linette została sama i czekała na jakąś wiadomość. Jednocześnie nie była wcale pewna, czy on chce się z nią skontaktować.

- Przypuszczam, że może się stać coś w tym rodzaju - powiedziała Nancy.

- Nie lubisz Caina? - spytała Linette, nie rozumiejąc.

- Nie znam go wystarczająco dobrze, by go lubić lub nie lubić. Ale po tym, co usłyszałam od Roba, żałuję, że kiedykolwiek sugerowałam, byście się poznali.

- Co ci powiedział Rob?

- Ni stąd ni zowąd, mój drogi mąż wyznał, że Cain nie jest w wojsku.

- Z całą pewnością jest - przerwała jej Linette. - Wczesnym rankiem został wezwany, by wykonać zadanie. Nie chciał wyjeżdżać, aja nie chcia¬łam, żeby mnie opuszczał.

- Rob mi powiedział - ciągnęła Nancy z napiętą twarzą - że Cain McC¬lellan jest najemnikiem. Przypuszczał, że o tyin wiem, i ty także. Zasugero¬wał więc, żebym z tobą porozmawiała.

Najemnik. Słowo dźwięczało w uszach Linette niczym gigantyczny gong, ale zamiast ucichnąć, hałas narastał i stawał się coraz trudniejszy do zniesIema.

- Linette?

Potrzeba było dłuższej chwili, by do niej dotarło, że Nancy coś mówi.

- Innymi słowy, jest najemnym mordercą - powiedziała powoli.

- Tak. Ach, tak mi przykro, tak bardzo przykro. Czuję się jak kompletna idiotka.

Linette zmusiła się do uśmiechu.

- Nie wiedziałaś o tym - uspokoiła ją.

- Ale powinnam wypytać Roba, zanim wpadłam na pomysł, żeby was sobie przedstawić. Nie zrozum mnie źle, wcale nie sądzę, że Cainjest złym człowiekiem. Tylko, że straciłaś męża i nie powinnaś się wiązać z kimś kto wykonuje tak ryzykowny zawód.

- Masz rację, nie powinnam - zgodziła się Linette, zaciskając pięści tak mocno, że paznokcie boleśnie wbiły sięjej w skórę. Podczas choroby Micha¬ela nauczyła się cenić ludzkie życie. Nie mogła znieść myśli, że ktoś marnuje tak cenny dar.

- Najbardziej złości mnie to, że niepotrzebnie zdenerwowałam rodzi¬ców. Wypytywali mnie o Caina, szukając dziury w całym. Mama wściekała się na mnie i na Roba, a od kiedy dowiedziałam się, kim on jest, nie potrafię ci powiedzieć, Linette, jak głupio się poczułam. Dzięki Bogu, mama nigdy się o tym nie dowie.

- Nie ma powodu do zmartwienia. Nie zrobiłaś nic złego.

- Jesteś pewna? - spytała Nancy, ciężko wzdychając. - Nie masz poję¬cia, jaka się czuję winna.

- Nie masz powodu - przekonywała ją Linette. Jeżeli była na kogoś zła, to tylko na Caina. Celowo wprowadził ją w błąd i pozwolił, by wierzyła, że pracuje w wojsku. Wiedziała dlaczego. Znając prawdę, nigdy by z nim nie pojechała do Montany. Nie chciałaby mieć z nim do czynienia.

.- Mam nadzieję, że to nie oznacza, że będziesz unikała mężczyzn - zapy¬tała Nancy. - Cain jest jednym z nich i skoro wydał ci się pociągający, to samo może stać się z jakimś innym, nie sądzisz?

- Jasne. - Ale Linette nie interesowała się nikim innym. W swoim czasie spróbuje znów umówić się na jakąś randkę, ale nie prędko. Teraz miała wra¬żenie, że jest jak jo-jo. Jej emocje zatoczyły prawie pełny krąg. Odczuwała zupełną pustkę•

Wiedziała już, że Cain przed odjazdem powiedział jej prawdę: więcej się z nią nie skontaktuje. Nie mógł ryzykować związku uczuciowego, podobnie jak ona nie mogła sobie pozwolić na wiązanie się z człowiekiem, który budo¬wał swoje życie na śmierci i niszczeniu.

- Lepiej już pójdę - powiedziała Nancy po chwili. - Nie cierpię roli zwiastunki złych wieści.

- Nie chcę, żebyś się czuła winna - stwierdziła Linette, podając Nancy

płaszcz.

- Nic na to nie mogę poradzić. Jestem nieodrodną córką własnej matki.

Wyssałam poczucie winy z jej mlekiem. Cokolwiek dzieje się na tym świe¬cie, znajduję powód, by czuć się winną•

Linette roześmiała się i objęła Nancy.

- Nie miej takiej zmartwionej miny - poprosiła i otworzyła zasuwę•

- Kiedy się martwię. Jakoś sobie poradzisz?

-Pewnie.

Nancy zawahała się i Linette wiedziała, że szwagierka zastanawia się, co by mogła zrobić lub powiedzieć, żeby wszystko naprawić. Już i tak zapłaciła wysoką cenę. Stanęła po stronie Linette w sporze z rodzicami. A to wcale nie było łatwe, choć przetarło Linette drogę do konfrontacji z teściami.

Po wyjściu Nancy, Linette usiadła na sofie i poczuła nagły chłód. Owinꬳa się zrobionym na drutach pledem. W naj gorszym okresie choroby Micha¬ela, siadywała w tej samej pozycji, otulona tym samym kocem w barwach jesieni.

Potrzebowała ciepła. Wtedy i teraz.


Siła wybuchu rzuciła Caina na brzuch. Z płuc uszło mu powietrze. Leżał, czując dotkliwy ból, zbyt zdumiony, by się poruszyć.

Co się, do diabła, stało? Jedynym wytłumaczeniem była przedwczesna eksplozja materiałów wybuchowych. Wszystko miało wyglądać inaczej.

Wybuch zaplanowano dla odwrócenia uwagi. Niestety, jedynymi ludź¬mi, których uwaga została odwrócona, byli członkowie oddziału do zadań specjalnych. Oprócz nich na miejscu nie było żywego ducha. Pomysł spalił na panewce.

Oddział nie był jeszcze gotowy. Zupełnie niepotrzebnie zapowiedział swoje przybycie. Jeżeli terroryści przytrzymujący Louisa St Cyra mają olej w głowie, z pewnością się domyślili, że próba odbicia zakładnika się nie powiodła.

Cain, wiedziony instynktem, zerwał się na nogi i popędził wzdłuż bu¬dynku, ostrzeliwując się z karabinu maszynowego. Kątem oka spostrzegł Jacka i Murphy'ego, wybiegających z krzaków, aby do niego dołączyć. Cain rzucił się za róg budynku i zaklął lądując na brzuchu. Murphy po¬szedł w jego ślady.

- Za wcześnie - powiedział Jack, jakby Cain nie wpadł już na ten po¬mysł.

Według Caina, mieli teraz do wyboru dwa wyjścia.

Nie przejmować się przedwczesną eksplozją i mimo wszystko iść po chło¬paka.

Albo uciekać stąd co sił w nogach, póki jeszcze żyją.

Jedno było pewne - jeżeli teraz wezmą nogi za pas, z dzieciaka nic nie zostanie. Louis i tak mógłjuż nie żyć. Nie mieli żadnej gwarancji, że porywa¬cze nie zabili go zaraz po zrobieniu fotografii. Trzymano go jako zakładnika od przeszło trzech tygodni. Szanse, że przeżył minuty po wybuchu, były mi¬nimalne.

- Wchodzimy do środka - zadecydował Cain. Jego ludzie ruszyli za nim bez wahania.

Cain sforsował drzwi pierwszy. Pierwszy też wystrzelił z karabinu i zo¬baczył, w co się wpakowali.

Dostrzegł padającego mężczyznę. Potem następnego. Nad głową Caina świsnęły pociski i wbiły się w ścianę poza nim. Cain upadł na podłogę i prze¬turlał się, nie przestając strzelać. Jeżeli mają go zabić, nie będzie dla nich łatwym celem.


Francine pracowała z Timem niemal od miesiąca, ale jeszcze nigdy tak bardzo nie obawiała się początku dnia.

Nie była pewna, czy potrafi spojrzeć Timowi w oczy i czy potrafi uda¬wać, że Tim jej nie dotknął mówiąc, że chce się z nią kochać. W pierwszej chwili miała zamiar powiadomić go, że jest chora i załatwić zastępstwo, ale takie postępowanie byłoby tchórzostwem. Prędzej czy później i tak musiała¬by spojrzeć w oczy swojemu pacjentowi.

W końcu doszła do wniosku, że chce to mieć z głowy jak najszybciej. Zastanowiwszy się, uznała że wejdzie do sypialni Tima tak samo jak zawsze. Powita podobnie, jak każdego ranka. Modliła się tylko, by nie wspo¬minał o tym, co zaszło w basenie.

- Życzę szczęścia z naszym potworem - powiedział Greg, gdy Francine ruszyła w stronę sypialni. - Jest w okropnym nastroju.

Francine obawiała się tego, ale była przygotowana ma wszystko. Szła korytarzem, czując sięjak Maria Antonina zmierzająca na szafot.

Zastukała lekko do drzwi i wyprostowawszy ramiona, weszła do sy¬pialni.

- Dzień dobry - powiedziała, jakby nic się między nimi nie zmieniło. Tim siedział w fotelu inwalidzkim. Ubrany i gotowy do ćwiczeń. Na wi¬dok Francine uniósł głowę. Sprawiał wrażenie zaskoczonego jej widokiem. - Dzień dobry - mruknął. - Nie byłem pewien, czy przyjdziesz.

- Czemu miałabym nie przyjść? - Było to głupie pytanie i natychmiast

go pożałowała. - Mamy robotę do wykonania - dodała szybko, nie dając mu odpowiedzieć.

- Myślałem, że zaczniesz się domagać, żebym cię przeprosił - powie¬dział burkliwym tonem, którego często używał w stosunku do Francine. ¬Jeżeli tak, będziesz musiała długo czekać.

- Jedyna rzecz jakiej w związku z tobą oczekuję, Timie Mallory, to, że zaczniesz chodzić. W tym celu zostałam wynajęta i zamierzam do tego do¬prowadzić.

- Ja też jestem tym zainteresowany.

- Tym lepiej - odparła Francine z ulgą. - A więc nadajemy na tych samych falach.

- A co z wczorajszym? - zapytał, zaglądając jej w oczy. Poczuła, że się rumieni, ale się tym nie przejęła.

- Co chciałbyś wiedzieć?

- Przypuszczam, że masz ochotę o tym zapomnieć.

- Myślę, że tak byłoby najlepiej.

- Dobrze - powiedział, ale nie wyglądał na zadowolonego.

- Dobrze, że dobrze.

- Kiedy zacznę chodzić? - zapytał bardzo zniecierpliwiony.

- Musimy pracować stopniowo. Nie zrywami. Najpierw trzeba wzmocnić nogę na tyle, by wytrzymała ciężar twojego ciała. Przez ostatni miesiąc pracowałam nad wzmocnieniem mięśni. Nabierasz sił z każdym dniem, ale czeka nas długa droga.

- Kiedy będę mógł stanąć?

Tim przybierał na wadze, ale nadal był osłabiony i Francine nie chciała ryzykować. Pod względem fizycznym nastąpiła poprawa, natomiast stan emocjonalny pozostawiał wiele do życzenia. Francine nie była pewna. Do tej pory wszystko szło dobrze.

- Myślisz, że jesteś już gotowy? - zapytała.

- Byłem gotowy już w zeszłym tygodniu - powiedział z nikłym uśmiechem.

Francine także się roześmiała.

- Dobra, chłopie, zobaczmy, na co cię stać.

Zaczęła od masażu, takjak każdego ranka. Rozcierała mięśnie, rozgrze¬wała j e przed cięższą pracą, która miała nastąpić.

Tim leżał rozciągnięty na materacu. Francine uciskała knykciami mięśnie okaleczonej nogi. Pracowała ciężko, z przejęciem.

- Nic nie mówisz - mruknął Tim.

- Nie mówię? .

- Zazwyczaj trajkoczesz, jak nakręcona. Na początku byłem gotów na wszystko, by cię uciszyć, ale potem przyzwyczaiłem się do twojego gadul¬stwa.

To prawda, Francine przemawiała do niego, by go odprężyć. Ale teraz nie miała mu nic do powiedzenia. Sama nie wiedziała, co plotła przez wszystkie minione dni.

- Teraz twoja kolej - zaproponowała.

- Ja? Miałbym mówić? Nie jestem w tym specjalnie dobry.

- Opowiedziałam już wszystko, co miałam do powiedzenia.

- Opowiedz mi, jak twój brat zamknął cię w łazience, a ty nie zdążyłaś przygotować się do randki.

- Miałam wtedy szesnaście lat. O mało się nie wściekłam.

- A to była twoja pierwsza prawdziwa randka - podsunął jej Tim. - Musiałaś z lokówkami we włosach otworzyć frontowe drzwi, a tam stał twój chłopak. Przyszedł o kwadrans za wcześnie.

- I ty myślisz, że to było zabawne, tak? - wymierzyła mu bolesnego klapsa w pośladek.

-Au!

- Posłuchaj mnie teraz uważnie, dopiero zobaczysz, co to jest naprawdę ból. .

Tim zachichotał. Francine pierwszy raz usłyszała jego śmiech. Z wiel¬kim zdziwieniem zdała sobie sprawę, jak bardzo go lubi. W miaręjak po¬prawiał sięjego stan, coraz bardziej upodabniał się do człowieka, jakim był przed wypadkiem. Im lepiej go poznawała, tym bardziej jej się podobał.

Rozległo się stukanie do drzwi i do pokoju wszedł Greg. Przyniósł aparat telefoniczny.

- Dzwoni pan McClellan - oznajmił.

- Dzięki Bogu - westchnął Tim z ulgą, i Greg podał mu słuchawkę•

- Chcesz, żebym wyszła? - spytała Francine.

Tim pokręcił głową.

Chociaż słyszała tylko to, co mówił Tim, wywnioskowała, że Cain wy¬konywał jakieś zadanie bojowe. Na początku Tim był zaniepokojony, ale w miarę rozmowy odprężał się coraz bardziej.

- Chce rozmawiać z tobą - powiedział wreszcie i podał Francine słu¬chawkę.

- Mówi Francine Holden - przedstawiła się, choć to nie było konieczne.

- Jak się ma pacjent? - głos Caina brzmiał tak, jakby docierał z dna głębokiej studni. Francine nie wiedziała, czy winna jest odległość, czy też złe połączenie.

- Nieznośny. Uparty. Niecierpliwy. W sumie lepiej.

- Wolę to ostatnie. Wygląda na to, że chce stanąć na nogi.

- Zobaczymy. Jeżeli poprawa będzie nadal postępować tak jak dotąd, Tim zacznie chodzić w przyszłym miesiącu.

Nastała głucha cisza.

- Nie wierzę - powiedział wreszcie Cain. - Nie mam odwagi w to wierzyć. Tim także nie miał odwagi w to uwierzyć.

- Trzeba go zobaczyć na własne oczy - zaproponowała Francine.

- W przyszłym tygodniu powinienem być w San Francisco - powiedział Cain. - Przyjdę zobaczyć tę zadziwiającą metamorfozę. Nie sądziłem, że coś takiego jest możliwe. Dziękuję, Francine.

- Jeszcze za wcześnie na podziękowania. - O wiele za wcześnie. Mieli przed sobą długą drogę. I to drogę pod górę•

Skończywszy rozmowę, oddała telefon Gregowi, który czekał za drzwiami. Służący odszedł, a Francine wróciła do pracy.

- Udało się - powiedział Tim radośnie.

- Udało się?

- Wyratowali nieszczęsnego chłopaka, który był przetrzymywany jako zakładnik polityczny. Cain powiedział, że wszystko, co mogło pójść źle, rzeczywiście poszło źle, ale oni i tak dali sobie radę. Chłopak wrócił do rodziny, a oddział do zadań specjalnych wyrusza w opłaconą przez zlece¬niodawców podróż na wyspy Bahama, żeby dojść do siebie.

- Ktoś został ranny?

- Odnieśli tylko niewielkie obrażenia - Tim zacisnął pięść. - Cholera, chciałbym tam być. Oddałbym wiele, żeby się tam znów znaleźć. Przydał¬bymsięim.

- Coś mi się zdaje, że wziąłeś udział w zbyt wielu zadaniach - powie¬działa Francine łagodnie. - Ejże! Nie rozczulaj się nade mną. Walka, oto, co robię najlepiej. Gdybyś tego nie zauważyła, mówię ci, że jestem w tym cholemie dobry. - Wiem coś o tym - powiedziała sarkastycznie.

Tim milczał przez chwilę.

- Gdybym cię lepiej nie znał, mógłbym pomyśleć, że się o mnie trosz¬czysz.

- Troszczę się o to, żebyś był cały i zdrowy. Ale powiem ci coś jeszcze, nie po to się wysilam, żebyś znowu odstawiał szlachetnego rycerza i dał się zranić.

Tim klasnął w dłonie.

- Tobie rzeczywiście zależy!

- Wcale nie - skłamała bezwstydnie. I Tim dobrze o tym wiedział.

- Wiesz co? - powiedział prawie radośnie. - Może ci sięjednak spodobam. Nie będę złym kochankiem, sama się przekonasz. To fakt. Nikt się nigdy nie skarżył. Możemy spędzić parę miłych chwil. Co na to powiesz, Francine?

Czekał na jej odpowiedź, ale doczekał się wymownego spojrzenia. Wtedy wybuchnął gromkim śmiechem.

- Nie wydąje mi się, żeby to było zabawne - powiedziała Francine.

- Wcale się o to nie starałem. Jestem śmiertelnie poważny.

- Tim, proszę, przestań.

- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że masz niezwykle wyrazistą twarz?

- Myślę, że czas na ćwiczenia w basenie.

- Jestem gotowy. - Tim uniósł brwi. - A po kilku pocałunkach ty także będziesz gotowa.

- Przestań - zażądała, tym razem z niezwykle poważną miną. Nie wie¬działa, jak ma reagować na jego żarty. Wydawało się, że Tim robi wszyst¬ko, aby przyprawić ją o rumieniec i uwieść słowami.

- Wiesz, czego bym chciał? - zapytał przewracając się na zdrowy bok i opierając głowę na łokciu. - Żebyś choć raz włożyła kostium kąpielowy z suwakiem na przodzie.

- To najdziwaczniejsza rzecz, jaką od ciebie u~łyszałam, Timie Mallory.

- Tylko jeden raz.

- Niby dlaczego interesujesz się tym, jaki noszę kostium?

- Z tego powodu, moja seksowna Amazonko, że z największą ochotą rozpiąłbym ten suwak.

Znowu się zaczerwieniła.

Tim roześmiał się bezwstydnie.

- Wydaje mi się, że masz najwspanialszy biust, jaki kiedykolwiek oglą¬dałem. Pewnego dnia pokażesz mi go, a ja ci pokażę, jak mężczyzna uszczꜬliwia kobietę.

Mówił to tylko po to, żeby ją zawstydzić, żeby ją wprawić w zakłopotanie.

- Jeżeli natychmiast nie przestaniesz, odejdę i przyślę ci kogoś w zastępstwie.

- Nie zrobisz tego - powiedział z przekonaniem. Francine zakipiała ze złości.

- Skąd ta pewność?

- Bo - powiedział szczerząc zęby w sposób, który zakasowałby uśmiech kota z Cheshire - szalejesz za mną. Tylko jeszcze o tym nie wiesz.


Rozdzial 8

Był to jeden z owych zimowych wieczorów, które Linette przyrównywała do nocy z opowiadań o Sherlocku Holmesie. San Francisco i okolice zatoki pogrążone były w gęstej mgle. Linette zamknęła sklep. Czuła się zmęczona i samotna. Bonnie wyszła o godzinę wcześniej, zo¬stawiając ją nad nie kończącą się pracą biurową. Teraz wreszcie Linette zrobiła wszystko.

Światła latarń zdawały się być otulone przez koronkowy welon. Li¬nette szła wzdłuż molo, przepowiadając sobie w myśli, co ma jeszcze do zrobienia. Przywieziono zamówioną włóczkę kaszmirową, a ona zapomnia¬ła powiedzieć Bonnie, by powiadomiła klientkę, że może przyjść po za¬mawiaąy towar. Powinna kupić znaczki pocztowe i odebrać rzeczy z pral¬ni chemicznej.

Doszedłszy do końca molo, zawahała się, bo w rozświetlonej przez latar¬nię mgle dostrzegła Caina. Czekał na nią z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie.

- Witaj - powiedział tylko

Linette poczuła ucisk w gardle. Nie była przygotowana na takie spotka¬nie, nie przypuszczała, że go jeszcze zobaczy. Cain zapewnił ją, że już się więcej nie spotkają.

Zaakceptowanie tej prawdy zajęło jej dużo czasu. Jeszcze więcej czasu zabrało jej zrozumienie, dlaczego tak się dzieje.

- Myślę, że jestem ci winien wytłumaczenie.

Linette stała milcząca i nieporuszona.

- Mogę cię zaprosić na kolację? - Cain spojrzał w kierunku restauracji, do której poszli podczas pierwszego spotkania.

- Jestem z kimś umówiona - powiedziała, kiedy wreszcie odzyskała głos.

- Randka? - Cain spojrzał na nią zmrużonymi oczami.

- Nie, po prostu spotkanie.

Wyglądało na to, że Cain nie bardzo jej wierzy.

- Zgłosiłam się do ochotniczej pracy w szpitalu. Dwa razy w tygodniu

spotykam się z rodzinami pacjentów chorych na raka.

Przetrawienie teJ informacji zajęło mu dłuższą chwilę. - Za ile musisz być w szpitalu?

Spojrzała na zegarek, nie wierząc, że prowadzą taką uprzejmą rozmowę.

Miała ochotę nawrzeszczeć na niego, że tak ją zawiódł i w tak okrutny spo¬sób się z nią pożegnał.

Powinna powiedzieć mu, żeby się wynosił do diabła. Zanim go poznała, była zupełnie zadowolona z życia. No dobrze, może niezupełnie zadowolo¬na, ale bliska takiego stanu. Powinna mu to wszystko powiedzieć. Niestety, musiała ze wszystkich sił panować nad sobą, by nie rzucić mu się w ramiona.

- Za czterdzieści minut.

- Mamy dość czasu. - Cain ruszył w stronę restauracji. - Wypijesz ze mną drinka, Linette?

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że jesteś najemnikiem? - zapytała.

- Pojechałabyś ze mną do Montany, gdybyś znała prawdę?

- Nie.

- Więc masz odpowiedź na swoje pytanie.

- Moje towarzystwo było dla ciebie takie ważne?

Cain milczał przez chwilę, zanim odpowiedział:

-Tak.

Linette zamknęła oczy, walcząc z impulsem, by zbliżyć się do Caina. Nie wiedziała, co go sprowadziło z powrotem do San Francisco. Nie chciała wie¬dzieć, bo się obawiała, że wrócił ze względu na nią.

- No, dobrze - przyznał Cain z westchnieniem. - Postąpiłem samolubnie. Jeżeli szukasz pretekstu, by mnie znienawidzić, to go masz.

- Wcale nie czuję do ciebie nienawiści.

- I to jest właśnie problem - powiedział szorstko. - Może powinnaś.

Wyciągnął do niej ramię i Linette bez wahania pozwoliła się objąć. Cain powoli zamknął oczy. Marzył o tej chwili od tygodni. O tym, by ją tulić do siebie, smakować jej miękkość. Był zmęczony walką, której nie po¬trafił wygrać. Udawaniem, że jest silny, podczas gdy czuł się słaby. Zmęczo¬ny czekaniem. Otarł policzek o włosy Linette i wdychał ich świeży zapach.

Linette przywarła do niego i uraziła niedawno odniesione obrażenia. tain przełknął ślinę i jęknął.

- Byłeś ranny? - Linette gwałto~ie odsunęła się od niego, co spowodo¬wało jeszcze silniejszy ból. Cain zbyt długo czekał na tę chwilę, nie chciał jej tak szybko przerwać.

- Powierzchowna rana - stwierdził lekceważąco. Wyciągnął ku niej swoje zdrowe ramię, ale Linette zlekceważyła to milczące zaproszenie.

- Jak to się stało? - zapytała, a potem pokręciła głową. - Nie chcę wie¬dzieć. Nie mów mi. Nie zniosę tego.

W jej oczach zabłysły łzy. Starała się ukryć przed Cainem swoje emocje, jakby własna słabość wprawiała ją w zakłopotanie. Jej łzy dziwnie podziała¬ły na Caina. Poczuł, że coś się zaciska w jego wnętrzu.

- To nic wielkiego - wyjaśnił, chcąc ją uspokoić na tyle, by znowu przy¬tuliła się do niego. - Daj spokój, chodźmy się napić.

Linette się zawahała, ale bez protestu pozwoliła mu się wziąć za rękę.

Wsunął sobie jej dłoń pod ramię, dzięki temu miał ją bliżej siebie i czuł się mocrueJ szy.

Cain minął restaurację, wprowadził Linette do smażalni ryb i zamówił dwa piwa. Kiedy się odwrócił, stwierdził, że Linette usiadła przy jednym z jasno oświetlonych stołów na zewnątrz smażalni. Dookoła unosiła się mgła.

Cain podał Linette styropianowy kubek i usiadł naprzeciw niej. Chciał na nią patrzeć i badać wyrazjej twarzy.

- Co cię tym razem sprowadza do San Francisco? - spytała nie unosząc głowy. Starała się, by ton jej głosu brzmiał swobodnie.

Mógł ją okłamać. Mógł jej naopowiadać o obowiązkach służbowych.

Mallory również był dobrą wymówką. Cain mógłby opowiedzieć Linette o dwugodzinnym spotkaniu z przyjacielem. Ale jej nie okłamał. Nie chciał owijać prawdy w bawełnę, nawet gdyby Linette miała się rozgniewać.

Zrezygnował z najbliższego lotu na wyspy Bahama, ze względu na Tima Mallory'ego. A przyszedł nad zatokę, bo nie mógłjuż dłużej wytrzymać bez Linette.

- Chciałem cię zobaczyć.

Linette zamknęła oczy i wyszeptała:

- Wolałabym, żebyś tego nie zrobił.

Ta kobieta nie była dla niego odpowiednia. Cain dobrze to wiedział. Nie lubił odgrywać roli głupca.

- Nie musimy o niczym decydować w tej chwili - powiedział. - Zjedzmy jutro razem kolację i wszystko omówimy.

-Nie mogę.

Wszystko mu utrudniała.

- Następne spotkanie?

- Nie, randka.

Cain poczuł się tak, jakby mu dała w twarz. Lata treningu pozwoliły mu ukryć emocje.

- Nie mogę w to uwierzyć - mruknęła Linette, bawiąc się nerwowo zam¬kiem u torebki. - Wprowadziłeś mnie w błąd. Ukryłeś prawdę, wiedząc co mogę pomyśleć o mężczyźnie, który utrzymuje się z zabijania. Powiedzia¬łeś mi, że już cię nigdy nie zobaczę, a potem ni stąd ni zowąd wyskaku¬jesz w moim życiu jak diabeł z pudełka, akurat wtedy, gdy umówiłam się na randkę w ciemno.

Randka w ciemno. Cain poczuł się lepiej. Troszkę lepiej. Ale przecież Linette miała prąwo spotykać się z setką mężczyzn, a on nie mógł mieć do niej pretensji, bo nie miał do niej najmniejszego prawa.

W ciągu minionych lat poznał wiele kobiet. Niektóre z nich, gdy go nie było, prowadziły aktywne życie towarzyskie. Nigdy mu to nie przeszkadza¬ło. Dlaczego teraz czuł się zawiedziony? Nie szukał kogoś, kto by wysiady¬wał przy oknie, czekając na jego powrót. Zaborczość, którą odczuwał w sto¬sunku do Linette była dla niego wstrząsem.

- W takim razie powinnaś oczywiście pójść na tę randkę.

Linette nigdy się nie dowie, ile kosztowały go te słowa. Cain na samą myśl o tym, że inny mężczyzna będzie ją tulił, kochał się z nią, miał ochotę zgrzytać zębami. Tymczasem siedział naprzeciw niej, jakby go to nic nie obchodziło. W rzeczywistości ledwo na sobą panował.

Zapadło pełne napięcia milczenie. Wreszcie przerwała je Linette.

- Jak to się stało, że zostałeś ranny? - zapytała szybko, jakby wbrew sobie.

Mógł wymyślić coś efektownego, żeby zaspokoić jej ciekawość.

- Kiedy odbijaliśmy zakładnika.

- Takie mieliście zadanie?

Cain nikomu nie opowiadał o swoich zleceniach. Dla Linette postanowił zrobić wyjątek, przede wszystkim dlatego, że czuł się wobec niej winny.

- Terroryści porwali dziewiętnastoletniego chłopaka, syna ważnej osobistości. Znaleźliśmy miejsce, gdzie go przetrzymywano.

- Nastolatek? Co się z nim stało?

- Żyje. Dochodzi do siebie w rodzinnym domu.

- Ktoś jeszcze został ranny?

- Tak - powiedział Cain, nie chcąc i tym razem ukrywać prawdy. - Czterech mężczyzn poniosło śmierć.

Linette milczała, zastanawiając się nad słowami Caina. - Któryś z twoich ludzi?

Cain pokręcił głową. Mieli szczęście. On wyszedł z tego najbardziej po¬szkodowany. Dwa pęknięte żebra i draśnięty pociskiem bok. Kilka centyme¬trów dalej, a straciłby nerkę. I nie siedziałby teraz naprzeciw Linette.

- Jak długo zostaniesz w mieście?

- Jeszcze kilka dni.

- A dokąd jedziesz potem?

- Na Florydę. Mamy tam teren szkoleniowy.

- Następne zadanie?

- Nie od razu. - Linette najwyraźniej nie rozumiała, że ich misje nie były planowane wcześniej. Najczęściej zawiadamiano go bez ostrzeżenia, tak, jak owęgo bożonarodzeniowego poranka. Zrozpaczone głosy i tragiczne sytu¬acje. Od szybkiej reakcji zależało ludzkie życie. Opuszczając Linette, prze¬żył piekło, ale ona tego nie wiedziała.

Spojrzała na zegarek. Cain zrozumiał.

- Odprowadzę cię do samochodu.

Rozmowa nie kleiła się, gdy przemierzali przestrzeń czterech przecznic.

Żadne z nich nie wiedziało, co mówić. Spotkanie było nieudane. To, co Cain jej powiedział, Linette wiedziała już wcześniej.

Kiedy doszli do jej samochodu, Linette zwróciła się w stronę Caina. Stał sztywno, zachowując dystans, był pewien, że zaraz usłyszy, aby się z nią więcej nie kontaktował. Nie miałby o to do niej żalu.

W ostatniej chwili postanowił jednak wziąć sprawę w swoje ręce. Spró¬bował objąć Linette. Poddała mu się bez najmniejszego oporu.

Pocałunek był powolny i pełen słodyczy. Nagle ich wzajemne pożą¬danie stało się gwałtowne, głębokie i rozpaczliwe. Jeżeli Linette widzi go po raz ostatni, to Cain musi zrobić wszystko, by go zapamiętała. Jeżeli ma pój ść na randkę z kimś innym, chciał pozostawić na jej ustach piętno swego pocałunku.

Linette odskoczyła od niego ciężko dysząc.

- Dlaczego wróciłeś?

-Musiałem.

Teraz Linette całowała Caina.

- Pamiętając o obrażeniach, odsunęła płaszcz i dotknęła bandaża. Jej dotyk był czuły i troskliwy.

- Któregoś dnia dasz się zabić - wyszeptała i przygryzła dolną wargę.

- Wszyscy musimy kiedyś umrzeć - powiedział, starając się ją uspokoić.

- Nie zniosłabym pogrzebu następnego mężczyzny, którego kocham ¬wyszeptała.

Cain zdał sobie sprawę, że zbyt, wiele od niej żąda. Postanowił być uczciwy•

- Jeżeli chcesz, żebym odszedł, nie zawaham się i nigdy więcej się z tobą nie skontaktuję. Powiedz tylko jedno słowo.

Milczenie Linette dodało mu odwagi. Pocałował ją w policzek, polizał w koniuszek ucha i pogładził dłonią po karku. To było szaleństwo, i obydwo¬je o tym wiedzieli. Ajednak zakazany owoc wydawał się tym słodszy. Żadna z kobiet nie wydawała mu się wspanialsza.

Nie powiedziała, by ją zostawił w spokoju.

- Przyjadę po ciebie w sobotę - powiedział pomiędzy głębokimi, pełny¬mi tęsknoty, pocałunkami, a serce waliło mu jak szalone. Po raz pierwszy słyszał muzykę duszy, a wszystko dlatego, że piękna młoda wdówka zgodzi¬ła się zjeść z nim kolację.


Tim Mallory bardzo się ucieszył na widok Caina McClellana. Cain od¬wiedził go poprzedniego dnia i obaj mężczyźni rozmawiali przez kilka go¬dzin. Następnie Cain znalazł jakąś dziwną wymówkę i wyszedł. Szczerze mówiąc, Mallory nie miał pojęcia, co mogło być aż tak ważne.

Gdyby nie znał Caina, pomyślałby, że to kobieta. Ale w ciągu wielu lat znajomości, nigdy nie widział, by szef choć raz obejrzał się za jakąś kobietą.

Chociaż Mallory musiał się posługiwać balkonikiem, pozostawanie w po¬zycji stojącej było tak cholemie przyjemne, że wcale się tym nie przejmo¬wał. Z ochotą akceptował metalowe urządzenie, ponieważ dzięki niemu mógł stać.

Chodzenie, to zupełnie.inna sprawa. Na razie posuwał się, niezręcznie powłócząc nogami. Ale nigdy nie był bardziej dumny, stawiając jedną stopę przed drugą. Żaden złoty medalista olimpijski nie byłby z siebie bardziej za¬dowolony niż Tim Mallory.

Naturalnie Tim obrzucał swój balkonik i Francine głośnymi i soczysty¬mi przekleństwami, ale robił to tylko dlatego, że uskarżanie się w jej obecno¬ści sprawiało mu ogromną przyjemność; a także dlatego, że takie zachowa¬nie zwiększało ich czujność.

Na myśl o terapeutce Tim się uśmiechnął. Na początku widział w niej twardą herod babę. Nawet teraz nie potrafIł jej sobie wyobrazić jako anielicy w bieli.

Dokuczanie jej sprawiało mu przyjemność. Cieszył się gdy widział jej rumieńce. Oprócz tego, kiedy ją pocałował, nie kochali się tylko dlatego, że ta kobieta miała żelazną wolę. Powinien o tym wiedzieć, bo nie raz zdarzyło mu się walić głową o mur jej uporu.

Mallory nigdy nie przyznał się, jak bardzo był wściekły, kiedy przy¬szła do niego na Boże Narodzenie. Musiał jej jednak oddać sprawiedli¬wość, że te odwiedziny dobrze mu zrobiły. Dopiero kiedy owego dnia wyszła, zrozumiałjak bardzo dodała mu życia. Po osiemnastu miesiącach wpatrywania się w sufit, cholemie dobrze było znów poczuć żywiej krą¬żącą w żyłach krew.

- Nie mogę uwierzyć, jak wielkie poczyniłeś postępy - powiedział Cain.

Przyszedł niedługo po rozgrzewce w basenie i został na lunch. Mallory cie¬szył się, że widzi Caina, ale szczerze mówiąc, żałował, że nie zje lunchu sam na sam ze swoją krzepką terapeutką. _ Powiem ci coś. Świetnie się czuję na stojąco - .odparł Mallory. - Nie¬długo nie będę potrzebował balkonika.

_ Na pewno będziesz go jeszcze potrzebował - zapewniła go Francine, opierając się o framugę drzwi. - To, że robisz szybkie postępy, nie oznacza, że w przyszłym tygodniu zaczniesz chodzić o własnych siłach.

Przebrała się z kostiumu kąpielowego w ulubiony kombinezon. Mo¬kre pasemka włosów okalały jej twarz. Tim podziwiał jej urodę, zastana¬wiając się, jak mógł ją uważać za nieatrakcyjną• Prawda, nie była kla¬syczną pięknością, ale też dziewczyny w typie Miss Ameryki, nigdy go nie dosięgały.

To była Francine. Uparta. Wymagająca. Odważna. I stuprocentowo ko-

bieca.

Jego terapeutka mogła sobie wyobrażać, że głównym celem Tima, było samodzielne chodzenie. Myliła się. Nie wie jeszcze jak, ale zaciągnie tę seksowną Amazonkę do swego łóżka. Mallory spędzał na planowaniu tego wyczynu większą część nocy.

Greg wniósł lunch. Zupa, sałata i kilka kanapek. Mallory był głodny. Dobry apetyt służył mu od niedawna. Przez całe miesiące jedzenie sprawiało mu przykrość. Nie był pewien, kiedy zaszła ta zmiana. Przypuszczał, że w czasie Bożego Narodzenia. Mniej więcej wówczas, gdy w jego nieciekawe życie wkroczyła Francine.

_ A nie mówiłem ci, że pewnego dnia wrócisz do naszego oddziału specjalnego - powiedział Cain, chcąc zrobić przyjemność Mallory'emu.

_ Taaa, ale to już nie to samo. - Już zawsze będzie się czuł ograniczony.

Nie potrafi działać tak sprawnie jak przed wypadkiem. Jednego był pewien, nie pogodzi się z rolą słabego ogniwa w łańcuchu zespołu.

- Jest mnóstwo pracy, do której się nadasz.

- Chcę działać w terenie - powiedział Mallory, marszcząc czoło.

- Dobrze. Umieszczę cię w terenie.

Francine weszła do pokoju.

_ Co to ma znaczyć "umieszczę cię w terenie"? - spytała z płonącymi oczami.

_ Mallory mówi, że chce brać udział w zadaniach, więc ja zgadzam się na to.

_ Otóż, nie. - Francine obeszła stół, jak głodny rekin zbliżający się do ofiary. Mallory widywał ją już w takim stanie i dobrze wiedział, że lepiej trzymać gębę na kłódkę. Wolał odczekać i nie denerwować jej, zanim nie nadejdzie bardziej sprzyjająca chwila.

_ Jeżeli sobie wyobrażasz, że harowałam przy tym człowieku tylko po to, żebyś go zabrał na jakąś zwariowaną eskapadę, gdzie znów zostanie ranny, to będzie lepiej, jeśli przemyślisz swoje wariackie plany.

Cain rozdziawił usta. Niewielu ludzi miało odwagę przeciwstawić się Cainowi McClellanowi. Mallory cieszył się, że jego szef ma okazję zakosz¬tować uporu, z jakim on miał do czynienia w ciągu kilku ostatnich miesięcy.

- Zaufaj mi, Francine - powiedział Cain z godną podziwu powściągli¬wością. - Nie mam zamiaru wysyłać Mallory'ego na pozycję, gdzie zostanie ranny.

- Jeżeli to prawda, to zechciej mi wytłumaczyć, dlaczego nieomal nie stracił nogi. - Niecierpliwie założyła ręce i przeniosła ciężar ciała na jedną nogę•

- Może ja to wyjaśnię - zaproponował Mallory.

- Nie wtrącaj się - warknęła Francine.

- Dam sobie radę - upierał się Cain.

Spoglądali na siebie, a Mallory w milczeniu jadł kanapkę. Prawdę po¬wiedziawszy, tylko dzięki temu udało mu się nie roześmiać.

Cain wyszedł tego dnia wczesnym wieczorem, bez żadnych wyjaśnień.

Mallory był rozczarowany. Liczył na to, że we dwójkę pogadają o minionych czasach i wypiją kilka drinków. Towarzys.two Caina sprawiło, że zatęsknił za Florydą i za przyjaciółmi, których tam zostawił.

Kiedy został ranny, odtrącał wszelkie próby pomocy z ich strony. Teraz tego żałował. Żałował swoich słów i dziecinnego zachowania.

Ponieważ Mallory miał nadzieję, że Cain zostanie dłużej, zwolnił Gre¬ga. Teraz został sam, bez Grega i Caina i będzie musiał przygotować sobie kolację.

Zastanawiał się, co ma do wyboru. Może zamówić kolację u dostawcy.

Albo ugotować coś samemu. To zupełnie możliwe. Cieszył się, że może po¬ruszać się po kuchni. Przed wypadkiem przeważnie sam przygotowywał so-

bie posiłki. Pomysł, że teraz zrobi to znowu, bardzo mu się podobał. ,

Przejrzawszy zawartość lodówki, zdecydował się na gruby stek. Dwa gru¬be steki. Czemu nie? Po ćwiczeniach z Francine zasługiwał na nagrodę.

Myszkował po kuchni, dziwiąc się,jak szybko opuściła go energia, kiedy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Zanim zdążył się zastanowić, kto to może być, do kuchni, niczym tornado, wpadła Francine.

- Musimy porozmawiać - oświadczyła z płonącymi oczami.

Tim przyglądał jej się przez chwilę, zastanawiając się, co też dziewczyna trzyma w zanadrzu, kiedy Francine spostrzegła, że Tim stoi przy kuchence ze stekiem w dłoni.

- Co właściwie robisz? - zapytała. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie, jakby czegoś szukała. - Gdzie jest Greg?

- Dałem mu wolną noc.

- A twój przyjaciel, że użyję tego terminu?

- Do diabła, sam nie wiem, dokąd poszedł. Zmył sięjakąś godzinę temu.

_ Zostawił cię? - powiedziała to takim tonem, jakby Cain McClellan zasługiwał na to, aby go powiesić na najbliższym drzewie.

- Nie potrzebuję niańki, Francine.

_ W takim razie zechciej mi wytłumaczyć, co robisz z tym stekiem? I co to jest?

Zdziwiony jej pytaniem Mallory spojrzał na żeliwny rondel.

- Patelnia.

- Widzę. Co masz na patelni?

_ Sól. Sypie się łyżeczkę na dno, rozgrzewa i wrzuca się stek. Dzięki temu mięso przywiera.

Potrząsnęła głową, jakby usłyszała najdziwniejszą rzecz pod słońcem.

_ Co masz zamiar ugotować oprócz tego steku?

- Nie zastanawiałem sięjeszcze.

- Siadaj - rozkazała.

Mallory o niczym innym nie marzył.

_ Robisz się nieznośna na stare lata.

_ Chcesz zjeść kolację, czy nie?

- Ugotujesz mi coś?

- Tak. Masz jakieś obiekcje?

Miał ochotę gwizdać z radości.

_ Żadnych. Lubię stek dobrze wysmażony.

- Jak dobrze?

Tim przez chwilę się zastanawiał.

_ Tak dobrze, że weterynarz postawiłby tę krowę z powrotem na nogi.

Francine zaśmiała się cicho.

Mallory dotarł do stołu i rzucił się na krzesło. Dopiero wtedy dostrzegł, że jego terapeutka ma na sobie coś innego, nie jak zazwyczaj kombinezon. . Ubrała się w dżinsy i sweterek o barwie oziminy. Obcisły sweterek wspania¬le uwydatniał jej pełne piersi. Kiedy nie byli w basenie, Tim nie zwracał uwagi na piersi Francine. Były ładne i obfite, właśnie takie, jakie lubił. Raz

jej to powiedział i omal nie oberwał w głowę•

Był z niej kawał baby, tylko nie zdawała sobie z tego sprawy. Tim modlił

się o to, by znaleźć się w pobliżu, kiedy Francine wreszcie się zorientuje. _ Zawsze zaplatasz włosy w warkocz?

_ Tak - powiedziała, nie odrywając oczu od kuchni.

_ Dlaczego? - Tim przyglądał się, jak odsuwa patelnię z palnika i stawia ją obok. Widok nie bardzo obiecujący, wziąwszy pod uwagę, że miała mu

przygotować kolację•

- Nie spadają mi na twarz.

Powinien się tego spodziewać, że Francine kieruje się wyłącznie praktycznymi pobudkami. - Nie chcę kwestionować twoich umiejętności kulinarnych, ale co ro¬bisz?

Francine spojrzała na niego zdziwiona.

- Gotuję kolację, a co? Pomyślałam sobie, że powinieneś zjeść coś jesz¬cze, a nie samo białko. Widzę tu kilka ziemniaków, z których zrobię frytki. Przysmażę ceb,ulę i przygotuję sałatkę.

Otworzyła lodówkę i pochyliła się do przodu, żeby zajrzeć do pojemnika na warzywa. Widok jej wypiętego tyłeczka, był dla Tima czymś zupełnie no¬wym. Zdziwił się, jak niesamowicie seksowna wydawała mu się ta kobieta.

- Co powiesz na sos gunslinger?

To pytanie zupełnie go zaskoczyło.

-Słucham?

- Będzie ci smakował, zapewniam cię. Ma zapach whisky.

- Tak, ale na co go położę?

Francine wyprostowała się i obejrzała.

- Na stek, oczywiście.

- Oczywiście - powtórzył z ironią. - Co jeszcze ugotujesz? Brokuły?

Francine się roześmiała. Słysząc, że udało mu się ją rozbawić, Tim uśmiechnął się z zadowoleniem. Pomachała do niego marchewką.

- Pamiętaj, że musimy porozmawiać.

- Wszystko, czego sobie życzysz, ale najpierw mnie nakarm, najmilsza.

Francine zamrugała, słysząc, jak się do niej zwrócił i szybko powróciła do przygotowywania sałatki. - Nie jestem twoją najmilszą, ani twoją uko¬chaną, ani nikim takim.

- Tak, ale po naszej słodkiej rozmowie, możesz nią być.

Zaczęła skrobać marchewkę, jakby ją chciała zmiażdżyć.

- Jeżeli nie przestaniesz, natychmiast stąd wyjdę.

- I zostawisz mnie umierającego z głodu?

-Tak ..

Mallory nie miał co do tego cienia wątpliwości.

- Dobrze, już będę grzeczny.

Francine pokroiła pomidory i zmieszała je z sałatą. Mallory nie spusz¬czał z niej oczu. Cholera, ależ mu się podobała. Francine nie'ustępowała mu pod żadnym względem. Nigdy jeszcze nie spotkał takiej kobiety.

Dziewczyna uporała się z sałatką i postawiła miskę na środku stołu. Ko¬rzystając z tej sprzyjającej okoliczności, Tim chwycił ją za nadgarstek.

- Rozpuść warkocz - poprosił.

Patrzyła na niego zdumiona, jakby przemawiał do niej po grecku, a po¬tem cofuęła rękę.

- Dlaczego? - spytała.

- Bo chcę cię zobaczyć z luźno opadającymi włosami.

Nie czekając, aż mu odmówi, sięgnął zajej plecy, odszukał koniec war¬kocza i zdjął klamerkę. Długie gęste włosy rozsypały się na ramionach Fran¬cme.

- Tim, proszę - wyszeptała. - Nie sądzę,.aby to był dobry pomysł.

- Usiądź - rozkazał. Chciał sięjej przyjrzeć, nie odwracając głowy. Przyciągnął krzesło zdrową nogą i delikatnie posadził Francine.

Nie podnosiła głowy i unikała wzroku Tima.

- Wolałabym, żebyś tego nie robił - mruknęła.

- Szkoda. - Zanurzył palce w jasnych włosach dziewczyny i rozczesał je. Odchylił się na oparcie krzesła i przyglądał swemu dziełu. Serce uwięzło mu w gardle na widok piękna, które dojrzał. Jak mógł być tak ślepy? Franci¬ne Holden wydawała mu się nieziemsko wspaniała.

- Lepiej pokroję ziemniaki. Mallory przysunął się do jej krzesła.

- Nie odchodż - poprosił, przeczesując palcami jej włosy i przyciągając jej głowę do siebie.

- Myślałam, myślałam, że jesteś głodny.

- Umieram z głodu - wyszeptał i przytknął wargi do jej ust.

Mallory był przekonany, że żadne z nich nie podejrzewało wybuchu ognia, który zapłonął między nimi. Miał zamiar postępować powoli i łagodnie, przy¬zwyczajając ją stopniowo do swego dotyku, pieścić ją zachęcać, zanim do¬siądzie tej wspaniałej klaczy. Ale kiedy przyjęła jego pocałunek i zachęciła do pieszczot, Mallory był zgubiony.

Brak opanowania zaskoczył nawet jego. Całował ją raz po raz. Długo i mocno. Nie syciło to jego głodu, lecz jeszcze bardziej wzmagało apetyt. Pragnąłjej coraz bardziej. Sięgnął za dekolt jej swetra, oczekując, że Franci¬ne go powstrzyma. Zachęcony tym, że nie odrzuciła jego zalotów, ujął jej piersi w dłonie. Jęknął, kiedy brodawki nabrzmiały i stały się gorące pod dotykiem jego palców. Z całkowitym brakiem fmezji, sięgnął za plecy Fran¬cine, by rozpiąć stanik. Przeklęta klamerka odmówiła mu posłuszeństwa, aż Tim miał ochotę, by rozerwać uparty kawałek koronki. Uczyniłby to, gdyby klamerka nie ustąpiła w ostatniej chwili.

Ujrzał wspaniałość wydobywającą się z uwięzi biustonosza. Pragnienie miłości było tak intensywne, że aż bolesne. W całym ciele odczuwał dotkli¬we pulsowanie. Mógł myśleć wyłącznie o tym, jak zaciągnąć Francine do łóżka. I to szybko. Chciał czuć w ustach smak jej brodawek i nie mógł się doczekać, by jej nogi objęły go w pasie. Tęsknił do chwili, gdy jego ciało zagłębi się w pięknym ciele Francine. Nigdy w życiu nie pragnął tak żadnej kobiety.

Potrzebował jej. Mallory nie wiedział zbyt wiele o miłości. Ale wiedział cholemie dużo o seksie. To, co czuł do Francine, było jakąś niewyważoną kombinacją obu tych składników. W danej chwili języczek u wagi prze¬chylał się ku seksowi, ale nie na tyle,-by Tim chciał skrzywdzić Francine.

Potrzebowałjej. Pulsowanie w lędźwiach, było wystarczającym dowo¬dem fizycznego pożądania z przyczyny, którego cierpiał. Ale odczuwałrów¬nież głód emocjonalny, którego nie rozumiał. Nie wiedział, jak ma go zas¬pokoić.

Chciał być przy niej. Pod koniec dnia, kiedy podchodziła do drzwi, Tim natychmiast zaczynał obliczać, ile godzin dzieli go odjej ponownego spotka¬nia. Zdominowała jego myśli. Spędził wiele długich, męczących nocy roz¬myślając bez końca o Francine.

-Tim.

Wypowiedziała tylko jego imię, ale sposób tak pełen ciepła i pragnienia, że cały stężał. Czuł się zagubiony, a ona była domem, którego nigdy nie miał. Miłością, której nigdy nie zaznał.

Oddychał ciężko, walcząc ze sobą o odzyskanie panowania. Przypomi¬nał sobie, że Francine jest dziewicą. Nie może o tym zapomnieć. Nie może się z nią kochać na kuchennej podłodze. A Bóg tylko wie, ile czasu mu zaj¬mie zaciągnięcie jej do sypialni, teraz, kiedy chodzi posługując się przeklę¬tym balkonikiem.

Przyciągnął ją do siebie i pochylił się, by przytulić twarz do jej piersi.

Chwycił wargami nabrzmiałą brodawkę i mocno zassał. Francine omal nie spadła z krzesła. Jęknęła i objęła ramionami głowę Tima.

Nie przestawał ssać jej piersi, a potem stopniowo zmniejszył natężenie

pieszczoty.

- Idź do sypialni - powiedział całując ją w szyję.

- Do sypialni - powtórzyła jak automat.

- Czekaj tam na mnie.

- Ale ...

- Proszę cię, Francine, choć jeden raz zrób to, o co cię proszę.

- Czy powinnam? chcesz, żebym się rozebrała?

-Tak.

Odetwała się od niego z ociąganiem. Wyszła z kuchni, mówiąc:

- Pośpiesz się.

Mallory nie potrzebował takiej zachęty. Zrzucił koszulę, zanim wstał z krzesła. Złapał uchwyty balkonika i stanął. Nie patrzył na zegarek, ale miał wrażenie, że pobił swój rekord posuwania się przez korytarz.

Drzwi do sypialni zastał zamknięte, ale żadne drzwi nie mogły go od¬dzielić od Francine.

Wszedł do pokoju. Nie zaskoczyło go to, że Francine nie zapaliła światła.

On także wolał się kochać po ciemku. Pomimo że Francine była doskonale zaznajomiona zjego ciałem, Mallory czuł się zażenowany.

Zamknął za sobą drzwi i pokój zatonął w ciemności. Powoli ruszył w stro¬nęłóżka.

- Tim, nie sądzisz, że powinniśmy porozmawiać, zanim zaczniemy się kochać?

- Później - obiecał łagodnie. Rozumiał jej obawy, ale nie miał zamiaru marnować czasu na głupie pogaduszki. Czuł się tak, jakby za chwilę miał eksplodować.

Niezdarnie wspiął się na łóżko. Na nieszczęście na szpitalnym łóżku z trudem się obydwoje mieścili. Przytulił do siebie Francine, ucałował ją długo i zmysłowo. Poczuł przypływ żądzy i gotowość Francine.

Zrobiła to, co jej powiedział. Zdjęła ubranie. Mallory gładził ją po je¬dwabistej skórze. Wkrótce Francine wpuści go do swego wnętrza. Wkrótce obydwoje odnajdą wyzwolenie.

Nie przewidział tylko, jak tego dokonają. Od czasu wypadku nie kochał się z kobietą i obawiał się, że nie będzie mógł przyjąć tradycyjnej pozycji "po bożemu". Nie był również pewien, czy jego okaleczone udo i biodro, utrzymają ciężar Francine w pozycji odwróconej.

Przeturlał się na bok i przycisnął Francine do swego ciała. Poczuł jej piersi na torsie. Brodawki miała nabrzmiałe i gorące. Uniósł nogi Francine i umieścił je na swoim pokrytym bliznami biodrze. Była równie rozpalona i gotowa, jak on.

- Co z ... no, wiesz? - spytała. Mallory słyszał w jej tonie lęk.

- Co z czym? - zapytał, starając się bez większego powodzenia opano¬wać niecierpliwość.

- Z antykoncepcją. - Jej głos brzmiał niepewnie, słowa były ledwo do słyszalne.

W całym swoim życiu, Mallory nigdy nie pragnął kobiety tak rozpaczli¬wie, by zapomnieć o czymś równie ważnym. Co gorsza, zdał sobie sprawę, że nie ma nic, co by ją ochroniło.

- Nie mam żadnych środków antykoncepcyjnych - wyznał.

- Och.

Tak bardzo pragnął się kochać z Francine, lecz nie mógł tego zrobić. Nie mógł się z nią kochać, a potem się niepokoić, czy jego nasienie nie zagnieź¬dziło się w bujnym ciele dziewczyny.

- To bez znaczenia - wyszeptała z wahaniem.

- To niestety ma wielkie znaczenie - wycedził przez zaciśnięte zęby i sięgnął, by zapalić lampę stojącą przy łóżku. - Spłodzenie jeszcze jednego bę¬karta jest ostatnią rzeczą jakiej pragnę.


Rozdział 9

Cain jeszcze nigdy nie zalecał się do kobiety. Prawdę powiedziawszy nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Kiedy znalazł się w sobotni wieczór pod domem Linette, miał nadzieję, że zadbał o wszystkie niezbędne rzeczy. KwiatY. Czekoladki. Schłodzony szampan.

Zdecydował się na cięte kwiaty. Róże, goździki, żółte lilie i kilka kwitnących gałązek, których nazw nie znał. Był to największy z dostęp¬nych bukietów i kosztował go masę pieniędzy. Ale Cain z przyjemnością zapłaciłby dziesięć razy tyle, jeśli to miałoby mu ułatwić sprawę z Linette.

Kupił francuską bombonierkę i szampan dom perignon.

Obładowany tymi dobrami Cain, miał trudności z naciśnięciem dzwon¬ka. Linette otworzyła i na widok gościa uśmiechnęła się radośnie. Cain zdzi¬wił się, jak wiele może uczynić taki drobiazg jak uśmiech. Jeden uśmiech Linette, a on gotów był przebiec trzy piętra na kolanach. Miała na sobie ładną niebieską suknię i wyglądała tak olśniewająco, że Cain nie mógł od niej oder¬wać oczu.

Miał wielką ochotę odłożyć wszystko gdzieś na bok i przytulić Linette.

O pocałunek nawet nie śmiałby prosić. Nie uczynił tak jednak, ze strachu, że mógłby popsuć wieczór. Wolał nie ryzykować.

- Jestem trochę wcześniej - wyjaśnił przepraszająco.

- Ja też - powiedziała wyjmując kwiaty zjego ramion i niosąc je do

kuchni. Stanęła przy zlewie, zamknęła oczy i zagłębiła twarz w kwiatach. - Są piękne. Dziękuję.

Podczas gdy Linette wyjmowała z szatki wazon, Cain postawił na bufe¬cie ozdobną bombonierkę i butelkę szampana. Linette nalała wodę do wazo¬nu i ostrożnie umieściła w nim bukiet. Wreszcie postawiła wazon po środku stołu w jadalni.

- Zarezerwowałem miejsca w restauracji. Mamy mnóstwo czasu. Czy chcesz, żebym otworzył wino?

-Proszę•

Linette wyjęła z kredensu dwa wysokie kieliszki, a Cain zajął się otwie¬raniem szampana. Ciszę zmącił huk wystrzelającego korka.

- Jeszcze nigdy nie piłam dom perignon - powiedziała Linette z uśmie¬chem. - Wnoszę z tego, że jest bardzo drogi.

- Nie jest aż tak źle. - Za nic w świecie nie przyznałby się, że to najdroższe wino, jakie kiedykolwiek kupił.

Cain napełnił kieliszki.

- Wypijemy za nas?

Linette przygryzła dolną wargę.

- Za nas - powiedziała wreszcie i uśmiechnęła się łagodnie. Cain zbliżył swój kieliszek i stuknęli się lekko.

Napili się wina.

Cain wszedł do pokoju gościnnego i usiadł w fotelu.

- Jak się udała randka w ciemno? - zapytał, opadając na oparcie.

Nie miał zamiaru zaczynać wieczoru od śledztwa, ale zwyciężyła ciekawość. Większą część nocy spędził na wyobrażaniu sobie, jak Linette je kolację, śmieje się i cieszy z towarzystwa innego mężczyzny. Nie miał zamiaru cier¬pieć dłużej podobnych katuszy.

Linette roześmiała się cicho. - Nie ma o czym opowiadać.

- Chętnie posłucham. - Znacznie lepiej poczułby się, gdyby randka w ciemno okazała się nieudana. Mogliby się razem śmiać, z tego co cza¬sem trzeba zrobić dla życzliwych przyjaciół. Żeby ją pocieszyć, mógłby nawet opowiedzieć o kilku swoich nieudanych randkach.

- Nazywa się Charles Gamer.

Nie zarzucała go informacjami, więc Cain postanowił jej pomóc.

- Czym się zajmuje?

Linette wpatrywała się w bąbelki szampana.

- Jest adwokatem.

- Rozwiedziony? - Cainjuż go sobie wyobraziłjako zrzędliwego sukinsyna. Według niego większość prawników to zwykli szarlatani. Przynajmniej tacy byli ci spośród nich, z którymi Cain miał do czynienia.

- Nie, jego żona zmarła na białaczkę. Ten sam rzadki przypadek, jaki zabrał Michaela.

Początek mało zachęcający.

- A więc mieliście o czym rozmawiać - powiedział Cain bez entuzjazmu.

- Tak. Tylko, że nie rozmawialiśmy o białaczce. Żadne z nas nie chciało drążyć bolesnego tematu.

- Rozumiem. - Jeżeli dobrze się orientował, dawała mu wyraźnie do zrozumienia, że połączyło ich koleżeństwo, opierające się na podobnych doś¬wiadczeniach.

- Charles to chyba najsympatyczniejszy mężczyzna, jakiego poznałam.

Jest łagodny i czuły. Stara się być jak najlepszym ojcem dla swoich dwojga dzieci.

- Więc w grę wchodzą także dzieci?

To także nie wróżyło dobrze. Cain przypomniał sobie, jak bardzo Li¬nette pragnęła mieć rodzinę. Ten facet wnosił coś, czego Cain nie mógł jej zaoferować.

- Charles ma dwóch synów. Jesse ma siedem lat i jest piegowaty, a pię¬cioletni Steve to straszny wiercipięta.

A więc zna ich imiona. Cain szybko się zorientował, że kwiaty, czekolad¬ki i szampan nie przebiją dzieciaków.

Słuchając Linette, można by pomyśleć, że znalazła idealnego partne¬ra. Pan Nieskazitelny stanowił całkowite przeciwieństwo Caina. Mógł za¬pewnić jej bezpieczeństwo, którego potrzebowała. Coś, czego przy Ca¬inie z pewnością,by nie zaznała.

- To brzmi wspaniale - powiedział bez przekonania.

- Charles jest wspaniały.

Gdyby miał choć trochę oleju w głowie, odstawiłby kieliszek, wziął kurtkę i natychmiast wyszedł.

- Kiedy następne spotkanie? - zapytał potulnie. Minęła cała wieczność, nim Linette odpowiedziała:

- Nie spotkamy się więcej.

Cain uniósł głowę tak gwałtownie, że zachrzęściło mu w karku.

- Nie spotkacie się?

- Nie - odparła cicho i z namysłem.

- Dlaczego? To facet idealny dla ciebie.

Linette bawiła się kieliszkiem.

- To nie byłoby uczciwe wobec niego.

- Nieuczciwe?

- Gdybym się zgodziła na następną randkę, mógłby sobie pomyśleć, że zgodzę się na trwały związek.

- Nie chcesz się wiązać z Charlesem?

-Nie.

Linette uniosła głowę i spojrzała prosto w oczy Caina. Jej piękne, wyraziste oczy lśniły gniewnie.

- Przez cały czas, kiedy z nim byłam, myślałam tylko o tobie - powie¬działa przez zaciśnięte zęby, jakby to wyznanie wiele ją kosztowało. _ Zabrał mnie do zupełnie bąjkowej, straszliwie drogiej restauracji. A ja zamiast się dobrze bawić, myślałam o tym, że stokroć bardziej wolała¬bym być z tobą. Coś ty mi zrobił, Cainie McClellan?

Cain nie umiał odpowiedzieć. Ale miał za to kilka pytań.

- Przez cały wieczór czułam się nieszczęśliwa - stwierdziła. _ I nie waż się uśmiechać - dodała.

- Wcale się nie uśmiecham.

- Z całą pewnością się uśmiechasz. Nie powinnam ci opowiadać o Charlesie. Przykro mi, że to zrobiłam.

- Jestem bardzo zadowolony, że mi opowiedziałaś.

Cain odstawił swój kieliszek, wziął też kieliszek z rąk Linette i postawił go obok swojego. Ujął jej dłoń i ucałował koniuszki palców.


- Ja także mam ci coś do zarzucenia, Linette Collins. - Przesunął usta na wewnętrzną stronęjej nadgarstka, zataczając językiem małe kółeczka na de¬likatnej skórze. - Nawiedzasz moje sny od chwili, gdy cię poznałem. Z two¬jego powodu jestem teraz w San Francisco, chociaż obiecywałem sobie, że już nigdy więcej cię nie zobaczę.

- To jeszcze jedna sprawa, którą chcę z tobą przedyskutować.

Cain spostrzegł, że z tonu jej głosu zniknęła irytacja. Ułożył sobie na ramieniu jedną rękę Linette, uj ął zaś drugąj ej dłoń i powtórzył całą procedu¬rę, począwszy od ucałowania koniuszków palców, po intymną pieszczotę nadgarstka. Następnie przejechał językiem po wewnętrznej stronie łokcia i umieścił bezwolne ramię Linette na własnym barku. Oba nadgarstki Linette znalazły się ponad jego karkiem.

- Nie uważam, żeby całowanie mnie było dobrym pomysłem - powie¬działa Linette, piskliwym, wysokim tonem.

- Dlaczego? - Cain słyszał w uszach łomot serca, jak zawsze gdy Linette była w pobliżu. Uniósł kciukiem jej podbródek, tak że musiała spojrzeć mu w oczy.

- Ponieważ za każdym razem, gdy to robisz ... - wyszeptała drżącym głosem i zamilkła.

- Tak? - zapytał zachęcająco. Pokręciła głową w milczeniu.

- Bo za każdym razem, kiedy się całujemy - powtórzył Cain, a następnie dokończył za nią: - Chcesz, żebyśmy się kochali.

Gwałtownie go odepchnęła; zsunęła ramiona z barków Caina. Poraziła ją prawda jego słów.

- Jak myślisz, skąd o tym wiem? - zapytał ją łagodnie. - Dlatego, że ja pragnę tego samego.

- Nie mogę.

- To także wiem. - Istniało niebezpieczeństwo zaangażowania emocjonalnego. Niebezpieczeństwo, że Cain przywyknie do miękkości Linette. Ta kobieta była śmiertelnie niebezpieczna. Wiedział o tym od pierwszej chwili. Ale lekceważył to i wciąż szukał jej bliskości.

Cain nie miał pojęcia, do czego może doprowadzić ich znajomość. Nie wiedział nic ponadto, że rozpaczliwie chce być blisko Linette.


Francine z przyjemnością przyjęła propozycję wspólnych zakupów z matką. Wyczekiwała okazji, by nieobowiązująco porozmawiać o swoim związku z Timem. Martha Holden była jej matką i przyjaciółką w jednej osobie, a Francine pragnęła znaleźć odpowiedź na kilka ważnych pytań, ale nie bardzo wiedziała, dlaczego jej na nich zależało.

Spotkały się w Embarcadaro na Nordstrom. Kto by pomyślał, że Fran¬cine odbędzie najważniejszą rozmowę swego życia w dziale z damską bie¬lizną? Z pewnością nie ona.

Cała sprawa zaczęła się w bardzo naturalny sposób.

- Jak długo spotykałaś się z ojcem, zanim za niego wyszłaś? - zapytała Francine. Wiedziałą, że matka była w tym czasie studentką wyższych lat lite¬ratury angielskiej, a ojciec praktykantem u hydraulika. Członkowie obu ro¬dzin kiwali głowami, dziwiąc się ognistemu romansowi, który zaczął się po¬między młodymi.

Ojciec Francine był krzepkim olbrzymem, mierzącym prawie metr dzie¬więćdziesiąt. Wszystko w nim wydawało się ogromne: wielgaśne dłonie i sto¬py tak duże, że musiał zamawiać specjalne obuwie. Matka Francine, niższa od niego o trzydzieści parę centymetrów miała subtelną duszę. Uwielbiała poezję, muzykę klasyczną oraz angielską literaturę.

Los sprawił, że Francine wrodziła się w ojca. Mając czternaście lat, osią¬gnęła metr osiemdziesiąt wzrostu i była o kilka centymetrów wyższa od swo¬ich dwóch braci.

- Poznałam twojego ojca we wrześniu, a pobraliśmy się w październiku następnego roku - odparła matka.

Francine wiedziała o tym już wcześniej, ale chciała jakoś rozpocząć tę rozmowę•

- Co cię w ojcu pociągało?

Martha Holden uśmiechnęła się i przyłożyła do siebie czarny koronkowy biustonosz. Francine miała wrażenie, że matka pogrąża się w błogich wspo¬mnieniach.

- Byłam o wiele za młoda, by mieć pojęcie o miłości - zaczęła Martha Holden. - A z niego był prawdziwy niedźwiedź, wtedy jeszcze bardziej niż teraz, ale zawsze miał wielkie i czułe serce. Wkrótce po tym, jak go pozna¬łam, zobaczyłam, jak się pochylił nad małym chłopcem, który spadł z rowe¬ru. W sposobie w jaki do niego przemawiał dostrzegłam wielką czułość i tro¬skę. Myślę, że zakochałam się w nim właśnie wtedy.

Francine zajęła się przeglądaniem satynowych piżam.

- Sypialiście ze sobą przed ślubem? - zapytała, unikając wzroku matki. Matka, która sprawdzała właśnie rozmiar biustonosza, zawahała się.

- Nie - odparła cicho. - Myślę, że spodziewałaś się innej odpowiedzi.

Wiedząc jakie to były czasy. Poznaliśmy się w latach sześćdziesiątych, w epo¬ce wolnego seksu, w dobie kiedy nie zagrażał AIDS i tym podobne sprawy.

- Podziwiam waszą powściągliwość - powiedziała Francine, żałując, że poruszyła temat, który był o wiele bardziej osobisty, niż wszystkie poruszane wcześniej. - Musiało wam być bardzo trudno, zważywszy, jak bardzo się kochaliście.

_ Gratulacje należą się twemu ojcu. Gdyby to zależało ode mnie, żyli¬byśmy ze sobąjuż dwa miesiące przed ślubem. To on uparł się, żeby za¬czekać. Uwierz mi, Francine, robiłam co w mojej mocy, aby go odwieść od tego postanowienia, ale twój ojciec chciał, żeby wszystko było jak

należy.

- Cieszysz się, że zaczekałaś? Martha się roześmiała.

_ Tak, ale nie z powodu, który masz na myśli. Urodziłaś się dokładnie w dziewięć miesięcy po ślubie. Żadne z nas nie spodziewało się, że jestem taka płodna.

Francine poczuła, że jej policzki spąsowiały. Mało brakowało, by sprawdziła, jaka jest jej własna płodność. Mając nadzieję, że matka nie zauważyła jej rumieńców, wybrała dwie piżamy, nowy biustonosz, kilka par majtek i po¬szła za to wszystko zapłacić w kasie.

_ Jak się czuje twój pacjent? - zapytała matka, poruszając temat, którego Francine wolała uniknąć.

- Dobrze. Z każdym dniem coraz lepiej. Martha wsunęła dłoń pod rainię córki.

- Odjak dawna jesteś w nim zakochana?

Francine omal się nie rozpłakała. Miała nadzieję, że sprawa nie jest aż tak oczywista. Najlepszą odpowiedzią było wzruszenie ramion.

_ Onjest najemnikiem, mamo. Czy wierzysz, że pozwoliłabym sobie na coś równie głupiego, jak miłość do żołnierza zdanego na łaskę losu? Na do¬miar złego jest jeszcze moim pacjentem. Dobre terapeutki nie pozwalają, by stało się coś takiego.

_ Jesteś tylko człowiekiem. Przestań być wobec siebie taka sroga! - To powiedziawszy, matka wyprowadziła córkę ze stoiska z bielizną. - Chodź, zrobimy sobie przerwę i opowiesz mi, co się dzieje między tobą a panem

Mallory.

Po chwili siedziały przy stole.

_ Jestem taka zła na Tima, że trudno mi z nim pracować - zaczęła Francine.

_ Zła? - powtórzyła jej matka. - Wydawało mi się, że go kochasz.

_ Bo tak jest. W piątek usłyszałam jak knuje ze swoim kumplem, żeby powrócić do dawnego zajęcia. Ten człowiek to zupełny szaleniec. Ostatnim razem ledwie uszedł z życiem. Nie będę tak ciężko pracować, tylko po to, żeby dał się zabić.

_ Czy w normalnej sytuacji przejmujesz się tym, co twój pacjent zrobi po zakończeniu leczenia? - spytała matka.

- Nie - cicho odparła Francine.

_ Uważasz, że co powinien zrobić, kiedy znów zacznie chodzić?



- Nie wiem. Myślę, że się nad tym nie zastanawiałam. Ale nigdy nie przypuszczałam, choćby przez krótką chwilę, że okaże się na tyle szalony, by znów ryzykować życie.

-A czy ...

- Czy z nim spałam? - dokończyła za nią Francine. - Nie, ale prawie do tego doszło. Tim nie miał prezerwatywy i nie chciał ryzykować. Jego matka zaszła w ciążę i wydała Tima na świat, jako kobieta niezamężna. Najwyraź¬niej spędził dzieciństwo, wędrując zjednego domu dziecka do innego.

-Innymi słowy, to on nie dopuścił do zbliżenia? Francine skinęła głową, unikając wzroku matki.

- Musi mu na tobie bardzo zależeć, Francine. Gdyby było inaczej, nie przejmowałby się ryzykiem, pomimo trudnego dzieciństwa. Czemu miałby się przejmować, skoro niedługo ma stąd odejść?

- Po całym zdarzeniu, zastanawiałam się nad tym.

- l? - zachęciła ją matka.

- 1 uznałam, że poszłam z nim do łóZka, kierując się niewłaściwymi po-

budkami. Kocham go, to prawda, ale tylko niewielka cząstka mnie pragnęła tego zbliżenia.

- Sądziłaś, że to go może zatrzymać w San Francisco - podsunęła jej matka.

Francine skinęła głową.

- Właśnie taką miałam nadzieję, ale teraz wiem, że to by się na nic nie zdało. Tim z każdym dniem pracuje coraz ciężej, a przyświeca mu tylko je¬den cel. Za wszelką cenę chce powrócić na Florydę do swoich przyjaciół.

- Inaczej mówiąc, za wszelką cenę pragnie od ciebie uciec.

-Tak.

- Pozwól mu odejść, Francine.

- Mówisz o tym tak lekko. Wiem, co zaraz dodasz - jeżeli takjest pisane, on wróci do ciebie. Chciałabym, żeby to było takie proste, ale tak nie jest.

- Co możesz zrobić, żeby go tu zatrzymać?

Francine wiele się nad tym zastanawiała.

-Nic.

Matka poklepała ją po ręce.

- To niesprawiedliwe. Po raz pierwszy w życiu jestem zakochana. Nie ma na świecie mężczyzny, którego bym tak pokochała. Mallory może być tym jedynym.

-Możliwe.

Pomimo bolesności tego stwierdzenia, Francine czuła wdzięczność dla matki, że nie usiłuje jej przekonywać, iżjest inaczej. Żeby się wreszcie zako¬chać, potrzebowała prawie trzydziestu jeden lat. Jeżeli znów będzie tak dłu¬go czekała, zakocha się dopiero po sześćdziesiątce.

Nagle bardzo ją to rozśmieszyło. Zachichotała cichutko, a potem roze¬śmiała się głośno.

- Francine? - spytała zaniepokojona matka.

- Kiedy przyszłam do jego domu w poniedziałek rano, Tim miał całą paczkę prezerwatyw - udało jej się wykrztusić.

-Co?

Francine otarła łzy z policzków. Nachyliła się w stronę matki i ściszyła głos.

- Tim kazał sobie dostarczyć sto czterdzieści cztery prezerwatywy, na wypadek, gdybyśmy się znaleźli w podobnych okolicznościach. Przysięgam, porozkładałje po całym domu. Nawet popielniczka przy basenie jest zapcha¬na prezerwatywami.

- Myślę, że mogłabym polubić tego twojego pana Mallory' ego - powie¬działa matka.

- 1 na tym właśnie polega problem, mamo. On nie jest mój - odparła Francine.

- Nie poddawaj się - poradziła cicho matka. - Życie ma swoje sposoby, żeby rozwiązywać sprawy w jak najlepszy dla nas sposób. Jeżeli go stracisz, to znaczy, że tak miało być. Wygląda mi na to, że twój pacjent wie mniej na temat miłości niż większość mężczyzn. Jest równie niecierpliwy jak ty. Daj mu trochę czasu.

Tego dnia wieczorem Francine zastanawiała się nad słowami matki. Na¬stępnegodnia przyszła do domu Tima o zwykłej porze. Jej praca dobiegała końca. Jeżeli postępy będą równie szybkie jak dotąd, pacjent zacznie chodzić o lasce w ciągu najbliższego miesiąca. Dotychczasowe osiągnięcia Tima za¬krawały na cud.

Czekał na nią, siedząc na łóżku.

- Dzień dobry - powiedziała, stawiając torbę na krześle. Tim, jak od tygodni, śledził każdy jej ruch. Musiała walczyć ze sobą, by go nie prosić, żeby tak sięjej nie przypatrywał.

- Dzień dobry - odparł radośnie. - Dałem Gregowi wolny wieczór - oświadczył i czekał, jak Francine na to zareaguje.

- Więc?

- Więc pomyślałem sobie, że cię zaproszę na kolację. - Uniósł brwi.

- Kto będzie gotował? - zapytała z głupia frant.

- Jeżeli wszystko potoczy się tak, jak zaplanowałem, ugotujemy coś razem.

- Proszę cię, Tim.

- To znaczy, że się zgadzasz.

Uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Czy dla ciebie to tylko żarty? - zapytała.

- Nie. - Chwycił dłoń Francine i przyciągnął ją bliżej materaca. - Daj spokój, kochanie. Nie ma się czego wstydzić. Szaleję za tobą i ty najwyraź¬niej czujesz to samo do mnie. Po co udawać, że tak nie jest?

Francine zamknęła oczy. Nie potrafiła znaleźć żadnego kontrargumentu. - Rozumiem, że nie chcesz tracić godzin pracy. Usiłowałem to uszano¬wać w ciągu ostatnich kilku dni, ale muszę ci powiedzieć, słoneczko, że kosz¬tuje mnie to wiele trudu. Jeśli nawet nie zauważasz mojego stanu, pozostaje dla mnie wielkim problemem.

- A co z Cainem? - Francine sama nie wierzyła, że poważnie rozważa propozycję Tima.

- Nie ma sprawy. Wychodzi jak co wieczór. Jeżeli chcesz, poproszę go, żeby nie wracał na noc.

Zapanowało pełne napięcia milczenie. - To wysoce nieetyczne.

- I nieodpowiedzialne z naszej strony - dodał Tim cicho.

- Zupełnie idiotyczne. .

- Szaleństwo.

Francine wyszeptała z uśmiechem:

- Kupiłam wczoraj koronkową bieliznę.

- Nie mów mi, że masz ją na sobie - wychrypiał Tim.

- Owszem, mam.

Tim zamknął oczy i zacisnął palce na dłoni Francine.

- O szóstej wieczorem. Sałata, stek i szampan - powiedział.

- A co na deser?

Tim odparł z zachwytem:

- Ty i ja, kochanie. Ty i ja.


- Masz chwilkę czasu? - zapytał Tim Caina wczesnym popołudniem.

Cain czytał właśnie gazetę przy kuchennym stole.

- Jasne - odparł, spoglądając na Tima. Z Linette umówił się dopiero na szóstą. Miał na ten wieczór dwa bilety na koncelt symfoniczny. Chciał jej zrobić niespodziankę i wiedział, że Linette bardzo się ucieszy. Nigdy w życiu by się nie spodziewał, że z wolnej woli zasiądzie przed garstką kobiet i mężczyzn, grających muzykę klasyczną. Cain lubił piosenki ze słowami.

- Ja także chcę z tobą porozmawiać - powiedział Cain, odkładając gaze¬tę. Nie wiedział, co się dzieje między Mallorym a jego terapeutką, ale z pew¬nością chodziło o coś więcej, niż spoglądanie sobie w oczy.

- Chcę cię prosić o niewielką przysługę - zaczął Tim nieco onieśmie¬lony.

- Masz to jak w banku.

- Czy mógłbyś zostać na noc poza domem?

- Nie wracać na noc?

Tim westchnął głęboko.

- Muszę ci się przyznać, że będę miał towarzystwo.

- Na całą noc?

- Na całą noc.

Cain przyglądał się przyjacielowi z uwagą•

- Ktoś kogo znam?

- Tak - odparł Tim. - To Francine.

Cain tego się właśnie obawiał. - Uważasz, że to rozsądne?

- Nie pytam cię o zdanie, McClellan. Mam rozsądek gdzieś. Przyjdzie do mnie na noc.

- Jeżeli potrzebujesz kobiety, mogę ci to załatwić.

- Interesuje mnie tylko jedna kobieta - odpowiedział Tim poirytowanym tonem.

Odkąd Cain poznał Linette, wiedział jakie to uczucie. Już wcześniej po¬dejrzewał, że pomiędzy Mallorym a jego terapeutką rozwija się romans. Nie znał tylko uczuć, jakie Tim żywi w stosunku do Francine.

- Dobrze - zgodził się. - Spędzę noc w hotelu.

- Jestem ci bardzo wdzięczny - powiedział Tim, a odczekawszy chwilę,

zapytał: - Chciałeś ze mną o czymś porozmawiać?

- Tak - odparł Cain, chociaż teraz nie był już tego pewien. - Chodzi mi o Francine.

- Mianowicie? - Mallory przybrał postawę obronną i Cain pożałował, że nie wybrał odpowiedniejszej chwili na tę rozmowę•

- Nie obawiaj się - uspokoił go - nie zamierzam dawać ci rad.

- Doceniam to.

-Ale ...

Mallory się uśmiechnął.

- Tak właśnie przypuszczałem, że nie obejdzie się bez "ale".

- Chcę cię tylko ostrzec, że ta kobieta może ci zupełnie wejść na głowę•

- Wiedział, co mówi! Odkąd pojawił się w San Francisco, snuł się za Linette jak cielę za krową.

- Obydwoje coś o tym wiemy - powiedział Mallory.

- Masz zamiar wrócić do oddziału?

Zaskoczony Mallory wzruszył ramionami.

-Jasne.

- Nie pozwolisz, żeby jakaś kobieta wpłynęła na twoją decyzję?

- Jasne, że nie.

Cain się odprężył i sięgnął znowu po gazetę.

- To dobrze. Bo już się o ciebie niepokoiłem.


Wezwania zdarzały się nie tylko w środku nocy. Ledwie skończył rozma¬wiać z Mallorym, a tu zadzwonił telefon. Najśmieszniejsze było to, że Cain absolutnie się nie przejął tym, że znów go wzywają do pracy. Pomyślał tylko, że nie zabierze Linette na koncert.

Niedawno pouczał Mallory'ego, a tymczasem powinien przestrzegać sa¬mego siebie. Linette owinęła go sobie wokół małego palca do tego stopnia, że po kilku dniach zapomniał, kim jest.

Cain słuchał, jak Murphy opowiada o szczegółach dotyczących sprawy.

Tym razem chodziło o attache kulturalnego, który stał się więźniem politycz¬nym. Ameryka Środkowa. Dżungla. Upał. Śmierć.

Skończywszy rozmowę, natychmiast zatelefonował do linii lotniczych, aby zarezerwować przelot na Florydę. Tam wszyscy wyznaczyli sobie zbiór¬kę i rano mieli bezzwłocznie wyruszyć dalej.

Ale przede wszystkim Cain musiał porozmawiać z Linette. Bardzo oba¬wiał się tej chwili. Obawiał się jej bardziej niż wyjazdu z Montany w czasie Bożego Narodzenia.

Linette była zaskoczona, kiedy odwiedził ją w "Dzikim i Wełnianym" i jej oczy zabłysły ze szczęścia. Wyczuła jednak od razu, dlaczego do niej przyszedł i cała radość zniknęła zjej twarzy.

- Wyjeżdżasz?

Skinął głową.

Linette powiedziała coś Bonnie i przeszła na zaplecze.

Cain skierował się za nią. Linette usiadła na podłodze, oparła się plecami o ścianę. Spojrz.ała na Caina lśniącymi od łez oczami.

Poczuł, że ściska mu się serce i ukląkł na przeciw, biorąc ją za ręce.

- Dokąd? - spytała szeptem.

- Ameryka Środkowa.

- Co się stało?

- Frakcja wzięła zakładnika wraz z żoną i całą rodziną, żeby wywrzeć presję na rząd. Porządny człowiek. Amerykanin.

- Więc dlaczego nie wyślemy tam wojska.

Cain zrozumiał, że Linette pyta, dlaczego właśnie on jedzie.

- Nie możemy.

- Ale dlaczego? - naciskała i Cain zdał sobie sprawę, że cała drży. Oswobodziła jedną dłoń i pogładziła go po twarzy. - Dlaczego? - powtórzyła.

- To długa i skomplikowana historia. Rząd Stanów Zjednoczonych nie negocjuje z terrorystami. Nie jestem pewien, czy potrafiłbym ci wszystko wyjaśnić. Wiem tylko tyle, że skontaktowano się z naszym oddziałem do zadań specjalnych.

- Musisz jechać? - spytała spuszczając głowę.

- Tak, Linette. To moja praca.

- A twoje pęknięte żebra?

- Są wystarczająco podleczone.

-Ale ...

Uciszył ją, przyciskając łagodnie palce do jej ust.

- Wylatuję za niecałe dwie godziny. Przyszedłem, bo chciałem ci to sam powiedzieć. - Ucałował jej palce pragnąc ją uspokoić. - To moje zajęcie, z tego żyję. Jestem w tym dobry, dziecinko. Nie martw się, zgoda?

- Kiedy wrócisz?

- Nie wiem. Pewnego dnia, wkrótce.

- Nie będziesz się niepotrzebnie narażał, dobrze?

- Nie mam zamiaru robić żadnych głupstw.

- Nie dasz się zabić, prawda?

Cain zamknął oczy żałując, że nie potrafi jej okłamać.

- Tego nie mogę ci obiecać.

Zadrżała jeszcze mocniej.

- Wiem - powiedziała.


Rozdział 11

Paul Curnym wiedział, że musi umrzeć. Nie wątpił w to ani przez chwilę. J. Pozostawało jedynie pytanie jak i kiedy.

Związany i zakneblowany, pobity i skrwawiony, walczył z bólem pulsu¬jącym w plecach i nogach. Słyszał tylko własne jęki.

Zamknął oczy i poczuł pod powiekami wzbierające łzy. Przeklinał w my¬ślach swoich prześladowców za to, że doprowadzili go do stanu takiej słabo¬ści. Ból był nie do zniesienia. Paul nie mógł powstrzymać jęków. Jeżeli znów zaczną go torturować, nie znajdzie dość sił, aby nie błagać, by przestali. Modlił się, by jego rodzina nigdy się nie dowiedziała, jak bardzo cierpiał.

Rodzina.

Paul pomyślał o żonie, Dolores, i dwojgu dzieciach. Jennifer i Seanie.

Żałował, że nie okazał się lepszym mężem i ojcem, i że ważniejsza dla niego była praca w Departamencie Stanu niż potrzeby rodziny. Modlił się, by jego dzieci o nim nie zapomniały.

Jeden z POrywaczy podszedł bliżej i Paul zastygł w napięciu. Kątem oka spostrzegł, że prześladowca wyjmuje ze skórzanego futerału rewolwer i przy_ kłada mu do skroni. Poczuł na skórze złowróżbne zimno stalowej lufy.

Mężczyźni zaczęli wrzeszczeć po hiszpańsku. Najgłośniej krzyczał trzy_ mający rewolwer. Posługiwali się dialektem, którego Paul nie znał wystar¬czająco dobrze. Ale słowa, które zdołał zrozumieć sprawiły, że poczuł na plecach ciarki.

Następnie usłyszał szczęk odsuwanej iglicy i zamknął oczy.


Francine doszła do wniosku, że wszystko wydawałoby się jej łatwiejsze, gdyby nie zaplanowali, że będą się kochać. Wiedziała z góry, co ich czeka, i ogarniał ją chłód. Jeszcze gorzej czuła się, gdy pomyślała dlaczego miała zamiar to zrobić. Tim nie powiedział jej, że ją kocha, a ona kierowała się nie mniej wyrachowanymi motywami. Jeżeli zadowoli go w łóżku, wtedy może, nie będzie tak przed nią uciekał.

Francine z trudem przełknęła ślinę. Czuła się emocjonalnie ~nowana.

Przez całe lata wysłuchiwała od przyjaciółek i czytała w wielu różnych opra¬cowaniach, że pierwszy raz może być dla kobiety bolesny. Bardziej niż bólu obawiała się tego, że rozczaruje Tima swoim całkowitym brakiem doświad¬czenia. Musi być chyba kompletną idiotką, sądząc że uda jej się zatrzymać przy sobie mężczyznę dzięki seksowi. Przecież jest dziewicą.

Kiedy znalazła się przed domem Tima, poczuła ucisk w żołądku. Zrobiła kilka głębokich wdechów, żeby uspokoić zszarpane nerwy. Następnie uśmiech¬nęła się promiennie i wkroczyła do środka.

- Jest tu ktoś? - zawołała radosnym tonem.

- Tutaj.

Tim czekał na nią w kuchni. Jednego była całkowicie pewna: nic nie zje.

Myślała tylko o tym, żeby cała sprawajak najszybciej się zakończyła.

- Cześc - powiedziała, unikając wzroku Tima. Pożałowała, że ma roz¬puszczone, takjak Tim lubił, włosy. Opadały jej na ramiona i przeszkadzały. - Więc mimo wszystko, zdecydowałaś się przyjść. - Nie sprawiał wraże¬nia zachwyconego tym, że się zjawiła.

-Tak.

- Mam nadzieję, że jesteś głodna. Posłałem Grega po chińskie jedzenie i przyniósł tyle, że można by tym nakarmić całe wojsko.

- Na razie nie mam apetytu.

-Ja także.

Francine odważyła się na niego spojrzeć. Tim siedział przy stole nad otwartym atlasem. Najwyraźniej raptem zainteresowała go Ameryka Środ¬kowa.

1- Greg wyszedł? - spytała, rozglądając się dookoła.

- Powiedziałem mu, żeby wybył na całą noc.

Nie był to najdelikatniejszy sposób poinformowania, że Tim spodziewa się towarzystwa.

- Ten dzieciak jest naprawdę bystry. Zrobił mi wykład na twój temat.

- Greg o nas wie? - wymknęło sięjej.

Tim roześmiał się bez śladu rozbawienia.

- Cain także się d6myślił. Ostatnio nie prowadzę rozległego życia towa¬rzyskiego. Jesteś jedyną kobietą, która się tu pojawiła w ciągu ostatniego półtora roku. Żaden z nich nie jest ślepy ani głupi.

- Może to i lepiej, że wiedzą.

- Chciałaś to przed nimi ukryć?

- Nie. - Ale nie planowała zwoływania sympozjum na temat swego związku z Timem. - Co Greg miał ci do powiedzenia na mój temat?

- Że jesteś głupia, skoro się ze mną zadajesz.

- Powinien to powiedzieć mnie, nie tobie. - Chociaż, prawdę mówiąc, usiłował ją ostrzec.

Tim mruknął coś pod nosem, a potem dodał:

- Coś mi się wydaje, że Greg sam jest w tobie zakochany.

- Greg? - Francine nie wierzyła własnym uszom.

- A więc, nie jesteś głodna?

-Nie.

- Ani ja - przyznał się Tim. Zamknął atlas, ale Francine spostrzegła tęskny wzrok, z jakim spoglądał na jego okładkę.

Siedzieli w milczeniu i żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć.

- W takim razie przypuszczam, że powinniśmy przejść do rzeczy. Przejście do rzeczy nie pozostawiało wiele miejsca na romantyzm.

- Przypuszczam, że tak - zgodziła się Francine i zesztywniała. Tim nie żartował tak jak przedtem i nie stawiał sobie za cel tego, aby wywołać na jej twarzy rumieńce. Nie wyglądał też na tak chętnego do uprawiania miłości, jak w zeszłym tygodniu.

- Może byś poszła do sypialni i zdjęła ubranie - zaproponował. Francine westchnęła głęboko.

- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.

- Nie uważasz tego za dobry pomysł? - Spojrzał jej w oczy. - Dlaczego?

- Nie jest tak jak trzeba - wyszeptała, bardziej do siebie niż do Tima, zdumiona że sprawy zaszły aż tak daleko.

Tim odchylił się na oparcie krzesła i wpatrzył w sufit

- Dobrze - powiedział i z trudem odetchnął. - Przepraszam. Myślę o czymś innym. Cain wyjechał.

Francine nie zrozumiała.

- Wydawało mi się, że masz zamiar poprosić go o to.

- Chodzi mi o to, że został wezwany, by wykonać zadanie - wyjaśnił Tim.

- Zadanie. - Teraz rozumiała. Tim wolał być z przyjaciółmi gdzieś w te¬renie, a nie siedzieć z nią w San Francisco. Jeżeli potrzebowała przypomnie¬nia, że on tylko zabawi się z nią, wykorzysta, po czym w gruboskórny sposób zostawi, właśnie je otrzymała.

Tim spojrzał na zegarek.

- Za kilka godzin wyląduje na Florydzie. Murphy już tam jest, a Jack i Bailey nadlecą jeszcze tego wieczoru. Oceniam, że w Tehuantepec będą jutro po południu.

Francine nigdy nie słyszała o takim miejscu, ale sądząc po mapie, którą Tim studiował, było to gdzieś w Ameryce Środkowej.

- Pośpiech jest tutaj bardzo ważny, bo ten nieszczęśnik może już nie żyć.

- Tim w podnieceniu zaciskał i otwierał dłonie.

Francine odsunęła krzesło, wstała i sięgnęła po torbę. Tim spojrzał na nią.

- Dokąd idziesz?

-Do domu.

Zmarszczył czoło.

- Dlaczego? Posłuchaj, wiem że nasza noc nie najlepiej się zaczęła, ale to nie oznacza, że nie możemy spędzić przyjemnie czasu.

Francine uniosła dłoń, czekając, by jej myśli nabrały jasności.

- Po namyśle doszłam do wniosku, że z tym uprawianiem miłości, to wcale nie był najlepszy pomysł.

Tim oparł się na balkoniku i wstał.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał. Oczy miał poważne i ciem¬ne. Był rozczarowany.

- Dokładnie to, co powiedziałam. Tobie potrzebna jest dziewczyna, któ¬ra da ci trochę przyjemności. Ktoś, kto wyrwie cię z nudy i zabawi przez kilka tygodni, zanim nie wrócisz do swoich przyjaciół.

Tim spochmurniał jeszcze bardziej.

- Mówisz mi, że zmieniłaś zamiar.

Francine nie chciała się z nim sprzeczać.

-Tak.

- Daj spokój, kochanie. Mieliśmy zły początek, ale to wcale nie oznacza, że musimy odwołać całą sprawę. Pragniesz mnie równie mocno,jakja ciebie.

Było to jeszcze jedno stwierdzenie, z którym nie mogła polemizować.

- Jedyne co mi masz do zaoferowania, to kilka tygodni niezobowiązują¬cego seksu. Przepraszam, że sprawiam ci zawód, ale ja potrzebuję czegoś więcej, niż to, co ty chcesz mi zaproponować.

Tim zamknął oczy, jakby błagał jakiegoś bezimiennego boga o cierpli¬wość.

- Co ci się nie podoba? Mam rzecz upiększyć, ubierając ją w wytworne słowa? Dobrze. Mogę to zrobić. Dostaniesz, czego ci potrzeba i ja dostanę, czego mnie potrzeba. Czy to taki zły interes?

- Odrzucając ciebie postąpię głupio.

Po raz pierwszy Tim się uśmiechnął.

- Właśnie.

- Ale dziękuję - czuła się strasznie głupio. Mogłoby się udać, gdyby nie ten atłas. Atlas stanowił żywe przypomnienie tego, kim naprawdę był Tim i kim miała się stać Francine.

- Nie, dziękuję - powtórzył sarkastycznie. - Posłuchaj, kochanie. Naj¬wyraźniej coś ci się w seksie nie podoba. Jest to całkowicie naturalna funkcja życiowa. Nie ma potrzeby, aby jąmieszać z innymi emocjami. Zawsze nazy¬wam rzeczy po imieniu i podziwiałem cię, że robiłaś to samo. Nie zawiedź mnie teraz.

- Nie chcę, żebyś odszedł - wyjaśniła w pośpiechu. - Nie musisz być żołnierzem. Możesz robić coś innego. Stać się kimś innym.

- A więc, o to chodzi - powiedział Tim, a jego twarz przybrała gniewny wyraz. - Wyobrażasz sobie, że możesz wykorzystać swoje ciało do tego, by owinąć mnie sobie dookoła palca. Mam dla ciebie nowinę. Nic z tego nie wyjdzie. Proszę bardzo, możesz stąd odejść - rzucił jej wyzwanie i wskazał drzwi.

Francine zacisnęła dłoń na uchwycie torby.

- Ale zanim mnie opuścisz, lepiej zastanów się, jakaj est prawdziwa przy¬czyna, że chcesz odejść.

- Nie będziesz mi mówił, co mam robić - warknęła.

- Moim zdaniem chcesz uciec, bo stchórzyłaś. Boisz się i tyle. I cała gadka o tym, że cię obrażam, jest gówno warta.

- W porządku - zgodziła się, zwracając się twarzą do niego. - Trafiłeś w dziesiątkę. Boję się. - I rzeczywiście się bała. Była przerażona, że odda serce facetowi, który prześpi się z nią i zaraz o niej zapomni. Wystraszona, że Tim naznaczy jej życie na zawsze, a potem spokojnie sobie odejdzie.

- Nie ma się czego bać. - Jego słowa brzmiały łagodnie i przekonująco.

- Pozwól mi się kochać, Francine. Pozwól mi pokazać, jak może być między

nami. Jeżeli potem zechcesz odejść, w porządku, nie będę protestował. Po prostu nie odchodź teraz. To dopiero początek, kochanie.

Francine wybuchnęła płaczem.

- Daj spokój - namawiał Tim. - Usiądź i zjedzmy kolację. To wszystko, o co cię proszę. Szkoda żeby zmarnowało się tyle jedzenia. - Wskazał ręką stół. - Zaszliśmy tak daleko. Nie cofajmy się•

1Francine się zawahała. Dobry Boże, co się z nią dzieje? Nigdy w życiu nie przypuszczała, że jest taka słaba. To Tim czyniłją taką, a ona tego niena¬widziła. Jeżeli teraz skapituluje, będzie miała do siebie wielki żal. Z drugiej jednak strony, jeżeli teraz wyjdzie, przez resztę życia będzie się zastanawiać, jak mogłoby być. Boże dopomóż, ona go kocha.

Francine podeszła bliżej i stanęła naprzeciw Tima. Ukucnęła i odstawiła torbę• Następnie podniosła się i objęła go ramionami. Oczy Tima zabłysły nadzieją• Pocałowała go.

Rozchylił usta, korzystąjąc z jej hojności. Zanurzył palce w jej włosach i pocałował z takim głodem i pożądaniem, że pod Francine ugięły się kolana. - I o to chodzi - powiedział i pocałował jąjeszcze dwa razy, za każdym razem mocniej. Obydwoje dygotali z żądzy.

- Masz na sobie zdecydowanie zbyt wiele ubrań - wyszeptał Tim. _ Pójdź do sypialni, rozbierz się i czekaj na mnie. Mamy całą noc, żeby rozwiać twoje strachy i wątpliwości. Ale nigdy nie wiadomo, może po¬trzeba będzie więcej czasu. - Powoli wypuścił ją z ramion, jakby rozsta¬nie z Francine wiele go kosztowało. - Mam nadzieję, że paczka prezer¬watyw wystarczy.

Francine odsunęła się od Tima, odetchnęła głęboko i przycisnęła dłonie do policzków.

- Żegnaj, Timie Mallory, i dziękuję ci.

Poczuł się jak spoliczkowany.

-Żegnaj?

Francine chwyciła torbę i biegiem ruszyła ku drzwiom. Bała się, że jeśli Tim powie choć jedno słowo, nie będzie miała siły go opuścić. A musiała to zrobić, dla spokoju ducha.

Dwa dni później zatelefonował do niej Greg.

- Cześć, Greg - powiedziała i natychmiast się zawstydziła, że nie skon¬taktowała się z nim sama. Była mu winna coś więcej niż krótkie pismo o re¬zygnacji, które zaniosła do domu Tima.

- Jak się czujesz?

- Świetnie. - Kłamstwo, ale prawda niepotrzebr.dw by go przygnębiła.

- Nasz straszliwy szef otrzymał twoje pismo.

- Powinnam wstąpić i pożegnać się z tobą. Przepraszam, Greg.

- Nie ma za co. Posłuchaj, to nie moja sprawa, ale chcę się upewnić, czy pan Mallory ... Chcę się upewnić, czy cię nie skrzywdził.

Francine oparła czoło o ścianę.

- Oczywiście, że nie. Skąd taki pomysł? Greg się zawahał.

- Bez powodu. Po prostu ... cóż, nieważne. On wyjechał, wiedziałaś?

- Tim wyjechał z San Francisco? - spytała wstrząśnięta.

_ Tak. Przeczytał twój list i natychmiast kazał mi zarezerwować miejsce na pierwszy lot do Miami.

-Ach, tak.

_ Mam nadzieję, że twoje instrukcje dotyczące rehabilitacji nie były ważne.

Zmiął je w kulkę i wyrzucił.

_ Nic mu się nie stanie - uspokoiła służącego. Ona także w swoim czasie dojdzie do siebie.

_ Nie masz pojęcia, jak przyjemny był dla mnie miniony miesiąc ~ po¬wiedział Charles Garner. Nieoczekiwanie zaszedł do sklepu Linette i został aż do zamknięcia.

To niezwykle przystojny mężczyzna, pomyślała Linette. Ale nie wzbudzał w niej takiego bicia serca jak Cain. Spędzając z nim czas, nie zastana¬wiała się, kiedy znów go zobaczy. Ale to bez znaczenia, napomniała samą siebie.

Podjęła bolesną decyzję, że nigdy więcej nie spotka się z Cainem. Od czasu jego wyjazdu do Ameryki Środkowej minęło już pięć tygodni. Te puste dni bez Caina były dla niej bardzo trudne.

Byłoby łatwiej, gdyby skontaktował się z nią w jakiś sposób. Nie otrzy¬mała od niego żadnej wiadomości. Mógł już nie żyć. Każdy dzień nie¬pewności wydawał się prawdziwym piekłem. Pożerał ją strach. Niekoń¬czące się oczekiwanie. Został ranny? Jest umierający? A może zupełnie

o niej zapomniał?

Starała się nie zaprzątać sobie głowy Cainem. Starała się nie wyobrażać go sobie w nieznanej dżungli. Rannego, a może konającego. Nie chciała my¬śleć o tym, że stanie nad grobem następnego ukochanego mężczyzny.

Pierwszy tydzień po jego wyjeździe był naj gorszy. Nie mogła spać, a kie¬dy zasypiała, dręczyły ją okropne sny na temat Caina. W ciągu ośmiu dni straciła sporo na wadze.

Bonnie starała się jej przemówić do rozsądku. Przyjaciółka dostrzegała

wszystko z niezwykłąprzenikliwością. Cainjest najemnikiem. Walka i zabi¬janie to jego zawód. Linette musi zaakceptować go takim, jaki jest, albo ze¬rwać znajomość. Jedno albo drugie.

Po tej rozmowie Linette wiedziała, co ma robić. Z bolesnąjasnością zda¬ła sobie sprawę, że Cain się nie zmieni. Zrozumiała również, że ona nie może się pogodzić z ryzykiem, jakie Cain podejmuje. Chciała mu o tym powie¬dzieć, ale nie miała od niego żadnej wiadomości.

Tym razem jej nie zaskoczy, przyrzekała sobie. Jeśli znów pojawi się niespodziewanie, będzie przygotowana. Zaplanowała sobie wszystko, co mu

powie.

Następnym razem nie posłucha głosu serca. Bez względu na to, jak bar¬dzo się ucieszy na jego widok. Bez względu na to, jak bardzo poczuje się uszczęśliwiona i oszołomiona.

- Jak się mają chłopcy? - spytała Charlesa, zdecydowana nie myśleć o Cainie.

- Doskonale - odparł adwokat. Wyszli ze sklepu, Charles wyjął klucz z ręki Linette i zamknął drzwi. - Podobało im się, że jeździliśmy z nimi na rolkach. Lubią cię, Linette.

- Ja także ich lubię.

Charles z uśmiechem oddał jej klucze.

- Pomyślałem sobie, że moglibyśmy spędzić razem następny weekend. Chłopcy chcą, żebym z nimi puszczał latawce. Marzec to najlepszy miesiąc. Moglibyśmy pójść do Golden Gate Park. Co ty na to?

- Wspaniały pomysł.

- A potem zostawimy chłopców z opiekunką i pójdziemy w miasto. Możemy zjeść kolację w restauracji, a potem obejrzymy "Ducha w operze". Z biletami nie powinno być problemu.

- A może ugotowalibyśmy coś u ciebie w domu i wypożyczylibyśmy kilka kaset wideo? Chłopcy mogliby pomóc w przygotowywaniu kolacji. Ostatnim razem świetnie sobie radzili z gotowaniem spaghetti, pamiętasz? - Linette bardzo lubiła spędzać czas z synkami Charlesa. Obec¬ność chłopców łagodziła ból po stracie Caina znacznie lepiej niż randki z ich ojcem.

Charles się zawahał.

- Wciąż myślisz o Cainie, prawda? Linette spuściła oczy i skinęła głową.

- Przykro mi Charles, ale tak właśnie jest.

- Wciąż żadnej wiadomości?

- Ani słowa. - I nie miała adresu, by się z nim skontaktować.

- Kiedy się wreszcie odezwie, będziesz mogła zerwać znąjomość. Sprawa skończona. Ty o tym wiesz. Ale on nie wie.

Linette przygryzła dolną wargę i skinęła głową

-Jesteś pewna, że właśnie tego pragniesz? - zapytał Charles, przyglą¬dając sięjej. Był nadspodziewanie wyrozumiały w stosunku do jej związ¬ku z Cainem. Rozmawiał z nią na ten temat wielokrotnie i pomagał jej zrozumieć, jak bezowocne będzie wiązanie planów życiowych z takim mężczyzną.

- Jestem pewna - powiedziała szybko, może nawet zbyt szybko, bo Charles zmarszczył brwi ujął jej dłoń w swoje ręce.

- Nie możesz angażować się w związek bez przyszłości. Miłość do na¬jemnika to ślepa uliczka.

- Wiem o tym. - Charles nie musiał jej uświadamiać oczywistej prawdy, której odkrycie kosztowało ją tyle bólu. Miłość do Caina,jest jak życie w strefie zagrożonej trzęsieniami ziemi. Cain w końcu zostanie zabity. Kiedyś. Gdzieś. Pewnego dnia, wkrótce. Bez ostrzeżenia. Zabić lub zostać zabitym.

- Wobec tego zjemy kolację w restauracji? - namawiał Charles. - A co do sztuki?

- Zgadzam się - powiedziała, żałując, że nie potrafi wzniecić w sobie większego entuzjazmu.

Charles ma dobre serce. Problem polega na tym, że jest trochę nudny, pomyślała Linette. Miała nadzieję, że znajomość z Cainem nie zniechęci jej do innych mężczyzn.

Charles odprowadził Linette do samochodu i pocałował ją w policzek. - Przyjadę po ciebie w sobotę około dziesiątej rano.

- Będę gotowa.

Wróciwszy do domu, Linette zmusiła się, by przygotować kolację.

Wyjęła z lodówki jakąś mrożonkę, którą podgrzała w kuchence mikrofa¬lowej. Wzięła długą i gorącą kąpiel, po czym położyła się do łóżka. Po¬czytała chwilę i zgasiła światło. Ku własnemu zaskoczeniu, prawie na¬tychmiast zasnęła.

Ze snu wyrwał ją dzwonek. Oderwała głowę od poduszki i spojrzała na budzik. Zdała sobie sprawę, że dzwoni telefon, nie budzik. Podniosła słu¬chawkę i przyłożyła do ucha. Nie miała pojęcia, kto może dzwonić o drugiej w nocy.

- Halo - powiedziała zaspanym głosem. Miała zamknięte oczy i mówiła z trudem.

- Linette.

Połączenie było kiepskie. Rozbrzmiewały syki i buczenia.

- Linette, mówi Cain.

Otworzyła oczy, a jej serce zaczęło bić w zdwojonym tempie.

- Cain? - wykrzyknęła, usiadła i schwyciła słuchawkę obydwiema ręka¬mi. - Gdzie jesteś?

- W jakiejś dziurze w Ameryce Środkowej. Mogłoby się wydawać, że w takim kraju mają pojęcie o automatach telefonicznych. Nieważne. Co u ciebie?

Jego głos zamierał na linii.

- Wszystko w porządku - powiedziała znacznie głośniej. - A u ciebie?

- Dobrze. Nie bądź taka zaniepokojona.

- Znaleźliście. - Chciała go zapytać o Amerykanina, o którym jej opowiadał, o porwanego zakładnika, ale przerwały jej trzaski.

- Znaleźliśmy. Już nie żył.

-Och, nie.

- Posłuchaj, nie wiem, ile potrwa to połączenie.

- Cain, proszę. Muszę z tobą porozmawiać - krzyczała, aby ją dobrze usłyszał.

Nowe trzaski, tym razem tak głośne, że Linette musiała odsunąć słuchawkę od ucha.

- Cain! - zawołała przestraszona, że połączenie zostało zerwane.

- Słyszysz mnie? - głos Caina znowu zamarł.

- Bardzo słabo.

- Wracam stąd samolotem do San Francisco. Będę na miejscu.

- Nie! - krzyknęła. Chciała mu to powiedzieć inaczej, ale nie mogła pozwolić, by śpieszył się do niej, wierząc, że ona na niego czeka z otwartymi ramionami. Po raz tysięczny przeklinała samą siebie za to, że nie miała dość siły, by mu to powiedzieć, zanim odleciał.

Znów trzaski.

- Linette?

- Nie wiedziałam nawet, czy jeszcze żyjesz - powiedziała z gniewem.

- Wiem, dziecinko, przepraszam. Dobry Boże, tak za tobą tęskniłem. Obiecuję, że na przyszłość wszystko będzie zależało od ciebie.

- Nie przyjeżdżaj! - krzyknęła. Trzymaj się z daleka ode mnie. - Proszę, trzymaj się z daleka. Nie chcę cię więcej widzieć.

- Nie mówisz tego poważnie.

- Owszem, mówię. Spotykam się teraz z Charlesem. Między nami wszystko skończone, rozumiesz?

- Linette.

Cisza. Linette wpatrywała się w telefon, nie wiedząc, czy Cain odłożył słuchawkę, czy też połączenie zostało przerwane. To bez znaczenia. Powie¬działa mu to, co chciała powiedzieć.

Powoli.odłoŻYła słuchawkę. Drżącymi rękami odgarnęła włosy z twarzy.

Położyła się"na wznak, okryła kocem i przytuliła do jaśka.

Już po wszystkim.


- Jeszcze jedno piwo? - zapytał Manory.

- Jasne. Stawiasz? - odparł Cain.

- Stawiam. - Manory uniósł rękę, aby zwrócić na siebie uwagę barmana.

Była to speluna w kiepskiej części miasta, z powolną muzyką i szybkimi ko¬bietami. Szczerze mówiąc, Manory wcale o to nie dbał. Dopóki piwo było zimne, nic go nie obchodziło.

- Nie masz zbyt wiele do powiedzenia - stwierdził Manory. Zauważył, że po powrocie z ostatniej misji, Cainjestjakiś nieswój.

- Ty także nie jesteś specjalnie rozmowny.

- Ja mam powód.

-Powód?

- Zacząłem chodzić, no nie? Stawianie jednej stopy przed drugą wymaga wielkiego skupienia.

Cain się uśmiechnął, ale w jego oczach nie było wesołości.

Barman postawił przed nimi dwa piwa. Manory zapłacił i starszawy je¬gomość odszedł, by porozmawiać z kelnerką. Manory spojrzał na cycatą blon¬dynkę i poczuł ucisk w żołądku. Kilka zmian w jej wyglądzie, a upodobniła¬by się do Francine.

Manory nie chciał rozmyślać o swojej terapeutce.

- Opowiedz mi o Paulu Cumynie - zwrócił się do przyjaciela.

- Nie ma zbyt wiele do opowiadania. Sądzę, że został zabity w kilka dni po porwaniu.

- Torturowali go?

- N a to wygląda.

- Łajdaki.

- Jestem tego samego zdania - mruknął Cain. Uniósł do ust butelkę piwa i zawahał się, kiedy podeszła do nich kelnerka.

Mallory patrzył, jak blondynka nie mogła oderwać oczu od Caina. Spo¬glądała na niego już wcześniej.

- Masz wielbicielkę - wyszeptał Manory. - Jesteś zainteresowany?

- Może. - Cain przechylił butelkę i upił potężny łyk. - Jeśli jej nie zechcę, może uda mi się ją namówić, żeby popróbowała szczęścia z tobą.

Mallory się roześmiał.

- Mam swoje własne gadane.

- Jesteś zainteresowany?

Mallory musiał się nad tym zastanowić. Minął kawał czasu, odkąd nie miał kobiety. Powinno go swierzbić, ale tak nie było. Mógł co najwyżej udawać.

- Możesz ją sobie wziąć.

Cain przyjrzał mu się z uwagą.

- Czy to ma coś wspólnego z Francine Holden?

- Nie - warknął Mallory. - To nie ma związku z niczym na świecie.

Cain uniósł brwi.

- A swoją drogą, co między warni zaszło? Mallory z westchnieniem potarł brodę.

- Skoro chcesz wiedzieć, do niczego nie doszło.

- Ale wydawało mi się.

- Do niczego nie doszło.

- Dlaczego?

Mallory odstawił z hałasem butelkę. Barman i kelnerka spojrzeli na mego.

- Nie była zadowolona, że nie proponuję jej złotego pierścionka oraz domu z ogródkiem. - Zamilkł i spochmurniał. - I wiesz, co ci powiem, nigdy więcej nie zadam się z dziewicą•

- Więc już się nie widujecie?

Mallory wypił jednym haustem połowę piwa z butelki.

- Prędzej mi kaktus wyrośnie.

Cain milczał przez dłuższą chwilę.

- Z kobietami same kłopoty - powiedział wreszcie.

- Święte słowa - przyznał zgodnie Mallory.

Przyglądał się przyjacielowi. Coś trapiło McClellana, i to od chwili po¬wrotu z Tehuantepec. Cokolwiek to było, Cain zachowywał to dla siebie.

- Jesteś pewien, że nie chcesz tej kelnerki? - zapytał Caina.

Wyglądała zupełnie nieźle i zamknąwszy oczy, mógłby sobie wyobrazić, że to Francine. Postanowił, że musi coś zrobić, żeby złagodzić ból w lędźwiach. - Jestem pewien - odparł Cain po dłuższej chwili.

- Może chcemy postąpić zbyt niero'zważnie. W końcu obaj jesteśmy zdrowymi Amerykanami, mamy dość czasu i pieniędzy. A ona wygląda na taką, co zechce zadowolić nas obu.

Cain roześmiał się cicho.

- Przykro mi, nie jestem zainteresowany. Prawdę powiedziawszy Mallory również nie był.


Rozdzial 12

- Nie wiem, na czym polega twój problem, Mallory, ale cokolwiek to jest, zrób z tym porządek. Nie mam zamiaru wysłuchiwać twoich na¬rzekań. - To powiedziawszy, Jack Keller wypadł z biura.

Cain wstał i podszedł do drzwi. Mallory si'edział przy biurku w pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Zmiął kartkę papieru i rzucił nią w kierunku kosza na śmieci. Nie wcelował i papier upadł na podłogę. Najwyraźniej Mal¬lory stracił umiejętność celowania, bo dookoła kosza leżało kilka papiero¬wychkulek.

Przez dwa miesiące Cain się nie wtrącał i w milczeniu obserwował, co dzieje się ze starym kumplem. Czuł, że nie potrafi mu pomóc. Mallory był znudzony i niespokojny, gderliwy i niekomunikatywny. W ciągu ostatnich kilku tygodni, każdy członek oddziału do zadań specjalnych miał z nim ja¬kieś utarczki.

Cain wyznawał politykę nieingerowania w konflikty między swymi ludź¬mi, jeśli tylko nie wpływały najakość pracy. Jak dotąd, Mallory zdziałał tyle, że stał się najmniej lubianym członkiem zespołu. Zupełnie jakby chciał dać Cainowi powód, aby ten wyrzucił go z oddziału.

Dotychczas Cain był cierpliwy, może nawet zbyt cierpliwy. Wiedział, że powodem kłopotów Tima jest pewna terapeutka. Toteż dawał przyjacielowi fory, ale Mallory wykorzystał to w nieodpowiedni sposób. Trzeba go będzie ustawić, i na nieszczęście przypadnie to w udziale właśnie Cainowi.

Wszystko w odpowiednim czasie, zdecydował i zamknąwszy za sobą drzwi, powrócił do biurka. Odczeka aż Mallory ochłonie, a potem razem usiądą i po męsku załatwią sprawę.

Cain rozumiał kłopoty Mallory' ego, ponieważ sam cierpiał z podobnych przyczyn.

Nie widział Linette od trzech miesięcy. Wiele godzin spędził przekonu¬jąc samego siebie, że ma się od niej trzymać z daleka. Trudność polegała na tym, że Cain był samolubnym draniem. Ze szlachetnego postępowania czer¬pał niewielką satysfakcję. Fakt, że usuwając się z życia Linette, pozwalał jej spotykać się z panem Idealnym Adwokatem i matkować dwóm osieroconym dziecinom, dawał Cainowi słabą pociechę.

W każdym razie tracił zbyt wiele czasu, rozmyślając o Linette. Należał do mężczyzn, którzy nie wiedzą zbyt wiele o miłości. Przez znaczną część życia, uważał się za niezdolnego do uczuć wyższych.

Linette nie chciała go więcej widzieć. Błagała, by zostawił ją w spokoju.

Cain nie miał wyboru, musiał jej posłuchać. Nie mógłjej kochać, a jednocze¬śnie narażać na niepokój i ból. Już dosyć się nacierpiała.

Chciał podziękować jej za krótkie chwile, które razem spędzili i pragnął dać jej znać, że bardzo mu na niej zależy. Gdyby miał nazwać to uczucie, nadałby mu prawdopodobnie nazwę miłości, chociaż trudno mu się było do tego przyznać nawet przed samym sobą.

Pewnego popołudnia przeglądał dokumenty w skrytce bankowej. Wtedy właśnie wpadł na pewien pomysł i wkrótce potem skontaktował się ze swo¬im adwokatem, aby zmienić testament.

Po jego śmierci, Linette Collins stanie się zamożną kobietą. Cain rozsąd¬nie inwestował pieniądze. Oprócz rancha w Montanie posiadał kilka bloków mieszkalnych oraz dom na Wyspach Karaibskich. Z pomocą swego doradcy fmansowego zgromadził także fortunę w postaci akcji.

Pieniądze niewiele dla niego znaczyły. Kiedy był młodym człowiekiem, stanowiły dla niego cel. Teraz już nie. Gdyby miał pewność, że Linette przyj¬mie jego dar, oddałby jej wszystko już teraz. Dla siebie nie potrzebował ni¬czego. Oprócz Linette, a ją utracił.

Rozległo się stukanie. Mallory wsunął głowę przez uchylone drzwi.

- Masz chwilkę?

- Jasne. - Cain wskazał mu wolne krzesło.

Mallory wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi i zbliżył się do Ca¬ina. Utykał, ale było to ledwie zauważalne.

Konsylium lekarskie poinfonnowało Caina, że szanse, by Mallory znów zaczął chodzić, wynoszą pięćdziesiąt procent. A jeżeli nawet zacznie cho¬dzić, potrzebny mu będzie balkonik lub, co najmniej laska.

Dzięki pomocy Francine Holden, Mallory chodził samodzielnie.

Tim opadł na krzesło naprzeciw Caina. Chociaż stan zdrowia Mallo¬ry'ego bardzo się poprawił, Cain nie był zadowolony. Tim nabrał kolorów i odzyskał siły, ale był równie nieszczęśliwy i obojętny, jak wtedy, gdy sie¬dział przykuty do fotela inwalidzkiego.

- Coś cię zaprząta? - spytał Cain.

- Można tak powiedzieć - parsknął Mallory. - Wygląda na to, że ostatnio zachowuję się jak ostatni drań.

- Ano, na to wygląda - przyznałCain szczerze. - Chcesz o tym porozmawiać?

Mallory odchylił się na oparcie i potarł oczy.

- Nie jestem pewien, czy to cokolwiek da.

- Spróbuj - poradził Cain.

Mallory przeciągnął się, a potem pochylił do przodu, opierając łokcie na kolanach.

- Straciłem to.

- Co straciłeś?

- To, co czyniło mnie dobrym żołnierzem. Sądziłem, że kiedy znajdę się w zgrupowaniu z tobą oraz innymi, odzyskam dawną fonnę. Najpierw myś¬lałem, że to dlatego, że stałem się strachliwy, ale tu chodzi o coś więcej. O dużo więcej. Okazuje się, że nie mam już na to ochoty. Nie chcęjuż być najemnikiem. Straciłem serce do tej pracy.

W pierwszym odruchu Cain chciał zaprzeczyć. Mallory nie dał sobie dość czasu. Wrócił do zgrupowania zaledwie dwa miesiące temu. To zbyt krótko, by podejmować tak drastyczne decyzje.

Spierałby się z przyjacielem do ostatka, gdyby nie to, że Mallory użył słowa "serce". "Straciłem do tej pracy serce". Cain był przekona¬ny, że serce Mallory' ego pozostało w San Francisco przy krewkiej tera¬peutce.

- Co zamierzasz? - spytał, powstrzymując się przed przypomnieniem Mallory'emu, że ma wziąć udział w zadaniu. Jedna udana akcja mogłaby wszystko odmienić. Ale przecież obecna postawa Mallory'ego, mogłaby im zaszkodzić.

- Nie wiem, co będę robił. W każdym razie nie podjąłem jeszcze osta¬tecznej decyzji.

- Ale o czymś przecież myślałeś.

- Trochę się zastanawiałem - przyznał Mallory z wahaniem. - Kilka lat temu kupiłem dziesięcioakrową posiadłość na Vashon Island w stanie Wa¬szyngton. Piękny kawałek ziemi na wzgórzu nad Puget Sound. Na wyspę można się dostać tylko promem lub samolotem, więc ma swój prawdziwie wiejski urok. Pomyślisz, że zwariowałem, ale chciałbym hodować lamy.

- Lamy? - Cain starał się ukryć zdurnienie. - Masz na myśli te południo¬woamerykańskie stworzenia o długich szyjach? Wyglądająjak owce na szczu¬dłach. - Mallory w roli niańki swarliwych kozopodobnych zwierzaków! Nie¬wyobrażalne.

- To tylko jeden z pomysłów - zachichotał Mallory. - Nie traciłem cza¬su. Zawsze mówiłem, że będę żołnierzem, dopóki mnie to nie zmęczy. Nigdy nie przypuszczałem, że ta chwila nadejdzie, ale oto jest i chcę odejść.

Cain nigdy nie był sentymentalny. Nie chciał jednak stracić Mallory' ego.

Byli przyjaciółmi, cholernie dobrymi przyjaciółmi. Mallory nie raz go osła¬niał przy odwrocie. Ale kiedy ci na kimś naprawdę zależy, czy to będzie Mallory czy Linette, musisz mu pozwolić odejść. Wyglądało na to, że Cain będzie się musiał z tym pogodzić dwa razy w ciągu dwóch miesięcy.

- Nie próbuj mi wmawiać, że chłopaki będą żałować, że odchodzę ¬powiedział Mallory z cichym kpiącym śmiechem.

- Ja będę żałował - wyznał Cain ochrypłym głosem. - Kiedy chcesz odejść?

- Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym wyjechać, kiedy tylko zarezerwuję miejsce w samolocie.

Cain z ociąganiem skinął głową. W stał, obszedł biurko i wyciągnął do Mallory' ego rękę. Tim wstał, objął Caina i mocno go uściskał.

Przez chwilę obaj milczeli. Cain wrócił za biurko. Nie chciał patrzeć, jak

z jego życia odchodzi następna bliska osoba. Nie chciał się znowu żegnać. - Jeszcze jedna sprawa - powiedział Mallory spod drzwi.

-Słucham.

- Nigdy ci nie podziękowałem za wyratowanie mi tyłka. Jestem twoim dłużnikiem, McClellan. Może kiedyś będę ci mógł odpłacić za tę przysługę.


Był to jeden z tych dni, kiedy nic się nie wiedzie. Samochód Francine utknął w korku, spowodowanym przez wypadek półtora kilometra dalej. Chociaż wyjechała z dużym wyprzedzeniem, teraz mogła tylko czekać, li eząe niekońezące się minuty. Kiedy wreszcie droga była wolna i samochody ruszyły, Francine usłyszała charakterystyczne dudnienie koła.

Złapała gumę.

Przyjechała na spotkanie z półgodzinnym opóźnieniem i tak wzburzona, że agencja z pewnościąjej nie zatrudni. Francine pomyślała, że nie może im mieć tego za złe.

Matka powiedziała jej, że jeśli tak ma być, Tim do niej powróci. Minęły dwa mies~ące, a jego ani śladu. Co do decyzji, by z nim nie pójść do łóżka, cóż, wciąż ją rozważała. Jednego dnia żałowała, że pozbawiła się tego do¬świadczenia. Innego znów, wprost przeciwnie, była całkowicie przekonana, że dokonała słusznego wyboru. Gdyby się oddała Timowi, znalazłaby się na straconej pozycji. Postąpiła więc słusznie.

Zależnie od dnia, była sfrustrowaną dziewicą lub też rozsądną i roztrop¬nąkobietą.

Dziś czuła się obydwiema po trosze. Skończyła trzydzieści jeden lat i nie¬cierpliwie wyglądała początku prawdziwego życia. Miała szczerze dosyć życzliwych rad przyjaciół i rodziny. Musiała coś w swoim życiu zmienić. Znaleźć nową pracę, inne miasto, nowych przyjaciół.

Matka twierdziła, że Francine upatruje kuracji w zmianie geograficznej.

I chyba miała rację. Ale kuracja to kuracja, a ona była w rozpaczy.

Rozległ się dzwonek u drzwi i Francine podniosła się z niezadowoleniem.

Jej bracia dowiedzieli się o planowanej przeprowadzce. Każdy z nich odwie¬dził jąjuż dwukrotnie, by odwieść siostrę od zamiaru opuszczenia Kalifornii.

Po nieudanym dniu nie miała cierpliwości, by wysłuchiwać jeszcze jed¬nego wykładu o tym, że nie należy podejmować pochopnych decyzji.

Otwierając drzwi przygotowała sobie wymówkę: mycie głowy lub coś równie głupiego.

Nic z tego. Zastygła z otwartymi ustami. Serce w niej zamarło, a po chwili ruszyło w zdwojonym tempie.

Przed drzwiami stał Tim Mallory. Był wyższy niż pamiętała i diabelnie przysiojny.

Spojrzał jej prosto w oczy i uśmiechnął się.

- Tim - wyszeptała cichutko. Przez chwilę obawiała się, że to tylko wytwór jej wyobraźni. Dopóki nie przemówił..

- Witaj, kochanie.

- Nikt mnie nie będzie tak nazywał - przypomniała mu żarliwie.

- Ja będę - oświadczył. - I to do końea życia. - To powiedziawszy chwycił ją w ramiona.

FranGine wtuliła twarz w jego szyję i przywarła do niego z całych sił.

Słyszała jego nierówny oddech i pomyślała, że dyszy tak, jakby przebył dłu¬gą drogę, by do niej dotrzeć. Jakby brak tchu wynikał z wielkich emocji.

Milczeli. Najważniejsza była prosta przyjemność, wynikająca z tego, że są razem. Francine nie wiedziała, ile czasu stali tak przytuleni do siebie. Kiedy wreszcie odzyskała rozsądek, spytała: -

Co tutaj robisz?

- Później ci wytłumaczę.

Czuła na sobie jego spojrzenie niczym pełną ciepła pieszczotę i wiedzia¬ła, że Tim chce ją pocałować.

Miała zamiar pozwolić mu na to. Uśmiechnęła się do niego i spostrzegła, że jego oczy są bardzo ciemne i pełne słodkich obietnic.

- Pytam poważnie. Co tu robisz.

Musnął ustami jej wargi.

Nie chciała się poddać tak od razu.

Chyba nie będzie na tyle okrutny, by wrócić, a potem znowu odejść z jej życia.

- Już to przerabialiśmy. Nie zabawiaj się ze mną, Timie Mallory.

Jego usta były tuż tuż.

- Ależ, kochanie, właśnie to mam zamiar robić przez resztę życia. Jej rezerwa zniknęła.

Tim poprowadził ją w stronę sofy, posadził i usiadł obok.

- Możemy porozmawiać? - spytała.

- Za chwileczkę - obiecał. Otoczył Francine ramionami i przyciągnął do siebie. Podczas, gdy jego usta pracowały nad wargami Francine, ręce Tima zajęły się drobnymi guziczkami jej bluzki. Oswobodził piersi Francine i zję¬kiem ujął je w dłonie.

- Tim- zaprotestowała niemrawo.

- Nich ci się przyjrzę - poprosił. - Masz takie piękne piersi. Marzyłem o nich, Francine. I o tym, żeby patrzeć w twoje oczy, kiedy ich dotykam. ¬Przejechał kciukiem po brodawkach i uśmiechnął się, widząc jak zmieniają się w twarde supełki.

- Wszystko to bardzo pięknie, ale ...

- Chcesz poznać moje zamiary?

Było to staroświeckie ujęcie tematu, ale w gruncie rzeczy o to właśnie chodziło.

- Tak. - Francine z trudem przełknęła ślinę. - Masz tu zadanie do wykonania? Dziś tu, jutro tam?

- Coś w tym rodzaju. Jej serce skamieniało.

- Ach, tak. Więc pomyślałeś sobie, że wpadniesz na chwilę z twoim pu¬dełkiem prezerwatyw i zrobisz z nich dobry użytek, będąc przejazdem w San Francisco. Szkoda by było, żeby się zmarnowały, skoro możesz mnie uwieść, żebym ci dała, czego potrzebujesz?

Tim uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Spożytkujemy całe opakowanie, skarbie. Do ostatniej sztuki.

Oto klasyczny przykład tego, jak bardzo niebezpieczna może być miłość. Tim wiedział jaka opuszczona czuje się Francine, jak bardzo cierpiała"przez niego w ciągu ostatnich kilku tygodni. Doskonale ją ro¬zumiał.

Zakryła twarz rękami.

- Idź sobie. P9 prostu stąd odejdź, Timie Mallory.

- Mam odejść? - zapytał zdumiony.

- Tak, zanim cię wyrzucę. - Prędzej da się upiec na ruszcie, nim pozwoli, żeby ten człowiek zabawiał się kosztem jej uczuć.

Tim spoglądał niepewny i zakłopotany, a wreszcie się roześmiał.

- Z czyją pomocą?

Nie miała na to odpowiedzi.

- Potrzeba wielkiej siły, żeby mnie utrzymać z dala od ciebie. Popełniłem błąd, wyjeżdżając poprzednim razem. Nie mam zamiaru go powtarzać.

-Błąd?

- Przyjechałem, żeby dokończyć to, co zaczęliśmy - oznajmił.

- Myślisz, że tym gadaniem zaciągniesz mnie do łóżka?

- Jestem pewien, że to zadziała - powiedział z szerokim uśmiechem.

- Podaj mi choć jeden sensowny powód, dla którego miałabym się z tobą kochać - zaprotestowała Francine i obronnym gestem skrzyżowała ramiona na plersl.

- Bo szaleję za tobą - odparł z płonącymi oczyma. Francine roześmiała się sarkastycznie.

- Mój obecny pacjent także szaleje za mną, ale ja nie wybieram się z nim do łóżka.

-Z nim?

- Nazywa się Peter McWilliams i ma osiem lat.

Tim odchylił się na oparcie sofy i założył nogę na nogę.

- Masz rację. To, że ktoś za kimś szaleje, nie ma znaczenia. - Westchnął głęboko, jakby mu to pomagało zebrać myśli. - Mogę ci powiedzieć, że cię koc gam. - Znowu westchnął. - W porządku, skoro musisz to wiedzieć, ko¬cham cię.

- A cóż ty wiesz o miłości?

- Mam ci przynieść referencje?

- Nie bądź śmieszny.

Potarł czoło.

- Chcesz wiedzieć, jak cię kocham? - wskazał palcem sufit. Niech no policzę na ile sposobów. Po pierwsze jestem tutaj, prawda? Po drugie, ko¬cham cię wystarczająco mocno, by zrezygnować z pracy w oddziale do za¬dań specjalnych. Po trzecie. - zamilkł i spojrzał na Francine. - Mam nadzie¬ję, że punkt pierwszy i drugi cię zadowolą.

Serce Francine zabiło szybciej, ale nie była pewna, czy może zaufać Ti-mowi.

- Zrezygnowałeś z pracy w oddziale? Najak długo? - spytała szeptem.

- Na zawsze. Ale pod jednym warunkiem.

- Warunkiem?

- Tak. Znam się tylko na wojskowości. Jeżeli mam zrezygnować z pracy, muszę mieć coś, czym będę mógł zająć ręce. - Tu wymownie spojrzał na piersi Francine.

-Tim!

- Spójrz, nawet twoje brodawki oblały się rumieńcem! - roześmiał się Tim.

Zakłopotana Francine szybko poprawiła ubranie.

- Myślę, że znam odpowiedź.

Francine poczuła nadzieję w sercu.

-Lamy.

Ramiona Francine opadły. Straciła wszelką nadzieję•

- Możesz mi nie wierzyć, ale jestem dobry w te klocki. Mam smykałkę do hodowli zwierząt. Myślę, że jeśli zajmę się czymś takim, nie przeszkodzi to żonie i kilkorgu dzieciom.

- Francine nie wierzyła własnym uszom.

- Żonie?

- Tylko jednej.

- Sprytny pomysł.

- Zawsze mogę się przenieść do któregoś z krajów arabskich i mieć dwie lub trzy. Ale żona, którą mam na myśli, z pewnością zajęłaby mi cały wolny czas.

- Znów się ze mną droczysz? - spytała.

Spojrzał na nią wzrokiem pełnym powagi.

- Nie, Francine. - Ujął jej dłoń w swoje wielkie łapska. - Nigdy przedtem nie prosiłem żadnej kobiety, żeby za mnie wyszła. Nie jestem pewien, jak się to robi. - Zsunął się z sofy i przyklęknął na jednym kolanie. Powoli podniósł wzrok i spojrzał w oczy Francine. - Kocham cię, Francine Holden. Nie ma na świecie nic, czego pragnąłbym bardziej niż cie¬bie. Czy wyświadczysz mi ten zaszczyt i zechcesz zostać moją żoną?

Chciała mu odpowiedzieć, ale nie mogła dobyć głosu z zaciśniętego gardła. Więc tylko skinęła kilka razy głową.

- Czy to oznacza "tak"?

- Tak. - Tyle mogła wykrztusić. Ale jej głos zabrzmiał piskliwie.

Tim poklepał się po kieszeniach. Francine była przekonana, że szuka pierścionka.

- Kupiłeś mi pierścionek? - spytała podniecona. Z trudem zbierała myśli.


133


Tim zrobił wielkie oczy.


- Powinienem ci kupić pierścionek? Coś tak czułem, że żona będzie mnie drogo kosztowała.


- Nie musiałeś - zapewniła go w pośpiechu, żałując, że w ogóle poru¬szyła ten temat.


- Tak się zdarzyło, że akurat mam jeden przy sobie. - To powiedziawszy, wyciągnął z kieszeni marynarki naj wspanialszy pierścionek z brylantem,jaki Francine kiedykolwiek widziała. - Mam nadzieję, że będzie pasował.


Francine przyciągnęła do siebie Tima, a on wtulił głowę w jej piersi. - Człowiek musi się do tego przyzwyczaić.


Nagle popchnął Francine na oparcie sofy i zaczął całować ją pożądliwie. - Kiedy będziesz się ze mną kochał, Timie Mallory? - wyszeptała i kil-

kakrotnie pocałowała go w podbródek. - Może już teraz?

Tim zesztywniał, nabrał powietrza w płuca i uniósł głowę.


- Nie pytaj, czemu to dla mnie takie .ważne, ale jeśli nie masz nic prze¬ciwko temu, wolałbym poczekać, aż będziemy po ślubie.

Po całych tygodniach polowania na nią, uwodzenia jej, kuszenia, teraz

chce czekać aż do ślubu! - Żartujesz? Pokręcił głową.

- Chcę, żeby wszystko było jak należy, Francine.

Przypomniała sobie, co matka opowiedziała jej o ojcu, i skinęła głową.


Jeżeli potrzebowała potwierdzenia, że Tim naprawdęją kocha, to właśnie je otrzymała.

- Czekaliśmy już tak długo. Co znaczy tych kilka dni?

- Kilka dni! - krzyknęła. - Ależ to niemożliwe. - nagle zamilkła. Tylko


głupia kobieta będzie się kłóciła z zakochanym mężczyzną, który pragnie ją poślubić. - Dobrze, postaram się wszystko załatwić.

- Świetnie. - Tim objął Francine w talii. - Nie trać czasu na kupowanie

wyp~. Nie będziesz potrzebowała wielu ubrań.


Francine roześmiała się, odrzucając głowę do tyłu. - Lamy? - spytała.

- Lamy - powtórzył. - I kilkoro dzieciaków.


Coś było nie w porządku. Cain czuł to równie wyraźnie, jak w dniu, w któ¬rym Mallory nastąpił na minę. Groźba niebezpieczeństwa otaczała go jak pajęczyna w wilgotnym upale dżungli. Gęste listowie drżało ze strachu i od robactwa.


Przed tygodniem otrzymali informację, że zakładnik Carl Lindman, bę¬dzie przewożony na inne miejsce. Informator był dotychczas niezawodny,


134



ale to nie oznaczało, że Cain mu ufał. Człowiek ten był gotów sprzedać włas-

ne dzieci za niuch kokainy. "-

Cain i jego ludzie szczegółowo zaplanowali zasadzkę i członkowie oddziału do zadań specjalnych zostali rozstawieni w kilku najważniej¬szych miejscach.

Czekanie było zawsze trudne, zwłaszcza w upalnej dżungli. Nerwy. Na¬pięcie. Niewygoda. Bywały chwile, gdy czas wlókł się niemiłosiemie, a wil¬goć oblepiała skórę. Wtedy Cain starał się pozbyć wspomnienia o pięknej wdowie. Ona była z innego świata, ze świata w którym istniało coś więcej niż czas i przestrzeń.

Z oddali doszedł go wyraźny odgłos zbliżającego się helikoptera. Cain i jego ludzie byli dobrze ukryci w krzakach, więc załoga helikoptera nie mo¬gła ich dostrzec.

Huk maszyny stał się ogłuszający. Pilot przyjrzał się okolicy i miękko osiadł na polanie.

Z kabiny wyskoczyli dwaj mężczyźni z gotowymi do strzału uzi. Lustro¬wali otoczenie, wypatrując czegoś podejrzanego.

Cain z wdzięcznością odnotował, że obaj mężczyźni są niedbale ubrani. Oddział, na który czekali ludzie z helikoptera, nie miał nadejść, ale oni tego nie wiedzieli.

Wyciągnęli Lindmana z helikoptera. Na to właśnie czekał Cain ijego współpracownicy.

Z helikoptera wysiadł jeszcze jeden mężczyzna. Był starannie ubrany, czysty, układny i zaniepokojony opóźnieniem. Cain go nie znał, ale jego ład¬niutka twarz nadawała się na okładkę kalendarza.

Cain dał sygnał i jego ludzie ruszyli do ataku. Rozległa się seria wystrza¬łów. Warkot karabinów zmącił pogodną ciszę dżungli.

Zakładnik, nie rozumiejąc co się dzieje, skulił ramiona i obracał się do¬okoła. Cain wrzasnął, żeby padł na ziemię. Jego głos musiał dotrzeć do Lind¬mana, bo przestraszony zakładnik rzucił się na twarz.

Instruując go, Cain zdradził swoją pozycję. Dwaj mężczyźni z uzi, osła¬niani przez helikopter, zaczęli ostrzeliwać ziemię wokół Caina.

Cain nie pozostawał im dłużny, strzelał turlając się w tę i z powrotem.

Huk własnej broni ogłuszał go. Trafił jednego żołnierza i usłyszał wrzask przystojniaka. Murphy załatwił drugiego.

Śmigło helikoptera zawirowało. Przystojniak wskoczył do środka, ostrze¬liwując się zaciekle. Kiedy tylko znalazł się na pokładzie, helikopter pode¬rwał się w górę. Z wysokości kilku stóp przystojniak mierzył w zakładnika. Jeśli Cain się nie pośpieszy, Lindman wkrótce będzie martwy.

Cain przykucnął, oparł o ziemię karabin i wystrzelił we właz helikoptera.

Pierwszy strzał był chybiony.

Zaskoczony przystojniak, uniósł broń i wycelował w Caina.

Trafił. Siła pocisku zwaliła go na ziemię. Po twarzy spłynęła mu krew i zalała ubranie. Cain nic nie poczuł. Żadnego bólu, pieczenia, strachu.

Helikopter odleciał i Cain wpatrywał się w głęboki błękit nieba. Przyło¬żył dłoń do głowy i poczuł przeciekającą przez palce krew.

- McClellan,- Murphy przyklęknął tuż obok. - Spokojnie, człowieku. Nie przejmuj się. Nic ci nie będzie.

- Cholerne gówno. - To Jack, jak zawsze wymowny i zawsze wie, co powiedzieć.

- Nic mu nie będzie - powtórzył Murphy z całkowitym brakiem przeko¬nama.

Ostatni przybiegł Bailey z apteczką pierwszej pomocy. Chociaż właści¬wie nie było nic do zrobienia.

- Wyjdziesz z tego - zapewniał Caina Murphy.

- Kłamca - mruknął Cain i zamknął oczy. Umrze w tej zapomnianej przez

Boga dżungli. Nie chciał, żeby ostatnią rzeczą, jaką widział były przerażone twarze jego towarzyszy.

Pomyślał o Linette. Wyobraził ją sobie jak stoi na molo na Rybackim Nabrzeżu. Wiatr rozwiewał jej włosy, spoglądała na Caina roześmianymi oczyma. Słyszał nawet jej śmiech i uznał, że jest piękniejszy od muzyki.

Cain zakaszlał i poczuł gwałtowną falę palącego bólu. Oddychał płytko i z trudem. Każde uderzenie serca kosztowało go wiele wysiłku.

- Cain. - Głos docierał jakby z przeciwnej strony tunelu. Chciał otworzyć oczy, ale tylko zadrżały mu powieki.

- Linette - powiedział.

- On kogoś wzywa.

- Lynn jakaś tam, czy coś w tym rodzaju. Kto to taki?

- Żebym to ja wiedział.

Cain tracił przytomność i był zbyt słaby, by starać się ją odzyskać. Nie miał ochoty walczyć. Nic nie trzymało go przy życiu.


Linette była zajęta pieczeniem czekoladowych ciasteczek na przyjęcie Jessego i Steve'a. Rozległ się dzwonek do drzwi. Spojrzała na zegarek, my¬śląc że to może być Charles. Jeśli to rzeczywiście on, pośpieszył się o kilka godzin.

Otworzyła drzwi i ujrzała ogromnego mężczyznę. Miał chyba ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a jego bary były szerokie jak ciężarówka. Pomimo jego ogromu, Linette nie poczuła się onieśmielona. Przypatrywał sięjej z cie¬kawością. Przez chwilę milczał.

- Słucham? - spytała.

- Pani Linette Collins?

-Tak.

_ Pani mnie nie zna. Nazywam się Tim Mallory i jestem przyjacielem Caina McClellana.

Linette znała tylko jeden powód, dla którego mógł ją odwiedzić jeden z ludzi Caina. Cainowi coś się stało.

_ Proszę wejść - powiedziała i zdała sobie sprawę, że jej głos drży.

Tim sztywno wszedł do pokoju gościnnego.

- Zechce pan usiąść? - spytała wskazując tapczan.

-Dziękuję•

Zasiedli naprzeciw siebie. Obydwoje byli zdenerwowani i starali się to ukryć. Tim oparł dłonie na kolanach i odchrząknął.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

_ Nie - odparła nerwowo. - Ani trochę. - A potem dodała, zebrawszy się na odwagę: - Co się stało Cainowi?

Tim spuścił głowę.

- Nie żyje? Proszę mi powiedzieć, czy on żyje.

_ Przykro mi, proszę pani. Nie powinienem tu przychodzić bez zapowie¬dzenia. Tylko, że Murphy i inni nic o pani nie wiedzą• Najwyraźniej Cain nigdy im o pani nie wspomniał.

- Jak mnie pan znalazł?

_ Cain zostawił instrukcję, że w razie gdyby mu się coś stało, mamy się z panią skontaktować. Pani adres i nazwisko znajdują się w jego testamen¬cie. Musiał go niedawno zmienić.

Po powrocie z Ameryki Południowej Keller znalazł jego kopię wśród nadesłanej korespondencji.

Pokój zawirował.

-O mój Boże.

_ Proszę pani? Proszę pani, co się z panią dzieje? Cholera, powinienem wziąć z sobą Francine.


Rozdział 13

- Może coś pani podać? Wody? - Ogromny mężczyzna zerwał się na na nogi i ruszył do kuchni.

Czuła straszliwy ucisk w piersi i dławienie w sercu.

_ Jak to się stało? - spytała Linette cienkim i bezbarwnym głosem.

- Podczas odbijania zakładnika. - Tim podał jej napełnioną do połowy szklankę. Szeroka smuga wody znaczyła jego drogę z kuchni.

Linette zamknęła oczy i przygryzła dolną wargę.

- Może podać pani jeszcze coś? - nieśmiało zaproponował Mallory. _ Powinienem przyjść z narzeczoną. Sama pani widzi, że nie jestem zbyt dobry w te klocki.

- Nic mi nie będzie - wyszeptała Linette, starając się pocieszyć swego gościa.

- Wiedziałem, że się pani zdenerwuje. Ale pomyślałem sobie, że zechcia¬łaby pani wiedzieć. Cain chciałby, żeby pani wiedziała. Określił paniąjako swego dobroczyńcę. Najwyraźniej żywił dla pani głębokie uczucie. - Przyja¬ciel Caina otarł twarz. - Francine podsunęła mi myśl, że lepiej będzie, jeśli przyjdę powiedzieć osobiście, a nie powiadomię panią przez telefon.

- Jestem wdzięczna, że mnie pan poinformował.

- Jeżeli pani zechce, załatwię kogoś, kto wyjdzie po panią w Grenadzie.

- W Grenadzie?

- Tam właśnie jest Cain. Zespół medyczny umieścił go w Wenezueli.

- Umieścił go?

Mallory skinął głową.

- Udało im się ewakuować go do Grenady. Może być pani pewna, że ma tam zapewnioną najlepszą możliwą opiekę lekarską. Został przyjęty w stanie krytycznym i nic się nie zmieniło przez kilka następnych dni, ale ...

- To on żyje? - Czy słuch jej nie zawodzi? Linette obawiała się, że tak rozpaczliwie pragnie, by Cain przeżył, że umysł płata jej figle.

- Tak, oczywiście, że żyje. Pani myślała ... pani chce powiedzieć, że po¬myślała pani, że Cain zginął? Do diabła! Przepraszam. Obawiam się, że chcąc pani oszczędzić złej wiadomości, sprawiłem iż pomyślała pani o naj gorszym. - Ale jego testament.

- Stamtąd mamy pani nazwisko i adres. Murphy powiedział, że Cain wyszeptał pani imię, zanim stracił przytomność. Kiedy zatelefonował do mnie, żeby powiedzieć, że Cain został ranny, zapytał mnie, czy wiem coś o pani.

-Rozumiem.

- Proszę mi wierzyć, strasznie mi przykro.

Linette pokręciła głową. Odczuwała tak wielką ulgę, że z trudem opanowała się na tyle, by z wdzięczności nie rzucić się w ramiona Mallory'ego.

- Zrozumiałam, że zginął.

- Nic dziwnego. Po moim gadaniu o testamencie i w ogóle.

- Jak to się stało? - spytała w pośpiechu. Nagle zapragnęła wiedzieć.

Odczuwała tak euforyczną radość, że chciało jej się śmiać i płakać.

- Nie było mnie tam. Nie wiem dokładnie. Kiedy rozmawiałem z Mur¬phym i Jackiem, podali główne fakty, więc ...

- Tak? - zachęcała go Linette.

- Powiedzieli mi, że Cain celowo ustawił się na linii ognia, żeby uratować kogoś innego.

Cain bliski śmierci. Cain umierający w szpitalu w obcym kraju. Na¬gle poczuła ogromne zmęczenie. Zmęczenie udawaniem, że go nie kocha. Zmęczenie oczekiwaniem najgorszego. Zmęczenie oszukiwaniem własne¬go serca.

- Proszę mi zarezerwować lot do Grenady - powiedziała pewniejszym głosem. - Kiedy wylatuje najbliższy samolot?

- Już dzisiaj wieczorem.

-Dobrze.


- Jak poszło? - Francine wyszła naprzeciw Timowi przed dom rodziców.

Tim bardzo się denerwował przed spotkaniem z Linette i poinformowaniem jej o nieszczęściu z Cainem. Tim objął Francine i ucałował.

- Szkoda, że ze mną nie poszłaś - powiedział. - Obawiam się, że przed¬stawiłem całą sprawę znacznie gorzej, niż wygląda w rzeczywistości.

- Gorzej niż w rzeczywistości? - Nie mógł sytuacji przedstawić dużo gorzej. Murphy mówił, że Cain walczy ze śmiercią.

- Wyjdzie z tego - powiedział Tim z tak niezachwianym przekonaniem, że Francine odwróciła głowę, by nie patrzyć mu w oczy.

- Skąd ta pewność?

- Wytrzymał tak długo, prawda?

- Tak, ale to o niczym nie świadczy. - Chociaż Tim nie umiał wyrażać swoich uczuć, Francine wiedziała, że jest głęboko wstrząśnięty stanem Ca¬ina. Obawiała się, że Tim chwyta się złudnej nadziei i nie dopuszcza do sie¬bie smutnej prawdy.

- Dziś wieczorem Linette odleci do Grenady. Jej wizyta obudzi w nim chęć do życia - wyjaśnił Tim rzeczowym tonem.

Francine weszła do kuchni i nalała sobie szklankę mrożonej herbaty. Pod¬nosząc dzbanek, spostrzegła, że jej ręka drży. U siadła i zamknęła oczy, zanim zdecydowała się wypowiedzieć dręczące ją wątpliwości.

- Wyrzucasz sobie, że nie byłeś przy nim, kiedy się to stało? - spytała, starając się, by jej głos brzmiał spokojnie i beznamiętnie. - Wydaje ci się, że gdybyś tam był, sprawy potoczyłyby się inaczej?

Tim stanął za Francine i położył dłonie na jej ramionach. Jego dotyk był czuły i uspokajający.

- Nie mam wyrzutów sumienia, jeżeli o to pytasz. Ta część mego życia jest już poza mną. Nigdy nie wrócę do wojska.

Francine zadrżała z ulgi.

- Nie mów tak, jeśli rzeczywiście tak nie myślisz. To byłoby okrucieństwem.

Tim ucałował szyję Francine.

- Gdybym tak nie myślał, nie prosiłbym, żebyś została moją żoną.

Do kuchni weszła matka Francine z dwiema wielkimi torbami zakupów.

- Tymoteuszu Mallory, co tutaj robisz? - spytała. - Tradycja wymaga, żeby pan młody nie oglądał panny młodej w dniu ślubu.

- Ale do uroczystości zostało jeszcze kilka godzin - zaprotestował Tim, jak gdyby żądanie, by się trzymał z dala od Francine, przekraczało jego moż¬liwości. - Nie mogę tak długo czekać.

- Oczywiście, że możesz. Coś takiego. Masz do załatwienia tysiące spraw. - I Martha Holden wypchnęła go z kuchni.

Tim rzucił Francine błagalne spojrzenie.

- Naprawdę, mamo - zaprotestowała Francine w imieniu narzeczonego.

- Nie wydaje ci się, że przesadzasz? .

- Być może. Ale to prawo przyszłej teściowej. Traktuję serio rolę matki panny młodej. - Roześmiała się ijej oczy zabłysły dumą i szczęściem.

- Lubisz Tima, prawda?

- Kochasz go. To mi wystarcza, ale tak się składa, że uważam iż jest ujmujący. Przypomina mi twojego ojca, jakim był za młodu. Ma to samo zuchwałe usposobienie ze skłonnością do drobnych złośliwości. Będziesz z nim szczęśliwa, Francine. Ja sama nie znalazłabym ci odpowiedniejszego męża.

Francine wypakowała jedną torbę.

- Bardzo go kocham. Bałam się, kiedy Murphy zatelefonował z wiadomością o Cainie McClellanie. - Bałaś się?

Francine skinęła głową.

- Bałam się, że Tim będzie się czuł winny i pomyśli, że jego obecność wszystko by zmieniła.

- I o tym rozmawialiście, kiedy wam przetwałam?

- Bałam się poruszyć ten temat, ale zdecydowałam, że muszę poznać prawdę. Jeżeli Tim rzeczywiście czułby się winny, nie wiem, co bym zrobiła.

- No, i? - spytała matka ostrożnie.

Francine pokręciła głową.

- Zapewnił mnie, że to już przeszłość. I wiem, że tak myśli naprawdę, mamo. Nie jestem dla niego przelotną miłostką, on mnie naprawdę kocha. - Miał szansę się o tym przekonać - powiedziała matka. - Jest pewny swojej decyzji. Ale gdybyś mu nie pozwoliła odjechać na Florydę, mógłby tego nie zrozumieć. Bardzo ci współczułam, kiedy wyjechał.

- Ale wrócił, mamo, i tym razem na dobre.

Świadomość, że Tim jest naprawdę jej, dotarła do Francine wieczorem, kied,y ojciec prowadził ją nawą kościoła.

Slub był skromny. Odbył się w kościele, do którego Francine chodziła od dzieciństwa. Przybyła najbliższa rodzina oraz kilka ciotek, wujów, ku¬zynów, a także starzy przyjaciele rodziny. Francine zdumiewała się, że jej matka potrafiła zorganizować wszystko w tak krótkim czasie.

Suknia panny młodej została uszyta ze staroświeckiego białego atłasu ozdobionego koronkami i perłami. Kiedy Francine ujrzała Tima we fra¬ku, nie poznała go. Dopiero gdy mrugnął i wskazał na kieszonkę, wie¬działa, że to nie może być nikt inny. Przyniósł prezerwatywę na własny ślub.

Francine poczuła, że się rumieni.

Tim z dumą poprzysiągł jej wierność na całe życie. Wyraźnie i głośno wykrzykując formułę przyrzeczenia, chciał przekonać rodzinę Francine o swo¬jej szczerości. Głos panny młodej drżał z emocji.

Przyjęcie zorganizowano na dziedzińcu kościoła. Szwagierki panny mło¬dej serwowały poncz i ciasto. Przykryty koronkowym obrusem stół uginał się pod ciężarem pięknie opakowanych prezentów. Francine była wzruszona hojnością gości, a Tim wielokrotnie zapytywał, czy wszystkie podarki na¬prawdę są dla nich.

- Kiedy będziemy mogli uciec? - spytał pan młody szeptem. Przyjęcie dopiero się zaczęło, goście ustawiali się w kolejce do stołu.

- Nie teraz - szepnęła zarumieniona.

- Prezerwatywa wypali mi dziurę w kieszeni - powiedział w chwili, gdy podeszła do nich osiemdziesięcioletnia ciotka. Na szczęście ciotka Emma miała przytępiony słuch.

- Tim! - zganiła go Francine.

- Taka jest prawda - mruknął.

- Ja także nie mogę się doczekać - zapewniła go Francine i przedstawiła Tima ciotce Emmie.

Kiedy wszyscy złożyli im gratulacje, Francine szybko pokroiła ślubny tort.

Zanim się obejrzeli, znaleźli się w hotelu San Francis w samym sercu San Francisco. Tim przeniósł Francine przez próg apartamentu, ale nie posta¬wił jej na podłodze, jak tego oczekiwała, lecz wniósł kolejno do każdego z trzech pokoi.

Sprawił, że poczuła się lekka jak piórko. Francine zaniepokoiła się o jego nogę, ale Tim uciszył jej niepokoje głębokim pocałunkiem.

Czekała na nich butelka schłodzonego francuskiego szampana. Tim uło¬żył Francine na małżeńskim łożu i ze znawstwem odkorkował butelkę.

Nalał szampana i uparł się, żeby Francine napiła się z jego kieliszka. Kiedy kilka kropel spłynęło jej po brodzie, Tim zlizał płyn z twarzy żony. Przeje¬chał ustami po jej szyi i ucałował zagłębienie między ramieniem i szyją.

Francine odchyliła z westchnieniem głowę. Czuła sięjak pijana, a przecież wypiła zaledwie łyk szampana.

-Tim.

-Mhm?

- Kochaj się ze mną.

- Właśnie to robię.

- Mam na myśli prawdziwe kochanie.

Tim przestał ją całować i uniósł głowę, żeby spojrzeć w oczy Francine.

- Chcesz powiedzieć, że jesteś gotowa?

Francine zaśmiała się cicho.

- W razie gdybyś nie zauważył, jestem gotowa od tygodni.

- Ale co z kolacją? Myślałem, że zamówimy kolację w pokoju.

- Tak zrobimy - zgodziła się Francine. - Ale potem, dobrze?

Tim wstał błyskawicznie zrzucił frak i ściągnął koszulę przez głowę.

Ukląkł na brzegu materaca i pocałował Francine jeszcze raz. Jeżeli obawiał się, że mogła zmienić zdanie, to nie miał powodów do niepokoju.

Wystarczył jeden pocałunek, a ona poczuła się upragniona i ubóstwiana.

Francine rozchyliła usta i oddała pocałunek, używając języka jako zaprosze¬nia do dalszych pieszczot.

Tim był tak zaskoczony, że zaparło mu dech w piersiach. Smakował ję¬zyk Francine w odwiecznym rytuale, starymjak gatunek ludzki. Nagle prze¬rwał pocałunek i zaczął muskać ustami szyję Francine. Całując ją raz za ra¬zem dotarł do zagłębienia między ramieniem a szyją.

- Nie chciałem działać tak szybko - wyszeptał i Francine wyczuła w jego tonie obawę.

- Następnym razem będziemy postępować z mniejszym pośpiechem _ obiecała. Usiadła i uniosła ręce, żeby rozpiąć rząd perłowych guziczków, który ciągnął się na całej długości ślubnej sukni. Przeszkadzały jej rozpuszczone włosy.

Tim podpełzł ku niej na kolanach, aby pomóc. Francine odgarnęła włosy.

- Nie wiedziałem, że dziewice mogą być aż tak napalone.

- Wolałbyś, żebym była nieśmiała i niechętna?

- Nie - mruknął, przeklinając skomplikowane zapięcie. - Ta cholerna suknia jest gorsza od pasa cnoty.

Francine zachichotała i sięgnęła po swój kieliszek. Upiła łyk szampana.

- Mam ci się pomóc rozbierać? - zapytała.

- Wygląda na to, że obydwoje będziemy musieli pracować przez całą noc, żeby wydobyć cię z tego więzienia.

Francine nigdy w życiu nie czuła się bardziej szczęśliwa.

- Możemy ją rozciąć.

Tim zaklął.

- Obawiam się, że do tego dojdzie.

Czynił pewne postępy, ale nie dość szybkie.

- Zawsze mogę zadrzeć spódnicę, żebyś się do mnie dobrał. - Powie¬działa z teatralnym westchnieniem.

- W żadnym razie. Chcę cię mieć nagą i pode mną. Zbyt długo czekałem, żeby cię wziąć w taki sposób. Nie mogę teraz spasować z powodu przeklętej sukni ślubnej. A swoją drogą, kto coś takiego zaprojektował? Siostry Nie¬ustającej Frustracji?

Francine uśmiechnęła się, kiedy Tim rozpiął stanik sukni i wysunęła ra¬miona z górnej części szaty. Gdy Tim uczynił wystarczające postępy ze spód¬nicą, Francine wstała, zsunęła suknię z bioder i zrzuciła ją na podłogę.

Uniosła wzrok i stwierdziła, że Tim się jej przygląda.

- Coś nie tak? - spytała.

- Nie miałem pojęcia, że kobieta nosi na sobie takie ilości bielizny. Czy ona też będzie taka trudna do zdjęcia?

- Ależ nie - odparła i udowodniła, że mówi prawdę, zdejmując ją sztuka po sztuce. Miała nadzieję, że robi to z panieńskim brakiem pośpiechu. Z przy¬jemnością spostrzegła, że oczy jej męża zabłysły z podziwu.

Do czasu, kiedy poznała Tima, własne ciało wprawiało ją w zakłopotanie. Była wysoka i grubokoścista, miała budowę drwala, a nie królowej piękności. Przy Timie czuła się delikatna i piękna.

Pasł oczy jej widokiem. Stała przed nim, a on usiadł na brzegu materaca.

Leniwy uśmiech rozjaśnił twarz Tima.

- Jak to się stało, że tak piękna kobieta wyszła za mnie za mąż?

- Myślę, że po prostu masz szczęście - odparła i nachyliła się nad mężczyzną, który stał się jej mężem.


Cain miał wrażenie, jakby otaczał go tunel bólu. Narkotyzującego bólu.

Odczuwał prawdziwą mękę, ale już nie rozpaloną do białości i palącą, jak wtedy, gdy go zraniono. Ten nowy ból był chłodny. Zimny jak grób.

Łagodziły go środki przeciwbólowe. Nie walczył z bólem - nie miał na to siły. Niecierpliwie czekał na nadejście anioła śmierci. Wola przetrwania opuściła go, chęć życia minęła.

-Cain?

Gdzieś w otaczającej go mgle rozległ się głos Linette. Brzmiał eterycz¬nie, niebiańsko. Anioł życia, w miejsce oczekiwanej Kostuchy, która miała

przyjść po jego duszę. .

Usiłował otworzyć oczy, ale zabrakło mu siły. Linette, tutaj? To niemoż¬liwe. A może już nie żył, tylko nie zdawał sobie z tego sprawy. Ale jeśli to prawda, dlaczego nadal tak bardzo cierpi? A może znalazł się w piekle? Zo¬stał potępiony i skazany na cierpienie. Znajdując się w zasięgu głosu uko¬chanej, nigdy jej nie przytuli i nie będzie się z nią kochać, będzie za to słu¬chał, jak Linette vyzywa go z innego świata, bez możliwości odpowiedzenia jej. Skazany na kochanie, dopóki jego serce nie pęknie i nie przestanie być zdolne do miłości.

A może to tylko jakiś spowodowany lekami sen? Musi śnić, a jednak czuje dotyk Linette na swojej dłoni, słyszy jej słodki, drżący z niepokoju,

głos. .

Nigdy nie wspomniał o Linette żadnemu z członków oddziału do zadań specjalnych. Nawet Mallory' emu. Chciał ją chronić przed wszystkim, co się wiązało z jego zajęciem. Linette była czysta i uczciwa i Cain nie miał zamia¬ru jej splamić.

- Och, Cain - westchnęła Linette. Musi być blisko, pomyślał, czując na twarzy jej lekki oddech. - Słuchaj mnie uważnie, mój ukochany. Kocham cię. Jestem przy tobie.

Cain ze wszystkich sił starał się jej odpowiedzieć, ale nie miał dosyć energii.

- Modlę się - ciągnęła Linette, drżącym od emocji głosem - o to, żebyś poczuł moją miłość. Poczuj ją, Cain. Niech ona się stanie twoim schronieniem.

Jego schronieniem.

Miał wrażenie, jakby wszedł z trzaskającego mrozu do ciepłego pokoju, w którym płonie ogień na kominku.

- Przepraszam, panienko, ale musi już pani stąd wyjść - odezwał się za plecami Linette nie znosz\cy sprzeciwu głos.

Cain starał się zaprotestować, ale tylko zadrżały jego powieki.

- Tak szybko? - spytała Linette.

- Przykro mi - odparł kobiecy głos ze zrozumieniem. - Ale może pani spędzić z przyjacielem tylko pięć minut co godzinę. Takie są przepisy.

Do diabła z przepisami! Wrzasnął w myśli Cain. On potrzebuje na pew¬no Linette.

- Wrócę - obiecała Linette. Musnęła ustami czoło Caina i uścisnęła jego dłoń. - Tylko zapamiętaj, co powiedziałam - wyszeptała odchodząc. - Niech moja miłość stanie się dla ciebie schronieniem.

Kiedy wyszła, pierś Caina wypełniła się druzgocącym bólem.

Ten ból był mu dobrze znany. Towarzyszył Cainowi w pozbawionym miłości życiu. Pustce. Samotności.

Zanim zdał sobie sprawę z upływu czasu, Linette już była z powrotem.

- Witaj, ukochany - wyszeptała. Przemawiała do niego kojącym to¬nem. Znowu poczuł ciepło, którego doświadczył, kiedy przyszła po raz pierwszy. Zupełnie jakby zarzucono mu na ramiona ciepły koc. Na ramio¬na l na serce.

- Poznałam twoich przyjaciół - wyszeptała Linette. - Oni cię także kochają•

Gdyby miał dość siły, roześmiałby się na całe gardło. Nigdy nie uważał Murphy'ego za człowieka zdolnego do miłości. Cain zdawał sobie sprawę, że jego podwładni go szanują. Kobieta uznała to za miłość.

- Niedługo wrócę - obiecała Linette.

Słyszał dźwięk jej kroków, kiedy wychodziła z pokoju. Tym razem cie¬pło go nie opuściło. Zostało przy nim, i po raz pierwszy od czasu, kiedy zo¬stał ranny, zdał sobie sprawę, że będzie żył.

Nie miał co do tego naj mniej szych wątpliwości. Linette była przy nim.

Linette go kochała. Miał powód, aby walczyć o utrzymanie się przy życiu.


Rozdział 14

Zrozumiała szybko, iż ludzie Cainajej nie lubią. Na początku uważała, że to wytwór imaginacji, ale ich niechęć była zbyt silna, by nie dała się dostrzec. Chwilami docierała do niej w postaci fal, zupełnie jakby to przez nią ich dowódca i przyjaciel znalazł się w tak opłakanym stanie.

Najgorszy był facet, którego mazywali Murphym. Traktował ją, jak in¬truza. Dał Linette jasno do zrozumienia, że nie życzy jej sobie w szpitalu. Czuła jego oburzenie za każdym razem, kiedy wracała, by spędzić pięć minut z Cainem. Zachowywał się tak, jakby był przekonany, że tylko on ma prawo tkwić przy łóżku rannego. Jednak kiedy zaproponowała mu, żeby odwiedził Caina zamiast niej, nie zgodził się na to.

- Jak się ma Cain? - zapytał Jack Keller, kiedy wróciła do poczekalni.

Spędziła w Grenadzie już tydzień. W tym czasie nastąpiła niewielka popra¬wa stanu zdrowia Caina. Ale Linette cieszyła się z każdego postępu. Lekarze nie wypowiadali się na temat szans przeżycia pacjenta. Twierdzili, że wy¬trzymał dłużej, niż przypuszczali. Niedługo pobije rekord.

Pięciominutowe sesje z Cainem wyczerpywały energię Linette. Zupe¬łnie jakby chory wysysał z niej wszystkie siły, jakby czerpał z niej energię życiową•

Wracała do poczekalni zupełnie wykończona i dosłownie zapadała się w krzesło. Najczęściej czekał na nią Murphy, Keller lub ktoś inny, żeby do¬wiedzieć się o stan zdrowia Caina.

Chory nie odzywał się, ale widać było, że zdaje sobie sprawę z wizyt Linette. Poprzedniego dnia, kiedy uścisnął jej dłoń, omal się nie rozpłakała z radości i ulgi. Potem jednak zaczęła się zastanawiać, jak mało brakowało, by go utraciła.

- Wydaje mi się, że jego stan się polepszył - odpowiedziała na pytanie Kellera. Ze wszystkich ludzi z oddziału, jego lubiła najbardziej. Był nieco szorstki w sposobie bycia, ale bardzo się troszczył o Caina.

Keller - nigdy nie poznała jego imienia - ze zdenerwowania nie mógł usiedzieć w miejscu. W ciągu minionego tygodnia, chodząc bezustannie, wydeptał w dywanie głębokie ślady.

Murphy był mrukliwym typem o ciemnej karnacji. Linette zachodziła w głowę, co miał przeciwko jej obecności w Grenadzie. Zachowywał się, jakby przekroczyła granice obszaru, który 'uznawał za nienaruszalny.

- Myśli pani, że jest z nim lepiej - spytał Murphy kpiącym tonem. Spo¬glądał na nią z niechęcią, której nawet nie usiłował ukryć.

- Czy ja pana w jakiś sposób obraziłam? - spytała Linette. Nienawidziła konfrontacji, unikała ich w miarę możliwości, ale jej cierpliwość wobec tego mężczyzny zupełnie się wyczerpała.

- Mnie nie - odparł Murphy.

- Więc kogo?

-Caina.

- Caina? - Linette nie rozumiała, o co chodzi temu ponurakowi. - Cóż takiego zrobiłam Cainowi? - Jeżeli mają się rozliczać, ona może wymienić krzywdy, jakie wyrządził jej Cain.Począwszy od faktu, że ukrył prawdę na temat tego, co robi.

- Zawróciła mu pani w głowie - powiedział Murphy, spoglądając na Li¬nette. - Wszyscy zauważyliśmy, że coś z nimjestnie w porządku. Odmiesię¬cy. Powinniśmy się domyślić, że chodzi o kobietę.

- Nie może mnie pan winić za to, co się stało z Cainem.

- Stracił jasność myśli - odparował Murphy. - Chciał poświęcić własne życie, żeby ratować zakładnika. Teraz wiem, dlaczego. Postradał przez panią zmysły.

Linette zaczęła dygotać - nie z powodu tego, co usłyszała od Mur¬phy' ego; podejrzewała to wcześniej - ale dlatego, że była zmęczona, zde¬nerwowana i przestraszona, że Murphy mówi prawdę. Cain narażał życie, bo myślał o niej, zamiast skupić się na wykonywanym zadaniu.

- Odczep się od niej - warknął Keller. - Nie widzisz, że jest u kresu sił?

- No tak - wycedził Murphy - prawie jej nie znamy, a już nas skłóciła. Z kobietami same kłopoty.

- Nawet mnie pan nie zawiadomił o tym, co się stało Cainowi - powie¬działa Linette, tracąc cierpliwość. - Gdyby Tim Mallory nie skontaktował się ze mną, nic bym nie wiedziała.

- Mallory jest pierwszorzędnym przykładem tego, co kobieta może zro¬bić z doskonałego najemnika.

- Słucham?

- Taka jest prawda - upierał się Murphy. - Mallory to jeden z nas. Był dobrym kumplem, dopóki się nie zakochał. I niech pani spojrzy, co się stało. - Przeczesał palcami krótkie ciemne włosy i zacisnął usta, połykając prze¬kleństwo.

- W tydzień po jego powrocie do oddziału, nie mogliśmy na niego pa¬trzeć. Stał się grubiański, zrzędliwy i wiecznie nieszczęśliwy, a wszystko z po¬wodu kobiety.

Linette przypomniała sobie, że Tim Mallory wspominał coś o narzeczonej. - W końcu ożenił się i wyniosło go na pastwiska, gdzieś w stanie Wa¬szyngton. Mallory żonaty. Nigdy nie sądziłem, że czegoś takiego dożyję.

- Słyszałem, że zajął się hodowlą lam - dodał Keller, potrząsając głową z niedowierzaniem.

- Lamy?! - wrzasnął Murphy. Słuchając jego tonu, można by sądzić, że jego towarzysz broni zbezcześcił pomnik narodowy. Najemnik klepnął się po udach. - Trzymajcie mnie.

- Jeszcze trochę, a zacmiesz oskarżać Linette o to, co stało się z Cainem - wymamrotał niepewnym tonem Keller.

- Masz cholerną rację, to jej wina - Murphy posłał jej jeszcze jedno groźne spojrzenie. - Teraz, kiedy o tym pomyślę, widzę, że Cain od dawna był jakiś nieswój. Niedługo zacznie się starać o jakąś spokojną posadę, żeby uszczęśliwić swoją kochaneczkę. Kobiety i najemnicy po prostu do siebie

nie pasuJą.

- Pielęgniarka mi powiedziała, że od przyjazdu Linette stan Caina się poprawił - wtrącił zakłopotany Keller.

- Kto powiedział, że ona ma z tym coś wspólnego? - zaprotestował Murphy. - Cain ma najlepszą możliwą opiekę lekarską. Poprawa nastąpiła dzięki lekarzom.

- Był ledwo żywy, obydwaj dobrze o tym wiemy - oponował Keller. Mężczyźni spojrzeli na siebie wrogo.

- Ja uważam, że to dzięki Linette - upierał się Keller.

- Przestańcie, proszę - błagała, stając pomiędzy nimi. Byli od niej dużo wyżsi. Położyła im dłonie na piersiach, czując sięjak Samson pomiędzy dwo¬ma gigantycznymi kolumnami. Samson pozbawiony włosów, słaby i ślepy.

- Nie powinniście się kłócić - powiedziała, starając się zachować spokój.

- W takim razie, niech pani stąd wyjedzie - zażądał Murphy.

- Nie - odparła beznamiętnym tonem, chociaż kipiała wewnętrznie.

- Jeżeli chce, ma prawo zostać - zawyrokował Keller. - Cainjej potrzebuje.

- Diabła tam, potrzebuje. Oddział do zadań specjalnych to całe jego ży¬cie. Nie potrzebuje nikogo i niczego poza nim.

Murphy mówił prawdę. To samo oświadczył jej Cain już przed miesią¬cem.

- W porządku. Dobrze, wyjadę - zgodziła się, wprawiając obu mężczyzn w zdumienie.

Spojrzeli na nią. Keller z rozczarowaniem, a Murphy z wielkim zadowo¬leniem. Dopiął swego.

- Ale w odpowiednim czasie - dodała. - Kiedy będę pewna, że Cain wyzdrowieje. .

Wyjedzie, zadecydowała, kiedy nabierze dość sił, by odejść od Caina. Jeszcze raz. Tym razem na zawsze.

- Kiedy? - zapytał Murphy.

- Wkrótce - obiecała.

- O wiele za późno - burknął Murphy, odwrócił się i odszedł.


Cain wyczuł, że w Linette zaszła zmiana. Nadal się nim zajmowała i dodawała mu sił. A jednak sprawiała wrażenie bardzo dalekiej. Po¬wstała między nimi jakaś zapora emocjonalna. Nie ujawniała się, w sło¬wach czy zachowaniu, lecz była stale obecna i bardzo Cainowi przesz¬kadzała.

Wysiłek niezbędny do poruszenia ustami wydawał się wprost niewyobra¬żalny. Wypowiadając jej imię da dowód wielkiej siły. Poczuł, że to jedno słowo narasta mu w gardle.

- L - in - ette.

- Cain? - wyszeptała z radością. - Jestem przy tobie. - Podniosła jego dłoń do ust i kilkakrotnie ucałowała. Cain poczuł wilgoć na wierzchu ręki i domyślił się, że Linette bezgłośnie płakała.

Chciał jej tak wiele powiedzieć i walczył ze sobą, by nie stracić przytom¬ności. Nie czuł już zimna. Było mu ciepło i wygodnie, za chwilę zapadnie w sen.

Poszczególne dni zlewały się w całość. Cain mógł określić porę dnia po tym, która pielęgniarka miała dyżur. Starsza kobieta o siwych włosach i oczach anioła, miała nocną zmianę. Arogancka brunetka dyżurowała od trzeciej do jedenastej rano. Potem przychodziła pielęgniarka o imieniu Hazel. Dni tygodnia były trudniejsze do rozszyfrowania.

Kiedy siedziała przy nim Linette, nic nie miało znaczenia. Każdy dzień był darem losu.

A potem, kiedy zaczął odzyskiwać przytomność na trzy, cztery minuty,

Linette odeszła. Zamiast niej pojawił się Murphy.

- Gdzie jest Linette? - spytał przyjaciela.

- Wyjechała.

Cain poczuł się tak, jakby mu zadano cios nożem w serce. - Wyjechała?

- Nie potrzebujesz jej.

- Dlaczego wyjechała? - zapytał Cain słabym głosem.

- Ma obowiązki. Tak jest lepiej, nie sądzisz?

Cain odwrócił głowę na bok. Nie chciał odpowiadać. Lepiej dla kogo?

Dla niego? Na pewno nie. Większą przysługę oddałaby mu, pozwalając umrzeć. A tak wyciągnęła go z ciemności, tylko po to, by go pozostawić osamotnionego.

Cain przypomniał sobie, że nie prosił, aby do niego przyjechała. Był ca¬łkowicie pewien, kto ją zawiadomił, że jest ranny. Bez wątpienia Mallory, ale jakjąznalazł, Cain nie miał pojęcia.

- Nie potrzebujesz jej - powtórzył Murphy. Cain nie zaprotestował.

- Nic bardziej nie ogłupia mężczyzny niż kobieta. Mam rację, czy nie? Cain z wysiłkiem skinął głową. Musiał się z tym zgodzić. Murphy miał rację. Cain udowodnił, że może sobie poradzić bez Linette, a ona także nie potr.lebowała mężczyzny takiego jak on.


- Jest prześliczna - powiedziała Linette, siedząc w pokoju gościnnym Nancy i trzymając w ramionach nowo narodzoną córeczkę szwagierki. Od¬czuwała liczne emocje, wpatrując się w to piękne dziecko. - Witaj, mała Michelle - wyszeptała miękko i czule.

- Nadaliśmy jej imię po Michaelu - powiedziała Nancy, przyglądając się Linette. Zaledwie dwa dni temu wróciła do domu ze szpitala, a wyglądała doskonale. - Nie masz nic przeciwko temu, prawda?

- Michael z pewnością byłby bardzo dumny i zadowolony - wyszep¬tała Linette. - Uznałby to za wielki zaszczyt. Ja zresztą także. - Zdała sobie sprawę, że ostatnio jest w stanie mówić o zmarłym mężu bez żad¬nych zahamowań. Dawniej, na dźwięk jego imienia, odczuwała nagłą, bolesną pustkę. Nie wiedziała, kiedy zaszła ta zmiana, ale przyjęła ją z wdzięcznością.

Wodziła palcem wskazującym po różowej, pyzatej buzi Michelle. Nie¬mowlę pachniało oliwką i latem. Linette pokochała to nowe życie.

- Mama i tata odwiedzili mnie w szpitalu - powiedziała Nancy niedba¬łym tonem, ale Linette miała wrażenie, że szwagierka przygląda się jej, cze¬kając na jakiś komentarz.

- Spodziewam się, że byli zachwyceni małą Michelle.

Linette wiedziała, że od czasu świąt Bożego Narodzenia, stosunki Nancy z rodzicami są napięte. Miała nadzieję, że narodziny nowego członka rodzi¬ny wpłynęły na ich poprawę.

- Byli bardzo zadowoleni, że daliśmy jej imię po Michaelu. Linette skinęła głową. To zrozumiałe.

- Pytali o ciebie - dodała Nancy. - Chcieli wiedzieć, czy nadal jesteś związana z Cainem.

- I co im powiedziałaś? - Linette była bardzo zmartwiona, że jej ostatnia wizyta u teściów miała taki przykry przebieg.

- Myślałam, że się spotykasz z Charlesem Garnerem, ale kiedy zadzwo¬niłam, żeby ci powiedzieć o Michelle, dowiedziałam się od Bonnie, że jesteś na jakieś wyspie na Morzu Karaibskim i, że Cain McClellan został poważnie ranny.

- Pojechałam do Caina - wyznała z ociąganiem. - Wyglądało na to, że się nie wyliże.

-Rozumiem.

Może i rozumiała. Podczas ich ostatniego spotkania, Linette twierdziła, że nic jej nie łączy z Cainem i, że spotyka się z kimś innym.

Charles. Jeżeli czegoś żałowała, to swojej krótkiej znajomości z adwo¬katem. Nie zatelefonowała do niego po powrocie z Grenady i więcej nie zatelefonuje. Ich ostatnia rozmowa nie była udana. Linette starała się wyjaśnić, dlaczego tak nagle odlatuje do Grenady. Powiedziała mu, że Cain został ramiy i, że to sprawa życia lub śmierci.

Charles stał się bardzo chłodny i gniewnie zażądał, by pozostała w San Francisco. Linette nie znała go takim. Oświadczyła tylko, że nie ma prawa nic jej nakazywać. On zaś nazwał ją głupią. Może naprawdę była głupia, ale nie miała zamiaru pozwolić, by za nią podejmował decyzje.

Później, kiedy zastanawiała się nad ich gwahowną wymianą zdań, doszła do wniosku, że lepiej będzie, jeśli przestanie widywać się z Char¬lesem. Najwyraźniej oczekiwał od niej więcej, niż mogła mu ofiarować. - Co z Charlesem? - spytała Nancy, przerywając tok myśli Linette. Linette tylko pokręciła głową.

- Aja myślałam, że go lubisz.

- Przepadałam za jego synkami - przyznała Linette i odczuła głęboki smutek. - Niestety ich ojciec jest o wiele mniej zachwycający.

- A Cain? - spytała Nancy cicho i ostrożnie. - Och, Linette, tak się o ciebie niepokoiłam.

- Niepotrzebnie. Nie sądzę, bym się z nim miała jeszcze widywać.

- Ale byś chciała?

Linette nie musiała się długo zastanawiać.

-Tak.

- Jak możesz tak mówić, wiedząc, czym on się zajmuje?

Linette zaśmiała się cicho i przytknęła usta do czółka śpiącego nie¬mowlęcia.

- Myślę, że powinnam nabrać rozumu o wiele wcześniej - przyznała, ale dobrze wiedziała, że to tylko pobożne życzenie. Nie spodziewała się zobaczyć Caina, ale to nie oznaczało, że przestanie go kochać.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Przez pokój przebiegł ośmioletni Chri¬stopher, jakby się spodziewał Świętego Mikołaja. Zanim Nancy zdążyła wstać, a Linette odłożyć Michelle do ozdobionej falbankami kołyski, Christopher otworzył drzwi na oścież.

- Babcia! - zawołał z zachwytem.

- Jak się ma starszy brat? - zapytał Jake Collins, wichrząc wnukowi czuprynę•

- Chyba nie macie nam za złe niespodziewanej wizyty? - przywitała ich Janet, wchodząc do pokoju. Zawahała się, na widok Linette.

- Witaj, Janet - powiedziała Linette, chcąc uspokoić teściową.

- Witaj, Linette - oscWe odparła matka Michaela i spojrzała na męża, jakby nie wiedziała, jak się ma zachować.

- Miło cię widzieć - dodał Jake i podszedł, żeby się przyjrzeć nowo na¬rodzonej wnuczce. - Czyż to nie jest najpiękniejsze dziecko na świcie?

- Tato, chyba jesteś trochę stronniczy! - zbeształa go Nancy.

- Dla mnie ona jest najpiękniejsza - zaprotestował Jake. - Wygląda zupełnie jak ty w tym samym wieku.

Janette usiadła w przeciwległym krańcu pokoju, aby znaleźć się możli-

wie najdalej od Linette.

- Jak się czujesz, Nancy?

- Po prostu cudownie.

- Wiesz pewnie, że urodziła to dziecko bez znieczuleń - ten pełen dumy komentarz skierowany był do Linette.

- Nie, nie wiedziałam. Gratuluję ci, Nancy.

- Bez Roba nie dałabym rady. Bardzo mi pomógł. Urodziłam Michelle znacznie łatwiej niż Christophera. Czuję się świetnie.

- Chcesz potrzymać Michelle? - zapytała Linette teściową. Janet z uśmiechem skinęła głową.

Ostrożnie, aby nie zbudzić dziecka, Linette wstała i ułożyła zawiniątko w ramionach matki Michaela. Jej ostre rysy złagodniały, gdy przytuliła wnuczkę•

- Jeżeli tak pójdzie dalej, Michelle będzie się domagała, żeby cały czas ktoś trzymał ją na rękach - zaprotestowała Nancy.

- Mogęją trzymać, kiedy tylko zechcesz - zgłosiła swą gotowość Janet i znowu przytuliła dziecko. - To mój obowiązek. Co za pożytek z tego, że się jest babcią, jeśli nie można rozpieszczać wnuków?

Chrisopher uznał to za zachętę, by zabrać dziadka do swego pokoju.

A chwilę potem, Nancy wyszła po czyste pieluszki. Niespodziewanie Linette została sam na sam z teściową.

Zapanowało pełne napięcia milczenie. Linette zastanawiała się, jak ma powiedzieć, że jej przykro z powodu nieporozumienia, które miało miejsce w Nowy Rok, ale zanim się odezwała, przemówiła Janet.

- Cieszę się, że zostałyśmy same - powiedziała bardzo cicho. - Wiele myślałam o naszej rozmowie. Nie ze wszystkim, co mówiłaś, się zgadzam, ale muszę przyznać, że częściowo masz rację. - Opuściła głowę. - Utrata Michaela ... cóż, kto może to zrozumieć lepiej od ciebie. Chociaż minęły już prawie trzy lata. - zawahała się i przygryzła dolną wargę. - Kochałam syna.

- Ja także go kochałam - powiedziała Linette łagodnie. Przeszła przez pokój i siadła na sofie obok Janet. Zapomniała już jak drobną kobietąjest jej teściowa. Otoczyła ramieniem jej szczupłe plecy.

- Nie wyobrażasz sobie, jak często o tobie myślałam w ciągu minionych miesięcy - dodała Janet. - Jake i ja straszliwie za tobą tęsknimy. Po śmierci Michaela wydawało się nam, że wciąż mamy ciebie, a potem. Nie ma potrze¬by roztrząsać naszego nieporozumienia, ale od czasu Nowego Roku, odbyli¬śmy z Jakem wiele rozmów i dzięki nim zdałam sobie sprawę, że postąpiłam niesłusznie. Ni.e mam prawa oczekiwać, żebyś poświęciła swoje życie pa- . mięci Michaela.

- Mnie także jest przykro z powodu tego nieporozumienia - powiedziała Linette.

- Mówiąc, że wątpię w szczerość twego uczucia do Michat!la, nie myśla¬łam tak naprawdę• Byłaś najlepszą częścią życia mego syna. Przed śmiercią sam mi to powiedział. Wydajesz się taka silna i było mi łatwiej wesprzeć się na tobie i Jaku, niż pogodzić się z faktem, że mój syn odszedł na zawsze.

Linette wcale się nie czuła silna. Zwłaszcza podczas kilku pierwszych miesięcy po śmierci Michaela. Ani teraz.

- Wiem, że się spotykasz z mężczyznami i pogodziłam się z tym, że praw¬dopodobnie WY.idziesz za mąż. Obydwoje z Jakem chcemy twojego szcz꬜cia, Linette. Zasługujesz na nie.

- Dziękuję - powiedziała Linette wzruszonym tonem.

- Wiem, że nie mam cię o to prawa prosić, ale czy jeśli ponownie wyj¬dziesz za mąż i urodzisz dzieci, zgodzisz się, abyśmy byli dla nich babcią i dziadkiem?

- Och, Janet. - Oczy Linette wypełniły się łzami. Ze ściśniętego gardła nie mogła dobyć głosu.

- Obiecuję ci, że nie będę udawać, że twoje dzieci są także dziećmi Mi¬chaela. Tylko, że ja i Jake uważamy ciebie za córkę. Kochamy cię, Linette, i bardzo nam przykro, że tak cię potraktowaliśmy.

- Uważam, że moje dzieci spotka wielkie szczęście, jeśli zechcecie uwa¬żać je za swoje wnuki - odparła Linette, chociaż wydawało jej się niemożli¬we, by mogła mieć jeszcze męża i dzieci. Słowa Janet sprawiły jej ból. Linet¬te pragnęła dziecka. Trzymanie Michelle w ramionach, było jednocześnie radością i ciężką próbą.

- Od tygodni obiecuję Jake'owi, że do ciebie zatelefonuję. Kiedy cię zobaczyłam u Nancy, serce omal mi nie zamarło. Ale wiem, że nadszedł czas, aby wszystko zmienić. Najwyższy czas.

- Cieszę się, że porozmawiałyśmy. - Linette westchnęła głęboko. ¬Michael miał wspaniałych rodziców, a ja teściów.

- Wciąż za nim tęsknię.

- Wiem - szepnęła Linette. - Ja także, ale z czasem ból maleje. Nigdy nie przestanę kochać Michaela, ale już nie czepiam się tak rozpaczliwie wspom¬nień o nim. Wspomnienia stały się częścią mnie samej. Najszczęśliwsze chwile życia spędziłam z nim. I jestem z tego zadowolona. Gniew i frustracje opu¬ściły mnie i ból nie jest tak ostry. Po raz pierwszy od wielu lat spoglądam w przyszłość.

Po twarzy Janet spłynęła łza.

- Ja także.

Obie kobiety przytuliły się, trzymając dziecko Nancy. I tak właśnie zasta¬ła je Nancy - przytulone, śmiejące się i płaczące.

- Ejże. Skoro tak dobrze się bawicie, zaproście także mnie.


Rozclział 15

Francine spostrzegła obłok pyłu, na długo przed ukazaniem się samochodu. Stojąc na ganku, owinęła się płaszczem i przycisnęła dłoń do krzyża. Drugą rękę położyła na brzuchu, który wystawał spod płaszcza.

Dziecko miało przyjść na świat dopiero za trzy miesiące, a ona nie wyobra¬żała sobie, że brzuch może się stać jeszcze większy. Już teraz z trudem siada¬ła na krześle i radziła sobie z prostymi czynnościami.

- Będziemy mieli gości! - krzyknęła do Tima, który zajmował się Bub¬bą, najbardziej uprzykrzoną ze wszystkich lam.

- Nikogo się nie spodziewam - odparł Tim. Francine spostrzegła, że nie spuszcza Bubby z oczu. I nie bez powodu. Najwyraźniej już się czegoś na¬uczył.

- Ja także nikogo się nie spodziewam.

- Poznajesz samochód?

- Nie! - odkrzyknęła. Pojazd zwolnił na ostatnim zakręcie i wjechał na podwórze.

Tim wyszedł zza ogrodzenia, zdjął kapelusz i otarł czoło wierzchem ra¬mierna.

- To Cain McClellan! - zaanonsowała Francine z przejęciem i w pośpie¬chu zbiegła po schodkach z ganku. "Pośpiech" miał tu znaczenie czysto reto¬ryczne. Ostatnio Francine poruszała się bardzo powoli.

Tim podszedł do samochodu. Cain wysiadł i mężczyźni wymienili uścisk dłoni. Następnie roześmiali się krótko i poklepali wzajemnie po plecach.

- Wspaniała niespodzianka - powiedział Tim.

- Po prostu byłem w pobliżu - wyjaśnił Cain.

Francine patrzyła z uśmiechem, kiedy obydwaj roześmiali się z tego bez¬wstydnego kłamstwa. Vashon Island nie miała żadnego sąsiedztwa. Musieli się do tego przyzwyczaić i żyć zgodnie z rozkładem promu. Tim niepokoił się o poród, ale Francine była przekonana, że zdąży do szpitala na czas.

Cain przyjrzał się Francine i jego wzrok spoczął na jej brzuchu.

- Widzę, że nie traciliście czasu.

Tim zachichotał.

- Wygląda na to, że zapłodniłem ją w noc poślubną. - Spojrzał Francine w oczy. - To taka rodzinna tradycja.

- Jak się czujesz Cain? - spytała Francine. Wiedziała, że Tim i jego przy¬jaciel pisują do siebie listy i od czasu do czasu rozma wiają p(lez telefon, ale jak dotąd Cain nie podróżował.

- Dziękuję, dużo lepiej.

- Wejdź do domu. Nie mam ochoty wystawać na chłodzie. - Francine wprowadziła go do ogromnej kuchni. Zajęła się przygotowywaniem kawy, a mężczyźni zsiedli przy okrągłym dębowym stole.

- Dobrze cię znowu widzieć -powiedział Tim, przyglądając się przyjacielowi. - Stęskniłem się za tobą.

- Przyjemnie być z wami - odparł Cain.

- Jak tam chłopaki?

Francine patrzyła na męża, wypatrując oznak tęsknoty za dawnym ży¬ciem. Rzadko rozmawiali o oddziale. Kiedy próbowała go wypytywać, sznu¬rował usta. Zupełnie jakby czasy sprzed ich ślubu odeszły w niepamięć.

Pomimo, że Francine kochała Tima do szaleństwa, często rozmyślała o tym,jak bardzo zmieniło się ich życie. Nie było to łatwe dla żadnego z nich. Obydwoje byli ludźmi niezależoymi i silnymi osobowościami. Na dodatek Francine straszliwie tęskniła za rodziną. Życie na wyspie często ją irytowało, ale stopniowo przyzwyczajała się do niego.

Wydawało się, że Tim przystosował się bez wysiłku, ale czasami Franci¬ne miewała co do tego wątpliwości. Tak jak teraz. Obawiała się, że Cain wrócił, aby namawiać Tima do udziału w jakiejś misji. Na samą myśl o tym, krew krzepła jej w żyłach.

- Murphy, Keller i Bayley przysyłają ci pozdrowienia. Świetnie sobie radzą•

- A ty? - spytał Tim.

- Z każdym dniem nabieram nowych sił.

- Miło mi to słyszeć.

Francine nalała kawy do trzech kubków i dwa z nich postawiła na stole. Tim otoczył ją ramieniem w pasie i przyciągnął do siebie.

- Jestem żonaty od sześciu miesięcy, a mam na nią ochotę, ile razy na nią spojrzę•

- Tim! - Francine nie śmiała popatrzeć w oczy Caina. Jej policzki zalał ciemny rumieniec zakłopotania.

Tim się roześmiał, ucałował jej brzuch i wypuścił z objęcia. Francine przyniosła sobie kawę i usiadła przy stole. Przyjrzała się Cainowi i stwierdzi¬ła, że jest bardzo blady. Przecież cudem uszedł z życiem.

- Myślę o tym, żeby sprzedać oddział - powiedział Cain ni stąd ni zowąd.

Francine zastygła, sądząc, że Cain daje Timowi prawo pierwokupu. Tim musiał w pierwszej chwili pomyśleć to samo, bo spojrzał w oczy Francine. Nie musiała zgłaszać swoich obiekcji. Jedno spojrzenie wystarczyło, by roz¬wiać wszystkie jej obawy.

Tim wziął ją za rękę i splótł palce z palcami Francine. - Jeżeli proponujesz mnie ...

- Nie proponuję - uciął krótko Cain. - Murphy jest najbardziej zainteresowany, ale jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. Najpierw chciałem po¬rozmawiać z wami.

Tim i Francine spojrzeli po sobie.

- Z nami? - spytał Tim, wyraźnie zaintrygowany.

- Chcę sprawdzić naocznie, czy rzeczywiście jesteście tacy szczęśliwi, jak Mallory donosi w swoich listach. Muszę przyznać, że kiedy usłyszałem o waszym ślubie, nie dawałem temu związkowi szans powodzenia. Zbyt do¬brze znam Mallory'ego. Nie byłem przekonany, czy nadaje się do osiadłego życia i hodowania lam.

- Diabła tam, się nie nadaję - zaprotestował Tim.

- Okazuje się, że byłem w błędzie - powiedział Cain, sprawiąjąc wrażenie zadowolonego:- Dzięki wam wstąpiła we mnie nadzieja.

- Co będziesz robił, kiedy się rozstaniesz z oddziałem do zadań specjal¬nych? - spytał Tim.

- Nie jestem j eszcze pewien - odparł Cain po chwili wahania. - Prawdo¬podobnie przeniosę się do Montany. Mam tam kawałek ziemi. Ale niewiele wiem o hodowli bydła.

- Szybko się nauczysz - zapewnił go Tim. - Uwierz mi. Bydło nie różni się tak bardzo od lam. A poza tym, masz chyba doskonałego zarządcę. Pa¬miętamjak go wychwalałeś kilka lat temu.

- John Stamp ijego rodzina to sól ziemi.

- Czekasz na jakąś dobrą ofertę, zaniffi podejmiesz decyzję? - spytała Francine.

- Nie - odparł Cain, zaskakując obydwoje rozmówców. - Wszystko za¬leży od pewnej kobiety, która prowadzi sklep z dzianiną. Od tego, czy zechce mnie jeszcze wysłuchać.

- Linette? - spytała Francine. Cain skinął głową.

- Nie potrafię znaleźć ani jednego powodu, dla którego zechciałaby mnie poślubić.

- Nie będzie jej potrzebny - powiedziała Francine z wielkim przekona¬niem. - Ja także nie widziałam żadnego powodu, wychodząc za Tima. Mi¬łość jest wystarczającym bodźcem, by skłonić do małżeństwa, a Linette cię kocha.


Cain miał nadzieję, że Francine ma rację i że Linette nadal go kocha. Od czasu kiedy widział ją po raz ostatni, upłynęło jui prawie pÓl roku. Wiele mogło się zmienić.

Cain przyleciał do San Francisco i zameldował się w hotelu. Usiadł na łóżku i wsunął klucz do kieszeni. Przymknął oczy i zamyślił się nad dniem, który planował od wielu miesięcy.

Spojrzał na zegarek, zastanawiając się, czy powinien do niej zatelefono¬wać. Po chwili uznał, że łatwiej jej będzie odłożyć słuchawkę, niż zamknąć mu drzwi przed nosem.

Pojechał taksówką pod dom Linette i wszedł do klatki schodowej.

Rok temu wbiegał po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz. Teraz wspinał się po jednym schodku. Zanim dotarł do drugiego piętra, osłabł i za¬czął drżeć. Jeżeli Linette zgodzi się go poślubić, musi sobie zdawać sprawę, że nie zrobi świetnego interesu.

Wyprostował plecy i zadzwonił do drzwi. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, zanim usłyszał zgrzyt obracającego się zamka. Drzwi się otworzyły i Cain stanął oko w oko z Linette. Spoglądali na siebie zdumieni.

Cain nie spodziewał się, że ujrzy jąjeszcze piękniejszą, niż zapamiętał.

Ale tak właśnie było. Miała na sobie różową suknię z jedwabiu, a włosy scze¬sała z twarzy i spięła ozdobionymi masą perłową grzebyczkami.

- Cain - wyszeptała.

- Witaj, Linette.

Odruchowo uniosła ręce i przyłożyła dłonie do jego policzków. Jej dotyk był lekki i niepewny.

Cain zamknął oczy i uśmiechnął się do niej.

- To ja, z krwi i kości - zapewnił ją.

Nagle rozpłakała się. Cain brał pod uwagę różne reakcje, ale nie spodzie¬wał się, że Linette zacznie płakać. Przytulił ją do siebie. Weszli do mieszka¬nia i Cain zamknął drzwi nogą.

Wydawało mu się, że umrze, jeżeli jej natychmiast nie pocałuje. Przyci¬snął ją mocniej i poczuł się, jakby przestąpił bramy raju. Jego serce wypełni¬ła miłość tak potężna, że nie mógł znieść jej naporu.

Płacząc i zalewając mu twarz łzami, Linette całowała go raz po raz,jak¬by nie mogła się nim nasycić.

Cain przytulił jąjeszcze mocniej i uniósł nad podłogą. Powróciły minio¬ne tygodnie, kiedy leżąc w szpitalu, śnił o tej chwili i modlił się, by Linette nie przestała go kochać. Przeżył piekło i powrócił, gotów na wszystko, by jej nie utracić.

- Kocham cię - wyśpiewał pomiędzy długimi, głębokimi, rozpaczliwy¬mi pocałunkami. - Wyjdź za mnie, Linette.

Nie takie oświadczyny planował. Bardzo długo rozmyślał, w jaki sposób poprosi ją o rękę.

Odsunęła się od niego i spojrzała, jakby przestraszona, że źle go zrozumiała.

- Słuch cię nie myli - powiedział. - Proszę cię, żebyś została moją żoną.

- A co z oddziałem.

- Sprzedaję Murphy'emu.

- Jesteś pewien?

Cain skinął głową z uśmiechem.

- Całkowicie.

Zadźwięczał dzwonek u drzwi i Linette z westchnieniem otarła czoło o ra¬mię Caina.

- Kto to? - zapytał.

- Przyjaciel - odparła po chwili wahania.

- Przyjaciel czy przyjaciółka?

Linette znów się zawahała.

- Przyjaciel.

Cain nie miał najmniejszego prawa, by być o nią zazdrosnym, a żarliwe pocałunki Linette świadczyły jasno, że go kocha. Pomimo wszystko stracił całą pewność siebie.

Dzwonek zadźwięczał po raz drugi i Cain przytrzymał Linette, aby jesz¬cze nie otwierała.

- Czy to ten adwokat, z którym się widywałaś na początku roku?

- Nie. Nazywa się Phil. - Przygryzła dolną wargę i podeszła do drzwi.

Jakby czytając w jego myślach, powiedziała z uśmiechem:

- Łączy nas tylko przyjaźń.

Do mieszkania wszedł wysoki, atrakcyjny mężczyzna. Spojrzał w oczy Caina i z jego twarzy zniknęła wszelka wesołość.

- Dzień dobry - powiedział Cain i wyciągnął rękę do przybyłego. - Zda¬je się, że mamy kłopoty.

- Phil Duncan - mruknęła Linette. - Cain McClellan. Poznajcie się. Cain i Phil wymienili uścisk dłoni. Linette zarumieniła się i wydawała się bardzo zakłopotana. Cain pomyślał, że lepiej było zatelefonować i uprze¬dzić o planowanej wizycie, a nie stawiać ją w tak niezręcznej sytuacji.

- Linette wspominała mi o panu - zaczął Phil z namysłem i usiadł na sofie. Cain miał wrażenie, że mężczyzna robi wszystko, by zachowywać się swobodnie. - Jak długo zabawi pan w mieście tym razem?

- To zależy od Linette. Poprosiłem, by została moją żoną. Nastąpiło pełne napięcia milczenie.

- Byłaby szalona, gdyby się zgodziła - powiedział wreszcie Phil. Spoj¬rzał na Linette i dodał: - Chyba się nie zgodziłaś, mam rację?

- Jeszcze nie - odparł Cain w jej imieniu i usiadł naprzeciw Phila. Ich oczy znalazły się na tym samym poziomie.

- Linette? - Phil spojrzał na nią wyczekująco. Unette wciąż stała i Cain zdał sobie sprawę, że poczułby się lepiej, gdyby także usiadła.

- Ja ... Ja ... - zawahała się. - Najpierw muszę zadać Cainowi kilka pytań.

- Świetnie, pytaj - zadecydował Phil entuzjastycznie. Pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. - Skoro jesteśmy przy tym temacie, po¬zwól że wtrącę swoje trzy grosze.

- Swoje trzy grosze? - powtórzyła Linette, marszcząc czoło.

- Tak. Od kiedy się spotykamy? Będzie już jakieś trzy, cztery miesiące?

Linette otworzyła i zamknęła usta, a potem spojrzała na Caina przepra¬szającym wzrokiem.

- Cztery. A właściwie, kiedy się nad tym zastanowić, to prawie pięć ¬odpowiedział za nią Phil.

Cain nie spodziewał się, że będzie w samotności oczekiwała jego powro¬tu, i męska duma ucierpiała na myśl, że Linette zaczęła się z kimś widywać natychmiast po powrocie z Grenady.

- Zaprzyjaźniliśmy się na długo przedtem, prawda?

- Tak - przyznała Linette z ociąganiem.

- Nie mam zamiaru usuwać się z twojego życia tylko dlatego, że zaślepiła cię miłość do tego żołnierza. W ciągu minionego roku pojawiał się i znikał jak tornado.

- Tym razem zostanę - powiedział Cain z mocą. Było jasne, że facet nie podda się bez walki. Nie wiedział tylko, że Cain był ekspertem od prowadze¬nia wojny. Wystarczy kilka sekund i zupełnie zmiażdży tego Phila Duncana.

Tylko jakim kosztem? - zapytywał sam siebie. Przyjrzał się przeciwni¬kowi i stwierdził, że Phil jest prostolinijny, uczciwy i przywykł do sukcesów. Cain musiał przyznać, że przyjaciel Linette budzi w nim szacunek.

- Ja także chcę poślubić Linette - oświadczył Phil.

W pokoju zaległo milczenie.

- Phil - zaskoczona i wstrząśnięta Linette przycisnęła do ust końce palców.

- Właściwie jak długo się znacie?

Cain skierował to pytanie do Linette, ale odpowiedział mu Pil.

- Wystarczająco długo. Byłem przyjacielem Michaela.

- Rozumiem - mruknął Cain.

- Phil i Laura byli naszymi starymi przyjaciółmi - wyjaśniła Linette.

- Tego lata rozwiedliśmy się - dodał Phil nonszalancko. Mówił o rozpadzie swego małżeństwa w taki sposób, jakby chodziło o hossę na giełdzie.

To z pewnością nie zwiększa szans poczciwego Phila, pomyślał Cain.

- Jest oczywiste, że mogę zapewnić Linette życie na odpowiednim poziomie - ciągnął Phil. - Mogęjej dać miłość, poczucie bezpieczeństwa i solidną przyszłość. - Phil odchylił się na oparcie sofy i założywszy nogę na nogę, spoglądał pewnym siebie wzrokiem. - A co pan majej do zaofe¬rowania?

Cain ostrożnie wyważał swoją odpowiedź, wiedząc że od niej może zale¬żeć decyzja Linette. - Serce. Dzieci. Co się zaś tyczy przyszłości, nie mogę nic gwarantować. Prawdopodobnie Linette ma o niej lepsze pojęcie niż któ¬rykolwiek z nas. Dlatego nie mam zamiaru gdybać, co się może wydarzyć.

- Szczerze mówiąc, nie brzmi to specjalnie obiecująco - skwitował sło¬wa Caina jego rywal.

- Racja - zgodził się Cain. - Wszystko co mam do zaoferowania, to miłość. Zrozumienie tego zajęło mi cały rok. Potrzebuję Linette. Ma pan rację, nie jestem dobrą partią. Poślubiając mnie i przenosząc się na rancho z facetem, który nie ma pojęcia jak je prowadzić, Linetle z całą pewnością popełni szaleństwo.

- Mieszkalibyśmy w Montanie? - spytała Linetle. Cain skinął głową.

- A co do dzieci? - spytała drżącym głosem.

- Ile tylko będziesz chciała, ale muszę cię przestrzec, że o roli męża i ojca, wiem jeszcze mniej niż na temat hodowli bydła.

- Nauczysz się - powiedziała z przekonaniem. A potem zmarszczyła brwi.

- Co zamierzasz począć z oddziałem do zadań specjalnych? Nie będziesz już walczył?

- Nigdy więcej.

Linetle roześmiała się cicho i ucałowała policzek Phila Duncana.

- Naprawdę możesz już przestać grać tę komedię, Phil. Zasłużyłeś sobie na nagrodę Akademii Filmowej. Dziękuję ci.

- Kto powiedział, że odgrywam komedię?

- Mam nadzieję, że Laura wybaczy ci chęć stania się bigamistą.

Cain spoglądał na nich ze zmarszczonymi brwiami.

- Co tu się dzieje? Wydawało•mi się, że jest pan rozwiedziony. Phil uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Skłamałem. Ale wie pan, co mówią na temat miłości i wojowania. Po¬myślałem sobie, że to doskonała okazja, aby się pan zdeklarował.

Cain nie był zachwycony wysiłkami Phila i dał mu to odczuć, gniewnie na niego spoglądając.

- Niech pan będzie dla niej dobry, McClellan. Linetle zasługuje na mężczyznę, który ją doceni.

Cain miał taki zamiar.

- Będę dla niej dobry - obiecał. Phil wstał i zwrócił się do Linetle:

- Przypuszczam, że wobec tego nie przyjdziesz do nas na kolację?

Linetle skinęła głową i spytała z uśmiechem:

- Przebaczycie mi?

Phil westchnął teatralnie.

- Chyba tak. Tylko zadbaj o to, żebyśmy dostali zaproszenie na ślub, dobrze?

- Macie je jak w banku - obiecał Cain. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i Phil wyszedł.

Linetle zamknęła za nim drzwi i natychmiast znalazła się w objęciach Caina.

- Mówiłeś prawdę na temat dzieci?

- Szczerą prawdę.

- Kiedy się pobierzemy? - spytała takim tonem, jakby się obawiała, że Cain może zmienić zdanie, a po chwili dodała: - Mam nadzieję, że wkrótce. Tak długo na to czekałam.

- Nie mam zamiaru zmieniać zdania.

Cain czuł, że miłość Linetle leczy go szybciej i skuteczniej, niż jaki¬kolwiek lekarz. Rany emocjonalne naznaczyły go o wiele dotkliwiej niż fizyczne.

Objął Linetle i mocno przytulił.

- Pójdziemy po zezwolenie jutro rano. Gdzie chcesz spędzić miodowy miesiąc?

Linetle uniosła twarz, jej oczy zalśniły:

- W łóżku.


Nancy i Rob zgodzili się być świadkami na ślubie. Linette była im wdzięcz¬na za okazaną miłość i przyjaźń. Gdyby nie oni, nigdy nie poznałaby Caina McClellana.

Wiedziała, że Nancy ma wątpliwości. Być może Rob także, ale żadne z nich głośno ich nie wyraziło. Nancy z trudem trzymała język za zębami. Chciała, aby jej bratowa była szczęśliwa. Pragnęła poślubić Caina, niech więc tak się stanie. Może robiła głupio, ale uczepiła się tej możliwości, jakby od tego zależało jej życie.

W dniach poprzedzających ślub Bonnie okazała się prawdziwym darem niebios. Linetle sama przyznawała, że wychodząc za mąż po raz drugi, była znacznie bardziej zdenerwowana, niż za pierwszym razem.

Kiedy wreszcie nadszedł czas uroczystości, w kościele znalazło się pra¬wie pięćdziesiąt osób. Wśród nich rodzina Linetle i rodzice Michaela. Przy¬jechali także John i Party Stampowie, czyli zarządca rancha Caina z żoną• Linetle miała bukiet z różowych pączków róż. Z dumą zajęła miejsce obok Caina. Czuła, że przeżyją razem pięćdziesiąt szczęśliwych lat. Taka jest miłość.

Po krótkim przyjęciu wsiedli do samochodu Caina i odjechali na północ. - Dokąd jedziemy? - spytała, opierając głowę na ramieniu męża.

- Do łóżka - zażartował i pocałował ją w czubek głowy. - Powiedziałaś,

że tam właśnie chcesz spędzić miesiąc miodowy, ale nie sprecyzowałaś do¬kładnie, gdzie to łóżko ma się znajdować, więc wziąłem sprawę we własne ręce.

- Szczerze mówiąc, jest mi wszystko jedno, byleby spędzić ten miesiąc z tobą.

- Żona - powiedział Cain. - Ładne słowo.

- Podobnie jak mąż.

Przez dłuższy czas jechali w milczeniu, zadowoleni, że są razem i bli¬sko siebie. Linette pogłaskała Caina po twarzy. Przysięgłaby, że wstrzy¬mał oddech.

Zdała sobie sprawę ze zmysłowej władzy, jaką nad nim posiadała. Cain chwycił dłoń Linette i splótł palce z jej palcami.

- Nie mogę się skupić na prowadzeniu - powiedział.

- Daleko jeszcze?

- O wiele za daleko, jeżeli nie przestaniesz mnie dotykać.

- Miałam nadzieję, że będziemy robić coś więcej.

- Ja też - powiedział Cain i mruknął pod nosem coś, czego nie zrozumiała. - Pięćdziesiąt mil - dodał. - Zapewniam cię, że warto zaczekać.

- Też mam taką nadzieję - odparła, ciesząc się, że może być tak blisko niego. Położyła mu dłoń na udzie i lekko wbiła paznokcie w twarde mięśnie.

- Linette - mruknął przez zaciśnięte zęby. - Igrasz z ogniem.

Zaśmiała się cicho.

- Ogień zawsze mnie fascynował.

Cain zjechał na pobocze, opony wznieciły obłok pyłu i żwiru. Zaparko¬wał samochód i rzucił się na Linette. Pocałował ją mocno i głęboko, błądząc rękami po jej ciele i ujmując piersi w dłonie.

Brodawki natychmiast stwardniały pod jego dotykiem i Linette cicho jęknęła.

- Masz pojęcie,jak trudno było mi się powstrzymać przed kochaniem się z tobą w ciągu kilku ostatnich dni? - zapytał całując ją w szyję.

- Wiem. - Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale jednocześnie czu¬ła się upragniona. Zachwycał ją pomysł Caina, żeby poczekać z pójściem do łóżka do nocy poślubnej. Za tę cierpliwość pokochała go jeszcze bardziej.

Znowu ją pocałował. Powoli i powściągliwie, pokazując, jak będzie pieścił językiem jej ciało. Już wkrótce.

Przerwał pocałunek i oparł brodę na czubku głowy Linette.

- Jeszcze trochę, a zostaniemy aresztowani za obrazę moralności. Linette uśmiechnęła się.

- W tej chwili czuję się tak, że gra wydaje mi się warta świeczki.

Cain przejechał następne pięćdziesiąt mil, przekraczając dozwolonąofpręd¬kość. Zatrzymali się w małym miasteczku nad oceanem. Najwyraźniej Cain znał okolicę, bo poprowadził samochód wprost do domu usytuowanego na wzgórzu nad Pacyfikiem.

- Czy tam ktoś jest? - spytała Linette, spostrzegłszy światło w oknie ogromnego domu.

- Mam nadzieję, że nie - Cain pomógł jej wysiąść z samochodu i wyjął walizkę z bagażnika. Ruszyli ku domowi wyłożonym cegłami chodnikiem. _ To dom mojego przyjaciela.

- Znam go?

- Nie. Nie rozmawiałem z nim od przeszło dziesięciu lat. Powiedziałem mu kiedyś, że jeżeli będę potrzebował schronienia, dam mu znać. Zatelefo¬nowałem do niego w zeszłym tygodniu.

- Pamiętał cię po dziesięciu latach?

- Pamiętał. Uratowałem mu życie. - Cain wyszukał w kieszeni klucz, przekręcił go w zamku i otworzył drzwi. Podparł je walizką, żeby się nie zamknęły i bez wysiłku przeniósł Linette przez próg. Ich oczy spotkały się i Cain uśmiechnął się znacząco.

Linette otoczyła jego szyję ramionami. Pocałowali się długo i namiętnie.

Powiał wiatr i Cain z ociąganiem postawił Linette na podłodze, by zająć się bagażem.

Kiedy wnosił walizki do sypialni na tyłach domu, Linette ciekawie roz¬glądała się dookoła. Ogromne okna wychodziły na wzburzony PacyfIk, ale po ciemku niewiele było widać.

Odwróciła się i spostrzegła, że Cain z rękami w kieszeniach stoi pod prze¬ciwległą ścianą.

- Sądzę, że za dnia widok jest wspaniały - powiedział.

Można by pomyśleć, że mężczyzna od nie całych czterech godzin będący jej mężem, jest zdenerwowany.

- Też tak uważam.

- Jesteś głodna? - zapytał, spoglądając w kierunku kuchni. - Lodówka jest pełna. Jedzenia wystarczy na tydzień, albo i dłużej.

- Umieram z głodu.

- Świetnie - Cain ruszył energicznie do kuchni. - Przygotuję kolację.

- Mam apetyt na coś innego, Cainie McClellan - zbeształa go zmysłowym tonem. - Chcę się poczuć twoją żoną. - Ona również była zdenerwowa¬na. Serce waliło jej jak młotem.

Cain się uśmiechnął i spojrzał na Linette z bezbrzeżną ulgą.

- Zastanawiałem się, jak wytrzymam przy kolacji, żeby nie rzucić się na ciebie.

Dwoma wielkimi krokami pokonał dzielącą ich odległość i chwycił Li¬nette w ramiona.


Cain nigdy nie zaznał podobnej rozkoszy. Podczas nocy poślubnej kochali się dwukrotnie. Na widok rozległych, wciąż jeszcze czerwonych blizn na jego ciele, Linette się rozpłakała. Nie chcąc jej rozpraszać, zgasił lampę.

Spojrzał na oświetloną tarczę budzika na szafce nocnej. Dochodziła czwar¬ta rano. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Linette oddychała miarowo u jego boku. Oparł sobie jej głowę na ramieniu, a ona objęła go w pasie. Nie poruszyłby się za nic na świecie.

Nigdy nie doświadczył takiego zadowolenia. Był fIzycznie zaspokojony, ale bardziej zastanawiał go stan emocjonalny. A więc na tym polegała mi¬łość. Wystarczała myśl o Linette, a odczuwał bolesne pragnienie. A więc na tym polegało pddanie serca komuś innemu.

Wcześniej był przerażony. Bał się, że związanie się z Linette pocią¬gnie za sobą rodzaj niewoli. Mylił się, bardzo się mylił. Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo oszukiwał samego siebie przez cały ubiegły rok. Pojął, że kochając Linette nie traci, lecz zyskuje. Jej miłość czyni go pe¬łnym człowiekiem. Jej czułość uwalnia go od bolesnych wspomnień gorz¬kiego dzieciństwa, kiedy to starał się za wszelką cenę pozyskać uwagę ojca alkoholika - człowieka, który nie potrafIł dawać, ojca, który od daw¬na nie żyje.

- Która godzina? - spytała Linette ochrypłym szeptem.

- Nie śpisz? .

- Nie całkiem. Ciekawa jestem, która godzina? - Linette nie zmieniła pozycji. Leżała z uchem przytkniętym do serca Caina, obejmując go w pasie.

- Koło czwartej - odparł z uśmiechem.

- Nie możesz spać?

- Zbudziłem się.

Zaczęła się odsuwać.

- Nie jesteś przyzwyczajony do spania z kimś drugim, a ja.

- Nie - zatrzymał ją. - Nie ruszaj się.

Linette znieruchomiała.

- A więc jesteś przyzwyczajony do sypiania z kobietą?

- Nie - zachichotał. - Jesteś zazdrosna?

- A powinnam?

Cain żastanawiał się, co jej odpowiedzieć. Bóg jeden wiedział, że nie był świętym. Nie był i nigdy nim nie zostanie.

- Odkąd cię poznałem, nie było żadnej innej kobiety.

Linette odprężyła się.

- Kocham cię, Cainie McClelIan.

Zamknął oczy i ucałował ją w czubek głowy.

- A ja kocham ciebie. - Pogłaskał ją po nagich plecach i zdziwił się, jak szybko jego organizm powraca do życia. Zanim poślubił Linette, główną jego troską był stan zdrowia. Lekarze zapewniali go, że rekonwalescencja potrwa bardzo długo. Z zakłopotaniem spytał o potencję płciową, ale jego pytanie zostało potraktowane z zawodową swobodą. Lekarz nie miał pew¬ności, ale sądził, że biorąc pod uwagę obrażenia, siły Caina będą ograni¬czone.

Ale jego lekarz nie znał Linette. Cain z wielką ulgą stwierdził, że zadziwiająco szybko odzyskał siły potrzebne aby mógł kochać się z Linette. Przesunął dłoń niżej i dotknął nagiego pośladka żony. Ścisnął go lekko.

- Linette?

-Hmmm?

- Jesteś bardzo śpiąca?

Poczuł, że się uśmiecha.

- Dlaczego pytasz?

- Sam nie wiem. Z czystej ciekawości. I dlatego, że pragnę cię dotykać.

- Lubię, kiedy mnie dotykasz - zachęciła go Linette. Ułożyła się na nim i odszukawszy koniuszek ucha Caina, leciutko go przygryzła.

Cain nie pozostał jej dłużny i chwycił ustami brodawkę Linette. Po¬gładził jej biust i polizał pozostawiając wilgotny ślad pomiędzy piersia¬mi. Ucałował każdą z nich i uśmiechnął się z wdzięcznością, czując, że Linette znieruchomiała w oczekiwaniu dalszych pieszczot.

- Kocham twoje piersi - powiedział, ujął jedną brodawkę ustami i mocno zaczął ssać.

Linette uśmiechnęła się.

- Uwielbiam, gdy to robisz - wyszeptała.

Cain wsunął dłoń pomiędzy jej uda. Rozsunęła nogi i ułożyła się na boku.

Cain także przeturlał się na bok, tak że znaleźli się naprzeciw siebie.

- Ja ... My właśnie to znaczy.

- Ciii - szepnął i uniósłszy jej nogę, umieścił ją na swoim biodrze. Przysunął Linette do swojej pulsującej męskości.

Linette odchyliła głowę do tyłu i westchnęła, gdy ich ciała się połączyły.

Cain zdusił jęk. Nie spodziewał się, że będzie aż tak dobrze. Przycisnąwszy dłoń do biodra Linette, opanował pęd ku rozkoszy. Poruszał się bez pośpie¬chu, który zdominował poprzedni raz.

- Cain - błagała Linette, unosząc biodra w niemej prośbie.

Kiedy przemówił, jego głos zdradzał wysiłek, dzięki któremu opanował chęć poddania się rytmowi Linette.

- Tym razem zrobimy to powoli.

- Nie mogę się doczekać. - Wiła się pod nim, wpijając palce w ramiona Caina i rzucając biodrami.

On także nie mógł już czekać. Posiadł ją z pełną czułości miłością, jaką nie obdarzył żadnej innej kobiety. Linette prowadziła go do raju, aż poczuł, że niemal umiera z miłości. Stracił rachubę czasu i nie wiedział, czy minęły godziny czy minuty, zanim z powrotem wrócił na ziemię.

Linette leżała cicho, wtulona w jego długie muskularne ciało. Ich nogi były splecione; obejmowali się ramionami. Cain musnął wargami policzek Linette. Miała zamknięte oczy i uśmiechała się w rozmarzeniu.

- Uważaj, bo przywyknę do takich przyjemności - wyszeptała.

- Zastanawiam się, kiedy znajdę czas na zajmowanie się ranchem - powiedział z uśmiechem. - Większą część życia będę spędzał przy tobie w łóżku.

Linette uśmiechnęła się leniwie.

- Nauczysz się. Obydwoje się nauczymy.

Cain zrozumiał, co miała na myśli. Obydwoje będą musieli zmienić styl życia. Porzucali przeszłość i szli w przyszłość bez żalu, nie oglądając się za siebie. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Linette sprzedała Bonnie swój sklep z dzianiną. Nie mówiła wiele na ten temat, ale Cain wiedział, że wymagało to poświęcenia. "Dziki i wełniany" nadał sens jej życiu po śmierci Michaela. Włożyła w prowadzenie sklepu całą swoją energię. Sklep oznaczał jej sposób na życie, który budowała stopniowo, dzień po dniu, po stracie pierwszego męża. Mimo to wyzbyła się tej cząstki siebie, aby poślubić Caina. Zdobyła się na niemałe poświęcenie.


Była to najpiękniejsza kobieta w całej kantynie i Jack Keller mógłby przy_ siąc, że od chwili, gdy się pojawił, nie spuszczała go z oka. Przyszedł ugasić pragnienie, ale ponętna seiiorita pragnęła dodać nieco pikanterii owemu po¬południu. Jack nie miał nic przeciwko temu. Nie miał nic innego do roboty. Chętnie spędzi godzinkę lub dwie w jej łóżku, pomyślał.

Murphy przydzielił mu zadanie do wykonania i wysłał go do tej zapadłej dziury. Gdyby Cain wydał mu takie polecenie, nie miałby nic przeciwko temu, ale to tylko Murphy. Wykonywanie rozkazów, wydanych przez kogoś innego niż Cain, było nie w porządku.

Według Jacka nowy właściciel oddziału do zadań specjalnych musiał się wiele nauczyć. Minie sporo czasu, zanim stanie się dowódcą tego kalibru co Cain McClellan.

Cain się ożenił. Mallory, także. Jack z niesmakiem pokręcił głową. Wszy¬scy członkowie oddziału uważali, że to nie jest w porządku. Do czego zmie¬rza ten świat, skoro dwaj najlepsi wojownicy dali fiię złapać w pułapkę? Ma¬łżeństwo.

Jack miał nadzieję, że po kilku miesiącach zaspokajania potrzeb żony, Cain odzyska rozsądek i wróci do oddziału. To było jego miejsce. Mimo naj szczerszych starań, nie potrafił sobie wyobrazić Caina z kółkiem w nosie.

Jack przełknął łyk zimnego piwa i otarł usta wierzchem dłoni. Zabrał kufel i ruszył do stolika przy którym siedziała młoda kobieta.

- Mogę się przysiąść? - zapytał po hiszpańsku. Zamrugała powiekami i wzruszyła ramieniem.

- Czemu nie - powiedziała.

Jack wysunął krzesło, odwrócił i usiadł okrakiem. Wypił następny łyk piwa i zawołał na barmana, żeby przyniósł dwa następne piwa, dla niego i dla dziewczyny.

- Masz jakieś imię? - spytała.

- Aha - zażartował. - A ty?

- Zita.

- Ładne imię dla ładnej panienki - była to stara gadka szmatka, ale jedno spojrzenie wystarczyło, żeby stwierdzić, że dziewczynę interesowało coś in¬nego niż dowcipy.

-Dziękuję•

Barman przyniósł dwa kufle i Jack zapłacił. Zita sięgnęła przez stół po swoje piwo i Jack zauważył, że schyliła się tak, aby ujrzałjej powaby. Miała obfite piersi wielkości melonów. Jack pomyślał, że byłoby miło, gdyby wię¬cej kobiet nosiło bluzki z głębokimi dekoltami. Łatwiej dobrać się do ich piersi zamiast wojować z tymi głupimi guzikami.

- Ile? - zapytał, zmierzając do rzeczy. Nie było sensu udawać świętoszka. Dobrze wiedział, kim była.

Rzuciła mu urażone spojrzenie.

- Obrażasz mnie.

Jack się roześmiał i chcąc jej dać do zrozumienia, że nie ma zbyt wiele czasu, spojrzał na zegarek.

- Nie sądzę, żeby ktoś był cię w stanie obrazić.

Miej zawsze zapięty rozporek przy robocie, mawiał Cain często i głośno. Tylko, że teraz szefem był Murphy.

- Może innym razem - powiedział Jack i odstawił kufel.

- Zaczekaj - szybko zreflektowała się Zita i położyła mu dłoń na udzie, wbijając długie paznokcie w twardy mięsień. - Nie odchodź. Jeszcze nie.

Jack uśmiechnął się półgębkiem.

- Niby czemu miałbym zostać?

Zsunęła palce w stronęjego krocza i poruszyła nimi jak kot wysuwający pazurki.

- Jestem bardzo dobra - szepnęła.

- Wierzę. - Jack poczuł w żyłach gorącą krew.

- Nie oddam się tanio.

- Tak myślałem.

- Mam w pobliżu pokój z czystym łóżkiem.

- To wielki plus - powiedział Jack z uśmiechem.

- Zapłacisz mi z góry?

Jack się zawahał.

- Pół teraz, pół potem.

Uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Chodź - zgodziła się.

Jack wstał i wyszedł za kobietą. Kołysząc biodrami szybko przeszła przez podwórze.

- Hej! - zawołał Jack. - Po co ten pośpiech?

- Żaden pośpiech - zapewniła go i oparłszy dłoń na biodrze, przesłała

mu leniwy, zmysłowy uśmiech.

Zniecierpliwiony Jack chwycił ją za ramię i skręcił w najbliższą alejkę.

Oparła się plecami o ścianę domu i wpatrywała się w Jacka wielkimi oczami barwy czekolady. 'Jack zbliżył usta do jej warg. Smakowała ciepłym piwem i namiętnością. Mógł się obejść bez zapachu zwietrzałego piwa, ale namięt¬ność podniecała go. Wsunął palce w jej gęste ciemne włosy i pocałował jeszcze raz.

- Nie tutaj - szepnęła, napierając na niego.

- Czemu nie?

Rozejrzał się dookoła, ale nikogo nie zauważył. Sięgnął pod spódnicę i natraflł na nagie pośladki.

- Mieszkam bardzo niedaleko stąd - zapewniła.

Według Jacka "bardzo niedaleko" nie oznaczało wystarczająco blisko.

Rzadko tak się palił do kobiety, ale też od dawna nie zaspokajał swych pod¬stawowych potrzeb. Od bardzo dawna.

- Proszę, senor - poprosiła cicho.

Jack odetchnął głęboko. .

- Dobrze - wymamrotał.

Odprężyła się i ucałowała go długo i mocno. Potem wzięła za rękę i po¬prowadziła wąską uliczką. Jack był zbyt przejęty, by zwracać uwagę, którędy szli. Miał pewność, że bez kłopotów wróci do kantyny.

Dziewczyna otworzyła drzwi, uśmiechając się do Jacka. Jack chwyciłją w ramiona i zaczął całować pożądliwie. Trzymąjąc ręce na jej piersiach, wszedł do mieszkania. Miał zamiar doprowadzić ją tak do sypialni i zabrać się do rzeczy. Sprawiała wrażenie chętnej.

Jack otworzył oczy i dech mu zaparło. Przy stole z surowego drewna siedział mężczyzna i jadł coś nieśpiesznie. W ręce trzymał pistolet wymie¬rzony prosto w serce Jacka.

- Witaj w piekle, Jack - powiedział ze śmiechem, oblizując palce wolnej ręki. - Nie pamiętasz mnie, prawda?

Jack odstąpił od Zity. Poczuł chłód. Rozpoznał mężczyznę. Kiedy go widział po raz ostatni, desperado stał w helikopterze z bronią wymierzoną w Caina McClellana.

- Możesz mi wierzyć. Zanim dzień dobiegnie końca, przypomnisz sobie wszystko - powiedział mężczyzna. - Będziesz przeklinał Boga za to, że twój przyjaciel nie zginął od razu.


Rozdział 16

- Jeśli masz zostać prawdziwym kowbojem, będę cię musiał nauczyć kodu d - powiedział niedbale John Stamp.

_ Kodu? - Cain dosiadł dużego gniadosza i spojrzał na strome zbocze

pokryte śniegiem, w nadziei, że przywyknie do tego krajobrazu.

_ Nie istnieją żadne formalne pisane zasady. To sposób myślenia i postę¬powania. Za jakiś czas chwycisz, o co chodzi.

_ Byłoby łatwiej, gdybyś mi powiedział wprost, nie uważasz? - odparł Cain. Od trzech tygodni codziennie pracował z Johnem. I to ciężej niż kiedy¬kolwiek dotychczas. Co wieczór wracał do Linette z głową napakowaną no¬wymi wiadomościami na temat swojego stada bydła i ziemi. Obawiał się, że nawet pracując tak przez dalsze pięćdziesiąt lat, nie przestanie być nowicjuszem.

_ Przypuszczam, że zrozumiałeś już, jak ważne jest zamykanie bram.

Cain parsknął na wspomnienie pierwszej eskapady z Johnem.

- Tego nigdy nie zapomnę•

- Dobrze. I nie należy się spóźniać.

Cain spojrzał na zarządcę•

_ Chodzi ci o kobiety, tak? Przysięgam, że kiedy Linette twierdzi, że jest gotowa, potrzeba jej jeszcze kolejnych pięciu minut.

- A więc miesiąc miodowy dobiegł końca? - zażartował John.

Prawdę powiedziawszy, jeszcze nie. Cain bez trudu prz)'\vykł do życia małżeńskiego, co wciąż go dziwiło. Przypuszczał, że potrzeba im będzie wię¬cej czasu, by przyzwyczaić się do siebie. Oczywiście pomogło im to, że zako¬chali się w sobie do szaleństwa. Co się zaś tyczy miesiąca miodowego, Cain czuł się o piętnaście lat młodszy. Nigdy nie był specjalnie zainteresowany seksem, ale od czasu ślubu bardzo się zmienił. Zdumiewał się, jak często pragnął żony.

- Co cię tak rozśmieszyło? - zapytał John.

_ Nic - odparł Cain zaciskając dłonie na wodzach gniadosza. - Mów dalej. Słucham.

John musiał się chwilę zastanowić.

_ Jeżeli Linette nic na ten temat nie powiedziała, wkrótce to zrobi. Pamiętaj, żebyś zdjął ostrogi przed powrotem do domu.

_ Nazywacie ostrogi otwieraczami do konserw? - Cain usłyszał tę nazwę od jednego z robotników.

-Brawo.

Cain szybko się zorientował, że kowboje posługują się swoim własnym językiem. To tu, to tam podchwytywał jakieś nowe słowa, ale wciąż jeszcze były takie, których nie rozumiał. Poprzedniego dnia usłyszał, jak Pete, twar¬dy chłop po pięćdziesiątce, mówił o wałachu, który był dumny z wykastro¬wania. Cain nie miał pojęcia, co to może znaczyć. Ale co tam, i tak się wiele nauczył.

- Coś jeszcze?

- Mnóstwo - pocieszył go John. - Bardzo ważna sprawa. Nigdy nie kry-

tykuj cudzego psa.

- Mówisz o tym, jak o wystawianiu czeku bez pokrycia.

- To coś znacznie gorszego.

- Za wystawienie czeku bez pokrycia, wtrącają do więzienia.

- Nie masz pojęcia, co się stało z kimś, kto przeklinał psa sąsiada. Możesz gadać, co chcesz na żonę, ale psa zostaw w spokoju.

Cain pomyślał, że to nieprawda, ale nie chciał się okazać naiwny, więc zamilkł. Spojrzał na zegarek i obliczał, ile czasu minie, zanim wrócą do domu.

Poprzedniego dnia wrócił, dokładnie w chwili, gdy Linette wyjmowała z pieca świeżo upieczony chleb i dom wypełniał cudowny zapach świeżego pieczywa. Jej oczy zabłysły na widok Caina, a w nim podskoczyło serce na myśl, że Linette jest jego żoną. Nigdy się nie spodziewał, że życie może być takie dobre.

- Jeszcze jedno - powiedział John, przerywając tok myśli Caina. - Zawsze pij wodę ze strumienia powyżej stada.

Cain zachichotał.

- Za chwilę powiesz, że lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. John potarł twarz dłonią, jakby sprawdzał, czy musi się ogolić.

- Szybko się uczysz, MacClellan.


Linette podśpiewywała, polerując stolik z wiśniowego drewna. Wkrótce ma się spotkać z Patty Stamp i pojechać z nią do miasta. Zazwyczaj jeździły do miasta tylko raz na miesiąc, zabierając ze sobą mężczyzn, ale ta wyprawa była wyjątkowa. Chodziło o niespodziankę dla Caina.

Linette wydawało się, że jest w ciąży. Nie chciała mu nic mówić, zanim nie uzyska pewności. Zestaw do wykonania próby ciążowej, który dostała od Patty dał wynik pozytywny, ale Linette nie chciała wierzyć, dopóki nie usły¬szy potwierdzenia od lekarza.

Oprócz tego, że nie miała miesiączki, nie pojawił się żaden z objawów, o których słyszała. Nie miała mdłości. Nie była zmęczona. Może jeszcze za wcześnie. Pobrali się dopiero sześć tygodni temu. A zajść w ciążę nie jest tak łatwo.

Słysząc odgłos nadjeżdżającego samochodu, Linette odłożyła ścierkę i wyjrzała przez okno. Na podjazd wtoczyła się wielka furgonetka.




Linette pomyślała, że coś jest nie w porządku. Chwyciła żakiet i wyszła na ganek. Objęła się ramionami, żeby się osłonić przed chłodnym wiatrem, który zawodził jak zabłąkane cielę.

Na widok Murphy'ego zamarło w niej serce. Dawny kolega Caina wy¬siadł z szoferki. Stanął na rozstawionych nogach, jakby się spodziewał, że będzie z nią walczył.

- Gdzie jest Cain? - zapytał.

- Na pastwisku.

- Może się pani z nim skontaktować?

Po plecach Linette przebiegł dreszcz.

- Proszę, niech pan wejdzie do domu. Mieliśmy dawniej nieporozumie¬nia, ale to nie znaczy, że musimy stać na zimnie i przekrzykiwać wiatr.

Murphy skinął głową, dając jej do zrozumienia, że dostosuje się do jej żądania. Linette zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć, iż nie ma nic przeciwko zostawieniu go na zimnie, skoro on sobie tego życzy. Udało jej się przełknąć tę ironiczną uwagę•

Murphy wbiegł na ganek, przeskakując po dwa stopnie.

- Ile czasu trzeba, żeby SIę skontaktować z Cainem? - zapytał.

Linette zlekceważyła rozkazujący tonjego głosu. Ten najemnik przywy¬kł do wydania rozkazów i oczekiwał posłuszeństwa, ale Linette nie była jego podwładną•

- Napije się pan kawy? - zapytała. Murphy spojrzał na nią.

- Pytałem o Caina.

- Aja pytam, czy napije się pan kawy?

- Nie chcę kawy. Muszę porozmawiać z Cainem - odparł zniecierpliwiony.

- Dobrze. - Linette weszła do kuchni, ale okazało się, że nie musi kon¬taktować się z mężem. Cain właśnie wszedł do domu kuchennymi drzwiami. Był zakurzony, zmęczony i bardzo kochany. Musiała się powstrzymać, by nie rzucić mu się w ramiona.

- Wcześnie wróciłeś - powiedziała z wymuszonym uśmiechem.

- Tak jest. - Pokonał dzielącą ich odległość i chwycił Linette w ramiona.

Pocałował ją, zanim mu zdążyła powiedzieć o Murphym. Kiedy usta męża spoczęły na jej wargach, ona także niemal zapomniała o intruzie.

- Co powiesz na wspólny prysznic? - wyszeptał jej do ucha.

-Cain.

- Kiedy kochaliśmy się po raz ostatni? - zapytał i sam sobie odpowiedział: - Dawno. - Ucałował ją tak namiętnie, że pod Linette ugięły się kolana.

-Cain.

- Myślę, że ona chce ci powiedzieć, że jestem tutaj przerwał im Mur¬phy, stając w drzwiach do kuchni. Jedną ręką przytrzymywał drzwi, a drugą wsparł na biodrze, z dezaprobatą spoglądając na małżonków.

- Murphy? - Cain odsunął się od Linette i dwaj mężczyźni uścisnęli so¬bie dłonie. - Co ty tu robisz, do diabła?

- Mamy kłopoty.

Linette zwróciła uwagę na słowo "my". Mąż zapewnił ją, że wszelkie wojowanie, to już przeszłość. Dał jej na to słowo honoru. N igdy więcej, po¬wiedział.

Linette starała się odprężyć. Może zbyt pochopnie wyciąga wnioski. To że Murphy pojawił się nieoczekiwanie i oświadczył, że ma kłopoty, nawet jeśli użył liczby mnogiej, nie oznacza, że sprawa dotyczy Caina.

- Co się stało? - Obaj mężczyźni usiedli przy kuchennym stole. Linette wyjęła trzy kubki i nalała wszystkim kawy. Nie chcąc, by ją wyłączono z ro¬zmowy, odsunęła krzesło i usiadła obok męża.

Kiedy Linette usiadła, Murphy się zawahał.

- Możesz przy niej mówić - zapewnił go Cain.

- Czy imię Enrique coś ci mówi? - zaczął Murphy.

Cain zmarszczył czoło.

- Tylko imię?

Murphy skinął głową.

- Powinienem je znać?

- To imię mężczyzny, który cię postrzelił.

- Ach, tak. Przystojniak.

Z pewnością go nie zapomniał, pomyślała Linette, chociaż nic była pewna, czy znał jego imię.

- Znów wziął zakładnika - powiedział Murphy i zacisnął wargi.

- Jakąś osobistość?

Linette patrzyła na męża i czuła, że ściska jej się żołądek. Na twarzy Caina pojawił się uśmiech. Oczy mu zabłysły.

- Nie. Tym razem ma Jacka.

- Jacka Kellera?

Murphy skinął głową. Cain spochmurniał.

- Czego on, do diabła, chce od Jacka?

-Nie wiem.

- Zażądał okupu?

- Bardzo dziwna sprawa. Nie chce ani grosza.

- Jesteś pewien, że Jack żyje?

-Nie.

- Co planujesz?

- Odbić go, jeśli to możliwe. I zabić Enrique. W każdym razie łajdak wziął swojego ostatniego zakładnika. Problem polega na tym, że potrzebuję pomocy.

Linette zesztywniała. Rozmawiali o życiu i śmierci z taką obojętnością, jakby ich to nie dotyczyło.

Miała ochotę wstać i wrzasnąć, żeby się opamiętali, żeby posłuchali, co mówią. Może jej się tylko wydawało, ale miała wrażenie, że jej uko¬chany, z którym co noc dzieliła łóżko, i który był ojcem jej dziecka, stał się kimś zupełnie obcym. Na jej oczach, serce Caina stawało się twarde jak kamień.

- Kiedy wyjeżdżasz?

- W tym tygodniu. - Murphy spojrzał Cainowi prosto w oczy. - Jesteś mi potrzebny.

Cain zawahał się i spojrzał na Linette.

- Obiecałeś, że tam nie wrócisz - wyszeptała.

- Chodzi o Jacka - Murphy wstał gwałtownie od stołu. - Gdyby nie Jack, Caina by tu nie było. Ani mnie. Jack to dobry chłop. Nie zasługuje na to, by zginąć bez naszej pomocy. Wiesz dobrze, że gdyby było odwrotnie, Jack pierwszy ruszyłby ci na pomoc.

Cainjeszcze się wahał.

- Pozwól mi porozmawiać z Linette.

Murphy rzucił na nią okiem i wyszedł z kuchni.

Przez dłuższą chwilę obydwoje milczeli. Linette wiedziała, czego prag¬nie Cain. Czeka, żeby zwolniła go z danej obietnicy. Żeby powiedziała, że to są okoliczności nadzwyczajne i że powinien wyruszyć przyjacielowi na pomoc.

Ona jednak nie chciała być tak wspaniałomyślna.

- Kochanie?

- To co powiem i tak nie ma znaczenia. Zrobisz, co zechcesz.

- Twoje zdanie ma znaczenie - upierał się Cain.

- Nie jesteśmy małżeństwem nawet dwa miesiące, a już masz powód, żeby wracać na pole bitwy.

- To nie jest zwykłe zadanie. Tu chodzi o przyjaciela. Człowieka, z któ¬rym od lat współpracowałem. Nic takiego dotąd się nie zdarzyło. I więcej nie zdarzy .

- Przed ślubem obiecałeś mi, że już tam nie wrócisz. Cain ciężko westchnął.

- W normalnych okolicznościach nie wróciłbym. Ale tu chodzi o Jacka. Zawdzięczam mu życie.

Linette zamknęła oczy. Może goniła w piętkę, ale wydawało jej się, że Murphy dokładnie sobie zaplanował powrót Caina do oddziału.

- Dlaczego akurat ty? - spytała.

- Bo jestem dobry. Mój udział powiększa szansc Jacka. Kochanie, Jack jest moim przyjacielem, starym, dobrym przyjacielcm. A Enrique to łajdak, który mnie postrzelił.

- Inaczej mówiąc, chcesz jechać? Cain milczał przez dłuższą chwilę.

- Tak - powiedział wreszcie.

W Linette coś umarło.

Gdyby nie obrażenia, które odniósł, ocierając się o śmierć, Cain ni¬gdy by jej nie obiecał, że nie wróci do oddziału. Rany uświadomiły mu, że jest śmiertelny. Miał szczęście, że przeżył i dostał jeszcze jedną szansę, chciał więc to jak najlepiej wykorzystać. Najakiś czas, przekonał samego siebie, że może stać się kim innym.

- A co z resztą obietnic? - spytała, patrząc prL:ed siebie. Zdała sobie spra¬wę, że nie może patrzeć Cainowi w oczy.

- Z jakimi obietnicami?

- Wierności, miłości małżeńskiej. Obietnicami składanymi w kościele. Czy z nich także mam cię zwolnić?

- Linette - westchnął z rozpaczą. - Przesadzasz. Przyjaciel znalazł się w kłopotach. Potrzebuje pomocy. A ja jestem w stanic mu pomóc. To nie oznacza, że wracam do oddziału.

- Czego ode mnie oczekujesz?

- Spodziewałem się, że sensownie o tym porozmawiumy.

- Chcesz, żebym cię zwolniła z obietnicy. Przyznaj się Cain. Bądź na tyle uczciwy, by wyznać mi prawdę.

- W porządku. Obiecałem ci, że nie wrócę na pole bitwy, ule nie spodzie¬wałem się, że najlepszy przyjaciel zostanie wzięty jako zakładnik.

Rozległo się stukanie do tylnych drzwi i do kuchni weszła Patty Stamp.

- Jesteś gotowa, Linette? - spytała radośnie. Na widok Cuina zawahała się. - Och, przepraszam, nie chciałam przeszkodzić.

- Nie przeszkadzasz. - Linette uśmiechnęła się z przymusem. Wezmę tylko płaszcz, torebkę i jestem gotowa.

- Poczekam w samochodzie - powiedziała Patty.

- To potrwa tylko chwilkę - obiecała Linette i wyszła z kuchni.

- Linette! - zawołał zrozpaczony Cain.

- Tak? - spytała pogodnie, jakby nie rozumiejąc, dlaczego chce ją zatrzymać.

- Co z Jackiem?

- Pozostawiam decyzję tobie.

- Nie - zaprotestował z mocą. - Nie zgadzam się na to.

- W takim razie jedź - powiedziała z żarem - ale nie wmawiaj sobie, że to ostatni raz. Zawsze znajdą się powody. Zawsze będzie ten jeden raz. Za¬wsze pojawi się ktoś, kto cię potrzebuje bardziej niż ja.

- Przesadzasz - warknął Cain.

- Być może - odparła - chociaż nie sądzę. - Nie czekając na jego odpowiedź, chwyciła torebkę i płaszcz. Ze łzami w oczach wybiegła z domu.

U siadła na przednim siedzeniu furgonetki obok Patty. Starła łzy z twarzy.

Patty spojrzała na nią, nie wiedząc, co ma robić.

- Nic mi nie jest - powiedziała Linette drżącym głosem.

- Nie wyglądasz zbyt dobrze. Mieliście pierwszą kłótnię?

- Można tak powiedzieć.

- Nie martw się, wszystko się wyjaśni.

Linette miała co do tego poważne wątpliwości. Patty wyprowadziła sa¬mochód na drogę polną, którą miały dojechać do szosy.

- Nie wiedziałam, że macie gościa - powiedziała Patty na widok cięża¬rówki Mmphy' ego.

- To przyjaciel Caina.

- Nie bój się - pocieszała ją Patty. - Kiedy wrócisz do domu, Cain ucałuje cię z radości, że znów cię widzi.

- Kiedy wrócę, Caina nie będzie w domu.

- Bzdura. A gdzie miałby być?

- Bóg jeden wie - odparła Linette powstrzymując łkanie.

Kilka godzin później lekarz potwierdził wynik testu i obserwacje Linet¬te. Pewność, że nosi pod sercem dziecko Caina, pomogła jej przebyć długą drogę powrotną na rancho.

- Niech no się tylko o tym dowie - powiedziała Patty. - Chciałabym być przy tym, kiedy mu powiesz, że zostanie ojcem.

Linette wiedziała, że Patty usiłuje podnieść ją na duchu, ale nie oszuki¬wała się, że zastanie Caina w domu. Mimo wszystko miała odrobinę nadziei.

Kiedy zajechały przed dom, na dworze było już ciemno.

- Widzisz, miałam rację - powiedziała Patty zadowolona z siebie. - Cain jest w domu.

Okazało się, że Murphy także.

Patty poczekała, aż Linette wysiądzie i podejdzie do kuchennych drzwi. Cain i Murphy siedzieli przy stole, przeglądając dokładnie jakieś dokumenty.

Cain spojrzał w oczy Linette.

- Gdzie byłaś?

- W mieście - odparła, podchodząc do kuchenki, aby sprawdzić, jak piecze się wołowina, którą zostawiła na wolnym ogniu. - Musiałam coś zała¬twić. Nie chciała używać dziecka jako argumentu.

- Rozmawialiśmy z Murphym i podjąłem decyzję. Jadę z nim ratować Jacka - powiedział takim tonem, jakby się spodziewał, żc Linette będzie protestowała.

Nie miała siły się kłócić.

- Tak się spodziewałam.

- Wyruszamy jutro o świcie.

Linette skinęła głową, zaciskając dłoń na uchwycie garnka.

Tego wieczoru po kolacji, Cain i Murphy do późna rozmawiali. Linette pozmywała naczynia, nastawiła pranie i oświadczyła, żc idzic spać.

- W razie gdybym pana nie zobaczyła jutro rano powicdziała gładko- życzę powodzenia.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

- I niech pan uważa na Caina. Ze względu na mnie - dodała wytrzymując Jego spojrzenie.

Murphy skinął głową.

- Dziękuję - powiedziała i odwróciwszy się, powoli odeszła po scho¬dach do sypialni.

Linette spała, kiedy kilka godzin później, Cain położył się obok niej na małżeńskim łożu. Westchnęła, kiedy zaczął językiem pieścić koniuszek jej ucha.

- Zbudź się, śpiochu - wyszeptał uwodzicielsko, głaszcząc ją po plecach.

-Już ranek?

Oczy ją piekły i czuła się tak, jakby nie spała nawet godziny. Niemożli¬we, że już pora wstawać.

- Nie. Mamy jeszcze jakieś cztery, pięć godzin. Ale nie chce marnować ostatnich wspólnych chwil na spanie - oświadczył Cain zręcznie rozpinając jej piżamę.

- Chcesz porozmawiać? - spytała, ziewając głęboko.

- Nie - odparł, łagodnie przetaczając jąna wznak.- Chcę nabrać pewności, że będziesz za mną tęsknić równie mocno, jak ja za tobą - powiedział, wsuwając dłoń pod gumkę spodni piżamy Linette.

Jej reakcja na bliskość męża, była instynktowna. Cain pomógł Linette zdjąć piżamę, a następnie zrzucił swoją. Linette uniosła biodra ponad mate¬rac, aby przyjąć męża i aż jęknęła z rozkoszy.

- Kochanie, obiecuję.

- Nie składaj mi żadnych obietnic - przerwała mu Linette.

Pragnęli się tak bardzo, że nim naprawdę zaczęl i, już było po wszystkim.

Odczuwali zbyt wielkie zmęczenie, by rozmawiać. Lincttc byht za to wdzięczna losowi i szybko zasnęła wtulona w męża.

Obudził ją pocałunek w szyję.

- Jeszcze raz? - spytała nieprzytomnie, myśląc że Cain chce się z nią znowu kochać, co nie należało do rzadkości.

Cain zachichotał i znów ją pocałował.

- Nie mam czasu. Za chwilę wyjeżdżamy.

Linette otworzyła oczy i usiadła na łóżku, jej serce galopowało.

- Już? - rzuciła okiem na budzik i stwierdziła, że jest zaledwie trzecia nad ranem.

- Musimy złapać samolot.

Skinęła głową i z trudem przełknęła ślinę. Miała ściśnięte gardło. Chcia¬ła powiedzieć Cainowi, że za kilka miesięcy zostanie ojcem, ale doszła do wniosku, że w tych okolicznościach nie powinna.

- Wrócę, zanim się obejrzysz - uspokajał ją Cain. Linette uśmiechnęła się z przymusem.

- Pamiętaj, że cię kocham - powiedział. Z dołu dobiegło wołanie Murphy'ego.

- Zaraz schodzę! - odkrzyknął Cain. Podszedł do drzwi i zawahał się, jakby nie był pewien, czy ma dość siły, by opuścić Linette.

Linette objęła go w pasie.

- Nie rób żadnych głupstw. Cain przystanął w drzwiach.

-Nie będę.

Linette zamknęła oczy, aby nie dostrzegł, że chce jej się płakać.

- Do widzenia.

- Do zobaczenia.

Wróciła do ciepłego łóżka i czekała, by mężczyzna, którego poślubiła, odszedł zjej życia.


- Czego się dowiedziałeś o Enrique? - zwrócił się Cain do Matta Morrisseya, najnowszego członka oddziału do zadań specjalnych.

- Nic, czego byśmy nie wiedzieli dotychczas - odparł Matt.

- A dziewczyna? Na imięjej Zita, prawda?

Matt skinął głową.

- Chce rozmawiać tylko z tobą. Przypuszczam, że Enrique nieźle jej za¬płacił, żeby zwabiła Jacka do mieszkania. A teraz marzy, żeby coś wycyckać także od nas. Wątpię, by mogła nam pomóc.

- Jesteś pewien?--

Pierwsza wiadomość od Enrique, zaadresowana była do Caina. Dlatego właśnie Murphy pofatygował się na rancho. Facet najwyraźniej nie oriento¬wał się, że Cain sprzedał oddział. Cain przypuszczał, że porwanie Jacka mia¬ło jakieś ukryte cele.

- Nie jestem pewien niczego - powiedział Matt Morrison. - Ale Zita wygląda mi na taką, która dla kilku dodatkowych dolców, zarżnęłaby włas¬ną babcię.

- Jest tu z tobą?

- Czeka na zewnątrz.

- Wprowadź ją ..

Sprawy się komplikowały. Cain i jego towarzysze spodziewali się, żądania okupu znacznie wcześniej. To, że go nie otrzymali, mogło ozna¬czać, że Jack już nie żyje. Taka możliwość wprawiła jego kolegów w przy¬gnębienie i gniew.

Po chwili nadszedł Morrison prowadząc pięknąmłodąkobietę o okrągłych i ciemnych jak u łani oczach.

- Witaj - pozdrowił ją Cain w jej ojczystym języku. Kobieta spojrzała na niego beznamiętnie.

- Jesteś Cain McClellan? - spytała.

Cain skinął głową.

- On chce cię zabić, wiesz o tym? - zakomunikowała takim tonem, jakby przekazanie tej wieści sprawiało jej wielką przyjemność.

- Wielu ludzi życzy mi śmierci.

- Enrique życzy ci czegoś gorszego niż śmierć.

Cain ziewnął. Takie słowa słyszał wiele razy.

- Zabiłeś jego ukochanego brata, a teraz Enrique chce ci za to od¬płacić.

- Jack nie jest moim bratem.

- Nie. Ale jest twoim przyjacielem - powiedziała i zamilkła wyczekująco, jakby spodziewając się jakiejś reakcji. Po chwili roześmiała się i ów niesamowity dźwięk odbił się o nagie ściany pomieszczenia. -Jesteś bliskim przyjacielem Jacka, prawda?

Cain zmrużyfoczy i nic nie odrzekł.

Kobieta roześmiała się jeszcze raz i pochyliła do przodu, ukazując piersi.

- Czy moje piersi są równie piękne, jak biust twejej żony?

Cain zaczynał tracić cierpliwość.

- Czego chce Enrique? - zapytał gwałtownie. Zita uniosła ręce do nieba dramatycznym gestem.

- Niczego. Ma wszystko, czego potrzebuje. Chciał, żebym ci podzię¬kowała za szybką odpowiedź.

Dziewczyna mówiła zagadkami. Cain nie wiedział, o co jeszcze mógł¬by ją spytać. Do pokoju wrócił Matt i wyprowadził Zitę. Po chwili wszedł Murphy.

- To wszystko nie ma sensu - powiedział Cain przyjacielowi.

- Co nie ma sensu? - zdziwił się Murphy.

- Najwyraźniej zabiłem brata Enrique, a ten teraz chce się zemścić.

- I dlatego porwał Jacka - dodał Murphy.

- Chce, żebyśmy tak myśleli, ale ja nie dam się nabrać. Jackjest moim przyjacielem, ale nie bratem. Nie chciałbym, żeby Jackowi stało się coś złego, ale jego śmierć nie odmieni mojego życia. Jack ryzykuje życie w każ¬dej misji.

Cain zaczął się pakować, gorączkowo rozmyślając.

- Ilu ludzi wie, że jestem żonaty?

Murphy mocno wzruszył ramionami, uznawszy, że pytanie jest bez- sensowne.

- Zita wie - warknął Cain. - Enrique wie.

- Nie chciałeś tego chyba zachować w tajemnicy?

- Nie, ale jeśli Przystojniak pragnie zemsty, jak myślisz, od czego zacznie? - Cain nie mógł uwierzyć, że był taki głupi. Wpadł prosto w sid¬ła Enrique. Porywając Jacka, Przystojniak wywabił go z rancha i odciąg¬nął od Linette.

- Chyba nie myślisz, że zrobi coś złego Linette? - spytał Murphy.

- Muszę zatelefonować.

Uzyskanie połączenia ze Stanami Zjednoczonymi zajęło im przeszło dwadzieścia minut. W tym czasie Cain zupełnie stracił panowanie nad sobą. Zostawił żonę i naraził ją na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Kiedy wreszcie dodzwonił się do domu, nikt nie odpowiadał.

- Może nie jest aż tak źle, jak na to wygląda - stwierdził Murphy, także podenerwowany. - Według moich obliczeń mają tam teraz trzecią po po¬łudniu. Twoja żona mogła wyjść z domu. Odczekaj kilka minut i spróbuj Jeszcze raz.

- Mallory - powiedział Cain.

- Ale on jest w stanie Waszyngton - wyjaśnił Murphy, nic nie rozumiejąc.

Cain doskonale wiedział, gdzie mieszka Mallory.

- Jeżeli Enrique chce zabić kogoś, kto byłby mi bliski jak brat, to wybierze Mallory'ego.

U Mallory'ego także nikt nie odbierał telefonu. Zdesperowany Cain połączył się z Johnem Stampem.

- Gdzie jest Linette? - zapytał, kiedy Patty podniosła słuchawkę.

- Cain, to ty? Dobry Boże, zupełnie jakbyś telefonował z Księżyca.

- Gdzie jest Linette? - spytał Cain po raz drugi. - Patty, posłuchaj. To bardzo ważne. Muszę z nią natychmiast porozmawiać.

- Przykro mi, ale przez cały dzień jej nie widziałam.

- Gdzie ona jest?!

- Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego jesteś taki zdenerwowany, ale nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie ona jesL Dziwne. Teraz, kie¬dy o nią pytasz, zdałam sobie sprawę, że ciężarówka stoi pod domem i nie widziałam, żeby Linette wychodziła. Jesteś pewien, że nie odbiera telefonu?


Rozdział 17

Mallory ostatnio nie odchodził daleko od domu. Francine mogła urodzić lada chwila, a on nie wytrzymywał już napięcia. Dowiedziawszy się, że Francine jest w ciąży, Mallory odczuł zrozumiałą dumę. Jego nasienie szybko się przyjęło, więc rozpierała go męską. pycha, że tak szybko doczeka się potomka.

Teraz, kiedy dziecko miało się pojawić lada chwila, Mallory'ego zże¬rał niepokój o Francine. Chciał się tymczasowo przenieść z Vashon Is¬land, gdzieś gdzie dostępna była chociaż podstawowa opieka lekarska. Wydawało mu się logiczne, że należy wynająć pokój w hotelu obok szpi¬tala i spokojnie oczekiwać błogosławionej chwili. Ale jego uparta żona nie chciała o tym słyszeć.

Francine, która przed ciążą wydawała mu się mała i delikatna, teraz stała się ogromna jak dom, ale Mallory i tak był przekonany, że nigdy nie wyglądała piękniej. Jej brzuch wystawał do sąsiedniego pokoju, ale poru¬szała się z wdziękiem. Zachwycał się nią i nie po raz pierwszy czuł, że jest cholernie szczęśliwym sukinsynem, mając taką wspaniałą kobietę za żonę.

Poprzedniego dnia znalazłją w pokoju dziecinnym, gdzie robiła ostat¬nie przygotowania na przyjście potomka. Składała maciupeńką koszulkę i Mallory uznał, że dziecko nie może być aż tak małe.

Jego syn lub córka. Płeć jeszcze nie narodzonego dziecka nie wyda¬wała mu się najważniejsza. W pierwszej chwili noworodek będzie bar¬dziej czymś niż kimś. Rozmawiali o dziecku, ale nie docierało do niego, że może to być on lub ona. Zdał sobie z tego sprawQ, dopiero patrząc, jak płód rośnie w łonie Francine. To nowe życie rozszerzyło i wzbogaciło świat Mallory'ego. Z zachwytem wczuwał się w ruchy dziecka, kładąc dłoń na brzuchu Francine.

Był zaniepokojony. Większość dorosłego życia spędził na polu bitwy.

Jednak nic nie pochłaniało go bardziej, niż nowe życic, które stworzyli razem z Francine.

Patrzył, jak żona przygotowuje kolację. Nie chciał, aby wiedziała, jak bardzo jest zdenerwowany i wystraszony. Jednak ukrywanie obaw stawało się coraz trudniejsze.

- Naprawdę nie musisz mi się tak przypatrywać - powiedziała Francine, rozcierając sobie krzyż. - Uwierz mi, Tim. Junior da o sobie znać zawczasu. - Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz słuchać głosu rozsądku.

Francine się uśmiechnęła i jej oczy rozbłysły. Mallory pomyślał, że nie przestanie jej kochać do grobowej deski.

_ Będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby dotrzeć do szpitala. Zapewniam cię•

-Promy.

_ Prom jest co pół godziny. Przestań się zamartwiać i chodź do stołu. Kolacja gotowa.

Mallory odłożył popołudniową gazetę i usiadł z żoną przy stole w jadalni. W miarę zbliżania się terminu porodu, Mallory tracił apetyt. Jeżeli czekanie będzie się przeciągało, zrobi się chudy jak patyk.

_ Przestań - warknęła. - Zupełnie jakbym była jedyną kobietą w dziewiątym miesiącu ciąży.

Mallory sięgnął przez stół i uścisnął jej rękę.

- Dla mnie jesteś.

Miał ochotęją pocałować, ale zdecydował, że lepiej nie. Od trzech tygo¬dni, dwóch dni i dziesięciu godzin nie kochali się. Dokładnie to policzył. Problem polegał na tym, że nigdy bardziej nie pragnął żony. Pocałunek byłby pokusą nie do zniesienia.

_ Odwagi. Dziś rano rozmawiałam z mamą. Powiedziała, że kiedy wrócę ze szpitala, przyjedzie do nas na dwa tygodnie. Będziesz się mógł odprężyć i pozwolić działać babci.

Mallory nie wiedział, co inni mężczyźni czują do swoich teściowych, ale on był uszczęśliwiony, że Martha ich odwiedzi.

_ To świetnie - ucieszył się i zaczął smarować chleb masłem. - Ale i tak uważam, że powinniśmy wynająć piastunkę czy niańkę, czy kogo tam trzeba. _ Nie potrzeba nam niańki. Sarni się zaopiekujemy naszymi dziećmi i sa¬mi będziemy zmieniać pieluszki.

_ Ejże, chwileczkę - zaprotestował Mallory, unosząc prawą rękę• - Nikt mi nie mówił o brudnych pieluszkach.

- Mówię ci teraz. Chciałeś być ojcem, pamiętasz?

Mallory roześmiał się.

_ Jeśli dobrze pamiętam, to bardziej byłem zainteresowany tym, żeby kochać się z tobą•

Zadźwięczał telefon. Francine spojrzała na męża.

_ Niech się nagra na sekretarkę - powiedziała. - Wiesz, jak nie lubię, kiedy nam przeszkadzają w kolacji.

Mallory nie protestował.

- To z pewnością nic ważnego.

Skończyli jeść i Mallory wyniósł naczynia do zlewu. Zauważył, że Francine wygląda przez kuchenne okno.

- Coś nie tak?

- Światło w stajni.

Mallory wyjrzał przez okno. Noc była nieprzenikniona.

- Można by pomyśleć, że to jakiś nowy pomysł Bubby - mruknęła Francine.

Ten samiec od początku sprawiał kłopoty. Po miesiącach wysiłków, Mallory i zwierzę nauczyli się wzajemnego szacunku.

- Trzeba zmienić żarówki. Chcesz, żebym poszła z tobą.

- Wszystkie światła zgasły - powiedział Mallory, zastanawiając się, co przepaliło bezpieczniki. Mało prawdopodobne, żeby wszystkie żarów¬ki wysiadły naraz.

Mallory ucałował żonę i wyszedł z domu. Nucąc pod nosem, szedł przez podwórze. Zwolnił kroku. Nocne powietrze było pełne napięcia. Poczuł się tak, jakby znów razem z McClellanem wykonywał jakieś nie¬bezpieczne zadanie. Włos zjeżył mu się na głowie i to nie z powodu za¬kłóceń elektrycznych.

Od stodoły dzieliło go zaledwie kilka kroków, kiedy usłyszał wołanie Francine.

- Tim, Tim - krzyczała, starając się opanować strach.

Mallory odwrócił się błyskawicznie i dostrzegł żonę, stojącą na stop¬niach ganku. Ramionami obejmowała swój wielki brzuch. Lampa nad drzwiami oświetlała jej twarz. Spoglądała błagalnie wielkimi oczami.

Mallory poczuł, że krew ścina mu się w żyłach.

- Coś z dzieckiem?


- John! - zawołał do słuchawki bardzo zdenerwowany Cain. - Czy rozmawiałeś już z Linette?

Samolot miał odlecieć za dwadzieścia minut i Cain koniecznie chciał się czegoś dowiedzieć na temat żony.

- Nie mogę powiedzieć, że z nią rozmawiałem. Ale się nie martw. Z pewnością wszystko jest w porządku. Wysłałem do niej Patty.

- Nie! - krzyknął Cain. - Nie wysyłaj tam Patty samej.

- Przepraszam cię, Cain, ale bardzo słabo cię słyszę. Straszne trzaski na linii. Słyszysz mnie?

Ironia polegała na tym, że Cain słyszał go doskonale. Nigdy dotąd nie czuł się taki bezsilny. Spędził prawie dwie godziny na bezowocnych próbach ostrzeżenia najbliższych mu osób, o grożącym im poważnym nie¬bezpieczeństwie.

Nie mógł porozmawiać z Mallorym osobiście, więc pozostawił mu zagadkową wiadomość na sekretarce. A teraz po raz drugi lub trzeci tele¬fonował do Stampów. Tamtejszy szeryf obiecał wysłać kogoś, aby spraw¬dził, co dzieje się z Linette, ale zanim do tego dojdzie, minie kilka dob¬rych godzin.

- John, posłuchaj mnie. Słuchaj bardzo uważnie. Linette może zagra¬żać niebezpieczeństwo. Pewien człowiek chce się na mnie zemścić. Wie o Linette.

- Cain, przykro mi, ale nie słyszę, co mówisz. Twój głos ciągle zanika. Z tego, co zrozumiałem, niepokoisz się o Linette.

- Tak! - wykrzyknął Cain. Oto stwierdzenie roku.

- Jestem pewien, że wszystko w porządku. A swoją drogą, gratuluję.

- Gratuluję? - On nie wie, czy jego żona jeszcze żyje, a zarządca mu gratuluje. Niemożliwe, żeby w tym koszmarze było coś godnego gra¬tulacji.

- Patty była z nią u lekarza. Zostaniesz ojcem.

Cain poczuł, że musi usiąść. Linette nic mu nie powiedziała. Nie chciała posłużyć się tą informacją, aby powstrzymać go przed wyjazdem z Mur¬phym. Cain zamknął oczy i oparł czoło o ścianę•

- Patty dała jej zestaw do wykonania próby ciążowej, ale Linette chcia¬ła, aby ginekolog potwierdził wynik. Doktor Adams spodoba ci się. Przy¬jął obu naszych chłopców.

- Znajdź Linette! - wrzasnął Cain do słuchawki. - Dbaj, aby nic się jej nie stało. Postaram się wrócić jak najszybciej.

- Nie ma powodu do niepokoju - zapewnił go John. - Odpręż się, a nim się obejrzysz, będziesz w domu.


- Przepraszam, nie chciałam was alarmować - powiedziała Linette, spoglądając na Patty i Johna. Stampowie stali w nogach jej łóżka, zakło¬potani, że nie zaproszeni wtargnęli do jej domu.

- Cain zatelefonował do nas i powiedział, że się o ciebie niepokoi ¬wyjaśnił John.

- Niepokoi? Dlaczego?

- John nie zrozumiał. Było bardzo złe połączenie - wyjaśniła Patty. - Mężczyźni ... chyba ich nigdy nie zrozumiem.

- Nie czułam się dziś dobrze. Myślę, że może mam grypę - Linette poczuła się winna. Telefon wydzwaniał przez cały ranek. W końcu wyłą¬czyła go, bo chciała pospać bez przeszkód.

- Mówicie, że Cain usiłował się do mnie dodzwonić?

- Tak powiedział. Jest w drodze do domu. Nie rozumiem dlaczego, ale chce, żebyś została u nas do jego powrotu.

- Ależ to śmieszne.

- Prawdopodobnie przejął się twoją ciążą - podsunęła Patty.

- On o tym nie wie. - zdziwiła się Linette - nic mu nie mówiłam.

John Stamp wsadził ręce do kieszeni i przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę•

- Teraz już wie. Nie sądziłem, że to tajemnica. Pogratulowałem mu, kiedy do mnie zadzwonił.

- Wie? - Linette zaczęła się zastanawiać, czy dlatego postanowił wrócić do Montany.

- Nie sprawił wrażenia zaskoczonego.

- Nic dziwnego - mruknęła Patty.

Linette zrozumiała, o co jej chodziło. Żaden mąż nie przyzna się innemu mężczyźnie, że własna żona nie poinformowała'go o tym, iż jest w ciąży.

- Mówił, kiedy się go można spodziewać?

John miął w palcach rondo kapelusza.

- Nie potrafię powiedzieć. Bardzo nalegał, żebyś została u nas przez kilka najbliższych dni.

- Ale to niedorzeczne.

- Tego chciał.

- Johnie Stamp, bez względu na to, jakie dyspozycje wydał mój mąż, nie wyniosę się z domu. Nie teraz, kiedy nie mam siły unieść głowy nad poduszkę. Nie wiem, co mu przyszło do głowy, ale zapewniam was, że potrafię się sobą zająć.

- Jesteś pewna? - nie dawał za wygraną John.

- Całkowicie ..

- Więc niech tak będzie. Tylko powiedz Cainowi, że sama tak zdecydowałaś. Widziałem, jak się potrafi wściec i nie chciałbym, żeby jego gniew skupił się na mnie.

- Możesz być spokojny.

- Jak się teraz czujesz? - spytała Patty.

- Mdli mnie. - W głowie jej pulsowało, oblewał ją zimny pot.

- Kiedy jadłaś po raz ostatni? - spytała Party. .

Linette pokręciła głową. Nie pamiętała.

- Chyba rano. - Herbatę i grzankę. Nie utrzymała ich długo w żołąd¬ku, ale nie wiedziała, czy to z powodu grypy, czy nudności spowodowa¬nych ciążą.

- Myślę, że powinnam zostać z tobą na noc - powiedziała Patty. _ John i chłopcy poradzą sobie beze mnie, prawda?

- Żaden problem - zapewnił ją John.

- P att y, idź do domu. Potrzebuję tylko snu. Jeśli chcecie, możecie sprawdzać, co się ze mną dzieje co parę godzin. Ale nie ma sensu, żebyś tu nocowała.

- Bzdura. Nie pozbawiaj mnie tej spokojnej nocy. To dla mnie będą prawdziwe wakacje. - Patty pocałowała męża i wyciągnęła go z pokoju. - Wrócę, zanim się spostrzeżesz - zapewniła przyjaciółkę.

Linette usiłowała się uśmiechnąć, ale poczuła, że znów jest śpiąca i boli ją głowa. Przymknie na chwilę oczy, pomyślała, i obudzi się, kiedy przyjdzie Patty.


- Co się dzieje? - pytał Mallory, pędząc w kierunku domu.

- Chyba już czas - odparła Francine. - Poczułam ostry ból, a nie chciałabym, żeby odeszły mi wody.

- W porządku - powiedział Tim, starając się, by jego głos brzmiał spo¬kojnie. - Zatelefonujemy do lekarza, weźmiemy walizeczkę i pojedziemy do szpitala.

- Ty zadzwoń - poprosiła Francine. - Muszę coś dołożyć do walizki. Mallory znieruchomiał.

- Chcesz mi powiedzieć, że po dziewięciu miesiącach oczekiwania nie jesteś spakowana?

Francine uśmiechnęła się i pocałowała męża w kącik ust.

- Bez paniki - uspokoiła go. - Wszystko będzie dobrze.

Słowo "panika" doskonale oddawało stan ducha Mallory'ego. Czekali na tę chwilę od tygodni, a teraz, kiedy ich dziecko miało się narodzić, Tim nie był pewien, czy jest emocjonalnie przygotowany na tę próbę. Czuł, że odzywa się ból w nodze. Usiłował ukryć swój strach przed Francine, ale miał wątpliwości, czy mu się to uda.

Starając się opanować, podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę.

Wykręcił numer w Seattle i zdał sobie sprawę, że nie ma sygnału. Pomy¬ślał, że mu się tylko wydaje. Postukał w widełki. Bez skutku.

Zauważył migoczące światełko automatycznej sekretarki, co świad¬czyło o tym, że jeszcze przed chwilą telefon działał. Przycisnął guzik i zas¬koczony, usłyszał głos Caina.

- Mallory? Tu Cain. Posłuchąj, nie chciałbym cię alarmować, ale ... niebezpieczeństwo zagraża. Nie... głupstw. Enrique ... zemsta. Wszystko ci wytłumaczę... zaniepokojony.. trzymaj się.

Mallory przewinął taśmę i odsłuchał jeszcze raz. Zakłócenia na linii Jedno było pewne, Cain nie pozostawiłby takiej wiadomości, gdyby nie był pewien, że zagraża im niebezpieczeństwo.

To wyjaśniało, co stało się z oświetleniem w stajni i z telefonem.

- Tim. - Francine stanęła w drzwiach do gabinetu męża. - Co się stało?

- Telefon jest głuchy. - Nie wiedział, jak ma powiedzieć żonie, która właśnie zaczęła rodzić, że nie mogą wyjść z domu, bo na zewnątrz praw¬dopodobnie grozi im poważne niebezpieczeństwo.

- Przed domem ktoś jest - powiedziała Francine beznamiętnie. - Ktoś, kto ci życzy śmierci.

Mallory zmarszczył brwi. Ta kobieta stale go zaskakiwała.

- Skąd wiesz?

- Słyszałam wiadomość od Caina. Kim jest Enrique?

- Do diabła, nie wiem. - Mallory potarł twarz dłonią. - Nie jest pierwszym człowiekiem, który chciałby mnie oglądać parę metrów pod ziemią. I prawdopodobnie nie będzie ostatnim.

- Co zrobimy? - spytała Francine i przygryzła dolną wargę. Tim po¬dziwiał jej spokój. W takiej sytuacji nie'Yiele kobiet zachowałoby zimną krew.

- Nie martw się - uspokoił ją Mallory.

Nagle Francine wciągnęła ze świstem powietrze i szeroko rozwarła oczy.

- Co się stało? - spytał Tim, podbiegając do żony. Chwycił ją za rękę i zdziwił się, że tak mocno go ścisnęła.

Po chwili odprężyła się i uśmiechnęła do Tima.

- To, mój drogi mężu, był skurcz porodowy.

- Bardzo mocny? - Serce waliło mu j ak młotem.

- Uspokój się - powiedziała Francine, ściskając Tima za rękę. - Nic mi nie jest. Z dzieckiem także wszystko w porządku. Trochę się wystra¬szyłam, kiedy odeszły mi wody, ale wszystko będzie dobrze. Jak sprawy stoją?

- Mallory przymknął oczy, żeby się opanować i pozbierać myśli.

- Nie wiem. Podejrzewam, że ktoś nas obserwuje.

- Możemy wyjść z domu?

- Jeszcze nie wiem.

- Położę się - oświadczyła Francine spokojnie. - Wody płodowe odpływają z każdym skurczem. Myślę, że chodzenie nie jest wskazane.

Mallory skinął głową i ująwszy Francine pod łokieć, poprowadził ją do sypialni. Zgasił światło i pomógł się jej położyć.

Strzepnął poduszkę i przyniósł czyste ręczniki.

- Potrzebujesz czegoś więcej? - zapytał.

- Nie, dziękuję.

Mallory był zupełnie roztrzęsiony. Nie miał pojęcia, kto się czai u drzwi jego domu. Jego żona zaczęła rodzić, a on, pomimo całego doświadczenia medycznego, zdobytego podczas akcji, nie miał pojęcia o przyjmowa¬niu porodu.

Telefon nie działał. Pozostawało mu więc tylko jedno wyjście. Musi się sam przekonać, co im grozi, zanim wyprowadzi Francine z domu.

Jego sprzęt znajdował się w kufrze na strychu. Oświetlając sobie dro¬gę latarką, wszedł po schodach na strych. Szybko się przebrał w kombine¬zon z panterki i rozsmarował na twarzy czarną i zieloną farbę•

-Tim?

Usłyszał nieśmiałe wołanie Francine.

- Już idę, kochanie.

Błyskawicznie zbiegł po schodach.

Francine dyszała, opierając się na łokciu. Na widok Tima jej twarz rozjaśnił uśmiech.

- Co ty wyrabiasz?

_ Sam nie wiem - odparł ironicznie. - Pomyślałem sobie, że dobrze będzie się przebrać na Halloween. A jak myślisz, do diabła?

- Dokąd się wybierasz?

-Przed dom.

Francine przygryzła wargę, zamknęła oczy i zaczęła dyszeć. Odliczała sekundy, poruszając nieznacznie głową.

- Jak długo cię nie będzie?

Mallory uklęknął przy łóżku.

_ Nie wiem. Możesz przez chwilę zostać sama?

_ Oczywiście - odparła z takim przekonaniem, jakby rodziła co najmniej raz na tydzień. - Tylko musisz mi coś obiecać.

- Wszystko.

_ Proszę cię, bądź ostrożny - wyszeptała, obejmując rękami swój wielki brzuch. - Nie chcę rodzić zupełnie sama.

_ Nie martw się, kochanie - powiedział z niezmąconą pewnością. Kie¬dy trzeba było walczyć dla pieniędzy, Mallory był niezrównany, ale tym razem miał walczyć o własną rodzinę. Bronić żony i dziecka; więc okaże się jeszcze lepszy.

Będzie niepokonany.


_ Lepiej się czujesz? - zapytała Patty. Siedziała na brzegu łóżka i trzymała w rękach tacę. Przyniosła Linette kurę w rosole i kilka krakersów.

Linette z trudem się uśmiechnęła. Czuła się jeszcze gorzej niż przedtem.

- Nie mogęjeść.

_ Tylko spróbuj. Kilka łyżek rosołu i zobaczymy, czy pozostaną w żołądku. Piłaś dużo płynów?

Linette zamknęła oczy. W ciągu ostatnich dwóch dni prawie nie wsta¬wała z łóżka.

- Nic nie mów. Nie chcę słyszeć, że nie piłaś. Proszę- powiedziała Patty, stawiając przy łóżku szklankę z wodą.

Linette z trudem przełknęła dwie łyżki zupy i pokręciła głową.

- Potrzebujesz czegoś?

- Nie. Naprawdę. Poleżę i jutro będzie mi lepiej.

- Z pewnością - powiedziała P att y, odgarniając Linette włosy z czoła. - W końcu spadła ci gorączka. To dobry znak.

- Widzisz, zaczynam zdrowieć.

Cain jechał do domu. Linette nie wiedziała, co o tym myśleć. Złamał obietnicę. Zostawiłją. A teraz sobie wyobraża, że wystarczy w pośpiechu wrócić do domu, a wszystko będzie po staremu.

Myli się.

Czy nie zdaje sobie sprawy, że skoro on m(>gł złamać obietnicę, Linet¬te może zrobić to samo?

Chociaż sprzedała swój sklep Bonnie, wciąż się czułajego współwła¬ścicielką. Bonnie nieźle sobie radziła, ale z klientkami nie łączyły jej tak silne związki osobiste, jak Linette. Bonnie pisała, że wiele osób dopyty¬wało się o Linette. A jeszcze więcej pytało o lekcje trykotażu, których udzielała.

Linette wmawiała sobie, że tak nie jest, ale bardzo tęskniła za San Francisco i tamtejszym trybem życia. Mogła zrozumieć pragnienie Ca¬ina, by znów się przyłączyć do oddziału. Murphy dał mu wspaniałą okazję•

Mogła go zrozumieć, ale nie potrafiła pogodzić się z myślą, że nie dotrzymał danego jej słowa. Zostawiłją, aby siedząc bezczynnie w domu, czekała na niego ..

Patty przyszła po kilku minutach i zabrała tacę z prawie nietkniętą kolacją. Przyniosła grubą książkę.

- Od dawna czekałam, żeby przeczytać tę powieść. Pójdę się teraz wykąpać i poczytam sobie w wannie. Wołaj mnie, gdybyś czegoś potrze¬bowała.

- Już mi lepiej - zapewniła przyjaciółkę Linette. - Nie śpiesz się i kąp tak długo, jak zechcesz.

- Zgoda. Nie pamiętam już, kiedy po raz ostatni kąpałam się w wan¬nie na brzegu której nie siedzi rząd zielonych, plastikowych żołnierzy¬ków. Czekają mnie niebiańskie rozkosze.

Może sprawiła to zupa, a może towarzystwo Patty, w każdym razie Linette poczuła się lepiej. Usiadła na łóżku i włączyła telefon do gniazd¬ka. Ku jej zdziwieniu, prawie natychmiast zadzwonił. - Halo - powiedziała.

- Linette? Mówi Cain.

- Cain? - żałowała, że jej głos brzmi tak radośnie. Pomimo tego jak postąpił, bardzo się ucieszyła. .

- Jak się czujesz? Jest ktoś przy tobie?

Linette ścisnęła słuchawkę•

- Czuję się doskonale. Nie potrzebuję niańki, chyba wiesz.

- Kto jest z tobą?

- Patty Stamp.

Cain zareagował stekiem przekleństw.

- Gdzie jesteś? - spytała Linette.

- Właśnie wylądowałem na Florydzie. Posłuchaj, kochanie. John chyba nie rozumie, jaka jest sytuacja.

- Co z Jackiem?

- Jeszcze go nie odnaleźliśmy - odparł Cain zniecierpliwionym tonem.

- W takim razie dlaczego wróciłeś do Stanów? - Linette zamknęła oczy, wiedząc co jej odpowie. - Bo jestem w ciąży?

- Gdzie jest John? - zapytał Cain, jakby nie usłyszał, co powiedziała.

- Myślę, że w domu.

Cain znów zareagował słowami, jakich nigdy nie używał w obecności żony. Linette zmarszczyła brwi, nie wiedząc, co ma o tym myśleć.

- O co chodzi, Cain? Patty mówiła, że pytał o mnie szeryf.

- Niczym się nie przejmuj - powiedział tonem pełnym napięcia. - Pomyślałem sobie, że może odwiedziłabyś Nancy.

- Moją szwagierkę, Nancy Lewis? Po co? Cain, ty coś przede mną ukrywasz. - Linette wyczuwała niepokój w jego głosie, który chyba nie miał nic wspólnego z jej ciążą•

- Linette, posłuchaj. Postąpiłem źle zostawiając cię samą• Fingując porwanie Jacka, chciano wywabić mnie z kraju.

- Fingując?

- Jest człowiek o imieniu Enrique. Chce mi zadać cierpienie, krzywdząc moich najbliższych. Obawiam się, że niedługo się dowie, że zostałaś sama na ranchu.

- O mój Boże - wyszeptała Linette.

- Wynająłem kilku mężczyzn, aby pilnowali, czy wokół domu nie dzieje się coś niezwykłego. Ale, na miłość boską, Linette, nikomu nie dowierzam. Nie udało mi się przekonać Johna, jakie ci grozi niebezpie¬czeństwo. Nie chciałem go niepokoić.

- Co mam robić? - Dłonie Linette drżały tak bardzo, że z trudem trzymała słuchawkę.

- Będziesz bezpieczniejsza u Nancy. Poleć do San Francisco.

- A co z tobą?

- Poradzę sobie - zapewnił ją Cain. - Ale będę lepiej pracował, wiedząc, że tobie nic nie zagraża.

Linette zesztywniała, słysząc te słowa.

- Przepraszam, że jestem dla ciebie takim ciężarem.

Cain znowu zaklął.

- Nie mógłbym żyć, gdyby coś ci się stało, albo naszemu dziecku. Jesteś moim życiem. Byłem szalony, zostawiając cię samą. Uwierz mi, nie prędko zapomnę tę nauczkę.

- Mam nadzieję, że nie zapomnisz - powiedziała Linette.

- Nie martw się, na razie nic ci nie grozi.

- Ale jak mam odróżnić wynajętych przez ciebie mężczyzn, od ludzi Enrique?

- To niemożliwe, ale prawdopodobnie nikogo nie zobaczysz. Po prostu jak najszybciej leć do San Francisco.

- A jeśli będą mnie śledzić?

- Będą - zapewnił ją Cain.

- Ale ja pytam o prześladowców. Nie chcę ściągać niebezpieczeń-stwa na Nancy i jej rodzinę.

- Nie ściągniesz niebezpieczeństwa, kochanie. Zapewniam cię. Obiecaj mi tylko, że będziesz na siebie uważała.

- Będę. I ty także uważaj

- Jestem ostrożny.

-Cain?

-Tak.

- Dorwij tego sukinsyna.

- Mam taki zamiar - zachichotał.


Rozdział 15

Jest ich dwóch, uznał Mallory. Jeden z nich zajął pozycję przed stajnią, a drugi stoi za drzewem i śledzi dom. Tim nie miał pojęcia, ile minie czasu, zanim wykonają pierwszy krok. Nie wiedział także, ile czasu ma Francine.

Czuł, że mięśnie tężeją mu w zimnej furii i zmusił się, aby je rozluź¬nić. Nie mógł sobie pozwolić na podsycanie gniewu. Jeszcze nie teraz. Ale wkrótce. Już wkrótce zapłacą za swoje.

Mimo starań, nie przestawał myśleć o Francine. W trakcie akcji nie należy się rozpraszać. A myśl o skręcanej skurczami porodowymi żonie, bardzo go rozpraszała.

Francine usiłowała nie okazywać strachu, ale Mallory dobrze wiedział, że jej odwaga skrywała przerażenie. Do diabła, on także miał stracha.

Mallory obszedł stajnię, trzymając się z daleka od pierwszego m꿬czyzny i stąpając jak najciszej.

Wstrzymał oddech, kiedy w odległości niecałych dziesięciu stóp po¬jawił się cień. Przez straszliwą chwilę, podejrzewał, że jest jeszcze jeden człowiek, którego nie brał pod uwagę.

Serce Tima biło mocno i nieregulamie, dopóki się nie zorientował, że to nie człowiek.

To był Bubba,jego złośliwy samiec lamy, zmora jego życia.

Bubba usłyszał Mallory'ego. Najwyraźniej uznał, że skoro pan jest w pobliżu, nadszedł czas karmienia, bez względu na porę dnia.

Mallory obserwował bandytę przed stajnią. Mężczyzna w roboczym mundurze wojskowym, uniósł głowę i spoglądał w ciemność, niczym dzika bestia węsząca na wietrze.

Po chwili dał sygnał drugiemu mężczyźnie, który zygzakiem prze¬szedł podwórze i zbliżył się do kolegi.

Mallory znajdował się w bezpiecznej odległości od nich obydwu, ale wystarczająco blisko, by uchwycić sens ich rozmowy. Na szczęście znał hiszpański i zrozumiał każde ich słowo.

- Co to jest, u diabła? Wyglądajak koń - powiedział pierwszy.

-To lama.

-Co?

-Lama.

- Co tutaj robi?

- Nie wiem, do diabła.

Drugi bandyta sprawdził broń.

- Wciąż są w domu?

- Tylko kobieta.

-A Mallory?

Pierwszy mężczyzna milczał przez chwilę.

- Wie, że tu jesteśmy - powiedział wreszcie. - Jest gdzieś na zewnątrz, patrzy i czeka. .

- Weźmy kobietę. To go wywabi z ukrycia.

Drugi rewolwerowiec roześmiał się bez cienia wesołości. - Wierz mi, to nie będzie takie łatwe.

Po chwili pierwszy mężczyzna wrócił na swoje stanowisko przed stajnią.

Bubba, myśląc, że dostanie siana, ruszył za nim. Zatrzymał się i wy¬ciągnął za ogrodzenie długą szyję. Czekał najedzenie. Mężczyzna zlek¬ceważył zwierzę, a Bubba nie lubił, kiedy go lekceważono.

Opluł bandytę.

Facet zaklął i otarł ślinę z twarzy.

Gdyby okoliczności nie były tak tragiczne, Mallory głośno by się ro¬ześmiał. Najemny morderca obejrzał się i sklął lamę. Na to właśnie cze¬kał MalIory. Bubba odwrócił uwagę intruza.

Mallory sZ'jbko wyskoczył z kryjówki. Przez chwilę myślał o Franci¬ne i o tym, że musi się do niej dostać. Widział tylko żonę, czekającą w do¬mu, rodzącą w samotności ich dziecko.

Świadomie przestał o niej myśleć. W chwili skoku nic byłjuż mężem ani przyszłym ojcem, lecz dobrze wyszkolonym najemnikiem.

Bandyta upadł, nie rozumiejąc, kto go zaatakował. Mallory ukrył się za stodołą i czekał, aż drugi napastnik zorientuje się, że coś jest n ie w porządku.

Dookoła panowała cisza. Cisza pulsująca jak oddech bestii. Gra zbli¬żała się do końca. ,

Francine wbiła paznokcie w grubą kołdrę i starała się nie krzyczeć podczas skurczów. Od wyjścia Tima minęła chyba cała wieczność. Fran¬cine straciła poczucie czasu. Pomiędzy skurczami modliła się o bezpie¬czeństwo męża. Wiedziała, że gdyby coś mu się stało, mordercy przyszli¬by po nią i po dziecko.

Starała się nie myśleć o tym, co dzieje się na zewnątrz. Wszystkie siły poświęciła rodzącemu się maleństwu.

Bóle stały się silniejsze. Nie wiedziała, jak długo uda jej się powstrzy¬mać krzyk.

- Miało być zupełnie inaczej - wyszeptała do swego jeszcze nie naro¬dzonego dziecka. Trzymała dłoń na napiętym brzuchu, głaskała go, chcąc pocieszyć i dziecko i siebie.

Bóle porodowe narastały. Zaczynały się od krzyża i przesuwały w stro¬nę brzucha.

- Tim - szeptała w ciemności, oddychając ełęboko i równo. - Proszę cię, wracaj.

Wiedząc, że pomiędzy kolejnymi skurczami ma dwie, a może nawet trzy minuty, zamknęła oczy, aby odpocząć. Starała się nie myśleć o tym, co dzieje się na zewnątrz. Starała się nie myśleć, czy jej mąż jeszcze żyje.

Nie należała do kobiet, które wpadają w panikę, ale czuła, że emocje musują w niej, jak szampan gotowy wysadzić korek.

Nadszedł nowy skurcz, bardziej dotkliwy od poprzednich. Francine starała się go wytrzymać w milczeniu. Kiedy minął, poczuła w ustach smak krwi i zorientowała się, że przegryzła z bólu wargę.

Trzasnęły drzwi. Rozległ się odgłos kroków. Zanim zdążyła złapać oddech, Tim klęczał przy jej łóżku. Objął ją ramionami i z całych sił przytulił.

- Nic ci się nie stało? - spytała, odgarniając włosy z jego czoła.

- Nic. Jedźmy do szpitala.

- Nie - powiedziała cicho, ściskając w obu dłoniach jego ogromną rękę. - Za późno.

- Za późno? Co znaczy, za późno?

Francine uwielbiała, kiedy jego głos wznosił się wysoko w miłosnej histerii.

- W razie gdybyś nie wiedział, będziemy mieli dziecko - powiedziała cicho, tracąc siły.

- Wiem o tym od dziewięciu miesięcy. Byłem przy tobie od początku, pamiętasz? - mówił szybko, słowa zlewały się w jeden dźwięk.

- Chodzi mi o to, że zaraz się urodzi.

- Zaraz? - Zerwał się na nogi i cofnął, jakby się obawiał, że Francine jest zakaźnie chora.

- Myślę, że za godzinę. Mam bóle częściej niż co dwie minuty. Nie¬długo zacznie się druga faza porodu. - Zamknęła Oczy, czując strach Tima i stawiając czoło własnemu przerażeniu. - Będziesz mi musiał pomóc.

Tim patrzył na nią z taką miną, jakby się miał odwrócić i uciec. Ale uklęknął na podłodze przy łóżku i uścisnął dłonie Francine.

- Powiedz mi, co mam robić.

Uśmiechnęła się do niego przez łzy.

- Kocham cię, Timie Mallory.

- Musisz mnie kochać - zgodził się z nią, zawijając rękawy koszuli. - Inaczej nie zniosłabyś tego.


John Stamp włożył walizkę Linette do samochodu i rozejrzał się po¬dejrzliwie.

- Jesteś pewna, że chcesz jechać sama? - spytał się, jakby oczekiwał, że zmieni zdanie.

- Nic mi nie będzie - zapewniła go Linette. Nie chciała tego mówić, ale uważała, że dla Johna i jego rodziny, będzie bezpieczniej, gdy ona wyjedzie.

John spojrzał na żonę, szukając potwierdzenia.

- Nie uważam, żeby to było w porządku - powiedziała mężowi. - Nie widzę nikogo, kto by cię miał chronić.

- Cain mówił, że powinnam wyjechać. Przestańcie się niepokoić.

- Szkoda, że Cain nic mi nie powiedział - mruknął John.

- Pod jakim numerem telefonu będziesz? - spytała Patty.

Linette zawahała się niepewna, czy powinna podać numer telefonu Nancy.

- Czuję się o wiele lepiej. Nie martw się o mnie. Zadzwonię, kiedy przyjadę na miejsce. - Linette otworzyła drzwi samochodu i usiadła za kierownicą. John przytrzymał drzwi i Linette pomyślała, że usiłuje zna¬leźć pretekst, qy ją zatrzymać.

- Obiecujesz zadzwonić? - spytała Patty piskliwym głosem.

Linette skinęła głową. Sięgnęła, by zamknąć drzwi i John pomógł jej z ociąganiem. Otoczył żonę ramieniem i obydwoje cofnęli się, gdy Linet¬te włączyła silnik. Droga z podwórka wydała jej się bardzo długa.

Znalazłszy się na szosie, włączyła radio i nastawiła lokalną stację. Chcia¬ła zagłuszyć ciszę• Chciała zająć czymś umysł i nie zastanawiać się, czy ktoś ją śledzi.

Tego dnia wczesnym rankiem zatelefonowała na lotnisko i zamówiła miejsce na najbliższy lot do San Francisco. Zawiadomiła o przyjeździe Roba i Nancy, którzy bardzo się uciesżyli.

Cain obiecał zadzwonić do San Francisco, aby sprawdzić, czy szcz꬜liwie dotarła na miejsce.

Spojrzała w lusterko wsteczne i spostrzegła czarny luksusowy samo¬chód, mknący za nią z wielką szybkością. Poczuła, że wali jej serce, ale powtarzała sobie uspokajające słowa Caina. Zapewnił ją, że nie zobaczy swoich prześladowców ani aniołów stróżów.

Czarny samochód przyśpieszył. Linette miała nadzieję, że jego pasa¬żerowie zachowają cierpliwość, bo na tej krętej i wąskiej szosie, niepręd¬ko ją wyprzedzą.

Samochód siedział jej na zderzaku. Linette przyśpieszyła. Z każdą chwilą stawała się coraz bardziej zaniepokojona. W końcu kierowca zde¬cydował się ją wyminąć. Linette pomyślała, że postąpił bardzo nieroz¬ważnie. Droga wiodła nad przepaścią i nie miała barierki.

Kiedy pojazd przejeżdżał obok niej, Linette zdała sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Siedzący w środku dwaj mężczyźni, przyglądali sięjej. Samochody znalazły się tak blisko siebk, że ich boki się zetknęły.

Linette nie chciała ustąpić. Nie miała gdzie zjechać. Jeszcze trochę, a zostanie zepchnięta ze skarpy.

Jej serce galopowało. Zacisnęła dłonie na kierownicy.

Oto, na co się zdały zapewnienia Caina. To nie była głupia zabawa przerośniętych nastolatków. Dwaj mężczyźni w czarnym samochodzie usiłowali ją zabić.

Linette poczuła przypływ adrenaliny. Czarny sedan uderzył w bokjej samochodu. Linette wrzasnęła ze strachu, słysząc zgrzyt metalu. Przywar¬ła do kierownicy, jak rozbitek chwytający się ostatniej deski ratunku.

Koła z prawej strony jej samochodu znalazły się poza nawierzchnią szosy i wzniecały tuman żwiru. Traciła cenne centymetry.

Zdała sobie sprawę, że nie ujdzie z życiem. Nie miała okazji powie¬dzieć mężowi, jak bardzo się cieszy, że będą mieli dziecko. Jej dziecko. Nie mogła pozwolić, aby ci dwaj bandyci zniszczyli jej dziecko.

Ostatkiem sił, z determinacją, o którą się nawet nie podejrzewała, Li¬nette skierowała swój samochód wprost na pojazd napastników. Ze stalo¬wej karoserii poleciały iskry. Poczuła gwahowny wstrząs, uderzyła głową w szybę. Starając się nie stracić przytomności, zadecydowała, że nie pod¬da się bez walki.

Całą uwagę skupiła na tym, aby nie dać się zepchnąć z szosy i pozo¬stać przy życiu. Nagłe spostrzegła nadjeżdżający z naprzeciwka samo¬chód. Zderzenie czołowe było nieuniknione.

Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Linette wcisnęła ha¬mulec i instynktownie uniosła ręce, żeby chronić głowę. Kiedy puściła kierownicę, samochód skręcił w prawo. Oba samochody zachwiały się na skraju skarpy, i runęły w dół.

Linette krzyczała, gdy jej samochód turlał się i turlał. Jej krzyki odbi¬jały się od ścian auta i powracały do niej zdwojone echem.

A potem ogarnęła ją nicość.


Jack KeIler czuł ból przy oddychaniu. Podejrzewał, że ma ze cztery złamane żebra. Bolały go palce pozbawione paznokci. Oto co go spotkało za głupotę. Dał się zwabić w pułapkę. Po wszystkich latach szkolenia nie oduczył się myśleć penisem.

Nie uszkodzonym palcem prawej dłoni badał swoje obrażenia i stwier¬dził, że jedno z żeber przebiło skórę. Jęknął cicho. Usiłował otworzyć oczy, ale były zbyt zapuchnięte. To co dostrzegł przez wąziutkie szparki, nie wydawało się zachęcające. Wyglądało na to, że znajduje się za kratka¬mi. Nie wiedział jak długo tu leży. Z pewnością dość długo.

Zza ściany dochodziły głosy. Jeden z nich wydawał się znajomy. Enri¬que? Nie. Nie widział drania od kilku dni i nie chciał go widzieć nigdy więcej.

Enrique wypytywał go o Caina. Jack udawał, że nic o nim nie wie.

Milczenie wiele go kosztowało. Mówił wiele, ale nic, co mogliby wyko¬rzystać przeciw Cainowi.

Znajomy głos znów dotarł do Jacka. Można by pomyśleć, że to Mur¬phy. Ale nawet Murphy mówił po hiszpańsku z lepszym akcentem.

To nie Murphy. Niemożliwe. Nikt przecież nie wie, gdzie Jack się znajduje. Nikt go nie odnajdzie w tej zatęchłej dziurze. Zresztą z takimi obrażeniami i tak już długo nie pożyje.

Odczuwał żal. Kto by nie odczuwał? Pomyślał o swoim życiu. O dro¬dze jaką obrał, o wyborach jakich dokonał. Dobrych i złych. Wolałby do¬żyć sędziwego wieku i odejść, żegnając się z liczną rodziną zgromadzo¬ną przy jego łóżku. Tymczasem odejdzie samotnie i nikt się nawet nie dowie, jak umarł. Wybierając karierę wojskowego, zdecydował się wal¬czyć. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.

Zaczynał tracić przytomność. Odchodził w nicość.

Zza ściany jego celi dobiegały odgłosy bijatyki. Drzwi otwarły się gwałtownie i Jack zląkł się, że goryle Enrique znów będą go torturować.

- Jack.

To jednak Murphy.

- Najwyższy czas - wymamrotał.

- Słodki Jezu, co oni ci zrobili?

Jack starał się uśmiechnąć. Wiedział, że wygląda okropnie. I tak samo się czuł.

- Nieważne jak wyglądasz - zachichotał Murphy. - Zresztą nigdy nie byłeś zbyt przystojny.


Tim otarł twarz Francine wilgotnym ręcznikem.

- Jak się czujesz? - zapytał drżącym głosem, jakby ponosił winę za każ¬dy skurcz porodowy.

Nie otworzyła oczu, lecz udało jej się uśmiechnąć do męża.

- Jako tako. - Oddychała głośno i z trudem. Poród był najcięższą próbą jaką dotychczas przeżyła.

Zabolał jąkrzyż i Francine jęknęła, nie mogąc ukryć męki podczas skurczu macicy, który wypychał dziecko z jej ciała. Kiedy skurcz minął, brako¬wało jej tchu i czuła się bardzo słaba.

- Widać już główkę dziecka? - spytała, odzyskawszy oddech. Tim przeszedł w nogi łóżka.

- Tak! - krzyknął podniecony i trochę przestraszony. Jest prawie na wierzchu.

- Wiem - wyszeptała Francine.

Miała wrażenie, że skurcze trwają bez przerwy. Ledwic minął poprzedni, już zaczynał się następny i Franeine musiała przeć. Chwyciła się wezgłowia łóżka i, ze wszystkich sił parła. Z wysiłku omal nie usiadła.

- Swietnie, kochanie, świetnie - zachęcał ją Tim.

Po następnym skurczu, Francine poczuła główkę dziecku między nogami.

Tim delikatnie podtrzymał ją obydwiema rękami. W pokoju rozległ się płacz podobny do miauczenia kota. Ich potomek wydał z siebie pierwszy krzyk.

- Mamy syna - powiedział Tim zduszonym głosem.

Podparta na łokciu Francine patrzyła, jak jej mąż oddziela pępowinę i ostrożnie zawija ich dziecko w miękki, ciepły kocyk. Tim spojrzał na nią. Z oczu popłynęły mu łzy.

- Chłopiec - powtórzył, jakby nie mógł w to uwierzyć. Z wielką troskliwością umieścił dziecko w ramionach oczekującej Francine.

- Piękny - wyszeptała, łkając.

- Nic dziwnego, skoro ma taką matkę.

Francine spoglądała na swego syna, zupełnie urzeczona różową pomarsz¬czoną buzią i czarnymi włoskami. Następnie zajrzała pod kocyk, żeby spraw¬dzić jego dłonie i stópki oraz policzyć paluszki.

- Mówiłem ci, że to chłopiec - wyszeptał Tim, jakby myślał, że mu nie uwierzyła.

- Kocham cię, Timie Mallory - wyszeptała ze łzami w oczach. Była wstrząśnięta ogromem miłości, którą odczuwała w stosunku do męża i dziecka. Nigdy dotąd nie doświadczyła podobnie mocnego uczucia.

Tim usiadł na łóżku i objął Francine.

- Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zasugerować imię•

- Jasne - powiedziała Francine, ciekawa co Tim zaproponuje.

Tim się uśmiechnął i ucałował żonę w czoło.

- Co powiesz na imię Bubba?


Rozdział 19

Wiedząc, że Linetie jest bezpieczna w drodze do San Francisco, Cain tv mógł się swobodnie oddać polowaniu na Enrique. Wrócił do Ameryki Środkowej.

Ruszył do kantyny, w której Jack poznał Zitę. Przebrany i ucharakte¬ryzowany, udawał, że przyszedł ugasić pragnienie. Wiedząc, że lepiej jest nie zadawać pytań, rozsiadł się wygodnie i słuchał toczących się wkoło rozmów. Po kilku godzinach wiedział wszystko, czego chciał się dowie¬dzieć.

Tak jak przypuszczał, Enrique był w mieście. Mokrą robotę zlecił swoim ludziom. Nie dlatego, że nie miał na nią ochoty, lecz z powodu kłopotów, jakie czekały go w USA.

O północy Przystojniak zjawił się w kantynie. Był w bardzo dobrym nastroju. Po chwili obejmował senoritę o obfitych kształtach. Było wi¬dać, że ma w głowie co innego niż rozmowa z tą damą•

Cain przyglądał się Enrique z mrocznego kąta na tyłach baru. przy¬stojniak zachowywał się beztrosko i nieostrożnie. Po pewnym czasie wstał i ruszył razem z kobietą do wyjścia.

Jeden z jego ludzi przyglądał się im i krzyknął:

- Hej, kiedy skończysz, ja się nią zajmę!

Enrique roześmiał się i poklepał kobietę po pośladkach.

- Cierpliwości, przyjacielu - odparł. - Mam wrażenie, że to może długo potrwać.

Facet zasępił się i Enrique zamówił dla wszystkich kolejkę.

Cain wyszedł bocznymi drzwiami i obejrzał się, by sprawdzić, czy nie jest śledzony. Jack powinien już być uwolniony, a Linette bezpieczna u rodziny w San Francisco. Cain szedł za oddalającą się parą. Minęli kil¬ka przecznic.

- Słyszałem, że mnie szukasz - powiedział Cain, podchodząc do Przys¬tojniaka.

Enrique zamarł, a następnie odepchnął kobietę i zwrócił się twarzą do Caina. Zaklął siarczyście i uśmiechnął drapieżnie, odsłaniając równe bia¬łe zęby.

Cain także się uśmiechnął, zadowolony, że tak zaskoczył przeciwnika.

- Trzeba być głupcem - powiedział - żeby tak się dać podejść. Nie spodziewałem się tego po tobie.

- Świętuję - powiedział Enrique. - Dziś po południu otrzymałem wia¬domość o śmierci twojej żony. - Roześmiał się. - Może powinieneś do niej dołączyć, MeCIelIan - dodał z sadystycznym błyskiem w oku. - Wyjął z kieszeni rewolwer i wystrzelił raz za razem.

Cain padł na ziemię, jednocześnie oddając strzał. Sprawa była skoń¬czona. Enrique leżał na pokrytej piaskiem ulicy i spoglądał w niebo mar¬twym wzrokiem.

Cain przyjrzał mu się obojętnie. Nie odczuwał wyrzutów sumienia.

Zlikwidował człowieka, który sprawiał ludziom wyłącznie cierpienie i ból.

Strzały mógł ktoś usłyszeć, więc Cain w pośpiechu opuścił miasto.

Godzinę później spotkał się z Murphym.

- Nie żyje - powiedział Cain beznamiętnym tonem.

- Świetnie. - Murphy unikał wzroku Caina. - Posłuchaj. Mam złe wiadomości. Chodzi o Linette. Lepiej szybko wracaj do Montany.

Godziny powrotu do Montany wlokły się niemiłosiernie.


Cain w tę i z powrotem przemierzał poczekalnię w szpitalu, aż para starszych ludzi zwróciła mu uwagę, aby przestał.

Z pokoju wyszła jakaś kobieta, a chwilę po niej zjawił si« kapelan.

_ Dobrze się czujesz, synu? - zapytał, siadając obok Caina.

Cain spojrzał na pełnego współczucia kapelana i poczuł ucisk w gardle.

Był przerażony i wściekły. Rzadko ogarniała go tak wielka nienawiść.

_ Nic mi nie jest - odparł tonem pełnym napięcia i zacisnął pięści tak mocno, że zbielały mu knykcie. Zerwał się z krzesła, bo nie mógł usie¬dzieć w miejscu.

- Może do kogoś zatelefonować? - zapytał ksiądz.

- Nie, dziękuję•

Cain odesłał Johna i Patty Stampów do domu. Nie chciał na nich wy¬ładowywać swojej frustracji. Żadne z nich nie zasługiwało na to, by zno¬sić jego wybuchy gniewu.

Kapelan łagodnie położył dłoń na ramieniu Caina.

_ Kaplica jest na parterze. Gdyby pan mnie potrzebował, zostanę tam do szóstej wieczorem.

Cain skinął głową, nie mogąc się doczekać, by mężczyzna zostawił go w spokoju. Ksiądz wyszedł z poczekalni, a Cain wrócił na swoje krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Od dwóch nocy nie zmrużył oka. Kiedy usiło¬wał zasnąć, natychmiast pojawiała się wizja Linette, wyciąganej z wraku samochodu.

Cain słyszałjak Linette krzyczy ze strachu, czułjej ból. Jej ostatnie chwile przed wypadkiem wciąż go prześladowały.

A wszystko to zdarzyło się Linette z jego powodu. Z powodu pracy jaką wykonywał.

Rozległ się odgłos kroków. Cain uniósł głowę i zobaczył Murphy'ego.

Zatrzymał się na chwilę w drzwiach, a potem podszedł do Caina.

- Sługusy Enrique zostali schwytani - zakomunikował.

Cain żałował, że nie mógł sam pozabijać tych sukinsynów.

- A co Jackiem?

- Lepiej.

- Wyjdzie z tego?

- Jasne. Za miesiąc lub za dwa będzie jak nowy.

- Miło mi to słyszeć.

Murphy pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.

- A co z Linette?

Cain poczuł ból w sercu i nie mógł wypowiedzieć ani słowa. Wzruszył ramionami. Została poważnie ranna, ale mogło być gorzej. Czuł się bezsilny. Nie umiał jej pomóc. Zżerało go poczucie winy.

Przez najbliższą godzinę dwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. Murphy wyszedł z poczekalni dopiero wtedy, gdy pojawił się lekarz.

Cain wstał i nie spuszczał wzroku z twarzy lekarza. Instynktownie przygarbił plecy, spodziewając się najgorszego.

- Przykro mi, ale nie mogliśmy uratować dziecka. Robiliśmy, co było w naszej mocy.

- A moja żona?

- Odpoczywa.

Cain poczuł, że uginają się pod nim kolana. Opadł na krzesło. Lekarz usiadł obok niego i dokładnie omawiał obrażenia Linette. Rokowania były dobre.

- Kiedy będę mógł ją zobaczyć?

- Wkrótce. Pozwólmy jej teraz pospać. Tego potrzebuje najbardziej. Jej organizm bardzo ucierpiał. Uratowała się dzięki pasom bezpieczeństwa i po¬duszce powietrznej, ale wstrząs po utracie dziecka zrobił swoje. Uważam, że powinna pospać.

Cain godził się na wszystko. - Dobrze. Będę czekać.

Kilka godzin później Linette skrzywiła się na widok ostrego światła i odwróciła głowę w bok. Spostrzegła Caina na krześle obok jej łóżka. Spał. Głowa opadła mu na bark, aj edno ramię zwisało tak nisko, że palce dotykały podłogi.

Przez chwilę przyglądała się mężowi. Powracała pamięć minionych wydarzeń. Straciła dziecko. Nie liczyło się nic poza dzieckiem. Nie my¬ślała o mężczyznach, którzy usiłowali ją zabić, ani o tym, co stało się z pa¬sażerami samochodu, który nadjechał z naprzeciwka. Ważna była tylko śmierć jej dziecka.

Łatwiej było zamknąć oczy i powrócić do narkotycznego snu, zamiast zmagać się z rzeczywistością.

Kiedy zbudziła się następnym razem, Cain stał obok łóżka i trzymał

jej rękę w obu dłoniach.

- Witaj, kochanie - wyszeptał. Zamrugała oczami, bo raziło ją światło.

- Dziecko - powiedziała. W jej tonie zabrzmiało nie pytanie, lecz ponura pewność.

- Będziemy mieli inne - odparł po namyśle.

- Pragnęłam właśnie tego.

- Ja także go pragnąłem.

Jego słowa miały ją uspokoić, lecz Linette nie czuła pociechy, tylko smutek i ból. Jak dawniej. Po śmierci Michaela, Linette straciła nadzie¬ję na powtórne małżeństwo i posiadanie dzieci. A potem poznała i po¬ślubiła Caina. Wyglądało na to, że los obdarzył ją szansą przeżycia jesz¬cze jednej miłości. Teraz wiedziała, że to szansa jeszcze jednej żałoby, bólu i smutku.

Cain uniósł dłoń Linette i przytulił do policzka.





- Im szybciej wrócisz do domu, tym lepiej.

- Enrique?

- Nie żyje.

Linette przygryzła usta, dziwiąc sięjak wiele nienawiści czuje do tego zmarłego człowieka.

- Mam nadzieję, że sczeźnie w piekle - powiedziała.

- Bez wątpienia.

- A inni ludzie z wypadku?

_ Nie ucierpieli. A mężczyźni, którzy zepchnęli twój samochód, sie¬dzą w więzieniu i nie sądzę, by w najbliższym czasie oglądali coś więcej niż kraty. Popełnili nie jedno przestępstwo.

_ To dobrze - powiedziała bez entuzjazmu. - A co ludźmi, których wynająłeś, aby mnie chronili?

- To nieważne, kochanie. Liczy się tylko twoje zdrowie.

- Powiedz mi - zażądała, tym razem głośniej.

Oczy Caina pociemniały.

- Wczoraj znaleziono ich ciała. Linette zamknęła oczy.

- Dobry Boże.

_ Nie martw się. Już po wszystkim. Ani Enrique, ani nikt inny już nas nie skrzywdzą.

Było to zbyt wiele na jeden raz. Linette poczuła się tak, jakby zawalił się na nią cały świat.

Fizycznie czuła się lepiej, ale p.rzeżycia psychiczne pozostawiły w jej sercu głębokie rany. Opłakiwała utratę dziecka podobnie jak poprzednio śmierć męża. Nie miała energii, ani woli życia.

Cain codziennie przesiadywał przy jej szpitalnym łóżku. Pokój był zastawiony kwiatami i innymi prezentami. Linette dziękowała mu za nie, ale nie miały dla niej żadnej wartości.

_ Linette, powiedz mi, o co chodzi? - zapytałją w przeddzień wyjścia ze szpitala.

Pokręciła głową. Świat wydawał się jej szary i zimny. Nawet ciepło miłości Caina nie potrafiło odegnać smutku.

_ Powiedz mi - prosił chwytając jej dłonie. - A ja to naprawię.

- Tego się nie da naprawić - powiedziała zmartwiona.

- Nie mogę znieść twego smutku. Czy coś cię boli?

Pokręciła głową. Owszem czuła ból, ale nie taki, który można uleczyć pocałunkiem i plastrem. To była męka, którą Linette poznała po śmierci męża.

- Jak mógłbym ci pomóc?

Linette zamknęła oczy.

- Chcę mego dziecka.

Zdruzgotany Cain wtulił twarz w jej łono.

Powrót do domu nie pocieszył Linette. Siedziała i wpatrywała się w przestrzeń. Jadła tylko dlatego, że prościej było ustąpić Cainowi, niż z nim walczyć. Z każdym dniem odzyskiwała siły, ale nie miała energii, by się wyrwać z letargu.

W nocy Cain nie wypuszczał jej z ramion. Od czasu wypadku nie próbował się z nią kochać. Na początku z przyczyn praktycznych, a po¬tem dlatego, że Linette nie miała na to ochoty. Jej pożądanie umarło wraz z nie narodzonym dzieckiem.

Unikała pocałunków Caina, a on wkrótce przestał próbować. Linette miała wrażenie, że mąż stracił do niej cierpliwość, ale nie mogła na to nic poradzić.

Pewnego wiosennego popołudnia, trzy miesiące po wypadku, Cain wrócił do domu na kolację.

- Nie zgadniesz, co znalazłem - zaczął, siadając przy stole i sięgając po chleb. - Zbłąkane cielątko. Wygląda na to, że straciło matkę. Przyniosłem je na noc do stodoły.

- Matka nie żyje?

- John twierdzi, że tak się zdarza. Będęje przez kilka dni karmił z butelki przez smoczek, a potem zawiozę na aukcję.

Linette pozmywała naczynia i poszła do stodoły, sądząc że znajdzie tam śliczne cielątko. Będzie zabawnie popatrzeć, jak Cainje karmi przez smoczek.

Zamiast ślicznego cielątka znalazła żałośnie wyglądające stworzenie ze zwisającą do ziemi głową. Miało brudne i pokaleczone boki.

- Biedne maleństwo - wymamrotała.

Nadszedł Cain z butelką mleka, nie bardzo zadowolony, że po całym dniu pracy, musi się jeszcze zajmować cielątkiem.

- John powiedział, że się uda.

- Jaje nakarmię - zaproponowała Linette.

- Jesteś pewna? - zapytał zdziwiony.

Linette uśmiechnęła się i wzięła butelkę. Cain znalazł sobie jakiś pre¬tekst i odszedł. Linette wiedziała jednak, że jest gdzieś w pobliżu, gotów przybiec, gdyby go zawołała.

- Witaj Śmieszny Pyszczku - odezwała się czule, zbliżając się do leżącego cielaczka. Pogłaskała go po głowie. Nie mając zbyt wiele do czynienia z bydłem, nie bardzo wiedziała, czego się spodziewać.

Z pewnością nie sądziła, że karmienie cielaczka butelką, będzie tak łatwe. Śmieszny Pyszczek od razu pojął, o co chodzi. Wypił mleko do ostatniej kropli, uniósł głowę i spojrzał na Linette wielkimi brązowym oczamI.

Następnego dnia, zanim Cain i John Stamp wyszli z domu, Linette zapytała:

- Co z cielaczkiem?

Cain burknął coś pod nosem.

- Zapomniałem go nakarmić. Mogłabyś to za mnie zrobić?

Linette skinęła głową. Właśnie na to czekała. Nie wiedziała, dlaczego wstydzi się to zaproponować sama.

Mężczyźni odeszli, a Linette powędrowała do stodoły. Śmieszny Pysz¬czek zerwał się najej powitanie. Przez kilka dalszych dni, cielątko popi¬skiwało na sam jej widok.

Pomimo depresji, Linette zaczęła się uśmiechać do swego brzydkiego podopiecznego. Cielątko zaś bardziej interesowało się butelką niż samą Linette.

Po tygodniu, Linette zdecydowała się wykąpać jałówkę. Cały zadek cielątka oblepiony był błotem.

Po skończonej robocie stwierdziła, że teraz ona jest od stóp do głów oklejona błotem. Cain zastał Linette klęczącą na podłodze stodoły. Wy¬czesywała kohuny z sierści cielątka i czule do niego przemawiała.

- Nie śmiej się ze mnie, Cainie McClellan - ostrzegła go Linette. Po dwóch godzinach ciężkiej pracy, nie miała nastroju do wysłuchiwania żartów. - Nie mam najmniejszego zamiaru - powiedział Cain, podchodząc bliżej. - Miałem ochotę cię ucałować.

- Całować. kiedy wyglądam jak straszydło? - Linette spojrzała na wyplamioną błotem bluzkę i przemoczone dżinsy. - Albo jesteś bardzo spragniony pocałunków, albo ślepy na moje niedostatki.

- Jedno i drugie - powiedział Cain.

Wyjął szczotkę z rąk żony i odłożył. Następnie objął Linette i powoli zbliżył wargi do jej ust.

Odkąd tak jej dotykał, minęło wiele tygodni. Od tygodni Linette go nie pragnęła. Teraz jednak poczuła taką żądzę, że aż zadygotała.

Cain całował ją długo, pieszcząc językiem usta. Linette poczuła falę ciepła i słabość w kolanach. Przylgnęła do Caina całym ciałem.

- Zostawiłeś mnie - wyszeptała, drżąc. - Złamałeś obietnicę.

- Postąpiłem źle - oparł ochryple. - Nie zrobię tego już nigdy więcej.

- Jak mam ci wierzyć?

Uścisk Caina zelżał.

- Nie potrafię sprawić, byś mi uwierzyła. Byłem przerażony, że wszyst¬ko zniszczyłem swoim samolubstwem. Przeze mnie straciliśmy dziecko. Przeze mnie zdarzył ci się wypadek. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie o tym zapomnieć.

- To już minęło.

- W cale nie - powiedział Cain z wielką goryczą. - Co noc tulę cię w ra¬mionach i zastanawiam się, czy nasze życie stanie się kiedyś takie jak daw¬niej. Pozwoliłbym ci odejść, ale nie mam odwagi. Diabelnie cię potrzebuję. - Ja także cię potrzebuję.

- Spróbujmy jeszcze raz. Bóg jeden wie, że na to nie zasługuję, ale czegoś się nauczyłem, kochanie. Odkryłem to, co Mallory, kiedy zako¬chał się we Francine. Nie mam już serca, by walczyć. Całym sercem je¬stem przy tobie.

- Jesteś pewien?

- Całkowicie. Niczego nie pragnę bardziej, niż żyć z tobą na rancho. Lubię tę pracę• Nawet John jest zaskoczony, że tak dobrze radzę sobie ze stadem. - Cain pogłaskał ją po plecach. - Ale bez ciebie to nie ma sen¬su. - Musnął ustami jej ucho. - Dasz mi szansę? Postaram się, abyś nie żałowała.

Linette przylgnęła do męża.

- Ja także chcę zapomnieć o przeszłości. - Nagle przyszłość wydała jej się jasna i pogodna.

- Chodźmy do domu - powiedział Cain, szybko dysząc.

- Jestem cała brudna.

- Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie. - Cain chwycił zębami dolną wargę żony i lekko ją zassał.

- Chcesz się do mnie dobrać, Cainie McClellan?

- Oczywiście.

- Nie ma nawet południa.

- Linette nie wiedziała, czemu się droczy, skoro pragnie męża równie mocno jak on jej.

- Nieważne która godzina.

- Piętnaście po jedenastej.

- Kuj żefazo póki gorące. - Pocałował jąjeszcze raz i nie odrywając ust od warg Linette, wziął ją na ręce i zaniósł przez podwórze do domu.

- Zdejmij ostrogi! - krzyknęła Linette, kiedy wszedł do kuchni. Cain burknął coś pod nosem, ale postawił Linette i zajął się ostroga¬mi. A następnie, nie wiedząc nawet dlaczego, usiadł i zdjął także kowboj¬skie buty.

- Coś jeszcze? - zapytał.

- O, tak - roześmiała się Linette. - Dużo więcej.

Cain uśmiechnął się i znów wziął ją na ręce. Całował Linette, wbie¬gając na górę po trzy stopnie.

Nie odrywając od niej ust, rozpinał guziki jej bluzki. Kiedy znaleźli się na piętrze, Linette była na wpół rozebrana i zakłopotana, że ktoś mógł¬by ją zobaczyć w skąpej bieliźnie.

- Muszę się wykąpać - zaprotestowała.

- Później - obiecał Cain i zaniósł ją do sypialni. Jego oczy lśniły miłością i pożądaniem.

- Strasznie za tobą tęskniłem - wyszeptał.

Linette pomogła mu się rozebrać. Biodra Caina były szczupłe i gład¬kie, a dowód jego tęsknoty, aż nadto wyraźny.

Poczuła, że wybucha w niej fala ciepła i wilgoci. Cain wsunął się gład¬ko do jej wnętrza.

Linette krzyknęła z niespodziewanej rozkoszy.

Cain wydał z siebie niski bulgotliwy dźwięk. Jego biodra poruszały się w szybkim rytmie, silnym i niezmiennym. Linette wychodziła naprze¬ciw jego pchnięciom. Zapomniała już, jak udane było ich życie seksualne, jak dobrze im było razem.

Pragnęła go jak nigdy dotąd. Jak może już nigdy nie zapragnie. Orgazm przyszedł jak wybuch. Linette krzyknęła i przywarła do Caina, śmiejąc się i płacząc jednocześnie i wspólnie doświadczali roz¬koszy.

Cain nierówno oddychał. Był ciężki, ale Linette pragnęła czuć na so¬bie jego ciężar. Potrzebowała go. Jak dobrze było to powiedzieć. Choćby samej sobie.

Uśmiechnęła się do męża.

Odwzajemnił uśmiech i ucałowałją długo i słodko, bez zwykłego po¬śpiechu.Wsunąwszy palce w jej włosy, uniósł jej głowę.

- Skąd ta zmiana?

Wiedziała, o co pyta, ale do końca nie była pewna, jak ma mu odpo¬wiedzieć.

- Śmieszny Pyszczek mnie potrzebuje - było to jedyne wytłumacze¬nie, jakie jej przyszło do głowy.

- Do diabła, kobieto, od trzech miesięcy błąkałem sięjak ranne cielę i tylko cię denerwowałem.

- Teraz wszystko będzie dobrze - zapewniła, gładząc włosy na jego skroniach.

- Już nigdy cię nie zostawię - obiecał Cain solennie.

- Wiem - odparła z namysłem, myśląc o mężczyznach z oddziału do zadań specjalnych. - Murphy nie jest wcale taki zły. To po prostu nie¬szczęsna, zbłąkana dusza. Potrzebna mujest żona, która by go naprosto¬wała.

- Tak jak ty mnie? Naprostowałaś mnie?

Linette musiała się nad tym zastanowić. Pokręciła z uśmiechem głową•

- Nie, wystarczyło, że cię pokochałam.

Cain wtulił twarz w szyję Linette i przyciągnął ją ku sobie. -

Kochajmy się jeszcze raz.

- Tak - wyszeptała, obejmując go ramionami za szyję. Wkrótce jej ciało zatańczyło, a oddech zamarł, by zaraz przyśpieszyć w ekstazie. Po¬trzebowali tylko miłości. Linette miała wrażenie, że tylko jej będą potrzebować przez resztę życia.






Wyszukiwarka