Szczegółowe streszczenie Nad Niemnem

TOM I

Rozdział III

W rozdziale występuje zabieg retrospekcji – „spojrzenia wstecz”. Przywołane są losy rodziny Korczyńskich i ważne wydarzenia z ich życia, między innymi powstanie styczniowe, w którym brali udział bracia Korczyńcy: Dominik i Andrzej. Wspomniany jest okres zgody między korczyńskim dworem a bohatyrowickim zaściankiem. Mowa jest o przyczynach nieporozumień między młodymi wówczas małżonkami: Emilią i Benedyktem. Parę różnił przede wszystkim system wyznawanych wartości. Benedykt Korczyński należał do niewielu z jego pokolenia, którzy odbyli naukowe studia. Był w końcu synem napoleońskiego legionisty – Stanisława Korczyńskiego, wychowanka słynnej Akademii Wileńskiej.

Akademia Wileńska – Uniwersytet Wileński, założony w 1578 roku, swój okres świetności przeżywał w XIX wieku. W tym czasie wykładowcami akademii byli między innymi bracia Śniadeccy, Joachim Lelewel, a kształcącymi się studentami: Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki.

Stanisław Korczyński miał trzech synów i córkę. Każdego po ukończeniu szkół średnich posłał do „wyższych naukowych zakładów”, by w przyszłości mogli poszczycić się nie tylko szlacheckim pochodzeniem, ale i stosowną edukacją. Jako dziedzic rodowych ziem do magnatów raczej nie należał, ale w poczet średniozamożnych obywateli wpisywał się bez wątpienia. Swoje dobra rozdysponował sprawiedliwie: na Korczynie osadził najmłodszego Benedykta, a na folwarku najstarszego - Andrzeja. Na obydwu braciach spoczął obowiązek finansowania siostry Jadwigi i brata Dominika, „który w dalekim, wielkim mieście studiował nauki prawne.” W 1861 roku Benedykt ukończył szkołę agronomiczną i na stałe osiadł w Korczynie. Ojciec i matka już nie żyli. Siostra bogato wyszła za mąż za niejakiego Darzeckiego, a w posiadłości przebywał Dominik – czysto rekreacyjnie, w przerwie szkolnej oraz Marta Korczyńska – młoda i krzepka dziewczyna, sierota, wychowywana jeszcze przez rodziców Benedykta. Dwie mile od Korczyna, na folwarku, gospodarzył żonaty już Andrzej. Bracia żyli ze sobą w zgodzie i utrzymywali dobre kontakty z pobliskim zaściankiem – mieszkańcami wsi Bohatyrowicze. Ci zaś, wywodzili się ze szlachty i dokumentowali się takim pochodzeniem, ale w toku dziejowych zamieszek utracili swoje przywileje.Krewna Korczyńskich – Marta spędzała sporo czasu z młodym Anzelmem, a brat Anzelma – Jerzy szczerze przyjaźnił się z najstarszym Korczyńskim – Andrzejem. Przyjaciele wspólnie wyprawiali się na łowy, polowania. Każdy posiadał już potomstwo: Jerzy miał syna Jana, a Andrzej - Zygmunta. Chłopcy byli rówieśnikami. Wszyscy wiedli niemal arkadyjski żywot.

Arkadia – kraina wszelkiej szczęśliwości, raj ziemski.

Sytuacja diametralnie zmieniła się po powstaniu styczniowym (1863).
Zginęli w nim dwaj przyjaciele: Jerzy Bohatyrowicz i Andrzej Korczyński. Pochowano ich wraz z czterdziestoma innymi w zbiorowym grobie za Niemnem. Miejsce to, ukryte pośród boru, nazwano Mogiłą. Dominika los rzucił w odległe rejony (początkowo za udział w powstaniu styczniowym został skazany na zesłanie w głąb Rosji), gdzie zapewnił sobie skromny byt urzędnika. By spłacić należną bratu ojcowiznę, Benedykt musiał zaciągnąć długi, a na majątek nałożyć hipotekę. „Zżerały” go podatki (carat nakładał wysokie opłaty na gospodarzy wiejskich), przez co tracił nadzieję na swobodne gospodarowanie w Korczynie. Zmieniły się też relacje z zaściankiem. Rozpoczęły procesy z sąsiadami, w których głównie chodziło o szkody rolne, albo o uzurpowanie (roszczenie) praw do gruntów. Pomiędzy Bohatyrowiczami a Korczynem wyrósł niewidzialny mur. Benedykt upatrzył sobie na małżonkę młodą, delikatną dziewczynę. Z czasem stała się ona dla niego zupełnie obcą osobą. Nie tylko nie potrafili się porozumieć, ale wzajemnie przestali być dla siebie atrakcyjni. Ona, niesposobna do żadnych prac gospodarskich, ciągle zmęczona, wypoczywała w altanie lub ogrodzie, czytując literaturę francuską lub wykonując drobne robótki ręczne. Benedykt zastał ją tak kiedyś, gdy wracał z oględzin dóbr ziemskich, a chwila rozmowy uwypukliła wszelkie różnice między nimi. Kobieta narzekała na swoje zdrowie i samotność, a gdy mąż zaczął opowiadać jej o swoich gospodarskich frasunkach, zarzuciła mu, że w trosce o codzienny byt, zupełnie wyzbył się wyższych, patetycznych uczuć: „Nie, Benedykcie, nigdy nie zgodzę się na to, aby życie wymagało od nas takich ofiar. Może ono być piękne i szczęśliwe, ale tylko dla tych, którzy odrzucają jego brzydką i prozaiczną stronę. Ale jeżeli kto tak, jak ty, zanurzy się w samych materialnych interesach, a wyrzeknie się wszelkiego piękna i wszelkiej poezji... wtedy... (...)
- Nie rozumiemy się i zrozumieć się nie możemy – ze smutną obojętnością rzekła pani Emilia.” Po tej rozmowie Benedykt odszedł wypełniać dalsze obowiązki. Na ganku domu wypłacał robotnikom ich tygodniową należność. W międzyczasie przybyło do dworu dwóch mężczyzn. Przyszli upomnieć się o swoje konie pochwycone w zbożu Korczyńskiego. Pertraktacje przekształciły się w groźby. Dochodzącymi swych praw okazali się Bohatyrowiczowie – Anzelm i Fabian. Podobne sceny powtarzały się często, a Benedykt zawsze zaciekle się bronił, by nie narażać Korczyna na straty. Później zmęczony udał się do swojego gabinetu i w jego zaciszu odczytał list od brata. Dominik donosił, że jest w dobrych układach z pewnym księciem, który szuka uczciwego człowieka na zarządcę swojego majątku. Książę za dobrą służbę oferował spore profity. Dominik zasugerował bratu sprzedaż Korczyna i przeniesienie się do niego z całą familią. Dzięki takiemu rozwiązaniu uniknąłby wszelkich trosk i miał zapewniony dostatni byt. Korczyński gospodarz długo rozważał tę propozycję, myślał już nawet o odpisaniu na list i zgodzie na propozycję, ale nagle do jego gabinetu weszło dziecko. Mały Witold zarzucił ojcu ręce na szyję i zaczął opowiadać, w jaki cudowny sposób spędził upływający dzień: pływał po Niemnie, łowił ryby. Zapytał, czy tatko będzie spożywał już kolację, bo ciocia Marta same frykasy przygotowała. Spotkanie z synem, który lubił nadniemeński krajobraz, podziwiał pracę na roli, całkowicie odwiodło Benedykta od sprzedaży posiadłości. Jeszcze tego samego wieczoru odpowiedział Dominikowi odmownie. Następnego dnia, gdy on i Marta zakończyli poranne czynności w gospodarstwie, złożyła mu wizytę żona. Przyszła porozmawiać o interesach. Zaproponowała, by małżonek wypłacał jej z posagu niewielkie procenty. Żądana kwota miała zaspokajać jej potrzeby. Benedykt zgodził się i od tamtej pory pani Emilia dokonywała niewielkich zmian w pomieszczeniach, w obrębie których się poruszała. Wymieniała meble, przyozdabiała wnętrza, kupowała książki, a swoją pomocnicę, Teresę, ulokowała w pokoju obok. Korczyński ciągle był zapracowany. Dbał o interesy, spłaty rat w banku, opłaty szkół dzieci. Część zysków oddawał Marcie, a ta rozdzielała pieniądze na domowe wydatki. Z nadmiaru trosk często milczał i nabył zwyczaju, gdy nie mógł wyrazić jakiejś myśli, używania trzech „pustych” wyrazów: „To...tamto...tego...”



Rozdział VI



W drodze do grobu przodków Bohatyrowiczów, Anzelm, Jan i Justyna napotykają pannę Domuntównę, która prowadzi zdziwaczałego staruszka. „Dziadunio” poszukuje jakiegoś Pacienki, który przed laty uwiódł mu żonę. Po przybyciu na miejsce, oczom Justyny ukazuje się prosty grobowiec z wyrytym na nim napisem: „Jan i Cecylia, rok 1549, memento mori”. Anzelm opowiada legendarną historię swojego rodu. Kiedy dzień zaczynał chylić się ku zachodowi: Justyna, Janek Bohatyrowicz i jego stryj Anzelm udali się na wspólna wyprawę do parowu Jana i Cecylii. Szli przez okolicę w pobliżu Niemna. Mijali ogrody, wiejskie podwórka z gospodarskimi zabudowaniami oraz sady bogate w różnego rodzaju owoce. Justyna obserwowała i podziwiała ten widok. Nasłuchiwała również odgłosów dochodzących z domostw: tętentu koni, strzępów rozmów, hałasu wydawanego przez krosna i żarna. Gdzieniegdzie słychać było śpiew. Mijali mężczyzn powracających z pól z kosami u boków, widzieli dziewczęta zrywające owoce w sadach oraz kobiety noszące wiadra pełne wody. Twarze tych ludzi były ogorzałe od słońca.Kontemplację wiejskiego pejzażu przerwał im nagle krzyk pomieszany ze śmiechem i lamentem. Na drodze ukazała się para ludzi. Mężczyzna był małym i zgarbionym starcem, a towarzyszyła mu wysoka i pleczysta dziewczyna, która mówiła: „ - Niech dziadunio uspokoi się! Niech dziadunio do chaty powraca! Pacenko nie przyjechał! Pacenki nigdzie nie ma. On już po babulkę nie przyjedzie! On już umarł i babulka umarła! Proszę nie dziwaczyć i do chaty wracać!” Była to panna Jadwiga Domuntówna wraz ze swoim dziadkiem – Jakubem. Młodzi chłopcy skradający się gdzieś w pobliżu, straszyli biednego staruszka. Jan wyjaśnił Justynie, że stary Jakub miał kiedyś żonę, ale uwiódł mu ją niejaki Pacenko i powiózł gdzieś w świat. Od tamtej pory dziaduniowi panny Jadwigi „pomieszało się w głowie” i czasem wydaje się być niespełna rozumu. Widząc całe zajście stryj Anzelm podszedł do Jakuba, zapytał, dokąd zmierza i potwierdził, że żadnego Pacenki w pobliżu nie ma. Uradowało to pannę Domuntównę, bo dziadunio natychmiast się uspokoił. Staruszek żył w świecie przeszłości, nie rozpoznawał żyjących, nazywał ich imionami przodków, a do Anzelma zwrócił się imieniem jego ojca – Szymon. Starszy Bohatyrowicz wyjaśnił napotkanym, dokąd zmierzają, panna Jadwiga zapraszała ich do siebie, ale grzecznie odmówili. Nieopodal usłyszeli fragmenty głośnej rozmowy. To Fabian zdążywszy już przebiec okolicę, tłumaczył sąsiadom zawiłości swojej sprawy sądowej z Korczyńskim. Przemawiał na tyle przekonująco, że pozyskiwał sympatię słuchaczy, przy czym uparcie twierdził, że powinien wygrać proces. Stryj Janka stroniący od wszelkich kłótni, starał się obojętnie przejść obok bulwersującego się mówcy, nie podzielał jego opinii, był jej raczej przeciwny. Zadziorność Fabiana uznawał za przejaw chciwości. „ – Wygon nie był nigdy nasz i święcie do pana Korczyńskiego przynależy (...) ale oni na każdą garść ziemi aż mrą z chciwości...” W pobliżu minęli Ładysiową (Władysławową) chatę, po której znać było ubóstwo. Kontrastowała z pobliskimi domostwami, ale podobnych chat było kilka. Świadczyło to o tym, że mieszkańcom mijanej wsi (zaścianek Bohatyrowiczów) różnie się wiodło i że uprawa ziemi stanowiła tu podstawę egzystencji, dlatego każdy jej skrawek był tak pożądanym. Naraz skręcili z drogi w ocieniony i chłodny korytarz. Był to porosły rozmaitą roślinnością głęboki wąwóz – parów, w jego wnętrzu biło małe źródło:„Była to krynica, której kryształowa szyba przebłyskiwała pod sklepistym pokryciem leszczyny i cienką nić rzucała pomiędzy gęste łotocie i czerwonawe kamienie.” Później zmuszeni byli wspinać się na górę, czasem Anzelmowi w trudach wspinaczki dopomagał bratanek. Justyna przypomniała sobie, że niegdyś widziała tę scenę – wtedy też dwóch mężczyzn wspinało się na górę, a ona patrzyła na nich z okna korczyńskiego dworu. Niedaleko szczytu wzniesienia, pośród mchów i drzew widniał grobowiec: „Był to grobowiec bardzo prosty i ubogi, ale takiego kształtu i w taki sposób przyozdobiony, że aby móc podobny mu zobaczyć, trzeba by cofnąć się wstecz o kilka wieków. Składał się on z sześciokątnego, grubego, u podstaw się zwężającego krzyża, na którego czerwonym tle bielała postać Chrystusa, a którego boki okryte były różnobarwnymi godłami i figurami. Były tam białym pokostem powleczone i ściśle do krzyża przylegające trupie głowy i różne narzędzia Chrystusowej męki, płaskie popiersie Marii, z tkwiącymi w nim siedmiu pozłacanymi niegdyś i w kształcie miecza wyrzeźbionymi strzałami, wsparte na rękach i w zamyśleniu na podstawach z drzewa lub gliny siedzące wypukłe figury świętych. Z chudości tych figur, ze szkieletowej długości ich członków, z okaleczeń, którymi czas zatarł rysy ich twarzy, poznać można było smak i robotę odległych czasów. Krzyż był tak spróchniały, że rychłym upadkiem groził, ale rozpięta na nim postać Chrystusa i boki jego okrywające figurę, przez czas okaleczone, ze spłowiałymi barwami i pozłotami, zachowywały niezmącone zarysy swe i cechy. Osłaniał je i od zupełnego zniszczenia chronił gontowy daszek. Na szerokiej podstawie krzyża bielał wyraźny jeszcze, choć miejscami zacierający się już napis: JAN i CECYLIA, ROK 1549, "memento mori” (pamiętaj, że umrzesz)
Na grobowcu nie umieszczono nazwiska, częściowo pozostawał anonimowy. Stary krzyż na nim wykonał dziadek Jadwigi Domuntówny, spotkany niedawno Jakub. Zrobienie nowego należało teraz do Anzelma i Janka Bohatyrowiczów. Anzelm przystąpił do heblowania drzewa. Wieczór był już coraz bliżej, a wokół panowała cisza. Justynę nęciła historia grobowca, ale nie śmiała zapytać. Przypomniała sobie ostatnią strofę pieśni, którą kiedyś śpiewał Jan, a dokończyła Marta: „A gdy kto przyjdzie albo przyjedzie,

Pomyśli sobie:

Złączona para, złączona para

Leży w tym grobie!”

Anzelm widząc smutek i ciekawość dziewczyny, przerwał pracę i począł snuć opowieść o Janie i Cecylii. Niezwykłą legendę opowiedział mu stary Jakub, nigdzie nie była zapisana. Przekazywano ją sobie w formie ustnej jako historię dynastii Bohatyrowiczów. W starych czasach, około sto lat po chrzcie Litwy (1387 rok), przybyło w okolice Niemna dwoje ludzi. Nie znano ich nazwisk ani pochodzenia, nie wiadomo było, dlaczego się pojawili. Tylko ich sposób mówienia wskazywał na to, że przybywali z Polski. Szukali miejsca odległego od siedzib ludzkich. Podejrzewano, że przed czymś uciekają i, że różnią się kondycją społeczną, bo mężczyzna miał ciemną skórę, spaloną słońcem, a kobieta wydawała się piękną i wspaniałą, jakby pochodziła z wysokiego rodu.

O chrzcie Litwy

Władysław Jagiełło był wielkim księciem litewskim w latach: 1377 – 1381 i 1382 – 1401, a królem Polski w latach: 1386 – 1434. By zasiąść na polskim tronie, musiał pojąć za żonę jedenastoletnią wówczas królową – Jadwigę. W 1385 roku Jagiełło podpisał układ w Krewie, na mocy którego zobowiązał się do przyjęcia chrztu od Polski. W 1387 roku Litwa została wpisana w poczet państw chrześcijańskich. Przyczyną podjęcia decyzji o chrzcie były również częste najazdy Krzyżaków, które gnębiły terytoria podległe Jagielle. Zatem takie rozwiązanie problemu wydało się wówczas księciu najrozsądniejsze. Puszcza, choć dzika i jeszcze nieokiełznana, wydała im się miejscem idealnym na schronienie. Terytorium zamieszkiwali ludzie trudniący się uprawą roli, połowem ryb, hodowlą zwierząt, ptaków (sokołów) i pszczół. Wszyscy żyli w bliskości i zgodzie z naturą. A natura obdarzała tubylców wszelkimi dobrodziejstwami. Nie znano jeszcze monet, więc wymieniano się wyrobami: „O pieniądzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chciał co sobie potrzebnego kupić, dawał skóry zdarte z ubitych bobrów, niedźwiedzi, lisów, kun i inszych zwierząt albo troszkę miodu i wosku, albo przyswojonego bawoła, karmną świnię i co tam zresztą kto miał.” Chaty były bardzo ubogie, nie miały pieców i kominów, nazywano je numami. Niektórzy wyznawali jeszcze wiarę w bóstwa. Janowi i Cecylii najbardziej spodobało się nad brzegiem Niemna, tu postanowili osiąść i założyć swój ród. Ciężką pracą i wzajemnym wsparciem pokonywali wszelkie niedogodności losu. Mężczyzna w pocie czoła karczował las, „(...) oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawolicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł i on położył się pod dębem, z oszczepem i łukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie śpiewając i grając na harfie.” Tak płynęły im lata. Okoliczna ludność dowiedziała się o nich i niektórzy zjawiali się, by wzajemnie wymieniać towary, podziwiać ich pracę i przy okazji uczyć się czegoś, co mogli wykorzystać w swoich osadach. Niejedni przejawiali chęć pozostania i służenia pomocą, ale pracowita para doczekała się własnych pomocników. Cecylia powiła sześciu synów i sześć córek. Każde z dzieci wkrótce miało swoje potomstwo. Ród Minęło kilkadziesiąt lat. Sam król dowiedział się o Janie i Cecylii: „Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy to samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas ostatni Jagiellon, dwoma imionami: Zygmunt August nazywany.” Władca był zapalonym myśliwym i polował akurat w okolicznych lasach. Postanowił odwiedzić nieznane domostwo. Z całą świtą ruszył w kierunku Niemna. Niebawem puszcza zaczynała rzednąć, a oczom jego ukazały się rozrosłe skupiska ludzkie, wspaniałe pola uprawne i młyn rzeczny. Tylko boru na wysokim brzegu rzecznym nie tknęły ludzkie dłonie (tego, niedaleko którego rozmawiali Jan, Anzelm i Justyna). Król przybywszy na miejsce, kazał wezwać przed swoje oblicze założycieli rodu: „Z najpiękniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuczki wyprowadzili parę rodzicielów. Więcej niźli stuletnie te starce szli same przez się, niczyjej pomocy nie potrzebując, w śnieżystych płótnianych sukniach, by dwa gołębie, jedno przy drugim. On opierał się na toporze w długim kiju oprawionym; ona zsiwiałe włosy po pas rozpuściwszy głaskała biegnącą przy niej sarenkę. Kiedy już wobec króla stanęli, wszyscy zdumieli się, bo król kołpak swój zdjąwszy z głowy powiał ni przed starcami tak nisko, że aż z brylantowego pióra sypnęły się gwiazdy.” Monarcha poprosił Jana, by wyjawił swoje nazwisko i pochodzenie, lecz Jan odrzekł: „Przyszedłem tu od tych stron onych, którymi przepływa Wisła; nazwisko moje oznajmię tylko jednemu Bogu, kiedy przed świętym sądem Jego stanę, a kondycja moja niską była, pokąd do puszczy tej nie zaszedłem, gdzie wszystkie stworzenia są zarówno dziećmi powszechnej matki ziemi. Z gminu pochodzę i pospolitakiem na ten świat przybyłem; ale oto ta pani i małżonka moja z wysokiego domu zstapiła, aby moje wygnańcze życie podzielać.” Posłyszawszy taką odpowiedź, Zygmunt August nazwał założycieli rodu „bohatyrami”, jako że „ziemię dzikiej puszczy wydarli nie mieczem i krwią, lecz pracą i potem”. Stąd wzięło się ich nazwisko: Bohatyrowicze. A w dowód uznania i podziwu nadał im godność i herb szlachecki. Później, jak wynikało z opowieści Anzelma, Bohatyrowicze wskutek różnych dziejowych zamieszek, podziałów rodowych część swych dóbr utracili, zaniknął też tytuł szlachecki. Odtąd mienią się chłopami i żyją jak oni, uprawiają ukochaną ziemię i przy niej pozostają, bo tu tkwią ich korzenie, znajduje się rodzinne gniazdo. Historię rodu znał stary Anzelm i Jakub, ponoć pamiętał ją jeszcze Fabian, ale oni nie przywiązywali do niej aż takiej wagi, umykała im wśród domowych obowiązków i codziennej walki o byt: „Szczęście wywyższa, szczęście poniża, wszystko na świecie czasowe i przemijające...każda rzecz by woda przepływa, by liść na drzewie żółknie i gnije...”Justyna podziękowała stryjowi Jana za opowiedzenie legendy: „ (...) usta swe przyłożyła do szorstkiego rękawa jego kapoty.” Potem odeszła i w zamyśleniu przytuliła się do pnia brzozy. Myślała o wielkiej miłości, szczęściu i poświęceniu dwojga nieznanych ludzi złożonych w jednej mogile. Tuż obok o drzewo oparł się Janek i z żalem począł mówić o niesprawiedliwości losu, dziwacznych podziałach wśród ludzi, które uniemożliwiają istnienie prawdziwej miłości: „Kiedy prawdziwego kochania zażądasz, to ono dla ciebie za wysoko rośnie;” Swoim smutkiem i żalem przypominał Justynie ją samą, też przecież nieszczęśliwą z podobnych powodów. Nastawał wieczór. „W okolicy życie dzienne ustawało”. Młodej pannie wydało się, że pod gwiazdami płynie postać kobiety o złocistych włosach i z harfą u boku, lecz był to tylko figiel rozbudzonej wyobraźni.



TOM II



Rozdział IV

Justyna i Jan wyprawiają się na drugi brzeg Niemna – do miejsca zwanego Mogiłą, gdzie pogrzebany jest ojciec Jana wraz z Andrzejem Korczyńskim i innymi powstańcami. Zginęło ich wówczas czterdziestu. Bohatyrowicz opowiada panience historię zrywu, wspomina pożegnanie z ojcem, którego wówczas widział po raz ostatni. Justyna także powierza mu swoje tajemnice. Mówi, że czuje się niepotrzebna, życie wydaje jej się bezwartościowe, ponieważ nie ma w nim żadnego sprecyzowanego celu. Gdy młodzi udają się w drogę powrotną, nad Niemnem zaczyna się burza i spadają pierwsze krople deszczu. Jan oczekiwał na Justynę na piaszczystym brzegu Niemna. Do przeprawy przez rzekę przygotował czółno. Stryj Anzelm nie mógł z nimi płynąć, bo tak jak przepowiadał jego bratanek, „duszna choroba” ponownie chwyciła go w swoje szpony. Dzień był ciepły i słoneczny, ale gdzieniegdzie na sklepieniu nieba zaznaczały swoją obecność niepokojące obłoki. Do Mogiły z Korczyna i Bohatyrowicz prowadziły dwie drogi. Jedna wiodła przez rzekę i las, druga przez rzekę i wśród piaszczystych wydm. Jan wybrał drugą z nich. Płynąc, obserwowali owady, ptaki, podziwiali nadniemeński krajobraz. Przypadkiem spotkali zapalonego pływaka i wędkarza – Julka Bohatyrowicza: „Wziąć by go można za bajecznego mieszkańca wód, który na chwilę tylko i w połowie przybrał postać ludzką, drugą połową ciała tkwiąc w swym rodzinnym żywiole. Ale zupełnie ludzkim był uśmiech, którym ten człowiek witał nadpływających.” Jan opowiadał towarzyszce podróży o Julku. W rodzinie Fabiana postrzegano go jako niedorozwiniętego umysłowo i „był on zawsze ostatnim”. Gdy młodzieniec dowiedział się, że nie ominie go służba wojskowa, okaleczył sobie dwa palce u prawej ręki Podobno nie zniósłby rozłąki z Niemnem i Sargasem – swoim psem.Do Mogiły szli przez piaszczysty otoczony borem teren, a Janek mówił, że zazwyczaj ze stryjem wybierają inną drogę, bo ta zbyt rozczula Anzelma. Kiedyś upadł i płakał. Mogiła miała pagórkowaty kształt kurhanu. „ – Widzi pani, tam ten trzeci od boru pagórek...Dniem i nocą, latem i zimą pusty on stoi i żadne nawet ziółko uczepić się go nie chce. A jednakowoż był kiedyś taki wieczór, że od dołu do góry zdeptały go ludzkie i końskie nogi i łez niemało na niego spadło...” Syn Jerzego Bohatyrowicza dokładnie pamiętał chwilę pożegnania z ojcem, choć miał wtedy niecałe osiem lat. Ojciec na początku pocałował matkę i tajemniczo rzekł jej kilka słów, a potem mocno wyściskał małego Janka. Tamtego wieczoru każdy kogoś żegnał. Stryja Anzelma żegnała panna Marta Korczyńska. Na szyi zawiesiła mu święcony medalik. Żegnających się otaczała atmosfera skupienia i powagi. Potem mężczyźni wyruszyli, by wziąć udział w powstaniu. „Kiedy mnie ociec całować przestał i z rąk na ziemię wypuścił, tego momentu już nie pamiętam, to tylko pamiętam, że zobaczyłem go jeszcze, jak obok pana Andrzeja przez te piaski jechał. Widać bardzo płakałem i za łzami wprzódy zobaczyć go nie mogłem, bo wtenczas dopiero zobaczyłem, kiedy już znajdował się na połowie drogi między pagórkami a borem.” Więcej ojca Janek nie widział. Raz tylko jeszcze o nim usłyszał. Było to już w czasie lata, gdy miał się zaczynać sezon żniw. Znad piasków raz po raz dochodziły odgłosy walki i unosiły się tumany kurzu: „Nad piaskami zaś ciągle grzmiało a grzmiało, i dopiero przed samym wieczorem grzmoty te zaczęły pomału ustawać, aż i zupełnie ustały, a za to po całym borze poniosły się wielkie ludzkie krzyki i zgiełki.” Nastała noc, a ludzie z niecierpliwością oczekiwali na swoich podwórkach wiadomości o powstańcach. Nagle dało się słyszeć plusk wody, a po chwili przed oczekującymi pojawił się przemoczony i półprzytomny Anzelm. Stary Jakub zaprowadził do chaty go, ale Anzelm ledwo mógł mówić. Kazał Jankowi do majątku Korczyńskich biec i oznajmić złe nowiny: „ O, Jezu drogi...powiedz ty jemu, że pan Andrzej tu...i na czoło sobie pokazał... a twój ociec tu... i na piersi sobie pokazał. A potem jeszcze dołożył: Obydwóch nie ma!” Janek popędził do dworu, przecisnął się przez służbę i przekazał wiadomości. Przysłuchująca się rozmowie Andrzejowa zemdlała, a pan Benedykt prędko udał się do domu Bohatyrowiczów. Wypytywał rannego o swojego brata Dominika. Z wypowiedzi i gestów Anzelma wynikało, że został on wzięty do niewoli. Pamiątką po tych wydarzeniach był zbiorowy grób powstańców: „ – Ilu? – z cicha zapytała- Czterdziestu – odpowiedział (...)” Po tych wspomnieniach Justyna pogrążyła się w rozmyślaniach. Dumała o bohaterstwie, poświęceniu siebie dla celów narodowych. Postrzegała siebie jako istotę nieszczęśliwą z powodu wcześniejszej niewiedzy, nieświadomości historii, która rozegrała się tak niedaleko. Przyroda współgrała ze stanem jej ducha. Obok rosła grupa cienkich osin, które szumiały delikatnym, drobnym, ale gęstym listowiem, przywodząc na myśl szmer spadających jak łzy kropel wody. Niedaleko osin, oparty o pień sosny, stał Jan. Justyna podbiegła do niego i pochwyciła go za ręce. Ruszyli w drogę powrotną. Justyna zwierzyła się Janowi, że od dawna czuje się bezwartościowa i nieużyteczna. Uzależniona jest od innych, korzysta z dobroduszności stryja. Wstydzi się tego, a jej życie wypełnia nuda i monotonia. Dni upływają jej na akompaniowaniu ojcu i grze na fortepianie, a tymczasem drzemią w niej potężne siły, które chciałaby wykorzystać. Zawsze pragnęła komuś pomagać, być potrzebną – działać. Ze względu na swoje pochodzenie i jako uboga krewna Korczyńskich skazana jest na życie „w zawieszeniu”. Bardzo obrazowo określił to Jan: „ – Ani ptak, ani mysz....jak nietoperz! (...) Powiedział nawet, że nie pojmuje, jak ona taką mękę wytrzymać może, bo gdyby jemu kazano po dniach całych z założonymi rękami siedzieć i kawałka chleba, dachu, surduta z cudzych rąk wyglądać, utopiłby się niezawodnie, albo na pierwszej gałęzi powiesił.”Przyjaciel mimo woli napomniał Zygmunta Korczyńskiego, który (według Jana) wcale do ojca nie jest podobny. Mówił, że słyszał, jak Zygmunt postąpił wobec panienki i było mu jej żal. To dla niej wtedy, gdy stała w oknie korczyńskiego dworu i patrzyła na Niemen, zaśpiewał piosenkę. Zaczął mówić też niepochlebnie o Benedykcie. Kiedyś był to inny człowiek, żył w zgodzie z chłopami, ale coś go odmieniło i teraz wszystkich traktuje z góry. Trzeba się z nim procesować. Jan i jego stryj unikają tego typu spraw. We wsi uchodzą za bogatych, mają sporo ziemi, lecz są wśród nich ubożsi krewni, którzy potrafią zaciekle walczyć o każdy skrawek ziemi. Jest to przyczyną rodzinnych waśni: „ – Pijactwa pomiędzy nami nie ma ani rozpusty nijakiej, ani złodziejstwa. Chatę choć na cały dzień otworem zostawić można, a nikt marnego węgla z pieca nie wyjmie. Za toż każdą grudkę ziemi jeden drugiemu z gardła by wydarł, a za najmniejszą szkodę albo ubligę do czubów się biorą lub do sądów ciągną.” Niebo się zachmurzyło i wiatr zakołysał drzewami. Burza zbliżała się wielkimi krokami. Jan ponaglał dziewczynę, by szybko wsiadała do czółna i częścią swojej garderoby troskliwie ją okrył. Wyrażał niepokój o jej przyszłe zdrowie. Justyna miała wilgotne włosy, a mężczyzna pogładził je dłonią: „ – Że też to Pan Bóg takie cudności stwarza!” Chwilę jeszcze rozmawiali, a nad ich głowami przeleciało stado morskich wron – „czasowe u nas ptaki i bardzo rzadkie” – mówił Jan. Pomarzyli o wspólnych podróżach do nieznanych, dalekich krain. „Razem o nich czytywać będziemy” – uzupełniła Justyna i para ruszyła w stronę domostwa Anzelma.



TOM III

Rozdział II

Justyna mówi Witoldowi o swoich radościach, do których się przyczynił. Młodzi są świadkami nieprzyjemnego incydentu – pan Korczyński unosi się na swojego pracownika, bo ten zepsuł żniwiarkę. W jego obronie staje Witold. Między ojcem i synem rodzą się kolejne napięcia, tym bardziej, że młodzieniec nie chce poprzeć Benedykta u Darzeckich i próbuje wymóc na nim zgodę na udział Leonii w weselu Elżuni. Justyna przebywa na „miodowym” poczęstunku w Bohatyrowiczach, a potem odwiedza ją Zygmunt z dwuznaczną propozycją miłosnego „trójkąta”. Dziewczyna odmawia. Zygmunt rozmawia z matką, a ta uświadamia sobie „wychowawczą” porażkę. Witold z Justyną wracali z Bohatyrowicz do Korczyna i byli żywo zajęci rozmową. Justyna dziękowała chłopakowi za wszystkie dotychczasowe rady, za to, że ukazał jej inny świat i inne wartości. Od czasu wizyt i żniw w Bohatyrowiczach nie odczuwała już nudy, a w jej sercu zagościło uczucie, którego jeszcze do końca nie zdołała pojąć. Na weselu Elżusi miała być pierwszą drużbantką, a pierwszym drużbantem Kazimierz Jaśmont. Wedle obyczaju drużka powinna wyhaftować na cieniutkiej chusteczce inicjały drużby, w zamian za co on musi ofiarować jej bukiet z gałązek mirtu. Mirt – śródziemnomorski krzew o zimotrwałych, wonnych liściach i korzenno – słodkich owocach, dostarczających wonnego olejku, uprawiany jako roślina ozdobna.Gdy znajdowali się w pobliżu folwarcznego dziedzińca, usłyszeli rozgniewany głos pana Korczyńskiego. Jak zwykle złorzeczył i wyzywał któregoś z parobków. Tym razem poszło o zepsutą żniwiarkę. Benedykt łajał jednego z chłopów i twierdził, że będzie musiał pokryć koszty naprawy urządzenia. Witold potępiał zachowanie ojca. Bolało go, że jest niesprawiedliwy dla robotników i ujął się za tym, na którym koncentrowała się złość ojca. Cierpliwie wytłumaczył chłopu Maksymowi, na czym polega budowa i działanie zepsutej maszyny rolniczej. Obiecał, że następnego dnia, z rana obydwaj zawiozą żniwiarkę do kowala i sprawa będzie załatwiona polubownie. Benedyktowi nie podobało się zachowanie syna, czuł, że ten podważył jego autorytet: „- Dałeś mi lekcję obchodzenia się z ludźmi. Teraz widać takie czasy przyszły, że jaja kury uczą. (...)” Młodzieniec przypomniał ojcu postawę jego brata - Andrzeja, który był przyjacielem ludu. Przekonywał, że złość, gniew i złorzeczenia w takich wypadkach niczego nie dają, wprost przeciwnie - zniechęcają pracowników. Tracą szacunek dla chlebodawcy. Namawiał, by ojciec nie pogardzał ubogimi robotnikami. Ale ten, nie widząc u syna szacunku należnego jego osobie, wyraził chęć śmierci, nim przyszły spadkobierca Korczyna powróci z nauk i obejmie ojcowiznę. Przeraziło to młodego Witolda. Po chwili mężczyźni weszli w progi domostwa, gdzie w sali jadalnej nakryto już do wieczerzy. Przy stole zasiedli wszyscy domownicy oraz pan Kirło. Ów, znając zamiary Różyca względem panny Orzelskiej, nadskakiwał jej w usługiwaniu przy stole oraz prawił nieustannie o przymiotach Teofila - jego koligacjach rodzinnych i nadwątlonym bogactwie. Z milionowej fortuny pozostało mu kilkaset tysięcy rubli: „ – Teraz zaś (...) w trzydziestym pierwszym roku życia swego Teoś posiada już tylko trzysta tysięcy, bo Wołowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi warta jeszcze pewnie trzysta tysięcy. Przez osiem czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy...malutkie sobie sześćset tysiączków przez osiem czy dziewięć lat stracił...Ha? jak się to państwu podoba...zuch chłopak, co?” Pan Korczyński oburzył się, słysząc o takich „walorach” Różyca. Wiedział, że część pokaźnego majątku zdefraudowana została na gry hazardowe, liczne podróże i kochanki. Nazwał pretendenta do ręki Justyny darmozjadem, potępił jego zachowanie. Słowa te przeraziły panią Emilię, która nieprzyzwyczajona do grubiańskich wyrażeń, od razu źle się poczuła i musiała opuścić towarzystwo. „Wystąpienie” ojca bardzo przypadło do gustu Witoldowi. Potem wypytywał on pannę Orzelską, czy faktycznie zamierza poślubić Różyca, na co Justyna, z tłumionym śmiechem i nazbyt poważnie odrzekła: „ – Mój drogi (...) – czyżbym mogła odrzucać od siebie tak wielkie, niespodziewane, cudowne szczęście... taki zaszczyt i łaskę? Sam pomyśl, czyżbym mogła?” Za chwilkę przybiegła Leonka z prośbą do Witolda, by wymógł na matce zgodę na jej uczestnictwo w weselu Elżuni. Marta miała być ich towarzyszką. Dziewczynka przygotowała dla niej prezent – samodzielnie wyszyła pantofle. Ciotka nie była przekonana, co do swojej obecności na weselu. Zapytała Justynę, po cóż wcześniej przybyła do Korczyna córka Fabiana. Justyna odpowiedziała, że wizytę Elżuni sprowokowała chęć zaproszenia jej w progi gospodarstwa Fabianów. Za pretekst posłużył poczęstunek świeżym miodem. Zadowolony gospodarz szczególnymi względami obdarzył Justynę, przedstawił jej swoją familię i gości: pana Starzyńskiego – małżonka matki Jana, narzeczonego Elżuni – Franciszka. Mówił o planowanym weselu. Głos zabierała również jego małżonka – rodem z Giecołdów. Stale wspominała swoją rodzinę, znanych dzierżawców ziem. Widocznym było, że jest dumna ze swojego pochodzenia. Jej uwagi irytowały Fabiana, który upominał ją w tym względzie.Gdy znajdowali się w pobliżu folwarcznego dziedzińca, usłyszeli rozgniewany głos pana Korczyńskiego. Jak zwykle złorzeczył i wyzywał któregoś z parobków. Tym razem poszło o zepsutą żniwiarkę. Benedykt łajał jednego z chłopów i twierdził, że będzie musiał pokryć koszty naprawy urządzenia. Witold potępiał zachowanie ojca. Bolało go, że jest niesprawiedliwy dla robotników i ujął się za tym, na którym koncentrowała się złość ojca. Cierpliwie wytłumaczył chłopu Maksymowi, na czym polega budowa i działanie zepsutej maszyny rolniczej. Obiecał, że następnego dnia, z rana obydwaj zawiozą żniwiarkę do kowala i sprawa będzie załatwiona polubownie. Benedyktowi nie podobało się zachowanie syna, czuł, że ten podważył jego autorytet: „- Dałeś mi lekcję obchodzenia się z ludźmi. Teraz widać takie czasy przyszły, że jaja kury uczą. (...)” Młodzieniec przypomniał ojcu postawę jego brata - Andrzeja, który był przyjacielem ludu. Przekonywał, że złość, gniew i złorzeczenia w takich wypadkach niczego nie dają, wprost przeciwnie - zniechęcają pracowników. Tracą szacunek dla chlebodawcy. Namawiał, by ojciec nie pogardzał ubogimi robotnikami. Ale ten, nie widząc u syna szacunku należnego jego osobie, wyraził chęć śmierci, nim przyszły spadkobierca Korczyna powróci z nauk i obejmie ojcowiznę. Przeraziło to młodego Witolda. Po chwili mężczyźni weszli w progi domostwa, gdzie w sali jadalnej nakryto już do wieczerzy. Przy stole zasiedli wszyscy domownicy oraz pan Kirło. Ów, znając zamiary Różyca względem panny Orzelskiej, nadskakiwał jej w usługiwaniu przy stole oraz prawił nieustannie o przymiotach Teofila - jego koligacjach rodzinnych i nadwątlonym bogactwie. Z milionowej fortuny pozostało mu kilkaset tysięcy rubli: „ – Teraz zaś (...) w trzydziestym pierwszym roku życia swego Teoś posiada już tylko trzysta tysięcy, bo Wołowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi warta jeszcze pewnie trzysta tysięcy. Przez osiem czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy...malutkie sobie sześćset tysiączków przez osiem czy dziewięć lat stracił...Ha? jak się to państwu podoba...zuch chłopak, co?” Pan Korczyński oburzył się, słysząc o takich „walorach” Różyca. Wiedział, że część pokaźnego majątku zdefraudowana została na gry hazardowe, liczne podróże i kochanki. Nazwał pretendenta do ręki Justyny darmozjadem, potępił jego zachowanie. Słowa te przeraziły panią Emilię, która nieprzyzwyczajona do grubiańskich wyrażeń, od razu źle się poczuła i musiała opuścić towarzystwo. „Wystąpienie” ojca bardzo przypadło do gustu Witoldowi. Potem wypytywał on pannę Orzelską, czy faktycznie zamierza poślubić Różyca, na co Justyna, z tłumionym śmiechem i nazbyt poważnie odrzekła: „ – Mój drogi (...) – czyżbym mogła odrzucać od siebie tak wielkie, niespodziewane, cudowne szczęście... taki zaszczyt i łaskę? Sam pomyśl, czyżbym mogła?” Za chwilkę przybiegła Leonka z prośbą do Witolda, by wymógł na matce zgodę na jej uczestnictwo w weselu Elżuni. Marta miała być ich towarzyszką. Dziewczynka przygotowała dla niej prezent – samodzielnie wyszyła pantofle. Ciotka nie była przekonana, co do swojej obecności na weselu. Zapytała Justynę, po cóż wcześniej przybyła do Korczyna córka Fabiana. Justyna odpowiedziała, że wizytę Elżuni sprowokowała chęć zaproszenia jej w progi gospodarstwa Fabianów. Za pretekst posłużył poczęstunek świeżym miodem. Zadowolony gospodarz szczególnymi względami obdarzył Justynę, przedstawił jej swoją familię i gości: pana Starzyńskiego – małżonka matki Jana, narzeczonego Elżuni – Franciszka. Mówił o planowanym weselu. Głos zabierała również jego małżonka – rodem z Giecołdów. Stale wspominała swoją rodzinę, znanych dzierżawców ziem. Widocznym było, że jest dumna ze swojego pochodzenia. Jej uwagi irytowały Fabiana, który upominał ją w tym względzie.Gdy znajdowali się w pobliżu folwarcznego dziedzińca, usłyszeli rozgniewany głos pana Korczyńskiego. Jak zwykle złorzeczył i wyzywał któregoś z parobków. Tym razem poszło o zepsutą żniwiarkę. Benedykt łajał jednego z chłopów i twierdził, że będzie musiał pokryć koszty naprawy urządzenia. Witold potępiał zachowanie ojca. Bolało go, że jest niesprawiedliwy dla robotników i ujął się za tym, na którym koncentrowała się złość ojca. Cierpliwie wytłumaczył chłopu Maksymowi, na czym polega budowa i działanie zepsutej maszyny rolniczej. Obiecał, że następnego dnia, z rana obydwaj zawiozą żniwiarkę do kowala i sprawa będzie załatwiona polubownie. Benedyktowi nie podobało się zachowanie syna, czuł, że ten podważył jego autorytet: „- Dałeś mi lekcję obchodzenia się z ludźmi. Teraz widać takie czasy przyszły, że jaja kury uczą. (...)” Młodzieniec przypomniał ojcu postawę jego brata - Andrzeja, który był przyjacielem ludu. Przekonywał, że złość, gniew i złorzeczenia w takich wypadkach niczego nie dają, wprost przeciwnie - zniechęcają pracowników. Tracą szacunek dla chlebodawcy. Namawiał, by ojciec nie pogardzał ubogimi robotnikami. Ale ten, nie widząc u syna szacunku należnego jego osobie, wyraził chęć śmierci, nim przyszły spadkobierca Korczyna powróci z nauk i obejmie ojcowiznę. Przeraziło to młodego Witolda. Po chwili mężczyźni weszli w progi domostwa, gdzie w sali jadalnej nakryto już do wieczerzy. Przy stole zasiedli wszyscy domownicy oraz pan Kirło. Ów, znając zamiary Różyca względem panny Orzelskiej, nadskakiwał jej w usługiwaniu przy stole oraz prawił nieustannie o przymiotach Teofila - jego koligacjach rodzinnych i nadwątlonym bogactwie. Z milionowej fortuny pozostało mu kilkaset tysięcy rubli: „ – Teraz zaś (...) w trzydziestym pierwszym roku życia swego Teoś posiada już tylko trzysta tysięcy, bo Wołowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi warta jeszcze pewnie trzysta tysięcy. Przez osiem czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy...malutkie sobie sześćset tysiączków przez osiem czy dziewięć lat stracił...Ha? jak się to państwu podoba...zuch chłopak, co?” Pan Korczyński oburzył się, słysząc o takich „walorach” Różyca. Wiedział, że część pokaźnego majątku zdefraudowana została na gry hazardowe, liczne podróże i kochanki. Nazwał pretendenta do ręki Justyny darmozjadem, potępił jego zachowanie. Słowa te przeraziły panią Emilię, która nieprzyzwyczajona do grubiańskich wyrażeń, od razu źle się poczuła i musiała opuścić towarzystwo. „Wystąpienie” ojca bardzo przypadło do gustu Witoldowi. Potem wypytywał on pannę Orzelską, czy faktycznie zamierza poślubić Różyca, na co Justyna, z tłumionym śmiechem i nazbyt poważnie odrzekła: „ – Mój drogi (...) – czyżbym mogła odrzucać od siebie tak wielkie, niespodziewane, cudowne szczęście... taki zaszczyt i łaskę? Sam pomyśl, czyżbym mogła?” Za chwilkę przybiegła Leonka z prośbą do Witolda, by wymógł na matce zgodę na jej uczestnictwo w weselu Elżuni. Marta miała być ich towarzyszką. Dziewczynka przygotowała dla niej prezent – samodzielnie wyszyła pantofle. Ciotka nie była przekonana, co do swojej obecności na weselu. Zapytała Justynę, po cóż wcześniej przybyła do Korczyna córka Fabiana. Justyna odpowiedziała, że wizytę Elżuni sprowokowała chęć zaproszenia jej w progi gospodarstwa Fabianów. Za pretekst posłużył poczęstunek świeżym miodem. Zadowolony gospodarz szczególnymi względami obdarzył Justynę, przedstawił jej swoją familię i gości: pana Starzyńskiego – małżonka matki Jana, narzeczonego Elżuni – Franciszka. Mówił o planowanym weselu. Głos zabierała również jego małżonka – rodem z Giecołdów. Stale wspominała swoją rodzinę, znanych dzierżawców ziem. Widocznym było, że jest dumna ze swojego pochodzenia. Jej uwagi irytowały Fabiana, który upominał ją w tym względzie.Niespodziewanie do grona dołączył Witold z nieodzownym towarzyszem – psem Marsem, a zaraz po nich przybyła Antolka, wyrażając ubolewanie, że Jankowi będzie przykro, gdy dowie się o wizycie Justyny w sąsiedztwie. Jan był akurat zajęty zwózką siana na łące. Fabian żalił się na niewielką ilość posiadanych gruntów. Znał swoje położenie, wiedział, ze nie jest zbyt bogaty, ale uważał się za zacnego i prawego gospodarza. Był dumny z synów, zwłaszcza ze starszych (Michała i Adama), którzy cieszyli się dobrą opinią i szacunkiem w okolicy. Następnego dnia Leonia podarowała Marcie wyhaftowane przez siebie pantofle, a Witold starał się wymóc na matce pozwolenie na udział siostry w weselu Fabianowej córki. Pani Emilia słysząc jego propozycję, bardzo się oburzyła. Benedykt uważał, że młoda dziewczyna nie może być „ciągana” po chłopskich weselach. Stary Korczyński nalegał, by syn wstawił się za nim u Darzeckiego. Chodziło o rozłożenie na raty długu wobec siostry. Witold stanowczo odmówił. Zachowanie syna irytowało ojca i potęgowało w nim uczucie niezrozumienia i samotności. Wkrótce po zakończeniu żniw, do posiadłości Korczyńskich przybył Zygmunt. Pretekstem jego wizyty były sprawy majątkowe, ale chodziło mu głównie o spotkanie z Justyną. Benedykt wrócił wówczas z sądu i był w doskonałym humorze. Sprawa z Bohatyrowiczami zakończyła się dla niego pomyślnie, przeciwnicy zostali dodatkowo obciążeni wysokimi kosztami procesu. Ich adwokat nie tylko nie dotrzymał terminu wniesienia apelacji, ale oszukał naiwnego Fabiana, wykorzystując jego niewiedzę co do rozległości spornych gruntów. Wmówił mu, że proces będzie dla niego korzystny, a szala zwycięstwa przechyli się na stronę Bohatyrowiczów. Zygmunt pobiegł do na górę do pokoju Justyny. Chciał rozmówić się z panną, upewnić się, czy już go nie kocha, a przy okazji sprawdzić prawdziwość pogłosek o jej domniemanym ślubie z Różycem. Ponownie mamił dziewczynę, zapewniając ją o dozgonności i szczerości swoich uczuć. Zaprzeczał, by kochał Klotyldę. Zaproponował Orzelskiej udział w miłosnym trójkącie i zamieszkanie w Osowcach. Justyna kategorycznie odmówiła. „Oferta” kuzyna zbulwersowała ją. Wiedziała, czym są i jak się kończą romanse. Jej ojciec był tego świetnym przykładem, a matka wiele przez niego wycierpiała. Stwierdziła, że nie żywi do niego żadnych uczuć i nie chce być odpowiedzialna za łzy Klotyldy: „Ja nie chcę, by ktokolwiek przeze mnie płakał.” Po powrocie z Korczyna młody dziedzic Osowiec odbył rozmowę z panią Andrzejową. Dyskusja bardzo poróżniła oboje. Syn poinformował matkę, że nie jest na wsi szczęśliwy. Nie potrafił znaleźć natchnienia, by rozwijać swoją pasję. Przyzwyczaił się do innego życia, podróży, zbytku, obcowania w kręgach o znaczącym pochodzeniu. Uczynił rodzicielkę winną swojemu nieszczęściu. Tak go przecież wychowywała. Zaproponował, by sprzedała Osowce i razem z nim i z Klotyldą wyjechała. Kobieta odmówiła, usprawiedliwiając jednocześnie swoje postępowanie wobec niego: „ – A ja marzyłam...że tu właśnie, w otoczeniu rodzinnej natury, wśród ludzi najbliższych ci na świecie, twórcze zdolności twoje najpotężniej w tobie przemówią... że raczej tu właśnie najpotężniej przemawiać będzie każda roślina i każda twarz ludzka, każde światło i każdy cień...że właśnie soki tej ziemi, z której i ty powstałeś, jej łzy i wdzięki, jej słodycze i trucizny najłatwiej wzbiją się ku twojej duszy i najpotężniej ją zapłodnią...”Rodowe korzenie pani Andrzejowej tkwiły w Osowcach. Tu również był grób ukochanego i jedynego mężczyzny jej życia. Nie mogła i nie potrafiłaby żyć gdziekolwiek indziej. Zatroskana spytała Zygmunta, czy byłby szczęśliwy, gdyby poślubił Justynę. Zaprzeczył. Zrozumiała, że syn jest przede wszystkim zaślepionym własną miłością egoistą. Uznała swoją porażkę wychowawczą. Utwierdziła ją w tym opinia mężczyzny na temat własnego ojca i chłopów. Włościan nazwał bydłem, a ojca szaleńcem - idealistą walczącym o przegrane sprawy. Twierdził, że nazwisko ojca nieraz przynosiło mu ujmę, naznaczało piętnem niższości.Matka nakazała, by syn opuścił pokój, a po jego wyjściu pogrążyła się w rozpaczy. W myślach, patrząc na zaczerwieniony skrawek nieba, błagała zmarłego męża o przebaczenie:

- Czy mi przebaczasz? – drżącymi usty szeptała. (...)

- Bez ojca wzrósł – szeptała – bez ojca... bez ciebie!”





Rozdział IV

Witold rozmawia z ojcem, przedstawia mu sytuację bohatyrowickicch włościan oraz ich opinię o nim. Benedykt zgadza się darować dług pieniężny, pojednuje się z synem. W zaścianku wszyscy cieszą się z takiego obrotu sprawy i dziękują młodemu paniczowi. Elżunia ceremonialnie przeprowadza się do małżonka. Jadwiga przeprasza Jana i godzi się z nim. Justyna i Jan nad brzegiem Niemna wyznają sobie miłość.W domu Korczyńskich pani Emilia wraz z Teresą czytały o przylądku amerykańskim, zamieszkiwanym przez lud Eskimosów. Zastanawiały się, czy wśród nich istnieje „gorąca, poetyczna miłość”. A, gdy niesione wiatrem, dotarły do nich znad Niemna dźwięki muzyki i słowa pieśni, nakazały zamknąć szczelnie okiennice i zapuścić sztory. Benedykt samotny i strapiony przechadzał się po swoim gabinecie do złudzenia podobnym do pustelniczej izby Anzelma.Do jego uszu również dolatywały strzępy melodii, ale odbierał je zupełnie inaczej. Przypominały mu czasy młodości, walki o ideały, które rozpadły się po zderzeniu z brutalną popowstaniową rzeczywistością. Po raz kolejny spojrzał na list od brata. Rzadko do siebie pisywali. Dominik donosił, że bogato ożenił córkę, a sam piastuje urząd tajnego sowietnika. Stał się tajnym radcą – urzędnikiem carskiej Rosji. Bolało to Benedykta. Sądził, że ojciec nie po to wysyłał go na nauki, by w konsekwencji służył obcemu i wrogiemu mocarstwu:

„ – Czy w tym celu?... czy dla takiego rezultatu? Czyś mógł przewidzieć... spodziewać się?... Jeżeli z tamtego świata patrzysz... Widzisz... czy Stwórcy za nieśmiertelność dziękujesz?” Mimo że Dominik szczerze zachęcał brata, by do niego przyjechał, a może i osiedlił się, on pozostawał wierny nadniemeńskiej ziemi. Gospodarował na niej sam – jako jedyny spośród trzech braci. Pamięcią wrócił do pewnego wieczoru, gdy podobnie udręczonego życiem, objęły go dłonie dziecka. Mały Witold przytulał się do niego. W synu od tamtej pory pokładał wszelkie nadzieje, ale i te okazały się płonne, bo, jako dorośli mężczyźni, nie potrafili się porozumieć. Podobnie, jak tamtej pamiętnej nocy, teraz również do pokoju seniora Korczyńskiego wszedł syn. Witold przyszedł do ojca jako emisariusz chłopów. Pragnął omówić z nim sporo istotnych spraw. Na początku jednak „wylał” na niego wszystkie zasłyszane skargi. Benedykt starał się udowodnić synowi, że w sprawie procesu racja jest po jego stronie. Zarzucił włościanom ciemnotę i naiwność, stwierdził, że dają się wykorzystywać prawnikom. Syn odparł, że jest to skutek braku opieki, patronatu nad warstwami najniższymi. Nikt nie chciał ich wspierać. Takie argumenty zachwiały pewnością ojca, a jeszcze bardziej podważyło ją wyznanie młodzieńca, że widząc cierpienie tych najbiedniejszych, on też cierpi, czasem nawet myśli o śmierci. Benedykt ujawnił Witoldowi, że jest on jego jedyną nadzieją, sensem egzystencji, opowiedział o swoich młodzieńczych marzeniach, które sukcesywnie zabijała codzienność, odwieczne spory sąsiedzkie, niekończące się procesy. Zapominał nawet o poglądach Andrzeja, który nie darowałby mu tak niechlubnego postępowania. Wspomniał, jak kiedyś wspólnie z bratem walczyli o to, by pozamykać karczmy deprawujące i „odciągające” chłopów od obowiązków. Przeciwnikiem tej koncepcji był Darzecki. Między Andrzejem a nim wybuchł wtedy spór. Ojciec i syn długo ze sobą dyskutowali, starszy Korczyński wypytywał młodego o sytuację w Bohatyrowiczach: „ (...) Czy żyje jeszcze stary Jakub?” Witold okazał rodzicielowi wdzięczność za to, w jaki sposób go wychował: „ Ojcze mój! Do grobu, do ostatniego tchnienia wdzięcznym ci będę, żeś mię nigdy od reszty ludzkości nie oddzielał, piedestałów mi nie budował, na królewicza i samoluba mię nie chował. Gdyby nie ty, od kolebki pewno owinięto by mnie w watę zbytku i zamknięto w klatkę przesądu. Byłbym dziś może, jak ten nieszczęsny Zygmuś, lalką z żurnalu mód wyciętą i niedoszłym jakim artystą, albo jak Różyc, kartką welinu w roztworze morfiny umoczoną!” Benedykt dostrzegł w synu przyjaciela, zauważył, że łączą ich te same cele i, że są do siebie bardzo podobni. Uznał swoje błędy i postanowił darować karę sąsiadom z zaścianka, a wraz z synem obiecali sobie nazajutrz popłynąć razem na Mogiłę: „(...) Potem pójdziesz tam do nich i powiesz im, że tej kary sądowej nie żądam już... nie żądam... Istotnie za wielką jest, a w tym, że ich oszuści wyzyskują i do złego prowadzą – moja wina! O miedzę z nimi żyję i palcem, aby temu zapobiec nie poruszyłem... (...) a potem , pod wieczór, może razem popłyniemy na...to...tamto...(...)- Na Mogiłę! – dokończył.” Witolda witano w Bohatyrowiczach z honorami. Wszystkich niezmiernie ucieszyła decyzja Benedykta. Po obwieszczeniu nowiny młodzian wrócił do korczyńskiego dworu i spędził z ojcem pozostałą część dnia; „(...) a przed zachodem słońca kilku weselników u samej krawędzi zielonej góry stojących ujrzało na Niemnie łódkę wiozącą dwóch ludzi, z których młodszy wiosłem robił. Za Niemnem obaj na żółtą ścianę wstąpili i w borze zniknęli.” Wesele Elżusi miało się ku końcowi. Goście powoli się rozjeżdżali. Poczęto zaprzęgać konie i pakować kufry. Młoda małżonka przeprowadzała się do męża. Wyprowadzka wiązała się z obrzędem. Drużbowie i drużki śpiewali pożegnalne pieśni. Pannie młodej żal było opuszczać rodzinne progi. Płakała, widząc wszystko gotowe do drogi. Na te ostatnie chwile przybyła i Domuntówna. Przychyliła się ku prośbie Kazimierza Jaśmonta i w przyszłości postanowiła podjąć go w swoim domu. Celem jej wizyty było przede wszystkim porozumienie z Janem. Chciała się z nim pogodzić, przeprosić za swoje postępowanie i podziękować za to, że wstawił się za nią. Wyznała mu, że nie czuje już do niego żalu: „ Co pan Jan winien temu, że w inszej stronie dla pana słońce wzeszło?” Widząc skruchę dziewczyny, Jan obiecał być jej dozgonnym przyjacielem. Wzajemnie życzyli sobie szczęścia, a potem, obawiając się, że Justyna spostrzegła jego zbyt długą konwersację z Domuntówną i odeszła, dowiedział się od stryja, gdzie się panna podziewa i, nie zważając na jego rady, pobiegł szukać panienki. Nad brzegiem Niemna zachodziło słońce i powoli nastawał wieczór. Woda w rzece mieniła się mnóstwem barw. Ptaki pokrzykiwały, szykując się do snu. Echo odbijało dźwięki. Jan poprosił Justynę, by powierzyła echu imię drogiego jej sercu mężczyzny. A ona kilka razy zakrzyknęła: „ – Janku!” Mężczyzna ucieszył się i obydwoje wyznali sobie miłość, przypieczętowując ją pocałunkiem:

„ – Krolowo moja! najdroższa! jedyna! czy moja ty? czy moja? moja?

- Na zawsze! – odpowiedziała.”



Rozdział V (ostatni)

Do Korczyna z radosnymi nowinami przybywa pani Kirłowa. Oświadcza, że jej kuzyn Teofil pragnie poślubić panienkę Orzelską. W salonie rozpoczynają się dyskusje o wspaniałomyślności Teofila, lecz „sielską” atmosferę psuje wyznanie Justyny o zaręczynach z Janem. Stopniowo wszyscy godzą się z jej decyzją, nawet papa Orzelski. Tylko Zygmunt nie może zrozumieć postępowania kuzynki. Benedykt rozmawia z Martą, która sugeruje przeniesienie się ze swoją podopieczną do Bohatyrowicz. Gospodarz dziękuje za lata pracy w Korczynie, docenia jej poświecenie i oświadcza, że nigdzie jej nie wypuści. Marta jest bardzo zadowolona, nie wiedziała, że krewniak tak ją ceni. Justyna wraz z wujem udają się z wizytą do zaścianka. Wita ich wzruszony Anzelm. Następnego dnia do Korczyna przybyło sporo gości. Pierwszym z nich był Zygmunt Korczyński. Usiłował namówić stryja, by ten przekonał jego matkę do wydzierżawienia lub sprzedaży Osowiec, a następnie do wyjazdu za granicę. Wraz z Klotyldą podjęli już decyzję o podróży, ale martwiło go, że pani Andrzejowa pozostanie sama na włościach. Stryj ani myślał przychylić do prośby bratanka. Upominał go w tym względzie. W godzinkę po Zygmuncie zjawił się Kirło i wypytywał Leonię, czy Justyna jeszcze śpi, podpowiedział, by „nic ciężkiego na siebie nie kładła”, żeby „jej lekko było pod sufit skakać...” Miał ponoć bardzo „weselne” nowiny. W tym czasie pani Emilia, piła kakao, lecz szybko przywdziała ozdobny negliż, by lada chwila móc się przywitać z gościem. Jako ostatnia przybyła wraz z gromadką dzieci żona Kirły. Wracali z posiadłości Różyca, gdzie bawili od dwóch dni. Pani Kirłowa miała od Korczyńskich odebrać Marynię, która pozostała tu od czasu wesela Elżuni. U jej stóp plątała się jak zwykle czteroletnia Bronia. Za chwilkę do przybyłych dołączyła Justyna. Serdecznie przywitała się z Kirłową. Żona Bronisława przypominała Orzelskiej jej zmarłą matkę. Dzieci udały się do ogrodu, a dorośli przeszli do gabinetu Benedykta. Tylko mała Bronka nie opuściła matki. Kirłowa wyjawiła cel swojej wizyty. Otóż pan Różyc za jej pośrednictwem zdecydował się prosić o rękę Justysi:

(...) Kuzyn mój, Teofil Różyc, prosi przeze mnie o rękę Justynki. Osobiście nie oświadcza się dlatego, że to by go zanadto wzruszyło i zdenerwowało, a przy tym niepewny jest, jaką odpowiedź otrzyma, ale jeżeli tylko będzie ona pomyślną; natychmiast sam przyjedzie...natychmiast!” Wiadomość ta bardzo poruszyła zebranych. Pani Emilia była zachwycona wielkodusznością Teofila – taki bogacz, a wybrał skromną i ubogą pannę. Podobnie sądziła Teresa. „Posłanka” miała do ujawnienia jeszcze jeden sekret dotyczący kuzyna, a ponieważ zadeklarowała się mówić prawdę, nie mogła go ukrywać. Otóż pewnym było, że Teoś jest morfinistą. „Zamiłowanie” do tego medykamentu „zaszczepili” mu kiedyś lekarze. Początkowo był to środek przeciwbólowy, lecz prędko stał się antidotum na każde cierpienie. Różyc ufał, że z nałogu potrafi go uleczyć tylko ukochana kobieta. Benedyktowi nie spodobała się owa „przypadłość”: „ – Prosto z mostu mówiąc...pijakiem jest! – sarknął.” Kirłową zabolało takie stwierdzenie, wyraziła nadzieję, że nie zraziła nikogo tym oświadczeniem. Pani Emilia i Teresa były wprost zauroczone: „ To, o czym dowiedzieliśmy się, czyni pana Różyca więcej jeszcze interesującym... obudza jeszcze żywszą dla niego sympatię, bo świadczy o naturze pragnącej wyrwać się z więzów szarej rzeczywistości, upajać się choćby snami o tym, co piękne, wzniosłe, poetyczne! (....)” Pani Kirłowa nadal mówiła o Różycu. Wychwalała go, wskazywała na jego przymioty: dobroć, umiejętność dzielenia się z innymi, pomoc, wsparcie... Wszyscy oczekiwali na decyzję Justyny, ale ona odmówiła. Oświadczyła, że jest już zaręczona. Jej wybrańcem był Jan Bohatyrowicz. Na dowód tego pokazała dłoń, na której nie było już pierścionka – rodowej pamiątki po matce. Justynę tłumaczyła, że z Janem znają się już od jakiegoś czasu, a ona pomagała mu nawet w pracach polowych. Benedykt wtrącił się, by uświadomić dziewczynę o konsekwencjach takiej decyzji:

„ – Poczekaj! A praca! Czy ty wiesz, jaka cię praca tam czeka?

Ale ona i na to miała odpowiedź:

„ – Ależ, mój wuju (...) brak pracy właśnie był mi od dawna trucizną i wstydem! O, jakże wdzięczna jestem temu, który mię pod niski, ale własny dach swój biorąc daje nie tylko zadowolenie serca, ale zajęcie dla rąk i myśli, zadanie życia, możność dopomagania komuś, pracowania na siebie i dla innych!...” Zarzut mezaliansu zripostowała swoim pochodzeniem oraz pragnieniem niesienia „kaganka oświaty” tam, gdzie nie docierał, czyli do warstw najniższych. Argumenty siostrzenicy przypadły do gustu panu Benedyktowi. Nie widział nic niestosownego w miłości, choćby dotyczyła ludzi z odmiennych warstw. Natomiast pani Emilia i Teresa oburzyły się. Kirło nie mógł pojąć, że „Teoś harbuza dostał”. Kirłowa była nawet zadowolona, bo doszła do przekonania, że „dla biednych dziewcząt, które ani hrabinami, ani doktorkami zostać nie mogą, dobry to los... jedyny może los...” i przyobiecała oddać Justynie do pomocy jedną ze swoich córek - Rózię. Wieść szybko przedostała się do ogrodu. Pędem przybiegł Witold i pogratulował z całego serca Justynie. Zygmunt, posłyszawszy te informacje, pomyślał, że to od niego uciekając, Justyna dopuściła się uczuciowego sprzeniewierzenia: „(...)Przyrzekam ci, że oddalę się, że unikać cię będę, że niczym nie narażę cię na walkę, która straszna w tobie być musiała, skoro cię aż do tak rozpaczliwego kroku przywiodła!” Nie brał pod uwagę tego, że dziewczyna naprawdę już go nie kocha. Zaślepiony egoizmem hołdował własnej miłości. Powiedział jej o tym, a ona go wyśmiała. Zarzucił jej niemoralność, a w myślach nazywał prostaczką. Decyzja Justyny nie spodobała się staremu Orzelskiemu. Zwrócił się do Benedykta i upraszał go, jako opiekuna swej córki, by nie pozwolił na taki nonsens. W istocie miał na myśli siebie. Nie wyobrażał sobie, że mógłby zamieszkać w ubogiej wiejskiej chacie, gdzie nie ma nawet fortepianu. Benedykt wyjaśnił mu, że nie musi obawiać się „eksmisji” z dworu. Miał w Korczynie zagwarantowane miejsce, a zabezpieczała je dodatkowo znaczna kwota, którą wuj miał w ratach spłacać siostrzenicy.Korczyński odbył rozmowę z Martą. Już wcześniej poprosił ją do siebie. Chciał dowiedzieć się o sytuacji w bohatyrowickim zaścianku, ale przede wszystkim interesował go Jan - jako przyszły małżonek Justyny. Marta poprosiła krewnego o możliwość przeprowadzki z Justyną. Benedykt zażartował, że wkrótce „cały Korczyn do Bohatyrowicz się przeniesie”. Krewna tłumaczyła mu, że czuje się zbędna w jego domu. Nigdy nie mogła zadowolić pani Emilii, a dzieci już podorastały. Życie upłynęło jej bez miłości i bliskich osób, a ze wszystkich to Justynka lubiła ją najbardziej. Tam, u Bohatyrowiczów, przyda się młodej parze. Poradziła, by zatrudnił ochmistrzynię. Benedykt czuł się do głębi przejęty wyznaniem Marty. Docenił jej poświęcenie, podziękował i orzekł, że nigdzie jej „nie wypuści” z Korczyna: „(...) Ty tu niepotrzebana! Boże kochany! A toż my z tobą od dwudziestu kilku lat we dwoje pracujem! Tylkoż nas tu dwoje pracujących było! Niepotrzebna! A cóż ja bym począł, gdybym ciebie przy sobie nie miał? Toż ja nie tylko swojej, ale i twojej pracy zawdzięczam, że utrzymałem się przy Korczynie! (...) Ależ ty dzieci moje na rękach swych wynosiłaś i wyhodowałaś! ty je jak matka i... za matkę... kochałaś, pieściłaś (...) Alem ja wdzięczen ci, do grobu wdzięczen, i nie puszczę cię od siebie, jak sobie chcesz, nie puszczę (...)” Takie słowa zaskoczyły Martę. Poczuła się dowartościowana i zrezygnowała ze swojej pochopnej decyzji:

„ – Królu mój! braciszku! otożeś mnie uszczęsliwił! Wieczna pociecha! A ja myślałam, ze stary grat ze mnie, nikomu tutaj niepotrzebny, a wszystkim obrzydły!”

Zwróciła się z prośbą do Benedykta o wypożyczenie koni. Planowała udać się do miasta na wizytę lekarską. Chciała wyleczyć swój chroniczny kaszel, by móc jak najdłużej wspierać krewniaka. On natomiast, w dowód zaufania i wiary w jej rozsądek, poprosił ją, by opowiedziała wszystko, co wie o narzeczonym siostrzenicy. Obiad tego dnia przełożono na późniejszą porę. Wuj wraz z siostrzenicą udali się do swoich sąsiadów. Pierwszy idących spostrzegł Janek. Przerwał koszenie trawy i rzucił się w ich stronę. Podbiegł do Benedykta i ucałował go w dłoń. W tym samym czasie na ganku ukazał się Anzelm, a spostrzegłszy nadchodzących gości, w dowód szacunku uniósł z głowy baranią czapkę. Benedykt położył rękę na głowie Jana i zapytał:

„ – Syn Jerzego? (...)”

Anzelm odpowiedział:

- Tego sa... samego, który z bratem pańskim w jednej mogile spoczywa!”


Wyszukiwarka