Janosch Cholonek czyli dobry Pan Bog z gliny

JANOSCH



Cholonek czyli

dobry Pan Bóg z gliny


(Z języka niemieckiego przełożył Leon Bielas)


Jakże często się zdarza, że ktoś przyjdzie, coś zrobi i wszystko się nagle odmieni. Na przykład owego siód­mego maja, kiedy Stanik z Michcią zamiast pójść na nabożeństwo majowe udali się do lasku Gwidona, od tyłu przez pola. I gdzie Stanik, że tak powiem, dał pierwszy impuls do ludzkiej egzystencji Cholonka na tym świecie; od dołu ciągnęło chłodem przez jesion­kę, którą zeszłego roku mama kupiła za zaoszczędzo­ne grosze, a z góry napierał Stanik. W powietrzu czuć było koksem, mokrymi liśćmi, zbutwiałym drzewem, wszystko było wilgotne, a pogoda w sam raz na katar.

Stanik nażłopał się znowu tego najtańszego piwska, które zawsze czuć było końskim moczem. Wszystko to przedstawiało się niezbyt pięknie. Miejmy nadzie­ję, że przynamniej glina zejdzie z płaszcza! Na szczęś­cie było już ciemno i z odległości pięciu metrów nikt nie potrafiłby dokładnie określić, co Stanik tu właś­ciwie robił. W przeciwnym razie zawstydziłaby się na śmierć.

Od strony głowy mógłby spojrzeć w głąb Polski, gdyby było jeszcze widno. Tam niedaleko była grani­ca. Przed nią rozciągała się ziemia niczyja, ugory, wszystko puste i nie uprawiane.

- Szkoda każdego kawałka ziemi, na którym nie zasadzono niczego - mawiała Świętkowa. A choćby tylko kapustę. Kapustą można sobie nieraz pomóc. Nie wymaga wielu starań na polu i jest dobra do każdego jedzenia. Dobrze zakiszona kapusta - prima! I zdro­wa! Sobczyk, na przykład, ten z ulicy Hałd, szewc - stu lat dożył jedząc kapustę. A dlaczego, pytam się. Bo codziennie, gdy tylko wstał, wypijał garczek kwas­ki. Kwaska czyni cuda! - mawiała nasza ciotka Hejdla i za pomocą kompresów wyleczyła sobie reuma­tyzm, gdy już żaden lekarz jej nie mógł pomóc.

Do krupnioków i żymloków kwaska też jest potrze­bna, a już do ryb, ho, ho! A czemu tu przy granicy ca­ła ziemia leży odłogiem, zapytuję. Z powodu władz.

To właśnie tak jest. Władze, urzędy, moce poza­ziemskie mieszają się od góry do wszystkiego, ko­menderują, robią co chcą, a na dole człowiek jest bezsilny.

Tak samo było i z tym Cholonkiem. Przy czym nie­jaka Kowolka z dołu, na parterze, nie była całkiem bez winy, jeśli idzie o tę nędzę. O tym będzie jeszcze później mowa.

A więc 27 lutego po owym wydarzeniu w Porębie, przy ulicy Oślowskiego 3, powinien był - licząc do­kładnie - od trzech dni przyjść na świat Cholonek, ale nie przyszedł. Michcia siedziała na szezlongu w tylnej izdebce i beczała, gryzła chusteczkę do nosa i połknęła już połowę dzierganego szlaczka, a z przo­du w kuchni latała jej matka, stawiała wodę w kastrolu, wylewała ją, przynosiła nową, znowu nastawiała i znowu wylewała, i tak sto razy! Michcia w izdebce myślała tylko jedno: czy Stanik nie mógł z tym jesz­cze parę dni poczekać! Nie mogliśmy to lepiej wtedy pójść na to nabożeństwo majowe? Za wszystko jest kara na tym świecie, a jeśli dziecko urodzi się 29 lu­tego, to nie przeżyję tego! „29 lutego urodzone, po wsze czasy i na amen stracone!” Ale zawsze, jak na­pije się tego najtańszego piwska, to nie wie, co robi. - Jeśli cię od dołu ciągnie, a od wewnątrz napiera - powiedziała Helenka Hajduk - to nastąpi roz­wiązanie. Wtedy weź chustkę i mocno gryź!

Świętkowa w kuchni co pięć minut wznosiła akt strzelisty do nieba: Święty czarny Staniku z Często­chowy, któryś jest w niebie, wysłuchaj mojego błaga­nia i pozwól moim modłom wznieść się do ciebie i spraw, aby to dziecko jeszcze dziś przyszło, a nie ju­tro. Bo wtedy to już lepiej, żeby w ogóle nie przyszło.

Amen!

Świętkowi te wieczne modły działały już na nerwy, bo baba modliła się głośno i wciąż to samo, trochę po polsku, trochę po niemiecku, a Świętek był w ogóle przeciwny temu, bo był bezbożnikiem.

Nie ma żadnego czarnego Stanika z Częstochowy! Ale Świętkowa to inny człowiek niż ludzie, co tylko żrą tłuczone kartofle, o niczym nie myślą i wszystko biorą jak leci. Mogłaby się modlić do zwyczajnego św. Stanika, bo Stanik było na imię ojcu dziecka, a więc Stanik nazywał się również jego patron w niebie i był on kompetentny, jeśli chodzi o pomoc w ciężkich chwilach, ale dlaczegóż miałaby sobie wszystko ułat­wiać? Jeśli istnieje czarna Madonna z Częstochowy, musi też istnieć czarny Stanik! Świętkowa była bo­wiem kobietą, której nie brakło rozumu. Jej pierwszy ojciec, Kotyrba z Brzęczkowic, nosił okulary. Kto ma okulary, ten ma i rozum - mawiała ciotka Hejdla. Na naszej ulicy był synek, z którym było wiele kłopotu, bo od małego musiał mieć bryle, inaczej nic a nic nie widział. A potem? Co się z nim stało? Ha! Został mu­zykantem i potrafił grać według najtrudniejszych nut.

Gluchowej też się taki cud przytrafił z czarną Ma­donną. Coś tam u niej było nie w porządku z trawie­niem, latała po doktorach, kupowała różne leki i poże­rała je jak nie przymierzając chleb, nic nie pomagało. I co zrobiła? Udała się z pielgrzymką do Częstochowy.

Włożyła sobie do majtek poświęcony obrazek czarnej Madonny i poszła piechotą do domu, via Brzesków. Wyzdrowiała baba! Bo trzeba się bronić! Trzeba swój los „wziąć samemu w garść. Trzeba posługiwać się ro­zumem i chytrością. Wprawdzie to niewiele pomoże, bo ci u góry są mocniejsi, ale zawsze to lepiej niż tak żyć ż dnia na dzień jak krowa i czekać nie wiadomo na co.

Świętkowa na przykład mogłaby w tak prostych sprawach jak mycie zębów wziąć na palec mydła i na­trzeć zęby, jak to czynili wszyscy ludzie. Ona jednak zanurzała środkowy palec w mydle; po pierwsze był on dłuższy od wskazującego, potem posypywała go solą, gdyż - po drugie - sól wzmacnia kości i - po trzecie - czyści jeszcze na dokładkę, a poza tym szo­rowała zęby od przodu i od tyłu. Żaden profesor mąd­rzej by tego nie wymyślił! Poza tym wypadało to ta­niej!

Tylko z tym Stanikiem to była istna męka. W naj­cięższej dla Michci godzinie chachor siedział u Kapicy w szynku, wygłaszał wielkie mowy o swoim synu, którego miał dziś lub jutro urodzić.

Jedynym spadkobiercą, handlowcem całą gębą - oto czym będzie! A jak urośnie - od stóp do głów bę­dzie ubrany, zawsze podług najnowszej mody. Naj­ważniejszy jest sznyt! Jeśli masz na sobie odpowiedni krój, świat będzie na ciebie spoglądał innymi oczyma - powtarzał ciągle Stanik. Do tego odpowiednie ka­masze i lakierki, człowieku! a forsa sama przypłynie do kasy, bez jednego kiwnięcia palcem! A on - tu, Stanisław Cholonek z Poręby - ojciec! Syn powinien mu na kolanach dziękować!

A Michcia Cholonek, już prawie matka, siedziała na szezlongu w mieszkaniu swojej mamulki, sama, opusz­czona przez wszystkich, z dzieckiem w brzuchu, żona takiego, co to u Waleski węgiel rozwoził i gówno go to wszystko obchodziło. Furman jeno na zastępstwo, trzy razy w tygodniu. W inne dni Waleska furmaniła sama. Mieszkania nie mieli, mamulka musieli jej dawać jeść. Spała tu w izdebce na szezlongu, a on sypiał na miechu z kartoflami u swoich ojców w kuchni, pospo­łu z dwoma braćmi, wszyscy pokotem na ziemi. Przez noc stała się kobietą. Niedługo ukończy dziewiętnaś­cie lat, cóż wielkiego może ją jeszcze spotkać. Jakże szybko młodość od niej uciekła! Piękne beztroskie dzieciństwo, gdy u panny Nowakowskiej szydełkowa­ła na lekcji robót ręcznych tę piękną chusteczkę z ba­tystu i gdy za dokładny modry szlaczek otrzymała obrazek w dowód uznania. Ale teraz było jej wszyst­ko jedno. Ugryzła jeszcze kawałek szlaczka i połknę­ła: Pónbóczku, pozwól mi się tym udławić! Panna Nowakowska taka elegancka kobieta, a potem znaleźli ją po przerwie w ubikacji nauczycielskiej, powieszoną na pasku płaszcza kąpielowego nauczyciela Neumanna, ponieważ wziął sobie inną, taką Erykę Suschke z Madejowa. Była służącą w „Leśnym Zameczku” i po­dobno od dłuższego czasu utrzymywał z nią stosunki. Jak mógł człowiek upaść tak nisko i taką wykształco­ną osobę jak panna Nowakowska zostawić na koszu dla jakiejś tam zwykłej służącej? Ale tu właśnie moż­na się przekonać, że los obraca się zawsze przeciwko wykształconym, a pomaga ludziom prostym! A teraz nauczyciel Neumann bił Erykę Suschke jak psa, i lu znowu można się przekonać, jak wszystko mści się na tym padole.

Przy tym wszystko tak pięknie się zaczęło! Na we­selu była ubrana cała na biało. Piękna niczym obrazek, jak z filmu. Wychodziła za mąż z całą pompą, jak jaka hrabini. Stanik miał na sobie granatowe ubranie, pożyczone od brata.

- Dziewczyna wygląda jak anioł! - mówili ludzie w Porębie. Ślub cywilny i kościelny jednego dnia, ale najpierw kościelny, bo po drodze z urzędu stanu cy­wilnego zawsze jeszcze może się coś przytrafić. Liczy się tylko ślub kościelny, a co się ma, to się ma!

- Na wszelki wypadek załatwcie to jednego dnia - powiedziała Świętkowa - nie będziecie wtedy mu­sieli dwa razy się ubierać, białe szybko się brudzi. Ta­kiego wesela tu na ulicy Oślowskiego od niepamięt­nych czasów nikt nie widział. Stanik często jeszcze potem mawiał: O tym, mój drogi, ludziska będą mó­wili, gdy już nikt żył nie będzie, taka to była uroczy­stość.

I co było jeszcze ważniejsze: Michcia w dniu ślubu zachowała swoją cześć, nie tak jak córka Piterki, któ­ra na łeb na szyję musiała pędzić do ołtarza, by dziec­ko nie przyszło przed ślubem. Michcia i Stanik cho­dzili ze sobą przed tym dwa łata i trzy miesiące. Nic się nie zdarzyło, za co Michcia nie mogłaby odpowia­dać przed Bogiem czy przed własną matką. Ale i mat­ka miała na nich oko, bo nigdy nie była za Stanikiem.

- Czegóż się można spodziewać po takim Cholonku? - mawiała Świętkowa. - Co to za ludzie! Nie odłoży­li na bok złamanego grosza. Ale jeśli się dzioucha uprze przy jakimś chłopie, to matka nie powinna sta­wać na przekór, ciągle powtarzała ciotka Hejdla. Mi­mo że Michcia zasłużyła sobie na lepszego chłopa. Cze­go ona nie umie!

Zaproszono dwudziestu trzech gości, a przyszło czterdziestu dwóch.

- Musimy także zaprosić ojców z jego strony - powiedziała Świętkowa. - Mimo że wolałabym ina­czej. To tacy prości ludzie, że człowiek musi się za nich wstydzić przed sąsiadami. Przeleć no się hań na ulicę Jäschkego i powiedz, żeby też przyszli, ale żeby sobie za wiele nie obiecywali, bo mamy za mało stoł­ków!

A kiedy stary Cholonek ze swoją babą przyszli, Świętkowa wybiegła im naprzeciw do sieni i wołała już z góry: - Witejcie nam serdecznie w narzeczeńskim domu, drodzy teściowie! Siednijcie se najlepiej od razu tu przy schodach na strych, tu wam będzie cie­pło i przyjemnie. Stołki są nam jeszcze potrzebne dla zapowiedzianego przyjocielstwa z mojej strony. Zaraz dostaniecie po kąsku dobrego kołacza i gazetę do pod­łożenia, żebyście nie nakruszyli. Nie obrazicie się chy­ba, co? Pąknijcie się jeszcze trochę pod ścianę, żebyś­cie za bardzo nie zawadzali!

I oto siedział stary Cholonek na chusteczce, którą położył na schodach, by nie zabrudzić swojego wyszczotkowanego ubrania. Stara roztarła mu dziś my­dlinami wyświechtane miejsca na szakecie. W krzy­wych rękach trzymał kąsek kołacza z posypką. Obok niego siedziała stara Cholonkowa mając na sobie pięć spódnic i czarną chustę na głowie. Gdy stary chciał się napić gorzałki z kieliszka, oblewał sobie ubranie. Podtrzymywała mu więc rękę i podnosiła ją do ust, a on wycierał sobie klapą od marynarki krople z wąsiska. Nic nie mówili, bo im było wstyd. - Lepiej bę­dzie, jak ich zawołasz do izdebki, Michcia - powie­działa Świętkowa o szóstej - żeby ich tam ktoś nie zobaczył, gdyby jacyś lepsi goście nadeszli. Jak to do­brze, że bracia Stanika nie przyszli. Podobno straszne gorzoły, dużo by nas to kosztowało. - Przy czym we­sele i tak zostało przełożone na dzień, kiedy obaj bra­cia mieli nocną szychtę. Trzeba być chytrym!

Było to najpiękniejsze wesele, jakie kiedykolwiek wyprawiono na ulicy Oślowskiego. Goście siedzieli wszędzie: na schodach, na parapetach w sieni, tak że tynk odpadał. Na balustradach, na stołkach, wypożyczonych z całego domu. A garbaty pomocnik fryzjera Bondarski grał na harmonii prima. Garbaci to przecież zabawni ludzie. Zawsze znają się na jakichś głup­stwach, muzykują, gwiżdżą jak kanarki i dlatego by­wają chętnie zapraszani. - Poza tym przynoszą szczę­ście - mówiła Świętkowa. Cztery marki trzeba było zapłacić harmoniście za cały dzień, do tego kust. O wpół do jedenastej w nocy głowa poleciała mu jed­nak do przodu, na harmonię, i zasnął jak zabity. Kiedy Pelka chciał mu gorzałki nalać za koszulę, aby się zbu­dził i dalej grał, powiedziała Świętkowa: - Ależ co znowu, panie Pelka! Zostawcie go, niech śpi! Wódka jest bardzo droga!

Wo dwoje znieśli Bondarskiego na dół, na parter, a on nie puścił harmonii, którą obłapił jak kawaler swoją ukochaną. Położyli go na dole na schodach i w przeciągu dostał zapalenia płuc. - Ale przynajmniej ładnie grał! - powiedziała Świętkowa, gdy po trzech tygodniach umarł.

Michci zebrało się na płacz, gdy pomyślała o tym pięknym weselu. Teraz welon leżał w komodzie za­winięty w gazetę.

Gorzałkę na weselu postawił Stanik z własnej kie­szeni. Sznaps to męska sprawa! Resztą zajęła się ma­ma. Zaś Michcia dodała od siebie siedem konewek naj­tańszego piwa. Zarżnięto trzy gęsi, skonsumowano osiemdziesiąt dwie kluski z kartofli. Z całych dwóch kur, które i tak były chore, ugotowano rosół z maka­ronem. Przy czym cały makaron był zrobiony ręcznie. Zrobiła go Hejdla, siostra Michci. Potem cztery bla­chy kołaczy, i cała uroczystość w dwóch przedziałach: na przodku, w kuchni i w sieni, goście głośni wraz z muzyką Bondarskiego, a na zadku, w izdebce i w sypialni na łóżkach, lepsi goście z ludowym radiood­biornikiem od Przybyloczki, rozgłośnia gliwicka. To znowu kosztowało parę marek, które Świętkowa mu­siała dać Przybyloczce, żeby się nie zblamować i nie narazić na obmowę, że jest skąpa. W sumie było dwóch rannych. Spity Wondrasz zleciał przez balustra­dę na głowę Wojtaszka. Ale jeśli ktoś myśli, że Wojtaszek się obraził... Nic podobnego, bo wskutek zła­mania podstawy czaszki dostał rok rewiru. Na tyle urlopu nie mógłby sobie nawet hrabia pozwolić. I ja­kie to różne rodzaje ludzi są na tym świecie! Ktoś in­ny poszedłby od razu do domu i położył się do łóżka z wielkim rwetesem i kompresem. Ale nie Wojtaszek! Ponieważ nie chciał psuć nastroju, usiadł cicho w ką­cie i wychylał jeden kieliszek za drugim. Wondraszowi niewiele się stało, wylądował on na Wojtaszku dość miękko. Złamał sobie tylko palec, bo chciał się przytrzymać Kotlorzki i zaczepił p jej dziurkę w no­sie. Środkowym palcem.

O dziewiątej Cholonek z matką musieli już iść, bo stary miał ranną szychtę. Przez całe życie zdołał za­oszczędzić pięć marek, bo nie kupił potrzebnego mu roweru. - Weźcie to, pani Świętkowa, za gościnę, ty­le mam na zbyciu!

- Ależ, co znowu, ojciec, nie róbcie sobie kłopo­tów. To zupełnie zbyteczne, a dyć Bóg zapłać, powiem ino tela - rzekła Świętkowa. - Dla dzieci człowiek zrobi wszystko. Miałam sporo wydatków w związku z uroczystością. - Schowała pieniądze do lnianego bajtlika w majtkach. - Niech was Bóg prowadzi, dro­dzy ojcowie, nie pośliznijcie się, byście sobie czego nie złamali, nie jesteście już tacy młodzi.



Z niczego nie ma nic!

Świętkowa


Łatwo powiedzieć: ulica Oślowskiego i od niepa­miętnych czasów! A przecież ulica dopiero od roku tak się nazywała. Przedtem było tam tylko kilka domów i mówiło się: hań koło Czerniawki. Aż dopiero przyszedł Nawrat i spowodował, że ulica otrzymała nazwę. Ale tu znowu można się przekonać, co znaczy szachrajstwo. Nawrat był zatrudniony w tym urzędzie, gdzie to te nazwy ulic i placów wymyślają, krok po kroku, mówili, ma się tu wszystko ucywilizować. I wtedy wstawił się Nawrat za tym, by tę ulicę ochrzczono imieniem proboszcza Oślowskiego, bo Nawrat był kiedyś ministrantem i cieszył się jego protekcją. To znowu była taka rzecz: wykonywanie szyldów ulicznych zlecano Skupinowi, który nieźle się na tym dorobił. A dlaczego? Ponieważ Nawrat i Skupin byli w zmowie i popierali się wzajemnie. Mimo że był jeszcze inny szyldziarz, Glacki z ulicy Klausa. Z drugiej strony trzeba znowu powiedzieć, że Glacki był ewangelikiem, a takich ludzi nie należałoby po­pierać. Całe to pogaństwo tutejsze, skądże się to wzię­ło? Bo ludzie się nie nawracali, Wszystko to było spe­kulacją Nawrata. Oślowskiego, kalkulował Nawrat, na pewno ogłoszą świętym, gdy tylko zostanie dowiedzione jego wniebowstąpienie. Nie na darmo dożył 98 lat. Bóg wie, co robi. I co potem? Potem Nawrat będzie mógł powiedzieć: - Ja, Nawrat, koledzy, cały czas rękę na pulsie! Wiedziałem, co się święci. Ma się to wyczucie! - Tak szacunkowo, to po dwudziestu, trzydziestu latach powinno to nastąpić. Wtedy staro­stą będzie prawdopodobnie Hudlosz, tak sobie to wyli­czył Nawrat. Awans idzie tak a tak długo, te wszyst­kie zatwierdzenia i to wszystko wlecze się swoją dro­gą, z jednego miejsca do drugiego, musi otrzymać różne stemple, trochę sobie tu i tam poleży. Wtedy Hudlosz będzie miał tę posadę tam u góry, a następny w kolejce jest on, Nawrat. A może wystrzeli w górę jak kometa?

Jak to było wtedy z tym Nawratem, kiedy spowo­dował tę zmianę nazwy ulicy? Pelka nie mógł wtedy utrzymać języka za zębami i wszędzie szkalował Na­wrata.

- Ja wam powiem, czego on chce! Chce ludziom zaimponować. Ja sam byłem świadkiem, jak Oślowski smarował mu dupę miodem, dajcie mi spokój! Am­bitny pieron był już w szkole, tak że musieliśmy go tłuc po pysku. Zawsze w pierwszej ławce, nauczyciel z przodu, nauczyciel z tyłu, dajcie mi spokój z tym Nawratem!

Pelka z Nawratem żyli jak pies z kotem. Nawrat był ożeniony z Cylką od Potrawy. Jej ojciec był toka­rzem. Ona była jedynaczką, z grubymi nogami. Miesz­kali na osiedlu Gagfah i mieli dla siebie połowę dom­ku. To też nie jest w porządku.

- On miał tylko dom na oku, dajcie mi spokój, ja go znam - mówił Pelka. - Ten pieron dokładnie so­bie to obmyślił: Jeśli Potrawa ze swoimi płucami pożyje jeszcze tyle a tyle lat, to stara pójdzie w jego śla­dy. Mają tylko jedną córkę, będzie wesele na hałdach, a ja, Nawrat będę tam mieszkał sam, z Cylką, Rozwali się jak baron, przystanek tramwajowy 5 mi­nut od, domu, klozet spłukiwany wodą, wszystko superelegancko. Codziennie o piątej fajerant. Potem pieron pójdzie do domu, łacie włożyć i Cylkę capnąć pod kiecką, dajcie mi spokój z tym Nawratem! Znam ja tych z administracji, świnie i tyle! Gówno i tyle! Ja wam powiem: grubo się pomylił, bo Potrawa ma płu­ca w porządku i pożyje sto lat, a Nawrat ożenił się z Cylką po próżnicy.

Nawrat spekulował więc, że po pewnym czasie ka­nonizacji farorza Oślowskiego nie da się już zapobiec. Wtedy otrzyma polecenie: - Zajmijcie się tym, panie Nawrat, to wasz resort, i ochrzcijcie tam jakąś ulicę jego imieniem. Ostatecznie żył tutaj i działał. - A wtedy będzie mógł powiedzieć: - Już o tym pomy­ślałem, moi panowie - i zaprezentuje się z najlepszej strony.

- Ale tak, prawdę mówiąc, to nieźle się spisał na swoim weselu - powiedział Pelka - no, Nawrat ze swoją Cylką. Kiedyśmy obaj, Nowak ze swoją jedną nogą i ja, Pelka, pokazali mu, gdzie pieprz rośnie, mój drogi! Fest karlus ten Nowak, mówię wam! Kie­dyś podczas wojny światowej wlazł na rosyjski, tank, spokojnie dźwignął klapę, a potem poświęcił swoją butelkę brunatnej gorzałki i wlał do środka - ciachnął zapałką! Brrrmmm! Koniec! - Żelazny krzyż pierwszej klasy. Kiedy więc się pobrali, Nawrat z Cylką, ten pie­ron. Nowak stanął za Nawratem, wyciągnął brzytwę z kieszeni, podniósł Nawratowi szaket na zadku i ob­ciął mu szelki. I tu można było od razu się przekonać jaki to z tego Nawrata zasrany blagier. Na zewnątrz zawsze niesłychanie elegancki, a tu na weselu bez spodnioków! Galoty zjechały mu aż na trzewiki, z cze­go znowu najwyraźniej widać, że mu na Cylce w ogóle nie zależało. Tak z figury to była z niej prawdziwa piękność, trzeba przyznać, i stary Potrawa musiał tam swoje pomyśleć, pra. Niezły blamaż!

Na wszelki wypadek Świętkowa dołączała do swo­jej modlitwy wieczornej zawsze sekwencję „I módl się za nami, święty Oślowski”. Świętkowa bowiem odnosiła się do Nawrata i jego spekulacji z pewnym szacunkiem, gdyż dowiedziała się od starej Piterki, która potrafiła trochę wróżyć i znaki objaśniać, że święty Oślowski ukazał jej się już trzy razy. Raz na cmentarzu, gdy chciała oczyścić grób swojego niebo­szczyka, stał za nagrobkiem i pytał o to i owo w swo­jej starej parafii i miał się pozytywnie wyrazić o Nawracie. Od Cylki znowu dowiedziała się w najwięk­szym zaufaniu, że sam Nawrat pisał jakąś litanię do św. Oślowskiego, o czym Oślowski w niebie na pew­no już wiedział. Dwa razy ukazał się jeszcze Piterce w domu: akurat gdy wytarła miskę ze święconą wodą i raz przy oknie.

- Coś w tym Nawracie musi być - powiedziała Świętkowa na podstawie tych znaków z nieba i zaw­sze pierwsza kłaniała się Cylce Nawrat, mimo że na­leżało się odwrotnie, bo Cylką była o rok młodsza. Najlepiej będzie, jeśli pozostanie z Cylką w dobrych stosunkach, dopóki się to wszystko nie wyjaśni.

- Nie, nie, moi drodzy - odparła Świętkowa - kto ma tyle rozumu, ten musi kimś być. Z niczego nie ma nic. A w ogóle to Pelka jest mańkutem. Zawsze to mówię, jak już coś tam się nie zgadza, to i inne rze­czy nie będą się zgadzały. To jest tak jak z tymi arty­stami. Jeśli Pelka na przykład wróci wieczorem do do­mu: Ledwo skończy wcinać tłuczone kartofle, natych­miast wypędza dzieci na dwór, zamyka drzwi i od we­wnątrz zatyka starą skarpetką dziurkę od klucza, aby - broń Boże! - ktoś nie próbował podglądać, i już łapie swoją starą. I natychmiast zaczyna się robota, aż cała buda się trzęsie! U Pawlików na dole już trzy razy spadł młynek z bifeju, a raz nawet dziecku na głowę, i teraz jest głupie. No powiedzcie sami, czy to jest w porządku? Ta jego baba pochodzi nawet z nie­złej rodziny, a on do niej jak królik! Ledwo trochę odzipnie po tym wszystkim, a ten już wraca z roboty i znowu zaczyna. Ale człowiek nie chce się wtrącać do cudzych spraw! Nasza ciotka Hejdla to zawsze mówiła, że artyści są tacy sami. Kiedyś na odpuście występo­wał tu w budzie taki, co za pieniądze pokazywał swo­ją babę: bez podbrzusza! W budzie, publi­cznie, wstęp pięćdziesiąt fenigów. Ja takich rzeczy nie popieram i nie poszłabym tam. No i jak mogło do czegoś takiego dojść? Dupczył pewnie tak długo, aż nic nie zostało. Dajcie mi spokój z tymi chłopami! Ciotka Hejdla powiedziała do nas: Pamiętajcie, dziouchy, chłopy są jak te króliki! I do końca życia nie wzięła sobie chłopa.

Taka była chytra.

U Świętków takie rzeczy się nie zdarzały. Tam było wszystko w porządku i czysto. Obdarzyła Świętka trzema dziouchami, dwa płody nieżywe i koniec, fajerant. Jeśli jeszcze od czasu do czasu przychodził i próbował zgłaszać pretensje, krzyżowała ramiona na koszuli nocnej, a w razie potrzeby odpychała go i mówiła: - Co znowu, Świętek, zachowujesz się zaw­sze tak głośno, że budzisz dzieci! Co one pomyślą o swoim ojcu? - Z czasem - chwalić Boga! - zupeł­nie mu przeszło.

Kobiecie z trzema dziewczynami nie jest łatwo. Ha­ruj i haruj, aż ci ręczyska odpadną, a kto to może wiedzieć, jakie cię za to spotka podziękowanie?

Świętkowa na targu wykonywała zawód handlarki. On, Świętek, miał „posadę w magistracie”, jak mówiła Świętkowa do obcych. Był czyścicielem ulic. Nie było to właściwie kłamstwo, bo czyszczenie ulic pod­legało magistratowi.

Najstarszej córce było Hejdla, nazwanej tak na cześć ciotki Hejdli, która była też matką chrzestną. Druga to Maria, zwana Michcią, która upatrzyła sobie tego Stanika i dostała go. Najmłodszej było Tekla. Miała dopiero piętnaście lat, ale była już w pewnych rękach.

- Jeśli dzioucha jest piękna - mówiła Świętkowa - to chłopy za nią głupieją. Logiczne.

Dziewuchy Świętkowej odchodziły jak ciepłe bułki, co nie było znowu takie dziwne, gdyż wdały się w matkę. Subtelne rysy twarzy, piękne, gęste włosy, a głupie też nie były. Tekla od trzynastego roku życia obcowała z niejakim Detlevem Hübnerem. Elegancki człowiek! Bez skazy i zmazy, żadnych pryszczy czy jakiejś woni cielesnej, zaledwie odrobinę spocone ręce, ale z zewnątrz olśniewające zjawisko. Włosy na głowie z natury pięknie ondulowane, a i z eleganckiej rodziny pochodził karlus. Jeśli chodzi o Michcię, to trudno uwierzyć, jaki z niej był jeszcze anioł! Mimo że tkwiła już w samym środku życia, niedługo kobie­ta w kwiecie wieku, a Stanik też nie był niewiniąt­kiem. Lecz cały dzień grała dzioucha z dziećmi w pił­kę, ganiała z nimi po podwórzu, a bawiąc się w cho­wanego, była zawsze zręczna i pomysłowa. Jeśli nie było pogody, brała dzieci z naszego domu na górę i grali przy stole kuchennym: „Wszyscy pracownicy współpracować, współpracować, leci gołąb...”

Prosta to gra towarzyska, ale odpręża. Grający stu­kają wskazującymi palcami w brzeg stołu, a prowa­dzący grę mówi: „Gołąb... albo pies... albo dom leci...” Chodzi tu o szybki refleks, bo przy ptaku i gołębiu gracze podnoszą palce w górę, a przy domu i psie - nie! Zły ruch to przegrana. To nie jest łatwe i wyma­ga szybkiej orientacji.

Hejdla była żoną Jankowskiego, ale Jankowskiemu od dziewiątego roku życia brakowało palca. Po pra­wej drugiego od końca, zwanego serdecznym. - Le­piej o jeden palec za mało i nieskazitelny niż przeci­wnie - powiedziała wtedy Świętkowa, gdy Hejdla przyszła z Jankowskim, oznajmiając, że chce wyjść za niego.

Jeśli człowiek ma taką skłonność, to nad wszystkim łamie sobie głowę. Na przykład Świętkowa, gdy my­ślała o Jankowskim. Załóżmy, że nadszedł dzień sądu ostatecznego! Każdy musi stanąć przed obliczem Bo­ga, w pełni swojej ziemskiej powłoki, nie może mu brakować żadnego członka, ciało mniej więcej z okre­su swojego rozkwitu, powiedział kiedyś proboszcz Ko­zioł, a więc tak mniej więcej w wieku dwudziestu lat. A tu przychodzi taki Jankowski! Brakuje mu palca od dziewiątego roku życia i jak to tak te łobuzy zwykli czynić, nie pomyśleli o przyszłości i nie poszukali wtedy tego palca. Poszli do stawu łowić ryby. Jankowski zawsze pierwszy, jeśli chodzi o rozmaite pso­ty, odlewa się do butelki po piwie wypełnionej kar­bidem. Leje i leje i nie może skończyć. Karbid już się zaczyna gotować, ale - diabli wiedzą dlaczego - on wciąż nie kończy, w ostatniej chwili jeszcze flaszkę korkuje i chce ją akurat wrzucić do stawu, inni już się schowali, a wtedy butelka eksploduje i odrywa mu palec. Bo u Jankowskich była zawsze maślanka na obiad, a to wytwarza dużo wody. Musisz szczać i szczać, bez końca. W przeciwnym razie nie doszło­by może do tego. Tak to właśnie jest, człowiek nigdy nie wie, czy coś mu wyjdzie na zdrowie czy nie, bo z drugiej strony znowu powiadają, iż maślanka jest bardzo zdrowa. Ale poza tym temu Jankowskiemu nie można było właściwie niczego zarzucić, a Świętkowa wciąż powtarzała: - Na kolanach powinna nasza Hej­dla Panu Bogu dziękować, że tak akuratnego chłopa dostała. Nie ma dosłownie niczego, czego nie umiałby w gospodarstwie naprawić. A czysty, że hej! Gdy wraca z kopalni, myje sobie przed spaniem nogi, mi­mo że na kopalni już brał prysznic.

Czy też na sądzie ostatecznym ci, co stracili nogę na wojnie, będą jeszcze mieli tę swoją protezę? Bo drzewo w żadnym wypadku nie zachowa się przez te tysiące lat. A w ogóle nie należy tyle myśleć, bo czło­wiek może od tego zwariować, myślała Świętkowa, Od czego wariują ci wszyscy poeci, romansopisarze i wyżsi urzędnicy? Za dużo rozumu mają w głowie. Niedobrze znowu dla tego Jankowskiego jest to, że... No, na ten przykład, chciałby zostać fortepianistą. Po­wiedzmy chciałby przegrać sobie kilka palcówek dla wprawy. Albo poćwiczyć gamy. Wtedy od razu się wyda, że brakuje palca; bo jeśli brakuje palca, bra­kuje też i tonu. Logiczne. Albo też zostanie specjalistą od ciężkiej muzyki, Beethoven, Mozart i jak oni się tam wszyscy nazywają. W tym wypadku jest znowu trochę lepiej, bo przy tym wartkim pinkaniu nikt nie zauważy, jeśli czegoś brakuje. Inaczej znowu wyglą­da sprawa, jeśli chodzi o muzykę piękną. Powiedzmy, że taki muzykant gra znane melodie, na przykład: „Co robisz z kolanem, Hans, z kolanem, drogi Hans...” Piosenkę, gdzie każdy zna każdy ton i może śledzić całą melodię. Tam od razu można zauważyć, że brak czegoś. W kawiarni Kochmanna jest co wieczór zaba­wa. Muzykują tam, co się zowie, zawsze najnowsze szlagiery. Albo na przykład taki Paul Lincke!

Lincke też jest niezły. Pasuje do każdej okolicznoś­ci. Raz nawet na pogrzebie kapela górnicza zagrała taki ładny numer Linckego, ponieważ akurat to wyćwiczyła i potrafiła to dobrze zagrać, i nikt nie miał o to pretensji. Przeciwnie! Krewni zmarłego wyrazili się do dyrygenta, że mógłby jeszcze coś takiego za­grać. Jeśli coś jest dobrze zagrane, jest na pewno ład­ne. Mieszkał tu jeden, co sobie kupił gramofon, ale za­brakło mu pieniędzy na płyty i gramofon mu zardze­wiał. Szkoda pieniędzy! A jeśli do jakiegoś lepszego domu zjadą niespodziewanie goście, zawsze można wystąpić z Linckem. To jest muzyka! To jest rytm! Z tego nawet wykształceni mają coś, a nawet każdy inny człowiek. He, niech mi znajdą drugiego takiego muzyka jak Lincke!

Choć rodzicom takich muzyków wcale nie jest łat­wo, myślała Świętkowa. Pomyślcie tylko: Najpierw trzeba płacić te drogie lekcje fortepianowe. Potem znowu ten nauczyciel muzyki mieszka gdzie indziej, dochodzi więc do tego opłata za tramwaj. A przy tym nie da się nigdy przewidzieć przedtem, czy z dziecka będzie muzykant czy nie, bo iluż to nie kończy wy­kształcenia? A teraz przypuśćmy, że zostanie muzy­kantem, i tu znowu nie wiadomo, znajdzie pracę czy nie, bo właśnie w sztuce jest najwięcej bezrobotnych. A do tego trzeba jeszcze doliczyć nerwy, którymi się płaci za to wieloletnie rzępolenie w izbie. I czy to wiadomo, jak to dziecko później będzie się odnosiło do rodziców? Właśnie z wykształconymi tak to prze­ważnie bywa, że nie potrafią później podziękować.

Kiedy Świętkowa nachodziły takie myśli, skrobacz­ka kartofli wypadała jej z ręki, spoglądała przez fi­ranki w siną dal i poruszała wargami.

Człowiek bez palca jest, niestety, tylko człowiekiem bez palca, nie jest stuprocentowy! Czegoś mu brak. Nie na darmo szyje się czarne rękawiczki skórzane na miarę, a odnośny palec w środku rzeźbi się dokładnie z drzewa.

O zbójniku Szydle powiadają, że na prawej ręce ma skórzaną rękawicę, z której wystaje środkowy palec, którego widać nie ma. Szydło jest podobno namięt­nym szkaciarzem, i ostatnio był u Kapicy w szynku, widocznie w lasach czuł się zbyt samotnie. Grali w „17 + 4”, a ponieważ Szydło ciągle wygrywał, ode­zwał się Gajda: - Ty pieroński chacharze, ściągnij no tę rękawicę!

Szydło najpierw walnął go stołem w głowę, potem wyskoczył przez szybę zamkniętego okna i tyle go wi­dziano. Nie byłoby się to zdarzyło, gdyby miał wszy­stkie palce. - Nie, ludzie - mówiła Świętkowa - zawsze to powtarzam, kto ma wszystkie palce, ten jest od początku w lepszej sytuacji. Ale być może czło­wiek za dużo o tym rozmyśla. Z drugiej strony myślę sobie zawsze, iż lepiej jest, jeśli człowiek więcej myśli, nie żyje wtedy tak jak głupia kura z dnia na dzień. Pan Bóg nas stworzył na swój obraz i podobień­stwo. Jak to tam jest u tych ewangelików, tego nie wiem. W Sławięcicach jeden zwariował od ciągłego rozmyślania. Wszystko razem jest dobre i złe.

Łatwe to to nie było dla takiej kobiety jak Świętko­wa, żyć z chłopem, który był bezbożnikiem. W żadną niedzielę nie poszedł do kościoła, nie modlił się przy jedzeniu; trzeba było się za niego wstydzić przed wła­snymi dziećmi. Był zupełnie inny niż Świętkowa i cał­kiem możliwe, że nie łamał sobie nad niczym głowy. Świętek mawiał zawsze: „Jeśli się tak naprawdę za­stanowić, to całe to rozmyślanie nie ma sensu”.

Kobietę takie rzeczy gryzą. Ciąży to na niej i z cza­sem ją wykoślawia. Bo człowiek chciałby po śmierci znowu spotkać się z wszystkimi znajomymi w niebie. I jak to będzie wyglądało, jeśli zabraknie wtedy aku­rat głowy rodziny? Żeby tylko dzieci nie wdały się w niego! Z drugiej strony znowu trzeba powiedzieć, czysty z niego człowiek. Nie było dnia, żeby nie umył się do pasa i codziennie nogi na dokładkę. Myd­łem. Na kopalni wprowadzili teraz obowiązkowe my­cie. Gdyby nie to, chłopy wracaliby do domu jak świnie i brudni kładliby się do łóżka.

Ale Jankowski też był czysty. Na razie spał z Hejdlą na starej leżance w kuchni koło pieca, dopóki nie otrzymają własnego mieszkania. Druga leżanka, ta w małej izdebce, nowa, tę do małżeństwa wniosła Świętkowa. Należało tę prawdę chłopu nieustannie przypominać. Cóż bowiem on wniósł do małżeństwa? Komodę, starą i poplamioną na wierzchu. Michcia więc mieszkała w izdebce i to było z różnych względów do­bre: Matka miała dziecko jeszcze przez pewien czas dla siebie i mogła mieć na nią oko. Stanik zaraz po ślubie okazał się dzikim ogierem i nie było tygodnia, żeby w niedzielę nie miał sprawy do dziewczyny. Dziecko takie po prostu wymagało matczynej opieki, dopóki nie stanie na własnych nogach. Ileż to razy dzioucha przychodziła, by się poskarżyć na niego! Wystarczyło ich pół godziny zostawić sam na sam! Ale to już Świętkowa wpoiła swoim dziouchom od małego: „Schodźcie chłopom z drogi, bo oni są jak - nie przymierzając - zwierzęta! Mają w głowie ciągle to samo, i żłopią!”

Świętkowa tak rzecz urządziła, by Michcia zaraz po ślubie dostała własny pokój. Kobieta ma prawo do in­tymności! Skrzynię z kartoflami zabrali z izdebki i wstawili do komory. Dopóki Stanik nie stworzy so­bie własnej egzystencji, miała się tam rozgościć.

- Ładne stosunki muszą panować u tych Cholonków - mówiła Świętkowa - całkiem jak w tej Rusyi, co się tak słyszy na ten temat. Stanik wraz z braćmi śpi w kuchni na miechach z kartoflami, przykrytymi słomą, a ojcowie mają swoje łóżko w jedynej izdebce, na zadku. Przy tym mogą jeszcze być zadowoleni, że troje dzieci od razu przy porodzie stracili. Człowiek nie powinien drugiemu niczego złego życzyć, ale jeśli Lulek, który leży w lazarecie, nie wyżyje, to reszta przynajmniej będzie miała czym oddychać. Ale to znowu jest taka rzecz, słyszeliście o tym, Zdrasz? Jak to oni tam na kopalni temu Lulkowi, gdy był na stro­nie, ździebłko dynamitu wsypali do fajki? Przed dwo­ma tygodniami. Ale czy to taki młody synek musi już kurzyć? Teraz wisi między życiem a śmiercią, a przy tym palenie kosztuje. Musieli to zrobić? Mogło prze­cież trafić na kogoś innego. Tym łobuzom tylko figle w głowie.

Gdy Świętkowa opowiadała znajomym o Michci, starała się zatuszować fakt, że córka tak kiepsko wy­szła za mąż.

Stanik, mąż naszej średniej córki, śpi na razie w wielkim mieszkaniu swoich rodziców. Powiedzia­łam sobie, dzieciom niech będzie wygodnie, tak długo jak się da. Zaoszczędzą przy tym trochę grosza na czynsz i zięć będzie to mógł odłożyć na bok. Wtedy będą mogli sobie stworzyć egzystencję. Mogą zamiesz­kać wspólnie w jakiejś willi”.

Ludzie na parterze mieszkali jak zwierzęta. Święt­kowa mawiała: kto nie chce żyć porządnie, ten na nic lepszego nie zasłużył. Mieszkanie na dole było tańsze. „Ponieważ wszystko ładują w brzuch” - stwierdziła Świętkowa. „Gdy tylko stary w piątek przyjdzie z pensją, natychmiast lecą do sklepu Jäschkego i robią wielkie zakupy: margaryna, cukier w nieprzebranych ilościach, trzy konewki najtańszego piwa i hulaj du­sza! Ale żeby tak coś odłożyć na wyprawę dla dzieci? Skądże znowu!”

Weźmy taką Kowolkę... Gdy Świętkowa przypom­niała sobie Kowolkę, jej usta robiły się wąskie jak brzytwa, a to dlatego, że gdyby Kowolka przed dwo­ma tygodniami nie miała tego snu, wszystko byłoby w porządku. Dziecko byłoby już na świecie, a nie przyszłoby dopiero jutro, 29 lutego.

Dodatkową trudność stanowiło to, że Kowolka by­ła w prostej linii krewną Świętkowej, i to kuzynką czwartego stopnia; bo złe sny mogą się odnosić i do krewnych, a że tak było, zostało tutaj udowodnione! Na szczęście Świętkowa była od trzynastego roku ży­cia z Kowolką na „pani”, gdyż wtedy, gdy obie były jeszcze w sodalicji mariańskiej, Kowolka, z domu Zdrowa, rozpowszechniła plotkę, że Świętkowa przywlekła wszy do sodalicji. Koniec z przyjaźnią, szlus! A teraz ten sen! Przed tę Königową z drugiego piętra wszystko się wydało. Podobno Kowolka przed dwoma tygodniami, zaledwie stary wyszedł z domu, polecia­ła do Piterki, która się wyznaje na przepowiadaniu i objaśnianiu snów, a potrafi też karty kłaść i przy­szłość z ręki wyczytać, i na gorąco jej opowiedziała, co jej się o niej, o Świętkowej, śniło. Widziała ją na ciężarówce, jak kradła cukier.

Ciężarówka z lewej ku prawej czy z prawej ku le­wej?” Piterka zadawała pytania, a potem nastąpiła wykładnia: „...ciężarówki oznaczają spóźnienie. Cu­kier oznacza coś złego. Ale niech się pani nie martwi, pani Kowol, bo dobrym znakiem było to, że Świętko­wa stała wyżej od pani! Przyjdzie to na Świętkową! Jej średnia córka spodziewa się dziecka, prawda? Dziecko przyjdzie opóźnione, pani Kowol...”

Ale i Piterka niezgorsze ścierwo! Wytłumaczyła so­bie wszystko tak, jak jej akurat pasowało. A jednak coś w tym było! Kiedy mianowicie Koziołkowej, któ­rej chłop wtedy wracał furmanką z Kędzierzyna, a za­snąwszy na przejeździe wypadł z wozu i zabił się na miejscu, kiedy, powiadam, Koziołkowej przyśniły się róże i poszła z tego powodu do Piterki, też jej się wkrótce zmarło. A właściwie należałoby mniemać, że róże oznaczają coś pięknego!

Świętkowa też sobie kiedyś kazała przez Piterkę karty ułożyć, a ponieważ to i tak już dwie marki ko­sztowało, to przy okazji pozwoliła sobie też dać dwie rady na całe życie: - Ja wam powiem, pani Świętek, co jest najlepsze! Najlepsze, co się może wam przy­śnić, to mąka. Krupczatka wyborowa - im bielsza, tym lepszy znak. Mąka oznacza przyrost, wygraną, szczęście w grze. A często w takim śnie pojawia się też jakaś cyfra, którą należy zapamiętać! A potem na­tychmiast do kolektury loteryjnej i kupić ten los. I nie dajcie sobie w żadnym wypadku wmówić przez sprze­dawcę innego losu! Wszyscy oni są ze sobą w zmowie i już wiedzą przedtem dokładnie, kto wygra. Im bar­dziej będzie wam odradzał, tym bardziej trzeba upie­rać się przy swoim numerze! Gwarancja: milion ma­cie już w kieszeni! Ale to oznacza również szczęście znaleźne.

Dajmy na to, że idziecie ulicą. Trzeba mieć oczy otwarte i spoglądać cięgiem na ziemię! Naraz zoba­czycie tam małą skórzaną teczkę dyplomatkę. Wtedy najlepiej udawać, że się nic nie widzi, zwolnić kroku, ostrożnie się obrócić na lewo, na prawo, do przodu i do tyłu, czy ktoś nie widzi, a potem należy rzucić sweter na teczkę, podnieść obie rzeczy i zniknąć w ja­kiejś bramie. Ale bez pośpiechu, bo pośpiech wzbudza podejrzenia. W bramie najlepiej wyjąć pieniądze z teczki i włożyć spokojnie do majtek. Tam ich nikt nie będzie szukał. Mimo że będzie wam teczki żal, trzeba ją wyrzucić, żeby nie było dowodu, pani Świętek! A te­raz położę wam jeszcze szybko parę kart, abyśmy mo­gły rzeczywistości spojrzeć w oczy, bo przedtem to by­ła tylko spekulacja.

Jeśli pijecie dużo przed snem, będziecie też dużo śni­li, a wtedy, pani Świętek, nie jest wykluczone, że przy­śni się wam mąka. W życiu wszystko jest przeznacze­niem.

Ale nawet gdyby dziecko miało się urodzić 29 lu­tego, nie wszystko będzie stracone, bo ogrzanie po­święconego medalika nad świecą z pierwszej komunii świętej i przyciśnięcie go do czoła dziecku opęta­nemu przez diabła jest równie skuteczne jak chrzest w nagłej potrzebie.

Nie pozwolę Kowolce na to, o nie!” - powiedziała Świętkowa.



Astry to najwdzięczniejsze kwiaty.

Gluchowa


Wyglądało na to, jakby czarny Stanik z Częstocho­wy też jej nie wysłuchał. Żadnego strzykania w krzy­żu, żadnego parcia od środka, żadnego napięcia w kroku - Michcia siedziała na szezlongu i beczała.

- Pomóż sobie sam, to i Bóg ci pomoże - rzekła Świętkowa. - Tu, weź to wielkie pudełko nivea za 80 fenigów i nasmaruj się! Nivea jest dobra na wszyst­ko, mawiała zawsze ciotka Hejdla.

- Gdzie nasmarować, mamo?

- Na dole! Nie udawaj głupiej, normalnie nie ro­bisz wrażenia, jakbyś upadła na głowę!

Michcia podniosła trochę kieckę, ale posmarowała sobie nivea obok majtek tylko kawałek brzucha, bo jeśli już musisz się zdecydować, czy słuchać Boga czy ludzi, wybieraj zawsze Boga, mówił proboszcz Kozioł na kazaniu. Bo tam na dole nigdy by się nie dotknęła, za nic w świecie. Szóste przykazanie!

Świętkowa nie stała obok niej. Uchyliła tylko drzwi, jak się należy. - Ja z moimi córkami zawsze dyskret­nie - powiedziała kiedyś Świętkowa do Pelkowej. - Jeśli moje córki mają swoje intymności i te rzeczy, wiecie, jeśli chcą się podmyć, natychmiast wychodzę na dwór lub zamykam drzwi. Jeśli już obyczaje i przy­zwoitość zanikną w rodzinie, to już koniec, pani Pelka.

Pelkowie mieszkali na tym samym piętrze co Świętkowie, dokładnie naprzeciwko. Dzieliło ich przepierzenie, którego zazdrościli Świętkom wszyscy, bo na całej ulicy Oślowskiego, gdzie wszystkie domy zbu­dowano według schematu F - czerwone mury cegla­ne, dwa piętra po cztery mieszkania, bez piwnic, pła­ski dach, pokryty smołowaną papą, co było najtań­sze - na całej ulicy Oślowskiego nie było takiego przepierzenia obok mieszkania, a przy tym bez pod­wyżki czynszu.

Przepierzenie zbudował bez pozwolenia przed mniej więcej dwoma górniczymi pokoleniami niejaki Kowalczyk, Polak z Kongresówki, który z powodu ja­kiegoś przestępstwa musiał uciekać i został górni­kiem. Potem reszta Kowalczyków musiała opuścić mieszkanie, bo on zginął na kopalni. Wtedy wujek Świętka się tam sprowadził, niejaki Jendrella, który zmarł znowu na pylicę. A wtedy Świętek natychmiast się ożenił i wprowadził do mieszkania. Przepierzenie zostało, mimo że zarząd kopalni miał wiele do powie­dzenia w sprawach mieszkaniowych. Na przykład żą­dano od lokatorów, by co dwa lata malowali sień na zmianę. Podłogę czerwoną farbą. Mówiono, że to z po­wodu tych bakcyli. Tak, jakby ktokolwiek mógł nie wiedzieć, że chodzi po prostu o pluskwy! Ale co zna­czy ta odrobina farby wobec pluskiew? Wmawianie sobie, i tyle! Paskudztwo częściowo ginie, to prawda, jeśli wystarczająco grubo posmarować za listwami przy podłodze. Gdy tylko pluskwa nauczy się latać, natychmiast zwiewa, a wtedy możesz sobie smarować, ile chcesz.

Pelka powiedział: - Gdyby się tak zastanowić i porównać: Ilu ludzi zginęło do dziś przez robactwo? Nie znam ani jednego. W tym wypadku bardziej nie­bezpieczne są te nowomodne bakcyle i choroby. A bę­dzie jeszcze gorzej, im więcej Murzynów i Żydów zo­stawią przy życiu, od których pochodzą te wszystkie bakcyle. Niestety, czasem najlepsi ludzie giną przez bakcyle. Kudlosz, który tu przedtem mieszkał, też. Pe­wnego pięknego poranka, tak z dnia na dzień, bez jakichś szczególnych oznak dostaje się do szpitala i umiera. Nikt nie wie, dlaczego. A ja myślę, że to te bakcyle. To był człowiek, ten Kudlosz! Pół flachy denaturatu wypijał jednym haustem i nic mu nie było.

Od schodów prosto, a potem w lewo mieszkali na drugim piętrze ci Königowie, co to on był maszynistą, a naprzeciwko zaś Wondraszowie, co to on był ręba­czem.

- Königowa zgrywa się przed ludźmi jak stara dziwa - powiedziała Świętkowa. - Wymawia słowa jak jaka baronessa i opowiada, że pluskwy od nas do niej przechodzą, a jej chłop od ukąszeń spać nie mo­że, bo ja ponoć wywierciłam małe dziurki w ścianie. Tak jakby maszynista miał delikatniejszą skórę na du­pie niż inni ludzie! Ja miałabym być taką idiotką, że­by jakieś dziury w ścianie borować! A po co? Żeby ich smrody się do nas przedostawały i żebyśmy się podusili! Te pluskwy to z pewnością idą od tych chacharów Wieczorków! Kto choć raz w barakach miesz­kał, ten ma pluskwy; przechodzą ścierwa przez ścianę niczym wiertarka pneumatyczna, mówię wam!

Co też znowu nie jest prawdą, bo Wieczorki miesz­kali pod numerem piątym, w domu zaraz obok. Po­środku był mur ogniowy. Mury takie są smołowane, a przez smołę nie przejdzie żadna pluskwa, jeśli nie musi.

Przybyloczka powiedziała, że te pluskwy mogą być równie dobrze od Dralli, bo gdy Dralla pracował je­szcze na szybie numer dwa, to pluskwy mu raz wyla­zły z kieszeni marynarki, co najmniej setka.

Chociaż z drugiej strony... pluskwy nie są znowu takie straszne! Jeśli człowiek jest czysty, może je utrzymać w ryzach. W ogóle można powiedzieć, że człowiek czysty jest też i pracowity. Na przykład pół roku temu kolej malowania sieni przypadła na Jankowskiego. Przyniósł więc z kantyny, która z kopalni otrzymała czerwoną farbę po niższych cenach, od ra­zu kilka wiader więcej, bo co się ma, to się ma, i za­raz po fajerancie zaczął u góry malować. Najpierw czyściutko listewki u podłogi. Pozwalał farbie ściekać za listwy, żeby wszystkie pluskwy pozdychały. Potem pociągnął dylówkę, wyrównał dziury kitem szklar­skim i na koniec położył klocki i deski, by łatwiej by­ło chodzić. Ale zostało jeszcze trochę farby, więc po­malował parapety okienne. Czerwone z czerwonym za­wsze się zgodzi. Pomalował też ramy okienne, żeby zanadto nie odbijały od reszty. Z farby olejnej, która jeszcze została, wymalował wzdłuż sieni piękną lam­perię. To na pewno nie zaszkodzi, bo farba olejna się tak nie brudzi jak farba robiona na kleju roślinnym. Zostało jeszcze trochę farby, więc podwyższył lam­perię o parę centymetrów, trzykrotnie, aż doszedł do sufitu. Sufitu nie chciał malować, bo to nie bardzo pa­suje, sufity na czerwono. Resztą farby wypacykował drzwi Pelce. Naturalnie za jego zgodą, jego baba nie miała tu nic do powiedzenia. Pelka wlał mu za to parę sznapsów, a potem zaczęli obaj dalej malować. Naj­pierw drzwi Wondrasza, który też im nalał kilka głęb­szych, a potem drzwi Świętkowej, bo o sobie uczciwy człowiek myśli na końcu. Ponieważ u Pelki parapety, ramy i drzwi między pokojami też już były wytarte, więc wszystko to pomalowali, a farbie ciągle nie by­ło końca. Pomalowali więc Pelce ściany pięknie na czerwono, a gdy Pelkowa zaczęła beczeć, wypędzili ją na dwór. Dzieci były całe czerwone, bo czegóż się można po takich smarkaczach spodziewać? Smarowały po ścianach, gdy matki nie było, i w ogóle używały sobie. Farby wystarczyłoby jeszcze na drzwi Königów, ale tu już czuwała Świętkowa, aby Königowa nie odniosła jakiejś korzyści z Jankowskiego. O pół­nocy Pelka z Jankowskim zasnęli, a resztą farby Jan­kowski wysmarował następnego dnia latrynę od ze­wnątrz, od wewnątrz i sedes, a Świętkowa umyślnie nie powiedziała o tym Königowej. Sądząc po odcisku tyłka, musiała to być Königowa, która się tam przykleiła. I słusznie się stało!

Z farby, która pozostała, mógł jeszcze Jankowski swobodnie całą izbę wymalować, dobrze to wygląda­ło. Kiedy inkasent przyszedł odczytać zużycie prądu, od razu powiedział, że to jest najpiękniejsze piętro na całej ulicy Oślowskiego.

W piątym szybie pracował kiedyś pewien Austriak. - Austriacy - mówiła Świętkowa - noszą siano na plecach, bo nie mogą sobie pozwolić na wózki ręcz­ne. - Ten też się pomylił i kupił parę wiader za dużo tej farby. Wymalował na czerwono nawet sufit, stół kuchenny, stołki, kredens, w ogóle wszystkie meble, a na koniec nawet wiadro. Ale właściwie nie można było powiedzieć, żeby to jakoś źle wyglądało.

Tu na ulicy Oślowskiego każda rodzina miała swój wózek ręczny. A w ogóle to już po samym wózku mo­żna poznać, z kim się ma do czynienia. I czy właści­ciel wózka ma o sobie dobre mniemanie, czy nie. Czy wózek łatwo i elegancko bierze zakręty, bo jest za­dbany i dobrze nasmarowany, czy też klekoce i obciera dyszel, koła ma jak jaja i nie daje się popchnąć w żadnym kierunku. Brakuje mu szprych, ma oblu­zowane sworznie, deski ma dobrze obsadzone, czy też wylatują na każdym kroku? Wszystko to ma swoje znaczenie. U Świętków wszystko było w porządku. Dyszel siedział na sto dwa! Jankowski wymalował wózek pięknie na czerwono i zrobił u góry biały szla­czek dla ozdoby. Mimo że brakowało mu palca. Z po­wodu tego przeklętego karbidu! Pierwszy ojciec Świętkowej, Kotyrba, nawet umarł przez ten karbid. Ściślej: z powodu karbidu! Wtedy, w okresie wielkiej biedy, gdzie ludzie nie mieli co jeść, Kotyrba chciał z wiadrem karbidu przekroczyć granicę, bo w Bielszowicach gospodarze dawali za to słoninę i mąkę. I był akurat w środku Czerniawki, wiadro na głowie (Czerniawka była najwyżej metr pięćdziesiąt głęboka, a Ko­tyrba miał metr siedemdziesiąt jeden), kiedy niemiec­cy celnicy do niego wygarnęli, strzał prosto w głowę, a woda zagotowała się w tym miejscu jak wulkan. Pomyślcie tylko, ile było tego karbidu!

Polacy odstrzeliwali mniej ludzi. Ale o tym każdy mówił co innego: Zając twierdził, że to dlatego, iż są porządniejsi i że żal im każdego. Pelka mówił, że to dlatego, iż nie mają precyzyjnej broni i nie potrafią celować. On sam miał kiedyś polski karabin, zupełnie nowy, a na trzeci dzień już mu się muszka chwiała. - Nie ma broni nad niemiecką - mówił Pelka. - Każdym strzałem kładziesz jednego. Powiadam, naj­lepszy jest mauzer. Poczekaj! Jak tylko chłopcy do­rwą się tu do rządów, niech mi tylko spluwę dadzą, a ja już zrobię porządek w Porębie.

Kiedy Kotyrba już nie żył, matka Świętkowej wy­szła za niejakiego Borowskiego, który miał jedną no­gę dłuższą, a jedną krótszą. Z zawodu kowal, żona go odumarła. Będąc wdową z pięciorgiem dzieci, musia­ła być zadowolona, że ją w ogóle ktoś chce. Pięcioro dzieci potrafi swoje zeżreć, a krótka noga nikomu nie przeszkadza. Dzieci Kotyrby nie przywiązały się jed­nak do starego Borowskiego. Dopiero na łożu śmier­ci jedna z córek Kotyrby przez pomyłkę odezwała się do niego: „ojcze!” Teresa zawsze mówiła do niego „wy”. Tutaj, z górnego okna sieni domu numer trzy, można było go dawniej oglądać, jak regularnie ni­czym zegarek kuśtykał o piątej ulicą w dół. Szedł na pole przy Czerniawce. Było to około fajerantu, który jeszcze z dawniejszych czasów siedział mu w koś­ciach, pora, by usiąść i zapalić fajkę. Na polu było takie miejsce, gdzie dawniej on i jego pierwsza żona urządzili ogród, stała tam jeszcze ławka, jak za daw­nych czasów. Usiadł i spoglądał jednym okiem w stro­nę Bielszowic, gdzie żyły jeszcze dwie jego siostry. Jedno oko jest lepsze niż żadne, to drugie stracił przed dwudziestu laty od przelatującej iskry. Słońce zachodziło za laskiem Gwidona. Co roku pojawiały się astry, zasadzone jeszcze przez jego żonę, a on spulchniał palcem wskazującym ziemię i wycierał go o spodnie.

- Nasz drugi ojciec ma dobrą rękę do kwiatów - mówiła Świętkowa. - Co zasadzi, to rośnie. Istnieją ludzie, którzy sypią nawóz i wychodzą ze skóry, by mieć piękny ogród, a tymczasem nic im nie chce ro­snąć. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje. - Co roku w marcu przychodził z pestkami słoneczników w kie­szeni, rozsypywał je na ziemi i zasypywał butem. Ro­sły, a on wyrywał słabe pędy, zostawiając mocne. Z jedenaściorga dzieci pozostało mu pięcioro, wlicza­jąc w to Paulka. Ten był mocny jak koń. Niejaki Kudlik przyniósł z Rosji wiadomość, że Paulka widział tam na stacji rozrządowej w Witebsku. Widocznie wcale nie poległ, jak to opowiadali Borowskiemu! Opis się zgadzał: wygląd niedźwiedzi, łapy jak koła młyńskie, a pod litewką skrzypki, jak dawniej. Chęt­nie grał na skrzypkach. Nie grał szybko, ale gdy tak sobie usiadł i zagrał koło ucha, to zawsze się rozpła­kał. W Witebsku - mówił Kudlik - niósł worek kar­tofli na plecach, sadzeniaków. Ale potem zginął mu z oczu, bo przez stację przejeżdżał pociąg towarowy i Paulek musiał do niego wskoczyć.

- Po co te kartofle? - pytał Borowski. Prawdopo­dobnie chciał je tam zasadzić.

Stary Borowski ciągle jeszcze mieszkał tam, gdzie przebyli razem trzydzieści lat i gdzie przed nim mie­szkał Kotyrba z żoną: jedna izba, komora i kuchnia, trochę poniżej ziemi, tak że podczas deszczu woda wlewała się przez drzwi. Ściany też były wilgotne, no i grzyb. Borowski wciąż był bardzo zręczny i pod ku­chennym stołkiem dopasował sobie kawałek drewna, by mógł na nim wygodnie postawić swoją krótszą no­gę. Chleb trzymano w blaszanym pudle, by go myszy nie zjadły. Na zewnątrz używał laski, jedynej rzeczy, jaką odziedziczył po ojcu, ale za to z dobrego drze­wa! Latem i zimą nosił baranicę. Z czasem zrobiła się wewnątrz równie czarna jak z zewnątrz. W lecie, pod­czas upałów, nosił ją więcej przekrzywioną do tyłu, w zimie podczas mrozów wbijał ją na czoło i na uszy. Gdy wieczorem kładł się spać, a nie było zimno, zdej­mował ją i kładł na dylówce obok łóżka. Chorował na artretyzm i łatwo mógł wywrócić flaszkę wódki, bo źle ręką celował, wolał więc butelkę wkładać do ba­ranicy.

Porządny łyk spirytusu, kiedy się człowiek obudzi, zabija wszystkie bakcyle, ogrzewa i czyści wewnątrz. Spirytusu mógł sobie kupić z renty. Wtedy do obiadu nie potrzebował niczego, z wyjątkiem kawałka suche­go chleba, rozmiękczonego w wodzie, a wieczorem ciepła zupa. Borowski był tylko raz w życiu chory, w osiemdziesiątym szóstym roku życia, przez trzy go­dziny, potem umarł. Ale wtedy już wiedział, gdy tyl­ko rano wstał i nie miał apetytu na gorzałkę: z jego ojcem było to samo. Tego dnia Borowski już nawet nie wstał, założył tylko czystą koszulę do trumny, przykrył sobie twarz baranicą i zamknął oczy na wieki.

Tego dnia przyszła do Świętkowej siostra i powie­działa: - Chodź no do starego Borowskiego, jeśli masz trochę czasu, bo umarł. Musiał mieć piękną, szybką śmierć, bo wczoraj jeszcze był na chodzie. Po­szłam tam i chciałam mu wody w konewce zanieść, bo z powodu tego artretyzmu nie mógł w ostatnim cza­sie utrzymać konewki w rękach. Założył czystą ko­szulę i przykrył sobie twarz baranicą, może to i lepiej dla niego. Boroczek!

- Jezus Maria, biedny Borowski - powiedziała Świętkowa i zaczęła szlochać. - Musiało się to aku­rat dzisiaj zdarzyć, kiedy jest targ? Leć na dół, Michcia, i zapytaj Przybyloczki, czy ci może pożyczyć tę czarną suknię Lucy. Powiedz, że starzyk umarli. Hejdla, ty masz ciemnomodrą kieckę, ta też pasuje. Ja so­bie dziś wieczorem odpruję ten biały szlaczek z mo­jej czarnej sukni. Czy ojciec miał do mnie jakiś inte­res, gdy umierał?

- A co ze mną? - Tekla, mając te swoje trzynaś­cie lat na karku, uderzyła w lament. - Żadnej sukni dla mnie? Ja mam z gołą dupą siedzieć w domu, kiedy tak lubię chodzić na pogrzeby?

Z bekiem poleciała do komory i zaciągnęła zasłonę.

- Weź sobie moją starą czarną kieckę. Idź do Słupiny, niech ci to opnie szpilkami i przejedzie po tym żelazkiem. Dam jej za to coś z naszego ogródka. A za­łóż majtki, żebyś nas nie zblamowała przed tą, wiesz, jaka ona jest? Mówi potem, że nie mamy co na tyłek włożyć.

Tekla wyszła z komory, wytarła nos w zasłonę i ta­necznym krokiem wytoczyła się przez drzwi. Poszu­kała w szafie czarnej sukni i razem z majtkami niosła ją na ręce.

Pogrzeb wypadł lepiej, niż myśleli. Przyszło wiele klientek Świętkowej, by w ten sposób podziękować za dobrą obsługę na targu. Poza tym lokatorzy domu, w którym zmarły mieszkał, dzieci Kotyrbów i wnuki. Jego syn, który specjalnie przyjechał na rowerze z Rokitnicy, i dwaj starzy przyjaciele. Ponadto czte­rech, pięciu ludzi, którzy chcieli tylko coś przekąsić, z pewnością bezrobotni, czterech karawaniarzy i je­den rezerwowy. Kościół wysyłał zawsze rezerwowe­go na wypadek, gdyby któryś z karawaniarzy upadł. Rezerwowego też trzeba było opłacić. Koniec koń­ców, zebrało się pokaźne towarzystwo. Farorz Kozioł wygłosił Borowskiemu piękną mowę z brewiarza. Pa­sierby płakały, rzuciły grudkę ziemi na trumnę, a po­tem wszyscy udali się do Kapicy i zaraz nastrój się poprawił.

- I chociaż nie zostawił nam niczego - powie­działa Świętkowa - dobry z niego był chłop i nie naj­gorszy ojciec. Baranicę trzeba będzie spalić, nikt jej przecież nie zechce włożyć. Krykę ty weź, Teresko, gdyby tak twojemu staremu kiedy nogę odcięło. Pa­nie Kapica, jedna kolejka dla wszystkich na mój ra­chunek!

Jeszcze ten i ów coś postawił. Zrobiło im się wesoło. Kapica miał akurat świniobicie i postawił kilka żymloków. Zrobiło się jeszcze przyjemniej. Ale jak to zwykle bywa: Starego Szewczyka z Bobrka, który specjalnie tak daleko pofatygował się na pogrzeb, bo znał osobiście Borowskiego, jeszcze tego samego dnia na moście trafił szlag.

- Jak tylko ziemia nieco osiądzie - powiedziała Świętkowa - posadzę ojcu astry na grobie. Z nasze­go starego ogródka je wezmę. Astry co roku same ro­sną, bez wielkiego zachodu.



Zapach związany jest z rodziną jak hymn z narodem. Psy też się nim kierują.

Świętkowa


Najlepsze było świniobicie. Podkarmiał sobie czło­wiek takiego wieprzka w chlewiku z węglami, maścił go, głaskał, dawał mu pomyje z całego domu do żar­cia - a potem następował ten piękny dzień! Ryp! młotkiem w głowę - i świniobicie! Pelka to praw­dziwa świnia. Zawsze podawał się za szlachtmistrza, a potem z pożyczonego mauzera walił do zwierzęcia roztrzaskując mu łeb, piździł jeszcze trochę naokoło, i w końcu zostawała tylko siekanina.

W ogóle ludzie na świniobiciu dzielą się na kilka kategorii. Najpierw ci, co to sam na sam z mięsem i kiełbasami zamykają się w mieszkaniu i wszystko sami zżerają; nawet z zupy, którą rozdzielają pod drzwiami, wyławiają tłuste oka i dolewają wody. Lu­dziom takim lepiej schodzić z drogi, bo kto jest sknerą, ten i kradnie.

Poza tym są znowu ludzie, którzy natychmiast po zabiciu świni urządzają wielkie święto i zapraszają całą ulicę. Przynosi się piwa i przygrywa harmonia. Statki wynosi się z kuchni i jazda do tańca! Polka, sziber, dżimi - co kto chce, a matka nie wtrącała się na­wet wtedy, gdy ktoś wartko z Lucką znikał w izbie, by sobie na chybcika troszkę podupczyć. Jedzenie i picie rozwesela, dlatego musi tak być!

To byli prawdziwi ludzie, z takimi można się poro­zumieć. Naparlikowie z ulicy Oślowskiego byli wła­śnie tacy. Naparlik nie mógł doczekać się tego dnia.

Co wieczór po robocie wchodził do chlewika, łapał świnię za skokami i sprawdzał, ile nagromadziło się już tłuszczu. A potem ryp! młotkiem w łeb i było świniobicie, że hej! Zupę rozdawano wszystkim, kto tyl­ko zechciał, a krupnioki i żymloki rozdzielano po ca­łym domu. Mięsa i wnętrzności starczało dla wszyst­kich bliżej stojących, a potem przez dwa kolejne wie­czory sama uroczystość. Jäschke na wózku dowoził piwo. Piekło się też chleby, bo kto sobie bandzioch zapchał chlebem, ten nie potrzebował tyle mięsa. I faj­nie było! Można powiedzieć, że sześcioro spośród dziesięciorga dzieci na ulicy Oślowskiego spłodzono po świniobiciu. Nie dziwota!

Piterka mówiła, że jeśli się komuś świniobicie i czerwona krew przyśni, powinien się mieć na bacz­ności przed osobą czarnowłosą. Kto by to pomyślał, że śnić o czerwonym oznacza coś czarnego. Niełatwo się wyznać na tych mocach pozaziemskich.

Drugie miejsce, jeśli chodzi o świniobicie i szczod­rość, należy się Widerom. Od niepamiętnych czasów Widerka oddawała Świętkowej cały świński łeb, to już było tradycją! Świętkowa robiła najlepszy galert i za każdym razem oddawała Widerce talerzyk tego specjału. Ale i przy innych okazjach Świętkowa nie dałaby nic na Widerów powiedzieć. Königowa na przy­kład twierdziła: „Widery śmierdzą, i to cała banda bez wyjątku”.

Bardzo się Świętkowa irytowała, gdy coś takiego słyszała. Przerywała Königowej i mówiła - jej prosto w twarz, że też akurat ona coś takiego musi pleść, gdy tutaj wszyscy jej chłopa obchodzą wielkim łukiem, bo tak mu nogi śmierdzą!

Jacy to różni ludzie są na tym świecie! - myślała Świętkowa. W domu naprzeciwko mieszka też taka jedna, niejaka Kalischke. Z zewnątrz niby nic. W kościele siada zawsze na samym przedzie i robi miny jak jaka madonna. Ale za to w piątek! Nieraz już się zasta­nawiali, dlaczego ta kobieta tak skomli, że ją przez ulicę słychać, i piszczy za zamkniętymi drzwiami, że można by pomyśleć Bóg wie co. Lokatorka z naprze­ciwka zagląda zawsze przez dziurkę od klucza i powia­da, ża za każdym razem stary Kalischke dosiada ją ni­czym kozak, stary czort, i daje jej ostrogę, a ta głu­pia jeszcze się cieszy! Za niektórych ludzi to człowiek musi się wstydzić, myślała Świętkowa.

Która to już godzina może być, a dziecka jak nie ma, tak nie ma! Większość lokatorów już dawno po­szła spać. Jankowski po raz drugi umył sobie nogi, a Michcia siedziała na szezlongu w kuchni i na razie przestała szlochać.

Jakiś chłopiec zapukał do drzwi i powiedział: - Kapica mnie przysyła. Mam zawiadomić, że jeśli pan Stanik dziś znowu meble zacznie demolować i będzie twierdził, że to z radości, to pan Kapica panu Stani­kowi tak wypoleruje pysk, że zobaczy wszystkich świętych. Oto co miałem przekazać!.

- Nie mów tak głośno, bo jeszcze kto usłyszy! Wejdź do środka, masz tu płonkę! Teraz możesz sobie pójść!

Że też tej dziousze akurat Cholonek musiał wpaść w oko! On nam popsuje całą opinię i najlepsi moi klie­nci przejdą do Toszkowej. Musiała to dziewucha mi tego narobić! Człowiek na poziomie swoim dobrym nosem poznaje już po zapachu, z kim ma do czynie­nia. Załóżmy, że kogoś postawią nago i z zawiązanymi oczyma w czyjejś kuchni, to już po zapachu powinien się orientować, gdzie się znajduje. Musiałby na przy­kład powiedzieć: „Jesteśmy u Sikorów. Albo: to mi pachnie Przybylokami. Albo: Heydenreichami...” Jeśli tak jest, to wszystko w porządku. Bo każdy człowiek musi mieć swój cuch, którym się różni od innych. Zapach należy do rodziny jak hymn do naro­du. Tym kierują się również psy.

W każdym mieszkaniu była komora. Tam koncen­trowały się wszystkie zapachy. Komora nigdy nie miała okna. Przybylok powiedział kiedyś, że w komo­rach dlatego nie robią okien, żeby smród nie wydostał się na ulicę i nie zakaził całego powietrza. To się nie zgadza. Zarząd kopalni skreślił w swoich planach do­piero później te okna, bo szkło było za drogie.

Ściany w komorach nasiąkły zaduchem i nie chcia­ły tak łatwo się go pozbyć. Jeśli ktoś się wyprowa­dzał, mogło się zdarzyć, że zaduch po nim zostawał jeszcze przez całe lata, a nawet mogło się przytrafić, że nowi lokatorzy przesiąkli zaduchem swoich zapie­rających dech poprzedników, starzy lokatorzy byli wtedy górą. Można było oczywiście komorę wymalo­wać, dopóki wszystko się nie ulotniło, ale nieczęsto chwytano się tego środka, bo tam i tak było ciemno, gdyż komory nie miały elektrycznego oświetlenia. A to ze względów bezpieczeństwa, bo przez to, iż było tam ciemno, mógł jakiś przewód się obluzować, zwi­sać i oboma końcami wpaść do kibla - przyszedłby się ktoś odlać i szlag by go trafił. Szkoda każdego człowieka; czy to wiadomo, na kogo trafi?

Komory nie miały drzwi, aby z kuchni mogło tam wpaść trochę światła i powietrza. Większość łudzi za­słaniała komorę końską derką lub narzutą leżankową. Tego wymagały nawet względy moralne, bo w komo­rze stał kibel do odlewania; w każdej rodzinie było co najmniej osiem osób, lecz przeciętnie od czternastu do szesnastu, w tym część dziewcząt. Kiedy siadały na kiblu, nie musiał zaraz każdy tam zaglądać. Kibel był do trzy ćwierci napełniony wodą, żeby smród nieco rozwodnić. W większych rodzinach kibel był tylko do połowy napełniony, bo przy zwiększonej frekwencji zaczęłoby się z niego przelewać, a dziouchy przy sia­daniu zmoczyłyby sobie tyłki i nabawiły się niechcą­co przeziębienia, a przeziębienie tam od spodu, to nie żarty. Administracja spoglądała na to niechętnym okiem, gdy przybywała na inspekcję; zarządcy krę­cili nosami, jeśli za mocno cuchnęło. Ale czyż czło­wiek miał w środku nocy, gdy mu pęcherz groził pęk­nięciem, czy miał wtedy z rozmachem otwierać ku­chenne drzwi, szukać po ciemku gniazdka, by zapalić, uważać przy tym, żeby nie zlecieć ze schodów, bo koszulą nocną mógł zaczepić o poręcz, zejść dwa pię­tra, przeziębić sobie nogi, nabawić się kataru, potem otworzyć drzwi od sieni, może ktoś akurat klucz położył nie na swoim miejscu, otworzyć wreszcie i paradować przez całe podwórze, a podczas szcza­nia może jeszcze przewrócić się na śmietniku, bo tam akurat leżą różne rupiecie, i całą dupę sobie upaprać od góry do dołu? Trzeba to uzmysłowić tym z admi­nistracji!

A może wyobrażali sobie, że człowiek pójdzie je­szcze dalej, aż do latryny, będzie długo szturgał w dziurce od klucza, dopóki nie znajdzie się jakiś ło­buz i człowieka nie zwymyśla, potem siądzie się na zimnej desce, gdzie od dołu ciągnie jak pieron? Do tego czasu mogło się człowiekowi odechcieć albo mógł wręcz złamać nogę.

To jednak chłopom było łatwiej. Szli do zlewu na każdym piętrze, wyciągali jeno ciulika z kalesonów i załatwione. Ale administracji i to się nie bardzo po­dobało.

Königowa w pierwszym okresie, jak się sprowadzi­ła, była za delikatna na kibel i raz wdrapała się ze swoim zadkiem na zlew. Zlew się urwał i na dokładkę rękę zwichnęła. Dopiero wtedy i ona postawiła sobie w komorze kibel. - Podobno wlewa do mydlin wodę kolońską - powiedziała Świętkowa - bo kibel jej niedość pachnie.

Komora była po to, by tam wszystko umieszczać, co się na przykład zebrało w ogródku. Bez ogródka po prostu nie można się było obejść. Ogródków było za mało i w Porębie tylko co ósma rodzina miała ogród. A warzywa uprawiane najczęściej przez jakąś rodzinę określały jej zapach. Swojemu losowi człowiek nie jest w stanie się przeciwstawić. U Minarków na przykład zawsze czuć było cząbrem ogrodowym. Dlaczego? Minarkowa, diabli wiedzą dlaczego, sadziła zawsze tylko cząber. Nie mogła go zużyć, stary nie mógł już znieść jego zapachu, wszędzie go było pełno. Kiedy komora była pełna, kładła go na szafę, na kredens, pod stół, a stary przynajmniej raz w tygodniu prał ją po pysku z tego powodu, ale ona nie mogła już się od tego oderwać, a gdy beczała i pytała go: - Człowieku, a cóż ja mam sadzić? - stary też nie umiał na to pyta­nie odpowiedzieć.

- Sam widzisz, jaki jesteś! Wymądrzasz się, a sam nic nie wiesz!

Nie byli to jednak ci Minarkowie z Szeskowic. Aby nie było pomyłki: Minarek z Szeskowic to był ten, który od ostatniej wojny światowej miał o jedną nogę za mało i któremu brat z nadzwyczajną zręcznością wystrugał piękną protezę. Wyglądała jak prawdziwa noga. Była nawet piękniejsza i miała tę zaletę, że by­ła kolosalnie niewrażliwa. Na przykład nie było nie­szczęścia, jeśli Minarek spadł ze schodów i złamał so­bie nogę. Nie miało także znaczenia, jeśli w tę nogę go but uwierał. Ale pewnego dnia musiał w Minarka zły duch wstąpić, bo gdy siedział w szynku, a był aku­rat odpust i buda pełna ludzi, przeważnie z innych miejscowości, którzy nie znali Minarka – zachciało mu się przechwałek, bo noga była piękna i z zewnątrz nie można było poznać, że sztuczna. Zaczął więc się zakładać, że położy się pod tramwaj i tu tę nogę po­zwoli sobie odciąć, ciach i koniec! Inni też byli w do­brym nastroju, skorzy do różnych kawałów, i przyjęli zakład. Postawili piwo, gorzałkę, tytoń, toteż nastrój zrobił się jak najlepszy. Kapica też przybił, ale tylko dla pozoru, bo wiedział, że to proteza, a wystąpił tylko w roli przynęty. Jak postanowiono, tak uczyniono - stawka była ustalona. Tramwaj przejeżdżał co dwa­dzieścia minut. Minarek z Szeskowic wyszedł, wziął ze sobą gazetę do podłożenia, aby sobie nie zbrudzić spodni, i położył się za żywopłotem obok torów. Było już ciemno. Pozostali czekali w drzwiach szynku. Ka­pica zacierał ręce, bo dla niego to też był interes. Po­tem nadjechał tramwaj.

Minarek szybko wysunął protezę na szyny. Kon­duktor nawet się nie zorientował. Brat zrobił mu po­tem nową protezę.

Minarkowi bardzo się ta zabawa spodobała i przy następnej okazji powtórzył swój numer. W innym szynku, z innymi ludźmi, przy czym przynętę, służą­cą do podbicia ceny, przywiódł ze sobą. Znowu nadje­chał tramwaj, gdy Minarek leżał za żywopłotem. Dzie­liły go już tylko dwa metry od tramwaju i szybko chciał wysunąć protezę. Nie mógł jednak tak prędko uporać się z nią i - żeby nie przegrać zakładu - wy­sunął szybko prawdziwą nogę i koniec kropka.

- Ale tu można się przekonać - mówiła Świętko­wa - jak niekiedy przez głupi przypadek człowiek może sobie polepszyć! Całą tę historię przedstawiono w ubezpieczalni jako wypadek, dwóch kamratów ze­znało, że Minarek chciał się jeno odlać i pośliznął się na ogryzku. Podwyższyli mu rentę o dwadzieścia ma­rek, i to zupełnie za nic! Niech mi to kito powtórzy!

A przy tym zaoszczędza na tramwaju - dodała Świętkowa - bo jeździ teraz własnym wózkiem z napędem ręcznym.

Na mieszkaniach parterowych w domkach kopal­nianych oszczędzało się pięć marek. Mieszkania tam na dole były tańsze, bo z dołu ciągnęła wilgoć, a na ścianach była pleśń. Mieszkania na górze kosztowały od podwyżki czynszu, tzn. od l sierpnia 1927, całe 17 marek 40, na dole zaś, na parterze, 12 marek 30. Przy czym mieszkania na górze składały się z kuchni, wiel­kiej izby, małej izby i komory, a mieszkania na dole były bez małej izby. Do tego można było sobie wy­kombinować, jeśli się było chytrym, ile na górze da się zaoszczędzić na ogrzewaniu, bo deski od podłogi miały szpary, a ciepło szło z dołu do góry. Ci na dole natomiast nie mieli nikogo pod sobą, kto by ich ogrze­wał. Na tym przykładzie znowu ujawnił się podział ludzi na dwie kategorie, bo kto sobie tego nie wykalkulował, był głupi, wprowadzał się na parter, oszczędzał pięć marek, a mimo to przepłacał. - Bo jeśli so­bie wyobrazić ten reumatyzm - rzekła Świętkowa - którego się człowiek mógł nabawić w tym przeciągu tam na dole, to nie chciałabym takiego mieszkania na­wet za darmo.

Komory na górze też były wilgotne, ale przecież nie aż tak! Wskutek tego zresztą wszystkie komory czuć było trochę pleśnią. Z drugiej strony było to znowu korzystne z tego powodu, iż tam, gdzie mokro i ciepło, bardzo dobrze rośnie ciasto. Jeśli raz w tygodniu pie­kło się chleb, to najpiękniejszy mieli ci, którym naj­lepiej rosło ciasto, a więc tam, gdzie były najbardziej wilgotne i najcieplejsze komory. Ciepłe były wszyst­kie komory tak i tak, bo piec w kuchni stał oparty o ścianę komory. A potem ino dobrze nahajcować, mis­kę przykryć czystym ręcznikiem i ciasto, bracie, idzie w górę jak strzelił! Pieczono u piekarza Mańki, Mań­ka pochodził z Dolnego Śląska. Właściwie na Dolnoślązaków nie można tak dalece nic powiedzieć, to też są czyści ludzie. Ale najpierw to chleb kosztował 10 fenigów, zamiast dwóch, a potem umarł ten drugi pie­karz, Kalisz, ponieważ zalany wpadł do gulika i nie został od razu odnaleziony; to dzieci ukradły pokry­wę od gulika. Gdy Kalisz umarł, Mańka podniósł opła­tę za pieczenie na 12 fenigów zamiast dwóch. - I tu znowu można się przekonać - powiedziała Świętkowa - że Dolnoślązacy bywają też harpagonami.

Inny piekarz gorzej na tym wyszedł, gdy próbował podnieść opłatę za pieczenie. Pewna kobieta z Rudzińca, gdzie to się stało, z powodu tej podwyżki wpadła w taką złość, że złapała piekarza za kark, za­nurzyła mu głowę w cieście i trzymała tak długo, do­póki nie umarł. Może ciasto na kołacze jest smaczniej­sze od zaczynu, ale śmierć jest śmiercią i z tej pod­wyższonej opłaty za pieczenie nie miał on już żadnej korzyści. Od paru lat kary są tutaj o wiele sroższe, i gdyby teraz ktoś chciał tego Mańkę capnąć i wsa­dzić do ciasta, ażeby ducha wyzionął, zostałby suro­wo ukarany. A mimo to niektórzy ludzie mają szczę­ście w tych sprawach! Mniej więcej przed rokiem Gó­recki w barburkę dostał się z Bobrku do Zabrza i spot­kał tam Sawaschkego na przejeździe. Dawniej byli zawsze dobrymi kamratami, nie widzieli się dziesięć lat i bardzo się ucieszyli. Sawaschke rąbnął Góreckie­go w barki, złapał go w pół i zaczął tańcować, a Gó­recki z radości oddał mu uderzenie. Było im wesoło, wzięli sobie kilka butelek piwa i ni stąd ni zowąd Gó­recki się przewrócił: złamanie podstawy czaszki. No dobrze! Dostał się do szpitala józefitów i Sawaschke codziennie go odwiedzał. Kiedy było już tak daleko i otrzymał Górecki ostatnie namaszczenie, Sawaschke zasięgnął porady i jeszcze na łożu śmierci kupił so­bie od Góreckiego za dwadzieścia marek oświadcze­nie pod przysięgą, że on, Sawaschke, był bez winy. Ale nie każdy ma takie szczęście, bo większość ludzi się irytuje, kiedy musi umrzeć.

U Pelki w komorze zawsze lekko czuć olejem od maszyny do szycia, bo Pelka ma browning. Obluzował jedną cegłę w komorze i tam go przechowuje, zawi­nięty czysto w szmatę, ale przynajmniej raz w tygod­niu wyjmuje rewolwer, by go naoliwić i pogłaskać; broń wymaga pielęgnacji.

- Poczekaj! - mówi Pelka. - Niech tylko SA roz­da amunicję, to pokażę ja tu ludziom, kto to jest Pel­ka! Powieje inny wiatr, panowie, zaraz wszystkich tu położę trupem.

Ktoś inny też sobie obluzował cegłę w komorze, a potem wyborował dziurę w ścianie. A jego baba ciągle się zastanawiała, co on tak długo robi w tej ko­morze, A ten świntuch podglądał przez dziurkę dziouchy od Potrawy, jak sikały do kibla.

A niejaki Antek Wieńczyć, rębacz, wyłamał sobie kawałek ściany w sypialni, bo nie mógł zasnąć, a po drugiej stronie mieszkał jego kamrat. Porozmawiali wiec sobie i wymienili toasty. Ale takie rzeczy za­wsze się źle kończą. Pewnego dnia administracja do­mu wykryła dziurę i trzeba było ją zamurować. Po­rządek musi być, bo gdyby tak każdy chciał dziury w ścianach borować, Sodoma i Gomora byłaby na świe­cie.

A w ogóle - myślała Świętkowa - nie mogę zro­zumieć, dlaczego Stanik tej dziewczyny nie zostawi w spokoju. Widzi przecież, że ona nie chce! Niech so­bie znajdzie jakąś ciężką robotę, to mu przejdzie. W ogóle powinno się wszędzie przyzwoitość pisać du­żymi literami, inaczej być nie może.

Tutaj dom jest przyzwoity, ludzie są ze sobą na „wy”. Dziouchy mówiły sobie za dwoje już od dwu­nastego roku życia. Z chłopami było inaczej, bo „męż­czyźni nie mają wyczucia”, mówiła Świętkowa.

Dawniej w każdym domu na ulicy Oślowskiego z kranu na każdym piętrze prowadziła pod zlewem w murze rura odpływowa do grubszej rury, która pio­nowo schodziła w dół i była otwarta tam, gdzie ście­ki mogły swobodnie wypływać, zbierać się w kamien­nej rynnie, która je prowadziła na środek ulicy Oś­lowskiego, opadającej w dół; bo wszystko na ulicy Oślowskiego było dobre. Schodziła ona ostro w dół, tak że ścieki nie mogły się na jej środku zbierać i dłu­go tam śmierdzieć. Tak było dawniej, a teraz jest tak, Że kolejni lokatorzy odpiłowali na zewnątrz rury, któ­re przez ścianę szły do grubej rury biegnącej piono­wo, co ma tę zaletę, że zlewy się tak łatwo nie zapy­chają. Wadą zaś jest to, że ściany zaczęły śmierdzieć tam, gdzie woda na zewnątrz spływała po ścianie i - co znowu było dobre - zbierała się, jak przewidywano, w małej rynnie, stamtąd płynęła do wielkiej ryn­ny na środku ulicy, a stamtąd znowu w dół do rowu i potem do Czerniawki. W gruncie rzeczy było obo­jętne, czy Czerniawka śmierdziała czy nie, bo dokład­nie rzecz rozpatrując należała w połowie do Polaków. Ściany śmierdziały dlatego, że ludzie nie chcieli prze­strzegać przepisów i urynę wraz z całą zawartością kibla wylewali do zlewu, mimo że to było zabronione. Ściany zewnętrzne dostały biało-żółtego nalotu.

Dobrą rzeczą znowu było, że raz w miesiącu na uli­cy Oślowskiego był dzień prania. Wtedy do zlewów wlewano również mydliny, które ze swej strony czy­ściły trochę zewnętrzne ściany.

Dzień prania był wspólny dla całej ulicy, bo tak by­ło ładnie. Wszędzie pachniało wtedy czystymi mydlinami, a i dzieci przy okazji wkładano wtedy do wody po praniu i szorowano. Piękna para rozchodziła się po całej ulicy i biła aż do nieba. Wszystkie okna były otwarte. Ktoś postawił na parapecie radioodbiornik i grał dla wszystkich. Kto nie miał mydła do prania, pożyczał mydliny od sąsiadki. Było ciężkie pranie i lekkie przepierki. Przepierki to były spodnioki chłopskie i babskie, trykotaże, chustki do nosa, cien­kie ręczniki, niezbyt zabrudzone, i pończochy. Pranie to były grube galoty, szakety, ścierki. Pranie odbywa­ło się w brudnych mydlinach po przepierkach.

Kiedy było pranie, prali wszyscy. Czystość jest za­raźliwa. Nikt się nie wyłamywał. A jeśli się ktoś wy­łamał, od razu wiedziano, co to za człowiek.

Wieczorem, kiedy mężczyźni wracali z roboty, wszystko było pięknie czyste. Szyby były wymyte wodą, która jeszcze pozostała. Bifej był wytarty i stół czysty. Baby też się wymyły w mydlinach i pachniały mydłem, tak że chłop już od drzwi najchętniej ugryzł­by to piękne ciało. Nastrój był zupełnie inny. Ojciec był hojny w takim dniu i mówił: - Przeleć no się, Jó­zek, i przynieś trzy piwa od Jäschkego! Niech to za­pisze! Matce przynieś szolkę kwaski, a ty sobie kup za trzy fenigi bonbonów. Pospiesz się!

Po pierwszym piwie ojciec robił się coraz weselszy i posyłał Józka po gorzałkę i ciemne piwo dla żony. Ale w większości wypadków kończyło się to ostudą, bo chłopy chciały się babom dobierać do skóry. Naj­pierw baby tak pięknie pachniały, a potem nie chcia­ły. - A idźże, ty stary głupieloku, dej mi spokój, dziś było pranie! Ledwo mogę poruszać giczołami!

Swój dobry dzień miała wtedy również Kaśka Szczymała, która pracowała jako modystka i dojeż­dżała do Bytomia tramwajem. Wtedy bowiem przy­chodzili mężczyźni, a było ich niemało, którzy kupiwszy u Jäschkego torebkę pralinek lub bombonierkę zni­kali dyskretnie z tyłu w izbie Kaśki. Bywalcy znali sygnał: jeśli wiadro z węglem było przed drzwiami, Kaśka była wolna. Jeśli wiadro było w mieszkaniu, Kaśka była zajęta. Ale pierwszeństwo miał zawsze kupiec Jäschke. Podczas gdy inni jeszcze w domu pili swoje pierwsze piwo, Jäschke już obłapiał Kaśkę i mówił: - Pójdź, dzioucho, zjedz kąsek czekolady i napij się ciemnego piwa!. - A potem ciągnął ją na zadek do magazynu, na worki z cukrem, zawsze w to samo miejsce, zawsze wartko i od tyłu, na pół minu­ty, żeby jego baba nie zmiarkowała, od pięciu lat to samo i od pięciu lat czekolada była niedobra, bo brał ją z okna wystawowego, i była cała szara. I od pięciu lat Kaśka przysięgała: „Jäschke? Nigdy więcej!”. A jednak nie miała potem odwagi odmówić.

Ale co taka dziewczyna ma z życia? Wcześnie wsta­je, pije kawę zbożową, posmaruje trochę chleba, wsią­dzie do tramwaju. Na placu Piotra - Pawła trzeba się przesiąść do Bytomia, pracować dziesięć godzin, tą samą trasą z powrotem, a mężczyźni zawsze chcą ino tego samego i żaden nie chce się z nią ożenić, kiedy sprawy zajdą już tak daleko, że wszyscy o nich wie­dzą. Gdyby Jäschke był uczciwy, nie mógłby na nią patrzeć z przodu, nie była bowiem pięknością. Ale kiedy ją brał od tyłu, mógł przynajmniej rozmyślać o Anni Ondra, do której miał słabość. Jeśli trzy razy w roku był odpust, Kaśka kupowała sobie cukierki na kaszel, pokręciła się parę razy na karuzeli, przeje­chała się kolejką grozy i wszystko zaczynało się od nowa. Jechała do pracy, a wieczorem wracała do swo­jej izdebki na zadku w podwórzu. Jäschke inkaso­wał czynsz. Przez wszystkie dni była samotna, ale gdy w lecie nastał dzień prania, a powietrze tutejsze zaczę­ło ogłupiać chłopów, przychodzili do niej znowu wszyscy z tytkami cukierków i pralinkami. Życie było takie nędzne! Dla Jäschkego zaś życie było piękne.

Zawsze powiadam - mówiła Świętkowa - wszy­stko będzie, jak ma być. Raz człowiek ma szczęście, a raz pecha”.

Raz o włos i ona miałaby takiego pecha. A było to dokładnie 21 lipca 1929 roku. Przypominała sobie to, jakby to było wczoraj, bo to było w piątek. A w pią­tek zawsze u niej były tłuczone kartofle w sosie mu­sztardowym i jajka sadzone. Piątek to dzień postny. Przyszedł wtedy ktoś z kopalni, akurat kiedy zaczęła robić ten sos i zastanawiała się, czy tego starczy. - Słuchajcie no, przychodzę z kopalni i mam zawiado­mić, że waszego Świętka zasypało. Ale nie był trup na miejscu. Ponieważ się jeszcze ruszał, natychmiast za­dzwonili po karetkę. To było coś! Mercedes benz. Na sygnale, tititita, wieźli Świętka do lazaretu. Nawet przejazd cesarza nie wypadłby okazalej. Mój brat też ma motor, jawę, z Czech. A kiedy w niedzielę rusza­my, to z takim rykiem, że wszyscy ludzie się ogląda­ją. Nie macie tam kapinki gorzałki, okropnie się zde­nerwowałem.

Tak łatwo mogło się coś zdarzyć. Załóżmy, że nie uratowaliby Świętka! Wtedy kopalnia wymówiłaby od razu mieszkanie. Oszczędności w domu nie było, mieszkania bez pieniędzy dostać nie można i nędza zajrzałaby człowiekowi w oczy. Ale mieli szczęście, bo na osiedlu Camillus był jakiś Żyd za lekarza, do­bry lekarz. Zasadniczo nie można było nic przeciwko Żydom powiedzieć, ale raz na Wielkanoc farorz Kozioł tam na górze, na ambonie, sprowadził swoje kazanie mimochodem na ukrzyżowanie i dał do zrozumienia, że Żydzi byli w tę sprawę zamieszani. Pan Bóg ich wtedy przeklął po wsze czasy, a człowiek nie powi­nien wścibiać swojego nosa do wyroków boskich.

Zasłużona kara ich nie minie. I wtedy na zadku, po męskiej stronie, ten idiota Pelka zaczął nagle głośno klaskać, jak w operetce. To się brało z tego, że jak ktoś tylko raz w roku, na Wielkanoc, szedł do kościo­ła i szybko sobie kazał podawać sakramenty, to nie mógł oczywiście wiedzieć, że klaskanie w kościele nie uchodzi. Nawet wtedy, jeśli kazanie było wyjąt­kowo piękne. Wszyscy ludzie obejrzeli się na Pelkę. - Ale mimo wszystko jest lepiej - mówiła Świętko­wa - jeśli ktoś idzie choć raz w roku do kościoła, czyni tam brewerie i zblamuje się, przyjąwszy jednak sakramenty, niż tak jak Świętek, który w ogóle do kościoła nie chodzi. A stał się takim dopiero od tego nieszczęścia, a przecież właśnie dlatego powinien za­chowywać się inaczej, bo w tym na pewno był palec boży.

Świętek wstawał o czwartej rano i wkładał koszu­lę, raz na tydzień czystą. Galoty, skarpetki wełniane, wysokie trzewiki, rozdmuchiwał ogień z popiołu, na­kładał cienkiego drzewa, a potem grubszego, węgla i gotował sobie najpierw herbatę z lipy i dziewanny, zależnie od sezonu. Albo herbatę z łupin po jabłkach. Zjadał kąsek chleba z cebulą, tabakierkę napychał do pracy pociętą machorką i zaraz po śniadaniu zapalał sobie fajkę, która nie gasła już aż do nocy. Tak jak inni ludzie oddychali, wdech - wydech, wdech - wydech, tak Świętek kopcił swoją fajkę. Gdyby mu tego zabrakło, musiałby w normalnym powietrzu się udusić jak ryba wyjęta z wody. Dla niego wszelka działalność na tym świecie była bez sensu, ale sam bezsens był piękny. Świat był tak urządzony, że pew­ne roboty musiały być wykonane. O tym wiedział i sto­sownie do tego się zachowywał. Większość z tego była niepotrzebna, ale wobec cesarza i władzy człowiek był bezsilny. Najlepiej było brać wszystko jak leci.

O wpół do szóstej Świętek chwytał teczkę i szedł do roboty. Miał stałą posadę w taborze jako czyści­ciel ulic i ładowacz szyn tramwajowych i kamieni. Szedł sobie wolno od tyłu przez ogródki, powietrze by­ło czyste, odrobina mgły leżała na polach i hałdach, wszystko naokoło pachniało świeżością, a od rosy ro­biły się trzewiki mokre. Dobrze więc było, jeśli się je przedtem trochę posmarowało tłuszczem. Miał półto­rej godziny czasu do rozpoczęcia roboty i mógł sobie wolno kroczyć, przystawać od czasu do czasu i prze­puścić jakąś myśl przez głowę, nabić fajkę, zaciągnąć się zwyczajnym powietrzem jak ryba, co szybko wy­stawia łeb z wody i wypuszcza powietrze. Do taboru przychodził zawsze pierwszy i mógł się przygotować do pracy. Pracował potem wolno, nabijał fajkę, przez cały dzień najczęściej nic nie jadł, a teczkę zabierał tylko na wypadek, gdyby podczas zamiatania znalazł coś przydatnego. Jeśli nic nie znalazł, zabierał suche drzewo na fidybusy. Wieczorem obierał drogę wiodą­cą przez główną ulicę. Nalewał sobie wody do miski i mył się do pasa. Na obiad była najczęściej kapusta z kartoflami i podroby, które zostały po targu, lub zu­pa na czosnku ze starym chlebem i przysmażanymi kartoflami. Potem bez szaketu kładł się w oknie i spo­glądał na ulicę Oślowskiego, dopóki się nie ściemniło.

A nieraz zdarzały się piękne wieczory! Powietrze było ciepłe i podobne do mlecznego szkła. Hen dale­ko było słychać, jak ludzie się śmieli, jak Maria Sku­tek się kłóciła, jak Ogórek po drugiej stronie ulicy powiedział w kuchni do starej: „Potrzymaj no tu trzewik, noga mi spuchła, nie chce zejść ten pieron!”

I jak Kuczalowa świnia kwiczała w chlewiku, bo już wiedziała, co ją w przyszłym tygodniu czeka: zu­pa z kiełbasą! Ulica Oślowskiego była tak szeroka, że dwie fury z węglem mogły obok siebie przejechać i nie otrzeć się o ściany domów. Wszystkie okna były otwarte, tysiąc jaskółek czyniło harmider w powie­trzu i uganiało się za muchami. Na ulicy kotłowały się dzieciska, a z mieszkań dochodził stuk garnków i pol­ska mowa.

Na schodach przed domem siedział Antek Gluck i grał na grzebieniu, zaś Anna Ogórek uczyła Józika tańczyć szibra. I zawsze, gdy swoje ręczysko pchał jej z tyłu między nogi, bo był o dwie głowy mniejszy od niej, dostawał w pysk i tańczyli tak długo, aż już dłużej wytrzymać tego nie mogła i dawała znak Gottschalkowi. Szedł wówczas pierwszy do kurnika, a ona w dziesięć minut po nim, śpiewając dyskretnie, ale wystarczająco głośno: „Gdy żołnierze maszerują przez miasto, tralalala...”, tak że wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Stawała tyłem do drzwi kurnika i wolniutko wsuwała się przez uchylone drzwi, gdy jej się wyda­wało że nikt nic nie widzi. Gdy tylko zniknęła w środku, na zewnątrz przy dziurach po sękach zbiera­li się wszyscy i podglądano ich, jak dupczą, a na górze w oknie grał na sześciobasowej harmonii marki Hohner dwunastoletni Michaś: „Waldeslust, Waldesluuuust, humtata...”, aby ulica mogła podziwiać, jakie czynił postępy. Nie czynił jednak żadnych, a kiedy szli na wycieczkę, zabierał instrument zawsze z sobą i grał ciągle to samo, aż mu kiedyś dali w mordę tak, że się rozbeczał.

Na drugim końcu Gretla Kotosz wyśpiewywała swoim pięknym głosem niestworzone rzeczy, a sły­chać ją było aż w Rudzie. A Kopiec z Lipowskim na­stawiali swoje ludowe odbiorniki na pełny regulator, puszczając dwie różne stacje. Zobaczymy, kto moc­niejszy!

Na dole, na schodach pod drzwiami, siedziały roz­kraczone dziouchy, a chłopcy kucali przed nimi zaglądając im pod spódnice. Na podwórzu za domami chłopy uprawiały ciacher z gołębiami i królikami, podnosiły je, by sprawdzić, czy już dojrzały do zaszlachtowania, a z mieszkania Wieczorków słychać było skomlenie starej, bo stary rżnął ją, ile wlezie. A Wiszka w swoim ogródku robił to samo, aż się al­tana trzęsła.

Kozy podskakiwały w chlewiku, kokoty piały i ku­ry gdakały. Niebo było jak cytryna z sokiem malinowym, można było zwariować.

Kupiec Jäschke postawił sobie przed sklepem skrzy­nię po piwie na sztorc, usiadł na niej i wypijał butel­kę najlepszego piwa tyskiego, aby ludziom narobić apetytu i zachęcić ich do pijaństwa. Ale w taki wie­czór nikt nie miał ochoty na gorzałkę.

Pięknie było: tylko usiąść i płakać!



Człowiek jest tym, czym go zrobili rodzice.

Maria Świętek


Jeśli ktoś był drobiazgowy, mógł powiedzieć: wszystko tu brudne, a ziemia składa się z samego pyłu węglowego. Można też było na to inaczej spoglądać i rzec: pięknie to wszystko błyszczy w słońcu! Na wszystko można spoglądać tak albo tak. W „Wędrow­cu” utworzyli specjalną rubrykę dla miłośników stron ojczystych, gdzie pisali o „czarnych diamentach”. Ale gdy Świętek po wypadku tak sobie leżał w szpitalu i czytał to w gazecie, to myślał sobie: gówno, nie dia­menty!

Świętkowa powiedziała raz do Lariszki: - Jakie to różne rzeczy człowiek może czasem przeżyć! Weźcie na przykład naszego ojca! Kiedy mu się to nieszczęś­cie przytrafiło i kiedy nam już to mieszkanie wypo­wiedzieli, wtedy nasza córka Hejdla spiknęła się w sam raz z tym Jankowskim. Miał on już pracę na ko­palni, mogliśmy mieszkanie przepisać bezpośrednio na niego. Bogu dziękowałam na kolanach i nie pyta­łam za wiele. Ale czasem, widzicie, jednak nachodzą mnie różne myśli, bo temu Jankowskiemu brak jed­nak tego jednego palca. I to na prawej, najważniej­szej ręce, serdeczny palec, dlatego musi w niedzielę zakładać obrączkę na inny palec. Jeśli brak palca, to czegoś brakuje, i człowiek - jakby nie było - nie jest cały. Biorąc pod uwagę to, co dzioucha umie (a gotuje wspaniale, mówię wam, i czysta, że hej!), to zasłużyła sobie na coś lepszego. Czasem tak sobie myślę: może się przecież coś przytrafić. Może powstać taka sytuacja, że karlus będzie musiał na przykład złożyć przysięgę. Przed sądem, sprawa życia i śmier­ci, i wtedy - wyobrażam sobie na przykład, że bra­kuje mu nie serdecznego palca, lecz tego palca od przysięgania, to znaczy wskazującego. I co wtedy? Niech mi kto gada, co chce, a człowiek jest cały ino wtedy, jeśli ma wszystko na swoim miejscu. Czasem sobie znów myślę, że człowiek nie powinien tak za­chodzić w głowę, bo co ma być, to będzie. Dzisiaj się żyje, a jutro się gnije, mawiała ciotka Hejdla, i tak to jest!

Ale gdy człowiek dużo podróżuje i jeździ tramwa­jem, a raz w tygodniu pociągiem towarowym udaje się do Zalesia, tak jak Świętkowa, która musi przy­wieźć towar na targ, to ma dużo czasu do rozmyślań. Siedzi człowiek i patrzy, jak za szybą ucieka kraj­obraz, przemija życie.

Czasem sobie myślę - zastanawiała się Świętkowa - gdy człowiek tak się obudzi na Sądzie Ostatecznym i odzyska w całości swoje ziemskie ciało, czy złote zę­by też odnajdzie czy nie? Tyle pieniędzy człowiek na nie wydał, a potem być może diabli je wezmą. Bez za­stanowienia człowiek nie szpikuje sobie gęby złotem. Człowiek robi to dlatego, ponieważ złoto nie rdzewie­je i jest trwałe. Srebra nie chciałabym mieć w żadnym wypadku. Sischowa kazała sobie teraz na dole srebro wstawić, a to natychmiast czernieje. Tylko nie sre­bro! Gada się przecież, mówienie jest złotem, a mil­czenie srebrem. Coś w tym musi być, bo gada się prze­cież ustami. Najczęściej zasypiała przy takich my­ślach. Ostatnie zdania traciły w jej głowie na dokład­ności. Nic to jednak nie szkodziło. Nadszedł nowy dzień, przyszły nowe myśli.

Jak to na przykład jest z tym zapachem, który ludzie wloką za sobą? Helenka Hajduk miała raz znajo­mego, który podawał się za barona. Ale pod galotami zalatywał króliczym futrem. Helenka zwierzyła się matce, a ta od razu powiedziała: „Ręce precz od takie­go, bo po zapachu poznaje się człowieka. To nie jest baron, to złodziej, który przed pogonią skrył się w chlewiku z królikami”.

Zgadzało się co do joty. Złamał Helence serce, zo­stawił ją na koszu, ukradł jej torebkę i sprzedał na dworcu. Nazywał się Brzuch, poszukiwany przez po­licję chachor.

A w tramwaju! Jakież zapachy tam się kłębiły i na­pierały na pasażera! Z jednej strony czuć było czosn­kiem, z drugiej poziomkami, cebulą, naftą, uryną z majtek dzieci i starych kobiet - można było kręćka dostać, gdyby się zastanawiać, co skąd pochodziło. Nie było też powiedziane, że zapach nafty musiał po­chodzić od jakiegoś pijaka, bo nafta była ulubionym środkiem nacierania głowy; nafta ciągle jest jeszcze najlepsza na wszy. Ale kto się uważał za coś lepszego, mógł sobie i w aptece coś kupić. Po pierwsze było to wtedy droższe, a po drugie nic nie warte. A w ogóle aptekarze! Powinno się im schodzić z drogi, gdzie tyl­ko można. Niejakiemu Heidenreichowi fatalnie się przysłużyli. Heidenreich to był ten, który podczas wojny światowej był sanitariuszem u Włochów i przyswoił sobie do pewnego stopnia włoski styl ży­cia. Na przykład za pomocą klapiczki łapał wróble, zabijał je, smażył w margarynie i pożerał, chachor! Zawsze w niedzielę je chwytał, a w poniedziałek za­bierał do roboty swoje dziesięć, dwadzieścia wróbli przyciśniętych dwiema kromkami chleba. Ludziom ro­biło się niedobrze na widok tego nieokrzesania. Pew­nego razu podczas przerwy śniadaniowej położyli mu na kromce żywą żabę, a ten ją zjadł, jakby nic. Kiedy połknął ostatni kęs, powiedzieli mu o tym: porzygał sobie buty.

I temu właśnie Heidenreichowi zdarzyła się ta hi­storia z aptekarzem, a ściślej nie jemu, tylko jego cór­ce, Lizie Heidenreich. Poszła do aptekarza Brodosza na ulicy Gneisenaua, specjalnie tak daleko poleciała, bo wstydziła się pójść do aptekarza na ulicy Hałd, któ­ry znał Heidenreicha, i mógł mu o tym powiedzieć. Miała ona bowiem wbrew woli ojca dłuższy stosunek ze szmaciarzem i nabawiła się mendoweszek. A Heidenreich zawsze powiadał: - Jeśli cię jeszcze raz zo­baczę z tym haderlokiem, połamię ci gnaty i wyrzucę przez okno!

Ale dzioucha nie mogła się z nim rozstać, bo był ka­walerem i za każdym razem przynosił jej mały upomi­nek. Raz pierścionek, raz pozłacaną broszkę, albo lu­sterko, i w końcu się stało: dostała wszy w kroczu. Szmaciarz radził jej posmarować naftą, ale ona powie­działa: - Nie mogę, bo ojciec poczuje zapach i wszy­stko odgadnie. - Poszła więc do aptekarza Brodosza, kupiła sobie jakiś środek i następnego dnia już nie żyła. Heidenreich znalazł butelkę obok łoża śmierci, wysłuchał różnych porad i zaskarżył aptekarza o od­szkodowanie. Przyniósł jakiś wyblakły dokument, z którego wynikało, że jakiś bogaty kupiec pertrakto­wał z nim w sprawie żeniaczki, a on sam, Heidenreich, mógł sobie na stare lata zafundować piękne życie - gdyby aptekarz nie zakatrupił mu córki. I co było? Brodosz został uniewinniony. Bo wszyscy ci aka­demicy są w zmowie. Aptekarz wyłgał się przed są­dem za pomocą słów, których nikt nie rozumiał, i po­wiedział, że nie może latać za ludźmi i czytać im, że tam stoi napisane „wcierać”, a nie „połknąć” i tak dalej.

Innym razem znowu się zdarzyła taka rzecz z aptekarzem. Helenka Hajduk też przypadkowo dostała ta­kich wszy od pewnego strażaka. Ale w stopniu oficer­skim. Czasem doprawdy nie wiadomo, skąd się u lu­dzi to paskudztwo bierze. Gdy więc zaczęło ją tam świerzbić, a wstydliwa to Helenka nigdy nie była, po­szła prosto do aptekarza na ulicy Hałd i wypaliła pro­sto z mostu: - Świerzbi mnie tu. Macie jakiś środek, taki niezbyt drogi?

Aptekarz złapał się za brodę. - Muszę się zastano­wić... - Ale właściwie to nie był aptekarz, tylko jego pomocnik. Właściwy aptekarz był w piwiarni Hindelanga, zaraz za rogiem, gdzie poszedł na jedno piwko. Pomocnik nazywał się Ptok i oczy zaczęły mu latać, jak u jakiego wariata. Jąkał się przy tym i ręce mu drżały: - Ja, ja, ja najlepiej obejrzę to sam, panienko! Proszę podejść bliżej, tu na stół operacyjny! Całość nie będzie kosztowała więcej niż dwie marki.

Helenka weszła do środka, położyła się na sofie i podniosła sukienkę. I kiedy pomocnik Ptok szykował akurat słoik z wazeliną i rozpinał galoty, wszedł ap­tekarz, momentalnie zorientował się w sytuacji i dał Ptokowi w pysk. - Ja ci dam nowy słoik wazeliny wyciągać z szuflady, masz!

Wyrzucił go kopniakiem ze sklepu i wrócił z po­wrotem pełen uprzejmości. - Tak, panieneczko, teraz wszystko załatwimy jak się należy. Na pomocników, wiecie, nie można się teraz spuszczać. Wazelina była­by najgorszym środkiem, jaki można było wymyślić.

A co potem nastąpiło, można sobie wyobrazić: Śro­dek gówno pomógł, weszki pozostały, a Helenka Haj­duk musiała uciec się do nafty. I mogła się pudrować, ile wlezie, zapach i tak przedostawał się przez kieckę. - Bo stare domowe sposoby - mawiała Świętkowa - są od niepamiętnych czasów najlepsze! Ja wierzę tylko w kiszoną kapustę. Zimne nogi? - Co wieczór regularnie kompres z ciepłej kapusty, nie za bardzo rozgotowanej, i po trzech, najdalej czterech tygod­niach murowana poprawa. Albo bóle szyi? - Kom­pres z kiszonej kapusty, ale zimny, i przez noc wszy­stko wydobrzeje. Co mi zawsze smakuje, to gołąbki z kapusty. Mielone mięso miesza się z jajkiem, ugnia­ta dobrze w starej żymle, zawija w liście kapusty, przewiązuje nicią i zapieka w margarynie - w Polsce jedzą to nawet baronowie. Najlepiej wziąć do tego żyłkę, jeśli się ma, trzyma się bowiem lepiej w bryt­fannie.

Niektórzy znowu denerwują się z powodu kapusty. Jak kiedyś stary Poderwa. U nich jest tylko kapusta. Na obiad kapusta utłuczona z kartoflami, do tego tro­chę szpyrki. Na wieczór kapusta przysmażana jak tłu­czone kartofle. Kapusta w kastrolu do roboty, dzie­ciom do szkoły kapusta na chlebie, zawsze jeno ka­pusta, kapusta i kapusta. W puszce na chleb kapusta, garnki pełne kapusty, w komorze aż cztery beczki ka­pusty - bo odziedziczyli przecież pole kapusty po zmarłej ciotce, która tam z tyłu w chlewie miała całą fabrykę kapusty. Po jej śmierci nikt tej fabryki nie trzymał na chodzie, bo Poderwa miał przecież posadę na kopalni. A kiedyś o mało nie pękł ze złości. Przy obiedzie zdjął trzewik i rąbnął swoją babę w łeb. Te­raz mu jej żal, bo od tego czasu się jąka. Ale to tylko od niej zależy, bo z kapusty można sto różnych deli­katesów przyrządzić.

I zawsze kminku do środka, trzeba o tym pamiętać. To dopiero przydaje kapuście właściwego smaku! Go­towaniem jeszcze nikt Świętkowej nie zaimponował. Proszono ją, na wesela, na pogrzeby, na komunie, na wszystkie rodzaje uroczystości, gdzie trzeba było go­tować oszczędnie. Tu była bezkonkurencyjna.

Jeśli się ma odrobinę oleju w głowie, wszystko jest w porządku! Kapusta duszona w całości, na to trochę roztopionej szpyrki i pół funta kartofli - mało robo­ty, a jakie delikatesy! Albo kapuśniak: dużo kminku do środka, kąsek wygotowanej skóry ze szpyrki i stare kartofle razem gotowane - zawsze się przyda! Dobrze też jest ugotować w niedzielę kapusty, podać na pięk­nym talerzu ze złoconym brzegiem, obok łyżkę i widełkę, a całość posypać przypieczoną tartą żymłą. To sprawia wytworne wrażenie i smakuje jak brukselka.

Przy tym nie było jeszcze mowy o kiszonej kapuś­cie. Kiszona kapusta to dopiero jest coś! Tylko od Poderwy to by Świętkowa kapusty nie przyjęła. „Ależ co znowu, pani Poderwa, mamy jeszcze cały garniec w domu! Zostawcie, dziękuję za dobrą wolę!”

Nie chciała jej tego powiedzieć w twarz; nie należy ludziom sprawiać przykrości, ale Poderwie pociły się nogi i dało się to wyczuć. Nie mieli jednak nikogo in­nego do deptania kapusty. Dzieci były za małe, a ko­bieta, ileż ona mogła ważyć? Tak na wygląd, w ubra­niu - powiedzmy osiemdziesiąt sześć funtów. Kupiec Jäschke zagadnął ją kiedyś na ten temat, kiedy chcia­ła mu sprzedać beczkę kapusty do sklepu. I miała mu powiedzieć, że Poderwa na pewno zakłada czyste skarpetki, zanim włazi do beczki. Ale to chyba nie­prawda, sądząc po zapachu.

Świętkowa przygotowała Michci miskę gorącej wo­dy do mycia nóg: - Wsadź nogi! Moczenie nóg jest dobre na wszystko. I zapamiętaj sobie, gdy będziesz już miała własną rodzinę: W domu zawsze musi być święcona woda. - I nabrała dwoma palcami z kastrola święconej wody i pokropiła mycie nóg. Przed sześ­cioma tygodniami dopiero była kolęda i kastrol ze święconą wodą był jeszcze pełny aż po brzegi.

- Opowiedzieć ci, jak Oleska z Czechowic za po­mocą święconej wody uratowała życie? Opowiem ci tę historię, dzioucha, porusz ino nogami tam i nazad, to dziecku dobrze zrobi. Gdy Oleśka wracała od cór­ki wieczorem, a na dworze była już ćma, ani jedna la­tarnia się nie świeciła, na ulicy prawie ani jednego człowieka, sklepy już zamknięte, gdy więc Oleska stanęła przed domkiem, w którym mieszkała, i chcia­ła akurat otworzyć, zobaczyła obok drzwi jakiegoś czło­wieka. Nie zlękła się, ino wzięła się w kupę i spyta­ła: „Czego chcecie?” Teraz dopiero spostrzegła, że był ładnie ubrany. Piękne ubranie, chusteczka w gór­nej kieszonce, czysta koszula i w ogóle, natychmiast nabrała podejrzeń. Patrzy na jego buty: prima lakier­ki, kamasze - ale kopyto! Tylko spokojnie i nie zdra­dzić się, bo za drzwiami stoi woda święcona! Otwiera dźwierze, idzie przodem, chwyta święconą wodę i wy­lewa błyskawicznie na szatana. Poleciał niby rakieta, mówię ci. Zdążyła jeszcze ujrzeć długi ogon. Dziouchy, powiadam wam, trzymajcie zawsze w domu świę­coną wodę! A w zapasowej flaszcze pod łóżkiem też trzeba coś mieć. Farorz da wam darmo, ile tylko chce­cie, byleście tylko coś do skarbonki rzuciły. Czy wiesz, że w domu Oleski jeszcze po tygodniu śmierdziało spa­lonym rogiem? Poczułam to własnym nosem. Więcej go nie widziano, mówię ci. Nie ma to jak dobre stare sposoby!

Moczenie nóg nic nie pomogło. Żadnego ciągnienia w krzyżu, żadnego napięcia w kroczu, dziecko dziś już na pewno nie przyjdzie! Była już dziesiąta. Czasem zapytywała siebie Świętkowa, czy życie ma w ogolą jakiś sens. Siedzi tu, haruje jak nieboskie stworzenie, wszystko dla dzieci. Inni ludzie sobie siedzą, nie ma­ją dzieci ani trosk.

Ale czasem dziouchy sprawiają człowiekowi też i trochę radości. Kiedy ktoś grzecznie zapuka i wej­dzie Detek Hübner: „Czy Tekla jest w domu?”, wtedy serce matczyne zabije żywiej. Ten dojdzie do czegoś! Czyż trzeba wspominać, czym on się wszystkim inte­resuje? Jak został już prawie lekarzem w swojej dzie­dzinie? Jak w domu u siebie, u Hübnerów, ma całą skrzynię pełną plastrów, bandaży i różnych instru­mentów, i jak ofiaruje swoje usługi, jeśli komuś trze­ba wrzód przeciąć? Jak już samą Świętkowa ze sto ra­zy zagadywał: - Gdyby wam naprawdę coś było, pa­ni Świętek, jakieś sprawy trawienia, i gdyby potrze­bna była lewatywa, chętnie służę.

I zawsze miał przy sobie w kabzie taką piękną szprycę gumową z trzema różnymi nakładkami. Mó­wił: - Ponieważ, jakby wam to powiedzieć, nie każda sztuka pasuje do każdej. Czasem muszę dłużej próbo­wać, zanim dopasuję właściwą. Gdyby naprawdę do­szło już do tego, nie będziecie się przecież przede mną, waszym zięciem, krępowali.

Elegancki człowiek! Świętkowa purpurowiała sły­sząc takie słowa. Taki komplement! Zachodził tu już od tygodni i ani razu nie wysmarkał się do obrusa! I zawsze, gdziekolwiek nie poszedł, ma w kieszeni tę szprycę gumową i te trzy rzeczy do nakładania, gdyby jakaś pierwsza pomoc była potrzebna. Ma się cza­sem i trochę pociechy z dzieci.

Ale z drugiej strony! Czego człowiek jako matka już dla was nie zrobił! Nigdy nie będzie dosyć waszych podziękowań - mówiła Świętkowa tyle to a tyle razy do swoich dziouch. Wiedziały one jednak, co z niej miały.

Zapukano do drzwi. Przyszedł jakiś synek: - Kapica kazał powiedzeć, że pan Stanik zdziebłko zasnął, bo mu ktoś dał w łeb. Jeśli macie ochotę, to weźcie wózek i zabierzcie go sobie. Miałem też zapytać, czy dziecko już przyszło.

Michcia beczała tak, że słychać ją było aż hen na przodku. Połowa wody w kastrolu na piecu znowu wyparowała i Świętkowa rzekła: - Idź, ojciec, przy­nieść wody w konewce, żeby jej było pod dostatkiem, gdyby rzeczywiście jeszcze dziś miało przyjść.

Chłop taki jak Stanik może zniszczyć całą rodzinę. O takim jak Stanik dzioucha nawet we śnie nie ma­rzyła. Wystarczyło jedno jej słowo, a fryzjer byłby się z nią ożenił. Z pocałowaniem ręki! Czas już naj­wyższy, żeby ktoś Stanikowi przytarł rogów. Fryzjer przychodził za każdym razem w przerwie obiadowej na targ, by kupić trochę owoców, i zawsze pytał: „Co robi wasza śliczna córuchna, pani Świętek? Wiecie która? Ta, co jej brakuje kilku zębów”. Klappstock mu było. Nie jest to piękne nazwisko, ale lepiej póź­niej dostać stałą rentę niż przedtem mieć piękne na­zwisko, a potem zostać bez renty.

O fryzjerach mówią, że mają dobre ubezpieczenia. Teraz coraz bardziej moda na fryzurę zwaną Bubikopf. W tramwaju widuje się teraz za każdym razem trzy, cztery osoby z tym. Czasem człowiek zadaje sobie py­tanie, ile też taki fryzjer może zarobić dziennie, jeśli moda się ciągle zmienia. Ale go nie chciała. Wolała Stanika. Ma go więc. U Kapicy. Szmary powinna była wtedy dostać! Tego sobie weźmiesz, a nie kogo innego, powinnam była jej powiedzieć, temu najduchowi.

Ale rodzice już od niepamiętnych czasów byli zbyt pobłażliwi wobec dzieci.

Z tyłu ten Klappstock też nieźle wyglądał. Chodził niczym śpiewak operetkowy. Stanik zaś miał chód pamponia spod Rybnika. Nie miał fasonu i nijak się nie prezentował, smarkał między palcami, wycierał je w galoty, a gdy go pytano: „Jak leci, panie Stanik?” odpowiadał: „Wszystko to gówno!”, zamiast ładnie podziękować.

Nawet z tyłu można poznać, z jakim człowiekiem się ma do czynienia.

W małej izbie u Świętków stał pod ścianą wypole­rowany stół i obok wygięty fotel, który otrzymali od ciotki Hejdli. A na stole był zawsze czysty obrus, jak należy, bez żadnej plamy. Fotel był pięknie wyścieła­ny pluszem. Leżał na nim kawałek sukna, żeby siedze­nie się nie zużywało. Gdzie dawniej była skrzynia z kartoflami na zimę, stał teraz szezlong dla dziouchy, która na nim pół leżała, pół siedziała, a dziecka wciąż nie było. W kącie stał kosz na bieliznę i było tam wil­gotno. Po ścianie ciekło. Ale na szczęście za drzwia­mi, gdzie nie było tego widać. Przed dwoma laty Jankowski pomalował ścianę na jasnozielono i ładnie przejechał po niej srebrnym walcem. Okno wychodzi­ło na ulicę, a przed nim wisiały story, które ciotka Tinka jeszcze przed śmiercią zrobiła jako prezent ślubny dla Świętkowej. Z zewnątrz wyglądało to bardzo ładnie. I rośliny liściaste! Nad stołem wisiał obraz świętej Magdaleny wraz z łaską uświęcającą, bo pa­trzyła prosto do nieba. Na jej twarzy malowało się cierpienie. Miała na sobie skromną, zieloną suknię, zamkniętą pod szyją, kilka falbanek, kawałek mate­riału wystawało jeszcze ponad głowę i przykrywało wspaniałe włosy. U Palucha w domu mody była przed kilkoma miesiącami też taka suknia za 48 marek, nie było to dużo. Można jeszcze dziś poznać, jaka piękna musiała być ta św. Magdalena. Proboszcz kiedyś wspominał, że dawniej, gdy była jeszcze młodą dziew­czyną, podobno trochę grzeszyła, ale potem się na­wróciła. Przy tym nie była nawet odrobinę wymalo­wana, tylko policzki lekko upudrowane. Trochę kredki, ale tylko cieniutko, zaledwie jedno muśnięcie. Odro­bina nigdy nie zaszkodzi. Obraz był za szkłem i w pięk­nej ramie. Z tyłu można było jeszcze cenę odczytać, 16 marek 50. W tym czasie to była masa forsy, prezent ślubny dla Świętkowej od dobrej ciotki Hejdli. Obraz przeżył dwadzieścia dwie kolędy, był więc solidnie poświęcony. Jeśli Magdalena była rzeczywi­ście taką, jak to nadmienił farorz, to na czym tu je­szcze można było polegać? Ale z drugiej strony też i widać, jak karta może się odwrócić z dnia na dzień, myślała Michcia.

Piękne było też, i to, że aureola Magdaleny była zro­biona z miki. To jest znacznie droższe, bo mika jest jak srebro.

U Pelki mieli tylko jednego świętego. Świętkowa zawsze mawiała: „Wystarczy mi wejść do jakiegoś mieszkania i zaraz wiem, gdzie jestem”.

Michcia nie znosiła ludzi, którzy obnosili się ze swoimi cierpieniami. Wybałuszali oczy i wszystkim opowiadali o tym, ale prawdziwa kobieta powinna cierpienia skierować do wewnątrz, rosnąć i dojrzewać. Ciche cierpienie było wielkim cierpieniem! Zarah Leander, ta robiła to jak się należy!

Michcia ostrożnie wytarła sobie czubek nosa, żeby pudru nie zetrzeć. Kiedy mamulka była w kuchni, na­łożyła sobie szybko trochę pudru. Na lusterku puderniczki wypisano pięknym drukiem: „Pamiątka z Puszczykowa-Zdroju”. Był to podarek Helenki Hajduk na szesnaste urodziny.

Patrząc nieco z ukosa, jeśli światło padało z prawej strony, można było już dojrzeć wokół jej ust pierwsze oznaki cierpienia. Pierwsza zmarszczka była już wi­doczna, to przez tego Stanika, który wciąż z tym sa­mym przychodził. Ach, czegóż ona już nie przeszła!

Z powodu tej sukni u Palucha o mało nie wypłaka­ła sobie oczu. Ale mieli także inne obrazy. Nad mamulką w sypialni wisiał Jezus Chrystus. Był trochę przezroczysty; zresztą Bóg jest i tak niewidzialny, i można było zobaczyć jego serce, przez szaty. Teraz robią ubrania, które są już przezroczyste, gdy się je kupuje, ale wtedy trzeba coś pod spód włożyć. U oj­ca nad łóżkiem wisiał Jezus na Górze Oliwnej, w mo­mencie gdy próbował kielicha i mówił: „Ojcze, odsuń ten kielich ode mnie, albowiem nie jestem go go­dzien!”. Chciał zbawienie jeszcze odsunąć, ale nada­remnie. Kielich oznacza cierpienie, powiedział farorz. Istnieje wiele słów, które są tylko przypowieściami.

Skąd oni to wiedzą, jak taki święty wyglądał za ży­cia? Niedługo będę musiała zrobić sobie zdjęcie. W Porębie było dwóch fotografów: Marek i Reszka. Reszka był lepszy, bo dawał więcej tła. Kaśka Mro­zek miała zdjęcie w białej sukni na tle Bałtyku. Z ty­łu rekin, a z boku szykowny kosz plażowy. Jadzię Gluch sfotografowano w dwudzieste pierwsze urodzi­ny obok kolumny marmurowej za granicą. Tego to by Michcia nie chciała. Zbyt wyraźnie było widać, że marmur jest sztuczny i tylko tak namalowany. Daw­niej miała warkocze i co się napłakała, gdy mama rzekła: - Dzioucha, za tydzień wesele i zostaniesz niewiastą. Nie wypada warkoczy zabierać do małżeń­stwa, to nie przynosi szczęścia!

Zaszlochała cichutko, gdy sobie to przypomniała. Piękne, zdrowe włosy, każdy fryzjer lizałby palce, gdyby mu ktoś coś takiego sprzedał. Ale nigdy w ży­ciu nie sprzedałaby warkoczy! O nie! Chyba że w naj­większej biedzie, gdyby dziecko umierało z głodu i krzyczało: „Mamo, daj chleba!”.

Zbierało się jej na płacz, gdy sobie wyobraziła, jak idzie wolno pod murem do fryzjera Klappstocka i mó­wi: - Tu, panie Klappstock, weźcie to, tak musi być! - A Klappstock przypomina sobie, że ją kocha i łzy spływają mu po twarzy. Widziała kiedyś taki film A Stanik w tym czasie leży w łóżku śmiertelnie chory.

Teraz warkocze leżały w najniższej szufladzie komo­dy. Zawinięte w czysty, stary ręcznik. Od trzynastego roku życia szuflada ta służyła jej osobistym sekretom. Mama uprzątnęła wtedy tę szufladę dla niej, bo ta­kie było jej życzenie urodzinowe. Poza tym leżał tam jeszcze pięknie złożony welon ślubny, zawinięty w pa­pier gazetowy, bo powiadają: „Jeśli pozbędziesz się welonu, to i chleb ci wyjdzie z domu”. Teraz miała ochotę na lody owocowe o smaku malinowym z cze­koladą. Co też człowiekowi za myśli przychodzą do głowy! Ale Świętkowa zawsze mówiła: „Michcia to ma rozum po mnie. Ona na pewno dojdzie do czegoś.”

Żona jest głową rodziny, a mąż jest narzędziem. Mężczyźni nie mają tyle rozumu. Gdyby Stanik jej słuchał, mogli już wszystko mieć! Zawsze mówiła: „Stanik, wynajmij teraz jakiś sklepik! Zaczniemy od małego, a potem będziemy powiększali, i po dwóch, trzech latach będziemy bogaci. Żyd Paluch podobno też tak zrobił. I spójrz teraz na jego sklep mody!”. Stanik wpadał wtedy w złość i czasem zwymyślał ją tak, że się pobeczała. „Nie gadaj, bo nie masz pojęcia o tym! Za sklep trzeba płacić czynsz. Masz na to, co?”

Wtedy wolała już milczeć.

Rozległo się pukanie i ktoś odezwał się za drzwia­mi: - Słuchajcie no! Kapica kazał powiedzieć, że nie musicie się już o pana Stanika troszczyć, bo brat go zabrał przyczepką rowerową od Skupina.

W szufladzie były jeszcze jej osobiste widokówki ze wszystkich krańców świata. Czternaście sztuk, w tym jedenaście z komunii. Z Kędzierzyna, Bytomia, Murcek i jedna z Berlina. Tę z Berlina załatwiła sobie przez Helenkę Hajduk, która miała tam znajomego. Berlińczyk od urodzenia. Dawniej, gdy Helenka Haj­duk była sprzedawczynią w sklepie z mydłem w Gli­wicach, ten istny zatrzymał się raz na dworcu. Zrobił małą rundę, obszedł bulwar dokoła, zajrzał też do sklepu z mydłem i oboje natychmiast się zakochali. Został więc aż do rana. Początkowo chciał tylko szu­waksu kupić, ale tu wyraźnie widać, jak to w życiu bywa. A potem przysłał jej nawet z Berlina kilka pa­czek z podarunkami. W kuchni wisiał jeszcze jeden obraz: Jezus obdziela hostią swoich uczniów. To też było piękne. A dalej, całkiem na dole, w modrej ko­percie, zalakowane świeczką i opieczętowane pier­ścionkiem odpustowym, spoczywały dwa bilety wstę­pu na zabawę taneczną w „Schronisku Leśnym”. Ko­pertę chciała ponownie otworzyć dopiero przed śmier­cią, gdy nie będzie już odwrotu. Stanik nie mógł się nigdy o tym dowiedzieć, za nic w świecie! Przed czte­rema laty poznała mężczyznę, niejakiego Neugebauera, krawca z zawodu i z Bytomia. A była to miłość od pierwszego wejrzenia. Podczas mszy, między ofiaro­waniem a przemienieniem Pańskim, przypadkowo spojrzała, a musiało to być przyciąganie magnetycz­ne, na stronę męską. Stał tam! Też patrzył w jej stro­nę. A po mszy szedł obok i zagadnął ją. Po południu pojechali tramwajem do „Schroniska Leśnego”, Ach, jakże ona go kochała! Ale już po dwóch godzinach wszystko się rozpadło, bo przy wejściu do „Schroni­ska Leśnego” Adela Kuczera natychmiast mu w gło­wie zawróciła, omotała go, a on puścił Michcię kan­tem, pozostawiając jej na pamiątkę bilety wstępu. Chciała się rzucić do wody. Okropne to było wszyst­ko, co już w swoim życiu musiała przejść. A przecież mogło się wszystko zupełnie inaczej ułożyć!

Ludzi można podzielić na dwie kategorie - ele­ganckich i ordynarnych.

- Michcia wdała się we mnie - mawiała Święt­kowa - Hejdla wdała się częściowo we mnie, a częś­ciowo w ciotkę Hejdlę. A tylko Tekla to wykapany ojciec. Tej dziouchy to ja w końcu sama już nie będę nic a nic rozumiała. Nie rozwalaj się tak, ty huncfocie, ile razy mam ci to powtarzać? I włóż majtki, ty bezwstydnico!

Tekla siedziała na stołku kuchennym, zadek z przo­du na kancie, głowa przechylona na oparciu, nogi roz­kraczone, tak że wszystko było widać. W ostatnich czasach obżerała się pięciofenigowymi lizakami.

- Kto tej paskudnicy daje pieniądze na to? - za­pytywała siebie Świętkowa. - Dzioucha, jeśli cię do­padnę na kradzieży, to cię zatłukę tą chadrą, ty prze­klęty podciepie!

- Nie wydziwiaj, mamo! - powiedziała potem Te­kla. - Mam przecież majtki na sobie, o tu! - i pod­niosła wysoko suknię - tylko się trochę na dole zwi­nęły.

- Tak, tak - powiedziała Świętkowa, kiedy wie­czorem upadła znużona na stołek - ręce nam odpa­dają od roboty, a nie możemy już nadążyć za dzisiej­szą młodzieżą. Jedwabie noszą teraz tam pod spodem. A nie ma to jak dobra wełna, w komodzie leży przy­najmniej pięć par porządnych majtek. Dawniej skaka­łybyśmy z radości, gdybyśmy coś takiego miały.

Ale dopóki ona będzie miała w tym domu coś do powiedzenia, dobre obyczaje i przyzwoitość będą przestrzegane. Na przykład, gdy dziouchy musiały pójść do komory na kibel! Jak tylko osiągnęły pięt­nasty rok życia, Świętkowa nalegała, by zaciągały za sobą zasłonę. Czy to wiadomo, co za męska hołota się tu wałęsa, rada gdzieś szybko zajrzeć? Czyhają prze­cież tylko na to, by coś ujrzeć! A to wbiła swoim cór­kom już od małego do głowy: mężczyźni są jak zwie­rzęta! I to jej córki znały jak tabliczkę mnożenia. Gdy obie starsze były już zamężne, też się nic nie zmieni­ło. Na Jankowskiego nie można było nic powiedzieć, był przyzwoitym człowiekiem, ale Stanik! Ileż to ra­zy Świętkowa łapała go znienacka na tym, jak próbo­wał za Michcią wleźć do komory.

- Anno 21/22 rzekł Pelka - też było coś takie­go! Byli tu Francuzi i wszędzie rozstawili posterunki. Idę ja z Gluchem do Kochmanna na zabawę. Wycho­dzimy, a tu na dole, na schodach, stoi taki śmierdziel francuski na posterunku i patrzy na plac św. Piotra i Pawła. Gluch, ten pieron, wyciąga spod jupy swoje­go ciulika i leje temu na dole na głowę. Ten nie bar­dzo się orientuje, co to jest, rozciera to sobie, obwą­chuje, a my tymczasem szybko po schodach na dół, przechodzimy obok niego, pięknie mu się kłaniamy i zanim skapował w czym rzecz, i wystrzelił w powie­trze, nas już nie było!

Ten Pelka, to jest karlus!

- Gdyby miał choć trochę wykształcenia - ma­wiała Świętkowa, gdy Pelka nie słyszał.- nie gadał­by takich świństw przy dzieciach. Pfuj i jeszcze raz pfuj! Dziouchy, tylko mi nie utrzymywać stosunków z dzieciskami Pelki.

Na kopalni „Ignacy” był kiedyś młody sztygar, o którym można by mniemać, że był wykształcony, a posłuchajcie tylko, co się stało! Co też znowu dowo­dzi, że na nikogo na świecie nie można się spuścić. A więc w odpust, kiedy stoją te wszystkie budy i jest już ciemno, dzieci są w domu, a tylko dorośli jeszcze sterczą przy budach i bawią się, Anna, córka rębacza Olesia, poznaje pod kramem z zabawkami młodego sztygara Drewnioka.

Dochodzi do rozmowy, a on też musiał mieć oko na nią, w każdym razie powiedział:

- Pójdź, dzioucho, za budę, tam jest dziura i można sobie te wszystkie zabawki z bliska obejrzeć.

Poszła więc za nim, i nagle zaczyna się z przodu ca­ła buda trząść, ponieważ on na zadku zadał się z dziouchą i prawdopodobnie odbijał się nogami od budy. W kramie zwala się z regału bardzo droga sikawka strażacka, za pięć marek, i zgina się jej drabina.

Właściciel budy wpada w złość, wychodzi obej­rzeć, co się z tyłu dzieje. Razem z nim trzech in­nych, wśród nich przypadkowo również Oleś, ojciec dziouchy. I wszyscy widzą tę niespodziankę. Na to mó­wi Oleś:

- Nie przeszkadzajcie im, to sztygar Drewniok, mo­że ma zamiary, to byłoby pięknie! Zapłacę za tę si­kawkę.

Żeby chociaż dziewczynie coś podłożył i zrobił jej trochę wygodnie! A potem, co się dzieje? Zostawił ją na koszu, a ona pojechała tramwajem nad Kłodnicę i rzuciła się do wody, choć nie umiała pływać. Kiedy dziewczynę wyłowiono, okazało się, że trzymała w rę­ku abonament tramwajowy, a w nim dwa niewyko­rzystane przejazdy. Tak to nieszczęścia chodzą po lu­dziach. Oleś był już wdowcem i na dokładkę stracił je­dyne dziecko, choć dwa lata temu zabrano mu żonę, gdy pewnego razu - miał to być żart, jak mówio­no - rąbnął ją w głowę bosakiem, ponieważ codzien­nie przypalała mu grochówkę. Nie umarła od razu, lecz czyniła to jeszcze przez dwa, trzy tygodnie. Była też klientką Świętkowej na targu.

Czasem człowiek zadaje sobie pytanie: czy to tak musi być, żeby codziennie przypalać grochówkę? Wy­konując zawód handlowy styka się człowiek często z ludźmi i ma rozeznanie. Ale tego młodego sztygara Drewnioka Świętkowa mogłaby wtedy sprać po pys­ku! Jakkolwiek z drugiej strony, jego matka, z domu Hanslik, była bardzo, ale to bardzo elegancką kobietą i dobrą klientką Świętkowej. Czasem chłopcy robią głupstwa i trzeba im wybaczyć. Kto z was rzuci pierw­szy kamieniem? - stoi w Biblii, a jego matka co ty­dzień kupowała u niej całą kurę lub wielką gęś. Jeśli dzioucha poszła za budę, to było to wynikiem jedynie złego wychowania. - Jacy rodzice, takie dzieci - po­wiedziała Świętkowa. - Człowiek jest tym, czym go uczynią rodzice.



Od czytania człowiek tylko głupieje.

Świętkowa


Świętkowa była posiadaczką licencji na handel wa­rzywami, owocami i drobiem, z wyłączeniem owoców południowych i dziczyzny, wystawionej 28 marca 27, a sama na zdjęciu z przodu wyglądała jak młode stwo­rzenie. Taka była wtedy moda, okrągła czapeczka na­ciągnięta na uszy i z przodu aż na oczy. Jej dziouchy mają oczy po niej. Troje dzieci kosztuje, a jeśli chce im się dać trochę wykształcenia, to nie wystarczy chu­da pensja, wypłacana Świętkowi przez magistrat. Wtedy kobieta musi się dobrze przyłożyć, a tu co niedziela był kołacz! Kto w całym domu mógł sobie na to pozwolić? Kołacz pieczono w sobotę w piekarni­ku, drzwi otwierano na roścież, aby wszyscy w domu zżółkli z zawiści, czując ten zapach. W sobotę więc i w niedzielę komora pachniała natronem, bo do cia­sta szło dużo natronu.

Pelka powiedział kiedyś, że gdzieś wyczytał, iż człowiek niewiele jest wart, jeśli się policzy, ile ko­sztuje jako zestaw chemikaliów. Trochę tam jest na­tronu, boraksu itede, karbolineum, czy jak to się tam nazywa. W sumie kosztuje to 2 marki 60. Teraz już nawet sztuczny nawóz produkują. Też z rozmaitych ta­kich odpadków. Tylko że jest to znacznie droższe niż człowiek.

- Nie, nie - mówiła Świętkowa - dajcie mi spo­kój z tym czytaniem. To człowieka ogłupia. Zapomi­na on całkowicie o bojaźni bożej. Potem wie jeszcze mniej niż przedtem. Zawsze to mówię: Lepiej niech mo­je dziouchy idą na zabawę do kawiarni Kochmanna, niż żeby miały czytać! Wszystkie te powieści są pełne głupot.

Nawóz naturalny to jednak co innego! „Nie ma rze­czy lepszej od natury” - mawiała Świętkowa i nosi­ła zawsze ze sobą starą teczkę i szufelkę. Jeśli zoba­czyła trochę nawozu końskiego, odwracała się, by sprawdzić, czy nie za wiele ludzi ją obserwuje, i zmia­tała szybko krepie do torby. Trochę nawozu pod łutówki - prima! - W ogóle nie należy się ludźmi przejmować - mówiła. - Kiedy siedzę w tramwaju, nieraz odsuwają się ode mnie, bo na pewno myślą: Tu ktoś ma w torbie gnój koński! Ale gdy przyjdzie czas zbioru owoców, to wszyscy uganiają się za morelami. Tak już jest na tym świecie!

Czasem, gdy nie szła prosto do ogródka, wstawiała torbę z nawozem końskim do komory. Wtedy trochę śmierdziało. I co jeszcze: We wszystkich komorach na ulicy Oślowskiego cuchnęło wszystko sacharyną. Za­duch ten był silniejszy niż smród idący od wilgotnych ścian, ogrodowego cząbru, zaczynu, starej bielizny. Detek Hübner mówił: „To od babskiej uryny”. Możli­we!

Kiedy piekarz Mańka wyśrubował wtedy opłatę za wypiek, złapali przez zemstę jego kota, podpalili mu ogon za pomocą nafty i puścili go. Pelka mówił, że tym Dolnoślązakom nigdy dosyć nauczek. A gdyby mu dali spluwę, z Żydami też by się długo nie cackał. Świętkowa dodała, że na hurtowników też powinna przyjść kolej. Z ich bowiem powodu nie interesowała się owocami południowymi. Wyglądało to w ten spo­sób: Chcesz na targu sprzedawać owoce południowe, musisz je ze stacji przeładunkowej sam ręcznym wóz­kiem przewieźć, a tam wszystko idzie przez hurtowników. Jeśli tylko spostrzegą, że owoców jest za mało, natychmiast podnoszą ceny.

- Gdybyście mieli okazję, panie Pelka - powie­działa Świętkowa - weźcie się od razu za hurtowni­ków, oni są nie lepsi od Żydów. Do Königowej nie mam za grosz zaufania.

Ale gdy tak słuchała, jak mówił Detek, mogłaby z radości zapłakać, że dziousze trafił się taki fajnisty karlus. Już, sam sposób jego wymowy! - Mam znajo­mego, pani Świętek, niech pani posłucha, który pra­cuje w laboratorium chemicznym. Tam można wszyst­ko, co tylko istnieje, zbadać! Za pomocą formuł, pro­bówek, chemikaliów, karbolineum - wszystko. I od niego wiem też, jak to jest z tym zapachem sachary­ny. Wie pani, podobno istnieją specjaliści od urynologii, którzy nosem wyczuwają ten, no ten skład che­miczny, co to przypomina jakby karbolineum. Powie­dział mi też, że człowieka można na mydło przerobić, jeśli się ma ochotę.

- Detek, gdy go tak posłuchać uważnie - mówiła Świętkowa - mógłby sam objąć takie stanowisko w laboratorium.

Na razie jednak wydawał materiały z kopalnianego magazynu. To też nie jest łatwe, tak wszystko zapa­miętać, gdzie co leży! Nawet gdyby przyjąć, że jego naturalna ondulacja nie jest prawdziwa... pewnego razu, kiedy dyskretnie skontrolowała jego szaket, zna­lazła papiloty. Czyż młodemu człowiekowi nie wolno obnosić się z pretensjami? Dlaczegóż by nie mógł mieć mniemania o sobie i trochę się upiększyć? Już z domu musiał wynieść skłonność do naturalnej ondulacji, bo skądby mu się tak włosy same układały. Świętkowa kazała sobie kiedyś u Klappstocka zrobić ekstra dro­gą ondulację wodną, kiedy sprawa ze Stanikiem jesz­cze nie dojrzała do rozstrzygnięcia i liczyła, że Klappstock może poprosi o rękę Michci - tylko dwa dni trzymała się ta ondulacja.

Nie, nie, kto przez naturę nie został do czegoś przy­sposobiony, temu nic nie pomoże! Ale to, że dzioucha, Tekla, już teraz odstawia królową i panoszy się, to trzeba jej wybić z głowy! Przecież nie rozmówili się jeszcze nawet w sprawie zaręczyn! Gdyby ona sama była młodsza - myślała nieraz Świętkowa - mogłaby się jeszcze zapatrzyć na tego Dętka. Takie piękne, pu­szyste włosy! Nie miałaby też nic przeciwko lewatywce w wykonaniu Dętka, bo to jest tak: Odnośnie przy­kazania o nieczystości (szóste), nie dotyczy tego miej­sca, ino tego drugiego. Więcej z przodu. I kiedy on załatwiałby jej sprawę tam z tyłu, zawsze jeszcze mo­głaby to drugie miejsce zasłaniać ręką. Gdyby się za­ofiarował jeszcze ze trzy razy, tak sobie zaplanowała... to za czwartym razem by się zgodziła. Kiedy o tym my­ślała, stawała cała w ogniach i musiała szybko wybie­gać do sieni, by przynieść wody, dwie konewki naraz. Jego rodzice muszą być eleganckimi ludźmi, z tego, co tak opowiada. Już, choćby dlatego, że mieszkają w tej wielkiej mleczarni na ulicy Doroty, a jego matka, mówi Detlev, myje się tylko mydłem kaloderma. Wszystko u nich z kalodermy: puder, krem, mydło.

- „Jeśli chcecie powąchać, pani Świętkowa, przynio­sę wam od matki kawałek napoczętego mydła”. - Już z daleka można poznać, czy człowiek jest kimś czy też nie - powiedziała Świętkowa - jeśli Königowa jesz­cze raz wleje swój kibel ze szczynami do zlewu, każę natychmiast mojemu zięciowi, panu Hübnerowi, napi­sać list do zarządu kopalni, że hej! Powiedzcie jej to, pani Przybylok! Detlev Hübner miał bowiem pismo jak malowane.

Bez uprzednio narysowanych linii, proste jak linijka i ani jednego błędu! Kiedy będzie trzeba pisać te wszystkie karty, te wszystkie powinszowania, jak to się zwykle robi, kondolencje, gratulacje, komunia, No­wy Rok i te wszystkie święta ruchome, to wszystko będzie mógł Detek załatwić, gdy już będzie tak napra­wdę należał do rodziny. A przy tym nie miał wcale wielkiego mniemania o sobie.

Są ludzie, którzy z zarozumiałości nawet chodzić nie potrafią. Na przykład, karawaniarz lgnąc Lukaszek z Brzeskowa, który miał takiego fijoła na punk­cie swoich białych rękawiczek, że chłopcy musieli mu co niedziela na zabawie dawać po łbie, żeby się opa­miętał. Paradował tam, jedna rękawiczka naciągnięta, a druga luźno w ręce, jak jaki fircyk paryski i zawra­cał dziouchom w głowie. A każdy przecież wiedział, że te rękawiczki były własnością instytutu pogrzebo­wego Gruszki.

Na dworze zrobiło się już ciemno, a dziecka wciąż nie było widać. Obok Hejdli leżał Jankowski w pod­koszulku i miał oczy zamknięte. Hejdla była w spodziku i jeszcze nie spała. Tekla wyciągała z gęby gu­mę do żucia i znowu ją wkładała z powrotem.

- Ile razy mam ci powtarzać, ty najduchu, żebyś nie wycierała nosa w suknię, co? - krzyczała Świętkowa. - A jeśli ciągle będziesz żarła to obrzydlistwo, to w końcu dostaniesz robaków. A czy tak siedzi da­ma, ty kanalio? Jak cię prasnę... - I podnosiła rękę, ale nigdy nie uderzyła. Nie mogła przecież dotknąć ukochanej takiego człowieka jak Detlev. Zbyt wiele miała szacunku dla niego.

Jankowski naprawił dziś chlewik, wyczyścił kur­nik i przybił Świętkowej dwa gwoździe do podeszwy. Taki chłop to się przyda w gospodarstwie!

Świętkowa wylewała czasem, gdy nikt nie widział, swój kibel przez okno na ulicę. Raz wylała go Kowolce na głowę, a ta nie mogła jej tego nigdy wybaczyć!

Po czym znowu można było się zorientować, jaki z niej był małoduszny człowiek. Gdyby nie mieszkała na parterze, doszłoby z pewnością do rewanżu. Gdy­by Jankowski miał wszystkie palce, byłby może je­szcze bardziej pożyteczny.

Helenka Hajduk poznała kiedyś urzędnika poczto­wego z drewnianą nogą. Musiała go zawsze równo­miernie młoteczkiem bić po drewnianym kolanie, wte­dy wpadał w zachwyt. Przez pewien czas ją to bawi­ło, ale potem ją to znudziło. Kiedyś w złości rąbnęła go młotkiem w to drugie kolano i więcej się nie poka­zał.

Jacy to różni ludzie są na świecie!

Sztygarzy, na przykład, mieszkali w zupełnie innych domach. Na zewnątrz pięknie wypucowane, a i w środku wszystko picobello. Wszędzie firanki, na ze­wnątrz każdy miał kawałek ogródka, a raz na trzy lata przysyłano kogoś z kopalni, z pędzlem i farbą, i mu­siał z zewnątrz pomalować dom. Ludzie bili się o tę robotę, bo najpierw dostawali od sztygarowej kawa­łek krakowskiej i flaszkę piwa, chleba i coś jeszcze do tego. A czasem była jeszcze ciepła strawa i wie­czorem najczęściej dwie marki ekstra. Poza tym ta fajna robota na dworze, na świeżym powietrzu, to jed­nak było coś innego niż pod ziemią. Sztygarzy byli na ogół eleganckimi ludźmi.

Weźmy, na ten przykład, panią Larisch, której mąż jest sztygarem objazdowym i nie ma jednego ucha. Gdy przechodzi przez plac targowy, ostatni krzyk mo­dy, snuje się za nią cała chmura toski. Pachnie to jak tysiąc i jedna noc, nawet zupełnie obcy ludzie się za nią oglądają. Nie no, wśród sztygarów jest wiele ele­ganckich ludzi! A poza tym: czy zima czy lato, ona zawsze w rękawiczkach, zawsze według najnowszej mody, żeby sobie rąk nie pobrudzić. A on też taki elegancki! Jeśli na ulicy leży odrobina błota albo tro­chę kropi, natychmiast zakłada kalosze na lakierki.

Na sztygarów Świętkowa nie dałaby nic powie­dzieć, bo tylu to a tylu kupowało u niej wszelakie wa­rzywa i drób. Był to pokaźny zysk tygodniowy.

Dziesiąta już minęła, a dzioucha wciąż nie miała parcia, więc Świętkowa mogła się położyć.

Dziecko przyjdzie jutro, 29 lutego. Nie będzie miało szczęścia. Żeby się tylko nie wdało w Stanika - my­ślała Świętkowa - a więcej w jej rodzinę. Człowiek elegancki ma życie po trzykroć lżejsze. W ogóle to już na odległość widać, czy ktoś jest z tych lepszych czy tylko prostym człowiekiem. Gdy taka sztygarowa przychodziła do niej do stoiska i odzywała się w spo­sób niesłychanie wytworny: „I wyjmijcie, khobieto, te wnętrzności z tej khury, mój małżonek tego nie lubi”, od razu można było poznać, że to lepsza sfera. A jeśli któraś powiedziała: „Zapakujcie mi to wszystko po­społu z tą kurą i wytrzyjcie jeno trochę tego gówna, zrobimy z wszystkiego zupy...” - to była niewątpli­wie prosta kobieta.

- Kto się na czym wyznaje, ten się wyznaje - mawiała Świętkowa. - Trzeba tylko mieć oczy w gło­wie i jasny umysł.

Nie wszyscy sztygarzy byli tacy eleganccy. Zda­rzali się także ordynarni ludzie w tych sferach. Niestrojka, żona sztygara Niestroja, była zdecydowanie ordynarna. Kiedy swoim tanecznym krokiem przecho­dziła przez plac targowy mizdrząc się jak primadonna, tu jakaś jedwabna chusteczka, tam jakiś trzewiczek, torebeczka i szpilki, jedwabne pończoszki z przekrzywionym szwem i kapelusz z woalką! Cuchnę­ła perfumami jak drogeria, a poza tym kupowała wszystko u Toszkowej. - Wstydu nie ma, lafirynda, poczuliście to? - pytała Świętkowa.

- Ty podciepie, znowu sobie nóg nie wymyłaś - powiedziała do Tekli - czuć cię aż tutaj.

- Dajcie mi spokój! - obruszyła się Tekla. - Przecież to bielizna pościelowa tak śmierdzi, bo zno­wu leżała na szezlongu Hejdli.

Dzioucha byle czym czuła się dotknięta.

Stary Świętek siedział jeszcze w kuchni w kącie na stołku i kurzył fajkę. Jankowski z Hejdlą zasnęli już na leżance pod piecem. Światło było zgaszone, czysta woda nastawiona w kastrolu. Tytoń był pokrajany na jutro. Świętek przygotował sobie fidybusy i położył obok skrzyni z węglem. Tak dalece było wszystko w porządku. Zegar z kukułką tykał, ale kukułka była odłamana. Czuć było dymem tytoniowym, chlebem, mydłem, warzywami z wieczerzy, cebulą i tlenkiem węgla. Świętek otworzył drzwiczki pieca, żeby od ognia było widniej. Od czasu do czasu słychać było, jak cią­gnie faję, a poza tym słychać było jedynie kaszel Przybyloka na pierwszym piętrze.

Ale cyrk! - myślał Świętek. - Latają jak głupie, gadają i gadają, łamią sobie głowę, a potem i tak wszystko dzieje się inaczej. Najważniejsze, żeby czło­wiek miał co kurzyć, kąsek chleba z cebulą, coś do posmarowania tego chleba i żeby był zdrowy. A jeśli jeszcze od czasu do czasu masz swojego sznapsa, to jesteś, bracie, królem!

Michcia Świętek w izdebce to drzemała, to czuwa­ła i była pełna szczęścia z powodu swojej przypadło­ści. Oznajmiła za pośrednictwem Helenki Hajduk, że gdyby porodu nie przeżyła, to żeby ją bez wielkiej pompy pochować. Do grobu dać jej całkiem skromną sukienkę, zamkniętą pod szyją i ozdobioną mereżką, spódnica plisowana, trzy guziki dyskretnie zamarkowane, tak jak u Zarah Leander w filmie „Gasparone”. Zapis wymiarów tej sukni włożyła do górnej szuflady komody; klucz schowała pod swoim zegłówkiem. Żal jej było odciętego warkocza, bo chciała do grobu za­brać pięknie rozpuszczone włosy.

Helenka Hajduk powiedziała wtedy: - Nie płacz, dzioucho, z bubikopfem możesz się dzisiaj wszędzie pokazać. A w trumnie mogą ci przecież warkocz przy­czepić z tyłu i luźno rozłożyć włosy. Jeśli będziesz le­żała głową na tym, nikt niczego nie zmiarkuje.

Tylko znajomi będą wiedzieli, że warkocz jest przy­czepiony!

Świętkowa leżała w łóżku i nie mogła zasnąć. Ro­zum nie dawał jej spokoju. Rozmaite myśli chodziły jej znów po głowie.

Leży sobie człowiek pod firmamentem i myśli, my­śli całą noc. Trzeba było jednak spróbować tego Sprühfixu! Może by to dziecko jednak przyszło na czas! Ale to znowu jest taka sprawa, gdzie można się naocz­nie przekonać, co to jest życie. Siedzą różne doktory, profesory i robią te wszystkie egzaminy. Uniwersyte­ty i wyższe uczelnie, praktyki i fizyki i jak się to pieroństwo nazywa, a potem przychodzi całkiem prosta baba i odkrywa środek, którym można podbić cały świat, który jest dobry na wszystko, nigdy nie zaszko­dzi, niewiele, kosztuje, przy tym mile pachnie, mało miejsca zajmuje, a na dokładkę znajduje się w pięk­nym, nowoczesnym flakonie. I dlaczego? Bo ma wię­cej oleju w łepetynie od innych. Ponieważ chodzi z otwartymi oczyma.

Dawniej mianowicie, kiedy zastanawiano się, czy Michcia ma pójść do szkoły klasztornej, Świętkowa abonowała ekstra dwa czasopisma: „Wędrowca” i „Przyjaciela Domu”. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że dziouchy nie przyjmą. Są przecież różne dzieci, jedne są ciche i jakby dla siebie, inne więcej się uzewnętrz­niają, zachowują się głośno i uczą się łatwiej. „Wędrowiec” przychodził regularnie dwa razy, „Przyja­ciel Domu” raz w tygodniu. „Wędrowiec” traktował więcej o polityce i o wszystkim, a „Przyjaciel Domu” był ładniejszy, kolorowy i miał więcej obrazków. Szybko się jednak okazało, że dziouchy nie intereso­wały się czasopismami, a ona sama, czyż miała czas na czytanie? Jedynie Świętek rzucał się w piątek na dodatek satyryczny. Ale z tego powodu nie będą prze­cież abonowali dwóch czasopism! To kosztuje! Zanie­chała więc najpierw prenumeraty „Wędrowca”, „Przyjaciela Domu” jeszcze parę miesięcy abonowa­ła - i wtedy wpadła na to! Wśród ogłoszeń anonso­wano skromnie, małym drukiem jakiś „Sprühfix na pocenie nóg”, flakon tyle i tyle, pięć flakonów taniej, przy dziesięciu dwa za darmo, i jak to w życiu bywa: Co małe i niepozorne, jest zawsze najlepsze! Świętko­wa zamówiła dziesięć flaszeczek Sprühfixu i nigdy tego nie żałowała. Dwa flakony odprzedała od razu Zupkowej. Ta zawsze coś miała z nogami. Zarobiła na tym z łatwością czterdzieści fenigów. Cztery flakony za­mieniła na jajca u pamponi w Zalesiu, poczekała ty­dzień, aż ceny jaj poszły w górę i zrobiła dubeltowy interes. Dwa dalsze flakony utkała po ludziach, miała więc dwa Sprühfixy darmo i zarobek na dokładkę. Cu­downy to był lek! Przykładowo okazało się to kiedyś, gdy w Zalesiu był pewien pampoń, którego córka mia­ła na twarzy pryszcze, tak że nikt nie chciał się z nią ożenić, poza tym nie była wcale złą partią, wtedy właśnie okazało się, jak dobry jest Sprühfix na prysz­cze. Raz rozpylisz i koniec. Wyszła potem za syna wielkiego gospodarza z Rudzińca; tyle tylko, że te małe blizny zostały na twarzy. Ale poza tym dzioucha jak malowanie! Ten miał ziemi, morga przy mor­dze! Albo inny znowu przypadek: Widerka, szwagierka Musiołki, cięgiem narzekała na bóle w krzyżu. Na leżąco nasikali jej trochę tego Sprühfixu, położyli rę­cznik i jakby kto ręką odjął! Ból głowy też może czło­wiekowi z czasem podziałać na nerwy i można dostać kręćka od tego. Trochę Sprühfixu na palec wskazują­cy i lekko dotykać skroni - a ból znika jak kamfora! Albo tylko wąchać, efekt ten sam, a o wiele taniej.

Załóżmy: człowiek sprawił sobie nowe trzewiki, je­den nie pasuje i noga puchnie. Wtedy bierze się na palec trochę Sprühfixu, smaruje trzewiki od wewnątrz i natychmiast pasuje. Dobre to zwłaszcza na pocenie nóg, bo Sprühfix ładnie pachnie i zabiera smród z trzewika. Dlatego należałoby również nasikać tego trochę do starych trzewików. Pachnie też trochę ka­dzidłem. Z drugiej strony, kiedy na dworze leje, pa­chnie znowu leśnym powietrzem. Jeśli niespodziewa­nie zawitają jacyś lepsi goście do domu, na wszelki wypadek rozpylić trochę Sprühfixu w powietrzu i już po smrodzie! Pewnej kobiecie z naszego domu przy­znano sztuczną szczękę. Wyszukała więc sobie den­tystę i - jak to tak się w życiu zdarza - trafiła aku­rat na niewłaściwego: zęby nie pasowały, wpadły jej tyle a tyle razy do zupy, tak że w ogóle nie miała z nich żadnej pociechy. Świętkowa poleciła jej Sprüh­fix; natarła więc sobie tym protezę i pasuje teraz jak ulał. Kobieta ta zamówiła sobie tego za pośrednic­twem Świętkowej całą skrzynkę, dziesięć flakonów. Znowu jedna marka zysku!

Nawet kozom to pomaga! Pewien gospodarz z Zale­sia miał kozę, cud piękności jako zwierzę, mleczność sześć litrów dziennie. Zachciało mu się mieć młode takiej rasy i zaprowadził kozę do pokrycia do najlep­szego capa w okolicy. Dwadzieścia kilometrów z nią zrobił! A kozioł jak nie chciał, tak nie chciał, istna męka! Kopali go w zadek, ciągnęli za rogi, podpalali mu ogon, dawali mu szałwi do żarcia - nic! Chłop musiał wrócić do domu z niepokrytą kozą i wtedy wstrzy­knęli kozie Sprühfixu pod ogon. Cap powąchał, a po­tem trzech ludzi musiało go ściągać i powrozami zwią­zać. Ale i na wszy, pchły, krosty i spocone pachy to jest dobre. A gdyby już nie dało się inaczej i chrzest z wody był konieczny, a farorza i wody nie było pod ręką, to Sprühfix z pewnością i to załatwi.

I tak może się człowiek czasami wznieść ponad wszystko, jeśli dużo czyta, bo gdyby nie czytała, nie byłaby tego Sprühfixu odkryła.

Pelka czyta wyłącznie Toma Mixa. Ta cała strzela­nina to jest coś dla niego.

W nocy o pierwszej przyszło wreszcie to dziecko. Za późno, bo od dwunastej był już 29 luty. Przyszło bez żadnego trarara, żadnego ryku ani bólu. Nie było duże, raczej za małe, i kiedy Świętkowa boso nadeszła z łóżka, złapała starego, jak stał na krześle i chciał ze­gar cofnąć o godzinę. Zgrzytnęła zębami, ściągnęła go na dół, rąbnęła pięścią w czoło i powiedziała: - Ty pieronie, ty, chciałeś popełnić bluźnierstwo!

- Wypchajcie się z waszym zasranym 29 lutym - odparł Świętek. - Co dziecko temu winne? Odpieprz­cie mi się z tym, gówno to jest, a nie 29 luty. A zre­sztą róbcie, jak chcecie!

- Jazda, Hejdla, leć do Wondraszki i powiedz jej, żeby przyszła do porodu. Zapłacę jej później! Ty Tekla, przygotuj wody w kiblu i nie gap się tak głupio!

Wszystko przebiegało normalnie, Świętkowa przy­cisnęła dziecku do czoła medalik z góry św. Anny, który uprzednio ogrzała przy świecy komunijnej Michci i ten czerwony znak pozostał mu do końca ży­cia. - To nigdy nie zaszkodzi - powiedziała Święt­kowa. - Medalik jest poświęcony. Może będzie miało więcej szczęścia w życiu!

- Dzioucho! Dzioucho! Teraz przybędzie ci wiele trosk, jako matce! Gdy sobie przypomnę, co ja prze­szłam z wami u naszego ojca.

Według wagi, używanej przez Świętkową na targu, synek ważył sześć funtów, co dokładnie biorąc ozna­czało pięć i pół.

- Synek ma piękną, dużą głowę - powiedziała Świętkową - na pewno zostanie doktorem lub profe­sorem.

O piątej rano, jeszcze przed pracą, jeden z lokato­rów naszego domu przejeżdżał obok Cholonków i za­gwizdał na dwóch palcach.

Brat Stanika otworzył okno: - Co jest?

- Jest Stanik? Mam mu coś przekazać. - Ważne?

- Tak sobie! Czy mam przyjść na górę?

Zdjął karbidkę z roweru, bo w sieni nie było świa­tła, i poświecił sobie na górę. Brat gotował kawę zbo­żową i krajał chleb, chciał akurat pójść do roboty. Ten drugi miał nocną szychtę i nie było go jeszcze. Stanik leżał na miechu przy oknie i chrapał. Nie mogli się go dobudzić, bo był jeszcze od wczoraj zalany. Ale we­dług tego, co opowiadał nasz lokator, Stanik miał z ra­dości rozpłakać się jak dziecko, gdy usłyszał, jak po­słaniec matce Cholonek, która nie dosłyszała, wrzesz­czał do ucha: - Mam zawiadomić, od Świętków, Sta­nikowi mam przekazać, macie mu powiedzieć, że syna urodził. Tam u Świętków. Żyje, wszyscy jeszcze żyją, a jeśli ma trochę czasu, to niech tam zajrzy! Macie dla mnie jakiego sznapsa, pani Cholonek? Dajcie jednego, bo mi gardło wyschło od tego krzyku.

Nie, żadnego sznapsa. Nie miała nawet margaryny w domu.

Po trzech dniach Michcia mogła znowu powoli za­cząć chodzić. Świętkową zaś poszła na targ. Tekla ob­żerała się lizakami i rozwalała na stołkach i schodach.

Hejdla sprzątała dom, Jankowski szedł do roboty, wra­cał wieczorem, reperował, co było zepsute, kładł się spać, znów wstawał, znowu szedł do roboty i znów wracał. Świętek też.

Dzieci z naszego domu zasypywały Michcię pyta­niami, a ona podrzucała głowę do góry dając im do zrozumienia, że jest teraz damą. Matka! Przystawała kolejno na każdym piętrze oparta o parapet i pozwa­lała się podziwiać. - A idźcież! Tego wy, dzieci, nie rozumiecie. Bocian był u mnie.

- Gówno, nie bocian! - odparł Kutel od Knosali. Miał jedenaście lat. - Stanik to zrobił. Mnie nie bę­dziesz takich głupot opowiadała. Bocian cię ugryzł, koń by się uśmiał. Jazda, pokaż, gdzie cię Stanik dzio­bnął!

Podniósł jej trochę sukienkę i umknął po schodach w dół.

Ludzie tu, na ulicy Oślowskiego, są tacy ordynarni! - myślała Michcia. - Musimy się stąd wyprowadzić do jakiejś wytworniejszej okolicy. Gdyby tylko Sta­nik zechciał ją posłuchać!

Po tygodniu nikt już nie mówił o dziecku. W domu nr 3 było więcej dzieci niż kur. Stanik pomagał jesz­cze Walesce trzy razy w tygodniu węgiel rozwozić. Dwie marki za furę, a czasem ktoś dodawał jeszcze na­piwek lub butelkę piwa. Waleska dawniej sama roz­woziła, ale odkąd nabawiła się reumatyzmu, nie może już wejść na wóz i zaprząc koni. Poza tym Walka trze­ba było futrować i zgrzebłem czesać, a to było roboty a roboty. Jeśli Stanik będzie się dobrze sprawował, może kiedyś przejąć konia z furą i powoli spłacić. Wa­lek był niezwykle łagodny.

Po zębach można poznać, jak stary jest koń, Trzeba mu wsadzić pięść do pyska i pomacać, czy górne uzę­bienie jest mniej lub bardziej zużyte. To tak jak z ludźmi. Młody człowiek ma więcej szkliwa zębowego niż starzec. Cyganie mają piękne zęby. Tylko nie należy nigdy od Cyganów kupować konia, trzeba sobie to za­pamiętać! Proponują człowiekowi konia i w pierwszej chwili człowiek jest pod jego wrażeniem. Przyprowa­dzają ogiera ognistego jak huzar, ogon pięknie na­stroszony, sierść najlepszej maści, a potem okazuje się, że koń jest ukradziony i szuwaksem poczerniony, a ponieważ mu pod ogon nasypali pieprzu, tańczy jak wytresowany, a ty myślisz, że to huzar. Pod skórę wstrzyknęli mu powietrza, a ty myślisz, że to ciało.

Gdy zjawiali się Cyganie, Stanika nie można było utrzymać w domu. Siedział w kucki, razem z chłopca­mi, wokół ogrodzonej łąki, flirtował z Cygankami, proponował im papierosy i zaglądał pod spódnice, bo nie nosiły majtek. Michcia mogłaby go za to zatłuc, gizda przeklętego!

Za dziesięć dni miał być chrzest, a oni ciągle jesz­cze nie wiedzieli, jakie imię nadać chłopcu.

Jeśli matka ma poczucie odpowiedzialności, nie mo­że poprzestać na byle jakim imieniu, lecz musi nad tym poważnie pomyśleć. Imię takie towarzyszy czło­wiekowi przez całe życie. Wyobraźcie sobie; że synek zajmie potem jakie wysokie stanowisko, a będzie mu na imię August! Nie uchodzi! Niektórzy tutejsi ludzie nie myślą w ogóle o tym, gdy idą do chrztu. Najczęś­ciej wpada im do głowy imię dopiero przed chrzciel­nicą albo pozostawiają to farorzowi. Zdrasz, który pracował w kolumnie Świętka, też należał do takich. Miał czternaścioro dzieci, a ponieważ nigdy nie my­ślał o tym, więc już trzech synów ochrzcił imieniem Józef. Na szczęście jeden z nich dostał się pod fur­mankę i został zabity na miejscu.

Ale to znowu jest taka historia: Co ta Zbińkowa miała za pecha z tym swoim Józkiem! Mały Józik ba­wił się pod furmanką przed domem. Przychodzi taki czternastoletni wyrostek, widzi to, błaznuje i wali ko­nia sztachetą w zad. Chabeta się zrywa, przejeżdża Józika - obie nogi precz! W skórze takiej matki też by człowiek nie chciał być. Ileż ona potem miała robo­ty i trosk! Dziecko pozostało przy życiu i musiało być ciągle noszone. Później zbudowali mu skrzynię, doro­bili do niej cztery koła, tak że mógł się od ziemi odpy­chać kijem i posuwać naprzód. A kiedy już był starszy, okazało się, że ma zdolności do drzeworytnictwa. Cały dzień siedział w tej swojej skrzyni i rzeźbił zabawki oraz fajki. Najchętniej rzeźbił koniki. Zawsze przepa­dał za końmi. Wszystko rozdawał dzieciom, aby się z nim bawiły; z kaleką nie chciały się zadawać. Pew­nego letniego dnia, kiedy rozpuszczone bachory zno­wu szalały na ulicy, a Józik nie mógł ze swoim wóz­kiem nadążyć, zachciało im się znowu figli, dopadli go we czwórkę, rozpędzili go na całego i pchnęli w dół ulicy Oślowskiego. Próbował rękami zahamować ko­ła, zdarł sobie dłonie, złamał dwa palce w szprychach, przewrócił się i złamał sobie również ręce, teraz z drzeworytnictwem już był koniec. I tu można się zno­wu przekonać, jakie jest życie i jak zawsze uderzy niewłaściwego; bo cóż Zbińkowa zrobiła takiego, że musiało ją to spotkać?

Część winy z pewnością na nią spada - myślała nieraz Świętkowa - bo nic nie powstaje z niczego, a Bóg wie, kogo karze.

Na starym Świętku też nie można było polegać. On tylko wiedział, jakich imion nie należało dawać, gdy go o to pytano, i zawsze był tylko skory do różnych opowiastek.

U nas w kompanii był taki jeden, Zygmunt Dupser. Nie jest to piękne nazwisko, toteż ciągle naigrawano się z niego. Podczas odwrotu w Rumunii nie dostaliś­my kiedyś przez cały tydzień nic do żarcia i wówczas niejaki Lachmann z Paczyny zdobył przez przypadek worek kukurydzy. Jesteśmy akurat w trakcie przy­rządzania tego tak, żeby się do żarcia nadawało, takie przypieczone, wiesz, a ten Dupser wtyka sobie garść tego do pyska i zaczyna się krztusić... Jeden z naszej kompanii, dawny zapaśnik odpustowy, trzepnął go lek­ko w kark, aby znowu przyszedł do siebie, a ten się kładzie, wyciąga kopyta i trup na miejscu. Sanitariusz orzekł: złamany kręgosłup! Diabli wiedzą, ale człowiek już przez to jest pożałowania godny, że ma takie a nie inne nazwisko. Zameldowaliśmy, że poległ”.



Miód jest woskiem, wosk jest pszczelim gównem.

Sobczyk


Na czasy po urodzeniu przypadło również ważne wydarzenie, gdy Pelka wziął Stanika na bok i powie­dział: - Stanik, pójdź na piwo, to ci coś powiem.

Poszli do Kapicy i usiedli za narożnym stołem, by uniknąć niepotrzebnych słuchaczy. - Wiesz, Stanik - powiedział Pelka - musisz zrobić tak jak ja: wstą­pić teraz do NSDAP. Powiem ci, że Hitler obejmie wła­dzę, a kto potem będzie się mógł wykazać niskimi nu­merami legitymacji członkowskich, będzie wielkim pa­nem. Mamy tu jednego komunistę na oku. Jeśli wkrótce nie zniknie, to, bracie, rabarbarem po głowie i koniec z nim. Wtedy możesz dostać jego mieszkanie. Powiem ci, Stanik, nie ma innego wyjścia. Tu, spójrz, bracie!

- Pelka wyciągnął z rękawa gumową pałkę. - A tu, Stanik, powiem ci w zaufaniu, jak kamrat kamratowi, na tej pałce jest krew! Antka Sobaszka, tej świni ko­munistycznej. Jeśli ten się wyliże, będzie to prawdzi­wy cud. A więc, mieszkanie ty dostaniesz. Do ręki, Stanik, tu! Już ja to załatwię, wierz mi! - Podał mu rękę ponad stołem, a w następnych dniach Stanik wra­cał bardzo późno do domu. Raz był poplamiony krwią, ale była to jego własna krew. Gdzieś go capnęli. Pelka przyszedł do niego, by uczcić w nim bohatera.

W tym czasie atmosfera w rodzinie Świętków była nieco gorąca. - Nie przykładaj lepiej do tego ręki! - mówił Świętek. - Człowieku! Do czegoś takiego nikt nie powinien się mieszać. Tak czy tak, dostaniesz po pysku. Co byś nie zrobił, w polityce wszystko jest złe.

Pelka czyścił teraz swoją spluwę prawie co wieczór i nosił ją czasem z sobą, pokazywał kamratom pod szaketem. - Jeśli masz precyzyjną broń, strzelanie nie jest sztuką - mówił. - Składasz się, bierzesz cel, szczerbinka i muszka... Najlepiej celować w głowę al­bo w brzuch. Brzdęk! I już go nie ma! Adamkowi z uli­cy Hałd też się coś takiego przytrafiło. Zorganizował sobie na kopalni pasy transmisyjne i chciał całą rolę przez granicę do Rudy przeszwarcować, gdzie miał dobrego odbiorcę, szewca, niejakiego Wolańskiego. Przepłynę przez staw za laskiem Gwidona - pomy­ślał. - Tam tak nie pilnują, bo myślą, ludzie tu nie przepłyną i chętniej będą przechodzili granicę w in­nych miejscach. A tu gówno! Właśnie tam większość celników się zaczaiła i mieli Adamka już na oku, gdy tylko wlazł do lasku Gwidona. Mogli go od razu capnąć, ale nie, pomyśleli sobie, puścimy go, bierze kie­runek na staw, a gdy będzie na środku, zabawimy się w strzelanie do celu. Niemcy oczywiście! I gdy tylko znalazł się na środku, zaczęli walić z karabinów, tym­czasem Adamek płynie dalej jakby nigdy nic. Tylko od czasu do czasu, przy uderzeniach, czuł, jak go trochę szarpie. Trzy metry przed drugim brzegiem daje nura. Celnicy pomyśleli: dostał! Przestają strze­lać, a on wychodzi i w nogi! Powiem wam, co się stało: Przywiązał sobie z przodu pod szaketem tę rolę pa­sów transmisyjnych i płynął na wznak. Wszystkie trafienia w pasy transmisyjne! Ale z tego widać, jaka u nas, Niemców, dobra skóra! I można się też przeko­nać, jak dobrze jest umieć pływać na wznak. Adamek potem wrócił, pełna kabza forsy! Za te dziury spowo­dowane trafieniami szewc z Rudy mu odciągnął, sześć kuł było w środku.

Pluskwy też pływają na wznak. Ileż to ludzie mają kłopotów z tymi wanckami! Pluskwy występują tak samo jak muchy i komary. Wancka nie jest pięknym słowem, ale co robić? Pochodzi od niemieckiego Wan­ze, Wantlus, Wandlaus, co znaczy wesz ścienna, za­liczana do różnoskrzydłych, heteropterów; rząd pluskwiaków (insektów), nadrząd owadów uskrzydlo­nych, o dobrze rozwiniętych skrzydłach, (przednia pa­ra, tzw. półpokrywy, o sklerotyzowanej części nasa­dowej, tylne skrzydła błoniaste), zaopatrzonych w gruczoły wonne, o niezupełnym przeobrażeniu, naj­częściej odżywiają się sokiem roślinnym i krwią. Do różnoskrzydłych zalicza się oprócz pluskwy domo­wej: zajadek domowy, rozwałka sosnowa, szklarz, straszyk, zażartka, żyrytwa, kowal bezskrzydły, zmiennik, selednica jałowcowa, wioślak, płoszczyca.

Pewnej niedzieli chłopy siedziały w knajpie i młó­ciły skata. Kapica przysiadł na oparciu krzesła, ręce trzymał w kieszeniach spodni i musiał tam wymacać jakąś pluskwę, bo coś wyjął, obejrzał, obwąchał, a potem chyba z nudów powiedział: - Kto mi tu zeżre tę wanckę, dostanie sznapsa. Ale bez chleba! Z chle­bem to każdy potrafi.

Pinkawa przechylił się do tyłu, kołysząc krzesłem na tylnych nogach i ściągnął kąciki ust jak oficer. „Zrobi się. Bez chleba, zgoda?”

Zgoda!” - odparł Kapica, podał mu zwierzę ostro­żnie między palce, żeby się nie wymknęło. Pinkawa obwąchał je i wykiwał Kapicę. Poszedł mianowicie do kuchni do jego żony, do żony Kapicy. A to znowu by­ła taka historia! Jego pierwsza żona podobno sama spadła ze schodów. Przyprawiła się przez to o śmierć. Na łożu śmierci jednak - z domu nazywała się Janota i pochodziła z Chebzia, a ludzie stamtąd są żywot­ni jak siedem kotów naraz - miała do jednej istnej powiedzieć, że Kapica ją z tyłu lekko pchnął, a gdy chciała się przytrzymać balustrady, rąbnął ją młot­kiem po palcach.

Ale czy to wiadomo, czy ludzie sami tych historii nie wymyślają? Kiedyś zapytano o to Kapicę. Był po­dejrzanie powściągliwy w swojej odpowiedzi i powie­dział tylko, że tak byłoby lepiej dla niej, bo na ziemi była zawsze bardzo spokojnym człowiekiem i przez to niewiele miałaby z życia. Była też zawsze, jeśli jej się dokładnie przyjrzeć, prawdziwym zdechlakiem i więcej by przeżyła mąk niż radości. „Kiedy ją brałeś do ręki, miałeś stracha, czy jej aby gnatów nie poła­miesz. Nie, nie, jej tam w niebie na pewno dobrze, bo pobożna była już za życia. Po dziś dzień leżą u mnie te wszystkie modlitewniki, śpiewniki i różańce. Urzą­dziłem jej też fajnisty pogrzeb, kosztował mnie ponad sto marek”.

A drugiej żonie też nie było lepiej. On ważył ponad dwa cetnary, młócił ją tak, że tynk sypał się z sufi­tu. A potem cały dzień nic ino płukać kufle od piwa, to też nie było życie! Pinkawa więc wziął od Kapicy z kuchni marchew, wymył ją, wyjął scyzoryk z kiesze­ni spodni i wyczyścił klingę chustką do nosa. „Teraz furga tu tyle bakcyli - powiedział - to będzie lepiej, jeśli zachowam ostrożność. Nim się spodziejesz, masz coś na płucach”.

Ukrajał sobie dwa plasterki marchwi i wziął zwie­rzę w kluby.

Jeśli będziesz męczył tego biednego chrząszcza, dostaniesz w mordę” - powiedział Joachimski. Za nic w świecie nie zniósłby pastwienia się nad zwierzę­tami.

Pinkawa zjadał więc ostrożnie pluskwę z marchwią, a Kapica musiał mu postawić. Kiwał głową i walił go po barach: „Ale z ciebie, Pinkawa, jest pieron! No, no!”

Inni też kiwali głowami i nie skąpili uznania.

Pinkawa, człowiek, który dotąd nie miał wielkich sukcesów w życiu i nigdy nie był ośrodkiem zaintere­sowania ani zwycięzcą, wyprostował się dumny: „Je­szcze jedną? Mogę powtórzyć!” Kapica nie miał jed­nak ochoty drugiego postawić, ale Wiercimok go wyręczył. Pinkawa podszedł do ściany, odgiął listwę u podłogi, nałapał błyskawicznie garść pluskiew i wsa­dził do pudełka od zapałek. Bestie były wartkie jak pociąg. Odkrajał znowu dwa plastry marchwi i pożarł jeszcze jedną pluskwę. Kapica nalał, następny zgłosił udział w zakładzie i chłopcy się nieźle schlali. Pinka­wa nigdy jednak nie powiedział, czy mu to smakowa­ło, czy nie.

Kapica też się zalewał, ale głowę trzymał na po­wierzchni. Bo jeśli restaurator pije, to kto ma inka­sować.

Pokaż, niech ja też spróbuję! - powiedział, ale już sam zapach przyprawił go o wymioty. Ale tu znowu można się było przekonać, jak każda rzecz ma swoją dobrą i złą stronę, bo Pinkawa niedługo potem został inwalidą. Jak to dobrze, że umiał tę sztuczkę! Bo te­raz zapraszano go regularnie na wesela, komunie, uro­dziny i chrzciny.

- Jeśli są chrzciny - mawiała Świętkowa - daru­ję dziecku z moich pieniędzy od razu komplet sztuć­ców, posrebrzany. Od małego człowiek musi nauczyć się posługiwać nożem i widełką, bo kto jest wykształ­cony, może się wszędzie pokazać. Tylko że nie wiado­mo znowu, czy to jest dobre, bo u Sobaszka pewien mężczyzna stracił przez widełkę oko. Zawsze się tam okropnie cackali z jedzeniem, ona podobno pochodzi­ła z jakiejś lepszej rodziny i kładła mu obok talerza wszystkie sztućce. Kiedyś zaczęli się kłócić i on rąb­nął ją w gębę łyżką pełną zupy, a ona wbiła mu widełkę w oko. Po oku! I tak nigdy nie wiadomo, co jest dobre, a co nie. Możemy dziecku kupić te sztućce i zamknąć je w komodzie, dopóki dziecko nie urośnie, bo co się ma, to się ma.

Pinkawa z czasem nauczył sam siebie jeszcze roz­maitych sztuczek magicznych i mógł występować na weselach oraz ładnie sobie przyrobić obok swojej renty.

Głodomorem, głodowym artystą nazywano takiego. Kiedyś osiedlił się w Porębie jeden gość z Orzesza, z zawodu był wyuczonym szczurołapem i miał się na­zywać Lukaszek. Gdyby był sam, jakoś by to było. ale miał aż dwanaścioro dzieci i nie trwało trzech miesięcy, a już jedno z nich umarło z głodu i musieli całą rodziną się wynieść. Podobno wyprowadzili się do Rzeszy i stworzyli sobie tam jakąś egzystencję, tak że musiał jeszcze trzech ludzi nająć. Szczurołapy to ci, których się woła, jeśli kto ma robactwo w domu i nie wie, co ma zrobić. I to, co tu wszyscy tak mówią, że tu wokół Poręby - w Rudzie, Biskupicach, Bobrku - niektórzy mówią, że nawet w Bytomiu i Maciejo­wie (co w ogóle nie może być prawdą, bo w Bytomiu na przykład mieszkają przeważnie urzędnicy poczto­wi i kolejowi, jak również personel nauczycielski), czego oni nie wygadują, że tu podobno aż się roi od prusaków, szwabów, pluskiew i wszelkiego robactwa, ale to wszystko tylko plotki. Ludzie tu się myją tak jak i gdzie indziej. Każde dziecko przecież wie, jak się zwalcza pluskwy: wstawia się nogi łóżka do czte­rech puszek po grochu. Mogą też być puszki po fasoli lub rosbefie; inny gatunek też może być. Stawia się więc nogi łóżka do środka, każdą nogę do jednej pusz­ki. Ale puszki nie mogą mieć dziurawego dna, bo wlewa się do nich benzolu. Jeśli się ma. Jeśli nie, można wziąć nafty. To można łatwo wytłumaczyć: Pluskwy starają się po ciemku dostać pod pierzynę, by się tam ogrzać i człowieka ugryźć. Ale droga do łóżka prowa­dzi przez nogi. Wspinają się więc na puszki od kon­serw i włażą do nafty w przekonaniu, że to woda i że po drugiej stronie wylezą na brzeg. Pluskwy, jak wia­domo, pływają na wznak. Nie mają więc szans prze­życia. Należy jednak wziąć pod uwagę, że pluskwy wkrótce przejrzą tę sztuczkę i będą wolały wspiąć się po ścianie i dalej powędrować po suficie, dopóki nie znajdą się dokładnie nad śpiącym. Wtedy spadną. Oczywiście parę setek już nie będzie żyło, zanim na to wpadną, jak się to robi, i puszki blaszane będą - powiedzmy - zapełnione w jednej trzeciej martwymi pluskwami. Z tego przykładu można znowu różnych rzeczy się dowiedzieć i zapamiętać sobie: Po pierw­sze, że pluskwy są sprytniejsze niż człowiek, jeśli nie więcej; po drugie, że istnieje przysłowie niemieckie: w jedności siła. Trzeba tylko poświęcić wystarczająco dużo ludzi, a połowę zwycięstwa ma się w kieszeni. Po trzecie, że metody puszek konserwowych nie trze­ba zapamiętać, bo i tak się na nic nie przyda.

W domach nad Zdoszką niejaki Lettenpichler, już po nazwisku widać, że to cudzoziemiec, a mianowi­cie Austriak, ten zrobił co innego. Poszedł do kupca Gawlonki i powiedział mu, że już nie może wytrzymać z powodu ukąszeń tam w jego baraku, gdzie go przed dziesięciu laty tymczasowo umieścili. On sam bardzo cierpi z tego powodu, podczas gdy inni mają skóry jak kozice itede. Kozice to są kozy w Austrii albo w Berchtesgaden. Gawlonka na to odparł: - Zawsze mówię, spirytus jest dobry na wszystko. Coś wam opo­wiem, panie... panie, no ten! Tu mieszkał kiedyś nieja­ki Młynek. Dobre było chłopisko, dusza człowiek, muchy by nie skrzywdził, a przy tym gorzoła! Takiego czegoś jeszcze nie widzieliście! Przykłada flachę, gul, gul, gul, drugą i wychodzi sobie, prosty jak świeca. A więc on dostaje, co łatwo sobie wyobrazić, po czterdziestce, kiedy człowiek jest w najlepszych la­tach, dostaje, proszę ja was, no tej, no reumy. Niespo­dziewanie, jak już mówiłem, tak że żaden lekarz nie mógł mu pomóc. Zdążył mi tylko powiedzieć: Gawlonka,” ja tego dłużej nie wytrzymam, kupię sobie stry­czek i powieszę się. A ja mu na to: Masz tu spirytus, pół litra kosztuje trzydzieści fenigów, i posmaruj so­bie trochę te miejsca i zawiąż je starą skarpetką, to jest środek mojej matki. Słuchajcie! Nawet to mu nie pomogło! Ale gdy zaczął regularnie przyjmować do­ustnie kieliszek szpyroniu, zawsze przy wstawaniu, obok łóżka: jak ręką odjął! Niestety, borok niedługo potem na to umarł i nie mogłem już całej tej historii śledzić dalej. Powiem wam tylko jedno: Wylać spiry­tus za listwy podłogi i po pluskwach! Jednorazowy wy­datek sześćdziesięciu fenigów i spokój na całe życie. Nalać wam?

A ten, jak to cudzoziemiec, kupuje od razu dwie flachy, bo pewnie pomyślał, że podwójnie będzie prę­dzej, wylewa to w domu za listwy podłogi i zapala.

On też już teraz nie żyje, ale wdowa po nim dostaje ładną rentę. Ludzie zatłukli go łopatami i zgłosili to jako wypadek. Trzeba się trzymać kupy, gdy chodzi o kłopoty. Kiedy taki barak się spali, możesz latami mieszkać w altanie i nie dostaniesz niczego równie ta­niego. A tanie mieszkania płoną jak zapałki. Ale tak bezpośrednio przez pluskwy to jeszcze nikt nie stra­cił życia. I tak dalece cały ten rwetes, jaki się wokół tej sprawy zwykło czynić, jest daremny. Być może, znany jest jeden jedyny wypadek, gdzie bezpośrednio wskutek ukąszenia pluskwy ktoś wylądował w grobie, a mianowicie blacharz Larisch z ulicy Gneisenaua. Należy jednak przy tym zwrócić uwagę, że La­risch od niepamiętnych czasów uważany był za gwałtownika. A miało się to stać w następujący sposób: Zawsze, gdy się zabierał do lutowania, zaczynało go coś gryźć w nogę jak pieron. Drapał się i drapał, ale nic nie pomagało, więc wpadł w złość, odwinął nogawicę i skierował lutownicę przeciw ukąszeniu plu­skwy. Nogę mu odjęli, ale musiał jakichś nowych bak­cyli nałapać, bo po pół roku był trup i leży teraz na cmentarzu św. Anny. Ale rzemieślnicy są dobrze ubez­pieczeni przy tych swoich podatkach, a babie kapnęło potem sporo grosza i mogła sobie zafundować piękną jesień życia. Podobno już za jego życia miała stosu­nek z czeladnikiem. Same strąki miał na głowie sy­nek. Najlepiej wlać spirytus do dziur przez lejek. Wtedy pluskwy zdychają same.

Nadszedł też czas, kiedy dziecku trzeba było zrobić fryzurę.

- Zrób mu od razu prawidłowy przedziałek po le­wej stronie, jak to się należy po katolicku, aby póź­niej nie miał z tym kłopotów!

W Porębie było trochę rozsianych ewangelików, ale żyli oni - że tak powiem - w getcie. Łatwo to można było wytłumaczyć za pomocą wyznania wiary oraz pytań i odpowiedzi proboszcza Kozioła:

I kto jedynie może osiągnąć zbawienie?

Ten, kto należy do jednego jedynego Kościoła apostolskiego i katolickiego Chrystusa”. - „A inni czym są?” - „Poganami, księże proboszczu...” i tak dalej.

Ewangelicy mieli własnego piekarza, u którego ku­powali chleb, niejakiego pana Spajka z Głuchołaz, też ewangelika. Mieli osobną szkołę, do której dzieci mu­siały około sześciu kilometrów zasuwać, a jeśli jakieś dziecko chciało się bawić z Hanslikiem Spajkiem, mat­ka wołała: „Odejdź Ernstliku, idź na drugą stronę!”

Ewangelicy nosili przedział po prawej stronie. Uni­kano ich, jakby byli parszywi.

- Tak jest dobrze - powiedziała Świętkowa gdy zaniesiemy dziecko farorzowi do chrztu, od razu będzie widział, że przestrzegamy, aby przedział od ma­łego by tam, gdzie trzeba. Musisz mu tylko myckę zdjąć podczas błogosławieństwa.

Wydrapali dziecku grzebieniem przedział, ale nie za mocno, bo kości są jeszcze miękkie u dziecka. Ale tak, by czerwoną krechę można było przy czesaniu łatwo odnaleźć. Nie było to takie łatwe, jak to się mó­wi, bo włosy z uporem kładły się w drugą stronę.

- Ponieważ diabeł tego nie lubi - rzekła Świętko­wa - namocz mu włosy wodą z cukrem!

Nakładali coraz grubiej, a gdy przedziałek wciąż nie chciał się trzymać, robili okłady z wody pocukrzonej, aż wreszcie przedział został na lewej stronie.

- To, co ta Königowa opowiada o czystości, to wszystko gówno! - stwierdziła Świętkowa. - Jest przecież wszystko jedno, czy się myjesz mydłem palmolive, kaloderma czy mydłem do prania i pozwolisz mu schnąć przez minutę! Jeśli ktoś ma skłonność do pluskiew, ciągną do niego. Najlepsza rzecz - regular­nie jeść czosnek. Jest on też dobry na arteriosklerozę, i zawsze mieć kawałek cebuli w kieszeni! A potem, je­śli tylko nastąpi ukąszenie, obojętnie, czy komar, plu­skwa, czy co innego, natychmiast przyłożyć cebulę i rozgnieść, żeby sok poszedł. Najlepiej przedtem ugryźć. Jeśli się natrzesz cebulą, będzie cię każda pchła unikała jak diabeł święconej wody. Wierzę też w spirytus. Raz w tygodniu wcieram sobie odrobinę pod pachą. To neutralizuje zapach ciała, odświeża i pachnie zawsze czystością.

Helenka Hajduk najwięcej ceniła puder. - Od pu­dru 4711 z rozpylacza do uzupełnienia dostaniesz z czasem takiego zapachu, że nikt nie będzie cię posą­dzał o robactwo. - Kiedy była sprzedawczynią w Gli­wicach, w sklepie z mydłem, wszystkiego, co wiedzia­ła, sama się nauczyła.

Niektórzy ludzie muszą sobie zapisywać, co wiedzą. Kiedyś Helenka Hajduk miała znajomego, który nosił ze sobą rozmaite notesy, a potem złapała go w kloze­cie, jak zapisywał rozmaite szczegóły, które mogłyby człowieka o wstyd przyprawić, bo dotyczyły spółkowania z nią. Rąbnęła go w łeb porcelanową figurką primabaleriny. W spodniokach powieźli go do szpita­la. Był to jeden jedyny raz, kiedy musiała kogoś ude­rzyć. To znaczy: raz miała coś wspólnego z jednym muzykiem od ciężkiej muzyki i oper, który pracował W orkiestrze w Gliwicach. Wkrótce się okazało, że ten zdegenerowany łajdak miał ochotę na. ekstrawagan­cje i w teczce nosił zawsze taktomierz. Gdy dochodzi­ło do aktu miłosnego, kładł go na krześle obok łóżka i nastawiał takt. Czasem w połowie się zatrzymywał i nastawiał szybszy takt. Po pięciu dniach była kłęb­kiem nerwów, złapała go za kark i zaczęła dusić. Dużo to taki muzyk może się bronić, z tymi swoimi muskułami grajka? Gdyby matki ta przerwa w robocie nie była zastanowiła i gdyby nie weszła do izby, Helenka była­by z niego wycisnęła resztkę życia. Robiły mu okłady z kamfory, a potem wyrzuciły go za drzwi, gdy tylko mógł poruszać nogami.

Za osiem dni chrzest, a Michcia wciąż nie miała imienia dla swego dziecka. - Jak tylko dziecko bę­dzie ochrzczone - powiedziała Świętkowa - kupię mu pięknie namalowany obraz anioła stróża nad łóż­ko, wtedy będzie zawsze pod opieką. Z niczego nie ma nic, powiadają, a dotychczas wszystkie stare przysłowia się zgadzały. Czasami sobie tak myślę, że dziecko, urodzone 29 lutego, może mieć jakieś szczególne po­wołanie, bo któż może Panu Bogu zajrzeć w karty?

Niejaki Pachulek stworzył sobie na targu egzysten­cję w całkiem sprytny sposób. Był tam jeden taki, co mu było żal nóg, aby chodzić w poszukiwaniu pracy. Należał raczej do milczków, co wystają na rogach ulic i wszystko widzą, co pachnie interesem. I kiedyś zauważył na targu, jak handlarki, stojące w koło, ma­rzną na zimnie i trzęsą się jak osika, bo przed dwudziestostopniowym mrozem nie chroni nawet dziesięć spódnic. Po prostu dupa przymarza do wełnianych galot. A więc Pachulek kupił sobie używany piec kok­sowy i zaczął na targu cegły ogrzewać i po dziesięć fenigów wynajmować. Chytry był i po roku musiał nająć dwóch pomocników. Po dwóch dalszych latach miał już konia, a po czterech latach mógł sobie spra­wić landauera. Koks otrzymywał darmo z kontyngen­tu szwagra, cegły mógł sobie w nocy zorganizować. Był to interes bez wkładu, przynoszący sto procent czystego zysku. Ale z tym trzeba się urodzić, no i trzeba mieć kepełe!

- Jacy to różni są rodzice - powiedziała Świętkowa - dają dziecku imię bez żadnego pomyślunku. Na przykład, Ehrenfried jak mąż Tiny. Przecież to do ni­czego nie pasuje!



Najlepiej, jeśli mąż jest siedem lat starszy od żony, bo wtedy ma już więcej pojęcia wszystkim.

Świętkowa


Dla niektórych - rzekła Świętkowa - Pońbóczek jest dobry, a dla innych niedobry. Każdy sobie sam na coś zasłuży. Dętka nam wszyscy zazdroszczą. Pońbó­czek obdarzył go wszystkim, czego dusza zapragnie: kręcone włosy z natury, piękne imię, kindersztuba, piękna wymowa i piękny sposób mówienia. A to, że go trochę czuć, to z czasem zaniknie. Niektórym kobie­tom nawet podoba się taki ostry męski zapach.

Hübner był siedem lat starszy od Tekli, Świętkowa zawsze mawiała: - Najlepiej jest, gdy mężczyzna jest o siedem roków starszy od niewiasty, wtedy już ma więcej pojęcia o wszystkim.

W sumie posiadał Hübner aż pięć różnych nakła­dek do gruszek lewatywy. A do tego miał też trzy róż­ne gruszki gumowe, każda innej marki. Z czasem je­dna uzyskała palmę pierwszeństwa i tę nosił zawsze przy sobie Na tym punkcie był idealistą; pracował bowiem za „Bóg zapłać”, jak to się mówi po naszemu: za darmo. I traktował wyłącznie kobiety.

- Jak to po człowieku od razu poznać dobre wy­chowanie - mówiła Świętkowa, gdy patrzyła na nie­go z boku. - Dobre maniery wypisane na jego twa­rzy. Zawsze ma czyste ręce.

Raz spojrzała mu od tyłu za kołnierz, ale tak żeby nie zmiarkował, kark też był umyty.

Na ogół ludzie mają brudną obręcz w miejscu, gdzie zaczyna się kragiel!

- Świński typ - powiedział raz Świętek, ale żona natychmiast wsiadła na niego, co on może o tym wie­dzieć !

Nawet Pelka wychodził, gdy był Hübner. - Śmier­dzi pomadą, że rzygać się chce - powiedział i splunął z okna w sieni na ulicę, nim udał się do swojego mie­szkania. - Kto sobie może na to pozwolić? - odezwa­ła się Świętkowa. - Fale potrzebują pielęgnacji, a to kosztuje! Ja jestem zdania, że pomada pięknie pach­nie. Cieszę się, że Pelka wyszedł. Jeszcze by nam coś gwizdnął!

Najstarszy z Ogórków, którzy mieszkają hań w tam­tym domu, też chciał mieć fale, ale nie rosły. Póź­niej kiedy dostał pierwszych pryszczy, zaczął wypra­wiać rozmaite fizymatenta. Zawijał włosy w papiloty i smarował rozmaitymi paskudztwami, jak jaka primadonna. W nocy nakładał damski czepek i ostrożnie zasypiał, żeby sobie nie zburzyć włosów. Stary Ogó­rek przyglądał się temu przez chwilę, gdy wrócił z ro­boty. A potem trzasnął go niczym piorun z jasnego nieba, gdy synek odezwał się do niego: - Tatku, daj­cie mi trzydzieści fenigów na pomadę. Na fale! - Zdjął krykę z bifeju i łupnął go w łeb, mówiąc: - Po­madę; powiedziałeś, tak? Na fale, tak? Zrobię ci jedną falę, na wieki, ty pieronie jasny!

Synek był zabity na miejscu, a mamulka wsadziła mu do kieszeni siatkę na włosy, by ją zabrał do grobu. Z Ogórkiem nie było żartów. Kiedyś w kopalni kan­tem dłoni zabił jednego, położył obok kamień i powie­dział, że ten istny zginął przez osuwisko. Człowiek do­broduszny jak niedźwiedź, tylko nie wolno było go irytować! Zgłosili chłopca jako umarłego. Mieli je­szcze siedmiu chłopców i dwie dziouchy. A gdy kiedyś matka u innej kobiety w domu narzekała na wszy­stko, dopadł ją i usiłował wyciepnąć przez okno.

Uczepiła się jednak krzyża okiennego. Miała szczęś­cie, że nie wpadł na ten pomysł w kuchni, bo tam nie ma krzyży okiennych, te są tylko w oknach izb. Byłby z nią koniec. Czasem jednak człowiek przeżyje przez przypadek. Pońbóczek już tam pilnuje, żeby tych przypadków nie zabrakło.

A czasem się nie przeżyje w ogóle! Szewc Benesz z Knurowa, który służył ze Świętkiem w tej samej kompanii, nie przeżył przez przypadek. Jak go wtedy pacnęli w brzuch, nie mając zaufania do lekarzy, któ­rzy już mu trzy żony posłali do ziemi, wyciągnął scy­zoryk, wytarł go o galoty i sam siebie zoperował. Kul­kę wprawdzie znalazł, ale potem umarł. Sanitariusz Daniel powiedział i to było logiczne, że to dlatego, iż operował siebie bez narkozy. Narkoza musi być, bo dezynfekuje czy jak to się tam nazywa. Całe życie związane jest z przypadkami. I tak na przykład nieja­ki Starościk, który pracował w szmelcarni, wpadł w szał, bo przez cały tydzień cieszył się jak głupi na nowy dodatek satyryczny do „Przyjaciela Domu”. Przychodzi do domu, chce czytać, a baba wzięła doda­tek do klozetu i zużyła. Złapał babę przypadkowo w kuchni, gdzie nie było krzyża okiennego, i tam wy­rzucił ją przez okno - trup na miejscu! Potem zobaczył w klozecie, że połowa dodatku nie była jeszcze zuży­ta, a za połowę dodatku satyrycznego nigdy by jej nie pozbawił życia. Wtedy krzyże okienne robiono jesz­cze z dębowego drzewa. Było tego jeszcze dosyć. Dziś można być zadowolonym, jeśli się kawał dębiny do­stanie.

- Kiedy Pan Bóg sięga po kwitnące życie - po­wiedział raz proboszcz Kozioł na kazaniu - wtedy, siostry i bracia, najpierw powołuje do siebie tych, których kocha najbardziej. - A że Starościkową ko­chał najwięcej, nie dziwota, bo placki kartoflane jej roboty były pierwsza klasa. Kalif aktor, rodem z Gli­wic, z więzienia, gdzie Starościk odsiadywał swoje dożywocie, przyniósł wiadomość, że więzień w celi przez cały dzień marzy tylko o swojej starej. Jaka to z niej była dobra kobieta i że przysyłałaby mu z pew­nością, gdyby jeszcze była przy życiu, codziennie paczkę tytoniu.

Michcia próbowała już oznajmić, jakie imię dziecka sprawiłoby jej przyjemność: „Deheetlev”. Gdy to wy­szeptała jednym tchem, zrobiła się cała czerwona. Świętkowa natychmiast zamieniła się w bryłę lodu, usta jej się zwęziły jak brzytwa i pobiegła na dwór, widocznie, by wynieść wiadro popiołu na śmietnik. Ze też dzioucha z czymś takim wylazła! Ślepy by zo­baczył, co się święci, że zapatrzyła się we własnego szwagra! Jeden z największych grzechów przed Bo­giem, i Świętkowa usiadła na dziesięć minut na kiblu w komorze, nabawiła się mokrej rzyci, mogła się na­wet zaziębić, ale musiała teraz być sama, żeby zdu­sić w sobie wściekłość. Kto ją dobrze znał, wiedział, w czym rzecz. Trzy dni nie odezwała się do nikogo. Na­wet własny szwagier nie stanowi dla dzisiejszych dziewczyn przeszkody! - myślała. Co to za czasy! Za cesarza tego nie było.

Kiedy Świętek co cztery lub sześć tygodni miał swoje pijackie dni, brał wypłatę i szedł od razu w pią­tek w cug, kupując gorzałkę. Po trzech dniach znaj­dowali go na łące lub przy drodze, ktoś ładował go na furmankę i zwalał pod drzwiami jak worek. A Święt­kowa wstydziła się przed całą ulicą. - Że też ten przeklęty gizd musi nam zawsze tyle wstydu narobić, człowiek nie może się już, w ogóle na ulicy pokazać. - I zaraz na dole pod drzwiami kontrolowała mu kie­szenie, by sprawdzić, ile jeszcze pieniędzy z wypłaty zostało, i zawsze wszystko poszło, bo czego nie przepił, za to kupił bonbonów i rozdał je dzieciom. Wtedy Świętkowa demonstrowała siłę przynajmniej trzech chłopów. Miała to po matce. Chwytała swojego stare­go za kragiel i przerzucała go przez balustradę do łóżka w izdebce, a on zaczynał chrapać jeszcze w lo­cie jak dziecko.

Człowiek gada i gada, myśli i myśli, ale nawet Świętkowej nie przychodziło do głowy żadne imię dla dziecka. Ona też byłaby za Detlevem, bo to było ta­kie modne imię, i jak przy tym brzmiało! Z drugiej strony nie wiedziała, czy to uchodzi, czy nie będzie się wydawało zbyt natrętne wobec pana Hübnera. Nie był on jeszcze tak na dobre zaręczony z Teklą. Mich­cia ze swej strony też sobie łamała głowę przez cały dzień. Imię powinno być piękne, wyszukane, modne i powinno też odpowiednio brzmieć. Powinno później pasować do wszystkiego, co może się kiedyś zdarzyć. Załóżmy, że Zarah Leander nie nazywałby się Zarah Leander, lecz Stefcia Potrawa! Zblamowałaby się przed całym światem. Stefcia Potrawa była taka nie­wykształcona i głupia! Po zamążpójściu mąż musiał ją po trzech tygodniach stłuc na kwaśne jabłko, ponie­waż nie potrafiła nic innego gotować jak kartofle z ka­pustą. Codziennie to samo. Tak długo ją walił jej własnym butem ze szpilką po tym głupim łbie, aż ją zabrali do szpitala.

Willy to też ładne imię dla dziecka, myślała Mich­cia. Jak to wtedy Willy Birgel stał na torze wyścigo­wym w swojej sportowej marynarce w kratę! Co za elegancja! Boże, co za postawa! Ale Willy nie przej­dzie, bo jeden z braci Stanika nosił to imię, a od Cholonków, myślała, dziecko nie powinno mieć niczego.

W powieściach też występują piękne imiona. Mło­da pani Cholonek spędzała teraz po kilka godzin dziennie na przeglądaniu i kartkowaniu dalszych ciągów pięknej powieści „Cudzoziemiec z Wiednia”, wy­ciętych z „Przyjaciela Domu”. Dużo tam było napisa­ne! Ale, jakby to była sprawa diabelska, nie występo­wało tam żadne imię, które by się nadawało, które by dorastało do Detleva, mimo że występowały tam oso­by, które już podczas pierwszego czytania bardzo jej imponowały. Czytała te powieści zawsze trzy, cztery razy, co było również powodem, dlaczego je wycina­ła i razem ze wstążkami i bombonierkami, które zbie­rała dla niej Helenka Hajduk, przechowywała w swo­jej osobistej szufladzie komody. Z Detlevem nic się nie mogło równać. Na Staniku nie można było w tej sprawie polegać. „Zostaw, ja to załatwię!” - mawiał wciąż.

Co za głupek! Gdy zapragnął, aby jego pierwszy syn zwyczajem prostych ludzi miał imię po ojcu, za­ciął się w palec.

Świętek nie cierpiał pana Hübnera. Hübner w dru­gim dniu znajomości z Teklą usiłował mu podarować posrebrzane, podgumowane pudełko papierosów. Skubacz z Czerwionki, który pracował w kolumnie Świętka, też powiedział: - Świętek, jeśli ktoś przychodzi ci z czymś takim, to lepiej uważaj! To nie jest z jego strony żadna szczodrość, to obłudnik, liżydupa i gów­niarz. To nie jest facet dla ciebie, Paulek!

- Pieron ma wilgotne ręce, że mnie formalnie mdli, kiedy przychodzi.

- To na pewno donosiciel. Albo epileptyk czy jak się to pieroństwo nazywa - mówił Skubacz. - Wiesz, Świętek, ja tam niewiele bym dał za to wszystko, co oni tam dostają: te matury, egipty i te wszystkie rze­czy, lakierki i całe to pieroństwo, co oni tam mają. To nic nie jest. Nasz książę, bracie, to był dokładnie taki sam jak ja. Raz w Pszczynie na polowaniu, kiedy by­łem jeszcze dozorcą, rozumiesz, dawniej, to też przyszedł taki jeden. Na polowanie na zajęce, wiesz! A ten też tak! To uważał, żeby się nie zabrudzić, to coś z galot strzepywał. I zachowywał się jak dama przy szczaniu. Wpada nasz książę w wściekłość i wali mu cały ładunek w dupę. Gdyby strzelba nie była nabita śrutem, byłby to strzał w komorę. Straciłem wtedy jed­no oko, bo ten gizd musiał tam mieć coś twardego, klamrę czy żelazny knefel, tak sobie myślę, a taka kulka śrutowa odskakuje i leci prosto w oko. Stałem niedaleko. Śrut ma pieroński rozrzut! I taki mały pieron jak ta kulka, nie większe to od ziarenka pieprzu, gasi mi wzrok! Chwała Bogu, że tylko z lewej strony, gdzie i tak niewiele się rozglądałem. A teraz powiem ci, jaki książę pszczyński był hojny: Najpierw dał mi sznapsa, żebym sobie z tego nic nie robił, a potem zamówił mi prosto z Krakowa piękne, nowe oko. Lepiej mi pasowało niż to stare. Podobno zrobili je tam spe­cjalnie dla mnie. Myślę, że je odlali. A co za wice robi­liśmy sobie z nim, Świętek, nie masz pojęcia. Wiesz, że jeśli nie mam swojej kwaretki, to jestem formalnie chory. Zakładałem się ciągle, że połknę swoje oko, je­śli dostanę dużego kielicha do popicia, i nic mi nie będzie. Co mi się mogło stać! Przecież i tak potem wy­chodziło ze mnie. Tylko raz nie wyszło. Kiedy to się stało, wolałem pójść do lekarza po zwolnienie. Była tam taka starsza siostra. Gdy więc spuściłem galoty i doktor mnie zbadał, ona tylko zdołała wrzasnąć: „Diabeł mu wygląda z dupy!” i już jej nie było. Szlag ją trafił na miejscu! Koniec. Bo to szklane oko tam­tędy wyjrzało. Wiesz, Świętek, powiem ci: jeśli już ktoś przychodzi i daje ci pudełko papierosów za cór­kę - to nie zgódź się! Judaszowa zapłata. Nawet jeśli to srebro.

Skubacz nie cyganił. Stracił później swoje szklane oko, gdy chciał ukraść trochę kartofli i wskoczył na wagon towarowy. - Tak to już w życiu jest - po­wiedział wtedy - raz masz szczęście, a raz pecha.

I tak też było ze starym Wańkiem! Charakter niczym zamsz i jedwab. Z zawodu był ogrodnikiem od zie­leńców. Piękny to fach i żadna tam ciężka robota. Nic ino sadzić, a potem znowu wyrywać i obcinać te wszystkie krzaki. Nie uskarżał się też chłop, tyle tyl­ko, że co piątek po wypłacie potrzebował wypić swoją kwaretkę brunatnej gorzały. Nie żeby się zaraz uchlał jak świnia, nie było po nim zasadniczo niczego po­znać i wyglądał jak zwykle, ale potrzebne mu to było, bo w przeciwnym razie robiło mu się zimno i zaczynał się cały trząść. A potem przez noc wydali tę nową ustawę, że nie wolno już więcej sprzedawać tej bru­natnej fuły, tego alkoholu metylowego czy jak się to tam nazywa, co to też i stolarze za klej biorą. Teraz jednak było tak, że kupował zawsze u Linckego, który miał swoją budę na ulicy Gneisenaua, i był tam, moż­na powiedzieć, stałym klientem. Jeśli się do czegoś przyzwyczaiłeś, a musisz nagle przestać lub przyzwy­czaić się do czegoś innego, to o chorobę nietrudno! Ale Lincke nie był znowu taki i miał dla Wańka zro­zumienie, dawał mu co piątek po starej cenie kwa­retkę brunatnej, dla niepoznaki zawiniętą w gazetę, od tyłu przez drzwi. Tak dalece było też i wszystko w porządku. Gdyby nie Waniek ze swoim głupim łbem... Zły duch musiał w niego wstąpić! Kupuje sobie pewnego dnia los na loterii i wygrywa: jedenaście tysięcy! Idzie więc i kupuje sobie na taką uroczystość trzy kwaretki brunatnej, wypija to wszystko jednym haustem na pusty żołądek i ślepnie. Pieniądze, jak przyszły, tak poszły, ale stracił przez to dobrą posadę ogrodnika w zarządzie terenów zielonych. Miał przy tym szczęście, że nie doszli przyczyny i nie musiał przez to zapłacić kary za alkohol metylowy.

Pan Bóg daje, Pan Bóg zabiera” - mawiała zawsze Świętkowa. Albo: „Szybko przyszło, szybko poszło”.

Stary Gryzok na przykład, ten co mieszkał w daw­nym domu celników nad stawem, nie miał nazwiska. Przed pięćdziesięciu laty jedna praczka znalazła go półżywego w tobołku na schodach, nie zameldowała go początkowo, bo od urodzenia i tak był kulawy, do­rzuciła go do swoich trzynaściorga dzieci - i został Gryzokiem. Miał okrągły łeb z czarnosiwymi kudła­mi i raz na cztery tygodnie występował wobec siebie w charakterze cyrulika, za pomocą starej maszynki do strzyżenia włosów. Nosił szare drelichowe ubranie. Bo trwałe! Przed mniej więcej dwudziestoma laty, kiedy na rżysku zbierał kłosy, spotkał tam głuchoniemą. Od­tąd byli zawsze razem. Kiedyś zapytał go któryś: - Te, Gryzok, jak wy to robicie? Taka głuchoniema nie ro­zumie i nie gada, co ty mówisz do niej?

- Nic - odparł Gryzok - powiedziałem jej wszyst­ko na raz, teraz wie wszystko. Po co miałbym jeszcze coś gadać? No nie!

Urządzili sobie tam w domu celników małą izdebkę, u góry nad schodami. Światła tam nie mieli, ale wy­łącznik był jeszcze, więc Gryzok poowijał go leukoplastem. - Nigdy nic nie wiadomo, a może w nocy prąd nadejdzie? - powiedział - i trafi kogoś szlag elek­tryczny. - Dziury w dachu nad izbą pokrył blachą i papą. Ściany izby były wybielone wapnem. W na­rożniku była półka, a na niej mały człowieczek, któ­rego Gryzok zrobił sobie z gliny: Jezus w koronie cierniowej. Krew namalował czerwonym atramentem, glina w jednym miejscu była pęknięta. Obok stały dwie świece.

Mieli łóżko, stołek, stół z szufladą, w której było wszystko, i starą derkę końską.

Gryzok próbował od czasu do czasu na trzy, cztery dni dostać się do więzienia. Dostałby tam chleba. Za­taczał się więc koło policjanta, a gdy był w pobliżu jego uszu, wrzeszczał: - Ty ciulu! Ale policjanci już go znali i wymierzali mu sprawiedliwość na własną rękę: szybko się oglądając, czy ktoś nie widzi, biegli za nim i szybko częstowali go kopniakiem. Bolało!

Gryzok utrzymywał się z noszenia węgla do piwnic. Otrzymał ktoś furę węgla, wołał Gryzoka. Węgiel trzeba było na ulicy wsypywać do wiader, przenosić z ulicy przez sień i po schodach do piwnicy i tam wy­sypywać za drewnianą przegródkę. Kiedy węgiel był już w piwnicy, przychodziła jego żona, wycierała scho­dy i zamiatała ulicę. Za to dostawali oboje sześćdzie­siąt fenigów, czasem dodawano im kawałek chleba lub taniej kiełbasy, może flaszkę piwa.

Świętkowa mawiała zawsze, kiedy mieli w domu śledzia, który już trochę zalatywał: - Dzioucha, weź to i zanieś hań Gryzokowi, żeby i on miał czasem co dobrego! Może mi za to kiedyś koszyki zanieść na targ.

Jeśli ktoś umierał, Gryzok szedł do niego i pocie­szał go na łożu śmierci. Mówił mu, żeby się nie bał i nie irytował jeszcze w ostatnim dniu. Czasem umie­rający mu odpowiadał: - Tu, Gryzok, zostawiam ci moją tabakę, dobra krajanka, paczka osiemdziesiąt fe­nigów.

Jeśli gdzieś dziecko płakało, Gryzok udawał się tam i robił mu grymasy tak długo, aż znowu zaczęło się śmiać. Kiedy straż pożarna miała ćwiczenia, stawiał kołnierz i próbował przebiegać przez strumień wody tak długo, dopóki go nie przegonili.

Dzieci mogły za nim ganiać i obrzucać go kamienia­mi. Niektórzy jednak rodzice zabraniali tego. Gryzok kulał i raz trafili go kamieniem w głowę. Leżał potem trzy tygodnie w łóżku. Odtąd ciemniało mu przed oczyma, gdy schylał się po niedopałek. Czasem się przewracał i musiał siedzieć na ziemi tak długo, dopóki nie poczuł się lepiej. Dzieci wiedziały, że nie mógł uciec, przelatywały obok niego i waliły go szybko rę­ką w tył głowy. Czasem leciała mu potem krew z nosa. Lubił muzykę. Kiedy usłyszał ulicznego grajka, wpa­dał w zachwyt i tańczył na ulicy. Niekiedy była przy tym również jego baba. Dla niej muzyka była również najpiękniejszą rzeczą na świecie; nie słyszała nic a nic, ale widziała, jak pięknie Gryzok tańcował, więc ła­pali się potem za ręce i wyrzucali nogi w górę. Naj­bardziej lubiła patrzeć na harmonię, gdy kolorowy miech to się kurczył, to rozciągał. Innej muzyki nie znała. Bębnienia nie zaliczała do muzyki. Bębny mieli tylko esamani, gdy maszerowali ulicą. W zimie Gryzok miał zawsze pestki bani, które poodgryzał lub pociął na kawałki scyzorykiem. Ptaki jadły mu z ręki i latały za nim.

Wczas rano o szóstej szedł Gryzok samiuteńki na grób praczki Gryzok, która go tyle lat karmiła darmo. Nie wiedział, że nie jest jej dzieckiem, ale jej dzieci uświadomiły mu to za pomocą batów. Klękał przed grobem, rękami grzebał w ziemi, spulchniał ją pod kwiaty i sadził to, co znalazł na polu za cmentarzem: mlecze i margerytki. Wycierał rękawem drewniany krzyż, paznokciami zdrapywał z niego brud, prostował go, a wieczorem wyciągał świeczkę z kieszeni, zapalał ją na innym grobie i modlił się. Palce miał kostropate jak gałąź.

Świętkowa mawiała: - Jest tyle a tyle biedaków na świecie, którzy nie mogą sobie pomóc. Trzeba Panu Bogu dziękować, że człowiek ma głowę na karku i do­syć zarabia.



Kiedy się tak nad wszystkim zastanowić, to fajnie jest!

Zając


Gdy Pelka przechodził przez sień, cała chałupa się trzęsła, bo odkąd wstąpił do partii narodowo-socjalistycznej, nosił buty z cholewami, odpowiednie spod­nie do tego, i co dwa tygodnie przybijał sobie do obca­sów nowe podkówki. Specjalnie w tym celu sprawił sobie trójnóg i co trzy dni ostrzył swoje podkówki. - Ja ci powiem, Stanik, jak to jest - rzekł kiedyś. - Jeśli taki komunista czy reakcjonista leży na ziemi, a ty mu jeszcze szybko swoimi ostrymi kromflekami dołożysz, nie masz pojęcia, jakie to na nich robi wra­żenie! I nic ci za to nie mogą zrobić, bo wszystko idzie przez partię. Tego Skowronka, jak myślisz, kto go po­słał na tamten świat? Ja, bracie, Pelka! Kiedy przy­stąpisz do nas, do partii, postaram ci się o parę butów z cholewami. Jaki masz numer? Popytam trochę tu i tam, buty nie muszą przecież być nowe. Brunatne, wiesz, możesz je wtedy i w niedzielę nosić, wygląda prima!

Hübner był na razie z dala od spraw partyjnych. - Przyjrzę się temu jeszcze trochę, dopóki nie będą mie­li więcej do powiedzenia - oznajmił.

- Hübner to człowiek z głową - mówiła Świętkowa. - Jakim on językiem przemawia, ten sposób wy­mowy! A teraz wam opowiem, pani Pelka, co on nie­dawno temu zrobił: Nasz ojciec, Świętek, miał czter­dzieste urodziny. Niespodziewanie zjawia się Hübner. Wiem na pewno, pani Pelka, że on nie mógł sobie tego przedtem wymyślić, i ni stąd ni zowąd zaczyna jak z rękawa wytrząsać wiersze. Prosiliśmy go, by nam to zapisał. Posłuchajcie, pani Pelka:


Życzymy ci, tato, wszystkiego dobrego,

w dniu święta twojego.

Niech ci się dalej tak powodzi,

i życie twoje w piękne lata obrodzi.

Trzykrotne hurra! hurra! hurra!


I tak dalej, nie umiem tego tak pięknie wyrazić. I czy dacie wiarę, pani Pelka, że on już w dziecięcych la­tach był ministrantem! Pani Pelka, to nie jest takie łatwe, to czego te dzieci tam muszą nauczyć się na pamięć. To całe dominus od przodku do zadku. Po ła­cinie! Powiem wam, gdyby on tu miał odpowiednich partnerów, mógłby z nimi po łacinie rozmawiać. Na pewno! Mieszkają razem z rodzicami zaraz obok kina „Apollo”. Tam gdzie ta piękna, wielka mleczarnia. Widzieliście kiedy, jakie oni tam w kościele św. Anny mają ładne chorągwie na procesjach? Baranek Boży w złocie i ta cała lama. Powiem wam, pani Pelka, wi­działam fotografię, na której jest sfotografowany Hüb­ner z chorągwią podczas Bożego Ciała. Tak, tak, kto jego dostanie za zięcia, może się oblizać! Toteż nie dziwota, samiście świadkiem, jak nasza Tekla teraz wyładniała. No nie?

Do Michci zaś powiedziała Świętkowa: - Jeśli cię kiedyś będzie stać na to, dzioucha, to zrób tak, żebyś mogła sobie wynająć miejsce na chórze u św. Kamila, połowę zwrócę ci z własnej kieszeni. Tam siedzi tylko lepsza sfera. Ci wszyscy kupcy, nauczyciele i ci z mia­sta, ci wyżsi. Maria von Gmyrek też specjalnie tak da­leko latała i podczas mszy poznała tego swojego Zdrusza, co to jest w rządzie czy gdzieś tam. Piękną rentę będzie miała po nim. Wiesz, ten Zdrusz, co ma na płaszczu taki piękny kołnierz bobrowy.

Kościół św. Kamila - marzenie! Tu Michcia zga­dzała się z mamą całkowicie. Już cała ta dekoracja przed ołtarzem! Kwiaty, kwiaty, kwiaty, wszystko da­ry wiernych, a kto chciał mieć miejsce tam na chórze, z przodu przy balustradzie, skąd mógł wszystko pięk­nie widzieć, a ludzie z dołu wiedzieli, kto był tam na górze, ten musiał być w dobrych stosunkach z probosz­czem Hallmannem.

Jak tylko dziecko podrośnie, dostanie natychmiast ubranko męskiego kroju, z tyłu włosy dłuższe według modnego kroju zwanego Fassonschnitt, a z przodu pię­kne fale zrobione za pomocą fiksatywy, a potem Mich­cia już od małego przyzwyczai go, by co niedzielę chodził do kościoła. Będzie obok niej siedział grzecz­nie na chórze. Najlepszym materiałem na ubranie był glencheck. Na początku nie będzie to musiało być ubranie szyte na miarę. Biały kołnierzyk też robi do­bre wrażenie! Wszyscy ludzie będą się za nią oglądać. Robią to już teraz, kiedy jedzie tramwajem, spryskana perfumami nr 4711.

- Tylko jedno nie jest w tym Hübnerze stuprocen­towe - mówiła Świętkowa, gdy Hübnera z Teklą nie było w pobliżu - jego siostra! Jest rozwiedziona i ma­luje się. Ale z drugiej strony myślę sobie, co człowiek winien, że ma taką siostrę? Nie można też innych tak surowo sądzić. Zawsze wam mówię, dziouchy, lepsza śmierć niż rozwód. Gdy kobieta jest rozwiedziona, to już z nią koniec! Albo z taką, co sobie wargi maluje. Dziouchy, po tym poznaje się wychowanie, które czło­wiek otrzymał. Kiedy takie spotykam na ulicy, wolę spojrzeć w drugą stronę.

Każdy ma jakieś wady! Stanik na przykład pochodzi z bardzo prostej rodziny, Jankowskiemu brak palca, a Hübner ma rozwódkę za siostrę, człowiek musi brać życie jak leci. We własnej rodzinie nie wszystko jest na sto procent i za niejedno trzeba by się wstydzić. Świętek na przykład nie wie, co to bojaźń Boża. Co robi niedziela za niedzielą? Kiedy wszyscy inni są w kościele i modlą się za grzeszników, kurzy tę zasra­ną faję i zasmradza mieszkanie. Nie ma go w kościele na Wielkanoc, na Boże Narodzenie ani w Zielone Świątki, a nawet na procesji. Diabeł już za życia wszedł w posiadanie jego ciała, myślała Świętkowa. Co nie­dziela przykładała mu pięść do czoła i zgrzytała zęba­mi. - Ludzie już nas palcami wytykają, ty giździe diosecki! Ludzie z baraków są lepsi od ciebie, ty sza­tanie!

Pelka powiada, że kiedyś w kościele ukradli mu z kieszeni płaszcza portmonetkę, dlatego już tam nie chodzi, a Zając z dołu mówi, że nie może znieść koś­cielnego powietrza, bo ciągle tam pełno kadzidlanego dymu.

Z Pelką Świętek nie utrzymywał stosunków, bo nie cierpiał tego partyjnego kramu. Ale z Zającem spoty­kał się Świętek w niedzielę w ogródku, zamiast w koś­ciele. Ten Zając to był chytrus. - Wiesz, Świętek, kie­dy się tak nad wszystkim zastanowić, to fajnie jest! Łońskiego roku zasadziłem sobie tytoniu i, bracie, roś­nie! Potem wpakowałem palec do pasa transmisyjnego i urwało go, dostałem, bracie, za cztery tygodnie za­siłek chorobowy za darmo, bez jakiejkolwiek roboty! W tym czasie doprowadziłem do porządku chlewiki z królikami i za moje gołębie pocztowe dostałem nie­złą cenę; wiesz, Świętek, niektórzy to tyle gadają, a wszystko to gówno. A teraz nabij sobie fajkę moim własnym tytoniem!

I miał rację, że wszystko było fajnie, kiedy była nie­dziela. Pszczoły latały wokół, kopalnie były nieczynne, powietrze nie było takie zapaskudzone jak w ciągu tygodnia. Baby były w kościele. Cuchnęło kurni­kiem, kozami i kwiatami; nie jechały żadne samocho­dy, a słońce świeciło. Człowiek nie mógł tego wszyst­kiego ogarnąć na raz, bo musiałby się rozpłakać z ra­dości.

Lauba w ogrodzie była czysta i pomalowana na zie­lono, a gdy słońce przypiekało, pachniało smołą. Jankowski zbudował ją przed rokiem i mogła śmiało prze­trwać czterdzieści lat. Na stole w laubie leżały suszone zielska z ogródka. Nad stołem przyczepiono rozmaite widokówki i obraz Marii. Piegża w krzaku agrestu ćwierkała i karmiła młode, a ziemia pachniała i pach­niała. Dawniej spotykali się tutaj zawsze ze starym Bronkowskim i wspólnie wypijali po butelce piwa na swoją cześć. Teraz przychodził czasem Zając do Świętka do lauby. Raz jeden fundował butelkę piwa, a raz drugi.

Gołębiami Świętek się nie interesował. Króliki też mu były obojętne. Dawniej miał ich kilka, ale od czasu tego wypadku na kopalni chciał tylko powietrze wdy­chać przez fajkę, wolno chodzić, nic nie myśleć i długo żyć. Muskuły miał jak zapaśnik i w jednej ręce mógł nosić podkład tramwajowy jak teczkę. Kiedy go jed­nak ktoś zaatakował, nie bronił się. Podróży nie cenił. Kiedyś był w Opolu, gdzie mu ukradli teczkę ze śnia­daniem. Starczyło mu tego na całe życie.

Tabaka Zająca mu nie smakowała. Nie jadł też nigdy niepotrzebnych rzeczy; żadnego agrestu czy in­nych owoców, tylko to, co było na śniadanie koniecz­ne, a obiad składał się przeważnie z resztek przynie­sionych z targu i z kapusty z kartoflami. Pił kawę jęcz­mienną, paloną domowym sposobem na piecu, którą mełł w młynku, czasem doprawiał ją cykorią. Snu po­trzebował cztery godziny. Wieczorem wyglądał oknem na ulicę Oślowskiego, albo stał za torami obok pola i spoglądał w stronę Polski. Czasem po drodze przy­stawał jak koń, idący znaną drogą, patrzył na ziemię i wciągał głębiej dym z fajki. Albo siedział w ogródku Zająca, bo w swoim nie miał spokoju, gdyż Świętkowa za dużo pytlowała i ciągle mu wymyślała jakąś robo­tę. Nosić wodę, przekopywać - a niech ją diabli! Świętek był krępy, miał szeroki łeb, szare jak kurz włosy, długi, wrażliwy nos i wąsy jak miotła. Nigdy nie zdejmował kapelusza, który świecił się z góry w zgięciu. Świętek miał tylko jedno ubranie. Jeśli mu ktoś podarował drugie, natychmiast je sprzedawał i przepijał forsę. Nigdy nie nosił rękawiczek, także w zimie, i miał dwie pary trzewików, ale nosił tylko te wysokie ze skórzaną podeszwą, te drugie go uciskały. Kiedy te wysokie były u szewca, musiał trzy dni cho­dzić w tych drugich i czuł się chory. Golił się co pią­tek, zarost miał siwy. Pasek do ostrzenia brzytwy po­darował mu pewien Rosjanin.

- Stary jest przynajmniej ochrzczony - mawiała Świętkowa - i są widoki na to, że gdyby mu się coś stało, to proboszcza będzie można zawołać w celu do­konania ostatniego namaszczenia, aby przynajmniej do piekła się nie dostał i później z czyśca mógł przejść do nieba, żebyśmy znowu byli razem. Gdyby tyle nie kurzył, mogłabym mieć drugi dom!

Świętek już dwa razy zapalił się w łóżku. Zasnął na bani, a oni zapomnieli mu wyjąć fajkę z gęby. Pierze Świętkowa mogła uzupełnić z własnego sklepu, ale bielizna pościelowa oraz imlet przepadły.

Raz w roku potrafiła go gwałtem zmusić do tego, by pożyczonym wozem wywiózł gnojówkę z latryny za domem do ogrodu. Klął potem na starą przez trzy dni, dopóki smród nie ulotnił się z jego szaketu.

- Ale żreć to gizd potrafi, jak są żniwa - mówiła

Świętkowa zgrzytając zębami i gryząc wargi. Z cza­sem nauczyła się podczas wypłaty przechwytywać go zaraz na przedzie w taborze i zabierała mu pieniądze. 62 marki 30 fenigów tygodniowo, po odtrąceniach, Z tego dostawał cztery marki na tabakę. Regularnie co pięć, sześć tygodni, gdy nadeszły dni picia, Świętek ulatniał się z wypłatą chyłkiem przez dziurę w płocie. W razie potrzeby czekał, aż się ściemniło i Świętkowa musiała pomyśleć, że go przegapiła. Dni picia były dla niego czymś najważniejszym, najpiękniejszym. Po­trzebne mu były do życia. Chociaż potem wszystkiego żałował, bo gdy nie było już pieniędzy, wypijał dość często szolkę denaturatu, w razie potrzeby nawet nie rozcieńczonego, jedynie z cukrem. Ale nigdy nie był po tym śpiący, odbijało mu się jeno troszeczkę. Świętek nigdy nie pił wody. Bał się bakcylów.

Czasem, gdy Świętek miał swoje dni picia, przycho­dził jakiś synek z zawiadomieniem: - Pani Świętek, wasz chłop siedzi pod oknem szewca Dralli i śpiewa. Macie przyjść i zabrać go!

Świętkowa dostawała wówczas wypieków ze złoś­ci, wołała Jankowskiego z wózkiem i szli po starego. Przykrywali Świętka dwoma starymi miechami, a ona popychała z tyłu, żeby ludzie nie wiedzieli, co jest w środku. Ale i tak wszyscy wiedzieli, że to Świętek leży pod miechami, bo głośno śpiewał:


Cesarz to morowy chłop,

spokrewniony ze Szwabów plemieniem,

gdyby mu się zmarło,

wraz z sercem, nogą i ramieniem...


Nie dziwiłabym się wcale - powiedziała Świętko­wa - gdyby nam ten pieron tak zepsuł dobre imię, że cała nasza klientela poszłaby do starej Tomalowej kupować. Ale wtedy to już dostanie ode mnie po pysku! - A Świętek był w siódmym niebie i wyśpiewy­wał:


W pięknym polu się to stało,

miesiąca maja,

piękne dziewczę ze mną było...

w pięknym polu

raz dwa trzy...


...puść mnie, ty stara szantrapo!...


Miałem ci ja przyjaciela...


Świętek chrapał jeno odrobinę, ale Świętkowa za to chrapała jak dziki osioł. Zatykał jej wtedy nos i wpy­chał zagłówek pod głowę. - Że też babsko się nie udu­si!

Świętek nigdy nie grał w skata. Benesz, można po­wiedzieć, stracił przy skacie życie, wtedy gdy zbójnik Szydło był u Kapicy i z kumplami zasiadł do partyjki. Jak to potem musiał wyskakiwać przez zamknięte okno, a oni gonili go jeszcze z pół godziny, bo Benesz zadzwonił po policję... dwa dni później. Szydło capnął Benesza na podwórzu, kiedy ten chciał odwiedzić la­trynę, i zabił go kantem dłoni. Potem zaczekał jeszcze dwa, trzy tygodnie, aż było po żałobie i baba Benesza nie myślała już o mężu, i poszedł do jej mieszkania. Czysto się ubrał, zapukał i zapytał, czy Benesz jest w domu, podał się za jego przyjaciela, a gdy się do­wiedział o jego śmierci, udawał, że musi usiąść z wra­żenia. Zdjął najpierw płaszcz, a potem jej majtki. Przedtem pożyczył sobie od niej ćwieków i pięknie rozłożył je na stołku. Posadził babę gołym tyłkiem na ćwiekach i poszedł sobie. Taki już był ten Szydło.

- Za cesarza - mówił Świętek - zarabialiśmy 60 fenigów tygodniowo, ale to był przynajmniej pieniądz! Sześć fenigów kosztował śledź, pół funta machorki 50 fenigów, a jeśli miałeś markę w kieszeni w nocy prze­szedłeś przez Czerniawkę, mogłeś w Polsce przez mie­siąc żyć jak baron Rotszyld: feniga za jajko i sznaps ze wszystkich kranów, człowieku! Muzyka też już nie jest taka piękna jak dawniej. Te wszystkie polki, ma­zurki i inne tańce, to był ruch! A teraz co grają? Sziber, jimmy, i te takie, co to żaden pieron tego nie zatańcuje.

Świętek lubił Stanika. Nawet gdy był bez pracy, a czy to takie ważne, czy człowiek umie czytać i pi­sać? Najważniejsze żeby utrzymał się przy życiu! - Wiesz, Stanik, był u nas taki przypadek. Kiedy służy­łem przy wojsku, też był taki jeden! Wykształcony z przodku i ze zadku jak jaki cukiernik, abiturium i matura, egzaminy i tak dalej. Wiesz, co z nim zro­bili? Siedem razy przestrzelili mu brzuch. A inny, nie­jaki Smaczny z Bludowic, nie umiał się wyrazić ani po polsku, ani po niemiecku, ale z granatami ręcznymi potrafił wyczyniać różne rzeczy. Nigdy mu się nic nie stało. Powiem ci coś: Nikt nie wie, co jest dobre, a co nie!

Hübner palił tylko sorty najlepsze z najlepszych, Overstolz w blaszanych pudełkach, pakowane po dwa­dzieścia sztuk w pozłótce. Michcia przepadała za pozłótką, z której robiła sobie małe ptaszki. Świętkowi zaproponował, że będzie mu zbierał niedopałki, a na­wet odda mu puste pudełko. - Nie trzeba, panie Hüb­ner, kurzę bardzo mało - odparł Świętek. Dostałby jeszcze świerzbu od tej jego tabaki!

Świętkowa kazała sobie zawsze odłożyć jego pudeł­ka. - Nie ma niczego, czego nie można by zużyć - mówiła. Mogła teraz sortować: osobne pudełko na igły, osobne na szpilki, knefle od galot też osobno, knefle do koszul... a Michcia ciągle zadawala sobie trud. by szmatką, śliną i odrobiną popiołu pudełka tak długo polerować, aż błyszczały jak złoto talmowe. Dwa najładniejsze pudełka odłożyła dla siebie i schowała w swojej szufladzie.

Pewnej środy były chrzciny. Stanik jako ojciec po­życzył od brata porządne ubranie i przyprowadził od Kapicy niejakiego Boderę za potka. Bodera miał czer­woną od pijaństwa gębę i czuć go było trucizną na szczury i cygaretami. Jako chrzestną poproszono mat­kę Helenki Hajduk, starą Hajduczkę. Stało się to na życzenie Michci. Świętkowa wolałaby za potków mieć ludzi z lepszej sfery, ale Stanik nie chciał słuchać żad­nych rad, a Hajduczki nie chciała urazić, bo jedna z jej sióstr była dobrą klientką. Hajduczka miała strzelnicę na odpuście, ale zawsze marzyła o tym, by przejść na koło szczęścia. To było piękniej, bo czyż można przewidzieć dokąd te łożyroki skierują flintę, gdy dostaną tego swojego fijoła? Hajduczka miała u góry i na dole piękne złote zęby, chętnie szczerzyła je w uśmiech i pomadowała sobie gębę. Używała per­fum, które można było dostać za trzydzieści sześć od­strzelonych pierścieni, i zawsze nosiła jedwabne szale i suknie ze sztucznego jedwabiu. Jej ulubionymi kolo­rami były róż i fiolet, nie miała też nic przeciwko mod­nemu odcieniowi zieleni. Białe też pasowało do wszyst­kiego. Helenka nie mogła przyjść osobiście, bo była na kuracji w Kudowie-Zdroju z pewnym drogerzystą, nazwiskiem Sasch, z Gliwic, lewa ręka drewniana. Znała go już od dłuższego czasu, jeszcze gdy tam pracowała, ale dopiero od trzech tygodni obcowała z nim na poważnie. Starych spraw nigdy by nie od­grzewała! To nie przynosi szczęścia, mówią.

Banikowi, temu z drewnianą ręką, też się raz coś przytrafiło, tylko że on miał protezę z prawej strony. A stało się to w barburkę podczas przemarszu górni­ków w galowych uniformach, kiedy wszyscy stali na skraju ulicy i gapili się na pochód. Za Banikiem stał Weissbrich z ulicy Elżbiety, który za życia gotował smołę przy budowie ulic. Weissbrich wiedział, że Banik ma jedną rękę drewnianą, i chcąc swojemu dziec­ku pokazać sztuczkę, przyłożył od tyłu zapalniczkę do ręki Banika. Dziecku powiedział, że Banik nic nie zmiarkuje. Banik jednak zmiarkował, bo Weissbrich dobrał się do niewłaściwej ręki, i rąbnął Weissbricha przy ludziach swoją protezą w pysk. Banik dostał po­tem dożywocie, a Weissbrich leży z podwójnym zła­maniem czaszki na cmentarzu św. Ducha.



Ptakowi wszystko jedno, gdzie wisi jego klatka.


Chrzciny przypadły więc na środę, a Stanik już od wczesnego rana występował w roli kolosalnego zwy­cięzcy. Miał już za sobą kufel tego zwykłego piwska oraz dwa sznapsy w charakterze strzemiennego i oświadczył, że nie ma już wątpliwości, jak ma się na­zywać jego synek, ale na razie nie powie imienia, bo to niespodzianka. Wszyscy się przewrócą z wrażenia, najbardziej modne z modnych, czegoś takiego jeszcze nie było. Kupili dziecku niebieską kapę, którą swoim bekiem wymusiła Michcia, bo Stefcia Friebe, ta od sklepu warzywnego, też taką miała dla swojego dziec­ka, batystową i haftowaną.

- Mając taki sklep, mogą srać pieniędzmi - po­wiedziała Świętkowa. - Ale jeśli tak się upierasz, dam ci pieniądze, które sobie zaoszczędziłam na płaszcz. Potem zresztą możecie z tego zrobić ozdobną kapę na łóżeczko dziecinne, bo co się ma, to nie jest stracone. Ale trzeba przyznać, że Stefciny chłop pięknie śpiewa w kościele. Słychać go przez całą nawę aż na prze­dzie.

Podczas ceremonii chrztu proboszcz doszedł wreszcie do tego miejsca, kiedy trzeba wymienić imię. Wtedy wystąpił Stanik i powiedział: „Adolf!”

Była to robota Pelki. - Jako kolega powiem ci, Sta­nik, że z tym polakierstwem to już teraz koniec. Fajerant, szlus, cyk-cak! Nasi chłopcy tworzą rząd i za­raz powieje inny wiatr, Stanik. Syn twój musi mieć imię naszego führera, wtedy wszystkie drzwi staną przed nim otworem, mój kochany! Zwycięstwo, zwy­cięstwo na całej linii! Koniec z mizernym życiem. W zeszłym tygodniu tak skopałem moimi butami tego Pachulka reakcjonistę, że wszystkie gwiazdy zobaczył, tak, bracie!

A Stanik postanowił po pijanemu: - A gdy tylko synek będzie miał trzy lata, dostanie ode mnie na uro­dziny mały uniform SA. Będzie uszyty na miarę. U mnie w domu wszystko musi być szyte na miarę, Pelka, to ci powiem, a do tego małe buty z chole­wami szewro. Wszyscy będą się za nami oglądali, pieronie, ty!

Farorz Szewczyk przerwał chrzest i przyjrzał się Stanikowi. - Co, Adolf? A cóż to za imię?

- Jako ojciec obstaję przy nim! - Stanik nie był­by sobie na taki sprzeciw wobec zwierzchności po­zwolił, gdyby pod długimi nogawicami nie miał uży­wanych butów esamańskich, o które postarał mu się Pelka. Początkowo chciał do nich wpuścić nogawice, ale Michcia powiedziała: - Nie rób tego, Stanik! To nie pasuje do chrztu.

No, dobrze, więc włożył je pod galoty. To dodawało mu pewności i oparcia, bo tysiące towarzyszy broni stało duchowo za nim. Stał w generalskiej pozie przed farorzem.

- Obstaję!

Pelka mu to podpowiedział.

- A kiedy, proszę pana - rzekł proboszcz - dziec­ko będzie miało imieniny? Pomyślał pan o tym?

- Dokładnie to sobie przemyślałem - odparł Sta­nik i znowu zaleciało od niego tym pospolitym piwskiem, bo mu się odbiło, a Michcia dusiła się ze wstydu.

Zirytowany proboszcz Szewczyk kontynuował cere­monię, pytając o drugie imię, ale tu już Stanik wyłą­czył się. Teraz przyszła kolej na Michcię, która zrobi­ła się purpurowa. Było jej ciągle gorąco. Serce skaka­ło jak zwariowane. - Detlev - szepnęła.

Świętkowa na pół godziny odeszła z targu. Targ w środę nie był żadnym interesem, bo wypłata była dopiero w piątek. W środę ludzie byli goli i wstrzy­mywali się od zakupów. Ale targ jest targiem. Jeśli się już ma to stoisko, to trzeba tam być. W środę obsługiwała stoisko ze swoją kuzynką Agnieszką Ciupką, dzieląc utarg na pół.

Po chrzcie Stanik posłał Michcię z dzieckiem do do­mu, a sam poszedł z Bodorą do Kapicy oblać uroczy­stość.

- Idźcie do piekarza Mańki i zapytajcie, czy ma kołacze; zostawcie mi trochę, jak przyjdę! - powie­działa Świętkowa.

Ciotka Hajduczka, matka Helenki Hajduk, niosła dziecko. - Zostaw - powiedziała - ja poniosę. Mo­żesz się czego nabawić po połogu, to nie są, dzioucha, przelewki! Lucka Smółka umarła od tego. Podźwignęła się węglem. Zaś Anni Kuczera po porodzie wsiadła na rower bez majtek i natychmiast nabawiła się cze­goś. Masz pojęcie, jak to od dołu ciągnie!

W domu Hajduczka wypakowała z teczki wielki fla­kon perfum. - Przyniosłam ci mały podarunek - rze­kła. Prezent był pochodzenia odpustowego: za trzy wygrane na kole szczęścia otrzymywało się taki fla­kon. Było ich w sumie trzy rodzaje: za jedną, za dwie i za trzy wygrane.

- Jeśli pójdziesz na zabawę, dzioucha, spryskaj sobie trochę spodzik - rzekła ciotka Hajduczka. - Chłopy za tym szaleją. Również gdy Stanik się do ciebie zbliży, siknij trochę na majtki i pod pachę, to pach­nie na kilometr! Możesz to mieć i w kościele, bo to nie pachnie zbyt nachalnie. A tu masz pudełko pralinek od Helenki l Gdy przyjdą do ciebie goście albo trze­ba będzie coś naprędce zorganizować, przyda ci się w domu, żebyś miała czym poczęstować. Ale możesz też i sama kilka zjeść, przeżyłaś ciężkie chwile i mu­sisz nabrać sił. Szkoda, że Helenka nie mogła przyjść! Dzioucha ma niebywałe powodzenie u chłopów. Teraz wyjechała znowu z niejakim Saschem na kurację do Kudowy, pięknie tam musi być! Życzę ci podobnej okazji, moje dziecko! Zasłużyłaś sobie na to.

Pralinki były szare i Michcia dostała od nich bie­gunki.

O jedenastej ciotka Hajduczka poszła do domu go­tować. Żymloki z kapustą i kartoflami. Mężczyźni byli w robocie, mama na targu, Hejdla szydełkowała u Ogórka, a Michcia poszła do izdebki wypłakać swoją samotność. Adolf Detlev! Dziecko miało przynajmniej piękne imię!

Słońce przebiło się przez chmury, oświetlając jej łzy. Imię to przyniesie dziecku szczęście. Jeśli matka ma olej w głowie, to coś znaczy. Gdyby tylko Stanik wię­cej jej słuchał! Helenka Hajduk miała raz jednego, który jakieś wielkie interesy robił w dziedzinie mar­garyny i dorobił się majątku. Nieraz z tym istnym rozmawiała i on zdradził jej osobiście tę tajemnicę. - Widzi pani, panno Świętek, to jest tak: ludzie potrze­bują coś do smarowania chleba. Co kupują? Masło? Nie. Słoninę? Też za droga. Kupują margarynę, moja droga. Widzi pani, co znaczy głowa?

Miał łysinę i furgonetkę, a Helenka Hajduk nie mo­gła się oderwać od niego, bo gdy ją kładł w poprzek podwójnego siedzenia (a odkryli puściusieńkie miej­sce w lasku Gwidona), zapuszczał motor, i wszystko zaczynało się trząść, kiwać, chwiać, wibrować - gdzie można zaznać podobnych rozkoszy?

Dziecko lało w pieluchy, gdy Michcia zasypiała, i budziło ją rykiem. Dostało pierwsze w życiu lanie, tak długo, dopóki nie przestało ryczeć z braku powie­trza. - A widzisz, ty huncfocie, jaki jesteś pojętny - mówiła. - Moczenia musisz się od małego oduczyć.

O trzeciej Świętkowa wróciła z targu, zmarznięta, z pustym żołądkiem. - Gdyby dzieci wiedziały, ile rodzice muszą się naharować, aby bachory miały co do gęby włożyć! Zostawiliście mi kąsek kołacza?

Zdjęła filcowe buty i rozwiesiła nad piecem mokre onuce, które zaczęły śmierdzieć. Przywołała przez okno Hejdlę do domu.

- Mamo, sprzątnijcie te szmaty - powiedziała Hejdla. - Muszę Jankowskiemu nawarzyć kartofli. Zrobię mu dzisiaj jajka sadzone, to mu będzie smako­wało. Jajka sadzone są zawsze zdrowe.

O szóstej przyszła Tekla, a z nią Hübner. - Nie przeszkadzajcie sobie - powiedział - jedzcie dalej. Ja przez ten czas siądę sobie z dziewczyną w izbie.

Hübner był delikatnym człowiekiem i zawsze pe­łen względów dla innych, nigdy natrętny.

Z okazji chrzcin mama postawiła chłopom z własnej kabzy po dwie butelki piwa, żeby mogli poczuć się bardziej uroczyście.

- Chrzest jest raz w życiu - powiedziała Świętko­wa. - Przynieś od Jäschkego piwa tyskiego! Niech zapisze na kredyt!

Kiedy Hübner sobie trochę podpił, zdarzyło mu się po raz pierwszy, odkąd bywał u Świętków, że się za­pomniał i wysmarkał w obrus, Świętkowa wybaczyła mu natychmiast i wykorzystała jego słabość, by umoc­nić z nim stosunki. - Nie szkodzi, panie Hübner, a raczej, mogę chyba mówić: ty, co? Jako zięciowi, no nie? Jesteśmy przecież rodziną. To jest i tak cerata, i wszystko pięknie zejdzie. Możecie się tu czuć jak w domu. Tekla, usiądź porządnie, co sobie pan Detlev pomyśli o nas!

Po Staniku nie było śladu. Świętkowa nie mogła te­go znieść. Są tacy ludzie, co nic nie robią, ino chleją, chleją i cuchną. Bodora to też był taki towarzysz par­tyjny, co to po wyjściu lał jeszcze na schodach w sie­ni. Nie ma w tym nic eleganckiego. Ale z drugiej stro­ny Świętkowa nie przejmowała się tym zanadto, bo czyszczenie sieni wypadało tym razem na Kowolkę, a na szczęście nikt nie widział, że Bodora wyszedł od Świętków.

Stanik cały dzień świętował z Bodora u Kapicy, a o ósmej poszedł do domu. Musiał poczekać, aż Bo­dora się odleje. Wiedział, że Bodora by go nie puścił, bo pili na rachunek Stanika. Ale Stanik obiecał swo­jemu ojcu, staremu Cholonkowi, że przyjdzie o ósmej świętować z nim chrzciny. Ojciec siedział na ławie pod piecem kuchennym, porządnie rozgrzanym, żeby im się dobrze osprowiało.

- Przyjdę później do łóżka - powiedział do matki Cholonek - bo przyjdzie tu jeszcze Stanik. Urządzi­my sobie tu we dwóch małe chrzciny. Musimy wiele rzeczy omówić. W cztery oczy, Stanik i ja!

Stanik kupił na borg wieniec krakowskiej kiełbasy i przyniósł ponadto cztery butelki piwa marki Schultheiss oraz kwaretkę gorzałki.

- Chrzciny to piękna uroczystość - powiedział stary Cholonek. - Gdy ty się urodziłeś, nie było mnie w domu. Matka powiada, że chciała akurat pójść do chlewika po węgiel, a ty na schodach przyszedłeś na świat. Stara Konieczna była przy tym. Ja byłem cią­gle w robocie. Tylko kiedy Józek się urodził, to była niedziela. Zostałem specjalnie w domu, nie poszedłem do kościoła. Ale potem była wojna i Józek jeszcze nie wrócił. Nie wiesz czego o Józku, Staniczek? Czy jesz­cze żyje? Znałeś go przecież? To był najstarszy z was. Musiałeś go tu w kuchni widywać, jak byłeś mały!

Stary Cholonek nie umiał czytać, a nie przekazano mu wiadomości, że Józek poległ. Stanik wiedział tyl­ko, że Józef spał zawsze na miechu koło stołu, wsta­wał z ojcem o wpół do czwartej i szedł na kopalnię. Gdy wybuchła wojna, zameldował się na ochotnika. Miał wtedy szesnaście lat.

- Gdyby kiedyś przyszedł, powiedz mu, żeby tu zaczekał, zaraz wrócę, bo jestem jeszcze w robocie. Zapytaj go, czy ma jeszcze tę tabakierkę, którą mu dałem na drogę. Na wojnę.

Od 1915 roku Józef nie żył.

Stanik musiał ojcu podtrzymywać rękę, gdy chciał z szolki napić się gorzałki, bo mu ręka drżała i stary się oblewał.

- Tu, Staniczek, jak twój synek podrośnie, dasz mu mój zegarek i powiesz, że to od starzyka. Niech go zawsze ma przy sobie. Oszczędzałem go, nosiłem zaw­sze w futerale, dobrze chodzi. Jak mu na imię?

- Adolf - odparł Stanik - żeby mu się później dobrze powodziło.

- Adolf? - spytał ojciec - tego dawniej nie było. Czy to jest piękne imię?

- Piękne nie jest - przyznał Stanik - ale nowy wódz tak się nazywa. Pelka powiada, że kto ma takie imię, ten nie będzie musiał później pracować. Nasz Wilym też ma imię po cesarzu.

Ojciec położył Stanikowi rękę na ramieniu, a było to pierwszy raz, odkąd byli razem. Kiwnął głową, zgarbił się i zmęczony poszedł spać. O czwartej musiał wstać, szychta na dzień. Kto daruje zegarek, daruje samego siebie. Poświęciłby też swoje życie bez zasta­nowienia.

Zegarki takie były niklowane. Nosiło się je w bla­szanych pudełkach z celuloidowym okienkiem, we­wnątrz wyłożone zamszem, by się nie zarysowały. Oj­ciec daje zegarek swojemu najlepszemu synowi. Daje się też zegarek przyjacielowi wyruszającemu na woj­nę, by mu uratował życie, gdyby go kula dosięgnąć miała: aby utkwiła w zegarku.

Kto pozbył się zegarka, temu jest wszystko jedno. Zegarek ma się tylko raz w życiu.

Zegarek przybliża człowieka do grobu, milimetr po milimetrze. A kto swój zegarek przegrał, ten jest sam. Czyj zegarek natomiast chodzi dobrze co do sekundy, u tego jest wszystko w porządku.

Świętek przepił swój zegarek. Od tego wypadku żył już tylko dniem dzisiejszym. Co miało nastąpić jutro, było mu obojętne. - Kto za ciężkie pieniądze kupuje sobie zegarek - mówił Świętek - ten się zgrywa, bo po cóż komu złoty zegarek? Tacy ludzie są do nicze­go.

Ojciec Niemca, na przykład, przed rewolucją służył w Rosji i pozostawił Niemcowi zegarek z trzema zło­tymi wiekami. Na drugim wieku było wygrawerowa­ne, że stary Niemiec uratował życie carowi. Gdyby sprzedał ten zegarek, mógłby sobie kupić konia wraz z wozem i usamodzielnić się, ale nigdy by tego nie zro­bił. Do takiego zegarka można się przywiązać!

Hübner miał zegarek z talmowego złota. - Złoto talmowe jest jak prawdziwe złoto - mówiła Świętkowa. - Pokaż no, Detlev! Piękny! I ma swoją wartość!

Dawniej Michcia chciała mieć jakiś złoty klejnot. - Najlepiej ze znakiem 585 - pouczyła ją Helenka Haj­duk - a na drugim miejscu dopiero numer 333. - Ale teraz Michcia marzyła o złocie talmowym. - Złoto talmowe jest takie piękne, mamo! Takie, jakie ma Detlev. Chciałabym mieć taki łańcuszek.

Przez następne trzy tygodnie w domu numer 3 przy ulicy Oślowskiego było niespokojnie. Pelka wygła­szał wielkie mowy, latał ze swastyką na rękawie, a na głowie miał czapkę SA z opuszczonym paskiem. Gdy tak stał, nikt nie miał odwagi mówić po polsku. Pelka powiedział: - Jeszcze trzy miesiące, a będziemy u władzy. A wtedy koniec z wami, pieronami. Szlus! Dacie gardło i inne rzeczy. Tu, pierońskie chachary, powąchajcie!

Nosił teraz gumową pałkę otwarcie pod szaketem.

Na ulicy Gneisenaua niemal na śmierć zatłukli nie­jakiego Przybyłe. Było już ciemno, ale jego siostra przez okno widziała, jak rzucili się na niego. Przynaj­mniej dziesięciu na jednego. Róźla jej było, dopadła wiadro pełne węgla, zeszła na dół, rozhuśtała je jak koło i puściła trafiając jednego z nich w głowę. Le­żał potem w swojej krwi, a z jego esamańskiej czapki nie zostało prawie nic. Ale potem mieli wiele kłopo­tów z tego powodu, a Przybyła wraz z rodziną pew­nego dnia znikł. W nocy opuścił mieszkanie, zamknął je, ale w środku wszystko zostawił. Podobno wyemi­grował do Rosji.

Stanik pracował teraz cztery dni w tygodniu u Waleski, rozwożąc węgiel. Wieczorem chodził wraz z Pelką do partii. Pelka postarał mu się jeszcze o używane bryczesy. U góry były za duże, ale poza tym jak nowe i niezbyt drogie, ponieważ poprzedni właściciel, niejaki Matuszek, z powodu napadu rabunkowego do­stał trzy lata więzienia. Trochę tylko cuchnęły uryną i nie można było się tego smrodu pozbyć.

Jankowski nadal regularnie chodził do roboty. Jak zegarek: wstawał o czwartej, jeśli szedł na dzień, to wychodził o czwartej czterdzieści pięć, wracał wieczorem, dostawał tłuczonych kartofli w sosie musztar­dowym i ugotowane jajko lub kartofle z kapustą i szpyrką, a raz w tygodniu smażone kartofle i zupę z chleba. Sypiał na leżance z Hejdlą, wychodził i zno­wu wracał i reperował wieczorem to, co Świętkowa mu wskazała, kładł się znowu spać, a w niedzielę szedł do kościoła na poranną mszę, żeby nie narazić się Świętkowej. Ze Świętkiem było dokładnie tak samo: wstawał o czwartej, wyruszał o szóstej, w pracy ku­rzył bez przerwy machorkę, wracał wieczorem, dosta­wał tłuczonych kartofli z gotowanym jajkiem i to, co zostało z targu, kurzył fajkę, dopóki nie położył się spać, wycinał fidybusy, zapalał, ciął tabakę, kładł się spać, wstawał, czytał w piątek dodatek satyryczny i coś z „Przyjaciela Domu”. Teraz w zimie nie mógł co niedziela chodzić do ogródka i zabierać ze sobą piwa. Zostawał więc w kuchni i grzał się przy piecu.

W tym czasie złapali raz Hübnera w kawiarni dan­cingowej Kochmanna. Zrobił w ścianie klozetu dziurę, do damskiej toalety. Gdyby nie wsadził tam palca, nie byliby go złapali. Ale gdy siedząca po drugiej stronie siostra Piterka zobaczyła wychodzący palec, capnęła go, przytrzymała i zaczęła wzywać pomocy. Mówią. że to wcale nie był palec. Świętkowa powiedziała: - Dzioucho, tylko nie słuchaj tego, co mówią ludzie! Kobieta powinna trzymać stronę swojego chłopa, a ja nie dam na naszego Dętka nic złego powiedzieć! A ro­dzinie Piterków przestanę się kłaniać na ulicy. Wy też to zróbcie!

A Tekla latała cały dzień, kiedy to się wydało, z zaciśniętymi zębami jak matka, gdy była poirytowa­na, i wrzeszczała: - Ja mu pokażę, już ja mu ten pysk wypoleruję, skrzynię z chlebem rozwalę mu na gło­wie!

Złapali go już raz w toalecie damskiej w szynku Siedlaczka. Wtedy Siedlaczek dał mu osobiście w pysk, tak że musiał wypluć kilka zębów. Na szczęście trzo­nowych, tak że ubytku nie było zbyt widać. Zamie­szana w to była również Nilla Hajda, bo też była tam wtedy w klozecie. Ojciec podniósł jej wtedy spódni­cę i okazało się, że nie miała majtek.

- Dziouchy są dzisiaj takie zepsute - powiedzia­ła Świętkowa, gdy jej ktoś o tym doniósł - że trzeba się za nie wstydzić. Wiecie, gdyby się coś takiego przytrafiło moim cerom, to zatłukłabym je własno­ręcznie!

Gdy zjawił się potem Hübner i Tekla wyjechała z tym, Detek powiedział tylko: - Nie będziecie prze­cież wierzyć w takie rzeczy, teściowie roztomili! Mę­skie klo jest tam- wielkie i szerokie, po cóż miałbym jeszcze pchać się na damską stronę, no nie? A więc?

Tekla nie chciała jednak zaprzestać swojego jazgo­tu, dopóki ją Świętkowa nie trzepnęła w pysk, tak że się opamiętała. Zaciągnęła ją do tylnej izby, zamknę­ła drzwi i syknęła przez zaciśnięte zęby: - Ty czar­cie jeden, tak długo będziesz nas irytować, aż karlus się wycofa z zaręczyn, wtedy będziesz miała gówno na patyku, a nie kawalera, to ci powiem!

Jeśli Hübner czasem w niedzielę przychodził z wi­zytą, Świętkowa odkładała jakiś smaczny kąsek dla niego. Rosół z makaronem, albo gdy na targu nie uda­ło jej się sprzedać jakiejś kury i musieli ją zjeść sa­mi, zostawiała mu pierś. Pierś jest najlepsza!

- No dzioucha, ruszże się! Zatroszcz się trochę o swojego chłopa! Takiemu chłopu trzeba matkować jak własnemu dziecku i dogadzać mu we wszystkim. No, jazda, nie słyszałaś? Weź łyżkę i wyjmij mu mu­chę z talerza! Te dzisiejsze dziewy nigdy się tego nie nauczą, dawniej to było całkiem inaczej. Nie tymi rudnymi palczyskami, ty świntuchu!

Hübner już sam w sobie był zupełnie innym czło­wiekiem niż Stanik. Obskakiwał dziewczyną i miał fijoła na jej punkcie. Tekla tu, Tekla tam, obsługiwał ją z przodu, z tyłu jak jaką hrabinę, nie odstępował ani na krok, żeby jej się, broń Boże, co nie stało. Jeśli by­ło choć trochę ciemno na dworze, a ona musiała pójść do klo na podwórzu, natychmiast wciągał trzewiki i szedł za nią. Kiedyś przyszła Przybyloczka ze środ­kowego piętra i powiedziała: - Słuchajcie no, tam na dole w klozecie podwórzowym jest wasz zięć z wa­szą najmłodszą. Dokazują, aż się buda trzęsie, figlują, a on ciągle gada o jakiejś koteczce. Słuchajcie, jeśli to chodzi o naszą kotkę, której już od godziny nie ma, jeśli ją zabrali ze sobą, to mnie popamięta! Powiedzcie mu to! Dobranoc!

Niejeden już się zastanawiał nad tym, czemu aku­rat tu w Porębie chwytanie ptaków jest tak rozpow­szechnionym, ulubionym zajęciem. Nie było bez ma­ła rodziny, która by przed oknem nie powiesiła sobie chociaż jednego szczygła lub czyża. W lecie było tu tak piękne śpiewanie, że serce rosło. Przy tym sprawa by­ła całkiem prosta. A dlaczego? Bo wszyscy ludzie byli tu muzykalni, a nie mogli sobie kupić radia czy gra­mofonu. Zabawa taneczna była raz w tygodniu i ko­sztowała trochę forsy. Ptak nie kosztował nic, jeno trochę karmy. Najpiękniej śpiewają szczygły. Ale na ten temat każdy jest innego zdania. Wielu uważa, że najlepsze są makolągwy. Samiczki w ogóle nie śpie­wają, tak że samiczkę można sobie co najwyżej jako ozdobę powiesić w izbie. Kiedy ptaszek wesoło ska­cze sobie w klatce, to też jest piękna rzecz. W takim jednak przypadku lepiej mieć gila, który też niewiele śpiewa, ale za to jest ładniejszy. Jeśli komuś na śpie­wie tak bardzo nie zależy, to i zięba może być. Bywa też i tak, że starzy samotni ludzie - może ich dzieci nie przeżyły lub opuściły - że starzy ludzie, tam na zadku w podwórzu, gdzie sami mieszkają w izbie, trzymają sobie takiego upierzonego przyjaciela, bo wtedy nie czują się już tacy samotni. A w tym przy­padku znowu jest lepiej, jeśli mają dobrego śpiewa­ka. Skacze sobie wkoło, jest wesoły, śpiewa, odgania troski i można sobie z nim pogawędzić na różne te­maty.

Makolągwy też można polecić, nieźle śpiewają. Ale jak już powiedziano: żadnych samiczek! Nawet wte­dy, jeśli ktoś sobie ubrda, że może założyć hodowlę wsadzając do klatki samca i samiczkę, to się grubo myli. Bo z ptakami to jest trochę inaczej niż z ludźmi. Kiedy je wsadzisz do klatki, złożą być może jajka, ale ich nie wysiedzą. Trzeba też uważać, jeśli się samemu ptaka nie złapie, lecz kupi u handlarza - człowiek nie umie, powiedzmy, zrobić sobie klapiczki - bo niejeden ptasznik to łajdak. Wmówią ci za tę samą cenę samiczkę, a jeśli nie śpiewa, powiadają, że to wina otoczenia. A to gówno prawda! Ptakowi w klatce jest obojętne, gdzie wisi klatka. Co innego na wolności, bo tam ptak podobnie jak każde inne zwierzę ma swoje ulubione miejsca, gdzie sobie chętnie łata i ma swoje wygody. Dobrze jest wiedzieć, jak się robi sidła na ptaki i jakie gatunki ptaków istnieją, bo jakże często człowiek pogrąża się w samotności i jest mu potrzeb­ny taki mały, wesoły przyjaciel.

Istnieją łowcy ptaków i stawiacze sideł, ci ostatni są wyrafinowani i przemyślni, potrafią sidła tak za­stawić, że mogą wybierać ptaki, które chcą schwytać. Szczegóły tej wyrafinowanej techniki można omówić później. Albo lepiej od razu to opisać, bo jakże szyb­ko się wszystko zapomina! A więc po pierwsze i z gó­ry wiedzą tacy łowcy, gdzie odpowiednie gatunki pta­ków najchętniej przebywają. Szczygły znajdziesz tam, gdzie rosną osty, makolągwy znowu gdzie indziej i tak dalej. Po drugie wiedzą, co odpowiednie ptaki naj­chętniej jedzą i przygotowują sobie już w domu od­powiednią karmę. Po trzecie potrafią gwizdać jak pta­ki i w ten sposób je wabić. Po czwarte mają nerwy jak postronki i nie są tacy nerwowi jak normalni lu­dzie, co to mają zaledwie trzy ptaki pod siecią, tracą nerwy, bo myślą, że trzy ptaki to lepsze niż żaden ptak i ciągną za sznurek. - Nie, ci wyrafinowani łow­cy czekają, aż pod siecią znajdzie się dziesięć, piętna­ście śpiewaków i wtedy dopiero pociągają za sznurek. Byli różni inwalidzi, co tylko przy pomocy łowie­nia ptaków mogli utrzymać się na powierzchni, bo sprzedawali je później dalej. Niejaki Galoński wyspe­cjalizował się tutaj wyłącznie w bezpośrednim handlu ptakami. Zaczął od małego, najpierw jako pośrednik między ptasznikami a klientami. Potem pozbijał so­bie w domu cały szereg klatek i sprzedawał na wynos. Pewnego dnia mógł sobie kupić sklep i wydostać się z biedy. Później stał się eleganckim człowiekiem i wprowadził do trzypokojowego mieszkania. Spro­wadził ryby do sklepu i ustawił piękne akwaria. Spro­wadził pierwsze kanarki. Ale interes to był żaden, bo podczas transportu ginęło ich wiele. Ale co zrobisz? Jako handlarz ptakami musisz mieć jakiś wybór. Kie­dyś otrzymał od kogoś żmiję w komis. O żmijach nie miał zielonego pojęcia, ale już taki był i chcąc sobie zażartować, włożył żmiję żonie do pianina. Kiedy za­częła grać, żmija musiała się zirytować, wylazła i ugryzła ją. Galoński długo opłakiwał swoją ślubną i gdyby potem nie znalazł Jadwigi Oślach do żeniacz­ki, musiałby jeszcze do dziś sam czyścić swoje klatki i szorować sklep, a ptaszki strasznie paskudzą! Ale małpa to już była prawdziwą sensacją. Miał maleńką małpkę, do której był tak przywiązany, że wolałby z żony zrezygnować niż małpę sprzedać. Urządził się w ten sposób, że siedmiu, ośmiu łowców pracowało wyłącznie dla niego i raz w tygodniu dostarczało mu czterdzieści, pięćdziesiąt śpiewaków. Gwarantowany zbyt - za to trochę niższa cena! Ale wyrafinowany był jak Żyd! Zdmuchnął ptakowi pióra pod ogonem na bok i mówił: „Nie biorę go, bo to samiczka. Możecie go sobie zatknąć za kapelusz!” Albo oglądał ptaka i mówił: „Ma nosaciznę. Zdechlaki możecie sobie zo­stawić”. Wiedział przy tym z góry, że łowcy pozosta­łych ptaków nie zabiorą. Co mieliby z nimi robić? W ten sposób przy każdej transakcji zyskiwał dodat­kowo trzy, cztery dobre śpiewaki. Z łatwością można sobie kupić małpę, robiąc takie interesy.

Ptasznictwo jest przy tym prawdziwą sztuką i wy­maga wiele pracy. Prosta klapiczka jest i pozostanie najlepszym sidłem, które w ciągu tysiącleci się spraw­dziło. Nie potrzeba do tego wiele: czterokątną drew­nianą ramę. Wielkość może każdy sam ustalić według własnego uznania. Do tego cienka siatka, lekki patyk na podpórkę, tak żeby z ledwością mógł utrzymać ra­mę. Parę metrów szpagatu, zależnie od odległości, w jakiej chce się uplasować za krzakami. A potem już tylko mocne nerwy! Dzierlatki najlepiej od razu wy­puścić. Nie można ich utrzymać przy życiu i szkoda ich. Kosy też się źle chowają w niewoli. Poza tym bar­dzo dużo żrą, śmiecą - ale, trzeba przyznać, pięknie śpiewają. Z kosami trzeba postępować według własne­go uznania. Nic tu nie można nikomu doradzić. A sło­wików nie złapiesz nigdy, możesz nawet nie próbo­wać. Był tu kiedyś pewien Włoch. Wojna go tu przy­niosła. Zadał się z jedną kobietą, a ta już go nie pu­ściła, bo urodziła dziecko. Złapali go wtedy, zamknęli w izbie i karmili, dopóki się nie przyzwyczaił. Przez ten czas ukręcili jeszcze troje dzieci i wtedy już został na amen. Ten Włoch to był kolosalny mechanik precyzyjny! Potrafił dosłownie wszystko: brusie no­że, grać na organkach, na harmonijce, w skata, przy tym zawsze wygrywał i nikt nie chciał z nim więcej grać. Włoch umiał też chwytać słowiki. Potem jednak biednym zwierzętom wydłubywał oczy, żeby myślały, iż jest noc i zaczęły śpiewać. Ale chłop ten już nie żyje, bo Jędrak, który miał w okolicy najlepszą ho­dowlę gołębi i nie pozwalał wyrządzać krzywdy go­łębiom i ptakom, rozzłościł się na tego chachara i zmaj­strował coś pięknego z dynamitu i ze spłonki. Całość wmontował pod podeszwą jedynego buta, który mu z pary pozostał, i poszedł do Włocha. „Ty, spaghetti, wbij mi gwóźdź w to miejsce, gdzie zrobiłem krzyżyk. Nie mogę tego sam zrobić, bo nie mam trójnoga. Kapisko? Tr-ój-no-ga nie mam! Przyjdę jutro”.

Włoch wbił gwóźdź i wyleciał w powietrze, na zaw­sze. Dobrą niewątpliwie rzeczą było, że mieszkał na górze, tak że nikt nad nim nie doznał krzywdy. Mu­sieli tylko wstawić kawałek nowego dachu.

Nie potrzeba wcale budować skomplikowanych wło­skich sideł, zwyczajna klapiczka jest i pozostanie naj­lepszą pułapką. Dynamit przynosili mężczyźni z ko­palni. Dobrze mieć trochę tego w domu. Nie miało to nic wspólnego z ptasznictwem, jakby ktoś mógł po­myśleć, bo dynamitem, na przykład, łowi się też ryby. Ale w razie potrzeby zawsze się przydaje. Bo, przyjąwszy, ktoś ma przed sobą dobry staw, gdzie od kar­pi po prostu się roi, a ten istny nie ma za dużo czasu, bo właściciel mógłby nadejść, a może dlatego, że jest akurat czas ochrony albo gość ma zbyt krótki urlop. Najlepiej w takim przypadku mieć trochę dynamitu przy sobie. I nie robić wiele fizymatentów, ino wszyst­ko wyjąć! I za przykładem dzieci: karbidu nasypać do butelki po piwie, odlać się do niej, zakorkować i wrzucić do wody. Tylko dynamit! Dynamit trzeba w domu dobrze schować, żeby się dzieci do niego nie dobrały. Najlepiej pod bielizną albo jeszcze lepiej w zamknię­tej szufladzie.

Powstał problem, jak dziecko wołać. - Jak mam go nazywać - powiedziała Świętkowa - kiedy już wy­braliście mu takie imię? Będę do niego mówiła: Dollele. Stanik mówił, że jak to dziecko się nazywa?

- Adolf - odpowiedziała Michcia. - Ale ja tego nie chciałam. - Wołać dziecko drugim imieniem nie przynosi szczęścia. Ona Michcia, mówi do niego, Tetete, Hejdla mówi Dollolo, Tekla Cziczi, a Jankowski wstrzymał się od głosu. Pelka był zaangażowany w tę sprawę, bo przecież on wybrał to imię, więc mówił chętnie i głośno „Adolf”, choć normalnie nie interesował się dziećmi. - Stanik, jak sprawuje się Adolf? Z tego synka coś wyrośnie, powiem ci! Piękne mu wy­brałeś imię.

Świętek nie nazywał synka po imieniu, tylko mówił do niego „chopek”, co oznacza małego chłopa.

Stanik bywał mało w domu, bo w dzień furmanił, a wieczory spędzał w partii. Jemu też to imię nie bar­dzo się podobało, bo nie umiał go wymówić, i teraz przyznawał się do tego, że przed chrztem sobie trochę wypił. Pelka postawił mu wtedy trzy kolejki. Pewni­kiem po to, by się nie rozmyślił. Stanik mówił: - A co robi nasz Adolek? Dawajcie mu dużo marchwi, bo to jest dobre na zęby.

Zegarek, otrzymany od starego Cholonka, Stanik dał Michci na przechowanie. - Niklowany zegarek? - powiedziała Michcia. - Nasze dziecko nie potrze­buje niklowanego zegarka. Taki stary!

- Ależ ty głupio gadasz - powiedział Stanik. - Przecież to jest tylko pamiątka, abym mógł czasem do dziecka powiedzieć: To jest zegarek od twojego dziadka Cholonka. Pamiątka nie musi być ze złota. Scho­waj go na razie, a później się zobaczy!

I Michcia zamknęła go w komodzie, ale nie w oso­bistej szufladzie, lecz pod bielizną pościelową.

Krótko przed Wielkanocą nastąpiły znowu Świętkowe dni picia. Ale przypadek chciał, że Świętkowa capnęła go z wypłatą i zabrała mu kopertę z pieniędz­mi. - Ty pieronie jeden, masz tu trzy marki na butel­kę i koniec, tylko dlatego, że jest Wielkanoc!

Człowiek jest jak zwierzę. Jeśli wielkie pragnienie zostanie tylko troszeczkę ugaszone, nie przechodzi, lecz rośnie tak, że można zwariować, a Świętek nie wiedział, co robi, i przepił zegarek. Michcia powie­działa: - Nie szkodzi, ojciec, to był zegarek od Cholonków, a od nich moje dziecko nie musi niczego przyjmować.

Stanik lubił starego Świętka i powiedział: - Kupię później synkowi kilka złotych zegarków, poszło to poszło!

Przez kilka tygodni Świętek był przygnębiony i pró­bował w różny sposób wycyganić ten zegarek od Siedlaczka, ale ten puścił go już dalej, do jednego Żyda. W tamtych latach Stanik często jeszcze wracał do sprawy zegarka.

Jest tyle rzeczy do powiedzenia na tym świecie, a człowiek niesłychanie się rozprasza, gdy tylko zacz­nie z kimś osprowiać, tak że wkrótce już nie wie, gdzie początek, a gdzie koniec. Ale dajmy na to, że stara chce, by w ogródku wykopał dół, na przykład na kompost. Bo chce zbierać końskie gówno, które ma być dobre na wiśnie, a także na warzywa, i opowiada ci te wszystkie brednie, kiedy ty pragniesz jedynie spokoju. Przychodzisz z roboty i chcesz wstawić so­bie nogi do miski z ciepłą wodą, a ta działa ci na ner­wy takimi sprawami. I wtedy przydaje się dynamit.

Zamiast najpierw czyścić łopatę, długo ją ostrzyć, a potem zacząć kopać, by pozbyć się takiej ilości zie­mi i tego wszystkiego, wystarczy małą dziurkę wy­grzebać w ziemi, wsadzić do niej trochę dynamitu i po ptokach! Potem możesz spokojnie zająć się swoimi sprawami, wyczyścić gołębnik, z tyłu podwórza poga­dać sobie z ludźmi, zapalić fajeczkę i zeszyć sobie teczkę.

Niektórzy ludzie na świecie żyją przed siebie jak zwierzęta i nic nie wiedzą o tym, co jest, a co nie. Je­śli im się coś zdarzy, nie potrafią sobie pomóc i przy­chodzą z tym do ciebie: „Panie Nawrat, muszę to a to zrobić, a nie wiem, jak to się robi. Nie moglibyście mi pomóc?”

O, nie! Trzeba zawsze z kimś trzymać, kto ma dostęp do magazynu i raz w tygodniu przyniesie ci w teczce trochę dynamitu.

Kiedyś zdarzyła się i taka rzecz! Niejaki Dziuba, który pracował na kopalni „Delbrück”, przyszedł w środę z roboty, mając w teczce trochę dynamitu i lont. Chciał wysadzić chlewik, bo blaszane pokrycie zeżarła rdza, a drzewo zaczęło gnić. Filary też już by­ły niewiele warte. Chciał więc sprzątnąć ruderę i no­wy chlewik postawić, a filary u dołu wyterować, żeby się historia nie powtórzyła znowu. Po drodze zboczył na chwilę do Kapicy, by przepłukać gardło, bo już go bardzo w nim drapało. I jak to zwykle bywa, przy szynkwasie stał Zdrusz z ulicy Hałd, który dawno Dziuby nie widział i postawił mu jednego. Wtem przy­chodzi Sikora, wychyla jednego i powiada: - No, kamraty, niedługo Wielkanoc, stawiam kolejkę. Kapica, pieronie, obsłuż nas, ja dziś płacę!

Dziuba nie chciał być gorszy, też postawił kolejkę. Potem Zdrusz nie chciał być dłużny Sikorze, bo miał już z nim parę razy ostudę, więc też postawił kolejkę.

Sikora zrewanżował się jeszcze jedną kolejką, aż Dziuba (Nazwisko się zgadza, choć był w Porębie jeszcze jeden Dziuba. Ale ten nie miał nic a nic wspólnego z opisanym tu wydarzeniem!) wpadł w odpowiedni na­strój. Nabrał chęci do figlów, bo wesoły z niego był człowiek. - Dejcie pozór, bo ja teraz coś zrobię - powiedział. - Wejdę w trzewikach na stół. Trzeba tylko pilnować, żeby Kapica był w tym czasie w ku­chni, bo on ma jakiś dziwny stosunek do swoich me­bli. Potem przyjdzie Zdrusz, weźmie ten lont i zapali pod stołem moją teczkę z dynamitem. Ja się nic nie boję! Będę stał na górze tak długo, dopóki nie huknie. Zakład! O butelkę tyskiego?

Założyli się i dorzucili jeszcze jedną flaszkę piwa. Było ich w knajpie pięciu; jeden, to znaczy Stypa, nie założył się, bo nie chciał być stratny. Powiedział: - Nie będę się zakładał z tym pieronem! Znam gizda, on to już częściej robił. Robi wos za błozna.

Kiedy mężczyźni się upiją, rzucają pieniędzmi, jak­by zdobyli główną wygraną. Zrobili więc swoje. Od­czekali, aż Kapica poszedł się odlać. Dziuba podłożył sobie na stole gazetę pod podeszwy i rzekł: - Nie chcę Kapicy zbrudzić stołu. Albo najlepiej ściągnę od razu trzewiki, gdyby miał nadejść. Dziś rano założy­łem czyste skarpetki. - Nim Kapica wrócił, Zdrusz szybko podpalił pod stołem krótki lont, by nikt nie mógł przeszkodzić, potem wszyscy schowali się na podwórzu. Sikora zapomniał zabrać czapki i stracił ją. Na szczęście nikt więcej w tej budzie nie mieszkał, a Kapicowa była w kościele, by umaić ołtarz na św. Józefa. I tu widać naocznie, jak Pan Bóg potrafi uchro­nić człowieka, który raz poza kolejką udał się do koś­cioła w celach zdobniczych, bo gdyby została w do­mu, byłby z nią koniec. Z kuchni odnaleziono tylko garnki i ruszt z kuchennego pieca. Klozet znajdował się za cementowym murem, tak że Kapica oberwał je­no odłamkiem w łopatkę. Otworzył potem nowy szynk na ulicy Piaskowej. Dobrze się też stało, że Zdrusz po­myślał o tym, aby najpierw odstawić na bok rower Dziuby. Dziubie bowiem najbardziej zależało na rowe­rze. Kapica zresztą zyskał na tej przeprowadzce, bo pijacy z ulicy Piaskowej i ci dawniejsi dołączyli do nowych klientów.

Po libacji Zdrusz odniósł Dziubowej kapelusz. Oca­lał cudem, i był w całkiem dobrym stanie. Na podwó­rzu najpierw zagwizdał, żeby sprawdzić, czy jest w do­mu; mieszkali bowiem u góry - po co niepotrzebnie gramolić się po schodach? Czasem jej o tej porze nie było, gdyż skubała pierze u Kaczmarka. Wtedy w domu bywała tylko teściowa, do pilnowania jadła, żeby się nie przypaliło. Z nią Zdrusz nie mógłby się poro­zumieć, bo była głucha. Ale tym razem Dziubowa była w mieszkaniu. - Słuchajcie, przynoszę kapelusz Richata - powiedział Zdrusz. - Nie przyjdzie dzisiaj, a ja mam zawiadomić, że obecnie nie żyje. Tylko jak go teraz pochowacie, kiedy nic z niego nie zostało? Przyniosłem wam butelkę tyskiego, którą Richat wy­grał ode mnie. Kupiłem ją u Jäschkego, bo Kapica te­raz nic nie sprzedaje. Nie będziecie potrzebowali tru­mny. Pani Dziuba, chciałem was zapytać, a rower, co z nim zrobicie? Przecież to męski rower, a wasze dzie­ci jeszcze nie potrafią jeździć. Kto może wiedzieć, czy wam się to później na co przyda. Mogę wam dać pięć marek za niego!

Dziubowa domagała się dziesięciu marek. - Bo Dziuba - mówiła - zawsze bardzo na rower uważał, a jak go czyścił! Co piątek brał go do izby, żeby się nie zbrudził, i co roku go malował! Gdyby nie był do niego tak przywiązany, to i owszem!

Dodała, że Wilczek już od dawna miał na niego chrapkę i jeszcze za życia Dziuby dawał dziesięć ma­rek. Tyle Zdrusz nie chciał zapłacić, bo wiedział jesz­cze o innym rowerze, którego właściciel dostał się pod lokomotywę kopalnianą. Tylko że jego żona nie była jeszcze skora do sprzedaży, bo syn jeździł na nim. Ale tu znowu można się przekonać, jacy to ludzie są na świecie: Można do nich gadać i gadać, a oni mimo to ceny nie opuszczą.

Sikorze też, trzeba przyznać, że był honorowy do szpiku kości. Przegraną butelkę tyskiego oddał Dziubowej. Z pozostałych trzech butelek nie zobaczyła ani jednej.

Dawniej ludzie mieli o wiele więcej świeżego po­wietrza, przynajmniej wokół pierwszej kopalni w Murckach, która znajdowała się w lesie. Piękne to było. Wszystko należało tam wtedy do księcia pszczyńskie­go: kopalnia, las, domy, piekarz i ludzie. Wysadzano wtedy czarnym prochem z fabryki materiałów wybu­chowych w Bieruniu koło Pszczyny. Sztygar przynosił proch w skórzanej torbie i rozdzielał. Nikt nie mógł zabierać prochu do domu i urządzać sobie fajerwer­ku! Szafranek mu było, temu, co miał proch pod sobą. Przypadkowo stracił życie. Kiedy pewnego razu zbie­rał w lesie grzyby i właśnie się schylił, zastrzelił go będący na polowaniu książęcym niejaki hrabia Schu­bert z Głubczyc - strzał w komorę! Przed sędzią wy­kręcił się od odpowiedzialności oświadczeniem, że Szafranek z boku był zupełnie podobny do dzikiej świ­ni. Sędzia kazał przedstawić sobie zdjęcie denata i zwolnił sprawcę. Jasno z tego przykładu widać, jak to jest na tym świecie. Za pięć marek każdy przysięg­nie ci, na co tylko chcesz, a książę pszczyński z pew­nością dał sędziemu w łapę parę marek.

Na kopalni „Murcki” mieli konie. Kiedy wieczorem wychodziły z szybu i szły przez las błyskając oliwnymi latarkami, z tyłu woźnica - piękny to był wi­dok! Dzwon kopalniany dzwonił, a w domu stara szy­kowała jedzenie. Później jednak było coraz gorzej. Konie nie wychodziły już w ogóle na powierzchnię i dostawały swoje siano na dole, w kopalni. W końcu ślepły i zdychały. Z konia jest więcej pożytku niż z człowieka. Jeśli wieczorem wyjdziesz z szynku, na dworze pada albo jest mróz - kto stoi przed furą i czeka na ciebie? Twój koń. Walisz go w zad i już rusza wioząc cię do domu. Dlatego też więcej kosztu­je sprawienie sobie konia niż sprokurowanie człowie­ka.



Prawdziwa elegancja jest całkiem skromna, zamknięta u góry i mereżkowana.

Michcia Ch.


Nadolny, który ze Stanikiem i Pelką był w partii, zawiązał sobie wokół łydek owijacze, by komuniści z daleka brali je za cholewy. Nie każdy miał takie szczęście jak Stanik, żeby od razu mieć buty z cho­lewami. - Niedawno - chwalił się Nadolny - jak szedłem ulicą, też z daleka myśleli, że jestem w chole­wach, i uciekali jak psy.

- W ciągu trzech miesięcy - powiedział Stanik - będę miał uniform SA picobello i pokażę ludziom, kto to jest Stanik Cholonek. Tak jest, koledzy! A potem już tylko wszystko na miarę, koledzy, bryczesy jak na gon!

Do klapiczki potrzeba najwięcej rozumu, bo przy klapiczce chodzi o wyczucie. Jeśli jest za ciężka, za­bija ptaka. Jeśli jest za lekka, zbyt wolno opada i pta­ki wieją. Ładny krajobraz nie wystarczy, by ustawić sidła. Ważne jest, czy ptaki się tam zatrzymają. Najle­piej zna się na tym Grzywocz, szewc z ulicy Blüchera. Podchodzi on do ptaków z taką delikatnością, że tru­dno uwierzyć! Bo jakaż korzyść z tego, jeśli sieć jest zbyt napięta i przygnieciony nią ptak jest na pół mar­twy? Nikomu z tego nic nie przyjdzie, ani ptakowi, ani tobie. Na klapiczkę szuka się takiego miejsca, gdzie są krzaki i gdzie łowca łatwo może się ukryć. Żeby cię ptaki nie ujrzały już z daleka, żebyś mógł z całym spokojem zająć wygodną pozycję, a nie tak, żebyś od razu cały skostniał. Budowa jest bardzo prosta: na ramę, długą około jednego metra i szeroką na metr, naciąga się luźno sieć. Żeby nie była zbyt napię­ta ani zbyt luźna, ale lepiej luźniejsza, bo ptaki nale­ży chronić a nie rozgniatać. Ramę ustawia się ukośnie i podpiera kijem przyczepionym do sznurka. Szpagat musi być zamaskowany trawą i pociągnięty aż do miejsca zaczajonego ptasznika. Pod ramą wysypuje się karmę, zależnie od gatunku ptaków; szczygłom Grzywocz sypał zwyczajną mieszankę, która jest rów­nież dobra dla makolągw. Ale nie opłaca się zapamię­tywać tego, czego używał Grzywocz, bo ptaki w każ­dej okolicy żrą co innego, a ty do Poręby raczej nie zajrzysz? A może jednak? Dlatego lepiej będzie, jeśli każdy sam wypróbuje swoje mieszanki. Jedne ptaki wolą to, inne tamto. Musisz jeno oczy mieć otwarte, śledzić ptaki, wabić je, długo obserwować, czasem przystanąć, rozejrzeć się, zapamiętać sobie charakter okolic, w których żyją te ptaki. Musisz studiować ich nawyki i podchodzić ich w gniazdach, gdy karmią młode, i wypróbować, jaki okrzyk wabi samców. I ca­ły czas zimna krew! A gdy już pod siecią będziesz miał trzy, cztery ptaszki, nie ciągnij od razu, bo gdy sidła się zamkną, inne ptaki już nie przylecą. Musisz czekać. Niech się czują bezpiecznie i rozkoszują karmą. Być może, zwabią więcej ptaków. I nie upijaj się, gdy idziesz chwytać ptaki. Pijani są niezgrabni jak słonie. Jeśli będziesz śmierdział fułą lub smażonymi kartofla­mi, zwierzęta to poczują i będą się trzymały z dala od ciebie. Koniec radości!

Łowienie ryb to zupełnie co innego, bo tam jest wie­le różnych zapachów, na które ryby się po prostu rzu­cają, na przykład arnika. Dotknąć dżdżownicę parę ra­zy arniką, a wtedy biorą jak zwariowane. U kobiet to z tym zapachem bywa różnie. Jedne możesz zwabić, jeśli czymś pachniesz, inne z tego samego powodu uciekają. Z Michcią też tak było: poczuła pospolite pi­wo, a już było jej niedobrze. Ale przy kalodermie ro­biło jej się błogo. Detek tu i ówdzie mył się mydłem kaloderma swojej matki.

Najprostsza klapiczka przeznaczona jest na parapet okienny. Aby tak sobie bez wielkiego zachodu złapać szybko jakiegoś ptaka. Skrzynka po butach wystarczy do tego celu. Ale przykrywka musi być obciążona ka­wałkiem ołowiu lub czymś równie ciężkim. Najlepiej ołów przykleić od spodu leukoplastem, żeby ptak nie zobaczył ciężarka już z daleka, bo jak już powiedzia­no: ptaki nie są takie głupie. W skrzynce znajduje się karma, przykrywka ustawiona ukośnie, podparta pa­tykiem stojącym na poprzeczce. Ptak musi poruszyć poprzeczkę, bo inaczej nie dosięgnie karmy. Jeśli wskoczy na chybotliwą konstrukcję, przykrywka spa­da i masz go.

Stanik w tym czasie o niczym innym nie mówił, je­no o swoim uniformie SA. Dawniej jeszcze co niedzie­la stawiał sidła na ptaki. „Człowieku, jeśli masz buty pięknie napastowane i wyglansowane miękką szmatą, mój kochany, wtedy wszyscy ludzie się za tobą oglą­dają. Do tego pięknie dopasowane spodnie, szerokie po bokach, tak że nie możesz wejść do tramwaju, to kładzie, bracie, wszystkich na łopatki!”

W obecnym lecie zdarzyło się wiele w Porębie. Fołtyska zrezygnowała ze swojego ogródka, bo umarła, i zgłosiło się trzydziestu ubiegających. Ogródek do­stała Banikowa, bo w zarządzie ogrodów siedział ja­kiś jej siostrzeniec czy kuzyn.

W oficynie kupca Jäschkego zawaliła się ściana, bo Laszczyk chciał komin wyczyścić dynamitem. Laszczykowie przenieśli się do altany.

- Nie wiem, dzioucha, na co to się może przydać, co robi Stanik, nie chciałabym się wtrącać! Niech ro­bi co chce - powiedziała Świętkowa.

Tego lata Hübner po raz pierwszy objawił poważne zamiary matrymonialne i zaręczyny obchodzono w ścisłym gronie, ale głośnym śpiewem, tak aby wszy­scy w domu mogli coś zmiarkować. W lipcu dzioucha będzie miała szesnaście lat. Świętkowa upiekła dwie blachy kołaczów, z posypką do połowy z wyborowego masła, a do połowy z margaryny. Dolnoślązacy podo­bno używają tylko wyborowego masła, ale też i mają krowy! Mężczyznom zafundowała po trzy butelki pi­wa marki Schultheiss na głowę. Postawiła na stół do­bry rosół, a wieczorem dodatkowo dwie flaszki go­rzałki, żeby było wesoło. Przyszli rodzice Hübnera i dokonano prezentacji. Świętkowa zaproponowała im bruderszaft, lecz starszy pan Hübner udał głuchego, jakby nic nie słyszał. Tylko Detek zastosował się do tego i mówił do niej „mamo”, a kiedy ojcowie wyszli, powrócił do sprawy dolegliwości i zaproponował jej lewatywę. Świętkowa żałowała w nocy, że jeszcze się nie zgodziła, i nie mogła zasnąć, bo dolegliwości na­tychmiast się pojawiły. Cztery dni po zaręczynach, kiedy zjawił się Hübner, skarżyła się znowu na wzma­gające się bóle. Na szczęście miał to, co trzeba, przy sobie i mógł pomóc.

- Jak mam się wypiąć, Detek? Nie myślisz sobie chyba niczego przy tym? Mógłbyś przecież być leka­rzem!

- Jakże tak? Mamele, trochę niżej się pochyl!

- Nie tam, Detek, to jest trochę wyżej!

- Zostaw, mamo, tam też jest zdrowo! Pasuje? Nie? To muszę wziąć większy numer.

Odtąd dolegliwości były permanentne, a Świętkowa mogła co tydzień wziąć jedną kurację. Ile to człowiek pieniędzy zaoszczędzi, mając takiego dobrego zięcia!

Świętek nie mówił do Hübnera „ty”.

Dwa tygodnie później Stanik przyszedł w uniformie SA, postawa kolosalna! Mundur był prawie nowy, ale kosztował cztery marki taniej, bo koszula była trochę przybrudzona. Ale w miejscu mało widocznym. Mu­siał tylko trochę uważać i wpychać ją do galot.

- Nie wiem, Stanik, czy to takie ładne - powie­działa Michcia. - Jestem więcej za elegancją i modą, kiedy tak się zastanowię.

- Ty zawsze musisz jakieś głupoty wygadywać! - zbeształ ją Stanik. - Trzeba było widzieć, jak się lu­dzie za mną oglądali! A kiedy Kotlarz z naszego pluto­nu idzie w uniformie SA do kina „Apollo”, wpuszczają go bez biletu, a powiem ci, że będzie jeszcze lepiej!

- Stanisław Cholonek otrzymał niski numer legity­macji partyjnej i przydział do plutonu numer dwa. Od­komenderowano go do służby wyborczej, a Pelka po­kazał mu, jak to się robi. - Dej pozór, Stanik, tu jest lista podejrzanych. Rozumiesz? Tych mamy na musz­ce. Komuniści, powstańcy, chachary i podobna hołota Teraz uważaj! Idzie taka Strzelczykowa. Patrzysz na listę... Jest tutaj! Bierzesz z poduszki stemplowej pod stołem niepostrzeżenie trochę tuszu na kciuk... Heil Hitler, pani Strzelczyk! Proszę sobie tam wziąć koper­tę i postąpić według własnego uznania! Tak jest do­brze, tu do ufny, proszę mi to dać, załatwione! - Spojrzysz i zapamiętasz sobie, który to był róg z tą czarną plamą, a wieczorem się sprawdzi. Jeśli głoso­wała niewłaściwie, koniec z nią! Najpóźniej po trzech tygodniach, Stanik, będziesz ustawiony jak należy. Mamy tu jednego na muszce, komunistę. Dwa pokoje z łazienką, kuchnią i komorą. To dla ciebie! - W paź­dzierniku Stanik z Michcia mogli już zająć to miesz­kanie. Dziecko zostało na razie na ulicy Oślowskiego.

Nie mieli jeszcze mebli. - Dzioucho, zostaw to dziecko tutaj - powiedziała Świętkowa. - Postarajcie się najprzód o wszystkie wygody!

- Ale, mamo, nie dopuść do tego, by dziecko sty­kało się z ludźmi mówiącymi po polsku! Żebyś go nie nauczyła jakiegoś polskiego słowa! Dziecko musi od początku być właściwie wychowywane, bo w przeciw­nym razie nic z niego nie będzie.

Kiedy Świętkowa była na targu, dziecko oddawano starej Kosińskiej z ulicy Rudzinieckiej. Kobieta była czysta i nie było powodu do żadnych obaw. Kosińska utrzymywała się przy życiu, heklując i dojąc dwie ko­zy. Znała około trzystu słów, które nie były ani pol­skie, ani niemieckie. Z dzieckiem rozmawiała za po­mocą sylab: - Zrób lululu! Gdzie jest tetete i gogo-gogogo?

Nosiła je w chasce. Świętkowa wolała, żeby przeby­wała z dzieckiem u Świętków, bo u Kosińskiej w mie­szkaniu było zimno i wilgotno. Pieluchy trzeba było później jeszcze dodatkowo suszyć.

Raz w tygodniu Michcia przychodziła do dziecka. - Mów co chcesz, a dziecko potrzebuje matki - rze­kła. - Aby zawsze było pod nadzorem i otrzymało na­leżyte wychowanie. I dej pozór, aby nie stykało się z Cholonkami! Tacy prości ludzie zawsze mają wpływ na człowieka. Nie byłabym wcale zdziwiona, gdyby stamtąd przyniosło jakieś robactwo.

- Pierwszą rzecz, jaką kupię - mówił Stanik - będzie orzechowy fortepian. Niech ludzie zobaczą, kto my są. Michcia weźmie cztery, pięć lekcji muzyki i ja­zda: Tańczę z tobą aż do nieba, do siódmego nieba... i różne inne rzeczy, mój kochany! A jako drugie, każę jej wstawić piękne zęby, gdy tylko znajdziemy się w ubezpieczalni. Resztę zapłacę z własnej kabzy, że­by nie wypadły, piękne, złoto 585 na zawiasy po obu stronach, a w środku czysta biel, bracie! Tu, Stanik Cholonek wam teraz pokaże, kto on jest! Czegoś ta­kiego jeszcze świat nie widział!

W tym czasie czterokrotnie zmienił pracę. Partia proponowała mu różne miejsca, ale to wszystko nie było to, o co mu chodziło. W tym czasie też kupił na raty u pewnego Żyda, który wyemigrował, używany fortepian z orzechowego drzewa, i postawili go w po­koju, do którego miał przyjść stół rozsuwany. Tani i jak nowy, grano na nim najwyżej dwa, trzy razy.

- Zamówiłem od razu stroiciela, by co trzy tygod­nie przychodził. Zawsze mówię: jak już, to już! - po­wiedział Stanik. - I wziąłem niewidomego, bo Kaczmarek powiada, że ślepcy to najlepsi muzycy. Kon­serwatorium i tak dalej... Mówię ci, dzioucho, że zaj­dziemy daleko!

Kiedyś Helenka Hajduk utrzymywała stosunki z ja­kimś fortepianistą z „Leśnego Zameczku”. Specjalnie dla Michci wybrała się do niego i musiała u niego zo­stać przez pół godziny, by mógł jej na kartce papieru namalować, gdzie leży C na fortepianie, tak by Michcia mogła od razu rozpocząć ćwiczenia. - Stanik, mo­że ja nie nauczę się grać na fortepianie, ale kupiliśmy to przecież więcej dla dziecka, no nie? - Z biegiem czasu kupili sobie więcej mebli do pokoju, tak by pa­sowały do fortepianu i pięknie fornirowane. Stanik powiedział: - Pelka mówi, że jeśli więcej Żydów wy­emigruje, to będzie tu mebli w bród, a w partii rozpo­częli już planowanie żydowskie.

Helenka Hajduk mieszkała na szczęście niedaleko nowego mieszkania. Mieszkała z matką na osiedlu Gagfah. Helenka miała osobny pokój, a matka nie wtrącała jej się do niczego. - Stwórz sobie, dzioucha, piękną młodość - mówiła - alboż to wiadomo, czy to jeszcze kiedyś powróci? Byłam taka sama jak i ty - zawsze szykownie ubrana, tak że wszystkie chłopy się za mną oglądały. Twój ojciec chciał się ciągle ze mną żenić, ale ja mówiłam twardo: nie.

- Michcia, powiem ci coś - rzekła Helenka Haj­duk - jesteś teraz kobietą. Stanika i tak nigdy nie ma, to przychodź do mnie codziennie na kawę. Będzie nam wesoło i trochę ci pomatkuję. Wszystko ci opowiem i poznasz przy okazji sfery, w których się obracam. Od dwóch miesięcy bywam regularnie w „Zameczku Leśnym”.

Dużo z sobą rozmawiały. O Trokadero, o Pałacu Admiralskim, o Metropolu w Gliwicach, o Kudowie-Zdroju, Paryżu, sukniach z żorżety i codziennie pod­czas picia kawy Helenka Hajduk pozwalała Michci korzystać ze swojej puderniczki. Kiedy wychodziła, ścierała starannie puder, żeby ludzie na ulicy nic złe­go o niej nie pomyśleli.

- Wiesz - powiedziała Michcia - chciałabym, żeby moje dziecko było tak ubrane jak Willy Birgel. Sportowa marynarka, piękny jedwabny szal luźno wo­kół szyi, wpuszczony za koszulę, a wszystko w kratę. Przepadam za kratą! Gdy Stanik będzie wreszcie tak daleko, Helenko, i kupimy sobie ten wóz, szybko do niego wsiądziemy i pojedziemy do Legnicy, Puszczykowa-Zdroju czy Sopotu... Wiesz, co chciałabym naj­pierw mieć? Piękną jesionkę, całkiem skromną i za­piętą u góry. Zawsze mówię, prawdziwa elegancja jest całkiem skromna. Obserwuję wciąż Zarah Leander i nie opuszczam ani jednego filmu z nią, nawet jeśli trzeba sobie od ust odjąć! Jeśli gdzieś pojedziemy, He­lenko, z pewnością cię zabierzemy. Z twoimi dobrymi manierami możesz się przecież wszędzie pokazać. Mo­że otworzymy sklep mody. Nie będę wtedy musiała kupować łachów gdzie indziej, no nie, Helenko?

Kiedy Stanikowi wymówili czwartą pracę, Michci przypomniał się znowu „przedstawiciel margaryny” i poprzez Helenkę nawiązała z nim kontakt. Helenka Hajduk wstawiła się za nią. W międzyczasie stał się hurtownikiem i postanowił Stanikowi dać szansę. Sta­nik objął „przedstawicielstwo margaryny” i chodził z walizką od drzwi do drzwi.

- Panie Stanik, niech pan nie chodzi do podupad­łych domów - pouczono go. - Musi pan wyszukać sobie takie średnie domy, które nie wyglądają ani na bogate, ani na podupadłe. Bogaci kupują masło, a bie­dni posypują chleb cukrem lub żrą posolone kartofle. Jeśli mają.

Dokładnie po trzech tygodniach Stanik zrezygno­wał z tej posady. Targać trzy piętra w górę walizę, a potem znowu z powrotem... a czasem nie było u gó­ry nikogo! Jeśli kogoś zastał, to miał już margarynę, a jeśli jej nie miał, to akurat nie miał też i pieniędzy. Miał pieniądze, to wolał kupić sobie masła. A zara­biał Stanik dziesięć fenigów za pół funta. Wolał więc przestawić się na pasmanterię. Nici niewiele ważą, a małe partie towaru prędzej ktoś kupi. Jedwab do szycia, knefle, igły, podwiązki i inne rzeczy. - Po­wiem ci - mówił Stanik - wszystko jedno co, ale przynajmniej jesteś panem u siebie.

Będąc domokrążcą, zwiedził wiele miejsc.

- Mój mąż od razu kupił fortepian - powiedziała Michcia w masarni Mrozka. - Był to nasz pierwszy instrument, zanim otwarliśmy nasz interes. Nasze dziecko jest takie muzykalne! Kiedy będzie miało cztery, pięć latek, natychmiast otrzyma regularne le­kcje gry na fortepianie. Mój mąż zawsze mówi: w do­mu musi być muzyka, bo inaczej nie ma nastroju.

Potem nastała zima. I co to jeszcze potem nastąpi­ło? Aha, przejęcie władzy w styczniu. Pelka, Jendrella i Heidenreich ucztowali na całego u Siedlaczka, który zaraz pierwszego dnia nowych rządów wstąpił do partii i zaprosił towarzyszy do swojej knajpy.

Pięć tygodni później powiedział Pelka do Stanika:

- Powiedzieli mi w kierownictwie partii, że musisz jeszcze tylko dostarczyć dowód twojego niemieckiego pochodzenia, bo - powiedzieli - Stanisław i Cholonek to jest więcej po polsku. Zrób to, Stanik! Bo w przeciwnym razie wszystko spadnie na mnie, bo ja cię do nas wprowadziłem. - Badanie rodowodu utknę­ło już na generacji rodziców. Matka pochodziła z Bielszowic, a ojciec z Panewnika. Poprzednia przynależ­ność państwowa? W obu wypadkach polska. Dalsze badania można sobie było darować.

- Wiesz co, Stanik? - powiedział Pelka. - Mo­żesz być szczęśliwy, że nie wpisali cię od razu na li­stę podejrzanych i że znasz mnie. Postaram się o zni­knięcie twoich załączników i skreślę twój numer. Po­staraj się jak najszybciej pozbyć munduru, Borowski szuka uniformu. Ja osobiście, powiem ci, na razie nie mam nic przeciwko wam. Przez przyjaźń dla ciebie mogę ci nawet coś odpalić: Mogę ci mianowicie sprze­dać zaświadczenie, że byłeś dawniej członkiem Freikorpsu i że walczyłeś pod górą św. Anny. To ci się zawsze może przydać, oprawisz to sobie w ramkę i powiesisz w izbie. Kosztuje trzydzieści marek. Wię­cej dla ciebie nie mogę zrobić. Sam chyba rozumiesz, że wszystko spadłoby potem na mnie.

Uniform Stanik sprzedał ze stratą. Ale zapomnieli zabrać mu pałkę gumową, którą wobec tego schował w komodzie pod wyprawą ślubną. - Obiecywali wię­cej niż dotrzymali - powiedział. - Te roboty, które mi dawali, to wszystko gówno. Ale ja im pokażę, kto to jest Stanik Cholonek! Teraz kupimy sobie fajne skrzypki. Widziałem u ludzi, jak to wygląda: Położyć na fortepianie pięknego stradivariusa, prima, mówię ci! Szafranek powiedział, że u kogoś w chlewiku zna­leźli skrzypki, które musiały tam przeleżeć stulecia. A kiedy to wszystko zbadali (z pewnością robił to ja­kiś niewidomy, bo to są wszystko fachowcy od mu­zyki), powiada Szafranek, to okazało się, że to praw­dziwy stradivari, wart miliony, bracie. Może to i do­brze, że nie jestem już w partii. Za dwa, trzy lata bę­dziemy tak daleko, że będę mógł poprzez Szaletę ku­pić sobie niemieckie papiery. Już moja w tym głowa! - A dziecko pozostało nadal na ulicy Oślowskiego, u Świętków.

Nadeszła wiosna. Ziemia parowała, a nad ogródka­mi unosiła się mgła, gdy Świętek szedł do roboty. Nie potrzebował już onuc, bo na dworze było teraz cie­plej.

Stara Kosińska chodziła z dzieckiem na tory kole­jowe, tam gdzie dawniej kolej szła do Rudy. Niosła kosz z kaczętami, bo Świętkowa powiedziała: - Sko­ro stara Kosińska z dzieckiem i tak cały dzień jest na trawie i muszę jej za to dać jeść, to mając jeszcze jed­ną rękę wolną może mi przecież wychować i parę ma­łych kaczek. Będzie mnie to niewiele kosztować. Tu­czyć będę je sama, bo to trzeba umieć.

Na wiosnę wszystko zakwitło. Pięknie wyglądały drzewa w ogródkach.

Michcia raz w tygodniu odwiedzała dziecko. - Ma­mo, zapamiętaj sobie: jeśli się zleje do pieluch, zaraz dać po pupie, dopóki nie przestanie ryczeć. Żeby nau­czyło się czystości! Gdy będziemy mieli własny pokój dziecinny, najmę dla niego wychowawczynię. Język francuski, rachunki i tym podobne rzeczy.

Stanik nie miał żadnego stałego zajęcia. Przebywał często z Żydami i uczył się od nich. Robił małe inte­resy z cienkimi materiałami, od czasu do czasu trafiał się też grubszy materiał na ubranie. - Człowieku - powiedział - najlepsze, co może być, to materiał z cienką nitką innego koloru. Ciemnomodry! Albo brązowy! Brąz też jest modny. Cienka czesankowa tkanina, szewiot i stosowny do tego ślips, luźno za­wiązany, no i galoty muszą mieć odpowiedni sznyt! Potem zapuszczasz, bracie, kotlety i świat do ciebie należy! Ja strzygę się teraz wyłącznie na modłę arty­styczną. Idę do fryzjera Kotschi, obsługa na sto dwa, perfumy ze wszystkich stron! Szare kamasze, melonik, biały szalik ze sztucznego jedwabiu, tak, bracie! Każ­dy z miejsca może się przekonać, z kim ma do czy­nienia!

W samym maju zdarzyły się w Porębie aż trzy wy­padki. Kobieta dostała się pod tramwaj, kiedy chłop wygnał ją w halce na ulicę. Potem koń zabił furmana, a kominiarz Dehmel spadł z dachu. Ludzie mówili, że podobno nie spadł z własnej winy. Terminator podob­no zezłościł się na niego i pchnął go lekko z tyłu. Ale tu znowu można się przekonać, jacy to czasem ludzie bywają, bo jego baba, wdowa Dehmel, od razu po po­grzebie zadała się z Kapicą, a potem oddała mu się na stole bilardowym. A jednak powinna była zmiarko­wać, co się święci, bo zaraz potem dostała od niego po pysku: nie ściągnęła trzewików i zabrudziła sukno. Kapicowa widziała to wszystko przez firankę w kuch­ni i odebrała sobie życie. Wdowa Dehmel chwyciła jednak Kapicę za słowo i domagała się ślubu. Dobrze, pomyślał sobie, zobaczymy, czy ci to wyjdzie na zdro­wie! Stało się jednak inaczej, bo baba kij odwróciła. Nie spuszczała go z oczu ani na minutę. Klucz od ka­sy przywiązała do majtek, a jego przydzieliła do ob­sługiwania piwoszy. Wydostali się z długów, ale tej samej wiosny, gdy próbował na podwórzu opróżnić dół z gnojówką, wpadł do niego. Samo w sobie nie by­ło to nic strasznego i zdarzało się często, ale tym razem, ilekroć wystawiał głowę nad powierzchnię, żo­na łopatą wciskała mu ją z powrotem. Dobrze, że Bujarka była w pobliżu, bo Dehmelowej byłoby się to w końcu znudziło. Z Kapicy był prawdziwy byk i Bujarka musiała jej pomóc grabiami. Ale niedobre było znowu to, że Bujarka była wtajemniczona i co tydzień przychodziła na pożyczki, których nigdy nie zwraca­ła. Ale co robić? Było przynajmniej wiadomo, że Kapica nie umiał pływać, toteż na tym dociekania ustały. Utopił się i kwita! Dehmelowa wyszła potem za niejakiego Ochmanna i dalej ciągnęli tę knajpę. Bo też to i była kopalnia złota!

Ale tu widać wyraźnie, że u jednego to się kończy tak, a u innego znowu inaczej. Kiedyś przy oględzinach zwłok doszli do tego, że czyjaś żona musiała widać umrzeć wskutek uderzeń młotkiem. Gość nie opierał się zbyt długo przed złożeniem zeznań i podobno wy­kręcił się oświadczeniem, że biedaczka długo się w ży­ciu męczyła i poniewierała, tak że nie mógł już dłużej tego znieść, no i trochę jej pomógł, wcale przy tym mocno nie bił. Dostał dożywocie. Mimo że kobieta, gdyby mogła, może by i na jego korzyść zeznawała.

Nie można się na nic spuścić! Czy człowiek ma tyl­ko to robić, co sobie władze wymyślą? Czy masz to robić, co pisarze w swoich powieściach wypisują? Masz farorza pytać, czy posiadasz głos wewnętrzny, na którym możesz polegać? Ale to znowu jest taka rzecz! Farorz Kozioł przytaczał różne takie przykłady, jak to już Pan Bóg w biblii czynił. Przypowieściami je nazywał. Farorz Kozioł powiedział też raz; że w każ­dym człowieku zaraz obok sumienia siedzi diabeł i pró­buje człowieka sprowadzić na złą drogę. Mówi pod­niesionym głosem i wszystko człowiekowi zachwala, a potem jest za późno, bo grzech już się stał. Człowiek nigdy dokładnie nie wie, co i jak.

Stanik mawiał: - To nie jest człowiek, co wali żo­nę. U mnie takie rzeczy się nie zdarzają. Tylko, wiesz, jak sobie wypiję, to nie mogę sobie później niczego przypomnieć.

I nigdy jej nie bił. Z wyjątkiem tych razy, kiedy so­bie na to zasłużyła, kiedy mu czyniła wyrzuty, że zno­wu przepił pieniądze. Ale to nieczęsto się zdarzało, najwyżej dwa, trzy razy w tygodniu.

Jeśli chodzi o ich intymne stosunki, to nie warto na­wet o nich mówić. Michcia miała to gdzieś. Stanik był inny i nie było tygodnia, żeby przynajmniej raz nie przychodził z tym do niej.

- Stanik, Stanik, nie rób tego znowu. Mamy już dziecko, a ty wiesz, że to grzech! To nie uchodzi, nie rób mi nowej krzywdy.

Ale w końcu udało jej się go jednak wychować. He­lenka Hajduk bowiem pouczyła ją: - Wiesz, musisz tam na dole, no tą klabzdrą, tak manipulować jak pod­czas tanga, wtedy nie trafi do środka. Wyda mu się to w końcu idiotyczne, uspokoi się z czasem i przesta­nie. W takich sprawach zwracaj się zawsze do mnie, ja wiem wszystko.

Udało się i Stanik za każdym razem zasypiał. Nie­dobrze jednak było, że czasem próbował się awantu­rować, wstawał, wychodził i na trzy dni gdzieś prze­padał. Michcia poszła kiedyś za nim i okazało się, że ma tam jedną wdowę, niejaką Hawliczkową, której kupował niezliczone ilości likieru kawowego. Gdy, wracał cuchnący perfumami i starymi pończochami, przynosił jej za każdym razem ozdóbkę z bursztynu, bo w tym domu, gdzie ta istna wdowa mieszkała, znaj­dował się sklep z bursztynami. Mógł więc przecho­dząc coś kupić. Michcia natychmiast dostawała wy­sypki w tych miejscach, gdzie przyłożyła klejnot, więc wrzucała go do komódki, gdzie spoczywała już ślubna suknia, warkocz i pałka gumowa. Szuflada błyskawicz­nie zapełniała się bursztynem.

Stanik, odkąd był żonaty, zawiesił ptasznictwo na kołku. Dawniej miał w klatce te trzy, cztery szczygły. Co złapał, to zostawiał sobie na kilka tygodni i wyszu­kiwał sobie najlepszych śpiewaków na własny uży­tek, zdechlaki zaś przeciachrował. Jego ulubionymi ptakami były szczygły i czyże. Do małżeństwa wniósł czyża, który wisiał w klatce przed oknem.

W czerwcu tego roku Stanik dostał się do więzie­nia. Za szmugiel: kamienie do zapalniczek i materiał na ubranie. Ale Żyda, który się za tym krył, nie zdra­dził.

Świętkowa powiedziała: - Dzioucha, dzioucha, że też to na nas przyjść musiało! Ale ja to przewidywa­łam. Trzeba ci było wyjść za tego fryzjera, on tak głu­piał za tobą. Teraz już ma pomocnika, synka od Widery. Nie wyjdę na ulicę, dopóki Stanik siedzi, bo się wstydzę. Z Dąbrowskim też tak było: najprzód szmu­giel, potem włamanie, a na końcu zabił swoją babę harmonią. Dzieci nigdy nie słuchają rodziców. Żeby tylko dziecko się w niego nie wdało! Dziecko nic na to nie poradzi, że ma takiego ojca. Zapewnimy mu najlepsze wychowanie, na jakie nas stać. Dzioucha, najlepiej będzie, jeśli jutro zawiozę cię do pewnego gospodarza w Zalesiu. Znam tego Dullę, co ma furę. Załaduję ciebie wraz z dzieckiem na furę i o czwartej wyruszymy do Rokitnicy. Tam wsiądziesz do pociągu idącego do Zalesia, a ja powiem ludziom tu, że wyje­chałaś na wakacje do krewnych w Akwizgranie. Za­prosili cię do siebie, a Stanik tez tam jest. Tak będzie najlepiej. Tego gospodarza z Zalesia to ja znam. Bę­dzie wam tam dobrze, dopóki Stanik nie wyjdzie, W głowę zachodzę, dzioucha, jak mogłaś wyjść za ta­kiego człowieka! - Jeszcze tego samego dnia Świętkowa kupiła za własne pieniądze - 8 marek 25 - wa­lizkę z brązowego kartonu.

- Zamknij dobrze wasze nowe mieszkanie!

Wieczorem poszła jeszcze do Dulli i obiecała mu pięć marek za zabranie ich.

O czwartej wstali i pojechali do Rokitnicy. - Przy­kryję was miechami, żeby was chłopy nie ujrzały, co idą do roboty. Trzymaj mocno małego! Wstyd mi przed ludźmi. Przestępca w rodzinie, nawet ciotce Hejdli by się to nie przyśniło! O szóstej odchodzi pociąg.

Michcia płakała całą drogę aż do Rokitnicy. Jak mógł Stanik jej taką krzywdę wyrządzić! Wszystkie­mu winni byli Żydzi.

Nie chodziło o nią, lecz o dziecko, które potrzebo­wało wychowania. U gospodarzy nie chciała miesz­kać. A mama potrzebowała gospodarzy tylko dlatego, że mogła u nich tanio kupować.

W Rokitnicy mogli zdjąć miechy z głowy, bo nikt ich tam nie znał. Zabrali tylko najniezbędniejsze rze­czy. Dla Michci szyfonową sukienkę, bardzo tanio Ku­pioną u Palucha, gdyby w tym Zalesiu miało coś być. Ponadto trochę bielizny, dla dziecka pieluchy i inne potrzebne rzeczy. Była to jej pierwsza walizka w ży­ciu. Michcia wyobrażała sobie to zupełnie inaczej. Pierwsza podróż w życiu z pompą i w luksusie! Ale tak to już jest na tym świecie, że wszystko dzieje się inaczej, a winien temu Stanik. Żeby chociaż te pienią­dze był wsadził w jakiś interes! A on zaniósł je do szynku Siedlaczka.

Dziecko nie ma jeszcze rozumu i nic nie kapuje, dziecku to dobrze. Nigdy nie śmie się dowiedzieć, że ojciec był przestępcą. Dziecko Elzy Lukaszek ma wo­dogłowie, to też jest niewesołe dla matki. Może Bogu dziękować, że dziecko urodziło się jeno 29 lutego, bo z zewnątrz nie było tego widać.

Z Rokitnicy do Zalesia jechało się pociągiem cztery i pół godziny. Nie miała śmiałości ludziom w wagonie spojrzeć w oczy i zasłaniała twarz chusteczką. Mama zapłaciła Dulli za przewiezienie. Matka jest zawsze dobrą kobietą. Ona też się wdała w matkę i poświęci­ła się dla dziecka.

Na dworcu w Zalesiu czekał gospodarz Gawlon. Z okazji odwiedzin zaprzągł ekstra dwa konie.



Musi być wszystko.

Zając


Powietrze pachniało trawą, sianem, ziemią, rolą i końskim nawozem, a z dworca do Zalesia było sześć kilometrów. Gospodarz Gawlon próbował po drodze nawiązać rozmowę: - Taką dużą cerę ma Świętkowa, no no, to bardzo ładnie. Moja baba zagrzeje wam mleka.

To było wszystko. Michcia siedziała skulona na des­ce. Gawlon popuścił koniom cugli, siwkowi i kaszta­nowi. To byłoby coś dla Stanika, który miał fijoła na punkcie koni. Dawniej marzył o jabłkowitym, o landauerze i pięknych okularach końskich. A teraz, sie­dział za kratkami.

Dwieście, trzysta marek bierze Szaleta za wymaza­nie kar z papierów. Jeśli wszystkie akta mają zniknąć, kosztuje podwójnie. Szaleta ma kogoś, kto ma tam do­stęp. Za pośrednictwo bierze dwadzieścia procent.

Pelka zwierzył się Stanikowi, że chcą teraz zlikwi­dować Żydów, a potem ma przyjść, kolej na Polaków, potem na wszystkich w Porębie, którzy nie mają czy­stego konta, a potem cały świat. Jeśli Żydzi odejdą, wykombinował sobie Stanik, muszą tu zostawić swoje sklepy. Do tego czasu Szaleta postara mu się o nie­mieckie drzewo genealogiczne. Pół-Żyd Szeja już trzy lata temu postarał się u Szalety o właściwe pochodze­nie, kiedy zobaczył, skąd wiatr wieje. Teraz Stanik siedział aż po szyję w gównie. Nie po szyję, bo jesz­cze Polska nie zginęła. - Szmugiel jest mniej groźny od pochodzenia żydowskiego - powiedział Pelka. - Ale to, że nie jesteś czystym Niemcem, Stanik, to po­winno ci już powoli dać do myślenia!

Zalesie składało się z około dwudziestu chałup i ko­ścioła, bielały w słońcu i były z gliny. Tylko trzy lub cztery były drewniane i kryte słomą. Zalesie było czy­ste, a ściany bielono tam co roku wapnem od we­wnątrz i na zewnątrz. Chałupy, stojące przy drodze, gdzie zawsze przechodziła procesja, były ozdobione rozmaitymi ornamentami, kreskami, kółkami i krzy­żykami koloru ochry lub jasnozielonymi. Mistrzem w tym fachu był gospodarz Olenik. Wszedłeś do jego izby - pięknie! Powycinał girlandy i kwiaty z papie­ru, a kącik ze świętymi to było istne cacko. Były tam sylwetki z kolorowego papieru, kwiaty ze staniolu, koce wyprane, obrazy umajone, a podłoga zawsze pięknie wysypana piaskiem. Żyć, nie umierać!

Gawlon był najbogatszym pamponiem w Zalesiu, dwa budynki należały do niego. Miał tylko czworo dzieci. Gawlonka specjalnie została w chałupie, by przyjąć gości, a dzieci wyszły im naprzeciw, gramoląc się na wóz. Iluż to obcych przyjeżdżało do Zalesia?

- Tam, panienko, jest nasze gospodarstwo! Ta pię­kna chałupa, stojąca obok drugiej. Przygotowaliśmy dla was osobny pokój. W niedzielę jest u nas odpust. Wtedy jest pięknie. Tańcuje i bawi się cała wieś. Pie­czemy chleb pszenny z rodzynkami i bijemy kury, kaczki, dobrze trafiliście!

Ludzie ze wsi byli w polu. Ulice były puste. Kury gdakały. Nad rozprażonymi kamieniami wibrowało gorące powietrze.

- Dobrze, pani Gawlon! - rzekła Michcia. - Mój mąż jest w podróży służbowej, więc chcieliśmy się trochę odprężyć i wypocząć. Mama powiedziała, że u was tu jest tak ładnie. Mój mąż też powiada, co robić w wielkim mieście? Człowiek potrzebuje czasem odmiany.

Naokoło był las. Pachniało sianem i stodołą; Gaw­lon składował pszenicę i żyto. W ogrodzie rosły kwia­ty, latały pszczoły, a w pobliżu musiało być całe pole mięty, tak pachniało. W zimie było tu zimno, więc pod dachami poukładali szczapy, które nie mogły za bar­dzo wyschnąć, bo wtedy mniej ogrzewały.

Gawlon miał sklep, jedyny w Zalesiu i trzymał w nim to, na co było zapotrzebowanie. Mąkę, kaszę, sa­charynę. Świece czterech różnych wielkości. Naftę i knoty do lamp, wełniane przepaski higieniczne do wyprania, sztuczny makaron i sól. Na Wielkanoc sprowadzał czekoladowe zajączki, a masek mikołajowych z papieru miał większy zapas. Były po pięć lub dziesięć fenigów. Gorzałę sam fabrykował z żyta i kar­tofli; można by nią powalić wołu. W sklepie zawsze było czuć klejem. Jeśli w ciągu dnia był na polu, otwierał sklep dopiero wieczorem o szóstej i nie za­mykał go tak długo, dopóki nie poszedł spać.

- Jak temu dziecku na imię? - zapytała Gawlon­ka.

- Adolf - odparła Michcia. - To jest teraz naj­modniejsze u nas w mieście. Mój mąż powiada, ze trzeba iść z duchem czasu. Ja byłabym za Detlevem. To bardzo piękne imię, daliśmy je dziecku na drugie.

- Adolf to jest imię?

- No, nie wiesz? - odezwał się Gawlon. - Tam; w Reichu, gdzie to mają ten nowy rząd - słyszałem to w radiu Jędraszka z Radzionkowa - to ma być imię tego z rządu, dokładnie, tak jak to pierwej nazy­wał się cysorz Wiluś. Niedługo i my tu dostaniemy prąd, za jakie pięć, sześć lat, te wszystkie kable i tak dalej. Naszemu najstarszemu też było Wiluś, jak je­szcze żył.

Do pszczół to farorz w Zalesia miał szczęście: dwa­dzieścia rojów i zbiór, że nie wiedział, co z taką iloś­cią miodu robić. Tylko z winem mu nie wychodziło. Wypróbował trzy różne krzewy winne i wszystkie uschły. W Zalesiu nigdy nie rosło wino. Co jest, to jest i tutaj nawet farorz nic nie wskóra! Farorz nazy­wał się Jakob i pochodził z Łabęd. Siostra prowadziła mu gospodarstwo.

Rozniosło się po wsi, że do Zalesia przyjechali goś­cie. Trudno byłoby znaleźć człowieka, który wieczo­rem nie wpadłby przypadkiem do Gawlona, aby coś omówić. Oglądano dziecko, ale główną osobą była Michcia. Wdziała szyfonową sukienkę, tę od Palucha, i skropiła się perfumami ciotki Hajduczki. W swojej fryzurze typu Bubikopf była prawdziwym zjawiskiem, przybrała też niesłychanie wytworny wyraz twarzy. Niewiasty i dziouchy próbowały swoimi szorstkimi rę­kami dotknąć materiału sukienki. - Dejcie pozór, że­by mi nie rozerwać, bo to materiał najlepszy z najlepszych! To teraz u nas najnowsza moda, wszystko się teraz u nas nosi z tego materiału. Nazywamy to szy­fonem.

Przed wejściem do Gawlonów stała drewniana al­tana z ławą po lewej i po prawej stronie; prowadziło do niej sześć schodków. W altanie i na schodach za­jęli miejsca ludzie z Zalesia. Kto nie znalazł miejsca siedzącego, musiał stać. Mężczyźni kupili sobie piwa, a chcąc zaprezentować się należycie gościom, fundo­wali babom cukierki i lizaki. Gawlon jako wybraniec losu krążył z flachą i nalewał gorzałki. Dopóki dzieci trzymały się jeszcze na nogach, dawał każdemu twar­dego cukierka, który wytrzymywał dłuższe lizanie. Miał w sklepie dwa rodzaje cukierków: dwa cukier­ki lub jeden cukierek za feniga.

Michcia powiedziała: - Mój mąż teraz też otworzy własny sklep. Nie wiemy jeszcze, co będziemy sprzedawali. Wahamy się. Namawiam go, żeby nastawić się na rzeczy modne. Towar czysty, żadnych brudów. „Nie jestem za artykułami spożywczymi. Kiedy sobie pomyślę, jak to się z mąki kurzy! Mama zawsze po­wiada: Kupcie sobie dom, bo najlepiej mieć coś na własność! Nie będziecie się użerać z właścicielami. Ale na to jeszcze według mnie za wcześnie, bo naj­pierw trzeba dziecku zapewnić jakie takie wychowa­nie. Kiedy już człowiek ma swój dom, jest strasznie uwiązany. Dochodzi do tego ostuda z personelem, goś­cie wiecznie wchodzą wychodzą i całe życie ma zu­pełnie inny przebieg. Mój mąż kupił teraz fortepian. Ja sama już nie gram, mam tyle na głowie! Ale dzie­cko musi się teraz uczyć nut. Na wierzch chcemy je­szcze postawić skrzypki. Mąż mi nawet mówił, jak to się nazywa, ale trudno mi to spamiętać. Znajomy mo­jej koleżanki, Helenki Hajduk, jest muzykantem w „Leśnym Zameczku”. To też jest piękny zawód, za­wsze to mówię. Bywamy też wyłącznie w „Leśnym Za­meczku” i w „Trokadero”. Mój mąż powiada, że kto zna się na nutach, ten może wszystko zagrać. Ma zu­pełnego fijoła na punkcie skrzypiec. Chłopom czasem wpada cos takiego do głowy, ale ja tam nie jestem za­sadniczo przeciwna.

Była dziś wystrojona jak nigdy.

Niewiasty z Zalesia nosiły włosy długie aż po suk­nię, lecz schowane pod chustką, dziewczyny zaś mia­ły warkocze. Chustki były białe. Dziouchy pachniały polami, deszczem i trochę ludźmi. W lecie nie nosiły pończoch, a kiecki miały aż do kostek. Niektóre mia­ły dwa, trzy srebrne zęby.

Gawlon miał maszynkę do strzyżenia i wieczorem strzygł za chałupą. Jedno strzyżenie dwadzieścia fenigów, na glacę trzydzieści.

A kiedy nastawał odpust, w Zalesiu był wielki ruch. Ludzie, mieszkający w promieniu trzydziestu mil, zje­żdżali do Zalesia. Dwadzieścia furmanek pełnych lu­dzi i dwa landauery bogatych pamponi. Biedota szła piechty, wielu bez obuwia, a ci, co przyszli z lasu, śmiali się głupkowato. Wszystkie okna były szeroko otwarte. Mieszkania pachniały świeżością i czystością. Wyprano firanki i przyodziewek, a spódnice mocno wykrochmalono. Jajka i biały chleb leżały na drew­nianych talerzach na ocienionych stołach. Każdy był uważany za gościa. Okna ustrojono papierowymi kwiatami, a z ziemi biło przyjemne ciepło. Ludzie za­bili kurę albo kaczkę, a z otwartych okien pachniało zupą i pieczenia. Postawiono kramy, łyskały świeci­dełka, kręciły się koła gier, z drążków zwisały różań­ce z lukru i z pomalowanego drzewa.

Mieszkańcy terenów leśnych sprzedawali w ko­szach koniki i ptaszki z pomalowanego drzewa, dzieci dęły w blaszane trąbki, przygrywała katarynka. Było pięknie, aż się płakać chciało, toteż wszyscy się śmieli.

Nadeszło południe. Na ulicy i wśród kramów zro­biło się spokojniej. Ludzie zajmowali miejsca przy na­krytych stołach pod daszkami. Dymiło z garnców, ze­wsząd słychać było ludzkie głosy i nie było zaiste ni­kogo, kto nie byłby gdzieś zaproszony, choćby prosto z ulicy. Również właściciele kramów; kataryniarza za­prosił Gawlon. Nawet Cyganie z pobliskiego lasu sie­dzieli w trzech grupach, rozdzieleni między ludzi. A potem zaczęto podawać.

Takiego dnia warto umrzeć!

Po jedzeniu ludzie kładli się pod drzewami w ogro­dzie lub na ławach. Kiedy kataryniarz się wyspał, zno­wu zaczął grać i ludzie jęli wychodzić. Czasem ktoś capnął jakąś dziouchę i zatańczył z nią na drodze. Dzisiaj nie było biednych, ale Gawlon był najbogatszy. I okazywał ludziom, jaki był bogaty, bo miał goś­cia z miasta. Michcia chodziła wolnym krokiem tam i nazad w swojej szyfonowej sukni, trzymając w ręce szalik, którym wytwornie i lekko uderzała o nogę. Swoją fryzurą ä la Bubikopf poruszała oszczędnie, tak jak pokazywała jej to Helenka Hajduk. Mówiła mało, prawdziwa dama od stóp do głów, tylko czasem po­zwalała domyślić się, że tam w mieście wszystko jest inaczej. Dziecko kazała nieść służącej, która miała dwanaście lat.

Był też fotograf, więc ludzie dawali się fotografo­wać. Dla większości z nich była to sztuka czarnoksię­ska, ale w takim dniu jak dziś był to po prostu cud ze­słany przez Boga. Michcia dwa razy dała się zdjąć i niosła teraz zdjęcia w ręce. Ładnie na nich wyszła.

Popołudniowy nastrój tworzyli piwosze, zewsząd słychać było śpiewy. Przywleczono skądś Murzyna i postawiono na podeście. W Zalesiu nie widziano do­tąd Murzyna. Istniały co prawda opowieści o Murzy­nach, a gospodarz Suschke walczył nawet w Afryce pod generałem Lettow-Vorbeckiem. Dotychczas uwa­żano go za kłamcę, ale dziś był królem, wokół którego nieustannie kręciło się dziesięć, dwanaście osób, męż­czyzn, którzy sto razy kazali sobie powtarzać, że ba­by są tam na całym ciele czarne i tak dalej.

- Ja, Gawlonko, nie chciałabym mieć Murzyna - rzekła Michcia. - Nawet za darmo, pfuj! Co za uczu­cie i jakie to ordynarne!

Wieczorem gospodarze rozdawali to, co zostało z biesiady, ładowali okolicznym mieszkańcom biały chleb do chust, dawali im gotowane jajka ze sobą. Gawlon miał najlepszy chleb pszenny w okolicy. Bo wkła­dał do niego rodzynki ze swojego sklepu i dlatego, że mógł sobie pozwolić na wypiek chleba z czystej krupczatki. Najczęściej chleb miał pod spodem, gdzie leżał, wilgotny pasek jakby z gliny. Ciasto pozostało tam niemal surowe i było słodkie.

W każdej rodzinie chleb smakował inaczej.

Do późnego wieczora z kościoła dochodziły pienia starych bab. Kościół był biały, piękny, ściany z gliny, dach z drzewa. W Zalesiu mieli też mały dzwon, któ­ry pięknie rozbrzmiewał po lesie. Kościół był niski, a przed łaty był tu jeden, co na piechty przeszedł la­sy, został trzy tygodnie za cenę jedzenia i noclegu i namalował te obrazy na ścianach. Dziouchy pogłupiały za nim, a gdy odszedł - może był Cyganem, nikt o nim niczego nie wiedział - niejedna zapłakała się na śmierć.

W Zalesiu wszystko było czuć cebulą i czosnkiem, bo bez cebuli i czosnku człowiek nie może żyć. I drze­wem. Wszystko tu było z drzewa: belki, lasy, wozy, beczki na kapustę, cebry do prania.

Pewnego wtorku Cholonek wpadł do cebrzyka z mydlanym wrzątkiem i oparzył się. Nie czuł już bó­lu, tak że nie musiał nawet krzyczeć. Leżał jak umie­rający ptaszek.

- Jezus Maria, mój chłop mnie zabije, Jeśli wrócę bez dziecka - wrzeszczała Michcia. - Teraz, kiedy już tyle trosk za nami i kosztów! Gawlonko, Gawlonko, co mam robić? Pomóżcie mi! Przyzwyczaiłam się już być matką. Co będzie, Gawlonko, jeśli ono tak so­bie po prostu zemrze?

U Cyganów w lesie była starucha, o której mówio­no, że potrafi wróżyć i zna się dosłownie na wszyst­kim. Oddali jej dziecko na dwa dni. Potem spało czte­ry dni bez przerwy i wyzdrowiało.

- Żeby mi tylko dziecka nie zaczarowała - powie­działa Michcia. - Różne rzeczy opowiadają o Cyga­nach. Gawlonko, ja tego mojemu chłopu w ogóle nie powiem.

W Zalesiu wszyscy do kupy mieli osiem koni, sześć krów, dużo kóz, drobiu, kaczek, gęsi i niezliczone ilo­ści gołębi. Cały dzień gruchały na dachach. Oprócz farorza Jakoba pszczoły miał jeszcze gospodarz Olenik.

Raz w tygodniu Świętkowa przyjeżdżała kupić to­war na targ i przywoziła wieści z Poręby. Zmarła nie­jaka Konieczna, rębaczowi Wiercimokowi urwało rękę, Przybyloczka rąbnęła Königową chadrą w pysk i wy­lała jej wiadro na głowę. Teraz Königowa chciała się wyprowadzić i gdyby Stanik nie siedział w więzieniu, a przyjął robotę na kopalni, mogliby od razu się tam wprowadzić. Przyjeżdżała o szóstej wieczorem, a wy­jeżdżała rannym pociągiem o piątej. Detlev sprawił sobie nowe ubranie, a dolegliwości dokuczały Świętkowej znacznie mniej, odkąd opiekował się nią Detek. Wolała jednak na razie tego leczenia nie przery­wać. Ojciec miał teraz swoje dni picia znacznie częściej niż dawniej, a Pelka wyprowadził się teraz do większego mieszkania. Zaś do jego dawnego mieszka­nia wsadzono jakiegoś innego partyjniaka, niejakiego Rudolla. Jego żona farbowała sobie włosy. Lepiej z nią nie zaczynać. Cygance Świętkowa dała kaczkę za ura­towanie dziecka. Blizny już prawie się zagoiły.

We wrześniu Świętkowa zabrała córkę i wnuczka. Pewnego popołudnia odjechali, a ludzie kiwali im na odjezdnym.

Dzień później Stanik wrócił z więzienia. Wyglądał jak strach na wróble. Ubranie na nim wisiało, ziemista cera, a gdy zdjął myckę, był ogolony do skóry. Sie­dział wciąż w mieszkaniu przy oknie.

- Stanik, Stanik, musiałeś nam to zrobić? Nasza mama wstydzi się za ciebie. Nie pomyślałeś o naszym dziecku? W następnym tygodniu mam urodziny, wy­obrażałam je sobie zupełnie inaczej. Ach, byłabym o wiele lepiej zrobiła, zostając w Zalesiu, gdzie chłopy zupełnie za mną pogłupiały. Zawsze ci mówiłam: otwórz sklep! Nie mogę się tutaj ludziom na oczy po­kazać.

Z czasem Stanik przyzwyczaił się do swego byto­wania i wychodził w kapeluszu na dwór. Najpierw za­czął szukać pracy, ale teraz nie mógł jej tym bardziej znaleźć: miał w aktach zapis. Zanim Szaleta będzie mógł sfałszować papiery, upłynie sporo czasu. Poza tym trzeba to zapłacić. A z czego? W tej sytuacji wziął go Żyd Hecht. Stanik układał w magazynie towary, dopóki nie odrosły mu włosy Potem przeszedł do pra­cy od frontu: pakowanie, sznurowanie, przewijanie beli, wydawanie towarów ajentom i naklejanie kar­tek. Później dostanie posadę inkasenta, mówił pan Hecht, aby mógł zebrać pieniądze potrzebne do kupie­nia odpowiednich papierów. Potem się zobaczy, co dalej.

Stanik szybko zapomniał czas spędzony za kratka­mi.

- Dziecko zostanie teraz u nas - powiedziała Michcia - bo musi otrzymać dobre wychowanie.

Kupili używane łóżko dziecinne, a Świętkowa po­darowała dziecku na urodziny wielki obraz anioła stróża. Wieczorem Michcia uczyła dziecko modlitwy, bo rano nie miała na to ochoty. Opowiadała mu histo­ryjkę o aniele stróżu, który prowadzi dwoje dzieci przez most i ochrania wszystkie dzieci, które słuchają matek i zawsze są posłuszne. A jeśli są nieposłuszne, strąca je do rzeki, tak że najpierw toną, a potem do­stają się do piekła. Tam oczekuje je diabeł z rogami. A piecze tam tak jak wtedy w cebrzyku. Jeśli nie bę­dzie teraz całkiem cicho leżeć i spać, to - ostrzegała Michcia - za oknem czeka już diabeł. Widzisz jego płonące ślepia? A teraz ani mru-mru, zrozumiano? Widziałeś, jak się poruszył? Nadziewa na rozżarzone wi­dły dzieci, które nie chcą spać.

Następnego dnia Adolf Cholonek zbudził się mokry ze strachu.

- Dzisiaj dziecko pozostanie w łóżku - orzekła Michcia. - Jest chore. Niewiele z niego pociechy. To po was, bo u was, Cholonków, dwoje ma coś z płuca­mi. Musi natychmiast się wypocić, bo pocenie jest do­bre na wszystko.

Za sprawą Żyda Hechta Stanik tak się przyzwyczaił do swojego obecnego życia, jakby nigdy przedtem nie siedział za kratkami. Na wiosnę otrzymał posadę inka­senta.

Pan Hecht prowadził sprzedaż na raty. Jego ajenci chodzili z walizami od drzwi do drzwi i sprzedawali trykotaże, dzianiny i towary od metra na zamówienie. Koszule, bielizna osobista, większe artykuły mogły być dostarczone do domu. Klientom zakładano kartę w kartotece. Zadatkowano markę, a spłacano od pięć­dziesięciu fenigów wzwyż.

- Niech pan sobie zapamięta, panie Stanik! - po­wiedział mu pan Hecht. - Najwięcej interesów robi się za pomocą małych kwot. Człowiek sto razy się za­stanowi, zanim wyda grubszą forsę, ale nad małymi wydatkami się nie zastanawia.

Jeśli klient zapłacił inkasentowi, który przychodził raz w tygodniu, dostawał stempel w kartotece: Zapła­cono l markę! - albo mniej.

Stanik miał szczęście, bo krótko przedtem inkasent zwiał razem z kasą. Sto dwadzieścia marek chachor zabrał. Dla pana Hechta nie było to żadne szczęście, ale i żaden szczególny pech, bo straty były wliczone w interes. Zwiało mu już jedenastu inkasentów, z tego dziewięciu złapano, jeden z nich miał jeszcze sześć marek w kabzie, a pozostali nic. Defraudacja się to nazywa. Codziennie wieczorem Stanik szedł się rozli­czyć, a gdy jego pozycja się umocniła, co drugi wie­czór. U niego kasa zawsze się zgadzała.

Gdy kasował u wdowy po Hawliczku i odbierał za­płatę w naturze, płacił z własnej kieszeni. Ona stała obok niego, dopóki nie przekonała się na własne oczy, że przybił jej dwa lub trzy stemple do kartoteki. Nie można było nikomu ufać! Jeśli był wyjątkowo chutliwy, wykorzystywała sytuację i kazała sobie z góry przybić cztery stemple, przytrzymując go przez ten czas rękami z dala od swojego ciała. Śmiała się przy tym jak aktorka Söderbaum, rozchylała trochę szlaf­rok, aby podtrzymać jego chęci.

W magazynie stała maszyna do pisania, na której Stanik raz w tygodniu uczył się pisać jednym palcem. Chciał otworzyć własny sklep, więc musiał tę umie­jętność posiąść!

- Nie wiem, Stanik, czy to dobrze, że tam pracu­jesz - powiedziała Michcia - u tego Żyda... wiesz, jak ludzie na to patrzą.

- Ty zawsze musisz coś głupiego powiedzieć - rozsierdził się Stanik. - Kto weźmie faceta, co sie­dział w więzieniu? Czy mam pójść na żebry? A jeśli zrobią to, o czym gadał Pelka, i odeślą Żydów do Ro­sji, wtedy ja będę pierwszym kandydatem do objęcia interesu. Najpierw kupię sobie papiery. Mówiłem już z Szaletą. Za pięć stów zniszczą wszystkie akta. Będę czysty jak nowo narodzone dziecię, a wtedy mo­żna ruszyć z kopyta.

Po co Stanik utrzymywał z tą wdową stosunki, z ta­ką marną klientką. Była wiecznie bez pieniędzy. Posyłał też do niej jedynie domokrążców z tanimi ar­tykułami, żeby za dużo nie kupowała. Brała bowiem, co popadnie. Nie była przecież w stanie tego wszyst­kiego odrobić, gdy w swojej halce ze sztucznego jedwabiu otwierała mu uśmiechnięta drzwi. Po lewej stronie miała dwa złote zęby i zawsze pachniała pud­rem, jak w filmie. Ciemniało mu przed oczyma, gdy tylko ujrzał z dala stary dom w ogrodzie, a kolana ro­biły mu się dziwnie miękkie. Była to namiętność, jaką można spotkać jedynie w powieściach.

Co niedziela o dziesiątej Stanik oświadczał, że idzie do kościoła. Był to żart, bo nawet Michcia wiedziała, że szedł na poranne piwko. Tylko podczas Wielkano­cy udawał się po piwku jeszcze na sumę. Po kazaniu. Tak się należało. Kazanie go nie interesowało, bo to i tak już wszystko było zapisane w Biblii. Od pół roku Michcia też już nie chodziła do kościoła, tak że na­wet Stanik ją monitował: - Jak to wygląda? Przynaj­mniej baba powinna chodzić do kościoła! - Właśnie to chciała usłyszeć. - W moich starych łachach? Wszystko mi z dupy leci, aż wstyd i gańba!

Poszła dopiero wtedy, gdy otrzymała ciemnomodrą jesionkę. Jednorzędówkę zamkniętą aż po szyję, skro­mną i mereżkowaną.

A kiedy pewna kobieta z ich domu ujrzała raz Sta­nika, jak znikał u wdowy po Hawliczku, kupił natych­miast Michci piękny kapelusz i parę brązowych czó­łenek, lakier na wysoki połysk.

Odkąd Michcia była ubrana od stóp do głów, cho­dziła wyłącznie na sumę i ustawiała się na samym przedzie. Z czasem zdobyła sobie miejsce w pierwszej ławce, gdzie regularnie trzymano dla niej miejsce. Przy okazji także pół miejsca dla dziecka. Michcia zawsze mówiła: - Dziecko trzeba od początku wy­chowywać w bojaźni bożej i pobożności, wtedy nic mu się nie stanie.

Kiedy Stanik kupił jej kapelusz, przeforsowała od razu, że wziął u Hechta na raty ubranko dla chłopca. Do tego ładne białe podkolanówki, o numer za duże, żeby nie wyrósł z nich tak szybko, pomponiki wokół szyi i biały toczek, przekrzywiony nieco do tyłu, żeby z przodu było widać falę.

- Pani Korek, wszyscy w kościele oglądają się za nami. Gdy będziemy mieli własny sklep, wynajmę so­bie miejsce u góry na chórze i każę dziecku uszyć ubranko na miarę.

- Jeśli już - powiedział Stanik - to kupię mu od razu dobry kammgarn z cienką nitką. Jak dorosłemu. Zobaczysz, jakie to wywrze wrażenie! Gdy będzie miał cztery latka, dostanie ode mnie lakierki, a od piątego roku życia będzie pobierał lekcje gry na for­tepianie. Widziałem raz występ w Café Kochmann, gdzie muzykant bez przerwy zmieniał instrumenty. Kto zaczyna od muzyki, mój kochany, ten wkrótce opanuje wszystko!

Na ulicę Oślowskiego Michcia przychodziła teraz bardzo rzadko. Raz na dwa tygodnie szła jeszcze wy­płakać się na łonie matki. Każdy potrzebuje w życiu oparcia. Dawała tylko lekko do zrozumienia, jak ją Stanik dręczył, gdy mu się zachciewało spółkowania. Na szczęście miała dziecko w pokoju i mogła mu zaw­sze powiedzieć: - Stanik, nie budź dziecka, ono jest znowu chore! Ma dziś całkiem gorącą głowę. Co ja jestem winna, że się w was wdało, u nas wszyscy byli zdrowi.

Pewnego razu nie dał się powstrzymać, i wtedy przez cały dzień latała nabrzmiała i blada, ale ludziom w domu dawała tylko oczyma do zrozumienia, co mu­siała przejść.

Kiedyś znowu było tak:

Biegła od tyłu przez pola cała zapłakana. - Mamo, mamo, to okropne! śniła mi się czarna woda. A wyglą­dało to tak, jakby pod nią jeszcze ktoś był.

- Dzioucho, dzioucho, dyć to oznacza chorobę. Dej pozór na dziecko! Kiedy mnie się coś takiego przyśni­ło, zachorowała nasza matka. Leć zaraz do dziecka!

- Obym nie przyszła za późno!

Dziecko bawiło się w podwórzu. Dopadła je, zawi­nęła w rozmaite chustki aż po same oczy, dała mu się napić gorącego kwiatu lipowego i wsadziła je na trzy dni do łóżka, a kiedy dziecko mogło wreszcie wyjść na dwór, łamało się w kolanach.

- A nie mówiłam? - powiedziała - śmiertelnie chore. Na matczynym wyczuciu można polegać. Jego szczęście, że ma jeszcze matkę! Jest tak słabe, że nie może się poruszać.

Ulicą codziennie maszerowało SA i śpiewało „Sztan­dar w górę...”.

Stanik nosił brązowe ubranie w paski, ślips w ukoś­ny wzór według ostatniej mody, luźno wpuszczony w szaket, szalik ze sztucznego jedwabiu. Do tego zam­szowe trzewiki i odpowiednie getry mysiego koloru.

Ignac Hecht rzekł do niego: - Panie Stanik, urzą­dzimy panu w mieszkaniu piękny magazyn. Niech pan tylko opróżni jakiś pokoik! Najpierw zainstalujemy tam regał, potem złożymy towary, które dostanie pan ode mnie. Spuszczę panu tanio, później kiedyś mi pan zapłaci. Weźmie pan walizkę i pójdzie sprzedawać na własną rękę. W ten sposób będzie pan miał własny interes. Zgoda?

Miał więc własny geszeft. Sypialnię przeniesiono do izby, wstawiono regał i Stanik kazał sobie zrobić stempel:


St. Cholonek

konfekcja trykotaże tkaniny

sklep detaliczny na piętrze


Za firmą „Cholonek” pozostawił wystarczająco du­żo miejsca, by potem móc ewentualnie dodać „i syn”.

- Stanisława wolę podać w skrócie, bo kto wie, jakie rząd zajmie jeszcze stanowisko wobec polskości. Pierwszy zakup stanowiła maszyna do pisania. Michcia miała się na niej uczyć pisać. - Nie rób z siebie takiej głupiej! Te wszystkie baby tam u konkurencji załatwiają tę całą pisaninę.

Po dziesięciu minutach Michcia się rozbeczała, bo palce ją bolały, a w litery nie mogła trafić. Wtedy Sta­nik zaczął pić i chciał zamknąć interes. Nowych sił dodała mu jednak wdowa. Wrócił po trzech dniach, kupił nożyce, cechowany łokieć, zaniechał nowych zamówień i wypchał regał aż po sufit bielizną poście­lową dwóch gatunków, do tego masę bielizny osobi­stej i trykotaży.

- Człowieku, masz pojęcie, jak to idzie? Na sa­mych trykotażach można nieźle nabić kabzę.

Pończochy, skarpetki, kilka bel wełny. „Mimo że wełnę - mówił - kupują ludzie, którzy sami robią na drutach. Kto zaś sam robi na drutach, nie kupuje wy­robów gotowych i nie jest dobrym klientem. Ale mieć musisz wszystko! Muszę też sprowadzić pasmanterię. Człowieku! Na to jest zawsze zapotrzebowanie. Jeśli te­go nie będę miał, klientela przejdzie do konkurencji.”

Dwa razy w tygodniu Stanik wyruszał z walizką w obchód. Gdy dorobił się dwudziestu siedmiu sta­łych klientów, Cholonkowa wynajęła sobie miejsce na chórze w kościele św. Bonifacego i miała szczęście, bo akurat zmarła piekarzowa Śmiszkol i miejsce się zwolniło.

Mając trzydziestu pięciu klientów, Stanik kupił so­bie używaną dekawkę. - Gdy tylko setny klient znaj­dzie się w kartotece, mój kochany, natychmiast zadam szyku: dwie ciężarówki, mercedes benz z szoferem i tak dalej.

Zaangażował pracownika, który podróżował od poniedziałku do czwartku, a od piątku do niedzieli in­kasował, niejakiego Śmiercika, z którym Stanik od ra­zu przeszedł na „ty”.

- Masz pojęcie, ile ja takiemu mogę naładować na grzbiet, jeśli będę z nim na ty! - powiedział Stanik - to stwarza zupełnie inne stosunki. Przed szefem, z któ­rym jest na ty, Śmiercik nie będzie miał żadnych ta­jemnic. Interes musi być do końca chytrze pomyślany.

Dekawka stała przez miesiąc w kącie podwórza, do­póki Stanik za trzecim razem nie zdobył wreszcie pra­wa jazdy. Śmiercik rozliczał się raz w tygodniu, a po czterech tygodniach zwiał zabrawszy 120 marek.

- Kombinowałem chytrze - mówił Stanik - a mi­mo to straciłem dwadzieścia marek. Na sto dwadzie­ścia marek nie byłem przygotowany. Chachor prze­klęty, zabrał mi jeszcze trzy walizy towaru. - Jak się później okazało, Śmiercik zatrzymał się jeszcze trzy dni u wdowy po Hawliczku i nieźle się zabawił. Adres wyszukał sobie w kartotece, kiedy pijany Sta­nik wygadał się o niej w gronie kompanów od kielisz­ka. Kilka sztuk udało się Stanikowi ukraść z powro­tem, gdy poszedł do wdowy inkasować.

Śmiercika nie chciał skarżyć, bo sądy to już jest ta­ka sprawa... Czy można na nich polegać? Zdarzył się bowiem raz taki przypadek, że pewna kobieta zaskar­żyła niejakiego Palicę o zgwałcenie w tramwaju mię­dzy przystankami ulica Damaschkego i Ruda l, z tyłu na platformie wagonu motorowego, i to podczas szczy­tu komunikacyjnego. Według opisu niewiasty, miało dojść do tego w następujący sposób:

Wsiadła w Maciejowie i wzięła bilet bez przesiadki do placu Targów Czwartkowych. Było podobno dzie­sięć minut przed szóstą i okropna ciżba, bo ludzie wra­cali z pracy. Przed nią ludzie, za nią ludzie. Naraz, przy przystanku na ulicy Damaschkego poczuła, że ktoś dobiera się do niej od tyłu, podnosi jej kieckę, a ściąga majtki. Początkowo myślała, że to żarty! Przez ten czas ujechali jeden przystanek. Potem myślała, że może to Widera z ich domu. Mijali już ulicę Farną. Tramwaj chybotał się i trząsł na wszystkie strony, do placu Targów Czwartkowych było ze dwanaście przy­stanków, i nie byłaby bez potrzeby wysiadała, bo Widerę dobrze znała, stwierdziła. Przejechała więc już jakieś trzy przystanki, nie mogąc się jednak nadziwić, bo przecież Widera był w tym czasie w więzieniu, a kiedy się wreszcie obejrzała, stwierdziła, że to był on, Palica. Mieszkał co prawda również u niej w do­mu, powiedziała, ale jego baba to ta małpica, co jej ciągle ostrużyny wyrzuca pod drzwi, kiedy nikt nie widzi. „A przy okazji, panie sędzio, chciałam zapytać, czy to może tak być... gdy tylko przestanę pilnować, rrt, rrt, wyciera sobie ten pultok swoje obesrane trze­wiki na naszej wycieraczce pod drzwiami, podczas gdy my sami ją szanujemy jak możemy. Może to tak być?” Palica zaś przedstawił rzecz z zupełnie innej strony: „Ano, wsiadłem do tramwaju i chciałem pojechać do elektrowni, gdzie mam brata, który tam zamieszkuje. Tego jednak dnia chciałem się udać nie do niego, a do Dziuka. To ten, co dawniej pracował u mnie i ma te piękne króliki. Chciałem sobie przywieźć kilka. Mia­łem wszystko z sobą: miech, ździebłko słomy i trawy do żarcia. Pomyślałem sobie: zostań od razu na plat­formie z tym miechem, kaj się będziesz pchał, no nie, panie sędzio? Na przodku zawdy najwięcej miejsca. Widzę, stoi przede mną Hejdla. Myślę sobie: zrobisz dziousze przyjemność i weźmiesz ją od zadku. Niech zgaduje, z kim ma do czynienia. Obejrzałem się jesz­cze, panie sędzio, czy ktoś czegoś nie zmiarkował, bo - widzicie - mnie też to zawsze trochę krępuje. A potem rzecz wykonałem. Z całą ostrożnością, ale już przy ulicy Farnej dziwiłem się, że to jakoś tak dziwnie nie pasuje. Od razu sobie pomyślałem: prze­stań, bo może to wcale nie jest Hejdla, ale w między­czasie zrobiło się całkiem przyjemnie, panie sędzio, sami rozumiecie, i pomyślałem sobie: Jezus Maria, mo­że baba się jednak nie spostrzegła i spokojnie ją da­lej dmuchałem. Obok mnie stał ślusarz Bochenek i u góry prowadziłem sobie z nim rozmowę, żeby ko­bieta nie znalazła się w głupim położeniu. Ale potem, przy Rudzie l, kiedy napuściła na mnie konduktora, to się zirytowałem, bo trzeba było płacić. Gdybym o tym wiedział, byłbym lepiej wsiadł na zadku, panie sędzio”. Zwolniono chłopa i tu widać wyraźnie, że la­tanie po sądach nie ma żadnego sensu.

Świętkowa mawiała: - Dawniej, za cesarza, nie by­ło tego wszystkiego. Nie było tego, co dziś. Sodoma i Gomora panują na świecie. O nie, to nie są dobre czasy!

Staremu Cholonkowi zmarło się w tym roku, a było temu tak, że przyszedł z roboty, usiadł na ryczce pod piecem i powiedział: - Cosik mi zimno, matko, jutro nie będę wstawał. Przyniosę ci jeszcze dwa wiadra wągli, żebyś nie musiała jutro wychodzić. Wyczyszczę sobie tu moje trzewiki. Moje ubranie zostaw dla Józ­ka, gdy wróci z wojny! Wróci na pewno goły. Spytaj go, czemu nie wrócił wcześniej. Czekałem tu cięgiem na niego.

Mówił specjalnie cicho, bo Cholonkowa była przy­głucha. Po co ją niepotrzebnie martwić? Przyniósł wę­giel, potem wyczyścił trzewiki, wyjął wszystko z kie­szeni i położył na parapecie, a koszulę zaniósł do pra­nia. - Pójdź tu, matko, do mnie na ławeczkę! Mój ze­garek dałem Stanikowi dla jego synka. Ma go nie zgu­bić! Poczekam jeszcze, aż przyjdzie Wiluś powiedzieć mi „do widzenia”. Nie potrzeba mi ostatniego namaszczenia. Nie mam żadnych grzechów na sumieniu, by­łem przecież jednym cięgiem na grubie.

Od razu przy zaśnięciu złożył ręce jak do trumny, ale nie utrzymały się w tej pozycji i rozeszły się, bo palce miał krzywe, a niektóre sztywne. Związali mu więc ręce różańcem.

Teraz farorz Kozioł czytał kazanie pośmiertne dla górników.

Świętkowa głośno zaszlochała, a potem szybko do­rzuciła jeszcze garść ziemi i popędziła czym prędzej na targ. - Dzioucho - powiedziała - to jest ostatnia droga, jaką każdy musi przebyć. Trzeba chodzić na pogrzeby, bo tak się należy. Nie powinno się o zmar­łych źle mówić, bo to nie przynosi szczęścia. Niech so­bie był, jakim chciał, ale teraz jest nieżywy.

Michcia wytrzasnęła dla dziecka ciemnomodre ub­ranko, a dla siebie czarny kapelusz z woalką. W czar­nym jest dobrze, jeśli pada deszcz, muszę ino dać woalkę do przeróbki, żeby nie wyglądała tak żałobnie. - Tam w trumnie, Detele - powiedziała do Adolfa Cholonka - leży starzyk, tata naszego taty. Wszyscy lu­dzie muszą umrzeć. Teraz kolej na babcię Cholonek. Odejdź trochę na bok, dziecko nie musi tak wszyst­kiego dokładnie oglądać, jeszcze się dosyć w życiu napatrzysz na różne nieszczęścia. Dzieciom się od ra­zu wszystko udziela, człowiek nawet nie wie, jak i co!

Nikt nie wiedział, gdzie Stanik spędził ostatnie dni Po pogrzebie zaraz się upił. Jeden z jego braci sie­dział na parapecie i międlił różaniec. Drugi brat ze zgryzoty poszedł na hałdy chwytać ptaki, najpierw chciał je wszystkie podusić, ale potem postanowił je wypuścić.

Stara Cholonkowa szła za trumną jak nieżywa, nie wydała z siebie głosu. Przez dwa dni i dwie noce sie­działa w domu na ławce przy zimnym piecu, nie płakała i nie ruszała się. Ręce złożyła na klinie. Chustkę miała na głowie, trzewików też nie zdjęła. Drugiego dnia opadła jej głowa i zasnęła. Gdy się rozwidniło, obudziła się, nabrała powietrza, wstała, napaliła w pie­cu i zbudziła synów, którzy musieli pójść do roboty Jak to jednak różnie ludzie umierają na tym świe­cie! Rok przedtem przyszła kolej na rębacza Kulika. Nie dało się już nic z nim zrobić, więc posłał swoich synków do ślusarza Piterka, który ma swój warsztat hań na ulicy Raedena. Piterek był niegdyś jego kole­gą. Kiedy przybył, usiadł na brzegu łóżka i spytał: - Co jest z tobą, Kulik? Mój synek gada, że musisz umrzeć?

- Piterek, ja się tylko boję, żeby mi tych dwóch gołębi nie zaszlachtowali. I to ci powiem, że te dwa, co je onegdaj kupiłem, to one są zaiste piękne. Chcia­łem je przeznaczyć na chów. Żebyś ty, bracie, widział, co to są za szybowniki! Podobnych nie znajdziesz. Już je wypróbowałem: sześć godzin były w górze, tak że już ich dostrzec nie mogłem, a potem wróciły. A teraz, Piterek, na pewno mi je zeżrą, jak tylko umrę. Pa­miętasz, jak byliśmy z Siklą na hałdzie? Tą od Gawlika? Człowieku! Ty z przodu, ja z boku, a ta umiera ze śmiechu, piszczy i wywija nogami. Nigdy tego nie zapomnę! Piterek, zrób mi tę przyjemność i weź je do siebie! Dam ci od razu trzy marki na futer. Dosyp jej trochę otrębów do żeru, to zmiękcza pióra. Powiem ci, że i ty będziesz miał dużo radości z tych ptaków. Nasz Hajnel pokaże ci gołębnik. Mam tam dwadzieś­cia sztuk. Inne zostaw synkowi, żeby i on coś miał. Je­den z tych czarnych ma białe pióro na piersi. Piterek, byliśmy przecież kolegami, dopóki żyłem, no nie? Piękne to były czasy!

A potem Kulik wyzdrowiał i był ze trzy razy u Pi­terka, a ten tych trzech marek nie oddał. Byli kolegami, jak się rzekło! Jak to dobrze, że Kulik zdążył go jeszcze - że tak powiem - na łożu śmierci zdemas­kować. Kto wie, jak postąpiłby z gołębiami? Kulik nie mógł umrzeć, a gdy po raz trzeci otrzymał ostatnie namaszczenie, sam zeżarł swoje gołębie.

A ze śmiercią Zajusza („garnitury i tkaniny Franci­szek Zajusz en gros”) to była znowu inna sprawa. - Od najtańszego do najdroższego materiału - powie­dział Stanik - ten miał wszystko na składzie, doku­mentnie wszystko! Szewiot, kammgarn, pieprz i sól, tasiemki wszelkiej szerokości. Modre, brązowe, czar­ne - czego tylko dusza zapragnie! Od trzech marek za metr do dwunastu. Towary angielskie, czeskie, z Ło­dzi, Paryża i zewsząd. Kiedy zmiarkował, że śmierć się zbliża, posłał jeszcze za życia po krawca Golarza i wyszukał z lupą w ręku najlepszy w całym składzie ma­teriał. Musieli go tam zanieść, bo nie mógł już cho­dzić. Kazał sobie do trumny uszyć ubranie z dwiema przymiarkami, wypchane końskim włosiem, wąskie w talii, supereleganckie. Dwurzędówka zapięta na je­den knefel. Spoczywał sobie w trumnie jak ta lala. Galoty pierwsza klasa, uszyte z rozmachem, a w testa­mencie wyraźnie zaznaczył, że nie życzy sobie, aby mu kocem przykryli nogi, bo by nie było widać kama­szy. Drugą przymiarkę Golarz musiał zrobić już na ło­żu śmierci, tak szybko się staczał. Ale to już tak jest: ma ktoś wielki magazyn aż po sufit, a w nocy zastuka do niego kostucha! Gdyby się nie zabrali we trójkę do tego ubrania, nie byliby sobie dali rady i trup za­cząłby cuchnąć. Ale trzeba przyznać, że nawet na ło­żu śmierci robił duże wrażenie! Ciemnobrązowy gar­nitur w drobne desenie, a trzewiki z najlepszej skóry lakierowanej. W takim ubraniu wyjść na promenadę, a wszystkie dziouchy potracą głowy! Zamiast różańca wziął do ręki czeski kapelusz filcowy, jasnoszary z ciemną obwódką, miał go może dwa, trzy razy - najwyższa czeska jakość! A potem: wio, koniku! Pro­sto do nieba taramtamtam! Ale taki już był ten Zajusz, zawsze z fasonem i - broń Boże! - nie zbłaźnić się przed ludźmi. A kiedy już umarł, wyszło na jaw, że z tego wielkiego składu nic do niego nie należało, sa­me długi! Chcieli go na gwałt wykopać i zabrać mu ubranie.

A był znowu taki jeden, niejaki Pierau, dawniejsze nazwisko Pierończyk, który chciał, aby w trumnie owinięto go pod szaketem flagą ze swastyką. „A dla­czego nie z wierzchu?” - pytał go brat. „No, bo nie wiem dokładnie - odparł Pierau - jak długo rząd się utrzyma. Skąd mogę wiedzieć, czy słusznie postępu­ję?”

Z tym całym flagowaniem robiono wtedy wielkie hece. Przechodziło SA, a ty nie pozdrowiłeś flagi pod­niesioną ręką, już przybiegło do ciebie, dwóch partyj­niaków w cywilu i waliło cię pałką po głowie. Stanik kazał sobie uszyć na miarę ekstra długą chorągiew. - Tu jestem ja, Cholonek, zawsze z fasonem! - mówił - Kiedy idziesz ulicą, widzisz już z daleka, gdzie mieszkamy. Flaga długa na pół chałupy! - W nocy wymierzył sznurkiem, że chorągiew będzie zwisała poniżej okien pierwszego piętra i zasłoni Hallmannowi widok. Był on członkiem NSDAP. Flagowano tak często, że Hallmann żył ciągle w zaciemnieniu. - Niech tylko chachor coś powie na naszą flagę! - od­grażał się Stanik. A kiedy rzeczywiście coś powie­dział, Stanik odparł: - Nie podoba się panu nasza chorągiew, panie Hallmann? Jedno pańskie słówko, a wywieszę mniejszą, no jak?

I wygrał!



Czego nie wziąć do ręki, wszystko jest dziurawe.

Świętkowa


Było to w tym czasie, kiedy Detlev Hübner ożenił się z Teklą. Miała osiemnaście lat, a wesele odbyło się w ścisłym gronie w mieszkaniu z mleczarnią, nale­żącym do jego rodziców. Ze strony Świętków zapro­szono dla przyzwoitości matkę i ojca. Świętek nie po­szedł, a Świętkowa włożyła ciemnomodrą suknię z lampasami u góry i przyczepionym poniżej lewego ramienia bukiecikiem fiołków z zamszu i drutu. Po weselu wypadało, żeby Świętek był z Hübnerem na „ty”, co chwilowo przyprawiało Świętka o mdłości, tak że unikał jak mógł sposobu zwracania się do swo­jego zięcia. Leczenie dolegliwości Świętkowej odby­wało się teraz w rytmie trzydniowym, nie dlatego, iż­by się poczuła lepiej, lecz dlatego, że Hübner tęsknił za nowymi zadaniami. Można to zrozumieć, był mło­dy, ambitny, chętny do posług.

Od partii Hübner wciąż stronił. Jednak Świętek po­dejrzewał, że Hübner ma z NSDAP tajne powiązania, bo kiedy chciano go z powodu kradzieży zwolnić z pracy w magazynie i zaskarżono go do sądu, włą­czyła się do sprawy NSDAP. Dostał przeniesienie z awansem i podwyżką.

Donosiciel, pomyślał Świętek i starał się mówić lepszą niemczyzną, gdy przychodził Hübner. - Kiedy dziouchy opuszczą dom - powiedziała Świętkowa - straci je człowiek z oczu. Nasza Michcia zagląda do nas już tylko raz na trzy tygodnie. Co z oczu, to i z serca! Gdy rodzice spełnili swój obowiązek, idą w odstawkę.

- Pragnę tylko jednego - powiedziała Michcia do Helenki Hajduk - aby nasze dziecko miało takie fale jak Detlev. To jest mój szwagier, Helenko, znasz go. Ten gryfny! Codziennie robię mu falę, a gdy synek do­rośnie, włosy będą mu się same układały. A jeśli za­cznie się kiedyś awanturować, dostanie od razu po łbie. Zawsze powiadam, czego się człowiek nauczy za młodu, tego mu nikt nie zabierze.

Pan Hübner wraz z Teklą dostali dwupokojowe mie­szkanie z łazienką i komórką przy ulicy Nowotnego 12. Tam poczęli swoje pierwsze dziecko, ochrzczone imieniem Dieter, na które wołano jednak „Totolo” Matką chrzestną została na własną prośbę Michcia Cholonek,

- Gdy powiększymy nasz interes - powiedziała Michcia - ubierzemy waszego Dietera od stóp do gło­wy i poślemy go na studia.

Pewnego niedzielnego popołudnia w Porębie, gdy wszyscy ludzie spacerowali po polach i w lasku Gwi­dona, kiedy powietrze było ciepłe i zakurzone, niebo nad Bielszowicami było żółte, a dzieci na ulicy Oślowskiego goniły się, wrzeszczały i śmiały, gdy dwa apa­raty radiowe rżnęły z okien - Świętek zobaczył, że Hejdla jest niespokojna jak koza na Wielkanoc. Jankowski leżał na szezlongu, Hejdla chodziła tam i nazad, trzaskała wiadrami, to wchodziła do komory, to wychodziła z niej. Wtedy Świętek rzekł do Świętko­wej: - Pójdź do ogródka, pomogę ci plewić!

Gdy tylko buda się opróżniła, Hejdla zaryglowała drzwi od kuchni, capnęła Jankowskiego i ściągnęła mu galoty. Potem spłodzili pierwsze dziecko. W ca­łym domu była jeno matka Przybyloczki, z podwórza dochodziły śmiechy i okrzyki, a jakaś dzioucha śpiewała: „Chodź, czarny Cyganie, i zagraj mi, duszko! Gdy płaczą twe skrzypce, łka też me uszko”.

W piecu zgasł ogień, a Jankowski po wszystkim błogo zasnął. Usta miał otwarte i chrapał, a Hejdla zawiązała sobie znowu fartuch. Urodził się z tego sy­nek imieniem Moryc. Karlus był wesoły, ciągle się śmiał i tańcował, nie był głupi ani chytry i miał czar­ne włosy.

Życie Stanika posuwało się naprzód zrywami. Naj­pierw powiększył interes przez korzystne kupno uży­wanego regała, który ustawił w sypialni. Upchał w nim towaru aż po sufit, postawił stołek pod drzwiami i obejrzał sobie ten cały przepych. - Masz pojęcie, jaki to kapitał! Połowa już zapłacona, a jeśli tak dalej pójdzie, wynajmę cały dom. Wszystko na składy! Póź­niej dojdzie do tego jeszcze konfekcja, nawet stempel nie będzie się musiał specjalnie zmienić. Trykotaże i tkaniny! Konfekcja, można powiedzieć, to też tka­niny. Stanik Cholonek - bracie! - zawsze był chy­try!

Raz w tygodniu sam wypisywał na maszynie zamó­wienia i pocztówki do fabrykantów w Bielefeld i Bo­chum. Tekst zapożyczył sobie od pana Hechta: ...na­wiązując do Pańskiej oferty z dnia tego a tego, zama­wiam mniejszym tuzin i tak dalej... Sto razy się my­lił, nie mógł znaleźć liter i z rozpaczy się upijał. Pisa­nie na maszynie było trudną rzeczą. Niejaki Pogrzeba z Poręby też otworzył sklep i puścił w obieg własne pocztówki z nadrukiem. To było przewidziane w na­stępnej kolejności. Ale jeszcze przedtem chciał swojej babie, Michci, sprawić nową szczękę. Wybierze dla niej materiał najlepszy z najlepszych, kość słoniową. Rozmawiał już z pewnym dentystą, niejakim Gajdzikiem, swoim nowym klientem. Na poczet tej roboty Stanik nie inkasował już u niego za dostarczany towar. Jeśli weźmie to na rozrachunek, uzębienie będzie go kosztowało tylko czterdzieści procent. Jeśli jednak Gajdzik kupi tyle, że zainkasuje się czterdzieści pro­cent, a sześćdziesiąt procent pójdzie na rozrachunek, to - można powiedzieć - proteza będzie za darmo. To jest interes!. Tak to powinno wszystko wyglądać, a wtedy sklep stanie się istną kopalnią złota. Zaprosił dentystę na piwo i zaproponował mu bruderszaft. Gdy znikną ostatnie przeszkody, będzie można nie takie interesy kręcić, a Michcia będzie wyglądała jak ak­torka filmowa!

Proteza wypadła krzywo. Stanik był bezsilny, bo Gajdzik nabrał towaru z góry. Zaskarżyć się go nie dało, bo twierdził, że to usta są krzywe, a potem się okazało, że Gajdzik był stolarzem z Rybnika i poszu­kiwano go za fałszowanie pieniędzy.

- Na razie noś tak, jak jest! - Powiedział Stanik. - Dopóki cię nie ubiorę na nowo. Potem dam ci zro­bić nową protezę, ale tylko u jakiegoś profesora.

Teraz Michcia uczyła się przed lustrem wykrzywiać usta do góry, żeby zęby mogły wydawać się proste.

Największą klientelę miał Stanik na ulicy św. Pa­wła. Same chachary! Kupowali wszystko, co ujrzeli, ale nie płacili nic. Ze dwadzieścia razy posyłał im ko­mornika sądowego. Gdy tylko się weszło na tę ulicę, od razu człowiek wiedział, gdzie wdepnął. Marasu po kostki, tak że w niskich trzewikach doszedłeś zaled­wie do trzeciego domu. A smród! Rwetes, kury i świ­nie na ulicy. Stanik musiał swoją dekawkę stawiać gdzie indziej, bo nie wydostałby się stąd. Ale klient jest klientem! Koczowali po dwanaście osób w jednej izbie. Kobiety chodziły bez majtek i czuć je było śle­dziami. Dzieci latały cały dzień w koszulach i boso, a mężczyźni więcej byli na chorobie niż w robocie.

Opieszałym klientom Stanik ołówkiem kopiowym stawiał kropkę w kartotece, a tym najbardziej opie­szałym dwie kropki. Był komornik potrzebny: krzy­żyk!

Za to ulica Rudziniecka była prawdziwą kopalnią złota. Wszystko klienci pierwszej jakości. Kupowali mało, ale co kupili, to natychmiast spłacali. Inkasowa­nie w tych warunkach było dziecinną zabawą. Co pią­tek po wypłacie od godziny szóstej wieczorem Stanik był na miejscu: dwie marki - trzask! Dwa stemple do kartoteki. Trzy marki... Byli nawet tacy, co pięć ma­rek na raz płacili! Kulały się pieniążki, radowało się serce, bracie!

Na ulicy św. Pawła mieszkała wdowa po Hawliczku. Jej mąż był podobno oficerem i zginął pod Verdun. Ale policz ino: Kiedy było Verdun, a wiela baba miała lat? Ale po co te dociekania? Loki miała, że ho, ho, gdy zdjęła papiloty. Stanik musiał bardzo uważać i nie przyciskać jej za bardzo, żeby się papiloty nie powy­ginały. A pachniała! Perfumy, puder, mydło toaleto­we na całym ciele, to jest coś, drogi kolego! Suknie długie aż do kostek, z czystego jedwabiu sztucznego w najmodniejszych kolorach. A śmiech miała taki głę­boki jak śpiewaczka. Można było się z rozkoszy wwiercić w tę masę pięknego ciała, tę spódnicę, w te zamsze i jedwabie, w bieliznę. Aaach, jakie to elek­tryzujące! Tokarz, któremu zawdzięczał jej adres, wziął trzy marki. Człowiek musi się na coś zdobyć dla swojej namiętności, musi ciepnąć forsą, z fasonem, inaczej to nie jest życie. Początkowo się certoliła, ale tokarz mu powiedział, że ona ma fijoła na punkcie pończoch. I Stanik kupił zaraz w sklepie dwie pary, żeby nie wyglądało na to, iż pończoch nie prowadzi. Rozłożył je od razu na łóżku. - Tu, pomacajcie ino, co to za towar! Obejrzyjcie se to wykonanie, takiej roboty nie znajdziecie nikaj! Spróbujcie je włożyć!

Nowym klientkom zawsze daję jakiś upominek, rozu­miecie mnie?

Poprawił jej akurat szew na nodze, kiedy powie­działa: - Nie łechtajcie mnie tak!, - i zaraz zrobił się nastrój. - Króliczku Staniczku! - mówiła do nie­go. Nosiła czarne majtki. Stanik zawsze marzył o ta­kich dla Michci, ale ona tego paskudztwa nie chciała włożyć i trzy pary koronkowych majtek leżały już w komódce, obok pałki gumowej i warkocza.

Kiedy dziecko miało trzy lata, Stanik zabrał je do wdowy, by się pochwalić. - Co Staniczku, to ty zmaj­strowałeś? Ależ piękne! U mnie to robisz całkiem ina­czej, jak ci na imię, dziecko?

- No, powiedz cioci pięknie dzień dobry i dygnij ładnie! No, jazda! Normalnie nie jesteś taki głupi. On się wstydzi. Nazywa się Adek. Jest do mnie podobny jak dwie krople wody, tylko nos ma po matce.

Stali przed dekawką. Słońce piekielnie grzało.

- Chodź, Staniczku, trochę na górę, zrobię ci szolkę kawy, nie zapomni ino zabrać stempla i kartoteki!

- Zostań tu, Adeczku, tata kupi ci orzeszków i za­raz wróci!

- Pokaż, Staniczku, czy masz stempel w kieszeni - powiedziała wdowa po Hawliczku, włożyła Stani­kowi ręce do kieszeni od galot, zachichotała i rzekła:

- Jest, jest!

- Nie rób tego przy dziecku - powiedział Stanik po polsku.

Nie zamknął dekawki, bo było gorąco, a woda goto­wała się w chłodnicy. Ledwo zniknął w domu, przy­biegły dzieci z ulicy św. Pawła, wyciągnęły z auta czyściutkiego Adolfa, sprały go po pysku, utytłały marasem i targały za jego piękną falę, aż zaczął się drzeć, tak że Stanik wypadł bez szaketa z domu. Ok­ropnie zirytowany wrzasnął: - Sto razy ci mówiłem, jeśli cię ktoś bije, wyrwij sztachetę z płota i zatłucz go!

A kiedy go zamknął w samochodzie, obsmarowali błotem szyby i całe auto.

Mama powiedziała: - Jeśli dzieci znowu będą chcia­ły cię bić, trzymaj się z daleka i nie babrz się! Bo jeśli jeszcze raz wrócisz do domu taki spaprany, to cię za­tłukę.

Potem Stanik wyszedł z domu. Wdowa wyszła z nim. Przy samochodzie znowu go odciągnęła z powrotem i powiedziała: - Zapomniałeś czegoś, Staniczku Króliczku, prawda? Pójdź jeszcze raz! Jeszcze jeden stempel!

Gdy wrócił, był prawie wieczór. Ujechał samocho­dem dwieście metrów, wstąpił do sklepu z bursztyna­mi i kupił Michci prezent. Wyglądał promiennie, ale burza wisiała w powietrzu. Małego Cholonka dławiło w gardle.

- Dziecko musi słuchać rodziców - powiedziała Michcia w domu. - Musi się tego nauczyć od małego. Jazda, gadaj mi tu zaraz, ty podciepie, czy tata ci zno­wu kupował orzeszki i czy był u jakiejś kobiety! No co, powiesz, czy nie?

Stanik przestał rozmawiać z synem, by mu dać od­czuć, jak to jest, gdy się jest zdrajcą, co zdradził wła­snego ojca.

- Dziecko jest coraz chudsze - rzekła Michcia. - A to skuli tego, iż nic nie je, to przeklęte synczysko! Ja ci pokażę! Zaraz mi to zjedz i nie siedź taki krzy­wy! Niech cię diabli wezmą!

W Porębie mieszkał niejaki pan Skowronek. - Gdy ten kiedyś umrze, - powiedział Stanik - to spadko­biercy się ucieszą. Ma z pewnością forsy jak lodu pod łóżkiem w kartonowych skrzyniach. Kiedy miał sie­demnaście lat, miał wypadek w kopalni. Zasypało go, obcięło mu nogi i odtąd już nie urósł, ale za to pobie­rał piękną rentę. Czterdzieści lat regularnie każdego miesiąca sto dwadzieścia marek, nie pije, nie pali, pię­kny kąsek grosza musiał na bok odłożyć.

Pan Skowronek mieszkał wtedy u krewnych w iz­debce, zaraz przy kuchni. Musiał za to bulić osiem ma­rek miesięcznie, a za jedzenie cztery marki tygodnio­wo. Łatwo obliczyć, ile się tego mogło uzbierać w cią­gu czterdziestu lat. Prali mu bieliznę i zamiatali izbę za darmo, bo liczyli na ten spadek. Nosił zawsze bino­kle, gors z krawatem, zawsze czysto. W kamizelce de­wizka ze srebrnym zegarkiem, a kiedy usiadł na brze­gu stołu, wyglądał jak radca. Czytał co tydzień gaze­tę, dawniej również polską, ale teraz została zakaza­na. Umiał się dobrze wysławiać po niemiecku, rozu­miał doskonale po polsku. Inteligent! Wszystko, co było zawiłe, stanowiło dla niego dziecinną igraszkę: rozwiązywanie zagadek, budowanie zamków z pude­łek po cygarach, sklejanie arkuszy do wycinania i na­prawa budzików. Nie miał tylko narzędzi do małych zegarków, mówił. Pan Skowronek już jako młodzie­niec sprawił sobie rower. Łatwo mu to wtedy przy­szło, bo był samotny i nie musiał swoich pieniędzy od­dawać. Ale od czasu tego wypadku nie mógł jeździć i teraz rower stał obok szafy w jego pokoju, codzien­nie wycierał go chusteczką do nosa, nikt nie mógł się do niego zbliżyć i co trzy tygodnie go oliwił.

- Za sam rower można dostać dwadzieścia, trzy­dzieści marek - powiedział Stanik. - Słyszałem o ta­kim przypadku, że w Ameryce milionerzy mają być jacyś tacy komiczni. W Bobrku też taki jeden miesz­kał. Całe życie szporował. Nie ożenił się, nie miał przyjaciół, nie pił, nie kurzył. Kiedy umarł, odsunęli łóżko, a tam leżały całe kartony pełne banknotów tysiącmarkowych i dziesięciotysięcznych, ino że to były pieniądze inflacyjne. Ale dajmy na to, że do inflacji by nie doszło i wtedy spadkobiercy mogliby sobie na­bić kabzy na całe stulecia. Człowieku! Powiem ci, że z tym Skowronkiem to też tak będzie, jak on żyje! Wszyscy tylko czyhają na tę jego forsę. Czy wiesz, że my Cholonkowie jesteśmy z nim spokrewnieni w pro­stej linii? Dziecko kuzynki naszej matki ożenione jest w Wilkowicach Małych z jego siostrzeńcem trzeciego stopnia. W niedzielę ubierzesz dziecko w czyste rze­czy, przedstawię mu je! Starzy ludzie są zawsze do­brzy dla małych dzieci, a po ich śmierci przychodzi często niespodzianka, bo ustanawiają w testamencie dziecko jedynym spadkobiercą. Mnie najbardziej cho­dzi o te skrzypce, które posiada. To z pewnością stradivari! Mają ponad pięćset lat. Zeszłego roku pisali w gazecie, że znaleźli jedne w chlewie, a gdy je zba­dali, okazało się, że są warte miliony. Powiem mu, bracie, że nasz synek ma zostać muzykantem i bierze już lekcje. A kiedy już się znajdą na naszym fortepia­nie, mój kochany, to dopiero będzie szyk!

W niedzielę Adolfa pięknie wystrojono.

- I żebyś mi nie przekrzywiał mycki, bo ci łapy obetnę, i nie zrób mi wstydu u wujka Skowronka! - powiedziała Michcia.

Krewni próbowali pozbyć się Stanika z dzieckiem już w kuchni. Czyhających na spadek było tu dosyć.

Pan Skowronek siedział za stołem i wydawał dźwię­ki, jakby spirytusem płukał gardło. Nauczył się mó­wić niskim głosem, żeby ukryć mały wzrost, i podczas mówienia przyciskał podbródek do krtani. Przez to jego siwe włosy odstawały z tyłu jak u gołębia. Wkła­dał chętnie kciuki do rękawów kamizelki i dobywał z siebie głęboki śmiech. Pilnował, żeby nikt się z nim nie spoufalał, bo już zmiarkował, o co im wszystkim chodziło: o spadek!

Stanik rozmawiał z nim po polsku. Tylko całkiem, całkiem ostrożnie skierował rozmowę na pieniądze w skrzyniach kartonowych pod łóżkiem i zapytał dla żartu: - Mnie, wujku, możecie pedzieć, wiela tam tych tysiączków wysiadujecie pod łóżkiem. Znamy się przeca nie od dziś, no nie? - Obaj się roześmieli. Na szczęście, pomyślał Stanik, nic się nie kapnął! Milio­nerzy bywają komiczni, kiedy ich bezpośrednio zagad­nąć o pieniądze. Na pewno coś ma w zanadrzu, bo by się nie śmiał tak podejrzanie.

W domu Stanik powiedział: - Zrobiłem to bardzo zręcznie. Można powiedzieć, że forsę mamy już w kabzie. W sprawie skrzypiec udawał głupiego, jakby nie dosłyszał, ale następnego tygodnia poślę mu mały po­darunek. On przepada za czerwonymi bonbonami. Pójdziesz z dzieckiem pod drzwi i wyślesz je z tym na górę! Powiedzieć ci, co się stało z Michasiem z ulicy Hałd? On był karawaniarzem. A kiedy spo­czywał już na łożu śmierci, kazał podać sobie z wiel­kim szumem papier i atrament, by sporządzić tes­tament.

Wszyscy spoglądali z nadzieją i, diabli wiedzą, cze­go się spodziewali. Wylał atrament na czyste łóżko, a oni zmienili mu pościel robiąc dobrą minę do złej gry. Gdy tylko umarł, otwarli testament. Stało tam je­no, iż chciał być pochowany w swoim paradnym uni­formie i basta. Zirytowali się okropnie, ale zrobili jak chciał i nie pomyśleli, że uniform należał do przedsię­biorstwa pogrzebowego, a potem przyszedł rachunek. Byliby go wygrzebali z ziemi, ale firma pogrzebowa powiedziała, że uniformu nie przyjmie, bo gość już trzy tygodnie leży w ziemi, i łachy na nim z pewnoś­cią śmierdzą. Czasem można się nieźle naciąć na te­stamencie! - W tym czasie Stanik otrzymał od Sza­lety czyste papiery, bez adnotacji o karze więziennej, i dał mu zaliczkę dwustu marek na poczet dowodu o niemieckim pochodzeniu.

- Pierwszym Żydom zdemolowali już sklepy, a Pelka powiada, że będzie jeszcze gorzej. - A kiedy nastała kryształowa noc, Stanik był całą noc w drodze. Nie­bo było jasne od ognia, a miasto przypominało mrowi­sko. Ludzie latali jak oszaleli, trzymając chusteczki przy twarzach. Krzyczeli, a SA śpiewało: „Sztandar w górę...”

Michcia była zatroskana. - Żeby Stanik nie był przynajmniej u tego przeklętego babska!

O szóstej rano wrócił do domu, podniecony, jakby był na weselu. - Człowieku, co się tam działo! Byliś­my z Larischem w drodze. Podpalili synagogę, a ży­dowskie meble wyrzucali na ulicę. Ogromny majątek! Rozbijali całe fortepiany. Teraz coś się stanie! Pelka był w pierwszym szeregu. Ale Żydów właściwie zaw­sze szlachtowali. Larisch powiada, że dawniej robił to Kościół i papieże to załatwiali. On też chce się ubie­gać o sklep. Ma kogoś w partii, kto te przydziały ma pod sobą. Dałem Larischowi od razu pięćdziesiąt ma­rek, aby i mnie coś kapnęło. A potem od razu ciebie wraz z dzieckiem ubiorę w nowe rzeczy, od stóp do głów, tak że wszyscy ludzie będą się za nami oglądali. - Stanik, ja nie wiem, czy to jest dobrze - powie­działa Michcia. - Bo może ci Żydzi znowu kiedyś wy­płyną! Może ten nowy rząd nie ma jeszcze dostatecz­nego oparcia i wszystko będzie akurat odwrotnie! Co zrobisz wtedy?

Larisch schował pięćdziesiąt marek do kieszeni, a dla Stanika nie kiwnął nawet palcem.

Stanik w tym czasie był cały czas na nogach. Odkąd miał papiery od Szalety w ręku, wszystko szło raz - dwa. Dostał sklep. Położenie na sto dwa, deptak, sklep narożny, w którym kupowali ludzie z dwóch ulic.

Jeszcze przed przejęciem sklepu kazał sobie wy­drukować szyld. Czysto aryjski. A nad drzwiami skle­pu: Cholonek.

- Człowieku, co za uczucie! Stoisz na ulicy i wi­dzisz swoje nazwisko jaśniejące na cały świat. Każdy, kto przejdzie, może je przeczytać i od razu jest zo­rientowany. W ciągu nocy stałeś się, bracie, znakomi­tością! - Codziennie zwalniały się dalsze mieszkania żydowskie, a ludzi wypędzano na ulicę. Żyda Hechta też zabrano.

- Milionowe wartości przepadają - mówił Stanik. - Widziałem, jak wyrzucili skrzypce na ulicę, a jakiś Sturmbannführer je podeptał. Nikt nie ośmielił się ich podnieść. Mało jest ludzi, którzy mają zrozumienie dla muzyki. Jeśli Żyd kupił sobie skrzypki, to nie mo­gły być tanie, człowieku! Im starsze skrzypki, tym wię­cej warte.

W tym czasie Świętek zarabiał markę sześćdziesiąt na godzinę. Pewnego razu wrócił z roboty i powie­dział: - Byłem dziś przymusowym świadkiem, jak je­den partyjniak wyrzucił z tramwaju Żydówkę z gwia­zdą. Potem wyskoczył za nią, powalił ją na ziemię i kopał w brzuch. Odwróciłem się, bo nie mogłem na to patrzeć. Co za czasy!

- Trzymaj się z dala od takich rzeczy! - powie­działa Świętkowa. - W przeciwnym razie wszystkich nas wpakujesz do lagru. Ja też nie wiem, co to się dzieje. Ubrania też już nie są takie dobre jak daw­niej. Co weźmiesz do ręki, to dziurawe.



Co za usrane czasy, żeby nawet śledzi opiekanych nie było. Gdzie się podział nasz stary cesarz?

Świętkowa


Stanik Cholonek urządził sklep z wielkim rozma­chem i z połowę magazynu wywalił do okna. - Im więcej dekoracji, tym piękniejsza wystawa - powie­dział. - Dokładnie się przyjrzałem, jak Żyd Januszewski to robił. Wszystko na wystawę! Klient chce coś zobaczyć, i od razu cenę do tego, żeby mieć pew­ność, że go tu nie ocygania. A gdyby się to miało kie­dyś zdarzyć, zawsze można powiedzieć, że towar w oknie jest gorszego gatunku. Przyjmę jedną siłę specjalnie do malowania szyldów, a wtedy, mój ko­chany, ruszam na całego!

Co wieczór siadał z kilkoma flaszkami piwa przy biurku i ćwiczył kolosalny podpis. - Jeśli składasz zamówienia u fabrykantów, musisz mieć dyrektorski podpis, bo inaczej nie będziesz u nich na pierwszym miejscu. - Mógł pisać i pisać i upijać się przy tym, a od swojego drobnego pisma nie oddalił się nawet na milimetr. Małe, ukośne, wydrapane: Cholonek. Ale od ostatniego „k” ciągnął przynajmniej grubą krechę z powrotem pod całym nazwiskiem.

- Wypróbowałem wszystkie możliwości - powie­dział - można to tylko tak pisać, jak ja to robię. Musiałbym mieć inne nazwisko! Jeśli rząd się utrzy­ma, każą się przechrzcić. Już choćby ze względu na dziecko.

Pewna biuralistka, niejaka panna Kowolik, która natychmiast, gdy tylko dostała pracę, przechrzciła się na Kllippstein, została zaangażowana początkowo w charakterze ucznia. Szaleta za trzysta marek posta­rał mu się o dowód, stwierdzający, że jest wyuczonym kupcem i „ma prawo szkolić uczniów”.

Przyszedł o jedenastej do sklepu, by podpisywać kartki pocztowe. „A tu, panie szefie, jest jeszcze kilka czeków!”. Co za uczucie, masz pojęcie! Może człowie­kowi się w głowie przewrócić od tak wysokiego lotu! Wszystko to przez jedną noc! Szef! Miał już w szafie sześć garniturów według najnowszej mody, wszyst­kie na miarę. Z tego pięć z cienką nitką. Dwa ubrania konfekcyjne podarował bratu, a ten nie poważył się ich nosić, bo były dla niego za wytworne. Chyba że na wesele albo na chrzciny, ale na razie nie zanosiło się na to.

- Najlepsze, co można zrobić, to zbierać złoto 585 - powiedział Stanik. - Te wszystkie Żydy oddadzą ci teraz złoto za kawałek chleba. Machnik dał sobie zrobić specjalną sakiewkę skórzaną i ma już funt zło­ta. Dorobi się na tych Żydach! Jeśli kiedyś nastaną in­ne czasy, bracie... ja teraz wszystko będę lokował w złocie i skrzypcach.

W tym czasie też Stanik wynajął wielkie sześciopo­kojowe mieszkanie. Zaraz przy głównej ulicy, w do­mu emerytowanego zawiadowcy kopalni Hawranka. Elegancki to był człowiek, nie pozwoliłby sobie nawet na takie zaniedbanie, by stanąć przed ludźmi bez szaketa. Dom był ciemnoszary, pełen ozdóbek i z dwoma balkonami na główną ulicę. Dębowa balustrada. Jak w każdym wytwornym domu była tu też oficyna. Mo­żna by więc powiedzieć, że pan Hawranek posiadał nie jeden, a dwa domy. Pokoje były piękne, u góry białe sztukaterie, dwa pokoje z wbudowanym piecem ka­flowym. Mieszkanie miało dwa wejścia, tylne prowa­dziło do oficyny, i Stanik powiedział: - Górecki też ma takie mieszkanie. Tylne wejście tylko dla persone­lu. Najmę od zaraz służącą, nie będziesz musiała bru­dzić sobie rąk w kuchni. Będziesz wydawała polece­nia. I niech tylko tak dalej pójdzie, to po trzech la­tach będziemy mieli dziesięć pokoi i wszystko, czego dusza zapragnie! Zanim wciągniemy, każę tu wszyst­ko świeżo wymalować, na sto dwa!

W jednym pokoju był parkiet. Tam Stanik urządził gabinet. Kupił pompatyczne biurko, prawie nowe, od Żyda Schreimanna, który musiał iść do lagru i udało mu się jeszcze na czas sprzedać mieszkanie. Niepra­wdopodobnie tanio!

- A więc kupię zaraz mojemu mężowi do gabinetu teczkę z przyborami do pisania z najlepszej skóry. On musi teraz tyle podpisów składać w sprawach han­dlowych.

Z przodu przejeżdżał tramwaj do Bobrku, a dwa­dzieścia metrów w lewo był most kolejowy. Dawniej kolej szła tu aż do Krakowa, a teraz kończyła się przed Rudą. Za domem znajdowały się baraki robotników, a zaraz za murem ostatnie gospodarstwo chłopskie w Porębie, gdzie mieszkał uparty chłop, co nie chciał zrezygnować.

- To jest jedyna rzecz, która mi przeszkadza - po­wiedziała Cholonkowa - ale zatykam nos, kiedy idę na dwór.

Mieszkanie miało klozet i łazienkę. Logicznie. Był to również okres, kiedy trzeba było dziecko zameldo­wać do szkoły.

Na parterze był sklep warzywny Mlecza i sklep mo­dy niejakiego Zupka.

- Idź zaraz pierwszego dnia na dół do sklepu mo­dy i kup sobie, czego dusza zapragnie. Niech zobaczą, kim jesteśmy, i powiedz, że jesteś panią Cholonkowa, a twój małżonek ureguluje wszystko czekiem.

Pięć domów dalej i mieszkanie znalazłoby się w pa­rafii św. Kamila, marzenie Cholonkowej. Ale Pan Bóg jest wszędzie i dlatego wynajęła od razu miejsce na chórze u św. Kamila. Dostała też czwartą jesionkę, znowu granatową, lecz tym razem w drobny deseń, znów zapięta u góry, bo zapiętą u góry zawsze widać, a u dołu kloszowata. Pończochy nosiła z kolorową piętą. Kapelusz też pochodził ze sklepu mody Zupka, szerokoskrzydły, z ciemnomodrym welonem. Była te­raz lepiej ubrana od Zarah Leander, bo korzystała z porad, a w kościele św. Kamila zapewnili ją, że gdy tylko w pierwszym rzędzie na chórze będzie wolne miejsce, zostanie zarezerwowane dla Cholonka.

- Nie można dopuścić, by dziecko pozostało takie głupie, jest już przecież większe i trzeba mu wszyst­ko objaśnić. Tam z przodu ten chłop, co stoi na balu­stradzie, to jest Bóg Ojciec. Dzieciątko to jego Syn Je­zus. Mamy Boga Ojca, Boga Syna i Boga św. Ducha. Diabła nie musisz się bać, bo jest niewidzialny i za­biera grzeszników dopiero po śmierci. Ale tego wszy­stkiego nauczysz się przy spowiedzi. Jeśli nie bę­dziesz słuchał rodziców, to popełnisz ciężki grzech i przyjdzie diabeł po ciebie!

- Czy wiecie, pani Mlecz, że gdy poszłam zameldo­wać syna do szkoły, natychmiast go przyjęli, bez bada­nia. Zawsze mówię, jeśli rodzice są zdrowi, to i dzieci są zdrowe. Jeśli mój mąż otworzy teraz jeszcze dwa sklepy i wydobędziemy się z najgorszego, chcieliby­śmy mieć jeszcze jedno dziecko, żeby nasz syn miał się z kim bawić. Nie wiemy jeszcze, któremu dziecku za­piszemy sklep. Mój mąż powiada, że dzielenie nie jest dobre. Ale, słuchajcie, przecież to rozumie się samo przez się, że on został natychmiast przyjęty. Doktor nie musiał go wcale tak dokładnie badać. Mój mąż by mnie zabił, gdybym przyszła bez zameldowania i powiedziała, że dziecko zostało cofnięte. Tylko że nie­wiele je i takie chude jest to dziecko. I przy najmniej­szym szmerze kurczy się. Boi się też okropnie, bo my­śli, że za każdymi drzwiami stoi diabeł. Ale ja zaw­sze mówię, lepiej być delikatniejszym i strachliwym, niż tak ordynarnym jak dzieci innych ludzi. Jeśli sy­nek będzie się bał, będzie przynajmniej posłuszny. Moja matka zawsze mówi, nie bij tyle dziecka. Ja tam jestem surowa i walę tak długo, aż wstać nie może. Tam, w szkole koło cmentarza, pani Mlecz, mówię wam, to wcale mi się nie podoba. Wyłącznie prości ludzie i robotnicy, a czegóż mogłoby się tam dziecko nauczyć? Tacy ludzie! Niektóre matki to nawet boso przyszły. Ale jak już się należy do jakiejś parafii, to nic się na to nie poradzi.

- Musisz rechtorowi od razu dać do ręki dziesięć marek - powiedział Stanik - żeby wiedział, cośmy za jedni! Wtedy synek będzie lepiej traktowany i do­stanie lepsze świadectwa.

Nauczyciel zwał się Wilczek. Schował dziesięć ma­rek i odtąd miał oko na Adolfa Cholonka.

- Adamek, Cebulok, Cholonek, Cimala, Dudek, Froncki Hanys Froncki Paulek, Grzesiok, Gorącik, Glück...”. Cholonek na trzecim miejscu. Stanik wbił mu w głowę: - Kto jest na przodku, ten jest w lep­szej sytuacji. Musisz cięgiem się meldować i to od pierwszego dnia. Powiedz rechtorowi, że potrafisz już pisać: Adolf Cholonek. Kupił synowi ubranko szkolne najlepszego kroju, w pepitę, nogawice zawi­nięte. Kiedy urośnie, wystarczy je tylko opuścić. Pięk­ne białe podkolanówki, brązowe półbuty; przez pierw­sze dwa dni woził Stanik syna autem pod bramę szko­ły. - Niech zobaczą, cośmy za jedni. Jesteśmy tutaj najbogatsi! Cholonek en gros!

W klasie było trzydziestu dwóch uczniów. Fronckich było dwóch. Hanys był synem siostry Paulka i przez to jego wujkiem. Golków też było dwóch, bra­cia. Józik był w koszuli swego ojca, rękawy oberwał tam, gdzie były za długie. Pod spodem nie miał galotek. Oba Golki latały boso. Na śniadanie każdy z nich przynosił po jednym nieobranym kartoflu. Pier­wszego dnia „szkoła” trwała pół godziny i padał deszcz. Na podwórzu były jeszcze kałuże. Cholonek stał osobno. Rechtór Wilczek obrócił się tak, że nie musiał doglądać, co się działo za jego plecami. Józik przebywał z dziewczętami. Inni chłopcy przelatywali obok niego i podnosili mu koszulę, a on wypinał brzuch. Karlik i Józik byli figlarzami w swojej klasie. Podczas drugiej przerwy odbywała się próba sił. Waniek przelatywał obok Cholonka i zgarniał mu czupry­nę do przodu. Wszyscy się śmiali. Rechtór Wilczek przytrzymywał gazetą śniadanie i patrzył w drugą stronę.

Cholonek nie mógł się bronić, bo się bał. - Jeszcze jedna fala, Cholonek! - śpiewał Gajda, obtańcował go i wyrżnął w głowę.

Cholonek uderzył w bek.

- Ten dupersztajn już ryczy. Pójdź sam ino, ty ma­minsynku, dam ci coś do powąchania!

Bochnik z drugiej klasy capnął go za kragiel, przy­łożył sobie jego głowę do tyłka i obsmrodził ją. Pozo­stali chłopcy stali wokoło i rżeli z uciechy. Rechtór Wilczek udał się na sztywnych nogach do ogródka kierownika na zadku, żeby nikt nie widział, jak mu się gęba wykrzywia ze śmiechu. - Wsadź mu pysk do marasu, Bochnik! Alscher próbował zawsze Cho­lonka kopnąć w tyłek, podczas gdy Bochnik nurzał go w błocie.

Drugiego dnia rechtór Wilczek wysłał Józka Golka o ósmej do domu, żeby go matka umyła. Kiedy lekcje się skończyły, Golek stał pod drzwiami, szczerząc zę­by. Wytarł sobie śliną i rękawem białe kółko wokół nosa i meldował: „Panie rechtór, matka mnie umyli”.

Najgłupszy i najdłuższy w klasie był Balon. Cztery dni w tygodniu rozwoził węgiel i zawsze był czarny od pyłu węglowego, bo się nigdy nie mył. Po roku zo­stał oddany do szkoły specjalnej.

Gdy Adolf Cholonek zameldował nauczycielowi Wilczkowi, że utytłali go w błocie, dostał trzy siar­czyste baty w tyłek z powodu głośnego gadania.

- Zdrajca, zgłosił to rechtórowi - powiedział Bochnik na następnej przerwie. - Ja temu pieronowi pokażę, kto tu jest mocniejszy. Będzie moim ko­niem. - Złapał Cholonka za głowę, wcisnął ją sobie między kolana i od spodu prał go po pysku.

Jeszcze mocniejszy niż Bochnik był Krajcek. Na imię było mu Józef albo Seppl i pochodził z Austrii. Nosił podarte, sztywne spodnie skórzane i jąkał: - Jeeeśśli daasz miii coś z twoojego śniaadania, Cholo­nek, too cię oobronię. Iii jeeśli ktoś cię uuderzy, too spioorę goo na kwaaśne jaabłko.

Cholonek miał zawsze chleb z kiełbasą. Cholonkowa powiedziała: - Kto się chce dobrze uczyć, musi dobrze zjeść. Nasze dziecko dostaje do szkoły najlep­szy chleb. Musisz to zawsze tak zjadać, żeby inne dzieci nie widziały! I biada ci, jeśli coś rozdasz, za­miast zjeść to samemu!

Oddał chleb Krajckowi.

Krajcek stanął przed nim w rozkroku i powiedział: - Ktooo jest taaaki oodwaażny, niech przyjdzie ii rąąbnie goo w pyysk! Jaazda, ktoo pieerwszy? - Prze­chylił głowę i szczerzył zęby. - A teeraz iidę doo kloo się oodlać, aa jeeśli wróócę i ktooś goo uderzył, too go zaatłukę, wy byydlaki! - Poszedł do klozetu, przy­stawił oko do dziury w desce i śmiał się widząc, jak biorą Cholonka i wycierają mu twarz o ziemię. Kiedy wrócił, powiedział: - Ktoo too zroobił? Jaazda, wyystąąpić, wyy góówniarze! Wiidzisz, Cholonek, niee maają oodwagi. Booją się mniee!

Zając miał na śniadanie zawsze kartofle z kapustą w puszce konserwowej. Sobczak zajadał najczęściej placki, a oba Golki wcinały na śniadanie swoje nieobrane kartofle. Cholonek próbował teraz trzymać z Karukiem Golkiem, który był trzeci pod względem siły.

- Pójdźcie sam, wy pierony! Obejrzyjcie sobie, co ja tu mam! Kiełbasę od Cholonka. Wynoście mi się, wy świnie! Tu, Józik może dostać kąsek. Fajerant, szlus, wszystko zeżarte! Pójdź sam, Cholonek, jesteś moim kolegą! - Objął Cholonka ramieniem, wziął go do swojej potni, zawołał brata Józka i ten musiał go kopać w tyłek tak długo, aż Cholonek nie miał już sił krzyczeć.

- A teraz żebym cię więcej u Golka nie widział, ty pieronie, twoją kiełbasę możesz sobie sam zeżreć!

Wtedy pojawił się znowu Krajcek. - Jeeśli przynieesiesz mii kaawałek czczeekoolady, maacie przeecież skleep w doomu, too bęędzieemy przyprzyjacióółmi!

Krajcek był jak z drutu, ciemnobrązowy i chudy. Jeśli go ktoś zaczepił, śmiał się i mówił: - Chooodź nooo, tyy piepieronie, muuszę cii coś popowiedzieć! - Zbliżał się wolno do niego, pogłaskał go po głowie i rąbnął znienacka.

Krajcek był niewrażliwy na ból i niczego się nie bał. W zimie zrobił sobie narty z klepek od beczki i przywiązał je rzemieniami do podartych butów, a po­tem zjeżdżał z pagórków niczym czort wcielony. Dwóch synków ciągnęło go za ręce, a gdy nabrał roz­pędu, pruł w zawrotnym tempie przed siebie i wrzeszczał z zachwytu. Pończoch nie nosił nawet w zimie, bo nie miał. Gdy Adolfa Cholonka ogarniał strach, nie mógł złapać powietrza, zupełnie jak przy bólach.

- Nasz synek zna już teraz litery - powiedziała Cholonkowa do Mleczowej. - Mój mąż zamówił w sklepie muzycznym całą kupę nut i zgłosiliśmy go u nauczycielki gry na fortepianie. Powiedziałam jej od razu, że ciężka muzyka nie wchodzi w grę. Niech najpierw nauczy się grać te piękne pieśni: „Czy sły­szysz me tajemne wołanie” i „Peterle, mój kochany Peterle”, a potem „Tańczę z tobą aż do nieba”. Mój mąż zamówił też od razu stroiciela, żeby od pierwszej lekcji wszystko było w porządku. Jeśli fortepian nie ma ładnego dźwięku, pani Mlecz, to mój mąż dostaje szału. Kupiliśmy też od razu pieśń na Boże Narodzenie.

- Wiesz, Stanik - powiedziała - jak będę prze­chodziła obok sklepu z nutami, to kupię jeszcze „Mamatschi, podaruj mi konika... tralalala - taramtaram...” Kiedy w zeszłym tygodniu byłam z Mleczową w Trokadero, pewien elegancki skrzypek grał na pile „Mamatschi”, a mnie od razu łzy się polały. Niech dziecko od razu się nauczy, co to jest miłość matki. W Trokadero grają tylko na fortepianie. Stanik, jeśli tylko znajdzie się miejsce, chciałabym mieć natych­miast fortepian.

Nauczycielka gry na fortepianie nazywała się pan­na Matuszczyk i grała wyłącznie prawą ręką. Lewa, mówiła, już od lat jest do niczego. Lekcje nie były ta­nie, 3 marki 50 za godzinę, po potrąceniu dwudziestu minut przerwy.

W sprawach majątkowych doradcą Stanika został Szaleta. Przyjaźnili się coraz bardziej. W sprawach udowadniania tożsamości czy pochodzenia nie było dokumentu, którego Szaleta nie mógłby skombinować.

- Tak tanio jak teraz, Stanik, nie będziesz mógł nigdy kupować - powiedział Szaleta. - Teraz, kiedy Żydzi muszą się wszystkiego pozbywać. Na pierwszym miejscu, wiadomo, złoto. I jeszcze jedna wskazówka: porcelana! Na razie ci ją jeszcze dorzucają, pełną wa­lizkę za bochenek chleba, ale niedługo cena jej wzro­śnie. Hutschenreuther to dobra marka. Ponadto na twoim miejscu kupiłbym książek. Człowieku, mieć ta­ką półkę w szafce, całą oprawną w skórę, to też ma swoją wartość. Musisz postarać się o Goethego i tych wszystkich starych poetów, im starsi, tym lepsi. Żyd Biermann miał tego sporo, teraz spławia to za bezcen.

Stanisław Cholonek dorobił się tymczasem jedena­stu skrzypiec. W każdym instrumencie była kartka z napisem Stradivari. - I powiedz służącej, żeby nie wycierała z nich kurzu. Im więcej błota, tym starsze skrzypce i tym większa wartość! Kiedy Adolf będzie trochę dalej w tych lekcjach muzyki, powiedzmy, za miesiąc, dwa, wtedy będzie mu potrzeba tylko jednej lekcji gry na skrzypcach i wtedy wszystkich, bracie, tu zakasuje. Szaleta opowiadał mi o rozmaitych mu­zykantach, co już od piątego roku życia dawali kon­certy.

Niektórzy Żydzi chowali się po mieszkaniach. Na ulicy musieli nosić gwiazdę i każdy mógł z nimi ro­bić, co chciał. Dla Pelki nastała pełnia sezonu, nosił w rękawie bykowiec, a pod szaketem pałkę gumową zakończoną ołowiem. Przechodził jakiś Żyd albo Ży­dówka, natychmiast walił. Stary Świętek ze strachu chodził już tylko pod samym murem, unikając wszel­kiej niepotrzebnej drogi. Oczy miał wytrzeszczone. Czasem przychodził do Cholonków, w odwiedziny do córki i wnuka. Ściągał wtedy trzewiki przy drzwiach, żeby nie zabrudzić dywanu.

- Ależ co znowu! Ojciec, nie musicie tego robić, mamy służącą, która sprzątnie po was!

Nigdy nie zdejmował kapelusza. Jeśli był sam w po­koju, wartko przeglądał popielniczki i wykradał nie­dopałki. Jeśli Michcia kazała służącej zapakować mu coś do zjedzenia, nie przyjmował darowizny. - A te meble - zapytał - to też od Żydów?

- Jeśli to jeszcze dziesięć lat potrwa - powiedział Stanik - wystrzelę w górę jak gwiazda. Mój następ­ny zakup - cała bateria trzewików różnych fasonów: do każdego ubrania stosowne trzewiki według naj­nowszej mody.

Stanik spotykał się potajemnie z Żydami w rozmai­tych mieszkaniach i robił z nimi interesy. Kupił sobie wagę listową, ale dochodziła ona tylko do 1000 gra­mów. Zapasy jego złota gwałtownie rosły: 300 gra­mów, 350, 500, 750 gramów. Wszystko wysokokaratowe.

- Oddadzą wszystko - powiedział Stanik - bo skąd wezmą chleb. A ja dobrze płacę, tak że nikt nie może się skarżyć.

- A kiedy Żydów nie będzie - dodał Świętek - przyjdzie kolej na nas.

Interesy Świętkowej na targu były proste i uczci­we. Odkąd nastał nowy rząd, ustawa przemysłowa by­ła bardzo ostra i handlujących szpiclowano ze wszyst­kich stron.

- Dzieci opuściły dom - powiedziała Świętkowa - a dla nas, dwojga starych ludzi, niewiele potrzeba, pani Nawrat. Dostaliśmy od magistratu izbę, kuchnie i komorę, tak że Jankowski z Hejdlą mogą sobie w na­szym starym pomieszkaniu teraz wygodnie żyć. Mnie już tam się nie bardzo teraz podobało. Nie mogłam tej Königowej już dłużej znieść. To był dopiero gizd!

W tym czasie i Helenka Hajduk wyprowadziła się do Berlina. Pelka ubiegał się o jakąś posadę nadzorcy w obozie żydowskim i został odkomenderowany na specjalne przeszkolenie. Hübner także się dorobił i prowadzili teraz huczne życie. Uwielbienie Świętko­wej dla zięcia rosło: - Twoja fala, Detele, jest coraz piękniejsza. Z daleka wyglądasz jak artysta!

- Mój szwagier - powiedziała Michcia - wyglą­da teraz jak Victor de Kowa, nie uważacie, pani Mlecz?

Dziecko Hübnera miało blond włosy i było przygłupie. Michcia spotykała się często z Detlevem Hübnerem, żeby trochę pogawędzić. Każdy człowiek musi się wygadać, a Stanik w tym czasie nie przychodził czasem do domu i przez kilka dni.

- Zawsze to mówię, pani Mlecz - powiedziała Michcia - jeśli dziecko ma coś w głowie, nie powin­no mu się stać na drodze. Czego się człowiek nauczy za młodu, tego mu nikt nie zabierze. A więc nasze dziecko, pani Mlecz, gdy tylko nauczy się ślabizować i odczytywać modlitwy z modlitewnika, pójdzie na naukę katechizmu. Nasza matka też zawsze mówiła, że na przyjęcie sakramentów nigdy za wcześnie. A gdyby rzeczywiście miało się kiedyś mu zemrzeć, to będzie już zaopatrzone.

W tym czasie wielu ludziom się poszczęściło. Ciot­ka Hajduczka, potka Adolfa, oddała strzelnicę sio­strze, a uruchomiła koło szczęścia. To była całkiem inna robota!

- Ta moja siostra to kąsek czorta, mówię ci - rze­kła Hajduczka. - Ta to pasuje do strzelnicy! Niedaw­no temu jakiś pijak zaczął się stawiać i wywijać splu­wą. A ona łaps go za kragiel i ciepie go przez ludzi da­leko na zadek, pyskiem prosto na Łukasza. Sześć zę­bów go to kosztowało, ale ja musiałam płacić odszko­dowanie, bo sklep jest wciąż na mnie zapisany, gdyż ona jest niepiśmienna. Ale muszę powiedzieć, że chęt­nie zapłaciłam. Za samą uciechę! Mamy przecież znajomego dentystę. Wstawił te parę zębów, a ja mu da­łam kilka biletów na koło szczęścia Grał cztery godzi­ny i nic nie wygrał. Już ja tam dobrze pokręciłam tym kołem! Człowieku! Jak będziesz kiedyś przechodzić obok, dzioucha, to zajrzyj do mojego stoiska! Stoję zawsze przy słupie oświetleniowym i mam piękne rze­czy do wygrania. Tu, powąchaj ino, całkiem nowa sorta perfum!

Gdy raz w roku przychodziła do Michci w odwie­dziny, ubrana według mody anno 1920, Cholonkowa wstydziła się przed ludźmi.

- Przebywamy teraz w zupełnie innych sferach, pani Mlecz, ale ludzie nie mają dla tego zrozumienia. Wszyscy kiedyś wyszliśmy z nizin, ale co się naharowaliśmy, zanim doszliśmy do czegoś! No, wiecie zre­sztą sami! - Pod względem mody prześcignęła już Zarah Leander. Nie opuszczała żadnego filmu, ale to, co Zarah teraz nosiła, Cholonkowa już dawno zdjęła i podarowała Tekli.

Gdy Adolf Cholonek miał sześć i pół lat, zaczęto go przygotowywać do spowiedzi. Proboszcz Banik był prostym człowiekiem i pochodził z okolic Milowej. Gdy mówił, zamykał oczy. - Człowiek - zapytywał co roku na katechizmie, mniej więcej na dziesiątej lekcji - czym się odróżnia od zwierzęcia? Wolną wo­lą, którą obdarzył go Pan Bóg. Teraz opowiem wam przypowieść: Był raz człowiek, który ze swoim psem siedział w karczmie. Pies był wielkości cielęcia i dużo żarł. Przy stole siedział jeszcze jeden człowiek i prze­chwalał się, że potrafi zjeść i wypić tyle, ile tylko ze­chce. Człowiek z psem założył się z nim, że jego pies potrafi na raz więcej zjeść niż on. Człowiek z psem tedy zamawiał jedną kiełbasę za drugą, a człowiek jął się ścigać z psem w jedzeniu. Gdy zjedli dziesięć po­kaźnych kiełbas, człowiek już więcej nie mógł i powiedział: A teraz chciałbym się czegoś napić. Dajcie mi szklankę wody! I domagał się, by pies również wy­pił szklankę wody. Człowiek wodę wypił, a pies nie. Właściciel psa mógł zwierzę bić, ile chciał, pies nie wypił ani jednego łyku. Wygrał człowiek. Jaka z te­go nauka, Sobczyk?

- Nauka z tego taka, że Jezus, że Pan... że...

- Nie! Świtała, jaka z tego nauka?

- Że kiełbasa... że pies... że człowiek...

- Że człowiek...? Neugebauer!

- Księże proboszczu! Gajda mnie w dupę uszczyp­nął...

- Człowiek został obdarzony przez Boga... przez Boga...? Wienschütz,... przez Boga? Człowiek został obdarzony przez Boga wolną wolą, by mógł sam decy­dować, czego chce, a czego nie chce, w przeciwień­stwie do zwierzęcia. Ponieważ pies nie został przez Boga obdarzony wolną wolą, nie mógł wypić tej wo­dy. Dlatego człowiek pochodzi od Boga.

- Ja też bym umiał opowiedzieć tę historyjkę - powiedział Neugebauer - ino że ten przeklęty Gajda uszczypnął mnie z tyłu.

- Neugebauer! Nie klnij!

Neugebauer był ministrantem i znał tę historyjkę już z ministrantury.

- Człowiek, który chce dostać się do nieba, musi być w stanie czego? - W stanie łaski uświęcającej. Dlaczego chcemy dostać się do nieba? - By oglądać Boga wieczność całą i chwalić go wraz z aniołami.

Farorz Banik stawiał pytania i sam na nie odpowia­dał, by szybciej przerobić materiał.

- Łaskę uświęcającą osiągamy przez co? - Przez przyjęcie sakramentów i wykonywanie woli Bożej. Jak często należy przyjmować sakramenty? - Przy­najmniej raz w miesiącu należy przyjmować sakramenty i pójść do spowiedzi oraz komunii świętej. Przed przyjęciem komunii świętej nie wolno spoży­wać czego? - Pokarmów oraz na godzinę przedtem nie wolno przyjmować płynów, bo dopuścilibyśmy się obrazy Boskiej. Istnieją grzechy powszednie i śmier­telne. Największym zaś grzechem śmiertelnym jest nieczystość. Nowak, wymień grzechy nieczystości l Nieczystym jest...?

- Nieczystym jest... nieczystym jest, jeśli... Grzech nieczys...

- Kośnik!

- Jest... jeśli... Niecz...

- Powtórzę jeszcze raz: Po pierwsze - kto nieczy­stych rzeczy dotyka u siebie lub u innych. Po drugie - kto nieczyste rzeczy ogląda u siebie lub u innych. Po trzecie - kto ogląda nieczyste obrazki. Po czwar­te - kto wymawia nieczyste słowa. Po piąte - kto o nieczystych rzeczach myśli. Po szóste, kto nieczyste rzeczy popełnia. Ze sobą lub z innymi. To jest grzech najcięższy. Kto naruszy to przykazanie, obraża Boga najmocniej. Ten przybija Chrystusa do krzyża i Pan Bóg może mu przebaczyć tylko z wielkim trudem. Musimy unikać stosunków ze złymi ludźmi. Jeśli ktoś zobaczy nieobyczajnie ubrane dziewczęta, musi na­tychmiast powtarzać sobie: Odejdź, szatanie; pomóż mi, Boże! I to tak długo, dopóki pokusa nie zniknie. Gdyby ktoś miał popaść w grzech nieczystości, powi­nien natychmiast udać się do najbliższego spowiedni­ka i powiedzieć: Księże proboszczu, popełniłem ciężki grzech, chciałbym się wyspowiadać! Jeśli jednak taki człowiek trwa w grzechu nieczystości, a zaskoczy go śmierć, to idzie dokąd? - Zając!

- Wiem, proszę księdza: do piekła!

- Słusznie. A tam co będzie? - Krusche! - Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.

- Bardzo dobrze. A męki nie będą miały końca i trwać będą wiecznie. Markowitz, czy sparzyłeś so­bie kiedy palec?

- Tak, księże proboszczu.

- A mocno cię bolało?

- Tak, wrzeszczałem jak nieboskie stworzenie.

- Widzicie! A tysiąc, miliony razy okrutniejsze są męki, jakie musi znieść grzesznik w piekle. A kto na­umyślnie w spowiedzi zatai lub pomniejszy swój grzech, nie otrzyma odpuszczenia i trwać będzie w stanie ciężkiego grzechu. Kto zaś z ciężkiego grze­chu wyspowiada się dwa razy, temu Pan Bóg udzieli podwójnej łaski. Amen!



W skrzypcach tkwi wielka wartość.

Szaleta


Gdybyśmy nie mieli tego pecha z tym 29 lutym, to nasz syn miałby teraz siedem lat - powiedziała Cholonkowa. - Przypominam to sobie jak dziś, pani Mlecz, jak urodził się mój syn. Mówi się zawsze: 29 lutego urodzone, po wsze czasy i na amen stracone. Ale ja twierdzę, że to zależy od rodziców. Tyleśmy się namartwili z powodu dziecka, a teraz? Synek ma wszystko, czego tylko zapragnie. Ma co jeść. Jest do­brze ubrany. Otrzymuje staranne wykształcenie. Ma pianino. Mój mąż wbił sobie do głowy, że musi zebrać pięćset skrzypiec. Stradivariusów, czy jak to się tam nazywa, nie znam się na tym. Znajomy mu powiedział, że w skrzypcach tkwi największy majątek. Na skrzyp­ce mój mąż wyda ostatni grosz. No, a teraz przez tych Żydów do wszystkiego jest łatwiejszy dostęp. Jeśli się powie mojemu chłopu, tam a tam wiszą skrzypki, to - mówię wam - nie może spać ani w dzień, ani w nocy, dopóki ich nie dostanie. Widzicie, to wszyst­ko dla naszego synka. W maju pójdzie do komunii. Nie macie pojęcia, pani Mlecz, co to za pobożne dziecko!

W niedzielę od ósmej do dziewiątej msza dziecinna, w poniedziałek od trzeciej do piątej katechizm, we wtorek od dziesiątej do jedenastej lekcja religii, we środę o siódmej msza szkolna, w czwartek katechizm, w piątek religia, w niedzielę znowu msza dziecinna.

Adolf Cholonek zaczekał na przerwie, aż klozet się opróżnił, żeby nikt nie zobaczył, jak z zamkniętymi oczyma, nie dotykając niczego, wymanewrowuje przez rozporek swój przyrząd do sikania. Podczas roz­pinania ciągnął guziki do przodu, żeby - broń Boże - ręką nie dotknąć, sikał na ślepo, a po sikaniu cofał podbrzusze do tyłu, żeby wszystko samo się schowało w spodniach. „Największym grzechem jest co? Nie­czystość! Kto nieczystych rzeczy dotyka u siebie lub u innych... Kto nieczyste rzeczy ogląda oczyma... Czy sparzyłeś się już kiedy, Markowitz? Widzicie, a tysiąc tysięcy razy bardziej pali piekło...”

Chodziło mu to ciągle po głowie.

A jeśli przyjdzie na was pokusa, natychmiast się modlić: Odejdź, szatanie; Panie Boże, pomóż mi! Naj­gorsze jednak jest piekło...”

Największym grzesznikiem w klasie był Rudi Kaim. Jego ojciec był restauratorem, dawniej zamieszkały w Chorzowie, a matka jędrną pięknością, której grzech wypływał już u góry z sukni. Gdy Adolf Cholonek ją widział, krew mu uderzała do głowy i czuł smak grze­chu. Kaimowie sypiali do południa. Po lekcjach Rudi Kaim zabierał czasem Adolfa do swojego domu. W szynku czuć było starym piwskiem, dymem papie­rosów, kurzem i rzygowinami. Stołki stały na stole.

Kaim miał jeszcze dwóch braci: Holdka i Fredka.

- Poczekaj tu, Cholonek, pójdę zobaczyć, czy moi starzy jeszcze śpią! - mówił Rudi, odchodził, wracał i szczerzył zęby: - Akurat dupczą, chcesz zobaczyć?

- Nie! - Cholonkowi robiło się ciemno przed oczy­ma. Głos zawodził go nawet wewnątrz, tak że nie mógł się modlić: „Odejdź, szatanie, odejdź!”

Czasem przychodził Holdek i walił Rudika w głowę.

- Odejdź, ty świnio, tę dziurę ja zrobiłem! - I od­suwał brata na bok. Rudi gderał, a Holdek pochylał się przed dziurą w ścianie i podglądał.

- My też dupczymy - powiedział Rudi - Holdek i ja z Bulą w parku. Pójdziesz jutro z nami? - Kobie­ta była źródłem grzechu, powiedział farorz Banik. Cholonek odwracał się, gdy widział dziewczynę. Już samo słowo wzburzało go. Podczas modlitwy „Bądź pozdro­wiona, Mario” utykał przy słowach „błogosławiona jesteś między niewiastami”, bo nie wiedział, co to zna­czy, i na wszelki wypadek wtrącał w tym miejscu: „Odejdź, szatanie, odejdź” Dużo było słów, które miały coś wspólnego z grzechem śmiertelnym.

Około godziny dwunastej Kaim ze swoją babą wy­chodzili z mieszkania i siadali w szynku. Było ich mo­cno czuć potem i nigdy nie rozmawiali. On miał wy­gląd krótko ostrzyżonego byka i pił piwo na śniada­nie, ona miała na sobie szlafrok w czerwone kwiaty i papucie, zaś Adolf Cholonek ciągle się odwracał.

W maju była pierwsza komunia święta. Stanik za­mówił fotografa od razu pod kościół.

- Nasze dziecko, pani Mlecz - powiedziała Cholonkowa - miało najlepsze ubranko ze wszystkich dzieci przystępujących do pierwszej komunii. Na ja­kość mój mąż zawsze zwraca uwagę, jako handlowiec musi tego przestrzegać. Chcecie zobaczyć zegarek na rękę, jaki kupiliśmy naszemu synkowi? Trzymam go w szkatułce z klejnotami i pierścionkami. W kuchni nakryłam stół dla krewnych mojego męża, a w salonie i gabinecie dla naszych ludzi i lepszych gości. Nie wy­obrażacie sobie, co to była za uroczystość! Ponad czterdzieści osób. Sześć tortów - wszystkie upiekła moja siostra Tekla. Robi to lepiej niż największy cu­kiernik. Trzeba było widzieć mojego szwagra! Wiecie którego, tego pięknego! Ten umie bawić towarzystwo! Mógłby gdzieś występować! A zabawić rozmową po­trafi, pani Mlecz, nie wyobrażacie sobie! On i ja rozu­miemy się doskonale, o tak!

Ale komunia nie załatwiła wszystkiego, bo od niej dopiero rosną zadania dobrego chrześcijanina. - Od dziesięciu lat synek nasz może uczęszczać na naukę religii - powiedziała Cholonkowa. - Moim zdaniem, mógłby już teraz chodzić, nie ma przecież siana w gło­wie, ale proboszcz Banik mówi, że jest jeszcze za mło­dy. Poślemy go jeszcze raz, wraz z innymi dziećmi, na katechizm, żeby się nie wałęsał po ulicach. To mu na pewno nie zaszkodzi!

Cholonek miał siedem lat, a farorz Banik opowiadał mniej więcej na dziesiątej lekcji historię z psem, - Cholonek, ty już wiesz, ja pytam teraz pozostałych: Jaka z tego nauka? Że człowiek...? Że człowiek...? - Żabka!

- Człowiek jest...

- Nieprawda! Cholonek, powiedz im!

- Człowiek jest grzesznikiem.

- Nie dzieci! Przecież powiedziałem wam całkiem wyraźnie: Człowiek ma od Boga wolną wolę, czym od­różnia się od zwierzęcia.

Przed jesiennymi wakacjami dzieci zażyczyły sobie od farorza jakiejś powiastki, a on opowiedział im hi­storyjkę o człowieku z psem i wolną wolą.

We wrześniu rozpoczęła się wojna. Uzbrojeni po zę­by żołnierze niemieccy jechali na ciężarówkach przez Porębę i usuwali szlabany graniczne. Kolumna za ko­lumną przewalała się przez główną ulicę. Polacy się nie bronili. Obok szlabanu powieszono na drzewie szesnastoletniego chłopca z Rudy, który tam wisiał sześć dni. W całym mieście nie ma już ani jednego Ży­da, z wyjątkiem pół-Żyda Szei, który na czas zaopa­trzył się u Szalety w fałszywe papiery. O swoim pra­wdziwym pochodzeniu zawsze milczał, toteż mało kto wiedział coś na ten temat. Pelka otrzymał przydział do obozu, a w dzienniku radiowym ogłaszano zwycię­stwa.

- W następnym tygodniu damy się przechrzcić - powiedział Stanik. - Wszyscy mówią, że Polaczkom dostanie się tak samo jak Żydom. - Ale ciągle zwle­kał ze złożeniem podania ze strachu, że mogliby roz­poznać fałszywe papiery, o które postarał mu się Szaleta.

W maju grupa Adolfa Cholonka przystąpiła do pier­wszej komunii. Cholonek miał osiem lat i był jeszcze o dwa lata za młody na naukę religii. Cholonkowa po­słała go po raz trzeci na naukę katechizmu, tym ra­zem we wtorki i piątki od trzeciej do piątej.

Farorz Banik opowiedział historię z psem i zapytał: - Z przypowieści tej płynie jaka nauka, dzieci? - Cholonek, ty już wiesz, powiedz im!

- Wolna wola, księże proboszczu!

- Bardzo słusznie, Cholonek. Człowiek ma wolną wolę, bo stworzony jest na obraz i podobieństwo Bo­że i to odróżnia go od zwierzęcia.

Na każdej lekcji katechizmu odmawiano Ojczenasz, a na zakończenie farorz Banik modlił się: „Dobry Pa­nie Boże, chroń nasz naród, naszego führera i naszą ojczyznę i poprowadź naród niemiecki do zwycięstwa. Amen!”

W czerwcu tego roku Gryzok znalazł na ulicy od­znakę partyjną.

Bezrobotnych i biednych już nie było; ludzi zapę­dzono do roboty, a kto nie mógł pracować, tego za­opatrywała Pomoc Zimowa. Gryzoka nie. Zaliczony do upośledzonych umysłowo i fizycznie, włóczył się na­dal po ulicach i zaglądał do chałup, czy nie potrzeba kogoś do noszenia węgla. Przy przeprowadzkach mógł nosić lżejsze meble.

Stanik w tym czasie miał już czterdzieści osiem skrzypiec, z tego czterdzieści sześć sztuk miało kartkę z napisem „Stradivari”. - Człowieku - powiedział - przez te wszystkie kampanie i zwycięstwa we wszyst­kich krajach zwolni się tam masę skrzypiec! Powie­działem już wszystkim, żeby wszystkie skrzypki, któ­re tam znajdą, przywieźli ze sobą. Za dobry instrument zapłacę każdą cenę. Wystarczy dwa razy przejechać smyczkiem, a od razu poznasz, jaki mają dźwięk.

Gryzokowi było teraz ciężej, bo często się zdarzało, że ktoś kazał mu robić, a potem dawał mu kopa i wy­ganiał precz. On sam nic się nie zmienił. Śmiał się jak dawniej, cieszył się słońcem i deszczem, mówił: - Zo­staw! Następnym razem będzie lepiej.

W miejscowym kierownictwie NSDAP leżało poda­nie, by dom koło stawu zburzyć, a urządzić na tym miejscu plac ćwiczeń dla Hitlerjugend.

Kiedy Gryzok znalazł odznakę partyjną, przypiął ją do kołnierza, wypiął pierś i przemaszerował przez uli­cę. Dwie godziny później przyszło do niego dwóch fa­cetów w skórzanych płaszczach. Byli przy tym Gluga i niejaki Elsner, dawne nazwisko Epczyk. Zaczęli Gry­zoka bić po głowie. Epczyk wypróbował uderzenie kantem dłoni, tak jak go tego nauczono. Gryzok klę­czał na dylówce, a krew ciekła mu z uszu i nosa. Pła­kał i powtarzał: - Nie, nie...

Żona Gryzoka rzuciła się z pięściami na napastni­ków, nie mogła jednak krzyczeć, bo była głuchoniema. a oni tłukli ją kantem dłoni po karku, tak jak się za­bija króliki, aż padła na łóżko. Gluga pałką zwalił z półki obie świece i człowieka z gliny, a Gryzoka ciągnęli za szaket aż do drzwi i zrzucili go ze schodów. Potem wsadzili go do auta. Gdy wrócił po dwóch ty­godniach, żona leżała na łóżku, przykryta kocem i pła­chtami. Nie mogła niczego wziąć do ust podczas jego nieobecności, ale teraz, gdy go zobaczyła w drzwiach, roześmiała się, usiadła i wyjęła z szuflady stołowej kąsek chleba, który schowała dla niego, i rozmiękczy­ła mu go w wodzie. Ale on nie mógł nic jeść. Krew sączyła mu się z ucha.

Położył się na łóżku, objął ją i umarł. Ona pozostała przy nim i zmarła po trzech godzinach.

Wywieźli ich w blaszanej trumnie.

Hübner powiedział: - Takich ludzi z czasem się usunie. Powstanie zupełnie nowy naród. Istnieją kolo­salne plany w tej sprawie.

Granica do Rudy była otwarta, jakby jej nigdy nie było. Tramwaj kursował teraz aż do Katowic. Do My­słowic trzeba było się przesiadać. W tramwajach wi­siały szyldy: Kto mówi po polsku, jest naszym wro­giem.

Świętek chodził teraz na piechty, bo lepiej mówił po polsku niż po niemiecku. - Jeszcze trzy lata - po­wiedział - a czeka nas ten sam los co Żydów. -Świętkowa zaś powiedziała: - Cieszę się, że Tekla dostała takiego dobrego chłopa. Ten do czegoś doj­dzie! Czy Michcia nie mogła sobie takiego samego chłopa poszukać? Ale Stanik się przynajmniej czegoś dorobił. Zawsze mówiłam: Głupi to on nie jest!

Detlev otrzymał posadę w magazynie chemicznym w Katowicach, mogli się teraz w domu nażreć ile wlezie.

Wyglądało na to, że trzyma się z dala od partii, ale Świętek nigdy do nich nie chodził. - On jest donosi­cielem - mówił. - Nie zawaha się własnego brata wydać na szubienicę.

Ciupkowa poszła kiedyś do farorza Banika, by go zapytać o różne sprawy, bo miała syna na froncie. Musi tam przecież zabijać, a w ogóle to w tym jed­nym przykazaniu nie powiedziano nawet, czy zabijanie dopuszczalne jest u człowieka czy również u zwierząt.

Całkiem się w tym wszystkim zgubiła.

- Widzicie, pani Ciupka - powiedział farorz Banik - w Biblii jest pewna przypowieść. Uczniowie py­tają tam Jezusa o coś, a on odpowiada: Dajcie cesa­rzowi co cesarskie, a Bogu co boskie. Cesarz to pań­stwo, a jeśli państwo powiada: Zabijajcie, bo jest woj­na! to idźcie za cesarzem, mówi Chrystus. Papież nasz, pani Ciupka, jest namiestnikiem Boga na ziemi. Gdy­by zabijanie na wojnie nie było dozwolone, nasz pa­pież wydałby już dawno orędzie, pani Ciupka. Prze­stańcie się tym dręczyć! Wszystko dzieje się na oczach Pana, albowiem nie spadnie z dachu żaden wróbel, je­śli Pan Bóg nie będzie tego chciał. Są tam przecież na­si kapelani polowi.

- A Żydzi, księże proboszczu? U nas w domu jest jeden, co gada, że tam w obozie zabijają ich setkami. Czy to też jest wojna?

- Wojna jest wojną, pani Ciupka, a i tutaj Stolica Apostolska niczego nie ogłosiła. Widzicie, pani Ciup­ka, kiedy Żydzi przybili Chrystusa do krzyża, powie­dział: Krew na was i na dzieci wasze! Gdyby Bóg tego nie chciał, to by do tego nie doszło. Przestańcie o tym myśleć, pani Ciupka! Pan Bóg wie, do czego dopusz­cza, a gdybyście mieli znowu jakieś pytania, przyjdź­cie z tym do mnie! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, pani Ciupka...

- Amen, księże proboszczu.

Odkąd zabrakło Żydów, interesy ze złotem nie szły już tak dobrze. Niewiele już można było teraz zgar­nąć i Stanik musiał czynić zakupy za pomocą żołnie­rzy. Miał 980 gramów. Z Krakowa jeszcze można było coś niecoś sprowadzić, bo wałęsali się tam jeszcze Ży­dzi. O Szei przypuszczał, że odłożył na bok ze dwa, trzy kilo. Skupował na przykład zegarki z odskokowym wieczkiem i patroszył je, by nie obciążać się werkiem.

- Złoto, Stanik, tylko złoto się liczy! Wszystko in­ne możesz wyciepnąć do haźla. Zegarek ma dobre sześćdziesiąt do osiemdziesiąt gram, zależnie od gru­bości. Drugie wieko, musisz dać pozór, Stanik, nie zawsze jest ze złota. Nie daj się nabrać!

Kiedyś Maluch, który był zatrudniony w obozie oświęcimskim, chciał Stanikowi spuścić całą tytkę pełną złotych zębów. Ale Stanika ogarnęło obrzy­dzenie.

Od wojsk frontowych też niewiele można było wydębić. Ciągle byli w akcji, ciągle szli naprzód, a dopie­ro druga fala mogła się obłowić.

Porucznik Prochota służył w zaopatrzeniu. Całymi walizami taszczył do domu zdobycze wojenne. Ale od niego nie dało się niczego wydębić, bo wszystko zgar­niał dla siebie.

Bujok, kuzyn Stanika, otrzymał powołanie do wojs­ka, więc Stanik ostatniego wieczora usiadł sobie z nim i zaczął mu klarować: - Dej pozór, Bujok, na to, co ci powiem! Jak dostaniesz się do tych wszystkich zam­ków we Francji i gdzie indziej, rozglądaj się za skrzyp­kami. Pokażę ci, jak się to robi. Zaświecisz latarką kie­szonkową do skrzypek i jeśli zobaczysz szyld, mam na myśli taką kartkę, i będzie tam coś napisane - za­bieraj natychmiast! Najlepsze są stradivari, Bujok! Im więcej kurzu, tym lepszy mają dźwięk. Brat nasze­go ojca grał na trąbie w orkiestrze kopalnianej, ale jak, bracie! Nie widziałeś naokoło suchego oka! Ścia­ny się trzęsły, Bujok, wypij jeszcze jednego za wasze zwycięstwo!

Szaleta powiedział Stanikowi, że istnieją jeszcze in­ne rodzaje skrzypiec, które też są wartościowe. Za pieniądze i tak się niewiele kupi. - Płać, ile tylko mo­żesz za skrzypce, Stanik!

- Kiedy będzie już po wojnie - powiedział Stanik - dam sobie zbudować pokój muzyczny. Powieszę wszystkie skrzypki na ścianach i każę wstawić orga­ny. I dam te wszystkie skrzypki do oceny. A jeśli przyjdzie ktoś w odwiedziny, synek będzie mógł zdjąć któreś skrzypki i dać koncert. Będzie też mógł czasem po wieczerzy sobie coś zagrać. To też jest przyjemne, bracie!



Na co człowiekowi cały świat, jeśli nie ma co do fajki włożyć?

Świętek


Świętek się bał. Każdy mógł teraz na człowieka zro­bić doniesienie, za nic. I już człowieka nie było, wy­mazany! Koniec, szlus! Najlepiej z nikim nie rozma­wiać, nikogo nie widywać, dlatego Świętek wstawał codziennie o trzeciej, by dłużej być sam. Siedział na ryczce w rogu kuchni, między lamperią a starym sto­łem kuchennym i kurzył fajkę. Już nie zaciągał się tak głęboko i pięknie jak dawniej, raczej krótko i tylko połową płuc. Nad stołem piździła się piętnastowatówka. Nie chodził już tą długą drogą przez pola i nie za­trzymywał się, by w spokoju ducha od czasu do czasu pooddychać, lecz skradał się najkrótszą drogą wzdłuż murów, tam przynajmniej z jednej strony był zabez­pieczony.

Zawsze było tyle tego gadania na temat zarobków, które znowu o dziesięć fenigów podnieśli, a kupić mo­żna było za to gówno. Nie było gorzałki. Szewc Lebok, który przez całe życie potrzebował przed śniada­niem wypić szolkę gorzały, żeby sobie duszę rozgrzać, zidiociał do reszty, napił się z rozpaczy octu z pie­przem i zmarł po dziewięciu litrach. Życie stało się męką. Za każde gówno groziła teraz kara śmierci.

Świętkowa próbowała z ogrodowych porzeczek zro­bić wino, ale Świętek w swojej prostracji wypił to je­szcze przed fermentacją. - Czy to wiadomo, co bę­dzie jutro? Z dnia na dzień mogą przyjść po człowie­ka, a wtedy to pieroństwo się zepsuje.

Był jeszcze denaturat, który Świętek raz w tygod­niu pił rozcieńczony z kompotem i odrobiną cukru w szolce, aby zachorować i stracić na to ochotę. Chęt­nie odwiedzał Stanika, któremu na równi z Jankowskim najbardziej ufał. Starej nie sprzyjał. W jego mniemaniu za bardzo mizdrzyła się do Hübnera i cią­gle latała do kościoła. I była za chytra.

Blachnikowi, pedlowi ze szkoły im. Bitwy Jutlandz­kiej, też się coś takiego przytrafiło! Jakiś łobuz zagwoździł mu drzwi od mieszkania. Ale Blachnik, ka­wał byka, wziął w mieszkaniu rozpęd i wywalił drzwi, dopadł łobuza jeszcze przy bramie i sprał go po py­sku. A ten poszedł do swojego dowódcy w HJ i po­wiedział, że słyszał, jak Blachnik słuchał wrogich ra­diostacji - fajerant! Przyszli po Blachnika - obóz! Po trzech miesiącach jego żona otrzymała kartkę, nie było już Blachnika.

Wojna trwała już trzy lata. Adolf Cholonek dostał się do dziecięcej przybudówki Hitlerjugend. Od dzie­sięciu do czternastu lat Jungvolk, od czternastu do osiemnastu Hitlerjugend. Jungzug numer cztery, we­dług wzrostu drugi w pierwszym rzędzie od przodu, wśród umundurowanych.

- Zaczekam jeszcze z uniformem na miarę - po­wiedział Stanik - dopóki nie zaawansuje na jakiegoś dowódcę. Ale skuli mnie nie musi wcale nim zostać. Żeby tylko więcej ćwiczył na pianinie!

- To na pewno nie zaszkodzi, jeśli chłopców wez­mą trochę w karby - powiedziała Cholonkowa. - Nie będą im przynajmniej głupie myśli chodziły po głowie. A hartowanie ciała, nie wiem, czy to dobre, ale złe to na pewno nie jest. - Za umundurowanymi maszerowali cywile, a na końcu bosi. Podczas prze­marszu przed dowódcą bosi musieli wystąpić z sze­regu.

- Teraz, kiedy nasz synek ma dziesięć lat, może pójść wreszcie na religię - rzekła Cholonkowa. - Wystarczająco dojrzały był już i przedtem.

Dotąd trzy razy przerabiał ten sam katechizm, ale na religii farorz Banik już pierwszą lekcję zaczął od trudnych zadań opowiadając historię z psem.

- O czym świadczy ten przykład, Cholonek?

- O wolnej woli, księże proboszczu. Psu zrobiło się niedobrze.

- Słusznie, Cholonek! Ale brak jeszcze czegoś. - Kotula!

- Psa, księże proboszczu.

- Jak to psa?

- Bo popełnił grzech.

- Nic podobnego, Kotula! Tylko człowiek może zgrzeszyć, bo człowiek stworzony jest na obraz i po­dobieństwo Boże. Ten przykład świadczy o tym, że człowiek otrzymał od Boga wolną wolę i to jedynie odróżnia go od zwierzęcia. Przejdziemy teraz do nie­śmiertelności...

W poniedziałek od trzeciej do piątej religia, we wtorek sodalicja mariańska, we środę zbiórka HJ, w czwartek religia, w piątek lekcja muzyki, w sobotę zbiórka, w niedzielę msza dziecinna lub zbiórka HJ. Adolf Cholonek siusiał nadal z zamkniętymi oczami. Jeśli musiał się kąpać, to spoglądał w sufit lub zamy­kał oczy. Udało mu się przetrwać lub na przykład podczas modlitwy być nabożnym, mógł trzy kolejne niedziele przyjmować komunię świętą.

- Zawsze to powiadam, pani Mlecz, że rodzice nie powinni dzieciom robić na przekór - mówiła Cholon­kowa - ale wydaje mi się, że nasz syn zostanie farorzem. Będzie to z pewnością lepiej, niż gdyby poszedł w ślady ojca. Zaś w muzyce, a tego to już zupełnie nie rozumiem, wcale nie odziedziczył zamiłowań ojca, który jest zwariowany na punkcie skrzypiec. Synek ma za sobą cztery lata nauki gry na fortepianie. Kupi­łam mu „Sannę Petersburską” - wiecie, mamy znajo­mych, których córka ma siedem lat i gra jak jaki Mo­zart.

Stanika Cholonka zaciągnęli do wojska (rezerwa w Rzeszy) i dosłużył się stopnia frajtra.

- Gdy tata przyjedzie na urlop, mógłbyś mu zrobić przyjemność i zagrać przynajmniej „Lili Marleen”: Przed koszarami, przed wielką bramą, stoi latarnia... Żołnierze chętnie tego słuchają. To nie jest takie tru­dne.

Nauki w sodalicji udzielał jezuita Schubert. Nauka ta stawiała sodalisom i chrześcijańskiej doskonałości najwyższe wymagania. Pytania i odpowiedzi musiały mieć ręce i nogi: „Dlaczego powinniśmy zmierzać do doskonałości stosownej dla naszego stanu? - Ponie­waż nasz Pan i Zbawiciel mówi u Mateusza 5, 48: Bądź­cie doskonali jak doskonałym jest ojciec nasz w niebiesiech! Ponieważ powinniśmy kochać Boga wszyst­kimi naszymi siłami, całym naszym sercem, całą duszą i całym umysłem. Ponieważ łatwo popadniemy w cięż­kie grzechy i wreszcie w wieczne potępienie, jeśli nie będziemy nieustannie starali się mnożyć dobrych uczynków”.

- Nasz synek, pani Mlecz, był już jako dziecko ta­ki pobożny. Nigdy się nie wydzierał. Od czwartego miesiąca był taki czysty, że nie robił już w pieluchy.

- Nie ten jest odważniejszy - mówił ojciec Schu­bert - kto nigdy nie zaznał strachu, lecz ten, co boi się najwięcej, a strach ten przezwycięża.

Bannführer Bencki też tak mówił.

Dwóch synów Pelki służyło już w SS, jeden odzna­czony krzyżem rycerskim. Pelka przekazał swoją żo­nę do zakładu dla nieuleczalnie chorych, bo nogi już jej nie chciały nosić i musiała podpierać się dwiema laskami. Gdy po trzech miesiącach przyszła wiado­mość, że została zastrzelona podczas ucieczki, pierw­sze dziecko, które Pelka spłodził z pewną blondyną z ligi kobiet, miało akurat miesiąc. Śmierć żony zniósł po męsku i nie dał po sobie poznać, w jak głębokiej pogrążony jest żałobie.

Adolf osiągnął wiek jedenastu lat, dostał się do Jungzugu numer trzy, gdzie chłopcom dawano po­rządny wycisk. - Aż będziecie tyłkiem szorować po ziemi - powiedział Jungzugführer Bańka. - Jungenschaftsführer Sobaschke przejmuje komendę. Weź no tego ciamajdę Cholonka do galopu! Gdy wrócę, chciał­bym zobaczyć rezultaty, zrozumiano?

Bańka miał trzynaście lat, a Sobaschke dwanaście. Przy płocie czekała na Bańkę Bula. Bańka kiwnął jej głową i zniknęli za świetlicą. Kiedy wrócił - Cholonek ociekał potem, brakowało mu powietrza, kłuło go w boku, dusił się łzami - kiedy więc Jungzugführer wrócił, Sobaschke powiedział: - Czy wolno Jungzugführerowi coś tajnego zameldować? - O co chodzi? Wystąp!

Sobaschke zbliżył się i szepnął: - Zugführer, ko­szula wyłazi ci z galot na zadku.

Kiedy Stanik przybył na urlop, powiedział: W pierwszej kolejności synek musi mieć uniform zi­mowy. Kup mu trochę dłuższe galoty, A na pianinie nie musi tak ćwiczyć tych ciężkich kąsków z etiudami. Najważniejsze, żeby potrafił zagrać na użytek domo­wy trochę szlagierów. Mamy tam w Sindelfingen, gdzie stacjonuję, sławne organy w kościele. Obejrza­łem je sobie, mają klawisze jak nasze pianino. Wy­starczy się synkowi tylko przesiąść i już będzie umiał grać na organach. Kupię mu najpierw akordeon, tam też są te same klawisze. I powiadam: od razu sto dwadzieścia basów, zawsze najlepsze z najlepszych! Po­gadaj z nauczycielką! Gdyby mógł Polkę Kanarkową, która jest przecież piękna, słyszałem ją kiedyś na ja­kimś koncercie, gdyby ją mógł już teraz przećwiczyć na pianinie, to mógłby ją potem od razu zagrać na skrzypkach.

W swojej kolekcji skrzypiec Stanik miał już siedem­dziesiąt jeden sztuk i kazał sobie na strychu zbudo­wać mocne przepierzenie z zamkiem bezpieczeństwa. Na pianinie stało tylko troje najlepszych skrzypiec, każde z nich na koronkowej serwetce, a czworo leża­ło pod łóżkiem.

- Sześcioro, ośmioro skrzypiec chciałbym złożyć w piwnicy. Im więcej kurzu się na nich zbierze, tym starsze będą się wydawały i kolosalnie wzrośnie ich cena.

Gdy jeden z jego braci zginął na kopalni, dostał urlop okolicznościowy. Po pogrzebie Stanik siedział z drugim bratem w kuchni przy gorzałce.

- Chodzisz jeszcze, Lulek, ptaki chwytać?

- Tylko raz w miesiącu, bo na kopalni jest teraz kupa roboty i człowiek nie ma już tyle czasu co daw­niej. Mam swoje dwie, trzy klapiczki na dachu od chlewika, ale cóż można złapać tygodniowo? Zaledwie kilka ciampli. W zeszłym tygodniu za jednym zama­chem miałem dwa gile. Wróble od razu wypuszczam. - Tam koło Hawliczkowego bzu chwytam jednak co miesiąc moje trzy, cztery szczygły, czasem jedną ma­kolągwę, ale nie ma już teraz, Stanik, tyle ptaków co pierwej. Ileż tu dawniej było ptactwa! Antek Pawlik je wszystkie wychwytał. Policzyłem to kiedyś, ten pieron sprzedawał rocznie swoje sto, dwiesta szczy­głów. W następnym tygodniu, gdy będziesz znowu w polu, dam Michci makolągwę, to jest śpiewak, bra­cie, palce lizać! Beniamino Gigli przy nim to gówno!

Jesteś chyba jeszcze tak muzykalny jak dawniej? No, zawsze gadałem, tego człowiek nie straci, choćby była nie wiem jaka wojna! Gdy wojna się kiedyś z dnia na dzień skończy, wrócisz do domu, otworzysz drzwi, a tu ptaszek jodłuje na twoją cześć, nie będzie ci mi­ło, Stanik, no powiedz? Tylko, że teraz nie mogę już zdobyć wystarczającej ilości posypki ptasiej. Sprze­dają teraz wszystko spod lady i po horendalnych ce­nach. Nie mógłbyś mi dać parę marek zaliczki? Na ptaka? I na posypkę, Stanik? - Stanik wręczył mu po­tajemnie, pod stołem, sto marek, które wyjął z port­fela. - Żeby Michcia nie widziała! Nic jej nie mów, bo mi zrobi awanturę, jeśli się dowie, że szastam pie­niędzmi.

Po pierwszej półlitrówce Stanik oddał mu jeszcze swoje trzy pozostałe setki, a potem z żalu, że brat nie żyje, wybili dwie szyby w oknie. Stanik zdjął z piani­na troje najlepszych skrzypiec, a spod łóżka wyjął je­szcze dwoje i powiedział: - Ty, Lulek, weź sobie tro­je, a ja dwoje! - Rozgnietli je na stole rękami i wy­rzucili przez okno.

Po trzeciej butelce usiedli na schodach i zaczęli szlo­chać.

- Zostało nas już tylko dwóch Cholonków, ale ja mam jeszcze syna. On przedłuży ród. Gdy wojna się skończy, kupię mu grającą piłę. To jest coś pięknego, znasz to?

W tym też czasie Wieczorek namówił Czytka, by wstąpił do SA, to nie będzie musiał żreć z kuchni dla ubogich. - Tam przynajmniej dostaniesz bon na ciepłą zupę i do końca życia, Czytek, będziesz miał spokój.

Czytek był za miękki dla SA. Płakał już, gdy mu­siał własną babę uderzyć. A kiedy pierwszego maja była zbiórka, a Kreisleiter NSDAP Manngold, który umiał tak pięknie przemawiać, wygłaszał z mównicy mowę, Czytek nie mógł powstrzymać się od płaczu i przez pomyłkę wysmarkał się do chorągwi, którą Gmyra z ulicy Schlagetera machał mu przed nosem. - Sąd wojenny, zdrada stanu, karna kompania, strzał w brzuch i basta.

W tym roku Stanik przysłał jeszcze do domu z oka­zji urodzin führera wiersz, który sam ułożył:


Przez Pana Boga nam zesłany,

by ratować ojczyste łany.

Cześć tobie, mój wodzu, tu i wszędzie!

Ta wojna naszym zwycięstwem będzie.

St. Cholonek


Siła biurowa miała na polecenie Michci przepisać to pismem blokowym na karton plakatowy.

...wywieś to z okna - pisał - i każ chorągiew ob­lamować złotem. Niech o Cholonku mówi całe miasto...”

Na następnym urlopie, po czterech i pół latach woj­ny, Stanik powiedział: - Nasz sierżant Blaschke mó­wi, że sprawy wyglądają nietęgo. Wojna jest przegra­na, ale nie wolne o tym głośno mówić, bo postawią człowieka pod murem. Schowaj niepostrzeżenie tę wielką chorągiew, żeby, jej nikt nie znalazł, ale tak żeby później mogła jeszcze być użyta. Karta może się jeszcze odwrócić. Wywieś lepiej dwie małe chorą­giewki przed sklepem, a szyld z napisem Czysto Aryj­ski przesuń bardziej do tyłu i zasłoń trochę towarami! Zostawię ci tutaj nasze dawne polskie papiery. Gdy­by się wróg przedostał tutaj, zamelduj się od razu wraz z synkiem i powiedz, że zawsze byliśmy Polakami. A kiedy nieprzyjaciel stanie u wrót, natychmiast spal führera! Göringa możesz już teraz zdjąć, ale wstaw go za witrynę, karta może się jeszcze odwrócić. Świętek palił teraz kwiat lipowy.

Hübner otrzymał decyzję, że obejmie posadę w la­boratorium doświadczalnym obozu kobiecego i już te­raz świerzbiły go palce na myśl o tym. Obecnie miał posadę w Katowicach, działał pod osłoną pieczątki ŚCISLE TAJNE i był upoważniony ze względu na swoją misję do noszenia lub nie odznaki partyjnej; dotąd wydał na śmierć 152 osoby.

Na targu były już tylko kwaki i Świętkowa weszła w spółkę z Suszową. Miały teraz jedno wspólne sto­isko.

Adolf Cholonek dostał się do pierwszej klasy szko­ły średniej. Nauczyciel Tyls z Mannheim, przeniesio­ny na tereny wschodnie w celu wzmocnienia niem­czyzny, powiedział: - Cholonek, powiedz wiersz: Nie masz kraju piękniejszego w tej epoce od naszego! I mów piękny, a nie pikny! I powiedz w domu, że najwyższy czas zmienić nazwisko! Jazda, zaczynaj! - Pięć lat wojny: schron przeciwlotniczy, akcje spe­cjalne HJ, zbieranie ziół, staniolu i makulatury. Raz w roku przychodził kierownik Narodowosocjalistycznego Zakładu Wychowawczego, by wysortować no­wych adeptów. Pierwszy warunek: bezwarunkowa sprawność fizyczna. Adolf Cholonek miał dwóję z gim­nastyki, kłucie w boku, trudności z oddychaniem i łódkowatą klatkę piersiową. Codziennie przed szkołą Cholonkowa robiła mu fiksatywem falę.

- Wiecie, pani Mlecz, odłożyłam sobie dziesięć kartonów fiksatywu, ale myślę, że gdy nasz synek bę­dzie miał czternaście lat, fala będzie się układała sa­ma. Jest już teraz taki duży, że pasuje mu męski cze­pek fryzjerski.

W listopadzie pierwsi towarzysze partyjni wraz ze współpracownikami obrali kierunek zachód. Nocą przybył porucznik Prochota, wziął żonę, dzieci, dzie­sięć waliz przedmiotów wartościowych i jeszcze tej samej nocy odjechali specjalnym pociągiem na za­chód.

Świętkowa powiedziała: - Niech będzie co chce, ale dobre znaki to nie są. Dawniej, kiedy ktoś miał biegunkę, wystarczyło mu usiąść na poświęconym obrazku i już było dobrze. Dziś nawet to nie pomaga. - Podczas spokojnych nocy słychać było od wschodu muzykę organów Stalina.

- Nie bójcie się - mówił Hübner - to nasi strze­lają!

Dopóki Hübner nie wyjechał, trwała na miejscu również Cholonkowa z synkiem. Słyszało się wiele o okrucieństwach Rosjan.

Stanik pisał w liście: - Ciotka Emma pozdrawia was wszystkich, macie do niej wstąpić. - Był to szyfr, bo listy podlegały kontroli. Ciotka Emma mieszkała w Sztutgarcie.

- Stanik cięgiem pisze, że ciotka Emma śle nam po­zdrowienia - powiedziała Cholonkowa. - Skąd mu to przychodzi do głowy?

W grudniu Pelka wrócił z protektoratu obładowany walizami pełnymi futer, materiałów, wszelakiej zdo­byczy, karabinów maszynowych oraz amunicji i urzą­dził sobie arsenał w swoim sześciopokojowym miesz­kaniu na placu Horsta Wessela. W każdym oknie usta­wił nabity karabin maszynowy, kazał członkom Hi­tlerjugend wnosić worki z piaskiem i wydawał rozka­zy trzynasto- i czternastoletnim wartownikom HJ przed swoim domem, którzy się zmieniali.

- Wróg nie zajmie miasta, dopóki Pelka żyje. Wal­czymy do ostatniego żołnierza, koledzy - powiedział do chłopców. - A jeśli złapię kogoś, kto będzie wy­rywał, to go zgładzę osobiście, zrozumiano?

Rosjanie byli już w Chorzowie. Zmobilizowano wszystkich mężczyzn i dzieci, wepchnięto im do ręki pancerfausty i karabiny, ale Smółka był przy wyda­waniu i tak rzecz zorganizował, że amunicja poszła do Maciejowa, a karabiny do Poręby, i zadbał o to, że pan­cerfausty nie miały zapalników. Starzy zwolennicy reakcji przystąpili znowu do akcji. Kopalnie były nieczynne, a górnicy musieli zgłaszać się po odbiór bro­ni.

Jankowski wrzucił otrzymaną pukawkę od razu do latryny. Brat Stanika zakopał karabin pięknie zapako­wany na polu i poszedł na hałdę łapać ptaki. Było tam teraz spokojnie. Nikt nie miał odwagi wyjść. Tylko or­gany Stalina grały. Żołnierze porzucili tu broń, więc pod kamieniami i w różnych dziurach urządził sobie z tego małe składziki. Śnieg stajał przed kilkoma ty­godniami, a odkąd stanęły kopalnie, poprawiło się po­wietrze. Czasem wydawało mu się, że czuje już dym prochowy spod Chorzowa.

Hübner zniszczył wszystkie dokumenty partyjne. Opłaciło się teraz, że nikt tu nie wiedział, czym on się zajmował. Świętkowa wzięła go pod swoje skrzydła i ukryła w piwnicy. Urządziła mu wygodną dziurę w zapasowym wyjściu i zaopatrywała go w jedzenie, gdy Rosjanie zajęli miasto.

Pelka bębnił ze wszystkich karabinów maszyno­wych, latał wokoło, a członek Hitlerjugend ładował mu kaemy. Drugiego zabił strzałem w kark, gdy zaczął płakać. Pelka strzelał też do własnych ludzi, którzy pokazali się na ulicy, u niego znowu była pełnia sezo­nu. Gdy pierwszy czołg podjechał pod jego dom, za­strzelił drugiego chłopca, żonę i dwoje swoich dzieci. Grzał potem jeszcze ze wszystkich luf, dopóki nie pod­palili całego bloku. Przez trzy tygodnie zwisał zwęg­lony z okna trzeciego piętra nad swoim karabinem maszynowym. Ludzie siedzieli jeszcze kilka dni w piwnicach, a tymczasem kanonada oddalała się coraz dalej na zachód.

Michcia z synkiem przebywała w piwnicy Mleczo­wej. Tekla pozostała w swoim mieszkaniu. Miała pil­nować mieszkania, bo swoi kradli, ile się tylko dało. Dom Cholonków spłonął.

Na szczęście znowu chwycił mróz, tak że trupy na ulicach mogły jeszcze leżeć tygodniami. Mężczyźni musieli się meldować. Hübnera Świętkowa schowała. Jankowski uciekł. Brat Stanika schował się w chlewiku nie meldując się. Po sześciu dniach ludzie zaczęli wychodzić z piwnic. Aparaty radiowe trzeba było od­dawać.

Świętkowi bez tytoniu powodziło się źle. Kwiatu li­powego nie było, zioła wszystkie wypalił, teraz ciosał drzazgi i mógł rozmyślać o różnych gustach. Znał nie­jakiego Heidenreicha, który opróżnił sklep z wyroba­mi tytoniowymi i urządził sobie w domu cały arsenał tabaczany, ale nikomu nie zrobiłby najmniejszego po­darunku.

Świętek musiał Heidenreichowi dać dwie koszule za dziesięć paczek tabaki: - Na co człowiekowi cały świat - powiedział - jeśli nie ma co do fajki wło­żyć?

Posiadał jedynie cztery koszule. Teraz kopcił pełną parą.

Dopiero przy ostatniej paczce zaczął oszczędzać i do­kładał drzazg.

W młynie spaliło się ziarno. Gdy nie było już co ra­bować, ludzie poszli po spalone ziarno. Świętkowej udało się zdobyć około pięćdziesiąt funtów. Spalone ziarno mielono na kawę zbożową, a przypalone na mąkę.

Świętek cały dzień siedział przy oknie albo koło pieca i kręcił młynkiem do kawy. Piekli z tego na bla­sze rodzaj chleba. Dla Detleva Świętkowa schowała trochę tłuszczu. - Inteligencja potrzebuje trochę tłu­stego dla mózgownicy - powiedziała. - O cukrze też się mówi, że jest dobry na rozum.

Były komunista Widera został komendantem mia­sta. Podlegał rosyjskiemu komandirowi. Ten znowu był mężczyzną około czterdziestki, miał krótko strzy­żone włosy i srebrne zęby i chętnie grał na bandoneonie.

Pół-Żyd Szeja, mając fałszywe papiery, uchodził te­raz za pełnego Żyda i dzień w dzień odwiedzał ko­mendanturę. Zdradzał tajne składy, które natychmiast likwidowano.

Cztery zastrzelone konie leżały na ulicy. Początko­wo nikt się do nich nie zabierał. Po dwóch tygodniach jakiś smakosz wyciął sobie wątrobę i lędźwie. A po­tem ilość mięsa zaczęła się gwałtownie zmniejszać, aż zostały same szkielety. Przybyloki zagarnęli dla siebie cały łeb koński i przez dwa tygodnie gotowali z tego zupę.

Za kąpieliskiem leśnym Strzelczyk udusił Rosjanina i przykrył go ziemią. Strzelczyk był zawsze spokojnym synkiem i o jedną klasę wyżej niż Adolf Cholonek. Je­go ojciec był zatrudniony w dokumentacji pożarowej zarządu miejskiego, nosił okulary bez oprawki i odzna­czał się wytwornym sposobem chodzenia: mocno prze­chylony do tyłu, nie oglądający się ani w lewo ani w prawo.

Jego syn też miał taki chód. Spacerował zamyślo­ny po polach. Od czternastego roku życia czytał ksią­żki z dziedziny seksuologii i miał stosunek z pewną oszałamiającą pięknością z oficyny, niejaką Heidi Golacz, lat dziewiętnaście. Dawniej w szkole uczył się średnio i był raczej niepozorny. Jeśli go ktoś zaczepił, nie oddawał ciosu, tylko kładł mu powoli rękę na głowie i ściskał go niczym harmonię, potem odcho­dził przygotowany na atak z tyłu; jeśli to nastąpiło, odwracał się błyskawicznie i od spodu zadawał cios w żołądek.

Strzelczyk był dla Cholonka przykładem. Być nie­pozornym i spokojnym, nie bać się, mieć niewidoczną siłę i uderzać błyskawicznie.

Strzelczyk błądził więc wtedy wśród pól i za kąpie­liskiem w lesie zdybał go Rosjanin, żołnierz około dwudziestu lat, który wywijał pepeszą, strzelił w po­wietrze i wrzasnął na niego: - Dawaj, dawaj, idi rabotać, idi, idi.. - Przyłożył mu spluwę do piersi i po­wtarzał: - Idi, idi, dawaj!

Kiedy żołnierz pędził przed sobą Strzelczyka, dzio­biąc go lufą w plecy, Strzelczyk pozwolił się najpierw popychać, a potem błyskawicznie odwrócił się i rąb­nął rosjanina w twarz, doprawił go od spodu, wyrwał mu pepeszę z ręki i capnął go za kark.

Rosjanin upadł na pole. Strzelczyk zaciągnął go do zagłębienia, położył mu na brzuchu pepeszę na pa­miątkę, a w jego kieszeni znalazł zegarek dla Heidi Golacz. Potem nogą zaczął zgarniać ziemię i zasypy­wać trupa. Ziemia była miękka - zanim przyjdzie deszcz i wypłucze go na wierzch, pies z kulawą nogą nie zainteresuje się nieboszczykiem. Rosjan było prze­cież dosyć.

Strzelczyk szedł wolno, podobnie jak jego ojciec - tułów przechylony w tył, głowa wepchnięta w gar­dło, dłonie do tyłu - najkrótszą drogą do domu. Trzy tygodnie ukrywał się u Heidi Golacz. Był to najpięk­niejszy okres w jego życiu.



Co znaczy sen o koniach...


Miałeś robotę, dostawałeś w ciągu dnia talerz ka­szy i bochenek chleba raz na miesiąc.

Pewnego wtorku Cholonek wyszedł na pole. Nie­bezpieczeństwo kusiło go jak kogoś, kto przykłada ba­terię do języka, by sprawdzić, czy jest w niej prąd. Urósł dziesięć centymetrów, był chudy, przechodził mutację i nosił znalezione półbuty rozmiar 46, na prze­dzie wypchane papierem. Ziemia była już ciepła, tra­wa wysoka na parę centymetrów, rosły stokrotki. Ko­palnie stały, powietrze było czyste. Czuć było spalone domy, ale i wiosnę. Chciał z hałdy rzucić okiem aż hen po horyzont. Jakieś osiemset metrów dalej był staw. Cholonek nie umiał pływać. Jego matka była zawsze temu przeciwna: - Na naukę pływania jest zawsze czas! Jakże łatwo dziecko może utonąć i tyle starań pójdzie na marne.

Gdyby się teraz tak natknął na Rusa? Czy ten by go zastrzelił? Dom celników, w którym mieszkał Gryzok,. spłonął. Przez wypalone okna świeciło słońce.

Zza piaszczystych pagórków wyłoniła się banda wy­rostków. Na czele Karlik Golek: przywódca, herszt, generał! Rozebrał jakiegoś zabitego Rusa, nałożył pa­pachę, brudny waciak, buty filcowe i wywijał pepe­szą jak batem. Obok niego Józik, ubrany jak dawniej, miał na sobie koszulę ojca, galoty Karlika, szedł boso i miał na ogolonej głowie filcowy hełm ze szpicą. A za nimi jeszcze dwunastu.

- Dzień dobry, Golek! powiedział Cholonek, podszedł do niego i podał mu rękę.

Golek splunął na niego.

Pod Cholonkiem ugięły się kolana i zrobiło mu się nagle zimno.

- Ten pieron miał w szkole zawsze chleb z kiełba­są. Leć, ty świnio, uciekaj! Dam ci coś do powąchania, ty!

Podsunął mu pod nos spaloną pepeszę i zrzucił mu myckę. - Chcecie zobaczyć tę jego piękną falę na głowie?

Cholonek chciał uciekać, ale nogi ugięły się pod nim.

- Leć, ty zasrańcu, żebym cię mógł lepiej wziąć na cel! Jazda, chłopcy, cofnijcie się trochę, bo inaczej trafić go nie będzie żadną sztuką.

Karlik chwycił kamień, ale nie trafił. Za to inni tra­fili. W ramię, w czerep i oto Cholonek znalazł się na ziemi, zasłaniając rękami głowę. Karlik podszedł do niego i zadeptał go buciorami na śmierć. Józik ucze­pił się jego rękawa i szlochał: - Karlik, nie zabijaj go!

- Odczep się, ty sroło, bo cię to samo spotka! - Jednym uderzeniem zrzucił Józikowi filcowy hełm z głowy, aż się synek posmarkał.

Potem chwycili Cholonka za nogi, zawlekli go do piaskowni i przysypali piachem.

- Jazda, chłopcy, naprzód! Taramtaram!

Na razie nie było jeszcze żadnego porządku. Póź­niej Polacy przejęli administrację.

Hübner powiedział: - Świat jest pełen donosicieli, zostanę jeszcze na razie u was, mamo!

Tekla nieźle sobie radziła. Polecano ją dalej i dostawała cukier puder, rodzynki, tłuszcze i inne rzeczy. Większość odwiedzających pochodziła ze Lwowa. Był też jeden warszawiak, a dwóch braci pochodziło z Kut­na. Pewien lekarz ze Lwowa tak się w niej zadurzył, że chciał ją zabrać ze sobą i wspólnie z nią prowadzić sklep we Wrocławiu. - Bez mojego męża nigdzie się nie ruszę! - Miała go w ręce, tak był zakochany ten lwowiak, gdy tylko wsadzał jej łapę pod spódnicę. Mogła sobie teraz pozwolić na sprowadzenie Detleva do domu. Lwowiak miał wpływy, więc cóż mogło się stać Dętkowi? Powiedział: - A cóż to szkodzi? Jeśli się dobrze podmyjesz, to tak, jakby nic nie było! A drzyj z niego, co tylko się da!

Tekla chodziła obecnie w sukniach ze sztucznego jedwabiu, które powiewały wokół jej ciała uwypukla­jąc kształty. Miała teraz dwadzieścia dziewięć lat. U dołu suknie były trochę za krótkie, sama je obrębi­ła, umiała przecież szyć.

Ludzie znowu zaczęli pędzić gorzałkę. Z kartofli, cukru, żyta, a jeśli ktoś użył spalonego ziarna z mły­na, to można to było wyczuć w jego wódce.

Przez niejakiego Gmyrka, który chodził przez zie­loną granicę, Stanik przysłał list, że czeka w Monasty­rze na Michcię i synka. Szaleta sprzedawał teraz do­kumenty wysiedleńcze, upoważniające do wyjazdu na zachód i Michcia Cholonek zapłaciła za oficjalne wysiedlenie dziewięćdziesiąt gramów złota. W trzecim transporcie dostała się przez Zgorzelec do Hanoweru. Spotkała się ze Stanikiem i osiedlili się w Hanno­versch-Münden.

- Stanik, to nie był dobry znak i czyż nasza mama nie mówiła od samego początku: 29 lutego urodzone, po wsze czasy i na amen stracone! Teraz Rusy zamor­dowali naszego synka. Nasi ludzie nie na darmo mó­wili o ich okrucieństwach. Nie mam sił o tym myśleć. Ale była w tym również i twoja wina. Gdybyś wtedy trzy, cztery dni poczekał! Ale gdy ty się upijesz, nic cię nie powstrzyma. Pamiętam to jak dziś: Powiedzie­liśmy w domu, że idziemy na nabożeństwo majowe, i ziemia była wtedy taka wilgotna. Upaprałam sobie ten piękny płaszcz, który mi mama kupiła. Tak to było! Nie, od początku błogosławieństwo nie spoczywa­ło na tym dziecku, o nie!

W Porębie zaś powiedziała Świętkowa: - Masarz Górski znowu robi krakowską, ino że wszystko takie drogie. Może z czasem znowu będzie dobrze! - Zre­zygnowała ze swojego stoiska na targu i sprzedawała teraz zupę w filiżankach. Wstawała o czwartej, goto­wała zacierkę, wiozła ją na wózku dziecięcym w wiel­kim żelaznym garncu, owiniętym w czyste szmaty, trzy kilometry biegiem, żeby nie wystygła, i sprzeda­wała pierwszy rzut o szóstej na targu. Zysk z całego garnca: 80 złotych. Chleb kosztował 120, funt szpyrki 480 złotych. Farorz Banik jako pierwszy odprawiał polskie msze i okazało się, że mówił perfekt po polsku i pochodził z Milowej, skąd teraz sprowadził do siebie matkę.

I znowu był sznaps. Nastały znowu Świętkowe dni picia: co sześć tygodni padał ofiarą swej namiętności. Przepił już szaket i nosił teraz zimą i latem swoją je­dyną dziurawą jupę. Przepił również szal i powiedział: - Co człowiekowi po szalu, jeśli nie ma z tego żadnej radości? - W największej biedzie przyjmował sznapsa nawet od Hübnera, co go jednak przyprawiało o chorobę, gdy tylko odzyskiwał rozum. Dni picia by­ły dla Świętka jak ślizgawica. Nachodziły go w nocy, tracił wszelkie oparcie, nie czuł już gruntu pod noga­mi i był stracony.

Stał się jeszcze bardziej małomówny niż dawniej, nie składał Świętkowej nigdy życzeń urodzinowych, nigdy jej niczego nie ofiarował na Boże Narodzenie, rozmawiał z nią tylko wtedy, jeśli już musiał, a to, co powiedziała, wchodziło mu jednym uchem, a wycho­dziło drugim.

Hübner zdradził doktorowi ze Lwowa pewne wiel­kie mieszkanie z pompatycznym umeblowaniem, a ten przy pomocy milicji zarekwirował je, wprowadził się do niego i urządzali tam iście królewskie przyjęcia. Zawsze przy współudziale Hübnera. - Jeśli facetowi ze Lwowa zachciało się pójść z Teklą do łoża małżeń­skiego, Hübner wycofywał się do salonu, a jeśli rzecz trwała zbyt długo, napychał sobie kieszenie żarciem oraz gorzałką i szedł do domu. Gdy Tekla piszczała, podglądał czasem przez szparę w drzwiach.

Czasy były teraz jak dawniej. Ludzie przedtem też nie mieli więcej żarcia. Gołębie wysiadywały już dru­gą generację młodych, za rok ich pogłowie znowu wy­niesie setkę. Trzeba było jeno uważać, bo sąsiedzi wy­chwytywali je człowiekowi sprzed nosa i jazda na brytfannę!

Chłopiec od harmonii był w niewoli i jego matka musiała sprzedać instrument. Kupiec Jäschke z ulicy Oślowskiego już nie żył, bo w ostatnim dniu dosięgła go zabłąkana kula, gdy szedł odlać się w kąt podwó­rza. Sklep przejął jakiś Polak z Kielc, ale nie mógł się zżyć z tutejszymi ludźmi. Jäschke to był jednak Jäsch­ke i nie można było go tak sobie zastąpić byle kim.

Domokrążcy chodzili znowu od drzwi do drzwi: „Szpulki, nici, knefle, kulki dla dzieci!”

Detlev Hübner chodził ubrany jak kawaler, garni­tur pieprz i sól z odpowiednim krawatem od Stanika. Materiał buchnęła Tekla lwowiakowi, ubranie uszył stary krawiec Niklisz za dwa bochenki chleba. Nawet na pogrzebach powrócił dawny nastrój. Sokolski, gdy zmiarkował, że śmierć go czeka, kazał przywołać bra­ta i powiedział: - Zrób mi piękną uroczystość, Francek! Sprzedaj moje ubranie i trzewiki i zamów dwóch muzykantów! Benesz mi mówił, że zagra za darmo na organkach, dałem mu wtedy za to pół litra i tak to uzgodniliśmy. Mam tu jeszcze letnie ubranie, weź je sobie za fatygę! Powiedz im, żeby nie wydawali pie­niędzy na kwiaty, bo ja i tak sobie niewiele z tego ro­bię. Kupcie sobie lepiej gorzały za to i zaśpiewajcie mi coś pięknego nad grobem. „Tam pod Sedanem, na wzgórzu...” to zawsze chętnie śpiewałem. Matka niech upiecze kołacz! Wiesz, Francek, żyłem jak pies, ale nie chcę umierać jak pies. Zrobisz mi piękną uroczy­stość, Francek, prawda?

A gdy wreszcie do tej uroczystości doszło i farorz przemówił gwarą śląską, żeby go wszyscy ludzie zro­zumieli, popłynęły obficie łzy i trzeba było wesprzeć wdowę. A potem w szynku Kapicy zrobił się w mgnie­niu oka wesoły nastrój. Tylko że szynkarzem nie był już Kapica, ino jakiś gość z Bielska-Białej. Ludzi to zirytowało i wsadzili mu pysk do popłuczyn po piwie, a potem wrzucili go do haźla na podwórzu. Koniec li­bacji odbył się na milicji. Trzech zabrano, a Francek Sokolski wołał jeszcze z samochodu: - Ale przynaj­mniej sprawiłem bratu piękny pochówek, pieronie, bę­dzie miał co wspominać!

Brat Stanika dał Michci list, gdy wyjeżdżała z trans­portem na zachód: „...i powiadamiam ciebie, iż oże­niłem się z Jadwigą, córką Kościela. Mówią u nas, że wy tam na zachodzie macie wszystko, czy mógłbyś mi przysłać zegar z gołąbkami? Przypominasz sobie chy­ba starego Kościela? To jest ten, co wtedy w Strzelec­kiej zdobył w bilardzie srebrny puchar. Jak będę miał ten zegar z gołąbkami, to będę tutaj królem. Mieliśmy już dziecko, ale potem nam umarło. Jadwiga zaś jest w ciąży, Stanik...”

- Wydaje mi się, że führer już nie wróci i Poloki tu już zostaną - powiedziała Świętkowa. – Może znowu nastaną dobre czasy i zaczną się niedługo też i cuda. Muszę odnaleźć stare poświęcone obrazki Mat­ki Boskiej. Choroby chodzą po ludziach, toteż mogą się przydać. Muszę też jeszcze mieć gdzieś puszkę Sprühfixu.

Jakiś gość z Chorzowa przejął sklep od Linsa i taką brudną budę, jak była, otworzył - powiedziała Świętkowa. - Mógłby to przynajmniej z zewnątrz trochę pomalować.

I tu można się było przekonać, jaki to był ten Lins: znaleźli u niego cały skład tej brunatnej gorzały. Po­lak latami ją sprzedawał, a zapas się nie zmniejszał. A co się stało z Linsem? Znaleźli go pod płotem, dwanaście kul na wylot, a w plecaku sześć wielkich suchych kiełbas, zapakowanych w gazetę. Brunatna gorzałka w rękach Polaka była kokosowym intere­sem. Kupowały ją baby, gdy się zwiedziały, że można z niej robić piękny likier, wbijając do środka jaja i cukier.

Lwowiak postarał się Detlevowi o posadę w Mysło­wicach. Ale w sześć lat po wojnie schwytano Hübnera na kradzieży większego kalibru. Lwowiakowi było to na rękę, był teraz mniej skrępowany przy Tekli. Hüb­ner i tak go za drogo kosztował: żarł jak wieprz. Bez wielkiego certolenia wlepili Hübnerowi trzydzieści pięć lat z możliwością zamiany na kolosalną grzywnę w wysokości 450 000 złotych.

Świętkowa wyrywała sobie włosy i beczała dzień i noc. Zamawiała w kościele msze „na szczególną in­tencję biednego więźnia”. Sprzedała wszystko, co mia­ła, i zachowała jeno to, co miała na sobie i dwie zmia­ny bielizny pościelowej. W piątek capnęła Świętka w taborze i zabrała mu wypłatę. Wrzucała każdą zło­tówkę do blaszanej skrzynki po piernikach, którą ukryła w piwnicy pod kamieniem. Zebranie potrzebnej sumy było równie nieosiągalne co gwiazdy na nie­bie.

Gdy wszystko sprzedała, miała dopiero 720 złotych. Wstawała teraz codziennie o drugiej rano, piekła kołaczki po dwadzieścia złotych sztuka. Czysty zysk pięć złotych, nie licząc roboty. Nim handlarki otworzyły stoiska, ona już była na miejscu i sprzedawała kawę w blaszanych garnczkach: osiem złotych za kubek, zysk dwa złote. Do tego kołaczki. O szóstej otwierała stoisko z warzywami i sprzedawała do jedenastej jarzyny. To były najlepsze godziny sprzedaży. Potem pędziła do domu, trzy kilometry na piechty, warzyła prędko zacierkę, stawiała żelazny garniec na wózek dziecięcy i pędziła te trzy kilometry nazad, sprzeda­wała zupę, dopóki handlarki nie opuściły targu. Wie­czorem pracowała w ogródku i sama uprawiała wa­rzywa, tyle ile tylko chciało rosnąć. Po pracy w og­ródku skubała jeszcze dla ludzi pierze albo szła zabi­jać drób dla handlarek. Świętek musiał sam rychtować sobie jedzenie. Najczęściej nadrobił ino starego chleba w gorącej wodzie, dołożył trochę tłuszczu, czosnku i soli i usmażył sobie kartofli. Począwszy od dziewiątej co trzy minuty głowa jej przekrzywiała się na bok, zaczynała chrapać, budziła się nagle, zasypia­ła znowu i spała aż do jedenastej na stołku, budząc się o drugiej i wszystko zaczynało się od nowa. - Zaro­bek dzienny około trzystu złotych, czasem nawet wię­cej. Do tego dochodziła pensja Świętka. Jeśli nie uda­ło się jej być w niedzielę o piątej na mszy, szła do kościoła w ciągu tygodnia, ojczenasz odmawiała już po drodze, żeby nie tracić czasu, i dawała trzydzieści złotych na ofiarę, żeby jej dobry Pan Bóg nie zaliczył tego grzechu. Świętkowi przydzielała co tydzień pięć­dziesiąt gramów tabaki. Miał jeszcze dwie wyjściowe koszule i trzy pary skarpet, które musiał sam cerować.

Co dwa tygodnie robiła w nocy pranie w rozcieńczo­nym ługu i dlatego musiała dłużej wyżymać rękami bieliznę.

Tekla mieszkała u lwowiaka i było jej dobrze. - A cóż to pomoże Dętkowi, że ja się tu będę martwić? - powiedziała. - Jeśli będę przysparzała sobie trosk, to dostanę zmarszczek, a jak on wróci, będę wygląda­ła jak stara baba!

W niedzielę Świętkowa pojechała na wieś, przytaszczyła na plecach miech zboża i odprzedała go z zy­skiem dwustu złotych. I pewnego dnia cel został osią­gnięty: do sumy 450.000 złotych brakowało jej tylko sto złotych, które pożyczyła od Tekli.

- Zostaw, mamo! Nie musisz się tym wcale kłopo­tać. Oddasz mi, jak będziesz miała - rzekła Tekla.

Gdy Hübnera zwolnili, Świętkowa usiadła na stoł­ku, ręce złożyła na podołku i wielka radość ją naszła.

- Wiem teraz, dzioucha, że nie żyłam po próżnicy. Żeby mu tylko włosy tak pięknie odrosły jak dawniej.

- Załamała się tak, że musieli ją zanieść do łóżka. Męczyła się jeszcze trzy tygodnie. Ręce jej zesztywniały i Świętek musiał ją karmić zacierką. Dwa razy w tygodniu przychodziła Tekla, a gdy raz otwarła drzwi, Świętkowa wyjrzała z łóżka i rzekła: - Kto to przyszedł? Czy to ty, Michcia? - Jej oczy stały się przejrzyste jak woda i mokre, aż Tekla uderzyła w la­ment: - Jezus, Maria! Teraz nasza mama straciła je­szcze wzrok i nie poznaje mnie. A może mnie już i nie usłyszy albo w ogóle straciła rozum. Mamo, to ja, Te­kla! Pożyczyłam ci jeszcze przed śmiercią pieniądze, mamo! - Wezmę najlepiej od razu firanki do prania, bo jeszcze przyjdzie Hejdla i przeszachruje je komu. Za firanki dostała dwieście złotych. - Nie chcą wię­cej dać za stare rzeczy, Detek! Mama je sama wyheklowała, ale dwiesta złotych zawsze to lepsze niż nic.

Pewnego piątku o jedenastej zmarła Świętkowa. Świętka nie było w pracy, od dwóch dni błąkał się jak pies po ulicach. Blaszkowej z ich domu udało się je­szcze posłać po farorza, aby udzielił ostatniego na­maszczenia, co zapłaciła z własnej kieszeni.

Gdy Świętek wrócił do domu, począł krążyć po iz­bie, potem bez kapelusza wybiegł na dwór i znowu za­czął się błąkać po ulicach. Gdy spotkał Heidenbrinka, który żył wyłącznie z handlu i nie chodził już do pra­cy, sprzedał mu wszystko, co jeszcze było w mieszka­niu. Niech sobie to weźmie, powiedział mu Świętek, drzwi stoją otworem. A tę jupę może sobie od razu wziąć.

Był tam kredens kuchenny, sto razy malowany i z zaokrąglonymi od farby kantami, szyby też zama­lowane. Ponadto stary stół obity linoleum, do tego dwa stołki. Krzesło, komoda, ławka pod piecem, ryczka, dwie kołdry i dwa zegłówki, w połowie puch, a w po­łowie pierze... Niech tylko Świętkowi da wartko go­rzały lub pieniędzy na nią, w komorze są jeszcze roz­maite przybory.

Heidenbrink poszedł z nim do szynkarza i kupił mu litr brunatnej gorzały i parę butelek wina. Świętek ka­zał sobie to zawinąć w papier pakunkowy i szybko poszedł przez łąkę w kierunku hałd.

Podczas pogrzebu stał za murem cmentarnym. Te­kla zobaczyła go poprzez czarną woalkę i dała Hübnerowi znak: - O Jezusie, nasz ojciec jest tam! Stań tak, żeby go nikt nie zobaczył, bo skompromituje całą na­szą rodzinę. Znowu jest pijany. - Proboszcz Urban przemówił nad trumną, nie wypominając nikogo, bo nie znał Świętkowej. Brat Stanika przyszedł w zastęp­stwie brata. Jankowski stał z tyłu, bez słowa. Obie córki wypłakiwały sobie oczy. Po pogrzebie przeszły obok siebie, jakby się nie znały, bo Hejdlę brała złość, że się spóźniła i Tekla zdążyła jej sprzątnąć sprzed nosa firanki. Heidenbrink zaś klął, ile wlezie, bo gdy w dwie godziny po transakcji przyszedł po rzeczy, brakowało już jednej kołdry i zegłówka. Hejdla zdą­żyła sobie przynajmniej to zabezpieczyć. Oprócz tego dostało jej się tylko pół laski mydła do prania. Gdy po dziesięciu dniach Świętek się nie zjawił, Tekla po­wiedziała: - Hejdla mogłaby się trochę zatroszczyć o ojca, skoro wzięła to mydło! Niech sobie będzie, ja­ki chce, ale był naszym ojcem i na pogrzeb przynaj­mniej mógł przyjść. Nigdy mu tego nie zapomnę! Na­sza matka była taka dobra dla niego.

Potem przyszedł ktoś do niej i powiedział, że wi­dziano Świętka na cmentarzu. Gdy tam poszli, zoba­czyli go na klęczkach przed grobem, koszula podarta i powalana gliną. Urosła mu siwa broda, oczy stały się wielkie i puste. Wyglądał jak sama śmierć. Odsuną? wieńce i rękami szukał czegoś w ziemi.

- Kobieto, dej mi szolkę wody! - powiedział do Tekli.

- Jezus Maria, ojciec nam zwariował! Detek, przy­kryj go wartko swoim płaszczem, żeby go kto nie zo­baczył! Ojciec, ojciec, musieliście nam tyle wstydu narobić? Cóż wam uczyniliśmy? Co za gańba! Pójdź sam ino Detek, i ukryj go prędko tam w kostnicy! Jak się ściemni, to go zabierzemy, żeby nas nikt nie wi­dział.

Wepchnęli go do kostnicy. Detek ustawił się pod murem cmentarnym i uważał, żeby Świętek nie uciekł. Tekla poszła do domu po miech. Gdy się ściemniło, narzucili Świętkowi miech na głowę i wprowadzili go od tyłu do domu, a tam zamknęli go w piwnicy na gródzy z kartoflami. Tekla zaniosła mu w małym garn­ku odrobinę zupy z obiadu i stary koc: - Żeby się nie skarżył! Ale on i tak nic nie miarkuje, szkoda tej zupy! Ale ostatecznie jest ciągle jeszcze naszym ojcem, więc nie można być takim surowym.

W piwnicy Świętek pierwszy raz w życiu rozpłakał się.

- Jeśli go tam w taborze zgłosimy jako chorego, możemy odebrać jego pensję. Szkoda każdego grosza, podarowanego tym świniom u góry! Doktor Gąsalski wystawi nam zaświadczenie, a jutro zaraz odstawimy go do jakiegoś zakładu. Doktor zrobi to dla nas. W ten sposób ojciec dostanie przez nas przynajmniej rentę, którą mu schowamy.

Lekarz ze Lwowa wypisał skierowanie do zakładu, Detlev załatwił w zarządzie formalności i po trzech dniach zabrali Świętka.

- Zdejmę mu trzewiki, on ich i tak już nie będzie potrzebował, a są jeszcze dobre - powiedziała Tekla.

- Dobry Boże, spraw, aby znów doszedł do rozumu! Gdyby się coś stało, mogą nas przecież powiadomić. Jesteśmy przecież jego dziećmi, no nie?

Dostał się do zakładu w Wałbrzychu i musiał tam łatać bieliznę.

- Jakież to kłopoty można mieć z człowiekiem - powiedziała Tekla. - Ale ostatecznie był naszym oj­cem. No, przynajmniej nie było to wszystko po próż­nicy!

Sprawę pensji udało się załatwić: leciała dalej w peł­nym wymiarze. Hübner odbierał ją w każdy piątek. W dalszej perpektywie była już tylko niewielka renta. - Ale mało jest zawsze więcej niż nic - mówił Hüb­ner i coś niecoś dało się uciułać.

W zakładzie wyszło na jaw, że Świętek nie ma żad­nych objawów chorobowych, ale zwolnienie było mo­żliwe tylko wtedy, jeśli zdeponowano ubranie cywil­ne i jeśli ktoś opłacił powrót. Gdy Świętek po roku umarł i wysłano do Detleva Hübnera pismo pod podany adres, list przyszedł z powrotem. Hübnerowie dali się wysiedlić. Hübner wystarał się u Szalety o od­powiednie papiery (gizd zażądał osiem tysięcy, baga­tela!) i wylądował na Zachodzie jako prześladowany z powodu przekonań politycznych. Dobrze im się tam powodziło. - Nie wolno tylko nikomu powiedzieć - rzekła Tekla - że nasz ojciec był wariatem!

Często spotykali się z Cholonkami.

- Pięknie się trzymasz, Detek - powiedziała Michcia - jak za dawnych lat. I włosy masz ciągle takie ładne. Trochę posiwiały, ale dobrze ci z nimi. Tak jak je nosisz. Nasz synek (oby jeszcze żył!) też miał takie piękne, faliste włosy, zupełnie jak ty! A co to za ele­gancki paryzol masz! Składany?

Detlev Hübner był tym samym co dawniej kawale­rem. Nosił szare kamgarnowe ubranie i kapelusz lek­ko na bakier, żeby wszyscy mogli podziwiać jego pię­kną falę.

- Pójdź, Detek, do naszego gabinetu! - powiedział Stanik. - Gdyby nasz synek jeszcze żył, wszystko wy­glądałoby inaczej. Miałbym dla kogo pracować. Taki zdolny, odziedziczyłby cały sklep. Kupiłem mu wtedy wszystko: te stradivariusy, pianino, organy, harmonia. Wystarczyło mu usiąść i grać jak kapelmistrz. A tak... dla kogo? Nie mamy jeszcze spadkobierców. A twój synek?

- Otworzył sklep. Bogato się ożenił, ona prowadzi sklep. Ładny z niego chłopiec. Ale wiesz przecież, że w szkole nie był luminarzem. Niepokoję się tylko o Teklę. Czasem sobie myślę, czy by jej nie oddać do zakładu. Znika mi od czasu do czasu, idzie na dworzec, upija się i kładzie na peronie. Ludzie przychodzą i mó­wią, że podnosi tam kiecki i woła mamę. No cóż, wi­dać była tak bardzo przywiązana do matki! Ale mama, powiem ci, Stanik, to było babsko z ogniem w zadku!

Kurowałem ją dosyć długo. Ale jej się przynajmniej spokojnie zmarło.

- Kaj się podziały, Detek, dawne czasy? - powie­dział Stanik. - Ale przynajmniej do czegoś doszliśmy, no, pójdź ze mną!

Cholonkowie mieli sklep kolonialny - ulica przelo­towa, najlepszy punkt, a u góry, na piętrze, mieszka­nie.

- O tam! Widzisz?

- Nie, Stanik, a co?

- Największa antena telewizyjna w okolicy. Obej­rzyj się! - Nic! Cholonek ma największą antenę jak okiem sięgnąć. Możesz łapać, człowieku, co tylko chcesz, a choćby Honolulu, a tu naokoło mnie miesz­kają sami milionerzy. Ale na to, bracie, nie wszyscy mogą sobie pozwolić. Gdyby mój synek żył, kazałbym tu wszystko wyłożyć marmurem. Niechby ludzie zo­baczyli, kto to jest Cholonek! Z Poręby! Mówię ci! Wejdź znowu do środka, Detek, naleję ci jednego!

- Nie widzę tu u was telewizora, Stanik! - powie­dział Detlev.

- Bo nie mamy. Ale o tym tam na dworze nikt nie wie. Wieczorem zasłaniamy okna i uiszczam pro for­ma opłaty. Ludzie nie muszą o wszystkim wiedzieć. U mnie jest znowu tak pięknie jak dawniej. Za domem mam swoje trzy, cztery klapiczki, dawno wychwytałem już tutaj wszystkie szczygły. W następnej kolej­ności chciałbym Michci dać zrobić nowe zęby. Obieca­łem jej to już dawno, ale ciągle coś staje temu na prze­szkodzie. Ten z Rybnika, którego potem zamknęli, zro­bił je całkiem krzywe. Ale w przyszłym miesiącu z pewnością, Detlev, moja żona wystąpi jak jaka primadonna.

Kiedyś rano Stanik powiedział: - Śniło mi się dzi­siaj, że znowu stoję na furmance. Na przodku Walek

od Waleski rwał jak ogier, a naokoło rozciągał się piękny krajobraz jak tam pod Rudzińcem. Pagórki i lasy, koń postawił ogon, a ja u góry, na furze, jak król stojący! Potem przyśnił mi się ojciec. Siedzieli­śmy przy kuchennym stole, na którym pieniło się pi­wo tyskie. Matka stała pod piecem. Zapytał mnie, czy zegarek jeszcze dobrze chodzi.

- Gdyby nasza matka żyła - powiedziała Michcia - mogłaby ci od razu wyłożyć, co to znaczy sen o koniach.


KONIEC



POSŁOWIE


Kim jest ów Janosch, który napisał ową przedziwną i urokliwą książkę, powieść, jaka zdarza się tylko raz, kie­dy pragnie się opowiedzieć zamierzchłe, bo w dzieciństwie utrwalone wspomnienia, i nagle powstaje z tego portret zbiorowy ludzi, zdarzeń i krajobrazów? Choć stał się głoś­ny, zanim napisał „Cholonka”, w innej co prawda dziedzi­nie twórczości - nie wiele możemy o nim znaleźć informa­cji u tych, którzy są kronikarzami życia literackiego w re­publice federalnej. Powiada o sobie: „Nigdy nie chciałem robić sztuki czy literatury. Chciałem tylko cośkolwiek ro­bić i żyć wolno. Jestem teraz robotnikiem i żyję wolno; ni­gdy niczego więcej nie chciałem”.

Stał się głośny jako Janosch, ale w dowodzie osobistym nazywa się właściwie Horst Eckert. Trudno się dowiedzieć, jak to z tym Janoschem było i gdybyśmy go odwiedzili w je­go monachijskim mieszkaniu na Schwabingu, opowiedziałby nam zapewne, że nawet wydawcę jego drugiej książki zdzi­wił ów Janosch, nie zauważył bowiem, że drukarz popełnił błąd w tytule składając „Valek und Jarosch” i z tym błę­dem ta jedna książka krąży po czytelnikach; ale potem już było prawidłowo Janosch, jak tego przy innych książkach autor dopilnował.

Urodził się Janosch w Zaborzu, dzielnicy Zabrza, 11 mar­ca roku 1931 i kiedy skończyła się wojna i ta arcypolska dzielnica wróciła do Polski, nie miał jeszcze czternastu lat, przestał chodzić do szkoły i niewielkie miał pojęcie o niemieckiej ortografii, jak sam się do tego przyznaje. O pisaniu długo nie było mowy, zresztą musiał rzeczywiś­cie coś robić, zaczął się więc uczyć ślusarki. W końcu jednak postanowił zostać malarzem. Jeszcze teraz w książce telefonicznej w Monachium obok jego nazwiska figuruje jako zawód nie literat (Schriftsteller) lecz malarz (Maler).

Ale z tym malarstwem wcale nie poszło mu zbyt łatwo. Janosch wspomina: „Dostałem się na próbny semestr i przepadłem. Profesor powiedział: nie ma pan zdolności i jest pan niezgraba, albo pan stąd wyjdzie, albo polecę pa­na koledze abstrakcjoniście. Załatwił i jako abstrakcjonista otrzymałem stypendium. Ale zaczęło mi to śmierdzieć, zacząłem znowu malować kwiatuszki, wtedy abstrakcjonista mnie wyrzucił. Wówczas zacząłem pisać”.

I to jednak nie było takie proste - ze względu na owe ortograficzne niedomogi a może także i z tej przyczyny, że Janosch był wprawdzie urodzonym gawędziarzem, ale o pisaniu nie miał w ogóle pojęcia. Ktoś go namówił, żeby zaczął rysować dla dzieci. Nikt jednak do tych jego rysun­kowych opowieści nie miał ochoty dorabiać tekstu. Gdy spróbował sam, długo szukał wydawcy, wreszcie znalazł się taki. Zresztą to on postanowił, aby Horst Eckert przestał istnieć - Janosch brzmiało mu piękniej, może i egzotycz­niej.

W taki to sposób Janosch, zanim zyskał rozgłos swoim „Cholonkiem”, stał się ulubionym autorem i rysownikiem nie tylko niemieckich dzieci i młodzieży, gdyż zaczęły się potem pojawiać również przekłady na języki obce. W bar­dzo pracowitym roku 1965 znalazł się na liście niemieckich bestsellerów młodzieżowych, a to już oznaczało powodzenie materialne i pięćdziesięciotysięczne nakłady w serii kie­szonkowej.

Od czasu wydania pierwszej książki pt. „Valek” długa jest lista jego dziecięcych i młodzieżowych tytułów. Przy­pomnijmy niektóre z nich, najbardziej popularne i najczęś­ciej wznawiane: „Das kleine Schiff”, „Der Räuber und der Leichnam”, „Das Auto hier heisst Ferdinand”, „Onkel Pop-poff kann auf Bäume fliegen”, „Heute um Neune hinter der Scheune”, „Ferdinand im Löwenland”, „Poppoff und Piezke”, „Janosch erzählt Grimm's Märchen”, „Hottentotten grüne Motten”, „Hannes Strohkopp und der unsichtbare Indianer”, „Komm nach Iglau, Krokodil”, „Lari Pari Mogel­zahn”, „Der Mäusesheriff”. Znalazły się tutaj także komik­sy jak „Die Globeriks”. Same już tytuły mają wdzięk, lek­kość i dowcip, więcej tego jest w rysunkach - aż dziwi to czytelnika „Cholonka”, gdzie nie brak dosadności, którą zresztą popisuje się w rozmowach, jak gdyby nigdy nie starał się być subtelny w tamtych swoich głośnych książ­kach. Nie wierzymy mu także, kiedy mówi, że pisząc je, nie myślał o młodym czytelniku, chciał po prostu zarobić. Prawdziwy jest jednak zarówno, gdy pisze i rysuje dla dzieci i młodzieży, jak i w swoim „Cholonku”. W wywia­dzie, jakiego udzielił Valentinowi Polcuchowi na łamach „Welt des Buches”, powiada m.in.: „W pierwszych dwóch miesiącach książka ta bez jakiejkolwiek reklamy rozeszła się w pięciu tysiącach egzemplarzy, znalazła się na liście bestsellerów, otrzymała nagrodę w Monachium, bez pomocy wydawcy, żeby dodać, wydawca dołożył jeszcze dwa tysią­ce egzemplarzy, ale ani myślał o reklamie, ani razu nie wy­korzystał faktu, że otrzymała nagrodę. Odebrałem mu więc prawa do mojej książki.”

Dalsza rozmowa, która jest jakby kolejną opowieścią z kart „Cholonka” i w której nie we wszystkim trzeba auto­rowi wierzyć, tkwiącemu nadal w skórze swoich powieścio­wych bohaterów, ale i próbującemu ustanowić dystans wo­bec samego dzieła, potoczyła się następująco:

Polcuch: Janosch, jak pan napisał tego „Cholonka”? Jak pan to pisze?

Janosch: Muszę niestety powiedzieć, że najpierw się upi­jam.

Polcuch: W porządku, taki jest stan, ale jaka jest meto­da? Wydobywa pan życie z krainy, która jest dla pana tyl­ko wspomnieniem. Rozkłada pan przed sobą jakąś mapę, poszukuje pan gdzieś nazwisk?

Janosch: Kiedy Górnoślązak zaczyna opowiadać pijąc, nie przestaje nigdy, tak było również ze mną. Po prostu to zapisałem.

Polcuch: Jaką wódkę pan pija?

Janosch: Chlałem wówczas gin. Na książkę zużyłem czterdzieści butelek.

Polcuch: Droga książka...

Janosch: Zależy od tego, co przynosi.

Polcuch: A więc tyle o ginie. Był pan, Janosch, pilny?

Janosch: Obłędnie pilny. Prawie nic wtedy nie jadłem, jedenaście razy tę książkę przerabiałem. Było tak: kiedy jednego wychyliłem, notowałem, co mi przyszło na myśl, na przykład nazwiska, których nie pamiętałem. Robiłem tak wciąż od nowa. Potem raz jeszcze przepisać na maszy­nie, aż wreszcie od tego pisania dostałem zapalenia ścięg­na, palce przestały biegać, także od chlania.

Polcuch: Jakie jest, Janosch, pańskie miejsce na niemiec­kiej obrotowej scenie literackiej?

Janosch: Czuję się jak rzemieślnik. Mam to samo uczucie co wówczas, kiedy wczesnym rankiem jako ślusarz szed­łem przez pola do warsztatu. To uczucie towarzyszy mi je­szcze dzisiaj przy każdej robocie i tak również zostanie.

Ten, który przepadł na wszystkich egzaminach akademic­kich, zaczął odnosić sukcesy w rysunku i malarstwie. Nie umiejąc dobrze pisać po niemiecku, zaczął odnosić sukce­sy literackie. Może należy mu wierzyć, że nigdy nie chciał tak naprawdę tworzyć sztuki i literatury, za to być solid­nym rzemieślnikiem. Kiedy patrzy na nas znad swojego obfitego, opadającego wąsa, przypomina niejednego z bo­haterów „Cholonka”.

Zostańmy zatem przy Cholonku czyli dobrym Panu Bogu z gliny.

Ten typ humoru śląskiego, który bliski był obyczajowoś­ci wielkoprzemysłowego proletariatu ale także lumpenproletariatu, częsty był w utworach zarówno polskich jak i niemieckich, tutaj powstających. Dodajmy jednak od razu, że niemieckie dość często wykorzystywały ów humor, także w oryginalnej polskiej postaci językowej, dla polityczno-agitacyjnych celów, wymierzonych w żywioł polski. Rodziły się one zresztą niejednokrotnie pod piórem ludzi polskiego pochodzenia, kiepsko tylko panujących nad językiem niemieckim, z czego powstały dodatkowe humo­rystyczne efekty; przykładem niechaj będzie piszący w latach międzywojennych pod pseudonimem Felixa Kondziolki, tak pilnie strzegący swojego prawdziwego nazwis­ka, że nawet dobry znawca tego nurtu literatury, jak Arno Lubos, w swojej wydanej w NRF „Geschichte Literatur Schlesiens” nie zdołał pseudonimu tego rozszyfrować. Kondziolka stworzył typ humoru, który działał nawet poprzez swoją osobliwą ortografię:


Wie der Kater auf die Mäuser

ieber Dächer, ieber Heuser,

soch sleicht sich der Antek hin

zu den Haus von Schwegerin.


We wstępie do najbardziej ambitnej antologii literackiej, jaka wyszła po pierwszej wojnie światowej, zawierając utwory niemieckojęzycznych pisarzy z Górnego Śląska, Karl Kaisig próbował oddać sprawiedliwość ówczesnym Janoschom, pisząc: „Kto pragnie zbliżyć się do problemu górnośląskiej odmienności, musi z delikatniejszym uchem, niż to dotąd bywało, przysłuchiwać się poszumowi kipią­cych w tajemniczych głębiach sił, na przykład głosom poetów słowiańskiego pochodzenia, poświęcić większą uwagę tym, którzy w codziennym pożyciu kiepsko tylko władają językiem niemieckim, ale którzy w poetyckim na­tchnieniu uderzają w tony najdelikatniejsze. Na tej płasz­czyźnie szukać należy ludzi nadających nowy ton; znajdzie się ich tutaj.”

Mniejsza o to, czy Horst Eckert alias Janosch przyznaje się do rodu Kondziolków - jego „Cholonek” dowodzi, iż w powieści o temacie tak bardzo regionalnym, że właści­wie akcja jej nie przekracza granic Zabrza, potrafił ude­rzyć w nowe tony, być szorstkim i równocześnie z delikatną serdecznością towarzyszyć swoim bohaterom przez kilka­naście lat ich życia, być wyrozumiałym wobec nędzy, która wytwarza odrębny obyczaj współżycia, i nie mieć wyrozu­miałości dla tych, którzy jak Detlev Hübner powiadają, że człowieka można na mydło przerobić, jeśli się ma ochotę.

Wiele wątków jest w tej powieści, czytelnik znający środowisko tego proletariatu, drobnomieszczaństwa i mie­szczaństwa, dostrzega prawdziwość obrazu - tak działo się nie tylko w Zaborzu, ale i w pobliskiej Rudzie, choć w owym czasie, kiedy akcja powieści się zaczyna, dzieliła je granica. Niepostrzeżenie dokonują się dzieje, te najbar­dziej okrutne i zarazem najbardziej tragiczne, już zjawia się SA, już wiemy, jak planuje się pierwsze akcje i po­gromy antyżydowskie, już puszą się renegaci, coraz licz­niejsi, przemawiając językiem Pelki: „Jeśli taki komunista czy reakcjonista leży na ziemi, a ty mu jeszcze szybko swo­imi ostrymi kromflekami dołożysz, nie masz pojęcia, jakie to na nich robi wrażenie” - ale po drugiej stronie są ciągle tacy jak Gryzok, jakże wzruszająco, niby biedaczyna z lu­dowej legendy, sportretowany przez autora.

Dobra pamięć szczegółu obyczajowego, ostre widzenie konfliktów społecznych a także politycznych, wszystko wiernie osadzone w znanej nam topografii - a przy tym ponad wszystkim unosi się aura jak gdyby trochę nierze­czywista, czuje się bowiem, że autor, tak zadziwiająco do­brze przypominający sobie ludzi i zdarzenia z okresu swego spędzonego tutaj dzieciństwa, pisał tę powieść z pewnego dystansu, stąd i jego humor jest nieco elegijny. Tak, oczy­wiście, były to dlań czasy Willy Birgela i Anni Ondry, Za­rań Leander i Krystyny Söderbaum, herosów ówczesnych filmów niemieckich, ale jeszcze przetrwało w jego pamięci nazwisko rabusia Szydły, o którym tylko polskie wówczas śpiewano piosenki.

A potem? „Potem nastała zima. I co to jeszcze potem na­stąpiło? Aha, przejęcie władzy w styczniu. Pelka, Jendrella i Heidenreich ucztowali na całego u Siedlaczka, który za­raz pierwszego dnia nowych rządów wstąpił do partii i za­prosił towarzyszy do swojej knajpy.”

Pelka skończy tak, jak dopełniły się losy wielu renega­tów: „Przez trzy tygodnie zwisał zwęglony z okna trzecie­go piętra nad swoim karabinem maszynowym.” Stanikowi Cholonkowi czyli Panu Bogu z gliny poszczęści się - i je­śli tam na Zachodzie Niemiec, już jako właściciel sklepu kolonialnego, będzie śnił o koniach, autor, kończąc po­wieść, stanie się nagle okrutny, nie powie mu, co to zna­czy sen o koniach.

Nie wydamy o „Cholonku” sądu jednoznacznego. Jedno można powiedzieć na pewno: wśród tych książek, które w Niemieckiej Republice Federalnej napisane zostały po to, żeby w zbeletryzowanym wspomnieniu odtwarzać ro­dzinny dla autorów Śląsk, ta jest najbardziej niezwykła, pełna ruchu i plastyki, zapełniona wyrazistymi postaciami, nie pozbawiona ironii, w której nie oszczędził autor przede wszystkim swojego tytułowego bohatera. Janosch mógłby napisać powieść o górnośląskim Szwejku, ale czyż renegaci nadają się do takiej roli, nawet jeśli znają się na fortelach?

Spotkanie z Janoschem jako z autorem niemieckim moż­na będzie zaliczyć do bardziej interesujących.


WILHELM SZEWCZYK



SŁOWNIK ŚLĄSKICH WYRAZÓW GWAROWYCH


bajtlik - sakiewka, portmonetka

bania - dynia

bifej - kredens kuchenny

błozna: robić za błozna - nabierać kogoś

bonbony - cukierki

borg: na borg - na kredyt

boroczek, borok - nieborak

brusie - ostrzyć

bryle - okulary


cera - córa, córka

chachor - łobuz, nicpoń

chadra - szmata

chaska - chusta

ciacher - pokątny handel wymienny

ciampel - wróbel

ciepać - rzucać

cięgiem - ciągle

cygarety - papierosy


ćma - ciemność, ciemno


dźwierze - drzwi


farorz - proboszcz

fuła - tania gorzałka

furgać - fruwać

futer - pokarm dla zwierząt

futrować - karmić


galert - galareta z nóżek

galoty - spodnie

gańba - hańba

gizd - łobuz, nicpoń

glaca - łysina

gon - polowanie

gródza - przegroda w piwnicy (na kartofle)

gryfny - szykowny, ładny

gruba - kopalnia

gulik - wejście do kanału ścieko­wego


haziel - ustęp, klozet

heklować - szydełkować


jupa - kurtka

kabza - kieszeń

kaj - gdzie

karlus - kumpel, chłopak

kastrol - garnek

klin: na klinie - na podołku

knefel - guzik

kokot - kogut

kotlety zapuścić - baki zapuścić

kragiel - kołnierz

krepie - pączki

kromflek - obcas

krupniok - kaszanka

kryka - laska

kulać (się) - turlać toczyć (się)

kust - jedzenie, utrzymanie

kwak - burak

kwaretka - kwaterka, ćwiartka (wódki)

kwaska - sok z kiszonej kapusty


lacie - pantofle domowe

landauer - powóz (czarny)

lauba - altana


łońskiego roku - zeszłego roku

łożyrok - pijak


maras - błoto

mycka - czapka

najduch - znajda

nikaj - nigdzie


odciągnąć - odjąć

ojciec: drugi ojciec - ojczym

ojcowie - rodzice

osprowiać - gawędzić, rozmawiać

ostuda - kłopot, zgorszenie


pampoń - wieśniak, gospodarz wiejski

paryzol - parasol

pąknąć się - posunąć się

pedzieć - powiedzieć

piechty - na piechotę

płonka - jabłko

podciep - podrzutek

po próżnicy - nadaremnie

po ptokach - po wszystkim, koniec

potek i potka - ojciec i matka chrzestna

pozór: dać pozór - uważać

przeca - przecież

przeciachrować, przeszachrować - przehandlować

przyjocielstwo - krewni

przyrobić - dorobić

pultok - flejtuch


rechtór - nauczyciel

roztomiły - kochany

rychtować - szykować

ryczka - stołek pod nogi, stołeczek


skuli tego - dlatego, z tego powodu

sorta - gatunek, rodzaj

spodnioki - kalesony

starzyk - dziadek

synek - chłopak

szaket - marynarka (część ubrania)

szlips, ślips - krawat

szmary - baty

szolka - filiżanka

szporować - oszczędzać, odkładać

szpyrka - słonina

szpyroń - spirytus

szychta - zmiana (czas pracy)


terować - smołować

tytka - torebka papierowa (w kształcie stożka)


utytłać - zbabrać, zbrudzić


wągle - węgiel

wciągnąć (do mieszkania) - wprowadzić się

widełka - widelec

wyciepnąć - wyrzucić


zegłówek - poduszka


żymlok - bułczanka (kiszka)

żymła - bułka


Wyszukiwarka