Macdonald Ross Z tamtej strony dolara

Ross Macdonald

Z tamtej strony dolara

Przełożyła Kalina Wojciechowska


Rozdział 1


Był sierpień i nie powinien padać deszcz. Może deszcz to za mocne określenie dla mokrej mgiełki, która zamazywała krajobraz i utrzymywała w stałym ruchu wycieraczki na szybie mego wozu. Znajdowałem się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Los Angeles i San Diego, jadąc w kierunku południowym.

Szkoła położona była w bok od drogi, po mojej prawej stronie, na własnym dużym terenie, rozciągającym się wzdłuż wybrzeża. Bliżej morza zauważyłem smętne błyski kałuży, której miejscowość zawdzięczała swą nazwę, Laguna Perdida. Błękitna czapla, maleńka z tej odległości, stała jak nieruchoma figurka na brzegu pomarszczonej wody.

Wjechałem na teren szkoły przez bramę, która automatycznie uniosła się w górę. Siwy mężczyzna w mundurze z granatowego sukna wynurzył się z budki i szedł kulejąc w moją stronę.

- Ma pan przepustkę?

- Doktor Sponti chce się ze mną zobaczyć. Moje nazwisko Archer.

- W porządku, mam tu zanotowane pana nazwisko. - Z przedniej kieszeni kurtki wyjął listę napisaną na maszynie i wywijał nią przed moimi oczyma, jak gdyby chciał się pochwalić, że umie czytać. - Może pan zaparkować przed budynkiem administracyjnym. Biuro pana Spontiego jest na wprost, w głębi. - Zrobił ruch ręką, wskazując otynkowany budynek położony sto jardów dalej, przy drodze.

Podziękowałem mu. Zaczął kuśtykać z powrotem do budki, potem przystanął, odwrócił się i uderzył po nodze.

- Paskudne kolano, pierwsza wojna światowa!

- Nie wygląda pan na tyle lat.

- Bo też ich nie mam. Miałem piętnaście, kiedy się zaciągnąłem, a powiedziałem, że mam osiemnaście. Niektórym chłopcom stąd - rzekł z nagłym błyskiem w oczach rozglądając się wokoło - przydałoby się spróbować, jak to smakuje.

Chłopców nigdzie nie było widać. Budynki szkolne, daleko jeden od drugiego pośród pustych przestrzeni i gajów eukaliptusowych, stały pod szarym niebem niby porozrzucane elementy nie wybudowanego miasta.

- Zna pan chłopaka Hillmanów? - spytałem strażnika.

- Słyszałem o nim. Rozrabiacz. Narobił zamieszania w całym East Hall, zanim prysnął. Patch dostał nieomal ataku szału przez niego.

- Kto to jest Patch?

- Pan Patch - odrzekł niechętnie - jest nadzorcą chłopców w East Hall. Mieszka tam razem z nimi i robi piekło o byle co, taki z niego nerwus.

- Co takiego zrobił Hillman?

- Próbował zorganizować bunt, jak twierdzi Patch.

Powiedział, że chłopcy w szkole mają prawa obywatelskie jak wszyscy inni. To zresztą nieprawda. Są wszyscy niepełnoletni, a większość ma nie całkiem dobrze w głowie. Nie uwierzyłby pan, jakie rzeczy widziałem tu w ciągu czternastu lat spędzonych przy tej bramie.

- Czy Tom Hillman uciekł tą bramą?

- Nie. Przelazł przez płot. Wyciął otwór w drzwiach sypialni chłopców i wymknął się w środku nocy.

- Przedwczoraj w nocy?

- Tak. Już jest pewnie w domu.

Chyba nie. Gdyby tam był, mnie nie byłoby tutaj.

Doktor Sponti musiał widzieć, jak parkowałem samochód. Czekał na mnie w pokoju sekretarki, w części odgrodzonej balustradą, przed drzwiami swego gabinetu. W lewej ręce trzymał szklankę z maślanką, a w prawej dietetyczny sucharek. Wepchnął go do ust i podał mi rękę na powitanie, przełykając gwałtownie.

- Miło mi widzieć pana.

Był to brunet o kwitnącej cerze, tęgi, z tym lekko zdesperowanym wryglądem człowieka, który musi schudnąć. Odgadywałem, że łatwo poddawał się emocji - to charakterystyczne mruganie oka - ale nauczył się panować nad swrymi uczuciami. Miał na sobie kosztowny, klasycznego kroju garnitur w jodełkę, trochę luźno na nim wiszący. Jego ręka była miękka i zziębnięta.

Doktor Sponti przypominał mi wszystkich przedsiębiorców pogrzebowych, z jakimi miałem do czynienia. Nawet jego gabinet, z ciemnymi, mahoniowymi meblami i szarym światłem przy oknie, miał nieco pogrzebowy wygląd, jak gdyby szkoła i jej dyrektor stale obchodzili żałobę po uczniach.

- Proszę, niech pan siada - rzekł z odcieniem melancholii w głosie. - Mamy tu pewien kłopot, jak już panu mówiłem przez telefon. Na ogół nie zatrudniamy prywatnych detektywów, żeby - hm - nakłonić naszych zbłąkanych chłopców do powrotu. Ale obawiam się, że tu chodzi o dość szczególny przypadek.

- Dlaczego szczególny?

Sponti wypił parę łyków maślanki i czubkiem języka polizał górną wargę.

- Przepraszam. Czy mogę panu zaproponować śniadanie?

- Nie, dziękuję.

- Nie to - wstrząsnął gęstym płynem w szklance. - Mógłbym posłać po coś gorącego do stołówki. Dzisiaj w karcie są sznycelki cielęce.

- Nie, dziękuję. Chciałbym raczej zdobyć informacje potrzebne mi, żebym się mógł zabrać do roboty. Dlaczego pan mnie wezwał do złapania zbiega? Musicie ich tu mieć dużo.

- Nie tak dużo, jak można by przypuszczać. Większość naszych, chłopców przystosowuje się łatwo i z czasem szkoła staje się ośrodkiem ich zainteresowań. Mamy dla nich bogaty i urozmaicony program. Ale Thomas Hillman był tutaj niecały tydzień i zapowiadał się niezbyt obiecująco, jeśli chodzi o grupowe współżycie. To bardzo trudny młody człowiek.

- I dlatego przypadek jest szczególny?

- Będę z panem szczery, panie Archer - powiedział z wahaniem. - Szkoła znalazła się w drażliwej sytuacji. Przyjąłem Toma Hillmana wbrew memu przekonaniu i nie znając całej jego historii, po prostu dlatego, że ojciec na to nalegał. A teraz Ralph Hillman nam przypisuje winę za ucie... to znaczy za to, że jego syn wymknął się stąd podstępnie. Hillman grozi procesem, jeśli chłopcu stanie się krzywda. Sąd nie przyjąłby tego oskarżenia - mieliśmy już podobne wypadki - ale mogłoby to bardzo zaszkodzić naszej opinii. Patch istotnie postąpił niewłaściwie - dodał prawie do siebie.

- Co zrobił Patch?

- Boję się, że niepotrzebnie był zbyt gwałtowny. Nie, żebym potępiał go za to od strony ludzkiej. Ale najlepiej niech pan sam pomówi z Patchem. On może panu podać wszystkie szczegóły dotyczące hm... odejścia Toma.

- Chciałbym potem z nim porozmawiać. Ale pan może mi więcej powiedzieć o tym chłopcu.

- Nie tak dużo, jak bym chciał. Prosimy rodziny lub ich lekarzy o podanie szczegółowego życiorysu wstępujących do nas uczniów. Pan Hillman obiecał napisać, ale tego nie zrobił. A mnie było bardzo trudno wydobyć z niego jakiekolwiek fakty. Jest niezwykle wyniosły i łatwo wpada w złość.

- I bogaty?

- Nie znam jego stanu majątkowego według Duna i Bradstreeta. Większość naszych rodziców jest dobrze sytuowana - dodał prędko, z uśmieszkiem zadowolenia.

- Chciałbym zobaczyć się z Hillmanem. Czy on mieszka w mieście?

- Tak, ale niech pan nie próbuje, przynajmniej dzisiaj. Przed chwilą znów do mnie telefonował i to rozdrażniłoby go jeszcze bardziej.

Sponti wstał zza swego biurka i podszedł do okna, które wschodziło na parking. Poszedłem za nim. Drobny deszcz za oknem wisiał w powietrzu niby dostrzegalny smutek.

- Potrzebny mi jest jeszcze dokładny rysopis chłopca i wszystko, czego mi się uda dowiedzieć o jego zwyczajach.

- Patch zrobi to lepiej niż ja. Był z nim w codziennym kontakcie. Może pan również porozmawiać z jego wychowawczynią, panią Mallow. To doświadczona osoba, z dużym darem obserwacji.

- Miejmy nadzieję, że ktoś ten dar posiada. - Sponti Dun and Bradstreet Company - towarzystwo, które zajmuje się oceną aktualnego stanu finansów przedsiębiorstw zaczynał mnie niecierpliwić. Najwidoczniej uważał, że im mniej mi mówi o nieobecnym chłopcu, tym mniej rzeczywiste jest jego zniknięcie. - Ile on ma lat, jeśli to nie należy do informacji zastrzeżonych.

Sponti spojrzał z ukosa, a jego obwisłe policzki lekko poczerwieniały.

- Protestuję przeciwko pańskiemu tonowi.

- To pańskie prawo. Ile lat ma Tom Hillman?

- Siedemnaście.

- Czy ma pan jego fotografię?

- Rodzina nie dała mi żadnej, choć żądamy tego zgodnie ze zwyczajem. Mogę panu krótko opisać, jak wrygląda. Robi wrażenie bardzo przyzwoitego młodego człowieka, jeśli nie zważać na ponury zazwyczaj wyraz twarzy. Wysoki, około sześciu stóp wzrostu, wydaje się starszy, niż jest.

- Oczy?

- Ciemnoniebieskie, zdaje się. Włosy ciemnoblond. Rysy ma wyraziste, nos tak zwany orli, jak jego ojciec.

- Znaki szczególne?

- Nie wiem o żadnych - wzruszył ramionami.

- Dlaczego go tu oddano?

- Na kurację, oczywiście. Ale nie przebywał dość długo, żeby skorzystać.

- Właściwie co mu zarzucano? Powiedział pan, że miał trudny charakter, ale to określenie bardzo ogólnikowe.

- Nie może być inne. Trudno powiedzieć, co dolega chłopcom w tym burzliwym wieku. Często pomagamy im nie wiedząc jak ani dlaczego. W każdym razie nie jestem doktorem medycyny.

- Myślałem, że tak.

- Nie. Wśród naszego personelu oczywiście są lekarze, zarówno interniści, jak psychiatrzy. Rozmowa z nimi wiele by panu nie dała. Wątpię, czy Tom był dość długo, żeby jego lekarz w ogóle go widział. Niewątpliwie jednak emocjonalnie reprezentował wysoki poziom.

- Co to znaczy?

- To znaczy powyżej możliwości kontroli. Był w złym stanie, kiedy ojciec go tu przywiózł. Daliśmy mu środki uspokajające, ale te nie na wszystkich działają jednakowo.

- Sprawił panu dużo kłopotu?

- Prawdę mówiąc, tak. Wątpię, czy przyjmiemy go z powrotem, jeśli wróci.

- Ale wynajmuje mnie pan po to, żeby go znaleźć.

- Nie mam innego wyboru.

Omówiliśmy sprawy finansowe i wręczył mi czek. Potem ruszyłem do East Hall. Nim wszedłem do środka budynku, żeby zobaczyć się z panem Patchem, odwróciłem się i spojrzałem na góry po przeciwległej stronie. Majaczyły niby na wpół zapomniane twarze za woalką. Błękitna czapla uniosła się znad brzegu błotnistego rozlewiska i poszybowała w ich kierunku.


Rozdział 2


East Hall był to ciężki, jednopiętrowy budynek o białych murach, który dziwnie nie pasował do tego rozległego pejzażu. Jego raczej odpychający wygląd łączył się w pewien sposób z wysoko umieszczonymi okienkami o szczelnie zapuszczonych żaluzjach. Albo z panującym powszechnie przekonaniem, że to rodzaj więzienia, które ma uważać, że nim nie jest. Spiczaste krzewy pyracantha obrzeżające trawnik przed budynkiem robiły wrażenie raczej ogrodzenia niż ozdoby. Trawa wydawała się przygnębiona, nawet w czasie deszczu.

Podobnie wyglądali chłopcy rzędem wchodzący przez drzwi frontowe, w chwili kiedy nadszedłem. Chłopcy w różnym wieku, od dwunastu do dwudziestu lat, chłopcy różnej budowy i wzrostu, z jedną tylko wspólną cechą: wszyscy maszerowali jak niedobitki armii. Przypominali mi tych młodziutkich żołnierzy, których wzięliśmy do niewoli nad Renem w ostatnich dniach drugiej wojny.

Dwaj uczniowie utrzymywali pewien porządek w szeregu. Wszedłem za nimi do obszernej sali, której umeblowanie wykazywało ślady zniszczenia. Dwaj nadzorujący uczniowie poszli prosto do stołu pingpongowego w rogu, chwycili rakietki i natychmiast przystąpili do gry piłeczką, którą jeden z nich wyjął z kieszeni wiatrówki. Sześciu czy siedmiu chłopców zaczęło im się przyglądać. Czterech czy pięciu zasiadło czytać komiksy. Większość pozostałych stała bezczynnie dokoła, obserwując moją osobę.

Młodzieniec z obrośniętą twarzą, który powinien zacząć się już golić, podszedł do mnie z uśmiechem. Uśmiech był żywy, ale pierzchł w mgnieniu oka, jak złudzenie optyczne. Stanął tak blisko, że niemal otarł się o mnie ramieniem. Czasem psy się tak ocierają, żeby okazać swoją przyjaźń.

- Pan jest nowym nadzorcą?

- Nie. Myślałem, że pan Patch ma nad wami nadzór.

- Nie na długo.

Kilku młodszych chłopców zachichotało. Włochaty młodzian odpowiedział jak aktor, którego oklaskano:

- To jest oddział furiatów. Nikt tu długo nie wytrzymuje.

- Nie wydaje mi się taki groźny. Gdzie jest pan Patch?

- Po drugiej stronie w stołówce. Za chwilę tu będzie. Potem mamy rozrywki zorganizowane.

- Jak na swój wiek to jesteś dość cyniczny. Ile masz lat?

- Dziewięćdziesiąt dziewięć. - Jego audytorium wydało zachęcające pomruki. - Pan Patch ma dopiero czterdzieści dziewięć. Trudno mu występować w roli mego ojca.

- Może mógłbym porozmawiać z panią Mallow.

- Jest w swoim pokoju i pije obiad. Pani Mallow zawsze tylko pije posiłki. - Wesoła złośliwość w jego oczach zaprawiona była goryczą. - Czy pan jest ojcem?

- Nie.

W głębi sali rozlegał się odgłos piłeczki pingpongowej, niby obojętna rozmowa. Jeden z przysłuchujących się chłopców przemówił:

- On nie jest ojcem.

- Może jest matką? - rzekł owłosiony chłopiec. - Pan jest matką?.

- Nie wygląda na matkę. Nie ma biustu.

- Moja matka nie ma biustu - rzekł trzeci chłopiec. - Dlatego czuję się wyalienowany.

- Przestańcie, chłopcy! - Najgorsze było, że oni pragnęli, żebym był ojcem, a nawet matką jednego z nich, i pragnienie to wyrażało się w ich oczach. - Nie chcecie chyba, żebym i ja czuł się wyalienowany, prawda?

Nikt nie odpowiedział. Włochaty chłopak uśmiechnął się do mnie. Trwało to jednak dłużej niż pierwszy uśmiech.

- Jak pan się nazywa? Ja jestem Frederick Tyndal Trzeci.

- A ja Lew Archer Pierwszy.

Odciągnąłem go od jego audytorium. Wyrwał mi się, ale poszedł za mną i usiadł obok na sponiewieranym, obitym skórą tapczanie. Któryś z młodszych chłopców nastawił zdartą płytę na gramofonie. Dwaj inni zaczęli z sobą tańczyć w takt piosenki śpiewanej ochrypłym głosem, jakby parodiowanej.

- Fred, znałeś Toma Hillmana?

- Trochę. Pan jest jego ojcem?

- Nie. Powiedziałem, że nie jestem niczyim ojcem.

- Dorośli niekoniecznie mówią prawdę. - Wyrywał sobie włoski na brodzie, jakby złościły go te oznaki dorastania. - Mój ojciec powiedział, że mnie wysyła do szkoły wojskowej. Jest grubą rybą w rządzie stanu - dodał obojętnie, bez akcentu dumy, a potem innym tonem: - Tom Hillman też nie mógł dojść do ładu ze swoim ojcem. Więc kolej przyniosła go tutaj. Jednotorowa Kolej do Czarodziejskiego Królestwa. - Wyszczerzył zęby w dzikim, ekstatycznym i beznadziejnym grymasie.

- Czy Tom mówił ci coś o tym?

- Trochę. Niedługo tu był. Pięć dni. Sześć. Przyjechał w niedzielę wieczorem i dał nogę w sobotę wieczorem. - Wiercił się niespokojnie na pękającej skórze. - Pan jest gliniarzem?

- Nie.

- Właśnie byłem ciekaw. Bo zadaje pan takie pytania jak glina.

- Czy Tom zrobił coś, co mogłoby interesować gliny?

- Wszyscy coś takiego robimy, czy nie? - Jego gorące i chłodne na przemian spojrzenie obiegło salę i zatrzymało się na rozpaczliwie dziwacznych wyczynach tańczących chłopców. - Do East Hall kwalifikuje się tylko młodocianych przestępców. Ja sam byłem występnym organizatorem machlojki. Podrobiłem nazwisko jakiegoś dygnitarza na czeku na pięćdziesiąt dolarów i pojechałem na weekend do San Francisco.

- A co zrobił Tom?

- Ukradł samochód, zdaje się. To było jego pierwsze przestępstwo, mówił, i łatwo dostałby zawieszenie. Ale jego ojciec nie chciał rozgłosu, dlatego wpakował go tutaj. Przypuszczam, że doszło do starcia między nim a ojcem.

- Rozumiem.

- Dlaczego pan się tak przyczepił do Toma?

- Mam go odnaleźć, Fred.

- I sprowadzi go pan z powrotem tutaj?

- Wątpię, czy go przyjmą.

- Szczęściarz z niego. - Mniej czy bardziej nieświadomie znów się do mnie przysunął. Czułem zapach jego zaniedbanych włosów i ciała, a także jego smutek. - Sam bym stąd prysnął, gdybym miał się gdzie podziać. Ale Gruba Ryba zawróciłaby mnie do tej przystani dla zbłąkanej młodzieży. Zresztą w ten sposób może zaoszczędzić forsy.

- A Tom miał się gdzie podziać?

Gwałtownie zadarł głowę i spojrzał mi w oczy z ukosa.

- Tego nie powiedziałem.

- Pytam się o to.

- Nie powiedziałby mi, gdyby miał.

- Z kim w szkole trzymał się najbliżej.

- Z nikim się nie trzymał. Był taki wzburzony, kiedy tu przyjechał, że go umieścili samego, w osobnym pokoju. Wszedłem tam któregoś wieczora i zagadałem do niego, ale niewiele mi powiedział.

- Nie mówił, dokąd zamierza się udać?

- Nic nie zamierzał. Próbował zorganizować bunt w sobotę wieczorem, ale reszta nas stchórzyła. No więc spłynął. Wydawał się bardzo rozdrażniony.

- Miał jakieś zaburzenia psychiczne?

- Czy każdy z nas ich nie ma? - stuknął się w skroń i zrobił minę idioty. - Powinien pan zobaczyć mój test.

- Innym razem.

- Zapraszam pana.

- To ważna sprawa, Fred. Tom jest bardzo młody i rozdrażniony, jak sam powiedziałeś. Nie ma go już od dwóch dni i mógł się wpakować w porządną kabałę.

- Gorszą niż ta?

- Wiesz dobrze, bo inaczej sam byś był po drugiej stronie płotu. Czy Tom wspomniał cóś, dokąd się wybiera?

Chłopiec nie odpowiedział.

- Przypuszczam więc, że coś ci mówił.

- Nie. - Ale unikał mego spojrzenia.

Pan Patch wszedł do sali i zmieniła się beztroska atmosfera. Tańczący chłopcy udawali, że się mocują, komiksy znikły jak pliki skradzionych banknotów. Grający w ping-ponga odrzucili piłeczkę.

Patch był mężczyzną w średnim wieku, o przerzedzonych włosach i byczym karku. Dwurzędowa brunatna marynarka ciasno opinała jego korpulentny tors. Przez twarz przebiegała fałda szyderczego i władczego grymasu, który nie pasował do zmysłowych małych ust. Kiedy rozglądał się po sali, zauważyłem przekrwione białka jego oczu.

Wielkimi krokami podszedł do adaptera i wyłączył go.

- Pora obiadowa nie jest porą na muzykę, chłopcy - rozległ się jego głos wśród grobowej ciszy. - Muzyka jest po kolacji od siódmej trzydzieści. - Zwrócił się do jednego z grających w ping-ponga. - Zapamiętaj to sobie, Deering. Żadnej muzyki w dzień. Jesteś za to odpowiedzialny.

- Tak jest, proszę pana.

- Graliście w ping-ponga?

- Właśnie zaczęliśmy, proszę pana.

- Skąd wzięliście piłeczkę? O ile mi wiadomo, piłeczki są zamknięte w moim biurku.

- Jak najbardziej, proszę pana.

- Więc skąd wzięliście tę, którą graliście?

- Nie wiem, proszę pana. - Deering grzebał po kieszeniach wiatrówki. Robił wrażenie głupkowatego, a wrystająca grdyka wyglądała jak ukryta piłeczka pingpongowa. - Chyba ją musiałem znaleźć.

- Gdzie znalazłeś? W moim biurku?

- Nie, proszę pana. Pewnie gdzieś była na podwórzu. Pan Patch podszedł ku niemu melodramatycznie skradającym się krokiem. Kiedy przechodził przez salę, chłopcy za jego plecami zaczęli się wykrzywiać, machać ramionami, podskakiwać i kręcić się w kółko. Jeden z tych, którzy tańczyli, bez hałasu opadł na podłogę i naśladując gest podrzynania sobie gardła, przybrał pozę umierającego gladiatora na jedną mrożącą krew w żyłach sekundę, po czym wstał.

Patch mówił tonem człowieka przytłoczonego wszystkim, co przecierpiał:

- Kupiłeś ją, prawda, Deering? Wiesz, że przepisy zabraniają wychowankom przynosić prywatne piłeczki pingpongowe z własnej inicjatywy. Wiesz o tym, prawda? Jesteś przewodniczącym Zgromadzenia Prawodawczego East Hall, sam pomagałeś układać te przepisy, prawda?

- Tak, proszę pana.

- No, więc oddaj mi ją.

Chłopiec wręczył Patchowi piłeczkę. Patch schylił się, żeby położyć ją na podłodze (w tym czasie jeden z chłopców za jego plecami udawał, że go kopie) i rozgniótł obcasem. Podał Deeringowi nieszczęsną piłeczkę.

- Przykro mi, Deering. Muszę przestrzegać przepisów, tak jak i ty. - Zwrócił się do chłopców w sali, którzy pod jego spojrzeniem co prędzej przybrali potulny wygląd, i powiedział łagodnie: - No, chłopcy, co tam teraz jest w programie?

- Myślę, że ja - powiedziałem wstając z tapczanu. Przedstawiłem mu się i spytałem, czy nie mógłbym z nim porozmawiać na osobności.

- Ależ naturalnie - powiedział z nerwowym uśmieszkiem, jakbym rzeczywiście miał być jego następcą - niech pan pozwoli do mego gabinetu, jeśli go można tak nazwać. Deering i Bronson, zostawiam chłopców pod waszym nadzorem.

Gabinet był klitką bez okna, w której stało zaśmiecone biurko i dwa zwykłe krzesła. Zamknął drzwi przed hałasem, jaki napływał korytarzem z sali, zapalił lampę na biurku i usiadł z westchnieniem.

- Trzeba ich trzymać w ryzach - powiedział jak człowiek odmawiający swoje modlitwy. - Pan chciał porozmawiać o jednym z moich chłopców?

- O Tomie Hillmanie.

Zmieszał się na dźwięk tego nazwiska.

- Czy pan występuje z ramienia jego ojca?

- Nie. Przysłał mnie do pana doktor Sponti. Jestem prywatnym detektywem.

- Ach tak - wydął wargi z pewnego rodzaju niezadowoleniem - przypuszczam, że doktor Sponti winę zwalił na mnie, jak zwykle.

- Powiedział coś na temat niepotrzebnej gwałtowności.

- Nonsens! - zaciśniętą pięścią uderzył w biurko stojące pomiędzy nim a mną. Twarz jego nabiegła krwią. Potem zbladła przerażająco, jak nie wywołana fotografia. Jedynie czerwonawe białka zachowały swoją barwę. - Sponti nie ma tu do czynienia ze zwierzętami. To moja rzecz wiedzieć, kiedy jest potrzebna dyscyplina fizyczna. Mam dwadzieścia pięć lat praktyki z młodzieżą.

- Widzę, że na pana działa przygnębiająco. Zapanował nad sobą, z wysiłkiem, od którego skurczyła mu się twarz.

- O, nie, bardzo lubię tę pracę, jestem jej szczerze oddany. Zresztą to jedyna rzecz, której się nauczyłem. Lubię chłopców i oni mnie lubią.

- Mogłem się o tym przekonać. Puścił mimo uszu moją ironię.

- Byłbym w dobrej komitywie z Tomem Hillmanem, gdyby wytrzymał.

- A dlaczego nie wytrzymał.

- Uciekł. Wie pan o tym. Ukradł ogrodnikowi sekator i przeciął nim kratę w oknie sypialni.

- Dokładnie kiedy to było?

- W sobotę w nocy, jakoś tak pomiędzy moim obchodem o jedenastej i apelem rannym.

- A co się stało przedtem?

- Ma pan na myśli sobotni wieczór? Podburzał innych chłopców, namawiał ich do napaści na personel. Wyszedłem z jadalni po kolacji i stąd słyszałem go, jak przemawiał. Usiłował przekonać chłopców, że zostali pozbawieni swoich praw i powinni o nie walczyć. Na niektórych, bardziej podatnych, zrobiło to wrażenie. Ale kiedy kazałem Hillmanowi zamilknąć, tylko on jeden rzucił się na mnie.

- Uderzył pana?

- Ja pierwszy go uderzyłem - powiedział Patch. - Nie ukrywam tego. Musiałem utrzymać mój autorytet wobec innych. - Potarł pięści. - Rozłożyłem go lekko. Trzeba zademonstrować męską siłę. Kiedy poczują, że dostali po skórze, stają się potulni. Trzeba ich nauczyć szacunku.

- Co się stało potem? - zapytałem, żeby mu przerwać.

- Pomogłem mu wrócić do jego pokoju i poinformowałem Spontiego o zajściu. Uważałem, że chłopca powinno się trzymać w izolatce. Ale Sponti odwołał moje polecenie. Hillman nie uciekłby, gdyby Sponti pozwolił mi zamknąć go w pokoju obitym materacami. Między nami mówiąc, Sponti popełnił błąd. - Przerwał nagle i powiedział cichym głosem: - Niech mu pan tego wszystkiego nie powtarza.

- Dobrze.

Zaczynałem tracić nadzieję, że uda mi się wyciągnąć z Patcha jakieś szczegóły pożyteczne. Był to człowiek w stanie ruiny, nie lepszym niż meble w sali rekreacyjnej. Hałas dochodzący stamtąd stawał się coraz głośniejszy. Patch wstał ociągając się.

- Muszę wrócić, zanim rozniosą salę.

- Chciałem jeszcze zapytać, jak pan przypuszcza, dokąd mógł się stąd udać Tom Hillman?

Patch zastanowił się nad moim pytaniem. Zdawało się, że trudno mu sobie wyobrazić świat zewnętrzny, w którym znikł chłopiec.

- Los Angeles - rzekł w końcu. - Zwykle kierują się na Los Angeles. Albo do San Diego i w stronę granicy.

- Albo na wschód?

- Jeśli ich rodzice mieszkają na wschodzie, czasem obierają ten kierunek.

- Albo na zachód, przez ocean - drażniłem się z nim.

- I tak bywa. Jeden z chłopców ukradł łódź i popłynął na wyspy.

- Dużo ich musi stąd uciekać.

- Z biegiem lat uzbierało się tego sporo. Sponti jest przeciwny ostrym środkom bezpieczeństwa, jakie stosowaliśmy w Juvenile Hall. Przy tej liczbie ucieczek dziwię się, że z tą jedną robi tyle szumu. Chłopiec wróci tu, prawie zawsze tak bywa.

Mówił tak, jakby go to bynajmniej nie cieszyło. Ktoś zastukał do drzwi za moimi plecami.

- Pan Patch? - odezwał się zza ścianki głos kobiecy.

- Tak, pani Mallow.

- Chłopcy się rozbrykali. Nie chcą mnie słuchać. Co pan tam robi?

- Rozmawiam. Sponti mi przysłał pewnego człowieka.

- Świetnie. Potrzebujemy człowieka.

- Tak? - potrącił mnie otwierając drzwi. - Proszę, niech pani schowa dla siebie swoje flowcipy, pani Mallow. Wiem o paru rzeczach, które Sponti także bardzo chciałby wiedzieć.

- I ja tak samo - odpowiedziała kobieta.

Mocno uróżowana, z rudymi włosami uczesanymi w grzywkę na czole, miała na sobie ciemną, wizytową suknię, która wyszła z mody dziesięć lat temu, i kilka sznurków sztucznych pereł. Twarz jej była dość miła, mimo oczu, których blask zgasiły przeżywane i oglądane cierpienia.

Rozpromieniła się na mój widok.

- Hello.

- Nazywam się Archer - powiedziałem. - Doktor Sponti polecił mi zbadać sprawę zniknięcia Toma Hillmana.

- Wyglądał na bardzo przyzwoitego chłopca - powiedziała - przynajmniej dopóki nie zajął się nim nasz miejscowy Markiz de Sade.

- Działałem w obronie własnej - zawołał Paten. - Bicie nie sprawia mi żadnej przyjemności. Moja osoba jest autorytetem w East Hall i kiedy mnie ktoś zaczepia, to tak, jakby podniósł rękę na swego ojca.

- Dałby pan lepiej spokój temu autorytetowi, ojcze. Ale jeżeli w tym tygodniu skrzywdzi pan jeszcze któregoś, wyrwę panu żywcem serce z piersi.

Patch spojrzał na nią tak, jakby wierzył, że mogłaby to zrobić. Potem odwrócił się na pięcie i wielkimi krokami poszedł w stronę huczącej sali. Wrzask ustał raptownie, jak gdyby zamknął za sobą dźwiękoszczelne drzwi.

- Biedny, stary Patch - rzekła pani Mallow. - Za długo już jest tutaj. Biedni my wszyscy starzy. Za wiele lat kontaktu z młodocianym umysłem - jeśli umysł jest właściwym słowem - i w końcu wszyscy dostaniemy fioła.

- Po co na to czekać?

- Coś takiego robi się z nami, że nie potrafimy już żyć w świecie na zewnątrz zakładu. I to jest właśnie najgorsze.

- Wszyscy tu niezwykle chętnie zwierzają się ze swoich problemów.

- To jest atmosfera chorych umysłowo.

- Ale - ciągnąłem - niewiele mówią mi o tym, co chciałbym wiedzieć. Czy pani może powiedzieć mi coś konkretnego o Tomie Hillmanie?

- Mogę panu przekazać moje własne wrażenia.

Miała nieco trudności z wymową tego słowa i wydawała się zbita z tropu. Weszła do gabinetu Patcha i oparła się o jego biurko, stając na wprost mnie. Jej twarz, na wpół oświetlona padającym z góry światłem lampy, przypominała oblicze Sybilli.

- Tom Hillman jest bardzo miłym chłopcem. Nie tutaj było jego miejsce. Szybko to odkrył. Toteż uciekł.

- Dlaczego nie było to miejsce dla niego?

- Chce pan, żebym wytłumaczyła to dokładniej? East Hall zasadniczo jest zakładem dla chłopców obciążonych problemami osobowości i charakteru albo niezdolnych przystosować się do społeczeństwa. Młodzież z poważniejszymi zaburzeniami, zarówno chłopców jak i dziewczęta, trzymamy w West Hall.

- A Tom należał do tamtych?

- Bynajmniej. Nie powinni go byli w ogóle przysyłać do Laguna Perdida. To tylko moja opinia, ale powinna być coś warta. Byłam w swoim czasie całkiem niezłym psychologiem. - Popatrzyła w dół na światło.

- Doktor Sponti uważa, że Tom cierpiał na pewne zaburzenia.

- Doktor Sponti nigdy nie myśli inaczej, kogokolwiek by to dotyczyło. Wie pan, ile płacą rodzice tych dzieci? Tysiąc dolarów miesięcznie plus ekstra wydatki. Lekcje muzyki. Terapia grupowa. - Roześmiała się cierpko. - A tymczasem w połowie przypadków to rodzice powinni znaleźć się tutaj. Albo w jakimś gorszym miejscu. Tysiąc dolarów miesięcznie - powtórzyła. - W ten sposób tak zwany doktor Sponti może wyciągnąć swoje dwadzieścia pięć tysięcy rocznie. To przeszło sześć razy tyle, co mi płaci za prowadzenie tych dzieci za rękę.

Miała do niego osobistą urazę. Czasem taka uraza skłania do mówienia prawdy, ale nie zawsze.

- Co pani ma na myśli mówiąc „tak zwany” doktor Sponti?

- Nie jest doktorem medycyny ani żadnym innym prawdziwym doktorem. Tytuł ten uzyskał w dziedzinie administracji w jednej z fabryk dyplomów gdzieś tam na południu. Wie pan, na jaki temat pisał pracę doktorską? Wytyczne dla kuchni w średniej wielkości internacie.

- Wracając do Toma - powiedziałem - dlaczego ojciec oddał go tutaj, jeśli chłopiec nie wymagał leczenia psychiatrycznego?

- Nie wiem. Nie znam jego ojca. Prawdopodobnie dlatego, że chciał się go pozbyć.

- Dlaczego?

- Chłopiec wpadł w jakieś tarapaty.

- Tom pani coś powiedział?

- Nie chciał rozmawiać na ten temat. Ale ja umiem czytać pewne znaki.

- Słyszała pani o tej historii z kradzieżą samochodu?

- Nie, ale to by mogło coś wytłumaczyć. Ten chłopak jest bardzo nieszczęśliwy i czuje się winny. To wcale nie jeden z waszych zatwardziałych młodocianych przestępców. Jeżeli w ogóle któryś z nich jest nim naprawdę.

- Zdaje się, że pani lubiła Toma Hillmana.

- Mało go widywałam. Przez ten tydzień, kiedy tu był, nie chciał mówić, a ja nigdy nie próbuję się narzucać. Oprócz godzin lekcji większość czasu spędzał w swoim pokoju. Myślę, że próbował nad czymś pracować, obmyślał jakiś plan.

- Na przykład plan rewolucji?

Oczy jej zajaśniały wesoło.

- Ach, widzę, że słyszał pan o tym. Chłopiec był sprytniejszy, niż przypuszczałam. Niech pan się tak nie dziwi. Jestem po stronie chłopców. Po cóż innego byłabym tutaj?

Zaczynałem nabierać sympatii do pani Mallow. Wyczuwając to, podeszła do mnie i dotknęła mego ramienia.

- Mam nadzieję, że pan też. To znaczy po stronie Toma.

- Poczekam, aż go poznam. Zresztą to nie ma znaczenia.

- Przeciwnie. To zawsze ma znaczenie.

- Co właściwie zaszło między Tomem a panem Patchem w sobotę wieczorem?

- Naprawdę nie wiem. Sobotni wieczór mam zwykle wolny. Może pan to zanotować, jeśli pan chce, panie Archer.

Uśmiechnęła się, a ja dostrzegłem na chwilę sens jej życia. Troszczyła się o innych. Nikt nie troszczył się o nią.


Rozdział 3


Wyprowadziła mnie bocznymi drzwiami, które trzeba było otworzyć. Deszcz padał wystarczająco ulewny, żeby mi zmoczyć twarz. Gęste chmury zbierały się nad górami, co prawdopodobnie oznaczało, że deszcz jeszcze potrwa.

Wróciłem do budynku administracyjnego. Trzeba było powiedzieć Spontiemu, że muszę się zobaczyć z rodzicami Toma, bez względu na to, czy wyrazi swoją aprobatę, czy nie. Szczegóły zebrane od ludzi, którzy lubili Toma albo nie, nie dały mi jasnego wyobrażenia o jego zwyczajach i osobowości. Mógł to być prześladowany nastolatek, psychopata umiejący sobie zjednywać starsze kobiety albo też coś pośredniego między jednym i drugim, jak Fred Trzeci.

Nie rozglądałem się idąc i żółta taksówka omal nie przejechała mnie na parkingu. Mężczyzna w tweedowym ubraniu wysiadł przez tylne drzwiczki. Myślałem, że przeprosi, ale nawet mnie nie zauważył.

Był to wysoki, tęgawy, siwy mężczyzna, zadbany, prawdopodobnie przystojny w normalnych warunkach. W tej chwili wydawał się znękany. Wbiegł do budynku administracyjnego. Wszedłem za nim i zobaczyłem, że dyskutuje z sekretarką Spontiego.

- Bardzo mi przykro, panie Hillman - tłumaczyła - doktor Sponti jest zajęty rozmową. Nie mogę mu przeszkadzać.

- Lepiej będzie, jeśli pani to zrobi - rzekł szorstko Hillman.

- Przykro mi. Będzie pan musiał poczekać.

- Ale ja nie mogę czekać. Mój syn jest w rękach bandytów. Próbują wyciągnąć ze mnie pieniądze.

- Naprawdę? - głos jej zabrzmiał szorstko, bez zawodowej uprzejmości.

- Nie mam zwyczaju kłamać.

Dziewczyna przeprosiła i weszła do gabinetu Spontiego, starannie zamykając drzwi za sobą. Odezwałem się do Hillmana wymieniając moje nazwisko i zawód.

- Doktor Sponti wezwał mnie, żebym odszukał pańskiego syna. Chciałem z panem pomówić. Zdaje się, że najwyższy czas.

- Tak. Oczywiście.

Uścisnął mi rękę. Jego twarz miała tę charakterystyczną patrycjuszowską kościstą budowę, która niekoniecznie jest oznaką intelektu, zdolności czy nawet uczciwości, ale na ogół idzie w parze z pieniędzmi. Był wąski w pasie, szeroki w ramionach, uściskowi jego ręki brakowało jednak siły. Trząsł się na całym ciele jak wystraszony pies.

- Mówił pan coś o bandytach i szantażu.

- Tak. - Ale spojrzenie jego stalowoszarych oczu wciąż uciekało ku drzwiom gabinetu Spontiego. Chciał mówić z kimś, kogo mógłby oskarżać. - Co oni tam robią?

- To mało ważne. Jeśli pański syn został porwany, Sponti niewiele panu pomoże. To sprawa policji.

- Nie! Policja nie może się do tego mieszać. Mam instrukcje, żeby policję trzymać z daleka. - Spojrzał na mnie po raz pierwszy twardo, podejrzliwie. - Pan nie jest policjantem?

- Mówiłem już, że jestem prywatnym detektywem. Przyjechałem z Los Angeles godzinę temu. Jak pan się dowiedział o Tomie i kto panu dał instrukcje?

- Jeden z członków bandy. Zatelefonował do domu w chwili, kiedy siadaliśmy do obiadu. Ostrzegł mnie, żebym milczał. Inaczej Tom nigdy nie wróci.

- Tak powiedział?

- Tak.

- Co jeszcze powiedział?

- Chciał mi sprzedać informację co do miejsca pobytu Toma. To tylko łagodniejsza forma żądania okupu.

- Ile żądał?

- Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

- Ma pan te pieniądze?

- Będę miał po południu. Sprzedaję coś. Byłem w mieście u mego agenta, zanim przyjechałem tutaj.

- Szybko pan działa, panie Hillman. - Potrzebna mu była jakaś oznaka uznania. - Ale niezupełnie rozumiem, po co pan tu przyjechał.

- Nie ufam tym ludziom - rzekł przyciszonym głosem. Widocznie zapomniał albo nie usłyszał, że pracuję dla Spontiego. - Jestem pewien, że Toma wywabiono stąd, może dzięki pomocy z wewnątrz, a oni to tuszują.

- Bardzo wątpię. Rozmawiałem z kimś z grona wychowawców, kto jest związany z tą sprawą. W sobotę wieczorem doszło do bójki między nim a Tomem, potem Tom przeciął kratę i przelazł przez płot. Jeden z wychowanków potwierdził to mniej więcej.

- Wychowanek bałby się zaprzeczyć wersji oficjalnej.

- Nie ten wychowanek, panie Hillman. Jeśli pański syn został porwany, nastąpiło to po jego ucieczce stąd. Proszę mi powiedzieć, czy on miał jakieś znajomości wśród przestępców?

- Tom? Pan musi być niespełna zmysłów.

- Słyszałem, że ukradł samochód.

- Sponti to panu powiedział? Nie miał prawa.

- Dowiedziałem się z innego źródła. Chłopcy na ogół nie kradną samochodów, o ile nie mają jakiegoś doświadczenia w łamaniu prawa. Może utrzymywał kontakt z jakąś młodocianą bandą.

- Nie ukradł tego samochodu. - Spojrzenie Hillmana uciekało od mego. - Pożyczył od sąsiada. Fakt, że go rozbił, to czysty przypadek. Był wyczerpany nerwowo.

Hillman także. Brakowało mu tchu i słów. Otwierał i zamykał usta jak piękna, duża ryba, złapana na haczyk i rzucona w obcy sobie żywioł.

- I co pan ma zrobić z tymi dwudziestoma pięcioma tysiącami dolarów? - zapytałem. - Czekać dalszych instrukcji?

Hillman skinął głową i bezsilnie opadł na krzesło. Drzwi od pokoju doktora Spontiego otworzyły się tymczasem, a on sam słuchał. Nie wiem od jak dawna. Wyszedł za próg w towarzystwie sekretarki, za nimi postępował mężczyzna z długą trupią twarzą.

- Co to z tym porwaniem? - podniesionym głosem spytał Sponti i po chwili dodał zmuszając się do łagodniejszego tonu: - Przykro mi, panie Hillman.

Hillman skurczył się na krześle, jakby gotując się do skoku.

- Będzie panu jeszcze bardziej przykro. Chcę wiedzieć, kto uprowadził stąd mego syna, w jakich okolicznościach i za czyją milczącą zgodą.

- Pański syn opuścił to miejsce z własnej woli, panie Hillman.

- A pan umywa ręce, prawda?

- Nigdy tak nie postępujemy wobec naszych podopiecznych, choćby tu przebywali jak najkrócej. Wynająłem pana Archera, żeby panu pomóc. I właśnie rozmawiałem z panem Sąuerry, naszym księgowym.

Mężczyzna z trupią twarzą skłonił się uroczyście. Wypomadowane czarne, sczesane na bok pasma włosów pokrywały gładko jego prawie nagą czaszkę. Powiedział z naciskiem:

- Doktor Sponti i ja zdecydowaliśmy zwrócić panu pełną sumę, którą wpłacił pan nam w zeszłym tygodniu. Właśnie wypisaliśmy czek, oto on.

Wręczył Hillmanowi skrawek żółtego papieru. Ten zgniótł go w kulkę i rzucił z powrotem panu Sąuerry. Kulka odbiła się od jego szczupłej piersi i upadła na podłogę. Podniosłem ją. Czek opiewał na sumę dwóch tysięcy dolarów.

Hillman wybiegł z pokoju. Wyszedłem za nim, zanim Sponti zdążył podziękować mi za usługi, i dopadłem Hillmana, kiedy wsiadał do taksówki.

- Dokąd pan jedzie?

- Do domu. Moja żona źle się czuje.

- Ja pana odwiozę.

- Nie, jeśli pan jest człowiekiem Spontiego.

- Nie należę do nikogo, tylko do siebie samego. Sponti wynajął mnie, żebym odnalazł pańskiego syna. Zrobię to, jeśli jest to w ludzkiej mocy. Ale potrzebna mi będzie współpraca pana i pani Hillman.

- Co my możemy zrobić? - Bezradnie rozłożył swoje wielkie ręce.

- Proszę mi powiedzieć, jakiego rodzaju to jest chłopak, kim są jego przyjaciele, gdzie on przebywa.

- Po co to wszystko? Mój syn jest w rękach gangsterów. Oni chcą pieniędzy. Jestem skłonny im zapłacić.

Szofer taksówki, który wysiadł, żeby otworzyć drzwiczki Hillmanowi, stał przysłuchując się z coraz szerzej otwartymi ustami i oczyma.

- To nie takie proste - powiedziałem. - Ale nie będziemy tutaj o tym mówili.

- Możecie mi panowie ufać - rzekł szofer zachrypniętym głosem - mam szwagra w patrolu drogowym. Poza tym nigdy nie opowiadam o moich kursach.

- Dobrze pan robi - rzekł Hillman.

Zapłacił taksówkarzowi i poszedł ze mną do mego auta.

- Skoro mowa o pieniądzach - powiedziałem, kiedy usiedliśmy obok siebie na przednich siedzeniach - nie chciał pan chyba naprawdę wyrzucić dwóch tysięcy dolarów? - Wygładziłem żółty czek i podałem mu.

Nigdy nie wiadomo, co może sprawić, że człowiek się załamie. Długie milczenie czy dzwonek telefonu, czy też odmienny ton w głosie kobiety. W przypadku Hillmana był to czek na dwa tysiące dolarów. Włożył go oddzielnie do swego portfela z krokodylowej skóry i jęknął głucho. Zakrył oczy rękoma i oparł czoło o deskę rozdzielczą. Z jego ust wydobywało się krakanie, jak gdyby rozwścieczony kruk szarpał sobie wnętrzności. Po chwili rzekł:

- Nie powinienem był nigdy przywozić go tutaj. Mówił głosem bardziej ludzkim niż przedtem, jak gdyby przełamało się w nim coś, pozwalając mu głębiej poznać samego siebie.

- Niech pan nie płacze nad rozlanym mlekiem. Wyprostował się.

- Nie płaczę.

Była to prawda, oczy pozostały suche.

- Nie będziemy się sprzeczać, panie Hillman. Gdzie pan mieszka?

- W El Rancho. To pomiędzy tym miejscem a miastem. Powiem panu, jak tam się dostać najkrótszą drogą.

Kulawy strażnik wyszedł ze swojej budki i wymieniliśmy półukłony. Uruchomił urządzenie otwierające bramę. Według wskazówek Hillmana pojechałem drogą, która prowadziła przez nieuprawne obszary porośnięte trzciną, gdzie głośno świergotały ptaki, potem przez podmiejskie nieużytki, usiane nowymi blokami mieszkalnymi, i okrążała teren szkoły. Minęliśmy lotnisko, z którego startował samolot. Hillman wyglądał tak, jakby żałował, że się w nim nie znajduje.

- Dlaczego umieścił pan syna w szkole Laguna Perdida?

Opowiadał powoli, urywanie...

- Bałem się. On jakby dążył do tego, żeby ściągnąć na siebie nieszczęście. Czułem, że muszę temu jakoś zapobiec. Miałem nadzieję, że się tam poprawi i będzie mógł wrócić do normalnej szkoły. Za miesiąc miał zacząć ostatni rok nauki w szkole średniej.

- Czy mógłby pan wyraźnie określić to nieszczęście, które on chciał na siebie ściągnąć? Ma pan na myśli kradzież samochodu?

- To była jedna z rzeczy. Ale nie można tu mówić o prawdziwym przypadku kradzieży, jak wyjaśniłem.

- Nic pan nie wyjaśnił.

- Wziął samochód Rhei Carlson. Rhea i Jay Carlson są naszymi najbliższymi sąsiadami. Kiedy zostawia się nowego darta w garażu przez całą noc, z kluczykiem w stacyjce, to praktycznie jest to zaproszenie do przejażdżki bez zgody właściciela. Powiedziałem im to. Jay przyznałby mi rację, gdyby nie był trochę cięty na Toma. Albo gdyby Tom nie rozbił auta. Szkoda została całkowicie pokryta przez moją polisę ubezpieczeniową i ich polisy, ale oni musieli to ciężko przeżyć.

- Samochód został rozbity?

- Doszczętnie. Nie wiem, jak udało mu się to zrobić, ale zrobił. Szczęśliwie sam wyszedł z tego bez szkody.

- Dokąd jechał?

- Wracał do domu. Stało się to właściwie przed samym domem. Pokażę panu to miejsce.

- Ale skąd wracał?

- Nie chciał powiedzieć. Nie było go całą noc, ale nie chciał w ogóle na ten temat mówić.

- Kiedy to było?

- W sobotę. Tydzień temu. Policjanci przyprowadzili go do domu około szóstej nad ranem i powiedzieli, żebym wezwał do niego lekarza, co też zrobiłem. Nie doznał żadnych obrażeń cielesnych, tylko jakby wstrząsu psychicznego. Wpadł we wściekłość, kiedy próbowałem go pytać, gdzie spędził noc. Nigdy przedtem nie widziałem go w takim stanie. Zawsze odpowiadał spokojnie. Powiedział, że nie mam prawa go wypytywać o nic, że nie jestem jego ojcem, i tak dalej, i tak dalej. Boję się, że straciłem panowanie nad sobą i uderzyłem go, kiedy tak powiedział. Wtedy odwrócił się do mnie plecami i w ogóle przestał się odzywać.

- Był pijany?

- Nie przypuszczam. Nie. Byłbym poczuł.

- A narkotyki?

W bocznym lusterku widziałem jego szeroką twarz o zamkniętym wyrazie, zwracającą się ku mnie.

- O tym nie może być mowy.

- Miejmy nadzieję. Doktor Sponti powiedział mi, że pański syn szczególnie reaguje na środki uspokajające. To czasem się zdarza ludziom przyzwyczajonym do narkotyków.

- Mój syn nie jest narkomanem - powiedział gwałtownie. - Był pod wpływem szoku spowodowanego wypadkiem.

- Czy lekarz też tak uważał?

- Doktor Shanley jest chirurgiem ortopedą. Nie zna się na zaburzeniach psychicznych. Zresztą nie wiedział, co się stało tego ranka, kiedy poszedłem do sędziego załatwić sprawę kaucji. Nie mówiłem o tym nikomu.

Czekałem i wsłuchiwałem się w odgłos wycieraczek. Zielony i biały znak na poboczu drogi oznajmiał „El Rancho”. Hillman powiedział, jakby zadowolony, że ma do powiedzenia coś obojętnego:

- Jeszcze ćwierć mili i zjedzie pan z drogi. Zwolniłem.

- Miał mi pan powiedzieć, co się stało w tę niedzielę rano.

- Nie. O tym nie będę mówił. To nie ma żadnego związku z obecną sytuacją.

- Skąd można wiedzieć?

Nie odpowdedział mi. Może myśl o domu i sąsiadach skłoniła go do milczenia.

- Powiedział pan, że Carlsonowie mieli coś przeciwko Tomowi?

- Tak powiedziałem i to prawda.

- Wie pan, z jakiego powodu?

- Mają córkę, Stellę. Tom i Stella Carlson bardzo przyjaźnią się z sobą. Jay i Rhea nie są z tego zadowoleni, przynajmniej Rhea. Tak samo Elaine, moja żona.

Zjechałem z szosy. Boczna droga biegła pomiędzy kamiennymi słupami wjazdowymi, przechodząc w centralną, wysadzaną palmami arterię, która przecinała El Rancho. Było to jedno z tych bogatych osiedli, których mieszkańcy nie mogą, jak by się wydawało, mieć trosk. Ich okazałe domy stały daleko w głębi, za ogromnymi trawnikami. Prywatny teren golfowy znajdował się po obu stronach drogi, którą jechaliśmy. Wieża do skoków na plaży błyszczała świeżą farbą aluminiową w wilgotnej dali.

Ale troski, podobnie jak deszcz, w porę lub nie w porę spadają na każdego.

Droga skręciła wzdłuż jednego z rogów pola golfowego. Hillman pokazał głęboką wyrwę w skarpie, przed nami, gdzie ziemia była jeszcze świeża. Nad nią wyrastała sosna z okaleczonym pniem, tu i ówdzie zrudziała.

- Tu wywrócił się samochód. Zatrzymałem wóz.

- Czy Tom wytłumaczył, w jaki sposób doszło do wypadku?

Hillman udawał, że nie słyszy. Wysiedliśmy. Jak okiem sięgnąć nie było ruchu na drodze, z wyjątkiem czwórki zapalonych graczy zbliżających się w dwóch wózkach wzdłuż pola golfowego.

- Nie widzę żadnych śladów hamowania ani staczania się auta - powiedziałem. - Czy pański syn dobrze prowadził?

- Tak. Sam go uczyłem. Poświęciłem na to wiele czasu. Kilka lat temu rozmyślnie ograniczyłem pracę w firmie częściowo dlatego, żeby móc się cieszyć dorastającym Tomem.

Jego słowa brzmiały trochę dziwnie, jakby chłopcy dorastali dla rozrywki swoich rodziców. Zaskoczyło mnie to. Jeżeli Hillman naprawdę był tak przywiązany do Toma, to dlaczego wpakował go do szkoły Laguna Perdida za pierwszym przewinieniem? A może istniały jakieś wcześniejsze oznaki, które taił?

Jeden z graczy, mijając nas, pomachał nam ręką ze swego wózka. Hillman odpowiedział chłodnym gestem ręki i wsiadł do mego auta. Wydawał się zakłopotany faktem, że go widziano na miejscu wypadku.

- Będę z panem szczery - powiedziałem, kiedy odjechaliśmy. - Chciałbym, żeby pan był szczery ze mną.

Laguna Perdida jest zakładem dla niepełnoletnich o trudnych charakterach i skłonnościach przestępczych. Nie widzę dość jasno, dlaczego Tom zasługiwał na to, żeby go tam umieścić, albo dlaczego tego potrzebował.

- Zrobiłem to dla jego własnego bezpieczeństwa. Nasz zacny sąsiad, Carlson, groził mu sprawą sądową za kradzież samochodu.

- Nic w tym strasznego. Umorzono by sprawę, jeśli chodziło o jego pierwsze wykroczenie. Ale czy tak było?

- Oczywiście, że tak.

- No więc czego się pan bał?

- Nie bałem się... - zaczął. Ale był zbyt uczciwy lub zbyt świadomy swego przerażenia, żeby dokończyć zdania.

- Co on zrobił w niedzielę rano, kiedy pan poszedł do sędziego?

- Naprawdę nic. Nic się nie stało.

- Ale to nic tak pana dotknęło, że nie chce pan o tym mówić.

- Zgadza się. Nie będę mówił o tym z panem ani z kimkolwiek innym. Cokolwiek stało się w zeszłą niedzielę albo mogło się stać, straciło wszelką aktualność wobec ostatnich wydarzeń. Mój syn został porwany. Jest bierną ofiarą, rozumie pan?

Tego również nie byłem pewien. Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w moim budżecie to mnóstwo pieniędzy, ale nie wydawało się, że tak jest dla Hillmana. Jeśli Tom rzeczywiście był w rękach zawodowych przestępców, żądaliby wszystkiego, na co byłoby stać firmę.

- Jaką sumę mógłby pan zgromadzić, gdyby trzeba było, panie Hillman?

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.

- Nie rozumiem, o co chodzi.

- Porywacze zwykle posuwają się jak najdalej w swych żądaniach. Usiłuję dojść, czy tak było w tym przypadku. Przypuszczam, że mógłby pan zebrać o wiele więcej niż dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

- Tak, z pomocą mojej żony.

- Miejmy nadzieję, że to nie będzie potrzebne.


Rozdział 4


Prywatna droga Hillmanów wiła się po wzgórzu porośniętym dębami i biegła wokół trawnika przed domem. Była to duża stara hiszpańska rezydencja o białych ścianach ze stiuku, z ozdobną kratą z kutego żelaza w oknach i dachem z czerwonych dachówek, które w deszczu lśniły ponuro. Błyszczący czamy cadillac stał zaparkowany przed nami.

- Miałem zamiar sam pojechać dziś rano - powiedział Hillman - ale nie byłem pewny, czy będę mógł prowadzić. Dziękuję, że pan mnie podwiózł.

Brzmiało to trochę jak odprawa. Wszedł na schody frontowe, a ja poczułem się wyraźnie rozczarowany. Przełknąłem to jednak i poszedłem za nim, wśliznąwszy się przez drzwi frontowe, zanim je zamknął.

Był niespokojny o żonę. Czekała na niego w hallu, pochylona w przód na wysokim hiszpańskim krześle, w którym wydawała się jeszcze drobniejsza. Stopy w pantoflach z wężowej skóry kołysały się w powietrzu nie dosięgając wyfroterowanej posadzki. Była to piękna szczupła blondynka około czterdziestki. Otaczała ją jakaś atmosfera smutku, poczucie bezużyteczności, jak gdyby naprawdę była zwiędłą lalką, jaką przypominała. Zielona suknia podkreślała jeszcze prawie zielonkawą bladość jej twarzy.

- Elaine?

Siedziała pogrążona w całkowitym milczeniu, z zaciśniętymi pięściami na kolanach. Spojrzała na męża, potem nad jego głową na ogromny hiszpański świecznik, zwisający na łańcuchu z belkowanego sufitu sięgającego drugiego piętra. Żarówki, niby wątpliwego rodzaju owoce, wyłaniały się z pęku liści z kutego żelaza.

- Nie stój pod nim - powiedziała. - Zawsze się boję, że spadnie. Chciałabym, żebyś go zdjął, Ralph.

- To był twój pomysł, żeby go z powrotem tu powiesić.

- To było dawno - powiedziała. - Uważałam, że trzeba wypełnić przestrzeń.

- Nadal istnieje ta potrzeba i nadal nic mu nie grozi. - Podszedł do niej i dotknął jej głowy. - Zmokłaś. Nie powinnaś była wychodzić, przecież źle się czujesz.

- Wyszłam tylko na podjazd zobaczyć, czy nie wracasz. Tak długo cię nie było.

- Nie mogłem wrócić prędzej.

Ujęła jego rękę, kiedy ta ześliznęła się z jej głowy, i przyłożyła do piersi.

- Dowiedziałeś się czegoś?

- W tej chwili jeszcze nie możemy się spodziewać żadnych wiadomości. Załatwiałem sprawę pieniędzy. Dick Leandro przywiezie je później, po południu. Tymczasem czekamy na telefon.

- Straszne jest to czekanie.

- Wiem. Staraj się myśleć o czym innym.

- Czy istnieje coś innego?

- Mnóstwo rzeczy. - Zdawało się, że chce wymienić choć jedną z nich, ale w końcu zrezygnował. - W każdym razie nie powinnaś siedzieć tutaj, w tym zimnym hallu. Znów dostaniesz zapalenia płuc.

- Nie od tego. Choroby same przychodzą na ludzi, Ralph.

- Nie będziemy o tym dyskutować. Chodź do salonu, zrobię ci coś do picia.

Przypomniał sobie o mnie i zaprosił również, ale nie przedstawił mnie swojej żonie. Może uznał, że nie warto, albo może chciał utrudnić nam nawiązanie jakiegoś bliższego kontaktu. Czując się niezbyt potrzebny w tym miejscu, wszedłem za nimi po trzech schodkach do mniejszego pokoju, gdzie palił się ogień. Elaine Hillman stanęła odwrócona do niego plecami. Jej mąż podszedł do baru, który mieścił się we wnęce ozdobionej hiszpańskimi plakatami z walk byków. Wyciągnęła do mnie rękę. Była lodowato zimna.

- Nie mam zamiaru zabierać całego ciepła dla siebie. Czy pan jest policjantem? Myślałam, że mamy nie odwoływać się do policji.

- Jestem detektywem prywatnym. Nazywam się Lew Archer.

- Czego się napijesz, kochanie? - zawołał jej mąż z daleka.

- Absyntu.

- Czy to dobry pomysł?

- Tam jest piołun, który pasuje do mego nastroju. Ale ostatecznie wystarczy mała szkocka.

- A pan, panie Archer?

Poprosiłem o to samo. Alkohol był mi potrzebny. Oboje Hillmanowie raczej mi się podobali, a jednocześnie działali mi na nerwy. Przeżywali wspólnie swój niepokój i udrękę jak gdyby z pewną ostentacją, niby aktorzy improwizujący tragedię przed publicznością, która się składa z jednej osoby. Nie chcę przez to powiedzieć, żeby ta udręka nie była szczera. Oboje umierali niemal z niepokoju.

Hillman wrócił z trzema szklaneczkami na tacy. Postawił ją na długim stole przed kominkiem i każdemu z nas wręczył szklaneczkę. Potem przeganiał palące się drewna pogrzebaczem. Płomienie z sykiem wzbiły się w górę. Blask zmienił na chwilę jego twarz w czerwoną maskę dzikusa.

Twarz jego żony zawisła niby martwy księżyc nad szklaneczką.

- Nasz syn jest dla nas wszystkim, panie Archer. Czy pan może nam pomóc w jego odzyskaniu?

- Mogę spróbować. Nie wiem, czy to rozsądnie trzymać policję z dala od tej sprawy. Ja jestem tylko jeden i nieczęsto mam do czynienia z tym terenem.

- Czy to stanowi dla pana różnicę?

- Nie mam tu żadnych informatorów.

- Słyszysz, Ralph? - powiedziała do skulonego męża. - Pan Archer uważa, że powinniśmy porozumieć się z policją.

- Słyszę. Ale to niemożliwe. - Wyprostował się z westchnieniem, jak gdyby cały ciężar domu spoczywał na jego barkach. - Cokolwiek zrobię, nie będę narażał życia Toma.

- Ja tak samo uważam - powiedziała. - Gotowa jestem zapłacić każdą cenę, żeby go odzyskać. Po co mi pieniądze, jeśli nie mam syna, na którego mogę je wydawać?

Te słowa brzmiały też trochę dziwnie. Odnosiłem wnrażenie, że Tom jest ośrodkiem całego życia tego domu, ale istotą całkowicie nieznaną, jak Bóg, któremu składali ofiary i od którego oczekiwali łask, a może także i kary. Zaczynałem współczuć Tomowi.

- Proszę mi o nim opowiedzieć, pani Hillman. Trochę życia wstąpiło w jej martwą twarz. Ale nim zdołała otworzyć usta, Hillman powiedział:

- Nie. Nie będzie pan teraz wystawiać Elaine na tę próbę.

- Ale Tom jest dla mnie bardzo mglistą postacią. Chodzi mi o pewne wskazówki, żebym mógł powziąć jakąś koncepcję, wyobrazić sobie, dokąd mógł pójść wczoraj, w jaki sposób wpadł w sidła porywaczy.

- Ja nie wiem, dokąd poszedł - powiedziała.

- W takim razie muszę wyjść i zająć się najpierw robotą podstawową. Przypuszczam, że państwo możecie mi dać jakąś fotografię.

Hillman poszedł do przyległego pokoju, pogrążonego w półmroku z powodu zasuniętych zasłon, gdzie z cienia wynurzała się podniesiona pokrywa wielkiego fortepianu. Wrócił z gabinetową fotografią w srebrnych ramkach, przedstawiającą chłopca o rysach twarzy podobnych do jego własnych. W ciemnych oczach chłopca dostrzegłem bunt, jeśli nie była to sugestia wynikająca z moich własnych wyobrażeń o tym domu. Była w nich również inteligencja i wyobraźnia.

- Czy mogę to wyjąć z ramki? A może pan ma jakąś inną, mniejszą, wygodniejszą do pokazywania?

- Do pokazywania?

- Tak powiedziałem, panie Hillman, nie do mego notatnika z zapiskami dla pamięci.

- Mam mniejszą na górze, na mojej toaletce - powiedziała Elaine. - Przyniosę ją.

- Nie ma pani nic przeciw temu, żebym poszedł razem z panią? Dobrze byłoby może, gdybym się rozejrzał po jego pokoju.

- Może pan się rozejrzeć - rzekł Hillman - ale nie chcę, żeby go pan przeszukiwał.

- Dlaczego?

- Po prostu nie podoba mi się ten pomysł. Tom ma prawo, żebyśmy byli wobec niego dyskretni, nawet teraz.

Poszliśmy na górę we troje, obserwując siebie nawzajem. Ciekaw byłem, czego Hillman się obawiał i co chciał przede mną ukryć, ale zastanawiałem się, czy go zapytać. Hillman zdawał się ściśle kontrolować swe reakcje, ale w każdej drwili mógł wpaść w złość i kazać mi opuścić swój dom.

Stał w drzwiach, podczas gdy ja szybkim spojrzeniem obrzuciłem pokój. Był to frontowy pokój sypialny, bardzo duży i umeblowany dość banalnie, chociaż wszystkie te zwykłe komody, krzesła, stół i łóżko wydawały się ręcznie wykonane i kosztowne. Błyszczący, czerwonego koloru telefon stał na stoliku nocnym. Na ścianach, zawieszone z geometryczną precyzją, ryciny żaglowców i plakaty Towarzystwa Opieki nad Ptakami; podłogę zaścielały indiańskie maty, a łóżko przykrywała narzuta dobrana wzorem do jednej z nich. Zwróciłem się do Hillmana:

- Tom interesował się statkami i żeglarstwem?

- Niespecjalnie. Od czasu do czasu pływał ze mną na sloopie jako załoga, jeżeli nie mogłem znaleźć nikogo innego. Czy to ma jakieś znaczenie?

- Chciałem tylko wiedzieć, czy często kręcił się koło portu.

- Nie.

- Czy interesował się ptakami?

- Nie przypuszczam.

- Kto wybierał te obrazy?

- Ja - odezwała się Elaine Hillman z przedpokoju. - To ja urządziłam i udekorowałam pokój Toma. Podobał mu się, prawda, Ralph?

Hillman wymamrotał coś. Przeszedłem przez pokój do osadzonych głęboko w murze okien wychodzących na półkole podjazdu. W dole widziałem porosłe drzewami wzgórze, które biegło przez pole golfowe aż do szosy, gdzie samochody śmigały w jedną i drugą stronę, niby dziecinne zabawki, poza zasięgiem ręki. Mogłem sobie wyobrazić Toma, jak siedząc przy tym oknie przygląda się światłom szosy w nocy.

Gruby tom nut leżał otwarty na obitym skórą fotelu. Spojrzałem na okładkę. Był to dość zniszczony egzemplarz Das wohltemperierte Klavier.

- Czy Tom grał na fortepianie, panie Hillman?

- Tak. Brał lekcje przez dziesięć lat. Później jednak...

Żona wydała cichy jęk trwogi za jego plecami.

- Po co roztrząsać to wszystko?

- Co wszystko? - spytałem. - Próbować z państwa wyciągać jakieś informacje to jakby wyciskać krew z kamienia!

- Rzeczywiście, czuję się jak kamień bez krwi - powiedziała z lekkim grymasem. - Niezbyt to stosowna pora do odgrzebywania dawnych kłótni rodzinnych.

- Nie kłóciliśmy się - rzekł jej mąż. - To była jedyna rzecz, co do której nie mogliśmy się z Tomem pogodzić. Odmawiam dalszej rozmowny na ten temat.

- Dobrze. Gdzie spędzał czas poza domem? Hillmanowie spojrzeli na siebie, jak gdyby jedno z twarzy drugiego usiłowało wyczytać sekret pozadomowych zainteresowań Toma. Czerwony telefon przerwał ich nieme porozumienie - niby głośna myśl. Elaine Hillman westchnęła. Fotografia wypadła z jej ręki na podłogę. Uczepiła się ramienia męża. Podtrzymał ją dosłownie i na duchu.

- To nie do nas. To osobisty telefon Toma.

- Chce pan, żebym odebrał? - powiedziałem za drugim dzwonkiem.

- Proszę.

Usiadłem na łóżku i podniosłem słuchawkę.

- Hello.

- Tom? - odezwał się dźwięczny głos dziewczęcy. - To ty, Tommy?

- Kto mówi? - starałem się udawać głos chłopca. Dziewczyna powiedziała coś jakby „och” i położyła słuchawkę. Ja zrobiłem to samo.

- Dziewczyna albo młoda kobieta. Do Toma. Elaine powiedziała z odrobiną złośliwości, która zdawała się przywracać jej siły:

- To nic nadzwyczajnego. Na pewno Stella Carlson. Dzwoni przez cały tydzień.

- Czy zawsze tak kończy rozmowę?

- Nie. Rozmawiałam z nią wczoraj. Zasypała mnie pytaniami, na które oczywiście nie odpowiedziałam.

Ale chciałam się upewnić, czy nie widziała Toma. Nie widziała.

- Ta dziewczyna wie coś o tym, co się stało?

- Mam nadzieję, że nie - rzekł Hillman. - Musimy zachować to w rodzinie. Im więcej ludzi się dowie, tym gorzej. - Dalsze słowa zawisły w powietrzu.

Odszedłem od telefonu i podniosłem leżącą na podłodze fotografię. Chwiejnym krokiem, jak automat, Elaine Hillman podeszła do łóżka i wygładziła pogniecioną narzutę w miejscu, gdzie siedziałem. Wszystko musiało być w nienagannym stanie w tym pokoju, pomyślałem, inaczej Bóg się nie da przebłagać i nigdy do nich nie wróci. Kiedy skończyła poprawiać łóżko, rzuciła się na nie twarzą w dół i leżała cicho.

Hillman i ja wycofaliśmy się bezszelestnie i zeszliśmy na dół, by czekać na decydujący o dalszym rozwoju spraw telefon. We wnęce salonu, gdzie mieścił się bar, był jeden aparat, a drugi w pokoju kredensowym, z którego mogłem słuchać rozmowy. Żeby się tam dostać, musiałem przejść przez salon muzyczny, gdzie majaczył ogromny fortepian, i przez jadalnię do oficjalnych przyjęć, której posępność przypominała salę muzealną.

Przeszłość odcisnęła na wszystkim trwałe piętno, jak zapach, którego nie można wywietrzyć. Rzekłbyś, że jest wbudowana w sam kształt domu z jego belkami, grubymi ścianami i głęboko osadzonymi oknami; niemal siłą narzucała rolę feudalnego pana właścicielowi. Ale ta rola hidalga niezbyt pasowała do osoby Hillmana, była raczej jak kostium wypożyczony na bal maskowy. On i jego żona musieli snuć się jak widma po tym ogromnym domu, nawet kiedy chłopiec był tutaj.

Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w salonie, miałem okazję zadać Hillmanowi jeszcze kilka pytań. Hillmanowie mieli dwoje służących, hiszpańskie małżeństwo, nazwiskiem Perez, którzy doglądali Toma od dzieciństwa. Pani Perez była prawdopodobnie w kuchni. Jej mąż pojechał do rodziny do Meksyku.

- Pan wie na pewno, że on jest w Meksyku?

- Jego żona dostała kartkę z Sinaloa - rzekł Hillman. - W każdym razie Perezowie są oddani nam i Tomowi. Są u nas, odkąd wprowadziliśmy się tu i kupiliśmy ten dom.

- Jak dawno to było?

- Przeszło szesnaście lat temu. Wprowadziliśmy się tu we trójkę po moim wyjściu z marynarki. Jeszcze jeden inżynier i ja założyliśmy tu naszą własną firmę - Przedsiębiorstwo Technologiczne. Zarabialiśmy doskonale na dostawach dla wojska. Mogłem częściowo wycofać się z interesów i przeszedłem częściowo na rentę niedawno temu.

- Za młody pan jest na rentiera.

- Może. - Rozejrzał się naokoło trochę niespokojnie, jak gdyby nie lubił rozmawiać o sobie. - Nadal jestem prezesem zarządu, naturalnie. Jeżdżę do biura kilka razy w tygodniu. Grywam dużo w golfa, poluję i pływam na żaglówce. - Mówdł tak, jakby był zmęczony swoim życiem. - W tym roku latem uczyłem Toma całek i różniczek. Nie ma tego przedmiotu u niego w szkole. Pomyślałem, że mu się to przyda, jeśli miałby pójść do California Engineering School albo do Massachusetts Institute of Technology. Ja sam chodziłem na MIT. Elaine studiowała u Radcliffe’a. Urodziła się na Beacon Street, wie pan.

Jesteśmy zamożnymi i wykształconymi ludźmi - zdawał się mówić - obywatelami pierwszej klasy; jak mógł świat nam zadać taki podstępny cios?” Pochylił do przodu swoją dużą twarz, tak że wsparł ją na rękach.

Zadzwonił telefon we wnęce salonu. Słyszałem, że dzwoni po raz drugi, kiedy pośliznąłem się przy rogu stołu w jadalni. W drzwiach pokoju kredensowego omal nie rozdeptałem małej, pulchnej kobiety, która wycierała sobie ręce o fartuch. Spojrzenie jej ciemnych oczu prześliznęło się po mojej twarzy.

- Chciałam odebrać - powiedziała.

- Ja to zrobię, pani Perez.

Wróciła do kuchni i zamknęła drzwi za sobą. Pokój kredensowy był ciemny, jedyne światło przenikało przez półokrągły otwór w drzwiach do jadalni. Telefon stał na długim stole i przestał już dzwonić. Delikatnie podniosłem słuchawkę.

- Co to było? - zapytał męski głos. - FBI włączyło się, czy co? - W głosie słychać było przeciągły zachodni akcent.

- Na pewno nie. Zastosowałem się ściśle do podanych instrukcji.

- Mam nadzieję, że mogę panu wierzyć, panie Hillman. Gdybym myślał, że rozmowa jest podsłuchiwana, położyłbym słuchawkę i żegnaj, Tomie. - Pogróżka została wypowiedziana swobodnie, z pewnego rodzaju naciskiem, jak gdyby rozmówca lubował się w podobnych sytuacjach.

- Niech pan nie odkłada słuchawki - Hillman mówił błagalnie, a zarazem jakby z obrzydzeniem. - Mam dla pana pieniądze, a w każdym razie będę je miał tutaj za chwilę. Gotów jestem dostarczyć je, gdzie pan wskaże.

- Dwadzieścia pięć tysięcy w drobnych banknotach?

- Nie będzie większych niż dwudziestki.

- Bez żadnych znaków?

- Powiedziałem panu, że byłem posłuszny co do joty. Nie obchodzi mnie nic oprócz bezpieczeństwa mego syna.

- Cieszy mnie, że pan dostał obrazki. Szybko się pan uwija i to mi się podoba. W gruncie rzeczy przykro mi, że pana trudzę. I na pewno z przykrością zrobiłbym coś złego temu pańskiemu ładnemu synkowi.

- Tom jest teraz z panem? - spytał Hillman.

- Powiedzmy. Jest w pobliżu.

- Mógłbym z nim porozmawiać?

- Nie.

- Skąd będę wiedział, że żyje? Tamten milczał przez chwilę.

- Nie ufa mi pan, panie Hillman. To niedobrze.

- Jak mogę ufać... - Hillman urwał zdanie w połowie.

- Wiem, co pan chciał powiedzieć. Jak pan może ufać takiemu łajdakowi spod ciemnej gwiazdy jak ja. Nie w tym rzecz, Hillman. Rzecz w tym, czy ja mogę ufać takiemu łajdakowi jak pan. Wiem o panu więcej, niż pan myśli, Hillman.

Cisza, w której słychać było sapanie.

- Więc jak, mogę?

- Czy pan może, co? - rzekł Hillman, bliski rozpaczy.

- Czy mogę panu ufać, Hillman?

Cisza, zakłócona sapaniem. Po chwili głos na drugim końcu drutu odezwał się znowru.

- Chyba pan będzie musiał mi dać na to słowo, Hillman. Dobrze. Pan prawdopodobnie chciałby mówić cały dzień o tym, co za drań ze mnie, ale czas przejść do rzeczy. Chcę pieniędzy i to nie jest okup, niech pan to sobie zapamięta. Pański syn nie został porwany, przyszedł do nas z własnej wolnej woli.

- Nie - słowa uwięzły Hillmanowi w gardle.

- Nie wierzy mi pan? Niech go pan spyta, jeśli będzie pan miał po temu szansę. Marnuje pan swoje szanse, rozumie pan? Próbuję panu pomóc w zapłaceniu mi tych pieniędzy - pieniędzy za udzielenie informacji, to wszystko - a pan wciąż mnie ma za kłamcę, drania i Bóg jeszcze wie co.

- To nie ma charakteru osobistego.

- Tak pan myśli.

- Niech pan posłucha - rzekł Hillman. - Sam pan powiedział, że czas przejść do rzeczy. Niech mi pan powie, gdzie i kiedy mam panu dostarczyć pieniądze. Będą dostarczone. Ręczę za to.

Głos Hillmana brzmiał ostro. Człowiek po drugiej stronie drutu zareagował na tę ostrość w sposób przewrotny.

- Niech się pan tak nie spieszy. Ja tu rozkazuję. Lepiej niech pan o tym nie zapomina.

- Więc niech pan rozkazuje.

- Kiedy będzie mi się chciało. Na razie dam panu szansę, żeby pan się nad tym zastanowił, Hillman. Niech pan zsiądzie ze swego wysokiego konia i padnie na kolana. Oto jest pana miejsce - położył słuchawkę.

Hillman stał we wnęce ciągle jeszcze ze słuchawką w ręku, kiedy wrróciłem do salonu. Nieobecnym ruchem położył ją na widełkach i podszedł do mnie potrząsając siwą głową.

- Nie chciał mi dać żadnej gwarancji co do Toma.

- Słyszałem. Nigdy nie dają. Musi pan być zależny od jego łaski.

- Jego łaski! On przecież mówił jak maniak. Jak gdyby cieszył się cudzym cierpieniem.

- Zgadzam się, miał ochotę trochę pobrykać. Miejmy nadzieję, że zadowoli się tym brykaniem i pieniędzmi.

Hillman pochylił głowę.

- Myśli pan, że Tom jest w niebezpieczeństwie?

- Tak. Nie przypuszczam, żeby miał pan do czynienia z zupełnym wariatem, ale facet z tego co mówił, nie robi wrażenia człowieka zrównoważonego. Myślę, że to amator, a może drobny złodziejaszek, który widzi w tym szansę wypłynięcia na jakieś szersze wody. Bardziej prawdopodobne, że to utalentowany amator. To ten sam, co telefonował rano?

- Tak.

- Możliwe, że pracuje sam. Czy jest jakieś prawdopodobieństwo, że rozpoznałby pan jego głos? Napomknął coś o jakichś powiązaniach osobistych, chodzi o jakąś urazę, jakiś żal. Mógłby to być na przykład jakiś dawny urzędnik pana?

- Bardzo w to wątpię. Zatrudniamy tylko wykwalifikowanych pracowników. Tamten człowiek wyrażał się jak istota poniżej rangi ludzkiej. - Jego twarz jeszcze bardziej ściągnęła się w bólu. - A pan mi mówi, że jestem na jego łasce.

- Raczej pański syn. Czy może być trochę prawdy w tym, że Tom dobrowolnie oddał się w jego ręce?

- Oczywiście, że nie. Tom jest uczciwym chłopcem.

- Jak z jego trzeźwością sądu?

Hillman nie odpowdedział. Poszedł do baru, nalał sobie mocnego drinka z wódki kukurydzianej i zakorkował butelkę z powrotem. Poszedłem za nim do baru.

- Czy istnieje możliwość, żeby Tom sam zaaranżował to wyłudzenie pieniędzy, z pomocą któregoś ze swoich kolegów albo może osoby wynajętej w tym celu?

Ważył w ręce szklankę, jakby miał zamiar rzucić mi ją w głowę. Nim się odwrócił, mignęła mi czerwona, gniewna maska jego twarzy

- To całkiem niemożliwe. Dlaczego musi mnie pan dręczyć tymi przypuszczeniami?

- Nie znam pańskiego syna. Pan powinien go znać.

- Nigdy mi nie zrobił nic takiego.

- Pan go oddał do szkoły w Laguna Perdida.

- Musiałem.

- Dlaczego?

Odwrócił się do mnie z wściekłością.

- Ciągle pan obrabia to samo głupie pytanie. Co to ma wspólnego z tym wszystkim?

- Usiłuję odgadnąć, jak daleko posunął się Tom. Jeśli jest podstawa do przypuszczenia, że sam siebie porwał, żeby pana ukarać albo zdobyć pieniądze, niedobrze byłoby, żeby się dorwała do tego policja.

- Pan oszalał!

- A Tom, czy też oszalał?

- Oczywiście, że nie. Szczerze mówiąc, panie Archer, mam dość pana i pańskich pytań. Jeśli chce pan zostać w moim domu, to na moich warunkach.

Kusiło mnie, żeby wyjść, ale coś mnie powstrzymywało. Ta sprawa zabiła mi ćwieka w głowę.

Hillman nalał whisky do swojej szklanki i wypił do połowy.

- Na pana miejscu dałbym spokój impertynencjom - powiedziałem. - Musi pan podjąć decyzję. To może być najważniejszy dzień w pańskim życiu.

Powoli skinął głową.

- Pan ma rację.

Przeszedł przez bar i wylał resztę whisky do metalowego zlewu. Potem przeprosił mnie i poszedł na górę do żony.


Rozdział 5


Wyszedłem sam po cichu frontowymi drzwiami, wyjąłem kapelusz i płaszcz od deszczu z bagażnika mego auta i poszedłem krętą drogą. Pod dębami krople deszczu z szelestem opadały na zeschłe liście niosąc leciutki zapach zgnilizny i budząc wspomnienia. Kiedy miałem siedemnaście lat, pracowałem na fermie dla turystów u podnóża Sierry. Pod koniec sierpnia, gdy wieczory stały się chłodniejsze, poznałem dziewczynę. Spotykaliśmy się w lesie, póki trwało lato. Odtąd wszystko niepostrzeżenie zaczęło zbliżać się do końca.

Dorastanie najwidoczniej staje się coraz trudniejsze. Młodych ludzi z pewnością coraz trudniej rozszyfrować. Może Stella Carlson, gdyby mi się udało ją spotkać, pomogłaby mi zrozumieć Toma.

Skrzynka pocztowa Carlsonów znajdowała się kilkaset jardów dalej przy drodze. Była to miniaturowa kopia, wraz z okiennicami, ich białego domu w stylu kolonialnym, o zielonych okiennicach, i nie podobała mi się, jak reklama w złym guście. Doszedłem drogą wjazdową do tarasu z cegieł i zastukałem kołatką do drzwi.

Ładna kobieta o rudych włosach, w płóciennej sukni otworzyła drzwi i obrzuciła mnie chłodnym spojrzer niem zielonych oczu.

- Proszę?

Wiedziałem, że nie wpuści mnie, jeśli nie posłużę się kłamstwem.

- Jestem z towarzystwa ubezpieczeniowego.

- Agentom nie wolno chodzić po domach w El Rancho.

- Ja nic nie sprzedaję, pani Carlson, zajmuję się uzgadnianiem roszczeń.

Wyjąłem z portfela stary bilet wizytowy na poparcie moich słów. W swoim czasie pracowałem dla towarzystw ubezpieczeniowych.

- Jeśli to w sprawie mego rozbitego wozu - powiedziała - to myślałam, że wszystko już zostało załatwione w zeszłym tygodniu.

- Interesuje nas przyczyna wypadku. Prowadzimy statystykę.

- Nie zależy mi specjalnie na tym, żeby mnie objęła statystyka.

- Samochód pani już nią jest objęty. O ile mi wiadomo, został skradziony.

Zawahała się i spojrzała za siebie, jak gdyby w hallu był jakiś świadek.

- Tak - powiedziała w końcu - był skradziony.

- Przez jakiegoś szczeniaka z sąsiedztwa, czy tak?

Zaczerwieniła się w odpowiedzi na moje prowokujące pytanie.

- Tak i bardzo wątpię, czy to był wypadek. Wziął mój samochód i rozbił go po prostu na złość.

Zdawało się, że słowa same uciekały z jej ust, jakby je w sobie tłumiła od dawna.

- To ciekawa hipoteza, pani Carlson. Czy mogę wejść i porozmawiać z panią?

- Myślę, że tak.

Wprowadziła mnie do hallu. Usiadłem przy stoliku, na którym stał telefon, i wyjąłem mój czarny notatnik. Stanęła naprzeciw mnie, z ręką opartą o słupek poręczy u stóp schodów.

- Czy ma pani coś na poparcie tej hipotezy? - zapytałem trzymając w powietrzu ołówek.

- Chodzi panu o rozmyślne rozbicie samochodu?

- Tak.

Jej białe zęby zacisnęły się na pełnej czerwonej dolnej wardze, zostawdając w niej lekkie wgłębienie.

- To jest coś, czego nie mógłby pan włączyć do statystyki. Ten chłopak, nazwiskiem Tom Hillman, interesował się naszą córką. Był przedtem o wiele grzeczniejszy i lepiej wychowany niż teraz. Większość swego wolnego czasu spędzał tutaj. Traktowaliśmy go jak rodzonego syna. Ale stosunki się popsuły. Bardzo się popsuły. - Gniew i żal zabrzmiały w jej słowach.

- Co je zepsuło? Gwałtowanie zamachała rękami.

- Wolę o tym nie mówić. To jest coś, o czym towarzystwo ubezpieczeniowe nie musi wiedzieć. Ani nikt inny.

- Może mógłbym porozmawiać z tym chłopcem. Mieszka obok, prawda?

- Jego rodzice, Hillmanowde, mieszkają obok. Zdaje się, że go wysłali dokądś. Nie rozmawiamy już z Hillmanami - powiedziała sztywno. - To dość przyzwoici ludzie, przypuszczam, ale wygłupili się z powodu tego chłopca.

- Dokąd go wysłali?

- Do jakiegoś zakładu poprawczego prawdopodobnie. To mu było potrzebne. Nie można było sobie z nim dać rady.

- Pod jakim względem?

- Pod każdym. Rozbił mój samochód, co chyba znaczy, że pił. Wiem, że przesiadywał w barach na Main Street.

- Był tam poprzedniego wieczoru przed rozbiciem samochodu?

- Chodził tam przez całe lato. Nawet próbował nauczyć Stellę swoich złych zwyczajów. I to popsuło nasze stosunki, jeśli chce pan wiedzieć.

Zapisałem to w notesie.

- Czy może pani powiedzieć coś dokładniejszego? Interesuje nas całe społeczne tło tych wypadków.

- W każdym razie zaciągnął Stellę do jednej z tych ohydnych knajp. Może pan sobie wyobrazić, co znaczy zaprowadzić naiwną szesnastoletnią dziewczynę do spelunki na... Main Street? Jeśli o nas chodzi, to był koniec z Tomem Hillmanem.

- A Stella?

- To rozsądna dziewczyna - spojrzała w górę schodów. - Jej ojciec i ja przekonaliśmy ją, że ta znajomość nie wychodziła jej na korzyść.

- Tak że nie miała nic wspólnego z pożyczeniem samochodu państwa?

- Oczywiście, że nie.

Cienki, dźwięczny głos odezwał się z góry schodów:

- To nieprawda, mamo, i ty o tym wiesz: Powiedziałam ci...

- Cicho bądź, Stello. Wracaj do łóżka. Jeżeli jesteś na tyle chora, żeby zostać w domu i nie iść do szkoły, to powinnaś leżeć w łóżku.

To mówiąc pani Carlson weszła do połowy schodów. Miała bardzo zgrabne łydki, trochę muskularne. Córka schodziła tymczasem w dół, naprzeciw niej. Szczupła dziewczyna, o ślicznych oczach, które jak się zdawało, zajmowały większą część jej twarzy. Brązowe włosy były gładko zaczesane do tyłu. Miała na sobie spodnie i niebieski wełniany golf, który uwydatniał zarys drobnych, pączkujących piersi.

- Czuję się już lepiej, dziękuję - powiedziała lodowatym tonem. - Przynajmniej czułam się, dopóki nie usłyszałam twoich kłamstw o Tommym.

- Jak śmiesz! Idź do swego pokoju.

- Pójdę, jeśli przestaniesz opowiadać kłamstwa o Tommym.

- Cicho bądź.

Pani Carlson przebiegła trzy czy cztery stopnie, oddzielające ją od córki, schwyciła Stellę za ramiona i poprowadziła na górę. Stella wciąż powtarzała słowo „kłamstwo”, dopóki drzwi nie zatrzasnęły się za jej cienkim, dźwięcznym głosem.

W chwilę później pani Carlson zeszła ze świeżym makijażem, w zielonym kapeluszu z piórem. Miała na sobie kraciasty płaszcz i rękawiczki. Podeszła prosto do drzwi i otworzyła je na oścież.

- Boję się, że muszę już pędzić. Mój fryzjer bardzo się na mnie gniewa, kiedy się spóźniam. Zresztą odbiegliśmy znacznie od tego, co pan chciał wiedzieć.

- Przeciwnie. Bardzo mnie zaciekawiły uwagi pani córki.

Uśmiechnęła się przełykając złość.

- Niech pan nie zwraca uwagi na Stellę. Jest gwałtowna i skłonna do histerii. Biedne dziecko, nie może przyjść do siebie po tym wypadku.

- Dlatego, że była w to wmieszana?

- Niech pan nie będzie niemądry. - Poruszyła klamką od drzwi. - Naprawdę muszę już iść.

Wyszedłem, a w chwilę po mnie pani Carlson, zamknąwszy z trzaskiem drzwi. Zapewne musiała mieć niezłą praktykę w trzaskaniu drzwiami.

- Gdzie jest pański samochód? - zawołała za mną.

- Zeskoczyłem tu na spadochronie.

Stała i obserwowała mnie, dopóki nie zszedłem z podjazdu. Potem weszła z powrotem do domu. Powoli skierowałem się w stronę skrzynki pocztowej Hillmanów i skręciłem na ich prywatną drogę. Szelest wśród drzew stawał się coraz głośniejszy. Pomyślałem, że to jakiś ptak buszujący w zaroślach. Ale to była Stella.

Ukazała się nagle zza pnia drzewa, w granatowej kurtce narciarskiej z kapturem nasuniętym na głowę i zawiązanym pod brodą. Wyglądała mniej więcej na dwanaście lat.

Skinęła na mnie ręką z godnością dorosłej kobiety i położyła palce na ustach.

- Lepiej, żeby mnie nikt nie widział. Mama będzie mnie szukać.

- Myślałem, że poszła do fryzjera.

- To jeszcze jedno kłamstwo - powiedziała żywo. - Ostatnio ciągle kłamie.

- Dlaczego?

- Chyba to przechodzi w zwyczaj albo coś w tym rodzaju. Mama zawsze mówiła wszystko prosto z mostu. Tatuś też. Ale od tej historii z Tomem są jacyś pomyleni.. Ja zresztą też - dodała i zakaszlała przysłaniając usta ręką.

- Nie powinnaś wychodzić z domu na taką wilgoć - powiedziałem. - Jesteś chora.

- Nie, nic mi nie jest. To znaczy, fizycznie. Tylko nie mam ochoty spotykać się z koleżankami w szkole ani odpowiadać na ich pytania.

- Na temat Toma? Kiwnęła głową.

- Nawet nie wiem, gdzie on jest. Pan wie?

- Nie.

- Pan jest policjantem czy kimś takim?

- W swoim czasie byłem policjantem. Teraz jestem... kimś takim.

Zmarszczyła nos i zachichotała. Potem zaczęła nasłuchiwać z natężeniem, niby sarenka.

- Słyszy pan? To mama mnie woła.

Z daleka, przez drzewa, usłyszałem głos wołający:

- Stella!

- Zabije mnie - powiedziała dziewczyna. - Ale ktoś czasem musi powiedzieć prawdę. Ja wiem. Tommy ma domek na drzewie, na wzgórzu, to znaczy, bawił się, kiedy był młodszy. Możemy tam porozmawiać.

Poszedłem za nią na pół zarośniętą ścieżką. Wśród rozłożystych gałęzi dębu, na niskiej platformie stał szałas, z dachem krytym papą. Drabina, zrobiona domowym sposobem, zniszczona i rozklekotana tak jak szałas, stała oparta o platformę. Stella wdrapała się i pierwsza weszła do wnętrza. Przez nie oszklone okno wyleciał dzięcioł z czerwonym czubem i usadowił się na sąsiednim drzewie, skąd wygłosił do nas swą tyradę. Z dołu, od strony wzgórza, dobiegał głos pani Carlson. Głos miała donośny, ale już zaczynał chrypieć.

- Robinson szwajcarski - powiedziała Stella, kiedy wszedłem na górę. Siedziała na brzegu wbudowanego w ścianę składanego łóżka, przykrytego materacem bez koców. - Kiedy byliśmy dziećmi, Tom i ja spędzaliśmy tu całe dnie. - Nostalgia zabrzmiała w jej głosie szesnastolatki. - Oczywiście to się skończyło, kiedy dorośliśmy. To byłoby niewłaściwe.

- Widzę, że lubisz Toma.

- Tak. Kocham go. Pobierzemy się. Ale niech pan nas źle nie sądzi. Nawet nie chodzimy z sobą stale ani nie sypiamy z sobą - zmarszczyła nos, jak gdyby nie podobał się jej zapach słów. - Pobierzemy się w odpowiednim czasie, kiedy Tom skończy szkołę albo przynajmniej będzie miał dobry start. Nie musimy się martwić o pieniądze, rozumie pan.

Pomyślałem, że potrzebuje mnie, żeby trochę się pocieszyć w smutku prostą opowiastką ze szczęśliwym zakończeniem.

- Jak to się dzieje?

- Rodzice Toma mają mnóstwo forsy.

- A twoi rodzice? Pozwolą ci wyjść za niego?

- Nie mogą mi w tym przeszkodzić. Uwierzyłem, że tak będzie, jeśli Tommy wyżyje.

Musiała zobaczyć w moich oczach to „jeżeli”, które przemknęło niby cień. Była spostrzegawczą dziewczyną.

- Czy Toma nie spotkało nic złego? - zapytała innym tonem.

- Mam nadzieję, że nie.

Wyciągnęła rękę i szarpnęła mnie za rękaw.

- Gdzie on jest, panie...

- Nie wiem, Stello. Nazywam się Lew Archer. Jestem prywatnym detektywem i pracuję dla Toma. A ty miałaś mi powiedzieć, jak to było naprawdę z tym wypadkiem.

- Tak. To była moja wina. Mama i tatuś, zdaje się, uważają, że powinni to ukryć ze względu na mnie, ale to tylko gorzej dla Toma. Naprawdę to ja jedna jestem za to odpowiedzialna. - Jej proste, otwarte spojrzenie, jej pełna powagi niewinność przywiodły mi na myśl dziecko, odmawiające pacierz.

- Ty prowadziłaś wóz?

- Nie. Nie byłam z nim wtedy. Ale powiedziałam, że może go wziąć, i dałam mu kluczyk, który był w pokoju mamy. To jest właściwie moje auto, to znaczy - mogę go używać.

- Czy mama wie o tym?

- Tak. Powiedziałam i mamie, i tatusiowi w niedzielę. Ale oni już zawiadomili policję i potem nie chcieli tego sprostować ani mnie nie pozwolili. Powiedzieli, że to nie zmienia faktu, że on wziął samochód.

- Dlaczego pozwoliłaś mu go wziąć?

- Przyznaję, że to nie był dobry pomysł. Ale on musiał dokądś pojechać, żeby się z kimś zobaczyć, a ojciec nie chciał mu dać żadnego z ich wozów. Był w podbramkowej sytuacji. Mama z tatusiem wyszli wieczorem, a Tommy powiedział, że za parę godzin będzie z powrotem. Była dopiero ósma i myślałam, że wszystko dobrze się skończy. Nie wiedziałam, że nie będzie go całą noc. - Zamknęła oczy i skuliła się. - Całą noc nie spałam i nadsłuchiwałam, czy nie wraca.

- Dokąd pojechał?

- Nie wiem.

- A po co?

- Też nie wiem. Powiedział, że to jest najważniejsza rzecz w jego życiu.

- Czy możliwe, żeby mówił o alkoholu?

- Tommy nie pije. Musiał się z kimś zobaczyć, kimś bardzo ważnym.

- Jak na przykład sprzedawca narkotyków? Otworzyła swoje cudowne oczy.

- Pan wykręca kota ogonem, jak tatuś, kiedy jest na mnie wściekły. Czy pan jest na mnie wściekły, panie Archer?

- Nie, jestem ci wdzięczny za uczciwość.

- To dlaczego porusza pan ciągle takie nieprzyjemne tematy?

- Chyba dlatego, że jestem przyzwyczajony do wypytywania nieprzyjemnych ludzi. A czasem rodzona matka narkomana albo jego dziewczyna nic o tym nie wiedzą, że on się narkotyzuje.

- Jestem pewna, że Tommy tego nie robi. Przeciwnie, jest wrogiem narkotyków. On wie, co się stało z... - nakryła sobie usta ręką. Paznokcie jej były poobgryzane.

- Chciałaś coś powiedzieć?

- Nie.

Nasza komitywa zaczynała się psuć. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ją utrzymać.

- Posłuchaj mnie, Stello, nie grzebię się w brudach dla samej przyjemności. Tommy’emu rzeczywiście grozi niebezpieczeństwo. Jeśli miał kontakty z narkomanami, powinnaś mi o tym powiedzieć.

- To byli tylko jego kumple od muzyki - wymamrotała. - Nie zrobiliby mu nigdy nic złego.

- Mogą mieć swoich kumpli, którzy by zrobili. Co to za ludzie?

- Ci, z którymi grywał na fortepianie, w lecie, dopóki ojciec nie kazał mu przestać. Tom zwykle bywał na ich jam sessions w niedzielę po południu w „Barroom Floor”.

- Czy to jedna ze spelunek, o których wspomniała twoja matka?

- To nie spelunka. Nie zabiera mnie do spelunek. To tylko lokal, gdzie mogli się spotykać i grać na swoich instrumentach. Tom chciał, żebym posłuchała, jak grają.

- A Tommy grywał z nimi? Pokiwała głową energicznie:

- On doskonale gra na fortepianie, tak że może zarabiać. Nawet mu proponowali fuchę na sobotnie wieczory.

- Kto taki?

- Ten zespół z „Barroom Floor”. Oczywiście ojciec nie pozwoliłby mu.

- Powiedz mi coś o ludziach w tym zespole.

- Znam tylko Sama Jackmana. Był przedtem szatniarzem w klubie żeglarskim. Gra na puzonie. Był jeszcze saksofonista i taki, co grał na trąbce i bębnie. Nie pamiętam, jak się nazywali.

- Co ty o nich myślisz?

- Nie uważam, żeby byli bardzo przyzwoici. Ale Tommy powiedział, że mają zamiar zrobić album.

- Każdy zespół ma takie zamiary. Chodzi mi o to, jaki to rodzaj ludzi.

- Po prostu muzycy. Zdaje się, że Tommy ich lubił.

- Dużo czasu spędzał z nimi?

- Tylko niedzielne popołudnia. I myślę, że czasem wstępował tam wieczorami posłuchać muzyki. Nazywał to swoim drugim życiem.

- Drugim życiem?

- Rozumie pan - w domu musiał wkuwać, żeby rodzice byli zadowoleni i w ogóle. Ja muszę robić tak samo, kiedy jestem w domu. Ale od czasu tego wypadku jakoś to nie idzie. Nikt nie jest zadowolony.

Zadrżała. Chłodny, wilgotny wiatr dmuchał przez okna szałasu. Głosu pani Carlson już nie było słychać. Trochę mnie gryzło sumienie, że zatrzymałem dziewczynę tak długo poza domem. Ale nie chciałem, żeby odeszła, dopóki nie powie mi wszystkiego, co może. Przykucnąłem przed nią.

- Stello, myślisz, że spotkanie Toma, wyznaczone na ten wieczór sobotni, miało coś wspólnego z jego przyjaciółmi od muzyki?

- Powiedziałby mi, gdyby tak było. Tu chodziło o jakiś ważniejszy sekret.

- Tak powiedział?

- Nie musiał. To była jakaś tajemnica, strasznie ważna. Był bardzo podniecony.

- W dobrym czy złym sensie?

- Nie wiem, jak pan określiłby różnicę. Nie bał się, jeśli to jest to, co pan ma na myśli.

- Chciałem się zapytać, czy nie był chory.

- Chory?

- Zaburzenia emocjonalne?

- Nie. To bzdura.

- Więc dlaczego ojciec wywiózł go z domu?

- Myśli pan, że go oddał do zakładu dla umysłowo chorych? - przysunęła się do mnie tak blisko, że poczułem jej oddech na twarzy.

- Coś w tym rodzaju. Do szkoły Laguna Perdida. Nie zamierzałem ci o tym mówić i muszę cię prosić, żebyś nie mówiła rodzicom.

- Niech pan będzie spokojny. Nigdy im o niczym nie mówię. Ach, więc on jest tam! Co za hipokryci! - Jej wilgotne oczy wbiły się we mnie. - Pan powiedział, że Tom jest w niebezpieczeństwie. Czy oni próbują odciąć mu ucho, jak u Tennessee Williamsa?

- Nie. Tam, gdzie był, nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Ale uciekł stamtąd przedwczoraj w nocy i wypadł w ręce złodziei. Ale już nie będę ci tym nabijał głowy. Przykro mi, że to się wydało.

- Niech się pan nie przejmuje. - Po raz drugi zobaczyłem w niej kobietę, w którą miała wkrótce się przekształcić. - Jeśli to spotkało Toma, to tak, jakby spotkało i mnie. - Uderzyła się mocno w piersi, aż zadudniło. - Powiedział pan, że on wpadł w ręce złodziei. Co to za złodzieje?

- Właśnie próbuję znaleźć odpowiedź na to pytanie, i to jak najprędzej. Czy to mogli być jego koledzy z „Barroom Floor”?

Potrząsnęła głową.

- Trzymają go w więzieniu czy coś takiego?

- Tak. Próbuję dotrzeć do nich, zanim zrobią coś gorszego. Jeśli wiesz o jakichś kontaktach, jakie miał w swoim drugim życiu, zwłaszcza z podziemnym światem...

- Nie. Nie miał żadnych takich kontaktów. Nie miał właściwie żadnego drugiego życia. Po prostu lubił z nimi gadać. To było tylko gadanie i muzyka.

Wargi jej pośmiały. Nagle zobaczyłem siebie w roli oprawcy, znęcającego się nad biednym, udręczonym dzieckiem. Uświadomiłem sobie, jak strasznie łatwo może obrócić się w zło coś, co się robi w dobrej sprawie.

- Wracaj już do domu, Stello. Skrzyżowała ramiona.

- Nie pójdę, dopóki mi pan wszystkiego nie powie. Nie jestem dzieckiem.

- Ale to są poufne informacje. Nie mogę ci ich zdradzić. Gdyby to doszło do niewłaściwych ludzi, mogłoby tylko pogorszyć stan rzeczy.

- Wykręca się pan całkiem jak tatuś. Czy Toma trzymają po to, żeby dostać okup? - spytała z pewną pogardą.

- Tak, ale jestem bardziej niż pewien, że to nie jest zwykłe porwanie. Można przypuszczać, że Tom z własnej woli poszedł do tych ludzi.

- Kto tak powiedział?

- Jeden z nich.

Jej jasne brwi zmarszczyły się.

- W takim razie dlaczego miałoby Tomowi grozić niebezpieczeństwo z ich strony?

- Jeśli on ich zna - powiedziałem - to prawdopodobnie nie chcą go puścić wolno. Mógłby ich zadenuncjować.

- Rozumiem. - Oczy jej stały się ogromne, wchłonęły w siebie nagle wszystkie naraz okropności świata i pociemniały od nich. - Bałam się, że wpadł w jakąś straszną kabałę. Jego matka nic mi nie chciała powiedzieć. Pomyślałam, że może się zabił i oni to ukrywają.

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Tom coś takiego powiedział. Zadzwonił do mnie i spotkaliśmy się w szałasie, rano po wypadku. Miałam nikomu o tym nie mówić. Ale pan był uczciwy wobec mnie. Chciał się ze mną zobaczyć jeszcze raz - tak po przyjacielsku, rozumie pan - i pożegnać się na zawsze. Zapytałam go, czy wyjeżdża i co zamierza robić. Nic nie powiedział.

- Czy miał samobójcze myśli?

- Nie wiem. Bałam się, że to wszystko właśnie do tego zmierzało. Nie miałam od tego czasu żadnych wiadomości od niego i denerwowałam się coraz bardziej. Teraz jakby mi było lżej i czuję się lepiej niż przedtem, zanim pan mi to wszystko powiedział. Ale dlaczego miałby celowo pójść i zostać u tych bandytów?

- To nie jest jasne. Mógł nie wiedzieć, że są bandytami. Jeśli możesz wymienić kogoś...

- Próbuję - podniosła twarz w górę i w końcu znów potrząsnęła głową przecząco. - Nie mogę, jeśli to ci sami ludzie, z którymi miał się zobaczyć w tamtą sobotę wieczorem. Kiedy pożyczał nasz wóz.

- Czy on ci coś mówił o tamtych ludziach?

- Tylko tyle, że mu zależy na spotkaniu z nimi.

- Czy to mieli być mężczyźni czy kobiety?

- Nawet tego nie wiem.

- A jak to było w niedzielę rano, kiedy spotkałaś się z nim tutaj? Czy wspomniał coś o poprzedniej nocy?

- Nie. Był rzeczywiście w fatalnym nastroju po wypadku i w ogóle, i po straszliwej awanturze z rodzicami. Nie pytałam go o nic. Teraz widzę, że trzeba było pytać, prawda? Cokolwiek zrobię, choćbym chciała najlepiej, zawsze źle mi wychodzi.

- Myślę, że robisz dobrze częściej niż większość ludzi.

- Mama tak nie uważa. Ani tato.

- Rodzice mogą się mylić.

- Czy pan ma dzieci? - To pytanie przypomniało mi chłopców w żałosnej szkole Laguna Perdida.

- Nie. Nigdy nie miałem. Moje ręce są czyste.

- Kpi pan sobie ze mnie - powiedziała z kwaśną miną.

- Nigdy. Przenigdy. Uśmiechnęła się do mnie.

- Nie wiedziałam, że detektywi są tacy jak pan.

- Bo też na ogół nie są. - Nasza komitywa przeżywająca swoje wzloty i upadki teraz znów rozkwitała. -

Jeszcze o coś chciałem spytać, Stello. Twoja matka uważa, że Tom rozbił jej wóz naumyślnie.

- Wiem.

- Czy w tym może być trochę prawdy? Zastanowiła się nad pytaniem.

- Nie bardzo wiem, jak to mogło być. Nie zrobiłby tego mnie ani jej, chyba że... - spojrzała w górę gubiąc się w ciemnych domysłach.

- Mów.

- Chyba żeby próbował się zabić i nie obchodziło go, co będzie potem.

- Ale czy próbował?

- Mógł. Nie chciał wracać do domu. Tyle mi tylko powiedział. Ale nie mówił dlaczego.

- Mógłbym się czegoś dowiedzieć, gdybym obejrzał samochód. Wiesz, gdzie on jest?

- W mieście, na placu, gdzie stoją porozbijane auta, u Ringo. Mama jeździła tam przedwczoraj.

- Poco?

- To w niej podsyca złość, tak myślę. Mama jest wściekła na Toma, przynajmniej tak było, tato też. Ciężko przeżyli tę całą historię. A to, że teraz wyszłam z domu, na pewno nie poprawi ich nastroju. - Podniosła się i tupnęła nogami. - Mama wezwie żandarmów. I zabije mnie.

- Nie zrobi tego.

- Owszem. Zrobi. - Ale widać było, że nie boi się o siebie. - Jeżeli pan się czegoś dowie o Tomie, da mi pan znać?

- To może być trudne wobec nastawienia twojej matki. Raczej ty skontaktuj się ze mną, kiedy będziesz mogła. Pod tym numerem mnie złapiesz albo się dowiesz, gdzie jestem. - Podałem jej bilet wizytowy.

Zsunęła się po drabinie i znikła wśród drzew, jedna z tych młodych istot, które miałbyś ochotę przeprosić za to, że świat jest taki.


Rozdział 6


Wróciłem do domu Hillmanów. Pod chmurami coraz to niżej zwisającymi przypominał posępną białą twierdzę. Nie chciałem wchodzić tam właśnie teraz i stykać się z ciężkim dławiącym strachem, który zastygł w tych pokojach. Tak czy owak w końcu coś wysondowałem. I gdyby Hillman chciał, wiedziałbym to od niego.

Nim wsiadłem do mego auta, spojrzałem w górę, na frontowe okno pokoju Toma. Hillmanowie siedzieli w niszy okiennej, blisko jedno obok drugiego, patrząc przez szyby. Hillman potrząsnął głową: nie było telefonu.

Pojechałem do miasta i skręciłem z szosy wprost na główną ulicę. Prymitywne budynki w tej części miasta, pomiędzy szosą a torami kolejowymi, stały tu od dawna i niszczały coraz bardziej. Mijałem tanie restauracyjki meksykańskie, sale bilardowe, sklepy ze starzyzną i bary. Mokre trotuary były prawdę wyludnione, jak zawsze w Kalifornii, kiedy pada deszcz.

Zaparkowałem samochód przed sklepem sportowym i zamknąłem go, po czym zapytałem właściciela o „Barroom Floor”. Pokazał mi kierunek zachodni, w stronę oceanu.

- Nie przypuszczam, żeby był otwarty w dzień. Jest mnóstwo innych otwartych.

- A gdzie jest warsztat Ringo?

- Trzecia przecznica na południe, Sanger Street, pierwsze czerwone światło za torami kolejowymi.

Podziękowałem mu.

- Nie ma za co.

Był to mężczyzna w średnim wieku z wąsem koloru piasku, pogodnie dźwigający ciężar niepowodzenia.

- Mogę panu sprzedać ochraniacz od deszczu na kapelusz.

- Ile kosztuje?

- Dziewięćdziesiąt osiem centów. Dolar i dwa centy z podatkiem.

Kupiłem. Nałożył mi go na kapelusz.

- Nie dodaje mu to specjalnego szyku, ale... Piękno jest funkcjonalne.

Uśmiechnął się i skinął głową.

- Wyjął mi pan to z ust. Od razu zauważyłem, że jest pan bystrym człowiekiem. Ale, a propos, nazywam się Botkin, Joseph Botkin.

- Lew Archer. - Uścisnęliśmy sobie ręce.

- Bardzo mi przyjemnie, panie Archer. Może to wścibstwo z mojej strony, ale dlaczego taki człowiek jak pan chce wypić swego drinka właśnie w „Barroom Floor”?

- Czy to nieodpowiednie miejsce?

- Nie podoba mi się sposób, w jaki oni prowadzą ten interes, to wszystko. To obniża poziom całego otoczenia i tak już zresztą dość niski, można by stwierdzić.

- Jak oni prowadzą ten interes?

- Po pierwsze zwabiają młodzież, która tam stale przesiaduje. Nie mówię, że dają im alkohol. Ale nie powinni ich w ogóle wpuszczać.

- A po drugie? Co oni tam robią?

- Za dużo mówię. - Spojrzał na mnie z ukosa, przenikliwie. - A pan za dużo pyta. Pan przypadkiem nie jest z Urzędu Podatkowego?

- Nie. Ale gdyby tak było, prawdopodobnie bym panu nie powiedział. Czy „Barroom Floor” jest pod obserwacją?

- Nie zdziwiłoby mnie to. Słyszałem, że ktoś złożył na nich skargę?

- Człowiek nazwiskiem Hillman?

- Tak. Pan jest z Urzędu Podatkowego, co? Jeśli pan chce sam obejrzeć lokal, to otwierają o piątej.

Było dwadzieścia po czwartej. Przeszedłem się wzdłuż ulicy, oglądając witryny sklepów pełnych starzyzny, resztek zdobytych na zrujnowanych egzystencjach ludzkich. „Barroom Floor” był zamknięty na cztery spusty; Wyglądał, jakby już nigdy więcej nie miał być otwarty. Ponad zasłonami w czerwoną kratkę, zakrywającymi okna do połowy, zajrzałem przez szybę do ciemnego wnętrza. Stoliki, wszystkie przykryte również kraciastymi serwetkami, i krzesła otaczały parkiet do tańca miniaturowych rozmiarów. W głębi, w cieniu było miejsce orkiestry, udekorowane kolorowymi festonami z papieru w jaskrawych tonach. Wydawało się tak opustoszałe, jakby cały zespół porzucił instrumenty i wyjechał z miasta przed laty.

Wróciłem do samochodu i pojechałem ulicą Sanger Street do warsztatu Ringo. Otaczał go wysoki parkan z desek z wymalowaną ogromnymi białymi literami nazwą. Czarny owczarek niemiecki wysunął się przez otwarte drzwi szopy i delikatnie chwycił mnie za prawy przegub swymi wielkimi żółtymi zębami. Nie warczał ani nie szczekał. Tylko trzymał mnie i patrzył mi wesoło w twarz.

Barczysty, tęgi mężczyzna z brzuchem jak walizeczka, źle ukrytym pod flanelową koszulą, stanął w drzwiach szopy.

- Już dobrze, Lion.

Pies puścił mnie i podszedł do grubasa.

- Ma brudne zęby - powiedziałem. - Powinien mu pan dawać kości do gryzienia. Nie mam na myśli kości żywych ludzi.

- Przepraszam. Nie spodziewaliśmy się żadnych klientów. Ale nie zrobisz panu krzywdy, - prawda, Lion?

Lion wybałuszył oczy i wysunął język długości około stopy.

- Niech pan go pogłaska.

- Lubię psy - powiedziałem - ale czy on lubi ludzi?

- Oczywiście. Niechże go pan pogłaska. Podszedłem do psa i pogłaskałem go. Lion położył się na grzbiecie, łapami do góry, szczerząc do mnie kły.

- Czym mogę panu służyć? - spytał Ringo.

- Chcę obejrzeć samochody. Zrobił ruch ręką w stronę placu.

- Mam ich setki. Ale żaden z nich nie mógłby stąd wyjechać. Potrzebne panu części zamienne?

- Chodzi mi o obejrzenie pewnego określonego wozu - wręczyłem mu swój bilet wizytowy agenta ubezpieczeniowego. - Nowiutki dodge, zdaje się, że należał do pani Carlson, rozbity jakiś tydzień temu.

- Tak. Pokażę panu.

Wrzucił na siebie czarny gumowy płaszcz od deszczu. Lion i ja poszliśmy za nim przejściem pomiędzy dwoma rzędami rozbitych samochodów. Powyginane osłony chłodnicy, maski, strzaskane szyby, powykręcane błotniki, wgniecione dachy, wyrwane siedzenia i oklapłe opony, wszystko to przywodziło na myśl jakiś ostateczny kataklizm szos. Pomyślałem, że ktoś obdarzony zmysłem obserwacyjnym mógłby zająć się naukowym badaniem cmentarzysk samochodowych, tak jak się przeprowadza badania ruin i śladów minionych cywilizacji. Może pomogłoby to znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ginie nasza cywilizacja.

- Wszystkie w tym rzędzie są w proszku - rzekł Ringo. - Tamten jest Carlsonów, drugi od końca. Ten pontiac przyszedł później. Czołowe zderzenie, dwa trupy. - Zatrząsł się. - Nigdy nie wyjeżdżam na autostradę, jeśli nie muszę.

- Co spowodowało wypadek Carlsonów?

- Chłopak jednego z sąsiadów, nazwiskiem Hillman, wziął go na przejażdżkę. Pan zna tych szczeniaków, jak taki jedzie nie swoim wozem, to nic go nie obchodzi. Według raportu nadzoru ruchu drogowego nie wziął zakrętu i zjechał w bok, a potem prawdopodobnie próbował skręcić, żeby z powrotem wjechać na drogę. Musiał poturlać się parę razy i wylądować na drzewie.

Poszedłem aż na koniec rzędu i obejrzałem darta ze wszystkich stron. W dachu, masce i czterech błotnikach były głębokie wgniecenia, jak gdyby od uderzeń młota kowalskiego, rozdzielanych na oślep. Przednia szyba roztrzaskana na drobne kawałki, drzwi powyrywane. Przez otwór po drzwiach z lewej strony zajrzałem do wnętrza i zauważyłem owalny krążek z białego plastiku wetknięty pomiędzy siedzenie a oparcie kierowcy. Sięgnąłem ręką i wyciągnąłem go. Był to miedziany klucz od drzwi. Odczytałem nadruk na plastikowej przywieszce: Motel Dacka 7.

- Niech pan uważa na szkło w środku - rzekł Ringo za moimi plecami. - Czego pan szuka?

Włożyłem klucz do kieszeni, nim się odwróciłem.

- Nie mogę pojąć, jakim sposobem chłopiec wyszedł z tego cało.

- Niech pan pamięta, że miał kierownicę, żeby się jej uwiesić. Jego szczęście, że nie trzasła.

- Czy możliwe, żeby rozbił auto naumyślnie?

- Nie. Musiałby być pomylony, żeby to zrobić. Chociaż z tymi młodymi to teraz nic nie wiadomo. Prawda, Lion? - Pochylił się, żeby dotknąć głowy psa, i dalej mówił nie wiem, czy do niego, czy do mnie. - Mój rodzony syn, którego wprowadzałem w interes, pojechał do szkoły i teraz nie przyjeżdża już do domu, nawet czasem na Boże Narodzenie. Nie mam nikogo, kto by przejął firmę. - Wyprostował się i spojrzał wokoło na swoje wraki z surową czułością, jak władca pustyni.

- Czy ktoś mógł być z nim w samochodzie?

- Nie. Bez pasów i niczego, żeby się trzymać, byłaby z nich marmolada. - Spojrzał na niebo i dodał niecierpliwie: - Nie mam nic przeciw temu, żeby stać tu z panem i odpowiadać na pytania. Ale jeśli naprawdę chce pan informacji, to niech pan się zwróci do nadzoru ruchu drogowego. Ja już zamykam.

Była za dziesięć piąta. Wróciłem do „Barroom Floor”. Ktoś zapalił kilka świateł wewnątrz. Frontowe drzwi wciąż były zamknięte. Wróciłem do auta i czekałem. Wyjąłem klucz z motelu Dacka i oglądałem go, zastanawiając się, czy to może coś oznaczać. Mogłoby znaczyć, gdyby się ktoś uparł, że pani Carlson nie była wierna mężowi.

Krótko po piątej niziutki człowiek w czerwonej kurtce otworzył frontowe drzwi „Barroom Floor”. Wszedłem za nim do środka i usiadłem na stołku naprzeciwko niego. Za barem wydawał się o wiele wyższy. Zajrzałem tam i zobaczyłem, że stoi na drewnianej podstawie, wystającej około stopy nad podłogę.

- Tak - powiedział - to mnie podwyższa, bez tego ledwie mogę coś dojrzeć poza kontuarem - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Moja żona ma pięć stóp i sześć cali wzrostu i jest proporcjonalnie zbudowana. Powinna tu już być - dodał zdyscyplinowanym tonem i spojrzał na zegarek na swym miniaturowym przegubie. - Co panu dać?

- Cocktail z sokiem cytrynowym. Pan jest właścicielem?

- Razem z żoną mamy tu udział.

- Przyjemny lokal - powiedziałem, choć nie był szczególnie przyjemny.

Nie było tu czyściej ani weselej niż w przeciętnym barze i grillu z aspiracjami kabaretowymi. Stary kelner oparty o ścianę przy drzwiach kuchennych wydawał się spać na stojąco.

- Dziękuję. Mamy co do niego pewne plany. Rozmawiając przygotowywał wprawnymi palcami mego drinka.

- Pan tu nigdy nie był przedtem. Nie przypominam sobie pańskiej twarzy.

- Jestem z Hollywood. Słyszałem, że ma pan niezły zespół jazzowy.

- Tak.

- Będą dziś grać?

- Grają tylko w piątki i soboty wieczorem. W ciągu tygodnia nie mamy takiego ruchu, żeby ich zatrudniać.

- A co z niedzielnymi jam sessions? Czy nadal się odbywają?

- Tak. Wczoraj była. Chłopcy byli w doskonałej formie. Szkoda, że pan ich nie słyszał. - Przesunął moją szklankę przez kontuar. - Pan jest z branży muzycznej?

- Od czasu do czasu reprezentuję muzyków. Mam biuro na Strip.

- Sam na pewno chciałby z panem pomówić, on jest kierownikiem.

- Gdzie mógłbym się z nim skontaktować?

- Mam gdzieś jego adres. Chwileczkę.

Kilku młodych ludzi, w urzędniczych garniturach przemoczonych od deszczu na ramionach, siedziało w głębi baru. Rozmawiali o sprzedaży jakiejś nieruchomości za milion dolarów. Transakcja najwidoczniej dotyczyła kogoś innego, nie ich, ale zdawało się, że rozprawianie na ten temat sprawia im przyjemność.

Niziutki człowieczek bez pytania podał im samą whisky. Weszła kobieta obfitych kształtów i ściągnęła z siebie przezroczysty płaszcz od deszczu, który zwinęła i rzuciła pod kontuar. Miała sycylijski nos i była obwieszona biżuterią, niczym bogdanka jakiegoś bandyty.

Niski mężczyzna spojrzał na nią surowo.

- Spóźniłaś się. Nie mogę pracować bez hostesy.

- Przepraszam, Tony. Rachel znów przyszła późno.

- Weź inną niańkę.

- Ale dla małego ona jest świetna. Nie chciałbyś, żeby go karmił byle kto.

- Nie będziemy teraz o tym mówić. Wiesz, gdzie powinnaś być o tej porze.

- Tak, panie Napoleon.

Buntowniczo kołysząc biodrami poszła objąć swoje stanowisko przy drzwiach. Goście zaczęli napływać parami lub po cztery osoby. W większości byli to ludzie młodzi albo wkraczający w wiek średni. Wyglądali przyzwoicie. Rozmawiając i śmiejąc się wesoło, pobrzękując biżuterią, hostesa prowadziła ich do stolików w czerwoną kratkę.

Jej mąż przypomniał sobie o mnie po chwili.

- Tutaj ma pan adres Sama Jackmana. Nie ma telefonu, ale to niedaleko.

Wręczył mi kartkę wyrwaną z notesu, na której napisał ołówkiem: Mimosa 169, mieszk. 2.

Był to, w pobliżu torów kolejowych, stary, drewniany dom z fasadą w barwach wiktoriańskiego piernika, mocno nadwerężoną zębem czasu. Wszedłem do sieni przez stojące otworem ciężkie rzeźbione drzwi frontowe, wyczuwając stopami wzgórki wypaczonej posadzki. Na zamkniętych drzwiach z prawej strony wytłoczony z metalu numer dwa przybity był do góry nogami, jednym gwoździem. Zadźwięczał, kiedy zastukałem.

Wyjrzał mężczyzna o żółtej twarzy, bez marynarki.

- Kogo pan szuka?

- Sama Jackmana.

- To ja - zdawał się zaskoczony tym, że ktoś chce go widzieć. - Czy to w sprawie pracy? - Zadał pytanie z pewnego rodzaju pustą nadzieją, która sama w sobie była zaprzeczeniem.

- Nie, ale chcę pomówić z panem o czymś ważnym, panie Jackman.

Pochwycił słowo „panie” i skinął głową na znak zgody.

- Dobrze.

- Mogę wejść? Nazywam się Lew Archer. Jestem prywatnym detektywem.

- Nie wiem, straszny tu bałagan, bo żona pracuje cały dzień poza domem, ale niech pan wejdzie.

Cofnął się w głąb mieszkania tyłem, jakby się bał odwracać. Składało się z jednego dużego pokoju, który kiedyś mógł być salonem i nadal zachował subtelne proporcje, ale wysoki sufit był obdrapany i z zaciekami wilgoci, a w oknach wisiały podarte firanki. Przy ścianie stała szafa z tektury na ubranie i maszynka gazowa, zasłonięta parawanem. Zniszczone meble wraz z nie zasłanym podwójnym łóżkiem w rogu poustawiane były bezładnie na nagiej drewnianej podłodze. Na stoliku nocnym obok łóżka mały odbiornik telewizyjny informował o klęskach dnia w ostrych, lapidarnych zdaniach.

Jackman wyłączył telewizor, wziął palącego się papierosa z pokrywki od puszki po kawie i usiadł na brzegu łóżka. Pogrążony w całkowitym milczeniu czekał na moje wyjaśnienia. Usiadłem naprzeciw niego.

- Szukam Toma Hillmana.

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, w którym krył się strach, potem zajął się gaszeniem swego papierosa. Wrzucił niedopałek do kieszonki koszuli.

- Nie wiedziałem, że zaginął.

- Tak jest.

- To niedobrze. Dlaczego przypuszcza pan, że on może być tutaj? - Rozejrzał się po pokoju szeroko otwartymi oczyma, nie mrugając powiekami. - Pan Hillman pana tu przysłał?

- Nie.

Nie uwierzył mi.

- Myślałem. Pan Hillman wciąż mnie nachodził.

- Dlaczego?

- Interesował mnie ten chłopiec - powiedział ostrożnie.

- W jaki sposób?

- Osobiście. - Odwrócił ręce dłońmi do góry opierając je na kolanach. - Słyszałem, jak brzdąkał na fortepianie w klubie. To było któregoś dnia wiosną. Sam trochę brzdąkałem. Fortepian to nie mój instrument, ale zaciekawiło go kilka akordów, które mu pokazałem. Wyszło na to, że wywieram na niego zły wpływ.

- Itak było?

- Pan Hillman tak uważał. Wyrzucił mnie z klubu. Nie chciał, żeby jego jedynaczek zadawał się z typami takimi jak ja. - Jego odwrócone ręce przypominały bezradne, leżące na grzbiecie zwierzątka z różowym brzuszkiem. - Jeżeli nie pan Hillman pana przysłał, to kto?

- Człowiek nazwiskiem doktor Sponti. Myślałem, że nazwisko nic mu nie powie, ale znów obrzucił mnie jednym ze swych szybkich, zalęknionych spojrzeń.

- Sponti? Pan myśli?... - umilkł.

- Niech pan mówi, panie Jackman. Niech pan powie, co ja myślę.

Skurczył się w sobie, jak człowiek, który nagle się postarzał.

- Ja nic nie wiem. - Otworzył usta w idiotycznym uśmiechu. Nie miał ani jednego zęba.

- Ja myślę, że pan wie dużo. Myślę też, że zostanę tu tak długo, dopóki mi pan czegoś nie powie.

- Ma pan prawo - powiedział, chociaż tak nie było. Wyjął niedopałek z kieszonki koszuli i zapalił go zapałką. Rzucił skręcony czarny koniec zapałki na pokrywkę od puszki. Patrzyliśmy na siebie przez dym, który wydobywał się z jego ust niby ektoplazma.

- Pan zna doktora Spotniego, prawda?

- Słyszałem to nazwisko - rzekł Jackman.

- Czy widział pan Toma Hillmana w ciągu ostatnich dwóch dni?

Potrząsnął głową, ale jego oczy nadal wpatrywały się w moją twarz w pewien sposób, jak gdyby oczekiwał wyzwania.

- Gdzie pan słyszał nazwisko Spontiego?

- Od mojej krewnej. Pracowała w kuchni w Laguna Perdida, w szkole. W ten sposób staję się dodatkowym kółeczkiem w mechanizmie - powiedział z ironią.

- W jakim mechanizmie?

- Każdej zbrodni, opisanej w książce. Nawet nie muszę wiedzieć, co się stało, prawda? - Rzucił niedopałek papierosa w starannie powściąganym wybuchu gniewu.

- Ten rodzaj rozmowy nie doprowadzi nas do niczego.

- A dokąd nas zaprowadzi pański rodzaj rozmowy? Cokolwiek panu powiem, będzie świadectwem przeciwko mnie, prawda?

- Mówi pan jak człowiek z doświadczeniem w tej dziedzinie.

- Miałem swoje kłopoty. - Po długiej chwili dodał: - Przykro mi, że i Tom je ma.

- Zdaje się, że pan go lubi.

- Przypadliśmy sobie do gustu.

- Chciałbym, żeby mi pan coś więcej o nim opowiedział. Po to właśnie tu przyszedłem.

Moje słowa brzmiały trochę fałszywie. Podejrzewałem Jackmana i on o tym wiedział. Był z niego bystry obserwator i czujny słuchacz.

- Mnie co innego przyszło do głowy - rzekł. - Myślę, że pan szuka Toma, żeby go wpakować z powrotem do Laguna Perdida. Niech pan zaprzeczy, jeśli się mylę.

- Myli się pan.

- Nie wierzę panu. - Obserwował moje ręce, chcąc się przekonać, czy mógłbym go uderzyć. Ślady poprzednich uderzeń widać było na jego twarzy. - Niech pan się nie obraża, ale nie wierzę panu, panie...

Powtórzyłem moje nazwisko.

- Czy pan wie, gdzie jest Tommy?

- Nie, tego nie wiem. Ale jeżeli pan Hillman wsadził go do Laguna Perdida, to lepiej mu być wolnym niż wracać do domu. Jego ojciec nie miał prawa tego robić.

- Tak mi mówiono.

- Kto panu mówił?

- Pewna kobieta z tamtejszego personelu. Powiedziała, że jej zdaniem Tom nie ma żadnych zaburzeń i że to szkoła nie dla niego. Tom, zdaje się, podzielał jej opinię. Prysnął stamtąd w sobotę w nocy.

- Bardzo dobrze.

- Nie tak znowu bardzo. Tam przynajmniej był bezpieczny.

- Jest bezpieczny - rzekł Jackman i prędko pożałował swoich słów. Otworzył usta w bezsensownym, bezzębnym uśmiechu tragicznej maski, która usiłowała być komiczną.

- A więc gdzie on jest?

Jackman wzruszył chudymi ramionami.

- Już panu powiedziałem i powiem znów, że nie wiem.

- Skąd pan wie, że on jest na wolności?

- Inaczej Sponti nie przysłałby pana do mnie.

- Szybko pan kombinuje.

- Muszę - powiedział. - Pan używa wielu słów, ale mówi bardzo niewiele.

- Pan mówi jeszcze mniej. Ale będzie pan mówił, Sam.

Zerwał się ze swego miejsca i podszedł do drzwi. Myślałem, że mnie wyprosi, ale nie zrobił tego. Stał przy zamkniętych drzwiach w pozycji człowieka mającego naprzeciw siebie pluton egzekucyjny.

- Czego się pan ode mnie spodziewa? - zawołał. - Żebym sobie nałożył pętlę na szyję, tak by Hillman mógł mnie powiesić?!

Podszedłem do niego.

- Tylko z daleka ode mnie! Strach płonął jasno w jego oczach podsycany długim doświadczeniem. Zgiął ramię i uniósł je, zasłaniając sobie głowę.

- Proszę mnie nie dotykać!

- Niech pan się uspokoi. To histeria z tą pętlą.

- Cały świat to histeria. Straciłem pracę, bo uczyłem tego chłopca muzyki. A teraz Hillman pokazuje rogi. Co mam stracić tym razem?

- Nic pan nie może stracić, skoro chłopiec jest bezpieczny. A pan tak powiedział, prawda?

Nie odpowiedział, tylko spojrzał na mnie spod ramienia, które wciąż jeszcze trzymał nad głową. Miał łzy w oczach.

- Na miłość boską, Sam, powinniśmy się jakoś dogadać. Pan dobrze życzy chłopcu, nie chce pan, żeby go spotkało coś złego. Tylko o to mi chodzi.

- Zło można różnie pojmować. - Ale opuścił ramię trzymane w pozycji obronnej i nadal badawczo przyglądał się mojej twarzy.

- Wiem, że można zło różnie pojmować - powiedziałem. - Linia graniczna między złem a dobrem nie jest prosta ani wąska. Różnica nie jest taka jak między czarnym a białym. Wiem, że pan sprzyja Tomowi i jest pan przeciwko jego ojcu. Nie chce pan, żeby Toma odseparowano od pana i pańskiego rodzaju muzyki. I myśli pan, że ja chcę gó zaciągnąć z powrotem do szkoły, która nie jest dla niego.

- A nie chce pan?

- Próbuję ocalić mu życie. Myślę, że pan może mi pomóc.

- Jak?

- Usiądźmy i porozmawiajmy spokojnie, jak przedtem. Proszę. I niech pan przestanie widzieć Hillmana, kiedy pan patrzy na mnie.

Jackman z powrotem usiadł na łóżku, a ja obok niego.

- No więc, Sam, widział go pan w ciągu ostatnich dwóch dni?

- Kogo miałem widzieć? Hillmana?

- Niech pan nie zaczyna znów się wygłupiać. Jest pan inteligentnym człowiekiem. Niech pan odpowie na moje pytanie.

- Zanim to zrobię, odpowie pan na moje?

- Jeśli będę mógł.

- Mówiąc, że próbuje pan ocalić jego życie, myśli pan o ocaleniu przed złym wpływem, prawda? I wypakowaniu go z powrotem do Miasta Durniów razem z wszystkimi innymi durniami.

- Gorsze rzeczy spotykają ludzi.

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

- Mógł pan wynaleźć jakieś lepsze. Chodzi mi o to, żeby go ocalić od śmierci. Jest w rękach ludzi, którzy mogą go zamordować albo nie, zależnie od tego, na co im przyjdzie ochota. Czy mówię coś, o czym pan nie wie?

- Jasne, że tak.

Jego głos był szczery, a oczy pełne współczucia. Ale mogliśmy tak rozmawiać do jutra i ciągle by coś przede mną ukrywał. Tak jak ukrywał fakt, że mi nie dowierza.

- Dlaczego pan mi nie wierzy, Sam?

- Nie powiedziałem tego.

- Nie musi pan mówić. Pan to okazuje aż za dobrze siedząc na informacjach, jakie pan ma.

- Nie siedzę na niczym oprócz tego starego parszywego łóżka - powiedział ze złością parodiując moją metaforę.

- Teraz już wiem, że tak jest. Mam ucho czułe na pewne rzeczy, tak jak pan na muzykę. Pan gra na puzonie, prawda?

- Tak - odpowiedział zdziwiony.

- Słyszałem, że pan ma dobry dech.

- Niech pan sobie daruje pochlebstwa. Nie jestem J.C. Higginbotham.

- A ja nie jestem Sherlock Holmes. Ale prędzej czy później powie mi pan, czy ostatnio widział pan Tommy’ego Hillmana. Nie będzie pan siedział na swoim starym parszywym łóżku i czekał, aż telewizja poinformuje pana, że znaleziono ciało Tommy’ego w rowie.

- Znaleziono?

- Jeszcze nie. Ale do wieczora może tak być. Kiedy go pan widział?

Wciągnął głęboko powietrze.

- Wczoraj. Był cały i zdrów.

- Przyszedł tutaj?

- Nie. Nigdy tu nie był. Wstąpił do „Barroom Floor” wczoraj po południu. Wszedł tylnym wejściem i był tylko pięć minut.

- Jak był ubrany?

- Miał dżinsy i czarny sweter. Kiedyś mi powiedział, że matka zrobiła mu ten sweter na drutach.

- Rozmawiał pan z nim wczoraj po południu?

- Zagrałem dla niego specjalnie pewien refren i przyszedł mi podziękować. Tfu, była z nim nawet jego dziewczyna.

- Stella.

- Ta druga. Starsza.

- Jak się nazywa?

- Nigdy mi nie mówił. Przedtem widziałem ją tylko raz czy dwa razy. Tommy wiedział, że nie pochwalę go za to, że się tak z nią prowadza. Prawdę mówiąc to ona ma tyle lat, że mogłaby być jego matką.

- Może pan ją opisać?

- Farbowana blondynka, dużo włosów, wie pan, taka modna teraz fryzura. - Przesunął ręką po zmarszczonym czole. - Niebieskie oczy, bardzo podmalowane. Trudno powiedzieć, jak wygląda naprawdę pod tym całym malowidłem.

Wyjąłem notes i napisałem parę słów.

- A kto to jest?

- Chyba aktorka estradowa. Tak jak powiedziałem, nigdy z nią nie rozmawiałem. Ale na to wygląda.

- Jednym słowem jest atrakcyjna?

- Zdaje się, że dla Toma tak. Domyślam się, że to jego pierwsza. Dużo chłopców zaczyna z babkami starszymi od siebie. - Ale - dodał z westchnieniem - mógł wybrać lepiej.

- Ile może mieć lat?

- Ze trzydzieści. Nie pokazywała mi swojej metryki. Ubiera się młodzieżowo, spódniczka wyżej kolan. Jest nieduża i może w odpowiednim świetle uchodzić za dwudziestolatkę.

- Jak była ubrana wczoraj?

- W ciemną suknię z szafirowego atłasu czy coś takiego, naszywaną cekinami i z dekoltem aż dotąd. Dotknął miejsca, gdzie znajduje się splot słoneczny. - Przykro było patrzeć, jak Tom obejmuje ją ramieniem.

- A ona jak się do niego odnosi? Jak się panu wydaje?

- Pyta mnie pan o więcej, niż mogę powiedzieć. Chłopak jest przystojny, więc ona lepi się do niego. Ale nie potrzebuję rentgena, żeby wiedzieć, co ma na myśli.

- Czyżby była prostytutką?

- Możliwe.

- Widział ją pan z jakimś innym mężczyzną?

- Nie, nigdy. Widziałem ją tylko z Tomem raz czy dwa razy.

- Raz czy dwa razy? Zastanowił się.

- Oprócz wczorajszego wieczoru, jeszcze dwa razy. Pierwszy raz dwa tygodnie temu. Była niedziela i przyprowadził ją po południu na naszą jam session. Babka sobie popiła i najpierw chciała śpiewać, a potem tańczyć. Na takich sesjach nie pozwalamy tańczyć, bo trzeba płacić podatek od występów. Ktoś jej o tym powiedział, więc się wściekła i wyprowadziła chłopca.

- Kto jej powiedział, żeby nie tańczyła?

- Nie pamiętam. Pewnie któraś z wysiadujących tam starych ciotek, te zawsze są przeciw tańcom. Zresztą nasza niedzielna muzyka nie jest do tańca. Raczej Bogu na chwałę - rzekł nieoczekiwanie.

- A za drugim razem kiedy ją pan widział? Zawahał się i po namyśle rzekł:

- To było dziesięć dni temu, w piątek wieczorem. Przyszli około północy i jedli sandwicze. Przechodziłem koło ich stolika, w przerwie, ale Tom mnie nie przedstawił ani nie zaprosił, żebym się przysiadł. Co zresztą raczej mi dogadzało. Wyglądali, jakby mieli sobie dużo do powiedzenia.

- Podsłuchał pan może jakiś urywek ich rozmowy?

- Tak. - Rysy jego twarzy stały się twarde. - Potrzebowała pieniędzy, mówiła mu, po to, żeby uciec od męża.

- Jest pan pewien, że pan to słyszał?

- Równie pewien jak tego, że tu siedzę.

- A Tom co na to?

- Wyglądał, jakby był odurzony.

- Czy pił?

- Ona piła. On nie. W „Barroom Floor” nie podają alkoholu młodocianym. Co to, to nie, proszę pana. Ona odurzyła go czymś gorszym niż trunek.

- Narkotyki?

-.Pan wie, o czym myślę - jego ręce nakreśliły w powietrzu kształt kobiety.

- Pan użył słowa „odurzyła”..

- Tak mi się powiedziało - odparł zirytowany rozcierając ramię przez rękaw koszuli.

- Pan zrobi sobie zaraz zastrzyk?

- Nie, proszę pana. Zaraz otworzę telewizor - rzekł z nagłym złośliwym uśmiechem.

- Niech mi pan pokaże ramię.

- Nie muszę. Pan nie ma prawa.

- Chcę sprawdzić pańską prawdomówność. Dobrze?

Rozpiął mankiety koszuli i podciągnął rękawy ukazując chude, żółte ramiona. Bliznowate wgłębienia były stare i zaschnięte.

- Wyszedłem z Lexington siedem lat temu - rzekł - i od tego czasu nie dałem się skusić, dzięki Bogu.

Dotknął blizn z pewnego rodzaju szacunkiem. Były one niby drobne wygasłe kratery wulkanów w jego ciele. Zasłonił je z powrotem.

- Słusznie pan postępuje, panie Jackman. Z pańskim doświadczeniem prawdopodobnie może pan powiedzieć, czy Tom się narkotyzuje.

- Prawdopodobnie mogę. Na pewno nie. Nie raz i nie dwa go przestrzegałem. Muzycy mają swoje pokusy. Ale on wziął sobie moje przestrogi do serca. - Dotknął ręką okolicy serca. - Powinienem był przestrzegać go raczej przed kobietami.

- Nigdy nie słyszałem, żeby się to na wiele przydało. Czy pan widział Toma i blondynkę z kimś innym?

- Nie.

- Czy przedstawiał ją komuś?

- Wątpię. Trzymał ją dla siebie. Pokazywał ją chętnie, ale zachowywał dla siebie.

- Nie wie pan, jak ona się nazywa?

- Nie.

Wstałem i podziękowałem mu.

- Przykro mi, jeśli przeze mnie spędził pan parę niemiłych chwil.

- Przeżywałem jeszcze mniej miłe.


Rozdział 7


Motel Dacka znajdował się na skraju miasta, w sąsiedztwie dość podupadłego przedmieścia, zwanego Ocean View. Dwanaście czy piętnaście domków motelowych stało na płaskiej krawędzi skarpy, poniżej szosy, a ponad powierzchnią morza. Zbudowane były z płyt betonowych i pomalowane na nienaturalny kolor zielony. Trzy czy cztery samochody, z których żaden nie był najnowszym modelem, stały zaparkowane na błotnistym żwirze. Deszcz prawie przestał padać i przez otwór w chmurach po zachodniej stronie nieba przedzierało się żółte światło, jak gdyby po to, żeby ukazać szczególną brzydotę motelu Dacka. Nad barakiem z napisem „Biuro” samotna, postrzępiona palma rysowała się ostro na tle smugi światła. Zaparkowałem samochód przed wejściem i wszedłem do wnętrza.

Ręcznie wymalowany plakat, przybity pluskiewkami do kontuaru, objaśnił mnie, że należy „dzwonić na właściciela”. Przycisnąłem zainstalowany obok dzwonek. Nie działał. Opierając się o kontuar zobaczyłem na półce poniżej aparat telefoniczny i metalowe pudełko z piętnastoma przegródkami. Kartka rejestracyjna numeru siedem, datowana trzy tygodnie temu, informowała, że państwo Brown płacą za domek szesnaście dolarów tygodniowo. Miejsce przewidziane na adres domowy i numer prawa jazdy było puste. Drzwi zabezpieczone siatką skrzypnęły za moimi plecami. Potężnej budowy stary człowiek z łysą głową kondora wszedł do biura powłócząc nogami. Wyrwał mi kartkę z ręki i spojrzał na mnie płonącymi oczami.

- Co pan sobie myśli, co pan robi?

- Chciałem tylko coś sprawdzić.

- Co chce pan sprawdzić?

- Czy są tu pewni moi znajomi. Bob Brown i jego żona.

Podniósł kartkę w górę do światła i przeczytał poruszając pracowicie wargami.

- Są tutaj - powiedział bez entuzjazmu. - Przynajmniej byli dziś rano.

Obrzucił mnie pełnym wątpliwości spojrzeniem.

Znajomość z Brownami, na którą się powołałem, nie podniosła w jego oczach wartości mojej osoby. Próbowałem to naprawić.

- Czy ma pan wolny domek?

- Nawet dziesięć. Tylko wybrać.

- Jaka jest cena?

- To zależy, czy pan wynajmie na dzień, czy na tydzień. Dziennie trzy pięćdziesiąt, szesnaście na tydzień.

- Może najpierw porozumiem się z Brownami, czy zamierzają tu zostać.

- Tego to już nie wiem. Są tu od trzech tygodni. - Jego wygięte, skrzywione wyrazem troski usta były w konflikcie z głupio upartym podbródkiem. Uderzył się w podbródek, jak gdyby chcąc go przywołać do karności. - Mogę panu dać ósemkę za dwanaście dolarów na jeden tydzień, to jest tuż obok domku Brownów.

- Naradzę się z nimi.

- Chyba ich teraz nie ma. Ale może pan spróbować.

Wyszedłem na zewnątrz i minąłem rząd ponuro wyglądających domków. Drzwi numeru siedem były zamknięte. Nikt nie odpowiedział na moje kilkakrotne stukanie.

Kiedy odwróciłem się, żeby odejść, stary stał przed drzwiami numeru osiem. Kiwnął na mnie i zamaszystym ruchem otworzył drzwi.

- Niech pan popatrzy. Mogę go panu dać za dziesięć, jeżeli naprawdę pan chce.

Wszedłem do środka. W pokoju było chłodno i smętnie. Wewnętrzne ściany były betonowe, pomalowane na ten sam zielony kolor, co na zewnątrz. Przez szparę w zapuszczonych zasłonach wtargnęło żółte światło, oświetlające puste łóżko i zniszczony dywan. Zbyt wiele nocy spędziłem w takich miejscach, żeby mieć ochotę spędzić jeszcze jedną.

- Czysto sprzątnięte.

- Na pewno, panie Dack.

- Sam sprzątałem. Ale nie jestem Dack, jestem Stanislaus. Dack sprzedał mi to wiele lat temu. Nie zależało mi na tym, żeby pozmieniać napisy. Po co? I tak bardzo prędko wszystko to rozwalą i postawią wysokie kamienice. - Uśmiechnął się i pogłaskał łysą czaszkę, jakby to było złote jajko. - No i co, bierze pan ten domek?

- Uzależniam to od planów pana Browna.

- Na pańskim miejscu - rzekł - nie polegałbym na nim za bardzo.

- A to dlaczego, panie Stanislaus?

- Trochę za bardzo nerwowy, nie? Nie podoba mi się, jak on traktuje tę blondyneczkę, swoją żonę. Oczywiście to ich własna sprawa, wyłącznie między mężem i żoną. Ale mnie to drażni - powiedział - mam wiele szacunku dla kobiet.

- Tak jak ja. Nigdy mi się nie podobał jego stosunek do kobiet.

- Cieszę się, że to słyszę. Mąż powinien odnosić się do żony z miłością i po przyjacielsku. Straciłem żonę kilka lat temu i wiem, co mówię. Próbowałem przemówić mu do rozsądku, ale mi powiedział, żebym pilnował swoich spraw. Wiem, że to pana przyjaciel...

- Niezupełnie. Czy teraz zrobił się jeszcze gorszy?

- To zależy, co pan rozumie przez gorszy. Dzisiaj ją okrutnie sponiewierał. Miałem ochotę go wyrzucić z mego motelu. Tylko co to jej pomoże? A wszystko za to, że gdzieś zatelefonowała i rozmawiała przez chwilę. Pilnuje jej, jakby była w więzieniu. - Przerwał nadsłuchując, jak gdyby słowo więzienie nasuwało mu jakieś skojarzenia. - Od kiedy zna pan tego Browna?

- Od niedawna - powiedziałem niepewnie. - Natknąłem się na niego w Los Angeles.

- W Hollywood?

- Tak. W Hollywood.

- Czy to prawda, że ona występowała w filmie? Coś kiedyś o tym wspominała. On kazał jej być cicho.

- Wygląda na to, że się psuje to małżeństwo.

- To jasne. - Nachylił się ku mnie w przejściu. - Założę się, że to nią się pan interesuje. Widuję dużo par - takich i innych - i gotów jestem się założyć, że ona już ma go dosyć. Gdybym był młodym facetem, tak jak pan, kusiłoby mnie, żeby jej to i owo zaproponować. - Trącił mnie; zdawał się wyraźnie ożywiony. - Warta grzechu, nie?

- Nie jestem na to dość młody.

- Czemu nie? - Poklepał mnie po ramieniu i zachichotał. - To prawda, że ona lubi młodych. Widziałem nawet, jak przychodził tutaj i wychodził od niej taki chłopaczek.

Wyjąłem fotografię Toma, którą mi dała Elaine Hillman.

- Ten?

Stary podniósł ją ku światłu, na długość ramienia.

- Tak. To bardzo dobre zdjęcie. Ładny chłopiec. Oddał mi fotografię i podrapał się w brodę.

- Skąd pan ma jego fotografię? Powiedziałem mu prawdę czy też jej część:

- Uciekł z internatu. Jestem prywatnym detektywem z ramienia szkoły.

Obleśny uśmiech znikł z twarzy starego. Iskierka w oczach ustąpiła miejsca ponurości. Cała twarz uległa przeobrażeniu, jak szybko twardniejący beton.

- Nie może pan żądać ode mnie, żebym brał odpowiedzialność za to, co robią moi lokatorzy.

- Nikt tęgo nie powiedział. Zdawał się mnie nie słyszeć.

- Niech mi pan jeszcze pokaże to zdjęcie. - Pokazałem mu. Potrząsnął głową. - Pomyliłem się. Moje oczy już nie takie, jak były. Nigdy przedtem go nie widziałem.

- Przecież pan go rozpoznał.

- Cofam, co powiedziałem. Pan rozmawiał ze mną nieszczerze, żeby ciągnąć mnie za język i potem deptać po piętach. Niech się pan stąd wynosi.

- Nie wynajmie mi pan domku?

Zawahał się przez chwilę, żegnając się w milczeniu z dziesięcioma dolarami.

- Nie, proszę pana. Nie chcę mieć nic do czynienia ze szpiclami.

- Może pan mieć do czynienia z czymś gorszym. Myślę, że to podejrzewał i dlatego tak się na mnie złościł.

- Zaryzykuję. A teraz niech pan zjeżdża. Jeżeli za minutę nie wyjdzie pan stąd, wezwę szeryfa.

Była to ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył. Zrobiłem już dość, żeby ściągnąć niebezpieczeństwo na Toma i skomplikować sprawę złożenia okupu.


Rozdział 8


Na podjeździe za cadillakiem Hillmana stał niebieski sportowy samochód. Młody człowiek o sylwetce sportowca, wyglądający na właściciela niebieskiego auta, wyszedł z domu i zatrzymał się przede mną na frontowych schodach. Miał na sobie nieskazitelnie wytworny garnitur w stylu wychowanków najstarszych uniwersytetów. Przerzucony na ręku płaszcz z krokodylowej skóry osłaniał jakiś duży przedmiot kształtem przypominający rewolwer.

- Niech pan to zabierze. Nie mam broni.

- Chcę w-wiedzieć, kim pan jest - jąkał się lekko.

- Lew Archer. A pan?

- Jestem Dick Leandro. - Wymawiał słowa prawie pytająco, jakby nie bardzo wiedział, co to znaczy być Dickiem Leandro.

- Niech pan opuści niżej ten rewolwer - przypomniałem mu. - Niech pan próbuje mierzyć w swoją stopę.

Opuścił broń. Krokodylowy płaszcz zsunął się na kamienne stopnie i zobaczyłem, że ma w ręku ciężki, stary rewolwer. Podniósł płaszcz i patrzył na mnie raczej zmieszany. Był to ładny chłopak, który ledwie przekroczył dwadzieścia lat, o piwnych oczach i ciemnych, kręconych włosach. Pewien pląsający blask w jego oczach świadczył o tym, że wie o swojej urodzie.

- Ponieważ pan tu jest, domyślam się, że pieniądze też są tutaj - powiedziałem.

- Tak. Przywiozłem je z biura przed paru godzinami.

- Czy Hillman otrzymał już instrukcje co do ich przekazania?

Potrząsnął głową.

- Ciągle czekamy.

Zastałem Ralpha i Elaine Hillman w pokoju na dole, gdzie był telefon. Siedzieli przytuleni, jak gdyby grzejąc się nawzajem, na tapczanie, w pobliżu frontowego okna. Czekanie dodało lat im obojgu.

Światło wieczorne kładło się na ich twarzach niby szara farba. Elaine robiła coś z czerwonej wełny na drutach. Ręce jej poruszały się szybko i wprawnie, jak gdyby miały swoje niezależne życie.

Hillman wstał. Trzymał na kolanach paczkę zawiniętą w gazetę i położył ją delikatnie na tapczanie, jak ojciec piastujący niemowlę.

- Hello, Archer - rzekł bezbarwnym głosem. Zbliżyłem się do niego z zamiarem pocieszenia go.

Lecz wyraz jego oczu, zbolały, dumny i daleki, powstrzymał mnie od dotknięcia jego ramienia lub powiedzenia czegoś bardziej osobistego.

- Miał pan długi, ciężki dzień.

Skinął powoli głową, raz jeden. Coś jakby suche łkanie wydobyło się z gardła jego żony.

- Dlaczego ten człowiek jeszcze się nie odezwał?

- Trudno powiedzieć. Chyba celowo dokręca śrubę do końca.

Odłożyła na bok robotę, która zsunęła się niepostrzeżenie na podłogę. Jej wyblakła piękna twarz skurczyła się, jak gdyby pod wpływem narzędzia tortur.

- Zadaje nam piekielne męki, rozmyślnie przedłuża tortury. Ale dlaczego?

- Prawdopodobnie czeka, aż zrobi się ciemno - powiedziałem. - Jestem pewien, że wkrótce się odezwie. Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów to nie lada atrakcja.

- Zapłacimy mu chętnie pięć razy więcej! Niechże weźmie te pieniądze i odda nam naszego chłopca! - Ręka jej zwisła, dotykając leżącej obok paczki w gazecie, która zaszeleściła.

- Nie dręcz się, Elaine - Hillman pochylił się nad nią i dotknął jej jasnozłotych włosów. - Nie ma sensu zadawać pytań, na które nie można odpowiedzieć. Pomyśl, że to się skończy. - Jego słowa pociechy brzmiały pusto i sztucznie.

- Ja też się skończę - powiedziała z grymasem goryczy - jeżeli to dłużej potrwa.

Przesunęła po twarzy rękami i złożyła je jak do modlitwy, dotykając czubkami palców brody. Drżała. Bałem się, że coś w niej pęknie, jak naprężona struna skrzypiec.

- Mogę pomówić z panem na osobności? - spytałem Hillmana. - Dowiedziałem się kilku faktów, z którymi powinien pan się zapoznać.

- O tej sprawie może pan mówić w obecności Elaine i Dicka.

Zauważyłem, że Leandro stał w samym progu.

- Wolałbym nie.

- Mimo wszystko to nie pan tu rozkazuje. - Ciekawie zabrzmiało to echo słów, które on sam usłyszał dziś przez telefon. - No więc jakie są te fakty?

- Pański syn związany jest z pewną mężatką nazwiskiem Brown. Blondynka, w typie aktorki rewiowej, o wiele starsza od niego, prawdopodobnie chce od niego wyciągnąć pieniądze. Wygląda na to, że pani Brown i jej mąż są zamieszam w sprawę okupu. Wydają się zdecydowani postawić wszystko na jedną kartę.

Elaine podniosła swe rozpostarte dłonie na wysokość twarzy, jak gdyby oszołomiło ją tak wiele słów.

- Co pan rozumie przez związanie się?

- Kręci się koło niej, pokazują się razem publicznie i widują się w sekrecie. Widziano ich razem wczoraj po południu.

- Gdzie? - spytał Hillman.

- W „Barroom Floor”.

- Kto to powiedział?

- Jeden z tamtejszych pracowników. Widział ich razem i wyraził się o pani Brown jak o „przyjaciółce Toma, tej starszej”. Potwierdził to człowiek, który jest właścicielem motelu, gdzie mieszkają Brownowie. Tom przychodził tam również.

- Ile lat ma ta kobieta?

- Trzydzieści albo więcej. Podobno jest bardzo atrakcyjna.

Elaine Hillman podniosła oczy znad roboty. Była w nich prawdziwa zgroza.

- Czy chce pan powiedzieć, że to jakaś miłostka Toma?

- Przedstawiam tylko fakty.

- Nie wierzę pańskim faktom, ani jednemu.

- Pani uważa, że ją okłamuję?

- Może nie rozmyślnie. Ale w tym musi być jakaś straszna pomyłka.

- Ja też tak uważam - powiedział od progu drzwi Dick Leandro. - Tom zawsze prowadził się bardzo przyzwoicie.

Hillman milczał. Może wiedział coś o swoim synu, czego nie wiedzieli inni. Usiadł obok żony i gestem obronnym schwycił paczkę owiniętą w gazetę.

- Jego cnota nie jest w tej chwili najważniejszą sprawą - powiedziałem. - Najważniejsze, z jakiego rodzaju ludźmi się związał i co oni z nim zrobią. Albo może co zrobią państwu z jego pomocą.

- Co to ma znaczyć? - spytał Hillman.

- Musimy jeszcze raz rozważyć możliwość, że Tom bierze udział w tej historii z wymuszeniem okupu. Wczoraj widział się z panią Brown. Człowiek, który telefonował i który może być Brownem, powiedział, że Tom przyszedł do nich z własnej woli.

Elaine Hillman wpatrywała się w moją twarz, jakby próbując zrozumieć tę ewentualność. Ale przyjąć ją to dla niej było za wiele. Zamknęła oczy i potrząsnęła głową tak mocno, że włosy w nieładzie opadły na czoło. Poprawiając je rozpostartymi palcami, powiedziała cichym głosem, od którego ciarki mnie przeszły.

- Kłamie pan. Znam mego syna i wiem, że jest niewinną ofiarą. Próbuje pan zrobić coś strasznego przychodząc do nas w naszym nieszczęściu z tymi ohydnymi kalumniami.

Jej mąż usiłował ją uspokoić, przytulając do siebie.

- Cicho, Elaine. Pan Archer chce nam pomóc. Odepchnęła go.

- Nie potrzeba nam takiej pomocy. On nie ma prawa. Tom jest niewinną ofiarą i Bóg wie, co się z nim dzieje. - Rękę wciąż trzymała na głowie i pasma jej jasnych włosów wymykały się między palcami. - Ralph, nie mogę już znieść tego strasznego człowieka i jego strasznych historii.

- Przykro mi, pani Hillman. Nie chciałem, żeby pani je słyszała.

- Wiem, pan chciał szkalować mego syna, tak żeby nikt nie mógł go bronić.

- Nonsens, Ellie - powiedział Hillman. - Lepiej będzie, jak pójdziesz na górę i weźmiesz coś na uspokojenie.

Pomógł jej wstać i wyprowadził z pokoju. Przechodząc obok mnie spojrzał mi w oczy ze smutkiem ponad jej potarganymi włosami. Poruszała się jak kaleka o kulach.

Kiedy wyszli, Dick Leandro wsunął się do pokoju i usiadł na tapczanie, żeby dotrzymać towarzystwa pieniądzom. Odezwał się do mnie z wyrzutem:

- Zranił pan do żywego Elaine tym swoim gadaniem. To bardzo wrażliwa kobieta, purytanka w sprawach seksu i w ogóle. A poza tym ma trochę bzika na punkcie Toma. Nie można przy niej powiedzieć słowa przeciw niemu.

- Czy ktoś ma coś przeciw niemu?

- O ile wiem, to nie. Ale ostatnio bardzo narozrabiał. Pan wie, z tym rozbiciem samochodu i tak dalej. A teraz pan m-mówi mi, że on się tak wesoło podbawia.

- Nie powiedziałem tego.

- Nie, ale ja zrozumiałem, o co chodzi. Warto wiedzieć, gdzie mieszka ta dz-dziewczyna. Ktoś powinien tam pójść i wypytać ją.

- Pan jest bardzo pomysłowy. Nie zareagował na ironię.

- No więc jak? Ja jestem gotów.

- Bardziej pożytecznie spędzi pan ten czas tutaj, pilnując pieniędzy. Ale dlaczego Hillman wybrał pana do przywiezienia pieniędzy? Pan jest dawnym przyjacielem rodziny?

- Domyślałem się, że pan to powie. Pływałem z panem Hilłmanem, kiedy byłem jeszcze o - taki - ręką dotknął kolana. - Pan Hillman to wspaniały facet. Pan wie, że był kapitanem marynarki? Ale nie pozwala nikomu mówić do siebie panie kapitanie, chyba że jesteśmy na morzu. A jaki szczodry - dodał młody człowiek. - Właściwie to on pomógł mi skończyć szkołę i znalazł pracę u swego ajenta. Zawdzięczam mu bardzo dużo. Odnosił się do mnie jak ojciec. - Mówił z pewnym wzruszeniem, szczerym, choć zamierzonym, jakby aktorskim. - Można powiedzieć, że jestem sierotą. Moja rodzina rozleciała się, kiedy byłem jeszcze mały, i ojciec wyjechał z miasta. Pracował u pana Hillmana w fabryce.

- Czy pan dobrze zna Toma Hillmana?

- Oczywiście. Bardzo fajny chłopak. Ale trochę zanadto fajny jak dla mnie. I dlatego nie jest zbyt lubiany. Nic dziwnego, że ma swoje kłopoty. - Leandro stuknął się w skronie pięściami. - Czy to prawda, że pan Hillman oddał go do zakładu, to znaczy sanatorium?

- Niech pan sam go zapyta.

Młody człowiek nudził mnie. Poszedłem do wnęki, w której znajdował się bar, i przyrządziłem sobie drinka. Noc już nadciągała. Krzykliwe afisze z toreadorami i bykami na ścianach straciły swe barwy w ciemności, jak dawno zapomniane korridy. Cienie nakładały się na siebie za barem. Podniosłem ku nim szklankę, sam nie wiedziałem, co miał ten gest oznaczać, wiedziałem tylko, że ciemność, cisza i whisky przynoszą mi ulgę.

Usłyszałem ciężkie kroki Hillmana schodzącego po schodach. Telefon w barze odezwał się niby sygnał alarmowy. Kroki Hillmana stały się głośniejsze. Wbiegł pędem do pokoju, kiedy telefon zadzwonił po raz drugi. Łokciem odepchnął mnie, żebym mu zrobił przejście. Ruszyłem w kierunku drugiego aparatu w pokoju kredensowym.

- Nie! Załatwię to sam! - krzyknął za mną. Rozkaz brzmiał w jego głosie. Stałem i patrzyłem, jak podnosi słuchawkę i trzyma ją przy głowie, niby czarnego skorpiona, słuchając, co mówi.

- Tak, tu Hillman. Chwileczkę. - Z wewnętrznej kieszeni wyjął firmową kopertę i długopis i zapalił górne światło. Mógł teraz pisać. - Proszę.

Prawie przez pół minuty słuchał i pisał. Potem powiedział:

- Tak, chyba tak. Czy jest zejście na plażę? - Słuchał i zapisał. - Dokąd mam iść? - Odwrócił kopertę i pisał dalej. - Tak - powiedział. - Parkuję dwie przecznice dalej, przy Seneka, i idę do schodów na piechotę. Kładę pieniądze po prawej stronie najwyższego stopnia. Potem schodzę na plażę i czekam pół godziny. To wszystko?

Jego rozmówca mówił coś jeszcze. Hillman słuchał. W końcu powiedział:

- Tak. Umowa będzie dotrzymana, jeśli o mnie chodzi. Będę na miejscu punktualnie o dziewiątej.

W jego głosie dźwięczał patetyczny ton, ton sprzedawcy, który usiłuje dobić targu z opornym klientem.

- Jeszcze chwileczkę, proszę - powiedział i jęknął w głuchą słuchawkę.

Dick Leandro, poruszając się jak kot, stanął w barze przede mną.

- Co się stało, panie Hillman? O co chodzi?

- Chciałem spytać o Toma. Nie dał mi sposobności. - Podniósł twarz ku gipsowemu sufitowi. - Nie wiem, czy żyje, czy nie.

- Nie zabiją go, prawda? - powiedział młody człowiek. Mówił to tak, jakby po raz pierwszy sobie uświadomił, że może sam kiedyś umrzeć.

- Nie wiem, Dick. Nie wiem. - Hillman potrząsnął głową.

Młody człowiek objął go ramieniem.

- Niech się pan nie przejmuje, kapitanie. Odzyskamy go.

Hillman nalał sobie duży kieliszek whisky i wypił do dna. Jego policzki zaróżowiły się lekko.

- Ten sam człowiek? - spytałem.

- Tak.

- I powiedział panu, gdzie złożyć pieniądze?

- Tak.

- Chce pan, żeby panu towarzyszyć?

- Mam tam iść sam. Powiedział, że będzie obserwował.

- Dokąd pan ma iść?

Hillman objął nasze twarze długim spojrzeniem, jakby pożegnalnym.

- Zachowam to dla siebie. Nie chcę, żeby coś przeszkodziło w umowie.

- Jednak ktoś powinien wiedzieć, na wypadek gdyby coś się stało. Pan naraża życie.

- Wolę raczej narazić własne życie niż życie mego syna. - Mówił tonem nie znoszącym sprzeciwu i zdawało się, że te słowa dodały mu odwagi. Spojrzał na zegarek. - Za dwadzieścia pięć dziewiąta. Jakieś dwadzieścia minut na dojazd. Nie zostawił mi za dużo czasu.

- Może pan prowadzić? - spytał Leandro.

- Tak. Jestem w formie. Pójdę tylko na górę powiedzieć Ellie, że jadę. Zostaniesz z nią w domu, Dick?

- Z przyjemnością.

Hillman poszedł na górę, wciąż mocno trzymając zapisaną przez siebie kopertę.

- Gdzie jest ulica Seneki? - spytałem Dicka.

- Seneki? W Ocean View.

- Czy tam jest zejście na plażę gdzieś w pobliżu?

- Tak. Ale pan nie może tam iść. Słyszał pan, co mówił pan Hillman.

- Słyszałem.

Hillman zszedł na dół i wziął paczkę z pieniędzmi z rąk Dicka. Podziękował mu. Jego głos stał się głęboki, łagodny i melancholijny.

Staliśmy na kamiennych schodach patrząc, jak odjeżdżał w ciemność, między drzewa. Na zachodniej stronie ciemnego nieba utrzymała się jeszcze resztka światła, jakby ostatniego, które dane nam było oglądać.


Rozdział 9


Przeszedłem przez cały dom do kuchni i poprosiłem panią Perez o kanapkę z serem. Mruknęła coś niechętnie, ale dała. Zjadłem ją, stojąc oparty o lodówkę. Pani Perez nie była skłonna mówić o troskach rodzinnych, jak gdyby w zabobonnym przekonaniu, że słowa tylko zwiększają troskę. Kiedy próbowałem ją pytać o zwyczaje Toma, coraz bardziej traciła zdolność rozumienia mojej angielszczyzny.

Dick Leandro poszedł na górę do Elaine. Zdawał się tu czuć bardziej u siebie niż Tom. Wyszedłem przez hall. Była dziewiąta i nie mogłem czekać dłużej.

Jadąc szosą do Ocean View wmawiałem w siebie po jezuicku, że nie mieszam się do sprawy złożenia okupu, że nie prowadzę podwójnej gry z Hillmanem, który w żadnym wypadku nie był moim klientem, i zresztą nie mam żadnego dowodu, że pani Brown i jej mąż mają coś wspólnego z wyłudzeniem tych pieniędzy.

Nad morzem panowała głęboka noc, bez księżyca i gwiazd. Zostawiłem samochód na platformie widokowej przy motelu Dacka. Głos morza wzmagał wrażenie rozległej pustki. Poszedłem drogą prowadzącą do motelu nie posługując się latarką, którą miałem przy sobie.

Biuro było oświetlone i nad drzwiami umieszczony był napis neonowy „Miejsca wolne”. Unikając światła, poszedłem wprost do domku numer siedem. Był ciemny. Nikt nie odpowiedział na moje stukanie. Otworzyłem drzwi kluczem, który miałem ze sobą, i zamknąłem je od wewnątrz ńa zatrzask.

Pani Brown czekała. Potknąłem się o jej nogę i omal nie upadłem na nią, nim zaświeciłem latarkę. Leżała w swojej sukni z cekinami w drżącej smudze światła. Krew, niby smoła, pozlepiała jej jasne włosy. Twarz miała posiniaczoną i zniekształconą. Wyglądała, jakby ją zbito na śmierć.

Dotknąłem jej ręki. Była zimna. Odwróciłem latarkę od straszliwego grymasu jej twarzy.

Smuga światła błądziła wokół zielonych ścian, po podłodze wyścielonej gazetami. Zobaczyłem dużą, zniszczoną, obwiązaną sznurkiem walizkę stojącą przy łóżku i dwie papierowe torby obok niej. W jednej torbie znajdowała się butelka taniego wina, a w drugiej zsychające się kanapki. Rozwiązałem sznurek i otworzyłem walizkę. Z wnętrza buchnął zapach niby przykre wspomnienie. Męskie i damskie rzeczy pomieszane były bezładnie, brudne koszule i slipy, rdzewiejąca maszynka do golenia, obsmarowany słoik kremu do twarzy i butelka tuszu do brwi, kilka sukien i bielizna damska, zniszczony granatowy garnitur męski z etykietą sklepu seryjnego. W kieszeniach nie było nic oprócz pokruszonego tytoniu, ale w zewnętrznej kieszonce na chusteczkę znalazłem zatkniętą głęboko, pogniecioną żółtą wizytówkę firmową z taniego papieru z nędznie wydrukowanym napisem:

HAROLD „HAR” HARLEY Specjalność zakładu: fotografie do legitymacji i dokumentów.

Na krześle przy bocznym oknie znalazłem damską torebkę z wężowej skóry. Wewnątrz był komplet kosmetyków i parę bonów premiowych z domów towarowych. Żadnych dokumentów, żadnych pieniędzy oprócz jednego srebrnego dolara na dnie torebki. Była również talia wytłuszczonych kart i kostka do gry, którą rzuciłem trzy razy i za każdym razem wypadła szóstka.

Usłyszałem nadjeżdżający samochód i światła reflektorów musnęły okno. Zgasiłem latarkę. Koła samochodu zazgrzytały na żwirze i zatrzymały się dokładnie przed wejściem do domku. Ktoś wysiadł z auta i przekręcił klamkę. Drzwi nie otworzyły się i męski głos powiedział:

- Otwórz.

Był to ten sam lekko przeciągający głos, który słyszałem po południu przez telefon u Hillmana. Poruszyłem się w kierunku drzwi z nie zapaloną latarką w podniesionej ręce. Człowiek na zewnątrz obracał klamką.

- Wiem, że tu jesteś, widziałem światło. To nie pora na obrażanie się, moja droga.

Pani Brown leżała w swym głębokim wyczekującym milczeniu. Obszedłem ją dokoła i stanąłem pod ścianą, obok drzwi. Przełożyłem latarkę do lewej ręki, a prawą szukałem zamka w drzwiach.

- Słyszę cię, do cholery! Chcesz jeszcze raz spróbować tego, co dziś już dostałaś? - Czekał chwilę, potem powiedział: - Jeżeli nie otworzysz drzwi, strzelę w zamek.

Usłyszałem odgłos odciąganego kurka. Stałem w miejscu obok drzwi, trzymając latarkę niby kij. Ale nie strzelił.

- Zresztą - powiedział - nie ma tu nic, czego bym potrzebował nie wyłączając ciebie. Możesz sobie zostać na własnym garnuszku, jeśli chcesz. Decyduj się w tej chwili.

Czekał. Nie mógł jej przeczekać.

- To twoja ostatnia szansa. Liczę do trzech. Jeżeli nie otworzysz, jadę sam. - Liczył. Raz, dwa, trzy, ale trzeba by wyższego stopnia magii, żeby to do niej dotarło. - Baba z wozu, koniom lżej - powiedział.

Kroki oddaliły się po kamieniach. Skrzypnęły drzwi samochodu. Nie mogłem pozwolić mu odjechać.

Szarpnąłem zamek, otworzyłem drzwi i pobiegłem za nim. Połowa ciemnej sylwetki w kapeluszu była w samochodzie, jedna noga dotykała jeszcze ziemi. Cofnął się gwałtownie. Wciąż trzymał rewolwer w ręku. Wyskoczył z niego gorący, mały płomień. Poczułem jego muśnięcie.

Zachwiałem się i pośliznąłem na żwirze usiłując go pochwycić. Wyrwał się i uderzył mnie lufą rewolweru. Krew zalała mi oczy i nie mogłem uchylić się przed lufą, która gruchnęła w moją czaszkę. Jakieś oślepiające światło zajaśniało w mojej głowie, potem zapadłem w ciemność.

Następną rzeczą, jaka dotarła do mojej świadomości, była jazda na tylnym siedzeniu samochodu pod eskortą policjantów. Turban owijający głowę sugerował wstrząśniętemu mózgowi, który znajdował się pod nim, że jestem radżą czy maharadżą. Skręciliśmy na skrzyżowaniu przy czerwonym świetle, co mnie podnieciło. Może wieziono mnie do jednej z moich kilku nałożnic.

Zapytałem o to umundurowanych mężczyzn siedzących po mojej prawej i lewej stronie. Ostrożnie, ale mocną ręką pomogli mi wyjść z radiowozu, przeprowadzili przez wahadłowe drzwi, które otworzył mężczyzna ubrany na biało, do jaskrawo oświetlonego pomieszczenia, gdzie pachniało środkami dezynfekcyjnymi.

Przekonali mnie, żebym usiadł na obitym materacami stole i położył się. Głowa mnie bolała. Dotknąłem jej rękami. Obwiązana była ręcznikiem lepkim od krwi.

Duża, młoda twarz z wąsami nachyliła się nade mną podbródkiem do góry. Duże, owłosione ręce usunęły - ręcznik i dokonały jakichś badań i cięć na moim skalpie. Bolało.

- Szczęściarz z pana. Włosy ma pan rozczesane na rozdziałek raczej permanentnie.

- Bardzo ze mną źle, doktorze?

- Rana od kuli jest lekka, tylko draśnięcie. Jak już powiedziałem, ma pan szczęście. To drugie obrażenie będzie wymagało dłuższego leczenia. Czym pana tak poczęstowali?

- Lufą rewolweru, zdaje się.

- Wesołe figielki, można powiedzieć.

- Złapali go?

- Musi pan ich zapytać. Mnie nic nie powiedzieli. Zeszył części mojej głowy, nałożył klamerki i dał mi aspirynę. Potem zostawił mnie samego w pokoiku za białym przepierzeniem. Obaj policjanci szybko wypełnili próżnię.

Byli to ludzie szeryfa, w spiczastych kapeluszach i brunatnych mundurach. Młodzi i krzepcy, o pięknych zwierzęcych ciałach i raczej zwierzęcych, ale mniej pięknych twarzach. Dobrzy, uczciwi chłopcy, ale trochę tępi. Powiedzieli, że chcieli mi pomóc.

- Dlaczego pan ją zabił? - zapytał brunet.

- To nie ja. Nie żyła już od jakiegoś czasu, kiedy ją znalazłem.

- To pana nie tłumaczy. Pan Stanislaus powiedział, że pan tam był już raz wcześniej.

- Pan Stanislaus był ze mną przez cały czas.

- To pan tak mówi - rzekł blondyn.

Ta konwersacja trwała przez pewien czas. Próbowałem się czegoś od nich dowiedzieć, ale nie chcieli odpowiadać na moje pytania. Głowa dokuczała mi bardziej niż przedtem, a jednak, rzecz dziwna, zacząłem jaśniej myśleć. Nawet udało mi się oprzeć na łokciach i patrzeć na nich z tej wysokości.

- Jestem prywatnym detektywem z Los Angeles i mam uprawnienia.

- Wiemy - powiedział brunet. Poszukałem portfela. Nie było go.

- Oddajcie mi mój portfel.

- Dostanie go pan w swoim czasie. Nikt go nie ukradnie.

- Chcę rozmawiać z szeryfem.

- Śpi w łóżku.

- Jest jakiś dyżurny kapitan albo porucznik?

- Porucznik jest zajęty na miejscu zbrodni. Będzie pan mógł z nim pomówić rano. Doktor mówi, że pan tu zostanie na noc. Wstrząs. Ale czym ta babka pana walnęła?

- Jej mąż uderzył mnie lufą rewolweru.

- Trudno mu to brać za złe - powiedział blondyn z przejęciem - po tym jak pan urządził jego żonę.

- Spał pan z nią? - spytał brunet.

Spoglądałem to na jedną zdrową, gładką twarz, to na drugą. Nie wyglądali na sadystów ani - sądząc z tego, co mówili - na skorumpowanych i nie było powodu bać się o siebie. Prędzej czy później sprawa się wyjaśni. A jednak bałem się.

- Słuchajcie - powiedziałem - tracicie czas na próżno. Mam wszelkie uprawnienia sądowe. Prowadziłem śledztwo... - strach ścisnął mnie za gardło i zdławił resztę słów. Był to strach o chłopca.

- Jakie śledztwo?

- W związku z przestrzeganiem prawa w tym okręgu. Niedobrze tu pachnie. - Czułem, że wysławiam się niezbyt jasno.

- Już my przypilnujemy respektowania prawa na pańskiej osobie - powiedział brunet. Był barczysty, o muskularnych ramionach. Zataczał nimi w powietrzu małe kręgi i próbował złapać muchę akurat naprzeciw mojej twarzy.

- Ręce przy sobie - powiedziałem.

Duża, wąsata twarz doktora ukazała się w drzwiach.

- Wszystko w porządku? - spytał.

- Chciałbym zatelefonować - powiedziałem przerywając uśmiechnięte zapewnienia przedstawicieli władzy, że wszystko w porządku.

Lekarz niepewnie spoglądał to na mnie, to na policjantów.

- To już nie moja sprawa.

- Jestem prywatnym detektywem i szukam sprawców przestępstwa. Nie mogę o tym mówić bez pozwolenia mego szefa. Chcę do niego zatelefonować.

- Nie ma tutaj telefonu - powiedział policjant o ciemnych włosach.

- Co pan na to, doktorze? Pan jest tutaj władzą, a ja mam uzasadnione prawo do rozmowy telefonicznej.

Był to bardzo młody człowiek pomimo wąsów.

- Nie wiem. W hallu na dole jest kabina telefoniczna. Da pan radę zejść?

- Nigdy w życiu nie czułem się lepiej.

Ale kiedy spuściłem nogi, podłoga wydała mi się daleka i falująca. Policjanci musieli mnie zaprowadzić do hallu i pomogli usiąść na stołku wewnątrz kabiny. Ich twarze pływały za szkłem z siatką drucianą jak wielkie ryby, ciemna i jasna, wodzące wokół batyskafu głęboko na dnie oceanu.

Formalnie moim pracodawcą był Sponti, ale poprosiłem o połączenie z numerem Ralpha Hillmana. Na szczęście miałem dziesięć centów w kieszeni i na szczęście Hillman był w domu. Sam odebrał telefon za pierwszym dzwonkiem.

- Słucham.

- Mówi Archer. Jęknął.

- Wie pan coś o Tomie? - spytałem.

- Nie. Ściśle trzymałem się instrukcji i kiedy wróciłem z plaży, pieniędzy nie było. Nabrał mnie podwójnie - rzekł z goryczą.

- Widział go pan?

- Nie. Nie próbowałem.

- Ja widziałem. - Opowiedziałem Hillmanowi, co spotkało mnie i panią Brown.

Po drucie doszedł do mnie jego cichy i bezbarwny głos:

- I myśli pan, że to ci sami ludzie?

- Myślę, że Brown jest pańskim człowiekiem. Czy nazwisko Harold Harley mówi coś panu?

- Co to znowu?

- Harold albo „Har” Harley. Fotograf.

- Nigdy o takim nie słyszałem.

Nie zdziwiło mnie to. Żółta wizytówka Harleya była z tych, które właściciele przedsiębiorstw rozdają setkami i niekoniecznie musiała mieć jakiś związek z Brownem.

- Czy to wszystko, co pan miał do powiedzenia? - spytał Hillman. - Nie chciałbym blokować linii.

- Nie doszedłem do najważniejszej rzeczy. Mam policję na karku. Nie mogę wyjaśnić, co robiłem w motelu, nie wspominając o okupie i o pańskim synu.

- Nie może pan zmyślić jakiejś historii?

- To nie byłoby rozsądne. To gardłowa sprawa, podwójnie gardłowa.

- Chce pan powiedzieć, że Tom nie żyje?

- Chcę powiedzieć, że porwanie podlega karze śmierci. A pan pertraktuje z zabójcą. Myślę, że w tym punkcie powinien pan porozumieć się z policją i uzyskać od nich pomoc. Prędzej czy później będę musiał to zrobić.

- Zabraniam... - Zmienił ton i jeszcze raz zaczął zdanie. - Proszę, niech pan się wstrzyma. Niech pan da mu czas do rana. To mój jedyny syn.

- Dobrze. Do rana. Dłużej nie możemy tego ukrywać. I nie powinniśmy.

Powiesiłem słuchawkę i wyszedłem na korytarz. Zamiast z powrotem na oddział urazowy, moi strażnicy zawieźli mnie windą do specjalnego pokoju ze szczelnie zasłoniętymi oknami. Położyli mnie na łóżku i przystąpili do kolejnego przesłuchiwania. Nudne byłoby tu powtarzać dialog. Nudne też było to w tej chwili, i wcale nie słuchałem.

Jakoś około północy zastępca szeryfa nazwiskiem

Bastian wszedł do pokoju i kazał wyjść tamtym. Był wysoki, o szpakowatych, krótko ostrzyżonych włosach. Pionowe, głębokie jak blizny rowki na jego policzkach zdawały się odbiciem dyscypliny wewnętrznej, ostrzejszej niż cięcie szablą. Stanął nade mną ze zmarszczonymi brwiami.

- Doktor Murphy mówi, że według pana prawo w tym okręgu nie jest należycie przestrzegane.

- Miałem powody do takiego twierdzenia.

- Nie łatwo werbować ludzi przy takim wynagrodzeniu. Nie możemy konkurować nawet z płacami niewykwalifikowanych robotników. A to jest ciężka robota.

- Istnieją dodatkowe możliwości.

- Co to znaczy?

- Zdaje się, że zabrano mi portfel.

Twarz Bastiana przybrała surowy wyraz. Wyszedł do hallu, powiedział kilka słów głosem przypominającym bzykanie szerszenia i wrócił z moim portfelem. Przeliczyłem pieniądze, raczej bez zapału.

- Zabrano go celem sprawdzenia pańskiej tożsamości - powiedział Bastian. - Okręg Los Angeles ma dobrą opinię o panu i przepraszam, jeśli został pan niewłaściwie potraktowany.

- Niech się pan nie przejmuje. Jestem przyzwyczajony do popychania mnie przez niewykwalifikowane siły.

- Słyszał pan moje przeprosiny - powiedział tonem zamykającym dyskusję na ten temat.

Bastian zadał mi szereg pytań dotyczących pani Brown i przyczyn mego zainteresowania jej osobą. Powiedziałem, że muszę porozumieć się rano z moim klientem, nim będę mógł odpowiedzieć. Potem zażądał wszystkich szczegółów, jakie byłem w stanie podać, co do wyglądu Browna i samochodu.

Chwile przed i po wypaleniu broni niezbyt jasno rysowały się w mojej pamięci. Wydobyłem z niej wszystko, co potrafiłem. Brown był wzrostu więcej niż średniego, potężnej budowy, niemłody, niestary. Miał na sobie ciemnopopielatą albo granatową marynarkę i szarawy kapelusz z szerokim rondem, zasłaniającym oczy. Dolną część twarzy stanowiły mocne szczęki. Głos miał ochrypły, lekko przeciągający. Samochód był szarobiały albo beżowy, dwudrzwiowy kabriolet, prawdopodobnie ford, model sprzed ośmiu lat.

Od porucznika Bastiana dowiedziałem się dwóch faktów: wóz miał rejestrację Idaho, na podstawie zeznań innych mieszkańców motelu, a Stanislaus będzie odpowiadać za niezanotowanie numeru prawa jazdy. Zdaje się, że Bastian podał te fakty w nadziei rozwiązania mi języka.

Przenieśli mnie do innego pokoju na tym samym piętrze, już bez eskorty. W nocy budziłem się kilka razy, a przed moimi oczami przewijał się krąg twarzy. Między twarzami od czasu do czasu ukazywała się wyraźna wizja motelu Dacka. Jego zielona brzydota trwała w blasku zachodzącego słońca, jakby ją postawiono przed sądem, tak jak i mnie.


Rozdział 10


Powitałem ranek z radością, mimo bólu głowy. Nie pamiętam, żebym coś jadł od wczoraj rana oprócz kanapki z serem, zrobionej przez panią Perez. Letnia kawa i za bardzo wysmażona jajecznica smakowały mi jak nektar i ambrozja.

Kończyłem śniadanie, kiedy zjawił się doktor Sponti, oddychając szybko i głośno. Jego pulchna twarz nosiła ślady źle spędzonej nocy. Naokoło oczu miał sińce, które pozostawiła bezsenność, i skaleczoną górną wargę w miejscu, gdzie ześliznęła się brzytwa. Zimna ręka, którą mi podał, przypomniała mi o zamordowanej kobiecie i puściłem ją czym prędzej.

- Skąd pan wiedział, że tu jestem?

- Dowiedziałem się raczej okrężną drogą. Porucznik Bastian zatelefonował do mnie w nocy. Zapewne zobaczył czek, który panu dałem wczoraj rano. Zadał mi mnóstwo pytań.

- Dotyczących mnie?

- Dotyczących całej sytuacji, obejmującej pana i Toma Hillmana.

- Pan mu powiedział o Tomie?

- Nie miałem wyboru. - Dotknął świeżego strupka na Wardze. - Zamordowano kobietę w Ocean View. Byłem moralnie zobowiązany dostarczyć władzom wszelkich informacji, jakich mogłem. Zresztą...

- Czy była też mowa o sprawie okupu?

- Oczywiście, że tak. Porucznik Bastian uznał to za bardzo ważne. Dziękował mi gorąco i przyrzekł, że nazwa szkoły nie znajdzie się w prasie.

- Co jest rzeczą najważniejszą.

- Dla mnie tak - rzekł Sponti: - Pracuję w szkolnictwie.

Czułem się sfrustrowany daremnym wysiłkiem i myślą, że nie mam już sekretów do wymiany z Bastianem. Z drugiej strony ulgę stanowił fakt, że mogłem z nim pertraktować otwarcie. Milczenie, narzucone mi przez Hillmana, utrudniało moje zadanie.

- Czy ma pan jakieś wiadomości od Hillmana? - zapytałem.

- Dzwonił dziś wcześnie rano. Chłopca wciąż nie ma. - Sponti wypowiedział to żałobnym tonem i potoczył oczami w moją stronę. - Rodzice zupełnie oszaleli. Pan Hillman mówił rzeczy, których, jestem pewien, będzie później żałował.

- Czy nadal przypisuje panu winę za porwanie?

- Tak, i ma pretensję do mnie, że wciągnąłem pana do sprawy. Uważa, zdaje się, że pan nadużył jego zaufania, by tak powiedzieć.

- Dlatego, że poszedłem do motelu i dałem się postrzelić?

- Pan odstraszył porywaczy, jego zdaniem, i przeszkodził im zwrócić mu syna. Bardzo się boję, że nie chce więcej mieć z panem do czynienia, panie Archer.

- Ani pan?

Doktor Sponti wydął wargi i złączył wszystkie dziesięć palców razem, w powietrzu. Najpierw utworzyły łuk romański, potem gotycki.

- Pan z pewnością rozumie, że jestem pod presją. Zasadniczo muszę postępować zgodnie z życzeniami pana Hillmana.

- Oczywiście.

- I nie zamierzam żądać zwrotu części czeku. Całe dwieście pięćdziesiąt dolarów należą do pana, nawet jeśli pan pracował dla mnie - spojrzał na zegarek - znacznie krócej niż dwadzieścia cztery godziny. To, co jest ponad pański zarobek, pójdzie na szpital i leczenie, jestem pewien. - Tyłem cofał się do drzwi. - Niestety muszę już uciekać.

- Idźże do diabła - powiedziałem, kiedy wyszedł. Wetknął znów głowę w drzwi.

- Pożałuje pan jeszcze tych słów. Mam ochotę wstrzymać wypłatę czeku, mimo wszystko.

Zrobiłem nieprzyzwoitą propozycję dotyczącą zużytkowania tego czeku. Doktor Sponti zrobił się niebieski jak śliwka Santa Clara i wyszedł. Przez chwilę delektowałem się moim gniewem. Harmonizował świetnie z odzywającym się na nowo bólem mojej głowy. I pomógł zamknąć oczy na to, że ja sam napytałem sobie tego guza. Nie powinienem był drugi raz iść do motelu Dacka, a przynajmniej nie wtedy.

Weszła pomocnica pielęgniarki i zabrała tacę. Później doktor obmacał mi czaszkę, zajrzał do oczu za pomocą maleńkiego światełka i powiedział, że prawdopodobnie miałem lekki wstrząs, ale to się zdarza wielu ludziom w moim zawodzie.

Pożyczyłem maszynkę do golenia od sanitariusza, ogoliłem się, ubrałem i zszedłem na dół do okienka kasjera. Zapłaciłem rachunek czekiem Spontiego.

Dostałem ponad dwieście dolarów reszty. Jadąc taksówką do miasta zdecydowałem, że mogę poświęcić jeszcze jeden dzień na tę sprawę, bez względu na to, czy Spontiemu się to spodoba, czy nie. Kazałem szoferowi stanąć przy dyrekcji telefonów.

- Powiedział pan, żeby jechać do biura szeryfa.

- Do dyrekcji telefonów. Zmieniłem plan.

- Trzeba było od razu powiedzieć.

- Przepraszam za wprowadzenie w błąd. Czułem się rozgoryczony, a zarazem rześki. Może wpływała na to słoneczna pogoda, ale bardziej jeszcze moja decyzja, by poświęcić czas chłopcu, którego nigdy nie widziałem na oczy. Nie dałem napiwku taksówkarzowi.

Przy końcu głównej sali w gmachu telefonów rzędem stały kabiny do rozmów zamiejscowych i półki, na których znajdowały się zamiejscowe książki telefoniczne. Obejmowały one tylko główne miasta w Idaho, jak Boise, Pocatello i Idaho Falls. Przejrzałem je w poszukiwaniu nazwiska fotografa Harolda Harleya. Nie było takiego nazwiska. Robert Brown zajmował całe kolumny, ale prawie na pewno było to nazwisko przybrane.

Wszedłem do jednej z kabin i zamówiłem rozmowę zamiejscową z Arnie Walterem, detektywem w Reno, który często ze mną pracował. W Idaho nie miałem kontaktów, a Reno leżało po drodze do Idaho. Poza tym Reno było potężną atrakcją dla złodziei, którzy nagle znaleźli się przy pieniądzach.

- Agencja Waltera - powiedział Arnie.

- Tutaj Lew. - Powiedziałem mu, skąd dzwonię i dlaczego.

- Masz szlagiery. Morderstwo i porwanie, co?

- Porwanie może być sfingowane. Tom Hillman, domniemana ofiara, przez kilka tygodni kręcił się z tą zamordowaną kobietą.

- W jakim on jest wieku, powiadasz?

- Ma siedemnaście lat. Jest rozrośnięty na swój wiek. - Opisałem szczegółowo Toma Hillmana. - Może podróżować z Brownem albo dobrowolnie, albo pod przymusem.

- Albo w ogóle nie podróżować - rzekł Arnie.

- Albo w ogóle nie podróżować.

- Znasz tego chłopca?

- Nie.

- Myślałem, że może go znasz. Dobrze. A co ma do tego fotograf Harold Harley?

- Harley to może być sam Brown albo może znać Browna. Jak dotąd to jego wizytówka jest jedynym konkretnym śladem, jaki mam. To i rejestracja Idaho. Chciałbym, żebyś zrobił dwie rzeczy. Sprawdź w Idaho i sąsiednich stanach, może tam uda się natrafić na Harleya. Masz skorowidze branżowe, prawda?

- Tak. To będzie zajęcie dla Phyllis. - Była to jego żona i partnerka w przedsiębiorstwie.

- Druga rzecz, to żebyś poszukał Browna i chłopca w Tahoe i Las Vegas. Ty i twoi ludzie.

- Skąd przypuszczasz, że oni pojechali w tym kierunku?

- Takie mam przeczucie. Kobieta miała w torebce srebrnego dolara i kostkę do gry z ciężarkiem w środku.

- Żadnego dowodu?

- Ten, kto ją tak urządził, zabrał jej wszystkie te rzeczy. Ale my ją zidentyfikujemy. Mamy ją.

- Daj mi znać, kiedy to zrobicie.

Przeszedłem przez miasto do biura szeryfa, pod niebem, które wczorajszy deszcz oczyścił. Zapytałem dyżurnego zastępcę, gdzie mógłbym znaleźć porucznika Bastiana. Skierował mnie do laboratorium identyfikacji na drugim piętrze. Duży pokój z gołębiami gruchającymi na parapetach okien był raczej biurem niż laboratorium. Wzdłuż ścian tłoczyły się szafki z kartotekami, nad nimi wisiały mapy miasta, okręgu i stanu. Obszerne pomieszczenie przyległe było wyposażone w ciemnię, suszarki i długi, metalowy zlew.

Bastian wstał na moje powitanie z uśmiechem, który niewiele się różnił od wczorajszego zmarszczenia brwi. Położył prostokątne szkło powiększające na fotografii, którą badał. Pochylając się nad biurkiem, żeby uścisnąć jego wyciągniętą rękę, zobaczyłem, że była to fotografia pani Brown po śmierci.

- Czym ją zamordowano, poruczniku? - zapytałem, kiedy usiedliśmy.

- Tym. - Podniósł do góry prawą dłoń i zwarł pięść. Twarz jego także się zwarła jednocześnie. - Ludzką ręką.

- Roberta Browna?

- Tak by się wydawało. Z tego, co mówi Stanislaus, zbił ją wczoraj wczesnym popołudniem. Zastępca koronera mówi, że śmierć nastąpiła mniej więcej w tym czasie.

- Stanislaus mówił mi, że chodziło o jakąś jej rozmowę telefoniczną.

- Zgadza się. Nie mogliśmy ustalić połączenia, co oznaczałoby, że była to rozmowa miejscowa. Telefonowała z biura Stanislausa, ale on twierdzi, że nic więcej nie wie na ten temat.

- Skąd wie, że Brown ją zbił? - spytałem.

- Mówi, że sąsiadka mu powiedziała. To też sprawdziliśmy.

Bastian przesunął lewą ręką po ściągniętej gniewem twarzy, nie zmieniając jej wyrazu.

- To straszne, jak niektórzy ludzie żyją; można zamordować kobietę w zasięgu słuchu sąsiadów i nikt o tym nie wie ani nikogo to nie obchodzi.

- Nawet. Browna - powiedziałem. - Myślał, że ona żyje, wczoraj wieczorem o wpół do dziesiątej. Mówił do niej przez drzwi, próbował ją nakłonić, żeby mu otworzyła. Albo może próbował siebie oszukać myśląc, że ostatecznie jej nie zabił. Chyba nie jest za bardzo normalny.

Bastian spojrzał na mnie przenikliwie.

- Był pan w ich domku wtedy, kiedy Brown mówił przez drzwi?

- Tak. Przypadkowo. Poznałem jego głos. To ten sam człowiek, który żądał dwudziestu pięciu tysięcy dolarów od Ralpha Hillmana wczoraj wieczorem. Słuchałem, jak rozmawiał wczoraj przez telefon z Hillmanem.

Prawa pięść Bastiana ciągle była zaciśnięta. Użył jej, żeby uderzyć w biurko z wściekłością. Gołębie sfrunęły z parapetu okna.

- Cholernie źle się stało, że pan nie dał o tym znać wczoraj. Może byłby pan ocalił życie ludzkie, nie mówiąc o dwudziestu pięciu tysiącach dolarów.

- Niech pan to powie Hillmanowi.

- Mam zamiar. Teraz, i to zaraz. A na razie mówię to panu.

- To nie była moja decyzja. Próbowałem ją zmienić. W każdym razie włączyłem się do sprawy już po śmierci tej kobiety.

- Dobry punkt, żeby zacząć - rzekł Bastian po chwili przerwy. - Niech pan mówi od tego punktu. Chcę mieć pełną relację.

Sięgnął ręką pod biurko i nastawił magnetofon. Mówiłem przez godzinę albo i dłużej i taśma przewijała się cicho z jednej rolki na drugą. Nie miałem żadnego klienta, nie byłem niczym związany i nic nie przemilczałem. Nawet ewentualności, że Tom Hillman współdziałał z Brownem, żeby wyłudzić pieniądze od ojca.

- Niemal chciałbym, żeby tak było - powiedział Bastian. - To by znaczyło, że chłopak jeszcze żyje. Ale to mało prawdopodobne.

- Co jest mało prawdopodobne?

- Obie rzeczy. Wątpię, czy nabierał swego starego, i wątpię, czy jeszcze żyje. Wygląda na to, że kobietą posłużono się jako przynętą, żeby go zamordować. Prawdopodobnie znajdziemy jego ciało w morzu w przyszłym tygodniu.

Jego słowa miały wagę doświadczenia. Ofiary porwania były ryzykowną stawką w grze. Mimo to powiedziałem:

- Będę pracował wychodząc z założenia, że on żyje. Bastian uniósł brwi w górę.

- Myślałem, że doktor Sponti pana zwolnił.

- Mam jeszcze trochę jego pieniędzy.

Bastian objął mnie długim badawczym spojrzeniem.

- Okręg Los Angeles miał rację. Pan nie jest zwykłym szperaczem.

- Mam nadzieję, że nie.

- Jeśli pan chce nadal prowadzić dochodzenie, może pan zrobić coś dla mnie i tak samo dla siebie. Proszę mi pomóc ustalić tożsamość tej kobiety. - Wysunął fotografię pani Brown spod szkła powiększającego. - Ta pośmiertna fotografia jest zbyt niewyraźna, żeby ją puścić w obieg. Ale pan mógłby ją pokazać komu będzie trzeba. Nasz policyjny artysta fotograf robi portret rysunkowy, ale to potrwa.

- A co z odciskami palców?

- Próbujemy także, ale od bardzo wielu kobiet nigdy nie były brane. A tymczasem może się panu uda ustalić jej tożsamość? Pan pracował w Hollywood, a ta kobieta twierdziła, że swego czasu grywała w filmach.

- To niczego nie dowodzi.

- Mogłoby dowodzić.

- Ale ja zamierzałem tropić Browna w Newadzie. Jeżeli chłopiec żyje, Brown wie, gdzie go znaleźć.

- Policja w Newadzie już ma nasz list gończy na nazwisko Browna. A pole do działania dla prywatnego detektywa ma pan na miejscu. Szczerze mówiąc, będę panu wdzięczny, jeśli zabierze pan z sobą tę fotografię do Hollywood. Nie mam tam kogo posłać. Ale, przy okazji, kazałem odwieźć pański samochód do garażu okręgowego.

Współpraca rodzi współpracę. Zresztą ustalenie tożsamości kobiety było ważną rzeczą, choćby tylko dlatego, że zabójca starał się ją ukryć. Wziąłem fotografię razem z kilku innymi zrobionymi w różnych ujęciach i włożyłem do tej samej kieszeni, w której było zdjęcie Toma.

- Wszystkie rozmowy telefoniczne niech pan załatwia na nasz rachunek - powiedział Bastian na pożegnanie.

W połowie schodów natknąłem się na Ralpha Hillmana. Na pierwszy rzut oka wydawał się w lepszej formie niż wczoraj wieczorem. Ale było to pozorne wrażenie. Kolory na policzkach były wypiekami gorączki, a w błyszczących oczach kryła się rozpacz. Kiedy mnie zobaczył, stanął i cofnął się jak przestraszony koń.

- Może mi pan poświęcić minutę, panie Hillman?

- Przykro mi, jestem umówiony.

- Porucznik może poczekać. Chcę coś panu powiedzieć. Przyznaję, że wczorajszej nocy popełniłem błąd. Ale pan popełnił błąd nakłaniając Spontiego, żeby mnie zwolnił.

Spojrzał na mnie zadzierając w górę swój patrycjuszowski nos.

- Pan oczywiście może tak myśleć. Dla pana oznacza to stratę pieniędzy.

- Niech pan posłucha. Przepraszam za wczorajszy wieczór. Poszedłem za daleko. To nadmiar gorliwości.

Chcę nadal zająć się poszukiwaniem pańskiego syna.

- Po co? Prawdopodobnie nie żyje. Dzięki panu.

- To bardzo mocne oskarżenie, panie Hillman.

- Niech pan je przyjmie. Skierowane jest do pana. I proszę, niech mi pan zejdzie z drogi. - Spojrzał nerwowo na zegarek. - Już jestem spóźniony.

Potrącił mnie i pędem pobiegł na górę, jak gdyby obawiając się, że będę go ścigać. Przez całą drogę do Los Angeles miałem popsuty humor przez tę nieprzyjemną rozmowę.


Rozdział 11


Kupiłem kapelusz o numer za duży, żeby zmieściły się pod nim moje bandaże, i poszedłem na chwilę do hollywoodzkiego oddziału policji Los Angeles. Nikt w biurach na górze nie rozpoznał pani Brown w jej śmiertelnym przebraniu. Stamtąd poszedłem do redakcji hollywoodzkiego Reportera. Większość osób tam pracujących niechętnie ogląda tego rodzaju zdjęcia. Te, które przyjrzały się zdjęciu uczciwie, nie były w stanie stwierdzić tożsamości pani Brown. Próbowałem pytać kilku sutenerów wzłuż Strip, z tym samym skutkiem. Wszyscy patrzyli na mnie niechętnie. Ci pajace i lalki w pogoni za szybkim zarobkiem nie lubią, kiedy im się przypomina, co czeka tam, gdzie dolar już nie sięga. Gwałtowna śmierć tej kobiety pogarszała jeszcze sytuację. Mogło się to zdarzyć każdemu, w każdej chwili.

Wyruszyłem z powrotem w kierunku mego biura. Miałem zamiar zatelefonować do Bastiana i poprosić go, żeby mi przesłał odbitkę kserograficzną portretu rysunkowego, jak tylko jego fotograf go zrobi. Wtedy przypomniał mi się Joey Sylvester.

Joey był starym agentem, prowadził swoje biuro o dwie przecznice za Sunset. Nie potrafił dostosować się do nowej struktury, w której siła ekonomiczna czołowych wytwórni przeszła w ręce niezależnych producentów. Żył głównie ze swego udziału w resztkach filmów telewizyjnych i ze swoich wspomnień.

Zastukałem do drzwi jego klitki i usłyszałem, że chowa butelkę, tak jakbym mógł być jakimś duchem z czasów prohibicji.

Joey wydawał się nieco rozczarowany, kiedy otworzywszy drzwi, zobaczył tylko mnie. Ale wydobył z powrotem swoją butelkę i poczęstował mnie drinkiem w papierowym kubku. Na własny użytek miał szklankę i jak słyszałem, prawie codziennie siadał za biurkiem i wychylał ćwiartkę whisky bourbon. A czasem i półtorej ćwiartki.

Był to staruszek z twarzą dziecka, o niewinnie białych włosach i bystrym spojrzeniu. Jego umysł był jak staroświecka lampa z knotem zamoczonym w alkoholu, skierowana tak, aby oświetlić przeszłość i jego packarda z szoferem, pozostawiając teraźniejszość w chłodnym cieniu.

Było zaledwie parę minut po dwunastej i Joey był jeszcze w dobrej formie.

- Miło mi cię widzieć, Lew. Piję za twoje zdrowie. - Zrobił to, kładąc ojcowską rękę na moim ramieniu.

- A ja za twoje.

Ręka z ramienia przeniosła się na moją głowę i zdjęła z mej kapelusz.

- Co ci się stało?

- Urządzili mnie tak wczoraj w nocy.

- To znaczy, żeś sobie podpił i upadłeś?

- Postrzelili mnie z rewolweru. Cmoknął.

- Nie powinieneś się tak narażać. Wiesz, coś powinien zrobić, chłopcze? Wycofać się i pisać pamiętniki. Nagą, sensacyjną prawdę o Hollywood.

- To już zostało zrobione tysiąc razy, Joey. Teraz nawet w czasopismach można znaleźć takie rzeczy.

- Ale nie tak napisane, jak ty byś to zrobił. Daj im to z perspektywy ziemnego robaka. To jest tytuł! - Trzasnął palcami. - Założę się, że mógłbym sprzedać twoją opowieść za ładną okrągłą sumkę. Masz złote jabłuszko w zasięgu ręki. Pomyśl nad tym, Lew.

- Na razie mam do rozgryzienia orzech i zastanawiam się, czy mógłbyś mi w tym pomóc. Jaka jest twoja odporność na zdjęcia pośmiertne?

- Widziałem wielu z nich, jak umierali. - Jego wolna ręka zatrzepotała nad biurkiem w kierunku ściany wytapetowanej podpisanymi fotografiami zgasłych aktorów. Druga ręka uniosła szklankę. - Piję do nich.

Rozrzuciłem zdjęcia na jego biurku. Spojrzał na nie ponurym wzrokiem.

- Ach - powiedział - do czego może dojść bestialstwo ludzi! Czy ja mam ją znać?

- Podobno grała w filmie. Znasz więcej aktorów niż ktokolwiek.

- Kiedyś znałem. Ale teraz już nie.

- Wątpię, czy ona grywała ostatnio. Zaczęła już wędrówkę w dół.

- To może się zdarzyć z dnia na dzień. - W pewnym sensie to się zdarzyło jemu. Nałożył okulary, zapalił lampę na biurku i uważnie przyglądał się fotografiom. Po chwili powiedział: - Carol?

- Znasz ją?

Spojrzał na mnie spod okularów.

- Nie mógłbym przysiąc na to u szeryfa. Kiedyś znałem blondyneczkę, niefarbowaną, która miała uszy takie jak te. Zwróć uwagę, że są małe, przylegające i trochę spiczaste. Uszy rzadko spotykane u dziewczyny.

- Carol, jak dalej?

- Nie pamiętam. To było dawno, w czterdziestych latach. Nie przypuszczam zresztą, żeby używała własnego nazwiska.

- Dlaczego nie?

- Miała rodzinę o bardzo tradycyjnych poglądach, gdzieś w Podunk. Nie aprobowali zawodu aktorskiego. Pamiętam, zdaje się, że coś mówiła o swojej ucieczce z domu.

- W Podunk?

- Niekoniecznie akurat stamtąd. Ściśle mówiąc, myślę, że ona pochodziła z jakiejś miejscowości w Idaho.

- Powiedz to jeszcze raz.

- Idaho. Czy ta twoja nieboszczka jest z Idaho?

- Jej mąż jeździ samochodem z rejestracją Idaho. Opowiedz mi coś więcej o Carol. Kiedy i gdzie ją poznałeś?

- Właśnie w Hollywood. Ktoś z moich przyjaciół zainteresował się tą dziewczyną i przyprowadził ją do mnie. To było urocze dziecko. Nietknięte. - Jego ręce uniosły się w górę, nie dotykając fotografii. - Aktorstwo znała tyle, co ze szkoły, nic więcej, ale znalazłem dla niej trochę roboty. Wtedy o to nie było trudno, jeszcze trwała wojna. A ja znałem osobiście wszystkich kierowników zespołów aktorskich we wszystkich studiach filmowych.

- Który to był rok, Joey?

Zdjął okulary i przymrużył oczy, cofając się myślą w przeszłość.

- Przyszła do mnie na wiosnę 1945, w ostatnim roku wojny.

Pani Brown, jeśli była nią Carol, przebywała tu dłużej niż myślałem.

- Ile miała wtedy lat?

- Była bardzo młoda. Prawie dziecko, jak już powiedziałem. Mogła mieć szesnaście.

- A ten przyjaciel, który się nią interesował?

- To nie jest tak, jak myślisz. To była kobieta, jedna z dziewcząt od Warnera. Teraz robi seriale w Miasteczku Telewizyjnym. Ale w tych czasach, o jakich mówiłem, była po prostu sekretarką planu.

- Czyżbyś mówił o Zuzannie Drew?

- Aha. Znasz Zuzannę?

- Dzięki tobie. Spotkałem ją na przyjęciu w twoim domu, kiedy jeszcze mieszkałeś na Beverly Hills.

Joey spojrzał przerażony, jak gdyby zaskoczyło go przejście z jednego poziomu przeszłości na drugi.

- Pamiętam. To musiało być z dziesięć lat temu. Usiadł i myślał o tym, co było dziesięć lat temu, tak jak i ja. Odprowadziłem Zuzannę do domu z tego przyjęcia u Joeya i spotykaliśmy się na innych przyjęciach już nie przypadkiem. Mieliśmy o czym rozmawiać. Ceniła mnie za to, co wiedziałem o ludziach, a ja ją za to, co wiedziała o książkach. Uwielbiałem jej niewiarygodne poczucie humoru.

Do fizycznego zbliżenia doszło nieprędko, jak to nieraz bywa, kiedy rzecz zapowiada się na serio. Myślę, że oboje dążyliśmy do tego. Piliśmy, a Zuzanna opowiadała mi wiele o swoim dzieciństwie. Jej ojciec, profesor na uniwersytecie w Los Angeles, młodo owdowiał i czuwał nad nauką Zuzanny. Nie żył już, ale Zuzanna ciągle jeszcze czuła przy sobie jego obecność.

Coś się nagle między nami popsuło i Zuzanna przestała bywać na przyjęciach, przynajmniej na tych, na które ja chodziłem. Słyszałem, że wyszła za mąż, ale nie poszczęściło jej się. Potem poszczęściło się jej w pracy.

- Skąd ona znała Carol? - spytałem Joeya.

- Musisz zapytać jej samej. Mówiła mi kiedyś, ale nie pamiętam. Moja pamięć nie jest już taka jak kiedyś. - Teraźniejszość przygnębiała go. Nalał sobie whisky.

Odmówiłem, kiedy chciał mnie poczęstować.

- Co się stało z Carol?

- Znikła z horyzontu. Coś mi się zdaje, że uciekła z jakimś marynarzem albo kimś takim. Nie miała prawdziwego zacięcia na gwiazdę, czegoś takiego, co zostaje po pierwszym rozkwicie. - Joey westchnął głęboko. - Jak zobaczysz Zuzannę, przypomnij jej moje nazwisko, dobrze, Lew? To znaczy, jeśli będziesz mógł to zrobić zgrabnie. - Poruszał jedną ręką kreśląc w powietrzu falistą poziomą linię. - Zachowuje się tak, jakby myślała, że już nie żyję.

Skorzystałem z telefonu Joeya, żeby zadzwonić do biura Zuzanny. Jej sekretarka połączyła mnie.

- Tu Lew Archer, Zuzanno.

- Jak miło, że się odezwałeś.

- Okazja nie jest zbyt miła - powiedziałem szorstko.

- Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa. Ofiarą jest

- zdaje się - dziewczyna, którą znałaś dawniej, w czterdziestych latach, imieniem Carol.

- Chyba nie Carol Harley?

- Boję się, że tak.

Głos jej przybrał twardszy ton.

- Mówisz, że ona nie żyje?

- Tak. Zamordowano ją wczoraj w miejscowości zwanej Ocean View.

Przez chwilę milczała. Kiedy znów się odezwała, jej głos był bardziej miękki i młodszy.

- Co mogę zrobić?

- Opowiedz mi o twojej przyjaciółce, Carol.

- Proszę cię, nie przez telefon. Telefon pozbawia wszystko cech ludzkich.

- Spotkanie odpowiadałoby mi o wiele bardziej - powiedziałem raczej oficjalnie. - Mam ci do pokazania kilka zdjęć, żeby potwierdzić tożsamość. I to jak najprędzej. Minęło już dwadzieścia cztery godziny od...

- Przyjdź teraz. Podam twoje nazwisko w portierni. Podziękowałem Joeyowi i pojechałem do Miasteczka Telewizyjnego. Strażnik przeprowadził mnie przez cały budynek do biura Zuzanny. Było tu jasno i przestronnie, na biurku stały kwiaty, a na ścianach wisiały abstrakcyjne malowidła.

Zuzanna stała przy oknie i płakała. Była to szczupła kobieta z krótko obciętymi włosami, tak czarnymi, że przykuwały wzrok swą czernią. Przez chwilę stała do mnie tyłem, kiedy sekretarka wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi. W końcu odwróciła się twarzą do mnie, ocierając łzy żółtą kleenexową chusteczką.

Miała teraz czterdziestkę, nie była specjalnie ładna, ale było w niej coś, czym zwracała na siebie uwagę. Jej czarne oczy, nawet w smutku, były niewiarygodnie żywe. Rysy twarzy uderzały inteligencją. Nogi nadal kształtne. Usta jeszcze bardzo dobre. Powiedziała:

- Nie wiem, dlaczego tak się zachowuję. Nie widziałam ani nie miałam wiadomości od Carol od siedemnastu czy osiemnastu lat. - Zamilkła. - Chociaż właściwie wiem. Opłakuję Margaret. Znasz poemat Hopkinsa?

- Wiesz, że nie znam. Kto to jest Margaret?

- Dziewczyna, o której mowa w poemacie. Rozpacza nad opadłymi liśćmi jesiennymi. A Hopkins mówi, że rozpacza nad sobą. I to właśnie ja robię. - Odetchnęła głęboko. - Kiedyś byłam taka młoda!

- Jeszcze ciągle idziesz pod górę.

- Nie pochlebiaj mi. Jestem stara, stara, stara. W 1945 roku, kiedy poznałam Carol, miałam dwadzieścia lat. To jeszcze była era przedatomowa. - W drodze do biurka zatrzymała się przed jednym z abstrakcyjnych malowideł, jak gdyby przedstawiało to, co się stało ze światem od tej pory. Usiadła, przy Di a wszy wyraz twarzy eksperta. - Pokaż mi te zdjęcia.

- Przykro ci będzie na nie patrzeć. Pobito ją na śmierć.

- Boże, kto to zrobił?

- Jej mąż jest pierwszym podejrzanym.

- Harley? Ona była cały czas z tym łajdakiem?

- Najwyraźniej tak.

- Wiedziałam, że on to zrobi prędzej czy później. Oparłem się o krawędź biurka.

- Skąd wiedziałaś?

- Była to jedna z tych rzeczy przesądzonych z góry. Pokrewieństwo z wyboru przy odwrotności instynktów. Było z niej naprawdę miłe dziecko, delikatne jak jajko ugotowane na miękko, a on był psychopatą. Po prostu nie dawał jej żyć.

- Skąd wiesz, że był psychopatą?

- Poznaję psychopatów na pierwszy rzut oka - powiedziała zadzierając brodę. - Przez krótki czas miałam takiego męża w bajecznych latach pięćdziesiątych. Dzięki niemu stałam się autorytetem w tej dziedzinie. Jeżeli żądasz ode mnie definicji, to psychopatą jest człowiek, na którego nie możesz liczyć w niczym, prócz tego, że ci przyniesie nieszczęście.

- I taki był Harley?

- O, tak.

- Jak miał na imię?

- Mike. Był marynarzem, służył w Marynarce Wojennej.

- A jak się nazywał jego statek?

Otworzyła usta, żeby mi powiedzieć, tak mi się zdawało. Ale coś szybko i ciężko przemknęło jej przez myśl i przerwało kontakt między nami.

- Boję się, że nie pamiętam. - Spojrzała na mnie czarnymi, matowymi oczami.

- A co robił przedtem, zanim wstąpił do marynarki? Cofnęła się w przeszłość.

- Chyba był bokserem, zawodowym bokserem, nie najlepszym. Mógł też być fotografem. Był to rodzaj człowieka, który robi wiele rzeczy, ale żadnej z powodzeniem.

- Jesteś pewna, że nie miał na imię Harold?

- Wszyscy nazywali go Mike. Może to było nom de guerre.

- Co takiego?

- Pseudonim. Wiesz przecież. - Odetchnęła głęboko. - Miałeś mi pokazać zdjęcia, Lew.

- Mogą poczekać. Teraz najwięcej mogłabyś mi pomóc, gdybyś powiedziała mi wszystko, co pamiętasz o Caiol i Harleyu i jak ich poznałaś.

Z namysłem spojrzała na zegarek.

- Muszę być na omawianiu scenariusza za minutę.

- Ten scenariusz jest ważniejszy. Oddychała wciąż ciężko.

- Przypuszczam, że tak. Dobrze, powiem krótko i po prostu. Tak czy owak to zwykła historia, tak zwykła, że nie mogłabym jej wykorzystać w moim serialu. Carol była dziewczyną z małego miasteczka w Idaho. Uciekła z domu z marynarzem, który zdezerterował z wojska. Mike Harley pochodził z tej samej prowincjonalnej dziury, jak myślę, ale był już od kilku lat w marynarce i widział świat. Obiecał zabrać ją na wybrzeże i wepchnąć do filmu. Miała około szesnastu lat i była tak naiwna, że miało się ochotę płakać albo śmiać;

- Wyobrażam sobie, jak się śmiałaś. Kiedy i gdzie ją spotkałaś?

- Wczesną wiosną w 1945 roku. Pracowałam u Warnera w Burbank i spędzałam soboty i niedziele nad morzem. Znasz stary hotel „Barcelona” blisko Santa Monica? Carol i Harley tam mieszkali i ot, tak - zainteresowałam się nią.

- Czy byli małżeństwem?

- Carol i Harley? Myślę, że przeszli przez jakiś ceremoniał w Tia Juana. Przynajmniej Carol była przekonana, że się pobrali. Myślała także, że Harley miał długi urlop, dopóki nie złapał go patrol nadbrzeżny. Odstawili go z powrotem na statek, a Carol została bez środków do życia, dosłownie bez niczego. Harley nie zadbał o żadną zapomogę ani o nic. No więc wzięłam ją pod moje skrzydła.

- I zaprowadziłaś do Joey Sylvestera.

- No to co? Była dość ładna i nie taka głupia. Joey znalazł jej pracę w kilku miejscach, a ja poświęciłam mnóstwo czasu, żeby nabrała ogłady, nauczyła się ładnie ruszać i pracowała nad dykcją. Właśnie wtedy przeżywałam zawód miłosny, dręczyła mnie chandra i byłam zadowolona, że mogę o kimś myśleć. Wzięłam Carol do mego mieszkania i teraz myślę, że mogłabym coś z niej zrobić. Może rzeczywiście jakąś zdrową psychicznie Marilyn. - Zauważyła, że wpada w hollywoodzki styl i przerwała nagle. - Ale los zrządził inaczej.

- Co się stało?

- Harley zostawił ją z dzieckiem w drodze i to już zaczęło być widoczne. Zamiast uczyć początkującą gwiazdkę, musiałam pielęgnować ciężarną nastolatkę z ciężkim przypadkiem tęsknoty za domem. Ale do domu nie chciała wrócić. Powiedziała, że ojciec ją zabije.

- Czy pamiętasz, jak się nazywał jej ojciec?

- Chyba nie. Używała nazwiska Carol Cooper w celach zawodowych, ale to nie było jej prawdziwe nazwisko. Zdaje się, że jej ojciec mieszkał w Pocatello, jeśli to może się na coś przydać.

- Może. Mówisz, że była w ciąży. Co się stało z dzieckiem?

- Nie wiem. Harley wrócił, nim dziecko się urodziło - zdaje się, że w końcu wyrzucili go z marynarki - i ona wróciła do niego. Zrobiła to wbrew wszystkiemu, co mogłam mówić albo robić. Byli sobie pokrewni z wyboru, jak już powiedziałam. Cierpliwa Gryzelda i mężczyzna nic niewart. A więc w siedemnaście lat potem musiał ją zabić.

- Czy był gwałtowny, kiedy go znałaś?

- Czy był? - skrzyżowała ręce na piersiach. - Uderzył mnie, kiedy próbowałam przeszkodzić jej wrócić do niego. Wyszłam szukać pomocy. Kiedy wróciłam do mieszkania z policjantem, obojga już nie było, znikły też wszystkie pieniądze z mojej portmonetki. Nie zrobiłam z tego użytku i odtąd już ich więcej nie widziałam.

- Ale ciągle jeszcze obchodzi cię Carol.

- Była bardzo miła w obcowaniu. Nigdy nie miałam siostry ani córki. Naprawdę, kiedy myślę o tamtych czasach, kiedy je przeżywam, dochodzę do wniosku, że nigdy nie byłam szczęśliwsza niż wtedy na wiosnę i w lecie w Burbank, kiedy Carol spodziewała się dziecka. Nie wiedziałyśmy, jak byłyśmy szczęśliwe.

- Dlaczego?

- Było strasznie upalne lato i lodówka się zepsuła. Miałyśmy tylko jedną sypialnię i Carol robiła się coraz grubsza, i nie było mężczyzn w naszym życiu. Myślałyśmy, że jesteśmy skazane na wiele wyrzeczeń. Ale wyrzeczenia przyszły później. - Spojrzała dokoła po swoim elegancko urządzonym pokoju, tak jak gdyby to była cela więzienna, potem na zegarek. - Teraz naprawdę już muszę iść. Moi scenarzyści i reżyser wymordują się nawzajem.

- Skoro już mówimy o morderstwie - powiedziałem - proszę, obejrzyj te zdjęcia. Chodzi o ustalenie tożsamości.

- Dobrze.

Rozłożyłem przed nią fotografie. Obejrzała je starannie.

- Tak. To jest Carol. Biedne dziecko.

Zbladła. Jej czarne oczy wyglądały jak zrobione z węgielków oczy śniegowego bałwana. Wstała i poszła jakby po omacku do sąsiedniego pokoju, zamykając drzwi za sobą.

Usiadłem przy jej biurku i skorzystałem z telefonu, prosząc sekretarkę o połączenie mnie z porucznikiem Bastianem. Usłyszałem jego głos w ciągu niespełna minuty. Opowiedziałem mu wszystko, czego dowiedziałem się od Zuzanny Drew.

Wyszła z sąsiedniego pokoju i przysłuchiwała się końcowemu fragmentowi rozmowy.

- Nie tracisz czasu, jak widzę - powiedziała, kiedy odłożyłem słuchawkę.

- Twoje zeznanie jest bardzo ważne.

- To dobrze. Boję się, że to już wszystko, co miałam do powiedzenia. - Wciąż jeszcze była bardzo blada. Szła w moim kierunku tak, jak gdyby podłoga pod jej stopami kołysała się. - Odwieziesz mnie do domu?

Dom było to mieszkanie na Beverly Glen Boulevard. Był tam wysoki parter i patio, i afrykańskie maski na ścianach. Poprosiła, żebym przyrządził cocktail dla nas obojga, po czym usiedliśmy i rozmawialiśmy o Carol, a potem o Tomie Hillmanie. Wydawała się bardzo zainteresowana Tomem Hillmanem.

A mnie zaczynała interesować Zuzanna. Coś z jej intensywności utkwiło we mnie tak głęboko jak sięga pamięć. Siedząc blisko niej, patrząc w jej twarz, zaczynałem pytać siebie, czy w mojej obecnej sytuacji fizycznej, finansowej i moralnej mogę zająć się kobietą z tymi wszystkimi afrykańskimi maskami.

Przeklęty odgłos telefonu rozległ się w sąsiednim pokoju. Wstając, oparła na chwilę rękę na moim kolanie. Słyszałem, jak mówi:

- Ach, więc to ty. Czego chcesz ode mnie teraz? To było wszystko, co usłyszałem. Zamknęła drzwi.

Pięć minut później, kiedy wyszła, twarz jej znów miała zmieniony wyraz. Jakiś gniewny strach zajął miejsce smutku w jej oczach, jak gdyby dowiedziały się one o czymś gorszym niż śmierć.

- Kto to był, Zuzanno?

- Tego się nie dowiesz.

Pojechałem do miasta rozgoryczony i wyładowałem cały zły humor na moim przyjacielu Coltonie, wywiadowcy w Prokuraturze Okręgu. Zmusiłem go, żeby natychmiast zadzwonił do Sacramento, żądając danych z kartoteki Harolda lub Mike’a Harleya, jeśli istniała. W oczekiwaniu na odpowiedź zszedłem do kiosku i kupiłem popołudniowe wydanie gazety.

Wiadomości o morderstwie i porwaniu podane były na pierwszej stronie, ale nie było tam nic, czego bym już nie wiedział, prócz tego, że Ralph Hillman miał piękną kartę z okresu wojny jako lotnik morski. Potem (po Szkole Oficerów Liniowych w Newport) odznaczył się na froncie. Przedstawiano go również jako milionera.

Usiadłem w pokoju Coltona, usiłując pozbyć się uczucia, że Bastian zepchnął mnie na szary koniec w tej sprawie. Uczucie to pogłębiło się, gdy przyszedł raport z Sacramento, że ani Harold, ani Mike Harleyjiie byli notowani w Kalifornii, nawet za złamanie przepisów drogowych. Zacząłem się zastanawiać, czy jestem na właściwym tropie.

Pojechałem z powrotem na Strip przez zatłoczone przedwieczornym ruchem jezdnie. Prawie już o zmierzchu dotarłem do mego biura. Przez chwilę nie chciało mi się zapalać światła i usiadłem przy oknie patrząc na ciemniejące niebo. Zajaśniały gwiazdy i neony. Samolot, niby grupa gwiazd, krążył gdzieś daleko nad Santa Monica.

Zamknąłem wenecką okiennicę, żeby uniknąć podglądania, zapaliłem lampę na biurku i zabrałem się do przejrzenia dziennej poczty. Były tam trzy rachunki do zapłacenia i propozycja z Motel Institute St. Louis. Instytut mający obroty na milion dolarów proponował mi objęcie stanowiska kierownika motelu, przystosowanego do odbywania w nim zjazdów, z wynagrodzeniem dwadzieścia tysięcy rocznie. Trzeba było tylko wypełnić formularz zgłoszeniowy na korespondencyjny kurs zarządzania motelem i przesłać do sekretariatu instytutu. W przypadku gdybym był żonaty, moglibyśmy być zgłoszeni jako para.

Siedziałem bawiąc się myślą o wypełnieniu formularza, ale najpierw postanowiłem pójść na obiad. Podejmowałem bardzo energiczne decyzje. Postanowiłem zatelefonować do Zuzanny Drew i zaprosić ją na obiad, wmawiając sobie, że robię to w celach służbowych.

Nie było jej numeru w książce telefonicznej. Próbowałem dowiedzieć się w informacji. Numer zastrzeżony. Tak czy owak była nieosiągalna.

Nim wyszedłem na obiad sam, sprawdziłem w biurze obsługi telefonicznej, czy były do mnie jakieś telefony. Zuzanna Drew zostawiła swój numer.

- Nie mogłem się dodzwonić do ciebie - przywitałem ją.

- Byłam cały dzień w domu.

- To znaczy, nim zostawiłaś swój numer.

- O co ci chodziło?

- Motel Institute St. Louis robi bardzo miłą propozycję parom, które chcą się zapisać na ich kurs prowadzenia motelu.

- To brzmi zachęcająco. Zawsze chciałam pojechać do słonecznej Kalifornii i prowadzić motel.

- Świetnie. Zjemy obiad i omówimy strategię. Telewizja nie na długo ci wystarczy, czujesz to sercem. Żaden z tych awangardowych kierunków nie jest trwały.

- Przykro mi, Lew. Bardzo chętnie wybiorę się z tobą na obiad, ale nie dziś. Dziś nie mam dobrego nastroju. Ale chciałam ci podziękować, że zająłeś się mną po południu. Miałam niedobry moment.

- Boję się, że to przeze mnie.

- Nie. Całe moje parszywe życie obrzydło mi nagle i zbuntowałam się. Ty ze swymi zdjęciami byłeś tylko katalizatorem.

- A wytrzymałabyś wizytę lekkiego katalizatora?

Przyniosę coś na obiad z delikatesów. Kupię ci gardenię.

- Nie, nie chcę cię dziś widzieć.

- I nie zmieniłaś zdania co do tej rozmowy telefonicznej, o której nie chciałaś mi powiedzieć?

- Nie. Są w moim życiu rzeczy, o których nie potrzeba wiedzieć.

- W pewien sposób to zachęcające, przypuszczam. Dlaczego zatem zostawiłaś mi swój numer telefonu?

- Znalazłam coś, co mogłoby ci pomóc. Zdjęcie Carol z 1945 roku.

- Przyjdę je zabrać. Jeszcze nie powiedziałaś mi dokładnie, w jaki sposób ją poznałaś.

- Proszę, nie przychodź. Przyślę ci zdjęcie przez posłańca.

- Skoro nalegasz. Będę czekał u siebie w biurze. - Podałem jej adres.

- Lew. - Jej głos stał się cichszy i bardziej łagodny, jakiś przejmujący. - Ale nie będziesz przeprowadzać dochodzenia? To znaczy badać mnie i szperać w moich prywatnych sekretach?

- To nie jest dochodzenie - powiedziałem.

- Coś w tym rodzaju - odparła. - Dziękuję. Siedziałem w ciszy tak głębokiej, że aż w uszach dźwięczało, myśląc, jak źle została potraktowana przez mężczyznę albo przez mężczyzn. Złościła mnie ta myśl. W końcu nie poszedłem na obiad. Siedziałem i pielęgnowałem moją złość, dopóki nie zjawił się posłaniec Zuzanny.

Był to młody umundurowany Murzyn, który wysławiał się jak absolwent szkoły wyższej. Wręczył mi zaklejoną brunatną kopertę, którą rozerwałem. Zawierała jedną błyszczącą odbitkę, włożoną między dwie kartki marszczonej tektury i przedstawiającą dziewczynę z jasnymi włosami, uciętymi na pazia, w kostiumie kąpielowym. Trudno było orzec, na czym głównie pole gała jej uroda. Może jasne, niskie czoło, kontur policzka i doskonale okrągły podbródek, może zaś absolutna kobiecość wyglądająca z jej oczu i emanująca z całej postaci.

Zastanawiając się od niechcenia, kto robił zdjęcie, spojrzałem na odwrotną stronę. Gumowym stemplem odciśnięty był na czerwono napis: Photo Credit: Harold „Har” Harley, hotel „Barcelona”.

- Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia? - spytał posłaniec w drzwiach.

- Nie. - Dałem mu dziesięć dolarów.

- To za dużo, proszę pana. Już zostałem opłacony.

- Wiem. Ale chciałbym, żebyś kupił gardenię i zaniósł ją pannie Drew.

Powiedział, że zaniesie.


Rozdział 12


Rok 1945 był bardzo dawno temu, zwłaszcza biorąc pod uwagę tempo, w jakim upływał czas w Kalifornii. Hotel „Barcelona” jeszcze stał na miejscu, ale był chyba zamknięty, pamiętałem przynajmniej, że tak mówiono. Pojechałem długą szosą przez Sunset do nadbrzeżnej autostrady z nikłą nadzieją, że doprowadzi mnie ona do Harolda Harleya. Chciałem też jeszcze raz popatrzeć na dom, w którym mieszkali Harold i Carol.

Był to stary, wielki budynek. W stylu bizantyńskim wczesnohollywoodzkim, ze stiukowymi kopułami, wieżyczkami i zaokrąglonymi werandami, gdzie słynne twarze niemego ekranu popijały szmuglowany rum. Teraz stał opuszczony, pogrążony w zapomnieniu. Jasne światła stacji obsługi samochodowej po przeciwnej stronie drogi ukazywały miejsca na ścianach, skąd odpadła biała farba, i powybijane okna. Zaparkowałem na betonowym podjeździe porozsadzanym przez chwasty i poszedłem do frontowych drzwi. Na szkle przyklejona była wywieszka o bankructwie z zawiadomieniem, że dom będzie sprzedany na licytacji we wrześniu.

Skierowałem światło latarki przez szybę do hallu. Umeblowanie było jeszcze w komplecie, ale meble wyglądały tak, jak gdyby nie zmieniano ich w ciągu całego pokolenia. Dywan był przetarty, krzesła zniszczone. Wnętrze zachowało swoją atmosferę w dostatecznej mierze, by przywołać całe stado duchów.

Przeszedłem wzdłuż półokrągłej werandy przepychając się wśród wiklinowych mebli, wypaczonych od wilgoci, i przez francuskie okno oświetliłem latarką salę jadalną. Stoły były kompletnie nakryte, z serwetkami poustawianymi w stożek, ale na wszystkim kurz osiadł gęstą warstwą. Dobre miejsce do jedzenia dla duchów - pomyślałem - ale nie dla mnie. Z irytacją, jakbym miał potwierdzić moją obecność na przekór przeszłości, wróciłem do frontowych drzwi i latarką zastukałem głośno w szybę. W głębi budynku na odległym krańcu korytarza ukazało się światło. Było to światło ruchome i posuwało się w moją stronę.

Człowiek, który je niósł, był potężnej budowy i szedł tak, jakby go bolały nogi. Zobaczyłem teraz jego twarz oświetloną od dołu latarką elektryczną. Prymitywny, zadarty nos, wystające czoło, wargi popękane jakby z pragnienia. Była to straszliwie zniszczona twarz dziecka, którego nigdy nie odłączono od butelki. Zobaczyłem także rewolwer w jego drugiej ręce.

Skierował go w moją stronę i latarką zaświecił mi w oczy.

- Ten lokal jest zamknięty. Nie umie pan czytać? - zawołał przez szybę.

- Chcę z panem pomówić.

- Ale ja nie chcę z panem pomówić. Niech się pan wynosi. Jazda!

Pomachał groźnie rewolwerem. Po głosie mogłem poznać, że wypił zdrowo. Rewolwer w ręku pijanego i pretekst do użycia go może znaczyć dosłownie tyle co morderstwo. Spróbowałem jeszcze raz:

- Znał pan fotografa nazwiskiem Harold Harley, który bywał tutaj?

- Nigdy o nim nie słyszałem. A teraz niech pan stąd znika, zanim strzelę. Wszedł pan tu bezprawnie.

Uniósł w górę ciężki rewolwer. Wycofałem się aż do stacji obsługi po drugiej stronie ulicy. Żwawo poruszający się człowiek w poplamionym kombinezonie wyszedł spod samochodu stojącego na kanale i zaproponował mi sprzedaż benzyny.

- Powinienem wziąć dziesięć - powiedziałem. - Co to za typ ten w hotelu „Barcelona”. Zachowuje się, jakby go niedźwiedź pogryzł.

Obsługujący uśmiechnął się.

- Otto Sipe? Trafił pan na niego?

- Jeśli tak się nazywa dozorca.

- Tak. Pracował tam tak długo, że uważa się za właściciela.

- Od jak dawna?

- Od dwudziestu lat albo i więcej. Ja sam jestem tutaj od wojny, a on był tu jeszcze przede mną. Niuchał dla nich i słuchał.

- Był detektywem hotelowym?

- Tak. Kiedyś mi powiedział, że służył w policji. Jeśli tak było, to nie nauczył się wiele. Zmienia pan olej?

- Nie trzeba, właśnie zmieniłem. Był pan tutaj w 1945 roku?

- Wtedy otworzyłem stację. Poszedłem do wojska wcześnie i wcześnie mnie wypuścili. A bo co?

- Jestem prywatnym detektywem. Nazywam się Archer. - Podałem mu rękę.

Wytarł swoją w kombinezon, nim uścisnął moją.

- Dały, Ben Dały.

- Człowiek nazwiskiem Harold Harley mieszkał w hotelu „Barcelona” w 1945 roku. Był fotografem.

Twarz Daly’ego przybrała wyraz szczerości.

- Tak, pamiętam go. Zrobił nam kiedyś zdjęcie, mnie i żonie, jako zapłatę za benzynę. Mam jeszcze je w domu.

- A nie wie pan, gdzie on jest teraz?

- Niestety. Nie widziałem go od dziesięciu lat.

- Kiedy widział go pan ostatnim razem?

- Miał niewielki zakład na Pacific Palisades. Wstąpiłem tam raz czy dwa na pogawędkę. Nie przypuszczam, żeby tam był jeszcze.

- Widzę, że pan go lubił.

- Oczywiście. Harold to swój człowiek.

Ludzie mogą się zmieniać. Pokazałem Daly’emu fotografię Carol. Nie znał jej.

- Nie mógłby pan podać mi adresu na Pacific Palisades?

Potarł sobie twarz. Ale była to poczciwa twarz.

- Mogę panu powiedzieć, gdzie to jest. Wytłumaczył mi, że znajdę ten dom na bocznej ulicy wprost od Sunset, tuż obok restauracji szybkiej obsługi. Podziękowałem mu i zapłaciłem za benzynę.

Restaurację szybkiej obsługi nietrudno było znaleźć, ale sąsiedni budynek zajmowała księgarnia. Młoda kobieta w różowych pończochach i z włosami uczesanymi w koński ogon prezydowała przy kasie. Spojrzała na mnie uważnie poprzez makijaż oczu, kiedy zapytałem ją o Harolda Harleya.

- Zdaje mi się, że w swoim czasie był tu jakiś fotograf.

- Gdzie on może być teraz?

- Nie mam najmniejszego pojęcia, słowo daję. My tu jesteśmy dopiero od roku. We wrześniu będzie rok.

- Jak wam się powodzi?

- Zarabiamy na czynsz, co najmniej.

- Komu płacicie?

- Panu Vernon, który prowadzi bufet śniadaniowy. Za to, co żąda, powinien nam dawać posiłki za darmo. Ale jeśli pan będzie z nim rozmawiał, proszę nie mówić o mnie. Zalegamy z komornem od miesiąca. Kupiłem książkę i poszedłem na obiad obok. Był to lokal, w którym mogłem jeść nie zdejmując kapelusza. Czekając na zamówiony stek, zapytałem kelnerkę o pana Vernon. Zwróciła się do kucharza w białej czapce na głowie, który właśnie rzucił mój stek na ruszt.

- Panie Vernon, jakiś pan chce z panem mówić. Kucharz podszedł do baru. Miał chudawą twarz bez uśmiechu, z kępkami siwej brody.

- Pan chciał, żeby był krwisty? Dostanie pan krwisty. - Pomachał łopatką do smażenia.

- Świetnie. O ile wiem, to pan jest właścicielem sklepu obok.

- Tego i następnego. Szuka pan lokalu do wynajęcia? - Myśl o tym trochę go ożywiła.

- Szukam fotografa nazwiskiem Harold Harley.

- Przez długi czas wynajmował tamten sklep. Ale nie wychodził na swoje. Tutaj jest za dużo fotografów. Prowadził zakład przez siedem czy osiem lat po wojnie i potem zrezygnował.

- Nie wie pan, gdzie on jest teraz?. - Nie, proszę pana, nie wiem.

Skwierczenie mego steku stało się bardziej intensywne. Usłyszawszy to odszedł, podrzucił stek łopatką i wrócił do mnie.

- Życzy pan sobie francuskie frytki?

- Proszę. Kiedy ostatni raz widział pan Harleya?

- Ostatnie, co wiem o nim, to że wyprowadził się do Valley. Dobre dziesięć lat temu. Próbował prowadzić zakład w swoim domu w Van Nuys. To całkiem niezły fotograf. Zrobił piękne zdjęcie z chrzcin mego syna, ale nie ma głowy do interesów. Powinien był o tym wiedzieć. Do tej pory winien mi jest jeszcze za trzy miesiące.

Weszło sześcioro młodych i rzędem ustawili się wzdłuż baru. Mieli wszyscy rozwiane włosy, piasek w uszach i słowo „surfbird” wydrukowane na plecach identycznie żółtych koszulek trykotowych. Wszyscy, chłopcy i dziewczęta, zamówili po dwa hamburgery dla każdego.

Jeden z chłopców wrzucił ćwierć dolara do szafy grającej i nastawił Surfing to nie grzech. Pan Vernon wyjął dwanaście hamburgerów z lodówki i położył je równo na ruszcie. Potem osobiście podał mi mój stek na talerzu obok frytek.

- Mógłbym odszukać ten adres w Van Nuys, jeśli to coś ważnego. Mam zapisany na rachunku za czynsz, który mi jest winien.

- To jest ważne. - Pokazałem mu zdjęcie Carol z czasów młodości, które zrobił Harley. - Czy pan poznaje jego żonę?

- Nawet nie wiedziałem, że miał żonę. Nie przypuszczałem, że mógł poderwać taką dziewczynę.

- Dlaczego?

- Nie był kobieciarzem. Nigdy się za kobietami nie uganiał. Harold to spokojny facet.

Znowu wkradło się podejrzenie, że nie jestem na właściwym tropie. Zabolała mnie od tego głowa.

- Mógłby mi go pan opisać?

- Wygląda całkiem zwyczajnie, mniej więcej mojego wzrostu, pięć stóp dziesięć. Długi nos. Niebieskie oczy. Płowe włosy. Nie ma w nim nic szczególnego. Oczywiście teraz już jest starszy.

- Ile ma lat?

- Przynajmniej pięćdziesiąt. Ja mam pięćdziesiąt dziewięć, w przyszłym roku idę na emeryturę. Przepraszam.

Zsunął z rusztu dwanaście hamburgerów, położył na nich dwanaście połówek bułeczek i wyszedł przez wahadłowe drzwi na zaplecze. Zjadłem mój stek. Pan Vernon wrócił ze świstkiem papieru, na którym zapisał adres Harleya w Van Nuys: Elmhurst 956.

Kelnerka podała hamburgery „ptakom surf u”. Jedli je w takt muzyki. Kiedy wychodziłem, z szafy grającej płynął refren piosenki: „Dzień, w którym wielką falę uchwyciłem, ciebie niewolnicą moją uczyniłem”. Pojechałem przez Sunset autostradą San Diego w kierunku północnym.

Elmhurst była ulicą robotniczą z dwoma rzędami przedwojennych domków, ciasno stłoczonych jeden przy drugim. Wieczór był ciepły i niektórzy ludzie siedzieli jeszcze na progach domostw albo na trawie. Tłusty mężczyzna popijający piwo na wprost numeru 956 powiedział mi, że Harley sprzedał mu swój dom w 1960 roku. Miał jego obecny adres, bo jeszcze spłacał mu miesięczne raty z tytułu reszty należności.

Nie wyglądało mi to na Harleya, jakiego znałem. Poprosiłem, żeby mi opisał, jak wygląda.

- Taki sobie smutny facet - powiedział tłuścioch. - Spokojny i trochę zalękniony. Zdaje się, że ma swoje kłopoty.

- Jakiego rodzaju?

- Nie wiem. Nie znam go dobrze. Widziałem go dwa razy, kiedy kupowałem od niego dom. Bardzo mu się śpieszyło ze sprzedażą i dał mi dobre warunki. Miał jakieś możliwości pracy w Long Beach, coś dla filmu, i nie chciał dojeżdżać.

Dał mi adres Harleya w Long Beach, które jest bardzo odległe od Van Nuys. Dochodziła już północ, gdy odnalazłem dom w pobliżu Long Beach Boulevard. Podwórze przed domem zarastały chwasty, okna były już ciemne, jak w większości domów tej ulicy.

Przejechałem obok latarni ulicznej do następnej przecznicy i wróciłem na piechotę. Całonocny ruch na bulwarze wypełniał powietrze jakimś specyficznym podnieceniem, surowym i posępnym. Wychowałem się w Long Beach i jeździłem po tutejszych bulwarach fordem model A. Gwar uliczny nasilający się i ginący na przemian przemawiał do czegoś, co tkwiło głęboko w moim umyśle, co lubiłem i czego znienawidziłem. Nie chciałem stukać do drzwi Harleya. Byłem prawie pewien, że trafiłem do niewłaściwego człowieka.

Drzwi przyległego garażu były zamknięte, ale nie na zatrzask. Otworzyłem je cicho. Blaski latarni ulicznej oświetliły tył białego forda limuzyny z rejestracją Idaho.

Podszedłem do lewych drzwi samochodu i otworzyłem je cicho. W środku zapaliło się światełko. Samochód był zarejestrowany na nazwisko Roberta Browna, z miejscem zamieszkania Pocatello. Serce waliło mi tak mocno, że ledwo mogłem złapać oddech.

Drzwi prowadzące z garażu do domu zarysowały się nagle na tle światła. Otworzyły się i światło chlusnęło mi prosto w oczy.

- Mike? - odezwał się nieznany głos męski. - To ty, Mike? - pytał człowiek w drzwiach.

- Widziałem Mike’a wczoraj.

- Kto pan jest?

- Przyjaciel - nie powiedziałem czyj. - Widzę, że zostawił panu samochód.

- To jego i moja sprawa.

Jego obronny ton dodał mi odwagi. Przebyłem dzielącą nas oświetloną przestrzeń i wszedłem do kuchni, zamykając za sobą drzwi. Nie próbował mnie powstrzymać. Stał boso w piżamie naprzeciw mnie, siwy, ze strapioną twarzą i spojrzeniem obitego psa.

- Mój brat nie mówił mi o żadnym wspólniku.

- Nie? Co on panu mówił?

- Nic. To znaczy... - próbował ugryźć się w dolną wargę. Jego sztuczna szczęka wysunęła się naprzód i nim ją wciągnął z powrotem, wyglądał, jakbym go przestraszył dosłownie na śmierć. - Nie mówił mi nic o panu ani o niczym. Nie wiem, dlaczego pan do mnie przychodzi. Ten samochód jest teraz mój. Zamieniliśmy się na wozy.

- Czy to było rozsądne?

- Nie wiem, może nie. - Spojrzał na nie umyty stos talerzy w zlewie, jak gdyby one podzielały odpowiedzialność za jego brak rozsądku. - W każdym razie nie pański interes.

- To interes wszystkich, Harold. Z pewnością już pan o tym wie.

Jego wargi ułożyły się, by wypowiedzieć słowo „tak” prawie bezdźwięcznie. Łzy napłynęły mu do oczu. Opłakiwał Harolda. Wymienił nazwę najbardziej przerażającą, jaką mógł sobie wyobrazić.

- Czy pan jest z FBI?

- Jestem agentem policji. Musimy porozmawiać.

- Tutaj?

- Równie dobre miejsce jak każde inne. Rozejrzał się po brudnej kuchni, jak gdyby widział ją innymi oczami. Usiedliśmy na przeciwległych krańcach kuchennego stołu przykrytego kraciastą serwetą, tu i ówdzie poprzecieraną.

- Nie podobało mi się to wszystko, nie chciałem...

- A kto by chciał?

- I to nie pierwszy raz wpakował mnie w tarapaty. Tak było zawsze przez ostatnie trzydzieści pięć lat, od kiedy w ogóle Mike był dość duży, żeby chodzić i mówić. Nie okłamuję pana.

- Co pan rozumie przez to, że wpakował pana w tarapaty? To znaczy tym razem.

Wzruszył ramionami, zgarbił się i podniósł do góry rozpostarte ręce, tak jakbym zdolny był zobaczyć stygmaty na jego dłoniach.

- Jest zamieszany w aferę porwania, czy nie?

- Powiedział panu o tym?

- Nigdy w życiu nie mówił mi o niczym wprost. Ale ja umiem czytać. Od chwili kiedy zobaczyłem dzisiejsze gazety, bałem się wyjść z domu. A wie pan, co zrobiła moja żona? Pojechała taksówką na dworzec autobusowy i wróciła do matki do Oxnard. Nawet nie pozmywała talerzy od wczoraj.

- Kiedy pański brat był tutaj?

- Wczoraj w nocy. Przyjechał o wpół do jedenastej. Już kładliśmy się do łóżka, ale wstałem. Rozmawiałem z nim tutaj, gdzie teraz siedzimy. Przypuszczałem, że coś niedobrego się święci - miał ten swój wyraz oczu - ale nie wiedziałem co. Opowiedział mi coś tam, co naprędce wymyślił, że wygrał masę pieniędzy w pokera od jakichś marynarzy w Dago i że teraz oni go ścigają, żeby te pieniądze odebrać. Dlatego chciał, żebyśmy się zamienili samochodami. Tak powiedział.

- Dlaczego pan się zgodził?

- Nie wiem. Trudno odmówić, kiedy Mike chce czegoś.

- Czy groził panu?

- Nie żeby dużo mówił. Wiedziałem, że ma rewolwer przy sobie. Widziałem, jak wyjmował go z samochodu. - Spojrzał mi prosto w oczy. - Zawsze człowiek czuje się zagrożony, kiedy Mike coś sobie umyślił. Kto mu stanie na drodze, ten oberwie, ledwo Mike spojrzy na niego.

Miałem powody, żeby mu wierzyć.

- Jaka była marka, model i numer rejestracyjny pańskiego wozu?

- Plymouth dwudrzwiowy z pięćdziesiątego ósmego roku, numer IKT 449.

- Kolor?

- Dwa odcienie niebieskiego. Zanotowałem.

- Teraz zadam panu bardzo ważne pytanie. Czy był z nim chłopiec? Ten chłopiec.

Pokazałem mu zdjęcie Toma. Potrząsnął głową.

- Nie, proszę pana.

- Czy mówił, gdzie jest ten chłopiec?

- Nie wspominał o żadnym chłopcu, więc ja też nie wiem.

- Czy pan wiedział, że przyjedzie wczoraj wieczorem?

- Trochę tak. Zadzwonił do mnie z Los Angeles wczoraj po południu. Powiedział, że może tu wstąpi, ale żeby nikomu o tym nie mówić.

- Mówił coś o zamianie samochodów, kiedy telefonował?

- Nie, proszę pana.

- A czy poprzednio umawialiście się jakoś co do zamiany samochodów?

- Nie, proszę pana.

- I nie wiedział pan o porwaniu, dopóki nie przeczytał pan o tym w dzisiejszej gazecie?

- Nie. Ani o morderstwie.

- Pan wie, kogo zamordowano?

Jego głowa zwisła, poruszając się lekko w dół i w górę na ścięgnach szyi. Nakrył ręką kark, jakby w obawie przed jakimś ciosem.

- Domyślam się, że chyba Carol.

- Tak, to była Carol.

- Bardzo przykra wiadomość. Dobra z niej była dziewczyna, o wiele za dobra dla niego.

- Powinien był pan zgłosić się z informacją, Harold.

- Wiem. Lila też tak powiedziała. I dlatego uciekła. Powiedziała, że znów skrupi się na mnie.

- Z tego wszystkiego widzę, że to zdarzało się już przedtem.

- Ale nie było aż tak źle. Najgorszy kawał, jaki mi zrobił do tego czasu, to wtedy, jak mi sprzedał aparat fotograficzny, ukradziony z wojska. Potem odwrócił kota ogonem i twierdził, że to ja go ukradłem ze statku w dzień odwiedzin.

- Jak się nazywał statek?

- „Peny Bay”. Jeden z promów do przewożeni jeepów. Byłem tam w ostatnim roku wojny, w Dago, al wołałbym, żeby moja noga nigdy nie stanęła na tym pokładzie. Tak się tam do mnie odzywali, że myślałem, że skończę w federalnym mamrze. Ale w końcu uwierzyli mi na słowo, że nie wiedziałem, że aparat jest kradziony.

- Teraz ja panu wierzę na słowo co do kilku rzeczy, może pan to zauważył?

- Nie wiedziałem, co myśleć.

- Wierzę, że pan jest uczciwym człowiekiem w paskudnej sytuacji, Harold.

Moje wyrażone w słowach współczucie było czymś więcej, niż mógł znieść. Oczy znów mu zwilgotniały. Zdjął rękę z karku i otarł sobie oczy.

- Oczywiście nie tylko mnie jednego musi pan przekonać. Myślę jednak, że prawdopodobnie wypłacze się pan z tego mówiąc całą prawdę.

- To znaczy przed sądem?

- Właśnie.

- Chcę mówić prawdę - powiedział szczerze. - Byłbym się zgłosił w policji, ale się bałem. Bałem się, że mnie zamkną w więzieniu do końca życia.

- O Mike’a też się pan bał?

- Nie, o niego się nie martwiłem - rzekł. - Skończyłem z moim bratem. Kiedy dowiedziałem się o Carol - potrząsnął głową.

- Lubił ją pan?

- Pewno, że tak. Ostatnio widywałem ją mało, kiedy byli w Newadzie. Ale Carol i ja zawsze byliśmy w dobrej komitywie.

- Mieszkali w Newadzie?

- Tak. Mike miał tam pracę, prowadził bar w jednym z klubów na South Shore. Ale stracił tę pracę. Musiałem… - tu urwał. Jego wolno pracujący umysł prześcignął słowa.

- Musiał pan?

- Nic. To znaczy, musiałem im trochę pomagać przez te ostatnie miesiące, odkąd stracił pracę.

- Ile pieniędzy im pan dał?

- Nie wiem. To, co mogłem zaoszczędzić. Kilkaset dolarów. - Patrzył z poczuciem winy.

- Czy Mike zwrócił je panu wczoraj w nocy?

Zwiesił głowę. Stara lodówka stojąca w rogu przebudziła się i motor zaczął pracować. Ponad nim wciąż słyszałem odgłosy ruchu na bulwarze nasilające się to cichnące, zbliżające się i oddalające.

- Nie - powiedział Harold.

- Ile panu dał?

- Nic mi nie dał.

- To znaczy, że tylko zwrócił dług?

- Tak.

- De?

- Dał mi pięćset dolarów - powiedział przerażony.

- Gdzie są te pieniądze?

- Pod moim materacem. Niech pan sobie je weźmie. Nie chcę nawet ich części.

Poszedłem za nim do sypialni. W pokoju panował nieład, szuflady biurka były powyciągane, wieszaki porozrzucane na podłodze.

- Lila się śpieszyła z wyjazdem, jak tylko przeczytała gazetę - rzekł - prawdopodobnie wystąpiła o rozwód. To już nie pierwszy raz się rozwodzi.

- Z panem?

- Nie, miała już innych mężów.

Fotografia Liii stała na biurku. Twarz jej była nachmurzona, pulchna, o upartym spojrzeniu, nad nią wznosiła się delikatna kopuła zaczesanych w górę czarnych włosów.

Harold stał niepocieszony przy nie posłanym łóżku. Pomogłem mu podnieść materac. Spłaszczony pod jego ciężarem leżał woreczek na tytoń, zawierający pieniądze, widoczne przez przezroczysty pergamin. Wręczył mi je.

- Widział pan, skąd on to wydostał, Harold?

- Wyjął z samochodu. Słyszałem, jak rozwijał papier.

Włożyłem woreczek do kieszeni, nie otwierając go.

- I uczciwie, nie wiedział pan, że to kradzione? Usiadł na łóżku.

- Podejrzewałem, że to musi być coś takiego. Nie mógł wygrać takiej sumy w pokera, tak mi się wydaje, i zatrzymać. Zawsze próbuje zagrać jeszcze jedną pulę, dopóki nie straci całej forsy. Ale nie myślałem o porwaniu, na Boga świętego! - Uderzył się lekko po kolanie. - Ani też o morderstwie.

- Myśli pan, że on zamordował chłopca?

- Myślałem o biednej, małej Carol.

- Ja myślałem o chłopcu.

- Nie zrobiłby czegoś takiego dzieciakowi - powiedział Harold cichym, miękkim głosem. Jak gdyby nie chciał, żeby jego opinię ktoś usłyszał, i mu zaprzeczył.

- Przeszukał pan samochód?

- Nie, proszę pana. Po co miałbym to robić?

- Można by znaleźć krew lub pieniądze. Nie otwierał pan bagażnika?

- Nie. W ogóle nie podchodziłem do tego przeklętego samochodu.

Wyglądał jak z krzyża zdjęty, jak gdyby sama obecność wozu w jego garażu zaraziła go zbrodnią.

- Niech pan mi da kluczyki.

Wziął przewieszone przez krzesło spodnie, szukał po kieszeniach i wręczył mi starą, skórzaną pochewkę z kluczykami. Kazałem mu się ubrać i wyszedłem do garażu. Znalazłem wyłącznik i zapaliłem światło, otworzyłem bagażnik i z pewnym drżeniem uniosłem klapę. Wewnątrz znajdował się tylko zardzewiały lewarek i zdarte koło zapasowe. Ciała nie było.

Ale nim zamknąłem bagażnik, zauważyłem coś, co mi się nie podobało. Kawałek poplątanej czarnej przędzy utkwił w zamku. Przypomniałem sobie słowa Sama Jackmana, że Tom w niedzielę mał na sobie czarny sweter. Wyszarpnąłem przędzę ze złością i schowałem ją do koperty, którą włożyłem do kieszeni. Zatrzasnąłem klapę bagażnika z taką furią, jakbym zamykał myśl przed możliwością, jaką mi sugerowała czarna przędza.


Rozdział 13


Wróciłem do domu. Drzwi od pokoju sypialnego były zamknięte. Zastukałem, ale nikt się nie odezwał i otworzyłem drzwi dość gwałtownie. Harold siedział na łóżku w bieliźnie i skarpetach. Trzymał strzelbę kaliber 22, ustawioną pionowo między kolanami. Nie mierzył we mnie. Odebrałem mu ją i wyjąłem jedyny nabój.

- Nie potrafię się zabić - powiedział.

- Ma pan szczęście.

- O, tak, wielkie szczęście.

- Mówię poważnie, Harold. W dzieciństwie znałem człowieka, który w czasie kryzysu stracił swoje przedsiębiorstwo pogrzebowe. Postanowił strzelić sobie w łeb z takiej samej strzelby. Ale wystrzał tylko go oślepił. Ostatnie trzydzieści lat spędził w ciemności. A jego synowie mają największy zakład pogrzebowy w mieście.

- Ja też powinienem być w branży pogrzebowej - westchnął. - Czy w jakiejkolwiek innej, byle nie mieć nic wspólnego z bratem. Wiem, co mnie czeka.

- To jest jak choroba. Przejdzie.

- Mój brat - powiedział - jest chorobą, która nigdy nie przejdzie.

- Tym razem tak, Harold. Do końca życia będzie miał opiekę.

- Jeśli pan go złapie.

- Złapiemy go. Dokąd miał jechać stąd?

- Nie powiedział mi.

- A jak pan myśli?

- Chyba do Newady. To było zawsze jego ulubione miejsce. Kiedy ma pieniądze, nie może wytrzymać bez domów gry.

- Gdzie mieszkał, kiedy pracował na South Shore?

- Kupili przyczepę, ale stracił ją razem z posadą w barze. Szef powiedział mu, że jest za ostry dla pijanych. Potem przenosili się z miejsca na miejsce, przeważnie mieszkali w motelach i domkach naokoło jeziora. Nie mogę dać panu dokładnego adresu.

- Jak się nazywał klub, w którym pracował?

-,,The Jet”. Carol też pracowała tam dorywczo. Była kelnerką i śpiewała. Lila mówiła o niej, że zeszła na psy, ale ja uważam, że wszystko było okay. Śpiewała ładne piosenki sexy i dlatego Lila...

- Czy pan ma telefon? - przerwałem mu. - Mam do załatwienia parę rozmów płatnych przez osobę wezwaną.

- Jest w pokoju frontowym.

Zabrałem z sobą strzelbę, na wypadek gdyby mu jeszcze przyszła ochota zabić siebie lub mnie. Na ścianach frontowego pokoju, niczym w galerii obrazów, tłoczyły się jedna przy drugiej fotografie Harolda. Stary mężczyzna, Stara kobieta, Młoda kobieta, Zachód słońca, Polne kwiaty, Góra, Pejzaż morski i Lila. Większość z nich była barwiona ręcznie i trzy portrety Liii uśmiechały się do mnie z trzech narożników, tak że czułem się otoczony twarzami w naturalnym kolorze.

Wróciłem do sypialni. Harold nakładał buty. Spoglądał trochę z urazą.

- Ja jestem w porządku. Nie musi mnie pan ciągle kontrolować.

- Chcę zapytać, czy ma pan fotografię Mike’a.

- Mam. Zrobiona prawie dwadzieścia lat temu. Potem, od czasu jak wpadł w te swoje kłopoty, nigdy nie pozwalał się fotografować.

- Niech pan pokaże.

- Nie wiem, gdzie jej szukać. W każdym razie był wtedy młodym chłopcem i już tak nie wygląda. To jest studium artystyczne czy coś podobnego. Mięśnie boksera.

- Jak on teraz wygląda?

- Myślałem, że pan go widział.

- Wtedy było ciemno.

- No więc jeszcze jest przystojny, ma miły wygląd, to znaczy dobre rysy. Wycofał się z boksu, zanim zdążyli za bardzo poharatać mu twarz. Włosy ma ciemne, ani jednego siwego, czesze się z przedziałkiem. Zawsze bardzo dbał o swoje włosy. - Podrapał się w łysiejącą głowę. - Oczy zielonoszare, które patrzą jakoś dziko, kiedy go coś pasjonuje. Wąskie wargi. Zawsze myślałem, że takie usta oznaczają okrutnika. Zęby niezbyt dobre. Ale nie wiem, wciąż jeszcze przystojny z niego facet i elegancki. Forma fizyczna na medal.

- Wysokość i waga?

- Około cala poniżej sześciu stóp. Walczył w wadze półciężkiej, ale teraz musi być tęższy. Może sto osiemdziesiąt pięć funtów.

- Jakieś blizny albo znaki szczególne? Harold szarpnął głową do góry.

- Tak. Ma blizny na plecach, tam gdzie tato go bił. Ja też mam - podciągnął podkoszulkę i pokazał mi białe blizny wzdłuż pleców, ciągnące się w górę i w dół, niby hieroglify, którymi zapisana została historia. Harold zdawał się traktować swoje blizny jako coś najzupełniej naturalnego.

- Czy pańscy rodzice jeszcze żyją?

- Oczywiście. Tato wciąż gospodaruje na farmie. To jest nad Snake River - powiedział bez sentymentu. - Pocatello, Rural Route 7. Ale Mike tam nie pojechał. On nie znosi Idaho.

- Nigdy nic nie wiadomo - powiedziałem notując.

- Ręczę za to. Pokłócili się z ojcem dwadzieścia lat temu. - Po chwili dodał: - Tam w pokoju wisi portret ojca, który zrobiłem. Nazywam go Staruszek.

Nim zasiadłem do telefonu, przyjrzałem się dokładniej portretowi: posiwiały farmer z tępym, gniewnym spojrzeniem i ustami jak pułapka na niedźwiedzia. Potem połączyłem się z Arnie Walterem w Reno i przekazałem mu raport dotyczący syna Staruszka, Mike’a Harleya, eks-marynarza, eks-boksera, eks-prowadzącego bar, gracza, kidnapera, który miał zwyczaj bić żonę, domniemanego mordercy i kierowcy samochodu marki plymouth, model z roku 1958, dwudrzwiowego, z numerem rejestracyjnym kalifornijskim IKT 449.

- Nie traciłeś czasu - powiedział Arnie, kiedy skończyłem raportować mu zebrane przeze mnie fakty. - My też, ale jeszcze nie doszliśmy do niczego konkretnego. Teraz dojdziemy. - Zawahał się. - Ale jak dalece chcesz się zaangażować w tę akcję?

- Chodzi ci o to, ile mogę zapłacić?

- Twój klient.

- Straciłem mego klienta. Mam nadzieję, że z tym materiałem, który zdobyłem, znajdę innego, ale jeszcze go nie mam.

- Nieetyczne, co robisz - Arnie gwizdnął.

- Ależ tak. Na razie jestem wywiadowcą z ramienia lokalnego biura szeryfa.

- No to już wiem, że cię wykiwali. Niechętnie poruszam tę sprawę, Lew, ale jesteś mi winien trzysta dolarów i ta cena za to, co zdziałaliśmy, to jakby uczynek miłosierny. Jutro o tej porze będzie sześćset, jeżeli mamy dalej tym się zajmować. Roboty jest po uszy, tak że nie możemy pracować za darmo.

- Wiem. Dostaniecie pieniądze.

- Kiedy?

- Wkrótce. Rano do ciebie zadzwonię.

- Co mamy robić w tym czasie?

- Kontynuujcie.

- Jeśli tak mówisz.

Amie odłożył słuchawkę, a ja byłem zawiedziony. Sześćset dolarów to suma, jaką dostawałem za pełny tydzień pracy, a nie każdy tydzień udawało mi się przepracować. Miałem około trzystu dolarów w banku i około dwustu gotówką. Drugie tyle wart był mój samochód, kilka ubrań i meble. Mój cały majątek, po niespełna dwudziestu latach pracy jako detektyw wynosił około trzech i pół tysiąca dolarów. A Ralph Hillman ze swoimi pieniędzmi pozwalał, żebym ja sam finansował poszukiwanie jego syna.

Z drugiej strony - odpowiadałem, żeby się nad sobą zbytnio nie litować - robiłem to, co chciałem robić. Chciałem złapać człowieka, który mnie złapał. Chciałem znaleźć Toma. Nie mogłem rzucić sprawy tylko dlatego, że się rwała. I potrzebowałem Arnie Waltera, żeby za mnie trzymał rękę na pulsie w Newadzie. Dalej, do roboty!

Zadzwoniłem do porucznika Bastiana. Było już dawno po północy, ale zastałem go jeszcze w biurze, bo miał dyżur. Powiedziałem mu, że przyprowadzę świadka, i pokrótce streściłem, co świadek miał mu do powiedzenia. Bastian wyraził właściwy stopień zdumienia i zachwytu.

Harold ciągle jeszcze stał niezdecydowany w sypialni przy wieszaku na krawaty przymocowanym do drzwi od szafy w ścianie. Był całkowicie ubrany, brakowało mu tylko krawata.

- Jaki krawat powinienem włożyć, według pana? Lila zawsze wybierała mi krawaty.

- Nie potrzebuje pan krawata.

- Będą mnie przecież fotografować, czy nie? Powinienem być przyzwoicie ubrany. - Gwałtownym ruchem dotykał wieszaka z krawatami.

Wybrałem mu granatowy z konserwatywnym wzorem, z tych, jakie się wkłada na pogrzeb przyjaciół. Zamknęliśmy dom i garaż i wyjechaliśmy z Long Beach w kierunku południowym.

Do Pacific Point mieliśmy więcej niż godzinę jazdy. Harold był chwilami rozmowny, ale milknął coraz częściej. Pytałem go o życie jego i brata za młodu w Idaho. Było ciężkie na tym obszarze nawiedzanym przez zamiecie w zimie, powodzie na wiosnę i straszliwe upały w lecie. Ich ojciec uważał, że chłopcy są swego rodzaju zwierzętami domowymi, które powinny pracować zaraz po odłączeniu od piersi. Okopywali kukurydzę, kopali kartofle, kiedy mieli sześć lat, i doili krowy, kiedy mieli osiem czy dziewięć.

Wytrzymaliby tę pracę, gdyby nie kary, które szły z nią w parze. Widziałem blizny Harolda. Stary do bicia używał drutu, na którym zawiązane były supły. Mike uciekł pierwszy. Mieszkał przez kilka lat w Pocatello u człowieka nazwiskiem Robert Brown, swego korepetytora i doradcy szkolnego, który wziął go do siebie i próbował nim pokierować. Robert Brown był ojcem Carol. Mike w końcu odpłacił mu się za życzliwość ucieczką z jego córką.

- Ile lat miał wtedy Mike?

- Dwadzieścia czy coś takiego. Zaraz, to było rok po tym, jak wzięli go do marynarki. Tak, miał około dwudziestu lat. Carol miała dopiero szesnaście.

- Gdzie pan był wtedy?

- W Los Angeles. Miałem kategorię 4 F. Pracowałem jako fotograf hotelowy.

- W hotelu „Barcelona” - powiedziałem.

- Zgadza się. - Był trochę przerażony tym, że znam jego życie. - Nie miałem dużo do roboty, ale dawało mi to możliwości zarobku na boku.

- O ile wiem, Carol i pański brat też tam mieszkali.

- Przez krótki czas. To było wtedy, kiedy on uciekł z wojska i ukrywał się. Oddałem im mój pokój na kilka tygodni.

- W swoim czasie zrobił pan bardzo dużo dla brata.

- Tak. Zrewanżował mi się, wrabiając mnie w kradzież aparatu fotograficznego ze statku. Ale jest coś jeszcze, co mogłem dla niego zrobić.

- Co takiego?

- Mogłem go utopić w rzece, kiedy był mały. Wszyscy by na tym skorzystali, a szczególnie Carol.

- Dlaczego ona się z nim związała?

- Myślę, że po prostu chciała - mruknął.

- Czy wzięli ślub?

- Tak myślę. - Odpowiadał powoli. - Ona tak myślała. Ale nigdy nie widziałem żadnego dokumentu, który by to stwierdził.

- Ostatnio - powiedziałem - używali nazwiska Brown. Samochód, który zostawił u pana, jest zarejestrowany na Roberta Browna.

- Ciekaw jestem, skąd go wziął. Teraz przypuszczam, że będę musiał go oddać temu staremu facetowi.

- Najpierw będzie chciała go policja.

- Tak. Chyba będzie chciała go zatrzymać.

Myśl o policji zdawała się przygnębiać go głęboko. Siedział przez chwilę w milczeniu. Zerknąłem na niego w świetle reflektorów mijającego nas auta. Siedział z brodą opartą na piersiach. Jego ciało zdawało się stawiać opór ruchowi, który niósł go ku spotkaniu z policją.

- Pan zna ojca Carol? - spytałem go w końcu.

- Poznałem pana Browna. Oczywiście ma do mnie urazę za Mike’a. Bóg wie co teraz o mnie myśli, kiedy Carol nie żyje i to wszystko się stało.

- Pan nie jest swoim bratem, Harold. Nie może pan siebie oskarżać za to, co on zrobił.

- A jednak to moja wina.

- Że Carol nie żyje?

- To też, ale myślę o porwaniu. Napuściłem Mike’a na to całkiem niechcący. To ja podsunąłem mu ten pomysł.

- Jak to pan zrobił?

- Nie chcę o tym mówić.

- Sam pan zaczął. Zdaje się, że pan chce to z siebie zrzucić.

- Zmieniłem zdanie.

Nie mogłem go przekonać, żeby je zmienił powtórnie. Miał ten bierny upór, którego nie sposób pokonać. Przez resztę drogi jechaliśmy pogrążeni w zupełnym milczeniu.

Oddałem Harolda i pięćset dolarów porucznikowi Bastianowi, który czekał w swoim biurze, i zameldowałem się w pierwszym hotelu, na jaki natrafiłem.


Rozdział 14


O dziewiątej rano, z jeszcze świeżym smakiem kawy w ustach stałem znowu przed drzwiami biura porucznika. Czekał na mnie.

- Spał pan choć trochę w nocy? - zapytałem.

- Niewiele. - Bezsenność w niczym na niego nie wpłynęła, tylko głos i zachowanie się były mniej osobiste, a bardziej oficjalne. - Nie marnował pan czasu przez dwadzieścia cztery godziny. Muszę panu podziękować za przywiezienie tego brata. Jego zeznanie jest bardzo ważne, zwłaszcza jeśli sprawa znajdzie się w sądzie.

- Mam panu do pokazania jeszcze jeden dowód rzeczowy.

Ale Bastían nie dokończył tego, co zaczął mówić.

- Przekonałem szeryfa, żeby zapłacił panu diety w wysokości dwudziestu pięciu dolarów dziennie plus dziesięć centów za milę, jeśli przedłoży pan oświadczenie.

- Dziękuję, ale to może poczekać. Zrobiłby mi pan większą grzeczność, gdyby pan przekonał Ralpha Hillmana, że powinien mnie finansować.

- Nie mogę tego zrobić, Archer.

- Mógłby mu pan przedstawić fakty. Wydałem kilkaset dolarów z moich pieniędzy i są już rezultaty.

- Może, jeśli będę miał okazję. - Nagle zmienił temat. - Lekarz, który robił sekcję zwłok pani Brown, natrafił na coś, co pana zainteresuje. Rzeczywistą przyczyną śmierci był cios zadany sztyletem w serce. Początkowo go nie zauważono, gdyż rana jest pod piersią.

- To mnie ciekawi. Mogłoby to odsunąć podejrzenie od Harleya.

- Ja tego nie widzę w ten sposób. Pobił ją, a potem zasztyletował.

- Ma pan ten sztylet?

- Nie. Doktor mówi, że ostrze było cienkie, ale dość szerokie i bardzo ostre, ostro zakończone. Weszło w jej ciało jak w masło, powiedział doktor. - Nie lubował się w tym obrazie. Jego twarz była nieprzenikniona. - A ten drugi dowód, o którym pan wspomniał przed chwilą?

Pokazałem Bastianowi kawałek czarnej przędzy i powiedziałem, gdzie go znalazłem. Trafnie powiązał obie te rzeczy.

- Bagażnik, co? Nie wygląda to zbyt obiecująco dla chłopca. Ostatnio widziano go w czarnym swetrze. Zdaje mi się, że to matka zrobiła mu go na drutach.

Obejrzał nitkę wełnianą przez swoje szkło powiększające. - To mi wygląda na przędzę do robienia na drutach. Pani Hillman powinna to zobaczyć.

Włożył nitkę pod szkło do pudełka przeznaczonego na dowody rzeczowe. Potem połączył się telefonicznie z Hillmanami i umówił się u nich w domu w El Rancho, również w moim imieniu. Jechaliśmy w porannej mgle dwoma samochodami. Przed wjazdem do posesji Hillmanów z krzewów osłoniętych mgłą wyszedł mężczyzna w zwykłym ubraniu i ręką dał nam znak, jak mamy jechać.

Pani Perez, ubrana w czarną, błyszczącą odświętną suknię, wprowadziła nas do hallu. Hillman wyszedł z pokoju, w którym znajdował się bar. Jego ruchy przypominały somnabulika i były dokładne, jakby kierowała nim jakaś siła z zewnątrz. Jego oczy wciąż jeszcze błyszczały zbyt żywym blaskiem.

Podał rękę Bastianowi i po pewnym wahaniu, mnie.

- Proszę, wejdźcie panowie do salonu. Dobrze, żeście tu przyjechali. Elaine wprost nie miała siły pojechać do miasta. Żebym choć mógł ją skłonić do jedzenia - powiedział.

Siedziała na kanapie przy oknie. Poranne światło było niełaskawe dla jej wymiętej twarzy blondynki. Minęły dwa pełne dni i dwie noce od pierwszego telefonu w poniedziałek rano. Wyglądała tak, jak gdyby wszystkie rninuty w ciągu tych czterdziestu ośmiu godzin przeszły przez jej ciało niby węzły z drutu.

Robota z czerwonej przędzy, leżąca na krześle obok, nie urosła ani o jeden rządek, od kiedy widziałem ją ostatni raz.

Zdobyła się na słaby uśmiech i wyciągnęła rękę do Bastiana.

- Ralph mówi, że pan ma mi coś do pokazania.

- Tak, to kawałek przędzy, która może pochodzić ze swetra pani syna.

- Czarnego, który sama mu robiłam?

- Być może. Chcielibyśmy wiedzieć, czy pani poznaje przędzę. - Bastian podał jej pudełko.

Nałożyła okulary i przyjrzała się nitkom. Potem odstawiła pudełko na bok, wstała gwałtownie i wyszła z pokoju. Hillman poruszył się chcąc pójść za nią. Zatrzymał się, z rękami bezradnie rozłożonymi, i kiedy wróciła, tkwił wciąż jeszcze w tej samej pozie.

Przyniosła duży worek do robót na drutach, z wzorzystego płótna. Skurczona na kanapie szperała wśród zawartości worka i gorączkowo wyrzucała z niego kłębki wełny w różnych kolorach. Jej ruchliwa ręka zatrzymała się na kłębku czarnej wełny, na wpół zużytym.

- To zostało od swetra Toma. Myślę, że to ta sama nitka. A pan jak uważa?

Bastian urwał kawałek przędzy z kłębka i porównał ją przez szkło powiększające z moim kawałkiem. Odwrócił się od okna.

- Oba te gatunki wydają mi się identyczne. Jeśli tak jest, potwierdzi to mikroskop.

- A co znaczy, jeśli są identyczne? - zapytał Ralph Hillman.

- Wolałbym nie mówić przed wynikiem badania mikroskopowego.

Hillman schwycił Bastiana za ramię i potrząsnął nim.

- Niech pan nie prowadzi ze mną podwójnej gry, poruczniku.

Bastian szarpnął się i cofnął do tyłu. Naokoło nosa i ust miał białe plamy, jak od odmrożenia. Oczy patrzyły ponuro.

- Dobrze. Powiem panu, co wiem. Ten kawałek przędzy został znaleziony przez pana Archera, tutaj obecnego, przytrzaśnięty w zamku bagażnika samochodowego. Samochód był prowadzony przez domniemanego porywacza Harleya.

- Chce pan powiedzieć, że Tom jechał w bagażniku?

- Tak, to możliwe.

- Ale on by tego nie zrobił, jeżeli... - wargi Hillmana drżały. - Pan myśli, że Tom nie żyje?

- Może. Nie będziemy przedwcześnie wyciągać wniosków.

Elaine Hillman wydała z siebie zduszony jęk, który skupił na niej całą naszą uwagę.

- Lepiej byłoby, żebym nie rozpoznawała tej wełny - powiedziała cichym głosem ni to dziecka, ni to staruszki.

- To by nie zmieniło faktów, proszę pani.

- Nie chcę więcej pańskich potwornych faktów. Samo czekanie już wystarczy, bez tych wyrafinowanych mąk.

Hillman pochylił się nad nią, usiłując ją uspokoić.

- To nieładnie, Elaine. Porucznik Bastian stara się nam pomóc.

To samo powiedział o mnie. Doznałem dziwnego uczucia, że czas się powtarza i będzie powtarzał bez końca, tak samo jak w piekle.

- Dziwnie postępuje. Spójrz, co muszę teraz zrobić. Wszystkie moje kłębki są porozrzucane na podłodze. - Kopnęła je drobną stopą w rannym pantofelku.

Hillman ukląkł, żeby je pozbierać. Kopnęła go, zaledwie dotykając pantofelkiem.

- Idź sobie, ty też nic nie pomożesz. Gdybyś był przyzwoitym ojcem, nigdy by się to nie stało.

Bastian wziął pudełko z dowodem rzeczowym i zwrócił się do mnie:

- Lepiej chodźmy stąd.

Nikt nie poprosił, żebyśmy zostali. Ale Hillman odprowadził nas do hallu.

- Proszę nam wybaczyć, żadne z nas nie jest sobą. Właściwie nic panowie nam nie powiedzieli.

- Nie mamy do zakomunikowania żadnych konkretnych wniosków - odpowiedział mu Bastian chłodno.

- Ale pan myśli, że Tom nie żyje.

- Boję się, że to możliwe. Dowiemy się więcej po zbadaniu bagażnika tego auta. Przepraszam, panie Hillman, nie mam teraz czasu na dalsze wyjaśnienia.

- Ja mam - odezwałem się.

Po raz pierwszy tego ranka Hillman spojrzał na mnie tak, jakbym mógł się przydać na coś więcej niż na kozła ofiarnego.

- Zechce mi pan opowiedzieć, co się dzieje?

- O tyle, o ile sam się Orientuję.

- Wobec tego zostawiam panów razem - rzekł Bastian.

Wyszedł i w minutę później usłyszałem jego samochód na drodze wjazdowej.

Hillman wysłał panią Perez, żeby dotrzymała towarzystwa jego żonie. Zaprowadził mnie przez sklepiony korytarz, niby tunel wykuty w kredzie, do obszernego gabinetu, w którym jeszcze nie byłem; Wzdłuż dwóch wykładanych dębem ścian wznosiły się regały pełne książek, większość z nich oprawna w skórę cielęcą, jak gdyby Hillman kupił lub odziedziczył bibliotekę. Trzecią ścianę zajmowało okno z widokiem na morze w oddali.

Czwarta ściana była zawieszona kilkoma oprawionymi fotografiami. Jedna z nich w powiększeniu przedstawiała Dicka Leandro, przykucniętego w kokpicie wyścigowego jachtu, z ręką na sterze i z wlokącą się za nim smugą białej piany. Na innej widać było grupę lotników morskich upozowaną na pokładzie lotniskowca. Poznałem Hillmana, młodego wtedy, na prawym krańcu grupy. Były i inne podobne zdjęcia, robione na brzegu i na morzu; jedno przedstawiało formację niszczycieli z II wojny światowej; inne - lotniskowiec z eskorty konwoju sfotografowany z dużej wysokości, tak że niby tabliczka leżał na lśniącej powierzchni wody.

Miałem wrażenie, że Hillman przyprowadził mnie do tego szczególnego pokoju, do tej ściany w jakimś celu. Somnabuliczną precyzją jego ruchów kierowała prawdopodobnie głęboka podświadomość. W każdym razie w tym samym czasie pracowała w nas obydwóch ta sama myśl i fotografia lotniskowca była katalizatorem.

- To był mój ostatni okręt - rzekł Hillman. - Dowodziłem nim przez kilka tygodni.

- Kilka tygodni przed końcem wojny?

- Kilka tygodni przed jego końcem. Wojna już dawno była skończona. Poprowadziliśmy go z Dago przez kanał do Bostonu, na przysypanie naftaliną. - Tkliwość i żal brzmiały w jego głosie. Mógłby w ten sposób mówić o śmierci kobiety.

- Czy przypadkiem nie był to „Perry Bay”?

- Tak. - Obrócił się, żeby spojrzeć na mnie. - Słyszał pan o nim?

- Dopiero wczoraj wieczorem.

- Wszystkie nitki się schodzą, panie Hillman. Czy nazwisko Mike Harley mówi coś panu?

Jego oczy zaszły mgłą.

- Boję się, że pan mnie wprowadza w błąd. Przedtem wymienił pan inne imię: Harold Harley.

- Podałem niewłaściwe imię. Harold jest bratem Mike’a i z nim rozmawiałem wczoraj wieczorem. Powiedział mi, że Mike służył na „Perry Bay”.

Hillman wolno skinął głową.

- Pamiętam Mike’a Harleya. Mam po temu powody. Sprawił mi dużo kłopotów. W końcu musiałem wyrzucić go z wojska jako niepożądanego.

- Za kradzież aparatu będącego własnością marynarki.

Przesłał mi szybkie spojrzenie w odpowiedzi.

- Odrabia pan swoje zadanie domowe dokładnie, panie Archer. Rzeczywiście, potraktowaliśmy go pobłażliwie, gdyż nie był całkiem odpowiedzialny za swoje czyny. Mógłby trafić do Portsmouth za kradzież tego kosztownego aparatu. - Cofnął się i usiadł gwałtownie na fotelu, jak gdyby powalony wspomnieniem przeszłości. - A więc w osiemnaście lat później miał ukraść mi syna.

Stałem przy oknie i czekałem, aż otrząśnie się z potężnego wrażenia, jakie zrobił na nim ten zbieg okoliczności. Nie był to oczywiście zbieg okoliczności w zwykłym sensie, Hillman był przełożonym Harleya i dał mu powód do nienawiści. Słyszałem tę nienawiść w głosie, kiedy rozmawiał przez telefon w poniedziałek.

Mgła nad morzem wypalała się. Poszarpane niebieskie dziury otwierały się i zamykały w szarości. Hillman podszedł do okna i stanął obok mnie. Twarz jego była spokojniejsza, tylko oczy błyszczały.

- Kiedy myślę o tym, co ten człowiek mi zrobił... - rzekł. - Niech mi pan powie resztę, Archer. Wszystko, co pan wie.

Opowiedziałem mu. Słuchał, jak gdybym był wyrocznią, która przed nim odsłania dalsze dzieje jego życia. Wydawał się szczególnie zainteresowany zamordowaną kobietą, Carol, i zapytałem go, czy ją kiedykolwiek spotkał.

Potrząsnął głową.

- Nie wiedziałem, że Harley był żonaty.

- Małżeństwo mogło nie być legalne. Ale trwało.

- Czy Harley miał dzieci?

- Przynajmniej jedno.

- Jak człowiek, mający własne dziecko, mógł... - nie dokończył swojej myśli. Inna przebiegła przez jego podniecony umysł. - W każdym razie to obala przypuszczenie, że Tom miał jakiś związek z tą kobietą.

- Niekoniecznie. Harley mógł posłużyć się nią jako przynętą.

- Ale to niezwykłe! Ta kobieta musi... musiała być w tym wieku, że mogła być jego matką.

- A jednak nie była stara. Urodziła się około 1930 roku.

- I pan na serio przypuszcza, że Tom miał z nią romans?

- To jest pytanie czysto akademickie w tych okolicznościach, panie Hillman.

Jego patrycjuszowska głowa wolno zwróciła się ku mnie w świetle, które padało na jej piękne płaszczyzny. Dnie rzeźbiły jego rysy jak dłuto rzeźbi posąg.

- Pan ma na myśli fakt, że Tom nie żyje?

- To jeszcze nie fakt. To poważna możliwość.

- Gdyby mój chłopiec żył, czy wróciłby teraz do domu?

- Nie, jeśli przebywa poza domem rozmyślnie.

- Czy pan ma jakieś podstawy do przypuszczenia, że tak jest?

- Nic konkretnego, ale kilka faktów sugeruje tę możliwość. Widziano go z tą kobietą w niedzielę i wydawał się wolny. A przede wszystkim fakt, że uciekł.

- Ze szkoły Laguna Perdida. Nie od nas.

- Może spodziewa się, że jeśli wróci, z powrotem zostanie zamknięty.

- Dobry Boże, nigdy bym tego nie zrobił!

- Raz już pan zrobił.

- Byłem zmuszony przez okoliczności.

- Jakie to były okoliczności, panie Hillman?

- Nie ma potrzeby tego roztrząsać. Jak by pan sam powiedział, pytanie jest akademickie.

- Próbował popełnić samobójstwo?

- Nie.

- Zabójstwo?

Jego powieki zadrżały.

- Z pewnością nie. - Szybko zmienił temat. - Nie powinniśmy tu być. Jeśli Tom żyje, trzeba go znaleźć. Harley jest jedynym człowiekiem, który musi wiedzieć, gdzie on jest, a pan mówi, że Harley prawdopodobnie jest w drodze do Newady.

- Teraz prawdopodobnie już jest na miejscu.

- A dlaczego pana tam nie ma? Sam bym poleciał z panem, gdybym mógł zostawić żonę. Ale pan może polecieć czarterowym samolotem.

Wyjaśniłem mu, że to pociąga za sobą koszty, a ja już dla niego sporo wydałem.

- Przepraszam. Nie zorientowałem się.

Wziął czek na dwa tysiące, który doktor Sponti i pan Sguerry dali mu w poniedziałek, i przepisał go na mnie. Znowu prowadziłem sprawę.


Rozdział 15


Stella w niebieskiej kurtce z kapturem czekała na mnie na drodze wyjazdowej, w pewnej odległości. Miała lornetkę zawieszoną na szyi na pasku skórzanym. Twarz jej była bez kropli krwi i tak szczupła, jak gdyby jej kosztem żyły oczy.

Kiedy zatrzymałem wóz, wskoczyła nie proszona na siedzenie obok mnie.

- Obserwowałam pana.

- To dlatego ta lornetka? Przytaknęła z powagą.

- Obserwuję każdego, kto wchodzi i wychodzi z domu Toma. Mama myśli, że obserwuję ptaki, czego, na szczęście, nie uważa za niezgodne z moją kategorią społeczną. Rzeczywiście w szkole opracowuję temat z biologii o ptakach, mam opisać obyczaje dotyczące zakładania gniazd u dzięciołów dębowych. Tylko wszystkie ptaki są do siebie tak podobne, że trudno wyśledzić coś szczególnego.

- Tak jak ludzie.

- Zaczynam nabierać tego przekonania. - Nachyliła się do mnie. Jej małe piersi musnęły moje ramię jakby na znak zaufania. - Ale wie pan, panie Archer? Tpmmy próbował telefonować do mnie dziś rano. Jestem prawie pewna.

- Opowiedz, jak to było.

- Nie ma dużo do opowiadania, prawdę mówiąc. Był to jeden z tych telefonów bez rozmówcy na drugim końcu drutu. Moja mama podniosła słuchawkę i dlatego Tommy się nie odezwał. Chciał, żebym to ja była. - Jej oczy zajaśniały nadzieją.

- Dlaczego myślisz, że to był Tommy?

- Po prostu wiem, że to on. Poza tym zadzwonił za pięć ósma, dokładnie o tej samej porze, kiedy zwykle dzwonił do mnie rano. Odwoził mnie do szkoły samochodem.

- Nie bardzo można się na tym opierać. Bardziej prawdopodobne, że to była pomyłka.

- Nie. Wierzę, że to był Tommy. I będzie znów próbował.

- Dlaczego miałby dzwonić do ciebie, a nie do rodziców?

- Prawdopodobnie boi się ich. Musi mieć poważne kłopoty.

- Tak czy inaczej, możesz być pewna, że tak jest. Próbowałem tylko ostudzić nieco jej entuzjazm, ale ją przestraszyłem.

- Odkrył pan coś? - spytała przyciszonym głosem.

- Nic pewnego. Jesteśmy na tropie porywacza. I muszę już teraz jechać dalej.

Powstrzymała mnie spojrzeniem.

- Więc rzeczywiście go porwano? Nie poszedł do nich z własnej woli? Albo jakoś tak?

- Mogło z początku tak być. Zresztą nie wiem. Czy Tommy wspomniał ci kiedy o kobiecie imieniem Carol?

- Tej, którą zabito?

- Tak.

- Nie, nigdy. Bo co? Znał ją?

- Znał ją bardzo dobrze.

Pojęła, co chciałem przez to powiedzieć, i potrząsnęła głową.

- Nie wierzę.

- Co nie przeszkadza, że to prawda, Stello. Nigdy ich nie widziałaś razem?

Z mojej kolekcji wybrałem tę fotografię Carol, którą Harold Harley zrobił w 1945 roku. Dziewczyna przyjrzała się jej.

- Ona... ona jest bardzo piękna - powiedziała, jakby z przerażeniem w głosie. - Chyba niewiele starsza ode mnie.

- Nie była starsza, kiedy zrobiono to zdjęcie. Ale to już dawno temu.

- Nigdy jej nie widziałam. Na pewno. I Tommy nigdy mi słowa o niej nie powiedział. - Spojrzała na mnie nachmurzona. - Ludzi ciężko tropić. - Podała mi fotografię ruchem takim jak gdyby była ciężka, gorąca i mogłaby się rozlać, gdyby się ją przechyliło.

W tej chwili samica jakiegoś leśnego zwierzęcia, której odebrano młode, lub coś bardzo do niej podobnego biegło z trzaskiem łamanych gałęzi przez dębowy las. Była to matka Stelli.

Jej ładne rude włosy były rozczochrane, twarz zeszpecona strachem. Dostrzegła Stellę i podeszła do samochodu od strony, gdzie siedziała jej córka. Stella zamknęła okno i zablokowała drzwi.

Rhea Carlson uderzyła pięścią w szybę.

- Wyjdź stamtąd. Co sobie wyobrażasz, co ty tu robisz?!

- Rozmawiam z panem Archerem.

- Chyba zwariowałaś! Chcesz ściągnąć na siebie nieszczęście?

- Nie obchodzi mnie, co się ze mną stanie, to prawda.

- Nie masz prawa tego robić. Jesteś niewdzięczna.

- Niewdzięczna za co?

- Dałam ci życie, prawda? Ojciec i ja daliśmy ci wszystko.

- Nie chcę wszystkiego. Chcę tylko, żebyście mnie zostawili w spokoju, mamo.

- Nie! Wychodź stamtąd!

- Nie muszę.

- Owszem, musisz - powiedziałem.

Stella spojrzała na mnie tak, jak gdybym ją wydał w ręce wroga.

- Ona jest twoją matką - powiedziałem - a ty jesteś małoletnia i jeśli jej nie posłuchasz, zostaniesz bez niczyjej opieki, a ja przyczynię się do wzrostu przestępczości małoletnich.

- Naprawdę?

- I to niechętnie - powiedziałem.

Słowa te przekonały ją. Nawet rzuciła mi półuśmiech. Potem otworzyła drzwi i wyszła z samochodu. Wysiadłem i przeszedłem na jej stronę. Rhea Carlson spojrzała na mnie, jak gdybym miał zamiar na nią napaść.

- Proszę się uspokoić, pani Carlson. Nic się nie stało.

- Och, skąd pan wie?

- Wiem, że Stelli nie stanie się żadna krzywda, jeśli ja jestem przy niej. Czy mogę zadać pani pytanie?

Zawahała się.

- Nie obiecuję, że odpowiem.

- Pani odbierała dziś telefon rano za pięć ósma. Czy był miejscowy, czy zamiejscowy?

- Nie wiem. Większość zamiejscowych połączeń uzyskuje się bezpośrednio.

- Czy padło jakieś słowo?

- Ja powiedziałam „Hello”.

- Myślę o tamtej osobie.

- Nie, ani słowa.

- Ktokolwiek to był, czy położył słuchawkę?

- Tak, i jestem pewna, że to nie był chłopiec Hillmanów. Po prostu jeszcze jedna bezmyślna pomyłka przy nakręcaniu. Ciągle to się zdarza.

- To był Tommy - powiedziała Stella. - Ja wiem.

- Niech pan jej nie wierzy. Ona zawsze układa fantastyczne historie.

- Wcale nie - Stella była bliska płaczu.

- Nie zaprzeczaj mi, Stello. Dlaczego zawsze musisz mi zaprzeczać?

- Wcale nie.

- Tak.

Stanąłem pomiędzy nimi.

- Pani córka to dobra dziewczyna i prawie już jest dorosła. Proszę, niech pani spróbuje o tym pamiętać i łagodnie się do niej odnosi.

Pani Carlson powiedziała z pełną pogardy desperacją:

- Co pan wie o matkach i córkach? Kim pan jest zresztą?

- Od wojny jestem prywatnym detektywem. Z biegiem czasu człowiek wyrabia sobie pewne prymitywne pojęcie o ludziach i rozwija się w nim instynkt, który pozwala wyczuć ludzi dobrych. Takich jak Stella.

Stella spłonęła rumieńcem. Jej matka patrzyła na mnie bez zrozumienia. Kiedy ruszyłem, zobaczyłem w lusterku, jak idą drogą daleko jedna od drugiej. Przykro było na to patrzeć. Z tego, co wiedziałem, Rhea Carlson też była dobrą dziewczyną.

Pojechałem do miasta i zaniosłem czek Spontiego do banku, na który był wystawiony. Pod podpisem Hillmana umieściłem słowa: Serdeczne podziękowania, Lew Archer. Była to słaba riposta za wykopanie mnie, ale myśl, że Sponti dostanie wypieków z tego powodu, sprawiała mi pewną satysfakcję.

Posiadanie gotówki dało mi pewną swobodę ruchów i ożywało moją wyobraźnię. Pojechałem z nowrotem do

Long Beach, do domu Harolda Harleya. Miałem dobre przeczucie. Lila otworzyła mi drzwi.

Miała na sobie fartuszek i czepek od kurzu na głowie, pod który wpychała pasmo swoich czarnych włosów. Przy tym ruchu piersi jej uniosły się w górę. Lila nie była ładną kobietą, ale miała w sobie dużo werwy.

- Pan też jest jednym z tamtych? - spytała.

- Tak. Myślałem, że pani rzuciła Harolda.

- Tak też zrobiłam. Ale postanowiłam wrócić.

- Cieszę się, że pani wróciła. Potrzebne mu jest oparcie w pani.

- Tak - powiedziała miękkim głosem. - Co się stanie z Haroldem? Czy oni go zamkną i wyrzucą klucz?

- Nie, jeśli będę mógł temu zapobiec.

- Czy pan jest z FBI?

- Jestem raczej wolny strzelec.

- Byłam ciekawa. Oni przyszli rano i zabrali samochód. Nie ma Harolda. Teraz nie ma samochodu. Niedługo zabiorą mi dach znad głowy. A wszystko przez tego wszarza, jego brata. To niesprawiedliwe.

- Wszystko się wyjaśni. Powiem pani to samo, co powiedziałem Haroldowi. Jego najlepsza szansa, żeby odzyskać wolność i mieć czysty rejestr, to powiedzieć prawdę.

- Prawda jest taka, że on pozwalał się wykorzystywać bratu. Mike wciąż... - uderzyła się ręką po ustach i spojrzała ponad nią na mnie z niepokojem w oczach.

- Co wciąż robi Mike, pani Harley?

Rozejrzała się po brudnej ulicy w jedną i drugą stronę. Kilkoro małych dzieci bawiło się przed domami, pod opieką matek. Lila pociągnęła mnie za rękaw.

- Niech pan wejdzie, dobrze? Może dojdziemy do jakiegoś porozumienia.

Drzwi frontowe prowadziły wprost do pokoju. Nadepnąłem na wąż od odkurzacza w samych drzwiach.

- Sprzątałam - powiedziała. - Musiałam czymś się zająć i to była jedyna rzecz, jaka mi przyszła do głowy.

- Mam nadzieję, że Harold wkrótce wróci do domu i oceni to.

- Tak. Wróciłby prędzej, prawda, gdybym pomogła panu złapać jego brata?

- Na pewno tak.

- Czy wypuściłby go pan, gdyby dostał pan Mike’a na jego miejsce?

- Nie mogę tego obiecać. Myślę, że prawdopodobnie byłoby tak.

- Dlaczego nie może pan obiecać?

- Jestem tylko lokalnym wywiadowcą. Ale właściwie szukamy Mike’a, nie Harolda. Pani wie, gdzie jest Mike?

Przez długą chwilę stała nie mówiąc słowa, z twarzą tak nieruchomą, jak na jednym z jej zdjęć wiszących na ścianie. Potem lekko skinęła głową.

- Wiem, gdzie był o trzeciej rano. - Wskazała telefon. - Dzwonił tutaj z Las Vegas o trzeciej rano. Chciał rozmawiać z Haroldem. Powiedziałam mu, że nie wiem, gdzie jest Harold; nie było go, kiedy wróciłam do domu wczoraj wieczorem.

- Jest pani pewna, że to Mike dzwonił?

- Nie mógł być nikt inny. Znam jego głos. I to nie pierwszy raz tu dzwoni, jęczy, żeby wycyganić nasze ciężko zapracowane pieniądze.

- Chciał pieniędzy?

- Właśnie. Miałam mu przesłać telegraficznie pięćset dolarów do biura Western Union w Las Vegas.

- Ale on miał ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. Twarz jej ściągnęła się i przybrała niewzruszony wyraz.

- Nie wiedziałam o tym. Wiedziałam tylko to, co mówił. Bardzo potrzebował pieniędzy i chciał, żebym posłała mu pięćset dolarów, a on miał zwrócić dwa razy tyle w ciągu dwudziestu czterech godzin. Powiedziałam, że prędzej mnie powieszą, niż to zrobię. Grał w karty.

- Chyba tak.

- Jest obłąkany na punkcie gry - powiedziała. - A ja nie znoszę karciarzy.

Zatelefonowałem do Agencji Waltera w Reno. Żona i współpracowniczka Arniego - Phyllis - powiedziała mi, że Arnie rannym samolotem odleciał do Las Vegas. Dwukolorowy plymouth Harolda Harleya zauważono przed motelem na Vegas Strip.

W dwie godziny później, po podróży samolotem, siedziałem w motelu, rozmawiając z Arnie i nowym właścicielem plymoutha. Był to człowiek nazwiskiem Fletcher, który, jak powiedział, pochodził z Phoenix w Arizonie, chociaż jego akcent bardziej wskazywał na Teksas. Ubrany był w elegancki strój w stylu westernowym, buty do konnej jazdy na wysokich obcasach, odpowiedni pas z ozdobną srebrną klamrą i ametyst zamiast krawata. Jego kapelusz stetson leżał po jednej stronie małżeńskiego łoża, suknie kobiece po drugiej. Kobieta była w łazience, kąpała się, powiedział mi Arnie, i w ogóle jej nie widziałem.

Pan Fletcher, postawny mężczyzna, bardzo pewny siebie, wyglądał na wielkiego brutala. Jego twarz była jak gdyby wyciosana niestarannie z granitu i wystawiona na działanie atmosferyczne przez pięćdziesiąt pięć lat.

- Nie chciałem kupować tego grata - rzekł. - Mam nowego cadillaca w Phoenix, może pan to sprawdzić. Nikt by za to pudło nie dał złamanego grosza. Zapłaciłem mu pięćset dolarów, bo był załamany i rozpaczliwie chciał grać dalej.

- W co graliście?

- W pokera.

- To była nielegalna gra - wtrącił Arnie - w jednym z dużych hoteli. Pan Fletcher odmawia podania nazwy hotelu i nazwisk innych graczy. Grano przez cały wczorajszy dzień i większą część nocy. Nie wiadomo, ile Harley przegrał, ale przegrał wszystko, co miał.

- Prawdopodobnie ponad dwadzieścia tysięcy.

- Czy w grze oszukiwano?

Fletcher odwrócił głowę i popatrzył na mnie tak, jak posąg patrzy na człowieka.

- To była uczciwa gra, przyjacielu. Musiała być. Ja byłem tym, który wygrał.

- Nie kwestionowałem pańskiej uczciwości.

- To dobrze, proszę pana. Najelegantsi ludzie w Phoenix odwiedzają moją panią i mnie w naszym domu i my ich odwiedzamy. Nazywają mnie Jack Fletcher Prawy.

Nastała cisza, w czasie której wszyscy troje siedzieliśmy słuchając odgłosu klimatyzatora.

- To pięknie, panie Fletcher - powiedziałem. - Ile pan wygrał?

- To sprawa pomiędzy mną a poborcą podatkowym, przyjacielu. Wygrałem plik pieniędzy, dlatego dałem mu pięćset za jego pudło. Na nic mi ono. Możecie je sobie zabrać. - Uniósł ramię cesarskim gestem.

- Zrobimy to - powiedział Arnie.

- Doskonale. Wszystko, co mogę zrobić, to współdziałać.

- Może pan odpowiedzieć jeszcze na kilka pytań, panie Fletcher? - Wyjąłem fotografię Toma. - Czy pan widział kiedyś tego chłopca z Harleyem?

Obejrzał fotografię, jak gdyby to była karta, którą wyciągnął, po czym zwrócił mi.

- Nie.

- Słyszał pan coś o nim?

- Nigdy. Harley przyszedł i wyszedł sam, i nic nie mówił. Od razu było widać, że jest nieobyty z grą o wysokie stawki, ale miał pieniądze i chciał je przegrać.

- Chciał przegrać? - spytał Amie.

- Tak jest. Tak samo jak ja chciałem wygrać. On się urodził na to, żeby przegrywać, a ja, żeby wygrywać.

Fletcher wstał i zaczął przemierzać pokój majestatycznymi krokami wzdłuż i wszerz. Zapalił brazylijskie cygaro, nie częstując nikogo. Wypuszczany przez niego dym równie szybko znikał wchłaniany przez klimatyzator.

- O której rano skończyła się gra? - spytałem.

- Około trzeciej, kiedy zgarnąłem moją ostatnią wielką pulę. - Fletcher delektował się wspomnieniem. - Chciałem grać dalej, oczywiście, ale on nie miał pieniędzy, żeby postawić. Szczerze mówiąc nie nadzwyczajny z niego pokerzysta.

- Nie miał z nim pan żadnej przeprawy?

- Nie. Dżentelmen, który grze nadaje ton, nie dopuszcza do tego rodzaju rzeczy. Żadnego wierzgania. Harley w końcu pożyczył ode mnie pieniędzy. Dałem mu sto dolarów brzęczącą monetą, żeby mógł dostać się do domu.

- Do domu, dokąd?

- Powiedział, że pochodzi z Idaho.

Pojechałem taksówką z powrotem na lotnisko i zarezerwowałem miejsce na samolot, który lądował w Pocatello. Przed zachodem słońca, wynajętym w Pocatello samochodem, jechałem wzdłuż Siódmej Rural Route, gdzie mieszkali starzy Harleyowie.


Rozdział 16


Ich farma, zielona i złota w ukośnie padających promieniach światła, położona była w zakolu rzeki. Zakurzoną drogą dojechałem do domu mieszkalnego. Zbudowany był z białych cegieł, bez jakichkolwiek ozdób. Nie malowana stodoła była szczerniała od deszczu i zniszczona.

Wieczór był bezwietrzny. Drzewa okalające ogrodzenie podwórza stały nieruchomo, jak na akwareli. Mimo bliskości rzeki duszny upał doskwierał gorzej nawet niż w Las Vegas.

Z Las Vegas było tu bardzo daleko i trudno uwierzyć, żeby Harley przyjechał do domu, nawet gdyby tego chciał. Należało jednak sprawdzić tę możliwość.

Czarno-biały owczarek z jednym tylko okiem zaczął na mnie szczekać przez ogrodzenie, kiedy wysiadłem z auta. Próbowałem go uspokoić przemawiając do niego, ale bał się mnie i nie dawał się udobruchać. W końcu stara kobieta w fartuchu wyszła z domu i jednym słowem uciszyła psa.

- Pan Harley jest w stodole! - zawołała do mnie. Wszedłem bez zaproszenia przez bramę z siatki drucianej.

- Czy mogę z panią porozmawiać?

- To zależy, o czym będzie mowa.

- Chodzi o sprawy rodzinne.

- Jeżeli to jeszcze jeden sposób sprzedawania polisy ubezpieczeniowej, to pan Harley nie wierzy w ubezpieczenie.

- Ja nic nie sprzedaję. Czy pani jest panią Harley?

- Tak.

Była to siedemdziesięcioletnia chuda kobieta o kanciastych ramionach, ubrana w pasiastą bluzkę z długimi rękawami. Jej siwe włosy były surowo ściągnięte do tyłu. Podobała mi się ta twarz mimo dziwnego wyrazu w oczach i dokoła nich. Była w nich udręka, a zarazem nie pozbawione humoru zrozumienie.

- Kto pan jest?

- Przyjaciel pani syna, Harolda. Nazywam się Archer.

- Bardzo to miło. Zaraz będzie kolacja, jak tylko mąż skończy dojenie. Może zje pan razem z nami?

- Pani jest bardzo uprzejma. - Ale nie chciałem jeść z nimi.

- Jak się ma Harold? - spytała. - Od kiedy się ożenił z Lilą, rzadko się do nas odzywa.

Najwidoczniej nie wiedziała nic o tym, co się działo z jej synami. Wahałem się, czy jej powiedzieć, i zauważyła to wahanie.

- Czy Harolda spotkało coś złego? - spytała szorstko.

- Chodzi o Mike’a. Czy pani dawno go widziała? Zaczęła wycierać bez końca swoje duże, szorstkie ręce o przód fartucha.

- Nie widzieliśmy Mike’a od dwudziestu lat. Nie spodziewamy się zobaczyć go w tym życiu.

- A jednak może. Powiedział pewnemu człowiekowi, że wraca do domu.

- To nie jest jego dom. Od czasu kiedy przestał być dzieckiem. Wtedy rzucił nas. Pojechał do Pocatello, zamieszkał u człowieka nazwiskiem Brown i od tego się zaczął jego upadek.

- Dlaczego?

- Ta córka Browna była rozpustna jak Jezebel. Sprowadziła mego syna na złe drogi. Nauczyła go wszystkich plugawych rzeczy, jakie są na świecie.

Głos jej się zmienił. Brzmiał tak, jakby przemawiał przez nią jakiś obłąkany brzuchomówca.

Ze zdecydowanym zamiarem przerwania jej powiedziałem:

- Cokolwiek Carol mu zrobiła, zapłaciła za to. Zamordowano ją w poniedziałek w Kalifornii.

Jej ręce przestały tarmosić fartuch i jakby się jej wymknęły. Spojrzała na ich surową brzydotę swymi dziwnymi oczami.

- Czy to Mike zrobił?

- Tak przypuszczamy. Nie jesteśmy pewni.

- I pan jest policjantem - stwierdziła.

- Mniej więcej.

- Dlaczego pan przychodzi do nas? Robiliśmy, co było w naszej mocy, ale nie mogliśmy sobie z nim dać rady. Dawno temu już wymknął się spod naszej kontroli.

Ręce jej opadły.

- W ostatecznej desperacji może droga przywieść go tutaj.

- Nie, nigdy. Pan Harley powiedział, że go zabije, jeśli kiedykolwiek postawi nogę na naszej ziemi.To było dwadzieścia lat temu, wtedy kiedy uciekł z marynarki. Mąż nigdy nie mógł się pogodzić z łamaniem prawa. To nieprawda, że traktował go okrutnie. Próbował go tylko ocalić przed szatanem.

Głos jej znów przybrał deklamatorski ton brzuchomówcy. Widać nie wiedziała o swoim synu, a gdyby wiedziała, nie potrafiłaby mówić o nim w sposób normalny. Zaczynało wyglądać na to, że rozmowa nie doprowadzi do niczego.

Zostawiłem ją i poszedłem poszukać jej męża. Był w oborze i siedział na stołku do dojenia, z czołem opartym o bok czarno-białej krowy rasy Hólstein. Rękami pociągał jej wymiona, a mleko tryskało do wiaderka, które trzymał między kolanami. Słodki, świeży zapach przesycony był wonią nawozu, która zawisła w gorącym powietrzu.

- Pan Harley?

- Jestem zajęty - burknął. - To już ostatnia, jeśli chce pan zaczekać.

Cofnąłem się i patrzyłem na inne krowy. Było ich dziesięć czy dwanaście i poruszały się niespokojnie w swoich przegrodach, kiedy ja się ruszałem. Gdzieś zarżał niewidoczny koń i zatupał kopytami.

- Drażni pan zwierzęta - powiedział pan Harley. - Niech pan stoi spokojnie, jeśli pan chce tu być.

Stałem bez ruchu około pięciu minut. Jednooki owczarek wpadł do obory i dokładnie obwąchał moje buty. Ale w dalszym ciągu nie dawał mi się dotknąć. Kiedy się nachyliłem, poszedł sobie.

Pan Harley wstał i wylał zawartość mleka do dziesięciogalonowej bańki; spienione mleko omal nie przelało się na zewnątrz. Był to wysoki starzec ubrany w kombinezon i w słomianym kapeluszu, którym dotykał niemal niskich krokwi. Jego oczy patrzyły równie tępo i gniewnie, a usta były równie surowe jak na portrecie w domu Harolda. Kiedy zbliżył się, pies odskoczył skomląc.

- Pan nie jest stąd. Pracuje pan na drodze?

- Nie. - Wyjaśniłem mu, kim jestem. - I od razu powiem, o co mi chodzi. Pański syn Mike wpadł w bardzo poważne tarapaty.

- Mike nie jest moim synem - przemówił uroczyście. - I nie życzę sobie słyszeć o nim ani o jego nieszczęściach.

- Ale on może się tu zjawić. Tak powiedział. Jeśli to zrobi, będzie pan musiał zawiadomić policję.

- Nie potrzebuje mnie pan uczyć, co mam robić. Instrukcje otrzymuję od wyższych władz. One mi je przekazują wprost do serca. - Grzmotnął się w piersi sękatą pięścią.

- To musi być wygodne.

- Niech pan nie bluźni ani nie kpi, bo pan pożałuje. Ja mogę przyśpieszyć karę.

Sięgnął po widły oparte o ścianę. Pies wybiegł z obory z podwiniętym ogonem. Nagle uświadomiłem sobie, że koszula przylgnęła mi do pleców, i poczułem się bardzo nieswojo. Trzy zęby wideł, spiczaste i błyszczące, były wycelowane prosto w mój żołądek.

- Precz stąd - powiedział starzec. - Całe życie walczyłem z szatanem i potrafię rozpoznać jego wysłanników.

- Ja też - powiedziałem, ale niezbyt głośno. Cofnąłem się do drzwi i potknąwszy się o wysoki próg, wyszedłem. Pani Harley stała obok mego samochodu, przy samej bramie. Trzymała ręce spokojnie złożone na chudej piersi.

- Przykro mi - powiedziała. - Przykro mi z powodu Carol Brown. To nie była zła dziewczyna, ale nie miałam dla niej serca.

- To już nie ma znaczenia. Ona nie żyje.

- To ma znaczenie dla nieba.

Podniosła oczy ku sklepieniu niebieskiemu, jakby wyobrażając sobie niebo prawdziwe, coś niby drugie piętro, ponad tym. Mnie w tej chwili łatwiej było sobie wyobrazić piekło tuż nad horyzontem, gdzie płonęły zachodnie zorze.

- Tyle rzeczy robiłam źle - powiedziała - a na tyle innych przymykałam oczy. Ale czy pan tego nie rozumie, że musiałam wybierać?

- Nie rozumiem pani.

- Wybrać między mężem a synami. Wiem, że to był ciężki człowiek. Okrutny człowiek i może w głowie nie wszystko miał w porządku. Ale co mogłam zrobić? Musiałam zostać przy moim mężu. I nie miałam dość siły, żeby mu się sprzeciwić. Nikt nie ma. Musiałam być po jego stronie, kiedy wypędzał naszych synów z domu. Harold był łagodniejszy, w końcu przebaczył nam. Ale Mike nie. Jest taki jak jego ojciec. Nigdy nawet nie widziałam mego wnuka.

Łzy spłynęły po bruzdach jej twarzy. Jej mąż wyszedł z obory z dziesięciogalonową bańką w lewej ręce i widłami w prawej.

- Idź do domu, Marto. Ten człowiek to wysłannik szatana. Nie pozwalam ci z nim rozmawiać.

- Nie zrób mu krzywdy, proszę.

- Idź do domu - powtórzył.

Poszła, ze spuszczoną siwą głową, powłócząc nogami.

- A ty, szatanie, precz z mojej farmy, bo przywołam na ciebie karę niebios.

Potrząsnął widłami w stronę czerwieniejącego nieba. Byłem już w samochodzie i zamykałem okna. Otworzyłem je znów o kilkaset jardów dalej. Moja koszula znów była mokra i czułem, że pot ścieka mi po nogach. Kiedy spojrzałem w tył, mignęła mi rzeka, płynąca spokojnym pewnym nurtem w słabnącym świetle, i jej widok mnie pokrzepił.


Rozdział 17


Przed wyjazdem na farmę Harleya umówiłem się na wieczór z Robertem Brownem i jego żoną. Wiedzieli już, co spotkało ich córkę. Nie musiałem im mówić.

Trafiłem do ich domu na północnym krańcu miasta, przy ładnej ulicy wysadzanej drzewami, równoległej do Arthur Street. Zapadła już noc prawie zupełna i światła uliczne błyszczały wśród zbitej masy drzew. Było jeszcze bardzo ciepło. Sama ziemia zdawała się emanować ciepło, jak gorącokrwiste stworzenie.

Robert Brown czekał na mnie. Pozdrowił mnie od progu domu i wyszedł na krawężnik. Postawny mężczyzna, z krótko obciętymi siwymi włosami, o żywych ruchach, zdawał się pogrążony w jakiejś niewidzialnej substancji, wieku czy smutku. Uroczyście podaliśmy sobie ręce.

W jego głosie więcej było łagodności niż siły.

- Zamierzałem polecieć jutro do Kalifornii. Oszczędziłoby to panu podróży.

- Chciałem porozmawiać także z Harleyami.

- Rozumiem. - Przechylił głowę na łjok w jakimś ptasim ruchu, który zdawał się dziwny u mężczyzny tak potężnej budowy. - Czy pan się jakoś z nimi dogadał?

- Pani Harley mówiła bardzo rozsądnie. Harley nie.

- Nie dziwi mnie to. Podobno jest świetnym farmerem, ale był parę razy w klinice psychiatrycznej. W czasie jednej z tych kuracji moja żona i ja zajęliśmy się jego młodszym synem. Wzięliśmy go do nas. - Mówił, jakby się wstydził tego postępku.

- To było bardzo szlachetne.

- Boję się, że ta szlachetność nie wyszła nikomu na dobre. Ale kto może przewidzieć przyszłość? W każdym razie teraz już się to skończyło. Wszystko się skończyło.

Na chwilę całkiem o mnie zapomniał. Wzdrygnął się i jakby odzyskując panowanie nad sobą, powiedział:

- Proszę, niech pan wejdzie, panie Archer. Moja żona będzie chciała porozmawiać z panem.

Zaprowadził mnie do saloniku. Fotografie grupowe i rodzinne wisiały na ścianach obitych tapetą, nadając wnętrzu charakter przeładowanego staromodnego wiejskiego salonu. Meble były spokojne, starannie utrzymane, z klonowego drzewa. Na półce nad kominkiem tłoczyły się trofea sportowe, lśniąc złotem i srebrem w ostrym, padającym z góry świetle.

Pani Brown siedziała w fotelu pod lampą. Była to uderzająco piękna kobieta, nieco młodsza od męża, miała może pięćdziesiąt pięć lat. Ubrana była w dość niezgrabną czarną suknię o surowym kroju. W zbyt starannie zaondulowanych kasztanowatych włosach tu i ówdzie ukazywały się szare pasma. Jej piękne oczy były strwożone i podkrążone. Kiedy podała mi rękę, gest ten wyrażał nie tyle pozdrowienie, co prośbę o pomoc.

Poprosiła, żebym usiadł na stołeczku obok niej.

- Proszę nam opowiedzieć wszystko o biednej Carol, panie Archer.

Wszystko o Carol. Rozejrzałem się po tym staroświeckim pokoju należącym do ludzi średniej klasy, z portretami przodków Carol na ścianach, i znów przeniosłem spojrzenie na żywe twarze jej rodziców. Skąd się wzięła Carol? Rozumiałem, że źródłem jej urody była nie dająca się ukryć uroda matki. Ale nie mogłem zrozumieć, jak jedno życie doprowadziło do drugiego albo dlaczego życie Carol skończyło się w taki sposób.

- Wiemy, że ona nie żyje, że ją zamordowano, że prawdopodobnie zrobił to Mike, i to już wszystko - powiedział Brown. Twarz jego przypominała twarz rzymskiego wodza, pokonanego i złamanego po długiej serii klęsk zadanych przez hordy barbarzyńców.

- To prawie wszystko, co ja wiem. Zdaje się, że Mike użył jej jako przynęty w celu wymuszenia okupu. Słyszał pan o młodym Hillmanie?

Skinął głową.

- Czytałem o tym, zanim się dowiedziałem, że moja córka... - głos jego się załamał.

- Podobno on też nie żyje - powiedziała jego żona.

- Może być, pani Brown.

- I Mike to wszystko zrobił? Wiedziałam, że stoczył się nisko, ale nie wiedziałam, że jest potworem.

- Nie jest potworem - powiedział Brown znużonym głosem. - To chory człowiek. Jego ojciec był chory. I nadal jest, po tym całym leczeniu szpitalnym.

- Jeżeli Mike był taki chory, dlaczego wprowadziłeś go do naszego domu i naraziłeś swoją córkę?

- Ona jest także twoją córką.

- Wiem. Nie wolno mi o tym zapomnieć. Ale nie ja zmarnowałam jej życie.

- Z pewnością przyłożyłaś do tego ręki. Czy nie ty namawiałaś ją, żeby wzięła udział w konkursie piękności?

- Ale go nie wygrała, prawda?

- W tym właśnie cały dramat.

- Naprawdę? Dramatem były twoje uczucia dla tego chłopaka.

- Chciałem mu pomóc. Potrzebował pomocy i miał talent.

- Talent?

- Jako sportowiec. Myślałem, że uda mi się go rozwinąć.

- Znakomicie go rozwinąłeś.

Rozmawiali sami z sobą nie zapominając jednak o mojej obecności, używając mnie jako punktu odniesienia, jako czegoś, na czym można by oprzeć rzeczywistość. Przypuszczam, że ta dyskusja toczyła się od dwudziestu lat.

- Chciałem mieć syna - powiedział Brown.

- No więc doczekałeś się syna, pięknego, uczciwego.

Wyglądał tak, jakby za chwilę miał ją uderzyć, ale nie zrobił tego.

- Niech pan nam wybaczy - zwrócił się do mnie. - Nie powinniśmy tak się zachowywać. To żenujące.

Jego żona patrzyła na niego w milczeniu pełnym wyrzutu. Starałem się wymyślić coś, co mogłoby przełamać lub przynajmniej złagodzić napięcie między nimi.

- Nie przyszedłem tu po to, żeby wszczynać kłótnię.

- To nie pan ją zaczął, zapewniam pana - Brown zadrwił gorzko. - To ja ją zacząłem tego dnia, kiedy Carol uciekła z Mike’em. To było coś, czego nie przewidziałem...

Przerwał mu pełen goryczy głos jego żony.

- Zaczęło się już wtedy, kiedy urodziła się Carol. Ty chciałeś mieć syna. Nie chciałeś córki. Odepchnąłeś ją i odepchnąłeś mnie.

- Niepodobnego.

- On nie pamięta - powiedziała do mnie. - Ma ten wygodny rodzaj pamięci, często spotykany u mężczyzn. Wykreśla się wszystko, co nie odpowiada wygórowanemu pojęciu o sobie samym. Mój mąż jest bardzo nieuczciwym człowiekiem. - Uśmiechnęła się w szczególnie złośliwy sposób.

- Nonsens - zaprotestował. - Byłem ci wiemy przez całe życie.

- Z wyjątkiem sytuacji, w których nie mogłam sobie poradzić. Jak wtedy, kiedy przyprowadziłeś chłopaka Harleyów do naszego domu. Wielki altruista. Szlachetny doradca.

- Nie - masz prawa drwić ze mnie - powiedział. - Chciałem mu pomóc. Nie mogłem przewidzieć, że on nie da się prowadzić.

- Mów dalej. Chciałeś mieć syna za wszelką cenę.

- Nie rozumiesz - powiedział z uporem. - Dla mężczyzny to naturalna przyjemność wychowywać chłopca, uczyć go tego, co sam umie.

- Wszystko, czego udało ci się nauczyć Mike’a, to nieuczciwości.

Zwrócił się ku mnie z bezradnym gestem rozłożonych rąk.

- Na mnie zrzuca się winę za wszystko.

Przez chwilę chodził po pokoju tam i z powrotem, potem wyszedł.

Poczułem się, jakbym został sam na sam z bezzębną lwicą. Poruszyła się w swoim fotelu:

- Ja także czuję się winna, choćby dlatego, że byłam głupia. Wyszłam za mąż za człowieka z mentalnością małego chłopca. Wciąż jeszcze pasjonuje się drużyną piłkarską swojej szkoły. Chłopcy go uwdelbiają. Wszyscy go uwielbiają. Mówią o nim tak, jakby był świętym z gipsu. A swojej własnej córki nie potrafił uchronić przed nieszczęściem.

- Pani i jej mąż powinniście się wspierać wzajemnie.

- Trochę za późno zaczynać, nie uważa pan? Spojrzenie jej padło na moją twarz badając ją przez chwilę, a potem zaczęło biegać niespokojnie w jedną stronę i w drugą.

- Pani może go zabić, jeśli tak dalej pójdzie.

- Nie. On dożyje do osiemdziesiątki. Jest taki sam jak jego ojciec.

Gwałtownym ruchem zaondulowanej głowy wskazała jeden z portretów na ścianie. Widziana pod każdym kątem jej głowa była tak piękna, że z trudem mogłem oderwać od niej oczy. Jak to możliwe, żeby wewnątrz tak pięknie ukształtowanej czaszki wrzało tyle zimnej furii?

- Pani musiała być prześliczną dziewczyną - powiedziałem trochę dlatego, że chciałem, a trochę dlatego, żeby ją uspokoić.

- Tak.

Zdawało się, że nawet kobieca próżność nie dostarcza jej satysfakcji. Przyszło mi na myśl, że może cierpi na jakieś kompleksy w stosunku do mężczyzn. Zdarzało się to czasem dziewczętom o zbyt wielkiej urodzie. Traktowane jak piękne obiekty, wreszcie same zaczynały wierzyć, że nie są niczym więcej.

- Mogłam wyjść za mąż za każdego - powiedziała - każdego z chłopców, z którymi chodziłam do szkoły. Niektórzy z nich są teraz prezesami banku i dyrektorami wielkich przedsiębiorstw. Ale musiałam się zakochać w piłkarzu.

- Pani mąż jest czymś więcej.

- Niech mi go pan nie sprzedaje - powiedziała. - Wiem, kim on jest i czym było moje życie. Zostałam oszukana. Wszystko, co miałam, oddałam małżeństwu i macierzyństwu, i co dostałam w zamian? Czy pan wie, że nigdy nawet nie widziałam mego wnuka?

Tak samo powiedziała pani Harley. Nie wspomniałem o tym zbiegu okoliczności.

- Co się stało z pani wnukiem?

- Carol oddała go komuś, ktoś go adoptował, może pan sobie wyobrazić? Właściwie wiem, dlaczego to zrobiła. Nie ufała mężowi, że nie skrzywdzi dziecka. Takiego człowieka wzięła sobie za męża!

- Powiedziała to pani?

- Dała mi do zrozumienia. Mike jest między innymi sadystą. Chwytał kota za ogon i huśtał go w powietrzu. Mieszkał w tym domu ponad rok i przez cały czas bałam się go. Był bardzo silny i nigdy nie byłam pewna, co mu strzeli do głowy.

- Podniósł kiedyś rękę na panią?

- Nie. Nigdy się nie ośmielił.

- Ile miał lat, kiedy uciekł?

- Chwileczkę, Carol miała wtedy piętnaście. To znaczy, że on musiał mieć siedemnaście czy osiemnaście.

- I uciekł, żeby zaciągnąć się do marynarki, czy tak?

- Nie poszedł wprost do marynarki. Wyjechał z miasta ze starszym mężczyzną, policjantem, który pracował w miejscowym oddziale. Zapomniałam jego nazwiska. W każdym razie ten człowiek stracił pracę w policji za branie łapówek i wyjechał z miasta, zabierając z sobą Mike’a. Mówił, że zrobi z niego boksera. Pojechali na zachodnie wybrzeże. Myślę, że Mike wstąpił do marynarki kilka miesięcy potem. Carol mogłaby... - urwała przerażona.

- Co z Carol?

- O mało co nie wyrwało mi się, ze Carol mogłaby panu o tym powiedzieć. - Gniewny uśmiech wykrzywił i znieważył jej usta. - Chyba zwariuję.

- Wątpię, pani Brown. Trzeba czasu, żeby przyzwyczaić się do tych wstrząsów i zmian.

- Więcej czasu, niż ja go mam. Więcej czasu, niż kiedykolwiek będę miała. - Wstała zniecierpliwiona i podeszła do kominka. Jedna ze stojących tam figurek wysunięta była z rzędu. Postawiła ją na miejscu. - Ciekawa jestem, co tam Rob robi w kuchni.

Nie poszła, żeby zobaczyć, co on robi. Stała przed korninkiem w niezgrabnej pozie, z jednym biodrem przekrzywionym. Jej ciało zdawało się buntować przeciw okrywającej je niewdzięcznej, czarnej sukni. Ale cokolwiek zrobiłaby, aby zeszpecić swoje ciało czy twarz, nic nie mogło zmienić ich istotnej piękności. Została schwytana w potrzask własnej urody, tak samo jak jej córka.

- Proszę, niech pani opowiada dalej, pani Brown.

- Nie ma tu nic do opowiadania...

- W każdym razie jestem pani bardzo wdzięczny za tę rozmowę. Pierwszy raz mam sposobność uzyskać jakieś informacje dotyczące tła tej sprawy.

- Nie ma już żadnego znaczenia ani tło, ani pierwszy plan.

- Jednak tak. Pani może mi powiedzieć coś, co mi ułatwi znalezienie Harleya. Przypuszczalnie w ciągu tych lat widywała pani ich oboje od czasu do czasu?

- Jego widziałam tylko raz - po tym, co zaszło, nie wpuściłabym go do domu - kiedy wrócił z marynarki w zimie 1944-45. Twierdził, że jest na urlopie. A w rzeczywistości zdezerterował. Zagadał Roba tak, że odzyskał jego łaski. Rob był ciężko załamany po jego ucieczce z policjantem, artystą od łapówek. Ale mój łatwowierny mąż pogodził się z tym faktem raz na zawsze. Nawet dawał mu pieniądze, które Mike zużył na to, żeby uciec z moją jedyną córką.

- Dlaczego Carol za nim poszła?

Podrapała się w czoło, tak że zostały lekkie ślady na jasnej skórze.

- Pytałam ją o to, kiedy ostatni raz była w domu, dokładnie kilka miesięcy temu. Spytałam, dlaczego uciekła i została z nim. Sama właściwie nie wiedziała. Oczywiście, chciała się wydostać z Pocatello. Nie znosiła Pocatello. Chciała wyjechać na wybrzeże i dostać się do filmu. Boję się, że moja córka miała bardzo dziecinne marzenia.

- Często je mają piętnastoletnie dziewczęta. -

Z ukłuciem w sercu przypomniałem sobie o Stelli. Ból przybrał formę jakiejś niejasnej myśli. Pokolenie po pokoleniu musiało zaczynać od błędów i uczyć się świata na nowo. Zmieniał się tak raptownie, że dzieci nie mogły się uczyć od rodziców ani rodzice od dzieci. Pokolenia były niby obce sobie plemiona na wyspach czasu.

- Faktem jest, że Carol pracowała w filmie - powiedziałem.

- Doprawdy? Powiedziała mi to kiedyś, ale jej nie wierzyłam.

- Czy miała zwyczaj kłamać?

- Nie. To Mike był chronicznym kłamcą. Po prostu nie chciałam uwierzyć, że mogło jej się coś udać. Nigdy nie miała szczęścia.

Gorycz tej kobiety działała na mnie przygnębiająco. Zdawało się, że ma jej niewyczerpane zapasy. Jeżeli była taka sama dwadzieścia lat temu, mogłem zrozumieć, dlaczego Carol uciekła z domu przy pierwszej okazji i nie wróciła.

- Mówiła pani, że Carol była tu kilka miesięcy temu?

- Tak. Przyjechała w czerwcu autobusem z Lake Tahoe. Nie widziałam jej od dawna. Wydawała się bardzo zmaltretowana. Bóg wie, co za życie z nim miała. Nie mówiła dużo.

- Życie pełne napięcia i ryzykowne. Harley, zdaje się, stracił pracę i byli w nędzy

- Tak mi powiedziała. Jak zwykle prosiła o pieniądze. Domyślam się, że Rob dał jej pieniądze. Zawsze dawał. Później próbował mi wmówić, że dał jej także samochód, ale ja wiem, co o tym myśleć. Sama go zabrała. Widocznie ich stary wóz rozleciał się, a w Tahoe nie mogli żyć bez samochodu.

- Skąd pani wie, że go wzięła, skoro pani mąż mówił, że nie?

Zauważyłem jej zakłopotanie.

- To nieważne. Chętnie dałabym im ten samochód. - Było to jej pierwsze wielkoduszne słowo. Ale odebrała mu zaraz połowę wartości. - Tak czy owak potrzebowaliśmy nowego i ona to na pewno zrobiła dlatego, że wyczuła moment. Carol zawsze była bardzo impulsywna. Najgorsze, że odeszła bez pożegnania. Pojechała autem do miasta do kina i po prostu nie wróciła. Zostawiła nawet walizkę w swoim pokoju.

- Czy przedtem doszło do jakiejś ostrej wymiany zdań?

- Nie bardziej niż zwykle. Posprzeczałyśmy się przy kolacji.

- Z jakiego powodu?

- Poszło o mego wnuka. Moim zdaniem nie miała prawa oddawać go ludziom, którzy go adoptowali. Odpowiedziała, że to jej dziecko i może z nim robić, co jej się podoba. Ale ja uważam, że nie miała prawa. Jeśli nie stać jej było na utrzymanie dziecka, powinna była nam je oddać. Moglibyśmy mu zapewnić naukę i odpowiednie perspektywy. - Oddychała ciężko i głośno. - Tego wieczora powiedziała coś, czego nie można zapomnieć. Zapytała, czy takie same perspektywy, jakie ona miała, w Pocatello. I wyszła. Odtąd już nigdy jej nie widziałam. Ani jej ojciec. - Gwałtownie potrząsnęła głową i powiedziała z emfazą: - Myśmy jej dali te perspektywy. Nie nasza wina, że ich nie wykorzystała. To nieuczciwie nam przypisywać winę.

- Obwiniacie się wszyscy nawzajem - powiedziałem. - Jedni drugich szarpiecie na strzępy.

- Niech pan tak do mnie nie mówi. Dość się już nasłuchałam od męża.

- Ja tylko zwracam pani uwagę na fakt oczywisty. Państwu potrzebny jest ktoś, pewnego rodzaju pośrednik - trzecia strona, żeby pomóc w uzdrowieniu, skierować wasze myśli na właściwe drogi.

- I wybiera pan siebie do tej roli, czy tak?

- Daleki jestem od tego. Pani jest potrzebny doradca doświadczony.

- Mój maż jest doradcą - powiedziała. - I co mu to dało? Tak czy inaczej nie wierzę w szukanie tego rodzaju pomocy. Ludzie powinni umieć sami rozwiązywać własne problemy.

Przybrała obojętny wyraz twarzy i znów spokojnie usiadła w fotelu, żeby mi pokazać, jak potrafi się opanować.

- Ale jeśli nie mogą, pani Brown?

- No to nie mogą, i koniec. Podjąłem jeszcze jedną próbę.

- Czy pani chodzi do kościoła?

- Oczywiście, że tak.

- Mogłaby pani poruszyć te problemy ze swoim księdzem.

- Jakie problemy? Nie widzę żadnych palących problemów.

Tak głęboko była pogrążona w beznadziei, że nawet nie chciała spojrzeć w stronę światła. Myślę, że się bała, żeby światło nie odkryło jej przed nią samą.

Przeszedłem do innych spraw.

- Pani wspomniała o walizce zostawionej tu przez córkę. Czy ta walizka jest jeszcze w domu?

- Tak, na górze, w jej pokoju. Nie ma tam wiele rzeczy. Omal jej nie wyrzuciłam razem ze śmieciami, ale zawsze była możliwość, że ona po nią wróci.

- Czy mogę ją zobaczyć?

- Zaraz pójdę i przyniosę.

- Jeśli to pani nie przeszkadza, to wolałbym pójść z panią na górę.

- Proszę.

Weszliśmy razem po schodach, pani Brown przodem, pokazując drogę. Zapaliła światło w bocznym pokoju sypialnym i zatrzymała się, żebym mógł wejść.

Pokój dostarczył mi pierwszego jasnego dowodu, jak boleśnie dotknęła ją ucieczka Carol. Była to sypialnia dziewczynki uczennicy. Żółta narzutka z falbankami na francuskim łóżku stanowiła całość z żółtymi falbankami toaletki, na której dwie lampki w formie lalek uśmiechały się obojętnie jedna do drugiej. Kłapouchy sukienny piesek z wysuniętym czerwonym języczkiem przyglądał mi się z żółtego dywanu z wełny jagnięcej. Na półeczce pomalowanej na biało, tak jak łóżko, poustawiane były książki szkolne i pogodne lektury dla chorych w szpitalu lub sensacyjne powieści dla młodzieży. Wokół ścian biegły chorągiewki z barwami szkoły.

- Zachowałam pokój w takim samym stanie jak w czasach, kiedy tu mieszkała - powiedziała pani Brown za moimi plecami.

- Po co?

- Nie wiem. Chyba myślałam, że ona w końcu wróci do domu. Zresztą zrobiła to parę razy. Walizka jest w szafie ściennej.

W pokoiku unosił się delikatny zapach perfumowanych saszetek, jakie się wkłada między bieliznę. Pełno tu było spódniczek i sukienek, w rodzaju tych, jakie dziewczynki pół pokolenia temu nosiły w szkole. Zaczynałem podejrzewać, że pokój i jego urządzenie miały mniej wspólnego z Carol niż z jakimiś skrytymi fantazjami matki. Jej matka odezwała się, jakby odpowiadając na moją myśl:

- Spędziłam mnóstwo czasu tutaj, w tym pokoju. Tutaj czuję jej obecność. Przez pewien czas byłyśmy prawdziwie blisko z sobą. Mówiła mi wszystko, wszystko, o chłopcach, z którymi się spotykała, i tak dalej. Tak, jakbym sama przeżywała na nowo moje lata szkolne.

- Czy to było dla niej dobre?

- Nie wiem. - Zagryzła wargi. - Chyba nie, bo potem odsunęła się ode mnie. Nagle zamknęła się w sobie zupełnie. Nie wiem, co się działo w jej życiu, ale widziałam, że się zmienia, robi się szorstka. A była z niej taka śliczna dziewczynka, niewinna i urocza. - Jej usta wykrzywiły się straszliwie i pozostały takie, jak gdyby świadomość straty uderzyła ją nagle obuchem w głowę.

Walizka była z wołowej skóry, powycierana, z monogramem Roberta Browna. Wyciągnąłem ją na środek podłogi i otworzyłem. Nagle znalazłem się z powrotem w pokoju motelowym u Dacka przy innej otwartej walizce Carol. Ten sam stęchły zapach zawartych w niej rzeczy rozszedł się po pokoju i zdawał się przenikać jego atmosferę.

Wewnątrz ten sam nieład pomieszanych z sobą ubrań, kobiecych tym razem, spódniczek, bielizny i pończoch, trochę kosmetyków, sennik w broszurowej oprawie z kartką zapisanego ręcznie papieru wetkniętą jako zakładka. Wyciągnąłem arkusik i przyjrzałem mu się. Podpisany był: Twój brat Har.

Drogi Mike, Przykro mi, że ty i Carol jesteście w ciężkiej sytuacji i załączam przekaz na pięćdziesiąt, który mam nadzieję, przyda wam się i możecie podjąć gotówkę na poczcie. Posłałbym więcej, ale trochę „ciasno” się zrobiło, od kiedy jestem z Lilą, to dobra dziewczyna, ale nie wierzy, że krew jest gęściejsza od wody, a tak jest. Pytałeś mnie, czy jestem zadowolony, że się ożeniłem, no więc pod niektórymi względami tak, pod innymi nie, a Lila ma swoje własne mocne poglądy. Ona nie jest taka „rewolucyjnie” piękna jak Carol, ale zgadzamy się dobrze.

Martwię się, że straciłeś pracę, Mike, w tych czasach trudno o pracę dla niewykwalifikowanych, wiem, że dobrze prowadzisz bar i to jest fach, w którym mógłbyś coś zarobić, nawet choć by byli przeciw tobie, jak mówisz. Widziałem się z panem Sipe, tak jak mnie prosiłeś, ale nic nie może dla nikogo zrobić, sam jest w nędzy. „Barcelona” zbankrutowała zeszłej zimy i teraz Sipe jest tylko dozorcą lokalu, ale przesyła ci serdeczne pozdrowienia, pamięta dawne czasy i chce wiedzieć, czy w końcu wypracowałeś lewy hak.

W zeszłym tygodniu widziałem jeszcze jednego twojego „przyjaciela”, to znaczy kapitana HilImana. Wiem, że krzywo na niego patrzysz, ale w końcu potraktował cię całkiem dobrze, mógł ci wlepić dziesięć lat. Nie, nie odgrzebuję starych uraz, bo Hillman mógłby coś dla ciebie zrobić, gdyby chciał, powinieneś zobaczyć jego jacht wyścigowy, jak go spotkałem w Newport, tam się wybrałem, żeby zrobić parę żeglarskich zdjęć. Głowę dałbym, że ten jacht kosztował go ze dwadzieścia pięć tysięcy, facet jest nadziany. Dowiedziałem się, że mieszka z żoną i chłopcem w Pacific Point, może spróbujesz z nim pomówić o pracy, on jest w zarządzie jakiegoś „bezdymnego przemysłu”.

No, to już wszystko, gdybyś chciał przyjechać do „słonecznej Kai”, to wiesz, gdzie mieszkamy o nie kłopocz się, Lila się ucieszy, w gruncie rzeczy zacna z niej dusza. Serdeczne pozdrowienia.

Pani Brown wyszła ze swego transu i zbliżyła się patrząc na mnie z zaciekawieniem.

- Co to takiego?

- List do Mike’a od jego brata Harolda. Czy mogę go wziąć?

- Proszę bardzo.

- Dziękuję. Myślę, że to może być dowód rzeczowy. Zdaje się, że to dało Mike’owi impuls do wyciągnięcia pieniędzy z Hillmana. - I wyjaśnia, pomyślałem, dlaczego Harold wyrzuca sobie, że go sam namówił do zbrodni.

- Czy mogę to przeczytać?

Wręczyłem jej list. Trzymała go na odległość ramienia mrużąc oczy.

- Boję się, że bez okularów nie dam rady. Zeszliśmy na dół do saloniku, gdzie nałożyła okulary w rogowej oprawie i usiadła w fotelu z listem w ręku.

- Sipe - powiedziała, kiedy skończyła czytać. - To jest nazwisko, które próbowałam sobie przypomnieć. Robert, chodź tutaj! - zawołała donośnym głosem.

Rob Brown odpowiedział z głębi domu:

- Już idę.

Ukazał się w drzwiach z tacą, na której pobrzękiwał dzbanek i trzy szklanki. Spojrzał na żonę, jakby chcąc ją przebłagać.

- Pomyślałem sobie, żeby zrobić trochę świeżej lemoniady dla nas trojga. Wieczór jest taki ciepły.

- To bardzo miło z twojej strony, Robert. Postaw to na stoliku do kawy. Teraz powiedz, jak się nazywał eks-policjant, z którym Mike uciekł pierwszy raz.

- Sipe. Otto Sipe. - Zaczerwienił się lekko. - Mówię ci, że ten człowiek był jego złym duchem.

Zadałem sobie pytanie, czy jest nim jeszcze. To pytanie wydało mi się tak pilne, że pożegnałem się czym prędzej, pojechałem prosto na lotnisko i pierwszym złapanym samolotem poleciałem do Salt Lake City. Nocny odrzutowiec z Minneapolis ocalił mnie przed spędzeniem nocy na lotnisku Salt Lake City i zabrał do Los Angeles. Wylądowałem na lotnisku International, kilka mil od hotelu „Barcelona”, gdzie człowiek nazwiskiem Sipe był dozorcą.


Rozdział 18


Miałem rewolwer w zamkniętej szufladzie biurka w moim mieszkaniu, a drugi w biurze. Mieszkanie w West Los Angeles było bliżej. Pojechałem tam.

Mieszkanie znajdowało się w nowiutkim dwupiętrowym domu z długą krytą galerią, z której wchodziło się bezpośrednio do mieszkań na drugim piętrze. Moje było na drugim piętrze od tyłu. Zaparkowałem na ulicy i wszedłem po zewnętrznych schodach.

Była to martwa posępna połowa nocy, nieruchoma godzina, kiedy kończyło się wczoraj, a jutro zbierało siły, żeby się zacząć. Moje własne siły były raczej na wyczerpaniu, ale nie czułem się zmęczony. Spałem w samolotach. A moja sprawa rwała się, moja wspaniała, straszliwie zagmatwana sprawa wymykała mi się z rąk.

Za zasłoną mego okna świeciło jakieś przyćmione światło i kiedy spróbowałem drzwi, były otwarte. Nie miałem rodziny ani żony, ani dziewczyny. Spokojnie przekręciłem gałkę zamka, powoli i ostrożnie otworzyłem drzwi.

Mimo wszystko wyglądało na to, że mam dziewczynę. Leżała zwinięta w kłębek na tapczanie w gabinecie, pod kocem ściągniętym z łóżka. Światło stojącej lampy padało na jej śpiącą twarz. Wydawała się tak młoda, że poczułem się stuletnim starcem.

Zamknąłem drzwi.

- Hej, Stello!

Ciało jej drgnęło pod kocem. Odrzuciła go i usiadła. Miała na sobie niebieski sweter i spódniczkę.

- Och - powiedziała - to pan.

- Kogo się spodziewałaś?

- Nie wiem. Ale niech się pan na mnie nie złości. Właśnie coś mi się śniło. Zapomniałam co, ale coś okropnego.

Jej oczy były jeszcze ciemne od snu.

- Jak, u licha, się tu dostałaś?

- Administrator mnie wpuścił. Powiedziałam mu, że jestem świadkiem. Zrozumiał.

- Ja nie. Świadkiem? Czego?

- Paru rzeczy - powiedziała z pewnym ożywieniem. - Jeżeli pan chce, żebym panu powiedziała, to może pan przestanie mnie traktować jak opóźnionego w rozwoju umysłowym przestępcę. Nikt tak mnie nie traktuje, oprócz moich rodziców.

Usiadłem na brzegu tapczanu obok niej. Lubiłem ją, ale w tej chwili bardzo mi przeszkadzała i mogła na mnie ściągnąć poważny kłopot.

- Czy twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś?

- Pewno, że nie. Jak mogłabym im powiedzieć? Nie pozwoliliby mi przyjść, a ja musiałam to zrobić. Kazał mi pan, żebym się z panem skontaktowała, gdybym miała jakąś wiadomość od Tommy’ego. Pańska obsługa telefoniczna nie mogła pana znaleźć i w końcu dali mi pański domowy adres.

- Mówisz, że miałaś wiadomość od Toma? Skinęła głową nie odrywając oczu od mojej twarzy.

Jej spojrzenie wyrażało mieszane uczucia, bardziej kobiece niż dziewczęce.

- Zatelefonował dziś po obiedzie, koło czwartej. Mama wyszła po zakupy i udało mi się samej odebrać telefon.

- Gdzie on był? Czy powiedział?

- Tutaj, w... - zawahała się. - Kazał mi przyrzec, że nikomu nie powiem. I już raz złamałam słowo.

- W jaki sposób?

- Napisałam kilka słów i wrzuciłam do skrzynki pana Hillmana, zanim wyjechałam z El Rancho. Nie mogłam zostawić go tak w niepewności.

- Co mu napisałaś?

- Po prostu, że miałam wiadomość od Tommyfego i że on żyje.

- Bardzo to miłe z twojej strony.

- Ale złamałam obietnicę. Przykazał mi, żeby nikomu nie mówić, a szczególnie jego rodzicom.

- Czasem trzeba łamać obietnice, jeśli są po temu jakieś wyższe względy.

- O czym pan mówi?

- O jego bezpieczeństwie. Bałem się, że Tom nie żyje. Czy jesteś absolutnie pewna, że z nim rozmawiałaś?

- Nie kłamię.

- Chodzi mi o to, czy to nie był jakiś oszust albo głos nagrany na taśmie?

- Jestem pewna. Rozmawialiśmy normalnie.

- Skąd telefonował?

- Nie wiem, ale myślę, że rozmowa była zamiejscowa.

- Co mówił?

Znów się zawahała, z palcem podniesionym do góry.

- Czy to będzie w porządku z mojej strony, jeżeli panu powiem, chociaż obiecałam?

- Byłoby nie w porządku, gdybyś nie powiedziała. Wiesz o tym, prawda? Nie po to chyba zrobiłaś tę całą drogę, żeby zatrzymać to przy sobie.

- Nie - uśmiechnęła się lekko. - Nie powiedział mi zbyt wiele. Nie wspomniał ani słowem o porwaniu. Tak czy owak najważniejsza rzecz to - że on żyje. Powiedział, że mu przykro, że się o niego martwię, ale nic na to nie może poradzić. Potem prosił, żeby się z nim spotkać i przynieść mu trochę pieniędzy.

Odetchnąłem z ulgą. To, że Tom potrzebował pieniędzy, wykluczało jego udział w okupie.

- Ile pieniędzy?

- Ile tylko mogłabym szybko zdobyć. Wiedział, że to nie może być duża suma. Pożyczyłam trochę od ludzi z klubu plażowego. Sekretarka dała mi własne sto dolarów, wie, że jestem uczciwa. Taksówką pojechałam na stację autobusową. Wie pan, nigdy przedtem nie jechałam autobusem, oprócz tego szkolnego.

- Czy spotkałaś się z nim tutaj w Los Angeles? - przerwałem jej niecierpliwie.

- Nie. Miałam go spotkać na stacji w Santa Monica o dziewiątej. Autobus trochę się spóźnił i możliwe, że się rozminęliśmy. Powiedział mi przez telefon, że może nie będzie mógł przyjść dzisiaj wieczorem. W takim wypadku spotkalibyśmy się jutro wieczorem. Powiedział, że zwykle wychodzi tylko wieczorem.

- Czy powiedział, gdzie mieszka?

- Nie. To najgorsze. Kręciłam się koło stacji autobusowej prawie przez godzinę i potem próbowałam dodzwonić się do pana, a kiedy nic z tego nie wyszło, wsiadłam w taksówkę i przyjechałam tutaj. Musiałam gdzieś przenocować.

- No cóż, przenocowałaś. Tylko źle, że Tom o tym nie pomyślał.

- Prawdopodobnie ma co innego na głowie - broniła go Stella. - Przeżywa jakieś straszne rzeczy.

- Tak powiedział?

- Mogłam to odgadnąć po jego sposobie mówienia. Był taki - nie wiem - taki okropnie wzburzony.

- Ale wzburzony czy po prostu przerażony? Jej brwi zmarszczyły się.

- Raczej zgnębiony niż przerażony. Ale nie chciał powiedzieć, czym. Nie powiedział mi, co się stało. Pytałam, czy wszystko z nim w porządku, wie pan, fizycznie, i powiedział, że tak. Więc spytałam, czemu nie wrócił do domu. Mówił, że to przez jego rodziców, ale nie nazywał ich swoimi rodzicami. Mówił, że to są antyrodzice. Powiedział, że prawdopodobnie nie czekaliby długo, żeby odesłać go z powrotem do szkoły Laguna Perdida.

Jej oczy były bardzo ciemne.

- Teraz przypomniałam sobie, co mi się śniło, zanim mnie pan obudził. Tommy był tam w szkole i oni nie pozwolili mu wyjść, i nie pozwolili mi zobaczyć się z nim. Chodziłam naokoło zaglądając przez drzwi i okna, próbując wejść do środka. Ale widziałam tylko straszne twarze, które patrzyły na mnie zza szyby.

- Tamte twarze nie są takie straszne.

- Tak, ale tam nie można wytrzymać. Tom mówi, że to okropne miejsce. Jego rodzice nie mieli prawa tam go posyłać. Nie mam mu za złe, że nie wraca.

- Ani ja, Stello. Ale w tych okolicznościach powinien wrócić do domu. Rozumiesz to, prawda?

- Chyba tak.

- To już byłby antyszczyt wszystkiego, gdyby mu się teraz coś stało. Nie chcesz tego przecież.

Potrząsnęła głową.

- Pomożesz mi go złapać?

- Dlatego tak naprawdę tu przyjechałam. Nie mogłam nasłać na niego policji. Ale pan jest inny. - Dotknęła grzbietu mojej ręki. - Pan nie pozwoli, żeby dni go odesłali z powrotem do Laguna Perdida.

- To się nie stanie, jeśli tylko będę mógł temu zapobiec. Myślę, że będę mógł. Jeśli Tomowi potrzebna jest kuracja, może ją odbywać jako pacjent z zewnątrz.

- On nie jest chory.

- Jego ojciec musiał mieć jakiś powód, żeby go tam umieścić. Coś musiało się stać w tę niedzielę, nie chciał mi powiedzieć, co.

- To się stało na długo przed niedzielą - powiedziała. - Ojciec obrócił się przeciw niemu, oto co się stało. Tommy nie jest kulturystą i wolał muzykę niż strzelanie do rzutków, żagiel i takie rzeczy. No i ojciec obraził się na niego. To całkiem proste.

- Nic nigdy nie jest proste, ale nie będziemy dyskutować. Przepraszam cię, Stellę, na minutkę, muszę załatwić jeden telefon.

Telefon stał na biurku pod oknem. Usiadłem i nakręciłem zastrzeżony numer Zuzanny Drew. Odezwała się za pierwszym dzwonkiem.

- Hello.

- Lew Archer. Wydajesz się bardzo przytomna i czynna, jak na trzecią rano.

- Nie spałam, myślałam między innymi o tobie i o innych ludziach. Ktoś powiedział - myślę, że to był Scott Fitzgerald - coś w tym sensie, że w prawdziwie ciemnej nocy duszy zawsze jest trzecia nad ranem. Ja bym powiedziała odwrotnie - że o trzeciej nad ranem zawsze jest w duszy prawdziwie ciemna noc.

- Myśl o mnie działa na ciebie aż tak przygnębiająco?

- W pewnym kontekście tak. W innych nie.

- Mówisz zagadkami, Sfinksie.

- Czynię to świadomie, Edypie. Ale nie ty jesteś źródłem mojej depresji. To sięga jeszcze dawnych czasów.

- Nie chciałabyś mi o tym opowiedzieć?

- Innym razem, doktorze. - Słyszałem, że porusza się niecierpliwie. - Chyba nie zatelefonowałeś do mnie o tej porze, żeby wypytywać o fragmenty mojej biografii?

- Nie, chociaż wciąż chciałbym wiedzieć, od kogo był wtedy ten telefon?

- I po to do mnie teraz zadzwoniłeś? - W jej głosie brzmiało rozczarowanie, gotowe zmienić się w gniew.

- Nie, nie po to. Potrzebna mi jest twoja pomoc.

- Naprawdę? - zdawała się zdziwiona, i to raczej mile. Ale powiedziała ostrożnie: - Chodzi o to, żebym ci powiedziała wszystko, co wiem, i tym podobne rzeczy?

- Nie mamy na to czasu. Myślę, że sprawa wali się. Tak czy owak muszę zrobić pewne posunięcie. Bardzo miła uczennica szkoły średniej, imieniem Stella, zawitała w moje progi. - Mówiłem zarówno do dziewczyny w pokoju, jak i do kobiety na drugim końcu drutu telefonicznego, i wypowiedziawszy te słowa, uświadomiłem sobie, jak szybko stają się, jedna i druga, kobietą i dziewczyną dla mnie najmilszą. - Potrzebne mi jest dla niej bezpieczne miejsce na resztę nocy.

- U mnie nie jest tak bezpiecznie. - Szorstki ton w jej głosie sugerował, że mówi serio.

- Mogę tu zostać - powiedziała Stella szybko za moimi plecami.

- Ona nie może tu zostać. Jej rodzice oskarżyliby mnie o porwanie nieletniej.

- Poważnie mówisz?

- Tak. Sprawa jest poważna.

- Dobrze. Gdzie mieszkasz?

- Stella i ja przyjedziemy do ciebie. Stąd jest niecałe pół godziny drogi o tej porze w nocy.

- Nie musiał pan tego robić za moimi plecami - powiedziała Stella, kiedy odłożyłem słuchawkę.

- Robiłem to otwarcie i pod twoim nosem. I nie ma czasu się sprzeczać.

Na dowód, że czas nagli, zdjąłem marynarkę, wyjąłem z szuflady rewolwer i pas i przy niej włożyłem to wszystko na siebie. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Ten niemiły obrządek nie skłonił jej do milczenia.

- Ale ja nie chcę z nikim się spotykać teraz, w nocy.

- Zuzanna Drew, będzie ci się podobała. Jest bardzo interesująca i dużo wie

- Ale mnie się nigdy nie podobają ludzie, o których starsi mówią, że będą mi się podobali.

Po wielkim wysiłku, jakim były dla niej dzisiejsze przeżycia, odezwały się w niej cechy dziecka.

- Zapomnij o swojej wojnie z dorosłymi - powiedziałem, żeby ją pokrzepić. - Bardzo prędko sama będziesz dorosła. Kogo wtedy będziesz obwiniać za wszystko?

- To nieuczciwe.

Było nieuczciwe, ale ją trzymało w karbach przez całą drogę do domu na Beverly Glen. Zuzanna podeszła do drzwi w jedwabnej piżamie, nie takiej, w jakiej się sypia. Jej włosy były wyszczotkowane. Nie zadała sobie trudu zrobienia makijażu. Jej twarz była niezwykle piękna w swej nagości, a oczy nie mniej ciemne i rzeczywiste jak każdej innej nocy.

- Wejdź Lew. Bardzo miło mi cię poznać, Stello. Jestem Zuzanna. Przygotowałam ci łóżko na górze - wskazała wewnętrzny balkon, zawieszony w połowie ściany dużego salonu i prowadzący do pokoju na piętrze. - Czy chcesz coś zjeść?

- Nie, dziękuję - powiedziała Stella. - Jadłam hamburgera na stacji autobusowej.

- Z przyjemnością zrobię ci kanapkę.

- Nie. Naprawdę. Nie jestem głodna. - Dziewczyna była blada i robiła wrażenie chorej.

- W takim razie pójdziesz się zaraz położyć.

- Nie mam wyboru - powiedziała Stella odruchowo i dodała: - To wypadło niegrzecznie, prawda? Nie chciałam być niegrzeczna. To strasznie miło z pani strony, że przyjmuje mnie na noc. Tylko że pan Archer nie zostawił mi innego wyjścia.

- Ja też nie miałem innego wyjścia - powiedziałem. - A co byś zrobiła, gdybyś je miała?

- Byłabym z Tommy’m, gdziekolwiek on jest.

Jej wargi zaczęły drżeć, podobnie jak delikatna skóra dookoła oczu i ust. Zdawało się, że maska płaczącego dziecka usiłuje zawładnąć jej twarzą. Stella uciekła od niej albo od naszych oczu po krętych schodach na balkon. Nim zamknęła drzwi, Zuzanna zawołała za nią:

- Piżama jest na łóżku, nowa szczoteczka do zębów w łazience.

- Cudowna z ciebie gospodyni - powiedziałem.

- Dziękuję. Może napijesz się czegoś przed wyjściem.

- Nie warto.

- Chcesz iść tam, dokąd się wybierasz, i jeszcze coś zdziałać?

- Wybieram się do hotelu „Barcelona”, ale wciąż muszę robić okrążenia.

Zareagowała ostrzej, niż miała ku temu powód.

- To właśnie ja jestem tym okrążeniem, czy tak?

- Stella jest okrążeniem. Ty jesteś kawalerią Stanów Zjednoczonych.

- Podoba mi się twoja wyobraźnia - skrzywiła się z grymasem. - Co też masz zamiar robić w starej „Barcelonie”? Przecież hotel jest od dawna zamknięty.

- Jest tam co najmniej jedna żywa dusza, dozorca, który był hotelowym detektywem, nazywa się Otto Sipe.

- Dobry Boże, zdaje się, że go znam! Wielki, gruby, z czerwoną twarzą i ziejący na milę alkoholem?

- Prawdopodobnie to ten. Skąd go znasz? Zawahała się, nim odpowiedziała ostrożnym głosem:

- Dość często bywałam w „Barcelonie” swego czasu pod koniec wojny. Tam poznałam Carol.

- I pana Sipe.

- I pana Sipe.

Więcej nie chciała mi powiedzieć.

- Nie masz prawa mnie przesłuchiwać - powiedziała w końcu. - Daj mi spokój.

- Z przyjemnością. Odprowadziła mnie do drzwi.

- Nie żegnajmy się w tym tonie. Proszę. Nie milczę dla samej przyjemności. Jak myślisz, dlaczego nie spałam całą noc?

- Poczucie winy?

- Nonsens. Niczego się nie wstydzę. - A jednak był wstyd w jej oczach. Głębszy niż znajomość samej siebie. - Tak czy owak, to trochę, co wiem, może mieć znaczenie.

- Z pewnością.

- Grasz nieuczciwie. Wykorzystujesz moje osobiste uczucie dla ciebie.

- Nie wiedziałem, że istnieje. Jeśli tak, powinienem mieć prawo wykorzystać je, jak mi to jest potrzebne.

- Jednak nie masz tego prawa. Moje życie prywatne jest dla mnie bardzo cenną rzeczą i nie masz prawa go gwałcić.

- Nawet żeby ocalić czyjeś życie?

Stella otworzyła drzwi swego pokoju i wyszła na balkon. Na tle szerokiej niszy wyglądała jak figurka święta w piżamie.

- Gdyby moi starsi państwo zniżyli głosy o parę decybeli - powiedziała - można byłoby się trochę przespać.

- Przepraszam - zwróciłem się do jednej i drugiej. Stella znikła.

- Czyje życie jest w niebezpieczeństwie, Lew? - zapytała Zuzanna.

- Przede wszystkim Toma Hillmana. Możliwe, że i innych, nie wyłączając mojego.

Dotknęła przodu mojej marynarki.

- Masz przy sobie broń. Czy Otto Sipe jest jednym z porywaczy?

Odpowiedziałem pytaniem:

- Czy on był kimś w twoim życiu?

- Oczywiście, że nie - oburzyła się. - Odejdź już. - Wypchnęła mnie. - Uważaj na siebie.

Wyszedłem na chłodne powietrze nocy.


Rozdział 19


Na autostradzie nad brzegiem morza ruch był słaby. Od czasu do czasu pełznące wśród nocy ciężarówki przejeżdżały oślepiając czerwonym i żółtym światłem. Ten odcinek drogi był nieprzyjemny, z poplamioną olejem jezdnią i zanieczyszczonym spalinami powietrzem. Nawet morze poniżej szosy miało zapach pomyj.

Stacja obsługi Bena Dały’ego była ciemna, choć w środku paliła się jedna żarówka dla odstraszenia włamywaczy. Zostawiłem samochód na parkingu przy stacji, obok umieszczonej na zewnątrz budki telefonicznej i przeszedłem na drugą stronę jezdni do hotelu „Barcelona”.

Był równie martwy jak Niniwa. W ogrodach za głównym budynkiem ptak przedrzeźniacz próbował wyśpiewać kilka drżących nut, niby maleńkie serce dzwonu, usiłujące wydobyć dźwięk, potem ucichł. Przerywany mechaniczny ruch na szosie był jedynym znakiem życia w zastygłej w bezwładzie czarnej nocy.

Stanąłem przed frontowymi drzwiami, gdzie przymocowana była wywieszka o bankructwie, i zastukałem w szybę latarką. Powtórzyłem stukanie kilkakrotnie, ale bez żadnego rezultatu. Już miałem wybić szybę, żeby wejść, gdy zauważyłem, że drzwi nie są zamknięte na zatrzask. Otworzyły się pod naciskiem ręki.

Wszedłem do hallu, potrącając parę duchów. Była to dwudziestoletnia Zuzanna i jakiś mężczyzna bez twarzy. Powiedziałem, żeby mi zeszli z drogi, i posłałem ich do diabła.

Poszedłem korytarzem, gdzie za pierwszym razem pan Sipe ukazał się ze swoim światłem wzdłuż rzędu zamkniętych, ponumerowanych drzwi. Te, które znajdowały się na samym końcu, były lekko uchylone. Słyszałem odgłosy wewnątrz ciemnego pokoju, ciężki oddech i westchnienia człowieka pogrążonego we śnie lub odrętwieniu. Czuć też było silną woń whisky. Prawą ręką przez uchylone drzwi wymacałem kontakt. Przekręciłem go i przesunąłem rękę na kolbę mego rewolweru. Nie było potrzeby. Sipe leżał na łóżku zupełnie ubrany, jego szpetny nos połyskiwał czerwienią, a obwisłe wargi słały westchnienia do sufitu. Był sam.

Z trudem zmieściłby się tu jeszcze ktoś. Niezbyt duży pokój był tak zapchany gratami, jakby gromadzono je tu przez dziesiątki lat. Pudła i skrzynki, zwinięte dywany, pisma ilustrowane i gazety, walizki i kufry tworzyły stertę aż pod sam sufit w głębi pokoju. Na dostrzegalnych częściach ścian wisiały zdjęcia młodych ludzi w pozycjach bokserskich, na przemian z kilku zdjęciami dziewcząt.

Puste butelki po whisky ustawione były rzędem wzdłuż ściany obok drzwi. Opróżniona do połowy butelka stała przy łóżku, na którym leżał Sipe. Przekręciłem klucz tkwiący w zamku i przyjrzałem się bliżej śpiącemu człowiekowi.

Nie dość powiedzieć, że spał. Nie było go, odszedł daleko, może za daleko. Gdybym przyłożył zapałkę do otwartych ust, oddech jego zapaliłby się jak palnik spirytusowy. Nawet przód jego koszuli wydawał się nasycony alkoholem, jak gdyby wylewał go na siebie w czasie ostatniej, dzikiej libacji, nim odszedł.

Jego rewolwer był zatknięty za wytłuszczony pasek od spodni. Przełożyłem go do kieszeni mojej marynarki, zanim próbowałem obudzić śpiącego. Potrząsnąłem nim. Leżał jak kłoda i jego ogromna głowa opadła bezwładnie na poduszkę. Uderzyłem go po czerwonych, dziobatych policzkach. Nawet nie jęknął.

Poszedłem do przyległej łazienki. Był to zarazem rodzaj kuchni wyposażonej w płytkę elektryczną i maszynkę, która pachniała paloną kawą. Z kranu nad wanną nalałem zimnej wody do dzbanka. Polałem nią głowę i twarz śpiącego, ostrożnie, żeby go nie zatopić. Nie przebudził się.

Zaczynałem się trochę niepokoić, nie tyle o jego osobę, co o to, czy kiedykolwiek będzie zdolny opowiedzieć mi swoją historię. Nie sposób było policzyć walających się po pokoju pustych butelek. Wyczułem jego puls z trudem: był bardzo słaby. Zajrzałem pod jedną z powiek. Tak, jakbym zajrzał do wnętrza czerwonej ostrygi.

Zauważyłem, że łazienka jest dwudrzwiowa, z tych, jakie spotyka się w starych hotelach. Poszedłem do sąsiedniego pokoju i poświeciłem dokoła latarką. Był to pokój podobny kształtem i rozmiarem do innych, ale prawie zupełnie pusty. Mosiężne łóżko małżeńskie, przykryte jednym tylko kocem, stanowiło całe umeblowanie. Koc leżał pognieciony, w takim stanie, jak go zostawia mężczyzna czy chłopiec, kiedy wstaje.

Nad głowami łóżka, niby okaleczony cień chłopca, przewieszony był czarny sweter, zrobiony na drutach, z jednym rękawem wystrzępionym. W miejscach, gdzie włóczka była porwana, widać było ślady jasnego smaru, jakiego się używa do smarowania zamków w bagażnikach samochodowych. W koszu na śmiecie znalazłem kilka tekturowych opakowań zawierających resztki hamburgerów i frytek.

Serce waliło mi tak, że aż czułem je w uszach. Sweter był doskonałym, namacalnym dowodem, że Stella nie została oszukana. Tom żył.

Znalazłem klucze Sipe’a i zamknąwszy jego pokój, obszedłem wszystkie pokoje. Było ich około stu, dla gości i służby, i zajęło mi to sporo czasu. Czułem się jak archeolog, który bada wnętrze piramidy. Nie mniej odległe w czasie zdawały się dni świetności „Barcelony”.

Cały mój wysiłek został uwieńczony tylko warstwą kurzu w nosie. Jeżeli Tom był w budynku, to się ukrył.

Miałem wrażenie, że go tu nie ma, że opuścił „Barcelonę” na dobre. Każdy by to zrobił, mając po temu szansę.

Przeszedłem z powrotem przez autostradę do stacji Dały’ego. Moja latarka odkryła kartkę przyklejoną do drzwi frontowych w prawym rogu niżej: „W nagłym wypadku dzwonić do właściciela”; podany był numer telefonu domowego Dalyego. Zatelefonowałem do niego z budki obok. Odezwał się po chwili:

- Tu Dały.

- Lew Archer. Jestem detektywem, który poszukiwał Harolda Harleya.

- Cholernie odpowiednia pora na poszukiwanie kogokolwiek!

- Dzięki panu znalazłem Harleya. Teraz potrzebna mi pańska pomoc w ważniejszej sprawie.

- O co chodzi?

- Powiem panu, jak pan tu będzie. Jestem na pańskiej stacji.

Usłużność leżała w zwyczajach Dalyego.

- Dobrze. Będę za kwadrans.

Czekałem na niego w samochodzie, próbując uporządkować w myśli całą sprawę. Jasne, że Sipe i Mike Harley działali razem i wykorzystali hotel „Barcelona” jako kryjówkę. Nie wyglądało na to, że Tom jest więźniem, był raczej dobrowolnym gościem, jak powiedział Harley na początku. Nawet z perspektywy szkoły Laguna Perdida na horyzoncie trudno było sobie wyobrazić, dlaczego chłopiec narobił tego wszystkiego swoim rodzicom i sobie.

Dały z fantazją zjechał z autostrady i zaparkował swój samochodzik obok mojego. Wyszedł i zatrzasnął drzwiczki, na których było napisane jego nazwisko. Rzucił mi gniewno-ironiczne spojrzenie człowieka zbudzonego o tej porze.

- Czym mogę służyć, panie Archer?

- Niech pan wejdzie. Pokażę panu fotografię.

Usiadł obok mnie w samochodzie. Zapaliłem górne światło i wyjąłem fotografię Toma. Ilekroć na nią patrzyłem, za każdym razem wyglądała inaczej, coraz mniej jasny stawał się wyraz oczu i ust. Włożyłem ją w zniszczone olejem ręce Daly’ego.

- Czy pan go kiedyś widział?

- Aha. Widziałem go parę razy w ciągu ostatnich dni. Telefonował z tej budki. Był tu wczoraj po południu.

.- O której?

- Nie zauważyłem. Byłem zajęty. Jakoś pod wieczór. Potem znów go widziałem, jak czekał na autobus. - Pokazał drogę w kierunku Santa Monica. - Autobus staje na skrzyżowaniu, jeżeli pomachać ręką. Inaczej nie.

- Jaki autobus tu staje?

- Każdy z miejskich, oprócz pośpiesznych.

- Widział pan, jak wsiadał do autobusu?

- Nie. Już zamykałem. A kiedy spojrzałem, jego już nie było.

- Która to była godzina?

- Około wpół do dziewiątej wczoraj wieczorem.

- Jak był ubrany?

- W białą koszulę i ciemne spodnie.

- Co pana w nim zaciekawiło, że pan go obserwował?

Dały poruszył się niespokojnie.

- Nie wiem. Właściwie go nie obserwowałem. Zobaczyłem, że wychodzi z terenu „Barcelony”, i oczywiście byłem ciekaw, co on tam robił. Jakoś mi się nie podobało, że taki przyzwoicie wyglądający chłopak ma konszachty z takim typem jak Sipe. - Spojrzał na fotografię i oddał mi ją, jak gdyby chciał zrzucić z siebie odpowiedzialność za udzielenie informacji o Tomie.

- Co można zarzucić temu Sipe’owi?

- Czego nie można! Sam mam synów i szlag mnie trafia, jak widzę, że taki człowiek uczy chłopców pić i... innych rzeczy. Powinien siedzieć w więzieniu, jeśli pan chce znać moje zdanie.

- Zgadzam się. Wsadźmy go tam.

- Pan żartuje.

- Mówię poważnie, Ben. W tej chwili Sipe jest w swoim pokoju w hotelu w stanie zamroczenia alkoholowego. Prawdopodobnie nie obudzi się przez długi jeszcze czas. Ale na wszelki wypadek, gdyby tak było, zostanie pan tu i popilnuje, czy on nie wychodzi.

- A co mam zrobić, jeżeli wyjdzie?

- Wezwać policję i powiedzieć, żeby go zaaresztowali.

- Nie mogę tego zrobić - powiedział niechętnie. - Wiem, że to zły człowiek, ale nie mam żadnego określonego powodu.

- Ja mam. Gdyby pan był zmuszony wezwać policję, niech pan powie, że Sipe jest poszukiwany w Pacific Point jako podejrzany o kidnaperstwo. Ale niech pan ich nie wzywa, dopóki nie będzie pan musiał. Sipe to mój najlepszy świadek i kiedy raz go aresztują, już go nigdy nie zobaczę.

- Dokąd pan idzie?

- Spróbuję wytropić chłopca. Jego oczy zajaśniały.

- Czy to ten, o którym pisały wszystkie gazety? Jak on się nazywa? Hillman?

- Właśnie on.

- Powinienem był go poznać. Nie wiem, nie zwracam specjalnej uwagi na twarze ludzi. Ale za to mogę panu powiedzieć, jakim samochodem jeżdżą.

- Czy Sipe ma samochód?

- Tak. Forda z 1953 roku, z pękniętym silnikiem. Polepiłem to jakoś do kupy dla niego, ale tak czy owak pierwszego lepszego dnia musi się rozlecieć.

Nim odjechałem, zapytałem Daly’ego, czy widział jeszcze kogoś w pobliżu hotelu. Widział i zapamiętał.

Mike Harley był tam w poniedziałek rano, przyjechał samochodem z rejestracją Idaho. Domyśliłem się, że Tom podróżował w bagażniku.

- I właśnie wczoraj wieczorem - powiedział - był tamten drugi chłopak. Miał nowiutki model chevroleta. Chyba była z nim dziewczyna albo jakiś kolega niższego wzrostu. Akurat zamknąłem i pogasiłem światła na zewnątrz.

- Dobrze się pan przyjrzał kierowcy?

- Nie za bardzo. Zdaje mi się, że ten chłopak miał ciemne włosy i był przystojny. Co on tam miał do roboty u tego drania? - Potrząsając znów głową, Ben już się miał wygramolić, ale zatrzymał się jeszcze chwilę. - Tak na zdrowy rozum, co w tym jest, że mały Hillman włóczy się po tej okolicy? Myślałem, że jest uwięziony i szuka go cała Południowa Kalifornia.

- Owszem, szuka.

Odnalezienie kierowcy, który zabrał wczoraj wieczorem Toma, zajęło mi kilka godzin, z pomocą różnych pracowników komunikacji autobusowej. Nazywał się Albertson i mieszkał daleko, w La Cienaga, nad piekarnią. Słodki zapach świeżo pieczonego chleba wypełniał frontowy pokoik jego mieszkania.

Ciągle było jeszcze bardzo wcześnie rano. Albertson przyjął mnie w spodniach naciągniętych na piżamę. Był to barczysty mężczyzna około czterdziestki, o bystrym spojrzeniu. Żywo skinął głową zobaczywszy zdjęcie.

- Tak, proszę pana. Pamiętam go. Wsiadł do mego autobusu na skrzyżowaniu przy „Barcelonie” i kupił bilet do Santa Monica. Ale nie wysiadł w Santa Monica.

- Dlaczego?

Potarł gęsto zarośnięty podbródek. Odgłos ten podrażnił moje nerwy.

- Czyżby był poszukiwany przez policję? - zapytał Albertson.

- Tak.

- To sobie wtedy pomyślałem. Już miał wysiadać, kiedy raptem zauważył kogoś na stacji i wrócił na swoje miejsce. Ja wysiadłem rozprostować nogi, bo to był końcowy przystanek, i zobaczyłem policjanta. Kiedy wróciłem, chłopiec siedział jeszcze w autobusie. Powiedziałem mu, że to koniec trasy, na to poprosił o bilet do Los Angeles. Schodziłem już ze służby i nie chciało mi się rozrabiać. Jeśli chłopak popadł w tarapaty, nie moja rzecz była go wydać. Źle zrobiłem?

- Dowie się pan na Sądzie Ostatecznym.

- Długo trzeba będzie poczekać - uśmiechnął się. - Co przeskrobał ten mały?

- Niech pan poczyta gazety, panie Albertson. Pojechał z powrotem do centrum?

- Tak. Jestem pewien. Wysiadł jeden z ostatnich. Pojechałem do miasta i popytałem trochę na stacji autobusowej i w okolicy. Nikt nie przypominał sobie tego chłopca. Oczywiście rano byli na służbie inni ludzie. Może powiedzie mi się lepiej, jeśli spróbuję jeszcze raz wieczorem. Teraz czas było wracać do Otto Sipe a.

Ben Dały powiedział, że nie wychodził z hotelu. Ale kiedy tam poszliśmy, drzwi do jego pokoju były otwarte i Sipe znikł. Przed wyjściem nie omieszkał dokończyć do połowy opróżnionej butelki przy łóżku.

- Musiał mieć wytrych, Ben. Czy jest jakieś inne wyjście oprócz tego?

- Nie. Musi być gdzieś tutaj.

Przeszliśmy na tyły walącego się budynku, minęliśmy basen bez wody, pełen zeschłych brązowych liści, które zgromadziły się w głębszym końcu. Pod chropowatą prostopadłą ścianą, kilkaset stóp za hotelem, znajdowały się sypialnie personelu, garaże i inne dobudówki. Między dwoma skrzydłami budynku mieścił się ogród, gdzie strzyżone krzaki bukszpanu i żywopłot wracały do naturalnych kształtów. Kołysząc się na najwyższym pióropuszu błękitnego krzewu plumbago ptak przedrzeźniacz rozwrzeszczał się jak sójka.

Stałem w milczeniu i gestem nakazałem milczenie Daly’emu. Ktoś kopał za krzewem plumbago. Mogłem dostrzec ruchy kopiącego, słyszałem szczęk łopaty i odgłos sypania ziemi. Wyjąłem rewolwer i pokazałem się.

Otto Sipe podniósł wzrok znad łopaty. Stał w płytkim wykopie około pięciu stóp długości i dwóch szerokości. Miał uwalane ziemią ubranie. Twarz spoconą i ubrudzoną.

W trawie obok wykopu leżał na wznak człowiek w szarej marynarce. Prążkowana rękojeść noża wystawała z jego klatki piersiowej. Wyglądem przypominał Mikea Harleya i leżał, jakby nóż przygwoździł go na zawsze do ziemi.

- Co pan robi, Otto?

- Sadzę petunie. - Szyderczy grymas odsłonił zęby. Najwidoczniej osiągnął ten znieczulający stan pijackiego zamroczenia, w którym wszystko wydaje się nierzeczywiste i śmieszne.

- Raczej sadzi pan nieboszczyków, chce pan powiedzieć.

Odwrócił się i spojrzał na ciało Harleya, jak gdyby przed chwilą spadło z nieba.

- On przyszedł z panem?

- Pan wie, kto to jest. Pan i Mike przyjaźniliście się od czasu, kiedy on wyjechał z Pocatello, razem z panem, w czterdziestych latach.

- Dobrze już, mam prawo sprawić kumplowi przyzwoity pogrzeb. Człowiek nie może go zostawić na pożarcie sępom.

- Jedyne sępy, jakie tu widzę, są ludźmi. To pan go zabił?

- Nie. Po co miałbym zabijać mojego kumpla?

- Kto to zrobił?

Oparty o łopatę rzucił mi dziwnie przebiegłe spojrzenie.

- Gdzie jest Tom Hillman, Otto?

- Oszczędzę sobie gadaniny do czasu, kiedy będzie potrzebna.

- Umie pan się obchodzić z rewolwerem? - zwróciłem się do Bena Dalyego.

- Do licha, nie, byłem tylko w Guadai.

- Niech pan trzyma go wycelowany w niego. - Wręczyłem mu rewolwer i odszedłem, by obejrzeć Harleya. Jego twarz, kiedy jej dotknąłem, była zimna jak miniona noc. Tak chłód, jak i zakrzepła krew, którą poplamiony był przód koszuli, powiedziały mi, że nie żył już od wielu godzin, prawdopodobnie od poprzedniego wieczora.

Nie próbowałem wyciągnąć noża spomiędzy jego żeber. Obejrzałem go dokładnie, nie dotykając. Rękojeść była powleczona gumą w czarno-białe paski, w kształcie dopasowanym do ręki. Nóż wydawał się zupełnie nowy i bardzo kosztowny.

Była to jedyna cenna rzecz, jaką Mike Harley miał przy sobie. Przeszukałem jego kieszenie i znalazłem okładkę biletu samolotowego z Las Vegas do Los Angeles, wystawionego w dniu wczorajszym, oraz trzy dolary i czterdzieści dwa centy.

Ben Dały wrzasnął. Kilka rzeczy stało się naraz. Zobaczyłem błysk i ptak przedrzeźniacz sfrunął z krzaka. Rewolwer wypalił. Rana otworzyła się z tej strony głowy Dały’ego, gdzie Otto Sipe uderzył go łopatą. Twarz Sipe’a wykrzywiła się. Schwycił się za brzuch i runął naprzód, dolną częścią swego ciała do grobu.

- Nie chciałem strzelić - powiedział Ben Dały. - Rewolwer sam wypalił, kiedy ten zamachnął się na mnie łopatą. Po wojnie nigdy nie chciałem brać broni do ręki.

Rana w jego głowie zaczęła krwawić. Obwiązałem ją własną chusteczką do nosa i powiedziałem mu, żeby poszedł wezwać policję i karetkę pogotowia. Pobiegł. Miał zadziwiająco lekkie ruchy jak na człowieka w średnim wieku.

Moje natomiast były zadziwiająco ciężkie. Podszedłem do Sipe’a, odwróciłem go na wznak i rozpiąłem mu ubranie. Rana w brzuchu była tuż pod pępkiem. Nie krwawił mocno, ale musiał nastąpić krwotok wewnętrzny. Widać było, jak życie ucieka z jego twarzy.

Co do mnie, to opłakiwałem Archera. Ciężkie były te ostatnie trzy dni. I wszystkim, co mi dały w rezultacie, był ten martwy człowiek i ten drugi, który prawdopodobnie miał za chwilę umrzeć. Fakt, że kula w brzuchu Sipe’a pochodziła z mego rewolweru, pogarszał jeszcze sytuację.

Żal nie przeszkadzał mi przeszukać jego kieszeni. Portfel miał wypchany banknotami, same dwudziestodolarówki. Jego udział w okupie Hillmana nie na wiele mu się przydał. Umarł, nim karetka z wyciem klaksonu nadjechała autostradą.


Rozdział 20


Dużo było zeznań i spisywania protokołów zarówno na miejscu jak i w biurze szeryfa. Z moją pomocą, dzięki telefonicznej interwencji porucznika Bastiana oraz paskudnej ranie z boku głowy. Ben zdołał przekonać szeryfa i ludzi z oddziału policji Los Angeles, że popełnił zabójstwo usprawiedliwione. Ale nie byli z tego zadowoleni. Ja także nie. Pozwoliłem mu zabić mego świadka.

Był jeszcze jeden świadek, gdyby chciał mówić. Tego samego ranka byłem znowu przed drzwiami mieszkania Zuzanny Drew.

- Kto tam? - zapytała Stella.

- Lew Archer.

Wpuściła mnie. Miała błękitne plamy pod oczami, jakby roztopił się ich kolor. Cała niemal jej twarz miała taką barwę.

- Wyglądasz jakaś wystraszona - powiedziałem. - Stało się coś?

- Nie. Ale jednej rzeczy się boję. Muszę zatelefonować do rodziców, a nie chcę. Każą mi wrócić do domu.

- Musisz wrócić do domu.

- Nie.

- Tak. Pomyśl o nich przez chwilę. Każesz im znosić męki niepokoju bez dostatecznej przyczyny.

- Ależ ja mam przyczynę. Chcę spróbować jeszcze raz i spotkać się z Tommy’m dziś wieczorem. Powiedział, że jeśli nie wczoraj, to dziś będzie na stacji autobusowej.

- O której?

- O tej samej porze. O dziewiątej.

- Spotkam go tam zamiast ciebie.

Nie protestowała, lecz spojrzenie jej było nieuchwytne.

- Stello, gdzie jest panna Drew?

- Wyszła na śniadanie. Leżałam jeszcze, więc zostawiła mi kartkę. Napisała, że wróci niedługo, ale już dwie godziny minęło, jak wyszła. - Zacisnęła pięści uderzając jedną o drugą.

- Martwię się.

- O Zuzannę Drew?

- O wszystko. O siebie. Wszystko stale się pogarsza. Czekam, aż to się skończy, a tymczasem jest coraz gorzej. Ja też się zmieniam. Już nie ma prawie nikogo, kogo bym lubiła.

- Wszystko się skończy, Stello, i ty znów się zmienisz.

- Naprawdę? To nie wygląda na zmianę, którą można odwrócić. Nie bardzo widzę, jak Tommy i ja w ogóle mamy być szczęśliwi.

- Najważniejsze to przeżyć. - Ciężko było ofiarować tylko tyle młodej dziewczynie. - Szczęście przychodzi nagle i w okruchach. Jeśli o mnie chodzi, to znajduję go więcej z biegiem lat. Okres młodości był dla mnie najcięższy.

- Naprawdę? - zmarszczyła brwi. - Nie pogniewa się pan, jeżeli zadam panu osobiste pytanie, panie Archer?

- Śmiało, pytaj.

- Czy pan się interesuje panną Drew? Pan wie, co mam na myśli. Poważnie.

- Myślę, że tak. A dlaczego?

- Nie wiem, czy powinnam to panu powiedzieć, czy nie. Wyszła na śniadanie z innym mężczyzną.

- Wolno jej.

- Nie wiem. Prawdę mówiąc, to go nie widziałam, ale słyszałam jego głos, a poznaję głosy bardzo dobrze. Mnie się zdaje, że to był żonaty mężczyzna.

- Jak możesz to poznać po głosie?

- To był ojciec Toma, pan Hillman.

Usiadłem. Przez chwilę nie mogłem zebrać myśli, żeby coś powiedzieć. Afrykańskie maski na ścianie zalanej słońcem zdawały się stroić do mnie miny.

Stella podeszła do mnie z wyrazem lęku.

- Może nie powinnam była tego panu mówić? Na ogół nie paplam bez potrzeby. Czuję się, jakbym ją szpiegowała.

- Powinnaś była mi powiedzieć, ale nikomu innemu nie mów, proszę cię.

- Nie powiem - zdawało się, że po przekazaniu mi tej informacji odczuła ulgę.

- Czy wyglądało na to, że tych dwoje się z sobą przyjaźni?

- Nie bardzo. Nie widziałam ich razem. Zostałam w swoim pokoju, bo nie chciałam, żeby on mnie zobaczył. Mogę tylko powiedzieć, że ona nie była zadowolona z jego wizyty. Tylko że rozmawiali jakoś tak intymnie.

- Co to znaczy intymnie? Zastanowiła się nad odpowiedzią.

- Mówili tak, jakby wałkowali jakąś sprawę. Nie była to uprzejma i grzeczna rozmowa.

- Co mówili?

- Chce pan, żebym spróbowała powtórzyć słowo po słowie?

- Właśnie o to mi chodzi, od chwili kiedy wszedł.

- Nie słyszałam tego wszystkiego. W każdym razie kiedy przyszedł, ona powiedziała: „Myślałam, że będziesz bardziej dyskretny, Ralph”. On powiedział: „Nie mów tak do mnie. Sytuacja staje się rozpaczliwa”. Nie wiem, co chciał przez to powiedzieć.

- Ale jak ci się zdaje, co on miał na myśli?

- Toma i wszystko, ale może chodziło jeszcze o coś. Nie powiedzieli o co. On powiedział: „Myślałem, że mogę oczekiwać współczucia z twojej strony”. Na to ona, że w ogóle nie ma w niej tego uczucia, a on jej powiedział, że jest twardą kobietą i coś jeszcze, i potem... - myślę, że próbował ją pocałować, a ona: „Nie rób tego”.

- Czy ona była rozgniewana?

Stella zdawała się namyślać i spojrzała na wysoki sufit.

- Nie tak bardzo. Po prostu nie miała ochoty. On powiedział: „Zdaje się, że nie bardzo mnie lubisz”. Ona mu odpowiedziała, że kwestia nie jest prosta i że jej zdaniem teraz nie pora o tym mówić, tym bardziej że ktoś jest w gościnnym pokoju, to znaczy ja. Na to on: „Dlaczego nie powiedziałaś o tym od razu? Czy to mężczyzna?” Potem mówili ciszej. Nie wiem, co mu powiedziała. Po chwili wyszli na śniadanie.

- Masz doskonałą pamięć - zauważyłem. Skinęła głową bez nieśmiałości.

- To mi pomaga w szkole, ale poza tym raczej nie. Pamiętam wszystkie złe rzeczy tak jak i dobre.

- A ta rozmowa była z tych złych rzeczy?

- Tak. Przestraszyła mnie, nie wiem dlaczego. Mnie też przestraszyła wiadomość, że Hillman mógł być tym mężczyzną bez twarzy dla Zuzanny, kiedy miała dwadzieścia lat. Obchodzili mnie oboje w różnym stopniu. Byli ludźmi dość wrażliwymi, żeby czuć się dotknięci, i dość skomplikowanymi, aby zrobić sobie krzywdę. Zuzanna obchodziła mnie w sposób, którego jeszcze nawet nie zacząłem analizować.

Teraz sprawa zahaczyła o nią tak jak tryb automatycznej maszyny, której nikt nie potrafi zatrzymać. I muszę wyznać, że nawet gdybym wiedział, tobym jej nie zatrzymał. Tę piekielną męczarnię znają niewolnicy swego zawodu.

- Pokaż mi, co ci napisała.

Stella przyniosła z kuchni zapisaną ołówkiem kartkę wyrwaną z bloku biurowego: „Kochana Stello, wychodzę na śniadanie i niedługo wrócę. Zjedz to, co jest w lodówce. Z. Drew”.

- Zjadłaś coś? - spytałem Stelli.

- Wypiłam szklankę mleka.

- I hamburgera wczoraj wieczorem na obiad. Nic dziwnego, że zmizerniałaś. Chodź, zaprowadzę cię na śniadanie. To pierwsza rzecz, którą trzeba zrobić.

- Dobrze. Dziękuję. A potem?

- Odwiozę cię do domu.

Odwróciła się i poszła ku przesuwanym oszklonym drzwiom prowadzącym na patio, żeby być jak najdalej ode mnie. Był lekki wietrzyk i słyszałem jego szum w listkach miniaturowej palmy. Stella zdecydowanie odwróciła się tyłem do mnie, jak gdyby wiatr i światło słońca przenikały jej ciało przez szybę.

- Chyba muszę wrócić do domu. Nie mogę dłużej trzymać mamy w strachu.

- Grzeczne dziecko. Teraz zatelefonuj do niej i powiedz, że już wracasz.

Rozważała moją propozycję stojąc w słońcu ze spuszczoną ciemną głową, przedzieloną na dwie części białą prostą linią przedziałka.

- Zatelefonuję, jeżeli pan nie będzie słuchał.

- Skąd będę wiedział, że to zrobiłaś?

- Dotychczas nigdy pana nie okłamałam - powiedziała szczerze. - A to dlatego, że pan nie mówi kłamstw. Nawet dla mojego dobra - uśmiechnęła się po raz pierwszy tego ranka.

Myślę, że swoim uśmiechem wywołała mój. Niedobry to był ranek.

Zamknąłem się w przestronnej łazience, nieskazitelnie czystej, z puszystą niebieską wykładziną, i umyłem się. Znalazłem żyletkę pomiędzy kosmetykami i tabletkami nasennymi w apteczce i ogoliłem się. Zamierzałem przeprowadzić poważną rozmowę lub całą serię, jeśli się uda.

Policzki Stelli płonęły rumieńcem, kiedy wyszedłem z łazienki.

- Telefonowałam do domu. Lepiej nie zatrzymujmy się po drodze na śniadanie.

- Twoja mama musi być bardzo zdenerwowana, prawda?

- Rozmawiałam z tatusiem. Jest oburzony na pana. Przykro mi.

- Źle postąpiłem - powiedziałem - trzeba było wczoraj cię odwieźć do domu. Ale zrobiłem coś innego.

Pozwoliłem zabić człowieka.

- To ja źle zrobiłam - powiedziała. - To miała być kara dla ruch za to, co nakłamali o Tomie, o mnie i o samochodzie.

- Cieszę się, że to rozumiesz. Jak to przyjął twój ojciec?

- Bardzo się gniewa. Nawet coś powiedział o szkole Laguna Perdida. Chociaż naprawdę nie myślał o tym. - Ale cień przemknął po jej twarzy.

Około godziny później, jadąc razem ze Stellą na południe w kierunku El Rancho, zauważyłem z daleka kontury szkoły. Zerwał się wiatr i rozwiał wszelki ślad zamglenia, ale nawet w niczym nie przesłoniętym słońcu budynki szkoły robiły przygnębiające wrażenie. Mimo woli wysiliłem wzrok, żeby dojrzeć samotną, błękitną czaplę. Nie było jej ani w wodzie, ani na niebie.

Instynktownie skręciłem z autostrady na drogę prowadzącą do Laguna Perdida. Mój samochód minął wjazd i brama automatycznie uniosła się w górę.

- Nie zostawi mnie pan tu? - spytała Stella cichutko.

- Oczywiście, że nie. Chcę się tylko o coś spytać. To nie potrwa długo.

- Lepiej niech nie próbują mnie tu przywozić - powiedziała Stella - bo ucieknę na zawsze.

- Miałaś bardziej dojrzałe projekty.

- Co innego mogę zrobić? - powiedziała trochę zbuntowana.

- Zostać w bezpiecznym kręgu, pośród swoich. Jesteś o wiele za młoda, żeby wykroczyć poza ten krąg, i nie myślę, żeby twoi rodzice byli tacy źli. Prawdopodobnie są lepsi niż przeciętni.

- Pan ich nie zna.

- Znam ciebie. Nie wzięłaś się ni stąd, ni zowąd. Stary strażnik wyszedł ze swej budki i pokuśtykał do samochodu od mojej strony.

- Doktora Spontiego nie ma w tej chwili.

- A pani Mallow?

- Jest. Znajdzie ją pan tam dalej, w East Hall. - Pokazał budynek z ponurymi oknami.

Zostawiwszy Stellę w aucie zastukałem do drzwi frontowych East Hall. Po pewnym czasie, który wydawał mi się bardzo długi, ukazała się pani Mallow. Miała na sobie ten sam ciemny oficjalny kostium, w który była ubrana w poniedziałek, i pachniało od niej tak samo, raczej nieoficjalnie, ginem.

Uśmiechnęła się do mnie, jednocześnie usuwając się od światła dziennego.

- Pan Archer, prawda?

- Jak się pani miewa, pani Mallow?

- Niech mi pan nigdy nie zadaje tego pytania rano. Ani właściwie o żadnej innej porze. Żyje się.

- To pięknie.

- Ale nie przyjechał pan tu po to, żeby dowiedzieć się o moje zdrowie.

- Chciałbym zobaczyć się na chwilę z Fredem Tyndalem.

- Przykro mi, ale chłopcy mają teraz lekcje.

- To może być ważne.

- Chce pan Fredowi zadać kilka pytań, czy tak?

- Właściwie tylko jedno. To nie potrwa długo.

- Ale to nie będzie nic denerwującego?

- Tak sądzę.

Zostawiła mnie w sali rekreacyjnej i poszła do biura Patcha, żeby zatelefonować. Obszedłem wkoło ogromną, nie zamieszkaną salę, noszącą ślady zniszczenia, wyobrażając sobie, co się czuje, gdy się jest chłopcem, którego rodzice zostawili tutaj.

Pani Mallow wróciła do sali.

- Fred przyjdzie za chwilę.

Czekając, wysłuchałem opowieści o jej małżeństwach łącznie z tym, które przetrwało do dnia dzisiejszego, małżeństwem z butelką. Fred wyłonił się ze światła słonecznego, z którego nic do niego nie przylgnęło. Wśliznął się przez drzwi skubiąc włosy na brodzie, czekając, żeby się dowiedzieć, co przeskrobał tym razem.

Wstałem i zbliżyłem się do niego niezbyt szybko.

- Hello, Fred.

- Hello.

- Pamiętasz naszą rozmowę sprzed paru dni?

- Moja pamięć funkcjonuje bezbłędnie. Pan jest Lew Archer Pierwszy - dodał z szybkim, przelotnym uśmiechem. - Czy już pan znalazł Toma?

- Jeszcze nie. Myślę, że ty pomożesz mi go znaleźć. Przesunął bokiem buta po framudze drzwi.

- Nie bardzo wiem jak.

- Jeżeli mi powiesz wszystko, co wiesz. Jedno mogę ci obiecać: nie odstawię go tu z powrotem.

- A co mi z tego przyjdzie? - powiedział ze smutkiem.

Nie umiałem na to odpowiedzieć. Po chwili chłopiec zapytał:

- Czego pan chce się ode mnie dowiedzieć?

- Zdaje mi się, że wtedy, kiedyśmy z sobą rozmawiali, zatrzymałeś coś przy sobie. Nie mam ci tego za złe. Nie znałeś mnie przecież. Nadal mnie nie znasz, ale już trzy dni minęło, a Toma wciąż nie ma.

Twarz jego wyrażała, że rozumie powagę tego faktu. Nie mógł jednakże utrzymać tej powagi zbyt długo. Powiedział z odcieniem zgrywy.

- Dobrze, powiem, puszczę całą farbę.

- Chcę cię zapytać o rzecz następującą: kiedy Tom prysnął stąd w sobotę wieczorem, czy miał jakąś określoną osobę lub miejsce, dokąd zamierzał się udać?

Szybko pochylił głowę na znak potwierdzenia.

- Tak, myślę, że tak.

- Czy wiesz, dokąd pojechał?

- Tom nie mówił. Za to powiedział coś inneqo, coś o odszukaniu swego prawdziwego ojca. - Głos jego załamał się pod wpływem uczucia i przybrał ton, z którym chłopiec nie umiał sobie poradzić. - Mocna rzecz.

- Co on miał na myśli, Fred?

- Powiedział, że go adoptowali.

- I to prawda?

- Nie wiem. Wielu chłopców chce myśleć, że są adoptowani. Mój opiekun, który mnie prowadzi, nazywa to typową freudowską konfabulacją rodzinną.

- Myślisz, że Tom mówił poważnie?

- Pewno, że tak. - Twarz chłopca znów spoważniała i uchwyciłem w niej błysk dojrzałości, którą wkrótce osiągnie. - Powiedział, że nie może wiedzieć, kim jest, dopóki nie dowie się na pewno, kto jest jego ojcem. - Skrzywił się. - Ja próbuję zapomnieć, kto jest moim ojcem.

- Nie możesz tego zrobić.

- Mogę próbować.

- Zajmij się czymś innym.

- Nie ma nic innego.

- Będzie.

- Kiedy? - spytał.

Pani Mail o w przerwała nam.

- Dowiedział się pan już, co było panu potrzebne, panie Archer? Fred powinien wrócić do klasy.

- Jest może jeszcze coś, co mógłbyś mi powiedzieć? - zapytałem.

- Nie, proszę pana. Uczciwie. Nie rozmawialiśmy zbyt dużo z sobą.

Chłopiec zaczął zbierać się do odejścia. Nagle odwrócił się od drzwi i odezwał się do mnie głosem innym niż ten, którym dotąd mówił, głosem głębszym i miarowym.

- Chciałbym, żeby pan był moim ojcem. Odwrócił się i odszedł w smudze oślepiającego światła słonecznego.

Kiedy znalazłem się z powrotem w samochodzie, powiedziałem do Stelli:

- Czy Tom mówił ci kiedyś, że jest adoptowany?

- Adoptowany? To niemożliwe.

- Dlaczego?

- To niemożliwe i już. - Droga zakręcała wzdłuż czerwonawego bagna, gdzie rozbrzmiewał śpiew czerwonoskrzydłych ptaków, przypominający strojenie instrumentów dętych i skrzypiec. - Przede wszystkim jest podobny do swego ojca - dodała po chwili Stella.

- To się często zdarza u adoptowanych dzieci. Rodzice po to je sobie przybierają, żeby się do nich upodobniły.

- Jakie to okropne. Takie handlowe. Kto panu powiedział, że go adoptowali?

- Powiedział to komuś z klasy.

- Dziewczynie?

- Nie, chłopcu.

- Jestem pewna, że to sobie wymyślił.

- Często wymyśla takie historie?

- Nie. Ale miał... on ma nieraz zabawne pomysły. Tego lata powiedział mi, że jest prawdopodobnie podrzutkiem. Że zamienili go w szpitalu z innym dzieckiem i że państwo Hillman nie są jego rodzicami. - Odwróciła się ku mnie, podwinąwszy nogi pod siebie. - Myśli pan, że to może być prawda?

- Może być. Prawie wszystko może się zdarzyć.

- Ale pan w to nie wierzy.

- Sam nie wiem, w co wierzę, Stello.

- Pan jest dorosły - powiedziała z odcieniem złośliwości. - Powinien pan wiedzieć.

Nie odpowiedziałem nic. Jechaliśmy w milczeniu ku El Rancho.

- Ciekawa jestem, co ojciec ze mną zrobi - powiedziała Stella. - Przepraszam, że pana w to wciągnęłam.

- Nic się nie martw. Pomogłaś mi najwięcej ze wszystkich.

Jay Carlson, którego nie znałem i który nie spodziewał się mnie poznać, stał przed domem, kiedy zajechaliśmy. Był to dobrze odżywiony, jeszcze młody człowiek o łagodnym spojrzeniu niebieskich oczu, podobnych do oczu Stelli. W tej chwili był chory z gniewu, posiwiał i drżał na całym ciele.

Rhea Carlson, ze swymi rudymi włosami rozwianymi jak sygnał ostrzegający o niebezpieczeństwie, wyszła z domu, podbiegła do auta, a za nią ociężałym krokiem podszedł jej mąż. Zachowywał się jak człowiek, który nie lubi zamieszania i nie umie sobie z nim radzić.

- Co pan zrobił z moją córką?

- Opiekowałem się nią jak mogłem najlepiej. Spała w nocy u mojej znajomej, z którą się przyjaźnię. Rano namówiłem ją, żeby wróciła do domu.

- Mam zamiar sprawdzić tę historię bardzo dokładnie - powiedział Carlson. - Jak się nazywa ta domniemana znajoma?

- Zuzanna Drew.

- Stello, czy on mówi prawdę? Skinęła głową.

- Czy nie umiesz mówić? - zawołał. - Nie było cię całą noc i nie masz nam nic do powiedzenia!

- Tatusiu, nie denerwuj się tak. On mówi prawdę. Bardzo mi przykro, że pojechałam do Los Angeles, ale...

Nie mógł poczekać, aż skończy.

- Mam prawo się denerwować po tym, co zrobiłaś. Nawet nie wiedzieliśmy, czy żyjesz.

Stella pokiwała głową.

- Przepraszam, tatusiu.

- Jesteś okrutną dziewczyną, bez serca - powiedziała matka. - I nigdy już nie będę mogła ci wierzyć. Nigdy.

- Pani jest za mądra na to, żeby tak mówić, pani Carlson.

Jej mąż zrobił gwałtowny ruch w moją stronę.

- Niech pan się nie wtrąca. - Prawdopodobnie chciał mnie uderzyć. Ale zamiast mnie, schwycił Stellę za ramię i potrząsnął nią. - Czyś ty oszalała, żeby wyprawiać podobne rzeczy?

- Niech pan ją zostawd, panie Carlson.

- To moja córka.

- Więc niech pan ją traktuje jak córkę. Stella miała ciężką noc.

- Miała ciężką noc, tak? Co się stało?

- Próbuje dorosnąć w trudnych okolicznościach i pan nie bardzo jej pomaga.

- Czego jej potrzeba, to dyscypliny. Ja wiem, gdzie ją może mieć.

- Jeśli myśli pan o Laguna Perdida, to wielki błąd. Stella to dobra dziewczyna, jedna z tych najlepszych.

- Nie interesuje mnie pańska opinia. Radzę panu odejść stąd, zanim wezwę policję.

Zostawiłem ich razem, troje ludzi dobrej woli, którzy nie umieli przestać się szarpać nawzajem. Stella odważyła się pomachać mi ręką na pożegnanie.


Rozdział 21


Pojechałem do Hillmanów. Skręcając koło ich skrzynki na listy, usłyszałem odgłos sportowego samochodu dochodzący od drogi wjazdowej. Stanąłem pośrodku wąskiego, czarnego pasa, tak że Dick Leandro również musiał stanąć.

Siedział w swoim aucie patrząc na mnie raczej spode łba, tak jak gdybym zatrzymał go w połowie rajdu o Grand Prix. Wysiadłem, podszedłem do jego auta z boku i poklepałem maskę.

- Ładny wóz.

- Podoba mi się.

- Ma pan jeszcze jakieś inne wozy?

- Tylko ten - powiedział. - Słyszałem, że znaleźli Toma. Czy to prawda?

- Jeszcze go nie znaleźli, ale on jest na wolności.

- Ach, to wspaniale - rzekł bez entuzjazmu. - Nie wie pan, gdzie jest kapitan? Pani Hillman mówi, że nie było go w domu przez całą noc. - Spojrzał na mnie zmieszany i wystraszony.

- Nie przejmowałbym się nim. Potrafi siebie upilnować.

- Tak, naturalnie, ale czy pan wie, gdzie on jest? Chciałbym z nim pomówić.

- O czym?

- A, to nasza sprawa. Osobista. Moja i jego.

- Czy panowie, pan i pan Hillman, macie dużo sekretów? - spytałem dość sarkastycznie.

- Nie powiedziałbym. On mi daje rady. Dobre rady. Młodemu człowiekowi plątał się nieomal język z gniewu i ze strachu. Przepuściłem go i pojechałem do Hillmanów. Elaine Hillman była osobą, z którą chciałem się zobaczyć, i ona sama wpuściła mnie do domu.

Wyglądała lepiej niż ostatnim razem, kiedy ją widziałem. Była starannie i ładnie ubrana w kostium ze skóry rekina, który przysłaniał jej starzejące się ciało. Zdołała nawet zdobyć się na uśmiech.

- Doszła do mnie pańska dobra wiadomość, panie Archer.

- Dobra wiadomość? - Nie mogłem sobie uświadomić, jaka.

- Że Tom na pewno żyje. Przekazał mi to porucznik. Proszę, niech pan wejdzie i opowie mi resztę.

Poprowadziła mnie przez hall, obchodząc wkoło przestrzeń pod świecznikiem, do salonu. Powiedziała z ożywieniem, jak gdyby postanowiła być wesoła:

- Nazywam to poczekalnią. To tak jak poczekalnia u dentysty. Ale czekanie już prawie skończone, prawda? - Głos jej ścichł pod koniec, zdradzając napięcie nerwowe.

- Tak, istotnie tak myślę.

- To dobrze. Nie mogłabym dłużej tego wytrzymać. Nikt z nas nie mógłby. Te dni były bardzo ciężkie.

- Wiem. Przykro mi.

- Niech panu nie będzie przykro. Przyniósł nam pan dobre wiadomości. - Przysiadła na kanapie. - Proszę, niech pan teraz usiądzie i powie mi coś więcej.

Usiadłem obok niej.

- Nie ma już wiele więcej i nie wszystko jest dobre. Ale Tom żyje, jest na wolności i najprawdopodobniej ciągle w Los Angeles. Natrafiłem na jego ślad, prowadzący z hotelu „Barcelona”, gdzie się ukrywał, na przedmieście. Widziano go, jak wysiadał z autobusu na stacji koło dziesiątej wczoraj wieczorem. Wracam tam po południu, może uda mi się go odnaleźć.

- Chciałabym się podzielić tymi wiadomościami z mężem - powiedziała. - Jestem trochę niespokojna o niego. Wyjechał wczoraj po południu i do tej pory jeszcze nie wrócił. - Rozejrzała się po pokoju, jak gdyby dziwnie wyglądał bez niego.

- Prawdopodobnie dowiedział się, że Tom żyje - powiedziałem.

- Od kogo?

Zostawiłem pytanie bez odpowiedzi.

- Ale nie pojechałby, nie mówiąc mi o tym.

- Chyba że miał po temu jakiś powód.

- Jaki powód mógłby mieć, żeby mnie trzymać w nieświadomości?

- Nie wiem, proszę pani.

- Myśli pan, że on zwariował?

- Wątpię. Prawdopodobnie spędził noc w Los Angeles na poszukiwaniu Toma. Wiem, że rano jadł śniadanie w towarzystwie Zuzanny Drew.

Rzuciłem to nazwisko rozmyślnie, bez przygotowania, po czym nastąpiła reakcja, jakiej oczekiwałem. Delikatna, jasna twarz Elaine zmarszczyła się jak bibułka.

- Dobry Boże - powiedziała - więc to jeszcze trwa? Nawet pośród tych strasznych rzeczy?

- Nie wiem właściwie, co jeszcze trwa.

- Są kochankami - powiedziała z goryczą. - Od dwudziestu lat. Przysiągł mi, że to już się dawno skończyło. Prosił, żebym z nim została, i dał mi słowo honoru, że nigdy nie zbliży się do niej. Ale on nie ma honoru. - Spojrzała mi w oczy. - Mój mąż jest człowiekiem bez honoru.

- Nie zrobił na mnie tego wrażenia.

- Możliwe, że mężczyźni mają do niego zaufanie. Wiem, że kobieta nie może mieć. Mam sporo doświadczenia w tej dziedzinie. Jestem jego żoną od prawie dwudziestu pięciu lat. I nie przez lojalność mnie się trzymał. Wiem o tym. Pieniądze mojej rodziny potrzebne mu były na prowadzenie firmy i na jego zachcianki. Nie wyłączając - dodała z obrzydzeniem - jego wstrętnego upodobania do rozrywek łóżkowych.

Zakryła usta ręką, jak gdyby chciała ukryć cierpienie, które je wykrzywiło.

- Nie powinnam tak mówić. To nie leży w mojej naturze. Pochodzę z Nowej Anglii. Moja matka, która miała podobny problem ze swoim mężem, perswazją i przykładem nauczyła mnie cierpieć w milczeniu. I robię tak. Poza samym Ralphem pan jest jedyną osobą, z którą o tym rozmawiałam.

- Nie powiedziała mi pani dużo. Czasem dobrze trochę przewietrzyć skryte myśli.

- Pan uważa, że to może mieć jakiś związek z tym... wszystkim. - Zatoczyła szeroki ruch ręką i rozpostarła palce.

- Bardzo prawdopodobne. Myślę, że dlatego pani mąż i panna Drew spotkali się dziś rano. Zapewne dzwonił do niej już przedtem. We wtorek po południu.

- Tak! Przypominam sobie. Telefonował z baru i ja weszłam do pokoju. Przerwał od razu. Ale usłyszałam, jak mówił coś w tym rodzaju, że absolutnie muszą coś przemilczeć. Najwidoczniej rozmawiał z tą Drew.

Drgnąłem usłyszawszy to pogardliwe określenie. Była to bolesna i dziwna rozmowa, ale pochłaniała nas oboje. Bliskie stosunki łączące ludzi, o których mówiliśmy, zmusiły i nas do pewnej intymności.

- To prawdopodobnie była ona - powiedziałem. - Wspomniałem porucznikowi Bastianowi, że ona może być świadkiem, i Bastian musiał to powtórzyć pani mężowi.

- Znowu pan ma rację, panie Archer. Mój mąż niedawno otrzymał wiadomość od porucznika. Jak to się dzieje, że pan wie tyle o życiu innych ludzi?

- Życie innych ludzi to mój business.

- I pańska pasja?

- I moja pasja. I chyba moja obsesja. Nigdy nie umiałem zobaczyć w tym świecie o wiele więcej niż ludzie, którzy na nim żyją.

- A jak mógł się pan dowiedzieć o tym telefonie? Pana tu nie było. Mój mąż nie powiedziałby panu.

- Byłem akurat u panny Drew, kiedy ktoś zatelefonował. Nie słyszałem, o czym była mowa, ale zauważyłem, że ten telefon nią wstrząsnął.

- Mam nadzieję. - Spojrzała na mnie z łagodniejszym wyrazem oczu. Wyciągnęła rękę i dotknęła mego ramienia delikatnymi palcami.

- Czy to pańska przyjaciółka?

- W pewnym sensie tak.

- Kocha ją pan?

- Nie, gdyby to ode mnie zależało.

- To zagadkowa odpowiedź.

- Dla mnie to także jest zagadką. Jeśli ona jeszcze kocha pani męża, nie może to nie wpłynąć na uczucia kogoś innego, kto się nią interesuje. Ale nie sądzę, żeby tak było.

- W takim razie, co oni chcą ukryć?

- Coś, co było w przeszłości. - Miałem nadzieję, że całkowicie należało do przeszłości. Zuzanna, przekonałem się o tym rano, ciągle jeszcze mogła mnie zranić.

- Może warto zagłębić się w tę przeszłość. Wiem, że to też będzie bolało - powiedziałem do siebie i do niej.

- Mogę wytrzymać ból, jeśli jest w tym jakiś sens. Czego nie rozumiem, to bólu, który na nic się nie przyda. Tego, na przykład, jaki przeżywamy z powodu Toma. - Nie wyjaśniła, o co jej chodzi, ale czubkami palców dotknęła skroni pokrytej niebieskimi żyłkami.

- Postaram się być zwięzły, pani Hillman. Pani wspomniała, że sprawa ciągnie się od dwudziestu lat. To znaczy, trzeba się cofnąć mniej więcej do końca wojny.

- Tak. Wiosna 1945. Mieszkałam sama, a raczej z towarzyszką, w pewnym domu w Brentwood. Mój mąż był w marynarce. Był dowódcą eskadry, ale w czasie, o którym mówię, pełnił funkcję pierwszego oficera na lotniskowcu. Później zrobili go kapitanem tego okrętu.

- Mówiła z pewnego rodzaju rozpaczliwą dumą, jak gdyby dokładne fakty z przeszłości były wszystkim, co ją mogło trzymać przy życiu.

- W styczniu czy lutym 1945 okręt mego męża został uszkodzony przez samolot kamikaze. Trzeba było go przyholować do San Diego do naprawy. Ralph oczywiście miał parę tygodni wolnych i oczywiście przyjechał do mnie. Ale nie widywałam go tak często, jak bym chciała albo jak bym się spodziewała. Później dowiedziałam się dlaczego. Spędził kilka nocy, całych weekendów z Zuzanną Drew.

- W hotelu „Barcelona”?

- Powiedziała to panu?

- W pewnym sensie. Dała mi zdjęcie Carol, zrobione przez Harolda Harleya, i stempel na odwrocie skierował mnie do hotelu „Barcelona”. Mówiła mi o sobie, nie o pani mężu. W każdym razie to lojalna dziewczyna.

- Nie chcę słyszeć pochwał na jej temat. Zbyt wiele przecierpiałam z jej powodu.

- Przepraszam. Ale ona wtedy miała dwadzieścia lat, proszę o tym pamiętać.

- Teraz bliżej jej do czterdziestki. Fakt, że wtedy miała dwadzieścia, tylko pogarsza sprawę. Ja sama nie miałam wtedy jeszcze trzydziestu, ale mój mąż mnie już odsunął. Pan ma pojęcie, jak czuje się kobieta, kiedy mężczyzna ją zaniedbuje dla młodszej? Może pan sobie wyobrazić tę męczarnię ciała?

Dawny ból odezwał się z ogromną siłą. Oczy jej były jasne i suche, jakby w nich palił się ogień.

- Ale nie rzucił pani - była to największa pociecha, jaka mi przyszła na myśl.

- Nie. Wrócił. Nie o mnie tu chodziło. Chodziło o pieniądze, rozumie pan, i jego powojenne plany założenia firmy. Był ze mną całkiem szczery i bynajmniej nie okazywał skruchy. Prawdę mówiąc zdawał się uważać, że robi mi ogromną łaskę. Uważał, że małżeństwo, które nie może mieć dzieci... - ręka jej znów powędrowała do ust.

- Ale państwo mieli Toma - podpowiedziałem jej.

- Tom zjawił się później, za późno, żeby nas ocalić. - Głos jej załamał się jeszcze bardziej. - Za późno, żeby ocalić mego męża. To człowiek tragicznie nieszczęśliwy. Ale nie mogę znaleźć w sercu litości dla niego. - Jej ręka dotknęła drobnej piersi i zatrzymała się tam przez chwilę.

- Co jest powodem nieporozumień między nim a Tomem?

- Fałsz - powiedziała głębszym głosem.

- Fałsz?

- Mogę panu powiedzieć, zresztą prędzej czy później pan do tego dojdzie. A to może być ważne z psychologicznego punktu widzenia.

- Czy Tom był... czy jest adoptowanym synem?

Powoli skinęła głową.

- Zapewne i tak wszyscy się o tym dowiedzą. Tymczasem, proszę, niech pan tego nie rozpowiada. Tutaj w mieście nikt nie wie. Sam Tom nie wie. Adoptowaliśmy go w Los Angeles wkrótce po wyjściu męża z wojska, jeszcze zanim przeprowadziliśmy się tutaj.

- Ale on jest podobny do pani męża.

- Dlatego Ralph go wybrał. To bardzo próżny mężczyzna, panie Archer. Wstydzi się przyznać, nawet przed przyjaciółmi, że nie mogliśmy mieć własnego dziecka. To Ralph jest bezpłodny. Mówię o tym, bo w ten sposób pan zrozumie, dlaczego od początku nalegał na tę wielką komedię. Tak bardzo pragnął mieć syna, że z czasem, według mnie, sam uwierzył, że Tom jest jego rodzonym synem.

- I nie powiedział Tomowi, że tak nie jest?

- Nie. Ani ja. Ralph mi nie pozwolił.

- Nie wydaje się pani, że to nie najlepszy pomysł, jeśli chodzi o przybrane dziecko?

- Mówiłam to mężowi od początku. Powinien być uczciwy wobec Toma, bo inaczej Tom nie będzie uczciwy wobec niego. Stworzy to fałszywą sytuację w rodzinie. - Głos jej drżał i patrzyła w dół, na dywan, w taki sposób, jakby pod nim nie było podłogi. - Cóż, widzi pan, do czego to prowadzi. Zrujnowanie młodości Toma, rozbicie rodziny i teraz ta tragedia.

- Niezupełna tragedia. Tom żyje i odzyskamy go.

- Ale czy kiedykolwiek znowu będziemy jedną rodziną?

- To będzie zależało od was trojga. Widziałem gorsze rozdarcia, ale nigdy nie udało się ich naprawić bez kompetentnej pomocy. Nie mam na myśli Laguna Perdida. I myślę o pomocy nie tylko dla Toma.

- Wiem. Byłam rozpaczliwie nieszczęśliwa i mój mąż był... miał kompleks na tym punkcie od wielu lat. Myślę, że to sięga czasów Midway. Eskadra Ralpha została doszczętnie zmasakrowana w tej straszliwej bitwie. Oczywiście siebie za to winił, ponieważ to on nimi dowodził. Czuł się tak, jakby stracił kilkunastu synów.

- Skąd pani wie?

- Wtedy jeszcze pisywał do mnie - powiedziała - szczerze i obszernie, tak jak jedna ludzka istota do drugiej. Napisał kilka wstrząsających listów o tym, że powinniśmy mieć dzieci, naszych własnych synów. Wiem, że ta myśl miała związek z lotnikami, którzy zginęli, chociaż nigdy o tym nie mówił. A kiedy dowiedział się, że nie będzie mógł mieć własnego syna, i zdecydował się adoptować Toma, to... - opuściła ręce na kolana. Wydawały się niespokojne bez roboty na drutach, która by je zajęła.

- Co pani chciała powiedzieć, pani Hillman?

- Nie bardzo wiem. Nie jestem psychologiem, chociaż mam pewne wykształcenie w dziedzinie filozofii. Zdawało mi się, że Ralph próbuje wcielić w życie jakąś fantazję z pomocą Toma... Może przeżyć jeszcze raz te straszliwe lata wojenne i jakoś wyrównać swoje straty. Ale nie można posługiwać się ludźmi jak postaciami z fantazji. Wszystko zawaliło się, zerwały się wszystkie nici między Tomem i jego ojcem.

- I Tom zorientował się, że nie jest synem pani męża. Spojrzała na mnie nerwowo.

- Tak pan myśli?

- Mam powody tak myśleć - odpowiedziałem przypominając sobie, co mi powiedział Fred Tyndal. - Pani Hillman, co takiego zaszło w tamtą niedzielę rano, że państwo oddali Toma do Laguna Perdida?

- To Ralph zrobił, nie ja - powiedziała szybko.

- Czy się pokłócili?

- Tak. Ralph bardzo się na niego rozgniewał.

- O co?

Pochyliła głowę.

- Mój mąż zabronił mi o tym mówić.

- Czy Tom powiedział albo zrobił coś bardzo złego? Siedziała z pochyloną głową i nie chciała mi odpowiedzieć.

- Powiedziałam panu więcej, niż powinnam - odezwała się w końcu. - W nadziei, że dojdziemy do sedna tej plątaniny. Zechce pan teraz mnie coś powiedzieć? Wspomniał pan o hotelu, który nazywa się „Barcelona”, i powiedział pan, że Tom się tam ukrywał. Pan użył słowa „ukrywał”.

- Tak.

- Nikt go tam nie zatrzymywał przemocą?

- Nie wiem. Może był pewien przymus, przymus natury psychologicznej. Ale wątpię, żeby go ktoś tam więził w zwykłym tego słowa znaczeniu.

Spojrzała na mnie z niechęcią. Przyniosłem jej kilka informacji bardzo przykrych, a ta chyba była najprzykrzejsza ze wszystkich.

- Pan od samego początku sugerował, że Tom współpracował z porywaczami.

- To była ewentualność, którą należało rozważyć. I nadal należy.

- Proszę, niech pan nie odpowiada wymijająco. Wytrzymam, jak mi pan odpowie wprost. - Uśmiechnęła się jak przez mgłę. - W tej sytuacji nie zniosłabym nic innego.

- Dobrze. Myślę, że Tom jechał z Harleyem z własnej woli w bagażniku jego auta do hotelu „Barcelona” i mieszkał tam, choć nikt nie trzymał go pod lufą rewolweru. Motywy jego działania nie są dla mnie jasne i nie będą, dopóki z nim nie porozmawiam. Prawdopodobnie nie wiedział o szantażu i okupie. Nie widać zresztą, żeby skorzystał na tym. Jest bez grosza.

- Skąd pan wie? Widział go pan?

- Rozmawiałem z kimś, kto z nim rozmawiał. Tom powiedział, że potrzebuje pieniędzy.

- Przypuszczam, że to dobra wiadomość w pewnym sensie.

- Tak też pomyślałem.

Poruszyłem się, żeby odejść, ale pani Hillman mnie zatrzymała. Coś jeszcze zaprzątało jej myśl.

- Hotel „Barcelona”, o którym pan mówi, to taki zniszczony budynek przy autostradzie nad morzem?

- Tak. Teraz jest zamknięty.

- I Tom ukrywał się tam czy też został tam ukryty? Skinąłem głową.

- Stróż hotelu, człowiek nazwiskiem Sipe, miał udział w okupie. Może był mózgiem całej maszynerii, jeśli potrzebny był do tego mózg. Został zastrzelony dziś rano. Drugiego wspólnika, Harleya, zabito pchnięciem noża dziś w nocy.

Patrzyła na mnie jakby nie rozumiejąc, nie mogąc przyjąć do wiadomości tych potwornych wydarzeń.

- Przedziwna historia - szepnęła.

- Nie tak bardzo. Obaj byli zuchwałymi złodziejami, toteż doczekali się ciężkiej kary.

- Nie chodzi mi o gwałtowną śmierć, chociaż to nieodłączna część ich życia. Chodzi o głębokie powiązania, o te spotkania przeszłości z teraźniejszością.

- Co pani chce przez to powiedzieć? Skrzywiła się.

- Coś brzydkiego, ale boję się, że trzeba to powiedzieć. Widzi pan, hotel „Barcelona”, gdzie mój syn, mój przybrany syn, najprawdopodobniej mieszkał z przestępcami - westchnęła, wzdrygając się - ten sam hotel był scenerią romansu Ralpha i Zuzanny Drew. I czy nie powiedział pan, że stróż hotelowy, który został zabity, nazywał się Sipe?

- Tak. Otto Sipe.

- Czy kiedyś pracował jako detektyw w hotelu?

- Tak. Był to ten rodzaj detektywa, który przynosi ujmę naszemu zawodowi.

Dobrze wiem o tym - powiedziała. - Znałam pana Sipe’a. To znaczy, raz z nim rozmawiałam i zrobił na mnie wrażenie, którego nie mogę wymazać z pamięci. Był to ordynarny, zdeprawowany człowiek. Zjawił się u mnie w Brentwood na wiosnę 1945 roku. To on mi powiedział o romansie Ralpha i panny Drew.

- Oczywiście chciał pieniędzy.

- Tak, i dałam mu pieniądze. Dwieście dolarów, których się domagał, a kiedy zobaczył, że jestem skłonna je zapłacić, zażądał pięciuset, całej gotówki, jaką miałam pod ręką. Zresztą strona materialna jest nieważna. Zawsze nieważna - powiedziała przypominając mi, że nigdy jej nie brakowało pieniędzy.

- Co pani powiedział Sipe?

- Że mój mąż mnie zdradza - na dowód pokazał mi zdjęcie - i jego obowiązkiem wobec prawa jest aresztować go. Nie wiem, czy w ogóle istniał taki przepis w kodeksie?

- Istniał. Nie przypuszczam, żeby ostatnio ściśle go przestrzegano, bo inaczej mnóstwo ludzi musiałoby siedzieć w więzieniu.

- Mówił o więzieniu i o skutkach, jakie miałoby to dla reputacji mego męża. Wtedy właśnie Ralph zaczął myśleć o wielkiej karierze kapitana statku. Wiem, że z perspektywy jego obecnego stanowiska i lat to brzmi naiwnie, ale wówczas była to dla niego najważniejsza rzecz w życiu. Nie pochodzi z jakiejś wybitnej rodziny, wie pan, jego ojciec był tylko skromnym handlowcem, któremu się nie wiodło w interesach, więc mój mąż uważał, że powinien zabłysnąć na wielu polach, żeby dorównać mojej znamienitej rodzime. - Spojrzała na mnie ze smutnym zrozumieniem. - Wszyscy potrzebujemy czegoś, żeby podtrzymać naszą dumę, prawda, zaczepić o coś nasze klęski.

- Mówiła mi pani o swojej rozmowie z Otto Sipeem.

- Tak. Nie chciałabym już nigdy wracać do tych wydarzeń, do bólu i wstrząsu, jaki przeżyłam. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie niejasno, że Ralph mnie zdradził. Ale wszystkie jego ambitne plany nie mogły spełznąć na niczym. Zapłaciłam temu strasznemu człowiekowi, a on mi dał to plugawe zdjęcie.

- Czy jeszcze kiedyś się odezwał?

- Nie.

- Dziwi mnie, że nie przyczepił się do pani na zawsze.

- Może próbował. Ale Ralph go powstrzymał. Oczywiście powiedziałam Raiphowi o tej wizycie. Nie pokazałam mu zdjęcia. Zniszczyłam je.

- W jaki sposób Ralph go powstrzymał?

- Myślę, że pobił go i przestraszył. Nie wyjaśnił mi tego zbyt dokładnie. Wówczas nie byliśmy ze sobą szczerzy. Pojechałam do domu, do Bostonu, i nie widziałam Ralpha aż do końca roku, kiedy to przyholował swój statek do portu w Bostonie. Pogodziliśmy się w pewnym sensie. I wtedy postanowiliśmy zaadoptować dziecko.

Nie słuchałem zbyt uważnie. Zaczynał się wyłaniać sens sprawy. Ralph Hillman miał wcześniejsze porachunki z obydwoma osobnikami, którzy wymusili okup. Był przełożonym Mike’a Harleya i wyrzucił go z marynarki. Pobił Otto Sipe’a. Więc kazali mu zapłacić za jego wyższość i siłę.

Myśli Elaine wędrowały tym samym torem. Powiedziała miękkim, przygnębionym głosem: - Sipe nigdy nie wtargnąłby w nasze życie, gdyby Ralph nie wykorzystał tego nędznego hotelu dla swoich niskich, nędznych celów.

- Nie powinna pani winić swego męża za wszystko. Niewątpliwie źle zrobił. Wszystkim się to zdarza. Ale jego postępki sprzed dziewiętnastu czy dwudziestu lat nie są jedynym powodem tego porwania czy co to było. To nie takie proste.

- Wiem. Nie twierdzę, że jest winien wszystkiemu.

- Sipe, na przykład, prawdopodobnie tak czy owak byłby w to wmieszany. Jego wspólnik, Mike Harley, znał pani męża i miał do niego żal.

- Ale dlaczego Tom, mój biedny, kochany Tom, wylądował w tym samym hotelu? Czy to nie jakiś fatalizm?

- Może tak. Dla Sipe’a i Harleya to było po prostu dogodne miejsce, gdzie mogą go trzymać.

- Dlaczego Tom chciał z mmi zostać? Przecież to muszą... to musieli być odrażający ludzie.

- Chłopców w okresie dorastania czasem fascynuje coś odrażającego.

- Nie da się zaprzeczyć - powiedziała. - Ale naprawdę nie mogę potępić Toma, cokolwiek zrobił. Ralph i ja nie zadbaliśmy o to, żeby miał mocny kontakt z rzeczywistością. Tom jest wrażliwym chłopcem o artystycznej naturze i skłonnym do introwersji. Mój mąż nie chciał, żeby był taki - to przypominało mu zapewne, że on nie jest naszym rodzonym synem. Więc uporczywie próbował go zmienić. A kiedy mu się nie udało, przestał się nim zajmować. Nie przestał go kochać, jestem pewna. Ciągle Tom jest jego głęboką troską;

- Ale spędza czas z Dickiem Leandro.

Kącik jej ust uniósł się w górę, marszcząc policzek i oko, jak gdyby wiek i rozczarowanie nagle zawładnęły tą stroną jej twarzy.

- Pan jest spostrzegawczy, panie Archer.

- W moim zawodzie to konieczne. A Dick Leandro nie robi sekretu ze swojej roli w tym domu. Spotkałem go, jak wyjeżdżał od państwa.

- Tak. Szukał Ralpha. On się bardzo z nim liczy - dodała sucho.

- Jak pani określiłaby ten stosunek, pani Hillman? Zastępczy syn?

- Przypuszczam, że tak. Matka i ojciec Dicka rozeszli się kilka lat temu. Jego ojciec wyjechał z miasta i oczywiście Dick został przy matce. Potrzebny był mu zastępczy ojciec. A Ralph potrzebował kogoś jako załogę na jacht - czasem myślę, że to jest najpilniejsza potrzeba, jaką ma lub miał. Ktoś, kto by podzielał jego niezbyt wybredne upodobania, które chciałby przekazać swemu synowi.

- Mógłby znaleźć kogoś lepszego niż Dick, czy nie? Przez chwilę milczała.

- Może mógłby. Ale kiedy przychodzi pilna potrzeba, szuka się ludzi, którzy także mają swoje własne pilne potrzeby. Biedny Dick ma ich bardzo wiele.

- Niektóre z nich zostały zaspokojone. Mówił mi, że pani maż dał mu wykształcenie.

- Tak, ale proszę nie zapominać, że ojciec Dicka pracował w firmie Ralpha. Ralph jest bardzo lojalny wobec swoich zwierzchników i podwładnych.

- A Dick?

- Jego lojalność wobec Ralpha jest wręcz fanatyczna - powiedziała z przejęciem.

- Pozwoli pani, że zadam hipotetyczne pytanie, nie przesądzając sprawy, jak to mówią w sądzie. Gdyby pani mąż wydziedziczył Toma, czy Dick byłby ewentualnym spadkobiercą?

- To zbyt hipotetyczne, nie wydaje się panu?

- Ale odpowiedź mogłaby mieć praktyczne następstwa. Jaka będzie pani odpowiedź?

- Dick mógłby otrzymać jakiś zapis. I prawdopodobnie tak będzie w każdym przypadku. Ale proszę, niech pan sobie nie wyobraża, że biedny, głupi Dick, ze swymi kręconymi włosami i muskularni, byłby zdolny do intryg.

- Nie podsuwałem tej myśli.

- I nie powinien pan męczyć Dicka. Bardzo ładnie się zachował w tych krytycznych dla nas chwilach. Był podporą dla nas obojga.

- Wiem. Zostawię go w spokoju. - Wstałem, żeby odejść. - Dziękuję, że pani była ze mną szczera.

- Kiedy sprawy zaszły już tak daleko, nie ma sensu udawać. Jeżeli jest jeszcze coś, co chciałby pan wiedzieć...

- Jeszcze jedna informacja mogłaby być pożyteczna. Jak się nazywa instytucja, za której pośrechiictwem Tom został zaadoptowany?

- To nie instytucja, to było załatwione prywatnie.

- Przez adwokata czy przez lekarza?

- Przez lekarza - powiedziała. - Nie pamiętam jego nazwiska. Ale on odbierał Toma w szpitalu „Cedry Libanu”. Opłaciliśmy koszty, pan rozumie, jako część umowy zawartej z jego matką.

- Kim ona była?

- Jakaś biedna kobieta, która znalazła się w ciężkiej sytuacji. Nigdy jej nie widziałam i nie chciałam zobaczyć. Chciałam myśleć, że Tom jest moim własnym synem.

- Rozumiem.

- Czy to gra rolę, kim byli jego rodzice? To znaczy w obecnej sytuacji?

- Tak, jeśli włóczy się po Los Angeles w poszukiwaniu rodziców. Mam podstawy, żeby przypuszczać, że tak jest. Pani powinna mieć gdzieś zapisane nazwisko tego lekarza.

- Mój mąż mógłby panu powiedzieć.

- Ale go nie ma.

- Może to będzie u niego w biurku w bibliotece.

Poszedłem za nią do biblioteki i podczas gdy szperała w biurku, znów zacząłem się przyglądać fotografiom na ścianie. Grupa na pokładzie lotniskowca musiała być eskadrą Hillmana. Patrzyłem z bliska na twarze, zastanawiając się, którzy z młodych ludzi zginęli w bitwie o Midway.

Potem przyjrzałem się fotografii Dicka Leandro na jachcie. Jego ładna, zdrowa, pusta twarz nic mi nie powiedziała. Może ktoś inny umiałby coś z niej wyczytać. Zdjąłem fotografię ze ściany i wsunąłem do bocznej kieszeni marynarki.

Elaine Hillman nie zauważyła tego. Znalazła nazwisko, którego szukała.

- Elijah Weintraub - powiedziała - to jest nazwisko tego lekarza.


Rozdział 22


W rozmowie międzymiastowej porozumiałem się z doktorem Weintraubem. Potwierdził fakt, że załatwiał sprawę adoptowania Thomasa Hillmana, ale odmówił dalszej rozmowy na ten temat przez telefon. Umówiłem się z nim, że po południu przyjadę do jego lecznicy.

Nim wróciłem do Los Angeles, zameldowałem się porucznikowi Bastianowi. Pracował nad sprawą prawie przez trzy dni i wysiłki z tym związane nie poprawiły jego kondycji fizycznej. Bruzdy w twarzy podobne do blizn wydawały się jeszcze głębsze. Głos był ochrypły i ostry, jeszcze wyostrzony przez ironię.

- Bardzo miło z pańskiej strony, że pan zagląda tutaj co parę dni.

- Teraz pracuję dla Ralpha Hillmana.

- Wiem, i to daje nam pewne korzyści, których zresztą pan nie odrzuca. Ale pan i ja pracujemy w tej samej sprawie i przypuszczalnie powinniśmy współdziałać. To oznacza okresową wymianę informacji.

- A pan myśli, że po co tu przyszedłem? Jego oczy zabłysły.

- To pięknie. Czego pan się dowiedział o małym Hillmanie?

Opowiedziałem Bastianowi prawie wszystko, dość dużo, żeby zadowolić zarówno jego samego, jak i moje sumienie. Zachowałem przy sobie sprawę adoptowania i doktora Weintrauba oraz przypuszczenie, że Tom może zjawić się na stacji autobusowej w Santa Monica o dziewiątej dziś wieczorem. O innych jego posunięciach i o fakcie, że prawdopodobnie był z własnej woli więźniem w hotelu „Barcelona”, powiedziałem nic nie ukrywając.

- To fatalne, że Otto Sipe musiał umrzeć - mruknął Bastian. - Mógłby wyjaśnić wiele rzeczy.

Zgodziłem się z nim.

- Właściwie jak to było z tym Sipe’em? Pan był przy tym?

- Rzucił się z łopatą na Bena Dały’ego. Dały trzymał mój rewolwer, a ja oglądałam zwłoki Harleya. Rewolwer wypalił.

Bastian wydął usta z niesmakiem.

- Co pan wie o Dalym?

- Niedużo. Prowadzi stację obsługi naprzeciwko hotelu „Barcelona”. Zrobił na mnie wrażenie człowieka solidnego. Jest weteranem wojennym.

- Hitler też był. Los Angeles twierdzi, że Dały miał uprzednio konszachty z Sipe’em. Na przykład kupował przez niego używane samochody.

- To byłoby całkiem naturalne. Stacja obsługi Daly’ego była najbliżej miejsca, w którym pracował Sipe.

- Więc pan nie podejrzewa, że Dały zabił go, żeby sobie zapewnić milczenie?

- Nie, ale wezmę to pod uwagę. Bardziej mnie interesuje drugie zabójstwo. Widział pan nóż, którym zamordowano Harleya?

- Jeszcze nie. Mam opis. - Bastian przerzucił kilka papierów leżących na biurku. - To jest tak zwany nóż myśliwski, zrobiony przez firmę Forstman w Oregonie, której nazwę umieszczono na nim. Ma szerokie ostrze, około sześciu cali długości, bardzo ostre i spiczaste, i rękojeść gumową w paski czarne i białe, z wyżłobieniami na palce. Nowy rodzaj produkcji. Czy opis jest dokładny?

- Ja widziałem tylko rękojeść w paski. Fakt, że ostrze jest szerokie, ostre i spiczaste, nasuwa myśl, że ten sam nóż pozbawił życia Carol.

- Tak też powiedziałem tym z Los Angeles. Przyślą mi nóż do rozpoznania.

- Właśnie to chciałem zaproponować.

Bastian pochylił się naprzód ociężałym ruchem, wkładając ręce pomiędzy papiery na biurku.

- Pan myśli, że go zamordował ktoś z miasta?

- To myśl warta rozważenia.

- W jakim celu? Żeby zagarnąć udział w zyskach?

- Raczej nie. Harley nie miał już nic w chwili, kiedy wyjechał z Las Vegas. Rozmawiałem z twardzielem, który zrobił go na czysto.

- Dziwię się, że Harley go nie zastrzelił.

- Przypuszczam, że naokoło byli zawodowi rewolwerowcy. Harley nigdy nie był niczym więcej jak półza wodowcem.

- W takim razie dlaczego? - Bastian uniósł w górę brwi, tak że utworzyły łuki. - Dlaczego zamordowano Harleya, jeśli nie dla pieniędzy?

- Nie sądzę, żebyśmy wiedzieli, dopóki nie położymy ręki na zabójcy.

- Ma pan jakieś podejrzenia? - spytał.

- Nie. A pan?

- Różne myśli chodzą mi po głowie, ale lepiej ich głośno nie wypowiadać.

- Dlatego, że pracuję dla Hillmana?

- Nie powiedziałem tego. - Jego ciemne oczy powlokły się mgłą i zmienił temat. - Człowiek nazwiskiem Robert Brown, ojciec ofiary, był tutaj i pytał się o pana. Jest w hotelu „City”.

- Jutro się z nim zobaczę. Potraktował go pan uprzejmie, co?

- Wszystkich traktuję uprzejmie. Harold Harley był u mnie parę minut temu. Jest wstrząśnięty śmiercią brata.

- To zupełnie naturalne. Kiedy go pan wypuścił?

- Wczoraj. Nie mieliśmy żadnej istotnej przyczyny, żeby go zatrzymać w areszcie. Żaden paragraf prawa nie mówi, że należy informować policję o swoim rodzonym bracie.

- Czy wrócił do siebie do domu w Long Beach?

- Tak. Będzie zeznawał na procesie, jeśli zostanie przy życiu ktokolwiek, kogo będzie można sądzić.

Nie oszczędził mi uszczypliwych pytań dotyczących śmierci Otto Sipe’a. Na tym zakończyłem rozmowę i wyszedłem.

Jadąc na miejsce spotkania z doktorem Weintraubem zrobiłem objazd do autostrady nad morzem i zatrzymałem się przy stacji Bena Daly’ego. Ben był przy pompie, z obandażowaną głową. Zobaczywszy mnie wszedł do biura i nie chciał wyjść. Po chwili wynurzył się chłopiec, który wyglądał jak kilkunastoletnie wydanie Bena. Nieuprzejmym tonem zapytał, czym może mi służyć.

- Chciałbym chwilę porozmawiać z panem Dalym.

- Przykro mi, tato nie chce z panem rozmawiać. Jest bardzo zdenerwowany po dzisiejszym ranku.

- Ja też. Powiedz mu to. I zapytaj, czy nie obejrzałby pewnej fotografii w celu rozpoznania.

Chłopiec wszedł do biura, zamykając za sobą drzwi. Po przeciwnej stronie hałaśliwej autostrady hotel „Barcelona” oświetlony słońcem bronił swych praw niby pomnik martwej cywilizacji.

Przy wjeździe zobaczyłem kilka samochodów i mężczyznę w mundurze zastępcy szeryfa, powstrzymującego tłum gapiów.

Chłopiec Daly’ego wrócił z ponurą miną.

- Tato mówi, że nie chce już więcej patrzeć na pańskie fotografie. Mówi, że to pan i pańskie fotografie przyniosły mu nieszczęście.

- Powiedz mu, że mi przykro z tego powodu. Chłopiec wycofał się uroczyście, niby emisariusz.

Nie pokazał się więcej ani on, ani jego ojciec. Chwilowo zrezygnowałem z Daly’ego.

Gabinet przyjęć doktora Weintrauba znajdował się w jednym z nowych budynków na Wilshire w pobliżu szpitala „Cedry Libanu”. Samoobsługową windą wjechałem do poczekalni na piątym piętrze. Pokój był ładnie umeblowany, zradiofonizowany, ale łagodne tony muzyki rozdrażniły mnie, zanim zdążyłem usiąść. Dwie kobiety w ciąży zajmujące miejsca po przeciwnej stronie pokoju skrzyżowały na mnie, nędznym mężczyźnie, swoje współczujące spojrzenia.

Umalowana dziewczyna siedząca za biurkiem w rogu zapytała:

- Pan Archer?

- Tak.

- Doktor Weintraub poprosi pana za kilka minut. Pan nie jest pacjentem, prawda? To nie będziemy się trudzić opisywaniem pańskiego przypadku.

- Przeżyłaby pani dreszcz zgrozy, kochanie.

Zatrzepotała rzęsami, żeby okazać zgorszone zdziwienie. Jej rzęsy były długie, gęste i sztuczne, poruszały się w powietrzu ociężale, niby łapy tarantuli.

Doktor Weintraub otworzył drzwi i ruchem ręki zaprosił mnie do gabinetu. Był to mężczyzna mniej więcej w moim wieku, może parę lat starszy. Podobnie jak wielu lekarzy nie dbał o swój wygląd. Roztył się, ramiona były przygarbione pod białym kitlem. Kręcone, czarne włosy cofały się znad czoła.

Ale ciemne oczy za okularami zachowały niezwykłą żywość. Dosłownie uczułem ich nacisk, kiedy zamieniliśmy uścisk dłoni. Jego twarz wydała mi się znajoma, ale nie potrafiłem jej umiejscowić.

- Wygląda pan, jakby przydał się panu wypoczynek - powiedział - to bezpłatna porada.

- Dziękuję. Będzie na to czas później. - Nie powiedziałem, że jemu przydałaby się gimnastyka.

Usiadł nieco ociężale, a ja - na krześle dla pacjentki, naprzeciw niego. Cała jedna ściana zastawiona była półkami na książki. Wydawało mi się, że obejmuje kilka gałęzi medycyny ze szczególnym uwzględnieniem psychiatrii i ginekologii.

- Czy pan jest psychiatrą, doktorze?

- Nie. - W oczach zjawił się wyraz melancholii. - Studiowałem tę gałąź medycyny w swoim czasie, ale wybuchła wojna. Potem wybrałem sobie drugą specjalność, położnictwo. - Uśmiechnął się i jego oczy błysnęły. - To mi daje więcej zadowolenia i zwiększa szanse sukcesu. Rzadko zdarza mi się, żebym nie mógł uratować dziecka.

- Pan przyjmował Toma Hillmana?

- Tak. Powiedziałem panu przez telefon.

- Czy odtworzył pan w swojej pamięci datę?

- Poleciłem sprawdzić to mojej sekretarce. Thomas urodził się 12 grudnia 1945. Tydzień później, 20 grudnia dokładnie mówiąc, załatwiłem sprawę adoptowania go przez kapitana Ralpha Hillmana i jego żonę. Był to dla nich cudowny prezent gwiazdkowy - powiedział ze wzruszeniem.

- A jak się odniosła do tego prawdziwa matka?

- Ona go nie chciała - powiedział.

- Czy nie była zamężna?

- Jeśli o to chodzi, to była młodą mężatką. Ale ani mąż, ani ona nie chcieli dziecka w tym momencie.

- Czy zechce mi pan powiedzieć ich nazwisko?

- Byłoby to wbrew moim obowiązkom zawodowym, panie Archer.

- Nawet gdyby miało rozwiązać zagadkę popełnionej zbrodni albo pomóc odnaleźć zaginionego chłopca?

- Musiałbym znać wszystkie fakty i potem mieć czas na ich ocenę. Nie mam czasu. Kradnę czas innym, teraz moim pacjentkom.

- Czy Thomas Hillman zgłaszał się do pana w tym tygodniu?

- Ani w tym tygodniu, ani kiedy indziej. - Podniósł się niezdarnie i przeszedł obok mnie ku drzwiom, gdzie z uprzejmą niecierpliwością czekał na moje wyjście.


Rozdział 23


Ze swym portykiem, wspartym na rowkowanych kolumnach, front domu Zuzanny był skrzyżowaniem świątyni greckiej z rezydencją plantatorów z Południa. Zamiast na biało, pomalowany był na niebiesko. Przytłoczony wysokością kolumn, wszedłem do chłodnego przedsionka. Panny Drew nie było. Przez cały dzień nie było jej w domu.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. Najprawdopodobniej po śniadaniu z Hillmanem poszła do pracy. Wyszedłem i wsiadłem do samochodu, który zostawiłem przy krawężniku, skąd obserwowałem mijające go pojazdy w godzinie szczytu.

Krótko po piątej ze strumienia aut wynurzyła się żółta taksówka i zjechawszy w bok, stanęła za mną. Wysiadła z niej Zuzanna. Podszedłem do niej, kiedy płaciła kierowcy. Na mój widok upuściła pięciodolarowy banknot. Taksówkarz podniósł go i zagarnął.

- Spodziewałam się, że zechcesz mnie widzieć, Lew - powiedziała bez wielkiego przekonania. - Proszę, wejdź.

Miała trudności z włożeniem klucza do zamka. Pomogłem jej. Piękny centralny pokój wydawał mi się trochę zużyty, jak widownia w teatrze, gdzie rozgrywało się zbyt dużo scen. Nawet naturalne światło wpadające przez okna, gasnące światło popołudnia, wydawało się skażone i mętne.

Rzuciła się na sofę i wyciągnęła swoje piękne, długie nogi.

- Jestem wykończona. Zrób sobie drinka.

- Nie mogę pić. Przede mną długa noc.

- To brzmi złowieszczo. Zrób wobec tego dla mnie. Zrób mi cocktail „Podróż do Kresu Nocy”, zakropiony czarną belladona. Albo nalej szklankę wody z rzeki Lete, to wystarczy.

- Jesteś zmęczona.

- Pracowałam cały dzień. „Bo mężczyźni płakać muszą, a kobiety pracować, choćby”...

- Gdybyś na chwilę raczyła się uspokoić, chciałbym z tobą porozmawiać poważnie.

- Co za ubaw!

- Bądź cicho!

Zrobiłem jej drinka i podałem. Piła drobnymi łykami.

- Dziękuję, Lew. Naprawdę jesteś kochany.

- Przestań się wygłupiać.

Spojrzała na mnie z urazą w ciemnych oczach.

- Cokolwiek powiem, wszystko ci się nie podoba. Jesteś na mnie wściekły. Może nie powinnam była zostawiać Stelli samej, ale jeszcze spała, a ja musiałam wyjść do pracy. Zresztą dojechała cało do domu. Jej ojciec był u mnie tuż przed wyjściem z biura, żeby mi podziękować.

- Żeby ci podziękować?

- A przy okazji wypytać o ciebie i kilka innych rzeczy. Stella, zdaje się, znów uciekła z domu. Pan Carlson prosił mnie, żeby go zawiadomić, gdyby się tu zjawiła. Czy powinnam to zrobić?

- To mnie nie obchodzi. Nie Stella jest problemem.

- Tylko ja?

- Częściowo. Zostawiłaś Stellę nie dlatego, że musiałaś iść do pracy. Poszłaś na śniadanie z Ralphem Hillmanem i powinnaś wiedzieć, że ja o tym wiem.

- To było w miejscu publicznym - powiedziała zuchwale.

- Nie w tym rzecz. Dla mnie równie dobrze mogło to być śniadanie w łóżku. Chodzi o to, że próbowałaś ukryć pewien fakt, i to fakt cholernie ważny.

Uraza w jej oczach próbowała wyładować się w złości, ale niezupełnie się to udało. Gniew był tylko jeszcze jedną próbą ucieczki i prawdopodobnie wiedziała, że zbliża się do kresu swoich ucieczek. Dokończyła swego drinka i powiedziała głosem bardzo kobiecym, przejmującym.

- To znaczy fakt ważny dla ciebie osobiście czy z innych względów?

- I jedno, i drugie. Rozmawiałem dziś z panią Hillman. Właściwie to ona przeważnie mówiła.

- O Ralphie i o mnie?

- Tak. Niezbyt przyjemna rozmowa dla nas obojga. Wolałbym to usłyszeć raczej od ciebie.

Odwróciła oczy. Jej czarna głowa wchłonęła światło prawie całkowicie. Tak, jakby się patrzyło na mały, zarysowany w kształt głowy obszar absolutnej ciemności.

- To fragment mojego życia, z którego nie jestem dumna.

- Dlatego, że on był o wiele starszy?

- Nie tylko. Także dlatego, że teraz, kiedy sama jestem starsza, wiem, jaka to obrzydliwa podłość próbować ukraść męża innej kobiecie.

- Więc dlaczego nadal to robisz?

- Nie robię! - krzyknęła z oburzeniem. - To się skończyło prawie w tym samym czasie, kiedy się zaczęło. Jeśli pani Hillman myśli inaczej, to jej fantazja.

- To ja myślę inaczej - powiedziałem. - Jadłaś z nim śniadanie dziś rano. Telefonował do ciebie dwa dni temu i nie chciałaś o tym powiedzieć.

Powoli odwróciła się i spojrzała mi w twarz.

- Ale to nic nie znaczy. Nie prosiłam go, żeby do mnie telefonował dziś rano. Wyszłam z nim tylko dlatego, że rozpaczliwie potrzebował rozmowy z kimś, a nie chciałam niepokoić Stelli. A także dlatego, jeśli chcesz wiedzieć prawdę, żeby nie mógł się do mnie dobierać.

- Czy nie idzie mu to trochę ciężko przy jego obecnych kłopotach?

- Nie wiem. Nie widziałam go prawie osiemnaście lat. Uczciwie. Przeraziła mnie zmiana, jaka w nim zaszła. Był w bardzo złej formie dziś rano. Pił i powiedział, że w nocy w ogóle się nie kładł, włóczył się po mieście w poszukiwaniu syna..

- Ja też go trochę szukałem, ale nikt nie wziął mnie za rączkę i nie poszedł ze mną na śniadanie.

- Lew, czy naprawdę jesteś o niego zazdrosny? Nie masz o kogo. On jest stary. Stary, złamany człowiek.

- Za bardzo protestujesz.

- A jednak mówię serio. Od samego rana jestem w buntowniczym nastroju. Nie tylko przeciwko Ralphowi Hillmanowi. Przeciwko memu wykolejonemu życiu. - Rozejrzała się po pokoju, jak gdyby dostrzegając to jego zaniedbanie, które ja widziałem. - Jestem gotowa udostępnić ci moją biografię w każdej chwili.

- Na to właśnie czekałem, Zuzanno. Jak go poznałaś?

- Zrób mi jeszcze jednego drinka.

Zrobiłem i podałem jej.

- Kiedy i gdzie go spotkałaś?

- To było w marcu 1945, kiedy pracowałam u Warnera. Grupa oficerów marynarki przyszła do studia na zamknięty pokaz filmu wojennego. Potem zaprosili wszystkich na przyjęcie, na które ja także poszłam. Ralph upił mnie i zaprowadził do hotelu „Barcelona”, gdzie wtajemniczył mnie w kradzione rozkosze zakazanej miłości. To był mój debiut w obu dziedzinach. Pierwszy raz się upiłam, pierwszy raz przespałam się z mężczyzną. - Głos jej brzmiał szorstko. - Nie stój nade mną, Lew, będzie mi lżej.

Przysunąłem jej pod nogi miękki taboret.

- Ale to nie trwało długo, powiedziałaś?

- Trwało parę tygodni. Będę z tobą uczciwa. Kochałam Ralpha. Był przystojny, dzielny i tak dalej.

- I żonaty.

- Dlatego też z nim zerwałam. To był istotny powód - powiedziała. - Pani Hillman - Elaine Hillman - zwietrzyła coś i przyszła do mego mieszkania w Burbank. Wybuchła między nami awantura. Nie wiem, co by się stało, gdyby Carol nie była u mnie. Uspokoiła nas obie, tak że nawet porozmawiałyśmy z sobą rozsądnie. - Przerwała, po czym dodała ze smutkiem: - Carol miała swoje własne kłopoty, ale zawsze potrafiła łagodzić sytuacje.

- A co tam robiła Carol?

- Mieszkała u mnie, nie mówiłam ci? Zabrałam ją do siebie. No więc Carol siedziała tam jak lalka, podczas gdy Elaine Hillman szczegółowo przedstawiała mi, co ja zrobiłam z nią i jej małżeństwem. Całą ohydę mego postępku. Zrozumiałam, że nie mogę dłużej jej krzywdzić. Powiedziałam to, ku jej zadowoleniu. To kobieta dużej klasy, wiesz, przynajmniej była nią wtedy.

- Tak jest i teraz, kiedy ją głębiej poznać. A Ralph Hillman też jest mężczyzną dużej klasy?

- W każdym razie był nim wtedy. Zapytałem, chcąc wypróbować jej szczerość:

- Czy poza wizytą Elaine Hillman nie miałaś innych powodów, żeby go rzucić?

- Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć - powiedziała, udaremniając ten test jej prawdomówności czy może pamięci.

- Skąd Elaine Hillman dowiedziała się o tobie?

- Och, to. - Wstyd, który pokrywała pewnością siebie, ujawnił się teraz w jej twarzy i zawładnął nią. - Przypuszczam, że pani Hillman powiedziała ci? - szepnęła.

- Wspomniała o fotografii.

- Czy ci ją pokazała?

- Na to jest Zbyt wielką damą.

- Co za podły chwyt!

- Niezamierzony. Ulegasz manii prześladowczej.

- Tak, panie doktorze. Czy mam się wyciągnąć na tym wygodnym tapczanie i opowiedzieć panu pewien sen?

- Znam lepsze sposoby wykorzystania tapczanu.

- Nie teraz - powiedziała szybko.

- Nie. Nie teraz. - Ale w najciemniejszej części naszej transakcji osiągnęliśmy punkt zbliżenia, a przynajmniej zrozumienia. - Przykro mi, że muszę wyciągać z ciebie całą tę historię.

- Wiem. Tyle to o tobie wiem. Wiem także, że jeszcze nie skończyłeś.

- Kto zrobił zdjęcie? Otto Sipe?

- On tam był. Słyszałam jego głos.

- Nie widziałaś go?

- Zakryłam twarz rękami - powiedziała. - Błysnął flesz. Tak jakby rzeczywistość eksplodowała - zasłoniła oczy dłonią. - Myślę, że w drzwiach był jeszcze jeden mężczyzna i to ten zrobił zdjęcie.

- Harold Harley?

- Chyba tak. Nie widziałam go.

- Kiedy to było?

- Mam to zapisane w księdze pamięci. 14 kwietnia 1945. Dlaczego to ma znaczenie?

- Bo nie można rzeczywistości wysadzić w powietrze. Życie jest jedną całością związaną z sobą. Każda rzecz łączy się z jakąś inną. Problem tkwi w znalezieniu połączeń.

- To twoja misja życiowa, prawda? - powiedziała z pewną ironią. - Nie interesują cię ludzie, tylko to, co ich z sobą łączy. Jak - szukała obelżywego słowa - hydraulika.

Roześmiałem się. Zuzanna uśmiechnęła się lekko, ale oczy pozostały ponure.

- Jest jeszcze jedno połączenie, o którym musimy pomówić - powiedziałem - i dotyczy telefonu, nie rur wodociągowych.

- Mówisz o tamtym telefonie Ralpha?

- Tak. Chciał, żebyś coś przemilczała. Co to było? Poruszyła się zakłopotana i podciągnęła nogi pod siebie.

- Nie chcę mu szkodzić. Tyle przynajmniej jestem mu dłużna.

- Oszczędź mi tych odgrzewanych sentymentów. Chodzi o aktualną rzeczywistość.

- Niepotrzebnie używasz tak obelżywego tonu.

- Przepraszam. Ale powiedz, co to za sekret?

- On wiedział, że widziałeś się ze mną, i powiedział, że powinniśmy trzymać się jednej linii. Zdaje się, że była pewna niezgodność w tym, co on ci mówił. Powiedział ci, że nie znał Carol, ale właściwie ją znał. Po aresztowaniu Mike’a Harleya ona zwróciła się do niego o pomoc, a on zrobił, co mógł. Miałam nie mówić ci o jego zainteresowaniu dla Carol.

- Interesował się nią?

- Nie w tym sensie co myślisz - powiedziała unosząc głowę. - To ja byłam jego dziewczyną. Po prostu przykro mu było zostawiać młodziutką dziewczynę jak Carol, prawie dziecko, samą w hotelu „Barcelona”. Prosił mnie, żebym ją wzięła pod moje skrzydła. Moje nadłamane skrzydła. Co też zrobiłam, jak wiesz.

- Wszystko to wygląda bardzo niewinnie.

- Bo tak było. Przysięgam ci. Poza tym lubiłam Carol, pokochałam ją tamtego lata w Burbank. Uważałam, że dziecko w jej łonie należy do nas obydwóch.

- Czy miałaś kiedy dziecko? Potrząsnęła głową raczej ze smutkiem.

- Teraz już nigdy nie będę miała. Raz byłam pewna, że jestem w ciąży, ale doktor powiedział, że to fałszywy alarm, wynikający z pobożnego życzenia.

- Czy Carol chodziła do lekarza, kiedy mieszkała u ciebie?

- Tak. Kazałam jej. Poszła do tego samego lekarza. Nazywał się Weintraub.

- Czy był przy porodzie?

- Nie wiem. To było potem, kiedy już nie mieszkała u mnie, pamiętam, i poszła z Mike’em Harleyem. A ja nie byłam już później u doktora Weintrauba z powodu niemiłych wspomnień.

- Był dla ciebie niemiły?

- Mówię o wspomnieniach dotyczących Ralpha Hillmana. Ralph skierował mnie do doktora Weintrauba. Myślę, że byli kolegami w wojsku.

Pulchna twarz doktora Weintrauba stanęła mi przed oczami. Jednocześnie przypomniałem sobie, gdzie widziałem jej młodsze, nie tak otyłe wydanie. Weintraub był na grupowym zdjęciu, zrobionym na pokładzie lotniskowca, które wisiało na ścianie w bibliotece Hillmana.

- To zabawne - powiedziała Zuzanna - jak nazwisko, którego nie słyszało się przez siedemnaście czy osiemnaście lat, wyłania się niespodziewanie, a w kilka godzin albo kilka dni później wyłania się znowu. Jak Weintraub.

- Czy to nazwisko pojawiało się w innych kontekstach?

- Właśnie dziś po południu w biurze. Miałam raczej niezwykłą wizytę, o której chciałam ci opowiedzieć na początku, ale przez te wszystkie historie wyleciało mi to z głowy. Mój gość też się interesował doktorem Weintraubem.

- Kto to był?

- Nie chciał powiedzieć. Kiedy nalegałam, powiedział, że się nazywa Jackman.

- Sam Jackman?

- Nie podał swego imienia.

- Sam Jackman jest Murzynem w średnim wieku, o bardzo jasnej skórze, który wygląda i mówi jak muzyk jazzowy u progu delirium, i jest nim rzeczywiście.

- Ten chłopiec robił wrażenie, że jest u progu delirium, ale to na pewno nie był Sam. Może syn Sama. Nie ma więcej niż osiemnaście czy dziewiętnaście lat.

- Opisz go.

- Szczupła twarz, ładne rysy, bardzo ciemne oczy o skupionym wyrazie, tak bardzo skupionym, że aż się trochę przestraszyłam. Wydawał się inteligentny, ale był zbyt wzburzony, żeby to, co mówił, miało wiele sensu.

- Czym był wzburzony? - spytałem czując, że rośnie także i moje własne wzburzenie.

- Śmiercią Carol, tak myślę. Nie mówił o tym bezpośrednio, ale spytał mnie, czy znałam Carol w 1945 roku. Zdaje się, że szukał mnie jeszcze na Burbank. Natknął się na dawną sekretarkę Warnera, z którą do tej pory utrzymuję kontakt, i wykorzystał jej nazwisko, żeby moja sekretarka go wpuściła. Chciał się dowiedzieć, co wiem o dziecku Harleya, a kiedy nic nie mogłam mu powiedzieć, spytał, u jakiego doktora była Carol. Wygrzebałam z pamięci nazwisko Weintrauba - Elijah Weintraub, to nie jest nazwisko, które można zapomnieć - i to go zadowoliło. Poczułam ulgę, kiedy się go pozbyłam.

- Szkoda, że to zrobiłaś. Spojrzała na mnie ciekawie.

- Czy przypuszczasz, że on może być dzieckiem Harleyów?

Nie odpowiedziałem jej. Wyjąłem i przerzuciłem moją kolekcję fotografii. Ręce mi drżały, naelektryzowane, jak gdyby czas przebiegał przez moje ciało, wywołując krótkie spięcie.

- Ale on żyje, Lew, prawda? - szepnęła z lękiem Zuzanna. - Nie zniosłabym widoku jeszcze jednej fotografii pośmiertnej.

- Żyje. Przynajmniej mam nadzieję. Pokazałem jej twarz Toma Hillmana.

- To jest chłopiec, z którym rozmawiałam - powiedziała. - Ale teraz był o wiele gorzej ubrany. Czy to jest dziecko Harleyów?

- Tak sądzę. Jest również dzieckiem, które Ralph i Elaine Hillman adoptowali za pośrednictwem doktora Weintrauba. Czy odniosłaś wrażenie, że on zamierza szukać Weintrauba?

- Tak. - Ją również zaczynało ogarniać podniecenie. - To tak jak starożytny mit tożsamości. Poszukiwanie zagubionego gniazda.

- Najgorsze, że oboje jego rodzice nie żyją. O której go widziałaś?

- Około czwartej.

Teraz dochodziła szóste. Poszedłem do telefonu i połączyłem się z gabinetem Weintrauba. Dyżurna pielęgniarka poinformowała mnie, że o tej porze gabinet jest nieczynny. Jego telefon domowy był zastrzeżony i telefonistka nie chciała mi podać numeru, podobnie jak szef dyżurnego personelu. Musiałem zostawić mój numer i czekać, aż Weintraub zatelefonuje, jeżeli zechce.

Minęła godzina. Zuzanna usmażyła mi steki, zjadła kawałek bez apetytu. Usiedliśmy przy marmurowym stole na patio. Zuzanna opowiedziała mi wszystko o mitach poszukiwania tożsamości i konfliktach, jakie z tego wynikły. Edyp. Hamlet, Stephen Dedalus. Jej ojciec prowadził wykłady na ten temat. Opowiadanie to wypełniło czas, ale nie uśmierzyło mego niepokoju o chłopca. Hamlet źle skończył, Edyp zabił swego ojca i poślubił matkę, a potem sam siebie oślepił.

- Thomas Harley - powiedziałem głośno. - Thomas Harley Hillman Jackman. Wiedział, że nie jest synem Hillmanów. Myślał, że jest dzieckiem zamienionym.

- W mitach też to spotykasz.

- Mówię o rzeczywistości. Odwrócił się od swoich przybranych rodziców i poszedł za prawdziwymi. Fatalnie się złożyło, że to musieli być Harleyowie.

- Jesteś głęboko przekonany, że Tom jest dzieckiem Harleyów.

- To pasuje do wszystkiego, co wiem o nim. Jednocześnie wyjaśnia, dlaczego Ralph Hillman usiłował ukryć fakt, że interesował się Carol. Nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział o fakcie adoptowania.

- Dlaczego?

- Trzymał to w sekrecie, nawet przed Tomem, przez wszystkie lata. Zdaje mi się, że na tym punkcie ma jakiś kompleks.

- Takie wrażenie odniosłam dziś rano. - Pochyliła się przez narożnik stołu i dotknęła moich palców. - Lew, nie myślisz, że mu się w głowie pomieszało i sam zamordował Carol?

- Istnieje taka możliwość, ale bardzo daleka. O czym głównie mówił przy śniadaniu?

- Głównie o sobie samym. Uważał, że jego życie rwie się na kawałki. Myślał, że może zechcę mu pomóc je pozbierać. Po osiemnastu latach zaproponował mi moją drugą wielką szansę. - Jej ironia odnosiła się zarówno do niej samej, jak do Hillmana.

- Niezupełnie rozumiem.

- Prosił, żebym wyszła za niego za mąż, Lew. Przypuszczam, że to jest zgodne z współczesnymi obyczajami. Układa się swoje przyszłe małżeństwo zawczasu, jeszcze przed likwidacją obecnego.

- Nie podoba mi się słowo „likwidacja”. Czy powiedział, co ma zamiar zrobić z Elaine?

- Nie - Zuzanna była blada, jakby zobaczyła widmo.

- Mam nadzieję, że myślał tylko o rozwodzie. A jaka była twoja odpowiedź?

- Moja odpowiedź?

- Twoja odpowiedź na jego oświadczyny.

- Och, powiedziałam mu, że czekam na lepszą propozycję.

Jej ciemne, pełne wyrazu oczy patrzyły mi prosto w twarz. Siedziałem usiłując sformułować zrównoważoną odpowiedź. Nim zdążyłem ją wypowiedzieć, zadzwonił telefon.

Poszedłem do pokoju przez drzwi, które zostawiliśmy otwarte, i podniosłem słuchawkę.

- Tu Archer.

- Mówi doktor Weintraub. - Głos jego utracił swój spokój. - Miałem niedawno bardzo denerwujące przeżycie.

- Widział się pan z młodym Hillmanem?

- Tak. Przyszedł do mnie w momencie, kiedy wychodziłem. Zadał mi dokładnie te same pytania, co pan.

- Co pan mu powiedział, doktorze?

- Prawdę. Zresztą on ją znał. Chciał wiedzieć, czy Mike i Carol Harley byli jego rodzicami. Byli.

- Jak zareagował na tę informację?

- Bardzo gwałtownie. Uderzył mnie i zbił mi okulary. Bez nich jestem prawie ślepy. Potem wyszedł.

- Czy pan zawiadomił policję?

- Nie.

- Niech pan to zrobi zaraz. I niech pan powie, kim on jest.

- Ale jego ojciec, jego przybrany ojciec nie chce...

- Wiem, jak to jest, kiedy się ma do czynienia z dawnym dowódcą, doktorze. On był kiedyś pana dowódcą, prawda?

- Tak. Byłem lekarzem jego jednostki.

- Już pan nim nie jest i nie może pan pozwolić, żeby Hillman myślał za pana. Zawiadomi pan policję czy ja mam to zrobić?

- Zawiadomię. Rozumiem, że nie możemy dopuścić, żeby chłopiec w tym stanie swobodnie krążył po mieście.

- Ale co znaczy „w tym stanie”?

- Jest do najwyższego stopnia rozdrażniony, jak już powiedziałem, i nie panuje nad swymi odruchami.

Pomyślałem, że przy jego dziedzictwie nie ma się czemu dziwić.


Rozdział 24


Pocałowałem Zuzannę na pożegnanie i pojechałem w stronę Wilshire przez Westwood. Chciałem być o dziewiątej na stacji autobusowej Santa Monica, gdyby przypadkiem Tom się zjawił. Miałem jednak trochę czasu, żeby jeszcze raz spróbować porozmawiać z Benem Dalym. Skręciłem na San Vincente, w kierunku autostrady nadbrzeżnej.

Słońce było w połowie drogi do linii horyzontu i krwawym blaskiem zalewało morze i niebo. Nawet front hotelu „Barcelona” przybrał odcień sztucznego śródziemnomorskiego różu. Tłum gapiów przy wjeździe zmienił się i przerzedził. Kilku jeszcze czekało w nadziei, że nastąpi coś ciekawszego, niż to, co się dzieje w ich życiu.

Wieczór był ciepły i większość miała na sobie stroje plażowe. Wyróżniał się jeden z mężczyzn, ubrany uroczyście w popielaty wizytowy garnitur i ciemnopopielaty pilśniowy kapelusz. Wydał mi się znajomy.

Instynktownie skręciłem, zajechałem przed hotel i wysiadłem. Człowiekiem w ciemnopopielatym garniturze był Harold Harley. Miał czarny krawat, który niewątpliwie wybrała mu Lila, i nieszczęśliwy wyraz twarzy.

Jego smutek pogłębił się jeszcze na mój widok.

- Pan Archer?

- Nie zapomniał mnie pan, Haroldzie.

- Nie. Tylko że teraz wszystko wygląda inaczej, nawet ludzkie twarze. Albo ten hotel. Rozwalona kupa śmieci, a ja uważałem zawsze, że to elegancki lokal. Nawet niebo wygląda inaczej. - Podniósł głowę ku niebu, na którym czerwieniły się smugi zorzy wieczornej. Wygląda jakby ręcznie malowane, nieprawdziwe, jakby za tym nic nie było.

Ten skromny człowiek mówił jak artysta. Pomyślałem, że mógłby nim zostać, gdyby miał inne dzieciństwo.

- Nie wiedziałem, że pan był tak przywiązany do brata.

- Ja też nie. Ale to nie tylko to. Nienawidzę Kalifornii. Nic dobrego nigdy nie spotkało mnie w Kalifornii. Tak jak i Mike’a. - Zrobił nieokreślony ruch ręką w kierunku gromady aut służbowych. - Chciałbym być z powrotem w Idaho.

Odciągnąłem go od grupki gapiów, od kobiet w spodniach i opalaczach, z których wylewały się ich nagie ciała, od młodych dziewcząt ze strzechą włosów opadających na czoła i pocienione niebieskim tuszem oczy, od opalonych, bystro spoglądających młodzieńców z wypłowiałymi na słońcu włosami i niemniej bezbarwną przyszłością. Staliśmy pod drzewem magnolii, któremu potrzebna była woda.

- To, co spotkało pańskiego brata, zaczęło się w Idaho, Harold. Tak samo jak to, co spotkało albo nie spotkało pana.

- Myśli pan, że ja nie wiem? Ojciec zawsze mówił, że Mike skończy na szubienicy. Na dobrą sprawę to oszukał i szubienicę.

- Wczoraj rozmawiałem z pańskim ojcem.

Harold poruszył się gwałtownie i obejrzał za siebie.

- On jest w mieście?

- Ja byłem wczoraj w Pocatello.

Zobaczyłem w jego twarzy ulgę pomieszaną z niepokojem.

- Jak on się czuje?

- Chyba po staremu. Nie powiedział mi pan, że on ma źle w głowie.

- Pan mnie o to nie pytał. Zresztą on nie zawsze jest taki.

- Ale chyba nieraz musiał przebywać w zamknięciu.

- Tak - zwiesił głowę.

W ostatniej poświacie dnia zobaczyłem długo gromadzony kurz szafy ściennej w rowku jego kapelusza i świeżo przepoconą wstążkę.

- Nie ma pan sobie nic do wyrzucenia - powiedziałem. - To wyjaśnia bardzo wiele, jeśli chodzi o Mike’a.

- Wiem. Ojciec był postrachem, kiedy Mike był mały. Mama w końcu oddała go do zakładu za to, co zrobił Mike’owi i jej. Mike uciekł z domu i nigdy już nie wrócił, i kto mógłby go za to winić?

- Ale pan został.

- Na krótko. Udałem, że mam pracę w innym mieście, jak tutaj w Kalifornii. W końcu przyjechałem tu i poszedłem do szkoły fotograficznej.

Wróciłem do kwestii, która mnie interesowała. Była to w istocie seria pytań dotyczących splecionych ze sobą dwóch historii życiowych, które przywiodły Mike’a Harleya i Carol Brown od ich początków w Idaho do ich końca w Kalifornii. Same początki i końce były już dostatecznie jasne. Nadal pozostał dla mnie zagadką środek, jak również koniec ostateczny, pogrążony jeszcze w mrokach.

- Rozmawiałem także z rodzicami Carol - powiedziałem. - Carol była tam w lecie i zostawiła walizkę w swoim pokoju. List, który się w niej znajdował, wyjaśnił mi, dlaczego pan przypisywał sobie odpowiedzialność za wyłudzenie okupu od Hillmana.

- Czytał pan mój list? Nie powinienem był nigdy pisać takiego listu do Mike’a. Powinienem był przewidzieć, co może z tego być. - Znów zwiesił głowę.

- Trudno jest wszystko wiedzieć z góry i wyobrazić sobie, do czego doprowadzą drobne rzeczy, jakie robimy. A pan nie zamierzał proponować nic złego.

- Och, nie.

- W każdym razie pański list mi pomógł. Zaprowadził mnie z powrotem do Otto Sipe’a i mam nadzieję, że w końcu do małego Hillmana. Chłopak ukrywał się tutaj, u Sipe’a, od poniedziałku rano do środy wieczorem, a więc dó wczorajszego wieczora.

- Coś podobnego!

- Pan znał dobrze Otto Sipe’a?

Harold wzdrygnął się na to pytanie. Gdyby mógł, zniknąłby całkowicie, zostawiając swój ciemny garnitur, czarny krawat i zakurzony kapelusz gdzieś pomiędzy pokurczoną brązową trawą a zeschłymi liśćmi magnolii. Odezwał się takim głosem, jakby nie chciał być słyszany:

- To był przyjaciel Mike’a. Dlatego go poznałem. Przygotowywał Mike’a do kariery bokserskiej.

- A pana do jakiej kariery przygotowywał, Harold?

- Mnie?

- Pana. Czy Sipe nie postarał się dla pana o posadę fotografa hotelowego?

- Dlatego, że byłem bratem Mike’a.

- Jestem pewien, że to ma jakiś związek. Ale czy Sipe nie chciał, żeby pan mu pomagał ubocznie?

- W jakim sensie?

- Chodzi o szantaż.

Potrząsnął głową tak gwałtownie, że omal nie spadł mu kapelusz.

- Nigdy nie miałem żadnego udziału w tych zyskach, uczciwie. Płacił mi standardowe stawki, żebym robił te zdjęcia, parszywego dolara za pstryknięcie, a gdybym odmówił, to straciłbym pracę. Zrezygnowałem, jak tylko trafiła mi się okazja. To był paskudny interes. - Patrzył na zacierające się i niknące kontury hotelu od strony wjazdu. W tej chwili o zmierzchu jego fasada była posępnie biała. - Nigdy nic z tego nie miałem. Nawet nie wiedziałem, kim byli ci ludzie.

- Ani razu?

- Nie rozumiem, co to znaczy.

- Czy nie sfotografował pan kiedyś kapitana Hillmana i jego dziewczyny?

Twarz jego zbladła i zwilgotniała.

- Nie wiem. Nigdy nie znałem nazwisk.

- Tej wiosny rozpoznał pan Hillmana w Newport.

- Oczywiście, był pierwszym oficerem na statku Mike’a. Zobaczyłem go wtedy, kiedywszedłem na pokład.

- A kiedy indziej już nie?

- Nie.

- Kiedy aresztowano pana i Mike’a? Na wiosnę 1945?

Skinął głową.

- Piątego marca. Nie zapomnę tego. To jedyny raz, kiedy byłem aresztowany. Potem, kiedy mnie wypuścili, już nigdy więcej tu nie wróciłem. Aż dopiero teraz. -

Rozejrzał się dokoła po posesji hotelowej, jakby go zdradziła po raz drugi.

- Jeśli pan podaje prawdziwą datę, nie pan zrobił to zdjęcie, o którym mowa.

- Nie kłamię. W tym czasie Sipe miał już kogoś innego.

- Co mu dawało taką władzę nad tym hotelem?

- Myślę, że coś go łączyło z zarządem. Zatuszował dla nich jakąś aferę, dawno już temu, z aktorką filmową, która tu mieszkała.

- Czy Mike mieszkał tu w czasie, kiedy go aresztowali?

- Tak. Oddałem do użytku jego i Carol mój pokój służbowy. Spałem w sypialni personelu. Myślę, że Otto Sipe pozwolił Carol zostać w tym pokoju przez jakiś czas potem, jak aresztowano Mike’a i mnie.

- Czy ten pokój sąsiadował z jego pokojem na końcu korytarza?

- Tak.

- Czy było w nim mosiężne łóżko z poręczami?

- Tak. A dlaczego?

- Po prostu byłem ciekaw. Od wojny nie zmieniano umeblowania. Wspólna łazienka mogła być bardzo wielką wygodą dla Sipe’a, jeśli Carol wpadła mu w oko.

Potrząsnął głową.

- Nie dla niego. Nie obchodziły go kobiety. A Carol nie interesowała się nim. Wyprowadziła się stąd, jak tylko jej się udało inaczej urządzić. Pojechała do przyjaciółki do Burbank.

- Zuzanny.

Harold mrugnął powiekami.

- Tak. Miała na imię Zuzanna. Nigdy jej nie poznałem, ale to musiała być miła osoba.

- A Carol, jaka była Carol?

- Carol? Skończona piękność. Kiedy dziewczyna wygląda tak jak ona, człowiek nie zastanawia się nad niczym więcej. Chcę powiedzieć, że w tym była ona cała. Zawsze ją uważałem za niewinną dziewczynę. Ale Lila mówi, że można by napisać książkę o tym, czego ja nie wiem o kobietach.

Spojrzałem na zegarek. Było po ósmej i Harold prawdopodobnie powiedział mi tyle, ile mógł. Żeby się o tym częściowo upewnić, zaproponowałem, by przeszedł na drugą stronę autostrady do starego znajomego Bena Daly’ego. Nie miał nic przeciw temu.

Dały skrzywił się na nasz widok w drzwiach swego oświetlonego kantoru. Ale rozpoznawszy Harolda rozchmurzył się. Wyszedł i uścisnął mu rękę, nie zważając na mnie.

- Kopę lat, Har.

- Co to, to prawda.

Rozmawiali z sobą z odległości lat z pewną serdecznością i bez skrępowania. Ani śladu jakiegokolwiek wspólnictwa w czymś nielegalnym. Niekoniecznie można to było uważać za dowód, ale całkowicie porzuciłem myśl, że któryś z nich był w jakikolwiek sposób zamieszany w obie niedawne zbrodnie.

Przerwałem ich rozmowę.

- Czy nie poświęciłby mi pan minuty, Ben? Mógłby mi pan pomóc rozwikłać to morderstwo.

- W jaki sposób? Zabijając jeszcze kogoś?

- Stwierdzając jeszcze jedną tożsamość, jeśli pan może. - Wyjąłem fotografię Dicka Leandro i wetknąłem mu do ręki. - Widział pań kiedyś tego człowieka?

Przez chwilę przyglądał się fotografii. Jego ręka drżała.

- Może widziałem. Nie jestem pewien.

- Kiedy?

- Wczoraj wieczorem. To może być facet, który wczoraj wieczorem przyjechał do hotelu.

- Z dziewczyną, nowym błękitnym chevroletem?

- Tak. To może być ten. Ale nie przysiągłbym w sądzie.


Rozdział 25


Stacja autobusowa Santa Monica znajduje się przy bocznej ulicy w stronę Wilshire. Za kwadrans dziewiąta zostawiłem samochód przy krawężniku i wszedłem do środka. Stella, to niewiarygodne dziecko, już tam była. Siedziała przy bufecie w głębi, tak że mogła obserwować wszystkie drzwi.

Oczywiście zobaczyła mnie i pochyliła się, żeby zasłonić twarz filiżanką kawy. Usiadłem obok niej. Niecierpliwym, hałaśliwym ruchem odstawiła swoją filiżankę. Kawa w niej wydawała się zimna i nie tknięta, z szarawą błonką na powierzchni.

Mówiła nie patrząc na mnie, jak ludzie w filmie szpiegowskim.

- Niech pan odejdzie. Wystraszy pan Tommy’ego.

- Nie zna mnie.

- Ale ja mam być sama. Zresztą pan wygląda jak policjant czy coś w tym rodzaju.

- Dlaczego Tommy jest uczulony na policję?

- Pan też by był, gdyby pana zamknęli, tak jak jego zamknęli.

- Jeżeli będziesz ciągle uciekała, zamkną i ciebie, Stello.

- Nie będą mieli okazji - powiedziała patrząc na mnie bystro z ukosa. - Ojciec zabrał mnie dziś do psychiatry, żeby się poradzić, czy trzeba mnie posłać do Laguna Perdida. Powiedziałam lekarce wszystko, tak jak powiedziałam panu. Ona stwierdziła, że ze mną wszystko w porządku. A kiedy ojciec wszedł do gabinetu, żeby z nią porozmawiać, wyszłam przez drzwi frontowe, wsiadłam w taksówkę i dojechałam do stacji autobusowej akurat, kiedy ruszał autobus.

- Będę znów musiał odwieźć cię z powrotem do domu.

- Czy nastolatki nie mają żadnych praw? - spytała bardzo młodym głosem.

- Owszem, mają, łącznie z prawem do opieki nad nimi.

- Nie pojadę bez Tommy’ego.

Jej głos podniósł się i załamał na dźwięk tego imienia. Połowa osób na stacyjce patrzyła na nas. Bufetowa zza kontuaru podeszła do Stelli.

- Czy on cię zaczepia, panienko? Potrząsnęła głową.

- To mój bardzo dobry przyjaciel.

To tylko pogłębiło podejrzenie bufetowej, ale zarazem uciszyło ją. Zamówiłem filiżankę kawy. Kiedy wyszła, żeby mi ją przynieść, powiedziałem do Stelli:

- Ja też nie pojadę bez Tommy’ego. Ale, słuchaj, co twoja lekarka myśli o nim?

- Nie powiedziała mi. A bo co?

- Po prostu byłem ciekaw.

Kelnerka postawiła przede mną kawę. Zaniosłem ją na daleki kraniec kontuaru i powoli wypiłem. Było osiem minut po dziewiątej. Ludzie ustawiali się przy drzwiach, co oznaczało, że ma nadejść autobus.

Wyszedłem przed budynek i prawie że zderzyłem się z Tommy’m. Miał na sobie dżinsy i brudną, białą koszulę. Jego twarz była brudnobiała z wyjątkiem miejsca, gdzie ukazywał się puszek zapowiadający brodę.

- Przepraszam pana - powiedział i wyminął mnie. Nie chciałem dopuścić, żeby wszedł do środka, skąd nie mógłbym go wyprowadzić, nie urządzając publicznej sceny, która niewątpliwie przyciągnęłaby policję. Musiałem z nim porozmawiać, zanim to zrobi kto inny.

Próbować go przekonać, żeby poszedł ze mną, nie na wiele by się zdało. Był szczupły i zwinny i z pewnością by uciekł.

Te myśli przemknęły mi przez głowę wciągu sekundy, zanim wszedł w drzwi stacji. Schwyciłem go oburącz w pasie od tyłu, uniosłem tak, że nogi miał w powietrzu, i dziko szamoczącego się zaniosłem do mego samochodu. Wepchnąłem na przednie siedzenie i usiadłem obok niego. Drogą jechały inne auta, nikt nie zatrzymał się, żeby mnie o cokolwiek zapytać. Nigdy się nie zatrzymują.

Tom wydał jeden jedyny odgłos, jakby podobny do suchego szlochania, wydobywający się głęboko z nosa. Musiał zdawać sobie sprawę, że to był kres jego ucieczki.

- Nazywam się Lew Archer - powiedziałem. - Jestem prywatnym detektywem zaangażowanym przez twojego ojca.

- On nie jest moim ojcem.

- Przybrany ojciec jest też ojcem.

- Nie, dla mnie on nim nie jest. Nie chcę mieć nic wspólnego z kapitanem Hillmanem - powiedział z chłodną rezerwą urażonej młodości. - Ani z panem także.

Zauważyłem, że ma skaleczony przegub prawej ręki. Rana krwawiła. Dotknął jej ustami i wyssał, patrząc na mnie sponad ręki. Trudno było brać go poważnie w tej chwili. A jednak był to bardzo poważny młody człowiek.

- Nie mam zamiaru wracać do moich tak zwanych rodziców.

- Nie masz nikogo innego.

- Mam siebie.

- Nie najlepiej umiesz sobie radzić z samym sobą.

- Jeszcze jeden wykład.

- Stwierdzam tylko fakt. Gdybyś potrafił prowadzić się należycie, mógłbyś wystąpić o niezależność materialną. Ale rzucasz się na starszych lekarzy i urządzasz bijatykę.

- Próbował mnie zmusić, żebym wrócił do domu.

- Wracasz do domu. Inaczej będziesz musiał żyć wśród włóczęgów i zbrodniarzy.

- Pan mówi o moich rodzicach, o moich prawdziwych rodzicach. - Powiedział to w sposób świadomie dramatyczny, ale w jego głosie był również pewien rodzaj gorzkiego lęku. - Moja matka nie była włóczęgą ani zbrodniarką. Była... dobra.

- Nie myślę o niej.

- A mój ojciec też nie był taki zły - powiedział bez przekonania.

- Kto ich zabił, Tom?

Twarz jego była bez wyrazu, ściągnięta napięciem. Robiła wrażenie drewnianej maski, używanej jako osłona przed nieszczęściem.

- Nic o tym nie wiem - powiedział martwym głosem. - Nie wiedziałem nawet, że Carol nie żyje, póki nie przeczytałem wczorajszych gazet. Nie wiedziałem, że Mike nie żyje, póki nie przeczytałem dzisiejszych gazet. Następne pytanie.

- Nie bądź taki, Tom. Ja nie jestem glina i nie jestem twoim wrogiem.

- Kto by jeszcze potrzebował wrogów mając tak zwanych rodziców, jakich ja mam! Wszystko, czego zawsze chciał mój... kapitan Hillman, to beniaminek domowy, chłopczyk, z którym można by się bawić i stroić figle. Jestem zmęczony strojeniem figli.

- Nic dziwnego, że jesteś zmęczony po tym ostatnim. To był uroczy figielek.

Pierwszy raz spojrzał na mnie wprost, na wpół z gniewem, na wpół ze strachem.

- Miałem prawo być z moimi prawdziwymi rodzicami.

- Być może. Nie będziemy o tym dyskutować. Ale na pewno nie miałeś prawa pomagać im wyłudzać pieniądze od twego ojca.

- On nie jest moim ojcem.

- Wiem o tym. Czy musisz ciągle to powtarzać?

- Czy pan musi ciągle nazywać go moim ojcem? Był to trudny chłopiec. Mimo to czułem się zadowolony. Miałem go.

- Dobrze - zgodziłem się. - Będziemy go nazywać panem X, twoją matkę panią X, a ciebie zaginionym Delfinem Francji.

- To nie takie zabawne.

Miał rację. Nie było to zabawne.

- Wracając do dwudziestu pięciu tysięcy dolarów, które pomogłeś im wyłudzić, przypuszczalnie zdajesz sobie sprawę, że jesteś wspólnikiem w oszustwie na wielką skalę?

- Nie wiedziałem o tych pieniądzach. Nie powiedzieli mi. Nie myślę też, żeby Carol wiedziała.

- Trudno w to uwierzyć, Tom.

- To prawda. Mike nie powiedział nam. Powiedział, że ma na oku jakiś wielki interes.

- Jeżeli nie wiedziałeś o tym wyłudzeniu, dlaczego uciekłeś stąd w bagażniku jego auta?

- Żeby mnie nikt nie widział. Mike powiedział, że mój - przełknął słowo z niesmakiem - powiedział, że kapitan Hillman dał znać policji, żeby mnie szukano i odstawiono z powrotem do Laguna Perdida.

Uświadomił sobie swoją obecną sytuację. Rzucił szybkie ukradkowe spojrzenie na wszystkie strony i przesunął się ku drzwiczkom. Pociągnąłem go z powrotem na środek siedzenia i ścisnąłem mu szyję ramieniem.

- Zostaniesz ze mną, Tom, choćbym nawet miał ci nałożyć kajdanki.

- Guzik!

Szydercze słowo dziwnie zabrzmiało w jego ustach, jak obce, które próbował sobie przyswoić. Sprawiło mi to przykrość. Chłopcy, jak mężczyźni, muszą do czegoś przynależeć. Tom uważał się za zdradzonego przez świat Ralpha Hillmana, pełen zwodniczego zbytku, ze szkołami takimi jak Laguna Perdida pod powierzchnią fali. Na oślep zanurzył się w inny świat i teraz go utracił. Pomyślałem, że jego umysł szamocze się rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiegoś miejsca wypoczynku, a ja niewiele przyczyniłem się do zapewnienia mu takiego miejsca.

Z głębi ulicy nadjechał autobus. Kiedy zakręcał na stację, mignęły mi w oknach twarze pasażerów, znużonych podróżą i zblazowanych. Oto wracali do Kalifornii dokładnie w to miejsce, skąd wyjechali.

Rozluźniłem uścisk ramienia wokół Toma.

- Nie mógłbym cię wypuścić, Tom, nawet gdybym chciał - powiedziałem. - Nie jesteś głupi. Spróbuj tylko sobie wyobrazić, jak to wygląda dla innych ludzi.

- To?

- Cała ta heca. Twoja ucieczka ze szkoły, czego zresztą bynajmniej nie mam ci za złe.

- Dzięki stokrotne.

Puściłem jego szyderstwo mimo uszu.

- I sfingowane porwanie, i wszystko inne. Przybrany syn tak samo jest ważny dla swoich rodziców jak prawdziwy. Twoi rodzice odchorowali ten lęk o ciebie.

- Dajmy na to.

- Żadnemu z nich ani trochę nie chodziło o pieniądze, jeśli chcesz wiedzieć. O ciebie się troszczyli i troszczą.

- Brakuje tu czegoś - powiedział.

- Czego?

- Akompaniamentu skrzypcowego.

- Ciężko z tobą rozmawiać, Tom.

- Moi przyjaciele tak nie myślą.

- Kto jest twoim przyjacielem? Ten, kto ci pozwala pędzić życie włóczęgi?

- Ten, kto nie chce mnie wrzucić do Czarnej Otchłani Kalkuty, zwanej inaczej szkołą Laguna Perdida.

- Ja nie chcę.

- Pan mówi, że pan nie chce. Ale pan pracuje dla kapitana Hillmana, a on chce.

- Już nie.

Chłopiec potrząsnął głową.

- Nie wierzę panu i nie uwierzę jemu. Kiedy człowieka spotkało to i owo, zaczyna wierzyć w to, co ludzie robią, a nie w to, co mówią. Ludzie tacy jak Hillman myślą, że taka osoba jak Carol była niczym, kobietą bez wartości. Ale dla mnie taka nie była. Lubiła mnie. Traktowała mnie dobrze. Nawet mój prawdziwy ojciec nigdy nie podniósł na mnie ręki. Jedyną przyczyną nieporozumienia między nami było jego traktowanie Carol.

Porzucił swój agresywny, ironiczny ton i mówił do mnie po ludzku. Stella wybrała tę chwilę, żeby przejść przez peron na chodnik. Na jej twarzy malowało się rozczarowanie.

Tom zauważył ją prawie w tej samej chwili co i ja. Jego oczy rozjaśniły się, jakby zobaczył anioła z jakiegoś utraconego raju. Przechylił się do okna przeze mnie i zawołał:

- Hej, Stell!

Przybiegła pędem. Wysiadłem z auta i wpuściłem ją, tak żeby mogła usiąść koło chłopaka. Nie uściskali się ani nie pocałowali. Może ręce ich spotkały się w przelocie.

Usiadłem za kierownicą.

- Wydaje się, że całe wieki upłynęły, od kiedy przepadłeś - powiedziała Stella.

- Mnie też się tak wydaje.

- Powinieneś był wcześniej do mnie zadzwonić.

- Dzwoniłem.

- Ale to znaczy zaraz potem.

- Bałem się, że zrobisz... to, co zrobiłaś - szybkim ruchem podbródka wskazał w moją stronę.

- Ależ nie. Niezupełnie. To był jego pomysł. Zresztą musisz wrócić do domu. Oboje musimy.

- Nie mam domu.

- Ani ja. Mój jest tak samo do niczego jak twój.

- Nie, tak nie jest.

- Ależ tak. W każdym razie - użyła decydującego argumentu - musisz się wykąpać. Czuję to. I ogolić.

Spojrzałem na jego twarz. Miała sympatyczny, niezbyt mądry wyraz zakłopotania.

W tej chwili jezdnia była pusta. Uruchomiłem silnik i zrobiłem zakręt o sto osiemdziesiąt stopni kierując się na południe. Tom nie protestował.

Kiedy znaleźliśmy się na autostradzie, w tym anonimowym świecie gęstych świateł i ciemności, zaczął mówić do Stelli swoim ludzkim głosem. Carol zadzwoniła bezpośrednio do niego kilka tygodni temu. Chciała się z nim umówić na spotkanie. Tamtego wieczoru, jadąc cadillakiem Ralpha Hillmana, zabrał ją do samochodu przy platformie widokowej wychodzącej na morze, w pobliżu motelu Dacka.

Zaparkował w gaju pomarańczowym, gdzie pachniało weselem, i wysłuchał opowieści o jej życiu. Chociaż ogarniały go wątpliwości co do jego więzów z Hillmanami, trudno mu było uwierzyć, że jest synem Carol. Ale jakaś siła ciągnęła go ku niej. To pokrewieństwo było niby luk bezpieczeństwa na ciasnym stateczku kapitana Hillmana. Wracał do Carol i w końcu jej uwierzył. Nawet zaczął ją kochać w pewien sposób.

- Dlaczego mi o niej nie powiedziałeś? - zapytała Stella. - Przyjemnie by mi było ją poznać.

- Nie, nie byłoby ci przyjemnie. - Głos jego zabrzmiał szorstko. - Zresztą musiałem najpierw sam ją poznać. Musiałem się dopasować w ogóle do tej myśli, że to moja matka. A potem zdecydować, co robić. Widzisz, ona chciała rzucić mego ojca. Miała z nim zawsze ciężkie życie. Powiedziała, że jeżeli nie odejdzie od niego wkrótce, to potem nigdy już jej się to nie uda. Nie dałaby rady sama tego zrobić, potrzebowała mojej pomocy. Zresztą chyba wiedziała, że on coś knuje.

- Mówisz o porwaniu i tym wszystkim?

- Myślę, że wiedziała o tym i nie wiedziała. Wiesz, jakie są kobiety.

- Znam moją matkę - odpowiedziała tonem mędrca.

Zapomnieli o mnie. Byłem zaprzyjaźnionym szoferem, dobrym, siwiejącym staruszkiem i moglibyśmy jechać tak bez końca w nocy tak niebezpiecznej, że musiało się ją uważać za bezpieczną. Przypomniałem sobie rodzaj poematu czy przypowieści, którą Zuzanna zacytowała mi przed laty. Ptak wleciał przez okno z jednej strony oświetlonej sali, przeleciał przez całą jej długość i wyfrunął innym oknem w ciemność: takie jest pasmo ludzkiego żywota. Światła samochodu, które ukazały się w oddali, ześliznęły się po nas i opadły za nami, przypomniały mi przelotnie oświetlonego ptaka Zuzanny. Żałowałem, że jej nie ma tu ze mną.

Tom opowiadał Stelli, jak spotkał swego ojca po raz pierwszy. Mike trzymał się na uboczu przez pierwszy tydzień; przypuszczalnie był w Los Angeles, gdzie szukał pracy. Wreszcie w sobotę wieczorem Tom zastał go w motelu.

- To było wtedy, kiedy pożyczyłeś nasz samochód, prawda?

- Tak. Mój oj... Ralph obsunął mnie, wiesz, Carol rozlała trochę wina na przednim siedzeniu samochodu i on to wywąchał. Myślał, że ja prowadziłem i piłem.

- Czy Carol dużo piła?

- Trochę. W tę sobotę wypiła mnóstwo. Tak jak i on. Ja też wypiłem trochę wina.

- Jesteś na to za młody.

- To było przy obiedzie - rzekł. - Carol ugotowała spaghetti. Spaghetti a la Pocatello, nazwała to. Śpiewała mi stare piosenki, takie jak Podróż sentymentalna. Było przyj emnie.

- I dlatego nie wróciłeś do domu?

- Nie. Ja... - słowa uwięzły mu w gardle. - Ja... - Jego twarz, którą mogłem zobaczyć w lusterku, wykrzywiona była wysiłkiem. Nie mógł dokończyć zdania.

- Chciałeś z nimi zostać? - spytała po chwili Stella.

- Nie. Nie wiem.

- Jak ci się podobał twój ojciec?

- Był całkiem fajny, dopóki się nie upił. Graliśmy w ginrummy i on nie wygrał, więc przerwał grę. Zaczął odgrywać się na Carol. Prawie że się pobili. Powiedział, że kiedyś był bokserem i że byłbym wariatem, gdybym chciał się z nim mocować, jego pięść może zabić.

- To musiał być straszny wieczór.

- Ta część nie była przyjemna.

- A jaka część ci się podobała?

- Kiedy Carol śpiewała stare piosenki. A potem opowiadała mi o moim dziadku w Pocatello.

- I to trwało całą noc? - spytała nieco cierpkim tonem.

- Nie byłem u nich przez całą noc. Wyszedłem koło dziesiątej, kiedy prawie że zaczęliśmy się bić. Ja... - to samo słowo znów uwięzło w gardle, jak gdyby związane z jakimś tajemnym znaczeniem, które nie pozwalało go wypowiadać.

- Co robiłeś?

- Wyszedłem i zaparkowałem na platformie widokowej, gdzie pierwszy raz spotkałem się z Carol. Siedziałem tam prawie do drugiej, patrzyłem na gwiazdy i słuchałem, wiesz, szumu morza. Morza i autostrady.

Próbowałem sobie wyobrazić, co powinienem zrobić, gdzie jest moje miejsce. I do tej pory nie mam jasnego obrazu - dodał, jak gdyby uświadamiając sobie moją obecność. - Teraz wiem, że nie mam wyboru. Wsadzą mnie z powrotem do Czarnej Otchłani Kalkuty.

- Mnie też - powiedziała z nerwowym chichotem. - Będziemy mogli porozumiewać się w sekrecie. Wystukiwać słowa przez ściany i tak dalej.

- To nie takie zabawne, Stell. Wszyscy tam mają hysia, nawet niektórzy z personelu. Z czasem tacy się stają.

- Zmieniasz temat - powiedziała. - Co robiłeś o drugiej w nocy?

- Poszedłem do Sama Jackmana, już po tym, jak skończył pracę. Chciałem go zapytać, co mam robić, ale zrozumiałem, że nie mogę. Po prostu nie mogłem mu powiedzieć, że oni są moimi rodzicami. Więc wyjechałem za miasto i krążyłem przez kilka godzin po pustkowiu. Nie chciałem wracać do domu i nie chciałem wracać do motelu.

- Więc przewróciłeś samochód i próbowałeś się zabić.

- Ja...

Znów nastała cisza i tym razem trwała długo. Siedział sztywno wyprostowany, patrząc przed siebie, obserwując reflektory wyłaniające się z ciemności. Po jakimś czasie zauważyłem, że ramię Stelli spoczywa na jego ramionach. Po twarzy spływały mu łzy.


Rozdział 26


Najpierw odwiozłem Stellę. Nie chciała wysiąść, póki Tom jej nie obiecał, że nie ucieknie drugi raz bez uprzedzenia jej.

Ojciec Stelli wyszedł z domu i objął ją ramieniem.

Z pewnego rodzaju rezygnacją, czułym wdzięcznym ruchem oparła głowę o jego ramię. Może nauczyli się czegoś albo uczyli. Czasem ludziom się to zdarza.

Weszli do wnętrza domu, a ja zakręciłem, żeby odjechać.

- On tylko udaje - powiedział Tom. - Stella pożyczyła mi samochód, a on rozpowiadał wszystkim naokoło i dał znać policji, że go ukradłem.

- Zdaje się, że wtedy tak myślał.

- Ale później dowiedział się prawdy od Stelli i dalej mówił tak samo.

- Nieuczciwość wciska się wszędzie - powiedziałem. - Wszyscy musimy się jej wystrzegać.

Zastanowił się nad moimi słowami i uznał, że go obraziłem.

- Czy to ma być przytyk do mnie?

- Nie. Myślę, że jesteś uczciwy, jak długo rozumiesz, o czym mówisz. Ale ty widzisz tylko jedną stronę, twoją własną i myślisz, że ona składa się wyłącznie z krzywd.

- Doznałem ich mnóstwo - przyznał. Po chwili dodał: - Pan się myli, jeśli uważa, że ja widzę tylko jedną stronę. Wiem, co przypuszczalnie czują moi przybrani rodzice, ale też wiem, co ja czuję. Nie mogę dłużej rozszczepiać się na dwoje. Widzi pan, tak się czułem w ciągu tych ostatnich kilku nocy, jak gdyby ktoś wziął topór i rozciął mnie na połowę. Leżałem, nie śpiąc, na tym starym mosiężnym łóżku, gdzie Mike i Carol, wie pan, poczęli mnie, a stary Sipe chrapał w pokoju obok.

I byłem tam, i nie było mnie. Rozumie pan? To znaczy nie byłem w stanie uwierzyć, że to jestem ja i że to jest moje życie, i że ci ludzie są moimi rodzicami. Ale też nigdy nie wierzyłem, że Hillmanowie są nimi. Ci zawsze zdawali się odgrywać sztukę na scenie. Może - powiedział na wpół serio - spadłem z innej planety.

- Za dużo czytałeś powieści fantastycznych.

- Ja naprawdę w to nie wierzę. Wiem, kim są moi rodzice. Carol mi powiedziała. Mike mi powiedział. Doktor mi powiedział i to wszystko jest urzędowa prawda. Ale wciąż trudno mi jest powiedzieć to sobie samemu.

- Przestań to robić na siłę. W końcu nie jest takie ważne, kim byli twoi rodzice.

- Dla mnie jest ważne - powiedział z powagą. - To dla mnie najważniejsze w życiu.

Zbliżaliśmy się do skrzynki na listy Hillmanów. Jechałem wolno, pochłonięty rozmową, i teraz, skręciwszy na drogę wjazdową, zatrzymałem wóz.

- Czasami myślę, że dzieci powinny być anonimowe.

- Jak pan to rozumie, panie Archer? - pierwszy raz zwrócił się do mnie po nazwisku.

- Nie wiem. Po prostu chciałbym wprowadzić trochę zmian, jeśli chodzi o stopień zaangażowania. Ludzie tak bardzo starają się żyć poprzez własne dzieci. A dzieci wciąż wysilają się, żeby spełnić oczekiwania rodziców albo zmazać ich błędy. Wszyscy żyją cudzym życiem albo dla kogoś innego czy na przekór komuś. Nie ma to zbyt wiele sensu i nie działa zbyt dobrze.

Chciałem, żeby się trochę odprężył, zanim będzie musiał stanąć przed następną wielką zmianą. Nie udało mi się.

- Nie działa, jeśli się kogoś okłamuje - powiedział. - Mnie okłamano. Udawali, że ja jestem ich ciałem i krwią. Myślałem, że czegoś we mnie brak, jeżeli nie potrafię czuć się tak jak ich syn.

- Rozmawiałem z twoją matką, Elaine. Ona gorzko tego żałuje.

- Wszystko mi jedno.

- Nie mów tak, Tom. Przez chwilę milczał.

- Chyba powinienem pójść do nich i porozmawiać, ale nie chcę u nich mieszkać i nie mam zamiaru okazywać błazeńskich uczuć.

Żadnych błazeństw - pomyślałem - oto dewiza młodego pokolenia, a przynajmniej tych, którzy są coś warci. Bardzo piękny ideał, ale czasem w praktyce okazuje się okrutny.

- Nie możesz im przebaczyć zamknięcie w Laguna Perdida.

- A pan by mógł?

Musiałem się zastanowić nad odpowiedzią.

- To by zależało od ich pobudek. Mogę sobie wyobrazić doprowadzonych do rozpaczy rodziców, którzy uciekają się do tego jako do ostateczności, jeżeli mają dziko niesforne córki i synów.

- Są w rozpaczy, zgoda - powiedział. - Ralph i Elaine bardzo łatwo wpadają w rozpacz. Nie mogą znieść przykrości. Zmiatają je pod dywan. Wszystko, czego chcieli, to pozbyć się mego widoku, kiedy przestałem grać rolę posłusznego chłopca. A ja miałem te straszne rzeczy w mojej głowie. - Objął rękami głowę, żeby uspokoić te straszne rzeczy. Był bliski załamania.

- Przepraszam cię, Tom. Czy coś istotnego zaszło w ten niedzielny ranek?

Spojrzał na mnie spod podniesionego ramienia.

- Powiedzieli panu, co?

- Nie. Proszę ciebie, żebyś to zrobił.

- Niech pan ich samych spyta. Nic więcej nie chciał powiedzieć.

Wjechałem krętą drogą na wierzchołek wzgórza. Światła były pozapalane na zewnątrz i wewnątrz domu. W jarzącym, białym świetle stiukowe ściany wyglądały brzydko i sztucznie. Czarne cienie czaiły się pod melodramatycznymi mauretańskimi łukami.

Było też coś melodramatycznego w sposobie, w jaki Ralph Hillman wynurzył się na światło spod jednego z łuków. Nie był to łachman ludzki, o którym mówiła Zuzanna, a przynajmniej nie z powierzchowności. Jego ładna srebrna głowa była gładko wyszczotkowana. Twarz miała wyraz sztywnego opanowania. Trzymał się prosto i nawet podbiegł parę kroków do auta, z mojej strony. Miał na sobie sweter koloru wina z wywiniętym kołnierzem.

- Marnotrawny syn powraca - powiedział Tom, obok mnie, z nieco trwożną brawurą. - Ale nie zabili tłustego cielca, zabili marnotrawnego syna.

- Myślałem, że to porucznik Bastian - odezwał się Hillman.

- Czy pan się go spodziewa?

- Tak, Mówi, że ma mi coś do pokazania. - Nachylił głowę do okna i zobaczył Toma. Jego oczy rozwarły się szeroko.

- Mój syn! - Jego ochrypły od whisky głos nie mógł się poddać temu, co wyrażały słowa. - Wróciłeś!

- Tak. Jestem tutaj.

Hillman biegiem okrążył auto i otworzył drzwi z drugiej strony.

- Wyjdź i pokaż się.

Rzuciwszy przelotne, pełne rezerwy spojrzenie w moim kierunku, Tom wysiadł. Jego ruchy były sztywne, ostrożne jak ruchy starca. Hillman położył ręce na barkach chłopca i trzymał go na odległość ramienia, odwracając tak, że światło padało na jego twarz.

- Jak się czujesz, Tom?

- Dobrze. A ty?

- Wspaniale, teraz, kiedy ty jesteś tutaj.

Nie wątpiłem w szczerość uczuć Hillmana, lecz sposób, w jaki je wyrażał, nie był szczery. Grał komedię. I widziałem, że Tom wzdryga się w uścisku jego rąk.

Elaine Hillman wyszła z domu. Poszedłem się z nią przywitać. Potoki światła pomnożyły ilość zmarszczek na jej twarzy i pozbawiły ją wszelkiego koloru. Tylko oczy lśniły żywym blaskiem.

- Przyprowadził go pan z powrotem, panie Archer. Niech pana Bóg błogosławi.

Wsunęła rękę pod moje ramię i dała się poprowadzić do Toma. On stał jak przystało na pełnego szacunku syna, podczas gdy ona wspięła się na czubki palców i całowała go w szorstki policzek, po którym spływały łzy.

Potem gwałtownie odsunął się od nich obojga. Stał oparty o bok mego samochodu, z kciukami włożonymi za pasek spodni. Widziałem setki chłopców, którzy stali jak on, oparci o auto na zakręcie drogi lub na skraju autostrady, podczas gdy ludzie w mundurach zadawali im pytania. Odgłos dochodzący z odległej autostrady lekko zakłócał ciszę, W którą się wsłuchiwałem.

- Nie chcę nikomu zadawać bólu - mówił Tom. - Nigdy nie chciałem. Choć może zraniłem kogoś, nie wiem. W każdym razie nie ma sensu dalej udawać. Widzicie, wiem, kim jestem. Mike i Carol Harley byli moimi rodzicami. Wy wiedzieliście o tym, prawda?

- Ja nie wiedziałam - szybko powiedziała Elaine.

- Ale wiedziałaś, że nie jesteś moją matką.

- Tak, naturalnie, że wiedziałam.

Spojrzała w dół na swoje ciało, a potem na swego męża. Tom odwrócił się od nich obojga. Mienił się na twarzy. Zdawało się, że nęka go ból, który chciał ukryć.

- Jedno z was musiało wiedzieć, kim jestem. Ty wiedziałeś - zwrócił się do Hillmana.

Hillman nie odpowiedział.

- Nie mogę tu zostać - powiedział Tom z głęboką rozpaczą. - Jesteście parą komediantów. Prowadzicie tę grę przez długie lata, a jak tylko przekroczę reguły, spychacie mnie na dno.

Hillman odzyskał głos.

- Powiedziałbym, że jest przeciwnie.

- Dobrze, no więc tó ja źle postąpiłem. Postawcie mnie pod ścianę i rozstrzelajcie.

W głosie chłopca brzmiała lekka histeria, ale to mnie tak bardzo nie zaniepokoiło. Zdawał się zmieniać co chwila postawę, miotał się próbując znaleźć miejsce, gdzie mógłby oprzeć stopy. Zbliżyłem się i stanąłem przy nim.

- Nikt nie mówi o ukaraniu cię - powiedział Hillman - ale usiłowanie zabójstwa nie jest czymś, z czego można sobie kpić.

- Głupstwa opowiadasz - rzekł chłopiec. Broda Hillmana uniosła się w górę.

- Nie odzywaj się do mnie w ten sposób!

- Bo co zrobisz? Zamkniesz mnie z gromadą wariatów i wyrzucisz klucz?

- Nie powiedziałem tego.

- Nie. Tylko to zrobiłeś.

- Być może działałem pochopnie.

- Tak - wtrąciła Elaine. - Twój ojciec postąpił zbyt pochopnie. Teraz zapomnijmy o wszystkim, wejdźmy do domu i bądźmy przyjaciółmi.

- On nie jest moim ojcem - powtórzył z uporem Tom.

- Ale w każdym razie możemy odnosić się do siebie po przyjacielsku, prawda, Tom? - Błaganie było w jej spojrzeniu i głosie. - Czy nie możemy, zapomnieć o złych rzeczach i po prostu cieszyć się, że się skończyły i że jesteśmy wszyscy razem?

- Nie wiem. Chciałbym na jakiś czas odejść i żyć sam, żeby wszystko przemyśleć. Co w tym złego? Jestem dostatecznie dorosły.

- Nonsens.

Hillman nie powinien był tego powiedzieć. Sekundę później jego oczy okazały, że zdał sobie z tego sprawę. Postąpił parę kroków naprzód i położył rękę na ramieniu chłopca.

- Zresztą może to nie jest taki zły pomysł. Jesteśmy inteligentnymi ludźmi, może potrafimy coś naprawić między nami. Jest na przykład ten domek w Oregonie, dokąd planowaliśmy się wybrać w przyszłym miesiącu, ty i ja. Moglibyśmy przyśpieszyć ten program i zsynchronizować nasze zegarki, co ty na to?

Gra była wymuszona. Tom słuchał bez zainteresowania czy nadziei. Po chwili Elaine ujęła męża pod rękę i pociągnęła go w stronę domu. Tom i ja poszliśmy za nimi.

Pani Perez czekała w drzwiach. Jej powitanie było serdeczne i Tom nawet odwzajemnił się jej w pewnym stopniu. Przedyskutowali sprawę kolacji. Tom oświadczył, że chętnie zjadłby kanapkę z hamburgerem i zupę z groszku. Pani Perez pobiegła w podskokach.

Hillman przyjrzał się chłopcu w świetle żyrandola.

- Idź lepiej na górę, wykąp się i przebierz.

- Teraz?

- To tylko propozycja - powiedział Hillman łagodnie. - Porucznik Bastian z biura szeryfa jest w drodze do nas. Chciałbym... żebyś był bardziej podobny do siebie.

- Czy on mnie zabierze? To chciałeś powiedzieć?

- Nie mam zamiaru do tego dopuścić - powiedział Hillman. - Poczekaj, pójdę z tobą.

- Potrafię sam się ubrać, tato - słowo wymknęło się bezpowrotne i niezaprzeczalne.

- Ale powinniśmy pomówić o tym, co mu powiesz. Po co masz się narażać, to znaczy...

- Po prostu powiem mu prawdę.

Chłopiec oddalił się w Meninku schodów. Ralph i Elaine Hillman patrzyli za nim, dopóki nie znikł im z oczu, potem jeszcze chwilę stali zasłuchani w jego kroki. Trudny bóg ogniska domowego powrócił i dom funkcjonował znowu na swój trudny sposób.

Weszliśmy do salonu. Hillman poszedł dalej do baru. Przygotował sobie drinka, bezwiednie, jak gdyby chciał tylko znaleźć zatrudnienie dla swoich rąk, a potem ust.

Kiedy wyszedł z baru, ze szklaneczką w ręku, przywiódł mi na myśl aktora, który schodzi z proscenium między publiczność.

- Niewdzięczni synowie są jak zęby żmii - powiedział.

Elaine odezwała się z tapczanu wymawiając wyraźnie każde słowo:

- Jeżeli cytujesz Króla Leara, to prawidłowy cytat brzmi: „O ileż więcej jadu niźli zęby żmii ma w sobie dziecko niewdzięczne!” Ale to niespecjalnie na miejscu, bo Tom nie jest twoim dzieckiem. Bardziej trafnym cytatem z tego samego utworu są słowa Edmunda: „Bogowie, wspierajcie bękartowi”.

Energicznym ruchem odstawił szklaneczkę i poszedł ku niej chwiejąc się lekko.

- Jestem obrażony tym, co powiedziałaś.

- To twoje prawo i twój zwyczaj.

- Tom nie jest bękartem. Jego rodzice byli legalnymi małżonkami.

- To niewiele znaczy, wobec życia, jakie prowadzili. Czy ty i twój nieoceniony doktor Weintraub musieliście wybrać potomka kryminalistów?

Chłód i gorycz brzmiały w jej głosie. Rzekłbyś, że po latach milczenia przemówiła i oddawała mu ciosy.

- Słuchaj - rzekł Hillman. - Tom wrócił. Cieszę się, że wrócił. Ty też. I chcemy, żeby został z nami, czy nie?

- Ja chcę tego, co najlepsze dla niego.

- Ja wiem, co jest dla mego najlepsze. - Rozłożył ramiona kołysząc nimi lekko z boku na bok, jak gdyby robił Tomowi prezent z domu i życia, które się w nim toczy.

- Nie wiesz, co jest najlepsze dla kogokolwiek, Ralph. Mając ludzi pod sobą, przyzwyczaiłeś się myśleć, że to wiesz. Ale naprawdę nie wiesz nic. Ciekawa jestem zdania pana Archera. Proszę, niech pan siądzie tu bliżej - zwróciła się do mnie - i powie, co pan myśli.

- Nie wiem, o czym mowa - powiedziałem siadając na wskazanym miejscu.

- O Tomie. Jaką powinniśmy planować przyszłość dla niego?.

- Nie przypuszczam, żeby państwo mogli to za niego zrobić. Trzeba mu pozwolić robić własne plany.

Hillman odezwał się z drugiego końca pokoju:

- Ale wszystko, czego on chce, to żeby go zostawić samego.

- Przyznaję, że to nie najszczęśliwszy pomysł. Należałoby mu to wyperswadować i przekonać go, że nie powinien stawiać sprawy tak ostro. Niech pomieszka przez rok z jakąś inną rodziną. Albo poślijmy go do prywatnej szkoły przygotowawczej. Tak czy owak potem pojedzie na wyższe studia.

- Och, czy ty naprawdę myślisz, że on w tej szkole wytrwa do tego czasu?

- Naturalnie, że tak, Ralph. - Zwróciła się do mnie: - Ale czy on nadaje się teraz do zwykłej przygotowawczej szkoły? Czy przetrzyma to?

- Przetrzymał ostatnie dwa tygodnie.

- Tak. Musimy za to podziękować Bogu. I panu. Hillman zbliżył się i stanął nade mną, potrząsając lodem w szklance.

- Ale w jakich on był stosunkach z tamtymi ludźmi? Czy sprzymierzył się z nimi przeciwko nam? Niech pan mnie zrozumie, nie zamierzam go karać ani reagować na to w jakikolwiek sposób. Chcę tylko wiedzieć.

Odpowiedziałem mu powoli, starannie dobierając słowa:

- Trudno mówić o kimś, że jest w sojuszu z własną matką i ojcem. Był wytrącony z równowagi. I jeszcze jest. Uważał, że pan działał na jego szkodę, kiedy oddał go pan do szkoły Laguna Perdida. Nie trzeba być psychiatrą, żeby wiedzieć, że to nie jest rodzaj szkoły, jakiej mu potrzeba.

- Obawiam się, że pan nie zna wszystkich faktów.

- Co to za fakty? Potrząsnął głową.

- Proszę, niech pan mówi dalej to, co pan zaczął. Czy był w zmowie z tymi ludźmi?

- Nie w sensie, o jakim pan myśli. Ale oni ofiarowywali mu pewne wyjście w sensie fizycznym i emocjonalnym, i on z tego skorzystał. Matka, zdaje się, była dobra dla niego.

- Ja także byłam zawsze dla niego dobra - Elaine rzuciła mężowi nienawistne spojrzenie. - Ale w domu był fałsz, który niszczył wszystko.

- Fałsz był także w tamtym domu - powiedziałem - w motelu Dacka. Nie ulega wątpliwości, że Mike Harley oszukiwał Toma, posłużył się nim w tym sfingowanym porwaniu. Nie pozwolił, żeby uczucia ojcowskie stanęły na przeszkodzie. Carol to co innego. Jeżeli oszukiwała Toma, oszukiwała także i siebie. Tom ujął to tak: wiedziała, że Harley coś knuje, ale wolała o tym nie wiedzieć. Dochodzi się do czegoś takiego po dwudziestu latach pożycia z człowiekiem takim jak Harley.

Elaine lekko skinęła głową. Myślę, że był to komentarz do jej własnego małżeństwa.

- Martwię się o skłonności dziedziczne Toma. Przy takich rodzicach.

Krew napłynęła do twarzy Hillmana.

- Na Boga, to już doprawdy szukanie sobie nieszczęścia.

- Wcale go nie potrzebuję szukać - powiedziała ze spokojem. - Ono jest w moim łonie. - Spojrzała na męża tak, jak gdyby on je tam umieścił.

Odwrócił się, przemierzył pokój wzdłuż, zawrócił i wszedł do baru. Nalał whisky na lód w szklance i wypił do dna. Elaine patrzyła na niego krytycznym wzroKiem, z którego zdawał sobie sprawę.

- To mi uspokaja nerwy - powiedział.

- Nie zauważyłam.

Spojrzał na zegarek i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem. Raz stracił równowagę i musiał się zatrzymać.

- Dlaczego ten Bastian nie przychodzi, żeby już raz z tym skończyć? Robi się późno. Spodziewałem się, że Dick będzie u nas wieczorem, ale chyba musiał sobie znaleźć coś ciekawszego. - Skierował wybuch gniewu ku żonie. - To straszny dom, wiesz o tym?

- Przez wiele lat zdawałam sobie z tego sprawę. Usiłowałam jakoś wszystko skleić ze względu na Toma. To dość zabawne, czyż nie?

- Nie widzę w tym nic zabawnego.

Ja też nie widziałem. Pęknięte zręby ich małżeństwa ocierały się o siebie jak źle złożone końce złamanej, a jeszcze żywej kości.

W końcu przyjechał Bastian. Wszedł do hallu z ponurą twarzą, trzymając w ręku metalowe pudełko, zawierające dowody rzeczowe. Nawet wiadomość, że Tom jest w domu cały i zdrowy, nie zdołała rozchmurzyć jego oblicza.

- Gdzie on jest?

- Kąpie się - powiedział Hillman.

- Muszę z nim pomówić. Chcę mieć pełne zeznanie.

- Nie dziś, poruczniku. Chłopiec jest w takim stanie, jakby go ktoś przepuścił przez wyżymaczkę.

- Ale to najważniejszy świadek, jakiego mamy.

- Wiem. Złoży panu pełne zeznanie jutro. Bastian spoglądał to na niego, to na mnie. Staliśmy w samych drzwiach frontowych i zdawało się, że Hillman nie ma ochoty wpuścić go dalej.

- Spodziewałem się lepszej współpracy, panie Hillman. Z naszej strony miał ją pan. Ale widzę teraz, że z pańskiej strony nie mieliśmy jej nigdy.

- Niech pan mi nie robi wykładów, poruczniku. Mój syn jest w domu i nie dzięki panu zdołaliśmy go odzyskać.

- Praca policji odegrała dużą rolę - wtrąciłem. - Porucznik Bastian i ja ściśle współpracowaliśmy. Współpracujemy nadal, mam nadzieję.

Hillman przeniósł wzrok na mnie. Miał, zdaje się, ochotę wyprosić nas obu.

- Poruczniku - zwróciłem się do Bastiana - pan miał nam coś pokazać, czy nie tak?

- Tak - podniósł pudełko z dowodami rzeczowymi. - Pan to już widział, panie Archer. Nie jestem pewien, czy pan Hillman widział, czy nie.

- Co to takiego?

- Pokażę panu. Wolę nie opisywać tego przedtem. Czy możemy usiąść przy stole?

Hillman zaprowadził nas do biblioteki i usadził przy stole, na którym stała lampa z zielonym abażurem. Zapalił ją i jasne światło zalało powierzchnię stołu, pozostawiając resztę pokoju, jak i nasze twarze, w zielonawym cieniu. Bastian otworzył pudełko. Wewnątrz znajdował się nóż myśliwski z prążkowaną rękojeścią, ten sam, który tkwił między żebrami Mike’a Harleya, kiedy go znalazłem.

Hillman gwałtownie wciągnął powietrze.

- Pan poznaje ten nóż? - spytał Bastian.

- Nie, nie poznaję.

- Niech pan go weźmie do ręki i obejrzy dokładnie. Bardzo łatwo nim się posługiwać. Znajdujące się na nim odciski palców i krew zostały już zbadane.

Hillman nie poruszył się.

- Krew?

- Tym nożem został zabity Mike Harley. Jesteśmy prawie pewni, że posłużono się nim również w celu zamordowania innej ofiary, Carol Harley. Znaleziono na nim ślady krwi odpowiadające jej grupie razem ze śladami krwi jej męża. Pasuje do jej rany, według oświadczenia lekarza, który przeprowadził sekcję. Niech pan to weźmie.

Ociągając się Hillman sięgnął ręką i wyjął nóż z pudełka. Odwrócił go i przeczytał nazwisko wytwórcy umieszczone na szerokim, błyszczącym ostrzu.

- Wygląda na dobry nóż - powiedział - ale obawiam się, że go nie rozpoznaję.

- Czy zezna pan to pod przysięgą?

- Będę musiał. Nigdy przedtem go nie widziałem. Bastian, z miną ojca zabierającego dziecku niebezpieczną zabawkę, wyjął nóż z jego rąk.

- Nie chcę powiedzieć, że pan kłamie, panie Hillman. Ale mam świadka, który panu zaprzeczy. Pan Botkin, właściciel sklepu z żelastwem na Main, mówi, że sprzedał panu ten nóż. - Potrząsnął nożem, z ostrzem skierowanym do przodu, przed twarzą HilImana.

Twarz Hillmana wyrażała strach, obrzydzenie i upór.

- To musiał być kto inny. Musiał się pomylić.

- Nie. On pana zna osobiście.

- Ja go nie znam.

- Pan jest dobrze znaną osobistością i pan Botkin jest pewien, że był pan u niego w sklepie na początku tego miesiąca. Może ja pomogę panu przpomnieć sobie, jak to było. Wspomniał pan panu Botkinowi przy okazji kupowania noża, że pan planuje wycieczkę z synem do Oregonu. Skarżył się pan również Botkinowi, jako kupcowi z tej części Main Street, na rzekomą rozpustę w jednym z sąsiednich lokali tanecznych, „Barroom Floor”, gdzie jakoby sprzedaje się alkohol małoletnim. Czy pan sobie teraz przypomina tę rozmowę?

- Nie - rzekł Hillman. - Nie. Ten człowiek kłamie.

- Dlaczego miałby kłamać?

- Nie mam pojęcia. Niech pan to wykryje. To nie moja sprawa robić coś, co należy do policji.

Wstał, tym samym odprawiając Bastiana. Bastian nie zdradzał ochoty do odejścia.

- Nie zdaje mi się, żeby postępował pan rozsądnie, przyjmując tę postawę, panie Hillman. Jeżeli pan kupił ten nóż od pana Botkina, to teraz jest czas, by to powiedzieć. Pańskie poprzednie zaprzeczenie nie powinno nigdy wyjść poza obręb tego pokoju.

Bastian spojrzał na mnie jak gdyby z prośbą o poparcie. Pamiętałem, co mówił mi Botkin o „Barroom Floor”. Było rzeczą pewną, że rozmawiał z Hillmanem. Niekoniecznie wynikało z tego, że Hillman kupił ten nóż, ale prawdopodobnie tak było.

- Czas, panie Hillman - powiedziałem - żeby wszystkie karty wyłożyć na stół.

- Nie mogę chyba powiedzieć tego, czego nie było? -

- Nie. Tego bym nie radził. Nie pomyślał pan, że byłoby dobrze pomówić o tym z pańskim adwokatem?

- Myślę o tym teraz. - Hillman wytrzeźwiał. Kropelki jasnego płynu wystąpiły mu na czoło, jak gdyby napięcie sytuacji wycisnęło z niego alkohol. Zwrócił się do Bastiana. - Rozumiem, że mniej więcej oskarża mnie pan o morderstwo.

- Nie, nie oskarżam pana - odparł Bastian i dodał oficjalym tonem: - Pan może oczywiście oprzeć się na swoich prawach konstytucyjnych.

Hillman gniewnie potrząsnął głową. Kilka jasnych kosmyków opadło mu na czoło. Pod nim jego oczy błyszczały niby metalowe trójkąty. Był to wybitnie piękny mężczyzna. Jego nieodparta świadomość tego faktu przejawiła się w pieszczotliwym ruchu ręki, którym odgarnął włosy na miejsce.

- Niech pan posłucha - rzekł - czy nie moglibyśmy odłożyć tego seansu do jutra? Miałem ciężki tydzień i chciałbym się przedtem wyspać. Właściwie nie spałem od poniedziałku.

- Ani ja - powiedział Bastian.

- Może i panu potrzebny jest sen. Takie dręczenie ludzi to doprawdy nie jest najlepszy pomysł.

- To nie jest dręczenie.

- Tutaj już sąd należy do mnie - głos Hillmana zabrzmiał mocno. - Pan przyniósł ten nóż do mego domu i potrząsał nim przed moją twarzą. Mam na to świadka - dodał myśląc zapewne o mnie.

Powiedziałem:

- Dajmy pokój błahym sprzeczkom. Porucznik Bastian i ja mamy pewną sprawę do przedyskutowania.

- Cokolwiek pan mu powie, będzie pan musiał powtórzyć to w mojej obecności.

- Dobrze.

- Najpierw muszę porozmawiać z chłopcem - rzekł Bastian.

Hillman zrobił krótki ruch ręką.

- Nie porozmawia pan. Nie sądzę też, abym pozwolił panu porozmawiać jutro. Ostatecznie istnieją względy natury lekarskiej.

- Czy pan jest lekarzem?

- Mam lekarzy do mojej dyspozycji.

- Jestem tego pewien. My też mamy.

Obaj patrzyli sobie w oczy ze spokojną wściekłością. Różnili się pod wieloma względami. Bastian był posępnym purytaninem, bezwarunkowo uczciwym, drobiazgowym, przede wszystkim policjantem, a potem dopiero człowiekiem. Osobowość Hillmana była mniej wyraźna. Miał w sobie cechy aktorskie i romantyczne, które często maskują chęć ucieczki od siebie. Zrobił błyskawiczną karierę, lecz był to ten rodzaj kariery, który czasem zostawia człowieka w połowie życia z pustymi rękami.

- Czy ma pan coś do powiedzenia porucznikowi - spytał mnie Hillman - zanim stąd wyjdzie?

- Tak. Może się to panu nie będzie podobało, panie Hillman. Mnie się nie podoba. Wczoraj wieczorem widziano młodego człowieka za kierownicą najnowszego modelu niebieskiego chevroleta przy wjeździe do hotelu „Barcelona”. Tam, gdzie zamordowano Mike’a Harleya tym nożem - wskazałem pudełko leżące na stole. - Młody człowiek został wstępnie rozpoznany jako Dick Leandro.

- Kto dokonał rozpoznania? - spytał Bastian.

- Ben Dały, ze stacji obsługi.

- Ten, który zabił Sipe’a.

- Tak.

- Albo się myli, albo kłamie - rzekł Hiłlman. - Dick jeździ niebieskim autem, ale to jest mały sportowy wóz, triumph.

- Czy ma dostęp do niebieskiego chevroleta?

- O ile mi wiadomo, to nie. Nie próbuje pan chyba mieszać Dicka w tę sprawę.

- Jeżeli jest wmieszany, musimy o tym wiedzieć. - Zwróciłem się do Bastiana: - Może uda się panu ustalić, czy Dick pożyczył, czy też wynajął niebieskiego chevroleta wczoraj wieczorem. Albo, co jest mało prawdopodobne, czy go nie wykradł.

- Dobrze - odpowiedział Bastian. Hillman nie odezwał się.


Rozdział 27


Bastian wziął swoje pudełko z dowodem rzeczowym i zamknął je z trzaskiem. Wyszedł bez jakiegokolwiek gestu czy słowa skierowanego ku któremuś z nas. Traktował Hillmana tak, jak gdyby ten przestał istnieć. Mnie potraktował w taki sposób, że mogłem równie dobrze zostać z Hillmanem.

Hillman obserwował go stojąc przy wejściu do biblioteki, dopóki nie przeszedł przez hall i drzwi wejściowe. Potem wrócił do pokoju. Zamiast do stołu, przy którym ja siedziałem, podszedł do ściany, gdzie wśród innych w zielonym, koloru morskiej wody, świetle wisiała fotografia eskadry, zrobiona na pokładzie lotniskowca.

- Co to jest? Ktoś zdjął fotografię Dicka.

- To ja, w celu rozpoznania.

Wyjąłem fotografię z kieszeni. Hillman zbliżył się i wziął ją z moich rąk. Szkło nosiło ślady palców i Hillman wytarł je rękawem marynarki.

- Pan nie miał prawa jej stąd zabierać. Co pan chce zrobić z Dickiem?

- Dowiedzieć się prawdy o nim.

- Nie istnieje żadna tajemnicza prawda o nim. To nienagannie przyzwoity chłopak.

- Mam nadzieję.

- Niech pan posłucha - powiedział - dokonał pan tego, do czego pana wynająłem. Niech pan nie myśli, że jestem niewdzięczny, mam zamiar dać panu poważną gratyfikację. Ale nie zaangażowałem pana do śledztwa w sprawie tych zbrodni.

- I z gratyfikacji nic nie będzie, jeśli nie przestanę się tym zajmować?

- Tego nie powiedziałem.

- Nie musiał pan.

Rozłożył ręce na stole i stanął nade mną, ciężki i potężny.

- Jak pan dochodzi do porozumienia z lepszymi od siebie, jeśli pan rozmawia z nimi w ten sam sposób co ze mną?

- Przez lepszych ode mnie rozumie pan ludzi z większymi pieniędzmi?

- Z grubsza tak.

- Coś panu powiem, panie Hillman. Jest mi pan raczej sympatyczny. Próbuję mówdć do pana wprost, bo ktoś musi. Wkroczył pan na drogę kolizji z prawem. Jeśli pan przy tym zostanie, zrobi pan sobie krzywdę.

Twarz mu zesztywniała, a oczy zwęziły się. Nie lubił, kiedy mu mówiono, co ma robić. Sam lubił mówić to innym.

- Mogę kupić i sprzedać Bastiana.

- Nie może pan, jeśli on nie jest na sprzedaż. A pan bardzo dobrze wie, że nie jest.

Wyprostował się, cofając głowę poza zasięg światła, w zielonkawy cień. Jego twarz przypominała starą rzeźbę z brązu, tylko że była żywa. Po chwili odezwał się:

- Jak pan myśli, co powinienem zrobić?

- Niech pan zacznie mówić prawdę.

- Do diabła, pan mi daje do zrozumienia, że do tej pory nie mówiłem?

- Daję do zrozumienia to za mało powiedziane, panie Hilłman.

Zwrócił się ku mnie z zaciśniętymi pięściami, gotów uderzyć. Siedziałem nie ruszając się z miejsca. Odszedł i potem wrócił. Bez whisky tracił pewność siebie.

- Przypuszczalnie pan uważa, że to ja ich zabiłem.

- Nie zapuszczam się myślą tak daleko. Jestem przekonany, że pan kupił ten nóż od Botkina.

- Na jakiej podstawie?

- Rozmawiałem z nim.

- Kto pana do tego upoważnił? Nie płacę panu za zbieranie dowodów przeciwko mnie.

- Czy pan nie mógłby na chwilę zapomnieć o swoich cudotwórczych pieniądzach - zapytałem znużony - po prostu usiąść tutaj i porozmawiać jak człowiek z człowiekiem? Dwie ludzkie istoty mające przed sobą ciężki problem.

Zastanowił się. W końcu powiedział:

- Pan nie ma żadnego problemu. Ja mam.

- Niech mi pan opowie, jak to było. Chyba że pan rzeczywiście popełnił te morderstwa. W takim razie powinien pan powiedzieć swemu adwokatowi, nikomu innemu.

- Nie zrobiłem tego. Nieomal wolałbym, żeby tak było. - Usiadł naprzeciwko mnie, pochyliwszy się nieco w przód, z rozłożonymi na stole ramionami. - Przyznaję, że kupiłem ten nóż. Nie mam zamiaru przyznać się nikomu innemu. Trzeba będzie przekonać Botkina, żeby zmienił zeznanie.

- W jaki sposób?

- On nic nie zarabia na tym swoim sklepie. Wiem to dobrze, mój ojciec miał taki sklep jak ten w Południowym Bostonie. Mogę Botkinowi dać dość pieniędzy, żeby wyjechał do Meksyku.

Przeraziłem się trochę, nie tyle propozycją tego bezceremonialnego przekupstwa - słyszałem już nieraz takie rzeczy - ile faktem, że wyszła ona od Hillmana. W ciągu dziesięciu lat, jakie upłynęły od czasu, gdy dowodził eskadrą w bitwie o Midway, jego poziom moralny musiał się obniżyć o dobre parę stopni.

- Niech pan lepiej zapomni o tym projekcie, panie Hillman. Bierze pan kurs na kolizję z prawem, o czym już mówiłem. W końcu ugrzęźnie pan na tej drodze bez ratunku.

- Już ugrzązłem - powiedział spokojnym głosem. Opuścił głowę na ramiona. Włosy jego rozsypały się jak rozerwany biały snop. Zobaczyłem nagi różowy krążek na czubku głowy, zwykle ukryty. Wyglądało to jak tonsura śmiertelności.

- Co pan zrobił z nożem? Dał go pan Dickowi Leandro? - spytałem.

- Nie. - Rozpościerając ręce na stole podniósł głowę. Jego wilgotne dłonie prześliznęły się z charakterystycznym świstem po gładkiej powierzchni. - Bodajbym tak był zrobił!

- Dał go pan Tomowi?

- Nie tylko go dałem - jęknął - ale powiedziałem Botkinowi, że kupuję mu ten przeklęty nóż w prezencie.

Bastian musi o tym wiedzieć, ale zachował to przy sobie.

- Bastian może myśleć, co chce - powiedziałem - ale to nie znaczy, że Tom użył tego noża, żeby zamordować swego ojca i matkę. Z pewnością nie miał powodu, żeby zabijać swoją matkę.

- Nie potrzebował powodów. Pan nie zna Toma.

- Ciągle mi pan to powtarza. A jednocześnie odmawia pan stale uzupełnienia obrazu.

- To bardzo brzydki obraz.

- Coś się tu dziś mówiło o usiłowaniu zabójstwa.

- Tom groził Elaine nabitym rewolwerem. I nie żartował.

- Czy to ten niedzielny epizod, który pan tak ukrywał?

Skinął głową.

- Myślę, że wypadek z samochodem musiał wywołać jakiś wstrząs mózgu. Kiedy wróciłem do domu od sędziego, zastałem ją w jego pokoju. Tom trzymał lufę mego rewolweru przy jej głowie - Hillman przycisnął czubkiem palca skroń - tak że upadła na kolana i błagała o litość. Dosłownie błagała. Nie wiedziałem, czy mi odda rewolwer. Przez minutę mierzył we mnie. Czekałem, aż mnie zabije.

Czułem, jak włosy kłują mnie w kark. To rzeczywiście był brzydki obraz. I co gorsza, klasyczny: schizofrenik dopełniający egzekucji.

- Czy powiedział coś, kiedy pan mu odebrał rewolwer?

- Ani słowa. Wręczył mi go raczej obojętnie. Działał jak automat. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił czy próbował zrobić.

- Czy mówił coś do pańskiej żony?

- Tak. Powiedział, że ją zabije, jeżeli nie zostawi go w spokoju. Weszła do jego pokoju tylko po to, żeby mu zaproponować coś do jedzenia, i wtedy dostał ataku jakiejś zimnej wściekłości.

- Był w straszliwej rozterce - powiedziałem - i nie spał całą noc. Mówił mi trochę o tym. Można by powiedzieć, że to była decydująca noc w jego młodym życiu. Spotkał po raz pierwszy swego prawdziwego ojca - Hillman skrzywił się - co musiało być wstrząsającym przeżyciem. Był jakby zagubiony pomiędzy dwoma światami, rozżalony na pana i pańską żonę za to, żeście go państwo do tego spotkania nie przygotowali. Powinniście byli, pan wie. Nie miał pan prawa oszukiwać go co do faktów, czy podobały się panu, czy nie. I kiedy w końcu zetknął się z faktami, nie mógł ich objąć. Rozmyślnie przewrócił samochód tamtego ranka.

- Chce pan powiedzieć, że to był zamach samobójczy? - spytał Hillman.

- Może raczej jakiś znak, że życie wymyka mu się z rąk. Nie puścił kierownicy i nie doznał większych obrażeń. Tak samo jak nikt nie poniósł krzywdy w incydencie z rewolwerem.

- Jednak trzeba było to potraktować poważnie. Działał jak najbardziej serio.

- Może. Nie mam zamiaru tego bagatelizować. Czy rozmawiał pan o tym z psychiatrą?

- Nie. Są pewne rzeczy, które muszą zostać w rodzinie.

- To zależy od rodziny.

- Niech pan posłucha - powiedział. - Bałem się, że nie przyjęliby go do szkoły, gdyby wiedzieli, że jest aż tak gwałtowny.

- Czy to byłaby taka tragedia?

- Musiałem z nim coś zrobić. Nie wdem, co z nim zrobić teraz. - Pochylił rozczochraną głowę.

- Potrzebna jest panu lepsza rada, niż ja mogę panu dać, rada prawnika i psychiatry.

- Pan przypuszcza, że on zabił tych dwoje ludzi?

- Niekoniecznie. Dlaczego nie poprosi pan doktora Weintrauba, żeby panu kogoś polecił?

Hillman podskoczył gwałtownie.

- Ta stara baba?

- Zdawało mi się, że to pański dobry przyjaciel i zna się na psychiatrii.

- Przypuszczam, że Weinie tak się zna na tym, jak kura na pieprzu. - Pogarda drgała w jego głosie. - Po Midway załamał się nerwowo. Musieliśmy go odesłać do domu, żeby przyszedł do siebie, a tymczasem ludzie ginęli. Ludzie ginęli - powtórzył. I zapadł w milczenie.

Siedział nasłuchując. Ja czekałem. Rysy gniewnej twarzy złagodniały i jednocześnie głos mu się zmienił.

- Jezu, co to był za dzień! Straciliśmy ponad połowę naszych niszczycieli. Wystrzelali je jak kaczki. Nie mogłem ich przyprowadzić z powrotem. Nic dziwnego, że Weinie się załamał. Trudno mieć mu za złe. Tyle ludzi zginęło w jego oczach.

Głos jego ucichł. Oczy patrzyły gdzieś daleko. Zdawał się nawet nie dostrzegać mojej obecności. Myślami był po tamtej stronie, gdzie jego ludzie ponieśli śmierć, a on umarł do pewnego stopnia.

- Najgorsze, że ja kocham Toma. Nie byliśmy z sobą blisko od wielu lat i prawda, że jest trudny w obcowaniu. Ale to mój syn i kocham go.

- Jestem pewien, że pan gb kocha. Ale może pan żąda więcej, niż Tom może panu dać. Nie może panu zwrócić pańskich zabitych lotników.

Hillman nie zrozumiał. Wydawał się oszołomiony. Jego szare oczy przesłoniła mgła.

- Co pan powiedział?

- Może pan zbyt wiele od niego oczekiwał.

- Jak to?

- Niech pan o tym zapomni - powiedziałem. Hillman uczuł się dotknięty.

- Myśli pan, że oczekuję zbyt wiele? Dostałem cholernie mało. I niech pan spojrzy, co chcę mu dać. - Znów rozłożył ramiona, jakby chcąc ogarnąć dom i wszystko, co posiadał. - Jestem gotów poświęcić wszystko do ostatniej pięciocentówki, żeby go bronić. Uwolnimy go, pojedziemy do innego kraju i tam będziemy żyć.

- Pan wybiega za daleko w przyszłość, panie Hillman. Jeszcze nie jest o nic oskarżony.

- Będzie. - W głosie jego brzmiał fatalizm i wyzwanie.

- Może. Rozważmy, jakie są możliwości. Jedynym dowodem przeciwko niemu jest nóż, a i to bardzo wątpliwe, jeśli się nad tym zastanowić. Nie wziął go z sobą na pewno, kiedy go pan wiózł do Laguna Perdida.

- Mógł zabrać. Nie obszukałem go.

- Założę się, że oni to zrobili.

Hillman zmrużył oczy, tak że pomiędzy fałdami powiek zostały tylko połyskujące szpary.

- Ma pan rację, Archer. Nie miał przy sobie noża, kiedy wyjechał z domu. Pamiętam, że widziałem go później, tego samego dnia.

- Gdzie to było?

- W jego pokoju, w jednej z szuflad komody.

- Zostawił go pan w szufladzie?

- Nie miałem powodu nie zostawiać.

- A więc każdy, kto miał dostęp do domu, mógł go stamtąd wziąć.

- Tak. Niestety dotyczy to również i Toma. Mógł się tu zakraść po ucieczce ze szkoły.

- Tak samo dotyczy Dicka Leandro, który nie potrzebował wchodzić ukradkiem. Wchodzi i wychodzi z domu, kiedy chce, czy nie tak?

- Chyba tak. To niczego nie aowodzi.

- Nie, ale kiedy pan zestawi to z faktem, że Dicka prawdopodobnie widziano w hotelu „Barcelona” wczoraj wieczorem, to zacznie pan o nim myśleć. Jest jeszcze coś, czego brakuje w tej sprawie. Między równaniami nie można postawić znaku równości.

- To nie Dick jest tą brakującą wielkością - powiedział pośpiesznie.

- Pan się bardzo gorliwie opiekuje Dickiem.

- Jestem do niego przywiązany. Dlaczego nie miałbym być? To miły chłopak i mogłem mu pomóc. Do diabła, Archer - głos jego przybrał głębszy ton - kiedy człowiek osiąga pewien wiek, potrzebuje przekazać to, co wie, albo część tego, komuś młodszemu.

- Czy dotyczy to także przekazania mu pieniędzy?

- Możliwe, że tak. To będzie zależało od Elaine. Ona rozporządza pieniędzmi. Ale mogę pana zapewnić, że dla Dicka to jest bez znaczenia.

- Dla nikogo nie jest bez znaczenia. Myślę, że dla Dicka znaczy bardzo wiele. On musi się podobać.

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- Pan wie, co chcę powiedzieć. Żyje z tego, że stara się ludziom przypodobać. Głównie panu. Niech pan mi powie, czy Dick wie o incydencie w pokoju Toma?

- Tak. Był u nas w tamtą niedzielę rano. Zawiózł mnie do sędziego i z powrotem do domu.

- Wie o bardzo wielu rzeczach.

- To naturalne. Jest właściwie członkiem rodziny. Prawda, spodziewałem się go dziś wieczorem. Powiedział, że musi ze mną o czymś pomówić. - Spojrzał na zegarek. - Ale teraz już za późno. Jest po jedenastej.

- W każdym razie niech go pan sprowadzi tutaj.

- Nie dziś. Na dzisiaj mam już dosyć. Nie mogę już dłużej panować nad swoją twarzą, a musiałbym się pozbierać, żeby przygotować teraz fasadę dla Dicka.

Spojrzał na mnie trochę głupawo. Odsłonił się przede mną, próżny człowiek, który nie mógł zapomnieć o swojej twarzy, nieznany człowiek, który żył ukryty za fasadą. Odgarnął swoją srebrną grzywę w tył i wygładził ręką.

- Mamy tylko tę dzisiejszą noc do rozporządzenia - powiedziałem. - Jutro może pan się spodziewać, że Bastian i szeryf, a prawdopodobnie i prokurator okręgowy zastukają do pańskich drzwi. Nie będzie pan mógł się ich pozbyć po prostu wypierając się kupna tego noża. Będzie pan to musiał wyjaśnić.

- Czy rzeczywiście pan przypuszcza, że Dick go wziął?

- Moim zdaniem Dick jest bardziej podejrzany niż Tom.

- Dobrze. Zatelefonuję do niego. - Wstał i poszedł do telefonu na biurku.

- Niech pan mu nie mówi, po co jest panu potrzebny. Mógłby się załamać i uciec.

- Oczywiście, że nie powiem. - Wykręcił numer z pamięci i czekał. Kiedy zaczął mówić, głos jego znów się zmienił. Był cichszy i młodszy. - Dick? Mówiłeś coś Elaine, że wpadniesz wieczorem. Chciałbym wiedzieć, czy mam na ciebie czekać... Wiem; że jest późno. Przykro mi, że nie jesteś w formie. Jakie zmartwienie?... Przykro mi... Posłuchaj, ale czy nie mógłbyś wpaść choć na chwilę? Tom wrócił do domu wieczorem, czy to nie wspaniale? Będzie chciał się z tobą zobaczyć. A ja specjalnie chcę cię widzieć... Tak jest, to rozkaz... Świetnie. Wobec tego czekam. - Odłożył słuchawkę.

- Co mu jest? - spytałem.

- Mówi, że źle się czuje.

- Chory?

- Przygnębiony. Ale ucieszył się, kiedy mu powiedziałem, że Tom jest w domu. Wkrótce tu będzie.

- Dobrze. W tym czasie chciałbym pogadać z Tomem.

Hillman zbliżył się i stanął nade mną. Twarz jego była niemal ciemna w seledynowym półcieniu.

- Zanim pan z nim pomówi, jest jeszcze coś, co powinien pan wiedzieć.

Czekałem na dalszy ciąg. W końcu spytałem:

- Coś, co dotyczy Toma?

- Dotyczy nas obu. - Zawahał się i utkwił we mnie spojrzenie. - Po namyśle dochodzę do Wniosku, że dzisiaj już więcej nie będę dotykał ran.

- Może pan już nie mieć innej sposobności, zanim ktoś inny zrobi to za pana i w sposób bardziej bolesny.

- Tutaj pan się myli. Nikt nie wie o tej szczególnej rzeczy prócz mnie.

- I to ma coś wspólnego z panem i Tomem?

- Tak. A teraz zapomnijmy o tym.

Jednak nie chciał zapomnieć. Chciał podzielić się swoją tajemnicą, nie biorąc odpowiedzialności za to, że ją odsłonił. Siedział wciąż przy stole, wpatrując się we mnie swymi stalowymi oczyma.

Pomyślałem o tym uczuciu dostrzegalnym w głosie Hillmana, kiedy mówił o swojej miłości do Toma. Może to uczucie było elementem, którego brakowało w równaniu.

- Czy Tom jest pańskim naturalnym synem? - spytałem.

Nie zawahał się z odpowiedzią.

- Tak. To moje własne ciało i krew.

- I tylko pan jeden wie o tym?

- Carol wiedziała, oczywiście, i Mike Harley wiedział. Zgodził się na układ w zamian za pewne przysługi, jakie mogłem mu wyświadczyć..

- Wybronił go pan przed Portsmouth?

- Tak. Niech pan nie myśli, że próbowałem uknuć jakąś intrygę - Wszystko odbyło się w sposób całkiem naturalny. Carol przyszła do mnie po aresztowaniu Mike’a i jego brata. Prosiła, żebym interweniował w ich sprawie. Przyrzekłem jej, że to zrobię. Była uroczą dziewczyną i wyraziła swoją wdzięczność w naturalny sposób.

- Idąc z panem do łóżka.

- Tak. Dała mi jedną noc. Poszedłem do jej pokoju w hotelu „Barcelona”. Szkoda, że pan jej nie widział, Archer, kiedy rozebrała się dla mnie. Rozjaśniła całą tę zakazaną norę z mosiężnym łóżkiem.

Uciąłem krótko jego podniecenie.

- Mosiężne łóżko wciąż tam jest, podobnie jak i Otto Sipe był aż do wczorajszego wieczora. Czy Sipe wiedział o pańskiej wspaniałej nocy w mosiężnym łóżku?

- Sipe?

- Detektyw hotelowy.

- Carol powiedziała, że tego wieczora wyszedł.

- I mówi pan, że pan był tam tylko raz?

- Tylko raz z Carol. Później spędziłem kilka nocy w „Barcelonie” z inną dziewczyną. Przypuszczam, że chciałem wybić klin klinem czy coś w tym rodzaju. Dziewczyna była pełna dobrych chęci, ale nie umywała się do Carol.

Wstałem. Zauważył wyraz mojej twarzy i cofnął się.

- Co się panu stało, źle się pan czuje?

- Zuzanna Drew jest moją przyjaciółką. Dobrą przyjaciółką.

- Skąd mogłem wiedzieć? - powiedział unosząc w górę kącik ust.

- Niedużo pan wie - powiedziałem. - Nie wie pan, jak dalece mam dość tego siedzenia tu z panem i wysłuchiwania wspomnień o pańskich brudnych, odgrzewanych miłostkach.

Był zdumiony. Ja sam byłem zdumiony. Zastraszanie świadka złością i krzykiem jest stosowane jedynie przez drugorzędnych prokuratorów w sądzie.

- Nikt nie odzywa się do mnie w ten sposób - rzekł Hillman drżącym głosem. - Niech pan się wynosi z mego domu i nie pokazuje mi się więcej na oczy.

- Z największą przyjemnością.

Doszedłem aż do drzwi frontowych. Czułem się, jakbym brnął przez głębokie, lepkie błoto. Wtem Hillman odezwał się poza moimi plecami z odległego krańca hallu.

- Spójrz pan! - był to jego ulubiony zwrot. Spojrzałem. Szedł ku mnie, pod niebezpiecznym świecznikiem. Z rękami nieco uniesionymi i rozwartymi na zewnątrz powiedział:

- Nie mogę być sam, Archer. Przepraszam, jeżeli uraziłem pana.

- W porządku.

- Nie” nie jest w porządku. Czy pan kocha Zuzannę? Nie odpowiedziałem mu.

- Jeśli to pana interesuje, nie dotknąłem jej od 1945 roku. Miałem zajście z tym detektywem hotelowym, Sipe’em.

- Wiem - zniecierpliwiłem się. - Pan go pobił.

- Sprawiłem mu lanie, jakiego nigdy w życiu nie dostał - rzekł z pewnego rodzaju naiwną dumą. - Więcej już nie próbował wyłudzić ode mnie pieniędzy.

- Dopiero tego tygodnia. Milczał przez długą chwilę.

- Zresztą Zuzanna przestała się zajmować...

- Nie chcę słuchać o Zuzannie.

- To mi odpowiada.

Wróciliśmy korytarzem prowadzącym do biblioteki, skąd rozmowa nasza nie mogła być słyszana z pokoju, gdzie znajdowała się Elaine. Hillman oparł się o ścianę, jak przechodzień w alei. Jego postawa wyrażała, jak niepewnie czuł się we własnym domu, tak jakby przebywał tu czasowo.

- Jest jedna czy dwie rzeczy, których nie rozumiem - powiedziałem. - Mówił pan, że spędził jedną noc z Carol, a jednak jest pan pewien swego ojcostwa.

- Urodził się dokładnie dziewięć miesięcy potem, 12 grudnia.

- To nie dowodzi, że pan jest jego ojcem. Ciąża często trwa dłużej, szczególnie pierwsza. Mike Harley mógł go spłodzić, zanim zabrała go straż nadbrzeżna. Albo jakiś inny mężczyzna.

- Nie było innego mężczyzny. Carol była dziewicą.

- Pan żartuje.

- Nie. Jej małżeństwo z Mike’em Harleyem nie było nigdy skonsumowane. Mike był impotentem i to jest pierwsza przyczyna, dla której chciał, żeby chłopiec uchodził za jego syna.

- Po co to wszystko było potrzebne, Hillman? Dlaczego nie wziął pan chłopca i nie wychował go sam?

- Zrobiłem to.

- Dlaczego nie wychował go pan otwarcie jako własnego syna?

- Nie mogłem. Miałem inne zobowiązania. Byłem już żonaty z Elaine. Ona jest z Nowej Anglii. Purytanka pierwszej klasy.

- Z fortuną pierwszej klasy.

- Przyznaję, że potrzebowałem jej pomocy, żeby zorganizować moje przedsiębiorstwo. Człowiek musi wybierać.

Spojrzał w górę na świecznik, którego światło padało ostro na jego pustą twarz z brązu. Odwrócił się.

- Kto panu powiedział, że Mike był impotentem?

- Carol, i to nie było kłamstwo. Była dziewicą, upewniam pana. W ciągu tej nocy opowiedziała mi wiele rzeczy. Całe swoje życie. Powiedziała, że tylko bicie, chłostanie rzemieniem sprawia Mike’owi przyjemność seksualną.

- I ona to robiła?

- Tak. Oczywiście jej to nie sprawiało przyjemności, ale robiła to dla niego dość chętnie. Zdaje się, że uważała to za mniej niebezpieczne niż normalny stosunek.

Ogarnęła mnie fala obrzydzenia. Nie było to nawet fizyczne. Ale poczułem zapach obory starego Harleya i usłyszałem skowyczenie jednookiego psa.

- Myślałem, że to pana posądzano o impotencję - powiedziałem - albo bezpłodność.

Spojrzał na mnie bystro.

- Z kim pan rozmawiał?

- Z pańską żoną. Ona mi to mówiła.

- I nadal myśli, że jestem bezpłodny?

- Tak.

- To dobrze. - Znów odwrócił twarz od światła i cicho zachichotał z ulgą. - Może uda się to jeszcze naprawić. Powiedziałem Elaine, kiedy adoptowaliśmy Toma, że Weintraub zbadał mnie i odkrył, że jestem bezpłodny. Bałem się, że domyśli się mego ojcostwa.

- Może do tego pan jest istotnie niezdolny. Nie wiedział, o co mi chodzi.

- Nie. To Elaine jest bezpłodna. Ja nie potrzebowałem żadnego badania. Mam Toma na dowód, że jestem mężczyzną.

Nie miał Toma.


Rozdział 28


Przeszliśmy do salonu, pokoju czekania. Chociaż Tom był w domu, czekanie zdawało się przedłużać, jak gdyby w jakiś sposób zespoliło się z czasem. Elaine siedziała na swoim miejscu na kanapie. Wróciła do roboty na drutach z nierdzewnej stali, które połyskiwały wzdłuż brzegu czerwonego trykotu. Spojrzała na męża bystro.

- Gdzie jest Tom? - spytał. - Jeszcze na górze?

- Słyszałam, jak schodził bocznymi schodami. Wydaje mi się, że pani Perez karmi go w kuchni. On woli kuchnię od salonu. Myślę, że to naturalne, zważywszy jego dziedziczne skłonności.

- Nie będziemy o tym mówić, dobrze?

Hillman wszedł do niszy, w której mieścił się bar, i przyrządził sobie bardzo ciemnego koloru whisky z lodem, w wysokiej szklance. Tym razem nie zapomniał, żeby i mnie zaproponować, ale odmówiłem.

- Czego chciał policjant? - spytała Elaine.

- Miał kilka głupich pytań. Wolę nie wnikać w tę sprawę.

- Powtarzasz mi to od dwudziestu pięciu lat. Wolisz nie docierać do sedna rzeczy. Brać je tylko powierzchownie. Nigdy nie zwracać uwagi na to, że w samym środku coś się psuje.

- Czy nie moglibyśmy sobie darować tego melodramatu?

- Właściwym słowem jest tragedia, nie melodramat. Tragedia rozegrała się w tym domu i ty nie potrafisz tego objąć umysłem. Żyjesz w świecie pozorów, jak głupiec.

- Wiem, wiem. -.Mówił cichym głosem, ale wyglądał tak, jakby w każdej chwili był gotów rzucić jej szklankę w twarz. - Jestem niedokształconym inżynierem i nigdy nie studiowałem filozofii.

Jej druty delikatnie stukały o siebie.

- Mogę wybaczyć twoje braki w wykształceniu, ale nie wytrzymam tego twojego wymigiwania się.

Wypił część whisky i wolną ręką pomachał nad głową.

- Na Boga, Elaine, ile jeszcze będę musiał od ciebie znieść? To nie miejsce ani czas na takie dysputy.

- Nigdy nie ma na to czasu ani miejsca - powiedziała. - Jeżeli jest czas, ty przestawiasz zegarki - znane to jest jako przekraczanie Międzynarodowej Linii Ralpha - i nagle jest szósta rano w Tokio. Jeżeli jest miejsce, znajdujesz wyjście awaryjne. Widzę twoje śmigające nogi i już cię nie ma, stajesz się tamtym dzikim Ralphem, Nigdy w życiu nie stawiłeś czoła żadnemu problemowi.

Skurczył się pod jej gorzką, łamiącą się elokwencją.

- To nieprawda - rzekł niechętnie - Archer i ja zgłębiliśmy dziś pewne sprawy aż do dna.

- Zgłębialiście gorące mielizny twojej natury? Myślałam, że takie zajęcie zachowujesz dla kobiet jak Zuzanna Drew.

To nazwisko boleśnie przeszyło mnie na wskroś. Było to uczciwe nazwisko, miało w sobie coś niewinnego, śmiałego i nieco absurdalnego, i nie zasługiwało, żeby nim rzucać jak piłką podczas małżeńskiej kłótni. Jeżeli Hillmanowie byli kiedykolwiek niewinni, niewinność ta została zniszczona w ich małżeństwie, opartym na pozorach. Nagle uderzyła mnie myśl, że przygoda Hillmana z Zuzanną również była pozorem. Nakłonił ją, żeby zaopiekowała się Carol, nie wspominając o tym, że jest ojcem dziecka poczętego w jej łonie.

- Dobry Boże - powiedział - znów wracamy do tej dziewczyny po tylu latach?

- No cóż, wracamy? - spytała Elaine, Na szczęście zadzwonił telefon. Hillman wszedł do alkowy, żeby go odebrać, i zwrócił się do mnie zakrywszy ręką mikrofon.

- To Bastian do pana. Może pan rozmawiać z kredensowego pokoju. Ja będę słuchał z tego aparatu.

Nie miało sensu się opierać. Przeszedłem przez pokój muzyczny i jadalnię do kredensu i po omacku w ciemności odnalazłem telefon. Słyszałem, jak w kuchni pani Perez opowiadała Tomowi melodyjnym głosem o swojej rodzinnej wsi Sinaloa. Głos Bastiana w słuchawce brzmiał ostro i nie po ludzku.

- Archer?

- Tak. Jestem.

- Dobrze. Właśnie rozmawiałem z koleżanką Dicka Leandro i zbadałem sprawę tej wczorajszej wycieczki. Ta koleżanka jest na ostatnim roku w college’u, nazywa się Kate Ogilvie i ma chevroleta, kabriolet, model z tego roku, niebieskiego. Przyznała się w końcu, że pożyczyła mu go wczoraj wieczorem. Zrobił ponad sto mil według licznika.

- Pan jest pewien, że ona z nim nie pojechała? Była z nim jakaś dziewczyna czy chłopak. Dały nie jest całkiem pewien.

- W każdym razie nie panna Ogilvie - rzekł Bastian. - Była zła, że on wziął jej samochód na dłuższą przejażdżkę z inną dziewczyną.

- Skąd pan wie, że to była dziewczyna?

- Ta pani zostawiła pomadkę do ust na przednim siedzeniu. W bardzo ładnej oprawce z białego czternastokaratowego złota. Nie przypuszczam - dodał zgryźliwie - żeby panna Ogilvie zeznawała tak chętnie, gdyby nie ta szminka. Oczywiście Leandro dał jej do zrozumienia, że mu zależy na sekrecie.

- Czy powiedział dlaczego?

- Miało to coś wspólnego z porwaniem Hillmana. Nic więcej nie wiedziała. No więc bierzemy Leandra? Zdaje się, że pan ma głos.

- Leandro jest w drodze i zaraz tu będzie. Może lepiej niech pan też tu przyjedzie.

- Z tego, co pan mówi, wygląda, że rozgrywka zbliża się do końca.

- Tak.

Widziałem już zarysy schematu. Paliły one moje gałki oczne jak światła motelu Dacka. Siedziałem chwilę po ciemku, kiedy już Bastian się wyłączył, i usiłowałem odeprzeć je mruganiem. Ale rozpostarły się w ciemności dookoła mnie i stały się cząstką rzeczywistego świata.

Sinaloa - pani Perez mówiła na swój śpiewny sposób do Toma w kuchni - jest krajem wielu rzek. W sumie było ich jedenaście i ona razem z rodziną mieszkała tak blisko jednej z nich, że jej bracia co ranka nakładali kąpielówki i zbiegali na codzienną kąpiel. Jej ojciec schodził nad rzekę w niedzielę, łapał ryby siecią i rozdawał je sąsiadom. Wszyscy sąsiedzi mieli w niedzielę rybę na obiad.

Tom powiedział, że tam musiało być bardzo przyjemnie.

Och tak, to był istny raj - mówiła - i jej ojciec był wielce szanowany w ich barrio. Naturalnie, że w lecie było tam bardzo gorąco i to było najgorsze, temperatura sięgała czasem stu dwunastu stopni w cieniu. Potem czarne ogromne chmury gromadziły się ponad Sierra Mądre Occidental i lał deszcz tak ulewny, że w ciągu godziny spadało kilka cali wody. Potem znów słońce świeciło. Słońce, słońce, słońce! Tak się toczyło życie w Sinaloa.

Tom chciał wiedzieć, czy jej ojciec jeszcze żyje. Z radością odpowiedziała mu, że tak, ma już przeszło siedemdziesiąt lat i cieszy się dobrym zdrowiem. Perez odwiedził go w czasie swojej podróży do Meksyku.

- Chciałbym zobaczyć twojego ojca.

- Może go kiedyś zobaczysz.

Otworzyłem drzwi. Tom siedział przy stole kuchennym kończąc jeść zupę. Pani Perez stała nad nim pochylona, z macierzyńskim uśmiechem na ustach i dalekim spojrzeniem. Spojrzała na mnie nieufnie. Byłem obcy w ich kraju Sinaloa.

- Czego pan sobie życzy?

- Zamienić kilka słów z Tomem. Chciałbym, żeby pani na chwilę wyszła.

Zesztywniała.

- A zresztą nie, dosyć już sekretów w tym domu. Równie dobrze może pani zostać, pani Perez.

- Dziękuję.

Zabrała miseczkę po zupie, pośpiesznie przeszła do zlewu i odkręciła kran z gorącą wodą na pełny regulator. Tom patrzył na mnie przez stół z bezbrzeżnym znudzeniem młodych. Był umyty, wyświeżony i blady.

- Przykro mi cię męczyć szczegółami - powiedziałem - ale ty jesteś jedyną osobą, która może odpowiedzieć na kilka moich pytań.

- Już dobrze.

- Nie wszystko jest dla mnie jasne. Chodzi o dzień wczorajszy, zwłaszcza wieczór. Czy byłeś jeszcze w hotelu „Barcelona”, kiedy Mike Harley wrócił z Las Vegas?

- Tak. Był w okropnym nastroju. Powiedział mi, żebym zmiatał stąd, bo mnie zabije. Zresztą i tak miałem zamiar prysnąć.

- I nikt cię nie zatrzymał?

- Mike chciał się mnie pozbyć.

- A Sipe?

- Był tak pijany, że ledwie wiedział, co się dzieje. Stracił przytomność, nim wyszedłem.

- O której wyszedłeś?

- Trochę po ósmej. Jeszcze nie było ciemno. Wsiadłem w autobus na rogu.

- Nie było cię, kiedy przyjechał Dick Leandro?

- Nie, proszę pana. - Oczy jego rozszerzyły się. - On był w hotelu?

- Najwidoczniej. Czy Sipe albo Harley wspominali kiedykolwiek o nim?

- Nie.

- Nie wiesz, co mógł tam robić?

- Nie, proszę pana. Niedużo o nim wiem. On jest ich przyjacielem. - Poruszył ramieniem wskazując front domu.

- Czyim w szczególności, jego czy jej?

- Jego. Ale ona też się nim wysługuje.

- Każe się wozić samochodem?

- Każe mu robić wszystko, co jej się podoba - mówił z urazą i bezsilną złością wydziedziczonego syna. - Kiedy robi to, co ona chce, mówi, że zostawi mu w testamencie pieniądze. Jeżeli odmawia, bo na przykład ma randkę, to ona mówi, że go wydziedziczy. Toteż zwykle rezygnuje z randki.

- Jak myślisz, czy zabiłby dla niej kogoś?

Pani Perez zakręciła kran z gorącą wodą. W kącie kuchni, pełnej pary, rozległ się odgłos podobny do wybuchu, jakby chciała powiedzieć: cicho, sza!

- Nie wiem, co by zrobił - powiedział Tom z namysłem. - To jest maniak żagla i wszyscy oni są tacy sami, ale też i różnią się wszyscy między sobą. To by zależało, ile by w tym było ryzyka. I ile pieniędzy.

- Harley - powiedziałem - został pchnięty nożem, który ci podarował twój ojciec, myśliwskim nożem z prążkowaną rękojeścią.

- Ja go nie zabiłem.

- Gdzie widziałeś ten nóż ostatni raz? Zastanowił się nad pytaniem.

- Był w moim pokoju, w najwyższej szufladzie z chustkami do nosa i bielizną.

- Czy Dick Leandro wiedział, gdzie ón jest?

- Nigdy mu go nie pokazywałem. Nigdy nie wchodził do mego pokoju.

- Czy twoja matka... czy Elaine Hillman wiedziała, gdzie go przechowujesz?

- Chyba tak. Stale wchodziła do mojego pokoju i grzebała w moich rzeczach.

- Co to, to prawda - powiedziała pani Perez. Oceniłem jej komentarz spojrzeniem, które ją zniechęciło do dalszych komentarzy.

- O ile wiem, pewnego niedzielnego ranka weszła do twego pokoju o jeden raz za dużo. Zagroziłeś jej wtedy, że ją zastrzelisz rewolwerem twojego ojca.

Pani Perez znów z łoskotem puściła gorącą wodę. Tom ugryzł z całej siły czubek prawego kciuka. Patrzył z ukosa, ponad moją głową i w bok, jak gdyby ktoś stał za mną.

- Tak oni panu powiedzieli? - spytał.

- To nieprawda! - wybuchnęła pani Perez. - Słyszałam tutaj, jak wrzeszczała. Zeszła na dół, wzięła rewolwer z biblioteki i poszła z nim na górę.

- Dlaczego jej pani nie powstrzymała?

- Bałam się. Zresztą nadjechał pan Hillman - usłyszałam jego samochód - więc wyszłam i powiedziałam mu, że coś się dzieje na górze. Co mogłam innego zrobić, kiedy Perez jest w Meksyku?

- To nie ma znaczenia - rzekł Tom. - Nic się nie stało. Zabrałem jej rewolwer.

- Próbowała cię zastrzelić?

- Groziła, że to zrobi, jeżeli nie cofnę czegoś, co powiedziałem.

- A co powiedziałeś?

- Że wolałbym mieszkać w motelu z moją prawdziwą matką niż w tym domu z nią. Wpadła w furię i zbiegła po schodach po rewolwer.

- Dlaczego nie powiedziałeś o tym ojcu?

- On nie jest moim ojcem.

Nie dyskutowałem. Trzeba czegoś więcej niż genów na to, żeby ojcostwo było ojcostwem.

- Dlaczego mu nie powiedziałeś, Tom? Zrobił niecierpliwy ruch ręką.

- Po co? Nie uwierzyłby mi. Zresztą byłem na nią wściekły za to, że nie powiedziała mi prawdy, kim jestem. Zabrałem jej rewolwer i wycelowałem w głowę.

- Chciałeś ją zabić?

Skinął głową. Zdawało się, że jego głowa jest wielkim ciężarem dla szyi. Pani Perez wymyśliła sobie jakieś pilne polecenie do spełnienia i pośpiesznie przeszła obok niego ściskając w przejściu jego ramię. Jakby na dany sygnał w tej samej chwili rozległ się dźwięk dzwonka elektrycznego nad drzwiami spiżarni.

- To do drzwi frontowych - oznajmiła nie zwracając się do nikogo określonego.

Pobiegłem tam co prędzej razem z Ralphem Hillmanem. Wszedł Dick Leandro. Przyśpieszony proces przybywania wieku wszystkim w tym tygodniu dokonywał się obecnie w Dicku Leandro. Tylko jego ciemne włosy wydawały się pełne życia. Twarz była ściągnięta i lekko pożółkła. Rzucił mi zgasłe spojrzenie i zwrócił się do Hillmana:

- Chciałbym pomówić z panem na osobności, kapitanie. Chodzi o coś bardzo ważnego - mówił drewnianym, niemal rozklekotanym głosem.

Elaine odezwała się od drzwi salonu:

- Nie może być nic aż tak dalece ważnego, żeby zapominać o dobrym wychowaniu. Chodź tu, Dick, i porozmawiaj ze mną. Cały wieczór dziś byłam sama, a przynajmniej tak mi się wydaje.

- Później do ciebie przyjdziemy - rzekł Hillman.

- Już jest bardzo późno - powiedziała ostro. Zgaszone spojrzenie brązowych oczu Dicka przenosiło się to w jedną, to w drugą stronę, jak wzrok widza na meczu tenisowym, na którego wynik postawił wszystko, co posiada.

- Jeżeli nie będziesz dla mnie miły - powiedziała cicho - ja też nie będę dla ciebie miła, Dick.

- Nie zależy mi na tym - w jego głosie brzmiało wyzwanie.

- Będzie ci zależało - sztywno wyprostowana wróciła do salonu.

- Nie traćmy dłużej czasu - zwróciłem się do Leandro. - Czy zawiózł pan dokądś panią Hillman wczoraj wieczorem?

Odwrócił się ode mnie i niemal oparł o Hillmana, mówiąc przyciszonym, szybkim głosem:

- Mam z panem do pomówienia w cztery oczy. Coś się stało, o czym pan nie wie.

- Chodźmy do biblioteki - rzekł Hillman.

- Jeżeli pójdziecie, to i ja z wami - wtrąciłem. - Ale możemy równie dobrze rozmawiać tutaj. Nie chciałbym oddalać się zbytnio od pani Hillman.

Młody człowiek odwrócił się i spojrzał na mnie inaczej, jak człowiek zgubiony, a zarazem z ulgą. Wiedział, że ja wiem.

Pomyślałem, że Hillman też wie. Propozycja, jaką zrobił Zuzannie, zdawała się na to wskazywać; jego wyznanie, że Tom jest jego naturalnym synem, dostarczyło mi motywu. Oparł się teraz o ścianę obok drzwi, ciężki i tajemniczy jak posąg, z pół zamkniętymi oczami.

- Zawiózł ją pan do hotelu „Barcelona”, Dick? - spytałem młodego człowieka.

- Tak, proszę pana. - Z jednym ramieniem uniesionym wyżej i głową przekrzywioną na jedną stronę stał w niezgrabnej pozie, jakby skurczony. - Nie miałem pojęcia, co ona zamierza. I do tej pory nie mam.

- Ale ma pan już dokładne wyobrażenie. Po co ta cała dyskrecja?

- Powiedziała mi, żebym pożyczył samochód, bo telefonowali jeszcze raz po pieniądze, a kapitan wyjechał, więc myśmy je mieli dostarczyć. Bo jeżeli nie, to zabiją Toma. Trzeba było ukryć to przed policją, a potem, powiedziała, nie wolno mi nigdy nikomu o rym mówić.

- I pan jej uwierzył?

- P-pewnie, że tak.

- Kiedy zaczął pan mieć wątpliwości?

- No, b-bo nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób ona zdołała zebrać tyle gotówki.

- Ile?

- Jeszcze dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Powiedziała, że te pieniądze są w torbie - miała swoją torbę z robotą na drutach - ale prawdę mówiąc, to ja nie widziałem tych pieniędzy.

- A co pan widział?

- Właściwie nic nie widziałem. - Jego włosy zsuwały się na dół w Menrnku oczu, jak przyczajone zwierzę, które w końcu miało zawładnąć całym czołem. - To znaczy widziałem tego typa, którego ona... Widziałem, jak wyszedł z hotelu i poszli razem za budynek, i potem usłyszałem ten krzyk. - Podrapał się w szyję z przodu.

- Co pan zrobił?

- Zostałem w aucie. Kazała mi się nie ruszać. Kiedy wróciła, powiedziała, że to sowa.

- I pan jej uwierzył?

- Nie bardzo znam się na ptakach, prawda, kapitanie?

Elaine zawołała od progu niezwykle ożywionym głosem:

- O czym, na miłość boską, wy tak rozprawiacie? Poszedłem ku niej:

- O pani. O sowie, którą pani słyszała wczoraj wieczorem w ogrodzie hotelowym. Jaki to był gatunek sowy?

- Płomykówka. - Jej ręka uniosła się w górę i zakryła wargi.

- Wygląda na to, że to była ludzka odmiana. Niezbyt szlachetny gatunek człowieka, ale człowiek.

Przestała oddychać, potem zaczerpnęła powietrza.

- To był szatan - powiedziała - najgorsza szumowina.

- Dlatego, że chciał jeszcze więcej pieniędzy?

- To by się ciągnęło bez końca. Musiałam położyć temu kres. - Stała trzęsąc się w progu drzwi. Gwałtownym wysiłkiem woli opanowała swoje wzburzenie. - Skoro mowa o pieniądzach, to mogę się o pana zatroszczyć. Jestem pewna, że policja zrozumie moją sytuację, ale nie ma potrzeby łączyć mnie z tym... tym... - Nie mogła znaleźć określenia. - Mogę zatroszczyć się o pana i o Dicka.

- Ile pani mi proponuje?

Spojrzała na mnie władczo, z wyżyn koturnów moralnych odziedziczonego bogactwa.

- Niech pan pozwoli do salonu, porozmawiamy. Wszyscy trzej poszliśmy za nią do pokoju i stanęliśmy dookoła jej kanapki. Hillman patrzył na mnie z zaciekawieniem. Był milczący i uległy, ale kalkulator wciąż w nim działał. Dick Leandro wracał do życia. Jego oczy zaczęły błyszczeć. Może wciąż jeszcze wyobrażał sobie, że w jakiś sposób, gdzieś, kiedyś wejdzie w posiadanie pieniędzy Hillmana.

- Ile? - spytałem.

- Dwadzieścia pięć tysięcy.

- To lepsze niż nóż między żebra. Czy to znaczy, że dwadzieścia pięć za wszystko, czy po dwadzieścia pięć za każde morderstwo?

- Każde morderstwo?

- Były dwa, popełnione tym samym nożem, prawdę na pewno przez tę samą osobę. Panią.

Uchyliła głowę przed wymierzonym w nią moim wskazującym palcem jak aktorka. Stremowana aktoreczka, grająca rolę starzejącej się kobiety z małpimi zmarszczkami i blond włosami tracącymi piękną barwę.

- Wobec tego pięćdziesiąt - powiedziała.

- On się z tobą droczy - rzekł Hillman. - Nie możesz go kupić.

Zwróciła się do niego.

- Mój ojciec nieboszczyk mówił niegdyś, że można kupić każdego, absolutnie każdego. Sprawdziłam to, kiedy kupiłam ciebie. - Zrobiła ruch wyrażający obrzydzenie. - Wolałabym, żeby tak się nie stało. To był zły interes.

Wciąż nieubłaganie zmagali się z sobą. Powiedziała:

- Czy musiałeś mi podrzucić tego jej bękarta?

- Chciałem mieć syna. Mis planowałem tego. Stało się.

- Ty sprawiłeś, że się stało. Za twoją milczącą zgodą jej dziecko weszło do naszego domu. Kazałeś mi je karmić, wychowywać i nazywać swoim. Jak mogłeś być takim chodzącym fałszem?

- Nie mów o fałszu, Elaine. Zdaje się, że to był najlepszy «posób załatwienia problemu.

- Ogier - powiedziała. - Szmata.

Usłyszałem jakiś delikatny ruch w przyległym pokoju. Natężając wzrok zobaczyłem w ciemnościach Toma, który siedział na stołku przed wielkim fortepianem. Miałem ochotę zamknąć drzwi, ale było już za późno. Tom zresztą i tak mógł już słyszeć wszystko.

Hillman powiedział zadziwiająco spokojnym głosem.:

- Nigdy nie potrafiłem zrozumieć mentalności purytańskiej, Ellie. Ty uważasz, że drobny epizod w łóżku jest najcięższym grzechem, gorszym niż morderstwo. Mój Boże, pamiętam naszą noc poślubną! Myślałby kto, że cię morduję.

- Szkoda, że tego nie zrobiłeś.

- I ja nieomal żałuję. Ty zamordowałaś Carol, prawda, Ellie?

- Oczywiście, że tak. Zatelefonowała tu w poniedziałek, już po twoim wyjściu. Tom dał jej swój numer telefonu. Odebrałam go w jego pokoju i wyciągnęłam z niej wszystko. Że właśnie się dowiedziała o planach swego męża, bała się, żeby nie skrzywdził Toma, który nie jest jego prawdziwym synem. Nie wątpię, że to był tylko pretekst, żeby wbić we mnie ten swój nóż.

- Jej nóż? - spytałem.

- Źle wybrana metafora, prawda? Chciała triumfować nade mną, przekreślić cały sens mego istnienia.

- Myślę, że chciała tylko ratować swego syna.

- Swego syna, nie mojego. Syna jej i Ralpha. O to chodziło, nie rozumie pan? Dla mnie to było tak, jakby mnie zabiła. Byłam odchodzącym ze świata duchem, w którym zostało tylko tyle życia, żeby oddać cios. Idąc z miejsca, gdzie zostawiłam wóz, czułam, jak deszcz przenika mnie na wskroś. Nie byłam mocniejsza od deszczu. Widocznie jej mąż podsłuchał, jak dzwoniła do mnie. Zaciągnął ją z powrotem do domku, zbił i zostawił nieprzytomną na podłodze. Łatwo mi przyszło ją zabić. Nóż wszedł i wyszedł bez oporu. Nie myślałam, że to będzie takie proste. Ale za drugim razem nie poszło już tak łatwo. Nóż utkwił między żebrami. Nie mogłam go wyciągnąć.

Mówiła głosem cienkim, niemal piskliwym, jak dziecko, które się skarży. Mała dziewczynka pod zmarszczkami starej kobiety, schwytana w wir złego świata, gdzie nawet przedmioty odmawiały jej posłuszeństwa i nawet ludzi nie można było kupić.

- Dlaczego musiała pani wbić w niego ten nóż? - spytałem.

- Podejrzewał, że to ja zabiłam Carol. Dzwonił do mnie pod numer Toma i groził, że mnie oskarży. Oczywiście chciał pieniędzy. - Mówiła tak, jakby fakt posiadania pieniędzy dał jej prawo do specjalnej pogardy dla tych, którzy ich pożądali. - To by się ciągnęło w nieskończoność.

Ciągnęło się w nieskończoność. Tom wynurzył się z ciemności mrugając powiekami. Rozglądał się dokoła z przykrością i zmieszaniem. Elaine odwróciła od niego twarz, jakby z odrazą.

Chłopiec zwrócił się do Hillmana:

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? To mogłoby zmienić wiele rzeczy.

- Jeszcze może zmienić - powiedział Hillman głosem pełnym nadziei. - Synu?

Zrobił krok w kierunku Toma, który wymknął się jego rozpostartym ramionom i wyszedł z pokoju. Dość niepewnym krokiem Hillman poszedł za nim. Słyszałem, jak wchodzą po schodach, jeden za drugim, nierównym rytmem.

Dick Leandro wstał ze swego miejsca ostrożnie, jakby zrzucał z siebie jakieś skrycie uciskające go więzy. Wszedł do baru i słyszałem, jak przyrządza sobie drinka.

Elaine Hillman myślała jeszcze o pieniądzach.

- Więc jak będzie, panie Archer? Czy można pana kupić? - głos jej był zupełnie spokojny. Siła napędowa złości wyczerpała się.

- Nie można mnie kupić za żadną z tych rzeczy, które pani proponowała.

- W takim razie okaże mi pan trochę litości?

- Nie mam w sobie aż tyle litości.

- Nie żądam dużo. Proszę mi tylko pozwolić przespać jeszcze jedną noc w moim domu.

- Co pani z tego przyjdzie?

- Będę z panem szczera. Od pewnego czasu oszczędzałam tabletki nasenne.

- Jak długo?

- Prawie przez rok. Żyłam w skrajnej rozpaczy co najmniej od roku.

- Powinna pani była wcześniej zażyć swoje tabletki.

- Przed tym wszystkim, co się stało, myśli pan? - wskazała ręką pusty salon niczym scenę tragedii, usłaną trupami.

- Przed tym wszystkim - powiedziałem.

- Ale nie mogłam umrzeć, nie wiedząc... Wiedziałam, że moje życie jest puste i bez treści. Musiałam dowiedzieć się, dlaczego.

- A teraz jest pełne treści?

- Teraz jest skończone - powiedziała. - Niech pan posłucha, panie Archer, byłam dziś z panem szczera. Niech pan mi da coś w zamian za to. Wszystko, o co proszę, to czas na użycie moich tabletek.

- Nie.

- Pan mi jest coś winien. Pomogłam dziś panu tyle, na ile starczyło mi odwagi.

- Pani nie chodziło o to, żeby mi pomóc. Pani mi tylko powiedziała to, o czym już wiedziałem albo czego miałem się dowiedzieć wkrótce. Pani mi podała fakt adoptowania Toma, żeby ukryć inny, ważniejszy fakt, że Tom jest naturalnym synem pani męża. Podtrzymywała pani kłamstwo o bezpłodności swego męża, bo to kryło pani motywy zamordowania Carol Harley.

- Obawiam się, że pańskie rozumowanie jest dla mnie o wiele za subtelne.

- Ja tak nie myślę. Pani jest niezwykle bystrą kobietą.

- Ja? Bystra? Jestem naiwna i żałośnie głupia. Ludzie ulicy, szumowiny społeczne więcej wiedziały o moim życiu niż ja - załamała się. - Więc mi pan nie pomoże?

- Nie mogę. Przykro mi. Policja już jest w drodze tutaj.

Spojrzała na mnie przenikliwie.

- Będę miała jeszcze czas na użycie rewolweru.

- Nie.

- Pan jest bardzo twardy.

- To nie ja, proszę pani, to tylko rzeczywistość zwycięża w wyścigu.

Samochód szeryfa zajeżdżał już przed dom. Wstałem i poszedłem do drzwi salonu wołając do Bastiana, żeby wszedł tutaj. Elaine za moimi plecami westchnęła, jakby przeżywając moment najwyższej rozkoszy.

Jej rozkosz była samotna. Zdążyła chwycić swoją robotę i dwiema rękami przycisnąwszy do piersi oba druty, wbiła je w ciało, zanim zdołałem jej w tym przeszkodzić. Około południa następnego dnia udało jej się umrzeć.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Macdonald Ross Z tamtej strony dolara
Macdonald Ross Błękitny młoteczek
Laddon Judy - Z tamtej strony (fragmenty)(1), Prawda Falsz Fantazje nie mam pojęcia, Życie po Życ
Macdonald Ross Spiąca Królewna
MacDonald Ross Człowiek pogrzebany
Macdonald Ross Pasiasty karawan
Z TAMTEJ STRONY WISŁY
MacDonald Ross Ruchomy?l
ballada z tamtej strony wiezienie
ballada z tamtej strony pod popiolem
ballada z tamtej strony deszcz w concarneau
Grzędowicz Jarosław Buran wieje z tamtej strony
ballada z tamtej strony lato na wolyniu
ballada z tamtej strony w pejzazu
Macdonald Ross Spiaca Krolewna
ballada z tamtej strony ballada z tamtej strony
ballada z tamtej strony zdrada