Carlyle Liz Wdowka


Liz Carlyle







Wdówka



Tytuł oryginału: A Woman Scorned














Prolog


Na Brook Street

spada złota siekiera1


Mimo swoich pięćdziesięciu ośmiu lat Henry Rowland, markiz Mercer, wciąż był przystojnym mężczyzną. Barczyste plecy podkreślały siłę, ha­czykowaty nos zdradzał arogancję, a zaciśnięte pięści świadczyły o uporze. Przede wszystkim jed­nak wygląd jego lordowskiej mości potwierdzał je­go majętność, gdyż markiz Mercer należał do ludzi niezwykle zamożnych. Gdyby ktokolwiek miał co do tego wątpliwości, a żaden z dwóch obecnych z pewnością ich nie żywił, problem ten rozstrzygnąć mogło jedno tylko spojrzenie na jego smoking, który z pewnością został uszyty na miarę przez naj­lepszego krawca.

Markiz mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt, miał pięknie ukształtowaną talię i umięśnione łyd­ki. Doktor Greaves powiódł spojrzeniem po owych łydkach i spoczął wzrokiem na obutych stopach. Jak każda inna część ubrania markiza pochodziły z najlepszych zasobów Bond Street, a ich pode­szwy niemal nie nosiły śladów użytkowania. Doktor Greaves widział to dokładnie ze swego niety­powego punktu widzenia.

- Naprawdę wspaniały mężczyzna - orzekł po­ważnym, donośnym głosem, po czym rzucając ukradkowe spojrzenie na płaczącą kobietę siedzą­cą w przyległym salonie, trącił mocno Mercera ko­niuszkiem buta.

Jego lordowska mość pozostał jednak równie niewzruszony jak za życia.

- Już widzę oznaki tego przeklętego rigor mortis - mruknął krągły straszy pan. - Nie żyje co naj­mniej od dwóch godzin.

- Na miłość boską, Greaves - syknął sędzia sto­jący u jego boku. - Niech diabli wezmą ciebie i two­je chore plecy. Klęknij na tym dywanie i zrób coś.

Doktor uniósł grube, ciemne brwi.

- A co mam niby zrobić, panie Lyons? Lord Mercer jest zupełnie martwy, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

- Diabli nadali, Greaves! - odparł sędzia i z uda­waną troską klęknął na dywanie. Już po raz czwar­ty w ciągu godziny namacał tętno i niczego nie zna­lazł. - Muszę mieć pewność, że Mercer odszedł do lepszego świata z przyczyn naturalnych, gdyż w przeciwnym wypadku Ministerstwo Spraw We­wnętrznych starannie dopilnuje, abym ja również się tam przeniósł i to znacznie szybciej, aniżeli bym miał na to ochotę.

Greaves opadł z jękiem na podłogę luksusowej sypialni Mercera i rozpoczął rutynowe badanie wspaniale ubranych zwłok. Jego sprawne, choć pulchne dłonie naciskały i podnosiły, szukając ja­kichkolwiek przyczyn śmierci jego lordowskiej mo­ści. Niczego jednak, zgodnie ze swymi przewidy­waniami, nie znalazł.

- Atak serca - zawyrokował, próbując wstać z klęczek.

- Musi pan być o tym absolutnie przekonany

- ostrzegł sędzia złowieszczym szeptem. - Mimo ostatnich kłopotów z woreczkiem żółciowym Mer­cie cieszył się wspaniałym zdrowiem.

- Czyżby? - Greaves łypnął na niego spod oka.

- Teraz mi na to nie wygląda.

Lyons przysiadł na udach i przygarbił się. „Mor­derstwo w Mayfair”. Już słyszał okrzyki złaknio­nych zysku gazeciarzy reklamujących nagłówki. Westchnął.

- Posłuchaj, Greaves, z tego, co mówi kamerdy­ner, wynika, że markiz cierpiał wyłącznie z powo­du drobnych dolegliwości. Nie był otyły, nie nad­używał alkoholu czy tytoniu.

- Ale dziwek, owszem - mruknął doktor, ledwo słyszalnym szeptem.

- Co?

Greaves popatrzył na niego ze smutnym uśmie­chem.

- Wczoraj odbywała się tu kolacja noworoczna, prawda? A tak na marginesie, czy niestrudzo­na panna Lanier brała w niej udział? Może ten sta­ry drań wreszcie zaciupciał się na śmierć.

- Jest pan doprawdy obrzydliwy, Greaves! Po­za tym on leży przecież na podłodze.

Doktor wzruszył ramionami gestem ludzi, któ­rzy żyją już na tym świecie bardzo długo i z niejed­nego pieca chleb jedli.

- Mercer nie był zbyt wybredny w wyborze oso­by, miejsca i czasu.

- Proszę posłuchać - przerwał zirytowany Lyons. - Wiem od kamerdynera, że wczoraj na dole doszło do okropnej awantury. Słyszał ją także stróż nocny, który przechodził tamtędy około jedenastej. Inni świadkowie również. I są to dobrze urodzeni świadkowie, jeśli pan mnie ro­zumie. - Wskazał dyskretnie siedzącą w salonie młodą parę przytuloną do siebie głowami. - Czy mogę zaryzykować przypuszczenie, o co właści­wie poszło?

- Ma pan jakieś dowody? - spytał Greaves, któ­ry zaczął go teraz słuchać nieco uważniej.

- Niezupełnie - najeżył się Lyons. - Choć trochę się dziwię, że lord Delacourt już znalazł się na miejscu i pociesza pogrążoną w żałobie wdowę. Ten arogancki drań zjawił się tutaj pięć minut po mnie i od razu zaczął zachowywać tak, jakby był właścicielem tego domu. Na co z pewnością ma nadzieję.

- Nie bądź śmieszny, Lyons - powiedział doktor. - Ten dom i wszystko inne należy teraz do dziewię­cioletniego dziecka. Lord Stuart Rowland został nowym markizem Mercer.

- Hmm - mruknął Lyons, wpatrzony w kanapę.

Dokładnie w tej samej chwili lady Mercer zatka­ła głośno, jakby jej życie właśnie się skończyło. Po­tem wpadła w objęcia lorda Delacourt i wcisnęła piękny nosek w klapę jego surduta.

- Popatrz tylko, Greaves! Dla kogo ona właści­wie odgrywa tę komedię. Przecież wszyscy wiedzą, że nienawidziła swego męża.

- Być może nie bez powodu - powiedział cicho doktor i mocnym pociągnięciem ręki przeturlał ciało na bok w poszukiwaniu ewentualnej rany wy­lotowej. Nie znaczy to jednak, by mógł się jej spo­dziewać, gdyż otworu wlotowego także nigdzie nie było. Nie zauważył nawet śladów krwi na głowie lub nosie, jakie mogłyby powstać podczas upadku.

Najwyraźniej markiz miał równie twardą głowę, jak serce, z czego słynął za życia.

- Nie ma żadnych obrażeń?

Greaves pokręcił głową.

- Nie. Kto jeszcze o tym wie? - Puścił zwłoki i markiz Mercer opadł nieelegancko na podłogę.

- Nie wiem - odparł Lyons. - Z pewnością wszyscy domownicy. Pokojówka weszła tu o wpół do czwartej, żeby podtrzymać ogień w kominku, przekonana, że jej pan jest na dole. Trochę to podej­rzane, ale tak czy inaczej, to ona właśnie wszczęła la­ment i ktoś zawiadomił strażnika, który schodził wtedy ze służby.

Greaves odsunął dolną wargę markiza i obejrzał kolor jego dziąseł. - I co zrobił strażnik? Dotykał czegoś? Ruszał coś? Lyons popatrzył na niego z irytacją.

- Boże, Greaves! On kończył służbę! Jak myślisz, co zrobił? Zwalił ten cały bałagan na policjanta, któ­ry z kolei przekazał go mnie. No i jestem. I mogę zdziałać dokładnie tyle samo, co ci bezmózgowcy.

Greaves odsunął kciukiem jedną, potem drugą powiekę Mercera, by obejrzeć źrenice trupa, pró­bując wzbudzić w sobie, bez sukcesu, choć odrobi­nę współczucia. Niemniej jednak ten człowiek nie żył i trudno było ów drobny fakt przeoczyć. Ze swej pozycji Greaves nie widział jednak, co się dzieje w salonie.

- Co robi lady Mercer? - zapytał Lyonsa, wska­zując mu dyskretnie głową pokój.

Lyons rzucił niespokojne spojrzenie na salon i pogardliwie prychnął.

- Wciąż spija każde słowo z warg lorda Dela­courta. Tak mi się przynajmniej zdaje z tej odle­głości. A on trzyma ją za ręce. Obie.

- Więc zamknij drzwi i pozwól, że dokładniej obejrzę ciało - szepnął doktor, zwinnie zdejmując markizowi krawat. - Obyś się mylił, Lyons, co daj Boże amen, ale może coś za tym stoi. Markiz ma jakiś dziwny kolor, zupełnie mi się to nie podoba. Mercer był wcielonym diabłem, świeć Panie nad jego duszą. Jednak, jeżeli to nie serce, musimy poznać prawdę.

- Może pan być pewien, że wszyscy ją poznają

- westchnął sędzia gorzko, podchodząc do drzwi prowadzących do pokoju lady Mercer. - Dostałem tę posadę przez protekcję i zamierzam ją utrzy­mać. Tymczasem my tu marudzimy, a jakaś po­mywaczka albo pucybut już są w połowie drogi do „Timesa” z tą nieprzyjemną historią na ustach.

- No właśnie - mruknął Greaves. - Łakomy ką­sek dla mas.

- Nic mnie nie obchodzą masy, Greaves. Martwi mnie minister spraw wewnętrznych. Nabije mi gło­wę na pal, jak tylko się dowie, że członek Izby Lor­dów został zamordowany we własnym domu, w do­datku nie wiadomo jak. - Lyons podszedł do Greavesa i przystanął na chwilę przed toaletką markiza.

- A niech to. Mercer na coś przecież umarł i wo­lałbym wiedzieć na co, zanim zaczną o tym pisać wszystkie szmatławce w kraju.

- Ja również - mruknął doktor, drapiąc się bez­myślnie po łysiejącej czaszce. - Ja również.

Gdy sędzia nie odpowiedział, Greaves podniósł głowę i zauważył, że Lyons trzyma w dwóch pal­cach pusty kieliszek po winie.

Sędzia zbadał wzrokiem rubinowy osad, a po­tem wsadził nos do środka i wciągnął w nozdrza zapach resztek.

- Co tam pan ma? - mruknął doktor, którego ciekawość mieszała się z irytacją.

Lyons jeszcze raz pociągnął nosem i przyjrzał się uważnie kieliszkowi.

- Niech mnie diabli, jeżeli coś z tego rozumiem - mruknął i napotkał wzrokiem spojrzenie dokto­ra. - Niech mnie diabli.



Rozdział pierwszy


Pogoda w Londynie była typowo wiosen­na - mżyło i panował przejmujący chłód. Kapitan Cole Amherst podniósł kołnierz płaszcza i wyszedł ze swojej skromnej garsoniery przy Red Lion Street. Zerknął na ruchliwą ulicę, przypomniał sobie, że przeżył znacznie gorsze czasy, i wszedł odważnie na chodnik, mieszając się z gwarem miasta. Spod dudniących kół powozów tryskały strugi wody. W powietrzu unosiły się ciężkie uliczne zapachy wilgotnej sadzy, końskiego łajna i potu skłębionej ludzkiej ciżby.

Parę metrów dalej, gdzie chodnik się zwężał, przepchnął się przed Cole'a jakiś mężczyzna w długim, zniszczonym płaszczu. Głowę miał po­chyloną, kapelusz przesiąknięty wodą. Cole prze­skoczył zręcznie uliczny rów z brudną wodą i z tru­dem uniknął ochlapania przez nadjeżdżający po­wóz. Szybko wrócił na chodnik, miał przez chwilę ochotę zwymyślać stangreta, ale szybko zmienił zdanie, wcisnął kapelusz głębiej i poszedł szybko przed siebie, nie zwracając uwagi na ból w dopiero co zagojonym lewym udzie.

Uznał, że długi spacer do Mayfair na pewno do­brze mu zrobi. Deszcz nie ustawał, ale do Mount Street nie było dalej niż kilometr, a wyniosły budy­nek z cegły, do którego został wezwany, mieścił się zaledwie kilkanaście metrów dalej. Amherst miał często wrażenie, że w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat był tam wzywany, niezależnie od własnej woli lub planu dnia, przynajmniej przy setce róż­nych okazji. Jedna rzecz uległa jednak zmianie; te­raz nie szedł tam ze strachu, lecz kierowany ro­dzinnym obowiązkiem.

- Dobry wieczór, kapitanie - powiedział młody lokaj, który powitał go przy drzwiach. - Na taką pogodę nikt by nawet dzikiej bestii nie wypędził, prawda?

- Dobry wieczór. - Cole obdarzył go uśmie­chem, podał mu przemoczony kapelusz i zdjął płaszcz. - Skoro już mowa o dzikich bestiach, po­wiedz mojemu wujowi, że jestem.

Biurko w gabinecie lorda Jamesa Rolanda było tak ogromne jak zawsze, wydawało się wyrastać z jego ogromnego brzucha i zmierzać w nieskoń­czoność. Widok ten budził niepokój zwłaszcza u dziecka, które z racji wzrostu patrzy na życie z in­nego punktu widzenia,

Cole dobrze to pamiętał, gdyż większość młodo­ści spędził w tym właśnie gabinecie, w oczekiwaniu na umoralniającą lekcję, wybaczenie lub jakieś za­danie. Nie mógł odmówić wujowi Jamesowi, gdyż ten nie miał żadnego obowiązku, by się opiekować osieroconym siostrzeńcem żony, i czynił to wyłącz­nie dlatego, że nie mógł znieść widoku jej łez.

Ale Cole nie był już dzieckiem i zapomniał o dziecięcych sprawach, porzucił swe dawne na­dzieje i marzenia. Pomysłowy chłopiec, który spę­dził pierwsze jedenaście lat życia w spokojnej pa­rafii Cambridgeshire, przestał istnieć. Umarł na­wet nieopierzony młokos, wychowywany przez wu­ja i ciotkę. A teraz nie pamiętał już nawet dżentel­mena i uczonego, na którego ów młokos w końcu wyrósł. Nie miał prawie w ogóle żadnych ważnych wspomnień.

W wieku trzydziestu czterech lat Cole był po prostu żołnierzem. Lubił takie nieskompliko­wane życie, kroczył z przyjemnością po jasno wy­tyczonej ścieżce. Żadnych nauczycieli, wikariuszy, wujów, którym trzeba było sprawiać przyjemność. Teraz służył tylko swoim zwierzchnikom i opieko­wał się żołnierzami, których los oddał mu pod opiekę. To, czego nie nauczył go wojskowy ry­gor, wpoiło mu na zawsze okrucieństwo bitwy. Cole czuł się tak, jakby cała jego naiwność spłonę­ła w ogniu walki i przybrała jakąś nową, znacznie silniejszą postać. A może był to tylko pragma­tyzm?

Ale wojna już się skończyła. Po powrocie do An­glii Cole odpowiadał na wezwania wuja wyłącznie wtedy, gdy mu to odpowiadało, pokazywał się przy Mount Street wówczas, gdy miał czas i ilekroć przyszła mu na to chętka, droczył się ze starym. Tak naprawdę wuj wcale nie był stary, tylko tak się zachowywał. Liczył sobie teraz najwyżej pięćdzie­siąt pięć lat. Cole nie mógłby jednak na to przy­siąc, gdyż James Rowland przypominał wyschnięte wysezonowane drewno, tyle że uległ nie wiatrom i pogodzie, lecz urojonym obowiązkom, poczuciu wyższości i arogancji.

Tak jakby chciał udowodnić, że wiek się go nie ima, James Rowland wyskoczył zza biurka i zaczął przemierzać pokój. Zatrzymał się na chwilę, by chwycić z biurka arkusik papieru i wcisnąć go Co­le'owi do ręki.

- Niech to diabli, Cole. Popatrz tylko na to, Co­le! Jak ona śmie? Jak śmie?

- Kto, panie? - mruknął Cole, przebiegając wzrokiem ogłoszenie.

Szanowany dom... Mayfair... poszukuje wysoko wykwalifikowanego guwernera... dwóch małych dżentelmenów w wieku dzie­więciu i siedmiu lat... filozofia... greka... ma­tematyka.

Lord James stanął tuż za nim i wbił oskarżyciel­ski palec w ogłoszenie.

- To ta moja szkocka szwagierka! Dziwka! - Po­stukał placem w kartkę i omal nie wydarł jej Co­le'owi z ręki. - Ta... morderczyni śmie podrywać mój autorytet. Wróciła z eskapady do Szkocji ra­zem z tym swoim kochasiem i śmie zwalniać wszyst­kich dobrych angielskich służących. - Oskarżyciel­ski palec wskazał północną stronę domu.

- Wuju, wydaje mi się, że określenie „morder­czyni” nie jest...

James przerwał mu natychmiast, walnął pięścią w stół i niechcący strącił pióro na podłogę.

- Wyrzuciła zaufanych służących, od lat zatrud­nionych w tym domu, jak stary płaszcz, odesłała ich w diabły bez godziwej odprawy i przywiozła dwa powozy własnych sługusów. Przywlokła ich tu ze sobą ze Szkocji niczym stado owiec! Potem ulokowała ich przy Bond Street, zupełnie jakby była panią tego domu. A teraz... popatrz tylko na to!

Cole uniósł z ciekawością brwi.

- Co?

James znów dźgnął palcem kartkę.

- Chce zatrudnić guwernera i odbiera mi prawo sprawowania pieczy nad edukacją dziedzica tytułu. Słowo daję, Cole, że tego nie zniosę. Tytular­na głowa rodziny musi odebrać dobre wykształce­nie. A to się nie stanie bez mojej rady, bez mojego udziału i zgody, gdyż to ja sprawuję prawną opiekę nad tymi młodzieńcami.

Cole przełknął gorycz wywołaną słowami wuja. Więc takiej właśnie edukacji pragnął wuj dla swo­ich podopiecznych? Chciał, by ukończyli niższy stopień colege’u, tak jak on sam? Czy w taki wła­śnie sposób zamierzał się wywiązać z rodzinnego obowiązku? Wysłać chłopców do zimnych łóżek Eton, gdzie mogli egzystować wyłącznie dzięki sty­pendium i liczyć tylko na własne pięści?

Cole aż zatrząsł się z gniewu na samą myśl o ta­kim obrocie sprawy. Ale nie musiał się w to mie­szać. On już swoje przeżył. Teraz to samo czekało chłopców.

- Rozumiem, że mówimy o lady Mercer - spytał sucho, schylając się po pióro.

- O niej właśnie w rzeczy samej - odparł twar­do wuj. - I dlatego cię tutaj wezwałem. Potrzebuję twojej pomocy.

Pomocy? O nie! Nie zamierzał wkładać palca między drzwi. Nie chciał mieć nic wspólnego z ro­dziną Mercerów. Młody markiz Mercer nic dla niego nie znaczył. Cole był związany z Mercerami wyłącznie poprzez małżeństwo, co zawsze wytykał mu kuzyn, Edmund Rowland, gdyż zależało mu bardzo na utrzymaniu właściwej hierarchii w ro­dzinie. A więc dobrze! Nie musi zatem cierpieć z powodu postępowania lady Mercer.

Podejrzana śmierć jej męża zupełnie go nie do­tyczyła. Wdowa po Mercerze mogła być dla niego równie dobrze Lukrecją Borgią. Wielu zresztą właśnie w ten sposób ją postrzegało. I choć jej zmarły mąż cieszył się w towarzystwie jeszcze mniejszą sympatią, śmierć zawsze nobilitowała w jakiś sposób nawet największych łajdaków. Tak, życie lady Mercer musiało przypominać piekło, ale Cole nie chciał nic o tym wiedzieć.

- Obawiam się, panie, że nie mogę w niczym po­móc - powiedział chłodno Cole. - Nie znam tej da­my i trudno cokolwiek radzić, jeśli...

- Owszem! - przerwał cierpko wuj. - Nie po­trzebuję twojej rady. Znam swoje obowiązki wo­bec sierot. A właśnie ty powinieneś doskonale o tym wiedzieć.

Obowiązki. Sieroty. Takie wstrętne, ponure sło­wa, a jednak podsumowywały znakomicie stosu­nek wuja do Cole'a. Oczyma wyobraźni widział niemal lorda Mercera i jego brata zamkniętych w pokoju w Eton.

Cole powstrzymał się jednak od kąśliwych uwag.

- Z całym szacunkiem, wuju, trudno uznać te dzieci za sieroty. Ich matka przecież żyje i wraz z tobą sprawuje nad nimi opiekę.

- Owszem - syknął lord James. - Choć fakt, że Mercer wyznaczył nas oboje, zaprzecza wszelkiej logice. Ta kobieta... akurat ona!

Cole omal się nie roześmiał. Sądził, że lord Mer­cer celowo nie odebrał swojej małżonce władzy ro­dzicielskiej nad chłopcami. Z tego, co słyszał, jej lordowska mość nie uznawała autorytetów i rozka­zów. Zresztą owa dama, zwana przez część towarzy­stwa „czarownicą ze Strathclyde” była chyba zdol­na do wszystkiego. Gdyby chciał podważyć decyzję swojego zmarłego małżonka, cala sfora najlepszych prawników już rzuciłaby się takiemu do gardła.

Choć zapewne lady Mercer przegrałaby tę bitwę, gdyż mimo tytułu i statusu wdowy po markizie w Anglii musiałaby walczyć z prawem patriarchatu, które umierało tu długą, powolną śmiercią. Z tego, co słyszał Cole, lady Mercer lub też lady Kilderer­more, jak zwali ją niektórzy złośliwcy, z pewnością zapomniała o liście świętego Piotra, w którym na­zywał on kobiety słabszą płcią i pisał o ich pokorze oraz spokojnym usposobieniu.

Myśl o przesłaniu Piotrowym przywiodła mu na myśl żonę Rachelę i Cole poczuł ukłucie bólu. Jakże te dwie kobiety musiały się od siebie różnić! W przeciwieństwie do lady Mercer żona Co­le'a stanowiła uosobienie wszystkich biblijnych na­uk. Czyż nie po części z tego właśnie powodu zde­cydował się ją poślubić?

W owym czasie wydawała się idealną żoną dla teologa, mężczyzny, który śladem swego ojca po­święcił swe życie Kościołowi. Tak, Rachel podob­nie jak wuj James, doskonale znała swoje obowiąz­ki. Być może właśnie owo silne poczucie obowiąz­ku i pokora przyczyniły się do jej zguby. Lub też zabił ją Cole, który zupełnie nie dbał o jej dobro.

Cole poruszył się niespokojnie w mahoniowym fo­telu i strząsnął z siebie wspomnienie żony. Powinno mu to było zresztą sprawić większą trudność, powin­na prześladować go pamięć o własnych czynach, lecz była ona tak głęboko pogrzebana, że Cole już nie miał nawet pewności, czy naprawdę dręczą go wy­rzuty sumienia. Zmusił się, by skierować całą uwagę na wuja, który wciąż chodził niespokojnie po złoto­czerwonym dywanie i kończył swoją tyradę.

Nagle zatrzymał się i przechylił w jego stronę; w dłoni wciąż ściskał anons, stopy miał szeroko rozstawione.

- Wciąż przebywasz na rencie? - spytał wprost. Cole lekko kiwnął głową.

- Na razie tak. - A co potem?

- Kiedy noga będzie w pełni sprawna, wrócę do garnizonu. - Cole popatrzył na wuja z gorzkim uśmiechem. - Na jesieni wyślą mnie pewnie do Afganistanu, a jeśli fortuna będzie mi sprzyjać, może do Indii albo na Maltę.

Lord James wrócił do spaceru po pokoju. W końcu znów się odezwał.

- Dobrze, w takim razie mamy trochę czasu.

- Słucham?

Ale lord James nie odpowiedział, opadł bez­władnie na fotel za biurkiem, z lekko poszarzałą twarzą. Odchrząknął głośno.

- Po prostu nie mogę jej zmusić do posłuchu - wyznał cicho, jakby wstydził się przyznać do ta­kiej klęski. - Robiłem, co mogłem, ale ona nawet nie chce mnie przyjąć. Choćby w sprawie edukacji dzieci, i w obecności adwokatów. Możesz sobie wy­obrazić taką zuchwałość?

Cole poczuł, że mimowolnie się uśmiecha.

- To naprawdę szokujące - mruknął.

James skinął głową, zadowolony z okazanego współczucia.

- Od czasu, gdy zabiła mojego brata, ukrywa się w Kildermore Castle, zimnym, zapomnianym przez Boga zamku wiszącym na skale nad Zatoką Clyde. Nie mogłem, nasze prawo jest w takich przypadkach bezsilne, by temu zapobiec. Przeklę­ta, zuchwała kobieta! Otruła męża i wszystko uszło jej płazem! Niczego nie można jej udowodnić! Jest nie tylko cudzołożnicą, ale jeszcze morderczynią. W dodatku wyobraża sobie, że może ograniczyć mój wpływ na wychowanie dzieci. - James potrzą­snął głową tak mocno, że opadła mu szczęka. - Mówię ci, Cole, nie mogę się z tym pogodzić.

Nie możesz pogodzić się z tym, że tytuł nie nale­ży do ciebie, pomyślał sardonicznie Cole. Miał jed­nak na tyle rozumu, żeby ugryźć się w język. Lord James rozparł się wygodnie w fotelu i zaplótł dło­nie na wydatnym brzuchu.

- Muszę po prostu wprowadzić kogoś do tego domu, Cole! - mruknął.

Cole przez chwilę rozważał jego słowa. Znał osobiście przynajmniej dwustu dobrych żołnierzy, którzy od zakończenia wojny pozostawali bez pra­cy. Niektórzy z nich mieli zadatki na dobrych szpiegów, lecz on nie zamierzał wysyłać kogokol­wiek do tego kłębowiska żmij.

- Chcesz przeprowadzić dochodzenie? I odkryć, co się stało z twoim bratem?

Wuj szybko pokręcił głową.

- Nie, nie. Na to już za późno. Chcę tylko, żeby ktoś ją śledził. Odzyskam mojego siostrzeńca, Co­le. Leży to zresztą w interesie młodego lorda, gdyż jego matka nie jest zdolna, by go wychować.

- Czyżby? - spytał Cole z wyraźnym powątpie­waniem.

James zaklął pod nosem.

- Przecież ona doprowadza mężczyzn do szaleń­stwa. A ten głupi, bezczelny Delacourt mieszka te­raz praktycznie pod jej dachem. Wystarczy spoj­rzeć na młodszego z chłopców, żeby zobaczyć, że nie jest to dziecko mojego brata, choć pewnie nie uda się tego udowodnić.

- Czego dokładnie chcesz, wuju?

- Chcę, by śledzono uważnie każdy jej krok. Chcę poznać każdy nieostrożny ruch, otrzymać sprawoz­danie z każdej awantury. - James rąbnął pięścią w biurko. - I chcę, żeby ci chłopcy otrzymali staran­ne wykształcenie, czego dopilnuję osobiście, gdy tyl­ko ich stamtąd wyciągnę i sprowadzę do siebie. A przynajmniej umieszczę w dobrej szkole.

Cole poczuł przez chwilę współczucie dla lady Mercer, gdyż James najwyraźniej nie zamierzał ustąpić. I gdyby motywacja działania wuja była mniej osobista, Cole zgodziłby się może z jego oceną sytuacji. Z tego bowiem, co wiedział o jej lordowskiej mości, nie nadawała się ona prawie na pewno na matkę chłopców. Nawet on, zupeł­nie niezainteresowany plotkami, słyszał o jej ko­chankach i niejasnych okolicznościach śmierci męża.

Opowieści o morderstwie nie wydawały się prze­sadzone, gdyż podczas śledztwa wspomniano o tru­ciźnie. A o uczuciu, jakim jej lordowska mość da­rzyła Davida Branthwaite'a, mówiono od dawna. Ich związek rozpoczął się na długo przed śmiercią Melcera, i teraz trwał w najlepsze. Cole'owi zrobi­ło się nagle żal dzieci lady Mercer, lecz szybko po­zbył się również i tego uczucia. To zupełnie nie by­ła jego sprawa. Gdy on znalazł się w tarapatach, nikt mu nie współczuł, zresztą on nawet by sobie tego nie życzył.

Cole podniósł wzrok na wuja i rozłożył bezrad­nie ręce.

- Rozumiem twój problem, wuju, i bardzo chciałbym pomóc, ale nie jest to z pewnością spra­wa dla wojskowego.

- Nie rozumiesz mnie, Cole. Szukam guwernera.

- Guwernera? - Cole podniósł pytająco brwi.

- Dobry Boże, Cole! - James położył dłonie pła­sko na biurku i pochylił się nad blatem. - Jak mam ci tłumaczyć, żebyś zrozumiał. Chcę, żebyś odpo­wiedział na anons lady Mercer. Proszę, żebyś się wystarał o posadę przy Brook Street. Nie mogę so­bie wyobrazić nikogo o lepszych kwalifikacjach. Masz przecież wspaniałe wykształcenie.

- Wykluczone!

- Zrozum, jeśli nie możesz zrobić tego dla mnie, pomyśl o młodym lordzie. Został na łasce tej... tej czarownicy. Przecież chłopiec jest twoim kuzynem, na Boga!

- Przykro mi, że muszę cię wyprowadzić z błędu, panie, ale żaden z tych chłopców nie jest moim krewnym.

Lord James wstrzymał oddech, jakby otrzymał silny cios w plecy. Jego ciemne oczy zwęziły się jak szparki.

- Twoje słowa głęboko mnie ranią. Rodzi­na przecież tyle dla ciebie zrobiła. Ci chłopcy to jeszcze dzieci. Jak możesz być takim egoistą, skoro sam pobierałeś edukację w najlepszych szkołach? Eton, Cambridge, King's College... na miłość bo­ską! Masz wspaniałe osiągnięcia akademickie. Co więcej, nabrałeś już doświadczenia w edukowaniu młodych chłopców z dobrych rodzin.

- Ale teraz jestem oficerem kawalerii, sir. Po­wrót do nauczania zupełnie nie wchodzi w grę. Nie nadaję się już na towarzysza młodych dżentelme­nów. A poza wszystkim innym, lady Mercer nigdy się na to nie zgodzi.

- Cole, czasem naprawdę doprowadzasz mnie do rozpaczy. Przecież nie możesz się przyznać, kim jesteś. Nie widzieliście się całe lata, a poza tym ona na pewno nie może cię pamiętać. Nie zadałaby so­bie nawet takiego trudu. Postarzałeś się i stward­niałeś przez tę wojnę.

Niepomny swoich obraźliwych słów James wy­ciągnął ręce do Cole'a, jakby wszystko zostało już ustalone i należało tylko omówić szczegóły.

- Spreparujemy twój życiorys tak, żeby ukryć cztery lata spędzone w wojsku - ciągnął. - Poza tym zapewnię ci oczywiście wiarygodne referencje.

- Nie ma mowy - wtrącił Cole. Wstał z krzesła i wyciągnął z kieszeni złoty zegarek ojca. - Przykro mi, ale teraz muszę wyjść. Umówiłem się na kola­cję z kapitanem Madlowem.

James wydostał się z trudem zza biurka i pod­szedł do siostrzeńca.

- Cole, jesteś mi to winien. Nie chcę ci wyma­wiać, ile mi zawdzięczasz, ale popatrz na fakty.

Cole podniósł ostrzegawczo dłoń.

- Dla mnie liczy się wyłącznie to, że zmuszasz mnie do oszustwa. Widocznie troska o dzieci wzię­ła górę nad rozsądkiem i trzeźwą oceną sytuacji. Gdyby było inaczej, nigdy byś mi czegoś takiego nie zaproponował.

- Cole! Cole! - James ukrył twarz w pulchnych palcach. - Gdzie się podziała twoja wdzięczność?

- Oczywiście, że jestem niezmiernie wdzięcz­ny. I owszem, dbam o niewinność tych chłopców. Sam pan Bóg wie, że ja pożegnałem swoją stanow­czo zbyt wcześnie. I bardzo mi przykro, że moi ku­zyni stracili ojca w tak niefortunnych okolicznoś­ciach. Ale wolę nie podejmować nauczania i nie pozwolę sobie wmawiać, kim jestem lub kim powi­nienem się stać.

Drzwi od gabinetu wuja otworzyły się nagle z ta­kim impetem, że z biurka omal nie spadły świece.

- Co ja widzę! Toż to kuzyn Cole - odezwał się od progu głęboki, aż nazbyt aksamitny głos. - Co za wspaniała niespodzianka! - Kuzyn Cole'a, Ed­mund Rowland, ruszył swobodnym krokiem, wycią­gając do niego rękę. - Ojciec zapomniał mnie uprze­dzić, że się ciebie spodziewa. Zostaniesz na kolacji? Cole popatrzył spod oka na kuzyna.

- Nie, Edmundzie, dziękuję, ale mam inne zo­bowiązania.

- No cóż. - Edmund pociągnął go lekko za man­kiet koszuli. Z pewnością jesteś bardzo zajęty, tym bardziej że... no wiadomo, czym zajmują się woj­skowi, którzy akurat nie muszą z nikim walczyć. - Zaśmiał się hałaśliwie.

- Cicho bądź - powiedział z westchnieniem Ja­mes. - I jeśli chcesz tu zostać, to usiądź, z łaski swojej. Właśnie rozmawiamy, co zrobić w sprawie lady Mercer.

Na dźwięk tego nazwiska Edmund uniósł wyso­ko ciemne brwi.

- Ach, droga kuzynka Jonet! Ja oczywiście wiem, co bym zrobił z taką ślicznotką. - Uśmiech­nął się lubieżnie, pokazując piękne białe zęby, i opadł na krzesło obok Cole'a.

James głośno syknął

- Dzieci, głupcze! Chodzi o dzieci!

- Dlaczego nic mnie to nie obchodzi? - Ed­mund popatrzył sarkastycznie na ojca. - Uważam, że sprawiają tylko kłopoty. A ty nie? Dwaj mali chłopcy stojący na drodze do majątku i potęgi! Tsk, tsk... tak mówi moja małżonka. - Otaksował wzrokiem Cole'a i zatrzymał się na jego czerwo­no- złotych odznakach. - Chociaż nie bardzo rozu­miem, co ty masz z tym wszystkim wspólnego.

- Właśnie - powiedział Cole, próbując z całej si­ły pohamować drżenie policzka.

Stał, wciąż zwrócony bokiem do drzwi, ale nie wychodził. A przecież chciał wyjść. Pomijając już nawet obraźliwą propozycję wuja, Cole unikał to­warzystwa Edmunda, kiedy tylko się dało. Jednak coś w tonie kuzyna przykuwało mu buty do dywa­nu. Nie był jednak pewien, co to takiego.

- Poprosiłem Cole'a, żeby objął posadę przy Brook Street w charakterze guwernera Stuarta i Roberta - powiedział niecierpliwie James. - Oma­wiamy szczegóły.

Edmund parsknął śmiechem.

- Renta widać ci nie wystarcza, chłopcze! Ja już chyba bym wolał wylądować w piekle. Trudno mi sobie wyobrazić ciebie teraz w takim charakterze, ale trzeba zarabiać na chleb, a wojna się skończyła.

- Jutro pojadę na Brook Street - powiedział na­gle Cole, patrząc w zdumione oczy wuja. Wydawa­ło mu się, że przemówił ktoś inny, a jednak wypo­wiedź brzmiała wyjątkowo jasno. - Będę czekał na lady Mercer o trzeciej, jeśli nie zakłóci jej to planu zajęć. A ty zawiadomisz tę damę o celu mo­jej wizyty i poprosisz, by mnie przyjęła. I podasz jej mój życiorys, łącznie z epizodem wojennym.

- Ja... dobrze, sądzę, że tak właśnie uczynię... - odparł James z wyjątkową jak na niego uległością.

Cole skrzyżował ręce na piersiach.

- Co więcej, wuju, to ty będziesz musiał ją na­mówić, żeby mnie zatrudniła, gdyż ja nie zamie­rzam jej o niczym przekonywać. A tym bardziej nie będę kłamać. Nie wspominając już nawet o szpie­gowaniu na twoją rzecz. Czy to jasne?

- Ja... sam już nie wiem. - James przesunął mię­sistą dłonią po twarzy. - Naprawdę martwię się o dzieci.

Edward zerwał się nagle z krzesła.

- Przecież to absurd! Nie możesz go tam posłać! Cole nie ma nic wspólnego z tą całą sprawą!

Cole nie zwrócił na niego uwagi, całą uwagę skupił na coraz bardziej rumianej twarzy wuja.

- Zaopiekuję się dziećmi. Możesz być pewien, że będę miał na względzie wyłącznie ich dobro. A przecież o to chodzi, prawda?

James skinął niechętnie głową, toteż Cole kon­tynuował przemowę.

- Gdybym jednak zauważył, że dzieje się tam coś niegodnego, nieprzyzwoitego lub niestosownego, przedyskutuję to od razu z tobą i lady Mercer.

- Z nią?!

Cole nie pozwolił się zbić z tropu.

- Przecież nie mogę postąpić inaczej, skoro sprawujecie oboje opiekę prawną nad dziećmi, prawda?

James podrapał z wahaniem szczękę.

- Cole, nie jestem pewien, czy to...

Cole podszedł do drzwi i położył rękę na gałce z brązu.

- Zdaję sobie sprawę, panie, że niedokładnie te­go się spodziewałeś, i bardzo mi z tego powodu przykro. Nie mam nic więcej do zaoferowania. Za­stanów się nad tym do jutra, a jeżeli znajdziesz ko­goś bardziej odpowiedniego, będę ci tylko wdzięczny.

Był już w połowie schodów, gdy zlany deszczem, przypomniał sobie nagle, że minął Finleya, który chciał mu podać płaszcz i kapelusz. By uświadomić mu boleśnie jego szaleństwo, kropelka wody wpa­dła mu za kołnierz i pociekła w dół pleców, przy­prawiając o dreszcz.

Co on, u diabła, właściwie zrobił? I dlaczego? Ruszył z powrotem schodami w górę, myśląc, że chyba jednak został ranny w głowę, nie w nogę, jak wcześniej mu się wydawało.


* * *


Ledwo wstał świt, ktoś zapukał energicznie do drzwi saloniku lady Mercer, małego, eleganc­kiego pokoju łączącego jej sypialnię z sypialnią zmarłego męża. Przez chwilę lady Mercer ignoro­wała jego obecność - była najwyraźniej zajęta wyglądaniem przez okno na ulicę. Delikatnie położyła palec na ustach i znów podniosła pióro. Ktoś za­pukał jeszcze raz, tym razem głośniej.

Lady Mercer głęboko westchnęła. Najwyraźniej nie była jej sądzona samotność.

- Proszę - powiedziała w końcu, odepchnęła krzesło od biurka i wstała.

Lokaj Donaldson stanął w drzwiach, przez chwi­lę przestępował niespokojnie z nogi na nogę, w końcu zrobił nieśmiały krok naprzód i wyciągnął przed siebie małą srebrną tackę.

- Wiadomość, proszę pani - zaanonsował z lek­kim szkockim akcentem. - Kazałem chłopcu za­czekać na dole, na wypadek gdyby zechciała pani odpowiedzieć.

Jonet Cameron Rowland, markiza Mercer, hrabi­na Kildermore, wicehrabina Ledgewood, baronowa Carrow i Dunteith, głęboko wciągnęła powietrze.

- Od kogo?

Donaldson patrzył na nią ze współczuciem.

- Zawiadamiam z przykrością, że znowu od lor­da Jamesa.

Lady Mercer porwała liścik z tacy.

- I jego służący czeka?

- Tak, ale w kuchni. - Donaldson podniósł obie ręce do góry. - Kucharka nie spuści go z oczu!

Ironicznie kiwając głową, lady Mercer podeszła do biurka i wzięła nóż do papieru. Rękojeść noża zdobił celtycki krzyż jej przodków. Jednym ruchem ręki jej lordowska mość otworzyła list i przebiegła oczyma jego treść.

Była smukłą, filigranową kobietą o kruczoczar­nych włosach. W dzieciństwie uważano ją za pięk­ność, lecz wiek i doświadczenie życiowe odebrały jej twarzy dawną świeżość, której miejsce zajęła chłodna czujność widoczna szczególnie w błękit­nych, chętnie przymrużanych w wyrazie ironii oczach, i w ustach przybierających aż nadto często kształt linijki.

Spojrzenie lady Mercer było spokojne i czujne, zdolne, by przykuć nieostrożnego służącego do ściany niczym ostrze korsarskiej szpady. Dama miała cięty język, gwałtowny charakter i nie znosi­ła głupców. Mimo dwudziestu ośmiu lat i dwojga dzieci swoją piękną figurą przykuwała spojrzenia mężczyzn, lecz jej ostry wzrok z równą łatwością sprowadzał je na miejsce. Wysokie czoło, pięknie zarysowane kości policzkowe i nieskazitelna cera nadawały jej prawdziwie arystokratyczny wygląd, na jaki zasługiwała.

Wielu uważało ją za zbyt dumną, zuchwałą, gwał­towną, a ostatnio mówiono o niej nawet jak o zim­nokrwistej morderczyni. Tak czy inaczej, była osobą doświadczoną przez życie, lecz Donaldson, który znał ją od lat, wiedział o niej coś, czego nikt inny by się nie domyślił - jaka potrafi być wspaniałomyślna, hojna i bezgranicznie oddana tym, którym ufała.

Groźna dla wrogów, bliskich kochała wierną, bezwarunkową miłością, choć jej życie nie ułożyło się tak, jak tego pragnęła.

Donaldson patrzył teraz, jak jego pani nerwowo mruga i zaciska w dłoni liścik tak mocno, że biele­ją jej kłykcie. Pomny jej gwałtowności odsunął się nieco, gdy lady Mercer syknęła jak wściekła kotka, chwyciła kałamarz i rzuciła nim o kominek.

- Niech cię piekło pochłonie, potworze - wy­buchnęła, a czarny atrament poplamił jasnoróżo­wy marmur kominka.

- Pani! - Donaldson położył jej uspokajająco rę­kę na ramieniu. - O co mu teraz chodzi, na Boga?

Poprowadził ją delikatnie w stronę sofy stojącej na wprost kominka i zmusił, by usiadła.

Lady Mercer opadła na miękką sofę, wręczyła mu list i zwróciła na niego oczy, w których przez chwilę czaił się strach.

- O guwernera, Charlie - szepnęła, a jej głos za­łamał się nagle. - Przysyła mi guwernera. Chce się dostać do tego domu, choćby podstępem lub siłą. Co zrobimy?

Charles Donaldson przyklęknął obok niej na jednym kolanie i przebiegł wzrokiem list.

- Myślę... myślę... że damy sobie z tym radę. Mam posłać lokaja po McFaddena? Albo innego prawnika?

Lady Mercer przełknęła ślinę.

- Nie wiem - przyznała z westchnieniem. - Je­stem śmiertelnie zmęczona tymi ciągłymi utarcz­kami. Poszukuję guwernera, a chłopcy naprawdę go potrzebują. Nie możemy wciąż zachowywać się tak, jakby życie się skończyło.

- Ale to byłby obcy, lady Jonet - ostrzegł, nazy­wając lady Mercer jej dawnym imieniem. - Co by­śmy o nim wiedzieli?

- Nic - odparła ponuro. - James przysyła nam szpiega. Mogę się o to założyć.

- Mam kazać go posłać w diabły? - spytał ka­merdyner. - Tu jest napisane, że on przyjdzie o trzeciej.

Lady Mercer zgniotła nerwowo list. Jak zwykle szybko doszła jednak do siebie, wyprostowała ple­cy i odezwała się normalnym, dość ostrym głosem:

- To pewnie jeden z ludzi Jamesa i nie ma odpo­wiednich kwalifikacji. Kiedy już go poznam, szyb­ko odkryję jego słabe strony i znajdę lepszego kan­dydata. Nawet James będzie się musiał ze mną zgodzić.

- Dobrze, proszę pani. - Donaldson szybko pod­niósł się z klęczek. - Jest pani chyba zmęczona. Mogę tu przysłać panią Cameron?

Lady Mercer wstała; miała mocno zaciśnięte usta.

- Nie, dziękuję. Kuzynka Ellen nie rozumie mo­ich humorów. Tylko ją zdenerwuję, wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.

- Aye, milady. - Donaldson nie mógł się po­wstrzymać od uśmiechu. - Co racja, to racja.


* * *


Swoim starym zwyczajem Cole wstał o świcie, ubrał się szybko i osiodłał konia na długą poranną przejażdżkę. Nie przepadał za modnymi rejonami miasta, minął więc szybko Hyde Park i inne ele­ganckie miejsca i ruszył na północ, wzdłuż Gray Inn Road, a potem dalej, na zielone przedmieścia. Tego dnia jeździł dłużej niż zwykle, ponad godzi­nę, i zawrócił dopiero wówczas, gdy zaczął odczu­wać głód.

Mimo predyspozycji naukowych zawsze mu się najlepiej myślało na końskim grzbiecie. Tego dnia jednak sposób zawiódł. Już w połowie Pan­cras, o tej porze już ruchliwej i pobudzonej do ży­cia, Cole wciąż nie miał pojęcia, dlaczego się zgo­dził na szalony, egoistyczny plan wuja. Co James sobie właściwie wyobrażał? Co miał nadzieję uzy­skać?

Istotnie, w wojsku teraz nic się nie działo. Ale miał inne zajęcia. Klub przy Albermale, dwa towa­rzystwa naukowe, do których wciąż należał, wizyty w Departamencie Wojny, gdzie mógł pogawędzić z przyjaciółmi. Czytywał również pisma naukowe, pisywał listy do swoich byłych podwładnych, by sprawdzić, jak się miewają, bywał w miejscowym pubie, wieczorami pełnym aktorów, studentów i poetów, a także ludzi takich jak on, starych wyg, ze zbyt dużą ilością wolnego czasu.

No cóż. Prawda zawsze w końcu wychodziła na jaw. A Cole był naprawdę znudzony życiem. Po trzymiesięcznym pobycie w Paryżu, gdzie pró­bował się w choć minimalnym stopniu przyczynić do zawarcia pokoju, wrócił w końcu do Londynu... Kiedy? Siedem miesięcy temu? Policzył na pal­cach. Ach, jaki to był nudny okres!

Rana na udzie się zagoiła, a odłamki, które mia­ły opuścić jego ciało, dawno już to uczyniły. Cole zdawał sobie sprawę, że jest szczęściarzem. Złamał nogę, spadając z konia, a rana, jaką odniósł, miała powierzchowny charakter. Lepsi od niego tracili kończyny w wyniku amputacji, a on po roku odczu­wał tylko czasem ból w nodze, a po ranie zostało tylko kilka niewielkich blizn.

I nie mógł już znaleźć powodu, by nie wracać do domu, do Cambridgeshire. Do Elmwood Ma­nor, majątku, w którym nie był, odkąd jeszcze przed wojną wyjechał z Anglii. Stajniami nie mógł się poszczycić, rezydencja we wczesnym georgiań­skim stylu składała się z dwóch proporcjonalnych skrzydeł, z ogrodu na tyłach widać jednak było ory­ginalne mury z czasów Tudorów. Dawno temu, za życia prapradziadka Cole'a, Elmwood było pa­rafią. Tak też o jego rezydencji mówiło wielu mieszkańców wioski, gdyż przez ponad sto lat, na­wet po tym, jak dom sprzedano Kościołowi, służy­ła im jako plebania kościoła Świętej Anny. Teraz jednak nikogo takiego nie było.

Cole znalazł się i na takim rozstaju dróg; przez pewien czas po opuszczeniu posady w Cambridge działał jako wikariusz z zamiarem przywdziania szat duchownych. W końcu jednak postanowił słu­żyć Bogu siłą, nie duchem, i wstąpił do wojska.

Do tej pory nie rozumiał, dlaczego tak postąpił. Wiedział tylko, że czuł silną potrzebę, by wstąpić do wojska, do walki przyciągała go siła, jakiej nie potrafił określić. Niegdyś nazywał ją patriotyzmem. Z pewnością nie został wojskowym z pobudek fi­nansowych. Jego patent oficerski kosztował mają­tek, a ponadto miał żonę na utrzymaniu. I choć nie był bogatym człowiekiem, na dwudzieste piąte uro­dziny otrzymał spory spadek po matce. A ojciec zo­stawił mu Elmwood Manor.

Elmwood składało się z małego domu na farmie i pięciu dzierżawionych budynków, których najem­cy uprawiali tę samą ziemię, co ich ojcowie i dziad­kowie. Gdy nastała wojna, Cole uczynił coś zupeł­nie niezgodnego z przyjętym zwyczajem - podzielił dom na pięć części i wydzierżawił całość zaufanym najemcom. Teraz posiadłość zarabiała sama na sie­bie.

Przed trzema miesiącami, niezdolny, by wrócić do domu, wysłał Moseby'ego, swego ordynansa, aby sprawdził, co się tam dzieje. Z doniesień Mose­by'ego wynikało, że wszystko jest w porządku, i plan Cole'a, by pojechać tam osobiście, spalił na panew­ce. A teraz musiał się przyznać sam przed sobą, że nie ma ochoty wracać.

Spędził resztę poranka w swoim klubie, gdzie zjadł późne śniadanie i odbył rozmowę z przyjaciółmi na temat siły militarnej swojej ojczyzny. Jak zwykle wyszedł stamtąd z uczuciem niedosytu, nie mógł się w pełni cieszyć porankiem, mimo iż rozmowa pobudziła go intelektualnie. Przy takich okazjach wspominał ludzi, którzy pozostali w oko­pach Portugalii. Dobrych oficerów i żołnierzy, któ­rzy już nigdy nie mieli dyskutować o strategii i wy­stąpić z bronią w ręku w obronie króla.

Inni godzili się ze śmiercią znacznie łatwiej, toteż Cole myślał czasem, że jego oddanie filozofii i reli­gii nie predestynuje go jednak do służby wojskowej, a już na pewno nie do skutków takiego życia.

W końcu Cole wrócił do domu, by przejrzeć ko­respondencję, po czym przygotował się z niezwy­kłą starannością do wizyty u lady Mercer. Nie miał specjalnej ochoty na to spotkanie, choć był go rów­nież ciekaw, gdyż nie widział się z markizą od wie­lu lat. Z pewnością go nie pamiętała.

A może jednak?

Pojawił się przy Brook Street kwadrans za wcze­śnie i uznał, że nie wypada czekać pod domem, to­też postanowił wyładować energię i przez chwilę spacerował po ulicy, po czym skręcił w stronę stajni. Jak przystało na wojskowego, uważnie badał teren.

Była to typowa dla Mayfair rezydencja, choć nie­co większa od innych. Z przodu cztery rzędy głębo­ko wbudowanych okien, wejście dla służby w sute­renie, pięknie zacieniony ogród i z tyłu sypialnie służących na ostatnim piętrze, po przeciwnej stro­nie dziedzińca stajnie, gdzie zmieściłyby się co naj­mniej dwa powozy, i pokoje sześciu osób z obsługi.

Po tej stronie alei panowała cisza. W ogrodzie jednak krzątał się służący, zwalisty, rudy mężczy­zna, który bezmyślnie grzebał w rozkopanej ziemi i nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że nastąpił na świeże żonkile. Na widok Cole'a uniósł brwi i popatrzył na niego wrogo. Przesłanie było jasne. Cole dotknął grzecznie kapelusza i podszedł do głównej bramy. Służba lady Mercer nie była do niego przyjaźnie nastawiona.


* * *


- Ciii... Stuart. - Lord Robert Rowland, oświe­tlony promieniem słońca, w którym unosiły się drobinki kurzu, chwycił brata za kołnierz i omal nie ściągnął go ze skrzynki, na której przycupnął tamten. Stuart, lord Mercer, odsunął małego i wspiął się na palce do okna na strychu.

- Przestań, Robin - ostrzegł brata, patrząc na niego przez ramię. - Jeśli spadnę, niania usłyszy hałas i obaj pójdziemy do łóżka bez kolacji.

Robert wspiął się na palce i zrobił zmartwioną minę.

- Ale co robi ten mężczyzna przy stajniach? Po­zwól mi popatrzeć. Też chcę zobaczyć.

Stuart wrócił do okna.

- Po prostu spaceruje - mruknął Stuart, wycie­rając szybę rękawem.

- A może to szpieg? - spytał ciekawie Robert. - Może to on otruł tatę? Może uda się nam zasta­wić na niego pułapkę?

Stuart popatrzył na niego ze złością.

- Cicho, bąku. Mamy o tym nie wiedzieć. A ten mężczyzna to wojskowy, już ci to mówiłem. Oni po prostu zabijają wrogów. Nie mają czasu na trucie ludzi w ich własnych sypialniach. Ale Robert marzył o jakimkolwiek urozmaiceniu. Może jednak on nas szpieguje? Może dlatego przyjechał?

Rozgląda się, węszy, ale nie szpieguje - rela­cjonował Stuart ze swojego stanowiska przy oknie. Przysunął się bliżej do szyby. - Nie sądzę, że to ten mężczyzna, który ma przyjechać dzisiaj po połu­dniu. Nie nosi takiego śmiesznego munduru.

- A z jakiego jest oddziału? - spytał Robert, podchodząc do brata.

Stuart zawahał się i Robert wiedział, z czego to wahanie wynika. Rozpoznawanie dystynkcji i mun­durów stanowiło zawsze kość niezgody między brać­mi. Robert, mimo że młodszy, uważał się za więk­szego eksperta w tej dziedzinie. Miał też ogromną kolekcję ołowianych żołnierzyków, które kochał i nieustannie oglądał.

- Mmm - zawahał się Stuart. - Straż przyboczna. Mały wreszcie przecisnął się do okna i wes­tchnął.

- Jesteś naprawdę głupi. Przecież to królewski dragon - wypowiedział z czcią należną bóstwu.

- Na pewno nie - odparował Stuart, wyraźnie urażony.

- Ależ tak - upierał się młodszy. - I to jest dopie­ro mundur! Widzisz tu jakieś tanie, byle jakie guzi­ki? Nie. No i spodnie, Stuart! Są zupełnie inne!

- I tak wiem, że to mundur straży przybocznej - stwierdził wyniośle jego lordowska mość.

- Och, Stuart, jesteś takim... takim... - Lord Robert szukał rozpaczliwie jakiegoś nowego okre­ślenia, które podsłuchał w stajni -...oślim dup­kiem - oznajmił w końcu triumfalnie.

- Wcale nie - odparł Stuart. - To ty jesteś psim bobkiem. Twardym psim bobkiem.

- Nic podobnego - zawył z oburzeniem Robert. Jego brat groźnie zmrużył oczy.

- Owszem, jesteś.

- Ośli dupek!

- Psi bobek.

- Ośli dupek!

- Psi bo... auuu!

Ni z tego, ni z owego czyjaś wielka pięść chwyci­ła jego lordowska mość za kark i wyciągnęła go brutalnie z jego stanowiska przy oknie.

- Co ty sobie wyobrażasz, paniczyku?

- Niania - jęknęli chłopcy unisono.

- Dobrze, dobrze - mruknęła pulchna stara opiekunka, chwytając Roberta drugą ręką. - Wi­dzę, że chcecie coś spsocić. Zejdźcie teraz na dół i zobaczymy, czy znajdzie się dla was jakaś kolacja.


Rozdział drugi


Jak cię powitać po rozłąki latach?


Być może Cole czułby się lepiej, gdyby wie­dział, że jego wizyta przy Brook Street była za­równo niemile widziana, jak i niecierpliwie ocze­kiwana. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy i położył dłoń na miedzianej klamce dokładnie dwie minuty przed wyznaczonym czasem. Cieka­wość ustępowała powoli miejsca niepewności, którą wzmagało tylko głuche echo kołatki ude­rzającej w drewno.

Po chwili drzwi otworzyły się bezszelestnie i oczom Cole'a ukazał się nie jeden, ale dwóch lo­kajów, którzy w dodatku zupełnie nie wyglądali jak typowi służący z dobrych londyńskich domów. Gdyby nie elegancka ciemna liberia, można by są­dzić, że markiza Mercer zatrudniła w swoim domu byłych bokserów.

- Czego tam? - mruknął pierwszy, a język zdra­dził go całkowicie. Najwyraźniej lady Mercer zu­pełnie nie dbała o to, kto otwiera podwoje jej do­mu. Dziwnym trafem opinia Cole'a na jej temat natychmiast uległa poprawie.

Precyzyjnym, wojskowym gestem Cole wyciągnął przed siebie wizytówkę.

- Kapitan Amherst do jej lordowskiej mości - oznajmił, robiąc zdecydowany krok naprzód.

- Hola, żołnierzyku - odezwał się drugi, rozcza­pierzając mięsiste paluchy na jego torsie. Zerknął jednocześnie na swego sparring partnera, który oglądał uważnie wizytówkę. Razem odczytali na­zwisko. - Kapitan Amherst, zgadza się.

- Owszem. Jej lordowska mość oczekuje mojej wizyty. - Cole z trudem zachowywał powagę. - Mo­żecie położyć wizytówkę na tacce, zanieść jej lor­dowskiej mości i nie będziecie już mieli kłopotów.

- To my mamy kłopoty? - Lokaj z wizytówką popatrzył podejrzliwie na Cole. - A co niby pan może o nich wiedzieć?

Cole przenosił spojrzenie z jednego na drugie­go, coraz bardziej zakłopotany. Drugi bokser do­strzegł jego wahanie.

- Nikt się tu nie spodziewa żadnych żołnierzy

- powiedział, robiąc taki ruch, jakby chciał mu za­trzasnąć drzwi przed nosem. - A w domu mamy ciągle żałobę.

Cole powinien był właściwie odczuć ulgę. Gdyby miał więcej zdrowego rozsądku, uznałby po pro­stu, że jest największym szczęściarzem na ziemi, obróciłby się na pięcie, wrócił na Pall Mail i upił się ze szczęścia. Niestety, tkwiło w nim na tyle du­żo chrześcijańskiej siły, by odczuł tę odprawę jako urazę godności osobistej.

- Jej lordowska mość oczekuje mojej wizyty

- powtórzył z uporem, tonem człowieka przyzwy­czajonego do posłuchu. - Przychodzę z polecenia lorda Jamesa Rowlanda na służbę u lady Mercer. A teraz gdybyście byli tak dobrzy i zanieśli tę wizy­tówkę na górę, jestem pewien, że wszystko się wy­jaśni.

Przywołanie nazwiska Jamesa okazało się fatal­pomyłką. Obaj mężczyźni wytrzeszczyli oczy i wychylili się do przodu, lecz młody mężczyzna w liberii kamerdynera uchronił Cole'a przed nie­mal pewną śmiercią lub przynajmniej znaczącą utratą uzębienia.

- Co się stało? - spytał z lekkim akcentem. W czym problem?

- Ten wojskowy mówi, że przyszedł do milady, Donaldson - odparł pierwszy lokaj lekko obron­nym tonem. - Już mu tłumaczyłem, że pani nikogo nie przyjmuje, ale on chce się tu wepchać siłą.

- Właśnie - wtrącił się drugi. - Mówi, że jest jed­nym z tych od lorda Jamesa, co się tu bez przerwy szwendają i zawracają milady głowę.

Donaldson otaksował Cole'a i w jego wyrazistych niebieskich oczach pojawił się błysk zdumienia.

- Rany! - powiedział cicho. - To pan jest Am­herst?


* * *


Choć przez pierwsze osiemnaście lat swego ży­cia lady Mercer była zwykłą prowincjuszką, wie­działa, że z konieczności stała się twardą, zimną kobietą. Czasem się jej wydawało, że jej serce to kawałek lodowej kry zapakowany w trociny i wrzu­cony na przechowanie do ciemnej studni. Po dzie­sięciu latach takiego życia rzadko bywała teraz nie­przygotowana na cokolwiek lub kogokolwiek, a już na pewno na fanaberie losu.

Nic jednak nie mogło przygotować Jonet na męż­czyznę, który szedł właśnie korytarzem w stronę jej salonu pięć po trzeciej tego znamiennego popołu­dnia. Oczywiście, spodziewała się, że przyjdzie jakiś mężczyzna, ktoś, kto przynajmniej będzie odrobinę przypominał guwernera młodych chłopców. Choć już od początku wątpiła, by protegowany lorda Ja­mesa okazał się ubogim nieśmiałym młodzieńcem w podniszczonym płaszczu i fryzurze pozostawiają­cej wiele do życzenia.

No cóż, przynajmniej co do tego drugiego miała rację. Smukły, wąski w biodrach Cole Amherst szedł wyprostowany jak struna, a jego ciężkie buty stukały na posadzce. Miał na sobie piękny, czerwo­ny płaszcz oficera dragonów na granatowej pod­szewce, obszyty złotą lamówką, pasujący idealnie do jego jasnych włosów.

Gdy zatrzymał się w drzwiach, czekając na za­proszenie, wyglądał bardziej jak portret lub rzeźba niż człowiek z krwi i kości. Tak jakby malarz zwy­czajem tak zwanych artystów popatrzył na swój model i pozwolił sobie na pewną malarską przeno­śnię. Amherst miał nieco zbyt szerokie ramiona, zbyt idealnie wyrzeźbioną szczękę i dołek w pod­bródku za duży, by mogły należeć do zwykłego śmiertelnika. A jego usta... grzesznie pełne, obie­cujące, namiętne... Usta rozpustnika, choć Jonet była pewna, że Amherst z pewnością nim nie jest.

Był też wysoki, miał przynajmniej metr dzie­więćdziesiąt, szczególnie dzięki smukłym, długim nogom, które wydawały się ciągnąć w nieskończo­ność. A może to za sprawą torsu? Jonet nie była pewna. Przełknęła ślinę. Tak, tors też wydawał się pokaźny. Otaksowała go wzrokiem... Tylko krza­czaste brwi i nieco zbyt garbaty nos ocaliły go przed czymś, co można by nazwać absolutną pięk­nością.

Jonet przysięgała sobie, że nie podniesie się z miejsca, gdy szpieg Jamesa zjawi się w jej salonie.

Umiała zachowywać się tak wyniośle i nieuprzej­mie, jak nauczył ją tego jej zmarły, nieopłakiwany mąż. Próbowała sobie przypomnieć, że przecież jest damą, a w dodatku zwierzchniczką tego mężczyzny, Mimo to ciekawość wzięła górę i Jonet znalazła się w połowie długości salonu, zanim jeszcze Charles Donaldson zakończył prezentację.

- Kapitan Cole Amherst, pani - oznajmił ka­merdyner, zamykając za sobą drzwi.

Jonet nie wiedziała, jak długo stoi na środku po­koju, wpatrując się w złotowłosego oficera. Tym­czasem Amherst wyprostował się już po wdzięcz­nym, eleganckim ukłonie godnym królewskiego dworu. Jego ciepłe, złociste spojrzenie spoczęło na markizie.

- Lady Mercer? - Mówił głębokim głosem, w którym pobrzmiewał lekki sarkazm. - Jestem do pani usług.

Ten odrobinę drwiący ton przywołał Jonet do rzeczywistości. Poczuła, że przepełnia ją słusz­ny gniew.

- Żartowniś z pana, kapitanie - odpowiedziała spokojnie i wróciła na miejsce. - A ja sądziłam, że przyjął pan raczej posadę u mojego szwagra. Pro­szę usiąść.

Nie patrząc na Amhersta, wskazała mu miejsce naprzeciwko. A potem, by zyskać na czasie i po­zbierać skłębione myśli, usiadła leniwie na sofie, poprawiając skrupulatnie fałdy czarnej spódnicy. Gdy jednak podniosła oczy, zobaczyła ze zdumie­niem, że kapitan Amherst wciąż stoi w drzwiach, wyprostowany jak struna i bardzo, bardzo wysoki.

- Czyżby poprzez to bardzo nieuprzejme zacho­wanie chciała mi pani dać do zrozumienia, że nie podoba się pani plan mojego wuja?

Zapominając o swym postanowieniu, że nie oka­że mu żadnych uczuć oprócz pogardy, Jonet wsta­ła z krzesła i wyszła z powrotem na środek pokoju.

- Proszę nie zapominać o manierach, kapitanie Amherst - warknęła. - Ponad wszystko na świecie nie znoszę bezczelności - dodała, wbijając w niego rozgniewane spojrzenie.

Lecz poszło ono całkowicie na marne. Kapitan zacisnął tylko mocniej szczęki i wspaniałe usta, ale poza tym nawet nie drgnął.

- Może weźmie to pani również do siebie - od­parował.

Jonet zorientowała się od razu, że nie doceniła strategii Jamesa. Zaczęła się modlić, by ten czło­wiek, wojskowy, pozwolił się oczarować, zastraszyć lub okazał się nieodpowiedni na swoje stanowisko dzięki sprytnej manipulacji. Byłoby to z pewnością możliwe w wypadku większości znajomych Jame­sa, którzy byli próżni i łatwi do rozszyfrowania, ale w tym przypadku sytuacja wcale nie wyglądała za­chęcająco. Jonet przymrużyła oczy.

- Nie wiem nic na temat planu pańskiego wuja ani też żadnych innych planów - odparła z pogardą.

- Dowiedziałem się od lorda Jamesa Rowlanda, że szuka pani nauczyciela dla swoich dzieci - mó­wił wciąż cicho, ale bardzo stanowczo. - Sądziłem, że życzy sobie pani, żebym się nimi zajął. W prze­ciwnym bowiem razie z pewnością nie traciłbym swojego cennego czasu na wizyty tutaj.

Jonet patrzyła na niego w milczeniu, próbując zrozumieć sens tych słów. Jego wuj! Nigdy przedtem nie spotkała się z kapitanem, była tego pewna. Po­za tym oficerowie kawalerii nie uczą przecież dzieci.

Amherst. Amherst? Kogo, u diabła, James przy­słał do niej tym razem? Znużenie, jakie nie dawa­ło jej spokoju od miesięcy, omal nie zwaliło jej z nóg. Poczuła nagłą miękkość w kolanach, ręce zaczęły niebezpiecznie drżeć. Zmusiła się jednak do spokoju.

- Niestety, nie rozumiem pana - powiedziała lekko tylko drżącym głosem. - Lord James rzeczy­wiście napisał do mnie wczoraj list, w którym oznajmił, że posyła mi guwernera, i jest to najbar­dziej dyplomatyczna interpretacja tego listu, na jaką mnie stać, zapewniam.

Zmarszczył brwi i zmarszczki na jego czole nie­co się pogłębiły.

- I to wszystko? - warknął. Wyglądał teraz jak człowiek, który za chwilę straci nad sobą kontrolę, jeśli tylko usłyszy o jedno słowo za dużo. Był na­pięty jak struna i patrzył na nią ostro. Zbyt ostro.

Jonet zamierzała mu wprawdzie pokazać, kto tu rządzi, ale już teraz miała wrażenie, że role całko­wicie się odwróciły. Poza tym nie dawało jej spo­koju coś jeszcze, coś bardzo dziwnego. Kapitan Amherst wcale nie miał ochoty tu być. Była o tym absolutnie przekonana. Dlaczego w takim razie przyszedł? Jonet zaczęła się znów przechadzać niespokojnie po pokoju, gdy tymczasem Amherst pozostał ze stoickim spokojem na swoim miejscu. W ciszy, jaka zaległa w saloniku, szelest spódnicy wydawał się zdecydowanie zbyt głośny i irytujący. Przystanęła i odwróciła się do niego gwałtownie, pewna, że musi odzyskać kontrolę nad sytuacją, co jeszcze do niedawna nie stanowiło dla niej żad­nej trudności.

- Czy napisał coś jeszcze? - wycedził Amherst.

- Nie, sir - odparła wyniośle, unosząc podbródek. - Nic, poza tym, że zjawi się tu pan dzisiaj o trzeciej. Poza tym nie jest pan przecież ze mną spokrewnio­ny - taksowała go wzrokiem - i z pewnością nie jest pan guwernerem. W jaką też grę gra teraz lord Ja­mes Rowland? Proszę mi natychmiast powiedzieć, jaki spisek przeciwko mnie uknuliście.

Stała teraz tuż na wprost oficera kawalerii, wie­dząc, że ta gra toczy się o sprawy dla niej najważ­niejsze. Jeśli ten człowiek był naprawdę tak nie­bezpieczny, jak sądziła, nie mogła sobie pozwolić na słabość, strach czy użalanie się nad sobą. A już na pewno nie mogła zapomnieć o swoich celach, ulegając jego urodzie. Jedynie siłą woli zmusiła się, by wyprostować plecy. Była wysoką kobietą, lecz Amherst przerastał ją o głowę, a nawet więcej. Wbił w nią swoje piękne, hipnotyzujące oczy i po­patrzył na nią spokojnie, a w tym spojrzeniu nie było ani obawy, ani służalczości.

- Nie przyszedłem tutaj, lady Mercer, by nara­żać się na nieprzyjemności z pani strony - powie­dział spokojnie. - Nie zamierzam też tolerować pani ostrego języka. Mam lepsze pomysły na spę­dzenie czasu.

Jednak dokładnie w tej samej chwili coś w oczach kapitana, w wyrazie jego twarzy przywo­łało wspomnienie tak wyraźne, tak słodkie, że Jo­net aż się wzdrygnęła. A potem przypomniała so­bie wreszcie to nazwisko i zalała ją fala zażeno­wania. Boże! Biedny, mały Cole? Czy to był na pewno osierocony kuzyn Jamesa? I według de­finicji jej zmarłego męża ledwo jej krewny? No cóż. Z pewnością Amherst nie był teraz niczyim biedactwem. Ten ogromny, wspaniały mężczyzna budził strach i z pewnością do biednych nie nale­żał.

Przypomniała sobie, że spotkali się dawno temu, raz czy nawet dwa. Miała wrażenie, że Cole przy­szedł nawet na jej wesele. No tak, i był już wtedy bardzo przystojny, ale jeszcze bardzo młody i nie tak cyniczny. W jej myślach przewijał się ciąg obra­zów - jasne, o wiele za długie włosy, eleganckie rę­ce, specyficzny strój i profesorskie okulary w złotej oprawie, które wciąż spadały mu z nosa.

I przypomniała sobie coś jeszcze. Delikatny do­tyk, uspokajający ton głosu i parę miłych słów, któ­re tak bardzo były jej wtedy potrzebne. Wyczuwa­ła w nim wrodzoną dobroć i uprzejmość. A po­tem... przelotny pocałunek, gorące usta przyci­śnięte do czoła... i Cole zniknął z jej życia. Resztę tego okropnego dnia przysłoniła chmura strachu. Niemniej jednak to dalekie wspomnienie o Co­le'u było ciepłe, dawało spokój i zupełnie nie wy­dawało się niemiłe.

Co zresztą uznała za niezwykle dziwne. Jed­na myśl goniła drugą. Amherst był jej kuzynem ze strony męża, krewnym żony Jamesa, lecz nie jej własnym. Jak to dobrze!

- Proszę wybaczyć - powiedziała sztywno. - Te­raz sobie chyba pana przypominam.

- Co za ulga - mruknął sarkastycznie. Znowu podniosła na niego wzrok, gotowa

na ostrą ripostę, lecz nie na ten przypływ pożąda­nia, jakie zalało jej podbrzusze. Wspomnienie po­zostało, lecz słodki młodzieniec zniknął, a jego miejsce zajął cyniczny oficer o twardym spojrze­niu, nad którym nie miała żadnej władzy. Nie mo­głaby go w żaden sposób ujarzmić. Lecz to ostre spojrzenie kryło też obietnicę, było spojrzeniem człowieka bardzo pewnego siebie, który jednak ni­czego nie udawał.

Absurdalne myśli! Przecież Jonet nie była już dzierlatką, jakże mogła pożądać mężczyzny, które­go zaledwie pamiętała, a szczególnie tego konkret­nego mężczyzny? Jej odczucia wynikały z pewno­ścią z napięć ostatnich czterech miesięcy.

- Jestem pewna, kapitanie - powiedziała zadzi­wiająco spokojnie - że powinniśmy omówić tę dziwną sytuację, w jakiej oboje się znaleźliśmy. Czy zechce pan usiąść?

Ta uprzejma prośba uspokoiła Amhersta, który przeszedł przez pokój i zajął miejsce, jakie uprzed­nio mu wskazała. Jonet dostrzegła, że w lewej dło­ni trzyma cienką, skórzaną teczkę.

Zaczekał, by usiadła, i dopiero potem zaczął mówić.

- Nie rozumiem - odezwał się lekko poirytowa­nym tonem - dlaczego mój wuj zdecydował się na taką oszczędność w słowach. Sądziłem, że zdra­dzi pani moje nazwisko oraz pochodzenie, a pani podejmie stosowne decyzje. Jak pani widzi, nie po­trzebuję tej posady.

Jonet nie pozwoliła mu dokończyć.

- Czy ma pan odpowiednie kwalifikacje, sir? - spytała sceptycznie.

Kapitan Amherst sztywno skłonił głowę.

- Ośmielę się stwierdzić, że wielu tak właśnie uważa. Niemniej jednak niedługo wracam do gar­nizonu. Bardzo niechętnie przyjąłem propozycję wuja, ale skoro pani potrzebuje mojej pomocy w jeszcze mniejszym stopniu, niż ja byłbym skłon­ny jej udzielić, nie widzę potrzeby przedłużania te­go spotkania.

- Ja... cóż. Prawdę mówiąc, nie jestem całkiem pewna - wyjąkała, nie wiedzieć czemu zażenowa­na, i postanowiła grać na zwłokę. Oblizała niepew­nie usta. Co on właściwie chciał jej powiedzieć?

- Może - zaczęła wolno - zechciałby mi pan wyjaś­nić, dlaczego wuj chce powierzyć właśnie panu edukację moich synów.

Patrzyła na niego dociekliwie, z ogromną cieka­wością w oczach. Cole Amherst miał złotawe, lśnią­ce oczy jak u tygrysa. Czasem wydawały się jej nie­mal zaspane, a potem nagle zapalały się do życia. Tak jakby chciał jeszcze bardziej podkreślić ich piękno, wyjął z kieszeni okulary i wsadził je sobie na nos. Przeniknęło ją kolejne gorzko- słodkie ukłu­cie wspomnienia, gdy przywołała w myślach nie­śmiałego młodzieńca, od którego doznała niegdyś nieoczekiwanego, altruistycznego aktu dobroci.

Jeśli Cole zamierzał przybrać w ten sposób wy­gląd naukowca, to jego plan spalił na panewce. On po prostu spoważniał.

- Oczywiście - odparł, otwierając teczkę. Przez jedną krótką chwilę Jonet zastanawiała

się, czy on nie znosi Jamesa tak samo jak ona sa­ma. Zawsze mówił o nim dziwnie ponuro, z wyraź­ną rezerwą w głosie.

Amherst szybko przejrzał papiery, odchrząknął i zaczął czytać; „Przez pięć lat studiowałem w Eton jako stypendysta królewski. Potem zdałem do King's College w Cambridge i rozpocząłem stu­dia teologiczne. Ukończyłem studia z wyróżnie­niem i rozpocząłem pracę naukową na uniwersyte­cie, a interesowały mnie głównie studia porównaw­cze nad a priori w przeciwieństwie do metody em­pirycznej teologii filozoficznej.

Przerwał, długimi eleganckimi palcami wyjął ko­lejną kartkę.

- Oto są, pani, moje referencje oraz życiorys na­ukowy i zawodowy. Co więcej, zanim jeszcze roz­począłem pracę naukową na uniwersytecie, na­uczałem filozofii, matematyki, literatury klasycz­nej, jak również łaciny i greki. Przez pewien czas służyłem w kościele Świętej Anny w Cambridge­shire jako...

- Kapitanie Amherst! - Jonet powstrzymała go gestem ręki i przez chwilę próbowała pozbierać myśli. Boże, ten człowiek był naprawdę naukow­cem, dokładnie takim, jakim wydawał się jej przed laty. - Jest pan chyba... nieco... zbyt dobrze wykształcony jak na taką posadę.

- Owszem - odparł po prostu.

Jonet, która czuła się przy nim jak żałosna igno­rantka, poprawiła spódnicę i zaczęła ostrożniej do­bierać słowa.

- Choć jest pan z pewnością bardzo kompetentny, proszę pamiętać, że moi synowie to dzieci i potrze­bują lekcji matematyki, literatury, być może podstaw greki... samych podstaw. Oczywiście muszą się na­uczyć jeździć konno. I tańczyć, cóż jeszcze?... Grać w krykieta, na miłość boską! Czy potrafi pan im przekazać takie zwyczajne umiejętności?

Jego piękne wargi wykrzywił sarkastyczny uśmiech.

- Proszę wybaczyć, pani, ale służyłem w armii ja­ko całkiem niezły oficer kawalerii, więc chyba po­trafię jako tako siedzieć na koniu. A podnoszenie tych ciężkich tomów w bibliotece wpłynęło też cał­kiem nieźle na moją kondycję.

- Och - powiedziała niedbale Jonet, rozumiejąc nieco zbyt późno, że uraziła jego godność jako mężczyzny. Jak na ironię... Dotknęła więc delikat­nie palcem wskazującym dolnej wargi. - A co z tańcem? Czy we wszystkim, co pan robi, odzna­cza się pan takimi uzdolnieniami fizycznymi?

Chciała cofnąć te słowa, gdy tylko wyszły z jej ust. Amherst zmrużył oczy.

Boże, co się z nią działo? Najpierw zachowała się jak pozbawiona manier złośnica, a teraz przy­bierała pozy wulgarnej dziewki. Kapitan mógł się tylko utwierdzić w fatalnej opinii, jaką niewątpli­wie zdążył już sobie wyrobić na jej temat. - No cóż, przyznaję, że temu nie mogę sprostać odparł zimno. - Jeśli chodzi o ćwiczenia fizyczne wykonywane w domu, proszę sobie zatrudnić for­dansera.

Jonet miała ochotę zapaść się pod ziemię. Nie­stety to nie wchodziło w grę, musiała zatem nadra­biać miną. Przypomniała sobie, że gra toczy się o wysoką stawkę, i że nie będzie mogła sobie po­zwolić na żadne lęki, co najwyżej na onieśmielenie.

Niespokojnie zastukała palcami o poręcz maho­niowego fotela. Nie podobał się jej wygląd kapita­na Cole'a Amhersta, jej dawno utraconego kuzy­na, który - jaka szkoda - tak wcześnie opuścił jej życie. A raczej problem polegał na tym, że jego wy­gląd aż nadto jej się podobał. Stanowił wyzwanie, a wyzwań już od dawna nie doświadczała. Bywała dręczona, to prawda. A nawet torturowana. Dość często. Lecz tego nie dawało się porównać z życio­dajnym pojedynkiem umysłów i charakterów.

Co więcej, trudno byłoby uzasadnić wyrzucenie człowieka o takich kwalifikacjach - nie wspomina­jąc nawet o uporze - na ulicę. Chyba że sam chciał wyjść. Czy chciał? Takie odnosiła wrażenie. Więc dlaczego w ogóle się tu zjawił?

Jonet wciąż czuła się zagrożona, tak jak już od wielu miesięcy, ale jej niezawodny instynkt nie utożsamiał niebezpieczeństwa z Amherstem. Nie­mniej jednak Cole przyszedł tu na polecenie czło­wieka, którego naprawdę miała powody się bać. Człowieka, który ponad wszystko pragnął ją zoba­czyć na szubienicy i nie dbał o skandal, jaki z pew­nością by się z tym wiązał.

Popatrzyła jeszcze raz na kapitana Amhersta i zdała sobie sprawę, że pod jego męską powłoką kryje się potężny umysł. Nie miała cienia wątpliwo­ści co do jego naukowych kwalifikacji. Nawet Ja­mes nie byłby na tyle pozbawiony rozumu, by wy­słać do niej kogoś z fałszywymi referencjami, by uczył jej dzieci. Przemknęło jej przez myśl, iż być może jej szwagier ma jakąś tajemniczą władzę nad Amherstem, ale ta myśl znikła tak szybko, jak się pojawiła.

Amherst był ostry jak brzytwa, a James tępy jak jej zmarły mąż. Nie mógł jednak ujść jej uwadze fakt, że James odkrył jakoś jej anons w sprawie gu­wernera, choć starała się zachować maksymalną dyskrecję i anonimowość. Widać doszedł do wnio­sku, że ona stara się tylko zyskać na czasie i że ni­gdy nie pozwoli na to, by jej dzieci wyjechały do szkoły z internatem. Chyba że wywlókłby je z Brook Street po jej trupie. Na tę myśl poczuła skurcze żołądka.

Wydawało się zatem, że należy zawrzeć kom­promis, a ten kompromis miał nawet nazwi­sko. I wspaniałe złote oczy. Gdyż jeśli nie zatrud­niłaby Amhersta, James wybrałby kogoś innego. A w końcu nie zdołałaby temu zapobiec.

- No cóż, kapitanie - powiedziała przesadnie we­soło. - Chyba dotarliśmy do point non plus, prawda?

- Być może pani tak - odparł spokojnie. - I za­pewne zabrała pani mojego wuja na tę przejażdż­kę. Ja jednak nigdzie się nie wybieram w towarzy­stwie żadnego z was. - Poruszył się na krześle, jak­by zamierzał z niego wstać. - Czy zakończyliśmy naszą dyskusję, lady Mercer?

Patrzył na nią z uporem, być może nawet z po­gardą. Pewnie, tak jak wszyscy inni uznał, że ma prawo ją sądzić. Jonet powinna była się już przy­zwyczaić do takiego traktowania, lecz zachowa­nie tego właśnie człowieka doprowadzało ją do furii.

- Proszę mi zdradzić, kapitanie, co mój drogi szwagier właściwie panu o mnie naopowiadał?

Amherst zsunął okulary i delikatnie je złożył; miał zaskakująco delikatne dłonie.

- Nic, co powiedziałby mój wuj, nie mogłoby mieć wpływu na moją opinię o pani. Polegam na własnym zdaniu.

- I sądzę, że szybko je pan sobie wyrabia.

- Owszem - odparł krótko.

Popatrzyła na niego z ukosa, wstała i znów za­częła się przechadzać po pokoju.

- Czy może się pan ze mną podzielić swoimi przemyśleniami?

- Nie sądzę, pani. - Skrupulatnie umieścił oku­lary w kieszeni.

- Chyba będę nalegać - odparła, podchodząc do krzesła, na którym siedział. Czuła niepowstrzy­maną ochotę, by się nad nim poznęcać.

Cole Amherst popatrzył jej prosto w oczy.

- I zawsze otrzymuje pani to, czego się pani do­maga?

Jonet kontynuowała przez chwilę swój spacer, po czym znów odwróciła się do Cole'a. Miała tak wielką ochotę, by wymierzyć mu policzek za tę bezczelność, że aż świerzbiły ją ręce. Ale to by się na nic nie zdało.

- Słyszał pan na pewno tysiące różnych plotek, prawda? - spytała bardzo spokojnie. - Musiał pan o mnie słyszeć.

Kapitan przymknął lekko złociste oczy, jakby ta uwaga zupełnie go nie poruszyła.

- Jeśli koniecznie musi pani roztrząsać te godne ubolewania pogłoski, to rzeczywiście, wiele o pani mówiono. - Jego matowy głos brzmiał niemal ak­samitnie, gładko, był jak najlepszy koniak. Przywo­dził na myśl ciepłą wełnę, zapach palonego drew­na. I zapach mężczyzny.

Powinna była się rozgniewać, lecz zamiast tego zaczęła się zastanawiać, jak pachnie kapitan Cole pod swoim wspaniałym mundurem. Może po pro­stu powinna go uwieść i sama się o tym przekonać. Może powinna zaproponować mu coś, czego Ja­mes zaproponować nie mógł, i przenieść tę grę na inne boisko.

Takie myśli powinny były wzbudzić w niej strach, ale tak się nie stało. Jonet przypisywała ten stan wyłącznie rozpaczy, modląc się jednocześnie, by nie było to nic bardziej przerażającego, takiego jak choćby fizyczny pociąg. Lecz patrząc na niego, czu­ła, że uwiedzenie kapitana nie byłoby zbyt wielkim poświęceniem, choć stanowiłoby kolejną skazę na jej duszy. Ale Jonet nie myślała o sobie, gdy w grę wchodziły wielkie stawki.

Znów na niego spojrzała i dostrzegła, że nie przymyka już oczu, lecz patrzy na nią uważnie i czujnie. Odnosiła wrażenie, że Amherst przejrzał prawdę i wnika w głąb jej serca. Czy to możliwe? Czy, nie daj Boże, wyczuwał nawet ten niczym nie­wytłumaczalny pociąg, jaki do niego czuła? Te ka­pryśne fale pożądania, odłamki słodkich wspo­mnień, które powróciły do niej zupełnie bez ostrzeżenia i stopiły się z jej głodnym pragnieniem. Niemal niedostrzegalnie Jonet pokręciła głową.

Dobry Boże, często czuła się samotna, lecz czyżby było aż tak źle? Czyżby była aż tak żałosna?

- Lady Mercer? - Głęboki głos Amhersta prze­rwał jej smutne rozważania. - Jeśli mogę pani w czymś pomóc, może będziemy kontynuować?

- Kontynuować? - Opadła na krzesło. Krótko skinął głową.

- Tak, jeśli łaska. A jeżeli nie życzy pani sobie mojej pomocy, udam się do domu. Mam inne pla­ny na wieczór.

Czując, jak ogarnia go ponury nastrój, Cole pa­trzył na siedzącą na wprost kobietę. Już zaczynał myśleć, że choć raz w życiu jego ograniczony wuj trafnie ocenił sytuację. Lady Mercer okazała się prawdziwą wiedźmą, nieujarzmioną dziką kocicą. Z wyglądu też przypominała kotkę - wysoka, smukła, o ruchach tak lubieżnych, że z pewnością nie mo­gły być one wymysłem Stwórcy. Naprawdę, wszyst­ko wskazywało na to, że jest taką przebiegłą dziw­ką, za jaką uważał ją James.

Z pewnością lubiła droczyć się z mężczyznami, a nawet ich dręczyć. Jego z pewnością dręczyła. Jej dłoń spoczywała teraz niedbale na oparciu krzesła, lecz rytmiczne ruchy placów pieszczących skórę ta­picerki były tak zmysłowe, kocie, że niemal hipno­tyzujące. Cole oderwał gwałtownie wzrok od jej rę­ki, czerpiąc pewną satysfakcję z faktu, że jest do te­go zdolny. Przezornie objął wzrokiem czerń jej sukni, tak prostej, że aż surowej, stanowiącej wspa­niałe tło dla jej cery o barwie kości słoniowej. Ma­ły krzyżyk zwisający z pojedynczego łańcucha czar­nych korali kołysał się dokładnie między jej krągły­mi, pełnymi piersiami.

Niemodne, luźne upięcie włosów pasowało ide­alnie do delikatnych rysów twarzy, kusiło go, by wsunąć ręce w jej włosy i wyjąć szpilki, tak by gru­be sploty opadły aż na ramiona.

Cole przełknął głośno ślinę i zmusił się do powro­tu do rzeczywistości. Na Boga, nie było przecież tak naprawdę nic niezwykłego we włosach tej kobiety.

Zauważył, że jest ubrana stosownie do swego wdowiego stanu; po czterech miesiącach żałoby lady Mercer dawała wyraźnie do zrozumienia, że boleje nad stratą męża, który, jeśli wierzyć plot­kom, przysporzył jej tylko kłopotów.

Cole sam nie rozumiał, dlaczego tak dokładnie pamięta aż do dziś, jak wyglądała w dniu swego ślu­bu, który odbył się zaledwie kilka miesięcy wcze­śniej niż jego własny. Wówczas nazywała się jeszcze lady Jonet Cameron. Wuj James uparł się, by cała rodzina uczestniczyła w tym nadzwyczajnym wyda­rzeniu, jakim był drugi ślub markiza. Nawet Cole, daleki krewny, znalazł się na liście gości. Dlatego odłożył niechętnie na bok swoje badania, opuścił gabinet w Cambridge i wyjechał do Londynu na uroczystości, tylko po to, by przez większość cza­su trzymać się jak najdalej od tłumu. Ale przynaj­mniej ją zapamiętał.

W wieku osiemnastu lat lady Jonet była bardzo szczupłą, niemal wiotką dziewczyną obleczoną w kosztowne weselne szaty. Przypominał sobie do­skonale, że bardzo wówczas współczuł tej prze­ślicznej młodej kobiecie, której wcale nie znał. Za cud uznał fakt, że panna młoda w ogóle dotar­ła do ołtarza, widział wyraźnie, że drży ze strachu.

Później, gdy konwenanse nakazały mu złożenie życzeń, Cole nachylił się do niej w trakcie weselne­go śniadania, by wyszeptać jakiś pusty komple­ment, a ona zadygotała na całym ciele. Przypo­mniał sobie również, jak rozbudziły się w nim zmy­sły i wstyd, jaki z tego powodu odczuwał. Pocało­wał wtedy Jonet i poszedł dalej, zostawiając ją sa­mą, smutną i zalęknioną, podczas gdy on sam pło­nął z pożądania. Och tak, nigdy nie zapomniał te­go dziwnego wrażenia, choć nic podobnego nie stało się już później jego udziałem.

Wtedy nie mógł sobie wyobrazić gorszego losu dla rozpieszczonej młodej Szkotki niż ślub z irytu­jąco aroganckim lordem Mercerem, dwukrotnie od niej starszym. Jak się okazało, niepotrzebnie się martwił. Z tego, co wiedział, lady Mercer odpłaci­ła swemu małżonkowi pięknym za nadobne i to w dodatku bardzo szybko. Po ślubie Mercer ukrył żonę w swej posiadłości w Norfolk, aż w końcu Jo­net spełniła swój małżeński obowiązek i obdarzyła go tak upragnionym synem, którego pierwsza żo­na nie mogła mu zapewnić.

Wkrótce potem lord Mercer wyjechał z powro­tem do miasta, a lady Mercer, z tego, co wiedział Cole, jeździła, dokąd tylko miała ochotę, czyli głównie do domu rodzinnego w Szkocji, gdzie opiekowała się przede wszystkim chorą matką i wraz ze swym sprytnym ojcem robiła tylko wszyst­kim kłopoty, jak często narzekał James.

Cole był naukowcem i nie znał się wcale na subtelnościach związanych z małżeństwami za­wieranymi przez arystokratów i skomplikowa­nych tytułach, szczególnie szkockich. Z pewno­ścią nie dotarł wówczas do niego fakt, że to lady Jonet jest dziedziczką tytułu, choć James burzył się z powodu liberalnej umowy małżeńskiej, któ­rą chytry Kildermore wynegocjował dla córki w kontrakcie ślubnym. Wiele z zapisów tej umo­wy weszło w życie właśnie po narodzinach ich pierwszego dziecka.

A potem lord Kildermore umarł, a według defi­nicji Jamesa sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Jonet Rowland został parem Anglii, a liczba jej ty­tułów wydłużyła się do tego stopnia, że nie sposób ich było zapamiętać. James uważał za niegodne, by żona jego brata obracała się tak swobodnie w towa­rzystwie, zawierając znajomości według własnego gustu i wykazując przy tym tak ogromną niezależ­ność.

Lord Mercer mimo wszystko usiłował trzymać żonę żelazną ręką. Ale były to tylko pozory. Poślu­bił ją, sądząc, że ta śliczna kobieta nie ma za grosz oleju w swojej pięknej główce. Nie mógł się jednak bardziej pomylić. Nawet teraz Cole był przekona­ny, że lady Mercer już planuje kolejny ruch. Uśmiech, jakim go obdarzyła, był olśniewająco uroczy, wręcz słodki.

- Przyjmuję pana - oznajmiła krótko.

A gdy on szukał w swym bogatym słowniku ja­kiegoś cywilizowanego sposobu, by powiedzieć: „Za diabła nie będę u pani pracował”, wstała z krzesła i zadzwoniła na służącego.

- Tak jak pan zapewne wie, zarówno warunki pracy, jak i honorarium zostały dokładnie podane w moim anonsie - powiedziała szybko. - Pół dnia wolnego na tydzień, by mógł pan się spotkać w tym czasie ze swoim drogim wujem. - Przekrzywiła gło­wę i stanęła przed nim wyniośle w nieskazitelnej czerni, wpatrując się w niego niczym lśniącooki kruk w ofiarę. - Pan Donaldson wskaże panu po­kój, kapitanie - powiedziała tonem dokładnie su­gerującym, że uważa rozmowę za zakończoną. - Poślę po pańskie bagaże.

Cole podniósł się z miejsca i stał przez chwilę na środku salonu z rękoma splecionymi za pleca­mi. Z niezrozumiałych dla siebie przyczyn po­wstrzymał się od cierpkiego komentarza. Gdy się w końcu odezwał, dobrał słowa tak, by zabrzmiały bardzo uprzejmie, lecz stanowczo.

- Musimy coś sobie wyjaśnić, lady Mercer. Nie jestem pani służącym. Jeśli mam uczyć pani dzieci, to mogę się tego podjąć od poniedziałku do piąt­ku, czasem przez pół soboty. I nie mam żadnych bagaży, bo nie zamierzam tu mieszkać.

Jonet stłumiła okrzyk. Miejsce zdziwienia szyb­ko zajął gniew, za którym już czaiło się pożądanie. Boże, trudno zrozumieć tego kapitana. Poczuła, że puls bije jej coraz szybciej. Strach stał się jednak od dawna jej nieodłącznym towarzyszem i niemal się do niego przyzwyczaiła. Teraz, w ciągu ostat­nich pięciu minut, miała wciąż wrażenie, że jej uczucia zerwały się z uwięzi niczym stado źle wy­chowanych psów.

Złego humoru Amhersta niemal nic nie zdra­dzało, lecz jeśli Jonet się nie myliła, to kapitan był naprawdę wściekły. Nie przeszło jej nawet przez myśl, że wołałby zatrzymać się gdzie indziej. Świa­domość, że nie będą spać pod jednym dachem, po­winna była ją ucieszyć, stało się jednak odwrotnie - Jonet ogarnęło niezrozumiałe uczucie irytacji.

- W moim anonsie wyraźnie pisałam, że guwer­ner powinien mieszkać pod moim dachem na sta­łe - powiedziała tonem, który zabrzmiał znacznie bardziej płaczliwie, niż zamierzała.

- Z całym szacunkiem, pani, nie przyszedłem tu­taj w odpowiedzi na pani anons. Przyszedłem tu na życzenie wuja. Co więcej, zgłosiłem się, by dzie­ci uczyć, nie niańczyć.

- Ośmielę się zauważyć, że wiem, dlaczego Ja­mes tu pana przysłał - warknęła, przechodząc przez pokój tak energicznym krokiem, na jaki ją było stać. - Ciekawa jestem tylko, czy pan to wie.

Złożyła ręce na piersiach, by ukryć drżenie; od­wróciła się do niego plecami i wyjrzała przez okno. Była tak zdenerwowana, że nawet nie zdawała so­bie sprawy, jak bardzo niegrzeczny jest ten gest. Jednak Amherst dostrzegł to bardzo szybko i po­czuła z przerażeniem jego ciężką dłoń na ramie­niu, dłoń, której żar przenikał tkaninę sukni. Od­wróciła się do niego, ale ostre słowa nagany za­marły jej na ustach.

Jego twarz znalazła się tak blisko jej twarzy, że widziała dokładnie arogancki grymas jego warg i cień zarostu.

Jego ciepły oddech muskał jej czoło. Majaczył nad nią niczym ciemny, groźny cień. Gdy tak zaci­skał palce na jej ramieniu, Jonet czuła nawet jego zapach, ciepło jego ciała zmieszane z czystym, mę­skim potem i lekką mydlaną nutą. Miał mocne, trochę brutalne ręce.

Przeniknął ją lekki dreszcz, lecz nie wiedziała, czy jest to objaw strachu, czy pożądania. I jedno, i drugie byłoby uczuciem, które należało zwalczyć. Amherst przysunął się do niej bliżej.

- Jeśli jestem tak niebezpieczny, jak pani chyba uważa - powiedział cichym, złowieszczym tonem - może nie powinna pani odwracać się do mnie plecami. Co więcej, jeśli pani dzieci potrzebują lekcji manier, co wydaje mi się zresztą całkiem prawdopodobne, z przyjemnością dodam je do programu nauczania.

Jonet jednak nie zamierzała się tak łatwo pod­dawać.

- No cóż, kapitanie - odparła cicho, patrząc mu prosto w oczy. - Stoi pan naprawdę za blisko, ktoś mógłby jeszcze pomyśleć, że chce mnie pan uwieść. - Ku swemu przerażeniu zdała sobie spra­wę, że aż płonie z pragnienia, by całować te twar­de, nieustępliwe usta, aż zmiękną i wtopią się w jej wargi.

Na jego twarzy pojawił się wyraz głodu. Brutalnie ją odsunął.

- Proszę przyjąć do wiadomości - warknął, a je­go oczy ciskały błyskawice - kiedy próbuję uwieść kobietę, ona jest zawsze doskonale tego świado­ma. I robię to zawsze pod własnym dachem. Wte­dy, kiedy sam uznam to za stosowne.

Zanim zdążyła wyrazić oburzenie, Amherst przeszedł jak burza przez pokój i chwycił skórzaną teczkę.

- Dokąd się pan wybiera? - spytała Jonet z taką godnością, na jaką w danym momencie mogła się zdobyć. Wciąż stała przy oknie, masując posinia­czone ramię.

Amherst odwrócił się od drzwi.

- Poszukać pani kamerdynera, który ma zresztą więcej rozsądku niż pani. Jeśli już mam poświęcić swój czas na uczenie dzieci, wolę wybrać takie, ja­kie sam chcę uczyć.

W tej samej chwili drzwi otworzyły się nagle i stanął w nich Donaldson, balansując tacą na dło­ni. Tuż za nim, w holu stała starsza kobieta o okrą­głej twarzy, a spod jej czepka wystawały kosmyki siwych włosów. Kamerdyner przenosił co chwila bystre spojrzenie z Jonet na Amhersta.

- Och, dzięki Bogu, że tu jesteś, Nanna - powie­działa Jonet z irytacją, patrząc na nią ponad Do­naldsonem i jego tacą. - Zaprowadź tego dżentel­mena, kapitana Amhersta, do salki szkolnej, jeśli mogę cię prosić. I nie opuszczaj go na krok.

Wbijając paznokcie w dłonie, Jonet popatrzyła na Cole'a spod przymrużonych powiek. Donald­son, który wyczuł oczywiście napięcie, jakie pano­wało w salonie, zamknął drzwi i zwrócił się ku niej, jakby w oczekiwaniu na polecenia.

Jonet wskazała głową wyjście.

- Charlie, wyślij kogoś na Bow Street z wiado­mością dla Pearsona - nakazała, próbując zmusić głos do spokoju. - Jestem przekonana, że powinni­śmy zdobyć wszystkie możliwe informacje na te­mat kapitana Cole'a Amhersta. Chcę wiedzieć, skąd pochodzi, w jakich kręgach się obracał. Gdzie krochmali koszule, gdzie sypia... - przerwała na ułamek sekundy -...i z kim.

- Oczywiście, milady. Posłać za nim lokaja? Tak na wszelki wypadek?

Jonet szybko skinęła głową.

- Wspaniały pomysł. I jeszcze jedno. Wyślij wia­domość do lorda Delacourta. Zaproś go na wczesną kolację, jeśli będzie miał czas. I powiedz mu, pro­szę, że jeszcze bardziej potrzebuję jego rady.


Rozdział trzeci


W którym lady Mercer

zbiera oddziały


Wciąż bardzo zdenerwowany swoim porannym spotkaniem z lady Mercer, Cole został w holu w towarzystwie kobiety, o której wiedział tylko ty­le, że ma na imię Nanna. Równie pulchna, jak wy­soka - miała na sobie ciemnoszarą suknię z czesa­nej wełny, przybraną jedynie białym kołnierzy­kiem. Nieznajoma obrzuciła go spojrzeniem, które trudne by było uznać za przyjazne. Jej ciemne, ma­łe oczka osadzone w siatce zmarszczek patrzyły na niego z wyraźną niechęcią.

Cole ukłonił się nieznacznie i wyciągnął do niej rękę.

- Dzień dobry, pani...?

- Nanna - powiedziała zwięźle, opierając ręce na biodrach.

- Bardzo mi milo. - Cofnął dłoń. - Kapitan Cole.

- Ach, ten mądraliński. Cole zdobył się na uśmiech.

- Mam nadzieję, madam, że nie jestem całkowi­cie pozbawiony inteligencji, skoro przyjdzie mi uczyć dwóch młodych chłopców.

Nanna rzuciła mu jeszcze jedno nieprzyjemne spojrzenie, wzruszyła ramionami i odwróciła się zadziwiająco energicznie w stronę schodów.

- Aye, będzie pan potrzebował nie tylko rozumu, żeby sobie jakoś poradzić z tymi diablętami. A te­raz, proszę pójść za mną, skoro jednak ma pan zo­stać. - Gramoląc się na górę, potrząsnęła głową, a spod czepka wymknął się jej jeszcze jeden siwy kosmyk. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego lord James pana tutaj przysłał. Jej lordowska mość da­je sobie świetnie radę z tymi dziećmi, a lord James niepotrzebnie wtyka nos w nie swoje sprawy. Za­wsze był dla milady tylko utrapieniem. Nie przy­mierzając, jak jego brat.

Weszli tymczasem na drugą kondygnację. Sta­ruszka dwukrotnie przystawała, by zaczerpnąć po­wietrza. Potem położyła ręce na biodrach i zaczę­ła sapać.

- Jeszcze coś, sir. To są dwa małe diabły i wcale nie żałuję, że to panu powiedziałam. Mili, ale prze­mądrzali. Poza tym bardzo nieposłuszni, chociaż wszyscy dbali o ich wychowanie. - Znów ze złością wciągnęła powietrze. - Mam nadzieję, że pan i lord James wiecie, co robicie. Teraz proszę tam pójść i usiąść, a ja tymczasem znajdę tych urwisów i doprowadzę ich do ładu. - To mówiąc, Nan­na pchnęła drzwi od salki lekcyjnej i odeszła, poru­szając rozłożystymi biodrami.

Cole wszedł do pustego pomieszczenia, a jego ciężkie kroki odbiły się głośnym echem na drewnia­nej podłodze. Już w środku zamknął drzwi i ciężko oparł się o nie plecami. Boże! Jonet Rowland oka­zała się znacznie gorsza, niż sądził, i całkowicie wy­prowadziła go z równowagi. I to na dobre. Stał tak przez chwilę z zamkniętymi oczami, próbując opa­nować jakoś gniew i żądzę, które odbierały mu ro­zum. Nigdy nie tracił nad sobą kontroli. Nigdy nie pożądał kobiet, których nie darzył sympatią. Nigdy.

A jednak... Było to bardzo deprymujące i nieprzy­jemne. A jej zachowanie! Arogancja wydawała się tu najłagodniejszym określeniem. Prawdziwa dama nie wypowiedziałaby nigdy na głos takich myśli, nie nawiązałaby nigdy do brudnych plotek na temat własnej osoby. A już na pewno nie biegałaby tak energicznie po pokoju, szeleszcząc śmiało spódnicą i strzelając oczami.

Powinien był uciec od pierwszej chwili, gdy za­częła go kusić... nie... gorzej... torturować. Tak, powinien był po prostu odwrócić się i wyjść. Wciąż nie rozumiał, dlaczego się tak nie zachował. Wie­dział tylko, i była to naprawdę zabawna myśl, że ja­kaś dziwna siła przyciągała go do tego domu, a co najdziwniejsze - do niej. Nie rozumiał jednak do­kładnie, na czym to polega. Ale tliła się w nim dziwna, paląca potrzeba. Nie dawała mu spokoju, powodując wahanie tam, gdzie powinna być tylko całkowita pewność.

W końcu Cole poczuł, że burza, jaka w nim sza­lała, powoli dobiega końca, i otworzył oczy, by zo­baczyć, że późne popołudniowe światło pada przez okno na dębową posadzkę. Należało natychmiast zapomnieć o grzesznej Jonet Rowland i jej niegod­nych sposobach załatwiania interesów. Odszedł od drzwi i przez chwilę kręcił się bez celu po poko­ju, wdychając zapach kredy i starych książek. Za­pachy były znajome, kojące, przywodziły na myśl dobre wspomnienia. Druga część jego dzieciństwa nie była najszczęśliwsza, ale w klasie, pod wysoki­mi sufitami, za małymi okienkami nad drzwiami, Cole znajdował poczucie przynależności po śmier­ci swoich rodziców.

Z roztargnieniem zdjął ze stojaka atlas, przez chwilę trzymał go w dłoni i w końcu przejrzał go bez celu, ale niczego nie dostrzegł. Nieprawda, do­strzegł przeszłość. Nie znosił Eton, naprawdę nie­nawidził tej szkoły. Nienawidził ponurych szkol­nych sypialni i cierpiał z powodu braku ciepła i je­dzenia. Jak również z braku opieki i przyjaznych uczuć. A jednak przetrwał. Częściowo dzięki swym gabarytom, lecz głównie dlatego, że jego potrzeby nigdy nie były zbyt wyrafinowane. I umysł także miał prosty - nie należał do ludzi słabych, lecz do nieskomplikowanych i pomysłowych.

Jak daleko mógł sięgnąć pamięcią wstecz, nigdy nie czuł wobec nikogo żadnej wrogości. Nie lubił Eton, ale nigdy nie gardził tym, co stamtąd wy­niósł, gdyż dopiero tam, w klasach tej szkoły, zdo­bywał pierwsze laury. Tam zaczął pogłębiać wie­dzę, intuicję, także pewność siebie, której tak bar­dzo mu przedtem brakowało i która mogła osta­tecznie dać mu wolność. Gdy tak przechadzał się w ciszy po pokoju, pozwolił, by dobre wspomnie­nia wzięły na chwilę górę nad złymi.

Pokój nie był duży, ale dobrze oświetlony, nie­skazitelnie czysty i dobrze wyposażony. Jedną ścia­nę zajmowały półki, na środku stał stół do pracy. Pod dwoma głębokimi oknami wychodzącymi na podjazd stała długa skórzana sofa. Tak, w zwy­czajnych okolicznościach mógł tu znaleźć pewną dozę szczęścia, zanurzyć się w pracy i czerpać sa­tysfakcję z nauczania dwóch chłopców obdarzo­nych wszystkimi zaletami młodości.

Lecz okoliczności, jakie go tu przywiodły, odbie­gały znacznie od normalności. Nikt go tutaj nie chciał. Lady Mercer nie pozostawiła co do tego żadnych wątpliwości. Nie ufała mu, sądziła, że jest lojalny wobec jej wuja, którego z kolei uważała za wroga. Nie przeszło jej nawet przez myśl, że Cole­ mógłby kierować się zwykłym poczuciem obo­wiązku i współczuciem dla osieroconych dzieci, by­ła na to zbyt wielką egoistką. Już na pierwszy rzut oka wydawała się odpowiadać opinii, jaką miał na jej temat świat - arogancka, zimna, kapryśna i... oszałamiająco piękna.

Boże, jak ona z nim flirtowała! Nawet Cole, mi­mo swej nieśmiałości i ignorancji, musiał to zauwa­żyć. Miała zamiar wprawić go w stan niepokoju, igrać z nim niczym kot z myszą. Przechadzała się leniwie po pokoju, podchodząc tak blisko, że Cole widział niemal każdą jej trzepoczącą rzęsę. Lady Mercer stawała tak blisko, że wdychał jej egzotycz­ny, korzenny, niemal męski zapach. Celowo pod­nosiła na niego błękitne oczy, dotykając czubkiem języka maleńkiej myszki w kąciku ust, a każdy jej ruch obliczony był na to, by zadać mu nowe cier­pienie.

Cole był o tym przekonany, gdyż, co przyznawał z niemałym wstydem, jej plan się powiódł. Choć nie czuł do niej nic prócz pogardy i braku zaufania, pożądał jej i uświadomił sobie, że lady Mercer nie po raz pierwszy podziałała w ten sposób na jego zmysły. Tym razem jednak zachowywała się w ten sposób z premedytacją, niemal złośliwie. Jonet Rowland rzuciła wyzwanie jego męskości. A jego zdradzieckie ciało zareagowało zgodnie z jej ocze­kiwaniami.

Niech diabli wezmą maniery dżentelmena! Po­czuł, że trzęsie się z wściekłości, a było to uczucie prawie mu nieznane. Ta kobieta tak go rozdrażni­ła, że zaczął ją obrażać, głównie po to, by nie osza­leć. Tyle tylko mógł uczynić, by nie porwać jej gwał­townie w objęcia i nie zacząć całować tych grzesz­nych, miotających obelgi ust, dopóki nie omdlałaby z rozkoszy w jego ramionach. Ach tak, palił się do tych pocałunków, lecz czy zdołałby odebrać jej siły? Osłabienie tak mocnej kobiety musiało być trudne.

Cole nie był aniołem i wiedział, że podoba się damom. Jednak mnisi tryb życia i służba wojskowa nie dawały mu specjalnie okazji do spotkań z ko­bietami, a już z pewnością nie z tak niebezpieczny­mi, by nie wiedział, jak się ma w ich towarzystwie zachować. Za to lady Mercer zmierzała dokładnie do celu. Odnosił wrażenie, że ta kobieta wzbudza­ła żądzę po to, by zadać mu tortury, jakich nie po­wstydziliby się nawet Hiszpanie.

Na samo wspomnienie poczuł ucisk w lędź­wiach, żądza sprawiała mu ból. Najwyraźniej sytu­acja go przerosła. Być może teraz, na urlopie, nie powinien był w ogóle pojawić się w mieście. Może lepiej by było, gdyby wrócił do Elmwood.

Zatopiony w takich myślach Cole podszedł do okna i odsłonił firanki, by wyjrzeć na ulicę. By­ło późne popołudnie i powozy, które zawędrowały na Mayfair w interesach, toczyły się teraz wolniut­ko po bruku. Nagle otworzyły się drzwi i do poko­ju wpadła chmara chłopców z psami.

Psy, border collie, niemal dorównywały wielko­ścią chłopcom i poruszały się z podobną szybko­ścią, a ich pazury stukały o parkiet niczym grad o okienny parapet. Za nimi stała Nanna z ponurą miną. Cole zaczynał już wierzyć, że ma ręce przy­mocowane do bioder na stałe.

Mniejszy chłopiec przecisnął się jakoś między psami i stanął na wprost Cole'a. Przymrużył oczy

I przyjrzał się uważnie jego dystynkcjom.

- Służy pan w dragonach? - zapytał śmiało. - Ja uważam, że tak, ale Stuart mi nie wierzy.

Cole popatrzył na Nannę.

- Czy mógłbym zostać na chwilę sam z lordem Mercerem i lordem Robertem? Zapewniam panią, że nie odbiorą mi sił tak szybko, jak pani myśli.

Stara niania skrzyżowała ręce na piersiach.

- Mam się kręcić w pobliżu, sir - powiedziała ostrzegawczym tonem. - Zaczekam w holu.

Psy położyły się w plamie słońca pod stołem, a Cole znów odwrócił się do chłopców.

- Ty z pewnością jesteś lord Robert Rowland powiedział, pochylając się do malca i wyciąga­jąc do niego rękę. - Nazywam się kapitan Am­herst.

Chłopiec uścisnął entuzjastycznie rękę Cole'a.

- Miło mi pana poznać. - Jakby chciał dokoń­czyć prezentacji, wskazał mu psy. - Może pan mó­wić do mnie Robin. A to jest Drań, a ten tutaj to Łobuz. Czy służy pan w dragonach?

Cole, nie cofając wyciągniętej ręki, zwrócił się teraz do Stuarta Rolanda, siódmego markiza Mer­cer. Stuart był szczupłym, ładnym chłopcem, tro­chę zbyt poważnym jak na dziewięciolatka.

- A ty nazywasz się Stuart i jesteś lordem Mer­cer?

- Tak, sir - odparł chłopiec, niechętnie podając mu rękę. - Dzień dobry. - Szybko oswobodził dłoń z uścisku, a Cole zaczął mu się uważnie przyglą­dać. Chłopiec miał ciemne włosy, ponure spojrze­nie i orzechowe, nieufne, głęboko osadzone oczy, takie same, jakie Cole widywał na portretach w ho­lu letniego domu wuja Jamesa. Teraz jednak w tych oczach czaił się lęk.

- Więc już się znamy - powiedział lord Robert. - Wydawał się nieświadomy uczuć swego brata i palącej ciekawości Cole'a. - To jak, służy pan u dragonów, czy nie? Stuart mówi, że nie, że jest pan w straży przybocznej. Ale mi się widzi, że on się myli.

Cole odwrócił się od Stuarta i marszcząc brwi, popatrzył z naganą na młodszego chłopca.

- „Wydaje mi się”, nie „widzi mi się”, Robercie - poprawił go Cole. - W salce lekcyjnej trzeba wy­rażać się poprawnie. Ale tak, służę u dragonów. Istnieje jednak możliwość, że będę twoim guwer­nerem. Na razie, zanim nie zorganizujemy czegoś na stałe.

- Widzisz! - Robert popatrzył z wyższością na brata. - Mówiłem! Mówiłem!

Rozpętało się piekło. Stuart zamachnął się moc­no i grzmotnął Roberta w tył głowy. Mały rzucił się bratu do gardła - w powietrzu zawirowały łokcie i pięści. Spod stołu, z głośnym szczekaniem, wy­padł pies. Stuart odskoczył do tyłu, przewracając krzesło. Stos książek upadł na podłogę, Cole pró­bował je podnieść, lecz drogę zagrodził mu więk­szy collie, który zaczął grzebać łapami w podłodze, jakby w poszukiwaniu wroga, którego jeszcze mu­siał zidentyfikować.

- Przestańcie! - krzyknął Cole i rzucił się na­przód, by rozdzielić braci. Widocznie w jego glosie zabrzmiał dawny żołnierski ton, gdyż psy czmych­nęły natychmiast pod stół. Chłopcy jednak nie zwrócili na niego uwagi i w dalszym ciągu okładali się pięściami.

- Dość, panowie! - Cole złapał ich po kolei za kołnierze i delikatnie nimi potrząsnął. - Nie bę­dziecie się bić. Regulamin wojskowy tego zabra­nia, ja również.

Robert jeszcze bardziej zmrużył oczy i skrzyżo­wał ramiona na piersi.

- W takim razie ja przekłuję go bagnetem. To chyba w wojsku wolno. Wiem to na pewno, bo Do­naldson oberwał bagnetem w tyłek pod Vittorią, a potem nie mógł siedzieć przez dwa tygodnie. Musieli go odesłać do domu, a Duncan robi mu od tego czasu okłady z końskiego sadła.

Cole oparł się dłońmi o stół i wychylił naprzód.

- Proszę siadać, panowie - nakazał. - Żadnego bicia, kłucia bagnetem czy nożem. Żadnego strze­lania i w ogóle żadnej przemocy. Jasne?

- Tak, sir - mruknął Robert, podnosząc krzesło z podłogi.

Stuart posłał bratu jeszcze jedno groźne spojrzenie.

- Och, już dobrze - zgodził się niechętnie, po­prawiając ze złością rękawy koszuli.

- I proszę nie mówić „tyłek” - dodał Cole, który nie przestawał myśleć o tym, na co właściwie nara­ził swój własny. Wydawało się, że Nanna miała ra­cję. Dzieci lady Mercer były naprawdę nieposłusz­nymi, źle wychowanymi diablętami. Musiały odzie­dziczyć to po matce.

Robert przez chwilę kręcił się na krześle, na je­go okrągłą buzię znów wypłynął uśmiech. Był zde­cydowanie większym urwipołciem niż jego brat, lecz widać było, że jest trochę zakłopotany.

- Tak czy inaczej, sir, wiedziałem, że jest pan dragonem, kiedy tylko zaczął pan nas szpiegować.

- Zamknij się, Robin - warknął jego starszy brat. - Nie bądź tak cholernie głupi!

- Nie szpiegowałem. - Cole patrzył to na jedne­go, to na drugiego malca. - I nie mów „cholernie”, Stuart. On się po prostu pomylił. Poza tym nie po­winieneś wyzywać brata od głupców. Chodziłem po prostu po tej alejce, gdyż nie chciałem zjawić się za wcześnie na spotkaniu z waszą mamą.

- Duncan się martwił, że jest pan szpiegiem - zaprotestował Robert, który najwyraźniej nie chciał zrezygnować ze swojej koncepcji. - Widzia­łem, jak pana obserwował. Sądził, że jest pan po­dejrzanym typem, który przyszedł tutaj węszyć - dodał, najwyraźniej cytując zasłyszane słowa. Stuart popatrzył na brata jeszcze groźniej.

- Podejrzany typ nie spaceruje po alejce w peł­nym słońcu, ty kołku. Podejrzany typ wyskakuje z ciemności i pozbawia cię przytomności. Albo na­wet morduje, kiedy nikt nie patrzy... pamiętasz, jak było z papą? - spytał pozornie pogardliwym tonem, za którym jednak kryło się coś na kształt strachu.

W pokoju powiało nagle groźnym chłodem i Co­le poczuł, że włoski na karku stają mu dęba. Zi­gnorował to jednak i skierował pełną uwagę na młodszego chłopca.

- Duncan? Czy to ten rudy, wysoki mężczyzna na tyłach domu? Wasz ogrodnik?

- Ha! Nabrałem pana! - wykrzyknął Robert z szerokim uśmiechem. - Duncan to nasz główny stajenny z Kildermore Castle. Ale teraz ma się trzymać z daleka i uważać na... Auu!!

Cios Stuarta był tym razem bolesny i trafił Ro­berta w tył głowy.

- Chryste Panie! Jadaczka ci się nie zamyka! Cole ukrył twarz w dłoniach, ogarnęła go nagła

pokusa, by wyjść stąd jak najszybciej, udać się pro­sto do Whitehall i poprosić o misję w Indiach. Na­wet upał i marne diety były lepsze niż to. W wojsku wiedział przynajmniej, jak dowodzić oddziałem.

- Nigdy nie wypowiadaj imienia Pana Boga swe­go nadaremno, Stuarcie - wymamrotał zza sple­cionych palców.

Jak mógł sądzić, że podoła tej pracy? Przecież nic uczył od lat, a nawet dawniej nie miał pod opie­ką więcej niż jednego ucznia naraz, zawsze zresztą starszego od tych malców. Sprawa wydawała się prosta, a wcale taka nie była. Po prostu nie była.

Czy skończyliśmy na dziś zajęcia, kapitanie Amherst? - spytał Robert, troszkę ironicznie.

Cole podniósł na niego wzrok i jego oczom ukazało się wcielenie dziecięcej niewinności. Robert miał duże, zaskakująco zielone oczy i ciemne, krę­cone jak u elfa włosy zaczesane za uszy. Nie mógł być bardziej niepodobny do brata.

- Nie, Robercie - odparł łagodnie. - Tak łatwo się mnie nie pozbędziecie. Teraz chcę porozma­wiać z twoim bratem, a ty nie będziesz przeszka­dzał. Zadam mu kilka pytań na temat jego wcześniej­szej edukacji, potem pogawędzę z tobą. Jasne?

Stukając rytmicznie nogą w nogę od krzesła, Ro­bert wydął wargi i skinął głową.

- W porządku. - Cole stanął na wprost Stuarta. Chłopiec nie patrzył mu w oczy, a z dość ponurego wyrazu jego twarzy trudno było cokolwiek więcej wyczytać. Gdyby chłopiec był o parę lat starszy, Cole pomyślałby z pewnością, że trapi go coś, co wiąże się ze śmiercią ojca. Ale cóż to mogło być? Lord Mercer miał tylko dziewięć lat. Cole zwalczył w sobie to dziwne uczucie i przez kolejne pół go­dziny badał poziom wiedzy chłopców.

Gdy skończył, było już dość późno - zapisał dwie pełne strony notatkami na temat ich dotych­czasowego wykształcenia, a także ułożył listę książek i pomocy niezbędnych do dalszej nauki. O ile zamierzał się w ogóle tego podjąć... a wca­le jeszcze się ostatecznie nie zdecydował. Dziwne wrażenie, że z dziećmi lady Mercer nie wszystko jest całkiem w porządku, nie dawało mu jednak spokoju.

Kiedy wychodził z salki lekcyjnej, w domu pano­wała cisza. Nic dziwnego, służący przystępowali powoli do wieczornych obrządków - musieli przy­gotować kolację, zaciągnąć zasłony, wyczyścić ko­minek. W holu na górze nie było nikogo - nawet śladu pokojówki czy służącego.

Dziwił go fakt, że Donaldson jest takim przystoj­nym mężczyzną, w dodatku stanowczo zbyt przy­stojnym jak na kamerdynera. Co takiego mówił Ja­mes? Lady Mercer zwolniła wszystkich służących i przywiozła nowych ze Szkocji? Wyjaśniało to być może powody, dla których były stajenny zajmował się teraz ogrodem. Ale czy aby na pewno? Nie, to tylko komplikowało całą sprawę. Donaldson na pewno częściej obserwował okolicę, niż kopał trawniki. Wszedł w końcu beztrosko na grządkę żonkili, na Boga!

Cole próbował o tym zapomnieć. Najwyraźniej osobliwe pomysły lorda Roberta Rowlanda okaza­ły się zaraźliwe. Nie mógł jednak nie zauważyć, że chłopiec był rozwinięty ponad miarę, a ogrom­na inteligencja łączy się zwykle z wyobraźnią. Star­szy, Stuart, lord Mercer, skryty i małomówny, sta­nowił natomiast większą zagadkę. Niemniej jed­nak z pewnością znajdował się na skraju załamania nerwowego i to nie z powodu żałoby.

Cole nie zwracał wcześniej uwagi na gadaninę Ja­mesa, ale teraz przypominał sobie jego słowa, które zyskiwały teraz nowy sens. Po co przywoziła służą­cych ze Szkocji? I dlaczego zatrudniła dwóch ob­wiesi i przebrała ich za lokai? Gdy tak wpatrywał się bezmyślnie w swoją dłoń przesuwającą się po porę­czy schodów, przyszła mu do głowy kolejna myśl.

Stanął na podeście i zamarł. Dlaczego młody lord Mercer wydawał się taki przestraszony? Słowo „niepokój” wydawało się bowiem niewystarczające, by opisać uczucia, jakie malowały się na twarzy chłopca. Wyzierał z niej strach, strach, który zago­ścił tam zresztą na stałe, strach, jaki Cole widywał u żołnierzy po pozornie nieistotnej bitwie. I właśnie z tych wszystkich rzeczy, jakie zaobserwował tego dnia, to właśnie poruszyło go najbardziej.

Pamiętał siebie z tego okresu, gdy tak nieoczeki­wanie odumarli go rodzice, i umierał wprost ze strachu. W takim wieku strata rodziców jest szcze­gólnie bolesna. I choć Stuart utracił tylko ojca, Co­le miał wiele zastrzeżeń do matki, która wciąż po­zostawała przy życiu.

W przypadku Cole'a wuj James nie poprawił sy­tuacji - wysłał go prosto do Eton i domagał się nie­ustającej wdzięczności, tak jakby siostrzeniec jego żony był biednym dzieckiem z sierocińca zdanym na jego łaskę i niełaskę. Dopiero w połowie stu­diów w King's College James zdał sobie sprawę, że wcale nie jest ubogim krewnym, wręcz odwrotnie - jak na standardy obowiązujące wśród ziemiań­stwa miał całkiem spory majątek. Co więcej, zro­zumiał, że ma prawo uniezależnić się całkowicie od Rowlandów. I od tego czasu starał się wcielać swoje odkrycia w życie.

Ale młody Stuart nie miał dokąd pójść, nikt nie dbał o jego szczęście i dobrobyt. Nikt poza opie­kunami - Jamesem i Jonet. Nic więc dziwnego, że chłopiec tak się niepokoił. Cole również zaczął się martwić, gdyż zdał sobie sprawę z czegoś jesz­cze - czuł, że będzie mu bardzo trudno zostawić te zastraszone, obdarzone ogromną wyobraźnią dzieci na łasce ludzi, którym nie w pełni ufał.

Otrzeźwiony nieco tą myślą Cole był już w poło­wie ostatniej kondygnacji, gdy usłyszał uporczywe stukanie do drzwi. Goryli lady Mercer nigdzie w pobliżu nie było, z cienia wyłonił się natomiast Donaldson, który otworzył drzwi i wpuścił do środ­ka uderzająco przystojnego mężczyznę.

- Dobry wieczór, Donaldsonie - powiedział szybko młodzieniec, uśmiechając się do kamerdy­nera i wręczając mu laskę ze złotą gałką.

- Dobry wieczór, wasza lordowska mość - od­parł Donaldson, gdy gość zdjął elegancki czarny płaszcz. - Lady Jonet czeka na pana w bibliotece, jak sądzę.

- Wspaniale! - wykrzyknął mężczyzna, rozciera­jąc dłonie. - Czerwiec zbliża się do nas wielkimi krokami, a tu taki ziąb!

Donaldson skinął głową.

- To prawda, sir. Postawiłem pana ulubiony ko­niak na stoliku przy drzwiach.

- Jesteś doprawdy nieoceniony. Nie wiem, co byśmy bez ciebie... o... dzień dobry. - Mężczyzna popatrzył pytająco na Cole'a, który zszedł właśnie z trzech ostatnich stopni.

Donaldson cofnął się lekko.

- Czy poznał pan dalekiego kuzyna lady Mercer, kapitana Amhersta?

- Nie, chyba nie - mruknął nieznajomy, wyjmu­jąc z kieszeni snobistyczne lorgnon. - Nie miałem jeszcze tej przyjemności.

Kamerdyner odwrócił się do Cole'a.

- David Branthwaite. Wicehrabia Delacourt. Cole wymamrotał jakieś kurtuazyjne słowa

powitania, wpatrując się uważnie w mężczyznę, który według wuja Jamesa „praktycznie miesz­kał pod dachem lady Mercer”. Okazało się, że wuj James i tym razem nie mylił się w swojej ocenie.

Co więcej, nie ulegało wątpliwości, że Delaco­urt to goguś pierwszej wody. Ubierał się może nieco subtelniej niż zwykły dandys, lecz epatował bogactwem i arogancją. Co gorsza, wydawał się przekonany o swoim nieodpartym uroku i Cole znienawidził go od pierwszej chwili. Najwyżej dwudziestosześcioletni Delacourt był przy tym młodszy od Jonet Rowland, co już przekraczało granice przyzwoitości.

Cole strzelił obcasami, składając gościowi obo­wiązkowy ukłon.

- Pański pokorny sługa.

- Mój sługa, powiada pan? - powiedział sztywno młodzieniec, uniósł lorgnon i otaksował Cole'a by­strym spojrzeniem. - A ja sądziłem, że ktoś posłał po kawalerię. - Opuścił lorgnon. - Jak to się stało, sir, że nie mieliśmy okazji się spotkać? Wydawało mi się, że znam całą rodzinę Jonet.

Cole sztywno skłonił głowę. Zauważył, że Dela­court celowo użył pierwszego imienia lady Mercer.

- Jestem siostrzeńcem żony Jamesa Rolanda, szwagra milady - powiedział sztywno. - James po­prosił, abym został na jakiś czas guwernerem jej dzieci, a jego podopiecznych.

W holu powiało chłodem. Delacourt uniósł brwi.

- Czyżby? - spytał chłodno. - Troskliwość god­na pochwały, prawda? A teraz, jeśli mi pan zechce wybaczyć, kapitanie, chciałbym się zobaczyć z jej lordowska mością. - To powiedziawszy, odwrócił się i wyszedł leniwym krokiem do holu; czuł się w tym domu najwyraźniej jak u siebie.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi do salonu i stanęła w nich lady Mercer. Z dłońmi spleciony­mi przed sobą patrzyła na zbliżającego się Dela­courta niczym dziewczynka czekająca na długo obiecywaną niespodziankę. Na jej twarzy malował się wyraz radosnego oczekiwania, a także coś jesz­cze. Może to była ulga? Jeśli jednak nawet do­strzegła Cole'a, nie dała tego po sobie poznać.

Donaldson szybko wręczył Cole'owi kapelusz i otworzył przed nim drzwi. Wychodząc, Cole za­czął się zastanawiać, czy Delacourt i kamerdyner nie wysmarowali przypadkiem tłuszczem schodów, by ułatwić mu wyjście. Zapadał wieczór i było na­prawdę chłodno. Poprawił kapelusz i ruszył raź­nym krokiem Brook Street - czuł się tak, jakby właśnie uciekł od świata, do którego tak naprawdę nigdy nie należał, świata ludzi, których nigdy do końca nie rozumiał.

Ale musiał myśleć o dzieciach. Tych chłopców rozumiał i bardzo się o nich martwił. W dodatku nie do końca wiedział dlaczego. Wyczuł natomiast doskonale wrogość Delacourta. Zauważył po­za tym coś jeszcze, coś bardziej niepokojącego. Gęste kasztanowate włosy i bystre zielone oczy młodzieńca przywodziły natychmiast na myśl ma­łego Roberta Rolanda. Dokładnie tak, jak twier­dził jego wuj. Nie znosił, gdy jego wuj miał rację.

Był coraz bardziej rozczarowany lady Mercer, a rozczarowanie ustępowało powoli miejsca złości na samego siebie. Co go to właściwie obchodziło, z kim ona sypia? I od kiedy stał się taki obłudny?

Nie wiedział, kiedy dokładnie podjął decyzję, by skierować się na północ, w stronę High Holborn, lecz uczynił to chyba w chwili, gdy zrozumiał, że przegapił Red Lion i znajduje się już w połowie drogi na Holborn Hill. Zatrzymał się na chwilę i rozejrzał, lecz gdy pierwsze zdziwienie minęło, zdał sobie sprawę, że wcale nie jest tak bardzo roztargniony, jak sądził. Tak jak w innych przypad­kach, nogi Cole'a zaniosły go po prostu tam, gdzie prowadziło serce.

Zerknął w prawo i zobaczył dwóch podchmielo­nych studentów zmierzających bez wątpienia do gospody „Mitre”. Cole widywał ich przedtem w takich lokalach, więc zwolnił na chwilę i rzucił parę zdawkowych słów powitania. Gdy jednak przeszli na drugą stronę, przestał o nich myśleć, te­raz już całkiem zdecydowany, gdzie powinien się udać.

Przed jego oczyma wyłoniły się słabe światła ko­ścioła Świętego Andrzeja, przebijające się z tru­dem przez zapadający zmierzch. Cole podszedł do drzwi, pchnął je do środka i ruszył w stronę pre­zbiterium. Wśliznął się do drugiego rzędu, opadł na klęcznik i zrobił coś, co zaniedbywał już od bar­dzo dawna. Zaczął się modlić. O pomoc w wyborze odpowiedniej drogi wsparcia Stuarta i Roberta. Modlił się, by nie ulec niewyobrażalnej pokusie, jaką stanowiła Jonet Rowland. Lecz co najważ­niejsze, modlił się najszczerzej o to samo, co zwy­kle. O zbawienie.


* * *


Poza cichym trzaskiem palonego drewna i sy­kiem płomieni w salonie Jonet panowała cisza. Delacourt, ubrany do kolacji z przesadną elegan­cją, rozparł się nieprzyzwoicie na sofie z różanego drewna, machając nogą obutą w kosztowny trze­wik. Podbródek oparł na dłoni, drugą obracał kie­liszek rżniętego kryształu, w którym pozostała jeszcze odrobina brandy.

Jonet patrzyła na niego uważnie. Tego wieczoru wyglądał tak dojrzale, starzej, niż mógłby na to wskazywać jego wiek. Wiedziała, że nie skończył jeszcze dwudziestu pięciu lat. Za dziesięć dni miał obchodzić urodziny, a Jonet wybrała mu prezent już przed wieloma tygodniami.

Byli ze sobą blisko, bliżej jak na obowiązujące w towarzystwie normy, lecz Jonet już dawno nie zwracała uwagi na to, co mówią o nich elity. Na początku nawet Henry się tym nie przejmo­wał, ale w końcu plotki nasiliły się w stopniu nie­możliwym do zniesienia. Jonet oczywiście nie chciała nikogo krzywdzić ani upokarzać, lecz z pewnych rzeczy w życiu nie mogła rezygnować. A jej związek z Delacourtem zajmował na tej li­ście wysokie miejsce, wyprzedzała go jedynie re­lacja z dziećmi.

Delacourt zrobił prawdziwą furorę w londyńskich salonach. Choć był jeszcze bardzo młody, na temat jego podbojów krążyły legendy. Och, Delacourt był pewny siebie, czasem nawet arogancki, nie to jed­nak trapiło Jonet. Popatrzyła na niego z przyjemno­ścią. Zanim rozpoczęła się jej żałoba, miała w nim przystojnego uroczego towarzysza. Teraz Delacourt stał się czułym przyjacielem, który krył znakomicie swój własny ból za maską wesołości.

Ból jednak, prawdziwy i ostry, przenikał go na wskroś. Zdając sobie doskonale z tego sprawę, Jonet nie chciała przysparzać mu własnych kłopo­tów. Nie miała jednak nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc, komu mogłaby powierzyć swoje troski - a przynajmniej znaczną ich część - związane z kapitanem Amherstem.

Delacourt usiadł nagle na sofie i postawił na sto­jący między nimi stolik pusty kieliszek.

- Niech to licho, Jonnie, nie mam pojęcia, co trzeba zrobić - powiedział krótko, przesuwając dłonią po włosach tak ciemnych, że w świetle świe­cy wydawały się czarne. - Postąpiłaś rozsądnie, po­syłając za nim tego szpiega z Bow Street, ale wąt­pię, czy o człowieku tego pokroju można się w ogóle dowiedzieć czegoś ciekawego.

- Kapitan ma wspaniałe referencje - zgodziła się Jonet, sięgając po butelkę. - Przynajmniej tak twierdzi. Mam nadzieję, że nic się za tym wszyst­kim nie kryje.

- On jest bardzo przystojny, moja droga - po­wiedział niedbale Delacourt, śledząc leniwym wzrokiem dłoń Jonet. - Oby ci się tylko za bardzo nie spodobał.

Jonet przymrużyła oczy.

- Powinnam cię spoliczkować.

David wyciągnął rękę i wdzięcznym gestem uniósł jej podbródek.

- Ależ rób, co ci się podoba, jeśli masz na to od­wagę. A jesteś przecież dzielną kobietą.

Jonet odstawiła z brzękiem butelkę.

- Nie bądź bezczelny. To poważna sprawa. Cho­dzi o moje dzieci, a wiesz, że dla nich podejmę każ­de ryzyko.

Młodzieniec spoważniał nagle, lecz wzruszył niedbale ramionami.

- Czego ode mnie oczekujesz, kochanie? Mam wynająć jakiegoś draba z Southwark, żeby pode­rżnął mu gardło? To okropnie wulgarne, poza tym kłopotliwe. Ale zrobię to, oczywiście, jeśli chcesz

- Kuszące, ale chyba jednak musimy z tego zre­zygnować. Niegrzeczny z ciebie chłopiec. - Jonet uśmiechnęła się słodko i zmarszczyła brwi, jakby znów przypomniało jej się coś nieprzyjemnego.

- Amherst nie chce tu mieszkać. Nie domyślasz się dlaczego? James z pewnością życzył sobie mieć szpiega w tym domu, nie tylko w dzień, ale i w no­cy. Nie rozumiem, dlaczego kapitan nie skorzystał z takiej możliwości.

David pochylił się nad stołem i wysunął dłoń w jej kierunku. Jonet ujęła jego rękę i lekko ją ści­snęła.

- Żarty żartami, Jonet, ale ja naprawdę nie po­zwolę, żeby ten człowiek zrobił ci coś złego. Wiesz o tym, prawda? Nie pozwoliłem, by skrzywdził cię Henry, teraz obronię cię przed Amherstem.

- Och, nie mówmy o Henrym - westchnęła Jo­net. - Mogłabym przysiąc, że jego okropna dusza gdzieś się tutaj pęta.

- Może wolałabyś się przenieść do mnie, do Derbyshire? Jesteś tam zawsze mile widzianym gościem. - Instynktownie głaskał kciukiem wnę­trze jej dłoni gestem, który zawsze działał na nią uspokajająco. - Albo jedźmy do Kildermore, gdzie przynajmniej moglibyśmy mieszkać pod jednym dachem, nie wzbudzając plotek.

Jonet podniosła wzrok znad jego dłoni.

- Nie możemy się ukrywać, Davidzie - powie­działa ponuro. - W Kildermore wcale nie było bez­pieczniej niż tutaj. Dobrze o tym wiesz. Proszę, nie nalegaj na wyjazd. Muszę zostać w Londynie, do­póki nie odkryję, co mi grozi. - Popatrzyła proszą­co w jego zielone oczy. - Rozumiesz to przecież, prawda? Rozumiesz, że nigdy nie będziemy bez­pieczni, dopóki nie wyjaśnię tych wszystkich spraw?

David przesunął dłonią po twarzy, na której po­jawił się nagle wyraz troski.

- Tak, masz rację. Nawet jeśli pozbędziemy się Amhersta, James wymyśli coś nowego. Może on jednak powinien zostać? Dopóki będzie uczył chłopców, postaram się spędzać tu jak najwięcej czasu, jeść kolacje, kiedy tylko to będzie możliwe... oczywiście, jeśli mnie zaprosisz. - Pochwycił sarka­styczne spojrzenie Jonet i zaśmiał się cicho. - A ten twój szpicel z Bow Street może go przecież śledzić. Jonet wolno skinęła głową i cofnęła rękę.

- Tak, Charlie wysłał tymczasem za nim lokaja - powiedziała, siadając wygodniej na sofie. - Och, Davidzie, jestem już tym naprawdę zmęczona. Po­mówmy o czymś przyjemniejszym. - Podniosła się z kanapy, podeszła do mahoniowego sekretarzyka i wyciągnęła pierwszą szufladę.

Wróciła z maleńkim aksamitnym pudełeczkiem w ręku.

- Nie mogę się już doczekać, Davidzie. To twój prezent urodzinowy. Czy mogę ci go wręczyć?

David zrobił niepewną minę.

- Mam nadzieję, moja droga - powiedział to­nem rozkapryszonego dziecka - że tym razem nie jest to nic aż tak kosztownego jak poprzednio. Ta­bakierka wysadzana klejnotami, którą dostałem od ciebie w zeszłym roku, musiała kosztować ma­jątek.

Jonet nie cofnęła ręki, potrząsnęła tylko głową i przygryzła wargi.

- Nie bój się - powiedziała w końcu. Usiadła na krześle, a on otworzył pudełeczko i zobaczył przepięknie zdobiony złoty sygnet.

Wstrzymując oddech z wrażenia, wyjął go i obej­rzał pod światłem świecy, po czym wsunął na palec.

- Moja droga - powiedział lekko oskarżyciel­skim tonem. - Skąd go wzięłaś?

Jonet wychyliła się lekko i nalała sobie drinka. Butelka uderzyła jednak zbyt mocno o brzeg kieliszka, zgrzyt kryształu o szkło przeszył powietrze i Jonet zdała sobie sprawę, że jej dłoń lekko drży. Nie oczekiwała jednak wcale, że ma przed sobą ła­twe zadanie.

- To klejnot rodzinny z Kildermore - powie­działa, siląc się na spokój. - To bardzo stary pier­ścień i jak głosi legenda, przynosi właścicielowi szczęście i majątek.

- Nie, nie mogę tego przyjąć - odparł David drżącym głosem. Włożył pierścień do pudełeczka i stanowczo je od siebie odsunął. - Tak nie wolno. Ludzie zaczną gadać. - Popatrzył jej prosto w oczy, jakby szukał w nich odpowiedzi.

- Bzdura - mruknęła. - Chcę, żebyś go nosił. Już nie dbam o to, co ludzie o mnie mówią. Możesz go ukryć w jakimś bezpiecznym miejscu. Rozumiem, że nie chcesz go nosić publicznie, ale byłabym bar­dzo szczęśliwa, gdy pierścień stał się teraz twoją własnością.

Od dalszej dyskusji uchronił ją Donaldson, któ­ry przyszedł zawołać ich na kolację. Chwyciła pu­dełeczko i wcisnęła je Davidowi do ręki.

- Proszę... To dowód miłości i szacunku. Czy nie możesz tego zrozumieć?

Po dłuższej chwili skinął w milczeniu głową i wsunął pudełeczko do kieszeni. A potem objął ją za szyję i pocałował w czoło.


* * *


Następnego ranka Cole wrócił na Brook Street nieco uspokojony. W nocy, która wydawała się nie mieć końca, zdecydował, co robić. Postanowił przyjąć posadę guwernera młodego lorda i jego brata. Nie rozumiał, dlaczego właściwie podjął ta­ką decyzję, lecz rozważył wszystkie argumenty i dokonał wyboru, osiągając dzięki temu we­wnętrzny spokój umożliwiający sen.

Doszedł nawet do wniosku, że przyjmie warunki lady Mercer i zamieszka przy Brook Street. Miał nadzieję, że robi to w szlachetnym celu. Dotych­czas jednak widział i słyszał dostatecznie dużo, by odczuwać poważny niepokój. Nie ufał ani wujowi Jamesowi, ani lady Mercer, ale wiele dałby za to, by wiedzieć, co naprawdę kieruje wujem. Myślał również dużo o dziwnym zachowaniu Stuarta. Ja­ka mogła być tego przyczyna?

Istniały też inne przesłanki, by sądzić, że nie wszystko przy Mercer House jest w porządku. Lo­kaje, którzy w żadnym wypadku nie byli lokajami, ogrodnik, który miał o wiele poważniejsze zadania niż pielęgnacja ogrodu. Uwagi Edmunda na temat „niewygodnych” dzieci lady Mercer również nie dawały mu spokoju. Najbardziej jednak dręczyło go niestosowne zachowanie samej pani domu. Za­ślepiony nieznanymi dotąd i niepokojącymi uczu­ciami nie zauważył niuansów w jej sposobie bycia. Kiedy jednak zastanowił się nad tym głębiej, do­szedł do wniosku, że lady Mercer wydaje się cza­sem... po prostu zmartwiona. Może zresztą było to trochę za mocne słowo. Niemniej, podejrzewał, że to, co początkowo brał za złość, mogło być po pro­stu przejawem niepokoju.

W końcu więc Cole przyjął do wiadomości, że to on powinien zadbać o to, by nic złego się tam nie wydarzyło. Poza wszystkim innym musiał troszczyć się o dobro dzieci.

Tym razem lokaje, którzy bez zwłoki wpuścili go do środka, zachowywali się nadzwyczaj uprzejmie. Niższy pokornie odebrał od niego wizytówkę, zniknął w głębi domu i wrócił, by donieść Co­le'owi, że lady Mercer jest w bibliotece i z przyjem­nością go tam przyjmie.

W pokoju o kształcie wąskiego, długiego prosto­kąta panowała przytulna, gościnna atmosfera. Wy­soki sufit, rząd głęboko wbudowanych okien udra­powanych aksamitnymi zasłonami w kolorze bu­telkowej zieleni uczynił z biblioteki oazę męskiej gościnności. Wnętrze ocieplała lśniąca dębowa mozaika okryta orientalnym dywanem w kolorze burgunda i brązu. Jasnozielony marmurowy komi­nek w końcu pokoju ozdabiała ciężka, dębowa ra­ma. Cole zauważył, że dawno w nim nie sprzątano. Pokój, w którym na wszystkich ścianach królowały książki w skórzanych obwolutach, odznaczał się prostotą, która działała na niego uspokajająco.

Bez wątpienia był to pokój mężczyzny, ale Cole domyślił się instynktownie, że należy do niej. Do tej kobiety, która siedziała przy kominku z dwoma pięknymi owczarkami u stóp i szyła. Pa­miętał swoje wczorajsze słowa i żałował, że w ogó­le je wypowiedział. Żałował, że pozwolił się wypro­wadzić z równowagi, choć nie zamierzał przepra­szać za coś, do czego sama go sprowokowała. Po­grążony w zamyśleniu, stał przez chwilę w progu, gdy lokaj zapowiedział jego przybycie. Jonet nie wstała, ale odłożyła robótkę i wskazała Cole'owi krzesło.

- Dzień dobry, kapitanie - powiedziała lekko gardłowym głosem o przyjemnym, męskim brzmie­niu. Mimo zdenerwowania Cole poczuł, jak wzbie­ra w nim żądza, ale bezlitośnie ją stłumił. Drań, młodszy collie, podbiegł i zaczął obwąchiwać jego buty, Łobuz pozostał jednak na miejscu, wciśnięty między krzesło i nogi swojej pani.

- Lady Mercer? - Cole przełknął głośno ślinę i zajął niechętnie miejsce na wprost gospodyni. Za blisko. Stanowczo za blisko. - Chyba wczoraj wypowiedziałem parę nierozważnych uwag.

- Owszem - odparła z królewskim skinieniem głowy. - O których jednak konkretnie uwagach pan mówi, kapitanie? - Poruszyła się na krześle, a piękny, wysadzany kamieniami krzyżyk przesu­nął się uwodzicielsko po jej powabnym dekolcie.

Zachowywała się wciąż chłodno i z rezerwą, a Cole pomyślał jeszcze raz, iż być może obowiąz­ki, jakie miał pełnić w tym domu, są znacznie bar­dziej skomplikowane, niż mu się wydawało.

- Dotyczących odmowy zamieszkania w tym do­mu - powiedział spokojnie.

Otworzyła szeroko ogromne oczy i jej spokój prysł. Wydawała się lekko przestraszona. Cole nie zamierzał jej jednak denerwować.

- Jeśli zmieniła pani zdanie, madam, proszę tyl­ko powiedzieć. Niemniej jednak pani synowie... martwię się o nich, to wszystko.

- Martwi się pan? Dlaczego? - spytała, a w jej głosie pobrzmiewał wyraźnie niepokój, który wy­czuł natychmiast starszy pies. Łobuz wyszedł spod krzesła i zaczął obwąchiwać jej rękę, prowokując do pieszczoty. Z roztargnieniem pogłaskała go po głowie i pies schował się znowu pod krzesłem.

Najwyraźniej czekając na odpowiedź, Jonet wychyliła się do przodu, częściowo odsłaniając w ten sposób pełne piersi o doskonałym kształ­cie. Cole nie mógł oderwać od niej wzroku, choć jego uwagę przykuwało raczej piękno jej wyrazi­stej twarzy.

Ta kobieta potrafiła zresztą skupić na sobie całą jego uwagę. Robiła to z absolutną premedytacją, odważnie, w sposób, na jaki nie pozwoliłaby sobie nigdy żadna z jego znajomych. Nie wydawała się jednak kapryśna czy słaba - przeciwnie, zawsze pa­trzyła na niego czujnie, tak jakby była gotowa do walki, gdyby okazało się to konieczne. Przypo­minała pod tym względem dobrego żołnierza do zadań specjalnych. Cole zawsze wybierał ludzi o takim stanowczym spojrzeniu, takich, którzy nie zawahaliby się przed niczym. Omal się nie roze­śmiał. Boże, to prawda. Świetny byłby z niej żoł­nierz.

- Powiedziałam coś zabawnego, sir? - spytała. - Chyba się pan uśmiechnął.

Bardzo się zdziwił.

- Nie, milady, tylko się pani wydawało.

- Proszę uważać. Nazywają mnie Czarownicą ze Strathclyde. Potrafię zajrzeć w najgłębsze zaka­marki męskich serc.

Cole powstrzymał uśmiech, który w jej obecno­ści wydawał mu się dziwnie niestosowny.

- W moim nie dostrzeże pani zbyt wielkiej weso­łości, milady.

- Jonet - poprawiła. - I uprę się jednak przy swoim. W środku na pewno się pan śmieje, a ja chcę wiedzieć z czego. Nie chce się pan po­dzielić ze mną swoją radością, drogi kuzynie?

Ten sarkazm nie uszedł jego uwadze, lecz tego dnia zastanawiał się po prostu, czy kryje się za nim coś jeszcze.

- Dobrze, przyłapała mnie pani. Myślałem, że świetny byłby z pani żołnierz, i to mnie tak rozba­wiło. A wyszkoliłem paru i wiem, jakimi cechami powinni się odznaczać.

W charakterystyczny sposób przekrzywiła głowę.

- To znaczy?

Cole spoważniał. Popatrzył na nią i nagle zdał sobie sprawę, że nie widzi powodu, dla którego nie miałby odpowiedzieć.

- Gdy dochodzi do bitwy, dobry żołnierz nigdy się nie waha - odparł, kładąc rękę na kolanie. - Nie szuka potyczki, czasem się nawet przed nią wzdraga, ale śmiało przyjmuje każde wyzwanie. To dar, jaki otrzymuje niewielu mężczyzn.

- I pewnie jeszcze mniej kobiet? - spytała trochę kwaśno. - Mnie często oskarżano o zbytnią śmia­łość.

Cole skinął głową.

- Nie miałem nic złego na myśli, pani.

- Proszę mówić do mnie Jonet - powtórzyła.

- Nie sądzę, by to było właściwe. Jestem guwer­nerem pani dzieci.

Lady Mercer zacisnęła usta w linijkę i popatrzy­ła w głąb pokoju.

- Kapitanie, objął pan tę posadę rzekomo dlate­go, że jest pan członkiem rodziny mojego zmarłe­go męża. Odmawia pan wynagrodzenia... przynaj­mniej nie chce go pan przyjąć z moich rąk. - Popa­trzyła na niego czujnie. - A jeśli mamy mieszkać pod jednym dachem, to chyba powinniśmy odnosić się do siebie tak, jak kiedyś.

- To znaczy?

- Jak kuzyni. Dlatego ja jestem Jonet, a ty Cole, prawda?

- Jak sobie życzysz, pani - odparł sztywno.

- Dziękuję - powiedziała cicho, oderwała od niego wzrok i zajęła się robótką. Szybkimi, pre­cyzyjnymi ruchami wbijała igłę w materiał, po czym szybko wyciągała nitkę. Jej ręce wydawa­ły się nadzwyczaj delikatne, lecz Cole wyczuwał w nich ogromną siłę.

Przez chwilę obserwował ją uważnie i sprawiało mu to wielką przyjemność, a ona mu na to pozwo­liła. Jak na tak różnych ludzi, którzy nawet się nie lubili, a jedynie postanowili odnosić się do siebie zgodnie z nakazami konwenansów, był to niezwy­kły stopień poufałości. Lady Mercer pochwyciła spojrzenie Cole'a i uśmiechnęła się uroczo.

- Szatan zawsze kusi do grzechu bezczynne ręce - zacytowała, jakby uznała wyjaśnienie za koniecz­ne. - Czyż nie tego uczy Biblia?

Cole poprawił się nerwowo na krześle.

- Biblia uczy, że próżniactwo to niebezpiecz­na wada, jednak cytowane przez ciebie słowa wy­powiedział Watts, milady.

- Naprawdę? - popatrzyła na niego dziwnie.

- Jesteś bardzo dokładny. Kimże jest Watts?

- Teologiem. I autorem hymnów.

- Ach tak! Jestem przekonana, że masz rację - odparła, wykańczając ostatni ścieg. Ostrymi bia­łymi zębami przegryzła nitkę na pół i odłożyła ro­bótkę. - Czy zechcesz mi teraz powiedzieć, dlacze­go tak się martwisz o moje dzieci? Ja oczywiście mam własne powody do trosk.

Cole poczuł na twarzy żar jej błękitnych oczu. Jonet zadała zasadne pytanie, a jednak zwlekał z odpowiedzią. Poznał jej dzieci, przekonał się, jak bardzo są bezbronne. Jak mógł zwierzać się tej kobiecie z rzeczy, o których z nikim nie roz­mawiał? Z nikim, nawet osobą, z którą powinien był dzielić całe życie? Nie zamierzał odsłaniać duszy przed lady Mercer, gdyż ona jej najpraw­dopodobniej w ogóle nie miała. Właściwie nie do końca w to wierzył, ale nie mógł tak po prostu jej powiedzieć, że on sam kiedyś był zalęknionym sierotą i dlatego zawsze wyczuje strach dziecka i jego poczucie osamotnienia. A co do innych trosk - tej aury zagrożenia, dreszczy przechodzą­cych mu chwilami po kręgosłupie... jak mógł opisać coś, co wynikało wyłącznie z żołnierskiej intuicji?

Nawet poprzedniego wieczoru próbował nadać jakiś logiczny sens tym odczuciom, ubrać je w sło­wa. Boże, przecież wystraszyłby lady Mercer na śmierć, gdyby podzielił się z nią teraz swoimi przemyśleniami. Albo uznałaby go za wariata. Mo­że rzeczywiście oszalał? Na czym polegało to za­grożenie? Kogo dotyczyło? Nie miał pojęcia. Mo­że po prostu dawały o sobie znać traumatyczne przeżycia wojenne. Od miesięcy nie sypiał. A lady Mercer chwilami odbierała mu rozsądek.

Cole zsunął z roztargnieniem okulary z twarzy i przycisnął palcami skronie.

Znów zaczynała go boleć głowa, a nowe szkła nie pomagały.

- Być może chłopcy przeżywają śmierć ojca bar­dziej, niż mi się wydawało - powiedział w końcu z trudem. - I, nie gniewaj się... sądzę, że wymaga­ją większej uwagi.

Lady Mercer skinęła powoli głową, patrząc gdzieś w przestrzeń ponad ramieniem Cole'a. Wy­glądała jak kobieta przyłapana na wędrówce w głąb siebie, kobieta, która jednak miała jakieś wyrzuty sumienia. Jakie? Aż palił się z ciekawości, by się dowiedzieć. Tak bardzo pragnął ją lepiej po­znać.

Nie lubił jej, była dumna, zimna i zbyt boleśnie piękna. Poza tym nie można było wykluczyć, że jest zamieszana w śmierć męża. Uważał ją jednak za fascynującą kobietę, a jako filozof musiał się przecież interesować naturą ludzką, czyż nie?

Okazał się przy tym uczonym niezwykle odda­nym przedmiotowi swych studiów, gdyż pozwoliłby sobie teraz obciąć prawą rękę, byle tylko odkryć, co też kryje twarde, a przy tym niewątpliwie smut­ne serce Jonet. Niestety, lady Jonet o nic już nie pytała, a sama nie udzielała żadnych wyjaśnień. Przemówiła z lekkim wahaniem, ostrożnie dobie­rając słowa.

- Mój zmarły mąż miał wiele słabości, kapitanie - powiedziała cicho. - Ale był dobrym ojcem. Mo­że nie takim, jakiego sama bym wybrała dla moich dzieci, ale nie miałam w tej sprawie nic do powie­dzenia. Ale lord Mercer dbał o swoich synów, a oni go bardzo kochali. A teraz opłakują stratę ojca.

Cole próbował za wszelką cenę powstrzymać cy­niczny uśmiech, nie do końca mu się to jednak udało. Lady Mercer otaksowała go spojrzeniem, jakby próbowała sprawdzić, czy spełnia jej wyma­gania. W jakim zakresie - nie wiedział. Nagle w jej oczach pojawiło się coś na kształt żalu. Odsunęła na bok robótkę, zerwała się z krzesła i podeszła do okna.

Lady Mercer wyglądała na ulicę, a Cole czuł, że atmosfera w pokoju gęstnieje. Gdy się w końcu odezwała, głos miała ochrypły z emocji.

- Myślisz, że nawet tego nie zauważyłam? Że by­łam tak bezduszna? Nie zauważyłam, że moje dzieci cierpią? W takim razie wyprowadzę cię z błędu. Czuję to i wiem. I ta świadomość łamie mi serce.

Słyszał drżenie w jej głosie, wyraźnie zbierało jej się na płacz. Nagle poczuł, że zalewa go fala wsty­du. Wstał z krzesła i stanął tuż przy niej, kładąc jej dłoń na ramieniu.

- Proszę wybaczyć, nie chciałem sugerować, że...

- Nic mnie nie obchodzi, czego chciałeś, a czego nie - przerwała ochryple, odrywając się od okna.

Unikała jednak jego spojrzenia, jakby była świa­doma własnej słabości. Twarz miała bladą, oczy szkliste. Mrugała, jakby chciała odpędzić łzy. Do­myślał się, że drży pod żałobną suknią, którą nosi­ła z tak wielką godnością.

W obliczu tak głębokich uczuć - smutku, winy, bólu - uczuć, których sam nie znał, Cole poczuł, że budzi się w nim instynkt opiekuńczy. Niestety wraz z nimi przyszły żądze. Z przerażeniem uświadomił sobie, jak bardzo chce porwać ją w ramiona i scałować łzy wiszące teraz na czarnych rzęsach. Była niebezpieczna. Zła. A jednak w tamtej chwili zu­pełnie o to nie dbał.

Stał na tyle blisko, by wyczuwać jej egzotyczny zapach wzmocniony żarem nagłych uczuć. Miała delikatny zarys policzka i szczęki, twarz wyglądała jak uformowana z pięknej porcelany. Rozpaczli­wie pragnął ująć ją w dłonie i całować tak długo, by zniknął z niej wyraz smutku. I nagle, jakby stał się kimś, kogo tylko obserwował, ujrzał, że unosi pra­wą rękę do jej policzka.

Delikatnie przesunął palcami po jedwabistej skórze, lekko dotykając kciukiem aksamitnego zagłębienia pod okiem, tak by zetrzeć łzy, które jeszcze nie wypłynęły spod powiek. Ku jego bez­miernemu zdziwieniu lady Mercer lekko przy­mknęła oczy. Niemal bezwiednie wcisnęła mu twarz w dłoń, rozchylając lekko usta i wciągając głęboko powietrze.

Odniósł wrażenie, że ziemia przestaje się kręcić. Czas zamarł i w tym jednym nieskończonym mo­mencie nie istniał nikt inny poza nim i tą piękną, ponuro tajemniczą kobietą. Wydawało mu się, że nie ma w życiu żadnego celu oprócz tego, by ją po­cieszyć i wesprzeć, obronić przed demonami, które najwyraźniej nie dawały jej spokoju. Lecz potem, nagle, nie otwierając oczu, lady Mercer położyła dłoń na jego dłoni i po chwili krótkiego wahania odsunęła ją stanowczo, niemal brutalnie, odwraca­jąc się do niego plecami.

Cole nie widział już jej oczu i poczuł, jak zalewa go przerażenie. W ślad za nim nadszedł gniew, gniew na samego siebie, i z jakichś niewytłuma­czalnych przyczyn również na nią.

W końcu przemówiła - spokojnym, wyzutym z emocji głosem.

- Sądzę, sir, że powinieneś zachować swoje współ­czucie wyłącznie dla moich dzieci, które, zapewniam pana, bardzo go potrzebują. Rozumiemy się?

Odprawa zabolała go tak mocno, jakby odtrącił go stary przyjaciel, a nie daleka kuzynka. Cole nie chciał jednak analizować swoich uczuć zbyt do­kładnie. Popatrzył na nią ostro spod przymrużo­nych powiek.

- Doskonale, madam.

- To dobrze.

Odeszła od okna i wróciła na krzesło, siadając na nim tak sztywno, że jej plecy nie dotykały opar­cia. Cole nie miał pojęcia, co robić. Było tak, jak­by to przesycone uczuciami zdarzenie w ogóle nie miało miejsca. Najwyraźniej lady Mercer tego so­bie właśnie życzyła, a Cole postanowił spełnić jej życzenia. Co zresztą, u diabła, w ogóle w niego wstąpiło? Czyżby lady Mercer miała naprawdę magiczną władzę nad mężczyznami? Tak często o niej mówiono. Odnosił wrażenie, że jego ręka dotknęła tej kobiety popychana jakąś własną siłą, bez udziału jego woli.

Został jednak brutalnie przywołany do rzeczywi­stości. Lady Mercer odezwała się znów, spokojnie i chłodno, jak gdyby nigdy nic.

- Możesz się tu przeprowadzić, kiedy będzie ci wygodnie, jeśli podtrzymujesz swoje postanowie­nie. Ale musisz mnie zrozumieć. Najważniejsze w tym domu jest dobro dzieci. Ty masz je dobrze kształcić, ale również zapewnić im bezpieczeń­stwo. Nie życzę sobie, byś wywierał na nie jakikol­wiek niepożądany wpływ. Proszę jednak, byś je ka­rał stosownie do przewinienia, nie łamiąc jednak przy tym charakterów.

- Charakterów?

- Wolałabym, żebyś ich wychował na konie wy­ścigowe, nie pociągowe - odparła trochę kwaśno. Nachyliła się do niego i westchnęła. - Ale są nie­znośni, a poza tym bywają uparci. Być może w cią­gu ostatnich paru miesięcy nadmiernie ich roz­pieszczałam, ale tak bardzo się... martwiłam, że stracili ojca - dodała po chwili wahania.

Cole słuchał nie tyle jej słów, ale i tonu, jakim mówiła. Nie słyszał jednak niczego poza głosem matki troszczącej się o dobro dzieci. Tak, jak sama twierdziła. Niemniej jednak jej słowa nie przysta­wały do czynów. Szybko można było ocenić, jaką jest matką.

- To żywi chłopcy - zgodził się z trochę sztucz­nym uśmiechem. - Ale są naprawdę inteligentni. Obiecuję, że nigdy nie zastosuję wobec nich kar cielesnych.

Lady Mercer wzruszyła lekko ramionami.

- Nie martw się, jeżeli sobie z nimi nie pora­dzisz. Po prostu przyjdź do mnie, będę interwenio­wała. Zapewniam cię, że potrafię na nich wpłynąć, wiedzą, że nie zamydlą mi oczu.

Cole uśmiechnął się słabo.

- Pewnie nikt tego nie potrafi.

Na twarzy lady Mercer pojawił się wyraz zdzi­wienia - otworzyła usta, jakby chciała coś powie­dzieć, ale powstrzymała się. Po chwili wróciła do poprzedniego wywodu.

- Co do przeprowadzki, Charles... to znaczy pan Donaldson może wysłać ludzi na Lion Street i wszystkiego dopilnować.

Słowa lady Mercer okazały się bardzo znamienne - potwierdziły jego hipotezę na temat bliskich sto­sunków, jakie łączą lady Mercer z jej kamerdyne­rem. Niejednokrotnie dostrzegł, jak wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Te słowa niosły ze sobą jednak również inne znaczenie, które dotarło do niego jednak dopiero po chwili. Cole ni­gdy nie podawał lady Mercer swojego adresu.

Pierwsza sprawa w żaden sposób go nie dotyczy­ła. Wiedział, że lord Delacourt nie byłby w stanie sprostać wymaganiom takiej kobiety. Charles Do­naldson był młodym, przystojnym mężczyzną, a w towarzystwie zdarzały się często takie historie. Jego wuj nazwał lady Mercer niemoralną dziwką, dając przy tym wyraz swojej arystokratycznej hipo­kryzji. Pociąg lorda Mercera do kurtyzan i wdów stanowił tajemnicę poliszynela, a nawet wyniosły James często zadzierał spódniczki aż nazbyt chęt­nym pokojówkom.

Ani oni, ani Cole, ani nikt inny oprócz Boga nie miał prawa jej sądzić. I cóż z tego, że lady Mercer spędzała upojne chwile w towarzystwie kamerdy­nera? Lub sypiała z tak energicznym i przystojnym młodym człowiekiem jak Delacourt? Cole nie aprobował takiego zachowania, szczególnie że da­ma nie dbała o dyskrecję. Cudzołóstwo nie przystawało w żaden sposób do jego standardów mo­ralnych. Ale lady Mercer nie popełniała cięższego grzechu niż ci, którzy ją potępiali. I jakie mieli pra­wo, by ją sądzić? Cole był kiepskim kandydatem na świętego. Mógł jedynie trzymać swoje żądze na wodzy. Kategorycznie odpędził od siebie myśli o grzesznych skłonnościach swojej pracodawczyni, a wraz z nimi obrazy tego, jak mogłaby wyglądać, oddając się tym lubieżnym uciechom.

Postanowił ponadto, że nie zapyta lady Mercer, skąd zna jego adres. Niemniej jednak fakt, że go zna, skłaniał do przemyśleń. Poważnych przemy­śleń.

- Chyba nie wyprowadzę się stamtąd na dobre - wyjaśnił w końcu. - Tak się składa, że mam ma­sę osobistych rzeczy, głównie książek, które kaza­łem tu przysłać, kiedy... - zawiesił na chwilę głos.

- Tak czy inaczej, sądzę, że sprawiłbym tylko kło­pot.

- Absolutnie nie - odparła gładko. - Na drugim piętrze mam mały apartament, w którym możesz zamieszkać, jeśli ci się spodoba. Są tam sypialnia, garderoba i salon, gdzie możesz przyjmować gości, jeśli będziesz miał na to ochotę.

- Bardzo to miłe z twojej strony - powiedział - ale nie jestem szczególnie towarzyski. Wolny czas spędzam głównie w klubie lub w siedzibach organizacji, do których należę.

Lady Mercer przymrużyła oczy niczym kot polu­jący na mysz.

- Do jakiego klubu należysz? I do jakich organi­zacji? - spytała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Cole zawahał się, nie miał ochoty zdradzać tej kobiecie żadnych szczegółów na temat swojego ży­cia. Może Jonet Rowland naprawdę posiadała ten szkocki dar i potrafiła przeniknąć do jego serca. Przerażające. I niesamowite.

- To nie są szczególnie ważne organizacje, ma­dam.

- Chcę znać zwyczaje człowieka, który ma uczyć moje dzieci - powiedziała z uporem.

- Do klubu United Service i Komitetu Główne­go Menonitów. Jak również do Londyńskiego Sto­warzyszenia Teologów i Towarzystwa Filozoficz­nego.

Lady Mercer uniosła ze dziwieniem delikatne brwi.

- Jesteś zatem teologiem. Jakie to osobliwe!

Cole doznał wrażenia, że jej lekko protekcjonal­ny ton stanowi próbę stworzenia dystansu. Lady Mercer chciała mu wyraźnie pokazać, jakie zajmu­je miejsce w tej relacji. Poczuł przypływ gniewu.

- Zwykle nie używamy tego przymiotnika, mó­wiąc na ten temat, madam.

Nawet jeśli dostrzegła, że jest zły, nie dała tego po sobie poznać.

- Wspomniałeś również o Towarzystwie Filozo­ficznym, prawda? - Uśmiechnęła się smutno. - Mój zmarły mąż też chyba należał do Towarzystwa Fili­stynów czy może Filanderów, nie pamiętam.

Popatrzyła na niego z poważną miną, a Cole omal nie wybuchnął śmiechem. Co za kobieta! Uczony moralista, jaki w nim tkwił, podpowiadał, że powinien się na nią obrazić za te kpiny, a przede wszystkim za brak skruchy za niestosowny żart. Jeszcze przed chwilą był zły, teraz jednak zupełnie mu to przeszło. Czuł się jednak zakłopotany i wy­trącony z równowagi, co zdarzało mu się przecież niezwykle rzadko.

Z zamyśloną miną lady Mercer sięgnęła do ko­szyczka z robótką i wyjęła z niego kolejny kawałek materiału. Cole patrzył na nią ze zdziwieniem, a jego zmysły znowu dały o sobie znać.

Do licha! Markiza Mercer cerowała skarpetki? Sądząc z wyglądu, były to skarpetki jej synów. To zajęcie zupełnie nie pasowało do jej charakteru. Ale jaki właściwie miała charakter? Jaką tak na­prawdę była kobietą? Cole zrozumiał nagle, że prawie nic o niej nie wie. Przypomniał sobie jed­nak, że jej nie lubi. Nie, z pewnością jej nie lubił. Ale czasem podziwiał. Odpędził szybko od siebie te myśli, otworzył teczkę i przystąpił do omawiania planu lekcji.


Rozdział czwarty


Kapitan rozkłada obóz

na linii nieprzyjaciela


Godzinę później Jonet Rowland patrzyła w mil­czeniu na Cole'a Amhersta, który właśnie ener­gicznym, równym, żołnierskim krokiem wychodził z jej pokoju. Boże, naprawdę doznała na ten widok ulgi. Z roztargnieniem pogłaskała Drania po je­dwabistej głowie - ach, jakaż była głupia, ulegając tym wszystkim lękom! Dlaczego nie potrafiła za­panować nad strachem i gniewem, które przypra­wiały ją czasem o nagłą miękkość w kola­nach? I dlaczego sądziła, że znajdzie pociechę u kapitana Amhersta?

Niemniej jednak instynkt podpowiadał, że tak właśnie powinna postąpić. Nie wiedziała tylko dla­czego. Może to jego mundur tak na nią działał? Wspaniała, wyprostowana sylwetka? Albo nie­prawdopodobnie szerokie ramiona? Zaśmiała się z własnej głupoty. Tak, Amherst istotnie sprawiał wrażenie człowieka, na którym może się oprzeć słaba kobieta. Ale ona nie była słaba. Nie mogła sobie pozwolić na taki luksus.

Dzięki Bogu, udało się jej ułożyć właściwie sto­sunki z Colem. Jonet umiała sobie świetnie radzić zarówno z mężczyznami, jak i z końmi, nie robiło jej to różnicy. W obu przypadkach nie było jednak miejsca na słabość czy porywy serca.

Od wczesnej młodości wiedziała, jak poganiać i kiedy powstrzymać. I jak im uświadomić, kto tu trzyma cugle. Teraz robiła to niemal instynktow­nie. W jej świecie od tych umiejętności zależała zdolność przetrwania. Jonet odrobinę za mocno przygryzła wargę i skrzywiła się z bólu. Przy Cole'u Amherście traciła tę kontrolę. Niezwykłe. Dotąd prawie nigdy nie pozwalała mężczyźnie, by nad nią dominował.

Nie wszystko jednak było stracone. Właściwie pojawił się nawet mały promyk nadziei. Amherst nie zabawił długo, ale przez ten czas zdołali jednak zawrzeć niełatwy rozejm i stworzyli taki plan zajęć dla Stuarta i Roberta, który powinien zdać egza­min w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Am­herst, spokojnie, ale bardzo stanowczo przekazał jej listę pomocy potrzebnych do nauki. Patrzyła na nią teraz, ogarniając wzrokiem starannie wyry­sowaną tabelkę i małe, kształtne litery. Cole bar­dzo poważnie traktował swoje obowiązki. Na pew­no poświęcił wiele czasu na przemyślenie potrzeb swoich przyszłych uczniów. Co więcej, uwzględnił w tym planie jej życzenia, choć wcale nie musiała o to prosić.

Zdarzyło się coś jeszcze, co bardzo ją zdziwiło. Poprzedniego wieczoru Cox, nowy lokaj, którego Charlie przywiózł z kolonii, śledził Amhersta. Kapi­tan nie udał się wcale do domu wuja, tak jak ocze­kiwała. Szedł długo ulicą High Holborn, a potem zniknął nie gdzie indziej, tylko w kościele Świętego Andrzeja, gdzie spędził co najmniej godzinę.

Cox nie należał do ludzi szczególnie bystrych, ale wykazał się przytomnością umysłu i zajrzał do środka, żeby sprawdzić, czy Cole miał tam mo­że umówione spotkanie. Amherst jednak był sam, pogrążony w medytacji. Potem udał się do Mitre, gospody w pobliżu Bloomsbury, gdzie spędzali wolny czas aktorzy i poeci najróżniejszego autora­mentu oraz ubodzy studenci prawa.

Tam zamówił lekką kolację, popił ją dwoma sporymi kielichami jabłecznika, podziękował uprzejmie za grę w karty, a później grzecznie od­prawił natrętną prostytutkę. Pozostałą część wie­czoru gawędził ze znajomymi, a potem poszedł spokojnie do domu przy Red Lion Street. Jak na niebezpiecznego szpiega, zachowanie wydawa­ło się zaiste nieco dziwne. Jonet ogarnęła fala wątpli­wości.

Czy mogła się mylić co do intencji Amhersta? A może źle odczytała zamiary Jamesa Rolanda? A jeśli wuj Cole'a był po prostu napuszoną świnią, za jaką go zawsze uważała? I nic poza tym? Nie, taka możliwość nie wchodziła w rachubę. Nie na­leżało lekceważyć tak wielkiego niebezpieczeń­stwa, ani kojarzyć zagrożenia z niewłaściwą osobą. Gdyby przyznała, że pomyliła się co do wuja, mu­siałaby pogodzić się z myślą, że nie wie, kim są wła­ściwie jej wrogowie. I czy byli to na pewno jej wro­gowie? Niewykluczone, że niepotrzebnie wpadła w panikę.

Tuż po śmierci Henry'ego nerwowy sędzia, pan Lyons, przesłuchiwał Hannah, służącą, jedną z wielu kobiet sypiających z jej mężem. Hannah musiała się dobrze natrudzić, żeby wyjaśnić, jakim cudem znalazła swego pana martwego w łóżku o trzeciej nad ranem. Po przesłuchaniu Hannah trzęsła się po prostu ze zdenerwowania, lecz Jonet nie miała żadnego powodu, aby przypuszczać, że służąca mogłaby kogokolwiek zabić, choć była próżna i głupia. Przecież nie zapałała do Henry'ego prawdziwym uczuciem. Mimo to Jonet zwolniła Hannah ze służby z dwumiesięczną pen­sją i listem polecającym.

Czy to możliwe, że Henry zginął z ręki swojej kochanki? Gloria Lanier była szczupłą, energicz­ną, wesołą wdową o wątpliwej reputacji. Jednak dla niej Henry miał znacznie większą wartość żywy niż martwy. Choć, mimo że on sam uważał się za ideał mężczyzny, nie należał wcale do zręcznych czy cierpliwych kochanków. Gdyby go zatem zabi­ła, to nie w przypływie wybuchu namiętności, ale raczej, by dać upust frustracji.

David sugerował, iż być może w grę wchodzi po­lityka, gdyż w minionym roku Henry zajmował w debatach parlamentu bardzo niepopularne sta­nowisko. Nie bywał tam jednak często, tylko wte­dy, gdy z wyniku głosowania mógł odnieść korzyści osobiste. Arogancja i zbytnie pobłażanie samemu sobie przysporzyły mu wielu wrogów, lecz londyń­skie salony pękały w szwach od ludzi jego pokroju.

Dlaczego więc zginął? Motyw, by zabić Henry'ego, miał tylko James lub ktoś inny z jego rodzi­ny. Jonet powiodła bezmyślnie dłońmi po ramio­nach. Po wyjściu kapitana z pokoju uleciały ciepło i spokój. Odpędzając idiotyczne myśli, Jonet za­dzwoniła na służącą, uznając, że należy jednak na­palić w kominku.

Odczuwała ogromne zmęczenie. Zmęczenie nie­ustanną wartą. W Szkocji, dokąd uciekła w poszuki­waniu samotności i bezpieczeństwa, zaczęła się za­stanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek poczuje się bez­pieczna. Czy będzie jej ciepło... Teraz przyszła jej do głowy zupełnie fantastyczna myśl, że gdyby kapi­tan Amherst znajdował się w pobliżu, czułaby się znacznie lepiej. Coś podobnego! Jeszcze wczoraj uważała go przecież za najgorszego wroga. Nawet nie wiedziała wiele ani o nim, ani o jego zamia­rach. I wcale za nim nie przepadała, irytowała ją otaczająca go aura subtelnej wyższości. A jednak sa­ma jego obecność wniosła taką atmosferę spokoju, jakiej nie mógł jej zapewnić ani David, ani Charlie.

Agnes, pokojówka Jonet, widząc, jak jej pani drży z zimna na krześle, zacisnęła surowo usta i na­tychmiast rozpaliła ogień na kominku. Jonet uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Gdy w Szkocji uległa atakowi paniki, próbowała sobie wmówić, że jeśli otoczy się wyłącznie zaufanymi ludźmi, takimi jak Agnes czy Charlie, prawdopo­dobnie odzyska poczucie bezpieczeństwa, ale to niewiele pomogło. Boże, jak ona nienawidziła tego stanu. Tej okropnej niepewności. Nigdy nie nale­żała do ludzi niezdecydowanych. Choć mogła kon­trolować tylko niewielką część swego życia, pano­wała nad nią całkowicie. Dzięki temu zapracowała sobie wyłącznie na krytykę otoczenia i na opinię osoby zbyt upartej. A James Rowland należał do jej najbardziej zaciekłych przeciwników.

Cóż, gdyby chodziło wyłącznie o nią, posłałaby ich wszystkich do diabła. Jej świat przewrócił się do góry nogami w dniu, kiedy urodziła pierwsze dziecko. Dopiero wtedy zdała sobie bowiem spra­wę, że nie jest odpowiedzialna wyłącznie za siebie. Zrozumiała, że musi wziąć całe swoje życie w karby. Nie mogła już sobie pozwolić na smutek, zbytnią uległość czy rozczulanie się nad sobą. Nie mogła smętnie wędrować przez życie, tak jakby za­brakło jej odwagi lub rozsądku. Nie miała do tego prawa. Jakie dzieci mogła wychować taka kobieta?

Po ślubie próbowała skłonić Henry'ego do miło­ści. I ona sama próbowała go kochać. Zbyt późno zdała sobie sprawę, że stanowiła jedynie wyzwanie dla jego męskiej dumy i gdy Henry stracił w końcu zainteresowanie dla swojej pożądanej przez wszystkich żony, nie cierpiała nadmiernie z tego powodu. Lecz teraz on nie żył, i gdy wreszcie odzy­skała całkowitą kontrolę nad swoim życiem, czuła się samotna i zagubiona. Nieprzydatna, niekompe­tentna. Pragnęła kogoś, na kim mogłaby polegać.

Boże, co się z nią działo? Kogoś, na kim mogła­by polegać? Przecież mogła ufać wyłącznie samej sobie. Nauczyła się tego boleśnie już dawno temu. A jednak oczyma duszy wciąż widziała Amhersta, mężczyznę o płowych włosach i wąskich biodrach. Tego zdecydowanego, długonogiego żołnierza o spojrzeniu, którym przewiercał rozmówcę na wy­lot.

Jonet nie znała nikogo, kogo otaczałaby podob­na aura siły, spokoju i intelektu. Pociąg do Amher­sta komplikował jej życie do tego stopnia, że cza­sem ze złości na samą siebie bywała w stosunku do niego nieuprzejma. Chciała rzucić mu wyzwa­nie, ale Amherst chwytał przynętę wyłącznie na swoich warunkach. A co najdziwniejsze, Jonet bardzo go za to szanowała. Jakże inaczej wygląda­łoby jej życie, gdyby miała za męża prawdziwego partnera. Widziała zresztą kilka dobrych mał­żeństw. Związek jej rodziców nie stanowił tu do­brego przykładu, gdyż zdrady jej ojca żenowały na­wet Henry'ego.

Agnes odłożyła w końcu pogrzebacz na półkę i wyszła z pokoju. Łapczywe płomienie pochłonęły drewienka i zaczęły pożerać węgle, co przypo­mniało Jonet o tym, że i jej dzień bardzo szybko mija. Czekała tylko na dwie spokojne godziny w towarzystwie chłopców oraz kolację w towarzy­stwie Davida i Ellen.

Miała ochotę zjeść wieczorny posiłek z Amher­stem, ale on wymówił się od zaproszenia innymi zobowiązaniami. Jonet była bardzo ciekawa, do­kąd się wybiera i z kim zje kolację. Miał kochan­kę? Narzeczoną? Poczuła ukłucie żalu. Amherst mógł sobie spokojnie pozwolić na godne utrzyma­nie żony - wystarczył jej tylko rzut oka, by się o tym przekonać. A nawet gdyby urodził się w ubogiej rodzinie, szybko zdobyłby majątek, co zresztą rodziło pytanie, dlaczego zgodził się uczyć jej dzieci.

Jonet pokręciła głową. Z żalem przypomniała sobie, że jej wrogiem musi być James. Nie było in­nego wyjaśnienia dla obecności Amhersta w jej ży­ciu.


* * *


Cole wyszedł z kamerdynerem do holu, by za­czekać na powóz Jonet, który miał go zawieźć z powrotem do domu. Tego ranka wiał bardzo sil­ny wiatr, toteż Cole z ulgą wziął od lokaja ciepły płaszcz, nie spuszczając przy tym oczu z jego twa­rzy. Wreszcie ciekawość zwyciężyła.

- Wydaje mi się, że skądś pana znam - powie­dział. - Lord Roberts twierdzi, że był pan na pół­wyspie. Ciekaw jestem... czy myśmy się spotkali? Ja służyłem w Pierwszych Dragonach Królewskich.

Donaldson popatrzył na niego odrobinę niespo­kojnie.

- Nie jestem pewien, sir. Ale to możliwe.

- W jakim oddziale pan służył?

- U Królewskich Szkotów.

- Ach tak! Wspaniali żołnierze. Tak dzielnie walczyli pod Salamanką - powiedział z uznaniem Cole. - Chyba zrobił pan ogromne wrażenie na sy­nach lady Mercer.

W końcu kamerdyner zdobył się na uśmiech.

- Och, to dobrzy chłopcy. Ale młodzi dostrzega­ją tylko bohaterstwo, nie widzą przemocy. Tak jest zresztą znacznie lepiej - dodał szybko.

- To prawda - zgodził się Cole, zadowolony, że niechęć, z jaką odnosił się do niego Donaldson, powoli słabnie. - Zdaje się, że był pan ranny. Czy właśnie wtedy wrócił pan do Anglii?

- Niezupełnie. Wróciłem do Szkocji - sprosto­wał Donaldson. - Oberwałem bagnetem pod Vittorią i spędziłem w domu resztę wojny - dodał smutno.

- Rozumiem. I co pan potem robił?

- No... pojechałem do domu. Do Kildermore.

- Do Kildermore? - Cole trochę się zdziwił. - To znaczy do zamku? Do rodzinnego domu lady Mercer?

- Aye, lady Jonet, znaczy się lady Mercer, od ra­zu przyjęła mnie z powrotem na służbę. Cole myślał chwilę.

- No cóż, miał pan szczęście, Donaldson. Nie­wielu żołnierzy dostaje pracę od razu po powrocie z wojny.

Kamerdyner lekko skłonił głowę.

- Ogromne szczęście. Ale lady Jonet powiedzia­ła jasno, że dla mnie zawsze znajdzie miejsce. Ka­zała mi przyjechać zaraz po demobilizacji. - Popa­trzył na Cole'a z dumą. - Donaldsonowie służą w Kildermore od trzystu lat. A ja się tam urodzi­łem. I umrę, jeżeli pan Bóg pozwoli.

Cole miał bardzo zdziwioną minę.

- Tak długo pan tam służył?

- Całe życie. Jestem starszy od lady Jonet o sześć miesięcy... - Urwał nagle, jakby się przestraszył, że za dużo powiedział.

Cole chciał zadać kolejne pytanie, ale się rozmy­ślił. Nie było sensu wyzywać losu. I tak się już chy­ba dowiedział czegoś bardzo ważnego, choć nie był tego pewien. Dokładnie w tej samej chwili do jego uszu dobiegł tętent kopyt.

- No cóż, Donaldson - powiedział szybko. - Wkrótce wrócę tu z rzeczami, lecz niestety wie­czorem znowu muszę wyjść. Może któregoś dnia zagramy w karty? Albo postawię panu piwo. My, weterani wojenni, znajdziemy z pewnością wspól­ny język.

Przez chwilę Donaldson wydawał się zaskoczo­ny. Nagle jego sympatyczną twarz okrasił szeroki uśmiech.

- Aye, kapitanie. Na pewno nie będzie w tym nic złego.


* * *


Późnym popołudniem Cole zobaczył, że wszyst­kie jego rzeczy są już rozpakowane i leżą porządnie na swoich miejscach. Sprawni służący lady Jonet zadbali o wszystko. On sam był już ubrany do wyj­ścia na kolację przy Albermale, gdzie miał się spo­tkać ze swoim starym przyjacielem, Terrencem Madlowem. Zerknął na zegarek i przekonał się na­tychmiast, że jak zawsze przyszedł za wcześnie.

Znów dopadły go myśli o lady Mercer, co w cią­gu ostatnich paru dni zdarzało się stanowczo za często. Cole szukał gorączkowo jakiejś innej po­żywki dla umysłu. Przypomniał sobie nagle, że do zajęć z chłopcami potrzebuje dobrego słownika łacińskiego, a zapomniał umieścić go na liście po­mocy szkolnych, o którą prosiła lady Mercer. Był jednak pewien, że w jej ogromnej bibliotece taki słownik znajdzie.

Chwilę później wszedł do biblioteki, która na pierwszy rzut oka wydała mu się pusta; nagle ze słabo oświetlonego kąta doleciało do niego prze­kleństwo. Cole popatrzył w tamtą stronę i jego oczom ukazała się wysoka, ruda kobieta o nieokre­ślonym wieku, która sięgała właśnie niezdarnie po książkę umieszczoną na najwyższej półce. Na widok Cole'a zarumieniła się mocno.

- Och - powiedziała i cofnęła rękę.

- Proszę wybaczyć. Nie wiedziałem, że ktoś tu jest. - Cole odwrócił się do wyjścia.

- Nie, nie. Proszę tego nie robić - powiedziała kobieta. Przeszła szybko przez pokój z przechylo­ną pytająco głową i wyciągnęła rękę. Miała piękne oczy i gesty podobne do gestów Jonet. Cole pomy­ślał, że jest to z pewnością jej krewna.

- Kapitan Amherst? - spytała z miłym uśmie­chem. - Odgadłam trafnie?

- Jak najbardziej. Obawiam się jednak, że ma pani nade mną pewną przewagę, panno...?

- Cameron. Ellen Cameron. Kuzynka lady Mer­cer - wyjaśniła. Uśmiech rozświetlał tę niemal po­spolitą twarz i dodawał jej uroku. - Słowo daję! Powiem Jonet coś do słuchu. Zapomniała mi po­wiedzieć, że pan tu jest. Jakie to do niej podobne. Miło mi pana poznać, kapitanie.

- Jestem zaszczycony - powiedział, przyglądając się jej dyskretnie. - W istocie, jest pani bardzo po­dobna do jej lordowskiej mości. - Tak naprawdę Ellen Cameron przypominała trochę Jonet tylko z twarzy. Była jednak postawną, dobrze zbudowa­ną kobietą. Wyglądała też na osobę poważną i pewną siebie, zupełnie pod tym względem inną niż jej krucha kuzynka.

Kobieta dostrzegła jego spojrzenie i zarumieni­ła się lekko.

- Obawiam się, że to Jonet jest naszą rodzinną pięknością. Ma niebieskie oczy i piękne ciemne włosy swojej matki. Z tą rudą szopą i zielonymi oczyma odziedziczyłam koloryt Cameronów. Wy­chowałam się razem z Jonet w Kildermore Castle. - Popatrzyła na niego uważnie. - Był pan tam?

Cole pokręcił głową.

- Nie, nie miałem tej przyjemności.

Pani Cameron przymrużyła oczy niemal z czułością.

- Co za strata! To najpiękniejsze miejsce na zie­mi. Te urwiste klify, kamienne wieżyczki, a w dole ocean rozbijający się o skały. Jakie to romantycz­ne! - Zaśmiała się i Cole zaczął się zastanawiać, czy czasem z nim nie flirtuje. Popatrzył na nią uważnie i odrzucił taką ewentualność. Ellen była głupiutka.

Odwzajemnił uśmiech.

- Pomijając zamki i tego typu inne rzeczy pięk­no jest raczej sprawą zwodniczą, prawda, panno Cameron? - spytał. - Proszę mi teraz powiedzieć, czy mogę pani pomóc zdjąć tę książkę? Mnie chy­ba będzie łatwiej po nią sięgnąć.

Skinęła głową, a Cole ruszył wzdłuż półek, do­póki mu nie wskazała poszukiwanego tomu. Zdjął ją z półki i podał Ellen. Skromnie opuściła rzęsy i odłożyła książkę.

- Jest pan bardzo uprzejmy, kapitanie. Zamie­rza pan uczyć chłopców, prawda?

- Tak - odparł. - A pani? Przyjechała pani z wi­zytą czy po prostu pani tutaj mieszka?

- W pewnym sensie i jedno, i drugie - odparła, przesuwając bezmyślnie palcami po grzbietach, lak jakby chciała wybrać jeszcze jedną książkę.

Tak w ogóle mieszkam przy Cavendish Square z moją starą ciotką, ale ona często wyjeżdża do Kentu, by zobaczyć się z synem i wnukami, któ­rzy rezydują na wsi.

Cole usłyszał wszystkie niewypowiedziane sło­wa. Ellen Cameron była ubogą krewną, damą do towarzystwa mieszkającą raz u jednego, raz u drugiego członka rodziny. Nie wydawała się jed­nak szczęśliwa. Nie sprawiała też wrażenia kobie­ty, która marzy o zamążpójściu, choć Cole nie miał pojęcia, dlaczego odnosi takie wrażenie.

- Nie lubi pani wsi? - zapytał. - Ja wolę tam mieszkać.

- Owszem, lubię, ale wolę Szkocję, morze i klify. - Uśmiechnęła się przelotnie. - Teraz jednak nie mogę tam pojechać i najlepiej będzie, jeśli zostanę z Jonet. Chociaż chyba dokuczają jej trochę moje, jak to nazywa, staropanieńskie nawyki.

- Z pewnością się pani myli. Ale to bardzo miłe z pani strony, że troszczy się pani o kuzynkę. Ciot­ka bez wątpienia za panią tęskni.

Miss Cameron uniosła głowę, żeby popatrzeć mu w oczy.

- Bardzo pan uprzejmy, ale moja ciotka rozumie, tak samo jak ja, że Jonet nie czuje się dobrze. Cier­pi po stracie męża. - Odwróciła się od książek, któ­re zaczęła oglądać. - Ludzie nie rozumieją, jak bar­dzo ją to dotknęło, kapitanie - szepnęła żarliwie.

- Być może ma pani rację. - Cole czynił wszyst­ko, by w jego słowach nie zabrzmiała żadna sarka­styczna nuta. - Lady Mercer z pewnością bardzo kochała męża.

Kuzynka Jonet okrążyła obitą brokatem sofę, by stanąć bliżej Cole'a.

- Och, jestem przekonana, że na swój sposób Jo­net była bardzo oddana Henry'emu.

Cole uśmiechnął się słabo; nie chciał odzierać ze złudzeń najwyraźniej naiwnej kuzynki Jonet. Mimo wieku, a miała co najmniej trzydzieści lat, pan­na Cameron wciąż zachowała mentalność kobiety, która nigdy nie była mężatką i nie wiedziała, że po ślubie ludzie rzadko bywają szczęśliwi. Lord Mercer i lady Mercer byli małżeństwem, mieli dzie­ci, mieszkali na ogół pod jednym dachem - dlatego uznała, że ich małżeństwo było bardzo udane. Ale Cole wiedział swoje. Otrzymał surową lekcję.

Ale panna Cameron wyczuła jego sceptycyzm.

- Widzę, że pan nie rozumie, sir. Wszyscy sądzą, że Jonet i Henry strasznie się nienawidzili. No cóż, może ona początkowo postępowała trochę głu­pio... wie pan, chciała wyjść za mąż z miłości i tak dalej, ale prawdę mówiąc, Henry wcale nie był gor­szy niż większość mężczyzn.

- Naprawdę? - zapytał Cole. - Miło mi to słyszeć.

- W takim razie wszystko w porządku - powie­działa pogodnie panna Cameron, zdejmując z pół­ki mały tomik poezji. - Spotkamy się na kolacji?

Jej pytanie przywróciło Cole'a do rzeczywistości.

- Niestety nie dziś, panno Cameron. Obawiam się, że mam wcześniejsze zobowiązania, ale lady Mercer nalega, bym spożywał posiłki z rodziną. Bardzo to miłe z jej strony.

Panna Cameron zamrugała.

- A jakżeby inaczej? Przecież pan również nale­ży do rodziny, a Jonet jest istotnie bardzo wspania­łomyślna. - Uśmiechnęła się trochę sztucznie.

- To jest właśnie zaleta staropanieństwa, kapita­nie. Mogę sobie robić, co chcę, a Jonet zawsze mnie włącza we wszystkie rodzinne sprawy.

- Wszystkie? - Cole zdziwił się nieco. - Czy by­ła pani tutaj również tej nocy, gdy zginął lord Mer­cer? - wyrzucił z siebie trochę zbyt obcesowo, lecz panna Cameron nie wydawała się obrażona.

- Nie, ale zostałam zaproszona. Jak już mówi­łam, Jonet nigdy o mnie nie zapomina. Ale spędzi­łam tu całe święta i naprawdę chciałam wrócić do domu. To znaczy do ciotki. I dlatego powie­działam po południu, że boli mnie głowa. Takie małe kłamstwo.

- Okropność! Straszna z pani grzesznica - zażar­tował Cole.

Zrobiła minę skarconego dziecka.

- Muszę przyznać, że nie przepadam za osoba­mi, które przyszły wtedy na kolację. Ale teraz czu­ję się winna, że zostawiłam Jonet samą po tym wszystkim, co się stało - dokończyła szeptem.

- Chyba rozumiem - powiedział cicho Cole.

- Ale nie może się pani o nic obwiniać, panno Ca­meron. Jestem pewien, że zrobiła pani wszystko, co możliwe. Widać Bóg postanowił powołać lorda do siebie.

- Myśli pan? - spytała trochę za ostro. - Niektó­rzy nie podzielają z pewnością pańskiej opinii.

- Szybko zdjęła ze stolika dwie wybrane książki.

- Cóż, bardzo mi było pana poznać. Zobaczymy się jutro na kolacji?

- Tak, niewykluczone. - Cole ukłonił się lekko i przytrzymał przed nią drzwi. Gdy patrzył, jak jej szeroka spódnica znika za rogiem, zmiotła go z powrotem do pokoju lawina chłopców i psów, którzy zbiegli właśnie ze schodów na tyłach na domu.

- Drań! Łobuz! - krzyknął Stuart. - Siad! Spo­kój! - Nie przyniosło to jednak pożądanego efektu.

- Kapitanie Amherst! Naprawdę przywiózł pan rzeczy? Chce pan tu zostać? Będzie pan nas uczył? Stuart powiedział, że pan już nie wróci, ale ja...

- Nic podobnego! - zawołał Stuart, odpędzając owczarka. - Mówiłem tylko, że jeśli ma rozum, to już więcej tu nie przyjdzie.

Cole automatycznie uniósł nogę, by przepuścić psa.

- No cóż, to chyba załatwia sprawę. Nie mam ro­zumu. Zawsze się bałem, że może mi to grozić.

- A kogo to obchodzi? - spytał retorycznie Ro­bert, wodząc wzrokiem za Draniem, który zatoczył wokół niego kolejne kółko. - Mama mówi, że pan zostanie i będzie nas pan uczył łaciny i gry w kry­kieta. I jeszcze mówi, że mamy się do pana zwra­cać; „kuzynie Cole”, ale tylko: jeśli się pan na to zgodzi. Zgadza się pan! Siad, Drań! Nie sądzi pan, że powinniśmy się tak do pana zwracać? Teraz przecież wiemy, że nie jest pan szpiegiem, ani in­nym podejrzanym typem. I jeszcze powiedziała, że skoro jesteśmy w żałobie po tacie, mamy rodzinę tylko tutaj, w Londynie, no i jest jeszcze lord Dela­court - dodał poniewczasie.

Cole zerknął na Stuarta, który tylko przewrócił wymownie oczami.

- Musi się pan do tego przyzwyczaić. Robert ni­gdy nie przestaje mówić, czy ma coś ciekawego do powiedzenia, czy nie.

Z rozbawionym uśmiechem Cole zerknął zno­wu na zegarek. Przez spotkanie z Ellen Cameron był już mocno spóźniony, co nigdy mu się nie zda­rzało.

- Obawiam się, panowie, że musimy przełożyć tę rozmowę. Spieszno mi na wizytę. - Popatrzył po­ważnie na chłopców. - Ale mam już dla was po­nadprogramową pracę domową. Przeszukajcie tę bibliotekę i znajdźcie słownik łaciński. Przynieście go jutro na lekcję punktualnie o dziewiątej.

- Ponadprogramową? - spytał Robert z po­dejrzliwą miną. - To znaczy dodatkową? Mamy więcej pracy? - Skrzyżował ramiona na piersiach.

- No cóż - powiedział wolno Cole. - Jest to za­danie wykraczające poza wasze obowiązki. Dlate­go otrzymacie za nie dodatkową nagrodę.

- Tak? - Robert przymrużył oczy. - Jaką?

- Ten, kto go znajdzie... - Cole szukał w my­ślach stosownej nagrody. - Już wiem. Ten, kto go znajdzie, pójdzie ze mną na najlepszy mecz sezo­nu. Eton - Harlow.

- Świetnie! - wykrzyknął Robert i od razu pod­biegł do półki, a za nim popędził Drań, który nie odstępował swego małego pana nawet na krok.

Stuart jednak nie ruszył się z miejsca.

- Mama nie pozwoli nam iść na mecz krykieta, sir - powiedział cicho. - Wciąż jesteśmy w żałobie.

Dziecko miało tak smutną i poważną minę, że Cole położył tylko rękę na jego ramieniu.

- Może ją przekonam - powiedział cicho. - Mecz odbędzie się dopiero w połowie czerwca. Wtedy minie już półroczny okres żałoby. A w naj­gorszym wypadku weźmiemy powóz i będziecie mogli obserwować grę z okna.

Twarz chłopca rozjaśniła się nieco.

- Tak, chyba możemy tak zrobić. Nawet wuj James nie miałby nic przeciwko temu, prawda? - Zmarsz­czył ciemne brwi. - On ciągle przysyła mamie listy z wyrzutami. Poucza ją, jak mamy się zachowywać, okazywać szacunek... no, takie banialuki.

- Tak - szepnął Cole i zacisnął ze złości szczęki. Banialuki. Dobrze powiedziane. - Jestem pewien, że szanowaliście ojca.

Stuart podniósł wzrok na Cole'a i skinął głową.

- Oczywiście, sir. Lubiliśmy papę. Nie wiem, dla­czego wuj James ciągle denerwuje mamę. Te wszystkie listy bardzo ją niepokoją. - Wzruszył chu­dymi ramionami. - Moglibyśmy się naprawdę bez tego obyć - dodał zbyt poważnie jak na swój wiek.

Cole zajrzał Stuartowi w oczy.

- Nie przejmuj się wujem Jamesem. Tak się składa, że to również mój wuj. A ja już się nauczy­łem, jak z nim postępować. Zostaw go mnie. Teraz idź i pomóż bratu szukać słownika, a zabiorę was obu na mecz, dobrze?

Gdy Cole wychodził do holu, dobiegły go rado­sne okrzyki Roberta.

- Mam! Mam! - piszczał chłopiec.

Rozległ się tupot kroków Stuarta, a zaraz potem jego głos.

- Ty prostaku! To jest słownik grecki.

- To samo diabelstwo - zawył Robert.

- Wcale nie!

- Właśnie, że tak!

- Nie!

- Ośli dupek!

- Psi bobek!

Cole trzymał już rękę na klamce. Po chwili wa­hania uznał, że oficjalnie to nie jest jego czas pra­cy, otworzył drzwi i zbiegł szybko po schodach.


* * *


Choć bał się spóźnienia, Cole przybył do klubu wcześniej niż jego przyjaciel, a ku jego zdziwieniu zaraz po Terrym Madlowie zjawił się tam jego owdowiały teść, Jack Lauderwood, emerytowany oficer. Stary pułkownik poruszał się ostatnio bar­dzo ostrożnie, gdyż był niemal zupełnie ślepy. Choroba rozpoczęła się zdradliwie, gdy Cole do­piero rozpoczynał służbę wojskową, lecz gdy Pierwszy Oddział Dragonów Królewskich wysłano do Portugalii, Lauderwood nie widział na tyle do­brze, by dowodzić. Tak więc kapitan Terence Ma­dlow, jego zięć, i Cole popłynęli do Portugalii sa­mi.

- Amherst! - Ogromna dłoń Lauderwooda wy­strzeliła ponad stołem i omal nie zmiażdżyła mu dłoni.

- Pułkowniku! Nie wiedziałem, że wrócił pan z Lincolnshire! Mam nadzieję, że w majątku wszystko w porządku.

- Owszem - potwierdził starszy pan, siadając na krześle, które przysunął mu Cole.

Panowie wypili we trójkę butelkę wina i zjedli kolację, gawędząc o wojnie. Cole cieszył się bar­dzo, że ma okazję odpocząć w towarzystwie ludzi, których lubił i darzył zaufaniem. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo dręczy się sprawami dzieci lady Mercer.

- Terry! - zagrzmiał pułkownik, poprawiając się na krześle, gdy zabrano talerze po ostatnim daniu. - Każ kelnerowi przynieść butelkę porto i trzy kie­liszki. A wy rozłóżcie karty i zupełnie się mną nie przejmujcie, bo doskonale sobie poradzę.

Madlow mrugnął do Cole'a i wstał, by zalicyto­wać w imieniu teścia. Lauderwood pochylił się nad stołem, a jego zamglone oczy obiegły pokój.

- Cole, mój chłopcze - powiedział, wracając na chwilę do rozmowy, jaką odbyli przy kolacji. - Choć kiepsko teraz widzę, to nawet ja dostrzegam tu pokój pełen oficerów, którzy zupełnie się marnu­ją. Armia straciła poczucie misji i obawiam się, że nigdy go nie odzyska - mówił zmęczonym głosem.

- Być może. Ale dzięki Bogu, przynajmniej ma­my pokój.

Lauderwood zaśmiał się serdecznie.

- Dobrze, że to zauważyłeś, chłopcze! Napraw­dę bardzo cię lubię. Bardzo. Ale, daję słowo, nigdy nie zrozumiem, jakim cudem byłeś tak dobrym żołnierzem. To zupełnie do ciebie nie pasuje.

Cole uśmiechnął się lekko.

- Chyba ma pan rację. Lauderwood zagryzł usta.

- Powiedz mi teraz, co to za historia. Terry wspomniał, że przeprowadzasz się do Mayfair. Na­prawdę zadziwiające.

Terry stawiał właśnie na stole butelkę i trzy kie­liszki, które trzymał zręcznie w lewej ręce.

- Już ci mówiłem, Jack - powiedział ze złośli­wym uśmiechem. - Cole pomaga po prostu naszej kuzynce, lady Mercer.

Cole przewrócił oczami i wbił wzrok w kieliszek.

- Może pan sobie przypomina, pułkowniku, że wuj, który mnie wychował, był młodszym bratem lorda Mercera. Zaczął się bardzo troszczyć o swo­ich bratanków, synów lorda.

- Mhm - przytaknął Lauderwood. - Nieprzy­jemna historia. Mówią, że Mercera ktoś otruł. Zresztą nic dziwnego.

- Ale czy to prawda? - spytał Cole, świadom, że Lauderwood zna wszystkich w mieście. - To zna­czy słyszałem różne plotki, ale przecież nikogo nie aresztowano. Może jednak umarł na serce. Nie na­leżał już do młodzieniaszków.

- Podejrzewano, że trucizna była w winie - od­parł pułkownik, biorąc kieliszek od zięcia. - Pe­wien stary doktor, chyba nazywa się Greaves, mieszkał niedaleko nich, przy Harley Street. Sę­dzia kazał go sprowadzić na miejsce zbrodni.

- Tak, Jack, ale oni przecież mieli gości na kola­cji - wtrącił Madlow. - Wszyscy pili to samo wino.

Lauderwood poważnie pokręcił głową.

- Nie, to się stało później. Naciskano na Greavesa, by postawił dokładną diagnozę. Parę obja­wów wskazywało na udar serca, ale w saloniku łą­czącym sypialnię Mercera z sypialnią jego żony znaleziono karafkę i kieliszki. Pusta karafka i je­den z kieliszków stały na toaletce. Osad na karaf­ce wydawał się podejrzany, lecz niczego nie udało się udowodnić.

Cole oddychał ciężko.

- Może poszedł na górę, nalał sobie kieliszek wi­na i upadł na podłogę.

- Więcej niż jeden kieliszek. - Lauderwood po­drapał się po głowie. - Tak twierdzi Greaves. A te­raz powiem ci coś w absolutnym zaufaniu. Na ty­dzień przed śmiercią Mercer skarżył się na kłopo­ty z trawieniem. Nic poważnego, ale lekarz zalecił mu kieliszek wina przed snem. Przedtem nigdy go nie pił.

- Ciekawe, ile osób znało zalecenia doktora

- zamyślił się Cole. - Pewnie niewiele.

- Ja wiem to dokładnie - odparł pułkownik.

- Greaves był na miejscu, kiedy Lyons przesłuchi­wał służbę. Mercera widział tylko kamerdyner, który uzupełniał tacę, jego lokaj i oczywiście żona.

Cole głośno przełknął ślinę. Nowina była fatal­na. Naprawdę fatalna.

- A w jakim punkcie znajduje się teraz docho­dzenie, pułkowniku? Wie pan coś na ten temat?

Lauderwood wzruszył ramionami.

- Utknęło w martwym punkcie. Greaves twier­dzi, że kamerdyner i lokaj nie mieli motywu. W każdym razie obaj zostali zwolnieni przez jej lordowska mość. Nikt się jednak nie odważył wyto­czyć oskarżenia przeciwko niej.

- Dlaczego? - spytał Terry Madlow z niewinną miną.

Lauderwood mruknął z irytacją.

- Przecież ona jest parem Anglii! To nie wcho­dzi w rachubę. Chyba że znaleziono by niezbite do­wody zbrodni.

- Prowadzono jednak dochodzenie - upierał się Madlow.

- Tak. I bardzo szybko je zakończono - prychnął pułkownik. - Dokładnie tak jak sobie życzył lord Delacourt, jeśli wierzyć plotkom o jego interwen­cji.

- I to wszystko? - spytał Cole. - W raporcie ko­ronera musiała się znaleźć jakaś wzmianka o śmierci z przyczyn nie do końca wyjaśnionych, co sprawiło, że w oczach opinii publicznej lady Mer­cer została w przenośni osądzona, skazana i powie­szona, nie wydaje mi się to sprawiedliwe.

- Sprawiedliwe? - Powtórzył za nim Lauder­wood. - Lepiej chyba zginąć na sznurze opinii pu­blicznej niż na prawdziwej szubienicy. A wielu są­dzi, że lady Mercer na nic innego nie zasłużyła. Przykro mi, Cole, jeśli obrażam twoje uczucia, ale taka jest prawda. Lady Mercer została wyklęta. Nikt oprócz lorda Delacourta nie utrzymuje z nią stosunków towarzyskich. A niektórzy mówią, że i ten związek dobiega końca.

- Końca? - zainteresował się Cole, a jego głupie serce zaczęło bić nagle o wiele szybciej. - Przyzna­ję, że Delacourt to człowiek niezwykle próżny i wielki egoista, ale czy sądzicie, że na podstawie tak kruchych dowodów mógłby ją odtrącić?

- Delacourt ma wielkie powodzenie u dam. Po­dobno znalazł sobie jakąś spódniczkę z Long Acre. To chyba aktorka. Słyszałem, że bardzo pięk­na - powiedział poważnie pułkownik.

Cole zamilkł na chwilę. Przypomniał sobie wy­raz słodkiego oczekiwania na twarzy lady Mercer, gdy witała Delacourta.

- Jest pan pewien, Lauderwood? Skąd pan to wie? Pułkownik miał lekko obrażoną minę.

- Jestem na wpół ślepy, Cole, nie na wpół mar­twy. Jeszcze sobie całkiem nieźle radzę.

Terry Madlow zaśmiał się lekko.

- Mój drogi teść też ma przy Drury Lane pewną drogą przyjaciółkę. To właśnie próbuje ci powie­dzieć.

- Ach tak - mruknął Cole, czując, że się rumieni. Nie zamierzał ani przez chwilę podawać w wątpli­wość sprawności seksualnej starszego pana.

- Mercer był niewiele młodszy od ciebie, praw­da, Jack? - spytał Madlow, dyplomatycznie zmie­niając temat. - Louisa twierdzi, że go znałeś.

- Naprawdę? - przerwał Cole. - Louisa była żo­ną Madlowa i przyjaciółką Cole, która towarzyszy­ła im na wojennej ścieżce w Portugalii. Znów skie­rował uwagę na Lauderwooda. - Dobrze znał pan Mercera?

Lauderwood mruknął coś pod nosem i pocią­gnął solidny łyk porto.

- Czy go znałem? No tak, w młodości chyba go znałem, to znaczy w takim sensie, w jakim młodszy syn wicehrabiego może znać takiego człowieka jak Mercer. Obracaliśmy się w tych samych kręgach, rozumiecie. Mercer zawsze lubił bijatyki i walki. A wtedy to był bardziej niebezpieczny sport. Nie to, co teraz. Klub Bokserski i inne bzdury. Za mo­ich czasów walki były uczciwe.

Madlow leniwie tasował karty, ale nawet nie próbował ich rozdawać. Cole nie mógł przegapić takiej okazji. Wychylił się do pułkownika.

- Widywaliście się panowie często? Pułkownik myślał chwilę.

- Raczej tak. Wyścigi, boks, od czasu do czasu walki kogutów - zawsze nadarzała się dobra oka­zja do roztrwonienia pieniędzy. Ale Mercer spoty­kał się raczej z Kildermorem i Delacourtem. Byli wtedy w bardzo dobrej komitywie. My stanowili­śmy tylko dodatek do tej paczki.

- Delacourt? - Cole nie potrafił ukryć zdziwie­nia. Mężczyzna, którego niedawno poznał, był wciąż bardzo młody.

- Tak, ale stary Delacourt - wyjaśnił Lauder­wood. - Nie ten młody fircyk lady Mercer.

Fakt, że zarówno ojciec Jonet, jak i jej mąż utrzy­mywali bliskie stosunki z tą rodziną, wydał się Co­le'owi interesujący. Zanotował to sobie w pamięci do dalszych rozważań i wrócił do pytań o męża Jonet.

- A jakim człowiekiem był Mercer, pułkowniku? Bardzo chciałbym wiedzieć. - Uśmiechnął się gorzko. - Widzi pan, dopuszczano mnie tylko do wesel i pogrzebów. Byłem w końcu jedynie osieroconym krewnym.

Lauderwood wydął policzki i zamilkł na chwilę.

- Na pewno bardzo się nie zmienił. Wyniosły, zarozumiały kobieciarz. Ale pierwsza lady Mercer nie sprawiała mu nigdy żadnych kłopotów. Nie to, co ta druga żona z piekła rodem. - Zaśmiał się gło­śno, ale zaraz spoważniał. - Teraz posłuchaj mnie dobrze, Cole. Jonet Rowland to typ kobiety, jaką mężczyzna spotyka na swoją własną zgubę. Cole przez chwilę sączył w zamyśleniu porto.

- To znaczy dokładnie jaką, pułkowniku? Led­wo ją znałem. Mimo to widzę, że lady Mercer i jej mąż zupełnie do siebie nie pasowali. Jak to się sta­ło, że się pobrali?

- Och, tak samo jak u większości. Mercer sam się o to prosił. On i Kildermore należeli do tego samego typu ludzi. Uwielbiali zakazane romanse. A Kildermore miał w Szkocji żonę i córkę, z czego nic sobie jednak nie robił.

- Ach tak...

- Kiedy dziewczyna dorosła, Kildermore przy­wiózł córkę do Londynu, żeby wydać ją za mąż. Pragnął dziedzica tak szybko, jak to było możliwe.

Madlow starannie potasował karty.

- Pamiętam jej debiut - powiedział z lekką no­stalgią. - Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata i sam pragnąłem żony. A lady Jonet była w tam­tym sezonie najładniejszą dziewczyną w mieście... Była też najmilsza. Bezpretensjonalna, nie zadzie­rała nosa. W każdym razie niczego takiego nie za­uważyłem.

Cole uśmiechnął się i trącił lekko przyjaciela łokciem.

- Kochałeś się w niej, Terry? Myślałem, że tylko Louisa zdołała skraść ci serce.

Terry Madlow omal się nie zaczerwienił.

- Podobała mi się, tak jak zresztą wszystkim - powiedział cicho, dopijając porto. - Ale nic z te­go nie wyszło. Państwo Kildermore nie ukrywali, że nie jestem dla niej dość dobry. Chcieli, by wy­szła za mąż za kogoś z tytułem.

Lauderwood rozparł się wygodnie w fotelu, jakby planował drzemkę.

- Aye, i bardzo szybko znalazł kandydata. Jego dobry przyjaciel Mercer kończył właśnie sześciomiesięczny okres żałoby i szukał nowej żony. - Odwrócił się i mrugnął konspiracyjnie do Cole'a.

- Mercer bardzo pragnął dziedzica. Nie chciał, by cały jego majątek trafił do twojego nadętego wuja. A już na pewno nie do tego utracjusza Edmunda Rowlanda.

Cole poczuł ukłucie niepokoju. Miał całkowitą rację. Dopóki nie zjawiła się Jonet Cameron, w ko­lejce do tytułu stał wuj James, a za nim kuzyn Ed­mund. Madlow odłożył talię na stolik i rozejrzał się niespokojnie po pokoju.

- Skoro już mowa o Edmundzie - powiedział ci­cho. - Ludzie mówią, że narobił sobie długów u szulerów z West Endu. Niezbyt piękna historia.

- Ile jest im winien? - spytał krótko Cole, nie podnosząc na niego wzroku.

- Prawie tysiąc funtów. Nie wspominając o in­nych zobowiązaniach.

Cole przesunął ręką po twarzy.

- Niech to diabli! James go za to zabije! Madlow uniósł brwi.

- W porównaniu z tym, co mogą z nim zrobić ci szulerzy, to myślę, że to by było dla niego najlepsze.

- Niech się z nim policzą - zagrzmiał Lauder­wood. - James palcem nie kiwnie, nie odważy się. A tak w ogóle, to Mercer wyrządził nam tylko przysługę, płodząc dzieci z tą Cameron. Chociaż nie sądzę, żeby ona była tym zachwycona.

- Pewnie nie - zgodził się sucho Cole, znacznie hardziej zainteresowany lady Mercer niż swym męczącym kuzynem. - Nawet teraz tego nie ukry­wa. Więc Mercer zwrócił się do jej ojca i to wystar­czyło?

Lauderwood zaśmiał się głośno.

- Och, nie! Mercer oświadczył się o rękę Jonet w dwa tygodnie po jej debiucie, ale ona nie przyję­ła oświadczyn. Mówiła, że jest za stary, i miała ra­cję. Początkowo Kildermore nie chciał jej do ni­czego zmuszać, ale sezon mijał, a ona odmawiała wszystkim po kolei.

- I w końcu Kildermore zaczął ją naciskać?

- Trudno było odnieść takie wrażenie, ale z te­go, co wiem, Mercer szalał za dziewczyną i wszyscy wiemy chyba dlaczego. Dlatego złożył kolejną propozycję, oferując doskonałe warunki kontrak­tu. Ale i tym razem Kildermore odesłał go po pro­stu do lady Jonet. A pod koniec sezonu ona wró­ciła do Szkocji i wszyscy sądziliśmy, że to już ko­niec.

- Z pewnością się pomyliliśmy. Chociaż tak na­prawdę nie wiem, co się wydarzyło - wtrącił Madlow.

Lauderwood potrząsnął głową.

- Mercer upił Kildermore'a i zaproponował grę o bardzo wysokie stawki. Kildermore przegrał mnóstwo pieniędzy, bankructwo zajrzało mu w oczy. Chciał się oczywiście odegrać i Mercer zgodził się na jeszcze jedno rozdanie, pod warun­kiem że zagrają o rękę jego córki. - Pułkownik za­śmiał się cicho. - Kildermore przegrał, ale kiedy wytrzeźwiał, srogo się na Mercerze zemścił.

- Jak to? - spytał Cole.

- Jego prawnicy sporządzili najbardziej nieko­rzystny dla Mercera kontrakt małżeński, jaki moż­na sobie tylko wyobrazić. Cały Londyn o tym mó­wił. Dlatego Mercer nie miał kontroli nad żoną. A Kildermore'a zabijały wyrzuty sumienia. Pod koniec życia bardzo się zmienił.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do środ­ka weszło dwóch oficerów z tego samego oddziału. Terry Madlow natychmiast przysunął do stołu kil­ka krzeseł, Lauderwood posłał po kolejną butelkę porto, a temat Mercerów został taktownie zakoń­czony.


* * *


Tego samego wieczoru, gdy za Delacourtem zamk­nęły się drzwi, Jonet weszła szybko na piętro do pokoju chłopców. Tak jak zwykle, bracia bawili się żołnierzykami na środku sypialni Stewarta.

- Mamo! - krzyknął Robert, zrywając się z pod­łogi, by ją uściskać. - Dziś służymy w Pierwszym Oddziale Dragonów.

Ze śmiechem wypuściła go z objęć i podeszła bliżej, by spojrzeć na rozłożoną grę. Przyklękła ostrożnie przy Stuarcie i zmierzwiła mu włosy.

- Wygląda na to, że toczy się tutaj okropna bitwa - powiedziała, obejmując wzrokiem rozgardiasz na podłodze. - A to?... Czy to jest mój niebieski szal? - Przyjrzała się uważnie błękitnej wstędze je­dwabiu na środku dywanu.

- Och, mamo! - zaprzeczył Robert urażonym tonem. - To nie szal, tylko rzeka Dos Assos. Tu jest kawaleria Masseny, a tu - ciągnął z radosnym uśmiechem, biorąc do ręki jej mały czepek ułożo­ny w dole strumienia - to jest Fort Conception.

Stuart posłał Jonet smutne spojrzenie, ale ona zdobyła się na uśmiech.

- Tak, dla wprawnego wojskowego oka sprawa jest oczywista - zgodziła się. - I co teraz? Dzielni dragoni bez niczyjej pomocy obrócą w pył armię Masseny? Czy tak?

Robert skinął głową i szeroko ziewnął. Jonet wstała i przyjrzała im się uważnie.

- Myślę, że bardzo lubicie swojego nowego gu­wernera, prawda?

Obaj skinęli entuzjastycznie głowami.

- W takim razie bardzo się cieszę - powiedziała po długiej chwili milczenia.

W rzeczywistości sama wolałaby czuć się tak do­brze w towarzystwie kapitana, jak jej synowie.

- A teraz do łóżek, panowie! Chodź, Robin, po­łożę cię.


* * *


Po niespokojnej nocy, którą spędził, wspomina­jąc rozmowę z Lauderwoodem, Cole wstał z łóżka w kiepskim humorze. Jonet Rowland miała najwy­raźniej sporo powodów, by marzyć o śmierci męża, co wprawiało go w stan przygnębienia. Opinii na­iwnej Ellen Cameron nie mógł przecież poważnie brać pod uwagę.

Dręczył go poza tym jeszcze inny problem. Czy Jonet, tkwiąca po uszy w pułapce małżeństwa bez miłości, mogła się jakoś dowiedzieć, że jej ukochany David darzy uczuciem inną kobietę? Może dokona­ła tej desperackiej zbrodni pod wpływem chwili? Może chciała się po prostu uwolnić z więzów dla człowieka, którego kochała? Czy Delacourt był dla niej aż tak ważny? Cole wolał o tym nie myśleć. Mi­mo iż nie lubił Jonet, nie chciał o niej myśleć jak o morderczyni. Chwilami czuł wyraźnie, co wydawa­ło mu się nawet głupie, że lady Mercer nie byłaby zdolna do takiego czynu, choć miała i motyw, i oka­zję. Tak naprawdę jednak uciekał nie tyle przed ana­lizowaniem słabości Jonet, co swoich własnych.

Poniżała go świadomość, że darzy tak intensyw­nymi uczuciami kobietę o dwuznacznej moralno­ści. A jego uczucie streszczało się przecież do czy­stej żądzy. Choć fala czułości, jaka zalała go w chwili, gdy tak dzielnie walczyła ze łzami, była równie niepokojąca. Teraz uświadomił to sobie w całej pełni.

Fakty jednak nie pozostawiały miejsca na wątpliwo­ści. Jonet nigdy nie kochała męża, a Dela­courta darzyła głęboką miłością. Cole widział tę miłość w jej oczach tego pamiętnego dnia w Mer­cer House. Nie można nie zauważyć tak niecierpli­wego oczekiwania w oczach kobiety. Tak, fakty mówiły same za siebie. Na ich podstawie nie moż­na jej było wprawdzie skazać, lecz wystarczyły cał­kowicie, by zrujnować jej reputację. Cole sam już nie wiedział, co jest tak naprawdę gorsze.

Być może presja, pod którą żyła, tłumaczyła jej dziwne zachowanie. Jonet obawiała się pewnie, że James pragnie zemścić się na niej za śmierć bra­ta. I dlatego zatrudniła tak podejrzanych lokajów

I innych podejrzanych służących. Mimo to gdyby wy­jawiła mu swe obawy, Cole powiedziałby jej szcze­rze, że jego wuj nie jest zdolny do takich czynów.

Czy naprawdę nie był? Jego obojętny stosunek do zabójstwa lorda Mercera wydawał mu się co najmniej dziwny. A swoim wyznaniem, iż nie uwa­ża, by ktokolwiek został za nie skazany, wprawił Cole'a w osłupienie. James wysłał Cole'a do lady Mercer rzekomo wyłącznie po to, by zadbać o do­bro swych siostrzeńców, nie miało to nic wspólne­go z szukaniem mordercy lub znalezieniem dowo­dów przeciwko Jonet. Może James po prostu wie­dział, że jego szwagierka jest niewinna? Czy miał jakiś powód, by sądzić, że prawdziwy zabójca po­zostanie na wolności.

Nie, Cole był absolutnie pewien, że James, po­dobnie jak Jonet, nie mógłby popełnić tak okrut­nego morderstwa. Pozostawał jednak Edmund, le­niwy i ekstrawagancki, ożeniony z kobietą o po­dobnych, jeśli nie gorszych, cechach. Z powodu tej pary próżność i marnotrawstwo urosły do rangi sztuki. Co więcej, według Terence'a Madlowe'a Edmund znów popadł w tarapaty finansowe, co zdarzało mu się zresztą bardzo często.

Jednak Cole nie wierzył, by Edmund wykrzesał z siebie tyle energii i determinacji, by zamordo­wać. A już z pewnością nie chciałby brudzić sobie takim czynem własnych rąk. Poza tym jedno mor­derstwo nie rozwiązałoby przecież jego proble­mów. W kolejce do tytułu pozostawał na dalekim miejscu za synami Jonet. Udręczony tymi rozważa­niami Cole ogolił się i pospiesznie ubrał.

Nie minęła jeszcze siódma i w domu panowała cisza. Nie znał zwyczajów tej rodziny, lecz sądził, że ma dość czasu, by wziąć konia ze stajni Jonet, wybrać się na przejażdżkę i wrócić akurat na śnia­danie. Cicho zbiegł ze schodów i przeszedł przez pokoje na tyłach domu, gdy do jego uszu dobiegły z jadalni piski i śmiechy.

Przez szeroko otwarte podwójne drzwi salonu widać było mały, słoneczny pokoik przygotowany do śniadania. Przez chwilę Cole stał ukryty w cie­niu korytarza, nie chcąc zakłócać tej rodzinnej idylli. Robin, siedzący na kolanach Jonet, wyrywał się matce, która chciała zetrzeć z jego policzka smugę dżemu. W tej chwili lady Mercer zupełnie nie sprawiała wrażenia bezwzględnej morderczyni.

- Siedź spokojnie, Robin - nakazała ze śmiechem. - Mam wrażenie, że trzymam na kolanach worek ze szczeniakami. - Zanurzyła energicznie serwetkę w szklance z wodą i potarła policzek małego.

- Auu! - zawył malec. - Zedrzesz mi szczękę!

- No i dobrze - zarechotał Stuart. - To się przy­najmniej na gębie nie usmarujesz.

Jonet zmarszczyła gniewnie brwi, ale nie prze­stała się uśmiechać.

- No proszę. A kto w zeszłym tygodniu wylał so­bie na kolana cały talerz owsianki?

Stuart zmarkotniał, a Jonet wytarła resztki dże­mu z ucha Roberta, zdjęła go z kolan i postawiła na podłodze.

- To był wypadek, prawda? - W jej glosie poja­wiła się wesoła, lecz ostrzegawcza nuta. - A wte­dy, gdy ty i Robert zaczęliście się obrzucać jajecz­nicą...

- Pamiętam! Pamiętam! - przerwał głośno Ro­bert. - Dostaliśmy za to niezłą burę. I jeszcze mu­sieliśmy się umyć.

Stuart ponuro zwiesił głowę.

- Tak. I wyprać obrus, koszulę i na dodatek wy­czyścić podłogę.

- Właśnie - zgodziła się wesoło Jonet. - Służący mają dość pracy bez sprzątania po niegrzecznych dzieciach. A teraz... kto chce iść ze mną na spacer do ogrodu?

Robert popatrzył prosząco na matkę.

- Tylko nie do ogrodu! Dlaczego nie możemy iść do parku? Albo pojeździć na kucykach?

Jakby wiedziona nagłym impulsem, Jonet przy­garnęła go ramieniem i pocałowała w czubek gło­wy.

- Dlatego że nie, kochanie. Musimy się na razie trzymać blisko domu.

Wyraźnie skwaszony Stuart odepchnął od siebie talerz.

- Kapitan Amherst obiecał nas zabrać na mecz krykieta. - W jego głosie pojawił się nagle ostry, piskliwy ton. - To pewnie też za daleko od domu.

- Och, Stuarcie. - Matka wyciągnęła do niego rękę. - Wiem, że jesteś zły. Ale to już długo nie po­trwa. Obiecuję.

Cole odchrząknął głośno i wyszedł z cienia.

- Dzień dobry.

Jonet obejrzała się przez ramię i cofnęła rękę, a Robert podbiegł natychmiast do Cole'a.

- Kuzynie Cole! - powitał go wesoło. - Zjesz z nami śniadanie. Przyszedłeś za późno. Lubisz cy­naderki? Stuart zjadł ostatnią, ale ja ich nie zno­szę. Siedzimy tu już godzinę. Ja skończyłem i mam dżem na twarzy i włosach.

- Widzę - mruknął Cole, patrząc na zlepione włosy małego.

- Dzień dobry, Cole - powiedziała sztywno Jo­net, wskazując mu miejsce przy stole. - Mam na­dzieję, że dobrze ci się spało.

Do pokoju weszła służąca, niosąc na tacy dzba­nek z kawą i talerz, ale Jonet nie spuszczała wzro­ku z Cole'a. Tego ranka wydawała się jeszcze piękniejsza niż zwykłe, zmęczenie w jej oczach nie było już tak wyraźne. Kryło się jednak w nich coś innego i Cole natychmiast wyczuł, że jest to gniew.

- Tak, madam. Spałem bardzo dobrze - skła­mał.

Stuart z brzękiem odłożył widelec, a matka od­wróciła się do niego z wymuszonym uśmiechem.

- Stuarcie, jeśli skończyłeś, zabierz Robina do ogrodu. Muszę omówić z Cole'em poranne zaję­cia.

Sztywno podeszła z dziećmi do drzwi, po czym stanowczym gestem zamknęła je za nimi. Zanim jeszcze zdążyła się odwrócić, Cole przygotował się w duchu na awanturę.

Mocno rozzłoszczona Jonet odwróciła się do człowieka, który siedział jak gdyby nigdy nic przy jej stole. Nie mogła pogodzić się z faktem, że Amherst wygląda w jej jadalni tak, jakby to było je­go miejsce. I z tym, że jest taki spokojny, tak uprzedzająco uprzejmy i tak diabelnie przyzwoity. Co gorsza, kapitan, niech go diabli, podświetlony od tyłu porannym słońcem wydawał się tego dnia jeszcze przystojniejszy. Jego płowe włosy lśniły wieloma odcieniami ciepłego złota, co stanowiło doskonałe uzupełnienie cery, lekko zbrązowiałej na słońcu podczas pobytu na półwyspie.

Wydawał się zbyt potężny jak na jej śniadaniowy stół, a jednak siedział przy nim z takim wdziękiem, że wyglądał bardzo elegancko mimo stroju do kon­nej jazdy, który pamiętał z pewnością lepsze czasy. Zdawał się zajmować każdy centymetr wąskiego pomieszczenia, wypełniając je swoją obecnością w sposób, jakiego Jonet nie mogła pojąć. I bardzo jej się to nie podobało.

Fakt, że oczarował dzieci, wzbudzał jej irytację, choć była to zupełnie irracjonalna reakcja. Wie­działa, że dzieci powinny podziwiać swojego gu­wernera, a jednak obawiała się wszystkich, którzy mogliby wywrzeć na nie jakikolwiek wpływ. Stało to ze sobą w wyraźnej sprzeczności, toteż zwlekała bardzo długo z zatrudnieniem nauczyciela dla sy­nów.

Wolno podeszła do Cole'a.

- Musimy sobie coś wyjaśnić - zaczęła z zabój­czą słodyczą w głosie. - Nie wolno ci planować żadnych wyjazdów z dziećmi bez mojej zgody. Ro­zumiesz? Nie wolno im się ruszyć z domu nawet na krok, jeśli im na to nie pozwolę, bo naprawdę mnie popamiętasz.

Cole wolno schylił głowę.

- Oczywiście, madam - odparł chłodno. – Ale o ile wiem, nic takiego nie miało miejsca, więc pa­ni reakcja wydaje mi się nieuzasadniona.

Jonet przeszła przez pokój i znów smagnęła go słowami niczym batem.

- Jesteś bezczelny i nie trzymasz się zasad - wrzasnęła i wycelowała w niego palec, jakby chciała mu przypomnieć, gdzie jego miejsce.

Cole jednak mylnie zinterpretował ten gest. Brutalnie chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie tak blisko, że nie mogła go już uderzyć.

- Proszę już nigdy nie podnosić na mnie ręki, madam - wycedził. - Mam dosyć pani humorów i obraźliwych uwag. Nie wiem, jak inni z panią wy­trzymują, ale ja nie zamierzam tego znosić.

Wyrywając się z ucisku, Jonet zajrzała mu w oczy, w których płonął ogień, przyprawiając ją o dreszcz. Szczękę miał mocno, niemal okrutnie zaciśniętą, a jednak Jonet wiedziała, że nie zamierza jej ude­rzyć.

Chociaż właściwie chciała, żeby to zrobił. Przera­żające. Dlaczego? Aby poddać go próbie? Zadać ból? Nie, po prostu była na siebie wściekła za to, że tak bardzo go potrzebuje. I chciała ukarać go dotkli­wie za ten wewnętrzny spokój i niewzruszoną siłę.

Tak, właśnie taki miała zamiar, co jednak było zarówno niesprawiedliwe, jak i niebezpieczne. Nie mogła sobie na to pozwolić. Szarpnęła się po raz ostatni i wyrwała z jego uścisku.

- Proszę się ze mną nie licytować, sir! - powie­działa nieco łagodniej. - Po prostu wycelowałam w ciebie palec, nic więcej.

- Czyżby? - Głos Cole'a ociekał pogardą, na po­liczki wystąpiły mu rumieńce.

- Tak, i nie zmieniaj tematu. Chciałeś zabrać chłopców na mecz krykieta.

Cole natychmiast się uspokoić.

- Gdybyś wyraziła na to zgodę, pani - przytak­nął. Oczy miał już spokojniejsze, uniósł trochę arogancko podbródek. - Ale nie denerwuj się. To tylko szkolny mecz, w dodatku odbędzie się dopie­ro za parę tygodni. Do tego czasu zdążymy na pew­no omówić wszystkie szczegóły.

Jego protekcjonalny ton znów wyprowadził Jo­net z równowagi.

- Nie wolno im wychodzić poza dom! - krzyknę­ła. - Nie pozwalam, rozumiesz? I nie mów do mnie takim tonem!

Cole otworzył lekko usta i przez chwilę bacznie się jej przyglądał.

- Czy ja aby dobrze rozumiem? - warknął. - Mam uczyć twoje dzieci, rozwijać ich umiejętno­ści sportowe, szkolić w jeździe konnej i nie wycho­dzić z domu. Czy zdajesz sobie, pani, sprawę, jak to absurdalnie brzmi?

Jonet wciąż przemierzała pokój z węzłem za­miast żołądka.

- Nic mnie to nie obchodzi! Mamy duży ogród. Mamy stajnie. Musisz sobie jakoś poradzić, i tyle! Nie życzę sobie, żeby moje dzieci włóczyły się nie wiadomo gdzie z kimś, kogo nie znam. I komu nie mogę ufać!

Poczuła, że w pokoju zrobiło się nagle bardzo go­rąco i ciasno. Nie mogła ufać nikomu. Ściany prze­sunęły się do środka, wyssały z pokoju powietrze. Nie zdawała sobie sprawy, że przyciska dłonie do skroni. Nikomu! Serce miała w gardle, mocno przyspieszone tętno. Pokój na chwilę zniknął. Wyda­wało się jej, że słyszy wystrzał. Ogłuszający huk wciąż dzwonił jej w uszach. Słyszała świst kuli przelatującej jej tuż przy skroni, zdzierającej kapelusz. Niemal czuła, jak koń zamiera i gwałtownie się cofa.

Gdy odwróciła się ponownie, obraz zniknął, a obok niej stał Cole. W ręku wciąż trzymał ser­wetkę, ale zdołał ją pochwycić i podtrzymać.

- Jonet? - szepnął, uniósł rękę i przyciągnął czu­le jej twarz do swojej.

Jak przez mgłę czuła ciepło jego oddechu na spo­conym czole. Próbowała uspokoić oddech i odsunąć walące się ściany w obawie, że mogą ją przygnieść.

- Jonet - powtórzył, szukając wzrokiem jej twa­rzy. - Co się stało, kochanie? Nie denerwuj się, pro­szę. Nie kłóćmy się. Zajmę się chłopcami, obiecuję.

- Nie - wyjąkała, opierając się o stół.

- Jonet. - Przyciągnął ją bliżej, wciąż obejmując dłonią jej twarz. Jego dotyk był chłodny, uspokaja­jący. - Nie chcę się kłócić. Mnie też bardzo zależy na szczęściu chłopców. Ich jednak rozpiera ener­gia i nie wolno nam ich tłamsić. Może jeszcze się nie pogodziłaś ze śmiercią męża, może ogarnia cię jakiś irracjonalny strach, że...

- Irracjonalny strach? - Gwałtownie odsunęła jego rękę. - Jak śmiesz? Co ty o tym możesz wie­dzieć? To nie są twoje dzieci! Nie masz pojęcia o miłości rodzicielskiej!

Odsunęła się od niego z rozszerzonymi ze złości oczami.

- Nawet zanim jeszcze dziecko przyjdzie na świat, matka myśli wyłącznie o jego szczęściu. Trzeba być gotowym do wszelkich poświęceń, byle tylko zapew­nić mu bezpieczeństwo! Co ty możesz o tym wie­dzieć? Nic!

Twarz Cole'a pobielała z wściekłości, mięsień po­liczka drżał. Odsunął się od niej gwałtownie, szyb­kim, pogardliwym gestem cisnął serwetkę na stół.

- Masz rację, pani - wycedził przez zaciśnięte zęby, tyłem do Jonet.

Odwrócił się przez ramię, a w jego oczach tliło się coś, czego nie rozpoznała.

- Istotnie nic o tym nie wiem. Miło, że nie omieszkałaś mi tego przypomnieć.

Wyszedł z jadalni. Z oddali dobiegł stukot cięż­kich butów w korytarzu, a potem trzask zamyka­nych drzwi. Bezwładnie opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Co takiego zrobiła? Co powie­działa? Kiedy wreszcie skończy się ten koszmar?


Rozdział piąty


Kapitan Amherst zwycięża


Cole i chłopcy kończyli właśnie lunch, gdy rozle­gło się ciche pukanie do drzwi. Lokaj, który zaczął tymczasem sprzątać ze stołu, odstawił tacę i otwo­rzył drzwi, w których stanęła jego pani.

Cole popatrzył mu przez ramię i szybko wstał z krzesła. Jonet miała na głowie kapelusz z uniesio­ną woalką, odsłaniającą miękkie, swobodnie ułożo­ne włosy. Przez ramię przerzuciła czarny szal, psy u jej stóp przestępowały z nogi na nogę niczym nie­cierpliwe kucyki. Jonet najwyraźniej gdzieś się wy­bierała i owczarki natychmiast to wyczuły.

- Dzień dobry - powiedziała z wahaniem. - My­ślałam, że może... - Zająknęła się, przeniosła wzrok z Roberta na Cole'a i szybko wciągnęła po­wietrze. - To znaczy... mamy naprawdę piękne popołudnie, może powinniśmy się wybrać na prze­chadzkę. Do parku.

- Świetnie, mamo - wykrzyknął Robert, odsu­wając krzesło i wycierając rękawem usta.

Jonet powstrzymała go gestem ręki.

- Jeśli kapitan Cole wyrazi zgodę. Nie możemy iść, jeśli macie jakieś zaległości w nauce.

Cole, który wciąż kipiał z irytacji, miał ochotę powiedzieć, że nauka dopiero się zaczęła, więc trudno mówić o zaległościach. Odczytał jednak wi­zytę Jonet jako zakamuflowane przeprosiny i po­wstrzymał się od komentarza.

Stuart, który właśnie wyglądał przez okno, od­wrócił się do matki.

- A nasza żałoba, mamo? Co powie wujek James?

Jonet uśmiechnęła się smutno. Ten uśmiech chwycił Cole'a za serce bardziej, niż gdyby to były łzy.

- Nie sądzę, abym złamała konwenanse, wybie­rając się na spacer w towarzystwie moich dzieci - powiedziała cicho i popatrzyła na Cole'a. - Mo­żemy iść?

Cole skrzyżował ręce za plecami.

- Oczywiście - odparł z wymuszoną uprzejmo­ścią. - Muszę przygotować lekcje dla chłopców.

- Nie, nie. - Zrobiła krok w głąb pokoju tak ostrożnie, jakby bała się naruszyć terytorium Co­le'a. - Myślałam, że wszyscy się wybierzemy... El­len, to znaczy panna Cameron, już wkłada płaszcz.

- Popatrzyła na lokaja, który właśnie pakował im lunch. - I ty Stiles. Pomożesz nam... opiekować się psami.

- Och, ale będzie zabawa - ucieszył się Robert.

- Wezmę piłkę, kuzynie. Będziemy mogli trochę poćwiczyć. I kij do krykieta. Nauczysz mnie grać? Na pewno dobrze mi pójdzie.

Stuart odszedł od okna i stanął obok Cole'a.

- Chodźmy, sir - poprosił cicho. - Nie wychodzi­liśmy z domu od powrotu z Kildermore. Proszę iść z nami.

I w taki oto sposób tuż po pierwszej Cole wędro­wał przez Grosvenor Square w stronę Park Lane z panną Cameron u boku, która zabawiała go roz­mową. Przed nimi szła Jonet, teraz z opuszczoną woalką, trzymając za ręce synów. Psy pod opieką Stilesa dreptały posłusznie z tyłu. Weszli do parku od strony Upper Brook Street i zobaczyli, że jest w nim niemal pusto.

Klomby i trawniki były w pełnym rozkwicie, tu­lipany i żonkile tworzyły wspaniałe kolorowe pla­my na wiosennej trawie. Cole popatrzył przed sie­bie i dostrzegł, że od strony Hyde Park Corner nadjeżdża powóz. W tej samej chwili podbiegł do nich z głośnym szczekaniem mały brązowy pie­sek, co wprawiło Łobuza i Drania w stan najwyż­szego psiego oburzenia. Gdy piesek zniknął im z oczu, a owczarki trochę się uspokoiły, Jonet przy­klękła na ścieżce i spuściła psy ze smyczy, a jej czarna spódnica utworzyła elegancką, okrągłą pla­mę na ścieżce. Surowo przywołała je do porządku, a potem wypuściła na trawę.

- Czy mogę służyć ramieniem, panno Cameron? - spytał uprzejmie Cole, próbując oderwać wzrok od Jonet, która właśnie otrzepywała spódnicę.

- Obawiam się, że ścieżka nie jest zbyt równa. Panna Cameron zamrugała niepewnie. W końcu ujęła go pod ramię i cała grupa ruszyła przed sie­bie. Cole nie zdawał sobie sprawy, że wyraz jego twarzy w pełni odzwierciedla jego nastrój, ale naj­wyraźniej tak właśnie było.

Panna Cameron odchrząknęła lekko.

- Można by sądzić, kapitanie, że nie akceptuje pan mojej kuzynki.

- Nie moją jest rzeczą, by ją akceptować lub nie - odparł spokojnie. - Zresztą nie sądzę, by moja opinia miała dla kogokolwiek jakieś znaczenie.

- Ależ ma. - Ellen opuściła rzęsy. - To znaczy... rozumiem, jak pan się czuje. Ja też jestem przecież tylko ubogą krewną.

Cole powstrzymał się od wyjaśnienia, że właści­wie nie jest krewnym lady Mercer, a już z pewno­ścią nie ubogim. To by było zbyt okrutne.

- Panno Cameron - powiedział. - Proszę nie umniejszać swojej wartości, mówiąc...

- Nie, nie - przerwała mu z uśmiechem. - Pro­szę mnie nie pocieszać. Otrzymuję przyzwoitą pensję i żyję tak, jak chcę, choć muszę znosić to nieznośne swatanie mojej ciotki. Ale jestem star­sza i poważniejsza niż moja kuzynka i jeśli wydaje się panu, że Jonet jest odrobinę... frywolna, to proszę mieć na względzie jej sytuację.

Cole uniósł ze zdziwieniem brwi.

- Nigdy nie nazwałbym pani kuzynki osobą fry­wolna - odparł.

Przez chwilę szli powoli, w milczeniu za resztą grupy.

Robert popatrzył na matkę, prosząc ją milcząco o pozwolenie na zabawę z psami, ale ona tylko po­kręciła głową i dotknęła jego ramienia.

Z trudem odrywając wzrok od Jonet, Cole zerk­nął na owczarki szalejące na trawie. Psy cierpiały najwyraźniej z powodu zamknięcia, teraz wypusz­czone na wolność buszowały z wywieszonymi języ­kami po krzakach ze zdwojoną energią, merdając radośnie ogonami. Wystarczyło jednak jedno sło­wo Jonet, by karnie wracały do nogi.

W końcu ich psi instynkt zaprowadził je w stro­nę wody, nad staw, gdzie zaczęły zaganiać w stad­ka rozproszone kaczki. Jonet objęła Stuarta ra­mieniem i oboje zaśmiali się serdecznie z widoku wyraźnie niezadowolonych, kwaczących gniewnie ptaków. Gruby kaczor zamachał skrzydłami z oburzenia i ruszył na Łobuza, ale stare psisko nie zwróciło na niego uwagi. Kaczor wiedziony wrodzoną potrzebą, w dalszym ciągu pilnował swego stada.

Z pewną niechęcią Cole znów skierował uwagę na kuzynkę Jonet. Zmuszony, by jej towarzyszyć, musiał - chcąc nie chcąc - podtrzymywać konwer­sację, choć zupełnie nie miał na to ochoty.

- Proszę mi powiedzieć, panno Cameron - zapy­tał w końcu, zanim zdążył ugryźć się w język - czy wierzy pani w te plotki na temat śmierci lorda?

Poczuł, że ręka panny Cameron zaciska się gwałtownie na jego ramieniu.

- Pyta mnie pan, czy Jonet nienawidziła męża tak bardzo, by go zabić? Och, wiem, że niektórzy rozpuszczają takie pogłoski, ale żadne małżeństwo nie jest doskonałe. Zresztą nie może być doskona­łe, skoro korzystają na nim wyłącznie mężczyźni.

- Mówiła spokojnie, z lekką rezerwą. - Duma mo­jej kuzynki ucierpiała w tym związku, to prawda, ale to za mało, żeby mordować.

- Duma? Obawiam się, że nie rozumiem... Ellen popatrzyła na lśniącą w oddali rzekę.

- Jonet wyszła za mąż bardzo wcześnie i nie wie­działa, że mężczyźni - wbiła wzrok w Cole'a i zaru­mieniła się mocno - lubią urozmaicenia.

- O czym dokładnie pani mówi, panno Came­ron?

Ellen uniosła podbródek tak wysoko, jakby chciała przyjrzeć się dokładnie chmurom mkną­cym szybko po zaskakująco jasnym niebie.

- Przecież jest pan wykształconym człowiekiem, kapitanie. Jak to ujął Congreve: „Niebo nie zna ta­kiego gniewu jak miłość w nienawiść przemienio­na”. Coś takiego.

- „A piekło takiej furii jak kobieta wzgardzona” - dokończył cicho Cole. - Ale przyjmując ten tok ro­zumowania, trzeba założyć, że lady Mercer kochała swego męża, a wiemy, że tak przecież nie było. Panna Cameron uśmiechnęła się z rezerwą.

- Nie, ale bardzo się starała. - Nagle przystanę­ła na ścieżce. - Ta rozmowa nie ma sensu. Wycią­ga mnie pan na zwierzenia, kapitanie. Jonet nigdy nikogo by nie skrzywdziła, nawet gdyby żywiła do niego nienawiść. Taka zimna kalkulacja nie le­ży po prostu w jej naturze.

- Mam nadzieję, że przemoc również nie... Panna Cameron szeroko otworzyła oczy.

- Oczywiście, że nie. Jonet ma trudny charakter, ale to nie grzech. A jeśli jest inaczej, to w piekle musi być niezły tłok.

Jonet przystanęła na ścieżce i patrzyła na niego nieprzeniknionym wzrokiem. Cole celowo przytrzy­mał jej spojrzenie, ale nie cofnęła wzroku. W końcu skinął tylko głową i znów ruszył przed siebie.

Zbliżali się do Serpentine. Jonet popatrzyła nie­spokojnie na kuzynkę.

- Wiesz, Ellen, chłopcy chcieliby na pewno się przejść nad wodą. Jak myślisz? Wolałabym się na to nie godzić, ale może przesadzam.

- To tylko staw, mamo - jęknął Robert. - Po­patrz, bawią się tam inni chłopcy. Kaczki chodzą teraz luzem i widzę łabędzia. Czarnego! - Odwró­cił się z błagalną miną do panny Cameron. - Ku­zynka Ellen na pewno z nami pójdzie.

Jonet popatrzyła karcąco na chłopca, ale Ellen wtrąciła się do rozmowy.

- Oczywiście, że tak.

- Jesteś pewna? - spytała cicho Jonet. - Była­bym ci bardzo wdzięczna, bo chcę przez chwilę po­rozmawiać na osobności z kapitanem Amherstem. Oczywiście poślę z tobą Stilesa.

Stuart i Robert wydali okrzyk radości i odeszli w towarzystwie Stilesa i Ellen. Owczarki uniosły głowy i wystrzeliły naprzód. Jonet wskazała niską ławeczkę pod drzewami.

- Usiądziemy, Cole?

Skinął głową i Jonet podeszła wdzięcznym kro­kiem do ławki. Cole ruszył za nią, patrząc, jak brzeg jej spódnicy ociera się o delikatną wiosenną trawę. Tłumił z całych sił niezrozumiałą tęsknotę, jaka go nagle ogarnęła.

Żądza. Właśnie tak odczuwał żądzę. I coś jesz­cze. Frustrację. Strach. I jeszcze ogromny podziw. Pokręcił głową. Irytowały go uczucia, jakie w nim budziła Jonet Rowland. Uczucia niepojęte i zupeł­nie irracjonalne. Czy działała w ten sposób na wszystkich? Nic dziwnego, że doprowadzała mężczyzn do szaleństwa.

Boże! Był naprawdę wściekły na tę kobietę i to już od chwili, gdy po raz pierwszy wszedł do jej sa­lonu. A jednak budziła w nim cały instynkt opie­kuńczy i wszystkie inne uczucia, na jakie mógł się zdobyć. Najsilniejsza była jednak żądza. Płonąc ze wstydu, Cole zanurkował pod pochylone gałęzie, a liście otarły się o jego gorące ciało.

Jonet usiadła obok i wdzięcznym gestem odsu­nęła woalkę. Gdy Cole wybrał miejsce na najdal­szym końcu ławki - na jej twarzy błysnął wyraz rozbawienia, lecz zniknął równie szybko, jak się pojawił. Popatrzyła na niego chytrze, ale nie zimno.

- Należą ci się przeprosiny, sir - powiedziała. - Moje poranne zachowanie było po prostu niewy­baczalne.

- Obawiam się, że oboje mamy sobie coś do za­rzucenia - odparł spokojnie.

Boże, nazwał ją przecież złośnicą. Tak, rzeczywi­ście tak wtedy myślał, ale teraz wydawało mu się to naprawdę nie do przyjęcia. Wstydził się swojego niedżentelmeńskiego zachowania.

Jonet pokręciła lekko głową.

- To była moja wina. Użyłam zbyt ostrych słów... straciłam po prostu na chwilę rozsądek. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.

Cole popatrzył na nią znacząco.

- Straciłaś, pani, nie tylko rozsądek. Nic dziwne­go, że odczuwasz strach.

Jonet uśmiechnęła się smutno.

- Obawiam się, że mój mąż został zamordowa­ny, Cole - powiedziała spokojnie, patrząc niewi­dzącym wzrokiem na szeroki pas trawy, jaki od­dzielał ich od dzieci. - Czy to usprawiedliwia taki stan nerwów?

- Taki stan nerwów tak, ale nie strach - odparł Cole. - Możesz mi wyjaśnić, czego się tak strasznie boisz? Może lepiej by było, gdybyś choć trochę mi zaufała.

Lekko pokręciła głową.

- Nie... to znaczy, błagam, nie zmieniaj tematu. Po prostu chciałam cię przeprosić. Zachowałam się niegrzecznie i powiedziałam coś, co cię zdenerwo­wało. Nie wiem dokładnie co, ale tak czy inaczej, bardzo tego żałuję.

Cole jednak nie zamierzał wycofywać się tak ła­two. Bardziej niż kiedykolwiek był ciekaw, co ją trapi. Zapomniał o urazie.

- Myślę, że mam prawo wiedzieć, czego się boisz, Jonet - odparł spokojnie, - Na pewno martwisz się o dzieci. Nie sądzisz, że właśnie mnie powinnaś bez­względnie zaufać? A może wciąż sądzisz, że szpie­guję dla wuja? - dokończył gorzko.

Oczy Jonet błysnęły z oburzenia.

- Nie mam pojęcia, do czego jesteś zdolny. Wy­dajesz mi się jednak uczciwym człowiekiem, choć powiem szczerze, że spodziewałam się kogoś zu­pełnie innego. Nie mogę ci zaufać, gdy w grę wchodzi coś, co jest dla mnie najważniejsze w ży­ciu.

- Boisz się lorda Jamesa Rolanda.

Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Wciągnęła powietrze.

- Mój mąż nie żyje - powtórzyła pustym głosem.

- A twój ukochany wuj najbardziej na świecie chciałby, żebym zawisła za to na szubienicy. Tak, boję się Jamesa. A ty byś się nie bał? Szczególnie gdyby to twoje dzieci dzieliły go od tytułu, o któ­rym marzył przez całe życie?

Cole zacisnął usta i pokręcił głową.

- James nie byłby do czegoś takiego zdolny.

- Uczucia przesłaniają ci zdrowy rozsądek! - krzyknęła. - Ktoś to jednak zrobił, a nikt nie sko­rzystałby na śmierci Henry'ego bardziej niż on.

Jej wątłe ciało trzęsło się pod czarną suknią jak osika.

- Och, Jonet - powiedział, przysuwając się do niej bliżej i ujmując jej dłoń. - Dlatego nie chcesz wypuszczać dzieci z domu. Dlatego strzegą go psy i służący. Ale James nie skrzywdziłby z pew­nością ani brata, ani siostrzeńców. A co do moich uczuć, to wcale mnie nie zaślepiają. Uważam, że James to nadęty głupiec, ale nie zrobił nic, co by wskazywało na to, że marzy o tytule.

- Na pewno? - spytała ostro. - A Edmund? To bardzo nieprzyjemny człowiek, a jego żona nie jest lepsza. Jego też zamierzasz bronić?

- Nie - przyznał cicho, wpatrzony w wodę.

Na lewo od nich spacerowała najwyraźniej zako­chana para, skupiona wyłącznie na sobie. Cole zła­pał się na tym, że zaczyna ich obserwować. Zbliża­li się do chłopców, ale nie stanowili chyba żadnego zagrożenia.

- Nie - powtórzył. - Nie będę ich bronił. Podzie­lam całkowicie twoją opinię.

Jonet popatrzyła na niego z mieszaniną zdziwie­nia i strachu.

- Nie sądziłam, że się do tego przyznasz.

- Uważam tylko, że nie są godni zaufania - po­wiedział. - Ale Edmund jest zbyt wielkim tchó­rzem, by mógł dopuścić się zbrodni. Jestem... je­stem tego pewien.

Jonet uniosła z uporem podbródek, a wiatr po­rwał woalkę i zwiał ją z kapelusza. Woń kapryfo­lium mieszała się z bogatym zapachem ciała Jonet i drażniła mu nozdrza.

- Ty możesz tak sądzić. Ja nie - szepnęła. Cole wzruszył ramionami.

- Chyba nie rozumiesz mojej relacji z Jamesem i Edmundem. Podejrzewasz, że rodzinne uczucia biorą nade mną górę, ale naprawdę się mylisz. Nikt nie zna ich lepiej niż ja. Ale wiem, że James z pewnością nie chciałby skrzywdzić brata, a Ed­mund nie byłby do tego zdolny.

Jonet znów się wzdrygnęła.

- James chciałby mnie widzieć na szubienicy.

- Możliwe - szepnął Cole. Popatrzył na Stuarta, który biegał z psami przy nodze nad brzegiem sta­wu. - Jednak tylko wtedy, gdyby sądził, że jesteś winna.

- Ależ nie jestem! - krzyknęła. - Boże, jaka je­stem tym zmęczona! Dlaczego nikt nie rozumie, że nie miałam powodu, by zabić Henry'ego. Napraw­dę nie był wart takiego ryzyka. Już na długo przed tą tragedią chodziliśmy własnymi drogami i jego śmierć nie poprawiła mojej sytuacji.

- Ale teraz możesz wyjść ponownie za mąż - po­wiedział nagle Cole, nie rozumiejąc zupełnie, co przyszło mu do głowy. Popatrzył przy tym na swo­ją dłoń, która ściskała stanowczo zbyt mocno rękę Jonet.

- Och! - wykrzyknęła. - Przecież to by było strasznie głupie!

Cole przytrzymał jej spojrzenie.

- Wiele osób sądzi, że gdy tylko skończy się okres żałoby, poślubisz Delacourta.

Jonet roześmiała się niemal histerycznie.

- Naprawdę? Mam nadzieję, że nikt nie dał za to głowy, bo będziemy mieli kolejny pogrzeb za­miast ślubu. Delacourt to mój drogi... przyja­ciel. I zawsze nim będzie. Dlaczego akurat w mo­im przypadku elity nie mogą się z tym pogodzić? Przecież inne kobiety mają kochanków i adorato­rów na pęczki.

- Być może dlatego, że jesteś piękniejsza niż in­ne - powiedział śmiało. - I masz silniejszą osobo­wość. Może ich intrygujesz.

Popatrzyła na niego bardzo zdziwiona. Pobladła nieco, a Cole poczuł, że na policzki wypływają mu rumieńce, zaś serce wali jak młotem. Przygotował się w duchu na reprymendę.

Ale nic takiego nie nastąpiło.

- Dziękuję - powiedziała Jonet. - Ale uroda może być przekleństwem, a zresztą widzę wyraź­nie, że już przeminęła. Jestem za chuda, zbyt mi­zerna. Wyglądam jak stara wyleniała wrona.

Stara wyleniała wrona? Cole na chwilę wstrzy­mał oddech. Czyżby Jonet Rowland naprawdę nie zdawała sobie sprawy, że jest o wiele piękniejsza niż wówczas, gdy miała osiemnaście lat? Nie, nie mogła być aż tak naiwna. Po prostu się z nim dro­czyła. Przyjrzał się jej uważnie - minę miała jednak zupełnie poważną, mówiła szczerze. Zadziwiająca kobieta! Pragnął poznać ją lepiej, a jednocześnie bardzo się tego obawiał. A tego ranka naprawdę wyprowadziła go z równowagi. Teraz jednak, gdy już ochłonął, musiał przyznać, że o swoje zbyt ostre słowa nie mógł winić wyłącznie Jonet. Nie powinien był w żadnym wypadku chwytać jej za rę­kę... A Jonet chciała, by jej słowa zabrzmiały sta­nowczo, lecz z pewnością nie zamierzała rozdrapy­wać jego starych ran.

Nie mogło być inaczej. Przecież prawie go nie znała. Nikt go nie znał. Fakt, że walczy tak dzielnie o to, by uczynić ze swoim życiem to, co jemu nigdy się nie udało, powinien był wzbudzić w nim iryta­cję. Tak się jednak nie stało. Mimo kłótni i niepo­rozumień Cole coraz bardziej ją podziwiał. Choć mogła być przecież morderczynią.

Z urażoną miną puścił jej rękę i usiadł nieco da­lej.

Jonet uśmiechnęła się niespodziewanie.

- Pomówmy o czymś innym. Co sądzisz o moich synach? Mają duże zaległości w nauce? - W jej głosie znowu pobrzmiewały spokój i pewność sie­bie. - Są zdolni, prawda?

Cole chętnie przyznał jej rację. Na czteromie­sięcznej przerwie w nauce najbardziej ucierpiała dyscyplina. Długo rozmawiali o chłopcach, o ich upodobaniach, zaletach i wadach.

W przeciwieństwie do innych rodziców Jonet nie miała co do nich żadnych złudzeń. Dostrzegała za­równo ich słabości, jak i mocne strony, dzięki czemu sprawiała wrażenie rozsądnej, kochającej matki. W żadnym wypadku nie była płytką egoist­ką, jak przedstawiał ją James. Pomijając jej nad­zwyczajną urodę i gwałtowny charakter, wydawała się zupełnie zwyczajna. Inteligentna, żywa kobieta, z którą Cole miałby ochotę się zaprzyjaźnić, gdyby nie okoliczności.

Jonet oparła się wygodnie o ławkę i patrzyła na siedzącego obok mężczyznę. Liście szumiały lekko na wietrze, rzucając cienie na rzeźbione rysy jego twarzy. Zrobiło się bardzo ciepło, Cole opo­wiadał o porannych błazeństwach Roberta, a jej niepokój powoli mijał. Przez kwadrans gawędzili ze sobą miło, ale nagle - tak jak to się zdarza w przy­padku ludzi, którzy postanowili, że nie będą się lu­bić - oboje zamilkli i zapadła niezręczna cisza.

Jonet odezwała się natychmiast, by ją przerwać, ale niezbyt dokładnie przemyślała swoje słowa.

- Jesteś wdowcem, Cole, prawda? - Schyliła gło­wę i na jej policzki wystąpiły rumieńce. - To zna­czy... zdaje się, że ożeniłeś się niedługo po moim ślubie. Dlatego pamiętam - dokończyła niezbyt zręcznie.

Zorientowała się od razu, że trafiła w czuły punkt.

- Tak - powiedział w końcu. - Moja żona umar­ła, gdy byłem w Portugalii.

- Bardzo mi przykro. Jestem nietaktowna. Two­je małżeństwo musiało być inne niż moje z Hen­rym i na pewno bardzo za nią tęsknisz.

Poszukał wzrokiem jej twarzy, jakby próbował zrozumieć, o co pyta.

- Rachel była dobrą kobietą - powiedział w koń­cu. - Czułem się zaszczycony, że mogłem być jej mężem.

Zwróciła uwagę, że nie powiedział nic o miło­ści i zaczęła się zastanawiać, czy celowo pominął ten temat. Czy Cole czuł coś do swojej żony? Je­śli tak, nie wynikało to zupełnie z jego słów, a sprawiał wrażenie niezwykle uczuciowego męż­czyzny.

- Szkoda, że nie mieliście dzieci - rzuciła swo­bodnie. - Świetnie sobie z nimi radzisz.

Cole zacisnął dłoń na krawędzi ławki tak szyb­ko, że aż pobielały mu kłykcie. Czuła się coraz dziwniej. Boże, kiedy straciła całkowicie poczucie taktu? Obawiała się ponadto, że poza taktem tra­ci rozum. Najpierw jej irracjonalne zachowanie rano, a teraz to. Wyraźnie znów poruszyła kolejny bolesny temat. Czy ona w ogóle znała tego męż­czyznę? Może miał dzieci, może w jakiś sposób stracił z nimi kontakt? Nie jej sprawa. Zaczęła się naprawdę nadmiernie interesować Colem. Uległa zwodniczej iluzji, że łączy ich przyjaźń, opuściła gardę, a przy okazji jeszcze go obraziła.

Nieruchoma twarz Cole'a nie wyrażała żadnych uczuć.

- Nie, nie mam dzieci - powiedział w końcu. Jonet nie wiedziała, o czym z nim rozmawiać.

Cole poruszył się na ławce, jakby mu było niewy­godnie. W końcu wskazał dłonią staw.

- Twoja kuzynka, panna Cameron, to bardzo sympatyczna osoba - wycedził w końcu.

Patrzyli, jak Ellen rzuca Draniowi patyki na wodę.

- Jest mi bardzo droga - przytaknęła Jonet, od­wracając się do Cole'a. - W związku z panną Ca­meron należą ci się kolejne przeprosiny. Chciałam cię jej wczoraj przedstawić, ale jadłeś kolację po­za domem i... cóż, chyba ostatnio jestem zbyt za­jęta innymi myślami.

Cole przechylił głowę na znak, że przyjmuje jej przeprosiny.

- Poznałem pannę Cameron wczoraj po połu­dniu. Powiedz, czy ona zawsze mieszkała z ciotką?

- Och nie! Wychowała się ze mną w Szkocji - wes­tchnęła tęsknie Jonet. - Jej ojciec był młodszym bra­tem mojego męża. Obie kochamy Kildermore.

Cole mocno zmarszczył brwi.

- Nigdy nie chciała mieć własnego domu? Wyjść za mąż?

To pytanie mocno ją zastanowiło. Czyżby Ellen podobała się Cole'owi? Z pewnością jej nie lubił ani jej nie aprobował. Być może była bardziej w je­go typie? Zauważyła przecież, jak Cole podał jej ramię i towarzyszył na przechadzce w parku... je­go ciemna głowa dotykała niemal jej jasnych wło­sów... Natychmiast się zawstydziła. Pod wieloma względami Ellen i Cole idealnie by do siebie paso­wali. A ona powinna się z tego cieszyć.

- Nie. - Wzruszyła ramionami. - Jej dom, tak samo jak mój, jest w Kildermore. Rodzice Ellen umarli, gdy była bardzo młoda, i papa zabrał ją do nas. Nawet debiutowałyśmy razem. Ale Ellen jakoś nigdy nie miała ochoty na zamążpójście.

- Może po prostu wychowanie zbyt niezależnych kobiet to wasza rodzinna tradycja - odparł Cole z szelmowskim uśmiechem.

- Na pewno masz rację - odparła równie żarto­bliwie. - Ale mój majątek rekompensuje z pewno­ścią nawet najgorsze wady.

- Niezależność nie jest wadą. Może być nawet zaletą, lecz dla wielu mężczyzn stanowiłaby z pew­nością zbyt wielkie wyzwanie.

- Jesteś bardzo mocny w słowach, prawda? - spytała Jonet i uśmiechnęła się.

Od razu tego pożałowała. Ciemne oczy Co­le'a zwęziły się w szparki. Otworzył usta, jakby chciał się jej zrewanżować jakąś ciętą repliką, ale nie wydobyły się z nich żadne słowa. Zamiast nich ciepłe wiosenne powietrze przeszył straszny krzyk dziecka.


* * *


Cole nie pamiętał, jak zerwał się z ławki i po­mknął w stronę stawu. Nie pamiętał nawet, że wskoczył do wody i wyciągnął z niej Roberta i Dra­nia. Wiedział tylko, że gdy dobiegła do nich Jonet, zarówno on, jak i chłopiec siedzieli już na trawie. Miał kompletnie zniszczone buty i spodnie, a Ro­bert był przemoczony do suchej nitki. Siedzący obok nich pies trząsł się z zimna.

- Co się stało? - krzyknęła Jonet, padając na ko­lana. Wyciągnęła rozpaczliwie ręce i ujęła w dłonie przeraźliwie bladą twarz chłopca. - Boże! Co się tutaj stało? - Woda cieknąca z włosów Roberta zmoczyła jej rękawiczki i kapała teraz z przegubów.

Drań pochylił głowę i zaczął nerwowo obwąchi­wać płaszcz Cole'a. Stojąca nieco dalej Ellen wciąg­nęła spazmatycznie powietrze. Stuart stał jak spa­raliżowany z Łobuzem u boku.

- Co się stało, Robin? - powtórzyła Jonet, a w jej głosie wyraźnie pobrzmiewała histeria.

Robert wykrzywił buzię i zaczął płakać.

- Drań mnie popchnął - załkał. - Bawiliśmy się patykiem, a on chciał popływać.

Stiles był blady jak ściana i wyraźnie wstrząś­nięty.

- Odwróciłem się tylko na chwilę, przysięgam. Patrzyłem na Stuarta... i wtedy to biedactwo wpa­dło do wody. - Wskazał porośnięty krzakami brzeg. - Być może pies rzeczywiście go potrącił, ale to był wypadek, tylko wypadek.

- Panno Cameron, co pani widziała? - spytał przez zaciśnięte zęby Cole.

Podeszła bliżej i uklękła w trawie obok Jonet.

- Och - jęknęła. - Byłam tam, na trawie. Chyba patrzyłam na chmury... Na chwilę zatopiłam się w rozmyślaniach. Ależ jestem głupia! Ale odwró­ciłam głowę tylko na chwilę i gdy jeszcze raz spoj­rzałam na staw, obaj już byli w wodzie. A potem usłyszałam krzyk Stuarta.

- Stiles! - krzyknęła Jonet, odrywając wzrok od Roberta. - Przeszukaj krzaki!

Lokaj popatrzył na nią nieco zdumiony.

- Ależ, milady! Przecież nikogo tam nie było! Nikogo poza chłopcem i psem!

Robert drżał jak liść w mocnych ramionach matki.

- Przeszukaj krzaki - powtórzyła surowo. - Tyl­ko dokładnie!

Stiles zerwał się z trawy i zaczął przeczesywać nadbrzeżne zarośla. Cole patrzył na niego uważnie i zdał sobie nagle sprawę, jak łatwo można stracić z oczu kogoś idącego brzegiem. Przy odrobinie szczęścia mogło tamtędy przejść nawet parę osób.

A przecież ktoś naprawdę tamtędy przechodził.

- Spacerowała tutaj jakaś para. - Cole wyciągnął rękę w prawo. - Zaledwie parę minut temu. Czy ktoś ich widział?

Ellen potrząsnęła głową i otarła łzy.

- Nikogo nie widziałam.

Cole znów skierował całą swoją uwagę na Jonet i Roberta, którego łkanie powoli cichło.

- Jonet? - powiedział cicho. - Dobrze się czu­jesz?

W milczeniu skinęła głową, ale drżenie pełnych ust zdradzało jej nastrój.

- Posłuchaj - powiedział z mocą. - Robert jest bezpieczny. Zabierz go do domu. I zdejmij mu te mokre rzeczy. Musi natychmiast wziąć gorącą kąpiel. - Delikatnie uścisnął jej ramię. - Sły­szysz?

Skinęła głową.

- Tak - szepnęła ochryple. Cole popatrzył na nią poważnie.

- Przyjdę później, ze Stuartem. W oczach Jonet znów mignęła panika.

- Nie spuszczę go z oka - powiedział cicho. - Bę­dę go cały czas trzymał za rękę. Przejdziemy się i zobaczę, czy on cokolwiek pamięta. Może coś wi­dział? A teraz idź. Zabierz Robina do domu. Za­ufaj mi.

Przez chwilę miał wrażenie, że Jonet się rozpła­cze, ale ona była na to zbyt silna. Niemal widział jej myśli, czuł, jak go ocenia, przypomina sobie wszystko, co o nim wie i czego się spodziewa. Mo­dlił się, by mu zaufała.

I modlił się, by nie przypisywała mu winy za nie­doszłą tragedię.

Czyżby popełnił błąd, zarzucając jej przesadę, zbytnią czujność? Czyżby jej strach okazał się bar­dziej uzasadniony, niż mu się wydawało? Nie miał jednak teraz czasu na wyrzuty sumienia. Pokręcił głową. Zdarzył się po prostu wypadek i wszystko przebiegło tak, jak opisał to Robert. Rozbawiony chłopiec potknął się po prostu o psa.

Nie rozumiał, dlaczego tak bardzo mu zależy na zaufaniu tej kobiety. Już od dawna o nic nie dbał, wyjąwszy może bezpieczeństwo swoich żoł­nierzy. Ale to... nie, to było zupełnie co innego.

Rozmasował dłonią jej plecy, wyczuwając napię­cie mięśni. I nie przeszkadzało mu zupełnie, że ktoś może dostrzec jego gest.

- Jonet...

- Dobrze - szepnęła, ledwo słyszalnym szeptem.

- Ale jeśli coś się stanie memu dziecku, wyrwę ci serce. Przysięgam przed Bogiem. - Porwała Robi­na w objęcia i szybko wstała.

- Stiles! - krzyknął przez ramię Cole. - Zanieś, proszę, Roberta do domu. Panna Cameron zajmie się psami - dodał, zerkając w jej kierunku. Ellen, poszarzała na twarzy, skinęła potulnie głową i wzięła smycze z wyciągniętej dłoni Stilesa.

- Lord Mercer zostanie ze mną - wyjaśnił Cole.

- Chcę się tu trochę rozejrzeć.

Po chwili wszyscy odeszli w stronę Park Lane. Stuart patrzył za nimi w milczeniu. Zgodnie z obietnicą Cole ujął rękę chłopca.

- Powiedz mi, Stuart, co widziałeś? Już teraz nie musisz się bać, że zdenerwujesz mamę.

Stuart podniósł głowę i zmrużył oczy przed słoń­cem. Miał inteligentną twarz Jonet i jej czujne spojrzenie.

- Rzucaliśmy patyki, mój poleciał za daleko, po­biegłem za nim razem z Draniem. - Wskazał ścież­kę oplatającą Serpentine od zachodu.

Cole popatrzył na wskazaną przez chłopca trasę. Z tego miejsca trudno by było zobaczyć wodę, przybrzeżne zarośla zasłaniały widoczność. Mógł je również wykorzystać ktoś, kto chciał potajemnie okrążyć staw. Ziemia była tam wilgotna, nikt nie usłyszałby kroków.

- Nikogo nie widziałeś?

- Nie, sir. Krzaki zasłaniały widok. Ale również nic nie słyszałem - dodał, wyprzedzając kolejne pytanie Cole'a. - To znaczy oprócz plusku, kiedy Robin wpadł do wody. Pobiegłem nad staw i zoba­czyłem Robina w wodzie.

- I co się wtedy stało?

Stuart zerknął w stronę stawu, jakby usiłował so­bie odtworzyć obraz wydarzeń.

- Widziałem, że Drań chwyta go za kołnierz. Tak, teraz pamiętam. Miał kołnierz w zębach i kie­dy krzyknąłem... chyba go przestraszyłem... Pu­ścił płaszcz Robina. I wtedy pan się zjawił.

Cole przykucnął na trawie, by spojrzeć mu w oczy.

- Pomyśl, Stuarcie. Gdzie był Drań, kiedy przy­biegłeś: w wodzie czy na brzegu?

Chłopiec pokręcił bezradnie głową.

- Nie wiem na pewno, sir. Chyba w wodzie, ale nie mogę przysiąc. To wszystko stało się tak szyb­ko, a ja się bałem.

Cole położył mu uspokajająco dłoń na ramieniu.

- Tak, to zrozumiałe... ja też się bałem. Ale tam nie jest głęboko i Robinowi tak naprawdę nie gro­ziło poważne niebezpieczeństwo.

Chyba że uderzyłby głową o kamień albo stracił­by grunt pod nogami, albo został sam...

Przez głowę przebiegały mu straszne myśli, ale nie wyraził ich głośno. Przestraszyłby tylko niepo­trzebnie Stuarta, który powoli odzyskiwał spokój.

- Sądzisz, że Drań mógł potrącić Robina i we­pchnąć go nieumyślnie do wody?

Stuart znów pokręcił głową.

- Nie, chyba nie, sir - szepnął. - Drań... ow­szem, on byłby do tego zdolny. Bywa bardzo nie­zdarny. Ale on został ze mną. Jestem tego pewien.

Cole skinął w milczeniu głową.

- Chodź ze mną. Poszukamy śladów w zaroślach.

Obeszli staw dookoła, trzymając się za rę­ce. I znaleźli ślady. Setki, jeśli nie tysiące śladów. Na miękkiej ziemi widniały odciski butów przynaj­mniej połowy londyńczyków, psów i dzikiego ptac­twa. Cole popatrzył na drugi brzeg, na Hyde Park, gdzie zjeżdżały się właśnie powozy śmietanki to­warzyskiej, która wybierała się na popołudniowy spacer wzdłuż Rotten Row. Westchnął z rezygna­cją. Nie miał tu już nic do roboty. Przytulił mocno Stuarta, odwrócił się i ruszył do domu.


* * *


Po wypadku Robina w Mercer House zapano­wała atmosfera surowej powściągliwości. Przez ko­lejne trzy tygodnie Jonet wypełniała dom niezmor­dowaną energią i bardzo mało spała. Złość Cole'a na Jonet niemal wygasła, ale żądza płonęła i wcale nie słabła wraz z przyzwyczajeniem.

Gorąca wilgoć letniego poranka wróżyła fatalny wieczór. Głowa ciążyła Cole'owi coraz bardziej, co wróżyło nieuchronnie zbliżającą się burzę. Przewi­dując upał, Nanna już o świcie otworzyła na oścież okna salki lekcyjnej, w której powiewał teraz lekki wietrzyk, wdzierając się pod zasłony, wnosząc ze sobą do pokoju turkot przejeżdżających powozów i pobrzękiwanie uprzęży.

Tuż po dziewiątej pod wejście dla służby zaje­chał dostawca, kucharka wyszła na schody i rozpo­częła hałaśliwą dyskusję na temat ceny rzepy. Po­za tym panował jednak spokój aż do chwili, gdy dobiegł ich turkot zajeżdżającego powozu. Ktoś szybko zeskoczył na ziemię i zastukał niecierpliwie do drzwi.

Zaciekawieni chłopcy unieśli wzrok znad stołu. Cole też wydawał się zaintrygowany tą nagłą wizy­tą. Uniósł się nawet na krześle, by wyjrzeć na uli­cę, jednak niemal w tej samej chwili porzucił tę myśl, gdyż uznał, że nie powinien się interesować gośćmi Jonet.

Odgłosy kłótni, jakie wkrótce potem dobiegły z dołu, szybko go skłoniły do zmiany decyzji. Gło­śna od początku wymiana zdań przerodziła się bo­wiem w prawdziwą awanturę. Słowa Jonet niosły się echem po schodach, a w jej ochrypłym głosie pobrzmiewała wściekłość. Jej rozmówca przema­wiał znacznie ciszej, piskliwym, obronnym tonem. Ten głos mógł należeć tylko do jednego człowieka na świecie - lorda Jamesa Rolanda.

Stuart i Robert podnieśli oczy znad książek i po­patrzyli na Cole'a wyraźnie zmartwieni.

- Chyba przyszedł wuj James - powiedział cicho Cole, odsuwając krzesło.

Rozległ się huk zatrzaskiwanych drzwi.

- Idzie pan na dół, sir? - spytał Stuart. - Tak by było chyba lepiej. Mama bardzo się denerwuje, gdy odwiedza ją wuj James.

Usłyszeli trzask pękającego szkła i chłopcy wy­mienili porozumiewawcze spojrzenia.

- O! - szepnął złowieszczo Robin. - Mama chy­ba wzięła ten wazon ze stolika w holu.

- Rzeczywiście, zejdę - powiedział Cole, wsta­jąc. - Stuart, zajmij się koniugacją, a ty, Robin, rozwiąż zadania. Na pewno świetnie sobie z nimi poradzisz.

Chłopcy wyrazili zgodę nieartykułowanym mruknięciem. Zanim Cole zdążył zejść ze scho­dów, pokojówka już zamiatała rozbite szkło, a Do­naldson zdołał jakoś przenieść pole bitwy z korytarza do salonu. Podwójne drzwi były otwarte, a ka­merdyner zastygł ze stoickim spokojem w progu, zerkając opiekuńczo na Jonet.

James stał przy oknie z kapeluszem w ręku, a promień przyćmionego słońca padał prosto na jego mięsistą twarz. Przenosił spojrzenie z Do­naldsona na Jonet, na czoło wystąpiły mu krople potu. Nieświadom obecności Cole'a wbił w końcu wzrok w Jonet.

- Mam wszelkie prawo widywać chłopców, ma­dam - powiedział z uporem, zaciskając spazmatycz­nie wolną pięść. - Nie możesz ich przede mną ukry­wać. Nie zniosę tego dłużej! Zapamiętaj to sobie!

Jonet odrzuciła do tyłu głowę, na jej twarzy ma­lował się wyraz wściekłości, oczy płonęły. Nigdy przedtem nie widział kobiety, która wyglądała jak prawdziwe ucieleśnienie zła.

- Niech pan sobie zapamięta, milordzie - wyce­dziła przez zaciśnięte zęby. - Moje dzieci są na lek­cjach i nie wolno im przeszkadzać. - Zrobiła krok w stronę Jamesa. - Proszę się spotkać z moim ad­wokatem i z nim ustalić godziny odwiedzin.

- A panią powinno się zamknąć w domu waria­tów albo w jakimś jeszcze gorszym miejscu. - Ja­mes gwałtownie uniósł dłoń, jakby chciał ją od sie­bie odepchnąć.

Cole aż do tej pory nie zauważył, że Jonet trzy­ma w dłoni bat do jazdy konnej, najprawdopodob­niej jego własny. Donaldson popatrzył na Co­le'a z miną, która mówiła wyraźnie: Na miłość bo­ską, proszę coś szybko zrobić!

Cole odchrząknął i wszedł do pokoju.

- O, wuj James - powiedział spokojnie, zajmując strategiczną pozycję między wujem i Jonet. - Cze­mu zawdzięczamy tę nieoczekiwaną przyjemność?

Oboje zwrócili się ku niemu z twarzami pociem­niałymi z gniewu.

- Przyszedł mnie prześladować! - wykrzyknęła Jonet. - Czy to nie oczywiste?

- Chcę się zobaczyć z siostrzeńcami! Czy to nie oczywiste? - zrewanżował się James. - Sam wi­dzisz, że jest dokładnie tak, jak mówiłem. Ona jest nienormalna!

- Proszę się wynosić z mojego domu, sir! - wrzas­nęła Jonet, cofając rękę.

- To nie jest pani dom - zauważył James, cofa­jąc się przed uderzeniem. - Pani dom to kupa ka­mieni na jakimś zakazanym szkockim klifie. Najle­piej by było, gdyby pani spakowała manatki i na­tychmiast tam wróciła. Mercer House należy do Stuarta, a ja jestem jego opiekunem. A teraz chcę się z nim zobaczyć.

- Bo co? - spytała Jonet, przybierając wojowni­czą postawę.

- Bo przyprowadzę swoich adwokatów - zagroził James. - A teraz proszę sprowadzić dzieci na dół!

- Widzę, że na dole mamy na razie dość dzieci - powiedział spokojnie Cole.

James łypnął na niego spod oka, ale Cole od­wrócił się do Jonet z sugestywnie wyciągniętą rę­ką.

- Widzę, że zostawiłem bat w holu. Jak to miło, że pani go znalazła.

Jonet przykuła go spojrzeniem płonących oczu, zacinając piękne usta w linijkę. Po chwili jednak grzmotnęła batem o jego dłoń.

- Dziękuję, madam - powiedział uprzejmie Co­le, z trudem kryjąc ból. - Jesteś doprawdy bardzo uprzejma. - Odwrócił się do wuja, a dłoń paliła go żywym ogniem. - Teraz chciałbym porozmawiać z lady Mercer na osobności i może wszyscy napije­my się kawy?

- Kawy? - spytała piskliwie Jonet.

- Porozmawiaj, oczywiście, jeżeli potrafisz przy­wołać Jonet do rozsądku - warknął wuj, zerkając nerwowo spod oka na dziewczynę.

- Nie - zaprotestowała ostro, gdy Cole wsunął jej rękę pod armię. - Nie zostawię go samego ani na chwilę. Na pewno nie!

- Przecież on nie będzie sam - przypomniał de­likatnie Cole. - Od czego mamy Donaldsona? - Z tymi słowami chwycił ją pod łokieć i wyprowa­dził z pokoju, nakazując Donaldsonowi wzrokiem, by został.

Donaldson dyskretnie zamknął drzwi, a Cole wciągnął Jonet do saloniku, cisnął bat na krzesło i odwrócił się do niej. Z płonącymi policzkami, rę­kami na biodrach wyglądała jak uosobienie furii, a jednak... pięknie.

- Chyba oszalałeś! Trzymasz jego stronę! - zni­żyła głos do chrapliwego szeptu. - Może byłam idiotką, sądząc, że jest inaczej.

- Jonet, na miłość boską, posłuchaj! - powie­dział, chwytając ją za ramiona. - Nie jestem po ni­czyjej stronie. Ale James ma rację. - Potrząsnął nią lekko i popatrzył jej w oczy najłagodniej, jak potrafił. - Niestety ma prawo widywać chłopców. Postępujesz bardzo nierozważnie.

Jonet wyrzuciła z siebie przekleństwo niegodne damy i zawołała:

- Nic mnie to nie obchodzi! Drżała na całym ciele.

- Jonet - tłumaczył cierpliwie. - Oboje jeste­ście opiekunami dzieci, ale James jest kuratorem majątku Mercerów i może uprzykrzyć ci życie. Co więcej, jeśli się tylko postara, zdoła odebrać ci dzieci.

Szarpnęła się w jego objęciach.

- Och! A ty o niczym innym nie marzysz! Przyciągnął ją bliżej.

- Nie, Jonet! Tego właśnie nie chcę. - Znów nią potrząsnął, tym razem bardziej stanowczo. - Po­słuchaj mnie, na Boga! James był moim opieku­nem. Wychowywał mnie. Nikomu nie życzę takie­go losu!

- Nie wierzę ci - syknęła.

- I tym samym mnie ranisz. Bardzo głęboko - powiedział cicho.

Popatrzyła na niego spod ciężkich powiek. Oczy miała podkrążone, brak snu dawał wyraźnie o so­bie znać.

- Boże, jaka ja jestem głupia - powiedziała w końcu ledwo słyszalnym szeptem. - Nie mam powodu, by ufać komukolwiek.

- Kochanie, musisz komuś wierzyć - mówił ci­cho Cole. - Nie chcę być okrutny, ale widzę, że je­steś na skraju załamania nerwowego. Masz oczywi­ście do tego powody - dodał szybko. - Nie moż­na jednak przejść obojętnie wobec faktu, że grozi­łaś batem Jamesowi. To nic nie da, Jonet. Tak nie można. Sama wkładasz mu broń do ręki.

Jonet lekko wzruszyła ramionami i znów odwró­ciła wzrok.

- Co w takim razie powinnam robić. Tracę już ro­zeznanie. Boże, jestem zbyt zmęczona, żeby myśleć. - Wyrwała mu rękę z uścisku i roztarła skronie.

- Pozwól, żebym sprowadził chłopców na dół na herbatę z Jamesem.

Opuściła rękę. Na jej twarzy znów malował się strach.

Cole pokręcił głową.

- Obiecuję, że nie spuszczę ich z oka. Jeśli się zgodzisz, James da ci spokój. W końcu to on mnie tutaj przysłał, a ty się na to zgodziłaś, choć... przy­znaję, trochę niechętnie. - Cole zmusił się do uśmiechu. - A jeśli pozwolisz mu odwiedzać chłopców, sprawdzać, jakie czynią postępy, nie bę­dzie miał powodu do awantur.

Jonet wciągnęła spazmatycznie powietrze, a Co­le z trudnością powstrzymał chęć, by porwać ją w ramiona i przytulić.

Boże, wydawała się tak maleńka, tak krucha. Za wykuszowym oknem saloniku wiatr szarpał gałęzie młodych brzózek, podwiewał do góry list­ki, które lizało słońce. Cole westchnął cicho, przyciągnął Jonet nieco bliżej i zwalczył pokusę, by porwać ją w ramiona i wtulić twarz w jej czar­ne loki.

Odpędził myśli o smaku jej ust i poszukał ja­kichś ciepłych słów pociechy. Nie zamierzał jej jed­nak przekonywać, iż te obawy są bezzasadne. Nie po tym, co się dzisiaj stało. Niemniej jednak Jonet nie mogła odmawiać Jamesowi prawa do widywa­nia dzieci. Cole wiedział aż nadto dobrze, do cze­go ten człowiek jest zdolny.

- Zgoda - powiedziała cicho i odwróciła się do okna. - Zrobię, jak radzisz - szepnęła. - Obyś się tylko nie mylił. Ale ufam ci, a właściwie powin­nam ci ufać - dokończyła z trudem. - Chociaż wąt­pię, czy to ma sens.

Cole wciąż trzymał ręce na ramionach Jonet; wy­czuwał jej napięcie i drżenie. A w tamtej chwili za­pomniał o zdrowym rozsądku. Nagle najbardziej naturalną rzeczą na świecie było przytulić ją mocno i złożyć delikatny pocałunek na jej skroni. Nie za­stanawiając się nad tym, co robi, przywarł wargami na dłużej do jej delikatnej skóry, nadając temu po­całunkowi bardziej intymny charakter, i wydał ci­che tęskne westchnienie. Jej włosy były ciepłe, miękkie, wydawało mu się przez chwilę, że Jonet poddaje się pieszczocie. Gwałtownie wyrwała się z uścisku.

- Dziękuję - powiedziała ochrypłym szeptem, jakby obudzona ze snu. - Jesteś bardzo miły.

- Pamiętam, że powiedziałaś to samo, kiedy po­całowałem cię pierwszy raz - powiedział, siląc się na niedbały ton. - Moje usta zawsze tak działały na kobiety.

Jonet nie zauważyła żartu.

- A więc pamiętasz ten dzień? - spytała trochę dalekim, nieobecnym głosem.

- To był twój ślub - odparł Cole, patrząc w prze­strzeń. - Och, bardzo dobrze to pamiętam.

- Ja... nie. W każdym razie nie ślub. - Znów po­patrzyła na niego spod oka i szybko zmieniła te­mat. - Pójdę po chłopców - dodała niechętnie. - Daj mi chwilę, muszę się pozbierać i zaraz ich przyprowadzę.

- Oczywiście - zgodził się spokojnie, ignorując nagły przypływ zniechęcenia.

Jonet popatrzyła za nim. Miał szerokie, lecz ele­ganckie dłonie. Przyglądała się im stanowczo zbyt często. Po latach spędzonych w wojsku były opalo­ne i lekko szorstkie, a mocne ścięgna i nabrzmiałe żyły nadawały im specyficzny charakter. Teraz już wiedziała, że są delikatne, ciepłe, dają ukojenie. Miał nadzieję, że ich czuły delikatny dotyk płynie z serca, a nie jest pustym, bałamutnym, wystudio­wanym gestem. Musiała komuś ufać. Czy ośmieli się zaufać Cole'owi?

Odpowiedź brzmiała: nie. Niemniej jednak taka sytuacja nie mogła dalej trwać. Naprawdę zaczy­nała tracić nad sobą kontrolę. I bardzo ją to mar­twiło. Dziś niemal zaatakowała batem Jamesa. Tragedia, do jakiej o mały włos nie doszło w Hy­de Parku, wstrząsnęła nią bardziej niż poprzednie wypadki. A wypadek nie był tu nawet właściwym słowem.

Była coraz bardziej przekonana, że nic, co się stało, począwszy od śmierci Henry'ego, nie było wypadkiem. Usiadła ciężko przy stole i popatrzy­ła w okno. Nie wiedziała, czy może zaryzykować i zaufać Cole'owi. W grę wchodziło życie jej dzie­ci. Cole był przecież siostrzeńcem Jamesa... Jed­nak instynktownie wyrywała się ku niemu, a re­zerwa, jaką sobie narzuciła, by oprzeć się poku­sie, wyczerpywała jeszcze bardziej jej zbolałą psy­chikę.

Dlaczego Cole przyjął posadę w jej domu, skoro nie zamierzał wypełniać poleceń Jamesa? Jakimi innymi pobudkami mógł się kierować taki czło­wiek - w końcu żołnierz - aby podjąć się naucza­nia jej synów? Wiedziała, że nie kieruje się z pew­nością sprawami finansowymi. A nawet przez se­kundę nie wierzyła, że podjął tę decyzję z dobroci serca. Życie nauczyło ją już dawno, że ludzi całko­wicie wyzutych z egoizmu po prostu nie ma.

Martwił ją jednak fakt, że jego uścisk dawał tyle ciepła i pociechy. Jonet była wysoką kobietą, nie­wielu mężczyzn górowało nad nią wzrostem. Cole Amherst był jednak bardzo postawnym mężczyzną o muskularnym torsie i pewnych, silnych ramio­nach. Najbardziej na świecie pragnęła utonąć w je­go uścisku i czekać, aż minie strach, a to szaleń­stwo się skończy. Nigdy w życiu nie zaznała takie­go luksusu. A teraz nie mogła sobie na niego po­zwolić.

Jego dotyk wydawał się jej dziwny, a jednak na­turalny. Pocałował ją... najpierw niemal po brater­sku. Potem jednak nie cofnął ust, przesunął je po jej czole, jakby chciał, by był to jednak bardziej erotyczny, nie przyjacielski pocałunek. Zresztą i ona tego pragnęła. Świadoma swojej pozycji w tym domu powinna była zaprotestować. Nie wie­działa jednak do końca, jaka jest tu jej rola. Cole Amherst przejął dowodzenie zupełnie bez wysiłku, tak jakby sprawowanie kontroli nad ludźmi i ży­ciem w Mercer House należało po prostu do jego obowiązków. A ona jak do tej pory przyjmowała jego poczynania z wyraźną ulgą.

Nie, nie wyrwała się z jego uścisku. Pragnęła rozpaczliwie się do niego przytulić, tak jakby i to okazało się naturalne - Cole należał przecież do rodziny, co jeszcze przed paroma dniami uwa­żała za śmieszne. Rodzina Rowlandów przyspa­rzała jej jak do tej pory powodów jedynie do zgry­zot i smutku. A jednak w jego ramionach zapo­mniał na chwilę, że dzieciom grozi niebezpieczeń­stwo, a jej największy wróg czyha w salonie.

Delektowała się jak idiotka ciepłem grzesznych ust Cole'a Amhersta w nadziei, że przesunie je w końcu na jej wargi i otoczy je odważnie, przy­ćmiewając wszystkie inne uczucia. Oczywiście był do tego zdolny. Pod jego chłodnym dystansem bu­zowały czysta siła i trzymana na wodzy zmysło­wość. Zresztą nie miałby takich ust, gdyby nie po­trafił z nich zrobić właściwego użytku.

A cała reszta wydawała się równie obiecująca. Z lekkim okrzykiem rozpaczy Jonet odepchnęła od siebie tę myśl. Jakże to było groźne! Owszem, za­stanawiała się nad tym, czy go nie uwieść, i z pewno­ścią chętnie by to zrobiła, gdyby mogła w ten sposób zapewnić większe bezpieczeństwo dzieciom. Nieza­leżnie jednak od tego, do czego zmierzał Cole, z pewnością nie zmieniłby planów, nawet gdyby zo­stała jego kochanką. Był zbyt pewny siebie, zbyt am­bitny, by poddać się kobiecej manipulacji, podczas gdy ona, odarta ze swojej zimnej siły przez zmęcze­nie i strach, stała się ogromnie podatna na wszystkie głupie uczucia. Próbowała ukryć swą słabość, lecz doskonale zdawała sobie z niej sprawę.

Wzdychając ciężko w pustym pokoju, Jonet zdała sobie nagle sprawę, że niemal tęskni za mę­żem. I to nią wstrząsnęło. Na początku małżeń­stwa nienawidziła Henry'ego, potem jednak na­deszły lata spokoju; pogodziła się z faktem, że tak już musi wyglądać jej życie. Jego sens stanowiły dzieci, David przynosił pociechę. A Henry... Cóż, w każdym razie przestał być wrogiem. Oczy­wiście plotki o Davidzie w końcu wprawiły go w gniew, lecz nie zamierzał nigdy wprowadzić w czyn swoich gróźb. Gdyby miała więcej czasu, z pewnością by go udobruchała. Ale los pozbawił ją tej szansy.

No cóż, próżny żal nie mógł się jej teraz na nic przydać. Zgodnie z sugestią Cole'a postanowiła sprowadzić chłopców na dół. Nie zamierzał jednak zostawić ich samych z Jamesem. Oczywiście, nie porwałby ich z salonu, lecz Jonet zachowywała się czasem nieracjonalnie. Przez bibliotekę mogła z łatwością przejść do drzwi łączących ją z salo­nem. Może udałoby się jej nawet dowiedzieć, dla­czego Cole przyjechał do Mercer House. A podob­nie jak i inne rzeczy podsłuchiwanie przestało uwłaczać jej godności.


Rozdział szósty


Lord Delacourt rzuca wyzwanie


Ledwo kawa zdążyła odrobinę wystygnąć, Cole zyskał bolesną pewność, że zainteresowanie, jakim James darzy Roberta i Stuarta, jest czysto powierz­chowne. Podczas piętnastominutowej wizyty stało się jasne, że wujowi bardziej zależy na tym, by do­kuczyć Jonet, niż na opiece nad dziećmi. W końcu wyciągnął zegarek i zerknął ze skrywaną niecier­pliwością na tarczę.

- No cóż - powiedział, uderzając się rubasznie po udach. - Pod opieką kuzyna obaj najwyraźniej kwitniecie. To była jednak mądra decyzja. Nie mam co do tego wątpliwości.

- Tak jest, sir - odparł Stuart martwym głosem. Robert w milczeniu wiercił się na krześle. James uśmiechnął się fałszywie.

- W takim razie dobrze! Idźcie teraz do siebie. Muszę porozmawiać na osobności z waszym kuzy­nem. - Odchrząknął głośno. - Miło było was wreszcie zobaczyć. - W jego tonie pojawiła się wy­raźnie sarkastyczna nuta, lecz nawet jeśli chłopcy zwrócili na nią uwagę, nie dali niczego po sobie poznać.

- Do widzenia, sir - odezwał się Stuart, wstając. Miło, że pan przyszedł.

- Tak, sir - zgodził się Robert. - Do widzenia.

Razem przefrunęli przez pokój i uciekli na kory­tarz. Gdy tylko zatrzasnęli za sobą drzwi, James pochylił się do Cole'a.

- No i co, Cole? Czego się dowiedziałeś? - spy­tał bez ogródek.

Z wystudiowanym namysłem Cole uniósł brwi i popatrzył uważnie na wuja.

- Dowiedziałem się, sir, że Robert to uroczy chłopiec, ale brak mu zdolności arytmetycznych. Stuart ma talent do języków, ale jest bardzo cichy. Obaj jednak są zdolni i potencjalnie...

- Nie, nie, nie - przerwał James.

Pokręcił przy tym głową tak gwałtownie, że za­trzęsły mu się obwisłe policzki.

- Co z nią? Czy zrobiła coś takiego, bym mógł przejąć opiekę nad chłopcami? Co knuje? Na Bo­ga, Cole! Przez cały miesiąc nic nie odkryłeś.

Cole zmuszał się do spokoju, ale rozzłościł się w imieniu Jonet znacznie bardziej, niż należało. Nie rozumiał swoich gwałtownych, niemal boles­nych uczuć. Jedną ręką zdjął okulary, drugą potarł przegrodę nosa. James zawsze go doprowadzał do bólu głowy.

- Sir - powiedział ostro. - Nie zamierzam być twoim szpiegiem. Chyba już o tym mówiliśmy.

James właśnie nabierał powietrza w płuca, by podjąć dyskusję, ale Cole nie dopuścił go do głosu.

- Poza tym, wuju, musimy sobie coś wyjaśnić. Od­kryłem zbyt późno, że nie wyjawiłeś lady Mercer w pełni, kim jestem. Powinienem był wyjechać od razu, kiedy się zorientowałem, że ona wcale nie wyraża zgody na moją obecność w tym domu.

- Zgody! - zawołał z oburzeniem James. - Z wa­riatką się nie dyskutuje. Przecież ona groziła mi batem, na miłość boską!

Cole stłumił niecierpliwe syknięcie.

- Nie było żadnego bata, to tylko szpicruta. Mo­ja szpicruta. - Dolał sobie kawy, przygotowując się do wypowiedzenia bezczelnego kłamstwa. - Lady Mercer po prostu sprzątała hol. Na pewno nie chciała ci zrobić krzywdy.

- Bzdura. Doskonale o tym wiesz. - James popa­trzył na niego ze złością.

- Czyżby? - spytał Cole, patrząc wyzywająco na wuja znad filiżanki.

Ale James nie ustępował tak łatwo.

- Oczywiście, że wiesz. Zdzieliłaby mnie po twa­rzy, gdybyś nie nadszedł w samą porę. I wątpię, by markiza Mercer musiała sprzątać hol, mając tylu służących.

- Może przejdziemy do rzeczy, wuju. Chłopcy czekają w salce lekcyjnej na mój powrót, a ja już je­stem pewien, że nie przyszedłeś po to, żeby się z nimi spotkać.

James oblał się rumieńcem.

- Ty naprawdę jesteś wyrodnym siostrzeńcem, Cole! Jak by to wyglądało, gdybym zażądał spotka­nia z tobą, nie pytając najpierw o dzieci? - wybuch­nął. - Lady Mercer na pewno by sobie pomyślała, że nie roszczę już sobie do nich żadnych pretensji. Że nie zamierzam walczyć o swoje prawa!

- Właśnie o to mi chodzi. - Cole odsunął od sie­bie filiżankę ze świeżo nalaną kawą. - Czego wła­ściwie chcesz?

- Niczego - odparł chłodno James, dźwigając z trudem z krzesła opasłe ciało. - Niczego, co mo­żesz mi powiedzieć. To już jest dla mnie jasne.

Cole szybko się podniósł.

- Chłopcy dają sobie świetnie radę. A lady Mer­cer, mimo gwałtownego usposobienia, jest dobrą i kochającą matką. - Złagodził nieco ton. - Gdy­bym zauważył coś niepokojącego, na pewno bym nie milczał.

- Wcale nie jestem tego pewien - mruknął Ja­mes, idąc w stronę drzwi. - Naprawdę mam nadzie­ję, że nie dałeś się jej zauroczyć. - Zatrzymał się na chwilę i popatrzył podejrzliwie na siostrzeńca.

Cole poczerwieniał z oburzenia.

- Myślałem, że lepiej mnie znasz - odparł chłodno.

- Och, chyba tak. Nie sądzę, byś mógł się zwią­zać z taką kobietą. Jesteś na to zbyt przyzwoity.

- Powiedzmy po prostu, że ta dama jest zupełnie nie w moim guście - odparł Cole. - Ja zresztą też jej się nie podobam.


* * *


Jonet nie dosłyszała ostatnich słów. Odwróciła się szybko od drzwi i stanęła na wprost kominka ze zwieszoną głową. Jakieś zupełnie niezrozumiałe uczucie utrudniało jej oddychanie. Powalona na­głą rozpaczą, osunęła się na fotel stojący na wprost kominka. Gdzieś na korytarzu skrzypnęły otwiera­ne drzwi, rozległ się odgłos ciężkich kroków zmie­rzających do wyjścia. Afektowany głos Jamesa przywoływał stangreta i lokaja.

Jak to dobrze, że wychodzi.

Jonet zrzuciła bambosze, zwinęła się na krześle i zalała ją fala ulgi i jednocześnie żalu. Nie miała już złudzeń, czego James oczekiwał od Cole'a, ale dowiedziała się jednocześnie, że jego oczekiwania nie zostaną spełnione. A to już było coś!

Jednak rozczarowanie zdominowało uczucie ulgi. Doświadczyła także innych emocji, nad który­mi nawet nie miała ochoty się zastanawiać. Było tak, jakby kilka różnych prądów wciągało ją pod wodę... należała do silnych kobiet, czy jednak miała dość siły, by się im oprzeć?

Musiała ją w sobie znaleźć. Nie widziała innego wyjścia, zresztą ono nigdy nie istniało. Życie na­uczyło Jonet zdolności przetrwania; była twarda, Amherst jednak okazał się twardszy. Poznała to instynktownie. Dlatego należało się cieszyć, że to nie on jest jej ukrytym wrogiem. Lepszy niewi­dzialny niż niezwyciężony.

Cole z taką samą łatwością panował nad wujem, jak nad całym swoim otoczeniem. Ale jeśliby miała co do tego wątpliwości, dał jasno do zrozumienia, że nie darzy jej specjalnym szacunkiem. Zbyt przy­zwoity, by się z nią związać... Cóż za upokarzające słowa, niezależnie od tego, z czyich płynęły ust.

Cole bywał czasem miły, to prawda. Jednak za­wsze traktował ją z wyższością, wcale sobie tego nie wymyśliła. Nie mógł pozostawać w zażyłych stosunkach z taką kobietą. Nawet tępawy James nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jonet, mądra, inteligentna kobieta również zdawała sobie z tego sprawę. Dlaczego więc słowa Cole'a tak bar­dzo ją zraniły? Przecież on był dla niej nikim.

Jonet raptownie wyprostowała plecy. Opinia Amhersta miała takie samo znaczenie, jak opinia innych, więc w ogóle się nie liczyła. Jonet nie była ślepa. Przy tych rzadkich okazjach, gdy wychodziła z domu, potrafiła trafnie odczytywać szepty i spoj­rzenia... Dostrzegała, że w ogóle nie przychodzą do niej goście. Poza Davidem. Niegdyś gwiazda Londynu, kobieta zapraszana do łóżka przez poło­wę Izby Lordów, adorowana przez tylu mężczyzn, stała się teraz pariasem.

Dziwiło ją raczej to, że wcale się tym nie przej­muje. A Cole nie znaczył dla niej przecież więcej niż inni. Bezwiednie potarła czoło. Znowu ból gło­wy. Nawet nie zauważyła, że zegar wybija kolejną godzinę, kiedy usłyszała, że otwierają się drzwi. Wyrwana z zamyślenia podniosła wzrok.

Do biblioteki weszła Ellen ze zwojem czarnego jedwabiu udrapowanym na ramieniu.

- Och, tutaj jesteś, Jonet. Możesz spojrzeć na tę suknię? - spytała, wyciągając rękę. - Przyszyłam te klejnoty na staniku, tak jak lubisz. Chyba dość.

Jonet powiodła delikatnie palcem po sukni po­łożonej jej na kolanach.

- Och, Ellen! - Podziw dla tak starannie wyko­nanej pracy mieszał się z irytacją. - Nie musisz te­go dla mnie robić. Przecież potrafię szyć!

- Nie podoba ci się? - spytała Ellen, wyraźnie zasmucona.

- Usiądź, proszę. - Jonet wskazała krzesło na­przeciwko. - Jesteś dla mnie jak siostra. Nie po­winnaś się zachowywać jak ktoś o niższej pozycji. Bardzo mnie to krępuje.

Takie rozmowy przeprowadzały już wielokrot­nie. Od ślubu z Henrym Jonet próbowała trakto­wać Ellen jak członka rodziny. Ellen jednak sku­tecznie się temu opierała. Jej samotny pobyt w Kildermore nie wchodził jednak w rachubę, zważywszy jej wiek i stan cywilny. Czasem Jonet odnosiła wrażenie, że kuzynka chce założyć wła­sną rodzinę, więc zabierała ją na rauty i bale, przedstawiała odpowiednim mężczyznom. Kuzyn­ka jednak zupełnie nie wykazywała zainteresowa­nia życiem towarzyskim. Jej marzenia pozostały dla Jonet tajemnicą.

- Znowu jesteś na mnie zła. Pewnie na to zasłu­żyłam, ale nie wiem, za co się gniewasz.

- Wcale się nie gniewam - odparła Ellen. - To ty się denerwujesz. Kapitan Amherst znów cię zi­rytował?

- Nie, nic takiego nie zrobił - powiedziała cicho Jonet.

- Dobrze, już dobrze, moja droga - powiedziała Ellen nieco łagodniej, choć minę miała surową.

- Chyba za bardzo się nim interesujesz. Mnie nie okłamiesz. Doskonale o tym wiesz.

Jonet uśmiechnęła się sucho.

- Oczywiście. Ale sądzę, że...

Jej wypowiedź przerwało nadejście Charlesa Donaldsona, który popatrzył jej w oczy i natych­miast porozumieli się wzrokiem.

- Ma pani gościa - zaanonsował, zerkając na Ellen. - To Pearson z Bow Street. Przyniósł pa­ni raport na temat kapitana Amhersta.


* * *


- Coś takiego! - powiedziała Ellen kwadrans później, gdy Donaldson wyprowadził już Pearso­na z pokoju. - Nigdy nie przestajesz mnie zadzi­wiać, Jonet!

- Co chcesz przez to powiedzieć, moja droga? - Jonet oderwała zamyślone spojrzenie od wyga­słego kominka i przeniosła wzrok na kuzynkę.

- Wuj zawsze chwalił cię za to, że jesteś twarda jak kamień. Mogłam się była domyślić, że nie ob­darzysz Amhersta nieograniczonym zaufaniem.

Jonet zerwała się z krzesła i podeszła do okna, opierając się o framugę. Wyjrzała na ulicę, gdzie stajenny wyprowadzał właśnie konia Pearsona.

- Nie ufam nikomu - odparła w końcu cicho. Ellen zdawała się jej nie słyszeć.

- Ciekawa jestem, co teraz zrobi James.

Jonet odwróciła się od okna i spojrzała przez ramię.

- Co masz na myśli? Ellen musnęła ją wzrokiem.

- On coś knuje, jestem tego pewna.

Jonet oderwała się od framugi i prychnęła sar­kastycznie.

- James knuje coś od chwili, gdy poślubiłam Henry'ego. O czym konkretnie mówisz?

- Chyba chce podać w wątpliwość twoją moral­ność, wskazując w kapitana Amhersta jako na wia­rygodnego świadka. Może chce cię na czymś przy­łapać?

- Co ty opowiadasz, Ellen?

- Trudno powiedzieć. - Wzruszyła ramionami. - Być może martwi go twój związek z lordem De­lacourtem. Woli wierzyć w to, co oczywiście bezza­sadnie o was mówią.

Złożyła dłonie na podołku i odezwała się zno­wu, tym razem łagodniej.

- Może byłoby lepiej, żebyś się z nim na razie nie widywała. Tylko przez parę miesięcy - dodała szybko. - Skończy się żałoba, a wtedy będziesz mo­gła...

- Co będę mogła? - przerwała Jonet. - Wyjść za Davida? Czy ty też uważasz, że otrułam swoje­go męża?

- Niczego podobnego nie sugerowałam - odpar­ła stanowczo Ellen, zrywając się z krzesła. - Nie wiem, jakie masz plany w stosunku do Delacourta, i zupełnie o to nie dbam. Proponuję tylko, żebyś na razie trzymała się od niego z daleka. Od kapita­na zresztą też, skoro już o tym mowa.

- Och, Ellen - powiedziała cicho Jonet, biorąc Ellen w ramiona. - Muszę panować nad językiem. - Delikatnie poklepała kuzynkę po plecach. - Mo­żesz być pewna, że pohamuję swoje grzeszne zapę­dy w obecności kapitana.

- Mam nadzieję... - odparła Ellen zmartwio­nym tonem.

Jonet odsunęła ją odrobinę i się uśmiechnęła.

- Sądzisz, że jestem taka niepoprawna? Potrafię być grzeczna, jeśli to konieczne. Poza tym nie są­dzę, żeby kapitan Amherst zwrócił na mnie uwagę. Mam powody sądzić, iż nie jestem godna jego za­interesowania.

Ellen prychnęła pogardliwie.

- Tego rodzaju mężczyźni tacy właśnie są. Jonet, nieco urażona, opuściła ręce.

- Może woli ciebie.

- Bzdura - powiedziała Ellen, zabierając czarną suknię.

Jonet przytrzymała przed nią drzwi.

- Być może - odparła łagodnie. - Ale żad­na z nas nie może go ignorować, szczególnie dziś, gdy wreszcie zdecydował się zjeść z nami kolację.


* * *


Cole ubrał się do posiłku staranniej niż zwykle. W świetle swoich nowych obowiązków zrezygno­wał na razie z munduru i odkurzył cywilne stroje, zwyczajne aż do granic surowości. W uduchowio­nych aulach Cambridge nie było miejsca dla dan­dysów i tak naprawdę, mimo swej sytuacji finanso­wej, Cole ubierał się tak jak przedtem jego ojciec. To znaczy jak wikary. Dlatego właśnie włożył zwy­czajną szarą kamizelkę, pasujące do niej spodnie i swój najlepszy czarny surdut.

To jest to - pomyślał, odwracając się do lustra. Wiejski pastor na początku kariery. Z namysłem przejrzał szuflady ciężkiej orzechowej komody, w której służący Jonet poukładali starannie jego rzeczy. Wszystkie surduty były tak samo czarne i tak samo surowe. Pomyślał przelotnie o strojach Delacourta i żałował przez chwilę, że on nie wyglą­da tak elegancko. Potem, zły na siebie, zatrzasnął szafę, niemal przycinając fular. Nie, to nie miało sensu. Nie mógł liczyć - i wcale tego nie chciał - na usługi lokaja, który prasowałby bez końca je­go garderobę tylko dlatego, że on sam nie umiał i nie miał cierpliwości, by odpowiednio o nią dbać.

Zawiązał fular w zwykłym surowym stylu, może odrobinę mocniej i wyżej niż zwykle - absolutnie nie z powodu próżności, ale głównie dlatego, żeby ukarać samego siebie za to, że jest tak płytki i głu­pi, by porównywać swój wygląd do innego mężczy­zny. Jego ordynans, Moseby, często powtarzał, że w jego garderobie brakowało tylko włosiennicy, by Cole mógł w pełni odpokutować za grzechy. Cole lubił się zawsze ubierać z wojskową dokładnością, lecz uważał za obowiązek, by podkreślić swą ofi­cerską rangę. Szczególnie przy tak oficjalnych oka­zjach jak kolacja.

Kolacja. Boże... jak on tego nie znosił. Oczywi­ście Delacourt również został zaproszony. Bywał tu bardzo często, częściej niż we własnym domu. Od chwili przybycia do Mercer House Cole wyko­rzystywał każdą sposobność, by jadać na mieście. Wyczerpał już jednak paletę wymówek. Tego wie­czoru nie mógł uniknąć męczącej urody Jonet i jej próżnego młodego kochanka. Nie mógł też zrezy­gnować ze spektaklu, jaki niewątpliwie zamierzał urządzić Delacourt, adorując swoją piękną gospo­dynię.

Cole zatrzymał się gwałtownie u szczytu scho­dów, przeklinając pod nosem. Boże, co się z nim działo? Nie dbał przecież, do licha, o to, z kim Jo­net jada kolacje. Lub z kim sypia... To był jej dom. I najwyraźniej zamierzała w nim robić to, co się jej żywnie podoba. Cole przyjechał do Mercer House wyłącznie po to, by uczyć jej dzieci. Musiał wreszcie przestać się zachowywać jak młody za­zdrosny kochanek. Jonet rzeczywiście bywała nie­przewidywalna, ale z pewnością potrafiła się obro­nić. I potrafiła być okropna, choć on nie zawsze chciał to przyjąć do wiadomości.

Pod wpływem impulsu odwrócił się na pięcie i ruszył do salki lekcyjnej, uznając, że nie musi wraz z resztą pić wina przed kolacją. Wolał spędzić ten czas z chłopcami, a potem zejść na dół na parę minut przed posiłkiem.

Gdy wszedł do pokoju, Stuart i Robin zabierali się właśnie do kolacji, którą podał im lokaj pod nadzorem surowej, ale kompetentnej Nanny. Chłopcy powitali go gorąco, a psy wyszły spod krzeseł, machając ogonami. Cole przysunął sobie krzesło do stołu w chwili, gdy Cox stawiał na stole parującą zapiekankę z cynaderek i półmisek z du­szonymi warzywami.

Robert wykrzywił się okropnie.

- Fuj! Nienawidzę cynaderek - jęknął.

- O, czyżby? - spytała Nanna wyniośle, serwując chłopcom dwa kubki gorącego mleka. - Nic inne­go nie będzie i zjedzcie wszystko, bo jak nie, to pójdziecie spać bez kolacji. I puddingu też nie do­staniecie.

Robert łypnął na nią spod oka, ale po dłuższym wahaniu zaczął dziobać widelcem warzywa. Cole rozmawiał przez chwilę ze Stuartem, upewnił się, że je, i że jest na tyle spokojny, by potem zasnąć. Poprzedniego wieczoru Stuart był w bardzo złym stanie nerwów. Cole wiedział o tym dobrze, bo sam długo nie mógł zasnąć. Trzy lub nawet cztery razy wstawał z łóżka i chodził po oświetlonych koryta­rzach Mercer House. Nie rozumiał zupełnie z ja­kiego powodu. Nie potrafił jednak w żaden sposób zidentyfikować problemu, odczuwał tylko jakąś złowieszczą obecność, doznanie typowe dla żołnierza noszącego na sobie ślady przebytych walk. Podczas tych spacerów Cole spotkał Coksa wchodzącego na górę tylnymi schodami. Mężczy­zna skinął mu w milczeniu głową, a potem zajął się swoimi sprawami. A nad ranem zobaczył Char­lesa Donaldsona drzemiącego w fotelu stojącym w holu. Słysząc odgłos bosych stóp Cole'a na gór­nym stopniu, Szkot zerwał się na równe nogi, a je­go fotel oparty tylnymi nogami o ścianę wystrzelił z trzaskiem do przodu. Spotkali się wzrokiem między tralkami balustrady i wymienili porozu­miewawcze spojrzenia. Cole poszedł wolno na gó­rę, wiedząc, że wszyscy mają oko dokładnie na to samo.

Właśnie wtedy, u szczytu schodów, Cole do­strzegł smugę słabego światła pod drzwiami lorda Mercera. Uchylił lekko drzwi i zajrzał, by spraw­dzić, czy wszystko w porządku. Zawiasy nawet nie zaskrzypiały. Stuart, siedzący do drzwi plecami, z książką położoną w świetle lampy, nie wiedział, że ktoś go obserwuje. Tego ranka Cole nakazał Donaldowi umocować zawiasy tak, by piszczały, a gdyby to nie podziałało, wymienić je na nowe.

Stuart wydawał się spokojniejszy, choć podobnie jak jego brat jadł bardzo mało. Odsunął placek na bok talerza i nadgryzł pajdę chleba, a potem odsunął od siebie jedzenie z obrzydzeniem. Cole zrozumiał aż nadto dobrze, że mały lord boi się te­go samego, co jego matka. Cole uważał, że czuj­ność nie zawadzi. Chciał tylko bardzo wiedzieć, na kogo właściwie czatuje. Przez chwilę patrzył na twarz chłopca, lecz szybko przypomniał sobie o obecności Roberta, choć bardzo się starał nie zwracać na niego uwagi.

Próbował dość skutecznie, gdyż prawda była ta­ka, że Robert upychał jedzenie pod stołem i po­zwalał Draniowi oblizywać łyżkę. Zaśmiał się tylko w duchu, pełen podziwu dla zimnej krwi malca, który nie dał niczego po sobie poznać. Robert wy­glądał może jak mały Delacourt, ale Cole mógł się założyć, że spryt odziedziczył po matce.

Nanna jednak nie podzielała jego zachwytu. Bardzo szybko przyłapała Roberta na gorącym uczynku. Natychmiast wyraziła swoje oburzenie, grożąc chłopcu śmiercią głodową i brakiem słody­czy przez najbliższy tydzień.

Robert dzielnie przyznał się do przestępstwa.

- Ale nerek już nie tknę - ostrzegł, wzruszając ra­mionami - skoro i tak mogę zapomnieć o deserze.

Nanna z niezmąconym spokojem popatrzyła na talerze.

- Róbcie, co chcecie, paniczyki - zakomuniko­wała ponuro. - Zobaczymy, czy będziecie kręcić nosem na dobre jedzenie, jak wam kiszki w nocy marsza zagrają.

Stuart i Robert popatrzyli prosząco na Cole'a.

Natychmiast poderwał się z krzesła. Zbliżał się czas kolacji, a Cole wiedział, że nie należy się wtrą­cać do metod Nanny, która wychowała zarówno Jonet, jak i Ellen, a także uczestniczyła w wycho­waniu Donaldsona i połowy służących z Mercer House. Była wilkiem w owczej skórze, ale kochała chłopców. Dlatego Cole tylko poklepał chłopca mocno po ramieniu.

- Przykro mi, Robin. Musisz znieść tę karę jak mężczyzna.


* * *


Kolacja była tak nieudana, jak się spodziewał. Ellen Cameron paplała bez końca, a Jonet nie od­zywała się prawie wcale, Jednak Cole, choć bardzo się starał, nie mógł oderwać od niej oczu. Dela­court również wydawał się całkowicie skupiony na ich pięknej gospodyni. Tak jakby wyczuwając jej ponury nastrój, młodzieniec dotykał delikatnie ramienia Jonet, pochylał się do niej i pytał, jak jej smakuje kolacja. Zupełnie jak gospodarz domu wydawał polecenia służącym i posyłał ich stale po coś do kuchni, najpierw po sos do ryby, potem pieprz do wołowiny i tuzin innych rzeczy, a wszyst­ko po to, by skłonić Jonet do jedzenia. Niestety, na darmo.

Dwukrotnie przyłapał Cole'a na bezskutecz­nych próbach odwrócenia wzroku od Jonet. Z wy­zywającym wyrazem twarzy popatrzył na niego śmiało przez stół. A potem równie szybko pochy­lił głowę, odwrócił się i arogancko strzelił palcami na służącego, by ten napełnił kieliszek pani domu. Wino bowiem piła rzeczywiście w dużych ilo­ściach.

Cole bardzo szybko zaczął odczuwać wdzięczność wobec panny Cameron za jej paplaninę. W zwy­kłych okolicznościach jej beztroski naiwny szczebiot doprowadziłby go do szału, ale w pokoju panowała tak napięta atmosfera, że tylko jej żarty nadawały spotkaniu przynajmniej częściowo cywilizowany charakter. W pewnym momencie zakończyli dysku­sję o kryzysie ekonomicznym w Londynie i przeszli do rozmowy o teatrze, którym Cole zupełnie się nie interesował. Delacourt skomentował bieżący reper­tuar, a panna Cameron wspomniała coś na temat sztuki, która miała zostać wystawiona na deskach Theatre Royal pod koniec sezonu.

- A co pan o nim sądzi, kapitanie? - spytała panna Cameron, wychylając się do Cole'a. - Czyż to nie brzmi wspaniale? Widział go pan kiedyś na scenie? To mój ulubiony aktor.

- Rzeczywiście, wspaniały - mruknął Cole. Nie miał pojęcia, o kim mowa, zmusił się jednak, by popatrzeć pytająco na pannę Cameron. - Niewątp­liwie najlepszy.

Z marzącym spojrzeniem panna Cameron wzniosła oczy do nieba.

- Och tak! - wykrzyknęła z niekłamanym podzi­wem. - Widziałam go w zeszłym roku w Tytusie Andronikusie. Kocham tragedie, a on grał jak na­tchniony.

Delacourt zrobił kwaśną minę.

- Bardzo krwawa sztuka. Sam nie wiem, jakim cudem utrzymała się na scenie aż dwa tygodnie.

Marzący wyraz zniknął z jej twarzy.

- Tak, doprawdy przerażająca. Miarka za miar­kę będzie z pewnością spokojniejsza. - Popatrzyła na Cole'a. - A pan, kapitanie? Może miałby pan ochotę wybrać się do teatru?

- Ellen! - wykrzyknęła Jonet nieco ochrypłym głosem. Znów zdążyła opróżnić kolejny kieliszek. - Czy mogę ci przypomnieć, że jesteśmy w domu żałoby? Doprawdy nie rozumiem, co w ciebie wstąpiło.

Ellen ze szczękiem odłożyła widelec.

- Ja nie jestem w żałobie - powiedziała stanow­czo. - Nikt nie oczekuje, że będę przez rok chodzi­ła w czerni.

- Ależ, Ellen! - zawołała ostro czerwona ze zło­ści Jonet. - Jesteś przecież niezamężna! Absolut­nie nie wypada, żebyś proponowała...

Ellen nie pozwoliła jej dokończyć.

- Chciałam tylko poprosić kapitana, aby wybrał się tam ze mną i ciotką, gdy wróci z Kentu. - Unio­sła z uporem podbródek. - Nie widzę w tym nic niestosownego.

- Z przyjemnością będę towarzyszył pani i pani ciotce, panno Cameron - przerwał Cole. Tak na­prawdę zupełnie nie miał ochoty towarzyszyć El­len dalej niż do drzwi wyjściowych, ale akurat w tamtym momencie zgodziłby się zawieźć ją na­wet do piekła i z powrotem, byle tylko położyć kres tej rozmowie.

Mimo iż Jonet zwracała się do Ellen, przeniosła spojrzenie na Cole'a i odstawiła nieostrożnie kieli­szek, trącając nim krawędź talerza.

- Jestem pewna, że kapitan Amherst chce być po prostu uprzejmy, Ellen - powiedziała, mrużąc oczy. - To mężczyzna o wyszukanym guście i twar­dych zasadach moralnych. Z pewnością uważa, że teatr należy do rozrywek zbyt frywolnych, wątpli­wych moralnie.

Delacourt omal nie zakrztusił się jedzeniem. Cole wyprostował się na krześle.

- Jak to miło, że masz o mnie tak wysoką opinię, pani - odparł nieco sarkastycznie. - Niestety, oba­wiam się, że nie zasłużyłem na tyle uznania.

- Uznania? - powtórzyła ostro Jonet. Wciągnę­ła głęboko powietrze i chciała kontynuować wypo­wiedź, ale przerwał jej Delacourt, który po raz pierwszy od rozpoczęcia posiłku zwrócił się bezpo­średnio do Cole'a.

- Powiedz nam, Amherst, jak to się dzieje, że wi­kary wyrzeka się powołania i wstępuje do wojska. Muszę przyznać, że już się parokrotnie nad tym za­stanawiałem.

- Była wojna, milordzie - odparł chłodno Cole. - Uważałem to po prostu za swój obowiązek.

Obowiązek, akurat - myślała z irytacją Jonet, podczas gdy Cole i David rozmawiali dalej o wojsku i powojennych problemach gospodarczych. Och tak, kapitan Amherst dokładał wszelkich starań, by wywiązywać się należycie ze swoich obowiązków. Choć los bezrobotnych żołnierzy budził w niej zwy­kle ogromny niepokój, tego wieczoru nie dbała o nich bardziej niż o zeszłoroczny śnieg. Ale w koń­cu wypiła znacznie więcej wina, niż wypadało. Za­stukała lekko w brzeg kieliszka i Cox szybko go wy­pełnił. David przerwał w pół zdania, by popatrzeć na nią z dezaprobatą, lecz nie zwróciła na niego uwa­gi i cofnęła się myślami do spotkania z Pearsonem.

Podobnie jak w przypadku rozmowy Cole'a z Ja­mesem, to, co usłyszała od Pearsona, z jednej stro­ny niosło pociechę, z drugiej mocno ją rozczarowa­ło. Gdyby Pearson cokolwiek odkrył, Jonet znala­złaby wreszcie powód, by wyrzucić Cole'a z domu, a tym samym ze swego życia. Ale prawda wyglądała inaczej - zaczynała się uzależniać od jego obecno­ści... pragnąć go.

Bardzo niebezpieczne! Wolno uniosła oczy znad kieliszka i powiodła wzrokiem po jego złotych włosach, wysokim czole, pełnych, zmysło­wych ustach. I jak wspaniale dobierał stroje! Ciemne ubranie i wysoko zawiązany fular wyróż­niłyby go z tłumu najprzystojniejszych londyń­skich dandysów i fircyków. Mniej wyrafinowani mężczyźni ubierali się nieco przesadnie, ale Cole wiedział, jak podkreślić swój wygląd nieskazitelną elegancją stroju.

Taki kuszący... dręczący... o twardych zasadach moralnych. Zmieszana i zagniewana miała ochotę go za to uderzyć. Zamiast tego wypiła jeszcze pół kieliszka wina. Wydawało się to najpewniejszym sposobem, by stłumić ból, jaki sprawiała jej świado­mość dzielących ich różnic. Może szkoda, że Pear­son niczego nie odkrył? Kapitan Amherst okazał się bardzo tajemniczym człowiekiem. A już na pew­no bardzo dyskretnym. Niemniej jednak, tak jak są­dziła, nie miał żadnych kłopotów finansowych. Przeciwnie, był właścicielem ogromnych posiadło­ści ziemskich, nieobciążonych żadną hipoteką, któ­rymi jednak zupełnie się nie interesował. Po ślubie Cole zrezygnował z posady na uniwersytecie, otrzy­mał jednak wspaniałe rekomendacje i powitano by go tam zawsze z otwartymi ramionami.

W wojsku cieszył się wśród przełożonych opinią doskonałego oficera i stratega o bezpośrednim spo­sobie bycia, który zjednywał mu podwładnych. Pe­arson potwierdził, że Cole jest bezdzietnym wdow­cem, a jego zmarła żona była osobą o nieskazitelnej reputacji. Nie utrzymywał kochanki, nie starał się również o rękę żadnej kobiety. Nie mógł zatem stać się ofiarą niczyjego szantażu, nie musiał się uciekać do przekupstwa, co więcej, nie musiał nawet zara­biać na życie. Uważano go powszechnie za niezwy­kle inteligentnego, choć nieco powściągliwego dżentelmena, stworzonego do pracy intelektualnej, jazdy konnej i krykieta. Dokładnie tak, jak sam jej o sobie powiedział.

Och tak. Uosobienie męskich cnót. Niech go dia­bli porwą. Z trudem oderwała od niego spojrzenie i prześliznęła się niewidzącym wzrokiem po sre­brach, kryształach i porcelanie, które zupełnie nie miały dla niej znaczenia. Liczył się tylko Cole, był wszystkim, co podziwiała i czego pragnęła w męż­czyźnie. Wydawał się jej idealny, a przynajmniej z pewnością okazałby się taki dziesięć lat temu. Za­nim Jonet tak bardzo się zmieniła. Zanim knowania jej ojca nie rzuciły jej na pastwę świata, w którym nie umiała żyć.

Wypełniła powinność Cameronów, tak jak zro­biłaby to na jej miejscu każda inna kobieta. Stała się bezduszna, światowa i do przesady ostrożna, aż w końcu zaczęło się jej wydawać, że nie jest o wie­le lepsza niż jej własny ojciec.

Poczuła nagłą chęć, by uciec z pokoju. Uciec przed życiem. Przed wszystkim.

Lokaj podawał właśnie ser, gdy Jonet wstała raptownie od stołu, nieco zbyt energicznie odsu­wając krzesło.

- Panowie - oznajmiła, próbując zachować rów­nowagę, gdyż podłoga osunęła się jej nieco spod nóg. - Zostawimy was teraz przy waszym porto.

Delacourt i Cole zerwali się miejsc, gdy tylko się podniosła. Wicehrabia popatrzył na nią spod oka.

- Ależ, moja droga - powiedział ze śmiechem. - Właśnie przynieśli ostatnie danie. Z pewnością chcesz spróbować.

Jonet zbyła go tylko machnięciem ręki.

- Nie - odparła krótko i popatrzyła pytająco na kuzynkę, czując, że ogarniają ją mdłości. Ellen również wstała.

- Oczywiście - zgodziła się szybko i z twarzą, na której malowało się współczucie, wyciągnęła do niej rękę. - Nie mogłabym już zjeść ani kęsa więcej. Chodźmy do salonu.

Cole nie miał pojęcia, dlaczego Jonet tak rap­townie wyszła z pokoju. Wiedział tylko, że teraz musi patrzeć na Delacourta, do którego czuł wzbierającą antypatię. Gdy lokaje zabrali niezje­dzone potrawy, szybko przeanalizował swoje uczu­cia. Nie potrafił znaleźć żadnego rozsądnego uza­sadnienia tej wrogości. Powinien był nawet z tego powodu mieć poczucie winy. Choć wicehrabia sta­nowczo za bardzo emablował Jonet, absolutnie nie przekraczał granic przyzwoitości. Dlaczego w ta­kim razie tak bardzo irytował Cole'a samą swoją obecnością?

Ponieważ był dwulicowym, obłudnym draniem. Oto dlaczego.

Cole zauważył nagle, że Delacourt też mu się podejrzliwie przygląda. Zwykle wicehrabia prosił Jonet, by wypiła z nim porto, ale tym razem pano­wie zostali sami. Cox napełnił dwa ciężkie kielichy ciemnym, czerwonym winem, postawił butelkę na małej tacce, a potem zamknął za sobą drzwi. Delacourt szybko wzniósł toast.

- Za naszą uroczą gospodynię - powiedział ci­cho, patrząc ponad kielichem na Cole'a.

- Za gospodynię - zgodził się chętnie Cole. Upił łyk z kielicha i szybko go odstawił.

- Nie odpowiada panu rocznik? - spytał wice­hrabia. - A może co innego panu nie w smak?

- Nie mam pojęcia, o co panu chodzi, Delacourt - odparł spokojnie Cole. - Porto jest doskona­łe. I kolacja była wyśmienita.

- Tak, Jonet ma wspaniałą kucharkę. Choć odrobinę zbyt konwencjonalną... Nie może się oczywiście równać z Jacquesem, tym kucharzem, którego ostatnio zwołniła.

- Taki znakomity? - spytał Cole, który miał absolutnie dość protekcjonalnego tonu Dela­courta.

- Znakomity. Ale tak się składa, że nie o tym chciałem mówić.

Cole zniecierpliwił się na dobre.

- Czuję, że przez ten pobyt w wojsku zatraciłem zupełnie zdolności towarzyskie - powiedział kwaśno. - Prawdę mówiąc, nie przepadam za półsłówkami. Wolałbym, żeby pan powiedział wprost, o co panu chodzi.

Lord Delacourt uśmiechnął się, a jego białe, du­że zęby błysnęły w blasku świecy.

- Wspaniale! W takim razie nie będę przebierał w słowach, zupełnie nie po dżentelmeńsku. Chcę po prostu powiedzieć tyle: „Mam pana na oku”. Obserwuję pana tak samo, jak pan obserwuje ją - dodał, ściszając głos do szeptu.

- Nie wiem, o czym pan mówi, Delacourt - od­parł poważnie Cole. - I co to pana właściwie ob­chodzi, kto kogo obserwuje?

Na Delacourcie nie wywarło to jednak żadnego wrażenia.

- Mówię oczywiście o lady Mercer. Uważam za swój obowiązek... - Rozejrzał się w poszukiwa­niu odpowiedniego słowa -...powiedzmy, dbać o jej interesy.

Cole stłumił wzbierający gniew.

- Moim zdaniem pańskie podłe zachowanie nie daje panu absolutnie do tego prawa - wycedził przez zaciśnięte zęby.

Arogancki wicehrabia odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno.

- Muszę przyznać, że zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi, Amherst.

Cole poczuł, że ogarnia go przerażenie.

Omal nie powiedział czegoś absolutnie niewyba­czalnego. Co gorsza, bał się, że za bardzo okazuje uczucia, a zupełnie nie miał ochoty stwarzać Dela­courtowi kolejnych sposobności do obserwacji. Wolno zaczerpnął powietrza, by odzyskać pano­wanie nad sobą.

- Wyłącznie o to, że lady Mercer już dość się nacierpiała. Gdyby teraz zawiódł ją ktoś, kogo da­rzy uczuciem, byłoby to okrucieństwo nie do przy­jęcia.

Z policzków wicehrabiego odpłynęły rumieńce.

- Proszę, kontynuuj, Amherst - powiedział zim­no. - Bardzo uważnie pana słucham.

Cole wytrzymał jego spojrzenie.

- Jeśli istotnie zależy panu na lady Mercer tak bardzo, jak się powszechnie uważa, proszę, by dbał pan bardziej o jej dobro.

- Proszę jaśniej, sir - odparł wicehrabia, a w je­go głosie pobrzmiewał teraz wyraźnie wrogi ton. - Pańskie słowa brzmią jak oskarżenie.

- Może pan je rozumieć, jak pan chce - warknął Cole.

Delacourt wychylił się przez stół, a na jego uro­dziwej twarzy pojawił się złośliwy grymas.

- Niech pana diabli, Amherst, jeżeli usiłuje pan zasugerować, że zrobiłbym cokolwiek, co nie leży w najlepiej pojętym interesie Jonet.

- Nie chodzi o jej interes, ale pański, który ostat­nio lokuje pan, jak mi się zdaje, zupełnie gdzie in­dziej.

Wicehrabia wrócił na krzesło i znów podniósł szklankę.

- Nie wie pan nic na temat moich interesów i te­go, gdzie je lokuję.

- Bardzo mało - zgodził się Cole. - Ale ośmie­lam się twierdzić, że lady Mercer byłoby z pewno­ścią bardzo przykro, gdyby się dowiedziała o pań­skim gniazdku przy Drury Lane.

Delacourt podniósł wzrok znad porto i popa­trzył kpiąco na Cole'a.

- To brzmi jak kolejna groźba, Amherst. Mó­wiono mi, że jest pan typem naukowca. Czyżby pan sobie uroił, że jest pan opiekunem Jonet?

- Uroiłem sobie tylko, że jest pan egocentrycznym bufonem, który nie dba zupełnie o dobro innych.

Wicehrabia znów roześmiał się gorzko i pociąg­nął z kieliszka kolejny solidny łyk.

- Na Boga, powinienem wyzwać pana na poje­dynek, Amherst. - Mimo tych ostrych słów wyda­wał się dziwnie uspokojony.

Jego zachowanie jeszcze bardziej Cole'a roz­wścieczyło.

- Oczywiście, ale popełniłby pan w ten sposób ogromne głupstwo. Z pewnością by pan przegrał.

- Niewykluczone - zgodził się Delacourt, wzru­szając lekko ramionami. - Podobno ma pan pew­ną rękę. A jak z okiem?

- Równie niezawodne.

W kącikach ust wicehrabiego igrał złośliwy uśmieszek.

- W takim razie nie chciałbym zniszczyć sobie płaszcza w pojedynku, w którym jestem skazany na przegraną. Może powinniśmy jakoś wyjaśnić te nieporozumienia, zamiast narażać garderobę na zniszczenie. - Po raz kolejny uniósł kieliszek. Jego gniew wyraźnie się wypalił.

- Na Boga, sir. Wydaje mi się, że honor lady Mercer to wystarczający powód do pojedynku - rzekł sztywno.

Zaczynał żałować, że Delacourt zrezygnował z pojedynku, choć w coraz rzadszych przypływach zdrowego rozsądku wątpił w honor lady Mercer.

- Och, niech pan da spokój, Amherst. Lady Mercer i ja jesteśmy po prostu dobrymi przyjaciół­mi. - Delacourt roześmiał się lekko swoim ele­ganckim śmiechem. - Jest pan zwyczajnie zazdro­sny, Amherst. Proszę się przyznać.

- Uczę jej dzieci, Delacourt.

- To prawda - zgodził się wicehrabia. - Ale je­żeli pragnie pan Jonet, to carpe diem, mój drogi. Nigdy nie wiadomo, może i pan się jej podoba. Ni­gdy nie wiadomo.

- Boże, pan naprawdę oszalał. - Krew pulsowa­ła mu w żyłach i Cole, który nigdy nie brał udziału w żadnym pojedynku, teraz niczego innego nie pragnął.

- Być może. - Wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. - Ale w przeciwieństwie do pana nie je­stem tchórzem. - Widzi pan, wyjęcie szpady to brawura. A narażenie serca na ból, odrzucenie wy­maga stałej odwagi.

- O czym pan u diabła mówi, Delacourt? - prychnął Cole. - Niech wyraża się pan jasno.

Delacourt popatrzył na niego przenikliwie spod uniesionych brwi.

- Myślę, że pragnie pan Jonet. Ale jednocześnie boi się pan ją zdobyć. Proszę się przyznać.

Cole odsunął gwałtownie krzesło i już chciał ru­szyć na Delacourta, gdy nagle coś go powstrzyma­ło. Podwójne drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wbiegł przerażony Robert. Za nim biegł Stuart, blady jak ściana.

Robert dopadł Cole'a, zapominając wyraźnie o obecności lorda Delacourta.

- Szybko, sir! - krzyknął. - Drań! On... - Twarz chłopca skurczyła się boleśnie i chłopiec zaczął płakać.

Tuląc małego w ramionach, Cole podniósł gło­wę i popatrzył na Stuarta.

- Co się stało? - spytał. - Powiedz natychmiast!

- Drań jest bardzo chory - odparł Stuart. Wargi niebezpiecznie mu drżały. - Chyba bardzo z nim źle. W ogóle się nie rusza.

- Umrze! - zapłakał Robert, odrywając rękę od szyi Cole'a, by wytrzeć nos. - Wiem, że umrze!

Cole zapomniał zupełnie o Delacourcie, wstał, postawił Roberta na ziemi i wyszedł z pokoju z chłopcami u boku.

- Stuart - nakazał. - Znajdź Nannę. Niech przy­niesie koszyk z ziołami i wszystkie inne lekarstwa, jakie uda się jej znaleźć.

Dziesięć minut później w kuchni Mercer House zaległa cisza, umilkł klekot garnków i patelni, po­mywaczki odesłano do służbówki. Została tylko kucharka, a Cole i Nanna uklękli przy Draniu, któ­ry leżał teraz bezwładnie na dywaniku przed ko­minkiem.

- Aye, musi to jakaś trutka - szepnęła Nanna, a Cole aż się wzdrygnął.

Tych właśnie słów tak bardzo nie chciał usłyszeć. Znalazł Drania pod kanapą w salce lekcyjnej; pies leżał nieruchomo na podłodze i bardzo płytko od­dychał. Wziął go na ręce i zaniósł na dół, a chłop­com powiedział, że owczarek wymaga teraz nie­ustannej opieki.

Tak naprawdę nie chciał jednak, by Jonet czy dzieci byli świadkami tego, czego tak bardzo się obawiał. Pogłaskał psa uspokajająco po grzbiecie i podniósł wzrok na Nannę.

- Jak myślisz, co się stało? Czy to ta sama truci­zna, która zabiła Mercera?

- Musi, że tak, ale teraz zabije kogoś lepszego - warknęła Nanna, grzebiąc w koszu. - Owczarki zarabiają na życie, nie tak jak ci, nie przymierzając, co to gnębią niewinnych łudzi.

Cole puścił tę uwagę mimo uszu. Stara niania była zbyt zdenerwowana, by panować nad języ­kiem.

- Psy były na spacerze dziś po południu?

Nanna oderwała się na chwilę od wiklinowego kosza, który przyniosła do kuchni, i popatrzyła na niego w zamyśleniu.

- Ano tak, Stiles zabrał je jak co dzień do parku. - Po jej twarzy przemknęło coś na kształt ulgi.

- Aye, może on tam coś chapnął.

- Może. - Cole przyglądał się psu. - Chyba mu­simy mu podać jakiś środek przeczyszczający.

Nanna pokręciła głową.

- Nie, przeczyszczający to chyba nie. Wtłoczy mu tylko truciznę w kiszki. Dowiemy się tylko, co ta bidula chapła.

- W takim razie co? - spytał niespokojnie Cole.

- Co byś zrobiła, gdybyś sądziła, że któreś z dzieci zjadło coś trującego. Podałabyś mleko? Coś na wy­mioty?

- Jużci. Wymioty - oparła szybko, wciąż grze­biąc w koszyku. - Wydusi to świństwo z żołądka zanim dostanie się do kiszek. - Wyjęła solidny brą­zowy dzban z korkiem. - Korzeń ipekakuany - oznajmiła z dumą.

- To wywoła torsje?

- Musi, że tak. - Nanna skinęła poważnie gło­wą. - Chyba że już jest za późno. - Popatrzyła na Cole'a ze zmartwioną miną i wyjęła z kosza jeszcze dwie buteleczki. - Pomoże mi pan? Ale mówię od razu, to paskudna robota.

Cole pogłaskał Drania po jedwabistym grzbie­cie.

- Oczywiście, że pomogę.

Nanna popatrzyła na niego tak, jakby chciała po­wiedzieć coś jeszcze, ale zrezygnowała. Szybko po­deszła do paleniska i zaczęła dokładnie tłumaczyć Cole'owi, co należy zrobić.


Rozdział siódmy


Bezsenna noc kapitana


Dochodziła północ, gdy Cole wchodził zmęczo­nym krokiem na schody prowadzące z kuchni do salki lekcyjnej. Wszędzie panował spokój, w po­kojach chłopców nie paliło się światło. Jonet uda­ło się w końcu uspokoić ich na tyle, żeby mogli za­snąć. Cole obawiał się poważnie, że on nie będzie miał pod tym względem tyle szczęścia. Wieczór był jednym wielkim koszmarem. Zadanie, które mu­siał wykonać przy pomocy Nanny, sprawiło, że za­pomniał o żenującej rozmowie z Delacourtem. Te­raz jednak, gdy biedne psisko spało już na dole w kuchni, cała ta okropna historia powróciła do niego ze zdwojoną siłą.

Co on sobie właściwie wyobrażał? Gdzie miał rozum? I co znaczyły te zawoalowane insynuacje Delacourta? Nie miał pojęcia. Wiedział tylko, że podejmując próbę nieskutecznej, zapewne zupeł­nie zbędnej, obrony Jonet, sam się poniżył. Tak, ten arogancki młody kochanek Jonet dostrzegł najwyraźniej to, co Cole ukrywał tak starannie na­wet przed samym sobą. Był prawie zakochany.

Wreszcie ubrał to w słowa. Tak silne, nieposkro­mione uczucia, jakie żywił wobec drugiej osoby wprawiały go w przerażenie. Wobec osoby, której prawie nie znał, której nie mógł ufać. Tego wieczo­ru był zły na Jonet za to, że za dużo wypiła, a fakt, że ta kobieta potrafiła sprawić, by niemal szalał z pożądania, pogłębiał tylko jego gniew. W dodat­ku miał do niej żal o to, że nie potrafi trafnie oce­nić tego gogusia Delacourta. A jednak czul się zo­bowiązany, by ją chronić, i dlatego właśnie zarzucił wicehrabiemu niewierność.

Ale Delacourt nawet nie próbował zaprzeczać, Cole prychnął z oburzenia. Tak, wicehrabiemu z pewnością byłoby wygodniej, gdyby Jonet skiero­wała swoje zainteresowanie na kogoś innego. W takiej sytuacji mógłby się zadomowić w swoim nowym gniazdku wolny od tego, co najgorsze - po­czucia winy. Cole zdał sobie sprawę, że stoi na pro­gu salki lekcyjnej, z ręką na ustach, jakby chciał się powstrzymać od wykrzyczenia prawdy. Nagle ktoś pociągnął za rękaw koszuli - surdut i kamizelkę zostawił w kuchni. Spuścił wzrok i zobaczył, że stoi obok niego Stuart. Chłopiec był bosy, ubrany tylko w koszulę nocną.

- Sir - szepnął prosząco. - Drań wyzdrowieje? Mama mówi, że musimy się za niego pomodlić, a potem iść spać. Mówi, że pan się nim z pewno­ścią dobrze zaopiekuje. Ale ja nie mogę usnąć.

Cole objął chłopca i pociągnął w głąb salki. Przez okna wychodzące na podjazd zobaczył, że rozpadało się na dobre. Gdzieś w oddali błysnęło, było jednak zbyt daleko, żeby dosłyszeć huk pioruna. Straż­nik ogłosił właśnie, że minęła północ, a jego latar­nia rzucała dziwaczne cienie na dom stojący na­przeciwko. Nanna zostawiła na szczęście na stole słabo palącą się lampę.

Cole oparł się biodrem o stół i uniósł podbródek chłopca.

- Posłuchaj, Drań jest wciąż bardzo chory. Ale mam nadzieję, że za dzień czy dwa wyzdrowieje.

- Czy mogę go zobaczyć?

- Potrzebujesz snu, tak samo jak Drań. On mu­si odpocząć, jest wciąż bardzo słaby. Daliśmy mu lekarstwo, żeby zwymiotował to, co mu tak zaszko­dziło.

Stuart odwrócił wzrok od Cole'a i popatrzył gdzieś ponad stołem

- On jadł placek Robina - powiedział bardzo ci­cho.

W pokoju zaległa na chwilę złowieszcza cisza.

- Tak, wiem - westchnął w końcu Cole. - Ale je­stem pewien, że połknął dziś coś w parku.

Stuart popatrzył na niego z powątpiewaniem.

- To bardzo mądre psy, sir - powiedział.

Cole myślał chwilę. Chłopiec miał rację, zresztą i jemu nie dawało to spokoju.

- Bardzo trudno teraz wyrokować, co to właści­wie było - powiedział spokojnie. - Dasz radę za­snąć?

W słabym świetle lampy Stuart skinął poważnie głową, wciąż bardzo zatroskany. Cole poklepał go serdecznie po chudych plecach.

- W takim razie idź do łóżka - powiedział cicho. - Muszę trochę popracować, ale jeśli będę ci po­trzebny, wystarczy, że zawołasz. Rozumiesz?

Chłopiec przytaknął poważnie i wstał, a potem wyśliznął się z pokoju. W białej, długiej koszuli wyglądał jak duch. Cole popatrzył na stertę pa­pierów i natychmiast zrezygnował z pracy. Nie chciał się teraz zastanawiać nad tym, co tak bar­dzo go martwiło - zdjął okulary i rzucił na biurko.

Był zmęczony, ale nie śpiący, nie mógł również znieść myśli o pustym łóżku, więc rzucił się na długą, obitą skórą kozetkę i zasłonił ramie­niem oczy. Niestety, nie przysłonił w ten sposób niczego z wyjątkiem światła i nie uspokoił skłę­bionych myśli.

Zrzucił szybko buty i wyprostował nogi. Uwagi Stuarta wzbudziły na nowo okropne podejrzenia. Utarczka słowna z Delacourtem przestała mieć znaczenie. Nie umiera się z powodu zranionej du­my, ale coś niemal zabiło Drania.

Ani Cole, ani Nanna nie wypowiedzieli tego gło­śno, ale oboje zdawali sobie sprawę, że pies zjadł coś, co było przeznaczone dla Roberta. Stuart wy­rzucił swój placek, a resztki już dawno uprzątnięto. Po krótkiej rozmowie z kucharką Cole'owi udało się ustalić, że świeże mięso kupiono poprzedniego popołudnia u rzeźnika i wykorzystano również do trzech innych posiłków. Czy ktoś się na coś skarżył? Oczywiście, że nie! Czy ktoś ze służby za­chorował? Boże uchowaj! Cole i Nanna musieli wykorzystać cały swój autorytet, żeby ułagodzić kucharkę po tej krótkiej wymianie zdań.

Cole - chcąc nie chcąc - musiał pamiętać o tym, że sześć miesięcy wcześniej mieszkaniec tego do­mu został najprawdopodobniej otruty, i jeśli tak i się naprawdę stało, morderca wciąż pozostawał na wolności. Jedyną pocieszającą rzeczą był fakt, że to, co się zdarzyło, wykluczało Jonet z kręgu podejrzanych. Gdy Jonet mówiła o synach, jej twarz rozświetlało tak macierzyńskie światło, że nie można było wątpić w jej uczucia. Lampa paliła się dalej swoim słabym blaskiem, a Cole leżał na sofie, wsłuchując się w smagane wiatrem krople deszczu, które smętnie uderzały o szyby. Letnie burze za­wsze wprawiały go w melancholię, nawet jeśli nie miał żadnych innych powodów do zmartwień.

Taka pogoda przywoływała ponadto niepokoją­ce wspomnienia. Tak, właśnie w taką pogodę, w deszczowy letni wieczór poprosił o rękę swoją zmarłą żonę. Wydawało mu się to teraz tak odle­głe... dalekie... A jednak niewystarczająco dale­kie. Boże, nie. Niewystarczająco.

Cole znał wtedy Rachel wyłącznie jako córkę swego mentora, człowieka, którego podziwiał i sta­rał się naśladować. Thomas wziął Cole'a pod swo­je skrzydła na samym początku jego pobytu w Cambridge. Cole, który zawsze pragnął ojca, bardzo się cieszył, że ich przyjaźń przekształciła się w taką właśnie rodzinną więź, gdy rozpoczął pracę na wydziale. On i Thomas mieli ze sobą wiele wspólnego, a gdy jego stary przyjaciel znalazł się w końcu na łożu śmierci, Cole cierpiał bardziej niż po śmierci rodziców dwadzieścia lat wcześniej.

I jakoś wcale się nie zdziwił, kiedy Thomas zwró­cił się do niego z prośbą o opiekę nad Rachel, a gdy­by poczuł taką potrzebę serca, również i o to, by po­jął ją za żonę. Jako wykonawca testamentu Thoma­sa Cole wyjaśnił Rachel, że wcale nie musi wycho­dzić za niego za mąż, by liczyć na jego opiekę i przy­jaźń. Pięć dni później Rachel wyraziła zgodę na ślub. Cole wierzył szczerze, że dziewczyna darzy go uczuciem, i to bardzo go cieszyło. Naprawdę ją lubił, choć nie znali się dobrze. Wydawała się doskonała - spokojna, piękna i bardzo kobieca. Gdy zakończył się okres żałoby, wzięli cichy ślub. Cole wstąpił w związek małżeński z nadzieją w sercu, ale bardzo szybko zrozumiał, że Rachel wyszła za niego za mąż jedynie z powodu swoich przekonań. Wierzyła głęboko, że stan małżeński to w oczach Boga przeznaczenie kobiety. To, co brał kiedyś za spokój, przekształciło się w stan, jakiego nawet nie potrafił zdefiniować. Rachel zupełnie nie miała ochoty pielęgnować żadnej wzajemnej namiętności. Później był już pewien, że jest to uczucie zupełnie jej obce, a nawet niemiłe. Uważa­ła posłuszeństwo za powinność kobiety, toteż za­kwalifikowała prowadzenie domu i miłość fizyczną do tej samej kategorii, przy czym swoje domowe obowiązki wykonywała ze znacznie większym en­tuzjazmem. Łóżko Cole'a było zatem niemal tak gorące jak palenisko i tak jak ono wydawało się jednak bardzo mało zachęcające i gościnne.

Rachel kochała go połowicznie, w małżeństwie szukała jedynie możliwości wygodnego życia. Nie­doświadczony w tych sprawach Cole przypisywał sobie winę za taki stan rzeczy. Wydawało mu się, że po prostu nie potrafi rozpalić kobiecej namiętno­ści. A teraz, choć upłynęło tyle czasu, w skrytości ducha obawiał się nadal, że to może być prawda.

Ale, dobry Boże! Rachel nie dawała mu spoko­ju. Widział ją nawet w słabo oświetlonej salce lek­cyjnej, z długim warkoczem przerzuconym przez ramię, w nocnej koszuli zawiązanej pod szyją. Wi­dział jej twarz. Piękną, z niebieskimi oczami pełny­mi niemal dziecięcej niewinności. Wychodząc za mąż, Rachel miała jednak dwadzieścia cztery la­ta i dawno przestała być dzieckiem. Cole przełknął głośno ślinę i popatrzył w światło lampy, chcąc za­trzeć jej obraz. Większość mężczyzn cieszyłoby się bardzo z cichej, niewymagającej żony, Cole jednak nie zaznał przy niej szczęścia. Po trzech latach te­go spokojnego życia zrozumiał aż nadto dobrze, że nie zna swojej żony, a ta świadomość wzbudziła w nim ogromny żal. Zawiódł na całej linii. Ale dlaczego Rachel nie dawała mu spokoju właśnie te­raz?

Albo raczej dlaczego on sam się tak tym drę­czył? Na początku rzeczywiście jej nie kochał. Ale bardzo chciał kochać. Wiele małżeństw zaczynało swój związek nawet bez tego pragnienia. Cole za­wsze wierzył, że miłość przypomina delikatny kwiat wymagający ciepła i pielęgnacji. Czyżby my­lił się aż tak bardzo, sądząc, że jego miłość do Ra­chel w końcu rozkwitnie? Dzikie, gorące uczucie do Jonet, jakie wyrosło w jego sercu, nie przypomi­nało ani na jotę delikatnej róży. Przekształciło się w mgnieniu oka w pełni rozwinięty kwiat o krwi­stoczerwonych płatkach ogrzewanych palącym słońcem. Więcej w nim było podziwu niż szacunku, więcej namiętności niż rewerencji; Cole zupełnie nie potrafił zrozumieć jego istoty. Przekraczało po prostu wszelkie pojęcie.

Poruszył się niespokojnie na sofie i zobaczył, jak kolejna błyskawica rozdziera niebo. Ognisty pręt. Tak, dokładnie taki sam, jaki rozrywał mu wnętrze, ilekroć dotykał Jonet. Nie, to nie mogła być i miłość. Nie można kochać tak rozpaczliwie kobie­ty, której się nie rozumie. Kobiety, która czasem doprowadza do wściekłości, która działa na męż­czyznę tak, że ten zapomina o rozwadze. Może Rachel miała rację. Wrażenie, że serce wyrwało się z piersi, było znacznie gorsze niż spokojne, ciche małżeńskie uczucie. Cole nie mógł przebywać z Jonet w jednym pokoju, a jednak, gdy znikała mu z oczu, zabierała ze sobą jakąś jego cząstkę.

Poprzedniej nocy prawie w ogóle nie spał. Wy­obrażał sobie, że grzeszne marzenia o Jonet odbie­rają mu rozum, podczas gdy powinien przede wszystkim troszczyć się o dzieci. Na tym polegała jego praca. A jednak dwukrotnie siadał wyprosto­wany na łóżku, zadając sobie pytanie, gdzie jest ich matka. Zastanawiał się również, czy Delacourt zdołał jakimś cudem wśliznąć się do jej łóżka. Niech to licho. Chciał to wiedzieć na pewno! A gdy powoli zapadał w sen, marzył o tych wszystkich za­kazanych rzeczach, które z pewnością by robił, gdyby Jonet odwiedziła go w sypialni.

Cole nigdy nie był zakochany, nawet w kobie­cie, którą pojął za żonę. A teraz zaczynał się oba­wiać, że pozwolił sobie na coś, przed czym ostrze­gał go Lauderwood, Madlow i... tak, nawet nie­wrażliwy wuj James. Deszcz walił o szyby z coraz większym zapamiętaniem, a na zachodzie błysnę­ło. Tym razem usłyszał też grzmot. Lampa się wy­paliła, pogrążając pokój w ciemnościach. Cole za­krył oczy ramieniem i po chwili nie słyszał już od­głosów burzy.

- Ciii!

Cichy, uporczywy syk wyrwał lorda Roberta Rowlanda z głębokiego snu. Przecierając piąstką oczy, malec usiadł na łóżku i popatrzył w ciem­ność.

- To ty, Stuart? - wymamrotał.

Wsłuchiwał się przez chwilę w lekkie kroki bra­ta na dywanie. Potem Stuart usiadł na krawędzi je­go łóżka.

- Ciii. Słyszałeś ten hałas? - szepnął. - Wydawa­ło mi się, że słyszę głosy. A potem jakiś łomot. Mo­że dochodził ze strychu. Słyszałeś coś?

- Tylko twoją paplaninę. Rozmawiałeś z kuzynem Colem - odparł zaspany Robert i opadł z powrotem na poduszkę. - A teraz, na miłość boską, idź spać! Od śmierci taty wciąż słyszysz jakieś dziwne rzeczy.

Stuart poprawił się na materacu.

- Nie, poważnie. Chyba ktoś się chowa na stry­chu. Pewnie w tej szafie, niedaleko pokoju służącej.

- Wracaj do łóżka - jęknął mały, naciągając koł­drę na głowę. - To tylko burza.

- Przysięgam, że słyszałem hałas - upierał się Stuart. - Śpisz jak zabity. Mogłoby tu przyjść sta­do głodnych, złośliwych słoni i pożreć cię żywcem.

- Słonie nie...

- A ty niczego byś nie usłyszał - ciągnął Stuart, nie zwracając uwagi na brata. - Powinienem spać w twoim pokoju. Tak byłoby bezpieczniej, nie uwa­żasz?

- Nieee! - zawył Robin. - Nie uważam. Kopiesz i zabierasz mi kołdrę. Teraz wracaj do łóżka. Jeste­śmy bezpieczni. W końcu korytarza śpi kuzyn Co­le. Możesz na nim polegać. Złapie każdego, kto by się tu kręcił.


* * *


Skrzypienie ciasno umocowanych zawiasów przywracało powoli Cole'a do stanu niespokojne­go czuwania. Nie miał pojęcia, na czym polega problem, ale czuł, że coś jest nie w porządku. Jak długo spał? I gdzie właściwie był? Nasłuchiwał w ciszy, próbując przywrócić zmysły do stanu peł­nego pogotowia.

Ach, tak. Salka lekcyjna. Znów zaskrzypiały za­wiasy. Cole wyprężył się jak struna. Czy to Stuart? Czy może jakiś intruz, który wymknął się jakoś Do­naldsonowi? Na zewnątrz deszcz padał bezlito­śnie, tłumiąc wszystkie odgłosy. Ktoś jednak był w pokoju. Wciąż nie do końca rozbudzony Cole wstał. Za oknami mignęła błyskawica. Cole zrozumiał zbyt późno, że stoi na tle okna. Rozległ się złowieszczy huk grzmotu. Cole rzucił się do drzwi, a wtedy czyjeś mocne, brutalne ramię chwyciło go w pasie i rzuciło na podłogę twarzą w dół.

Oprzytomniał natychmiast i właśnie chciał zrzucić z siebie napastnika, gdy nagle ostrze pod pod­bródkiem uniemożliwiło wszelki opór. Zamarł. Działo się coś bardzo złego. Dotarło to do niego z całą mocą w chwili, gdy kropla krwi ściekła mu po szyi. Napastnik leżał mu na plecach, zręczny i silny, choć absurdalnie lekki. Zdecydowanie nie mógł to być ani Donaldson, ani żaden z innych słu­żących.

- Nie ruszaj się, draniu - wychrypiał zimny, damski głos - bo jak nie, to poderżnę ci gardło od ucha do ucha. - I jakby dla wzmocnienia groź­by kobieta rąbnęła jego twarzą o podłogę.

- Boże - szepnął drżącym głosem Cole z policz­kiem przyciśniętym do zimnych desek. Czuł, że ostrze wbija mu się w szyję. - Zupełnie straciłaś ro­zum?

Powabny kobiecy kształt zastygł na chwilę na je­go ciele i upadł mu bezwładnie na plecy, a do uszu Cole'a dotarł drżący szept.

- Ja pierdolę - wyjąkała.

Ostrze upadło na podłogę. Cole odwrócił kobie­tę na bok. Nawet w ciemnościach nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że trzyma w ramionach Jo­net. Czuł jej głęboki, słodki zapach, a na ciele do­tyk piersi i brzucha.

- Jonet? - spytał cicho, mrużąc oczy. Zadrżała jak żołnierz, który przeżył właśnie swoje pierwsze spotkanie ze śmiercią.

- Co? - wyjąkała.

- Gdzie się nauczyłaś tego paskudnego języka?

- Chyba od Charliego Donaldsona - szepnęła, - Rozumiem. Wolałbym, żebyś przestała go uży­wać. To dla mnie obelga.

- Puść mnie, Cole - jęknęła, ale nie uczyniła na­wet próby, by zmienić pozycję.

Cole zaczął się zastanawiać, czy będzie w stanie spełnić jej prośbę. Nie miał prawa jej dotykać i do­skonale zdawał sobie z tego sprawę. Pachniała zbyt pięknie, zbyt uwodzicielsko. Ale, do diabła, napa­liła na niego w nocy i zasłużyła na nauczkę. Kolej­na błyskawica rozerwała niebo, oświetlając pokój. Boże! Jonet nie miała na sobie nic oprócz koszuli nocnej.

- Och, Cole...

Tak jakby widok jego twarzy złagodził nieco na­pięcie, Jonet padła mu w objęcia, drżąc coraz moc­niej na całym ciele.

- Zrobiłam ci krzywdę. Przepraszam.

Nie wypuszczał jej z objęć, wmawiając sobie, że nie powinien odtrącać tak bardzo zdenerwowanej kobiety.

- Jonet - tchnął w jej włosy. - Co ty właściwie wyprawiasz? Boże, trzęsiesz się jak osika.

Nie powiedziała ani słowa, a Cole po chwili opu­ścił wzrok. W mroku nie widział jej twarzy, ale wy­czuwał płytki oddech, zapewne tłumiony stra­chem.

- Hałas - powiedziała. Gors jego koszuli tłumił nieco jej głos. - Usłyszałam hałas w salce lekcyjnej. A ty? Nic nie słyszałeś?

- Nie. - Cole uniósł się nieco. Jonet niewątpli­wie doznała ulgi, czego się jednak zupełnie nie da­ło powiedzieć o nim. Czując się jak ostatni łajdak, przycisnął ją mocniej i wezbrało w nim pożądanie. Ależ był z niego drań. Jonet drżała z przerażenia, a jego penis wbijał się jak siekiera w jej miękkie udo. Cole modlił się w duchu, by tego nie poczuła, ale nie mógł się odsunąć. - To tylko burza, Jonet - powiedział cicho. Pachniała zaskakująco niewinnie, ciepło i zachę­cająco, jak kwiat jabłoni i młoda trawa pod wio­sennym niebem. Jak kobieta, z którą można poło­żyć się do łóżka. Oczywiście tym mężczyzną nie mógł być on. Odwrócił głowę.

- Jonet, pogoda gwałtownie się zmieniła. Może obudził cię grzmot?

- Ja... może - powiedziała niepewnie. - Szybko wróciło jej zwykłe opanowanie, odepchnęła go lekko. Cole oparł się na łokciu, kryjąc zażenowa­nie. Prawdziwy dżentelmen już dawno byłby na nogach, podnosił ją z podłogi i ostrzegał, by nie była tak porywcza. Ale Cole niczego takiego nie zrobił, co więcej, Jonet również tego nie oczeki­wała.

- Jonet - szepnął w końcu. - Może nie powinni­śmy tak leżeć na podłodze...

Błyskawica znów rozdarła niebo. Objął wzro­kiem jej twarz. Miała szeroko otwarte, błyszczące oczy, usta miękkie, kuszące.

- Może nie - zgodziła się cicho. Kaskada wło­sów, bardziej kręconych, niż sądził, spłynęła jej na plecy. Miał bolesną świadomość, w których miejscach stykają się ich ciała. Zalała go fala żądzy - gorętszej i bardziej intensywnej niż cokolwiek, czego dotąd zaznał, żądzy, która przyciągała go do niej z nieposkromioną siłą.

Jonet popatrzyła w mroku na mężczyznę, który niemal nakrył ją własnym ciałem. Nawet w ciem­nościach był ogromny, silny, dominujący. Ulga ustąpiła miejsca głębokiej, przejmującej potrzebie.

Pożądania dotąd nie doświadczała, lecz potrafiła je rozpoznać. I wiedziała, że powinna się wstydzić tego, o czym myśli i czego chce.

Jej wargi wykrzywił gorzki uśmiech. Być może nie była typem kobiety, z jaką zadawałby się kapitan Amherst, lecz nie miała wątpliwości, że jego niezłomne zasady moralne nie wywarły dostatecz­nego wpływu na dolne partie jego ciała. Przyci­śnięty do jej uda penis Cole'a był twardy jak jego serce. A w tamtej chwili Jonet pragnęła i jednego, i drugiego. Z wystudiowanym namysłem wyciągnę­ła rękę i przyciągnęła Cole'a do siebie tak, by ze­tknęli się ustami.

Było tak, jakby ktoś zrzucił na podłogę płonącą lampę. Ogarnął ich żar i ogień tak gorący, że spa­lił na popiół wszelkie próby oporu, niechęci i wszelkie ziarna podejrzenia. Z cichym jękiem Cole wbił się wargami w jej usta. Zatapiał się w nie gorąco i gwałtownie, nie dając jej szans ani na wza­jemność, ani na odmowę. Jonet pomyślała przelot­nie, jakie właściwie emocje w nim wyzwoliła, a po­tem rzuciła się bez zastanowienia prosto w ogień.

Rozchyliła łapczywie wargi. Objęła go obiema dłońmi. Nagle jego silne ręce przytwierdziły ją mocno do podłogi.

Jednym szybkim ruchem Cole przetoczył ją na plecy, zadzierając kolanem brzeg koszuli noc­nej. Przez chwilę zawładnął nią strach, a potem z jakichś niewyjaśnionych przyczyn znów się uspo­koiła. Uświadomiła sobie bowiem, że to męskość Cole'a wsuwa się teraz między jej uda. Chciała za­nurzyć palce w jego włosach, lecz Cole zinterpre­tował fałszywie ten ruch. Pochwycił jej rękę i poło­żył ją stanowczo na podłodze, ani na chwilę nie od­rywając warg od jej ust.

Och tak! Jonet poruszyła sugestywnie biodrami Pragnęła go, jakże mocno go pragnęła. Marzyła o tym, by zapomnieć o wszystkich troskach w jego ramionach. Tak rozpaczliwe pragnienie czegoś by­ło z pewnością wyrazem słabości, wiedziała, że na­stępnego dnia będzie się czuła poniżona. Ale teraz zupełnie jej to nie obchodziło. Oddałaby wszystko, co ma, tylko za to, by ten mężczyzna głęboko w nią wszedł. Tak ogromnej, przerażającej żądzy nigdy dotąd nie zaznała. Uniosła biodra.

Cole oderwał się od Jonet w chwili, gdy błyska­wica znów rozświetliła pokój.

- Jonet - szepnął. - Tak nie wolno. Rozwiane włosy opadły mu na czoło i zamarł w bezruchu z twarzą wykrzywioną spuszczonym z uwięzi pragnieniem.

Milczała, by miał szansę zadać kłam uczuciu, ja­kie nim targało. On jednak nie skorzystał z tej szansy.

Sięgnęła do zapięcia spodni. Głęboko wciągnął powietrze, a ona dotknęła je­go męskości i łapczywie chwyciła ją w dłoń.

- Och tak - wychrypiała w ciemność. - Weź mnie, Cole. Mam już tak dość samotności. Zabierz mnie do łóżka. Zrób to. Proszę.

Cole poderwał ją z podłogi, zanim zdążyła za­czerpnąć powietrza, otworzył nogą uchylone drzwi i ruszył ciemnym korytarzem w stronę sypialni.

Czekał, aż zacznie protestować, powie, iż mylnie zinterpretował jej słowa. Miał nadzieję, że wróci mu zdrowy rozsądek, z którym jednocześnie zacie­kłe walczył.

Przeszedł przez mały salonik, przeniósł Jonet do sypialni i położył ją bezceremonialnie na łóżku. Pospiesznie rozwiązał fular i zerwał go z szyi. Wie­dział - Boże - był pewien - że następnego dnia bę­dzie tego gorzko żałował.

Teraz jednak myślał tylko o tym, by rozebrać la­dy Mercer i zanurzyć się głęboko w jej ciało. Mógł się przy tej okazji niewątpliwie utopić, ale było warto. Zupełnie nie mógł teraz zrozumieć, dlacze­go tak długo opierał się jej wdziękom. Szybko zdjął przez głowę koszulę i cisnął ją na podłogę.

Pokojówka zostawiła na stoliku palącą się lampę światło mogło przywrócić mu poczucie rzeczywi­stości, tak się jednak nie stało. Musiał ulec - ta ko­bieta kusiła go, dręczyła od chwili, gdy po raz pierwszy na nią popatrzył. Tak jakby sama tego chciała - pomyślał, zsuwając skarpetki. Zdecydo­wał, że spełni jej pragnienia.

Jonet uklękła nagle na brzegu łóżka, przełknęła głośno ślinę i ściągnęła koszulę nocną przez głowę. Delikatna tkanina prześliznęła się gładko po jej szczupłym ciele, a gdy je wreszcie całkowicie od­słoniła, czarne włosy przysłoniły plecy jak deszczo­wa chmura. Jonet patrzyła na niego zadziwiająco badawczo. Tak po prostu, kobieta jego marzeń, naga w jego łóżku.

W tej ponadczasowej chwili Cole'owi wydawało się, że jest to najdoskonalsza istota, jaką stworzył Bóg; jej uroda po prostu zapierała dech. Na mo­ment żądza ustąpiła miejsca niemal uduchowione­mu podziwowi, lecz natychmiast powróciła z po­tężną siłą. Jonet miała piękne, blade piersi, które mimo jej kruchej postury wydawały mu się zadzi­wiająco duże i pełne. Różane sutki wezbrały pod­nieceniem.

Jego ręka powędrowała sama do zapięcia spodni. Pałce - nagle zbyt duże i niezgrabne - wal­czyły przez chwilę z guzikami, a potem w przypły­wie rozpaczy szarpnęły wiązanie kalesonów. Boże, zaraz wybuchnie. Gra wstępna stała się nagle poję­ciem zupełnie niezrozumiałym. Powietrze przeszył trzask pękającego materiału. Jonet, wciąż na klęcz­kach, przysunęła się bliżej.

- Proszę... - powiedziała cicho, podnosząc na niego wzrok. - Może ja... - Drżącą ręką szarp­nęła troczki i bielizna opadła swobodnie w dół. Wodząc dłońmi po jego biodrach, Jonet jęknęła z rozkoszy i przesunęła ręce na jego pośladki, a po­tem pociągnęła go dalej na skraj łóżka. Kalesony i spodnie Cole'a spadły na podłogę, a jego męskość wydostała się na wolność. Z niecierpliwym mruk­nięciem ukląkł, przewrócił ją na plecy i położył się na niej.

- Pragniesz mnie? - spytała bez tchu.

- Od chwili, gdy zobaczyłem cię pierwszy raz - wychrypiał.

Jonet czuła, jak Cole przygniata ją do materaca, świeżo wykrochmalona pościel chłodziła przyjem­nie rozpalone ciało. Uwodzicielskim gestem wśli­znął długie, zręczne palce w śliskie fałdki między jej nogami, by sprawdzić, czy jest gotowa.

Była. Przeszywała ją żądza, jakiej dotąd nie znała.

- Ach - jęknęła.

Wbijając rękę w prześcieradło, wtuliła głowę w poduszkę. Tak bardzo chciała poczuć dotyk jego skóry, smakować żar namiętności, wchłaniać jego podniecającą woń i stać się, choćby na chwilę, czę­ścią Cole'a.

Popatrzyła na niego w migoczącym świetle lam­py. Rzucała złocisty cień na napiętą skórę jego tor­su i pięknie ukształtowanych, nieco żylastych rąk. Przez środek torsu i brzuch przebiegała cienka li­nia włosów, ciemnych i gęstych.

Cole przesunął dłonią po członku, Jonet wydała zdławiony jęk i wysunęła do góry biodra. Wszystko stało się bardzo szybko, Cole rozsunął jej kolana, powiodła mu dłońmi po karku i biodrach, wyczu­wając, jak napina mięśnie. Leżał na niej, rozpalo­ny, niecierpliwy tuż u bram rozkoszy.

Rozległo się nagłe pukanie do drzwi.

Cole zastygł w bezruchu i niczym dziki kot wę­szący niebezpieczeństwo podniósł szybko głowę.

- Co... co się stało? - wychrypiał. Zaległa chwila ciszy.

- To tylko ja, sir - powiedział cichutko przerażo­ny głosik Stuarta. - Chyba pod moim łóżkiem coś jest.

Oderwał się od niej natychmiast, Jonet poczuła, jak materac ugina się pod ciężarem jego ciała. Co gorsza, poczuła, że zalewa go bezmiar wstydu, za­bijającego wszelkie pożądanie. Ona też odczuwała wstyd, lecz nie dopuszczała do siebie żadnych my­śli, które nie wiązały się w jakiś sposób ze Stuar­tem. Co ona właściwie sobie myślała? Jej dzieci zo­stały same, bały się, a ona leżała naga w łóżku ich guwernera jak zwykła dziwka. Niewybaczalne! Za­gryzła wargi i - zdruzgotana - wtuliła głowę w po­duszkę.

- Idź - szepnęła, popychając go lekko.

Nie patrząc na Jonet, Cole usiadł na krawędzi łóżka. Odetchnął głęboko, ukrył twarz w dłoniach, a na jego szerokie plecy i barki padło przyćmione światło lampy.

- Tu jesteś bezpieczny. Usiądź przy moim biur­ku, zaraz wyjdę.

Patrzyła, jak wstaje, podciąga spodnie i szybko wkłada koszulę. Żądza ustąpiła wzbierającej zło­ści, a jego gniew wypełnił sobą pokój niczym żywa istota. Czy gniewał się na siebie? Czy na nią? Nie wiedziała, ale w tamtym momencie zupełnie jej to nie obchodziło.

Liczył się tylko Stuart. Dosłyszała wyraźnie przerażenie w jego głosie. Nie zerwała się z łóżka i nie pobiegła do syna jedynie dzięki ogromnej sile woli. Nie mogła jednak dopuścić do tego, by Stuart zobaczył ją u niedoszłego kochanka. Znów zawio­dła swoje dziecko.

Cole zapiął spodnie i odwrócił głowę, unikając jej wzroku.

- Jonet - poprosił. - Idź do sypialni. Oparła się na łokciu.

- Nie - szepnęła, przerzucając włosy przez ra­mię. - Muszę być pewna, że on jest bezpieczny. Że nikt...

Popatrzył na nią twardo.

- Nic tam nie ma, to tylko burza... Jeśli coś znaj­dę, przyjdę i od razu ci o tym powiem. - Ze stoic­kim spokojem wziął lampę ze stolika i wyszedł z pokoju.

Nadstawiła uszu, by nie uronić żadnego słowa. Stuart zaczął właśnie tłumaczyć Cole'owi, co się stało.

- Pewnie to tylko wyobraźnia, sir - powiedział. Wydawał się trochę mniej przerażony. - Ale mówił pan, że mam pana obudzić. I naprawdę pomyśla­łem, że tak będzie lepiej, nie chciałem przeszka­dzać Nannie ani mamie. Dobrze zrobiłem? - spy­tał nieśmiało.

- Oczywiście - odparł cicho Cole.

Reszty kojących słów nie usłyszała, gdyż Cole wraz ze Stuartem wyszli z apartamentu na kory­tarz.


* * *


Boso, z koszulą rozpiętą pod szyją, Cole szedł korytarzem; w jednym ręku trzymał lampę, drugą położył na ramieniu młodego markiza. Przeklinał siebie w duchu. Nieodpowiedzialny, lubieżny głu­piec. Boże, a gdyby Stuart nie zapukał? Co by się stało, gdyby przerażony czymś realnym lub wymy­ślonym wpadł po prostu do sypialni i zobaczył, jak jego rozpustny nauczyciel leży na jego matce? Och, w istocie kojący widok, nie ma co...

Miał ochotę sam skopać sobie tyłek. Stuart miał dziewięć lat, a chłopcy w tym wieku nie są wcale aż tak naiwni, jakby się mogło wydawać. Domyśliłby się na pewno, co się dzieje. A już na pewno wyczuł­by, że to coś złego. Ze wstydu omal nie przygryzł sobie wargi. Co on sobie właściwie wyobrażał? Co myślała Jonet? Ta kobieta mogła na niego sprowa­dzić wyłącznie kłopoty, wiedział zresztą o tym od samego początku. Nie okazali się lepsi od zwie­rząt w rui. Teraz, gdy męskość zwiotczała mu ze wstydu, a piersi ściskał strach, Cole doszedł do wniosku, że popełnił potworny błąd.

Czy możliwe, że to, co w salce lekcyjnej uznał za strach, sprowadzało się wyłącznie do pożąda­nia? Może rzeczywiście Jonet była kobietą zupeł­nie wyzutą z wszelkiego wstydu. Znał się na kobie­tach za mało, by zyskać taką pewność. Może chcia­ła tylko upokorzyć Delacourta? Lub też czuła do niego czysto fizyczną namiętność?

Oczywiście - pomyślał sarkastycznie. - Wszyst­ko jasne. Nie mogła mu się po prostu oprzeć. Na­wet jeśli powinno go to cieszyć, zupełnie nie od­czuwał radości. Czuł się wykorzystany i upoko­rzony.


* * *


Jonet odczekała chwilę, szybko wciągnęła ko­szulę, narzuciła sobie kołdrę na ramiona i ruszyła za nimi. Drzwi od pokoju były wciąż lekko uchylo­ne - Cole chciał jej zapewne w ten sposób podpo­wiedzieć drogę ucieczki. Jonet nie miała jednak najmniejszego zamiaru opuszczać swojego przera­żonego dziecka w potrzebie.

Po kolacji odesłała Davida do domu, a sama zwi­nęła się wraz chłopcami na kanapie w salonie. I tam zostali, dopóki nie zjawił się Cole i nie powiedział, że Drań czuje się trochę lepiej. Dlaczego jednak nie przewidziała, że cała sprawa nie rozejdzie się po ko­ściach, że odbije się z pewnością na zdrowiu psy­chicznym chłopców, szczególnie Stuarta, który był bardzo wrażliwy i na tyle duży, by rozumieć rzeczy, jakich czasem nie dostrzegał Robin.

Jonet nie wstydziła się swojej kobiecości, nie mogła mieć do siebie pretensji o to, że pragnie ta­kiego mężczyzny jak Cole Amherst. Należała się jej jednak surowa nagana za to, że nie przewidzia­ła reakcji swego syna. Dowodziło to po raz kolej­ny, że ma problemy z logicznym myśleniem. Czy mogła się winić o to, że tak bardzo pragnęła Co­le'a? Z pewnością należało zachować ostrożność. A uprawianie miłości na podłodze salki lekcyjnej było bardzo ryzykowne. Nie wspominając już na­wet o rozbieraniu mężczyzny przy niezamkniętych na klucz drzwiach do sypialni. Na takie zachowa­nie nie potrafiła znaleźć absolutnie żadnego usprawiedliwienia.

Wyrzuty sumienia opuściły ją jednak zupełnie, kiedy zajrzała do pokoju Stuarta i zobaczyła Co­le'a, który - na czworakach - zaglądał pod łóżko chłopca. Stuart leżał na materacu z buzią wciśnię­tą w poduszkę, od czasu do czasu unosił głowę i zerkał niespokojnie na podłogę. Na podłodze sta­ła lampa, a jej przyćmione światło padało na ściąg­niętą, bladą twarz chłopca. Ten widok rozdarł jej serce.

- Stuarcie! - wykrzyknęła, wpadając do pokoju.

Na dźwięk jej głosu Cole gwałtownie uniósł gło­wę i spod łóżka dobiegł charakterystyczny odgłos uderzenia kości o drewno.

- Niech to diabli! - krzyknął Cole, który wyłonił się spod materaca, rozcierając tył głowy i łypiąc na Jonet, która siedziała teraz na łóżku ze Stuar­tem w objęciach.

Był zdecydowanie zły, że go nie posłuchała, ale zachował na tyle rozsądku, by skierować swoje sło­wa do Stuarta.

- Tam nic nie ma, Stuarcie - wyjaśnił spokojnie. - Możesz spokojnie iść spać. Zresztą sądzę, że wszyscy powinniśmy się położyć. - Popatrzył wy­mownie na Jonet. - Im szybciej, tym lepiej.

Jonet zignorowała go zupełnie, choć koszula rozchylona pod szyją odsłaniała podniecający, mu­skularny tors. Zwróciła się natomiast do Stuarta, przyciskając gorąco usta do jego głowy.

- Wydawało mi się, że słyszałam jakiś hałas, i przyszłam zobaczyć, co to jest - szepnęła.

Stuart uniósł głowę znad jej piersi i popatrzył na Cole'a,

- Widzi pan? - Oczy znów rozszerzyły mu się ze strachu. - Mama też coś słyszała. - Cole wbił w chłopca pochmurne spojrzenie i zaczął gwałtow­nie wciągać koszulę do spodni.

- Mama z pewnością słyszała, jak chodzimy po korytarzu. Prawda, madam?

- Tak, musiało tak być. - Nerwowo oblizała wargi. - I strasznie się martwiłam, że jesteś chory albo wystraszony. Głupie, prawda?

Stuart przytaknął i przytulił się mocniej do matki.

- Trochę się rzeczywiście bałem - wyznał szep­tem. - Ale nie chciałem cię już denerwować. Ku­zyn Cole wsadził lampę pod łóżko, ale nic tam nie ma. Może miałem po prostu zły sen i coś sobie ubzdurałem. - Popatrzył na matkę, jakby prosił o potwierdzenie.

Jonet wolniutko położyła chłopca z powrotem na łóżku i podciągnęła mu kołdrę pod brodę.

- Z pewnością masz rację. Ja sama miałam dziś w nocy głupi sen. - Ucałowała delikatnie jego bla­dą buzię. - Śpij dobrze, kochanie. Dobrze, że za­wołałeś Cole'a.

Razem wyszli z pokoju, a Jonet zamknęła za so­bą drzwi. Zaległa chwila niezręcznej ciszy. Cole chwycił Jonet za rękę i pociągnął ją do salki lekcyj­nej.

- Nie - szepnęła, gdy stanęli przy drzwiach. - Nie tutaj, na miłość boską. Wróćmy do twojego pokoju, tam nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Z kamienną miną Cole uniósł lampę.

- Chyba źle zrozumiała pani moje intencje, ma­dam - powiedział spokojnie. - Salka w zupełności wystarczy. - Co mówiąc, wciągnął ją do środka

I zatrzasnął drzwi.

Gwałtownie wyrwała mu rękę.

- Chyba to pan mnie źle zrozumiał, sir - odparo­wała.

Cole popatrzył na nią obojętnie.

- Jestem pani winien przeprosiny, madam - po­wiedział, skłaniając lekko głowę. - Chyba się zapo­mniałem. Moje zachowanie było absolutnie niewy­baczalne. Mam nadzieję, że mi pani wybaczy. To wszystko.

Targana sprzecznymi uczuciami Jonet podeszła do niego trochę zbyt blisko.

- Wspaniała przemowa - powiedziała gorzko.

- Rzeczywiście. Chyba się zapomniałeś. I chcesz przeprosić. Jesteś przecież dżentelmenem, prawda?

- Chciałbym, żeby to była prawda, lecz moje po­stępowanie zupełnie tego nie dowodzi. - Cole po­łożył ręce na ramionach Jonet i odsunął ją lekko.

- Bardzo mi przykro - powiedział cicho, przymy­kając oczy.

Rozchyliła usta i znów je zamknęła.

- Jest ci... przykro? - powtórzyła w końcu i cof­nęła się o krok. - Tak, rozumiem... odsyłasz mnie teraz do pokoju, czy tak? Jak dziecko, które nie od­różnia rzeczywistości od snu... - Urwała gwałtow­nie.

Cole odwrócił się od niej, pochylił i podniósł coś z podłogi.

- Idź spać, Jonet - powiedział, rzucając jej nóż na stół. - I weź to, jeśli musisz. Ale, na miłość bo­ską, użyj tylko w obronie własnej. Nigdy więcej nie atakuj nikogo pierwsza, rozumiesz?

Zobaczył, że zwiesza głowę, jakby go nie słysza­ła. Jak mogła mieć do niego pretensję o to, że po­stępuje właściwie? I dba o jej bezpieczeństwo? Iry­towała go taka ewidentna bezczelność i zupełnie nie miał ochoty dłużej tego znosić. Chwycił ją za ramię i lekko potrząsnął.

- Na miłość boską, posłuchaj! W domu jest peł­no ludzi, którzy z pewnością w razie czego pospie­szą ci na ratunek. Wystarczy, że krzykniesz. Wrzeszcz! Ale już nigdy nie napadaj na mnie w ciemnościach!

Nie rozumiał dlaczego, ale z każdym słowem ro­sła jego irytacja. Nie chciał się przyznać, że jeszcze parę minut wcześniej tak bardzo jej pragnął. Nie chciał również przyjąć do wiadomości, że obawia się o jej bezpieczeństwo. Ale wypowiedzianych pod wpływem strachu słów nie dało się już cofnąć. Ogarnął go strach. Boże, przecież mogła zginąć! Co za nieostrożność!

Ale Jonet patrzyła na niego tak, jakby powie­dział, że właśnie zjadł szczeniaka na śniadanie.

- Na litość boską - syknął. - O co ci chodzi? Je­steś bezpieczna we własnym domu. Czasem mi się wydaje, że trochę jednak przesadzasz.

Nie zauważył, że chce go uderzyć. Trafiła go tak mocno w szczękę, że głowa odskoczyła mu w bok. Patrzył na nią z otwartymi ustami, policzek palił go żywym ogniem. Twarz Jonet przybrała zacięty wy­raz, wargi drżały, w oczach błyszczały łzy.

- Ty arogancka, zarozumiała świnio! - Jej głos przeszedł w ochrypły szept. - Jak śmiesz mi mówić, w jaki sposób mogę chronić własne dzieci we wła­snym domu?! Nic nie wiesz i nic nie rozumiesz! - W jej głosie zabrzmiała histeryczna nuta. - Sły­szysz?! Nic!!

Znowu natarła na niego z furią jak dziki kot. Co­le nie miał pojęcia, co robić. Pochwycił ją tylko w talii i przycisnął ręce do boków. W przypływie desperacji poderwał ją z podłogi i razem wylądo­wali niezgrabnie na kanapie. Jonet próbowała się wyszarpnąć z jego objęć, ale szybko zaprzestała wysiłków i opadła jak szmaciana lalka na jego tors.

Po długiej chwili ciszy jej ciałem targnął szloch... Leżała na kolanach Cole'a z twarzą wtu­loną w jego tors, jakby świat miał się zaraz skoń­czyć. I co on miał właściwie zrobić? Instynkt dżen­telmena dawał o sobie znać, ale nie trafiał na po­datny grunt. Cole poklepał ją delikatnie po plecach.

- Ciii - szepnął. - Wszystko będzie dobrze, Jo­net. Będzie dobrze.

Wzniósł oczy do nieba, ale pomoc boska nie nadchodziła. Nad głową widział tylko wysoki sufit salki lekcyjnej. Boże, co za okropna noc! Najpierw ta kolacja, Delacourt, a potem pies. Teraz z kolei doznawał okropnej frustracji seksualnej, której końca nie miał zresztą ochoty doświadczyć. Goręt­szy niż fala podniecenia był tylko pulsujący guz na głowie, który palił go żywym ogniem. Brakowa­ło mu jeszcze płaczącej damy...

Jeszcze raz poklepał Jonet po plecach i zakołysał nią lekko. Czy tak się właśnie należało zacho­wać w tego typu sytuacji? Nigdy nie widział tak rozpaczliwie płaczącej kobiety. Matka Cole'a od­znaczała się zawsze pogodą ducha. A ciotka była zbyt dumna, by otwarcie płakać. Co do żony... cóż, Rachel nie okazywała uczuć.

Jonet wyraźnie bardzo się od niej pod tym względem różniła. Zaczął się nawet zastanawiać, czy ona kiedykolwiek się kontroluje. Zwiotczała żałośnie w jego objęciach, jej drobnym ciałem wstrząsały łkania. Boże, jakże słodki był ten dotyk! Cole zdał sobie sprawę, że jego kłopoty wcale się nie skończyły. Były nawet poważniejsze niż wów­czas, gdy Jonet leżała naga w jego łóżku.

Na to wspomnienie zdradziecki penis natych­miast dał o sobie znać. I dokładnie w tej samej chwili, tak jakby jeszcze nie miał dość wrażeń, w drzwiach stanął Charles Donaldson. Biorąc pod uwagę całe zamieszanie i pecha, jaki go wyraź­nie tego wieczoru prześladował, właściwie nie mógł się niczego innego spodziewać. Kamerdyner był wyraźnie zmieszany i speszony, poruszał grdy­ką niczym rozwścieczony indor.

Cole popatrzył na niego z przerażeniem jak ostatni tchórz. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo sic kompromituje, ale nie miał pojęcia, co robić. Położyć Jonet na kanapie? Oddać ją Donaldsonowi? Nie... Nie, żaden z tych pomysłów nie wydawał się dobry.

Donaldson podjął tę decyzję za niego. Pocieszanie rozhisteryzowanych kobiet nie wchodziło najwyraźniej w zakres jego obowiąz­ków. Odwzajemniwszy zakłopotane spojrzenie Co­le'a, Szkot wzruszył ramionami i szybko zamknął za sobą drzwi. Znaczenie tego gestu wydawało się oczywiste: „Lepiej, że to ty”.

Jonet wciąż łkała, ale nieco mniej spazmatycz­nie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Cole przywarł ustami do jej skroni i szeptał słowa pocieszenia. Nic innego mu nie pozostało...

- No już, już. O co chodzi, Jonet? Przestań pła­kać i powiedz - prosił, gładząc ją po plecach.

- Nie - jęknęła, zaciskając mocniej rękę na jego ramieniu. - Zostaw mnie w spokoju.

Cole nie miał pojęcia, co robić dalej. Jonet nie potrafiła już racjonalnie myśleć. A jak dotąd, mi­mo pewnych poczynań, wydawała mu się dość roz­sądną kobietą. Arogancką, gwałtowną, irytującą, zmysłową - tak. Ale traciła rozum tylko w bardzo trudnych sytuacjach. A denerwowała się z kolei tylko wówczas, gdy w grę wchodziły jej dzieci. Mo­że jednak była w tym jakaś logika? - Kochanie - szepnął, nie zdając sobie nawet sprawy, jak czule do niej przemawia. – Płaczesz z powodu Stuarta? Roberta? Psa?

- Tak - tchnęła w jego pierś, a Cole poczuł na koszuli jej gorące łzy.

- Już dobrze, dobrze - powiedział łagodnie. Drań czuje się lepiej, chłopcy śpią. Zdarzył się po prostu wypadek. Pies zjadł coś, czego nie powinien był jeść.

- Owszem - odparła gorzko, unosząc twarz znad jego torsu. - Coś, czego nie powinien był jeść. Coś, co miał zjeść Robert.

Mróz przeszedł Cole'a po kościach. Jego najgor­sze przypuszczenia przybrały konkretną, lodowatą formę. I to już po raz drugi tego wieczoru.

- Musisz mi chyba powiedzieć, co podejrze­wasz. A tak naprawdę musisz mi powiedzieć o wiele więcej.

Jonet wolno zsunęła mu się z kolan i usiadła nie­co dalej na sofie. Pociągała przy tym nosem jak opuszczona sierota i nie przypominała zupełnie aroganckiej arystokratki, która powitała go tak niemiło kilka tygodni wcześniej. Włosy miała w nieładzie, kołdra, którą zerwała wcześniej z łóż­ka, zsunęła się jej z ramienia, pociągając za sobą niezwiązaną koszulę nocną.

Ze wzrokiem wbitym w kolana oddychała przez chwilę głęboko, a potem wierzchem dłoni otarła łzę z policzka.

- Przecież to chyba oczywiste. Ktoś zatruł jedze­nie Roberta.

Cole miał na tyle rozumu w głowie, by się z nią nie spierać. Do tej pory daleko go to nie zaprowa­dziło. Tak naprawdę, czy sam o tym nie myślał?

- Brałem pod uwagę taką możliwość, Jonet - wyznał. - Dlatego zadałem w kuchni tyle pytań.

Uniosła gwałtownie głowę.

- Naprawdę? - spytała niemal z ulgą.

Oślepiła go fala wstydu. Nie powinien był nigdy zarzucać jej przesady. Strach Jonet miał, niestety, głębokie uzasadnienie.

- Tak, ale nic... - przerwał na chwilę, by zaraz kontynuować, tym razem uspokajająco. - Pies zjadł tylko kilka kawałków placka. Kucharka sama kupiła i przygotowała mięso. I nikogo nie... - Nie dokończył, gdyż to, co zamierzał powiedzieć, mija­ło się prawdą.

- Co?

- Chciałem powiedzieć, że nikt obcy nie miał dostępu do...

- James - syknęła Jonet. - Jego służący... gdzie czekali na Jamesa?

- W kuchni - przyznał niechętnie. - Ale, kocha­nie, kucharka zauważyłaby przecież, gdyby ktoś obcy gmerał jej w garnkach.

Skrzywił się. Więc wrócił znowu do „kochanie”. Te czułe słówka jakoś dziwnie cisnęły mu się na usta. To się musiało skończyć. Nie wolno było mu myśleć o Jonet Rowland, markizie Mercer, per „kochanie”, „skarbie” albo nawet „najdroższa”, gdyż nigdy nikim takim nie była i być nie mogła. Absolutnie nie. Nie dla takiego człowieka jak on. Ale Jonet wciąż mówiła i Cole oderwał się od swo­jej ponurej przyszłości, by wrócić do niebezpiecz­nej teraźniejszości.

- I tak się po prostu dzieje - wyjaśniała cicho Jo­net. - Zaczynam się obawiać, że oszaleję, jeśli znów wydarzy się któryś z tych tak zwanych wypad­ków. I to na pewno nie pomoże chłopcom. Na pew­no nie.

Cole odwrócił do niej głowę i ujął jej ręce w swoje.

- Jonet, być może nie mam prawa pytać, zwa­żywszy, że prawie... - Przerwał, odetchnął głęboko i znów nabrał odwagi. - Chodzi o to, że musisz za­ufać mi na tyle, by wszystko mi powiedzieć.

- Wszystko? - powtórzyła. Wydawała się zmę­czona i zmieszana.

Cole skinął w milczeniu głową.

- Tak, począwszy od tej historii z twoim mę­żem... o jego śmierci. Bardzo mi przykro, że mu­szę cię o to pytać, ale komuś przecież musisz po­wiedzieć.

Wzruszyła ramionami.

- I co ma z tego wyniknąć? W ciągu ostatnich sześciu miesięcy opowiadałam o tym bez końca i wniosek wydaje się oczywisty.

- To znaczy?

Twarz Jonet była absolutnie pozbawiona wyrazu.

- Że otrułam mojego męża. Cole nie spuszczał z niej wzroku.

- Nawet ty tak uważasz - powiedziała cicho.

- Wiem, że tak jest. Ale ja tego nie zrobiłam. Cole poczuł ogromny przypływ ulgi. Tak bardzo

pragnął jej wierzyć.

- Powiedz po prostu, co się wtedy wydarzyło

- poprosił.

Popatrzyła na niego pustym wzrokiem.

- A co mi to szkodzi? - spytała retorycznie. A potem zadziwiająco spokojnie zaczęła mówić.


Rozdział ósmy


Mroczna, niepokojąca

opowieść lady Mercer


Historia Jonet nie była skomplikowana. W Mercer House, jak co roku, odbywała się tradycyjna kolacja sylwestrowa. Mimo iż znaczna część elity wyprowadzała się na wieś na okres zimy, Henry i Jonet mogli zawsze liczyć na przybycie najbliż­szych przyjaciół i rodziny. Tego roku kolacja mia­ła zdecydowanie mało formalny, mniej wykwintny charakter. Nikt się jednak nie skarżył na żadne do­legliwości żołądkowe, choć apetyty dopisywały wszystkim gościom. Po kolacji kilka osób zasiadło do kart, a ci, których rozpierała energia, tańczyli aż do świtu.

- A kto dokładnie was wtedy odwiedzał? - spy­tał Cole. - Pamiętasz?

- Nigdy nie zapomnę - odparła Jonet pustym głosem i odwróciła wzrok. - Dlaczego w ogóle cię to obchodzi? Nie rozumiem.

Chciał powiedzieć, że sam siebie nie rozumie, ale się powstrzymał.

- Po prostu odpowiedz - odparł szorstko. Skinęła głową.

- Był u nas James. I Edmund, i Anne Rowland, William i lady Constance Carlough. I David...

- Masz na myśli lorda Delacourta? - spytał Cole.

- Tak, oczywiście - odparła, jakby nie było nic niezwykłego w tym, że dama z towarzystwa przyj­muje kochanka w domu swego męża.

Istotnie, nie było. Cole uważał tego rodzaju po­rozumienia między małżonkami za odrażające, ale, niestety, takie historie zdarzały się często. Co wię­cej, jego zdanie nie miało żadnego znaczenia.

- Mów.

Jonet zagryzła w skupieniu wargę.

- Przyszedł jeszcze lord Waldborogh, jego owdowiała siostra, lady Diana Trimble, którą przez cały wieczór uwodził Henry. Och! I jeszcze lord i lady Pace.

- Pace? - Cole zmarszczył brwi. - Myślałem, że on i Mercer zawsze spierali się ze sobą w parla­mencie.

Jonet uśmiechnęła się słabo.

- Henry pilnował swoich interesów i zawsze był oportunistą. Lord Pace przeciągnął go chyba zresztą parę razy na swoją stronę, ale to nie miało specjalnego znaczenia. - Cole zanotował tę ostat­nią uwagę w pamięci, do sprawdzenia, a Jonet mó­wiła dalej beznamiętnym głosem, jakby myślała o tym wszystkim setki razy. Wydawało się to zresztą prawdopodobne.

- Kto jeszcze, Jonet? - ponaglił łagodnie.

- Sir Ronald Holt, z którym Henry jeździł na po­lowania, i jego żona. - Wciągnęła spazmatycznie powietrze. - No i oczywiście pani Lanier. - Ściszy­ła głos. - Chyba wiesz, kto to jest. - Z jej tonu wy­nikało wyraźnie, że to dla niej oczywiste.

Cole zamilkł na chwilę i dyskretnie odchrząknął.

- Rozumiem, że pani Lanier i twój mąż pozosta­wali w zażyłych stosunkach.

- I to bardzo często. - Jonet roześmiała się ochryple. - Ale Glorianna wydawała się niegroźna.

Wyczuł napięcie w jej głosie.

- Wydawała się? Masz powody, by teraz sądzić inaczej?

Jonet wzruszyła ramionami, kołdra zsunęła jej się z pleców. Cole wciągnął głęboko powietrze, nie ośmielił się jednak jej dotknąć.

- Ellen sądzi, że to Glorianna zabiła Henry'ego, ale ja się z nią nie zgadzam. Żywy był dla niej zde­cydowanie cenniejszy.

Wierzchem dłoni odgarnęła włosy spływające po plecach. Cole poczuł dziwne skurcze żołądka ale zachował spokój.

- Podobno się wtedy pokłóciliście.

Milczała chwilę.

- Kłóciliśmy się bardzo często, ale nie wtedy.

Wyczuł, że coś ukrywa.

- Jonet, powiedz prawdę.

- Henry i David spierali się w bibliotece.

- A dokładniej? - Nie spuszczał z niej wzroku

Miała bardzo niezdecydowaną minę.

- Słyszałam początek awantury z korytarza - po­wiedziała niechętnie. - Weszłam więc do pokoju i powiedziałam, że na pewno ich słychać aż w salo­nie. Jak wiesz, drzwi łączące salon z biblioteką nie są szczelne i... - Jonet zarumieniła się nagle i urwała.

- Nie wiedziałem - odparł sucho Cole.

- No więc już wiesz - odparła, unosząc podbró­dek. - Przypomniałam im o tym, więc zakończyli dyskusję trochę ciszej.

Cole przyglądał się jej uważnie.

- Pokłócili się o ciebie?

- Musisz zrozumieć. Henry nie dbał o moje sto­sunki z Davidem. Po prostu zaczęły się plotki...

- Czy pokłócili się o ciebie? - powtórzył Cole bardziej stanowczo.

Jonet zacisnęła ręce na kolanach.

- Tak - powiedziała w końcu. - Skoro już musisz wiedzieć, Henry nalegał, żebyśmy przestali się wi­dywać. Już przedtem rozmawiał na ten temat ze mną, a ja kazałam mu się odczepić. Dlatego zaczął grozić Davidowi.

Cole'owi zrobiło się niedobrze,

- Czym?

Jonet unikała jego wzroku.

- Powiedział parę głupstw - odparła niechętnie. - Najpierw mówił o rozwodzie. Twierdził, że wszy­scy wiedzą o naszym romansie, a on nie zniesie ta­kiego poniżenia. Powiedział jeszcze - zająknęła się - że w razie potrzeby znajdzie świadków.

Cole czuł, że Jonet nie jest z nim do końca szczera, ale to, co powiedziała, i tak wprawiło go w przerażenie.

- Boże! Jonet! Przecież byłabyś skończona!

- Naprawdę? - Popatrzyła na niego z pogardą. - A teraz nie jestem? Czyżbym według ciebie na­prawdę stanowiła wzór cnót?

Cole nie znalazł stosownej odpowiedzi, ale przy­szła mu do głowy pewna nieprzyjemna myśl.

- Jak na to zareagował Delacourt?

- Właściwie nijak - odparła z wahaniem. - To ja ich powstrzymałam. Powiedziałam, że jeśli już mu­szą się kłócić, powinni zachować dyskrecję. Byłam bardzo zdenerwowana, ale zaproponowałam, że­byśmy wszyscy poszli do salonu i zaczęli się zacho­wywać, jak gdyby nigdy nic.

Mógł się założyć, że Jonet nie jest z nim do koń­ca szczera.

- Czy ktoś zauważył, że wchodzicie do salonu we trójkę? - spytał.

- Na pewno. A ten okropny człowiek, pan Lyons, sędzia, uważał, że to ja zaczęłam tę kłótnię. Poznałam to po jego minie.

- Powiedziałaś mu, że to Delacourt, a nie ty, kłócił się z Mercerem?

Jonet wyprostowała plecy. Mimo czerwonego od płaczu nosa i pomiętej koszuli nocnej wyglądała teraz jak prawdziwa arystokratka.

- Nie, bo o to nie pytał. Po prostu dał mi do zrozumienia, co o tym sądzi, a ja prędzej umrę, niż bę­dę dementować bezzasadne plotki.

- Ale czy wyjaśniłaś tę sprawę na przesłuchaniu? - dopytywał się Cole.

- Och! - Jonet patrzyła na niego z uporem. - I co niby miałam powiedzieć? Ty byś opowiadał pu­blicznie o prywatnym życiu? Poza tym wtedy nie miałam wątpliwości, że Henry umarł z przyczyn na­turalnych, a dochodzenie przebiegło tak szybko...

Cole westchnął i przesunął nerwowo ręką po twarzy. Obawiał się, że zaczyna rozumieć, jak wielką rolę w całej tej sprawie odgrywa duma Jo­net.

- Świetnie - mruknął. - Wróćmy do kolacji. Był tam ktoś jeszcze? Co się później stało?

- Już nikt - odparła Jonet. - Jako ostatni wy­szedł lord Pace, chyba około drugiej. Ja zostałam ze służbą. A Henry jak zwykle gdzieś przepadł. Myślałam, że umówił się wcześniej z panią Lanier.

- W jej oczach pojawiło się coś na kształt bólu.

- Ale się pomyliłam. Chyba jednak poszedł prosto do pokoju.

- Widziałaś go jeszcze? Poszłaś może po coś do jego sypialni?

Jonet pokręciła głową i wbiła wzrok w zaciśnię­te na kolanach ręce.

- Nie łączyły nas takie stosunki...

- Nie miałem na myśli... - Cole poczuł, że się rumieni, i ucieszył się bardzo, że Jonet tego nie wi­dzi. - Może poszłaś powiedzieć mu dobranoc? Al­bo może chciałaś przemówić mu do rozumu?

Jonet drgnęła konwulsyjnie.

- Nie - odparła zduszonym szeptem. - Takie stosunki również nas nie łączyły.

- Rozumiem. - Cole patrzył na nią chwilę w mil­czeniu. Jonet wracała do siebie. Serce przepełnia­ło mu współczucie dla kobiety, którą tak bardzo dotknęła śmierć męża. Zupełnie nie przypominała teraz chłodnej, wyniosłej markizy, którą poznał, gdy po raz pierwszy złożył wizytę w Mercer House. Nie wspominając już o kobiecie, z którą o mało te­go wieczoru nie poszedł do łóżka. Ach... od niej też się różniła, choć w zupełnie inny sposób.

Słyszał w myślach głos wuja Jamesa, który ostrzegał go przed rozbudzoną namiętnością lady Jonet, kpił z jego pochopnej decyzji, by pójść z nią do łóżka. Cole robił wszystko, by go zagłuszyć. Fakt, popełnił błąd, ale z pewnością smutek Jonet był prawdziwy.

Po chwili zdał sobie sprawę, że to nie tyle smutek dręczy lady Jonet, co raczej głęboki żal z powodu nieudanego małżeństwa, tęsknota za czymś zupeł­nie innym. Najwyraźniej Jonet nie kochała lorda Mercera. Teraz zachowywała się tak, jakby odczu­wała potrzebę żałoby i nie mogła wybaczyć sobie tego, że nie opłakuje go tak szczerze, jak powinna. Cole wiedział, co znaczy taka udręka.

Może jednak przypisywał jej uczucia, których sam doświadczał. Jakie to było głupie! Jonet nie miała przecież powodu, by opłakiwać mężczyznę, którego musiała poślubić, mężczyznę, który nigdy nie zamierzał dotrzymać przysięgi małżeńskiej. Niektórzy powiedzieliby nawet, że miała wszelkie powody, by nienawidzić męża. James był o tym ab­solutnie przekonany.

Ale ani nienawiść, ani poczucie winy, ani żądza nie miały nic wspólnego z jego potrzebą, by roz­mawiać z nią tak szczerze. Doszedł nagle do wnio­sku, że musi zgłębić tajemnicę śmierci lorda Mer­cera i to nie tylko po to, by zyskać spokój sumie­nia. Zanosiło się na kolejną tragedię. Cole od początku doskonale zdawał sobie z tego sprawę, choć próbował te uczucia tłamsić. Śmierć Merce­ra stanowiła część jakiejś większej tajemnicy. A Jonet coś ukrywała, nie miał co do tego wątpli­wości. Nie był jednak wcale przekonany, czy łączy się to na pewno ze śmiercią jej męża. Sądził ra­czej, że tajemnica lady Mercer ma jakiś związek z Delacourtem. Czyżby chciała go chronić?

- Dlaczego jesteś taka pewna, że wuj James ma coś wspólnego z chorobą psa?

Uniosła gwałtownie głowę, jej oczy miotały bły­skawice.

- A dlaczego ty jesteś taki pewien, że nie mam racji? Cole nie pozwolił się sprowokować do kolejnej

kłótni.

- Niczego nie jestem pewien. Nie sądzę, by to było możliwe. Powiedz, czy wtedy, podczas tej ko­lacji, James albo Edmund robili coś podejrzane­go? Może poszli na górę? To znaczy... przepra­szam, że powtarzam plotki, ale słyszałem, że zatru­te było pewnie wino Mercera.

- Tak, to chyba możliwe. Karafka była peł­na do jednej czwartej wysokości, gdy jednak sędzia wziął ją do ręki, okazało się, że nie ma już w niej wina. - Jonet pokręciła głową. - Tak jak mówiłam, nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że Henry umarł z przyczyn naturalnych.

- A teraz je masz? - spytał ostro Cole. Pogrążona w myślach Jonet nie zwróciła uwagi

na jego ton.

- Mój ojciec umarł w podobny sposób. Mówili, że to serce... Śmierć Henry'ego była niemal iden­tyczna. Nigdy nie sądziłam, że ktoś... Boże! Co za okropność! - Zadrżała.

- Czy to ty miałaś wypić to wino? - spytał cicho Cole.

Popatrzyła mu prosto w oczy, w jej wzroku od­nalazł tę samą prośbę, jaką odczytał wcześniej z oczu Drania, który wyrażał swoim spojrzeniem cichą nadzieję, że nikt go już nie skrzywdzi.

- Owszem - przyznała cicho. - Ono było dla mnie. Często wypijałam przed snem kieliszek, Henry pił raczej do posiłku. I zawsze wolał białe.

- Ale przed śmiercią zmienił obyczaje?

Skamieniała.

- Jesteś zaskakująco dobrze poinformowany. Tak, doktor zalecił mu wino. A że ja trzymałam za­wsze karafkę w pokoju, pił z mojej. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

- Kiedy po raz ostatni z niej nalewałaś?

- Poprzedniego wieczoru. Ale nie jestem pew­na - dodała po chwili.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi wyciągnął rękę i założył jej pasmo włosów za ucho. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem, poczuł, że się rumieni.

- A co się wydarzyło po twojej rozmowie ze słu­żącymi?

Jej twarz skurczyła się boleśnie.

- Godzinę po wyjściu lorda Pace poszłam na gó­rę i zadzwoniłam po pokojówkę. Chwilę później usłyszałam głośny okrzyk. Hannah, jedna z poko­jówek pracujących na piętrze, przebiegła przez sa­lon i wpadła do mojej sypialni. - Jonet przez chwi­lę wpatrywała się w dywan. - Łkała i nie mogła zła­pać tchu - powiedziała w końcu. - Nic z tego nie rozumiałam. Najpierw sądziłam, że ona i Henry... - zamilkła na chwilę i westchnęła. - Henry nie za­wsze postępował delikatnie ze służącymi, które... no wiesz.

Zamarł. Nie, nie wiedział. Albo nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nigdy również nie prze­stał myśleć o tym, jaki wpływ może mieć niewier­ność męża na jego żonę.

- Bardzo mi przykro - powiedział ponuro. - Niepotrzebnie rozpocząłem tę dyskusję.

- Nic mi nie jest - upierała się Jonet, choć jej wygląd świadczył o czymś zupełnie innym. Wbiła pięści w kołdrę, która wciąż okrywała jej plecy.

- Chcę ci coś powiedzieć. Muszę to wreszcie z sie­bie wyrzucić. - Zaczerpnęła powietrze. - Poszłam z Hannah do sypialni Henry'ego. Leżał na podło­dze w wieczorowym ubraniu. Przyklękłam przy nim. Był jeszcze ciepły, ale nie wyczułam pulsu. Od ra­zu wiedziałam, że nie żyje. Ale nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógł go zabić. Wiedziałam tylko, że odszedł. Nawet nie mogłam sobie wyobrazić, co powiem dzieciom. - Nerwowo przeniosła spojrze­nie z jednego ciemnego kąta pokoju w drugi.

- Jonet, przestań - poprosił. Zachowywała się tak, jakby już go nie słyszała.

Jakby przeniosła się myślami w kąt cichej rozpa­czy. Cole widywał już wcześniej taki wyraz twarzy u najtwardszych nawet żołnierzy.

- Nie mogłam tego znieść - powiedziała w koń­cu pustym głosem. - Prześladowała mnie wciąż jedna myśl, że nadejdzie świt i będę musiała po­wiedzieć chłopcom o śmierci ojca. Wysłałam słu­żącego po Davida. Nie wiedziałam, do kogo jesz­cze mogę się zwrócić. Wkrótce potem zjawił się sę­dzia. A potem lekarz. Nie zdawałam sobie sprawy, że zaczął się koszmar.

Cole okrył czule kołdrą jej wąskie ramiona, ra­miona, które teraz wydawały się zbyt kruche na ciężar, jaki musiały dźwigać.

- Jonet - powiedział cicho. - Nie odpowiedzia­łaś na moje pierwsze pytanie. - Dlaczego sądzisz, że twój mąż został zamordowany?

Jonet podniosła głowę i popatrzyła na niego po­ciemniałymi oczami.

- Bo ktoś chce zabić moje dzieci - odparła.

- Ktoś chce, żeby umarły, a tylko jeden człowiek ma powód, by się ich pozbyć. Tak jak pozbył się już mojego męża.

Serce Cole'a zaczęło bić wolniej, tak wolno, że omal się nie zatrzymało. - James?

- Tak.

Cole ujął jej rękę.

- Jonet, wiem, że ten wypadek nad stawem bar­dzo cię przestraszył, i że martwisz się o psa. Nie są­dzę jednak, by to naprawdę świadczyło o tym, że ktoś chce wyrządzić krzywdę twoim dzieciom. - To zapewnienie zabrzmiało jednak bardzo nieprzeko­nująco nawet w jego własnych uszach.

A potem, lekko drżącym głosem Jonet wypowie­działa słowa, które Cole tak bardzo się bał usłyszeć.

- Było przynajmniej pół tuzina takich zdarzeń, Cole. I to nie mogły być wypadki, choć wolałabym myśleć inaczej. Sądziłeś, że to, co się teraz dzieje, to dla mnie nowość? Przecież ten koszmar ciągnie się już miesiącami.

- Jakie wypadki? Dlaczego nic mi nie powie­działaś?

- Lepiej byłoby zapytać, dlaczego mówię ci te­raz. - Podniosła na niego wciąż jeszcze nieufny wzrok.

- Ponieważ niezależnie od tego, co o mnie my­ślisz, wiesz, że nigdy nie wyrządziłbym krzywdy twoim dzieciom. I nie sprzymierzyłbym się z Jame­sem przeciwko tobie. Powiedz, że mi wierzysz.

- Tak. - Wciągnęła powietrze. - Tak, jeśli chcesz, wszystko ci powiem, Cole. Powiem ci, jak wyglądało życie moich synów od śmierci ich ojca. Ale pomyślisz, że oszalałam. Najstraszniejszy był dzień, kiedy ktoś chciał zastrzelić Stuarta.

- Ktoś strzelał do Stuarta? - Przeraźliwy strach przeszył mu serce.

- Tak - szepnęła Jonet. - I to przeze mnie. A myślałam, że zapewniam im azyl. Zabrałam ich przecież do Kildermore, do domu. W Londynie wciąż działy się dziwne rzeczy i pomyślałam, że w Szkocji będziemy bezpieczni. Teraz rozumiem, że niebezpieczeństwo groziło nam nawet, zanim przekroczyliśmy bramę.

- Wytłumacz mi to dokładniej. Czy ktoś postrzelił Stuarta? Kiedy byliście w drodze?

- Nie. Nic z tego nie rozumiesz, prawda? To się zdarzyło dwa tygodnie po naszym przyjeździe. Poszliśmy w głąb wyspy w stronę lasu i Stuart zapytał, czy może pożyczyć mojego konia.

- Konia? - Cole zmusił się do uśmiechu. - Wy­obraża sobie, że jest już dorosły?

Uśmiechnęła się słabo.

- Miał już dość jazdy na kucykach, a Heather, moja stara klacz, jest bardzo łagodna, więc zgodzi­łam się zamienić. Przejechaliśmy może ćwierć mili i padł strzał. Kula trafiła w mój kapelusz, oczywi­ście spadłam na ziemię, szczęście, że z niezbyt du­żej wysokości. Tylko skręciłam kostkę.

- Jonet, może to był kłusownik... takie rzeczy dzieją się czasem z całkiem niewinnych powodów.

- Nie - odparła stanowczo. - Ktoś strzelał do klaczy, na której siedział Stuart. Wtedy przypo­mniałam sobie zresztą o naszej podróży do Kilder­more. Jakieś pięć mil przed wioską urwało się nam koło powozu. David widział wszystko z konia i mó­wił, że i tak mieliśmy szczęście. Wszystko mogło się skończyć o wiele gorzej.

- Sądzisz, że ktoś rozmyślnie uszkodził koło? - Cole udał, że nie słyszy wzmianki o Davidzie.

Jonet wzruszyła ramionami.

- Teraz tak myślę. Kowal powiedział, że śruba nie obluzowała się raczej z powodu zużycia. Wte­dy jednak nie mogłam się już doczekać powrotu do domu i długo z nim nie rozmawiałam.

- Zgłosiłaś to na policję?

- Nie! - zaprzeczyła stanowczo, opierając plecy o sofę. - Oczywiście, że nie. Nie wiem, komu mo­gę ufać. Prawie nie spuszczam dzieci z oczu. Pra­wie nic nikomu nie mówię, chyba że jest to na­prawdę konieczne. Rodzina męża chce, żebym za­wisła na szubienicy. A teraz rozmawiam z tobą. Chyba postradałam rozum.

Zrozumiał, że Jonet jest śmiertelnie zmęczona. Bał się, że zasłabnie.

- Jest późno - powiedział, wstając. - Dziś w no­cy nie uda nam się tego wszystkiego wyjaśnić. Mu­sisz odpocząć. A jutro poproś Donaldsona o do­datkowych ludzi. Bezrobotni żołnierze chcą pra­cować, a on już będzie wiedział najlepiej, kogo za­trudnić.

Jego prośba zrobiła na niej ogromne wrażenie.

- Dobrze - szepnęła. - Porozmawiam z nim ju­tro rano. - W jej głosie odezwały się znów histe­ryczne nutki, a Cole'a zalała fala wstydu. Niepo­trzebnie ją przesłuchiwał.

Wyciągnął do niej ręce i pomógł wstać. Kołdra zsunęła się na sofę. Mimo że mógł to zrobić, nie wy­puścił jej dłoni z uścisku. Zamiast tego pozwolił so­bie na jeszcze jedną przyjemność - dotknął jej po raz ostatni.

- Przykro mi z powodu tego, co się między nami wydarzyło - powiedział w końcu.

- A ja nie wiem, czy jest mi przykro - przyznała szeptem.

Cole udał, że jej nie słyszy.

- Moje zachowanie było niewybaczalne - powie­dział - ale dziękuję ci za te wszystkie wyjaśnienia. Dzięki nim rozumiem, co cię tak głęboko martwi. Dopóki tu jestem, Jonet, nie możesz niczego przede mną ukrywać.

- Czy to znaczy, że mi wierzysz? - spytała peł­nym napięcia głosem, w którym jednak pobrzmie­wała nadzieja.

Cole zaczerpnął głęboko powietrza. Przez chwi­lę chciał po raz kolejny rozwiać jej obawy, przeko­nać, iż być może mylnie interpretuje wydarzenia, ale Jonet nie była idiotką.

- Chciałbym ci powiedzieć, że nie wierzę - wy­znał w końcu. - Na razie zostawmy ten temat. Zaufaj mi tylko, że uczynię wszystko, by ochronić twoje dzieci.

- Tak - skinęła głową jeszcze raz. - Dobrze. I... Cole...

- Słucham?

- Przykro mi z powodu tego noża.

Zmusił się do bladego uśmiechu.

- Sam nieraz skaleczyłem się gorzej tępą brzytwą.

W milczeniu odwróciła się, by odejść.

- Jonet?

Na dźwięk jego głosu gwałtownie się odwróciła.

- Słucham?

- Czy kiedykolwiek kochałaś swojego męża?

Nie było to pytanie, jakie zamierzał zadać. Wy­rzucił je z siebie jak okrzyk po mocnym ciosie w żołądek, choć nikt go na nim nie wymusił. Wyni­kło z głębokiego, rozdzierającego uczucia smutku z jednej strony i radosnej nadziei z drugiej.

Pokręciła głową.

- Nie.

- Bardzo mi przykro.

- Mnie też.

Wtedy wyprowadził ją wolno z pokoju, patrząc, jak jej powiewna koszula nocna znika w mroku klatki schodowej. W holu usłyszał, że zegar wybija trzecią, a melancholijne echo uderzeń odbija się od ścian i schodów. Cole stał tam jeszcze długo po tym, jak Jonet znikła mu z oczu. I wiedział, że po tej dziwnej nocy spędzonej z Jonet Rowland jego ży­cie już nigdy nie będzie wyglądało tak samo.


* * *


Świt dla Jonet Rowland nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. O siódmej była już w kuchni, nalewała herbatę i robiła grzanki. Zanim wyjęła zastawę, umyła ręce i popatrzyła na syna ponad kuchennym stołem.

- Dość, Robercie - ostrzegła. - Nanna mówi, że Drań powinien dostawać co godzinę bardzo nie­wielkie porcje.

Pochylony nad psem Robert podniósł wzrok na matkę.

- Ale on jest głodny, mamo. Popatrz! Popatrz, jakie ma smutne oczy. Chyba umiera z głodu.

Drań odpowiedział chłopcu dwoma słabymi machnięciami ogona.

Jonet oparła ręce na biodrach i westchnęła. Stu­art posłusznie sięgnął po miskę z kleikiem i posta­wił ją na półce nad paleniskiem.

- Mama ma rację, Robin. Pamiętaj, że jeszcze wieczorem był bardzo chory. I ma wciąż bardzo wrażliwy żołądek.

- Właśnie, A teraz chodźcie na śniadanie - po­wiedziała Jonet, stawiając na czyściutkim stole pół­misek z tostami. Gdy podniosła wzrok na drzwi, stał już w nich Cole w stroju do konnej jazdy.

Wciągnęła powietrze. Cole oparł jedną rękę na biodrze, w drugiej trzymał czarną szpicrutę. Wróciły erotyczne, wstydliwe wspomnienia. Cztery godziny wcześniej otulona w jego kołdrę otworzy­ła przed nim serce. A przedtem... Boże... Jakie to poniżające...

Cole wolno przenosił spojrzenie z chłopców na ich matkę; dostrzegł oczywiście od razu, że Jo­net stoi na środku kuchni, przepasana fartuchem. Jeśli nawet uznał za dziwny fakt, iż Mercerowie je­dzą śniadanie w kuchni, nie dał tego po sobie po­znać. Uśmiechnął się, lecz bardziej oficjalnie, niż Jonet by sobie tego życzyła.

- Dzień dobry, madam - powiedział tak cicho, że chłopcy chyba go nie słyszeli. - Wcześnie wstałaś.

Jonet zrozumiała od razu, że musi okropnie wy­glądać. Nerwowo dotknęła ręką włosów, natrafia­jąc na ten sam nieporządny węzeł, jaki upięła tego ranka. Ale na twarzy Cole'a nie dostrzegła dez­aprobaty. Był to raczej wyraz zdziwienia, może na­wet podziwu.

Albo straciła rozum.

- Chyba zawsze byłam rannym ptaszkiem. - Zmusiła się do uśmiechu. - Zjesz z nami śniada­nie?

- Kuzyn Cole! Kuzyn Cole! - Robert zerwał się z podłogi i podbiegł do Cole'a, a Stuart natych­miast pospieszył w jego ślady. - Proszę spojrzeć na Drania! Prawie wyzdrowiał.

- Tak, naprawdę lepiej się czuje, sir - wtrącił Stuart ze szczęśliwym uśmiechem. - Nanna przy­rządziła dla niego specjalne jedzenie. Mamy go karmić co godzinę.

- To wielka ulga! - odparł szczerze Cole i, pa­trząc na Jonet, tak jakby chciał się upewnić, czy jest na pewno mile widzianym gościem, wszedł do kuchni.

Uśmiechnęła się szerzej, Cole objął chłopców i razem przyklękli obok Drania, aby pogłaskać go po grzbiecie. Tego ranka Cole wydawał się szcze­gólnie przystojny. Najwyraźniej nie mógł w dal­szym ciągu wybaczyć ani sobie, ani jej tego, co mię­dzy nimi zaszło. Nie sądziła, że spotka się z nim tak wcześnie, gdyż zwykle uczestniczył w niedzielę w porannej mszy. Może oboje się bali, że gdyby weszli do kościoła, otoczyłaby ich natychmiast at­mosfera hipokryzji. Jonet nie mogła spokojnie my­śleć o tym, co się wydarzyło.

Boże, obnażyła się przed nim zarówno dosłownie, jak i w przenośni. I on jej również pragnął. Bardzo. Mimo wszystko rozdzielało ich teraz coś więcej niż zwykłe poczucie winy. Obawiała się, że tak już będzie zawsze. Czując, że zasycha jej w ustach, patrzyła na piękną rękę Cole'a wędrują­cą po grzbiecie Drania. Pies zamachał ogonem w odpowiedzi, tym razem energiczniej. Najwyraź­niej dotyk Cole'a przynosił mu ulgę. Westchnęła. Miała się już nigdy nie dowiedzieć, jak wielkie to było ukojenie.

Cole z pewnością nie zamierzał dopuścić po­nownie do takiej sytuacji. Poprzedniego wieczoru, ogarnięty żądzą, poddał się swoim niższym in­stynktom, ale był silnym człowiekiem. Tacy nie ulegają tak łatwo podszeptom ciała, gdy nie są one zgodne z życzeniami rozumu i serca.

Bała się, że zmienił o niej zdanie, i musiała być bardzo głupia, rojąc sobie, że mógłby obdarzyć ją uczuciem. Może jednak udałoby się jej ocalić choć jego przyjaźń. Poprzedniego wieczoru zaszło mię­dzy nimi coś niezwykle ważnego, głębokiego, na­wet po tym, gdy fala namiętności obróciła w popiół wszystko, co ich otaczało.

Tak, Cole został przy niej w sytuacji, gdy więk­szość mężczyzn wolałaby uciec. Nie zachowała się właściwie i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. A jednak ją rozumiał. Popatrzyła raz jeszcze na trzy głowy pochylone nad posłaniem Drania. Cole i jej synowie wyglądali tak naturalnie, jakby stanowili prawdziwą rodzinę.

Wołała odegnać tę wizję rodzinnego szczęścia tak szybko, jak to możliwe. Obraz ranił ją aż do bólu, lepiej było nie zagłębiać się w szczegóły. Co gorsza, takiej rany nie mogła zabliźnić żad­na forma przyjaźni. Ale Cole naprawdę lubił jej dzieci. Była tego pewna, choć nie rozumiała dla­czego.

Dziwnym zrządzeniem losu w jej życiu pojawił się przyzwoity, uczciwy mężczyzna, w dodatku w chwili, gdy zupełnie się tego nie spodziewała. Nie była pewna, czy zasługuje na jego przyjaźń, ale nie była głupia. Mistrzyni kompromisów zdecydo­wała się na kolejny, byle tylko ocalić tę więź. Od­chrząknęła.

- Chłopcy, chodźcie do stołu. Cole, usiądziesz z nami?

Popatrzył na nią nieodgadnionym spojrzeniem.

- Nie chciałbym przeszkadzać. Wróciłem wła­śnie z przejażdżki i chciałem sprawdzić, jak się czuje Drań. - Rozejrzał się po kuchni. - A gdzie reszta? To znaczy kucharka i inni służący?

Jonet uśmiechnęła się krzywo.

- Właśnie z nią... to znaczy z nimi rozmawiasz.

- Mama daje służbie wolne w niedzielę rano, że­by wszyscy mogli pójść na mszę - dodał Stuart.

Cole natychmiast wyprostował się jak stru­na na baczność.

- Mam nadzieję, że nie wszystkim.

- Nie - przyznała cicho Jonet. - Donaldson i Sti­les zostali na górze.

- A my zjemy owsiankę, tosty z bekonem i jajka - powiedział Robert, który nie zwrócił uwagi na nagły niepokój Cole'a. - I jeszcze herbatę z mlekiem. Jest cała masa jedzenia. Mama lubi go­tować. Usiądź. - Chłopiec zdecydowanym ruchem podsunął Cole'owi ciężkie, dębowe krzesło, które ważyło tyle co on. W tej sytuacji Cole nie mógł od­mówić, popatrzył tylko z dezaprobatą na swój strój do konnej jazdy.

Jonet obdarzyła go ciepłym uśmiechem i posta­wiła na środku stołu dzbanek z mlekiem.

- Nie musisz się przebierać do śniadania w kuchni - powiedziała. - I poza tym obawiam się, że nie masz wyboru. Musisz zaryzykować albo za­czekać, aż kucharka wróci z kościoła. - Usiadła i zachęciła pozostałych gestem, by uczynili to sa­mo.

- W takim razie chętnie się do ciebie przyłączę - powiedział i zajął miejsce obok Roberta. Nagle popatrzył na nią z troską. - Nie zapomniałaś po­rozmawiać z Donaldsonem o zatrudnieniu dodat­kowych służących?

Jonet poczuła, że zalewa ją fala ciepła, lecz to uczucie nie miało zupełnie zmysłowego charakteru.

- Już to zrobiłam - powiedziała. - Cox ma spro­wadzić kilku kolegów.

Przez następnych parę minut Jonet była zajęta nalewaniem chłopcom mleka. W chwili, gdy Stuart smarował sobie dżemem grzankę, zjawiła się Ellen, która na widok Cole'a stanęła w progu jak wryta.

- Dzień dobry wszystkim - powiedziała, patrząc ze zdziwieniem na Cole'a. - Jak to miło, że się pan do nas przyłączył, kapitanie.

- Ellen - powiedziała Jonet, która natychmiast sięgnęła po następny kubek i podała go kuzynce. - Nie miałam pojęcia, że już wstałaś.

- Wstałam. - Ellen przeniosła spojrzenie ze sto­łu na palenisko i przyklękła przy Draniu. - Biedny psiak! Dziś wygląda o wiele lepiej. - Uśmiechnęła się przez ramię. - Zdaje się, że kapitan Amherst i Nanna dokonali cudu.

- Owszem - zgodziła się Jonet. - Siadaj, Ellen. Sprawdź, czy ten bekon nadaje się do jedzenia. Mam nadzieję, że tym razem będzie ci smakował.

Ellen posłusznie zajęła miejsce przy stole. Jonet patrzyła w milczeniu na zebranych, którzy z apetytem zajadali śniadanie i wesoło gawędzili. Teraz, gdy Drań czuł się lepiej, dzieci zachowywały się zu­pełnie inaczej. Poprzedniego wieczoru chłopcy pła­kali tak, że omal nie pękło jej serce. Jonet nie wie­działa, co robić. Wydawało się, że na jej synów pa­dła jakaś klątwa. Najpierw śmierć ojca, potem cała seria tak zwanych wypadków, do tego nie do końca zrównoważona emocjonalnie - musiała to przyznać - matka. A na dodatek choroba ukochanego psa, co było już bardzo niesprawiedliwe. Nie ulegało jednak wątpliwości, że pies czuł się coraz lepiej i że jest to zasługa Cole'a. Amherst zadziwił nawet Nannę swoją troskliwością i tego ranka Jonet mu­siała wysłuchać peanów starej niańki na jego te­mat. I choć Nanna nie chciała tego przyznać, Cole, który sam zakasał rękawy i pomagał jej leczyć Dra­nia, na zawsze zawojował jej serce.

Cole odwrócił do Roberta, a Jonet patrzyła na idealny zarys jego szczęki. Jaki on był dobry dla chłopców! Westchnęła w duchu. Cudownie byłoby spędzać w ten sposób każdy poranek. Natychmiast zganiła się za powrót do zakazanych tematów. Smutna prawda była jednak taka, że Jonet nigdy nie pragnęła tytułu ani stylu życia, jaki się z nim wiązał. Marzyła zawsze tylko o jednym - o rodzinie, szczególnie o dzieciach, i mężczyźnie, którego...

Którego kochała?

Boże! Czy naprawdę go kochała?

Świadomość tego faktu docierała powoli do jej serca, gdy tak patrzyła, jak Cole pomaga Roberto­wi smarować masłem grzankę. Jak zwykle chłopcy narobili przy tym sporo zamieszania, a Cole spo­kojnie wycierał masło ze stołu i z chłopca, a jego złote włosy opadły na czoło, lśniąc w porannym słońcu. Jonet zamarła z kubkiem w połowie drogi do ust. Nigdy nie znała równie atrakcyjnego męż­czyzny, ale wzbierająca rzeka uczuć, jaka ją nagle zalała, wychodziła daleko poza zwykłą żądzę. Tak, to była niewątpliwie miłość. I ona ślepo w nią weszła. W bardzo krótkim czasie Cole Amherst zdołał, choć z pewnością nie rozmyślnie, zmiękczyć jej zimne serce i uczynić w nim spustoszenie, a także zniweczyć całkowicie wszystkie jej plany. Fakt, że nie miał takiego zamiaru, nie zmieniał sytuacji. Jej postanowienie, brak zaufania, wystudiowana obo­jętność - wszystko to legło w gruzach już po paru dniach. A wraz z nimi jej duma. Ellen powróciła do rzeczywistości.

- A jakie macie państwo plany na dziś? - spyta­ła jej kuzynka.

Jonet oderwała wzrok od Cole'a i popatrzyła na Ellen, próbując się nie jąkać.

- Plany? Chłopcy pójdą chyba ze mną do kościo­ła, a potem spędzimy spokojny wieczór w domu. Mam nadzieję, że się do nas przyłączysz. - Znów popatrzyła na Cole'a. - I oczywiście ty również.

Przez chwilę wydawał się zdziwiony.

- Ja... nie, dziękuję - odparł. - Idę do kościoła niedaleko High Holborn i...

- Ależ to bardzo daleko! - wykrzyknęła Ellen. - Musisz się wybrać z nami do St. George.

Jonet dostrzegła niepewną minę Cole'a i ruszyła mu z odsieczą.

- Wydaje mi się, że Cole lubi swój kościół. Po­winnyśmy to uszanować.

Ellen wytarła usta serwetką i wzruszyła ramionami.

- Co kto woli. Ja zamierzam pracować po połu­dniu w ogrodzie ciotki. - Zatroskana, uniosła brwi. - Wiesz, od śmierci Manninga rośliny kompletnie zmarniały.

- Naprawdę? - spytała Jonet.

- Och, niestety tak - potwierdziła Ellen, wbija­jąc widelec w kawałek bekonu. - Często powta­rzam ciotce, że powinna zwolnić tego upartego młodego ogrodnika, którego poleciła jej lady Pace. On nie odróżnia chwastu od byliny! Co ona sobie właściwie wyobrażała? Bardzo jestem ciekawa.

Jonet, która nie znała się na ogrodnictwie, mruknęła tylko coś uprzejmie w odpowiedzi.

- Czy to znaczy, panno Cameron, że lubi pani zajmować się ogrodem?

Ellen, która zawsze wątpiła w swoje zdolności, bardzo się zawstydziła.

- Tak, chyba tak. Damy nie mają zbyt wielkiego wyboru zainteresowań. - Uśmiechnęła się pro­miennie.

- A co pan zamierza robić po południu, kapita­nie? Ma pan jakieś plany?

- Nawet bardzo przyjemne - powiedział cicho. - Zamierzam odwiedzić starego przyjaciela.


* * *


Wczesnym popołudniem Cole odłożył pióro, zamknął książki i niechętnie wstał od biurka. Od końca wojny interesował się bardzo studiami Kartezjusza nad naturą i choć nie zgadzał się z kil­koma jego teoriami, dzięki tej pracy przestał przy­najmniej myśleć o Jonet.

Popatrzył na starannie wysprzątany blat i wes­tchnął. Wiedział doskonale, co robi. Nie po raz pierwszy w życiu praca stanowiła jego ucieczkę przed uczuciami i związkiem, który przerastał jego wyobraźnię. Myśli Kartezjusza były głębokie, to prawda. Lecz nie tak głębokie, jak jego troski związane z Jonet. Tak czy inaczej, miał przed sobą popołudnie i jak powietrza potrzebował zarówno pobytu na wsi, jak i przyjacielskiej rady. Dlatego ubrał się starannie w czerwono- złoty mundur, wy­czyścił kapelusz i zszedł na dół.

Przez chwilę stał na schodach przed domem. Chociaż raz londyńskie powietrze było tak świeże, jak w jego rodzinnym Cambridgeshire. Szczęśliwy, że wyrwał się z domu, odetchnął tak głęboko, że omal się nie zakrztusił. Tuż za rogiem dostrzegł znajomy powóz z herbem Rolandów, nie był to jed­nak powóz Jonet. Co mogło oznaczać tylko jedno. Do diabła! Tylko nie to!

- Prrr! - krzyknął stangret, uchylając kapelusza przed Colem. Lokaj natychmiast otworzył drzwicz­ki i wyciągnął schodki. Ku rosnącej irytacji Co­le'a gościem nie okazał się jednak lord James Rowland. Było znacznie gorzej.

- Kuzynie! - wykrzyknął Edmund, otwierając szeroko ramiona. - Jak wspaniale znów zobaczyć syna marnotrawnego. Dzięki tobie uniknę walki z cerberami Jonet!

- Obawiam się, że mylnie oceniasz sytuację, Ed­mundzie - odparował Cole, schodząc ostentacyj­nie na dół. - Właśnie wychodziłem - powiedział, wkładając na głowę kapelusz.

Edmund wyraźnie posmutniał, ale w jego oczach pojawiły się kpiące błyski.

- Och, daj spokój, Cole. Chyba możesz poświę­cić chwilę swemu bratu. W końcu prawie nim je­stem, czyż nie?

Jego pokorny ton nie zwiódł Cole'a. Edmund zawsze go nienawidził i choć Amherst bardzo się starał wzbudzić w sobie jakieś pozytywne uczucia do swego kuzyna, lubił go jeszcze mniej niż wuja Jamesa.

Musiał jednak oddać sprawiedliwość Edmundo­wi i przyznać, że jego niechęć nie była tak zupełnie pozbawiona podstaw. Mimo iż nie było między ni­mi braterskich uczuć w dzieciństwie, bardzo się na­wzajem potrzebowali. Lub też wykorzystywali. Osierocony w wieku jedenastu lat, zbyt młody, by samodzielnie stawić czoło światu, Cole bardzo pragnął miłości i aprobaty wuja.

James natomiast posłużył się siostrzeńcem żony jak narzędziem, którym od czasu do czasu smagał swego ukochanego, lecz leniwego syna. Dlatego też Cole stał się wówczas obiektem nienawistnej zazdrości Edmunda.

Ale te czasy już dawno minęły.

- Czego chcesz, Edmundzie? - spytał cicho.

- Czego chcę? - Edmund uniósł eleganckie brwi. - Może raczej czego nie chcę. Otóż wolałbym, by połowa mieszkańców Mayfair nie przyłapała mnie na rozmowie na środku ulicy. Możemy wejść?

Cole znów się zawahał. Jonet nie życzyła sobie obecności żadnego Rowlanda w swoim domu. Ale Edmund miał rację. Przechodnie zaczęli się im cie­kawie przyglądać.

- Oczywiście - odrzekł twardo Cole. - Mam jed­nak bardzo mało czasu.

Weszli do salonu i Cole wskazał kuzynowi krzesło.

- Mogę ci zaproponować coś do picia, Edmun­dzie?

Edmund oparł się wygodnie i przesunął ręce po poręczach gestem, który wywołał u Cole'a ciarki.

- Dżentelmen, jak zawsze, prawda, przyjacielu? - powiedział zjadliwie. - Najchętniej posłałbyś mnie przecież do wszystkich diabłów, ale za wszel­ką cenę chcesz zachować pozory uprzejmości. Na­prawdę to w tobie cenię. Nic dziwnego, że zawsze byłeś faworytem taty.

Cole stał wyprostowany z rękami skrzyżowany­mi na plecach.

- Czego chcesz, Edmundzie? - ponowił pytanie. W oczach kuzyna znów pojawiły się kpiące bły­ski.

- Może chciałem po prostu zapytać, jak się wie­dzie kuzynce Jonet. W końcu ojciec przysłał cię tu po to, żebyś... właśnie... po co, Cole? - Uniósł wy­żej brwi, a w jego głosie wyraźnie pojawiło się na­pięcie. - To znaczy... popraw mnie, jeśli się mylę, ale chyba jesteś tu po to, żeby wdowa otrzymała wreszcie to, na co zasługuje. A jednak minął już ty­dzień, a ty milczysz. Takie zaniedbanie obowiąz­ków jest zupełnie do ciebie niepodobne.

- Uczę jej dzieci - powiedział Cole, robiąc krok w stronę Edmunda. - A lady Mercer zasłużyła na to, by móc w spokoju opłakiwać męża.

- Naprawdę? A dzieci? - spytał ostro Edmund.

- Na co one sobie zasłużyły? Jak sądzisz? Na lorda Delacourta w charakterze przybranego ojca? Nie przyszło ci nigdy do głowy, o ile lepiej by się czuły z ojcem i ze mną?

- Żadne dziecko nie zasłużyło sobie na to, by je oderwać od kochającej matki, Edmundzie.

- Ha! - warknął. - Kochającej matki! Kobiety, znanej wszem wobec jako okrutna morderczym.

- Uważaj, co mówisz - wykrzyknął Cole. - Obra­żasz lady Mercer. To niewinna kobieta, a ja nie bę­dę spokojnie słuchał twoich obelg pod jej adresem.

- Niewinna? - zaśmiał się Edmund dziwnym, niemal rozpaczliwym śmiechem. - Zapominasz, drogi kuzynie, że byłem tutaj tego wieczoru, kiedy umarł Mercer.

- Nie, Edmundzie - odparł spokojnie Cole.

- Z pewnością nie uszło to mojej uwadze.

- Nie bardzo mi się podoba twój ton, kuzynie.

- Edmund uniósł lekko podbródek. - W ogóle nie wychodziłem z pokoju, byłem tylko na kolacji. Spróbuj znaleźć świadka, który zezna inaczej.

- To brzmi jak wyzwanie, mój drogi. Usta Edmunda wykrzywił leniwy uśmiech.

- Och, jeśli to jest dla ciebie wyzwanie, szkoda, że nie byłeś świadkiem kłótni Mercera z Delacour­tem. Słyszało ją jednak parę osób. Zresztą Mercer nawet specjalnie się nie krył. Rozwód to nieprzy­jemna sprawa.

- Jeszcze jedno słowo, a spotkamy się o świcie przy Hampstead Heath. A wiem, że bardzo nie lu­bisz wstawać przed południem.

Edmund nie potrafił już dłużej kryć desperacji.

- Nie boję się ciebie, Cole - syknął, ale wyraz je­go twarzy przeczył słowom. - Pragnę tylko tego, co najlepsze dla rodziny.

- Czyżby? W takim razie mamy zupełnie inną koncepcję tego, co jest najlepsze. Obawiam się, że muszę cię poprosić, byś wyszedł.

Cole wolał nie odprowadzać Edmunda. Pokusa, by zrzucić go ze schodów, mogła się okazać silniej­sza niż miłosierdzie chrześcijańskie. Zadzwonił więc po Stilesa, modląc się w duchu, by do Jonet nie dotarła wiadomość o wizycie kuzyna.

Patrzył za nim z rosnącą goryczą w sercu. Ed­mund musiał być naprawdę doprowadzony do osta­teczności, skoro zdecydował się przyjechać do Mercer House z taką misją. Co właściwie zamierzał uzyskać? Czyżby sądził, że gdyby fortu­na Mercerów oraz młody lord dostali się w ręce Ja­mesa, jego ojciec byłby bardziej skory spłacić za niego długi? Czy też miał coś znacznie gorszego na myśli? Cole nie był tego pewien, lecz wiedział, że Edmund nie będzie z nim walczył.

Gdy trochę ochłonął, wziął kapelusz i ruszył do drzwi, gdzie niemal się potknął o Ellen Came­ron, która właśnie wybierała się do wyjścia z ma­łym wiklinowym koszykiem na ramieniu.

- Dzień dobry, panno Cameron. - Cole otworzył jej drzwi. - Wybiera się pani na Cavendish Square?

Ellen uśmiechnęła się szeroko.

- A pan wychodzi pewnie do przyjaciół?

- Właśnie. - Widząc, że na ulicy nie czeka na El­len żaden powóz, dotknął delikatnie jej ramienia. - Jedzie pani sama, panno Cameron? Czy mogę pani towarzyszyć?

Ellen zeszła lekkim krokiem na chodnik, a fałdy jej zielonej muślinowej spódnicy zamiotły stopnie.

- Dziękuję, kapitanie Amherst, ale do domu ciotki jest niedaleko. A panu to zupełnie nie po drodze.

Cole natychmiast do niej dołączył - zdał sobie nagle sprawę, jakie światło może rzucić Ellen na śmierć lorda Mercera.

- W takim razie będę towarzyszył pani przynaj­mniej na Oxford Street - nalegał, odbierając od niej koszyk. - Nawet w niedzielę może tu być duży ruch.

- Skoro pan sobie życzy - odpowiedziała uprzej­mie Ellen. Doszli do rogu, a Cole podał jej ramię. Oprócz powozu, który skręcił w David Street, uli­ca świeciła pustkami.

Kiedy dzwonienie uprzęży ustało, Cole popatrzył na kobietę.

- Chyba nie jest dziś pani w dobrym nastroju. - Martwię się tą nieprzyjemną historią z Draniem.

Cole chciał zadać Ellen jeszcze parę pytań, ale był pewien, na ile Jonet wtajemniczyła kuzynkę w całą tę sprawę.

- Sądzi pani, że ktoś celowo otruł psa? - zaryzykował w końcu.

Tym razem Ellen nie miała gotowej odpowiedzi, niepewnym gestem odsunęła włosy z czoła.

- To nie moja sprawa, by sądzić, ale od śmierci da dzieją się tu dziwne rzeczy.

Już miał zapytać, czy jej zdaniem lord Delacourt by zdolny do morderstwa, ale się nie odważył, weszli jeszcze parę kroków.

- Proszę mi powiedzieć, panno Cameron - po­wiedział cicho - czy to możliwe, by lorda Mercera otruł któryś ze służących?

Ellen zacisnęła mu dłoń na ramieniu.

- Początkowo coś takiego nie przyszłoby mi na- •X do głowy - odparła w końcu.

- A teraz?

- Nie widzę powodu, dla którego ktoś mógłby to obić - niechętnie odparła Ellen. - Oczywiście jest Hannah, ta pokojówka. Wydawało mi się, że spo­ufalała się zanadto z lordem. Ale to nic nie znaczy.

- Podzieliła się pani swoimi obawami z lady Mercer? - dociekał Cole.

Ellen zwolniła kroku.

- Wolałam się nie wtrącać w sprawy małżeńskie Jonet, sir.

Otworzyła mu drogę do kolejnego pytania, zaczynał stąpać po kruchym lodzie i zdawał sobie z tego sprawę. W oddali majaczyła ruchliwa po po­łudniu New Bond Street. Cole wstrzymał oddech.

- Lady Mercer twierdzi, że podejrzewała pani również... przyjaciółkę lorda, panią Lanier.

- Nie wiedziałam, sir, że Jonet tak bardzo panu ufa.

- Lady Mercer martwi się o dzieci, panno Came­ron - powiedział gładko. - Zostały powierzone mojej opiece i prosiłem markizę, by wprowadziła mnie dokładnie w sytuację.

Ellen wolno skinęła głową.

- Bardzo rozsądnie. Owszem, powiedziałam, że to Glorianna otruła Mercera, ale były to z mojej strony tylko pobożne życzenia.

- Pobożne życzenia? - Powóz przejechał zbyt blisko chodnika, a Cole pociągnął Ellen nieco w głąb ulicy. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Och! - powiedziała. - Nie życzę jej źle, jeśli to pan miał na myśli. Nie znam po prostu dobrze Glorianny Lanier. A nikt nie lubi posądzać o zbrodnię znanych sobie osób.

- Rozumiem - odparł sucho Cole.

Wkrótce skręcili w New Bond Street i Ellen zro­biła parę uwag na temat upału i deszczu, ale wciąż była smutna. Doszli do Oxford Street i Cole od­prowadził ją do Vere. Nic więcej nie mógł już z niej wydobyć.

- Jeśli jest pani pewna, panno Cameron, że nie mogę pani towarzyszyć, teraz się z panią poże­gnam, jeśli pani pozwoli.

- Tak, dziękuję za towarzystwo. Spotkamy się na kolacji?

- Nie jestem pewien - odparł Cole. Popatrzył uważnie na jej bladą, ściągniętą twarz. - Czy na pewno dobrze się pani czuje?

- Och, chyba tak. - Zrobiła ostentacyjnie nie­dbały gest ręką. - Ale martwię się o Jonet i o chłopców. I o siebie. Naprawdę bardzo bym chciała wyjechać. Do Kildermore. Tam byliby­śmy na pewno bezpieczniejsi - stwierdziła tęsk­nie.

Cole próbował zrobić współczującą minę.

- Bezpieczniejsi? Doprawdy nie rozumiem, pan­no Cameron.

- Jonet musi wyjechać z Londynu. A ja chcę uciec przed ciotką, która coraz bardziej nalega na moje zamążpójście. Wczoraj napisała, że znalazła dla mnie idealnego kandydata na męża, to jakiś owdo­wiały adwokat. I nie przeszkadza jej zupełnie, że on ma czterdzieści pięć lat i sześcioro dzieci. - Spróbo­wała się roześmiać, ale wypadło to żałośnie.

- I powiedziała jej pani, co pani o tym sądzi?

Popatrzyła na niego pustym wzrokiem.

- Jestem kobietą niezamężną. Nas nikt nie pyta o zdanie.

Poklepał ją delikatnie po ramieniu.

- Nikt nie może zmusić pani do ślubu, panno Cameron.

- Oczywiście, że nie - powiedziała, wzruszając ramionami. - A pan jest bardzo uprzejmy. Nie mo­gę teraz jednak pana zatrzymywać, przyjaciel cze­ka. - Skinęła mu głową na pożegnanie i poszła w swoją stronę.

Cole wrócił tą samą drogą, myśląc o rozmowie z Ellen. W tej kobiecie było coś, co nie dawało mu spokoju, ale nie miał pojęcia, cóż to takiego. Na pewno nie należała do kokietek, w przeciwień­stwie do większości niezamężnych kobiet w jej wie­ku, które bawiły się mężczyznami w niezrozumiały dla niego sposób. Ale nie, ten problem nie doty­czył z pewnością Ellen Cameron. Ona mu kogoś przypominała.

I nagle doznał olśnienia. Rachel! Ellen była po­dobna do Rachel! Oczywiście nie z wyglądu, ciem­nowłosa, ciemnooka Ellen z pewnością rzucała się w oczy, ale nie była szczególnie urodziwa, w przeci­wieństwie do Rachel, typowej bladolicej angielskiej piękności. Obie jednak odznaczały się spokojem i łagodnością, cechami uważanymi przez większość mężczyzn za czarujące. Tego dnia Ellen po raz pierwszy wspomniała coś na temat własnych pra­gnień, nie kontynuowała jednak tematu.

Cole wiedział, że podobnie postępuje wiele kobiet - płaciły w ten sposób cenę za standardy spo­łeczne ustanawiane przez mężczyzn. Jako teolog Cole nieustannie się tym martwił. Dlatego tak bar­dzo się starał, by stworzyć Rachel inne możliwości.

Wydawało mu się czasem, że w każdej chwili swego małżeństwa przebijał się przez skorupę, by odsłonić jej nadzieje, marzenia, potrzeby.

Być może powinien był poświęcić więcej czasu na przygotowania do roli ojca i przejąć wikariat. Świętej Anny, co stanowiło niegdyś cel jego życia. Miał błogosławieństwo biskupa. Wszystko było tyl­ko kwestią czasu. A jednak całą swoją energię skierował na małżeństwo, które wydawało się szczęśliwe, lecz tak naprawdę było zimne i jałowe. Jak mógł chronić dusze swych parafian, skoro sam nie mógł zaznać spokoju? Jego serce domagało się wyzwań, być może nawet nie podniet, lecz czegoś, co otworzyłoby jego serce i duszę na życie i miłość.

Na swój spokojny sposób Cole pragnął zawsze silnych doznań w każdej sferze życia. Życie jed­nak dało mu Rachel, toteż musiał zmienić obiekt swych marzeń. Wmawiając więc sobie, że spełnia patriotyczny obowiązek i wypełnia wolę boską, postanowił sprostać innemu wyzwaniu, jakim by­ła wojna.

Bóg na pewno jednak nie chciał, aby w wyniku tej decyzji Cole stracił dziecko.

Nigdy nie mógł się z tym pogodzić i wiedział, że poczucie winy prześladować go będzie do końca życia.

Opuścił żonę i nienarodzonego jeszcze potom­ka, zostawił ich na łasce opatrzności. A sam wałę­sał się po kontynencie. Mógł podjąć służbę jako kapelan wojskowy, ale nawet o tym nie pomyślał. Chciał walczyć na wojnie, a nie klepać pacierze. Zbyt późno uświadomił sobie, że jego dążenie do kariery wojskowej nie ma nic wspólnego z Bo­giem, służy tylko leczeniu kompleksów. Zrozumiał to jednak po otrzymaniu listu od księdza ze swojej parafii, listu, który nadszedł wiele miesięcy po po­grzebie jego żony i dziecka. I to on odpowiadał za ich śmierć, jakby zginęli z jego ręki.

Być może on sobie na to zasłużył, oni z pewno­ścią nie. Przez tyle lat, mimo jego modlitw i łez, Pan Bóg nie obdarzał go potomkiem. Wiadomość, że Rachel była w ciąży, gdy ruszał na wojnę, powa­liła Cole'a niczym straszny cios. Wątpił, by jego żona wiedziała o swoim stanie. Ale teraz, tyle lat później, wciąż dręczyła go niepewność. Powiedzia­łaby mu przecież, gdyby wiedziała. Z pewnością by powiedziała.

Nie pozbawiłaby go zaszczytu, jakim byłaby opieka nad nienarodzonym dzieckiem w czasie, gdy tak bardzo było mu to potrzebne. Ale tak na­prawdę wcale nie był tego pewien. Rachel przyjęła jego decyzję o wstąpieniu do wojska z taką samą łagodną biernością, z jaką odnosiła się zwykle do wszystkich innych aspektów ich życia. Nie pro­testowała, nie roniła łez.

Teraz jednak oboje nie żyli, a jego dręczyły set­ki strasznych pytań. Czy czuła się samotna i prze­rażona? Czy odpowiednio się odżywiała? Czy dba­ła o wypoczynek? Czy akuszerka, lekarz... nawet ksiądz... przybyli na czas? I... Boże, czy ona cier­piała? Czy cierpiało również jego dziecko?

Smutna prawda była jednak taka, że Cole nie znał odpowiedzi na te pytania. Zresztą nawet ich nie zadał. Od powrotu do Anglii nie zebrał się na odwagę, by pojechać do domu, do Elmwood, i wszystkiego się dowiedzieć. On, który walczył tak dzielnie za króla i ojczyznę, nie był w sta­nie pojechać do domu, gdyż gdyby w nim wówczas został i dotrzymał przysięgi małżeńskiej, nic złego by się nie stało.

Rozdział dziewiąty


Pułkownik Lauderwood

wydaje rozkaz odwrotu


Cole zostawił Ellen Cameron przy Oxford Street i wyruszył do Montague Place, do domu położone­go niedaleko jego dawnej siedziby przy Red Lion Street. Przystanął na chwilę, by strząsnąć z siebie wspomnienia, które nie dawały mu spokoju. Po­grążony w zamyśleniu, szybko dotarł do Bedford Square, znalazł szukany adres i zastukał dwukrot­nie kołatką z brązu. Miał nadzieję, że Jack Lau­derwood wciąż przebywa w mieście, gdyż tylko z nim mógł omówić bez skrępowania swoją obecną sytuację.

Może nie ze wszystkimi szczegółami, ale napraw­dę potrzebował rozmowy z kimś rozsądnym. Po­czątkowo chciał się wybrać do Madlowów, ale w końcu uznał, że ojciec Luizy będzie najlepszym słuchaczem. Należał nie tylko do ludzi niezwykle dyskretnych, ale stanowił cenne źródło informacji. Ponadto nie wtrąciłby się z pewnością w sprawy Co­le'a, tak jak uczyniliby to niechybnie Terry i Luiza.

Lokaj otworzył mu drzwi i zaprowadził do po­godnego, skąpanego w słońcu salonu, gdzie czekał już na niego pułkownik, najwyraźniej obudzony z popołudniowej drzemki. Lauderwood siedział na podniszczonej skórzanej kanapie, zarzuconej pogniecionymi wydaniami „Chronicie” i „Timesa”. Najwyraźniej rano ktoś czytał pułkownikowi gazety.

Lauderwood przesunął ręką po twarzy, a na­stępnie otrząsnął się po drzemce niczym ogromny mastiff obudzony ze snu. Natychmiast wyczuł w pokoju obecność Cole'a i zerwał się na równe nogi.

- Chodź, chodź, chłopcze - przywitał go gorąco i poprowadził na miejsce najbliższej kanapy.

- Czemu zawdzięczam tę przyjemność?

- Czy muszę szukać pretekstu, by odwiedzić swego dowódcę? - Cole uśmiechnął się szeroko i usiadł na podsuniętym krześle.

- Nie, nie! - huknął pogodnie pułkownik. - Nie musisz sobie szukać żadnych pretekstów. Jednak dawno już niczym nie dowodziłem. Jeśli jednak nie przychodzisz w żadnej konkretnej sprawie, to mo­że trochę mi poczytasz? - Z psotnym uśmiechem pułkownik wskazał na stos starych pism.

- Nic nie mogłoby mi sprawić większej przyjem­ności - odparł Cole, biorąc do ręki gazety.

- W takim razie dobrze - powiedział energicznie Lauderwood, opierając się wygodnie o kanapę.

- Dokończ nekrologi. Chcę wiedzieć, czy żegnam się w tym tygodniu z wrogami, czy z przyjaciółmi. Louisa zostawiła mnie samego. Chciała zjeść lunch z mężem i wróci dopiero na podwieczorek.

- Hmm - mruknął z powątpiewaniem Cole, a z twarzy pułkownika natychmiast zniknął wyraz żalu. Louisa była naprawdę oddaną córką, o czym obaj doskonale wiedzieli.

- Ale tylko z „Timesa” - dodał pułkownik, gro­żąc Cole'owi palcem. - A potem przejdziemy do rzeczy. Bo przecież masz do mnie jakąś sprawę, zgadłem?

Przez następny kwadrans Cole kończył to, czego nie zdążyła zrobić Louisa. Kiedy przeczytał już wszystkie gazety, złożył je starannie i położył na stole.

- Świetnie - powiedział wyraźnie usatysfakcjo­nowany pułkownik. - Teraz twoja kolej, Amherst. Wiem, że przyszedłeś tu po informacje.

- Szczerze mówiąc, sir, chciałbym wrócić do na­szej rozmowy o śmierci lorda Mercera. - Zwykle zupełnie mnie takie sprawy nie interesują, ale dzie­ci... sytuacja jest rzeczywiście trochę niezręczna.

- Tak, tak rozumiem - powiedział pułkownik, krzyżując ręce na wydatnym brzuchu. - Mów dalej, Cole. Przecież nie pytałbyś o takie rzeczy bez po­wodu.

Cole przypomniał sobie, jak wyglądała Jonet dziś w kuchni i wczoraj, w jego łóżku. Już wcale nie był pewien, czy człowiek honoru, za jakiego się uważał, ma prawo zadawać te wszystkie pytania. Niemniej jednak wątpliwości nie dawały mu spo­koju. I choć nie mógł się i tak o tym przekonać, dręczyło go pytanie, czy może jej ufać w sprawach sercowych.

- Czegoś nie rozumiem, sir, szczególnie w świetle naszej rozmowy w ubiegłym tygodniu. Widzi pan, słyszałem, że lady Mercer... nieważne, co słyszałem. Chcę zapytać o lorda Delacourta. Czy pan go zna?

Lauderwood skinął głową.

- Tak, miałem tę przyjemność, jeśli można to tak określić.

Cole zmrużył oczy.

- W takim razie pewnie zrozumie pan, że jest w nim coś takiego, co nie budzi zaufania. Jest zbyt gładki, powiedziałbym, że nawet dziwnie oślizły, i czasem się zastanawiam... - Przerwał na chwilę i po krótkim namyśle zdecydował się postawić spra­wę jasno. - Czy on miał coś wspólnego ze śmiercią Mercera?

- Oprócz tego, że pocieszał zbolałą wdowę i przyspieszał śledztwo?

Cole uśmiechnął się ponuro.

- Tak.

Lauderwood milczał chwilę, w końcu rozłożył ręce, dłońmi do góry.

- Cui bono2, Cole - powiedział w końcu. - O to musisz pytać, jeśli chcesz znaleźć zabójcę Mercera. Nie sądzę, by mógł to być Delacourt.

- Tak, oczywiście, morduje ten, kto odnosi z te­go korzyści - odparł Cole w zamyśleniu.

Nie chciał zawieść zaufania Jonet, toteż nie wspomniał ani słowem o kłótni Delacourta z Mer­cerem. Coś jednak nie pasowało do układanki.

- Czy chce pan zasugerować, że to James albo lady Mercer zabili Henry'ego?

- Trzeba wziąć pod uwagę taką możliwość - od­parł wykrętnie pułkownik.

Cole poczuł nagłą potrzebę, by stanąć w obronie Jonet, oznaczałoby to jednak nadużycie jej zaufa­nia. Powierzyła mu przecież w sekrecie wszystkie obawy związane z dziećmi. Nie skończył jednak rozmowy na temat Delacourta.

- Czy bliski związek lady Mercer z Delacourtem ma coś wspólnego z faktem, że zarówno jej ojciec, jak i mąż przyjaźnili się z lordem Delacourtem se­niorem?

Lauderwood skrzywił się z powątpiewaniem.

- Och, nie, nie sądzę. Ta przyjaźń skończyła się, gdy ona była jeszcze dzieckiem. O ile sobie przypo­minam, Kildermore i Delacourt pokłócili się okropnie na jakimś przyjęciu u Delacourtów. Większość dżentelmenów z towarzystwa, a inaczej mówiąc, najwięksi londyńscy łajdacy zbierali się zawsze w Derbyshire w sezonie łowieckim. Dela­court był wtedy wdowcem, a jego nic niewarci przyjaciele praktycznie nie opuszczali jego rezy­dencji.

Cole myślał chwilę.

- A o co się wtedy pokłócili?

Lauderwood mruknął coś pod nosem i przesu­nął ręką po nieogolonym zaroście.

- Nikt dokładnie nie wie. Jeden z psów Dela­courta napadł na jego gończego. Nic poważnego. Inni mówią, że poszło o kości. W końcu jednak do­szło do pojedynku. Mercer był sekundantem Kil­dermore'a i Delacourt ranił ich obu. Potem wrócił do Derbyshire i nigdy więcej z nimi nie rozmawiał.

- Dziwne! - Cole patrzył długo na pułkownika. - Trudno wobec tego zrozumieć, dlaczego Mercer odnosił się tak tolerancyjnie do przyjaźni swej mał­żonki z młodym Delacourtem.

Lauderwood wzruszył niedźwiedzimi ramiona­mi.

- Wątpię, by Mercer dbał o to, z kim widuje się jego małżonka, o ile nie narażała go przez to na śmieszność. Stary drań był znany ze swych mi­łosnych podbojów, kochanki miał przecież w każ­dej dzielnicy. Lady Mercer urodziła mu potomka i rozpoczęła własne życie. Delacourt był tylko jed­nym z jej licznych wielbicieli.

- Rozumiem, że adorowało ją wielu mężczyzn.

- W towarzystwie to norma - odparł rozsądnie pułkownik. - Niektóre damy kolekcjonują wielbi­cieli jak bibeloty. I nigdy nie wiadomo, czy takie znajomości mają naprawdę poważny charakter. Lady Mercer to tylko jeden z wielu takich przykła­dów.

Cole z trudem panował nad głosem.

- Podobno miała wielu kochanków - powie­dział, czując, że ogarnia go strach przed tym, co może za chwilę usłyszeć.

- Z pewnością nie narzekała na brak propozycji - zaśmiał się Lauderwood. - I właściwie nie miała powodu, by je odrzucać. Ale odkąd pojawił się De­lacourt, dla innych pozostały tylko okruszki.

- Nie wiem, co ona widzi w tym żałosnym durniu - wybuchnął Cole. Lauderwood przymrużył oczy.

- Jest młody, przystojny, bogaty i ma koneksje. Ojciec zostawił mu fortunę.

Cole bawił się nerwowo mankietem.

- Czy obdarzała względami również innych męż­czyzn?

Lauderwood wzruszył ramionami.

- Było ich wielu, żaden nie zainteresował jej jed­nak tak bardzo jak właśnie on.

- Nie sądzę, by ktoś, kto ma utrzymankę, był mężczyzną stałym w uczuciach. W dalszym ciągu wynajmuje dla niej mieszkanie?

Lauderwood popatrzył na niego w milczeniu.

Cole poczuł przeszywający gniew - zrozumiał aż nadto dobrze, jakie znaczenie mają dla niego od­powiedzi pułkownika. Dlaczego. Nie wiedział. Czuł tylko, że jest rozdarty na pół - z jednej strony chciał, by Delacourt traktował Jonet z miłością i szacunkiem, z drugiej miał nadzieję, że ich zwią­zek wreszcie się skończy, tworząc w ten sposób miejsce na... właśnie, na co?

Boże, co za szaleństwo! Tak, był mężczyzną ule­gającym, jak wszyscy, słabościom ciała. Od śmierci żony od czasu do czasu sypiał z kobietami. Nie szczycił się tym specjalnie, ale ulegał żądzy, która teraz, gdy mieszkał pod jednym z dachem z Jonet Rowling, przyprawiała go o nieludzkie cierpienia.

Teraz, gdy wróciła mu trzeźwość umysłu, posta­nowił, że nigdy nie weźmie sobie kochanki. Byłoby to niewłaściwe z wielu powodów, z których wzglę­dy moralne liczyły się najbardziej. Wolał już rozej­rzeć się za odpowiednią żoną. Ale na samą myśl o znaczeniu słów: obowiązek i konwenanse rozbi­ło mu się zimno.

Pułkownik odchrząknął i popatrzył podejrzliwie na Cole'a.

- Z tego, co mi wiadomo, Delacourt bywa często w okolicach Drury Lane - powiedział, a Cole po­czuł irracjonalny przypływ ulgi. Pułkownik wskazał nagle stolik stojący między oknami. - A teraz bądź dobrym kumplem i nalej nam drinka. Plotki za­wsze powodują u mnie pragnienie.

Zadowolony z tej zwłoki, Cole skinął ochoczo głową. Znalazł karafkę z maderą, nalał dwa pełne kieliszki i wrócił na miejsce.

- Ach - powiedział z uznaniem Lauderwood, wychylił jedną trzecią kieliszka i choć miał zaćmę, wbił bystre oczy w Cole'a.

- Mam nadzieję, że nie byłeś na tyle głupi, by ulec urokowi tej damy. Myślałem, że James wysłał cię do niej, żebyś trochę powęszył. Zrób, o co pro­sił, i wynoś się stamtąd.

- Tak, sugerował coś takiego - przyznał niechęt­nie Cole.

Lauderwood skinął w zamyśleniu głową.

- On pewnie sądzi, że lady Mercer zabiła męża, by poślubić Delacourta. I zamierza odkryć prawdę. Nie mylę się?

- Nie, rzeczywiście nie - przyznał Cole. - Ku mojemu zdziwieniu James jednak nie ma nadziei na to, że zabójcę jego brata spotka zasłużona kara. Cierpi zatem z powodu urażonej dumy i bardziej niż dotąd pragnie zająć się dziećmi. Chce je wziąć pod swoje skrzydła i wychować tak, jak uzna za stosowne. Ale lady Mercer się na to nie godzi. Nienawidzi Jamesa i nie darzy go zaufaniem.

- Może James nie chce się specjalnie w to zagłę­biać - zasugerował Lauderwood. - Pewnie się boi, że mordercą jest ktoś z rodziny.

- Brałem to pod uwagę - przyznał Cole. Pułkownik wychylił do końca wino i podsunął kieliszek Cole'owi.

- Nigdy nie przyglądaj się z bliska walce kogu­tów, Cole. To sprawa rodzinna, a w dodatku nie z twojej linii. - Zmrużył oczy. - I jeszcze jedno ostrzeżenie. Każdy facet z jajami ulegnie w końcu Jonet Rowland, jeśli nie będzie się pilnował.

Cole spróbował wzruszyć obojętnie ramionami. A Lauderwood kontynuował:

- Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czy ta kobieta jest winna, czy nie. Nawet gdyby zarąbała Mercera tasakiem, zupełnie by mnie to nie obeszło. Nigdy go nie lubiłem. Za dużo gadał, nie potrafił utrzy­mać języka za zębami, a tego się mężczyźnie nie wybacza. Lady Mercer jest femme fatale, nie ulega to dla mnie żadnej wątpliwości. Nie chcę, by przez to, że starasz się ją chronić, stała ci się jakakolwiek krzywda. Ona da sobie świetnie radę sama.

Cole poczuł przypływ gniewu.

Dlaczego wszyscy sądzili, że skoro Jonet jest sil­na, to nie wymaga pomocy? A jeśli tym razem sy­tuacja ją przerosła? Może potrzebowała kogoś więcej aniżeli tylko paru lojalnych służących i nie­wiernego kochanka? Jej problemy mogłyby zała­mać nawet najsilniejszego żołnierza. Zaczynał już myśleć, że ani Lauderwood, ani nikt inny nie zda­wali sobie sprawy z tego, że duma Jonet i jej pozor­na niezależność to tylko piękna fasada.

Nie widzieli, jak tuli dzieci do piersi i walczy o nie jak tygrysica o swoje małe. Nie widzieli jej z potarganymi włosami, ubranej w fartuch. Wyglą­dała tak nieporządnie, a jednak była spokoj­na i rzeczowa. A już na pewno nie widzieli, jak zdejmuje koszulę nocą, a włosy rozsypują się jej na ramiona i...

- Cole, czy ty mnie słuchasz?

Cole zdjął nerwowo okulary i cisnął je na stos pism.

- Sir, chyba nie musimy rozmawiać o...

- Posłuchaj - przerwał Lauderwood z naganą w głosie. - Zapomnij o knowaniach Jamesa. Tobie potrzebna jest żona. Zrezygnuj z wojska, armia i tak zeszła na psy, i wracaj do Elmwood. Poroz­mawiaj z biskupem. Powiedz, że jesteś gotów do posługi, do której przygotowywałeś się przecież przez całe życie. Wyrwij tę czarnowłosą syrenę ze swego serca, zanim pociągnie cię za sobą na skały.

Cole chwycił mocno poręcze fotela, zerwał się na równe nogi i podszedł do okna. Poczuł przy­pływ bezrozumnego gniewu i tłumionej żądzy. Od­garnął włosy z czoła i popatrzył tępo w kieliszek.

- Nie musisz się martwić - rzucił przez ramię - że zaangażuję się w jakiś grzeszny romans. A już na pewno nie z kobietą o wyższej pozycji towarzy­skiej. W dodatku z taką, która nie skąpi swych łask innemu. Chyba na tyle mnie znasz.

Lauderwood milczał. Cole odwrócił się od okna i stanął na wprost sofy. Jego słowa zawisły na chwi­lę w powietrzu wraz z kurzem unoszącym się w promieniu słońca, i zaczął się zastanawiać, do kogo właściwie je skierował.

- Och, tak, znam cię - uprzejmy ton Lauder­wooda przerwał ciszę. - I wiem, że pod tą wojsko­wą posturą i zasadami moralnymi skrywa się sta­nowczo zbyt miękkie serce.

- Proszę, nie schlebiaj mojej próżności. - Cole chciał się uśmiechnąć, ale ta próba wypadła żało­śnie. - A teraz, wybacz, lepiej już pójdę. Jestem potrzebny gdzie indziej.

- No właśnie. Wycisnąłeś ze mnie wszystkie in­formacje, nie przyjmując rad - Lauder­wood zmarszczył brwi. - Przyjdziesz niedługo na kolację?

Cole pochylił się nisko, chwytając zdeformowa­ną rękę pułkownika w obie dłonie.

- Z największą przyjemnością. Może w przy­szłym tygodniu?

Starzec skinął głową, a Cole ruszył do drzwi. Na­gle przyszło mu do głowy kolejne pytanie.

- Jeszcze jedno. W jakim położeniu finansowym znajduje się obecnie mój kuzyn Edmund?

Lauderwood zaśmiał się ironicznie.

- Bardzo złym, a właściwie z dnia na dzień coraz gorszym. Mam rozpuścić wici?

Cole pokręcił przecząco głową.

- Nie, ale Edmund złożył mi dziś nieoczekiwaną wizytę. I naprawdę wyglądał fatalnie. Nawet nie wiem, po co przyszedł. Prawie nie rozmawialiśmy.

Pułkownik uśmiechnął się ponuro.

- Och, ten utracjusz na pewno czegoś chciał. Może pożyczyć pieniądze? Albo to tylko sęp, któ­ry krąży nad trupem wuja i ma nadzieję, że wresz­cie uda mu się ogryźć kości?


* * *


Cole wrócił do domu Jonet, myśląc o wszystkim, co powiedział mu Lauderwood. Ta rozmowa przy­niosła mu ulgę. Niezbyt dobra opinia Lauder­wooda o Jonet uświadomiła mu jednak coś bardzo ważnego. Musiał wyjaśnić sytuację Donaldsonowi. Już rano powinien był z nim porozmawiać. Kamer­dyner zastał ich przecież w niedwuznacznej sytu­acji. Poza tym Jonet była w końcu jego kochanką, choć wolałby o tym nie pamiętać. A nie dorówny­wał jej przecież pozycją towarzyską, o czym Lau­derwood nie omieszkał mu dziś przypomnieć.

Niemniej jednak musiał uczynić wszystko, by ra­tować jej reputację, i tak już mocno nadszarpniętą. Nie mógł przecież pogorszyć sytuacji swoim zacho­waniem. Poza tym był bardzo ciekaw, jaką rolę w życiu Jonet pełni ten były żołnierz, który tak świetnie jej służył.

Wszedł do jadalni akurat w chwili, gdy Donald­son wyjmował z kredensu przepiękne lichtarze z czasów króla Jerzego. Postawił je ostrożnie na ma­honiowym blacie i cofnął się, by obejrzeć efekt.

- Dzień dobry - powiedział Cole, opierając się ramieniem o framugę.

Kamerdyner odwrócił się szybko.

- Dzień dobry, sir - odparł poważnie, patrząc na niego z lekkim zdziwieniem.

- Do polerki?

- Aye. Kazałem dziś wyczyścić srebro. Piękne, prawda?

- Owszem - odparł z roztargnieniem Cole, odry­wając się od drzwi. - Pamiętasz, proponowałem ci piwo. Chodźmy do Drum and Feather. Ja stawiam.

- Teraz? - Donaldson popatrzył na niego z tro­ską. - Dziękuję, sir, ale muszę...

Cole nie słuchał jednak jego obiekcji.

- Dom jest pełen byłych żołnierzy - przypo­mniał. - Możemy na chwilę wyjść? Chciałbym po­rozmawiać z tobą na osobności.

Donaldson pochylił głowę.

- W takim razie zgoda. Wezmę tylko kapelusz i zamienię parę słów z chłopcami.


* * *


Ellen wróciła z Cavendish Square tuż przed ko­lacją. Joan była w holu i układała właśnie lilie w nowym wazonie - starym cisnęła w Jamesa i zo­stały z niego tylko skorupy. Zdziwiła się trochę na widok kuzynki, która stanęła w drzwiach z mło­dą, obcą kobietą u boku. Nieznajoma była wysoka, szczupła, a bujne rude włosy ułożyła w najmod­niejszą fryzurę sezonu.

Cox wyciągnął rękę po kapelusz Ellen, która, nie zauważywszy Jonet, paplała beztrosko do swego gościa.

- Tak, piękny dzień - powiedziała, oddając ka­pelusz Coksowi. - A teraz może pan będzie tak do­bry i uwolni mnie od tego koszyka. Dziękuję. Jak miło panią poznać. Z pewnością jest pani dobrą przyjaciółką kapitana, skoro nadłożyła pani taki kawał drogi. Ale... proszę pozwolić, że przedsta­wię moją kuzynkę, lady Mercer.

Ellen odwróciła się do Jonet, pozostawiając młodą damę, która wyglądała na absolutnie prze­rażoną, na środku holu.

- Jonet - powiedziała radośnie - ta młoda dama i jej ojciec, pułkownik Lauderwood, to przyjaciele kapitana Amhersta. Przyszłam i zobaczyłam Lu­izę w progu, z ręką na klamce. - Ellen otworzyła zaciśniętą dłoń. - Spójrz, czyż to nie miłe z jej strony? Louisa przyszła tu z tak daleka zwrócić okulary kapitana Amhersta. Całe popołudnie czy­tała ojcu.

Jonet chodziła tam i powrotem po korytarzu, na lekko miękkich kolanach, nie rozumiejąc zupeł­nie, dlaczego tak dziwnie się czuje.

- Wyjątkowo miło - wykrztusiła.

- Milady. - Młoda dama dygnęła niezręcznie, wyraźnie speszona. - Zapewniam panią, że okula­ry nie sprawiły mi najmniejszego kłopotu. Jak mó­wiłam, było mi po drodze. - Odwróciła się do odej­ścia.

- Nie zaczeka pani na pułkownika? - spytała grzecznie Jonet, ignorując ukłucie zazdrości. Ta­jemnica popołudniowej wizyty Cole'a została chy­ba rozwiązana. Wizyta u starego przyjaciela, aku­rat. Dama miała żywą, ale niewinną twarz. - On chyba niedługo wróci. Z pewnością będzie chciał podziękować pani osobiście.

- Nie, dziękuję - odparł gość, opuszczając z sza­cunkiem powieki. - Proszę mu tylko podziękować, że był tak miły dla papy. A teraz, jeśli pani pozwo­li... obawiam się, że zaraz zacznie padać. Było mi bardzo miło, panno Cameron.

To powiedziawszy, zniknęła.

- Cóż - powiedziała Jonet, siląc się na uśmiech. Nie zamierzała dzielić się swą rozpaczą z Ellen.

- Jak tam ogród ciotki? Tak zaniedbany, jak sądzi­łaś?

- Och, znacznie gorzej - jęknęła Ellen. - I omal nie umarłam z gorąca. Może wejdziemy do salonu i napijemy się herbaty.


* * *


O szóstej szmer rozmów w Drum and Feather zmienił się we wrzaski przerywane od czasu do czasu krótkim śmiechem i szelestem tasowanej talii kart. Popołudniowy upał zelżał i zaczęło pa­dać, a przez otwarte okna wpadał do gospody ter­kot przejeżdżających powozów. Przechodnie spa­cerujący po Barnaby Market śmiali się, krążąc od jednego pubu do drugiego. Cole odwrócił wzrok od okna i oparł głowę o drewniane siedzisko, próbując skupić wzrok na wysokim, postawnym mężczyźnie siedzącym na wprost. Donaldson sączył powoli piwo z kufla i wydawał się delektować każdym łykiem. Cole również pił ze smakiem piwo, wypił może nawet więcej, niż wypadało, ale i tak nie mógł się równać z Donaldsonem. Zaczął się nawet zastanawiać, gdzie on to wszystko mieści. Parę razy wydawało mu się, że Donaldson unosi kufel w stronę otwar­tego okna. Nie. Niemożliwe. Na pewno nie?

Jak większość żołnierzy okazał się bardzo miłym towarzyszem do wypitki. Przez co najmniej godzi­nę panowie wspominali swoją służbę w wojsku. Do tej pory unikali jak ognia rozmowy o Mercer House. Potem zaczęli grać w karty, które uśmiech­nęły się do Cole'a. Zgarnął kolejną lewę.

- Moje na wierzchu, panie Donaldson - powie­dział, próbując nie bełkotać.

Fakt, iż kosztowało go to tyle wysiłku, wprawił go w zdumienie.

Szkot powachlował się kartami, mrucząc z nie­zadowoleniem.

- Boże, kapitanie, ale ma pan szczęście. Cole spróbował bez powodzenia unieść brwi.

- Skoro wygrany stawia, chyba tak bardzo pan nie ucierpiał - powiedział sucho. - Zaczynam po­dejrzewać, że specjalnie się pan poddał.

- Aye, kapitanie. - Donaldson rąbnął pięścią w stół i uśmiechnął się szeroko. - Nigdy nie ufaj Szkotowi w sprawach pieniędzy. Ale coś panu po­wiem, Amherst. Niewiele umyka pańskiej uwadze.

- Pańskiej również - odparł Cole. Dłuższą chwi­lę patrzył przez stół na swego towarzysza, a potem wciągnął głęboko powietrze. - Na przykład... Do­naldson... co do tej sytuacji, jaką zastałeś wczoraj w salce lekcyjnej... nie chciałbym, żeby przeze mnie ucierpiała reputacja lady Mercer.

- Wiem, kiedy zamknąć jadaczkę, sir - wykrzyk­nął kamerdyner trochę gderliwie i odsunął od sie­bie kufel pogardliwym gestem.

Wyglądał teraz decydowanie bardziej jak za­gniewany żołnierz niż szanowany kamerdyner z dobrego domu.

- Na pewno, Donaldson - odparł łagodnie Cole. - Ale może jestem ci winien wyjaśnienie. Fakty są takie, że lady Mercer była bardzo zdenerwowa­na i po prostu próbowałem ją pocieszyć. - Cole wypuścił powietrze przez nos. - Choć nie wątpię, że mogło to wyglądać zupełnie inaczej.

Donaldson zrobił zatroskaną minę.

- Biedactwo. Miała znowu zły nastrój.

Protekcjonalny ton kamerdynera mocno go roz­gniewał.

- Zły nastrój? - spytał gniewnie. - To biedactwo próbowało mnie zabić.

Donaldson uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Och! Nożem?

Cole wyprostował się na ławie.

- Wiedziałeś, że łazi po nocy z nożem w zębach? - spytał z niedowierzaniem.

- Aye - potwierdził Szkot. Oczy miał szeroko otwarte i lekko zamglone. - Sam jej go dałem, ale nie miałem pojęcia, że będzie go nosić w zębach.

- Nie nosiła - odparł sucho Cole. - Żartowałem.

- To dobrze. - Donaldson zachwiał się lekko i rozłożył ręce. - I proszę nie zwracać uwagi na na­pady milady, kapitanie. Znam ją całe życie. Cza­sem potrafi doprowadzić człowieka do szału, ale nie skrzywdziłaby muchy. No, chyba że ktoś by ją sprowokował.

Cole chciał powiedzieć, że trudno nazwać pro­wokacją drzemkę na kanapie, ale postanowił trzy­mać język za zębami. Większość tych nocnych kłopotów sam na siebie sprowadził i chciał zadać Donaldsonowi wiele innych pytań. Wziął kufle i podszedł do baru, by je ponownie napełnić. Wrócił, gdy Donaldson zaczął wystukiwać na sto­le rytm i śpiewać szkocką piosenkę.

Cole postawił z trzaskiem kufle na blacie, koń­cząc brutalnie ten występ. Nie słysząc śmiechów zebranych, kamerdyner wpatrywał się przez chwilę w kufel, jakby próbował sobie przypomnieć, skąd on się właściwie wziął na stole.

- Rzadko wychodzisz z domu, prawda? - spytał Cole, siląc się na beztroski ton.

Donaldson zrobił ponurą minę.

- Rzadko, sir. Ale to nic nie szkodzi - dodał z lekkim ożywieniem. - Jestem widać potrzebny la­dy Jonet, bo nie ciągnęłaby mnie tutaj, do tego śmierdzącego miasta.

- Nie lubisz miejskiego życia.

- Nie. Ale ona też nie, skoro już o tym mowa. Cole był nieco zdziwiony.

- Naprawdę? Sądziłem, że woli miasto.

Donaldson chciał pokręcić głową, ale nie miał siły się ruszyć.

- Nie, chyba nie. - Przez chwilę wydawał się zdziwiony. - Gdyby to od niej zależało, zamknęła­by swój londyński dom na cztery spusty i wróciła do Kildermore.

Cole bardzo się zdziwił.

- Wychowałeś się tam, prawda? - Poczuł żar na policzkach, lecz zabrnął za daleko, żeby się te­raz wycofać. - Tak twierdzi Nanna i muszę przy­znać, że często się zastanawiam, jaka była lady Mercer, zanim... zanim...

- Proszę już nic nie mówić. - Donaldson mach­nął bezwładną ręką. - Wiem, co pan chce powie­dzieć, i tak, rzeczywiście, bardzo się zmieniła. To wszystko przez jej ojca. Przez niego i przez ten ślub ze starym Mercerem.

- Zmieniła się? W jaki sposób? - Cole chciał po­znać prawdę o kobiecie, którą, musiał to przyznać, zaczynał kochać.

Kamerdyner wzruszył ramionami i utkwił oczy w głębi ciemnego pokoju.

- Jest w niej coś, czego przedtem nie było - po­wiedział. - Jakiś smutek. Coś ją trapi, ale co w tym dziwnego. - Popatrzył na Cole'a nad wyraz trzeź­wym spojrzeniem. - To wszystko, co mogę powie­dzieć - dokończył cicho.

Cole milczał chwilę.

- Ale... czy zawsze była taka... emocjonalna?

- Co pan przez to rozumie? - spytał niewinnie kamerdyner.

- Czy zawsze napadała z nożem na niewinnych ludzi? Nie, nie, nie zrozum mnie źle. Rozumiem że wczoraj była zdenerwowana. Ale czy zawsze by­ła taka... wybuchowa?

- Ach, chodzi panu o jej humory. - Donaldson pokręcił głową. - Nie, wcale nie zawsze. - Tak, ja­ko dziecko sprawiała kłopoty, chociaż zawsze mia­ła wielkie serce. I głęboko wszystko przeżywała. Wszystko miała wymalowane na twarzy. Ale to by­ło kiedyś.

Cole popatrzył na niego w nadziei, że będzie mówił dalej, nawet niepytany. Kamerdyner połknął przynętę.

- Tak dorastaliśmy, sir - dodał, patrząc na niego tak poważnie, jakby wyjawiał jakąś wielką tajemni­cę. - Biegaliśmy brzegiem morza i po wrzosowi­skach, panna Ellen czasem też. Lady Jonet nie wiedziała jeszcze wtedy, jaka przyszłość ją czeka. Byliśmy zbyt młodzi, by zdawać sobie sprawę z na­szych tytułów, obowiązków i nadziei.

Cole westchnął; domyślał się, jaki szok musiała przeżyć Jonet, gdy jej beztroskie życie w Szkocji dobiegło końca, rzuciło ją w ramiona niechcianego męża i zmusiło do stylu życia, którego tym bardziej nie pragnęła.

- A jeśli już mowa o jej charakterze, to zawsze była uparta i uczuciowa. Ale nerwowa? Nie. To coś zupełnie nowego. Przeszła jednak piekło. Każ­dy by się załamał.

- Tak, z pewnością - przyznał Cole.

Przez chwilę siedział w milczeniu, wpatrując się przestrzeń. Trawił go niepokój. Nie sądził, by ko­nieczny był powrót do Mercer House, ale odnosił wrażenie, że dzieje się coś bardzo złego, a on ma coraz mniej czasu, by temu zapobiec.

- Powiedz mi - powiedział nagle. - Jaki był zmarły lord Kildermore? Pewnie go znałeś.

Oczy Szkota zasnuła chmura.

- Owszem, nawet nieźle. Cole wychylił się przez stół.

- Więc powiedz, jakim był człowiekiem. Muszę przyznać, że słyszałem o nim niewiele dobrego. Może ty masz o nim jakąś bardziej wyważoną opi­nię.

- Wątpię - powiedział gorzko Donaldson. - Trzymał służbę w ryzach. I dużo wymagał. Nie tylko opieki nad trzodą i końmi czy sprzątania zamku. Chciał jeszcze, by pokojówki grzały mu łóżko. Widać nikt mu nie powiedział, że prawo pierwszej nocy przestało obowiązywać.

Cole mruknął z obrzydzeniem.

- Rzeczywiście, nieprzyjemny typ. - Nagle przy­szła mu do głowy straszna myśl. - Donaldson, on chyba nie... to znaczy... - Ugryzł się w język, ale już było za późno.

Kamerdyner wzruszył ramionami.

- Zrobiła się twarda, kiedyś była inna... - dumał Donaldson. - Martwię się, że jest taka ponura i przygnębiona, ale nie mogę mieć do niej preten­sji. Zupełnie nie. - Zerknął na Cole'a zaskakująco trzeźwym spojrzeniem. - To wszystko, co mogę powiedzieć - dodał cicho i nagle uniósł brwi, wy­glądał tak, jakby nagle wytrzeźwiał. - Jest pan cie­kaw, czy to mój ojciec, tak? - spytał ponuro. - Bez krępacji. Nie pan pierwszy pyta. A ja naprawdę nie wiem. Kildermore nie przyznawał się nigdy do swoich bękartów. Matka była pokojówką, ale umarła, rodząc...

- Przepraszam - przerwał Cole, lekko zawsty­dzony. - To nie moja sprawa. Chcę tylko poznać prawdziwą naturę Kildermore'a. Miałem nadzieję, że doszukam się w nim choć odrobiny przyzwoito­ści, ale chyba to nie takie łatwe.

- Przyzwoitości? - Donaldson pokręcił głową, ale po chwili wzruszył ramionami. - Na swój spo­sób darzył lady Jonet uczuciem. Dawał się jej jed­nak trochę we znaki, gdy był w domu, co jednak nie zdarzało się często. A kiedy umarli rodzice la­dy Ellen, zaraz wziął ją do siebie. - Przymrużył oczy. - Ale tak w ogóle to nie miał sumienia. Kie­dy zdrowie zaczęło go zawodzić, obudziło się w nim poczucie winy.

- Winy? - Cole podniósł na niego wzrok.

- Tak, winy za to, że wydał córkę za lorda Mer­cera. A nikt go przecież nie znał lepiej niż on.

- Donaldson uśmiechnął się gorzko. - Dobrali się jak w korcu maku.

Cole niechętnie wyciągnął zegarek z kamizelki i sprawdził czas. Zbliżała się pora kolacji.

- Słuchaj, Donaldson - powiedział szybko.

- Robi się późno. Chyba powinniśmy wracać. Mo­żemy kontynuować rozmowę wieczorem?

Gdy wyszli z Drum and Feather, ulica była nie­mal pusta. Cole zatrzymał się na chwilę na ścieżce, by popatrzeć na Barnaby Market. Bruk lśnił od deszczu w zapadającym zmierzchu, ulice paro­wały, wszędzie unosił się zapach końskiego łaj­na i sadzy. Zadowolony, że uciekł wreszcie od dy­mu i hałasu gospody, Cole kroczył spokojnie obok Donaldsona w stronę Mayfair.

Donaldson szedł prostym, pewnym krokiem i Cole zaczął się znów zastanawiać, czy Szkot na­prawdę się upił, czy tylko udaje. Wyciągnął z Co­le'a znacznie więcej, niż ten zamierzał mu powie­dzieć. Związek Cole'a z Jonet dawał służbie prawo do podejrzeń. Jeśli jednak kamerdyner chciał sprawdzić siłę jego charakteru, Cole był pewien, że przeszedł tę próbę zwycięsko.


Rozdział dziesiąty


Lady Mercer przejmuje dowodzenie


Późnym wieczorem Jonet siedziała sama w po­koju, patrząc przez szybę na deszcz padający na Mayfair. Nie zwróciła tym razem uwagi na przy­noszący jej zwykle ulgę zapach wosku do podłóg, starych książek i wyprawionej skóry. W ten ciepły wieczór nie napalono w kominku, nie zaszła taka potrzeba. A jednak było jej zimno. Do głębi prze­nikał ją chłód. Otuliła się szalem.

Stojący w rogu stary zegar odliczał minuty, każ­da z nich mijała wolniej niż poprzednia. Dokładnie z wybiciem pełnej godziny na ulicy pojawił się strażnik, ale wołanie utonęło w terkocie powozu. A potem dom spowiła cisza. Jonet oparła czoło o chłodną szklankę. Boże!

Była sama. Ta świadomość ścisnęła jej żołądek niczym mocny cios.

- Ale dlaczego teraz? - szepnęła w ciemność.

Dlaczego teraz, po tylu samotnych, pustych la­tach zaczęło ją to tak dręczyć? Kolejny pusty wie­czór z deszczem uderzającym o bruk, spływającym po parapetach, wślizgującym się cicho w kolejne puste jutro. Nikt i nic poza czarnymi myślami nie dotrzymywało jej towarzystwa. Pustka, podobnie jak strach, który ją tak często prześladował, stała się niemal namacalna.

Spotkała się z Davidem zaraz po kolacji, dzieci już dawno spały.

Pragnęła Cole'a. Tak bardzo chciała, by do niej przyszedł. Ale on się nie zjawił. Wyraźnie jej uni­kał. I musiała się sama przed sobą przyznać do dziewczęcej naiwności, która ją tu przywiodła. Miała nadzieję, że się spotkają.

Często widywała go w bibliotece o różnych dziw­nych godzinach, pochylonego nad jakimś opasłym, omszałym tomem, z długimi palcami splecionymi na skroniach, okularami w złotych oprawkach zsu­wającymi się z nosa. Widziała oczami wyobraźni, jak odwraca kartkę i sięga do kałamarza. Jak za­wsze, wszystkie jego ruchy były pełne wdzięku, ni­gdy nie pospieszne, raczej pewne i solidne. Tak więc po kolacji pożegnała szybko Davida i przyszła tutaj, aby na niego zaczekać w nadziei, że Cole ją znajdzie lub przynajmniej spotkają się przypad­kiem. Zdecydowała się zaakceptować wszystko, co zaoferuje jej los.

Patrzyła na niego przez całą kolację, on jednak wyraźnie unikał jej wzroku. W jej brązowozłotych oczach widać było coś, czego nie chciał oglądać. Każde niewypowiedziane słowo, niewykonany gest dowodziły tylko jednego: Cole chciał się od niej emocjonalnie uwolnić. A ona mogła tylko docie­kać, czy ma to coś wspólnego z kobietą, która od­wiedziła go po południu.

Stanęła jej przed oczami piękna twarz o klasycz­nych rysach i złotorude włosy. Młodzieńcza nie­winność kobiety zupełnie Jonet rozbroiła. W ca­łym tym zamieszaniu umknęły jej uwadze słowa Ellen. Co ona takiego powiedziała? Kim była wła­ściwie ta kobieta? Jak się nazywała? I niewątpliwie Cole nie uznał popołudnia, które spędził z nią i z jej ojcem, za stratę czasu. Tak... na pewno tego typu dama musiała mu się podobać. I to nie tylko fizycznie.

Zazdrość, uczucie, którego Jonet dotąd nie do­świadczyła, chwyciło ją za trzewia już w chwili, gdy kobieta wyminęła Ellen i wyszła na ulicę, gdzie czekał na nią powóz. Jonet najchętniej zwierzyłaby się Ellen, lecz nie chciała, by kuzynka odkryła, jak bardzo się czuje upokorzona. A w tamtej właśnie chwili nienawidziła ślepo i do głębi pięknej panny Lauderwood.

Na litość boską, od kiedy zrobiła się taka zgorzk­niała? Trudno się było nawet dziwić, że przy takim podejściu nie mogła się doczekać końca kolacji. Nawet pogodna paplanina Ellen nie mogła zatu­szować faktu, że Cole i David patrzą na siebie wil­kiem. Jonet nie miała jednak pojęcia, o co właści­wie mogli się pokłócić. David był trochę arogancki, to prawda, ale na tym polegał między innymi jego urok. Co do Cole'a, to stracił tego dnia swój zwykły spokój. Nic dziwnego, jej zachowanie poprzednie­go wieczoru musiało wytrącić go z równowagi. Mo­że nawet wydała mu się odrażająca.

Nie. Na pewno nie! Jej policzki i szyję zalała fa­la gorąca, która po chwili opadła jeszcze niżej. Wiedziała, że podoba się Cole'owi. Dowody - jego gorące spojrzenia, namiętne pocałunki, sponta­niczne reakcje ciała - wszystko było aż nadto oczy­wiste. A jeśli kiedyś jej pożądał, nawet przez krót­ką chwilę, czyż nie mogła go doprowadzić jeszcze raz do takiego stanu?

Przy śniadaniu nabrała przekonania, że nigdy jej się to już nie uda; była gotowa zaakceptować ten fakt i zadowolić się czymś mniejszym. Teraz jed­nak wszystkie szlachetne intencje prysły jak bańki mydlane po wizycie panny Lauderwood. Boże, nie mogła znieść myśli o tym, że zagarnęła go dla sie­bie inna kobieta.

Uniosła głowę znad szklanki. Już od tak daw­na myślała wyłącznie o dzieciach, nie sądziła, że żą­dza może ją zaatakować tak nagle i podstępnie. Tak się jednak stało. Pragnęła Cole'a od chwili, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Nieokiełznane pożą­danie przebiło się bez najmniejszych trudności przez tarczę strachu i gniewu. Od tego czasu już nic nie wyglądało tak samo jak przedtem. Może powin­na go uwieść i natychmiast o nim zapomnieć? Czy to mogło być takie proste? I czy było ją na to stać?

Mówiono przecież, że mężczyźni uważają ją za czarownicę. Nigdy tego nie rozumiała, ale wielu padało do jej stóp, utwierdzając się tym samym w przekonaniu, że posiada jakiś szczególny dar, dzięki któremu wzbudza tak łatwo ich uwielbienie. Był czas, gdy zabieganie o jej względy stało się na­wet modne. Z absurdalną niemal wytrwałością naj­bardziej atrakcyjni panowie z towarzystwa błagali ją choćby o walca lub zgodę na odwiezienie do do­mu. Przegrywali zakłady, wyzywali na pojedynki, obrzucali obelgami tych, których dotąd uważali za przyjaciół. A Jonet nic z tego nie rozumiała.

Młoda, niedoświadczona, śmiertelnie znudzo­na nie robiła nic, by ich zniechęcić. Wynikało to zapewne z jej nadziei na to, że takim postępowa­niem wzbudzi żal swego męża, który przestał się nią interesować. Sądziła, że widząc, jak bardzo jest popularna, mąż uzna ją za godną nie tylko łoża, ale i uczucia. Teraz śmiała się głośno z własnej naiw­ności.

Cole nie był na tyle głupi, by dostrzec w niej cza­rodziejkę. I od początku nie poddawał się żadnym manipulacjom. Nie imała się go jak dotąd jej naj­skuteczniejsza broń. Początkowa taktyka, by go przechytrzyć, była od razu skazana na niepowo­dzenie z powodu jego nieprzeciętnej inteligencji. Flirt nie wchodził w grę, wszystkie tego próby wzbudzały w nim tylko niechęć. A za każdym ra­zem, gdy próbowała potraktować go protekcjonal­nie, traciła potem do siebie cały szacunek. Szla­chetność Cole'a brała zawsze górę nad jej niegod­nym zachowaniem.

Odniosła wrażenie, że robił wszystko, by do­strzegła swoje wady, i głęboko się nad nimi zasta­nowiła. Mężczyzna taki jak on nie uczyniłby nigdy niczego wbrew swojej naturze. Czy udałoby się jej w końcu go uwieść? Mogła jedynie spróbować.


* * *


Cole usiadł wygodnie na krześle i wsłuchał się w deszcz z satysfakcją starego żołnierza, który cie­szy się ze swego bezpiecznego schronienia i suche­go płaszcza. Cole i Donaldson siedzieli przy stole, który służył Donaldsonowi jednocześnie za biurko, i patrzyli na siebie badawczo, a tymczasem z rynien wylewała się kolejna fala deszczu, podmywając fundamenty Mercer House.

W pokoju Donaldsona wilgoć im jednak nie gro­ziła, gdyż kamerdyner mieszkał w służbówce grani­czącej bezpośrednio z kuchennym paleniskiem. Tego wieczoru Cole znalazł u Szkota wyjątkowo bezpieczne schronienie. Zniósł z trudem kolejną okropną kolację w towarzystwie Jonet, Ellen i Do­naldsona, po czym chętnie przyjął zaproszenie Szkota na dokończenie dyskusji nad kropelką whi­sky. Kropelka okazała się większą częścią butelki - gościnność Donaldsona zdawała się nie mieć granic.

- Może jeszcze jedną, kapitanie? - spytał Do­naldson, przechylając niezręcznie butelkę. Cole szybko podstawił kieliszek, by nie uronić ani kropli szlachetnego trunku i uniósł go do góry.

- Za co tym razem pijemy? - spytał Cole, trąca­jąc się ochoczo z Donaldsonem.

- Wiem! - wykrzyknął Donaldson tubalnym gło­sem. - Za Zadorrę. Niech spłynie czerwoną fran­cuską krwią.

Minęła północ, Cole wciąż nie przychodził, a spod drzwi jego sypialni nie wyzierała smuga światła, pokój spowijały ciemności, chłopcy spali spokojnie w łóżkach. I tak jak to miała w zwyczaju, Jonet, niczym niespokojny duch, zaczęła przemie­rzać korytarze Mercer House. Uwagę jej przykuły nagle odgłosy głośnej kłótni i szybko poszła w stro­nę ciemnej o tej porze kuchni. Głosy, jak szybko się zorientowała, dochodziły z pokoju Charliego. Gdy mijała palenisko, jej obawy rozwiał potężny wybuch śmiechu.

- Nie, nie mogę się z tobą zgodzić, Donaldson - mówił stanowczo Cole. - I czynię to w imieniu całej kawalerii. Gdyby nie udało się nam rozbić ty­łów wroga, bitwa ciągnęłaby się w nieskończoność.

Jonet odczuła ogromną ulgę. Opowieści wojen­ne. Oni się wcale nie kłócili... Wyjaśniła się po­za tym tajemnica zniknięcia Cole'a.

- No dobrze - mruknął Donaldson. - Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to to, że dźgnąłem bagne­tem jakiś francuski tyłek, więc nie mogę mówić o tym, czego nie widziałem, ale nie ma tu mowy o pomyłce, kapitanie. Żałuję tylko, że nie widzia­łem, jak te żabojady wieją do Pamplony.

Zanim opuściła ją odwaga, zapukała głośno do pokoju kamerdynera. W pokoju natychmiast zaległa cisza, taka sama jak wówczas, gdy Stuart i Robert psocili na strychu.

- Wejść - warknął Donaldson.

Jonet pchnęła drzwi i zobaczyła coś, co gdyby nie było tak przerażające, rozśmieszyłoby ją z pewnością do łez. Donaldson opierał się o ścianę z nogami opartymi na biurku, a jego płaszcz leżał nieporząd­nie zwinięty na podłodze. Cole Amherst rozsiadł się zaś wygodnie w zniszczonym fotelu, z nogą na kracie kominka i butelką whisky w dłoni.

- Milady! - zawołał Donaldson, a gdy obaj ze­rwali się na równe nogi, krzesło kamerdynera upa­dło z trzaskiem na podłogę.

Cole grzecznie skłonił głowę.

- Lady Mercer - powiedział spokojnie. - Przyłapa­ła nas pani na gorącym uczynku. Proszę o wybaczenie.

Na jego policzki wystąpiły rumieńce.

Jonet patrzyła na rozpiętą koszulę Cole'a i po­woli traciła rezon.

- Ja... nie... - jąkała. - Chciałam tylko zamienić z tobą parę słów w moim salonie... o dowolnej porze.

Cole popatrzył na nią ze zdziwieniem.

- Ale... milady... jest po północy

- Dzieci?

- Wszystko z nimi w porządku - przerwała. - Skoro jednak jest późno, możemy pomówić kiedy indziej.

Cole odstawił ostrożnie szklankę.

- Do usług, milady - rzekł ostrożnie. - Jeśli tyl­ko pozwolisz, pani, że doprowadzę się do porząd­ku, zaraz tam przyjdę.


* * *


Śmietanka towarzyska Londynu, która nieraz miała okazję obserwować z niemym zdziwieniem, jak najbardziej atrakcyjni panowie zabiegają o względy lady Mercer, nie mogłaby jej dzisiaj roz­poznać. Kobieta, która niespokojnym krokiem przemierzała teraz salon, w niczym nie przypomi­nała femme fatale kroczącej dumnie po salach ba­lowych Londynu.

Miotając się tak po pokoju, zaciskała przed sobą dłonie, gdyż wydawało się jej, że minęło już parę godzin, a Cole nie nadchodzi. Być może skazał ją celowo na takie tortury. Sprawiał bowiem wraże­nie, jakby wnikał w jej serce z łatwością, która przy­prawiała ją o strach. Prawdę mówiąc, nie wymaga­ło to zresztą zbyt wielkiego wysiłku. Jonet zdawała sobie sprawę, że jak na kobietę, którą uważano za uosobienie odwagi, nie sprecyzowała wystarcza­jąco śmiało swoich oczekiwań wobec Cole'a.

Nagle zjawił się w drzwiach. Mimo swych ogrom­nych rozmiarów miał mnóstwo wdzięku, a jego bio­dra były po prostu zabójczo szczupłe. Nie wyglądał jednak na zadowolonego z faktu, że został wezwa­ny do jej pokoju, i Jonet zaczęła się zastanawiać, czy okazał jej wcześniej tyle uprzejmości ze wzglę­du na obecność Charliego, czy też ze względu na nią samą.

Teraz opierał się niedbale ramieniem o drzwi i patrzył na nią w milczeniu. Ciepło, jakie okazywał jej rano, gdzieś wyparowało i stało się czymś zupeł­nie innym. Jego uprzejmość nie wróżyła niczego dobrego. Wiedziała oczywiście, że Cole przez cały wieczór raczył się whisky. Nie wypił być może du­żo, ale biesiada trwała dość długo. I choć jego żołnierskie ruchy straciły nieco precyzję, stalowe spojrzenie było bystre jak zawsze.

Jonet stanęła sztywno przed wypalonym komin­kiem.

- Wejdziesz? - spytała cicho.

Cole oderwał się od drzwi i zamknął je głośno za sobą.

- O co chodzi, Jonet? - Mówił cichym, podejrz­liwym, hipnotyzującym tonem.

Jonet z trudem zapanowała nad głosem.

- Chciałam się tylko upewnić, że wszystko jest między nami w porządku - powiedziała, wskazując mu miejsce na wprost kominka.

Prześliznął się po niej wzrokiem.

- Chyba nie rozumiem...

- Dziś przy kolacji - zaczęła, siadając w fotelu - wydawałeś się taki odległy. A ja chciałam być pewna, że to, co między nami zaszło, nie popsuło naszych stosunków - powiedziała spokojnie, z ka­mienną twarzą.

Cole podszedł bliżej i zajął miejsce naprzeciwko.

- W takim razie możesz być spokojna. Wczoraj popełniłem ogromny błąd, ale uznaję swoją winę. Nie musisz się o nic martwić.

- Nie muszę? - spytała dość ostro.

Cole poruszył się na krześle, jakby zamierzał wstać.

- Nie. I jeśli rozwiałem twoje obawy, życzę ci do­brej nocy, Jonet. Naprawdę potrzebujesz snu.

Jonet nie dała mu jednak sygnału do odejścia, a wiedziała, że dobre wychowanie nie pozwoli mu z pewnością na samowolne opuszczenie salonu. Wstała i podeszła do małego biurka, a Cole'owi nie pozostało nic innego, jak podnieść się z miej­sca i czekać.

Wzięła do ręki małą porcelanową figurkę i za­częła się nią bawić.

- Miałeś dziś gościa - powiedziała. - Ona ma chyba na imię Louisa. Oddała twoje okulary.

- Naprawdę? - Cole wydawał się zdziwiony. - Mam je, chyba ich nie zapomniałem.

- Są na biurku w twoim salonie. Twoja Louisa jest piękną kobietą. To pewnie ktoś bardzo bliski.

- Owszem. - Cole przymrużył oczy i popatrzył na nią ostrzegawczo.

Jonet oderwała od niego wzrok i wróciła do biurka, odstawiając figurkę.

- Czy będzie to wielki nietakt, jeśli spytam, czy coś was łączy?

Cole milczał tak długo, że w końcu musiała się do niego odwrócić. Uśmiechnął się lekko, wymu­szonym uśmiechem, w którym nie było radości.

- Jonet, możesz być pewna, że gdybym darzył Louise uczuciem, to i tak bym się do tego nie przy­znał. Jej mąż jest zbyt dobrym strzelcem.

- Jej... mąż?

Cole podszedł szybko do biurka.

- Posłuchaj, Jonet. Po co to przesłuchanie? Nie możesz się przecież interesować żonami moich by­łych kolegów z wojska. Lepiej przejdź od razu do rzeczy. - Prośba była uprzejma, ale kryło się w niej nietajone wyzwanie.

Chciał ją sprowokować. Duma nie pozwoliła mu na to, by tak łatwo ulec. Powinna była to wyczuć w chwili, gdy wszedł do pokoju. Być może bawiło go jej zażenowanie. Bez wątpienia wiele kobiet czyniło mu tego typu awanse. Był przystojnym, bo­gatym wdowcem, inteligentnym i tajemniczym. Ale nie z tego powodu go pragnęła. Istniały powo­dy, których nie chciała badać zbyt szczegółowo.

Rozsiadła się wygodnie na krześle i zmierzyła się z jego przeszywającym spojrzeniem.

- Czy to nie oczywiste? - spytała bez ogródek. - Chcę romansu. Chcę dokończyć to, co zaczęli­śmy wczoraj w nocy.

Nagle w pokoju zaległa kompletna cisza. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, Cole po prostu patrzył na nią surowo, z zaciętą miną.

Zamierzał jej odmówić! Omal nie uniosła się dumą, tak jak to często się w życiu zdarzało. Boże, przecież nigdy w życiu nie błagała mężczyzny o uczucie! Ani ojca, ani Davida, ani z pewnością męża. I teraz też nie miała takiego zamiaru.

- Pytam, czy zostaniesz moim kochankiem - po­wiedziała spokojnie.

Jego oczy błysnęły gniewem. Wyczuwała w jego oddechu zapach whisky, włosy opadły mu na twarz, która znalazła się tak blisko jej twarzy, że widziała kropelki potu nad jego górną wargą.

- To dość śmiałe wyznanie - szepnął. - Czy może pani mówić jaśniej? Czy to jakaś próba sił? Chcesz się przekonać, czy mogę zastąpić Delacourta?

- Nie bądź śmieszny - westchnęła. - Mówiłam ci przecież, że jesteśmy tylko przyjaciółmi.

Wydął nozdrza, wyglądał z tym bardzo groźnie. Tak jakby zamierzał ją uderzyć. Albo pocałować. Albo zepchnąć na dno piekieł.

Ale niczego takiego nie zrobił. Zamiast tego wy­prostował się i odwrócił, z sykiem wypuszczając powietrze, jakby chciał, by uszedł z niego cały gniew. Wolno przeszedł przez pokój, ciężkie buty stukały o dywan, jedną rękę położył na czole, dru­gą oparł na biodrze w znanym już jej dobrze geście zdenerwowania. Jonet uniosła się z krzesła.

- Chcesz mnie, Cole - powiedziała tonem nie­znoszącym sprzeciwu. - Nie zaprzeczaj. Prosiłam cię, żebyś został moim kochankiem. Dano mi do zrozumienia, że większość kobiet uznałaby taką propozycję za kuszącą.

- Kuszącą? - powtórzył za nią gorzko, wciąż od­wrócony do niej plecami. - Tak, oczywiście... Je­steś kusicielką, ale to przecież nie wystarczy.

Jonet skrzyżowała ręce na piersiach i zwróciła ku niemu spojrzenie, opierając biodro o biurko, tak że czarna tkanina sukni opięła prowokująco jej ciało. Poniżyła się tym pytaniem i zamierzała uzyskać jednoznaczną odpowiedź. Mimo napiętej atmosfe­ry poczuła, jak wzbierają jej piersi. Drażnił ją, tor­turował i sprawiał, że tym bardziej go pragnęła.

Jakby odpowiadając na wyzwanie, Cole odwró­cił się i znów podszedł do niej bliżej. Lecz nawet jego gniew lub też inne skrywane, trudne do okre­ślenie uczucia, nie mogły jej zniechęcić.

Udawanie nie miało już sensu. Wyraz oczu Co­le'a mówił wyraźnie, że czyta w niej jak w otwartej księdze. Tak było zresztą od samego początku. Ostrożnie wciągnęła powietrze i odeszła od biur­ka, rzucając się w coś, czego nie potrafiła zrozu­mieć. Szybko przeszła przez pokój i położyła ręce na jego torsie. Tak jak się spodziewała, nawet nie zmrużył oka. Stał ze stoickim spokojem na środku pokoju, pozwalał się dotykać - czuła ciepło jego surduta i bicie jego serca. Ośmielona wsunęła mu palce pod klapy.

Cole odsunął się, ale postąpiła za nim, wspięła się na palce i musnęła ustami jego usta. Zaczerp­nął powietrza i odwrócił gwałtownie głowę.

- Na miłość boską, Jonet - szepnął ochryple, wsuwając jej palce we włosy. - Nie...

- Czego mam nie robić? - spytała. - Nie dotykać cię? Powiedziałam ci przecież, czego chcę.

- Nie prowokuj mnie, nie prowokuj takiej sytu­acji... - Niemal niezauważalnie oparł się o ścianę.

- Nie popełniajmy po raz drugi tego samego błędu. Jonet bezwstydnie poszła za nim.

- Jak możesz nazywać to błędem? - szepnęła ochrypłe. - Nie mam wpływu na swoje uczucia. Po­trzebuję cię i nie jestem wobec ciebie obojętna.

- Być może mnie pragniesz - odparł surowo kładąc jej ręce na ramionach i odpychając ją lekko od siebie. - Ale wcale mnie nie potrzebujesz. To dwie różne rzeczy.

W jego oczach zjawiło się coś, co trudno było określić. Nie poddała się jednak temu niewypo­wiedzianemu nakazowi, by się cofnąć.

- Chyba nie rozumiesz, o co proszę - odparła szybko. - Naprawdę cię potrzebuję. I chcę ciebie w moim życiu.

- Chcesz mnie w łóżku - odparł ochryple. - Nic mogę stanowić części twojego życia. W żaden istotny sposób. To po prostu niemożliwe.

Jego słowa bolały, lecz Jonet przywarła do niego mocniej, przyciskając biodro do jego długich, mu­skularnych nóg. Ach! Te namiętne usta kłamały. On jej naprawdę pożądał. Był podniecony i goto­wy. Podniosła oczy na Cole'a i otworzyła je szero­ko, bezwstydnie.

- Jestem mężczyzną, Jonet - odpowiedział na jej niezadane pytanie. - Nie przypisuj temu zbyt wiel­kiego znaczenia.

- Chcesz mnie - powiedziała prowokująco, uno­sząc podbródek.

- Boże! - wychrypiał, odrywając od niej wzrok.

- Czy twoja pewność siebie nie ma granic?

Jonet poczuła jednak, że jego ręka zaciska się coraz mocniej na jej ramieniu, wyczuła ucisk jego bioder na swoich biodrach. Rozchylił chciwie usta. Aż płonął z pragnienia, by ją posiąść... najwyraź­niej jednak chciał ją najpierw doprowadzić do sza­leństwa.

- Chcesz, żebym cię błagała, Cole? - spytała, na­cierając na niego lubieżnie. - Czy też zamierzasz mnie upokorzyć?

Cole oderwał się od niej gwałtownie.

- Odrobina upokorzenia, nie wspominając już o rezerwie, byłaby tu bardzo na miejscu - warknął.

Ta uwaga bardzo ją rozzłościła, poczuła się ura­żona.

- A ty jesteś na tyle mężczyzną, by mnie upoko­rzyć?

Złość podszyta żądzą, sprawiła, że wsunęła rękę między ich ciała. Bez wahania zacisnęła palce na jego twardej męskości, pieszcząc go przez tka­ninę spodni.

Odchylił głowę, oddychając ciężko.

- Litości, Jonet - jęknął.

Czuła, jak drży, słyszała rezygnację w jego gło­sie. Poddał się bezwolnie jej pieszczocie.

- Zostaw mnie w spokoju. Nie chcesz tego. Nie teraz, gdy jestem w takim stanie... Wcale tego nie chcesz.

- Chcę - szeptała, nie ustalając w pieszczotach.

- Teraz! Proszę, Cole. Jestem zmęczona tym nie­ustannym niespełnionym pragnieniem. I samotno­ścią. Przepełnia mnie pustka.

- Na miłość boską! Przecież to wielkie ryzyko. Ryzyko, które dotyczy kogoś o wiele bardziej nie­winnego niż ty czy ja. Chyba wiesz, co mam na myśli.

- Nie zajdę w ciążę - powiedziała cicho. - Nie.. nie teraz.

Z ręką owiniętą wokół jego szyi uniosła drugą do zapięcia jego spodni. Jej palce pewnie, bez naj­mniejszych trudności odpięły guziki.

Nigdy nie pragnęła niczego z taką desperacją.

- Proszę - szepnęła ponaglająco.

Zalała go fala żądzy, a gdy opadła, chwycił Jonet za ramiona i mocno nią potrząsnął.

- Więc tego chcesz, Jonet? - warknął. - Mam cię po prostu zaspokoić? Zapomnieć o zasadach, wyłącznie po to, by dama z towarzystwa zrobiła, co chce, ze służącym? - Znowu nią potrząsnął.

- Na Boga! Jeśli tego właśnie chcesz, lepiej się po­staraj, żebym tego nie żałował.

- Nie jesteś moim służącym, Cole - powiedziała.

- Ale nie będziesz żałował. Wciąż się wahasz?

Szybkim ruchem oderwała rękę od jego szyi i sięgnęła do jego krocza, dołączając ją do prawej dłoni.

- Dlaczego po prostu nie uklękniesz i nie poka­żesz, w jaki sposób chcesz mnie do tego przeko­nać? - Nie zdejmując ręki z jej ramienia, zaczął ją spychać na podłogę.

Tak jakby gniew mógł być zaraźliwy, wezbrała w niej złość.

- Ty bezczelny psie - syknęła, unosząc dłoń, by wymierzyć mu policzek.

Cole chwycił jej rękę w pół drogi. Przez chwilę trzymał ją w górze; gorzki uśmiech wykrzywił mu usta i pogłębił bruzdy na twarzy. Przyciągnął jej rę­kę do ust, wysunął język i dotknął nim lubieżnie wewnętrznej strony nadgarstka.

Jonet wydała z siebie zwierzęcy jęk, Cole przymknął oczy i przyciągnął ją bliżej, muskając językiem wnętrze jej przedramienia. Jonet zatopiła się w tej pieszczocie, nie istniało nic poza nią.

To, że wciąż byli ubrani i stali w jej salonie, nie robiło różnicy. Żądza zalała jej ciało, dosięgła piersi, brzucha i łona tak silnie, że Jonet omal nie upadła. Rozchylił usta i zaczął wsysać jej ciało, za­taczając palcami kręgi po nadgarstku, nie spusz­czając z niej wzroku.

Przyciśnięta do jego torsu, nie zauważyła, że stoi na palcach, nie przestając go pieścić.

Tak bardzo go pragnęła. A w przebłysku intuicji zdała sobie sprawę, że reakcja Cole'a nie ma nic wspólnego z moralnością. To, co chciał zrobić, by­ło słuszne bądź nie. Walczył z jakimś wewnętrz­nym demonem, zupełnie jej obcym. Odsunęła rę­ce, a on ich nie zatrzymał.

Twarz Cole'a zaczęła zamazywać się jej powoli przed oczami, poczuła, jak napływają jej do oczu go­rące łzy. Na co była gotowa, byle go zdobyć? Skoro ona sama tego nie wiedziała, tym bardziej nie mógł wiedzieć tego Cole. Może powinna była się zdobyć na odrobinę pokory? Wolno, delikatnie wsunęła mu ręce pod koszulę i zaczęła pieścić brzuch - zadrżał pod jej dotykiem i poddał się pieszczocie.

Była zbyt pewna siebie, miał rację. Ale to nie by­ła jego wina. Mimo to właśnie on za to płacił. Pragnę­ła go ponad wszystko na świecie i być może należa­ło mu to jakoś uświadomić. Gdy znów go dotknęła, wstrzymał oddech, gdy osunęła się na kolana, by wziąć do ust jego członek, wypuścił ze świstem po­wietrze.

Po chwili Cole zapytał ochryple: - Czy to drzwi do twojej sypialni? Przytaknęła w milczeniu. Złapał ją za rękę, pod­niósł z podłogi i otworzył drzwi łączące salon z sy­pialnią. Znaleźli się w dużym, skąpo umeblowa­nym pokoju, w którym dominowało ogromne ma­honiowe łoże z brokatowymi zasłonami w kolorze kości słoniowej. Wszędzie unosił się zapach Jonet. Niecierpliwie pociągnął ją na skraj łóżka i usiadł, sadzając ją sobie na kolanach.

Wyciągnął rękę, zanurzył palce w jej włosy i przy­glądał się jej przez chwilę. Miała teraz łagodne, ku­szące spojrzenie; gniew w jej oczach całkowicie się wypalił. Gdy jego usta znalazły się na jej ustach, za­drżała z pożądania. Tak, zamierzał się z nią kochać, wziąć, co mogło naprawdę należeć do niego, i w ten sposób zrujnować sobie życie, Z taką kobietą nie można było pójść raz do łóżka i liczyć na to, że to niczego nie zmieni. Wiedział, że Jonet przywłasz­czy sobie na zawsze jakąś jego cząstkę.

Ale wszelkie próby, by stawić jej opór, nie miały szans powodzenia, a być może on nawet nie chciał takiej szansy stwarzać. Tak więc los - lub sam dia­beł - zwyciężył. Teraz pragnął jej tak bardzo, że najchętniej upadłby na kolana i zaczął ją błagać, by zmieniła zdanie.

Ona jednak nie miała wcale takiego zamiaru. By­ła zbyt odważna, by bawić się w jakieś gierki. Tak więc przyjął to, co chciała mu ofiarować. Jedną rę­ką pieścił jej kark, drugą zaczął rozpinać suknię. Przytuliła się do niego mocno, potwierdzając to, co podejrzewał już wcześniej - czarnooka wiedźma nie nosiła gorsetu. Żadne fiszbiny nie opinały jej żeber, piersi zasłaniała tylko cienka koszula.

Wiedziała, co robi. Chciała go uwieść i dobrze się do tego przygotowała.

Przy szóstym guziku stracił cierpliwość i zerwał z niej po prostu górną część sukni, odsłaniając przepiękne, pełne piersi.

Niecierpliwie ujął sutkę w usta i zaczął ssać, drażniąc ją końcem języka, potem lekko ugryzł. Jonet jęknęła.

- Nie masz nic pod spodem - stwierdził raczej, niż zapytał.

- Pokojówka rozebrała mnie po kolacji i po­szłam spać - odparła niepewnie. - Nie chciałam jej przeszkadzać.

- Zdejmij to - wychrypiał, tracąc nad sobą kon­trolę.

Jonet posłusznie pociągnęła suknię w dół. Jeden z guzików odskoczył w ciemność, ale to nie wystar­czyło. Suknia opadła gładko na podłogę, a wraz z nią resztki dumy Cole'a. Po obu stronach łoża paliły się lampy, oświetlając jej nagie ciało słabym płomieniem, a ten widok po raz kolejny komplet­nie go oszołomił.

Wyzwolona z sukni podniosła na niego wzrok. Jej chwilowe wahanie minęło. Teraz wydawała się całkowicie zadowolona ze swojej nagości. Być mo­że rozbierała się w ten sposób niezliczoną liczbę razy dla niezliczonej liczby mężczyzn. Cole wma­wiał sobie jednak, że nic go to nie obchodzi. Stała przed nim dumnie, w jej oczach pojawił się znów wyzywający wyraz. Uniosła ramiona i zaczęła wyj­mować szpilki z włosów.

Jej piersi uniosły się, a Cole'owi zaschło w ustach - patrzył jak zahipnotyzowany na pełne, piękne kule, a Jonet wyjmowała z włosów szpilkę za szpilką, rzucając je niedbale na turecki dy­wan. I nagle kaskada czarnych lśniących loków za­słoniła je całkowicie przed jego wzrokiem, sięgając bioder. Pamiętał, jak pachną jej włosy, czuł jesz­cze, jak dotykają jego podbrzusza.

Podszedł do niej, zdejmując fular. Gdy sięgnęła do jego kołnierzyka, pomyślał, że spali się za chwi­lę we własnym ogniu. Po paru sekundach jego sur­dut i kamizelka leżały już na podłodze, w ich ślad szybko poszła koszula. Spodnie miał już rozpięte, pozbył się więc szybko reszty ubrania i butów.

I stanął przed nią całkiem nagi. Już od daw­na nie miał kobiety, a Rachel wolała, by przycho­dził do niej do łóżka w nocnej bieliźnie, więc był jej posłuszny. Tęsknił jednak za zapachem kobiecego podniecenia i tym żarem, jaki zalewa ciało podczas aktu. Nie należał jednak do próżnych mężczyzn i w innych okolicznościach z pewnością bardzo by się martwił, czy podoba się Jonet, lecz teraz nic go to nie obchodziło. Wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie tak, by jej kobiecy wzgórek przylegał mocno do jego członka.

- Tego chcesz? - spytał cicho, obejmując ją jed­ną ręką w talii, podczas gdy druga błądziła śmiało po pośladkach. - Chcesz tego w środku? Teraz?

Odchyliła głowę i przymknęła oczy; jej ciemne rzęsy rzucały długi cień na zaróżowione policzki.

- Tak - jęknęła, zaciskając mu ręce na ramio­nach. - Natychmiast!

Jęknął i wsunął członek w słodką dolinę między jej nogami. Była już mokra i śliska z pożądania.

Poczuł, jak zaciska mu ręce na ramionach i wbi­ja paznokcie w ciało.

- Ach... Cole, błagam - jęknęła i Cole wsunął się głębiej, ale nie do końca. Cudem powstrzymał się w ostatniej chwili przed potężnym, rozpaczliwym pchnięciem, lecz nie chciał sprawić jej bólu.

A potem gdzieś ponad jej ramieniem dostrzegł ogromne mahoniowe łóżko z odsłoniętymi zasło­nami, świeżą pościel i uświadomił sobie dokładnie, co właściwie chciał zrobić. Nagle wydało mu się to... niewłaściwe. Nawet wulgarne. Mężczyzna mógł sobie czasem pozwolić na to, by - zaślepiony żądzą - posiąść w ten sposób prostytutkę, szczegól­nie w niesprzyjających warunkach. Sam tak kiedyś zrobił po krwawej bitwie, kiedy wypił stanowczo za dużo i był zbyt zamroczony, by odczuwać wstyd. Ale dziś, mimo wspaniałej whisky Donaldsona, nie był pijany, a nawet jeśli przez chwilę był, widok Jo­net natychmiast go otrzeźwił. Jonet nie zasłużyła sobie na to, by posiadł ją na stojąco.

- Cole?

Pocałował ją szybko. Wbiła mu paznokcie w ra­miona i zaczęła gwałtownie protestować.

- Nie, Cole - błagała rozpaczliwie głosem ochry­płym od żądzy. Potrząsnęła nim mocno. - Do li­cha! Nie możesz mi teraz tego zrobić. Nie teraz. Nie po tym, jak cię prosiłam...

- Ciii - szepnął, patrząc jej w oczy.

Przytulił ją mocno i przywarł wargami do szyi Jonet, rozkoszując się jej zapachem. Drżała z podniecenia, wsuwając mu palce we włosy.

- Proszę, Cole - błagała. - Nie przestawaj!

- Nie przestanę. Chcę cię tylko zabrać do łóżka, kochanie. Pozwól się kochać, jak należy. Nie tak.

- To chodź - powiedziała, popychając go w stro­nę łóżka.

Znajdowała się na skraju rozpaczy.

W łóżku Cole szybko położył się na niej. Rozsu­nął szeroko jej uda. Jej ciało płonęło.

Czy on nigdy nie zamierzał jej dać tego, czego pragnęła?

Wstrzymała powietrze, ale już było za późno. Uniósł się nad nią i zakołysał biodrami. Jedno pchnięcie. Głęboko. Do końca.

Krzyknęła z bólu i rozkoszy, ale zdawał się jej nie słyszeć. Mięśnie miał napięte, odchylił głowę, przy­mknął oczy. Zadrżał, zaczerpnął powietrza i znów w nią wszedł. I jeszcze raz. Długo nie miał kobiety.

Jonet instynktownie wypchnęła do góry biodra; zanurzył się w nią śmiało, utrzymując miarowy, cu­downy rytm.

Przez chwilę nic poza spazmatycznym odde­chem Cole'a i skrzypieniem łóżka nie zakłócało ci­szy. Na czoło wystąpił mu pot. Uniosła nogę, owi­nęła mu ją wokół talii i zaczęła się z nim poruszać w rytm jego ruchów. Wszystkiego było jej mało, pragnęła owinąć się wokół niego i wkręcić do środ­ka. Ocierała się i wiła niczym kot, stykali się brzu­chami, wbiła mu paznokcie w pośladki. A Cole wbijał się w nią cudownym miarowym rytmem, uda miał naprężone.

- Ach, Jonet - szepnął, otwierając oczy. Patrzył na nią przenikliwie. - Zawsze się bałem, że jesteś spełnieniem najskrytszych marzeń.

Znów się w nią wbił i ta mieszanina ruchu i słów wyzwoliła w niej coś dzikiego, coś, co, jak sądziła, już dawno umarło. Coś znacznie ważniejszego niż wzbierająca rozkosz, była to wielka radość, śpiew duszy. Orgazm nadszedł nagle jak eksplozja unie­sienia i światła. Przywarła do niego, jakby w oba­wie o życie, gdyż świat rozsypał się na kawałki, i omal nie zauważyła, że Cole też dochodzi do szczytu.

W tamtej chwili nic innego się dla niej nie liczy­ło. Ból i strach znikły, nie istniało nic poza Colem Amherstem. Wbił się w nią ostatni raz i aby nie upaść na jej piersi, wsparł ciężar ciała na łokciach. A potem przymknął oczy i pocałował ją w usta nie­mal z nabożną czcią.

- Ach, Jonet - szepnął ochrypłym głosem. - Ko­cham... - przerwał i przełknął głośno ślinę. - Ko­cham dotyk twego ciała. - Przetoczył się po łóżku, pociągając ją za sobą, i wtulił twarz w poduszkę. Jedną ręką objął ją w talii i mocno przytulił. Leże­li tak w ciszy, patrzyli po prostu na siebie leniwym wzrokiem, zaspokojeni i szczęśliwi, aż w końcu Jo­net nie mogła już znieść widoku jego pięknej twa­rzy i odwróciła oczy.

Jaka była głupia. Sądziła, że jeśli pójdzie z Co­lem do łóżka, jej fascynacja minie. Myśl o tym, że właśnie ten mężczyzna może na nią sprowadzić ta­ki spokój, wydała się jej nagle przerażająca. Prag­nęła go niemal do szaleństwa... to prawda. Ale dlaczego był jej tak bardzo potrzebny?

On z pewnością jej nie potrzebował. Tak, dała mu rozkosz. Nie była na tyle naiwna, by sądzić ina­czej. Z pewnością jednak intensywność doznań, ja­ka stała się właśnie ich udziałem, dla innych stano­wiła zapewne doświadczenie zupełnie zwyczajne. Dla tych, którzy czuli do siebie prawdziwą namięt­ność.

Nie wiedziała. Wiedziała jednak, że to jej wina; to z jej inicjatywy doszło do sytuacji, której Cole chciał honorowo uniknąć, a teraz czekała ją suro­wa kara za chciwość. Za to, że pragnęła czegoś, czego nie mogła mieć.

To, że się z nim kochała, nie rozwiązywało żad­nych problemów, zaspokoiło jedynie żądzę. I gdy tak patrzyła na jego mocny tors, który unosił się coraz wolniej i wolniej, w miarę jak Cole zapadał w sen, czuła, że nie zaspokoiła tej żądzy na zbyt długo.

Zasłoniła ramieniem oczy i przetoczyła się na plecy, tak jakby ta odległość mogła jej pomóc.

Dopiero wtedy zauważyła, że Cole jednak nie śpi. Wyciągnął ręce i przyciągnął ją z powrotem.

- Proszę, nie odchodź - szepnął, a w jego zaspa­nym głosie pobrzmiewała rozpacz.

Jonet poczuła nagle, że ma ochotę się rozpłakać.

Wyczuł natychmiast nagłe napięcie w jej ciele, niczym słodko-gorzki ból zakłócający nieoczeki­wanie leniwe ciepło i męskie spełnienie. Może je­go prośba wydała się Jonet zbyt poufała? Zbyt na­tarczywa? Może to on powinien ją zostawić? Dał jej, o co prosiła, i, co musiał z dumą zauważyć, sprawił tym rozkosz. Ale może Jonet chciała z nim skończyć? Uniósł się na łokciu i popatrzył jej w twarz.

Nie wyglądała jednak tak, jakby uważała sprawę za zakończoną. Sprawiała wrażenie zagubionej. Cole pogładził ją delikatnie dłonią po brzuchu. W środku Jonet była ciasna i mimo iż urodziła dwoje dzieci, nie wpłynęło to zupełnie na jej figu­rę. Cole zaczął się zastanawiać, jak by się czuł, gdy­by poczuł w niej ruchy własnego dziecka. Wiedział, że nie powinien myśleć o takich rzeczach, lecz te­go dnia posmakował rozkoszy i jego wyobraźnia nie pozwalała się poskromić.

Była jednak zbyt chuda, by urodzić. Teraz z pew­nością nie wyszłoby to jej na dobre. Stres ostatnich paru miesięcy wycisnął swoje piętno zarówno na jej ciele, jak i na duszy. Należało zaczekać, aż poczuje się lepiej, i wtedy mieć nadzieję na...

Boże, co mu chodziło po głowie?

Odniósł wrażenie, że Jonet potrafi czytać w jego myślach. Leniwie ułożyła się na boku i popatrzyła mu w oczy.

- Co byś zrobił, Cole, gdybym zaszła w ciążę? - spytała cicho, układając swe namiętne usta w sło­wa, których nie mógł znieść. - Zrobiłbyś to, co za­wsze? To, co należy?

Ręka, którą głaskał ją po brzuchu, zamarła.

- Myślałem, że mówiłaś...

- Tak. I nie zajdę.

Nie patrzyła już na niego.

- Zawsze postępujesz jak dżentelmen. Czy wo­bec mnie też byś się tak zachował?

Miał dziwne wrażenie, że Jonet tylko udaje spo­kój, zależało jej na tej odpowiedzi bardziej, niż miała odwagę się przyznać.

- Jonet - powiedział cicho. - Sam nie wierzę, że zaczęliśmy o tym rozmawiać. Mówisz o małżeń­stwie. Nie mógłbym przecież się z tobą ożenić, a ty nie byłabyś na tyle głupia, żeby wyjść za mąż za ko­goś takiego jak ja. - Wolno wsunął dłoń w burzę jej loków i odgarnął jej włosy z czoła. Tak bardzo prag­nął schylić głowę i całować jej policzki, szyję... Znów chciał dać jej rozkosz, tym razem ustami, zrobić wszystko, by złagodzić ból, który mogły jej sprawić te proste słowa.

Ale Jonet nie cierpiała, co zupełnie absurdalnie sprawiło mu ogromny zawód.

- Oczywiście masz rację - powiedziała spokoj­nie. - Ale jesteś cudownym kochankiem. Dzięku­ję, że dzieliłeś ze mną ten wieczór. I za to, że pod­dałeś się z takim wdziękiem kaprysowi kobiety. Czy mógłbyś teraz poszukać ubrania?

Nie mogła go pożegnać w bardziej elegancki sposób, sprawiając jednocześnie tyle bólu. A więc tym właśnie był? Kaprysem? No a czego się właści­wie spodziewał? Niechętnie wyplątał palce z jej włosów, przetoczył się na skraj łóżka i zaczął w milczeniu wkładać ubranie.

Sądził, że go zatrzyma, miał nadzieję, że cofnie te słowa i zaprosi z powrotem do łóżka, że będą w nim leżeć aż do świtu. Wszystko inne było po prostu uprawianiem seksu, a dla niego stanowi­ło to zawsze ogromną różnicę. Ale ona nie powie­działa ani słowa, i nagle poczuł, że zalewa go go­rycz. Czuł się trochę wykorzystany. No cóż, widać po prostu uprawiali seks. Nie miał powodu do narzekań. W końcu Jonet nie wzięła go siłą. Od pierwszego dnia miał prze­cież ochotę się z nią przespać. Nie lubił jej nawet, a jednak pragnął. Teraz jednak czuł coś zupełnie innego. Wydawało mu się, że od początku ją ko­chał. I nie pragnął teraz niczego innego, jak spę­dzać z nią noce aż do samej śmierci.

Nie powinien był jednak tu przychodzić. Zawsze wiedział, że nie wolno mu jej dotknąć. Zapracowa­ła sobie uczciwie na opinię femme fatale. W dodat­ku zapomniał zupełnie o Delacourcie. Złość i na­miętność przesłoniły mu rozum. Poszedł do łóżka z kobietą, która, nawet jeśli nie z woli Boga, to z własnej, należała przecież do innego mężczyzny. Zapomniał również o Stuarcie i Robercie. Podob­nie jak zaniedbał obowiązki rodzinne, zaniedbał również obowiązki wobec dzieci Jonet. Ogarnęły go rozpacz i złość na samego siebie.

Jeśli Jonet grzeszyła arogancją, to on egoizmem. Pragnął jej, więc po prostu ją wziął, nie myśląc na­wet o konsekwencjach. Fakt, że to ona mu się od­dała, nie robił w tej sytuacji żadnej różnicy. A jeśli jednak zaszłaby w ciążę? Postąpił nieodpowie­dzialnie, przyjmując jej słowa za pewnik. Co by zrobił w takiej sytuacji? Jonet dała mu niedwu­znacznie do zrozumienia, że w takiej sytuacji ocze­kiwałaby małżeństwa. Powiedziała to jednak mi­mochodem, zapewne pod wpływem tego słodkie­go, sennego poczucia intymności, które towarzyszy zawsze uprawianiu seksu.

Ślub nie wchodził w rachubę, dokładnie tak, jak powiedział.

Nie. Kłamał. Gdyby zaszła w ciążę, Cole nie ustawałby w wysiłkach, by doprowadzić do ślubu. Biorąc pod uwagę status społeczny Jonet, mogłoby się to okazać trudne, zależałoby pewnie od jej hu­moru. Cole jednak zapomniałby o dumie, a nawet jej szczęściu. Nie dopuściłby do tego, by sprowa­dzić kolejne dziecko na świat i nie zapewnić mu przy tym odpowiedniej opieki. Och, tak. Z pewno­ścią wyszłaby za niego za mąż, nawet gdyby musiał jej czymś zagrozić. Ale niewątpliwie miał rację. Jo­net nie była nowicjuszką. Już mu pokazała, że zna swoje własne ciało tak doskonale jak wirtuoz skrzypce. Musiał jej po prostu zaufać i modlić się... O co?

Cole zabrał szybko z podłogi krawat, podniósł surdut i obrócił się twarzą do Jonet. Tak, zniszczył­by jej nawet życie tym ślubem, gdyby nie było innej możliwości. Może po prostu powinien jej to powie­dzieć i mieć to wreszcie za sobą.

- Jonet, ja...

Ale Jonet spała, w świetle lampy widział cudow­ny owal jej twarzy, burzę ciemnych włosów na po­duszce. Obróciła się na bok z wysoko uniesioną nogą i smugą światła na piersiach i plecach.

I co on miał właściwie powiedzieć? Nie wiedział. Lekcje kurtuazji nie nauczyły go słów, których mógłby użyć w tej właśnie sytuacji. Wolno wstał z łóżka, a wychodząc, zdmuchnął lampę. W ciem­nościach podszedł do drzwi łączących sypialnię z salonem. Szczęknął zamek i pokój znów pogrążył się w ciemnościach. Jonet wcisnęła twarz w poduszkę i wbiła w nią palce, jakby chciała się zatopić w jej miękkości.

Kiedy w końcu zaczęła płakać, było tak, jakby dawała upust czemuś, czego dotąd nie znała, tak jakby lód przebił jej serce, stopniał i przybrał po­stać łez. Powietrze uchodziło jej z płuc i wstrząsa­ło sercem spazmatycznymi szlochami.

Płakała tak długo, że zmoczyła poduszkę, a w końcu zrobiło się jej niedobrze. Płakała tak, jak nie płakała od miesięcy, choć jej dusza już wcześniej znalazła się na skraju rozpaczy. A teraz płakała, gdyż spadała z tego skraju w mroczną, głę­boką przepaść. A mimo to nie mogła przestać.


Rozdział jedenasty


W którym lord Delacourt jest obrażony


Następnego dnia w Mercer House zaległa mar­twa, grobowa cisza. Cole robił wszystko, aby unik­nąć spotkania z Jonet i zgodnie ze starym zwycza­jem zjadł lunch w towarzystwie chłopców w salce lekcyjnej. Popołudnie na szczęście miał wolne, gdyż Nanna wyznaczyła na ten termin spotkanie z krawcem, który miał przyjść do Stuarta i Rober­ta, aby wziąć miarę na częściowo już tylko żałobne stroje na późne miesiące lata. Pasowało to znako­micie do jego planu, by uciec od Mercer House i bolesnych wspomnień ubiegłej nocy, choćby na krótką chwilę.

Tego dnia w Lord's College miał się odbyć mecz absolwentów. Nie było to nic ważnego, ale Cole czuł wyraźnie, że musi się zająć czymś innym po­za patrzeniem na Jonet. Intensywne ćwiczenia fi­zyczne bardzo mu odpowiadały i przy odrobinie szczęścia absolwenci Eton mieli szansę rozłożyć przeciwników na łopatki, a on znalazłby wreszcie jakiś upust dla męskiego gniewu. Ubrał się bardzo starannie i zaczął przeszukiwać kufer, gdzie scho­wany był jego kij. Parę dni wcześniej Jonet dała mu jasno do zrozumienia, że nie wyrazi zgody na to, by chłopcy mogli mu towarzyszyć w jakich­kolwiek imprezach, a Cole nie chciał się z nią spie­rać. Tak naprawdę potrzebował samotności. Mu­siał przemyśleć wiele spraw.

Tak więc zbiegł szybko na dół w nieco lepszym humorze, i pierwszą osobą, którą tam spotkał, by­ła Jonet ubrana w amazonkę w kolorze tak ciem­nej zieleni, że równie dobrze mogłaby być czarna. Lady Mercer wkładała właśnie rękawiczki, cienka jak pajęczyna woalka odsłaniała bladą, ściągniętą twarz. Czyżby Jonet w ogóle nie spała? U jej boku stał jeden z surowych lokajów ze szpicrutą w ręku.

Popatrzyła na schodzącego ze schodów Co­le'a ze zdumieniem i utkwiła wzrok w kiju, który trzymał w ręku.

- Widzę, że przebrałeś się w strój do krykieta. Czyżbyś zamierzał dziś grać, kapitanie? - spytała grzecznie, jakby byli tylko parą dalekich znajo­mych.

Cole zatrzymał się gwałtownie u stóp schodów.

- Owszem, umówiłem się z kolegami ze szkoły. - Zmusił się do uprzejmego uśmiechu. - Wybie­rasz się chyba na przejażdżkę? Słusznie, taki pięk­ny dzień.

- Owszem - odparła trochę ponuro. - Odczu­wam ogromną potrzebę ruchu. Nie mogę tutaj tkwić, uwięziona w czterech ścianach.

Cole skinął grzecznie głową i zrobił krok w stro­nę drzwi.

- Doskonale to rozumiem. Mam nadzieję, że spędzisz miłe popołudnie, madam.

A niech to licho - pomyślał. Ton rozmowy naprawdę go martwił. Rozmawiali ze sobą jak obcy ludzie. Czy taki właśnie charakter przybrała jego relacja z Jonet? Czyżby ta intymność, jaką ze sobą dzielili, jeszcze bardziej ich od siebie odsunęła? Czyżby jedna noc miała odciąć mu drogę do jej przyjaźni, którą tak bardzo sobie cenił? Takie przynajmniej odnosił wrażenie. Tak zresztą było lepiej. Wczorajsze zdawkowe pożegnanie mocno go zraniło.

Jonet wciągnęła drugą rękawiczkę i popatrzyła na niego z ukosa.

- Jedziesz zatem do Saint John's Wood? - Po­patrzyła mu prosto w oczy, przyprawiając o skurcz serca. - To znaczy, jeśli... tak... to pomyślałam... czy byłoby bardzo niewłaściwe z mojej strony, gdy­bym chciała ci towarzyszyć? Popatrzyłabym tylko na grę...

Wprawiła go tym w zdumienie.

- Wierzyć mi się nic chce, że... - Odchrząknął i zaczął od początku. - Chciałem tylko powiedzieć, że oczywiście jesteś mile widziana.

Namiętne usta Jonet ułożyły się w coś na kształt uśmiechu; wyciągnęła rękę i wyjęła szpicrutę z rąk lokaja.

- Bądź spokojny, nie zamierzam się udzielać to­warzysko. Tylko sobie spokojnie posiedzę, a ty bę­dziesz grał. Nie sprawię kłopotu, ani nie narobię ci wstydu.

- Nie opowiadaj głupstw - odparł lekko ochry­płym głosem. - Nie mogłabyś nigdy sprawić mi kłopotu, a tym bardziej narobić mi wstydu.


* * *


Jonet czuła się niezręcznie, jeżdżąc po Mayfair w towarzystwie Amhersta. Choć mecz krykieta nie przypominał w niczym kotyliona, nie powinna była uczestniczyć w żadnych imprezach, a już na pewno nie w towarzystwie człowieka takiego jak Cole. Je­śli jednak ktokolwiek rozpoznał jej szczupłego, pięknego wałacha, to nie dał tego po sobie poznać. Dwaj dżentelmeni w mundurach uchylili przed ni­mi kapelusza, ale Jonet była przekonana, że są znajomymi Cole'a, nie jej.

Cole jechał spokojnie obok na ogromnym gnia­doszu, tym samym, na którym Jonet widywała go co rano, odkąd sprowadził się na Brook Street. Nie wiedział oczywiście, że Jonet go obserwuje, ale ona nie mogła się powstrzymać, by nie wyglądać przez okno wychodzące na przestronne łąki. Jej zdaniem, a była pod tym względem bardzo wyma­gająca, Cole siedział na koniu równie dobrze, jak ludzie jej stanu. Długie lata w kawalerii zjednoczy­ły go z rumakiem i Jonet doznawała przyjemności wręcz estetycznej, patrząc, jak jeździł z takim wdziękiem i łatwością.

Z Mayfair na boisko Lord's do krykieta nie było daleko, a Cole nie wykazywał początkowo chęci do rozmowy. W odległości paru metrów za nimi je­chał stajenny Jonet. Cole nalegał na to z całą sta­nowczością, tłumacząc, że upał i nuda mogą ją bar­dzo zmęczyć i dlatego powinna mieć w drodze po­wrotnej towarzystwo. Zgodziła się z nim łaskawie, ale „urodziła się w siodle” i upał nie był jej strasz­ny. A kobieta musiałaby mieć w żyłach krew za­miast wody, żeby się znudzić patrzeniem na Co­le'a. Mimo to doszła do wniosku, że nie stanie się nic złego, jeśli Cole uzna ją w końcu za delikatną kobietkę. Ubiegłej nocy okazał jej przecież wystar­czające uwielbienie.

Jak również wyraził poglądy na temat ich wspól­nej przyszłości. Patrzyła na niego z rozpaczą. Dla­czego, na miłość boską, spytała, czy może mu towa­rzyszyć? Czyżby chciała zadać sobie rozmyślnie okrutną torturę? Nie mogła jednak nie wziąć pod uwagę tej niemal niewiarygodnej namiętności, jaka nimi zawładnęła poprzedniego dnia. Nie mo­gła się przecież zachowywać, jakby nic się nie stało.

- Cole? - spytała spokojnie i cicho. - Nie są­dzisz, że powinniśmy o tym porozmawiać?

Cole popatrzył na nią ze zdziwieniem.

- A co tu jest do powiedzenia? - spytał gburo­wato.

Nie pozwoliła się zbyć. Przez pół nocy płakała żałośnie, ale teraz miała to już za sobą.

- Bardzo dużo, zważywszy, co wspólnie przeżyli­śmy - odparła, unosząc głowę, aby na niego popa­trzeć. - Nie lubię gierek, Cole. Chyba to wiesz. I dlatego mogę ci powiedzieć bez wahania, że byłeś wspaniały.

- W łóżku? - spytał sztywno Cole. - O to ci cho­dzi?

Poczuła, że oblewa się rumieńcem, i była szczę­śliwa, że dzięki woalce Cole nie może tego zoba­czyć.

- Tak - odparła nienaturalnie gardłowym gło­sem. - I tak jak mówiłam, jesteś mi potrzebny na dłużej niż jedną noc.

Cole jeszcze mocniej zacisnął szczęki.

- Chcesz dłuższego romansu? O to ci chodzi?

- Cole... ja... - Jonet przymknęła oczy. Przecież powiedział już stanowczo, że się z nią nie ożeni; wolałaby umrzeć, niż błagać go o ślub.

- Tak - powiedziała. - Właśnie tego chcę.

- Nie - odparł Cole cicho.

To jednosylabowe słowo zabrzmiało bardzo sta­nowczo. - Nie?

Cole odwrócił się, żeby na nią popatrzeć. Wyraz jego twarzy nieco złagodniał.

- Nie, Jonet. Dziękuję za komplement, ale nie w taki sposób chcę spędzić życie.

- Rozumiem - powiedziała sztywno, zaciskając palce na lejcach.

Gniadosz prychnął z oburzenia i odskoczył na bok. Wiedział, że jego pani powinna bardziej uważać na słowa. Jonet poskromiła go z łatwością, chwyciła mocniej cugle i przeniosła spojrzenie na Cole'a.

- W takim razie muszę ci podziękować za wspa­niałomyślność. Pod wieloma względami był to je­den z najprzyjemniejszych wieczorów w moim ży­ciu. Mam nadzieję, że zawsze będziemy przyjaciół­mi, jeśli tylko tyle możesz mi zaproponować.

W oczach Cole'a pojawił się wyraz ogromnego bólu i zdumienia. Szybko wyciągnął rękę, zatrzy­mał konia Jonet i podjechał bliżej.

- Zawsze - powiedział ochrypłym głosem, uno­sząc się w siodle.

Konie tańczyły niespokojnie na bruku, lecz Cole zręcznie panował nad oboma naraz.

- Posłuchaj, Jonet! Będę ci zawsze bezgranicz­nie oddany. Pomogę ci, ilekroć sobie tego zaży­czysz. Tak czy inaczej. Rozumiesz?

Ten wybuch mocno ją zaskoczył.

- Rozumiem - odparła pustym głosem. - I bar­dzo ci dziękuję. Zadowolę się tym, co chcesz mi dać, gdyż ostatnio brakuje mi przyjaciół.

- W takim razie się zgadzamy - odparł i popę­dził konie.

Jechali dalej w milczeniu aż do Oxford Street. Jonet nie mogła jednak wytrzymać tej grobowej ci­szy i znów się odezwała.

- Powiedz, co zamierzasz zrobić potem ze swo­im życiem?

Zawahał się, jakby ważąc słowa.

- Nie jestem pewien, czy rozumiem twoje pyta­nie.

- Na jesieni, gdy wrócisz do wojska... Wyje­dziesz do Indii? Czy gdzie indziej? - Uniosła woalkę, by dostrzegł jej kpiący uśmiech. - Pytam, bo chcę wiedzieć, gdzie cię szukać w razie potrzeby, skoro twierdzisz, że mogę na ciebie liczyć.

- Myślę, że w ogóle zrezygnuję ze służby - po­wiedział takim tonem, jakby ten pomysł dopiero przyszedł mu do głowy. - Jestem trochę zmęczony pobytem poza granicami kraju. Poza tym zaczy­nam się obawiać, że zboczyłem z właściwej drogi życiowej, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Jonet patrzyła na niego przez chwilę w milcze­niu.

- Rozumiem aż nadto dobrze - powiedziała. - Ale gdzie zamierzasz szukać tej zgubionej ścież­ki? Nie w Londynie?

Z gorzkim uśmiechem pokręcił głową.

- Nie, chyba nie. Wydaje mi się, że powinienem wrócić do domu, do Cambridgeshire.

- Ach... do Elmwood Manor?

Popatrzył na nią ze dziwieniem i zmrużył po­dejrzliwie oczy.

- Tak - przyznała. - Pozwoliłam sobie trochę popytać, zanim przyjęłam cię do domu. Musiałam się czegoś o tobie dowiedzieć. Chyba się temu nie dziwisz?

Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili.

- Oczywiście. I masz rację. Pojadę do Elmwood. Jonet mówiła dalej swobodnym, przyjacielskim tonem:

- I jaka przyszłość cię tam czeka? Jakie są twoje nadzieje i marzenia związane z życiem w Elmwo­od? Na czym tak naprawdę ci zależy? - W jej tonie zabrzmiały złośliwe nutki. - Bardzo bym chciała wiedzieć. W końcu jesteśmy teraz przyjaciółmi.

Cole miał taką minę, jakby się jeszcze nad tym nie zastanawiał.

- Chyba podejmę swoje badania. Może nawet wrócę do nauczania. - Przerwał na chwilę, patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Kiedyś chcia­łem objąć wikariat w St. Anne. Wiem, że biskup wciąż na to liczy. Była to w końcu parafia mojego ojca.

Jonet wydawała się zdziwiona.

- Tak, słyszałam o tym, ale czy... ty... przyjąłeś święcenia?

- Tak, na krótko przed ślubem, potem się jed­nak trochę pogubiłem. - Uśmiechnął się do niej ponuro. - Czyżbyś nie zrozumiała? Usiłowałem ci to wytłumaczyć podczas naszego pierwszego spo­tkania.

Potrząsnęła głową, jakby chciała odzyskać jasność myślenia.

- Być może, ale to chyba do mnie nie dotarło.

- Albo byłaś zbyt rozgniewana, by słuchać - wy­mamrotał pod nosem.

Dosłyszała jednak gorzki sarkazm w jego głosie. W głowie kłębiło się jej tysiące myśli. Tak więc Co­le myślał o życiu w stanie duchownym. Nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale to by wiele wyjaśnia­ło. A jeszcze więcej wykluczało.

Jonet Rowland żoną wikariusza? Komedia. Co­le nie mógł być przecież obciążony związkiem z kobietą narażoną na towarzyski ostracyzm, nie wspominając już nawet o cieniu śmierci Henry'ego nad jej głową. Zdała sobie jednak sprawę, że zre­zygnowałaby natychmiast ze statusu markizy Mer­cer, gdyby tylko ją o to poprosił. Nie zależało jej na własnych tytułach, a już na pewno nie chciała wychodzić za mąż za Henry'ego. Lecz Cole przed­stawił aż nadto wyraźnie swoje stanowisko. Dla­czego wciąż nie przestawała marzyć? Pragnął jej, może nawet czasem lubił. Lecz gdyby znów się ożenił, a wątpiła, by miał takie plany, wybrałby z pewnością kobietę w typie... Louisy.

Jonet porzuciła tę myśl, ale natychmiast przy­szło jej do głowy kolejne pytanie.

- Opowiedz mi o Elmwood Manor, Cole. Jest piękne? Dobrze się rozwija?

Cole ostrożnie wyminął Jonet i dwa zaparkowa­ne z boku powoziki. Ulica rozszerzyła się, umożli­wiając Jonet przejazd.

- Podobno Elmwood jest bardzo bogate - od­parł w końcu. - Nie byłem tam jednak od wielu lat.

- Dlaczego? - spytała cicho. - Przecież to dom twojego dzieciństwa, prawda?

Cole popatrzył przed siebie na ruchliwą ulicę.

- Duchy przeszłości, Jonet - odparł i zaśmiał się gorzko. - Wszystkich nas straszą.

- Och. Na tym naprawdę się znam.

Cole popatrzył na nią przelotnie, a słońce oświe­tliło ostre rysy jego twarzy.

- Tak się domyślam.

Jonet wydobyłaby z niego najchętniej jakieś szczegóły, by dowiedzieć się czegoś więcej o męż­czyźnie, w którym się tak rozpaczliwie zakochała. Lecz było dla niej jasne, że rana wciąż jest świeża. A ona nie chciała zadawać mu bólu wyłącznie po to, by zaspokoić swoją ciekawość.

Lecz ku jej zdumieniu Cole znów się odezwał.

- Mój duch ma na imię Rachel - wyjaśnił cichym, drżącym głosem. - Była moją żoną. Miesz­kaliśmy w Elmwood.

- Rozumiem - powiedziała spokojnie Jonet, choć ból w jego głosie przebił jej serce.

A jednak nie mogła zrobić nic innego, jak tylko wbić ten nóż nieco głębiej. Musiała się czegoś do­wiedzieć o tym wzorze cnót, z którym absolutnie nie mogła się równać.

- Jaka ona była?

- Nie mam pojęcia - odparł tak cicho, że ledwie usłyszała jego odpowiedź.

- Słucham? Cole odchrząknął.

- Gdy umarła, nie znałem jej lepiej niż w dniu, w którym odbył się nasz ślub. Możesz w to uwie­rzyć? - spytał, a jego oczy poszukały niespokojnie jej twarzy. - Czy możesz uwierzyć, że ludzie dzielą ze sobą życie i jednak nic nie wiedzą o sobie na­wzajem? I odchodzą, nie rozumiejąc marzeń i na­miętności tej drugiej osoby.

Jonet zdziwiła się tak bardzo, że aż zamilkła.

- Nie - powiedziała w końcu. - Jest mi to zupeł­nie obce. Nie uważam, bym znała kogokolwiek, je­śli nie rozumiem, czego naprawdę pragnie. Może to głód wiedzy? - Zdobyła się na pogardliwy uśmiech. - Ale jak wiesz, ja nie potrafię niczego ukryć, zaś mądra kobieta stara się przecież być enigmatyczna.

Cole posłał jej spojrzenie, w którym kryło się coś na kształt bólu. Przez dłuższą chwilę po prostu na nią patrzył, jakby odkrywał sam przed sobą ja­kąś prawdę.

- Z pewnością nie znałem żadnej kobiety, która byłaby choć trochę do ciebie podobna.

Jonet nie wiedziała, jak rozumieć tę uwagę, i nie miała odwagi zapytać. Przez chwilę jechali w ciszy, na ulicach Marylebone ruch był zdecydowanie mniejszy. Zbliżali się do boiska i Jonet zaczęła po­woli żałować, że wybrała się z Colem w tę podróż, gdyż wyprawa na mecz okazała się podróżą w głąb jego życia. Niestety, to, co usłyszała, nie sprawiło, że mniej go kochała lub pożądała.

- Chcę, żebyś coś zrozumiała. - Głos Cole'a był wyzuty z emocji, dochodził znikąd. Patrzył gdzieś ponad głową konia, zaciskając ręce na cuglach. - Mieliśmy dziecko. Umarło, ponieważ nie mo­głem się nim opiekować. Byłem w Portugalii - wy­powiedział te słowa lodowatym tonem. - I nigdy nie sprowadzę już żadnego dziecka na ten świat, jeśli nie będę mógł mu zapewnić spokojnego, bez­piecznego życia.

Jonet pokręciła głową.

- Ależ, Cole, nie wolno ci myśleć, że... Przerwał jej gwałtownie.

- Kiedyś powiedziałaś, że nie wiem, jak to jest poświęcić wszystko dla dziecka. Ale myliłaś się. Nauczyłem się tego, ponieważ zawiodłem. I mogę ci szczerze powiedzieć, że klęska uczy znacznie le­piej niż sukces.

- Przykro mi - powiedziała cicho Jonet. Przypomniała sobie, co powiedziała Cole'owi

w saloniku śniadaniowym, i to wspomnienie spra­wiło, że zaczęła się czuć jak jędza bez serca. Wie­działa poza tym, że nie potrafi powiedzieć nic, co mogłoby złagodzić jego ból. Cole nie oczekiwał z pewnością niepotrzebnych frazesów. Nauczyła się już dawno, że ludzie muszą się sami uporać ze swoim smutkiem. I na swój własny sposób.

Nad St. John's Wood świeciło słońce. Ich oczom ukazał się wjazd na boisko. Intymne chwi­le dobiegały końca i Jonet odczuła ulgę. Pragnęła przytulić Cole'a, ale to nie miało sensu. Dlatego uniosła rękę, by zasłonić oczy przed słońcem, i zo­baczyła duży powóz, z którego właśnie wysiadało co najmniej pół tuzina chłopców, trochę tylko starszych od Stuarta. Śmiejąc się i popychając, ustawili się w szeregu i mimo wzburzenia miała ochotę się roześmiać. Po zewnętrznej stronie ich surdutów naszyto litery, które ułożyły się teraz w napis „Harrow”.

- To chyba nie twoja drużyna, Cole? Zdobył się na słaby uśmiech.

- Nie, nie dalibyśmy im rady. To tylko niefor­malne spotkanie absolwentów, ostatnia próba sił, zanim dopadnie nas reumatyzm.

Nagle jednak jego uśmiech przybladł. Popatrzył przed siebie, w stronę dwóch panów, którzy wy­chodzili właśnie zza rogu i wyraźnie zmierzali w ich kierunku. Młodszy ubrany był już w kostium do gry, starszy trzymał mu rękę na ramieniu. Cole wykrzywił usta, ale nie było sposobu, by się z nimi minąć. Najwyraźniej nie zamierzali pozwolić na to, by Cole odszedł w swoją stronę bez powitania.

- Amherst! - wykrzyknął młody, przystojny mężczyzna, którego Jonet od razu rozpoznała.

Na jego widok zaczęła jeszcze bardziej żałować swej decyzji, ale postąpiłaby bardzo nieuprzejmie, gdyby po prostu zawróciła konia i odjechała. Przy­gotowała się jednak w duchu na afront.

Cole ściągnął lejce i dotknął kapelusza w powi­talnym geście.

- Dzień dobry, Madlow. Pułkowniku, wspaniale pan wygląda.

- Tak, tak - zbył go starszy mężczyzna poiryto­wanym machnięciem ręki. - Ty też. Przedstaw mnie teraz, chłopcze, tej młodej damie, która, jak twierdzi Terry, przyjechała tutaj, by ci towarzyszyć. - Na jego ustach igrał ironiczny uśmieszek, lecz wyraz dezaprobaty na twarzy był wystarczająco wy­mowny.

Jonet miała ochotę zapaść się pod ziemię. Jej obecność z pewnością wprawiła Cole'a w zażeno­wanie. Lecz jeśli rzeczywiście tak było, Amherst nie dał niczego po sobie poznać. Podjechał nawet bliżej i Jonet nie miała innego wyjścia, jak tylko odsunąć woalkę.

- Lady Mercer - powiedział spokojnie Cole. - Czy mogę pani przedstawić pułkownika Jacka Lauderwooda i jego zięcia, kapitana Terren­ce'a Madlowa? Panowie... moja... kuzynka, Jonet, lady Mercer.

Jonet pochyliła się i wyciągnęła rękę, mrucząc pod nosem jakieś stosowne powitanie.

Zebrała się nagle na odwagę i zwróciła do Ter­ry'ego Madlowa:

- Kapitan Madlow? Jak miło pana widzieć po tak długim czasie.

Cole poczuł ukłucie zazdrości na widok grzesz­nego uśmiechu, który wykrzywił usta Terry'ego.

- Nie sądziłem, że pani mnie pamięta. Chyba nie mieliśmy okazji się spotkać od czasu pani de­biutu. A to już było bardzo dawno temu.

Jonet wykrzywiła wargi w gorzkim uśmiechu.

- Zbyt dawno, sir. Sądzę, że wiek odcisnął swoje piętno na nas wszystkich. Mój kuzyn narzekał przed chwilą na reumatyzm.

Bezczelna flirciara! Cole nie mógł znieść słod­kiego spojrzenia, jakim obdarzyła Madlowa.

Jak mogła być tak spokojna, tak pełna wdzięku w tego typu okolicznościach? W dodatku, ku jego irytacji, jego znajomi zamierzali chyba stać na uli­cy całe popołudnie.

- To wszystko dlatego, że Amherst jest już moc­no zaawansowany wiekiem - odparł Madlow, puszczając w końcu jej rękę. - Ale pani... ach! Mogę tylko powiedzieć, że dojrzałość dodała pani urodzie patyny piękna.

Jonet roześmiała się uroczo.

- Oczywiście, że pan może, sir, ale nikt w to nie uwierzy. - Popatrzyła na jego biały strój. - Gra pan dzisiaj, kapitanie?

Terry podniósł wzrok na Cole'a i się uśmiech­nął.

- Tak, dla Harrow. I zamierzam wygrać albo umrzeć.

- Jak się czuje Louisa? - spytał sztywno Cole. - Mam nadzieję, że dobrze się miewa.

Terry stropił się nieco.

- Tak, bardzo dobrze. Ale jak większość kobiet nie przepada za krykietem.

Podczas tej wymiany zdań Cole dostrzegł, że Lauderwood nie spuszcza z niego wzroku. Teraz dość niegrzecznie wtrącił się w rozmowę.

- Przyniosła ci okulary, prawda?

- Tak - potwierdził Cole, który zauważył, że Jo­net ogląda się nerwowo przez ramię. Blokowali przejazd dwóm wozom. - A teraz, panowie, musi­my już iść. Chyba utrudniamy handel. Madlow, do zobaczenia na boisku.

Cole wyjechał z ulicy i poprowadził Jonet na żwirową ścieżkę na tyłach boiska. Tłum był tu­taj rzadszy, a cień głębszy. Cole bardzo lubił kry­kieta i przed wojną grał w zespole Cambridgeshire; po powrocie do Londynu uzyskał z łatwością wstęp do klubu wraz z innymi oficerami. Dziś jednak kar­cący wyraz twarzy Lauderwooda popsuł mu hu­mor. Nie miał ochoty - szczególnie wobec wyda­rzeń ostatniej nocy - znosić krytycznych uwag ka­pitana. Próbował jednak nie zwracać uwagi na je­go humory i gdy stangret Jonet zabrał konie, Cole rozłożył pod ogromnym starym dębem koc i posa­dził na nim Jonet.

- Znałaś chyba dość dobrze Terence'a Madlowa - zauważył niezobowiązująco.

Jonet popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Tak, owszem. Adorował mnie wytrwale, kiedy debiutowałam w towarzystwie i przez jakiś czas na­wet mi się wydawało, że jestem w nim zakochana.

- A byłaś? - Mimo zdziwienia Cole nie dał ni­czego po sobie poznać. - I co zmieniło twoje uczu­cia?

Jonet wydała mu się nagle bardzo daleka.

- Ojciec szybko rozwiał moje złudzenia na temat romantycznej miłości. Nie wiedziałam jednak, jak głębokie i skomplikowane może być to uczucie.

Potem już nie mówiła wiele, a Cole zmieniał bu­ty. Przez jakiś czas nikt nie zwracał na nich uwagi, potem jednak jego oczom ukazał się młody, wyso­ki mężczyzna, który zbliżał się wyraźnie w ich kie­runku. Pogwizdywał wesoło i machał szpicrutą.

- A niech mnie! - syknął Cole pod nosem, gdy zobaczył w końcu jego twarz.

Jonet, zajęta poprawianiem fałd sukni, podnio­sła wzrok znad koca. Gdy mężczyzna podjechał bliżej, Cole zaczął się zastanawiać, czy jego dzień mógł przybrać gorszy obrót.

- Symbol letniego piękna! - wykrzyknął Dela­court, rozkładając ramiona w szerokim geście, trzymając leciutko szpicrutę między dwoma palca­mi. - Brakuje tylko koszyka z jedzeniem i książecz­ki z sonetami.

- David! - wykrzyknęła radośnie Jonet, podry­wając się z miejsca.

Cole szarpnął gwałtownie sznurowadłem, tak że omal go nie zerwał.

Delacourt rzucił bat na ziemię i pochylił się, by pogłaskać Jonet po twarzy, obserwując kątem oka reakcję Cole'a.

- Wspaniale dziś wyglądasz, Jonnie - powiedział wicehrabia trochę tęsknie. - Może uchylisz skraj woalki i pozwolisz, bym był dzisiaj twoim ryce­rzem. - Zerknął na Cole'a. - Amherst to swój chłop. Nie będzie miał nic przeciwko temu.

- Rób, co chcesz, Delacourt - odparł kwaśno Cole. - Może pomoże ci to w grze.

Delacourt przekrzywił głowę i roześmiał się głośno.

- Dobry Boże, Amherst. Z dnia na dzień jesteś coraz zabawniejszy. Aż jestem ciekaw, co powiesz następnym razem.

- David! - syknęła ostrzegawczo Jonet.

Cole zerwał się z ziemi, podniósł bat i uderzył się złowieszczo po nodze.

- Chyba nie chcesz mi wmówić, że grasz dla Eton. Delacourt uśmiechnął się szeroko.

- Och, nie. Chyba znaleźliśmy się w przeciwnych obozach. Jesteśmy zatem rywalami. Jak sądzisz, jak to będzie?

Cole nie odpowiedział, wicehrabia skierował spojrzenie na Jonet.

- Wiesz, moja droga, że jesteś dziś zaproszo­na do nas na kolację. Mam nadzieję, że się nie spóźnisz...

- Oczywiście, że pamiętam - odparła lekko obronnym tonem, poruszywszy się niespokojnie. - Już nie mogę się doczekać.

Cole odwrócił się do nich plecami.

- Jeśli chcesz grać, Delacourt - powiedział, przerzucając szpicrutę przez ramię - szykuj się le­piej do meczu. Pora otwierać bramki.

I z zupełnie niechrześcijańską żądzą krwi w ser­cu ruszył w stronę boiska.


* * *


Jonet wiedziała bardzo niewiele o krykiecie. W wirze życia towarzyskiego, w jakim się obracała przed śmiercią Henry'ego, uczęszczała wyłącznie na modne rauty i bale. Popularność krykieta wciąż jednak rosła i gdy tak patrzyła na graczy, którzy rozgrzewali się do gry, dochodziła do wniosku, że ten sport ma naprawdę wiele zalet.

Cole świetnie prezentował się na boisku. Prze­suwając się na skraj koca, Jonet patrzyła na meto­dyczne ruchy jego ręki, którą rzucał i chwytał pił­kę, i pamiętała aż nadto dobrze wspaniałą musku­laturę, jaka się kryła pod jego ubraniem. W popo­łudniowym słońcu, ze złocistą grzywą Cole prezen­tował się naprawdę wspaniale, wyróżniał się spo­śród innych graczy. Był wyższy, ale również szczu­plejszy, bardziej ruchliwy. Gdy zespoły wyszły na boisko, Cole zajął miejsce zawodnika serwującego i z łatwością pokonał pierwszego pałkarza, którym był nie kto inny, jak Terry Madlow. Kapitan Ma­dlow uśmiechnął się, mankietem otarł pot z czoła i pobiegł dalej.

Drużyny zajęły przeciwne strony boiska, a ser­wujący i piłkarze zmieniali się tak często, że Jonet szybko pogubiła się w przebiegu gry. Cole i drugi ciemnowłosy mężczyzna, którego Jonet nie udało się rozpoznać, grali wyśmienicie, wzbudzając tym irytację drużyny przeciwnej i wzmagając napięcie. W pewnej chwili David wyszedł na boisko, by zająć jedną ze środkowych pozycji, ale Jonet nie zwraca­ła na niego szczególnej uwagi. O wiele bardziej in­teresowała ją obserwacja ciała Cole'a, który poru­szał się z gracją po boisku.

W końcu serwujący posłał długą piłkę przez bo­isko, a pałkarz uderzył ją mocno, lecz mniej precy­zyjnie. Zarówno on, jak i Cole ruszyli do biegu ile sił w nogach. Nawet Jonet, choć nieobeznana z re­gułami gry, musiała zauważyć, że tym razem jest to wyścig o zwycięstwo.

Cole pozostawał w natarciu. David chciał prze­jąć piłkę w powietrzu, lecz Cole z bezlitosnym wy­razem twarzy ruszył naprzód w chwili, gdy David postawił tylko stopę na ścieżce. Upadli na ziemię, ich ręce i nogi splątały się, a z murawy, niczym bu­rza śnieżna, uniósł się pył i kawałki trawy.

- Uciekaj! - krzyknął mężczyzna o ponurej twa­rzy, patrząc na bójkę wyraźnie zdegustowany.

David upuścił piłkę i z trudem podniósł się z zie­mi, przyciskając rękaw do mocno krwawiącego nosa.

Trudno było nie zauważyć, że Cole uderzył go - prawie na pewno umyślnie - łokciem w twarz.


* * *


Jonet i jej stangret wrócili do domu przed za­kończeniem zaciekłej gry. Cole nie był jednak za­wiedziony. Obawiał się powrotu do domu w jej to­warzystwie. Jego niechęć nie miała jednak wiele wspólnego z pytaniami Jonet i jej przenikliwym spojrzeniem - Amherst wstydził się po prostu swo­jego zachowania na boisku.

Uderzył lorda Delacourta w przypływie zazdro­ści i nie mógł się w żaden sposób tego wyprzeć. Wi­działo to na pewno kilkadziesiąt osób. Co gorsza, z całego serca pragnął, by Delacourt oddał mu cios. Umknął mu fakt, że spotkał się z nim prze­cież na boisku, z okazji meczu. W swej szalonej po­goni do bramki widział tylko Delacourta, i to nie Delacourta skaczącego do piłki, ale Delacourta, który pochyla się nad Jonet.

To nie było jednak żadne usprawiedliwienie. Co­le zachował się okropnie i nagły powrót kurtuazji nakazał mu przełknąć żółć i przeprosić natychmiast po meczu. Fakt, że Delacourt tylko się roześmiał, uznał całą sytuację za wypadek i poklepał go po przyjacielsku po plecach, nie zmieniało faktu, że to, co zrobił, było w najwyższym stopniu naganne.

Krew wciąż w nim wrzała. Odebrał konia od sta­jennego, rozpiął buty i usiadł pod drzewami, by je zdjąć. Delacourt robił to samo po przeciwnej stro­nie boiska. Pochwycił spojrzenie Cole'a, uniósł rę­kę, uśmiechnął się bezwstydnie i pomachał do Co­le'a niemal po przyjacielsku. Zarozumiały łajdak! Czy on niczego nie traktował poważnie?

Nagle jednak jego twarz całkowicie zmieniła wy­raz. Wciąż patrzył na Cole'a, ale w jego oczach po­jawiły się złe, niebezpieczne błyski. Cole poczuł, jak przechodzi go dreszcz, i pożałował przez chwi­lę, że zrobił sobie takiego wroga z człowieka, któ­ry potrafił patrzeć na niego z taką nienawiścią. Co on jednak, u diabła, takiego zrobił?

W tej samej chwili usłyszał ciche chrząknięcie. Podniósł wzrok znad butów i zobaczył nad sobą cień kuzyna Edmunda.

Edmund uśmiechnął się chytrze.

- Kuzynie! - wykrzyknął, wachlując się zwitkiem banknotów. - Chyba przyniosłeś mi szczęście.

- Nie rozumiem dlaczego - powiedział ponuro Cole, podnosząc się z ziemi. - Przecież rozbili nas w pył.

Edmund pokazał białe zęby w uśmiechu.

- Właśnie, mój drogi. Obstawiałem Harrow. Cole wcisnął buty do torby.

- Chryste! - mruknął. - Jak mogłeś się zakładać przeciwko własnej szkole?

- No, no - ostrzegł Edmund. - Wszyscy widzie­liśmy twój łokieć na twarzy Delacourta. Bluźnisz! Ojciec załamie się kompletnie, gdy usłyszy, że jego złoty chłopiec zstąpił na ziemię i zadał się z nami, zwykłymi śmiertelnikami.

- Zamknij się - odparował Cole. - Daj spokój! Już nie jesteśmy uczniami. A mnie kompletnie nie obchodzi opinia Jamesa.

- Na pewno? - Edmund zwinął banknoty i scho­wał je do kieszeni. - W takim razie życie pod jed­nym dachem z naszą uroczą kuzynką zmieniło dras­tycznie twoją osobowość. Ale Jonet rzeczywiście wyczynia takie rzeczy z mężczyznami.

Cole ściągnął lejce i wskoczył na siodło. Z góry śmiało popatrzył na Edmunda.

- Przynajmniej nie poszedłem na dno Tamizy, uciekając przed bandą rozwścieczonych lichwia­rzy. Ale muszę cię uprzedzić, że jeśli znów zniewa­żysz lady Mercer, to będziesz wolał ich towarzy­stwo ode mnie. Bo ja nie zamierzam się ograniczyć do bicia. Poślę ci kulkę - zakończył Cole i powiódł konia do bramy.

Kątem oka dostrzegł jeszcze, że Edmund pobie­lały z wściekłości spina konia i szybko odjeżdża w swoją stronę. A Cole czuł się coraz bardziej jak siedmioletni Robert. Potrafił tylko bić i kląć, nie wspominając już nawet o pogróżkach popełnienia morderstwa. Czy jest jakieś przykazanie, którego w ciągu dziesięciu ostatnich dni nie udało mu się złamać? Wciąż trząsł się z wściekłości. Na Dela­courta. Na Edmunda. I na Jonet. Co ta kobieta z nim zrobiła?

Dokładnie w tym momencie „ta kobieta” wyszła z cienia, jaki rzucało największe drzewo, a na jej twarzy gniew mieszał się z mściwą satysfakcją.

- Drań - syknęła za Edmundem, który pospiesz­nie przejeżdżał przez bramę.

Cole szybko zeskoczył z konia i rozejrzał się. Jo­net była sama, zresztą cały teren wokół boiska opustoszał.

- Jonet, gdzie jest twój stajenny? - spytał ostrzej, niż zamierzał.

Odwróciła się do niego z sardonicznym uśmiechem.

- Widzę, że jesteś w okropnym humorze - za­uważyła, krzyżując ręce na piersiach i opierając się o drzewo. - Ale bardzo dziękuję, że stanąłeś w mo­jej obronie. A co do stajennego, to strasznie się wynudził. Odesłałam go do domu.

Jej nonszalancja rozzłościła Cole'a jeszcze bar­dziej. Rzucił lejce i zbliżył się do niej.

- To nie było rozsądne, Jonet.

Oczy Jonet zalśniły niebezpiecznym błyskiem, uśmiechnęła się jednak do niego tym charaktery­stycznym uśmiechem, który zdążył już tak dobrze poznać.

- Dlaczego, Cole? - spytała trochę wyzywająco. - Jestem dwudziestoośmioletnią wdową o okrop­nej reputacji. Może po prostu jesteś zazdrosny? Albo boisz się zostać ze mną sam na sam?

Zmniejszył dzielącą ich odległość.

- Nie bądź śmieszna - syknął, walcząc z nagłą ochotą, by zatopić palce w jej włosach i rozgnieść wargami jej usta.

A niech to! Czyżby musiał dalej znosić te mę­czarnie? Delacourt doprowadził go do szału, a Ed­mund omal nie spowodował katastrofy. Czy ona naprawdę nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie powinna go bardziej rozdrażniać?

Najwyraźniej jednak nie była w pełni świadoma stanu, w jakim się znalazł. Roześmiała się cichym, bardzo kobiecym śmiechem.

- Och, Cole, przecież postępujesz absurdalnie - zganiła go łagodnie. - I co miał znaczyć ten roz­bity nos? Naprawdę, zachowujecie się obaj jak nie­znośni chłopcy.

Cole zacisnął dłonie w pięści.

- Dziękuję, że przypomniałaś mi, pani, o tym upokorzeniu.

W jej oczach pojawiły się znów wesołe błyski.

- Naprawdę, Cole - odparła z lekką naganą w głosie. - Bardzo bym chciała wiedzieć, co cię napadło. - Dotknęła jego ramienia, strzepując macierzyńskim gestem niewidzialny pyłek z sur­duta.

Ta troskliwość doprowadziła go do furii. Ścisnął jej palce.

- Niech to, Jonet, dlaczego umówiłaś się z nim na kolację? - spytał gniewnie. - Jak możesz jedne­go wieczoru spać ze mną, a następnego spotykać się z nim?

- A dlaczego cię to obchodzi? - odparła, uno­sząc podbródek i patrząc mu prosto w oczy.

- Uważam, że powinniśmy być ze sobą szczerzy. Mam dosyć tych gierek.

Cole miał ochotę ją udusić. I na pewno dlatego objął ją za szyję... nagle jednak, tak jakby zmienił zamiar, zaczął ją całować. Trzymał w swoich brud­nych dłoniach piękną twarz Jonet, a jego lubieżne usta rozgniatały jej wargi. Przyciskał ją do pnia, napierając ciałem na piersi i uda. Ani nie wiedział, ani nie dbał o to, czy Jonet odwzajemnia jego żą­dzę - był zbyt głęboko zraniony, by o tym myśleć.

Ale jej głodne usta oddawały mu rozpaczliwie pocałunki; oddychała szybko, cicho pojękując. A potem wsunęła mu place pod surdut, przyciągnę­ła do siebie i coś w nim pękło; przestał ją całować i odsunął się gwałtownie, wbijając sobie pięść do ust.

Zalała go fala wstydu.

- Weź konia, Jonet - nakazał cicho.

Jonet zrobiła kilka chwiejnych kroków w jego stronę.

- Wziąć konia? - spytała z niedowierzaniem. - Może cię posłucham, ale najpierw wyjaśnij mi, proszę, co miał znaczyć ten pocałunek.

Podniósł na nią oczy.

- Ten pocałunek, to była nauczka, Jonet. Mam dosyć twojego uporu. Następnym razem rób, co mówię, i jedź do domu ze swoim przeklętym sta­jennym.

- Rób, co mówię - powtórzyła, porzucając cał­kowicie żartobliwy ton.

Cole nie zwrócił najmniejszej uwagi na jej obu­rzenie.

- Dosiądź konia, Jonet. W żadnym wypadku nie możesz się spóźnić na tę kolację. Delikatny suflet Delacourta mógłby opaść... i co wtedy?

Ujęła się pod boki i popatrzyła na niego gniew­nie.

- Ty arogancki, uparty durniu! Rozum ci ode­brało! Poza tym nic nie wiesz na temat moich wie­czornych planów!

- Nie dbam o nie!

- Przecież przed chwilą pytałeś...

- Kolejny błąd, milady - przerwał jej. - Wolał­bym o tym nie mówić.

- Dobrze! - Oparła buntowniczo dłonie na bio­drach.

Cole przymrużył oczy i wzniósł ręce do nieba.

- Tak! Dobrze! Teraz weź konia...

- Ośmielam się zauważyć, że to dżentelmen po­winien przyprowadzić konia damie - syknęła, wska­zując głową wierzchowca, który dreptał w miejscu zaledwie parę metrów dalej.

- Obawiam się, pani, że pod tym względem już wielokrotnie panią zawiodłem.

Uległ jednak życzeniu Jonet, wcisnął lejce w jej dłoń i odszedł do swego konia.

- Cole! - zawołała Jonet, sadowiąc się w siodle. - Przepraszam. - Schyliła się i poklepała go lekko po ramieniu. - Wcale nie uważam, że jesteś aro­ganckim durniem.

- Tylko upartym? - warknął, mocując stopę w strzemieniu. Surowy wyraz nie zniknął z jego twarzy. - Nie zapominajmy również o utraconym rozumie...

Jonet uniosła ceremonialnie brwi.

- Cóż, mój drogi. Nie ma dymu bez ognia... Bał się powiedzieć więcej. Do domu wracali w milczeniu, a droga zdawała się ciągnąć w nie­skończoność.


* * *


Cole i Ellen Cameron jedli kolację sami. Posiłek był na szczęście bardzo prosty, a Ellen nie miała tym razem wiele do powiedzenia. Zauważyła, że Cole jest zdenerwowany, lecz uznała, że lepiej nie poruszać tego tematu, by nie pogorszyć sytuacji. Poza tym wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę. Był zbyt poruszony faktem, że omal nie zgwałcił Jo­net w biały dzień. I tym, że Jonet jednak pojechała do Delacourta. Oba zdarzenia uznał za skandalicz­ne, a pierwsze w dodatku za niewybaczalne.

By przerwać męczącą ciszę, Ellen zaczęła w koń­cu opowiadać, jak spędziła dzień oraz o wizycie krawca, który zdjął miarę z Roberta i Stuarta. Kie­dy tylko podano owoce, nieco zbyt gwałtownie od­sunęła krzesło od stołu i przyłożyła dłoń do czoła. Po raz pierwszy tego wieczoru Cole naprawdę na nią popatrzył. I od razu zapomniał o własnych kłopotach.

Ellen była trupio blada, a na jej czoło wystąpiły krople potu.

- Proszę mi wybaczyć, kapitanie... - odezwała się drżącym głosem. - Muszę pana przeprosić. Nie czuję się zbyt dobrze.

Cole natychmiast zerwał się z krzesła i pstryknął palcami na lokaja. Okrążył stół i dotknął delikat­nie twarzy Ellen.

- Pani ma gorączkę - powiedział cicho. - Cox, poślij natychmiast po Donaldsona.

Ale sprawy przybierały z minuty na minutę co­raz gorszy obrót. Przed kwadransem sam poczuł się tak źle, że musiał się położyć. W jego ślady po­szły kucharka, pomywaczka i służący. Wkrótce w domu zapanował chaos, a Cole, Nanna i lokaje biegali po schodach z dzbankami z wodą i z nocni­kami.

Nagle Cole poczuł, że ogarnia go strach.

W środku tego zamieszania udało mu się od­ciągnąć na bok Nannę. Staruszka była wyraźnie wstrząśnięta i przerażona. Cole bał się chyba jesz­cze bardziej niż ona, ale nie mógł pozwolić sobie na to, by panika wzięła górę. Od czasów wojny nie zetknął się z cholerą, lecz znał bardzo dobrze jej objawy i zaczynał podejrzewać, że w domu wybuchła epidemia.

- Co to może być? - spytał Nanny. - Masz jakiś pomysł?

Staruszka pokręciła głową i wyjęła chusteczkę z fartucha.

- Trudno mi powiedzieć, sir - odparła, ocierając czoło. - Ale strasznie szybko to idzie.

Cole popatrzył z przerażeniem na jej chusteczkę.

- Boże, chyba ty nie jesteś chora...

Nanna znowu pokręciła głową.

- Nie, ja czuję się dobrze, ale potrzebujemy le­karza. Sama sobie nie poradzę.

Cole myślał chwilę. Ellen nie mogła im pomóc, a nikt z pozostałych mieszkańców Mayfair nie przebywał tu dłużej niż on sam. Wątpił, czy ktokol­wiek znał miejscowych lekarzy. Przypomniał sobie jednak o doktorze Greavesie, lekarzu Lauder­wooda. Mieszkał kilkaset metrów dalej i odwie­dzał już ten dom. Nie zastanawiając się nad tym dłużej, Cole zatrzymał przechodzącego lokaja i ka­zał posłać po Greavesa. Gdy przestraszony chło­pak wybiegł wykonać polecenie, Cole znów skupił uwagę na Nannie.

Zniżył głos do szeptu.

- Może to trucizna?

Oczy Nanny napełniły się łzami.

- Och, co za zwierzę mogło coś takiego zrobić? - Najwyraźniej i ona, podobnie jak Cole, nie chcia­ła przyjąć tego do wiadomości. - Och, mam na­dzieję, że to jakieś okropne przeziębienie, chociaż wygląda wyjątkowo paskudnie. - Zwinęła chus­teczkę w węzełek i popatrzyła z rozpaczą na Co­le'a. - A chłopcy...?

Cole wyjaśnił, że miał na tyle przytomności umy­słu, by umieścić chłopców w pokoju Stuarta, a pod drzwiami ustawić lokaja. Jednak godzinę później lokaj zachorował i zastąpił go inny, który wkrótce poszedł niestety w jego ślady. Cole poczuł, jak ogarnia go panika.

Gdzie się podziewała Jonet, gdy tak bardzo jej potrzebował? Na samą myśl o tym, że je teraz ko­lację - o ile wyłącznie do posiłku ograniczał się jej plan - była już sama w sobie wystarczająco bole­sna. Chorowali po kolei wszyscy domownicy i Co­le nie miał pojęcia, co właściwie należy zrobić. Mu­siał wiedzieć, co się dzieje.

Niedługo potem zasłabła Agnes, pokojówka, i Cole zaniósł ją ostrożnie do pokoju na stryszku. Bał się, że lada moment może zachorować on sam albo chłopcy. Kto pozostałby wtedy na straży do­mu? Znów zatrzymał Nannę na korytarzu.

- Chcę, żebyś pomyślała nad tym, co się wyda­rzyło w ciągu ostatnich dwóch dni. Byli tu jacyś ob­cy? Może część z domowników jadła coś innego?

Staruszka zamrugała.

- Myśl - prosił Cole. - Próbuję tylko ustalić, którzy z nas mogą zachorować, a którzy nie. Jeśli mi się nie uda, będziemy musieli wyprowadzić dzieci z domu.

- Obcy? - powtórzyła Nanna, oblizała niepew­nie wargi i skinęła głową. - Tak, dwa dni temu na­zad zajrzał kominiarz. A wczoraj zajrzała pani Tre­lawney, ta z przeciwka, i przyniosła kucharce kwa­śną śmietanę. Poza tym nie wiem.

Doktor Greaves na szczęście przybył bardzo szybko. Zbadał po kolei pacjentów i spotkał się w korytarzu z Colem. Razem weszli do salonu, Co­le nalał dwie solidne porcje brandy i wskazał leka­rzowi krzesło. Starszy pan postawił ciężką lekarską torbę, przyjął z wdzięcznością kieliszek i opadł z westchnieniem na krzesło.

- Ma pan tutaj prawdziwy szpital, kapitanie - powiedział ponuro. - Musi pan uprzedzić mila­dy, że kolejne dni mogą się okazać decydujące dla stanu zdrowia pacjentów.

Cole ściskał między kolanami karafkę z brandy. Nie podobało mu się pytanie, które właśnie zamie­rzał zadać.

- Doktorze... Muszę zapytać... Czy to może być trucizna?

- Trucizna? - Doktor przesunął dłonią po twa­rzy. - Dziwne pytanie. Ale rozumiem, że w tych okolicznościach... - Ściszył głos.

- Więc? - Cole ścisnął mocno poręcze fotela.

- W zwykłych okolicznościach nic takiego nie przyszłoby mi nawet do głowy. Ale tak naprawdę nie wiemy. Jeśli jednak mam sądzić po objawach, to ma­my do czynienia z prostym przypadkiem biegunki.

- Biegunki? Doktor skinął głową.

- Tak, chociaż to oczywiście nie takie proste... Niemniej jednak, jeśli pacjenci są ogólnie zdrowi, nie ma powodu, dla którego mieliby tego nie prze­żyć.

Wciąż ze szklanką w ręku, Cole zerwał się z krze­sła i zaczął chodzić po pokoju. Musiał się upewnić, że dzieci są bezpieczne. Popatrzył wymownie na Greavesa.

- Proszę zrozumieć, że na górze jest młody lord Mercer i jego brat. Jak pan dobrze wie, w tym do­mu doszło niedawno do próby otrucia. Muszę być pewien, że dzieci są bezpieczne.

Greaves smutno pokręcił głową.

- Tylko głupiec mógłby to panu obiecać. W grę wchodzi wiele rzeczy: trucizna, nieświeże jedzenie albo nawet zaraza. Wolałbym pana uspokoić, ale niestety nie mogę.

Cole szybko dopił brandy i odstawił kieliszek.

- W takim razie proszę o wybaczenie. Muszę do­pilnować paru spraw. Bardzo dziękuję, że pan przyszedł.


* * *


Opróżnienie kufra Cole'a i spakowanie go do długiej podróży nie zajęło Amherstowi i Nan­nie więcej niż dziesięć minut. Zanim znieśli go na dół, na Brook Street zajechał powóz Jonet. Co­le w ostatniej chwili pobiegł na górę, otworzył gór­ną szufladę biurka i wyjął z niej dwa pistolety. Przecież żyli w czasach pokoju... pakując pistolety, poczuł się jak ostatni dureń. Domyślał się prze­cież, że stangret Jonet jest uzbrojony. Sądził rów­nież, że gdzieś w powozie musi być ukryta kabura z pistoletami. Nie mógł się jednak powstrzymać. Wcisnął pistolety do torby jeździeckiej, a wszystkie zmysły mówiły mu wyraźnie, że zaczęła się wojna. Ale w przeciwieństwie do tego, co przeżył wcześniej, tym razem nie miał pojęcia, z kim walczy.

Stangret ładował właśnie dwie walizki do powo­zu i z pomocą Cole'a dołączył do nich kufer. Ja­kimś cudem stajenni uchronili się przed chorobą. Cole jednak nie zamierzał ryzykować i zabronił ko­mukolwiek, oprócz stangreta się do siebie zbliżać. Gdy zapiął już ostatni pasek, Nanna wyprowadziła chłopców z domu i kazała im wsiąść do powozu, a Cole stangretowi jechać do Delacourta.

Ruszyli. Powóz potoczył się wolno Brook Street, nabierając szybkości w drodze na Curzon Street, gdzie mieścił się dom Delacourta. Na myśl o upo­korzeniu, jakie go spotka, krew zastygła mu w ży­łach. Może naprawdę oszalał. Delacourt mógł tym razem naprawdę wyzwać go na pojedynek. Cole oczywiście musiałby schować dumę do kieszeni i nie przyjąć wyzwania, gdyż miał o wiele więcej ważniejszych rzeczy do roboty niż własny honor. W jego myśli wkradł się nagłe cichy, zaspany głosik.

- Sir - zaczął poważnie Stuart. - Dokąd właści­wie jedziemy?

Cole odchrząknął ostrożnie.

- To ma być niespodzianka, panowie.

Nawet całkiem spora - dodał w duchu. Szcze­gólnie dla mnie.

- Wiedziałem! - wykrzyknął Robert, klaszcząc radośnie w rączki. - To niespodzianka urodzino­wa, prawda? Wiedziałem! Wiedziałem, że szykuje­cie coś wspaniałego!

- Urodziny? - spytał niepewnie Cole.

W przyćmionym świetle powozu dostrzegł spoj­rzenie Stuarta.

- To w przyszłym tygodniu - powiedział chło­piec w odpowiedzi na niezadane jeszcze pytanie. Jak zwykle nie dał się okpić, ale patrzył na Co­le'a pewnie i z ufnością.

- No tak! - paplał Robert. W przyszły czwartek skończę osiem lat. I modliłem się cały czas o jakąś wspaniałą niespodziankę. A że miałem dosyć sie­dzenia w domu, wymyśliłem sobie wycieczkę na wieś. Na to miałbym naprawdę największą ochotę: wyjechać w jakieś miejsce, gdzie mogliby­śmy się bawić i jeździć konno. I tam właśnie jedzie­my, prawda?

- Na wieś? - powtórzył Cole. Robert pokiwał głową z uśmiechem.

- Tak, widziałem, że Nanna pakuje nasze ubra­nia... robi tak zawsze, kiedy wybieramy się do Kil­dermore. Jedziemy do Szkocji, prawda? Czy gdzie indziej?

Cole się zawahał.

- Mhm, gdzie indziej - odparł wykrętnie.

Doznał szoku, gdyż aż do tej chwili nie miał tak naprawdę pojęcia, dokąd zmierza. Obiecał po pro­stu Nannie, że da znać, gdy wywiezie chłopców bezpiecznie z Londynu. Tak rozpaczliwie pragnął zabrać chłopców z domu, że nie miało dla niego znaczenia, dokąd pojadą, byleby tylko znaleźli się daleko od Mercer House.

Myślał o wysłaniu ich do Brighton, lecz tam by­li zbyt łatwo rozpoznawalni i Cole nie mógłby przebywać w ich towarzystwie, nie rujnując przy okazji reputacji Jonet. W grę wchodziło jesz­cze Lake District, ale to było bardzo daleko. Pozo­stawały setki maleńkich, ślicznych wiosek z ober­żami, gdzie podróżni mogli przebywać w odosob­nieniu przez jakiś czas. Nagle jednak wszystkie te poronione pomysły odpłynęły, a w ich w miejsce pojawił się ten najlepszy, jedyny możliwy do przy­jęcia. Cole zdecydował wreszcie, dokąd pojadą. Zresztą on sam musiał się tam udać. Tam, gdzie nie zagrażały im żadne ciekawskie spojrzenia ani plotkarskie języki.

Wybrał Elmwood, położone nieco dalej niż dzień drogi powozem od Londynu, a jednak odle­głe w sposób niezwiązany bezpośrednio z prze­strzenią lub czasem. Dla chłopców nie istniało chy­ba bezpieczniejsze miejsce do zabawy i zbytków. On sam wiedział o tym najlepiej. Tam spędził je­denaście pierwszych cudownych lat swojego życia.

Wcale nie chciał tego robić. Wcale nie był pe­wien, czy chce wracać do domu, który dzielił kie­dyś z Rachel, i wywoływać wspomnienia, jakie udało mu się zostawić za sobą. Ale cóż innego mu pozostało? Przynajmniej w tej sytuacji nie musiał zostać tam sam.

Czy było go na to stać? Decyzja ta sporo go kosztowała i, co dziwne, pogłębiła w nim uczucie osamotnienia. Nie czuł się tak źle od wielu lat. Oparł głowę o kanapę i przymknął oczy, kołysząc się w dobrze resorowanym powozie. Nagle ostro skręcili w lewo i Cole szybko się zorientował, że wjeżdżają w Curzon Street. Strach wypełniał mu żołądek niczym zimny, duży kamień. Zbliżali się nieuchronnie do domu Delacourta. Kolacja, na­wet kolacja w tak eleganckiej rezydencji, z pew­nością już dawno się skończyła. Co może robić Jonet?

Cole zacisnął jeszcze mocniej powieki w obawie, że bardzo dobrze to wie. A to bolało. Och, Boże... jak bardzo... Lecz musiał jej przeszkodzić nawet w takim zajęciu; nie miał innego wyjścia. Musiał też zapomnieć o zazdrości i bólu, nawet gdyby miało go to zabić. Czy miał w ogóle do tego pra­wo? Niektórzy zarzuciliby Jonet niewierność. On jednak, mimo tego, co powiedział jej po południu, nie mógł sobie na to pozwolić. Okazała się poryw­cza, namiętna, ale z pewnością nie była ladacznicą, za jaką uważał ją na początku. A co do miejsca jej pobytu, to Jonet dała mu otwarcie prawo do tego, Iw zastąpił w jej łóżku Delacourta, a on odmówił. Sam dokonał takiego wyboru. Nie mógł teraz mieć do niej pretensji o to, że utrzymuje swój związek z Delacourtem. Nie dbał zresztą o jej styl życia.

Ale czy aby na pewno? Może troszczył się jed­nak o jej duszę? Przecież otrzymał święcenia. Zło­żył zobowiązanie przed panem Bogiem, choć nie zawsze swemu Bogu oddawał należną cześć. Zszedł na złą drogę. Okazał się niegodny. Ale nikt przecież nie jest bez grzechu. A fakt, że nie objął parafii, nie zwalniał go z obowiązku prowadzenia innych, najlepiej jak potrafił, po ścieżce cnoty.

Omal nie prychnął z obrzydzeniem! Droga cno­ty, rzeczywiście! Owszem, pomógł wczoraj Jonet dostać się do nieba, ale jedyna droga, jaką przebył, wiodła z salonu do sypialni. Rozebrał ją do naga i rozkoszował się jej ciałem, a potem... tak, odmó­wił, gdy chciała, by uczynił z niej uczciwą kobietę. Fakt, iż jej oferta matrymonialna miała czysto re­toryczny charakter, zupełnie się tu nie liczył.

- Kuzynie Cole? - Zaspany głos Roberta prze­ciął mrok.

Cole usiadł wygodniej i położył chłopcu rękę na kolanie.

- Tak, Robercie?

- Sądzisz, że Pan Bóg wysłuchuje naszych mo­dlitw?

- Naszych modlitw? - powtórzył niepewnie Cole. Czul, że pocą mu się ręce.

- Modliłem się na przykład, żeby w dniu urodzin pojechać na wieś - powiedział Robert. - To zna­czy, jeśli czegoś bardzo, bardzo chcemy i prosimy Go o to, czy zawsze nam to daje?

Cole uśmiechnął się słabo do niewinnego dziecka.

- Och, tak - odparł cicho. - Oczywiście. Choć nie zawsze w takiej postaci, jakiej się spodziewamy.

I w ciemnościach powozu myślał chwilę o tym, co powiedział mu Robert, rozważając jednocześnie trafność swojej odpowiedzi. Może kryła się za nią jakaś podstawowa prawda, coś, co dotąd mu umy­kało. Coś, co sięgało znacznie dalej niż proste py­tanie malca i wykraczało poza jego niepełną odpo­wiedź.

Nagle strumień jego myśli przerwał głos Stuarta.

- A dokąd dokładnie jedziemy, sir? - W jego gło­sie pojawiło się wahanie. - I co na to powie mama? - Dokładnie w tej chwili powóz zaczął zwalniać.

- Zabieram was do siebie, Stuarcie - odpowie­dział spokojnie Cole. - To w Cambridgeshire. A teraz jadę po mamę. Jestem pewien, że chętnie wybierze się tam z nami.


* * *


Wysoki, postawny lokaj wpuścił go do środka. Jeśli nawet służący był zdumiony, słysząc stukanie o tak późnej porze, nie dał niczego po sobie po­znać. Cole nie miał ani chwili na to, by się rozej­rzeć, gdyż dokładnie w tym samym momencie do­biegł go głośny kobiecy śmiech dochodzący z po­koju, który pełnił zapewne rolę salonu. I był to z całą pewnością śmiech Jonet.

Przynajmniej - myślał smutno Cole - przeszko­dzę im w kieliszku poobiedniej brandy. Dopiero teraz uzmysłowił sobie w pełni, że ani jego serce, ani dusza nie zniosłyby niczego więcej. Na samą myśl niemal walnął pięścią w solidną, dębową fra­mugę drzwi.

Och, Boże! Co on by dał za to, żeby tu nie przy­jeżdżać i uniknąć takiego upokorzenia! Już niemal widział ten wyniosły, lekko rozbawiony wyraz twa­rzy Delacourta. Wciągnął głęboko powietrze.

- Proszę wybaczyć tak późną wizytę, lecz oba­wiam się, że muszę przeszkodzić jego lordowskiej mości i jego gościowi - zaczął Cole, kładąc na tac­ce wizytówkę. - Proszę im to zanieść. Mam nadzie­ję, że zechcą mnie przyjąć.

Lokaj popatrzył na niego obojętnie.

- Przykro mi, ale lorda Delacourta nie ma w do­mu.

Z salonu znów dobiegał kobiecy śmiech, ale Co­le nie zwracał na to uwagi, gdyż w nim już nie tyl­ko wrzało, ale się wręcz gotowało.

- Co to znaczy? - spytał. - Przecież wiem, że jest i przyjmuje lady Mercer.

Lokaj otworzył lekko usta i Cole pomyślał, że powinien był się spodziewać odprawy. W tamtej chwili liczyła się jednak tylko rozmowa z Jonet. Delacourt i jego aroganccy służący mogli pójść do diabła. Cole nie zamierzał stać na środku holu i błagać o rozmowę. Nie w sytuacji, kiedy liczył się czas.

Minął lokaja, który nawet nie próbował go za­trzymywać, i ruszył korytarzem w stronę salonu. Przez otwarte drzwi ujrzał jasno oświetlony pokój o niebiesko- złotym wystroju wnętrza. Dwie poko­jówki rozkładały serwis do kawy. Cole nie zauwa­żył nawet, że w środku jest nieco więcej osób, niż się spodziewał, i że zastawa jest stanowczo zbyt du­ża jak na dwie osoby.

Wszedł śmiało do środka i natychmiast zobaczył Jonet, która siedziała w delikatnie rzeźbionym fo­telu, a jej twarz rozświetlał uroczy, wesoły uśmiech. Lecz zanim Cole zrozumiał, że Delaco­urta nie ma w pokoju, Jonet wstała z miejsca i na­tychmiast do niego podbiegła.

- Cole? - spytała, a uśmiech zastygł jej na twarzy. - Co się stało? - spytała, wyciągając do niego ręce.

Z jej policzków odpłynęła krew.

Cole zauważył kątem oka, że z miejsca podno­si się również starsza, dobrze ubrana kobieta. Jak na komendę wstała również jej sąsiadka, dama przeciętnej urody w bliżej nieokreślonym wieku. Patrzył jednak tylko na Jonet, która wsunęła mu w dłonie małe, chłodne ręce.

- Co się stało? - spytała. - Powiedz.

- Uspokój się - odpowiedział cicho. - Z dziećmi wszystko w porządku, ale musimy porozmawiać na osobności. Okoliczności zmuszają nas do wyjaz­du. Czy możesz przeprosić tych ludzi i wyjść?

Dopiero teraz Cole zrozumiał, że Delacourta tu nie ma. Gdyby przyjrzeć się dokładniej ustawieniu krzeseł wokół niskiego stolika oraz liczbie stoją­cych na nim filiżanek, można by dojść do wniosku, że w ogóle nie zasiadł do kolacji. Nagle Cole uświadomił sobie, że nic nie wie o prywatnym ży­ciu wicehrabiego i nie ma pojęcia, kim mogą być te dwie zaniepokojone damy.

Jonet wyrwała mu rękę z uścisku i odwróciła się do kobiet.

- Lady Delacourt, miss Branthwaite - powie­działa pospiesznie - zapewne nie miały panie przy­jemności poznać kuzyna mojego męża, kapita­na Cole'a Amhersta. Cole, to lady Delacourt, mat­ka Davida, i jego starsza siostra, panna Charlotte Branthwaite.

Purpurowy z emocji Cole ukłonił się nisko, a Jo­net mówiła dalej:

- A teraz, drogie panie, muszę prosić o wybacze­nie. Zdaje się, że potrzebują mnie dzieci.

Cole wyprowadził Jonet z pokoju na korytarz, wyrywając lokajowi z rąk jej okrycie. Wiedział, że to, czego się właśnie dopuścili, można uznać za zniewagę, lecz czuł palącą potrzebę powrotu do chłopców. Zaledwie parę sekund później zna­leźli się na schodach. Stangret skoczył naprzód, ale Cole go powstrzymał i przyciągnął Jonet do siebie.

- Muszę ci szybko wytłumaczyć sytuację - po­wiedział cicho, wpatrując się jej w oczy. - Nie chcę nalegać, nie zamierzałem się też zachować nie­uprzejmie wobec twoich znajomych, ale dzieci cze­kają w powozie.

Jonet zacisnęła mu dłoń na ramieniu.

- Ale mówiłeś, że nic im nie jest...

- Mówiłem i podtrzymuję - odparł. - Ale muszę cię z przykrością poinformować, że prawie wszyscy domownicy są chorzy. Pan Donaldson i panna Ca­meron niestety też.

Jonet spazmatycznie wciągnęła powietrze, a Co­le mówił dalej:

- Nie wiemy, co to jest ani kto będzie następny. Posłałem po doktora Greavesa, ale on nie jest pe­wien przyczyny choroby. Może przesadzam, lecz kazałem Nannie spakować dzieci i wywiozłem je z domu.

Jonet pokręciła głową, jakby chciała odzyskać jasność widzenia.

- Nie rozumiem. Dokąd je zabierasz? - W jej głosie czaił się strach.

- Nas, Jonet - poprawił ją łagodnie. - Zabieram nas do Cambridgeshire. Do mojej posiadłości. Są­dzę, że to najbezpieczniejsze miejsce, ale nikomu jeszcze nic nie mówiłem. Nawet Nannie. Powiedz, proszę, że pojedziesz.

- Sądzisz, że to była trucizna? Twarz miała zaciętą, wargi jej drżały. Cole pokręcił głową.

- Nie, prawdę mówiąc Nanna i Greaves podej­rzewają dyzenterię. Ktoś, chyba jakaś znajoma ku­charki, przyniosła wczoraj do domu śmietanę. Ja­dłaś ją?

Jonet w odrętwieniu pokręciła głową.

- Nie, nie przypominam sobie.

- A chłopcy?

- Nie. Chłopcy nie lubią śmietany.

Cole poczuł przypływ ulgi. Może to jednak był zwykły wypadek. Nic tak strasznego, jak sądził. Nie­stety nie wiedział, co może się stać w przyszłości.

- Więc zgadzasz się na mój pomysł, Jonet? - spytał cicho, niemal muskając ustami jej ucho. - Pojedziesz ze mną do Elmwood? Przysięgam, że nic się nie stanie. Nikomu nie stanie się krzywda.

Jonet podniosła na niego wzrok i Cole dostrzegł w jej oczach iskierki nadziei.

- Ale chłopcy... nie przestraszą się?

- Stuarta nie oszukamy. Ale Robert myśli, że to urodzinowa niespodzianka. To tak samo dobra wymówka, jak każda inna. Kiedy już dojedziemy na miejsce i nikt nie zachoruje, możemy zdecydo­wać, co robić dalej. Albo może lekarz udzieli nam wskazówek.

Jonet skinęła w milczeniu głową. Spytała jeszcze o Ellen i służbę i uznała, że wszyscy mają najlepszą możliwą opiekę i nic im nie grozi. Cole wsadził ją do powozu. Natychmiast powitał ją Robert, który wcisnął się jej na kolana i zaczął wylewnie dzięko­wać za niespodziankę.


Rozdział dwunasty


W którym pani Birtwhistle

popełnia strategiczny błąd


Po długiej niespokojnej nocy w gospodzie pod Loughton wyjechali na drogę do Cambridgeshire i jeszcze przed podwieczorkiem Cole skiero­wał stangreta na wschód. Trasa wiodła przez pola i łąki, a droga była tak spokojna, że Jonet poczuła nagły ucisk w gardle.

Cole jechał teraz na koźle, tak jak zwykł to czy­nić od wyjazdu z Londynu. Trudy podróży dawały się jednak chłopcom we znaki. Początkowe zacie­kawienie chłopców ustąpiło miejsca awanturni­czym nastrojom i kłótnia wisiała w powietrzu.

Było gorąco, duszno i zbierało się na deszcz. Jo­net czuła pulsowanie w skroniach, ściskanie żołąd­ka. Chłopcy dokazywali coraz śmielej, toteż zagro­ziła im dwukrotnie przerwaniem wycieczki, co oczywiście nie wchodziło w grę. Cole nie wywiózł­by ich z domu i nie zdecydował się na podróż w jej towarzystwie, gdyby nie okazało się to absolutnie konieczne.

Unikał jej przez ostatnich parę dni całkiem roz­myślnie, a niemal wszystko, co między nimi zaszło, wynikało wyłącznie z jej inicjatywy. Najpierw sku­siła go wspólną nocą, a następnie ubłagała, by mu towarzyszyć do St. John's Wood - zgodził się na jedno i drugie, lecz nieszczególnie chętnie.

Teraz jednak bardzo się starał, żeby nie stwarzać takich okazji. W gospodzie, gdzie spędzili noc, wy­najął duży pokój dla niej i chłopców, umiejscowio­ny strategicznie na końcu korytarza. W nocy strzegł go na zmianę ze stangretem. Gdzie i czy w ogóle spał, było dla Jonet tajemnicą.

Nie uszło jej uwagi również i to, że pamiętał o zasunięciu zasłon w oknach powozu, a potem za­meldował ich w hotelu pod przybranymi nazwiska­mi. Nauczyła się z nim nie dyskutować. I choć po­dróż była męcząca, odczuwała wdzięczność za to, co dla nich zrobił. Poza tym była ciekawa jego do­mu bardziej, niż nakazywał rozsądek.

W tej samej chwili Robert dźgnął Stuarta w że­bra ostro zakończonym kijkiem, który wybłagał od służącego w gospodzie. Wrzask Stuarta i repry­menda Jonet wystarczyły, by zatrzymać powóz. Cole w mgnieniu oka zeskoczył z kozła i otworzył drzwi.

- Wysiadać! - zagrzmiał, marszcząc groźnie brwi. - Wysiadać, urwisy. Dość tego! Jazda na ko­zioł! Zostawcie matkę w spokoju albo obedrę was ze skóry!

Stuart zrobił żałosną minę.

- Ale, sir, to on zaczął.

- Wcale nie! - wrzasnął Robert.

- Właśnie, że tak! - upierał się Stuart, wymie­rzając bratu kuksańca w żebra.

Cole'owi zadrgała szczęka.

- Nic mnie to nie obchodzi - ryknął, z jedną rę­ką na biodrze i wskazując palcem do góry. - Na­tychmiast na kozioł! I bądźcie mi za to wdzięczni. Przynajmniej będziecie mieli na co popatrzeć.

Chłopcy wygramolili się z powozu z podwinięty­mi ogonami, ale Jonet wiedziała doskonale, że to tylko udawany żal. Możliwość siedzenia na koźle była wyjątkową okazją. Cole usadowił się naprze­ciwko Jonet i przesunął ręką po włosach. Jonet nie mogła ukryć uśmiechu.

- Im przecież w to graj - powiedziała spokojnie.

Powóz potoczył się naprzód, a chłopcy pisnęli z uciechy. Cole skrzyżował ramiona na piersiach.

- Wiem - przyznał po chwili - ale już wolę to, niż gdyby mieli ci dokuczać.

Mówił tak czule i wydawał się tak szczerze zmar­twiony, że Jonet zapomniała o dumie.

- Jesteś bardzo dobrym człowiekiem - powie­działa spokojnie, składając ręce na kolanach. - Po­za tym praktycznym, mądrym i wyjątkowo atrak­cyjnym. Jesteś pewien, że nie chcesz przemyśleć ponownie mojej propozycji małżeństwa?

Cole wydawał się zarówno zaskoczony, jak i przerażony, tak jakby Jonet zdzieliła go po głowie jego własnym kijem do krykieta.

- Na miłość boską - mruknął, osuwając się niżej na kanapie. Miał bardzo nieszczęśliwą minę. - Nie teraz! Tylko nie to! Nie potrafię jasno myśleć.

- Dobrze, nie teraz - zgodziła się szybko. - To by rzeczywiście było niewygodne. Ale jeśli nie te­raz, to kiedy?

Cole popatrzył na nią zdumiony.

- Kiedy co? - spytał.

Jonet popatrzyła na niego z niewinną miną.

- Kiedy zechcesz mnie poślubić?

W każdej przeklętej minucie, codziennie, jak długo żyję - pomyślał ponuro Cole.

- Nie przypominam sobie - powiedział jednak przekornie - abyś wspominała o małżeństwie... z wyjątkiem sytuacji, w której byłoby to konieczne. Wydawało mi się, że chcesz romansu. A tej propozy­cji, mimo że jest bardzo kusząca, nie mogę przyjąć.

Jonet spuściła wzrok i zaczęła bardzo starannie wygładzać fałdy spódnicy.

- W takim razie wspominam o tym teraz - po­wiedziała cicho. - Rzuciłam ci serce pod nogi. Mo­żesz mnie wykorzystać i odejść!

- Bądź poważna - szepnął. - Przecież tak na­prawdę tego nie chcesz.

Wyraźnie zirytowana, wbiła pięść w poduszkę.

- Na miłość boską, Cole - mruknęła, przysuwa­jąc się do niego niecierpliwie. - Odznaczasz się na­prawdę błyskotliwym umysłem, a jednak zaczynam myśleć, że nie masz pojęcia, o co mi chodzi.

Powóz szarpnął, lewe koło wpadło w głęboką koleinę i Jonet spadła z siedzenia. Cole instynk­townie wyciągnął ręce, by ją podnieść. Przez długą chwilę ich twarze niemal się stykały i Cole powę­drował spojrzeniem na wzniesienie jej piersi.

- No cóż, wiedziałem, czego chciałaś dwa dni te­mu - powiedział trochę wyzywająco lekko ochry­płym głosem. - Wiedziałem?

- Och tak - potwierdziła, spuszczając rzęsy. - Z pewnością tak.

Zaproszenie nie mogło być śmielsze - patrząc, jak drżą jej wargi, Cole całkowicie stracił panowa­nie nad sobą. Płonąca zazdrość, bolesna samot­ność i pozornie bezkresne dni rozpaczy wybuchły i stopiły się w całość dokładnie w tej samej chwili, całość gorącą, całość, której nie mógł się oprzeć. Pociągnął Jonet na kolana, gniotąc jej jedwabną suknię i zrzucając kapelusz na podłogę.

Już od pierwszej chwili pocałunek był namiętny i żarliwy. Czuł, jak rośnie w nim pożądanie. Roz­chyliła usta i poddała mu się całkowicie, ale to nie miało znaczenia. Kilka ostatnich dni doprowadziło Cole'a do szaleństwa. Wsunął język w jej usta, umierając z tęsknoty, by ją posiąść, by stopić się z nią w całość, tak aby nic nie mogło ich rozdzielić.

Owinął się wokół niej grzesznie, spletli języki, ciała i dusze - był świadom jedynie jej obecności. Pragnął jej. Ciało pulsowało mu z pożądania i nie był już pewien, czy potrafi jej czegokolwiek odmó­wić. Ręce w czarnych rękawiczkach miała gorące i niecierpliwe. Oddawała mu śmiało pocałunki i za­częła ciężko oddychać.

Boże! Jakaż była przejrzysta! Nie musiał się na ślepo domyślać, czego pragnie. A gdy położyła mu rękę na udzie, zrozumiał, że jest to po prostu zupełnie jasne. Niestety nie mógł jej tego dać tutaj, w powozie. Pozostawał jeszcze wieczór. Wieczo­rem mieli być jednak w Elmwood.

Poczuł się tak, jakby na tlące się węgle pożąda­nia ktoś rzucił nagle kubełek piasku. A niech to! Był w powozie, z Jonet i dziećmi. W sytuacji bar­dzo niebezpiecznej z wielu powodów. A za chwilę mieli się znaleźć w Elmwood Manor.

Cofnął się powoli, odsuwając delikatnie Jonet. Pocałował ją żarliwie po raz ostatni i niechętnie oderwał usta od jej warg. Ujął jej twarz w dłonie i popatrzył głęboko w oczy. Dostrzegł w nich tylko ból.

- Przestań, Cole - szepnęła. - Przestań się wy­pierać tego, co nas łączy. Tego, co oboje wiemy od dawna.

Nie chciał odwracać twarzy, ale nie mógł znieść jej widoku.

- A co to jest? - spytał łagodnie, przymykając oczy. - Co takiego oboje wiemy?

- Że jesteśmy sobie bardzo potrzebni - powie­działa, rozsiadając się wygodniej. - I że jesteśmy dla siebie stworzeni. Że się kochamy.

Zaśmiał się gorzko.

- Kochasz mnie, Jonet? Czy ty mnie w ogóle znasz? Masz pojęcie, jak by wyglądało twoje życie ze mną?

Posmutniała.

- A ty wiesz, czego ja oczekuję od życia? - od­parła cicho. - Może to bardziej właściwie pytanie.

- Wiem, co nam było przeznaczone - odparł, patrząc w głąb powozu.

- Naprawdę? Wiesz również, co zrobię, gdy to wszystko się skończy, a ty znikniesz z mojego ży­cia. I proszę... Nawet się nie waż proponować mi „pomocy w potrzebie”. Nie zamierzam tego słuchać.

Cole odwrócił się do okna i patrzył na migający krajobraz. Wszystko, nawet obory i chałupy, wyda­wało mu się tutaj znajome. Wracał do domu, powi­nien czuć się dobrze i pewnie. Był jednak tak po­nury jak wówczas, gdy wyjeżdżał do Whitehall, by wstąpić do kawalerii.

- Może powinnaś wyjść za Delacourta - powie­dział cicho.

- Boże! - Zacisnęła pięść na fałdach sukni. - Czy o to w tym wszystkim chodzi? Zaczynam się obawiać, że obaj doprowadzicie mnie do szału.

Cole odwrócił się od okna i popatrzył na nią obojętnie.

- Lubisz chyba jego matkę i siostrę - odparł, jak­by to rozwiązywało sprawę.

- Co? - warknęła. - Więc dlatego, że lubię jego rodzinę, powinnam wyjść za niego za mąż? Cole, ja się z nimi spotykam towarzysko. Plotkujemy. Ba­wimy się. I niczego innego nie chcę.

- Należy do twojej klasy - odparł spokojnie.

Boże. Chyba musiała mu powiedzieć. Ale czy było jej wolno to zrobić? Nie przychodziła jej jed­nak do głowy żadna inna alternatywa. Potrzebowa­ła Cole'a zbyt rozpaczliwie, by móc bez niego żyć. A mimo to nie miała pojęcia, kiedy zaczęła mu ufać. Kiedy zaczęła go kochać? Ale w końcu to się stało i teraz, gdy nie byli razem, w głowie wirowa­ły jej setki słodko- gorzkich myśli na jego temat.

Ilekroć przymykała oczy, widziała Cole'a. Nie tylko teraz, ale właściwie w każdej chwili, gdy tylko się budziła. W snach zresztą również był tylko on - z okularami zsuniętymi z nosa, zatopiony w lek­turze, Cole pochylony nad chłopcami, śmiejący się z jakiegoś żartu. Cole, który się z nią kochał. Pomi­jając już jego siłę, szlachetność i inteligencję, był naprawdę urodziwy. Wszystko robił z cudownym wdziękiem.

Nie mogłaby żyć prześladowana takimi wspo­mnieniami. Popatrzyła na niego raz jeszcze, miał twarz skąpaną w popołudniowym słońcu, którego promienie wpadały ukośnie do okna. Gdy przejeż­dżali aleją wysadzaną drzewami, światło zmieniało się, raz spowijając w cieniu, innym znów razem oświetlając jego prześliczne, rzeźbione niemal ry­sy. Nigdy nie sprawiał wrażenia człowieka tak sa­motnego, tak osieroconego. A jednak pohamowa­ła chęć, by wyciągnąć rękę i dotknąć jego twarzy. Nie tego oczekiwał.

Czego więc potrzebował? Jakie były jego marze­nia? Być może przeceniła swoje siły, sądząc, że wie, co dla niego najlepsze. A przecież Cole był sil­nym, odważnym mężczyzną, który dzielnie by o nią walczył. Być może jednak nie walczyłby o siebie, nie przeciw własnym demonom. Co więcej, Jonet nie mogła przestać wierzyć w to, że ona i Cole są naprawdę dla siebie stworzeni. Gdy była w jego ra­mionach, czuła, jak znika jego rezerwa, jego zwy­kłe opanowanie i chłód. Przy niej był zarówno sta­nowczy, jak i czuły, dokładnie tak, jak tego potrze­bowała; dostrzegła jednak również, jak bezwolnie poddawał się namiętności.

Uczynił z niej kogoś lepszego i oddał jej tę ma­leńką cząstkę niewinnej dziewczynki, jaką znów chciała się stać. A ona wyciągnęła go z cienia, spra­wiła, że zaczął odczuwać pożądanie, gniew i... tak... miłość. Pod wieloma względami stanowili całkowite przeciwieństwa, a zarazem tworzyli pew­ną całość. Czy on również odczuwał tę metafizycz­ną symetrię, to, jak ściśle się uzupełniają? Z pew­nością. Jednak stał między nimi David. Co on by na to wszystko powiedział? David pragnął jej szczęścia... A jeśli ona pragnęła Cole'a w swoim życiu, musiał po prostu przyjąć jej decyzję do wia­domości. A Cole? Czy on byłby do tego zdolny? Z pewnością żądałby wyjaśnień. Tak czy inaczej, życie wielu ludzi znalazło się w niebezpieczeń­stwie. A po tym, co Jonet i David razem przeszli - odrzucenie, poczucie winy i w końcu przypływ głębokiego oddania, którego nikt nie mógł zrozu­mieć - on chciał, by Jonet wreszcie zaczęła żyć, przestała o nim myśleć i znalazła sobie odpowied­niego mężczyznę. No i w końcu do tego doszło. I nie zamierzała oddawać pola bez walki.


* * *


Cole wyczuł zakręt na długo, zanim stangret Jo­net powściągnął konie i przeprowadził powóz mię­dzy wysokimi murowanymi słupami. Brama była otwarta, ale w budce strażnika nikt nie siedział. Przecież musieli na nich czekać. Cole wysłał po­słańca z gospody w Loughton. Kiedy jednak powóz potoczył się po podjeździe, między rzędami sta­rych wiązów, Cole poczuł, że serce wypełnia mu niepokój. Chrzęst żwiru, stukot podków - wszyst­ko to wzmagało jeszcze irracjonalny strach. Boże, co za okropny błąd! Nie powinien był tu przyjeż­dżać. Nie powinien był wracać.

Szybko wyciągnął rękę i zsunął okulary, zmienia­jąc pozycję tak, jakby chciał wyjrzeć przez okno. Jo­net położyła mu delikatnie dłoń na ramieniu.

- Jej tu nie ma - szepnęła. - Niczego nie zoba­czysz.

- Nie wiem, o co ci chodzi - odparł, wracając na miejsce.

- Rachel - odparła szeptem. - Rachel odeszła. Wiem, co czujesz, ale tę część życia masz już za so­bą.

Chciał już powiedzieć, że to nie jej sprawa i że nie ma pojęcia o tym, co on czuje. Ale tak na­prawdę ona wiedziała przecież znacznie więcej, niż mógłby sobie życzyć. Poza tym być może spra­wa naprawdę jej dotyczyła. Na pewno? Czy za­mierzał uczynić swoje życie jej sprawą? Czyżby naprawdę chciał głupio otworzyć serce przed ko­bietą, która zdawała się znać go tak dobrze jak stara kochanka?

Nie wiedział. A teraz nie chciał nawet o tym my­śleć. Zbliżali się do domu. Powóz turkotał na mo­ście; Cole czuł, że stangret skręca zamaszyście w półokrągły podjazd. Niemal słyszał rozradowane okrzyki siedzących na koźle chłopców. A potem się zatrzymali.

Stangret zeskoczył z kozła, by pomóc chłopcom. Po schodach szybko zeszła pani Birtwhistle, szero­ko rozkładając ramiona w geście powitania. Cole musiał pochwycić gospodynie w objęcia i lekko nią zakołysać. Chyba się tego spodziewała. A już z pewnością na to zasłużyła. Znała go i kochała od wczesnego dzieciństwa, a on przez ostatnie sześć lat wydawał się o niej nie pamiętać.

- Och - powiedziała bez tchu, gdy postawił ją na ziemi. - Już zaczynaliśmy myśleć, że nigdy nie wróci pan do domu. I bardzo byśmy się pomylili! Będzie tak jak dawniej! - Gospodyni przeniosła zaciekawione, serdeczne spojrzenie z dzieci na Jo­net, której stangret pomagał właśnie wyjść z powo­zu. Postąpiła krok naprzód.

- Madam, czy mogę pogratulować pani jako pierwsza?

Jonet, która oderwała właśnie wzrok od fasady domu, opuściła podbródek i uśmiechnęła się słod­ko do gospodyni.

- Pogratulować? - spytała cicho.

Cole zorientował się zbyt późno, że powinien był to przewidzieć. Powinien był również wyskoczyć naprzód i położyć pani Birtwhistle dłoń na ustach. Zamiast tego zamarł i słuchał potoku jej słów.

- Gratuluję, madam! Już zaczynaliśmy się oba­wiać, że pan Amherst nie przywiezie nam nigdy nowej pani! I niech mi będzie wolno powiedzieć, jak bardzo jesteśmy radzi!

Jonet otworzyła ze zdziwienia usta, ale po chwi­li natychmiast odzyskała opanowanie. Roześmiała się wdzięcznie i wychyliła do przodu, klepiąc sta­ruszkę po ramieniu.

- Och, moja droga pani Birtwhistle! - powie­działa swobodnym, lekkim tonem. - Jeśli o to cho­dzi, jesteśmy chyba o krok przed kapitanem Am­herstem,

- O krok przed? - spytała wyraźnie speszo­na starsza pani.

- Tak, madam. Pani przenikliwość jest dopraw­dy zdumiewająca. - Rzuciła kpiące spojrzenie na Cole'a i zniżyła głos do szeptu. - Rzeczywiście zagięłam na niego parol, ale nie udało mi się do tej pory go przekonać.

- Co to jest parol? - spytał nieśmiało Robert, odrywając się na chwilę od tłustej kotki z widocz­nym dużym brzuszkiem, którą obaj ze Stuartem zasypywali pieszczotami.

- Boże - jęknęła gospodyni, przenosząc uwagę na Cole'a. - Przecież pisał pan... - Nerwowo za­częła przeszukiwać kieszenie. - Miałam to tutaj i myślałam, że... Pisał pan, że chce pan tu stworzyć dom dla pewnej damy z dziećmi... chyba jednak źle pana zrozumieliśmy.

Cole położył lekko dłoń na ramieniu pani Birt­whistle.

- Sam pan Bóg tylko wie, co tam napisałem - powiedział uspokajająco. - Kleciłem ten list w ogromnym pośpiechu. Chciałem po prostu dać pani do zrozumienia, że nasze przybycie jest dość nagłe. I mam nadzieję, że przygotowała pani wszystko jak najlepiej, mimo że termin był tak krótki.

Jego uwagi wprawiły panią Birtwhistle w jeszcze większe zakłopotanie.

- Och - wykrzyknęła, unosząc dłoń do ust. - A ja przygotowałam na pierwszym piętrze pokoje ro­dzinne.

- Na pierwszym piętrze! - wykrzyknęła Jonet pogodnie, gdy stangret zaczął zrzucać bagaże. – Są z pewnością wspaniałe. Zawsze twierdziłam, że jedynka to szczęśliwa liczba, prawda, kochanie?

- Wsunęła dłoń pod ramię Cole'a i posłała mu olśniewający uśmiech.

Gospodyni wyglądała tak, jakby miała ochotę coś dodać, ale Cole skinął tylko głową. - Pani Rowland ma rację, pani Birtwhistle - przerwał, używając nazwiska, jakie wcześniej ustalili. - Pierwsze piętro będzie doskonałe.


* * *


Gdy Cole kończył spotkanie z nowymi służącymi, była prawie piąta, a o szóstej miał już za sobą roz­mowę z Mosebym, z którym omówił sprawy zwią­zane z majątkiem. Ogólnie rzecz biorąc, Moseby i jego dzierżawcy poradzili sobie jakoś pod jego nieobecność, lecz po tylu latach zaniedbań wiele palących problemów wymagało jego osobistej uwa­gi. Wciąż na nowo zadawał sobie pytanie, czy mą­drze postąpił, pozostając tak długo za granicą.

Teraz potrzebował pilnie stodół i spichlerzy. Domy dzierżawców wymagały nowych dachów przed kolejną zimą. Trzeba było uzupełnić trzodę, należało też podjąć ważne decyzje w sprawię me­lioracji i zasiewów. Wydawało się, że pracy starczy­łoby mu na rok, bez jednego wolnego popołudnia. A miał zostać tu sam... ze wspomnieniami, co sta­nowiło niezbyt miły aspekt całej tej historii.

Gdy tylko drzwi gabinetu jego ojca zamknęły się za Mosebym, Cole podszedł do małego stolika przy oknie i nalał sobie brandy. Popatrzył w dół, na wspaniale wystrzyżony trawnik, wdzięczną sy­metrię ogródka z różami i uroczej białej altanki - i pomyślał przez chwilę o Rachel. Jakże często patrzył na nią, gdy tak przechadzała się samotnie po ulubionym ogrodzie.

Stał przez chwilę przy oknie, obracając w palcach kieliszek i patrząc na cienie, zarówno te prawdziwe, jak i wymyślone. Nie mógł jednak sobie na to po­zwolić. Spróbował przepędzić ten obraz. Wdychał zapach ciepłego drewna, świeżej trawy i dopiero skopanej ziemi, odkrywając ku swemu dziwieniu, że te wonie działają na niego kojąco. Och, tak, dawno go tutaj nie było. Zostawił wiele niedokoń­czonych spraw, o wiele rzeczy nie zadbał. Przede wszystkim o swoje serce i duszę.

Nagle przez ciszę przebił się piskliwy kobiecy śmiech, a Cole powędrował spojrzeniem w stronę altanki usytuowanej w kącie ogrodu. Stuart wycią­gał matkę z krzaków.

- Mam cię, mam cię! - wołał triumfalnie. - Raz dwa trzy! Teraz ty szukasz, a ja i Robin się chowa­my!

Lecz Jonet nie zamierzała godzić się z losem. Śmiejąc się serdecznie, odmówiła. Z opadających na ramiona włosów wystawały jej trociny, spódnicę miała ubrudzoną kurzem i pajęczynami. Kraj suk­ni zaczepił o suchą gałązkę, odsłaniając piękną kostkę i kawałek proporcjonalnej łydki.

Stuart uwolnił Jonet z pułapki - wreszcie wyglą­dał jak mały chłopiec, którym w końcu przecież był. Cofnął się i odszedł na pewną odległość od matki.

- Mamo, musisz być fair. Licz! Musisz grać uczciwie.

Cole patrzył na nich jak w transie - Jonet uśmiechnęła się słodko, a potem ruszyła szybko przez trawnik w ślad za Stuartem. Schwytała go z łatwością i pociągnęła na trawę, obsypując pocałunkami. Stuart piszczał i śmiał się, próbując wy­rwać się z jej objęć, aż w końcu pocałowała go ostatni raz i uwolniła z objęć.

- Aye, Stuart - mruknął Cole, wypijając sążnisty łyk brandy. - Taka ona już jest. Raz słodka, za chwilę nieznośna. I zanim zdążysz się zoriento­wać, powala cię na ziemię i robi z tobą, co chce.

Stuart oczywiście go nie słyszał. Biegał po ogro­dzie z bratem i zewsząd dochodziły ich radosne śmiechy. Jonet podeszła do altanki, zasłoniła oczy i zaczęła głośno, groźnie liczyć. Cole oderwał od nich wzrok, odstawił kieliszek i poszedł się przebrać do kolacji. O wiele później zdał sobie sprawę z tego, że widok Jonet całującej syna wy­parły mu z pamięci skojarzenie pięknego ogrodu ze zmarłą żoną.


* * *


Jonet nie mogła się napatrzeć na Elmwood. By­ła to piękna rezydencja w elżbietańskim stylu, uno­wocześniona ceglaną fasadą z dwoma wdzięcznymi skrzydłami - wszystko to tkwiło niczym szlachetny kamień wśród starych drzew i prostych klombów, otoczone fosą, przez którą już dawno nie przerzu­cano mostu.

Poza godziną, która upłynęła jej na zabawach z dziećmi w ogrodzie, Jonet spędziła swoje pierw­sze popołudnie w Elmwood, snując się leniwie po ogrodzie lub z jednego pokoju do drugiego. Wnętrze domu urządzono dość chaotycznie, dzięki czemu wydawało się bardziej przytulne niż ostentacyjne. Ściany głównego holu zdobiły pane­le, a na górę prowadziła klatka schodowa w jako­bińskim stylu. Jadalnia na co najmniej dwadzieścia osób i długi ciemny pokój biblioteczny dopełniały obrazu eleganckiej wiejskiej rezydencji.

Wiedziała od Cole'a, że w domu mieściła się niegdyś plebania kościoła Świętej Anny, pięknej normańskiej świątyni usytuowanej na południo­wym krańcu wioski, graniczącej niemal z tyłami ogrodu. Gdyby sądzić po naukowych tytułach wy­pełniających bibliotekę i portretach dawno już nie­żyjących duchownych, Elmwood do niedawna po­zostawało plebanią. A Jonet mogła się tylko zasta­nawiać, jaka to tragedia mogła wygnać człowieka z domu, który kochał, i oderwać od obowiązków, jakich zamierzał się podjąć.

W salonie zaczęła powoli rozumieć. Portret zmarłej żony Cole'a wiszący wysoko nad komin­kiem okalały złote ramy, a strój kobiety nie pozo­stawiał żadnych wątpliwości co do tożsamości mo­delki. Rachel Amherst była klasyczną angielską pięknością o jasnych blond włosach i niebieskich oczach. Upozowano ją na wysokim krześle z epoki Stuartów, z jedną ręką opartą o poręcz, a drugą na Biblii leżącej na jej kolanach. Lecz to wyraz twarzy - lub raczej jego brak - zatrzymał Jonet w pół kroku na środku pokoju.

Podeszła bliżej, oparła ręce o sofę ustawioną przy palenisku i wychyliła się w stronę portretu. Zmarła pani Amherst wyglądała tak obojętnie, jak­by zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że po­zuje do portretu. I nie wynikało to wcale z techni­ki, jakiej użył artysta, ani ze skromności modelki. W jej oczach nie było wyrazu, Rachel wydawała się całkowicie zatopiona w swoich myślach, nieczuła na myśli innych. Jonet zareagowała na portret w dziwnie fizyczny sposób - poczuła niemal dotyk lodowatych palców na swojej szyi.

- Śliczne z niej było stworzenie - powiedział na­gle jakiś głos.

Krzyknęła i obróciła się na pięcie.

- Och! - zaszczebiotała pani Birtwhistle. Posta­wiła wazon i podeszła szybkim krokiem w stronę sofy. - Moja droga pani Rowland! Chyba panią przestraszyłam. Proszę mi wybaczyć.

Jonet popatrzyła na maleńką kobietkę i poczuła, że rumieni się ze wstydu.

- Proszę... - powiedziała, przyciskając rękę do serca. - Nie powinnam tak wszędzie węszyć, ale...

Pani Birtwhistle pokiwała ze zrozumieniem głową.

- Ale on zamknął się na całe popołudnie w gabi­necie, a pani umiera z nudów. Wkrótce jednak bę­dzie kolacja i jeśli znam pana Amhersta, a znam go, proszę mi wierzyć, bardzo dobrze, to on na pewno nie zrezygnuje z posiłku.

Gospodyni podeszła szybko do mahoniowego kredensu.

- Proszę usiąść, pani Rowland, a ja podam pani coś na ukojenie nerwów.

Po chwili podała jej kieliszek płynu, który wyglą­dał jak sherry. Jonet z wdzięcznością upiła z kielisz­ka spory łyk. Pani Birtwhistle patrzyła na nią wy­czekująco i wyglądała tak, jakby nigdzie się jej nie spieszyło. Jonet postanowiła skorzystać z okazji.

- Rozumiem, że pracuje już tu pani od daw­na - powiedziała miło, przenosząc spojrzenie na portret. - Chyba znała pani dobrze panią Am­herst?

- Och, tak - potwierdziła gospodyni. - Przyje­chała tutaj w tysiąc osiemset szóstym i mieszkała do śmierci w cztery lata później. Co za strata!

- Umarła w połogu, prawda? - spytała Jonet, ce­lowo obojętnym tonem.

Pani Birtwhistle skinęła smutno głową.

- Biedna kobieta. Ale nie mogę powiedzieć, że­by bardzo mnie to zdziwiło.

- Nie?

Starsza pani wzruszyła ramionami.

- To nie moja sprawa, ale ona tak jakoś wyglą­dała... jeżeli pani rozumie, co mam na myśli. Była jakby nie z tego świata... Nie bardzo się zresztą nim interesowała. Od początku miałam wrażenie, że gaśnie w oczach.

- Chyba wiem, co pani ma na myśli - powiedzia­ła cicho Jonet.

- Naprawdę? To trochę dziwna rozmowa, ale tak czy inaczej, wyszło na moje, choć byłam z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Biedactwo nie mia­ło szans.

- Co pani chce przez to powiedzieć? Pani Birtwhistle smutno pokiwała głową.

- Poród pośladkowy. Męczyła się trzy dni i po prostu straciła siły. A gdy w końcu je urodziła, było za późno.

- Mój Boże. Straszne.

- Takie rzeczy się zdarzają, to niczyja wina, chociaż pan Moseby twierdzi, że pan miał o to pretensje do siebie. Nie powinien jednak tak my­śleć, bo był dobrym mężem. Zawsze bardzo o nią dbał, chociaż ona zdawała się tego nie dostrze­gać. Miała też w ciąży najlepszą opiekę i wspania­łego lekarza. - Gospodyni pogłaskała lekko obi­cie kanapy, jakby uspokajała narowiste źrebię. - Ale nie mówmy już o tym, pani Rowland, do­brze? - Jej twarz rozjaśnił uśmiech. - Kapitan wrócił wreszcie do domu i nie powinniśmy się grzebać w przeszłości.

* * *


Sen nie nadszedł tej nocy łatwo. Cole nawet się tego spodziewał, więc uzbroił się wcześniej w do­datkową poduszkę, dwie lampy i wytarty egzem­plarz łacińskich elegii Miltona z biblioteki ojca. Poprawiając poduszkę, Cole próbował czerpać spokój z faktu, że jeśli nawet jego zdrowie psy­chiczne jest poważnie zagrożone, to przynajmniej dzieci są bezpieczne.

Wszyscy spali teraz w apartamentach na drugiej kondygnacji. Cole rozmyślnie oddał Robertowi i Stuartowi dużą sypialnię i położył Moseby'ego na kozetce w ich garderobie. Moseby miał wyjąt­kowo lekki sen i dzięki jego czujności niejeden Francuz oglądał oblicze Abrahama wcześniej, niż się spodziewał.

Tak, dzieci były na pewno bezpieczne z Mose­bym. I tak jak mówił Jonet przy kolacji, następne­go dnia zamierzał wysłać kogoś dyskretnie do Do­naldsona, aby sprawdził, czy wiadomo cokolwiek na temat choroby w Mercer House. A potem tak szybko jak to możliwe chciał przywieźć do Elm­wood Ellen lub Nannę, albo nawet Donaldsona, gdyby Jonet wyraziła taką ochotę, aby mogli z nią zostać do czasu podjęcia kolejnych decyzji.

Dał jednak jasno do zrozumienia, że nie będzie pod żadnym pozorem tolerował Delacourta pod swoim dachem. Nie życzył sobie nawet, by Jo­net zdradziła mu miejsce swojego pobytu. Począt­kowo zareagowała bardzo gwałtownie, tak jakby Cole zadał jej mocny, bolesny cios. Jednak po krótkiej wymianie zdań wyraziła zgodę. Cole miał tylko nadzieję, że dotrzyma słowa, gdyż za­mierzał wrócić sam do Londynu tak szybko, jak to będzie możliwe. Nadszedł czas na rozmowę z dok­torem Greavesem i sędzią na temat okoliczności pamiętnych, strasznych zdarzeń przy Brook Street.

Spod przymrużonych powiek patrzył na drzwi prowadzące z jego skromnej garderoby do pokoju Jonet. Diabelska pokusa! Nie mógł sobie poza tym wytłumaczyć jednej rzeczy - co on właściwie napi­sał do pani Birtwhistle? Była wprawdzie stara i tro­chę kapryśna, lecz na pewno nie mógł jej zarzucić braku kompetencji.

Wolno, jakby na jego życzenie, drzwi od garde­roby otworzyły się i Cole wbił zahipnotyzowane spojrzenie w Jonet otuloną w zwiewną szatę, która pieściła jej ciało we wszystkich stosownych i nie­stosownych miejscach. Miękka tkanina niemal lśniła, a Cole był prawie pewien, że Jonet nie ma nic pod spodem. W jednym ręku trzymała dwa kie­liszki, a w drugiej butelkę wina. Na jej wargach igrał szelmowski uśmieszek.

- Buchnęłam z twojej piwnicy - wyznała odważ­nie, przesuwając się na skraj łóżka.

Zerkając na nią znad okularów, westchnął, za­mknął książkę i odłożył na bok.

- Dlaczego mnie to nie dziwi, Jonet?

Z tym samym zalotnym uśmiechem na wargach wychyliła się prowokująco, by postawić wino na sto­liku. Chmura czarnych włosów rozsypała się jej na ramionach, a koszula prowokująco się rozchyliła.

- Naprawdę, Cole - powiedziała gardłowym gło­sem, odsuwając kapę. - Chyba nie sądziłeś, że zdo­łam się oprzeć tej pokusie?

- Chyba nie - odparł w końcu, zdejmując okula­ry. - I nie ma pewnie sensu, bym ci mówił, że nie po­winnaś przebywać ze mną w jednej sypialni, ani bym cię ostrzegał, że ktoś nas może na tym przyłapać.

Jonet tylko pokręciła głową.

- Żadnego - zgodziła się. - Jeśli ktoś nas przyła­pie, narazisz na szwank moją i tak wątpliwą cnotę i będziesz musiał się ze mną ożenić. Ale ośmielam się zauważyć, że oboje jesteśmy za zamkniętymi drzwiami, prawda? - Popatrzyła na niego pytająco, unosząc brwi.

- Owszem - wyznał głosem nabrzmiałym nagłą żądzą. - Są nawet zamknięte dość szczelnie.

Pochyliła się, by nalać wino, a jej piersi kusząco się zakołysały. Poczuł nagły ucisk w gardle. Jonet nie kryła swoich pragnień. A i on nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że jej pożąda. W istocie, gdyby miał być całkiem szczery, przyznałby, że jest fizycznie podniecony od chwili, gdy zobaczył, jak Jonet baraszkuje w trawie ze Stuartem.

Wspomnienie wspólnie spędzonej nocy było w nim żywe jak otwarta rana. Ale i ona go wtedy pragnęła. On jednak uważał, że kierowała się wówczas wyłącznie strachem. Jednak dzisiaj, gdy jechali powozem z Loughton, otworzyła przed nim serce. Powiedziała, że go kocha. Pragnęła wyjść za niego za mąż i dążyła do tego z uporem. Scho­wała dumę do kieszeni i postanowiła mu się oświadczyć.

Cole wciąż sądził, że to się nie może udać, gdyż nie miał jej nic do zaoferowania. Zorientował się jednak nagle, że siedzi na łóżku i wsuwa palce w delikatne włosy na jej skroniach, ujmuje delikat­ną twarz w dłonie i ją całuje.

- Och - szepnęła bez tchu, jakby zdumiona czu­łością tego gestu. I natychmiast oddała pocału­nek. A potem pocałowała go jeszcze raz. I jesz­cze... Zadrżała i popchnęła go delikatnie na po­duszki.

- Tym razem bądźmy cierpliwi - szepnęła z wa­haniem. - Mamy całą noc. Chciałabym, żebyśmy się czegoś o sobie dowiedzieli. Możemy tak zrobić, Cole?

Przytłumił nieco żądzę i opanował się.

- Jak sobie życzysz.

Natychmiast wychyliła się do przodu, wzięła kie­liszek i przysunęła się do niego bliżej, niemal mu­skając udem jego biodra.

- Twoje zdrowie, moja droga - powiedział Cole. - A teraz, jakie to straszne sekrety chcesz mi wy­znać?

Jonet znów zrobiła figlarną minę i zaczęła się bawić wiązaniem koszuli.

- No cóż... przede wszystkim, chciałabym wie­dzieć, czy zawsze śpisz w koszuli.

Cole poczuł, że się rumieni.

- Nie zawsze, Jonet. Trudno jednak nazwać ubraniem bieliznę nocną.

Jonet śmiało odpięła guzik i przesunęła palcami po torsie Cole'a.

- Możliwe. Ale pamiętaj, że jeśli uda mi się na­mówić cię do małżeństwa, potnę je wszystkie na kawałki.

Jej ręce paliły żywym ogniem.

- Jonet - wychrypiał, patrząc jak zafascynowany na jej palce. - Naprawdę nie sądzę, aby udało się nam porozmawiać, jeżeli nie przestaniesz...

- Tak - przyznała, rozchylając lekko usta. - Masz całkowitą rację. O czym to ja myślałam? - Wolno odstawiła kieliszek na stół i zaczęła odpinać bluzkę. Cole patrzył na nią w niemym oczekiwaniu, a je­dwabista tkanina zsunęła się jej z ramion, owinęła wokół bioder i odsłoniła pełne piersi i miękki, okrągły brzuch.

Z kocim wdziękiem usiadła mu okrakiem na ko­lanach i ściągnęła w dół jego koszulę. Zadrżał z podniecenia. Nie spuszczała z niego wzroku, prze­suwając dłońmi po jego biodrach, płaskim brzuchu i niżej... Wreszcie znalazła to, czego szukała.

Krzyknął.

Cole kochał się w swoim trzydziestoczterolet­nim życiu z wieloma kobietami, ale nie pamiętał, by którakolwiek kochała się z nim. Choć był bliski utraty zmysłów, zdał sobie jednak sprawę, że taki jest właśnie zamiar Jonet, i nie miał siły, by się jej oprzeć. Poddał się więc tylko nieuniknionemu. Chwycił Jonet za ramiona.

- Nie - szepnął ochryple. - Nie tak...

- Dlaczego? - spytała czułym, miękkim głosem. - Dlaczego nie mogę cię kochać tak, jak chcę?

Właściwie dlaczego nie? Dlatego że takie rzeczy robiły tylko prostytutki. Dlatego że on sam rzadko tego doświadczał.

Pytanie Jonet podało jednak to pierwsze wyjaśnie­nie w wątpliwość. A drugie było tylko kiepską wy­mówką. Tak naprawdę Cole czepiał się jeszcze resztek nadziei, że zdoła ustrzec jakąś swoją cząst­kę przed tą kobietą, która i tak już stanowiła za­grożenie dla jego ciała i duszy.

Jego wahanie wystarczyło Jonet za całą odpo­wiedź. Wzięła go do ust.

Z początku przerażony, później dziko podnieco­ny wbił palce w jej rękę, walcząc z pragnieniem, by przyciągnąć ją bliżej i odepchnąć jednocześnie. Pieściła go chciwie, czas stanął w miejscu, a Cole znalazł się na granicy wszechogarniającej rozkoszy i strasznego bólu.

- Chcę być w tobie - szepnął, wbijając jej palce w ramię.

Nie był nawet pewien, czy naprawdę wymówił głośno te słowa. Brutalnie... może nawet zbyt bru­talnie podciągnął ją wyżej.

- Chcę być w tobie. Natychmiast - zażądał i Jo­net uniosła głowę.

Oczy miała szeroko otwarte, zasnute mgłą, usta wilgotne. Dyszała.

- Teraz - poprosił ciszej.

Siedząc na nim okrakiem, skinęła głową, odchy­liła ją do tyłu i jednym perfekcyjnym ruchem na­działa się na jego pal.

- Boże... - jęknął Cole.

Jonet wypuściła ze świstem powietrze, uniosła się i znów opadła. Wznosiła się tak i opadała, a Cole przesunął ręce z jej bioder na uda, a potem na deli­katne, wilgotne włoski na jej łonie. Rozsunął fałdy i odnalazł słodki, stwardniały pączek. Wreszcie go odnalazł.

Musnął go delikatnie opuszką kciuka, a Jonet za­częła ciężko dyszeć. Jej włosy opadły na naprężone, różowe sutki. Uniosła się wysoko i ześlizgnęła raz jeszcze. A potem wszystko działo się już bardzo szybko. Ujeżdżała go w dzikim tempie, a jej wąska, wilgotna kobiecość zaciskała się na nim coraz moc­niej, doprowadzając do szaleństwa.

- Och... och... - dyszała. Po raz ostatni uniosła biodra, a Cole wszedł głęboko do środka i wlał w nią nasienie. Gdy odzyskał zdolność myślenia, poczuł pod plecami prześcieradło, a na brzuchu ciężar Jonet, która wpychała go w materac.

- Boże - szepnęła drżąco gdzieś koło jego ucha. A potem zapadła cisza.

Cole czuł się wspaniale, z dala od Londynu, w swoim własnym łóżku, z kobietą, która należała lub mogła należeć do niego.

- Jonet - powiedział cicho, gdy ocknęli się z krótkiej drzemki. - Dlaczego tu przyszłaś? Właśnie po to? Czy naprawdę chciałaś porozma­wiać?

- Mhm - odparła sennie, kładąc mu ręce na ra­mionach. Podciągnęła się wyżej, by na niego popa­trzeć. - Chyba i po jedno, i drugie. - Wyciągnęła się leniwie obok Cole'a. - Chcesz znać prawdę? - spytała po dłuższej chwili.

Cole nie miał doświadczenia w sypialnianych rozmowach, lecz instynktownie wiedział, że jego odpowiedź powinna brzmieć: nie.

- Oczywiście - skłamał dzielnie.

By opóźnić to, co nieuniknione, Jonet podcią­gnęła kołdrę i oparła mu głowę na ramieniu.

- Lubię twój zapach - szepnęła.

- Nie zmieniaj tematu, moja droga - ostrzegł. - Sama to zaczęłaś.

Jonet westchnęła i odsunęła się od niego lekko.

- Chcę się czegoś dowiedzieć o twoim życiu w Elmwood. Jaki byłeś jako chłopiec? Co lubiłeś robić? O czym marzyłeś? - tłumaczyła spokojnie, wpatrując się w mrok sufitu. - I chcę jeszcze wie­dzieć, czy spałeś tu... w tym pokoju... z Rachel. Chcę wiedzieć, czy ją kochałeś. Chcę wiedzieć, co dla ciebie znaczyła.

Cole wciągnął z trudem powietrze.

- Nigdy nie spałem w tym łóżku z Rachel - po­wiedział cicho, patrząc na drzwi łączące sypialnię z sąsiednim pokojem. - Zawsze chodziłem do niej. Czy możemy na tym poprzestać?

- Nie - szepnęła.

W jej piersi wzbierały rozpacz i zwątpienie. Mo­dliła się, by nie przyspieszyć niczego w tej relacji zbyt gwałtownie i by nie podążyć w złym kierunku.

Cole objął ją nagle ramieniem, musnął ustami jej brwi. Czuła wyraźnie dotyk jego warg.

- Nigdy jej nie kochałem, Jonet - powiedział ci­cho. - Nie tak jak mąż powinien kochać żonę. Ra­chel znaczyła dla mnie... nadzieję. Była symbolem oddania Bogu. Chyba już nic więcej nie mogę do­dać.

Jonet owinęła go w pasie ramieniem.

- Chyba rozumiem - powiedziała cicho. - Opo­wiesz mi coś o niej? Jak ją poznałeś? Jaka była?

I tak oto przez kolejną godzinę Cole nie zajmo­wał się niczym innym. Początkowo było mu trud­no, a jednak opowiedział Jonet rzeczy, z jakich ni­gdy dotąd nikomu się nie zwierzał. Z marzeń i obaw, jakie sam ledwo rozumiał. I gdzieś w trak­cie tych opowieści, sam nie pamiętał dokładnie, w którym momencie, rozmowa zeszła na temat je­go dzieciństwa, śmierci rodziców i tych zimnych lat spędzonych pod opieką lorda Jamesa Rowlan­da. I tak się jakoś stało, że ogarnęło go błogie uczucie spokoju.

W którymś momencie Jonet wstała z łóżka i na­pełniła kieliszki. O pierwszej wino znikło tak bez­powrotnie jak troski Cole'a. O drugiej przewrócił Jonet na plecy i wbił się w nią znowu - kochali się mocno i długo, bez pośpiechu, bez desperacji i ko­nieczności spełnienia. Aż w końcu krzyknęła cicho, wbiła mu palce we włosy i oplotła nogami biodra.

I znów zasnął. Tym razem spał głęboko i nie śnił o niczym, nie myślał o przyszłości, ani się jej nie bał. Istniała tylko teraźniejszość i Jonet z nogami owiniętymi wokół jego bioder.

Rachel... biedna Rachel. Nigdy nie mogła mu wystarczyć. Ale Jonet - och tak, przez nią groziła mu nawet śmierć z wyczerpania.

Przewrócił ją na materac, rozsunął jej nogi i przycisnął do materaca.

- Czego pragniesz, Jonet? - spytał ochryple. - Powiedz.

Jonet westchnęła ciężko, rozkoszując się słod­kim ciężarem jego ciała.

- Teraz? - spytała kokieteryjnie, zakładając mu nogę na biodro. - Czy za dziesięć minut? Czy na zawsze?

Podniósł gwałtownie głowę i popatrzył na nią przytomnym wzrokiem.

- Na zawsze - odparł pewnie.


Rozdział trzynasty


Wdowa Rowland otrzymuje to, na co zasłużyła

W świetle lampy, która jeszcze nie zdążyła się wypalić, Jonet zajrzała Cole'owi w oczy. Powaga tego wzroku mocno ją wzburzyła.

- Chcę... żeby moje dzieci były bezpieczne - po­wiedziała lekko łamiącym się głosem. - Chcę, żeby moje dzieci były bezpieczne i żebyś mnie kochał.

- Kocham cię, Jonet. I dobrze o tym wiesz.

- Tak - odparła, pewna, że mówił prawdę.

- A twoim dzieciom nic przy mnie nie grozi - powiedział uroczyście. - Przysięgam.

Popatrzył na nią groźnie.

- Gdzie są twoje pończochy? - spytał. Popatrzyła na niego pustym wzrokiem, jej dłoń zamarła na chwilę.

- Moje pończochy?

- Te przeklęte pończochy, które miałaś dzisiaj na sobie. - Rozejrzał się, a jego wzrok padł na coś leżącego na stoliku nocnym. - Aha! - mruknął, po­szedł po nie i ruszył w jej stronę.

Zmrużyła oczy.

- Cole? Co robisz? - spytała podejrzliwie. Nakrył ją ciałem.

- Zamierzam przywiązać cię do tego słupa i ko­chać się z tobą tak, jak chciałaś od samego począt­ku - powiedział ponuro, chwytając jej dłoń.

Chciała się podnieść, ale był za ciężki, a jego de­terminacja zbyt wielka.

- I nie będziesz mi mówić, co robić. A nawet je­śli, to i tak nie zamierzam cię słuchać. Będziemy się ostro pieprzyć i to tak, jak ja chcę.

Zalała ją fala wstydu i podniecenia.

- Och, Cole - szepnęła.

Zbliżył jej nadgarstek do mahoniowego słupa. Potem chwycił drugą dłoń i przytrzymał nad jej głową. - Mam dość twojego uporu - ciągnął.

- Cały ten czas byłem grzeczny, spokojny, gry­złem się w język, znosiłem twoje humory. Nikt in­ny na moim miejscu na pewno by tego nie wytrzy­mał.

- Och tak - jęknęła, wykręcając głowę tak, by widzieć jego zręczne, szybkie palce obwiązujące jedwabną pończochę wokół nadgarstka.

Wydawał się jej nie słyszeć.

- Kusiłaś mnie i dręczyłaś. Uderzyłaś mnie w twarz, skaleczyłaś nożem, gryzłaś. Wiem, czego chcesz, i dlatego zamierzam cię przywiązać i zrobić ci to sam.

- Och tak - szepnęła.

Cole przywiązał jej ręce do słupa tak mocno, że piersi Jonet powędrowały do góry, a sutki przybra­ły kształt małych, twardych pączków.

- Mhm - mruknął. - Proszę bardzo. Jeśli więc chcesz za mnie wyjść...

- Chyba powinnam - powiedziała łagodnie.

- Bałabym się odmówić.

- To musisz nauczyć się posłuszeństwa - zakoń­czył, brutalnie rozsuwając jej nogi.

- W porządku - próbowała skinąć głową. - Bo jeśli nie, to mógłbyś przełożyć mnie przez kolano i dać klapsa.

- Owszem. - Wsunął się zdecydowanym ruchem między jej uda. - Lepiej daj mi, czego chcę, wtedy, kiedy ja będę tego chciał - zakończył, wchodząc na parę milimetrów do środka.

- Och - jęknęła. - Dość stanowcze stwierdzenie jak na chłopca z chóru kościelnego.

- Wikariusza.

- Ach - jęknęła. - Tak.

- A jak ci każę być cicho, to masz być cicho i nie pleść bzdur. - Nagle usta drgnęły mu lekko i ukrył głowę w poduszce. Za późno. Jonet i tak usłyszała jego tłumiony śmiech. - Przynajmniej raz na jakiś czas - zakończył.

- Tak jest, kapitanie Amherst. - Wysunęła ku niemu biodra.

- Niech cię diabli - powiedział ze śmiechem. - Kogo właściwie próbuję nabrać?

Wbiła mu delikatnie kolano w udo, aż końcu uniósł głowę, prawie płacząc ze śmiechu. Uśmiechnęła się uwodzicielsko.

- A czy teraz mogę liczyć na obiecane pieprze­nie, czy muszę się uciec do innych środków?

Przymrużył oczy, zacisnął szczękę i wsunął się głębiej.

- Ja się tym zajmę - obiecał żarliwie. - Teraz zrobimy to tak, jak ja chcę. - Wbił się w jej mięk­kie, wilgotne płatki.

W końcu zaczęła krzyczeć. Natychmiast nakrył ustami jej wargi i odwzajemnił rodzący się okrzyk.

Cole kochał się z Jonet długimi posuwistymi pchnięciami, wchodził w nią głęboko, by zaraz po­tem wycofać się całkowicie.

- Proszę, Cole - jęczała, a spełnienie iskrzyło i tańczyło na krawędzi przepaści, pozostając jed­nak na razie poza jej zasięgiem.

Z leniwym uśmiechem Cole schylił głowę i we­ssał delikatny płatek jej ucha.

- Chcesz? - spytał prowokująco, cofając rękę i zanurzając się głęboko w wilgotną kobiecość.

- Och... tak - jęknęła. - Bardzo. Proszę.

Uniósł biodra i wśliznął się do środka, dręcząc ją i torturując, a Jonet znalazła się ponownie na gra­nicy „małej śmierci”.

- Och nie, kochanie - zakpił, wycofując się raz jeszcze. - Musimy to zrobić wolno. Bardzo wol­no.

- Rozwiąż mi ręce - zaczęła błagać, miotając się pod słodkim ciężarem jego ciała. - Rozwiąż mnie, rozwiąż, a ja...

- Och tak, kochanie - mruknął. - Już ja dobrze wiem, co zrobisz tymi swoimi sprytnymi rączkami. Ale ja wolę zrobić to za ciebie.

Uniósł się i wszedł w nią głęboko, pod idealnym kątem. Roziskrzona krawędź zbliżała się do niej w oszałamiającym tempie.

Wykonał kolejne pchnięcie, tym razem jeszcze mocniejsze. Cofnął się i wbił w nią ponownie, opierając ciężar ciała na mocnych ramionach. Włosy opadły mu na czoło.

Jak oszalały zanurzył się w nią tak całkowicie, że zaczęły drżeć mu ręce.

- Chodź ze mną, Jonet - błagał, wzmacniając jej rozkosz. Poruszał się coraz szybciej. - Chodź ze mną, kochana. Chodź! Teraz! Teraz!

Eksplozja zatrzęsła pokojem. Błysk światła i ekstazy wchłonął całkowicie świadomość Jonet, która nie była nawet w stanie odróżnić spełnienia Cole'a od własnego. Wtuliła głowę w poduszkę i wydała głośny okrzyk.


* * *


Cole pojął intencje Jonet o wiele, wiele później. W miarę jak ich poranki w Elmwood zamieniały się stopniowo w namiętne noce, czuł tylko, że jego po­nura przeszłość staje się powoli odległym wspomnie­niem. Po doskonale zorganizowanych urodzinach Roberta Cole i chłopcy próbowali ponownie skiero­wać uwagę na naukę, co jednak okazało się trudne, szczególnie że z powodu nagłej decyzji o wyjeździe większość książek została przy Brook Street.

Oczekując na powrót posłańca, którego wysłał w tajemnicy do Donaldsona, Cole poświęcał popo­łudnia sprawom majątku, a noce rezerwował dla Jonet. Jonet nie miała jednak ochoty ograniczać swojej namiętności do sypialni. Wystarczyły dwa dni, by w Elmwood zabrakło pokoju, z którego nie skorzystaliby w pełni, by zaspokoić swoją żądzę. Pewnego ranka w bibliotece Jonet zażądała od Co­le'a, by zadarł jej spódnicę i wziął ją w ubraniu. A w piątkowe popołudnie doprowadziła go do sza­leństwa na biurku ojca wyłącznie za pomocą ust. Pewnego wieczoru po kolacji zaciągnęła go na krzesło stojące w salonie i usiadła...

Nie mieli się wprawdzie czego wstydzić, ale Co­le nigdy nie cieszył się tak bardzo z tak małej licz­by służących. Szczęście nie trwało jednak długo. Gdy pani Birtwhistle przyłapała ich kiedyś na po­rannych pieszczotach w saloniku, nie miał już wątpli­wości, że wpadł z kretesem.

Musiał z księżnej Kildermore uczynić uczciwą kobietę. Pani Birtwhistle, która szybko zamknęła za sobą drzwi, łypnęła przedtem znacząco na Co­le'a z miną wyraźnie świadczącą o jej oczekiwa­niach. A małżeństwo nie wydawało mu się już wca­le nieprzemyślanym, nieodpowiedzialnym kro­kiem. Co więcej, Cole nie zamierzał się dłużej oszukiwać. Cudzołóstwo było grzechem.

Odnalazł w sobie siłę, by kochać, ufać i mieć na­dzieję na przyszłość. Zbyt długo opłakiwał Rachel. Tak, jego zmarła żona była dobrą kobietą. Nigdy jednak nie uważał jej za dobrą żonę, w takiej roli zupełnie nie umiała się sprawdzić. Cole jednak starał się bardzo sprostać roli męża i nie mógł uczynić w tej sprawie więcej. Teraz jednak odnosił wrażenie, że Pan Bóg wysłuchał jego modlitw w zupełnie nieoczekiwany sposób, zsyłając mu Jo­net, a z nią wszystkie błogosławieństwa miłości i namiętności. Sprawiła, że czuł się spełniony. Wy­zdrowiał.

Powoli zaczynał akceptować fakt, że są razem z woli Boga... Teraz modlił się tylko o to, by nie zaszła w ciążę przed końcem żałoby. Ich małżeń­stwo już i tak wzbudzi komentarze w towarzy­stwie, pospieszny ślub spowodowałby tylko jeszcze większe zamieszanie. Już słyszał szepty przy oka­zji ich pierwszej wspólnej wizyty, gdzie zostaliby przedstawieni jako kapitan Cole Amherst i Jonet, hrabina Kildermore. Nie uważał jednak, by było to sprawiedliwe. Jonet nie dbała zupełnie, kim był, jak się nazywał. Pragnęła wyłącznie miłości i rodziny.

W ciągu tych rozszeptanych nocy zwierzali się sobie z setek marzeń, w które niemal zaczynali wierzyć. Po ślubie zamierzali spędzać lato w Szko­cji i jeździć do Londynu tylko wówczas, gdyby oka­zało się to niezbędne. Resztę życia chcieli spędzić razem, w Elmwood. Ten plan satysfakcjonował za­równo Jonet, jak i Cole'a. Ponadto Cole podjął de­cyzję o sprzedaży patentu oficerskiego. Być może pewnego dnia pomyśli o powrocie na łono Kościo­ła. Teraz jednak musiał myśleć o Elmwood i ślubie z Jonet, a także o Robercie i Stuarcie, nie wspomi­nając o dzieciach, jakie zamierzał mieć z Jonet. Miał szansę na pełne życie i wspaniały związek. Był o tym całkowicie przekonany.


* * *


Tego popołudnia Cole odłożył jednak na bok wszystkie radosne emocje i uznał, że musi wykonać jeszcze jedno ważne zadanie. Cały dzień padało, więc włożył najbardziej zniszczone buty, znalazł stary płaszcz i przez ogrody na tyłach domu udał się w stronę wysokiej kamiennej wieży kościoła Świętej Anny i kościelnego dziedzińca. W głębi serca był przekonany, że nie może rozpocząć ko­lejnego małżeństwa, dopóki nie pozwoli, by defini­tywnie zakończyło się pierwsze.

Nie zastanawiał się już dłużej nad tym, jak to się dzieje, że zawsze wyczuwa obecność Jonet, zaak­ceptował po prostu fakt, że w tej sprawie nigdy nie myli go intuicja.

Jonet była już w ogrodach - najwyraźniej mimo deszczu zdecydowała dzielnie, iż nie zrezygnuje z codziennej przechadzki. Zrównała się z Colem mniej więcej w połowie drogi, a jednak nie pode­szła, by razem z nim podążyć naprzód wąską ścież­ką. Nie towarzyszyła mu nawet w chwili, gdy pchnął żelazną bramę prowadzącą na dziedziniec. Ukryła się w cieniu wierzb rosnących wzdłuż muru i tam na niego czekała.

* * *


Dostrzegła go już w chwili, gdy wychodził z do­mu, i nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, dokąd się wybierał. Wmawiała sobie, że tego właśnie pragnęła i do tego go zachęcała. Jed­nak na myśl o Cole'u, który rozmawia ze swoją zmarłą żoną, poczuła, że z zazdrości serce wali jej jak młotem.

Wstydziła się swego egoizmu i była dum­na z prawości Cole'a. Nie zasłużyła na kogoś tak wspaniałego.

Słodkie dni, jakie spędziła w zaciszu Elmwood, należały do najszczęśliwszych w jej życiu. Pod czuj­nym okiem służących Cole'a jej dzieci zaznały bez­troskiej swobody po raz pierwszy od wielu miesię­cy. Jej serce śpiewało z wdzięczności za nagły zwrot losu, który postawił na jej drodze tego męż­czyznę w chwili, gdy jej świat zaczął się walić.

Przestało padać. W Cambridgeshire było dość mokro, co sprzyjało rozwojowi wspaniałej roślin­ności, i Jonet bardzo się to podobało. Uspokajała ją myśl, że ma szansę spędzić resztę życia w takim raju.

Zdjęła pelerynę i rozpostarła ją na kamiennej ławce schowanej pod wierzbami. Czekała na po­wrót Cole'a.

Minęło wiele trudnych chwil, zanim usłyszała ponownie skrzypienie zawiasów i odgłos butów Cole'a na ścieżce. Jonet uniosła głowę i podeszła do niego z wyciągniętymi rękami. Natychmiast za­uważyła, że płakał.

Nie dbając o ewentualnych świadków tej sceny, przycisnęła go do piersi, rozkoszując się jego cie­płem i dobrocią. Cole oparł głowę na jej ramieniu i trwali tak przez chwilę. Wydawało się, że nie ist­nieją żadne pytania do zadania, odpowiedzi do udzielenia. Cole po prostu uporał się z prze­szłością.

- Przeszłość minęła - powiedział cicho. - Popa­trzmy w przyszłość, Jonet. Być może i ona niesie ze sobą różne niebezpieczeństwa, ale przynajmniej stare duchy udały się już na spoczynek.

Jonet znów poczuła, że ogarnia ją wstyd. Wzięła Cole'a za rękę i zaprowadziła go do ławki.

- Siądźmy, kochany - powiedziała cicho. - Chciałabym porozmawiać z tobą w cztery oczy.

Cole zdjął płaszcz i otuliwszy nim oboje, usiadł obok Jonet.

- Kobieta i mężczyzna, którzy zamierzają wziąć ślub, nie powinni mieć przed sobą tajemnic - za­częła cicho Jonet.

Cole pogłaskał ją delikatnie po podbródku.

- To prawda - odparł, patrząc jej w oczy. - Bądź jednak pewna, że nic, co mogłabyś powiedzieć, nie zmieni mojego uczucia do ciebie. Ukrywasz przede mną jakiś straszliwy sekret?

Popatrzyła na niego prosząco.

- Są tajemnice, których nie należy zdradzać, gdyż niecałkowicie dotyczą nas samych. Rozu­miesz? Jak się zapewne domyślasz, mówię o swo­im związku z lordem Delacourtem.

Cole zmarszczył brwi.

- Jonet! Doprawdy! Czy musimy poruszać ten temat? To przecież należy do przeszłości, którą chcemy zostawić za sobą. Czyżbym się mylił?

- W jakimś sensie tak - odparła, ostrożnie do­bierając słowa. - Pragnę, byś zrozumiał, że nieza­leżnie od tych wszystkich uczuć, jakie do ciebie ży­wię, nie mogę zrezygnować z tej znajomości.

Dostrzegła od razu, że Cole jest bardzo z tego niezadowolony.

- Wiesz, moja droga, naprawdę nie widzę w nim niczego niezwykłego - odparł ponuro. - I choć ci ufam, nie jestem wyzuty z dumy. Ani odrobiny za­rozumiałości. Nie chcę być uważany za rogacza jeszcze przed ślubem.

Jonet wzniosła ręce do nieba i roześmiała się gorzko.

- Mówisz zupełnie jak mój zmarły mąż. Ale Henry zasłużył sobie na to wszystko, a ty nie.

- Na miłość boską, Jonet! - Cole był bardziej zmartwiony niż zły. - Co Henry ma z tym wspólne­go? Mów jaśniej, proszę.

- Powiedziałeś kiedyś, że tacy mężczyźni jak ty nie żenią się z takimi kobietami jak ja. Ale co byś powiedział, gdybym była nikim? Albo prawie ni­kim, po prostu zwykłą Szkotką z dobrej rodziny?

- Nawet gdybyś była pomywaczką, nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia - szepnął, patrząc na nią z powagą. - Chyba to wiesz. Tak naprawdę, doznałbym ulgi, ale w życiu tak nie bywa. Nie wy­bieramy, kim jesteś, a czasem nie mamy nawet wpływu na swoją przyszłość.

Uśmiechnęła się słabo.

- Och, jak dobrze to wiem. Nigdy nie chciałam odziedziczyć Kildermore. Nigdy go nawet nie ko­chałam tak jak Nanna, Ellen czy Charlie. A już ponad wszystko nie chciałam wychodzić za mąż dla pozycji towarzyskiej ani po to, by ktokolwiek się przede mną płaszczył. - Głos niemal się jej za­łamał, ale odzyskała panowanie nad sobą. - Chciałam mieć po prostu dobrego męża, Cole. Męża, który by mnie kochał. Chciałam zwykłego życia.

Pozornie spokojny Cole wpatrywał się w nią uważnie. Była wyraźnie zdenerwowana, choć przez ostatnie parę dni nie okazywała żadnego niepokoju. Przez głowę przebiegały mu setki my­śli. Ten łajdak Delacourt najwyraźniej coś knuł. Najwyraźniej utrzymywał kontakt z Jonet. I dla­czego miał na nią taki wpływ? Wpływ, który w do­datku nie był jej niemiły. Od chwili przyjazdu do Elmwood myślał dużo o Delacourcie i jego po­dejrzenia rosły.

Wciąż wracał myślami do uwag Jonet na temat kłótni męża z Delacourtem w tę feralną noc. Z Delacourtem, który zrobił wszystko, by wyciszyć śledztwo. Z tym samym Delacourtem, który za plecami Jonet spotykał się z kochanką. Ten człowiek sprawiał wyłącznie kłopoty.

Cole zmusił się do spokoju.

- Kochanie - powiedział stanowczo - najwyższy czas, byś mi to wszystko wyjaśniła. Muszę przy­znać, że bardzo mnie martwi ta dziwna rozmowa. Zaczynam się obawiać, że lord Delacourt stanowi dla ciebie jakieś zagrożenie.

- Och nie - odparła, kręcąc głową. - Ale nasza przyjaźń to bardzo złożona sprawa. Widzisz, we­dług mnie i w jakimś sensie według niego, to wła­śnie on jest prawowitym dziedzicem Kildermore. Więcej nie mogę wyjawić.

Cole cofnął się trochę.

- Jonet, to chyba nie ma żadnego sensu. Lecz ona mówiła dalej, jakby go nie słyszała.

- Tak już po prostu jest, Cole. Gdyby życie było sprawiedliwe, cały mój majątek, tytuły i bogactwa należałyby do niego. Byłabym zwykłą lady Came­ron, przeciętną Szkotką bez znaczenia. A gdybym za ciebie wyszła, wszyscy naokoło doszliby do wniosku, że wychodząc za ciebie, robię świetna partię. Co zresztą jest przecież absolutną prawdą. Cole patrzył na nią z niedowierzaniem.

- Ależ, Jonet... chyba nie chcesz powiedzieć... przecież twierdzisz, że...

- Nie sądzę, bym mogła zdradzić więcej - odpar­ła miękko. - Musisz mi zaufać. I w dodatku zado­wolić się półprawdą. Bardzo mi przykro.

Nagle ogarnął go strach. Z tego, co wyjawiła mu Jonet, mógł wysnuć kilka wniosków. Żaden z nich nie miał sensu. Żaden nie był miły. Chwycił ją za ramiona.

- Kochanie - powiedział żarliwie. - Posłuchaj! Czy Henry o tym wiedział? Czy on to rozumiał?

Zaśmiała się gorzko.

- Nikt nie wiedział lepiej. A on czerpał z tej wie­dzy perwersyjną przyjemność. Aż w końcu miał dość plotek. Właśnie dlatego rozzłościł tak bardzo Davida. Istniała obawa, że... - Nie dokończyła.

- Że co? - wychrypiał Cole, wbijając jej palce w ciało.

Zniżyła głos do szeptu.

- Że nic - odparła spokojnie. - Odpowiedziałam na wszystkie twoje pytania tak dobrze, jak umia­łam. Mogę mieć tylko nadzieję, że mi zaufasz, i może na tym poprzestaniemy.

- Nie bądź śmieszna, Jonet. - Cole zerwał się na równe nogi, zostawiając ją na ławce otuloną w poły płaszcza. - Nie możesz zaczynać takiej opo­wieści i jej nie kończyć. A jeśli ty jej nie dokoń­czysz, z pewnością zrobi to Delacourt.

Jonet wstała tak gwałtownie, że płaszcz zsunął się na ziemię.

- Co chcesz przez to powiedzieć, Cole? Dokąd idziesz? - spytała nerwowo, ale Cole nie miał już wątpliwości, że jego przez chwilę zgodna narzeczo­na zniknęła, a jej porywcze usposobienie znów da­ło o sobie znać. Odwrócił się do niej.

- Jadę do Londynu. A jak już tam dotrę, wybio­rę się prosto na Curzon Street, gdzie zamierzam chwycić Delacourta za kołnierz i wytrząsnąć z nie­go odpowiedź. Chciałem to zrobić od dłuższego czasu i teraz widzę, że już nie mogę zwlekać.

Jonet ruszyła za Colem.

- Chyba celowo udajesz, że nie rozumiesz! - krzyknęła. - A ja nie przyjmuję tego do wiado­mości! Ta twoja pryncypialność robi się naprawdę niebezpieczna! Widzę, że potrafisz być tak samo uparty i zazdrosny, jak wszyscy.

Cole znowu zatrzymał się na ścieżce i przesunął drżącą ręką po twarzy.

- Może i tak, Jonet. Ale nie jestem i nigdy nie byłem idiotą.


* * *


Przed wyjazdem Cole'a Jonet wpadła w szał. Przemierzała sypialnię, szukając czegoś, czym mogłaby uderzyć o ścianę, i przeklinała wszyst­kich znanych sobie mężczyzn - ojca, męża, Davida, a nawet Cole'a, życząc im, by smażyli się w piekle.

Z Colem prawie nie rozmawiała. Po nieprzyjem­nej wymianie zdań w ogrodzie Cole wszedł do do­mu i zaczął wrzucać koszule i skarpetki do starej skórzanej torby. Próbowała go powstrzymać, cho­dziła za nim tam i z powrotem między gabinetem i garderobą, krążyła wokół łóżka i wyrzucała ubra­nie z torby, aż w końcu straciła oddech.

Jak zwykle na nic się to nie zdało, gdyż Cole był najbardziej irytującym i nieustępliwym człowie­kiem, jakiego znała. Dlatego uciekła się do gróźb. Nie zamierzała już nigdy go dotknąć. Oby jego ptaszek zwiądł i usechł. A już na pewno zmieniła zdanie w sprawie małżeństwa. Albo przeciwnie. Właśnie postanowiła wyjść za niego za mąż i za­mienić jego życie w piekło.

Efekt był oczywiście komiczny. Cole patrzył na nią, jakby postradała zmysły.

- Jonet - powiedział w końcu, zapinając torbę.

- Jesteś okropną złośnicą. Ale moją własną złośni­cą i chcę, żebyś była bezpieczna. Nawet gdybym miał tego pożałować.

- Boże! - wykrzyknęła, szarpiąc się za włosy. - Nie znoszę, kiedy jesteś taki rozsądny.

- Czyli zawsze - podsumował poważnie.

Przestała z nim dyskutować. Trudno, niech je­dzie i zrobi awanturę Davidowi, skoro tak sobie postanowił. Może to było właśnie najlepsze wyj­ście. Niech ci dwaj zuchwali, zarozumiali męż­czyźni wyjmą swoje fiutki i porównają ich roz­miar. A potem ustalą wszystko, co było do ustale­nia.

Bardzo kochała Davida, a jednak zupełnie mu nie współczuła. Sprowadził na siebie gniew Cole'a, swoją arogancją prowokował go wielokrotnie do scysji. A teraz, skoro sprawy zaszły już tak dale­ko, co właściwie zamierzał mu powiedzieć? Z Davidem nigdy nic nie wiadomo. Może pośle Co­le'a do diabła? Lub zacznie się śmiać i wyjawi całą brzydką prawdę? Tak czy inaczej, decyzja o jej ujawnieniu należała do niego. Ona znalazła się na uboczu, grała podrzędną rolę w tej farsie, jaką było jej życie.

Niedługo potem stała na okrągłym podjeździe Elmwood z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Pan Moseby przyprowadził długonogiego kasztan­ka, który wyglądał tak, jakby mógł przelecieć na skrzydłach dystans między Cambridgeshire a Londynem. Cole przymocował torbę do siodła. Naprawdę zamierzał wyjechać. Gniew Jonet stop­niał nagle, zrobiła krok w jego kierunku.

- Cole - powiedziała cicho. - Jeśli już musisz je­chać, uważaj na siebie.

Przerzucił lejce przez siodło i położył jej ręce na ramionach.

- Tak, będę uważał - obiecał.

Na jego twarzy widniały wyraźne oznaki zmęcze­nia. Jonet przypomniała sobie natychmiast, jak chętnie się podjął opieki nad jej dziećmi i jak altru­istycznie przejął odpowiedzialność za ich ży­cie. I jak bardzo był jej potrzebny.

Przez chwilę rozważała, czy nie zdradzić Davida - może wtedy Cole zmieniłby zdanie i nie wyje­chał. Dwukrotnie otwierała usta, by przemówić, ale nie mogła znaleźć słów.

- Cole - wykrztusiła wreszcie. - Musisz wie­dzieć, że David nigdy nie skrzywdziłby ani mnie, ani moich dzieci. Nie ma ku temu powodów.

- Chyba muszę się modlić, żebyś miała rację - odparł ponuro.

- Och, Cole - powiedziała, podnosząc ręce do je­go twarzy. - Wiem, że David bywał w stosunku do ciebie bardzo nieuprzejmy, może nawet nie­grzeczny. Ale jest młody i ma wiele trosk. Jeśli mu­sicie coś między sobą załatwić, oczywiście jedź. Pa­miętaj tylko, że jesteś i starszy, i mądrzejszy, dlate­go musisz zachować rozsądek. A przede wszystkim pamiętaj, że David nigdy nie zrobiłby mi krzywdy.

Cole popatrzył na nią smutno.

- Może tak, Jonet - przyznał cicho. - Ale do czego byłby zdolny, by cię chronić? Lub też broni swojego honoru? Lub honoru innej osoby?

- Sądzisz, że o tym nie myślałam? Uważasz, że jestem tak ślepa i głupia? Powtarzam jednak, że David nigdy nie skrzywdzi moich dzieci, i dlatego to wszystko nie ma sensu.

Cole otworzył usta, by powiedzieć Jonet, że przynajmniej są zgodni w jednej sprawie. Dalszą dyskusję przerwał jednak turkot powozu. Stangret okrążył podjazd i zatrzymał się pod domem. Drzwi otworzyły się natychmiast i z powozu wyjrzała pomarszczona twarz Nanny. Jonet pospieszyła, by pomóc staruszce wysiąść.

Dopiero wtedy Cole zauważył, że powozi Char­les Donaldson. Dzięki Bogu. Schodki szybko zo­stały wysunięte, a na ścieżce stanęły Nanna i Ellen Cameron. Nanna miała zgryźliwą minę, a Donald­son był wyraźnie bledszy i chudszy. Panna Came­ron wyglądała jeszcze gorzej. Choroba najwyraź­niej dała się im we znaki. Gdy tylko damy zakoń­czyły powitanie, Donaldson poprowadził Cole'a na drugą stronę powozu.

Szybko oddał mu grawerowaną plakietkę Pierw­szych Królewskich Dragonów.

- Dobrze, że mi pan to przysłał - szepnął, uno­sząc brwi. - Przyjechałem tak szybko, jak mogłem, ale jak pan widzi, panna Cameron nie najlepiej się czuje.

Cole popatrzył ponuro na Ellen i przeniósł wzrok na Donaldsona.

- Rzeczywiście. Nie powinieneś był ich tu przy­wozić. Ale powiedz, co było przyczyną choroby. Czy doktor Greaves już wie?

Donaldson wyraźnie się stropił.

- To musiała być ta śmietana, sir - powiedział, patrząc na niego przepraszająco. - Lokaj i poko­jówka z przeciwka też zachorowali.

- Więc nie trucizna? - mruknął Cole. - Może zareagowałem zbyt gwałtownie.

Donaldson pokręcił gilową.

- Nie można być zbyt ostrożnym, sir. Zrobił pan, co powinien. - Popatrzył na strój Cole'a i na torbę przypasaną do siodła. - Ale dokąd się pan wybie­ra, kapitanie?

Cole poszukał wzrokiem Jonet.

- Do Londynu - odparł szybko i znów skierował uwagę na lokaja. - I nie będę ukrywał, że twój widok bardzo mnie cieszy. Posłuchaj... czy ty czasem nie zdradziłeś lordowi Delacourt celu swojej podróży?

- Oczywiście, że nie. - Wyprostował się jak stru­na. - Nikomu nic nie mówiłem, jak pan kazał. Dla­czego?

- Bo chcę, żeby mi odpowiedział na parę pytań - odparł ponuro Cole, patrząc na Nannę, która gła­skała właśnie kotkę po obwisłym brzuchu. - Gdyby jednak tu przyjechał, przekaż mu ode mnie, że nie jest mile widzianym gościem. I pod żadnym pozo­rem nie wpuszczaj go do domu.

Lokaj poruszył się niespokojnie.

- Ma pan jakiś powód, by źle o nim myśleć? To znaczy, widzi mi się, że pani nie podoba się ta jego nowa kochanka i w ogóle, ale on chyba nie zrobił nic złego.

Cole przyjrzał się Donaldsonowi z uznaniem. Nic nie mogło ujść uwadze starego żołnierza. Zro­zumiał również, że mimo wszystko nie powinien się z nim dzielić swoimi wątpliwościami w sprawie Delacourta. Były na razie pozbawione konkret­nych podstaw i mogłyby się potencjalnie okazać zbyt niebezpieczne.

Co więcej, zdał sobie sprawę, że Jonet zapewne wiedziała o kochance Delacourta, ale specjalnie się tym nie przejmowała. Może powinien odczu­wać ulgę, ale tak się jednak nie stało. Mieszani­na prawdy i podejrzeń oraz złość na powściągli­wość Jonet przyprawiły go o straszny ból głowy i niepokój.

Na dodatek miał ochotę udusić Delacourta, lecz dzieliła go od niego długa i trudna podróż. Ziryto­wany, zaczął uderzać mocno szpicrutą o but. Nie było szansy dopaść go przed południem następne­go dnia, co zapewne znaczyło, że będzie musiał te­go bezczelnego łajdaka wyciągnąć z łóżka. Na razie pocieszał się faktem, że do Elmwood przybył Do­naldson i zadba o bezpieczeństwo Jonet i dzieci.


Rozdział czternasty


W którym lady Delacourt wyznaje prawdę


Cole przybył na Curzon Street, wciąż płonąc z oburzenia. Pod tym płomieniem krył się jednak strach narastający z każdą przebytą milą. Podczas długiej podróży z Cambridgeshire Cole myślał wy­łącznie o Jonet i ich kłótni. Modlił się przy tym do Boga, żeby nie zaprzepaścić przez tę podróż i swój upór szansy na wspaniałą przyszłość. W każ­dym zajeździe podczas przerw w podróży rozwa­żał, czy nie wrócić do domu, do Jonet.

A jednak nie podjął takiej decyzji. Gnany wście­kle do Londynu siłą, której nie rozumiał, doprowa­dził siebie i swego rumaka na skraj wyczerpania. Wiedział tylko, że musi zobaczyć Delacourta i wy­dobyć z niego prawdę. Dopiero wtedy mógł spra­wiedliwie ocenić jego intencje wobec Jonet. Być może, tak jak twierdziła, Delacourt rzeczywiście nie zamierzał jej wyrządzić żadnej krzywdy. Miał nadzieję, że tak właśnie wygląda prawda. Nie chciał, by mężczyzna, któremu była tak oddana, okazał się łajdakiem.

Na razie jednak wyglądało na to, że oprócz De­lacourta nikt nie miał wyraźnego powodu, by ży­czyć lordowi Mercerowi śmierci. Cole uważał zresztą, że ten motyw wykracza daleko poza chęć ochrony lub nawet zdobycia Jonet dla siebie. Mer­cer stanowił bowiem zagrożenie dla reputacji De­lacourta i w grę wchodziły zapewne jeszcze inne, poważniejsze przyczyny.

Wciąż odtwarzał w myślach swoją rozmowę z Jackiem Lauderwoodem. Wydawało mu się, że od czasu, gdy Lauderwood opowiedział mu histo­rię ojca Delacourta i kłótni pomiędzy Kilder­morem i Melcerem, minęły całe lata. Pojedynek między przyjaciółmi to zawsze paskudna sprawa i Cole zaczynał podejrzewać, że przyczyny były znacznie poważniejszy niż banalny spór o psy.

W drzwiach przywitał go ten sam wyniosły lokaj, co w minionym tygodniu. Cole wyraził życzenie spotkania z Delacourtem i położył na tacy wizytów­kę. Lokaj zaprowadził go do małego saloniku, nie wypowiadając przy tym ani słowa. Potem jednak wrócił i zabrał go do bawialni z tyłu domu. Gdy otworzył drzwi i Cole wszedł do środka, nie czekał tam na niego Delacourt, tylko jego matka i siostra.

Tego dnia starsza pani siedziała w fotelu na kół­kach pod rzędem francuskich okien. Za nią rozcią­gał się niewielki, pięknie zaprojektowany ogród z małą fontanną. Elegancki wystrój pokoju świad­czył wyraźnie o tym, że jest to prywatny aparta­ment sędziwej damy.

Lady Delacourt była osobą niezwykle kruchą i z pewnością od dawna złożoną chorobą.

Cole pohamował gniew, złożył głęboki ukłon, a lady Delacourt podniosła do oczu lorgnon i zwró­ciła się do kobiety stojącej u jej boku:

- Charlotte, czy mogłabyś zostawić nas samych?

Z wyrazem lekkiego zdziwienia panna Branth­waite podniosła się z miejsca, odłożyła robótkę i wyszła z pokoju, życząc Cole'owi już od drzwi mi­łego dnia.

Lady Delacourt ponownie zwróciła badawcze spojrzenie na Cole'a.

- Podobno przyszedł się pan zobaczyć z moim synem. Chciałabym wiedzieć dlaczego.

Cole schował ręce za plecami i skinął z szacun­kiem głową, jako że w głosie damy było coś, co bu­dziło respekt.

- Wybaczy pani, ale sprawa ma zdecydowanie osobisty charakter. Czy mogę zaczekać, skoro nie ma go w domu?

Uniosła brwi.

- Oczywiście, że pan może. - Lady Delacourt sięgnęła za fotel, wzięła małą laskę z rzeźbioną rączką i wskazała nią krzesło. - Tymczasem jednak proszę spocząć.

W Cole'u odezwał się znowu staromodny an­gielski uczeń, co nie pozwoliło mu odmówić. Usiadł posłusznie. Dama odłożyła laskę i przyjrza­ła mu się uważnie.

- Czy to lady Mercer pana tu przysłała?

- Nie, pani, nie ona.

Lady Delacourt skinęła z zadowoleniem głową.

- Tak, istotnie, wcale jej o to nie podejrzewa­łam. Niemniej jednak przyszedł pan tutaj z jej przyczyny.

Cole wyprostował się na krześle.

- Mogę panią zapewnić, że lady Mercer nie ma absolutnie nic wspólnego z całą tą sprawą.

- Czyżby? - Dama przymrużyła oczy. - Ciekawa jestem, młody człowieku, o co wam chodzi. Jonet bardzo się ostatnio zmieniła, o czym świadczy naj­lepiej radość, z jaką tu w zeszłym tygodniu pa­na powitała. Może będzie pan tak dobry i wyjaśni, jakie pan żywi wobec niej zamiary. Jak pan zapew­ne wie, Jonet jest mi bardzo bliska, więc nie zada­ję tego pytania bez powodu.

Cole czuł się jak karcony chłopiec. Miał szczerą nadzieję, że lady Delacourt nie domyśli się, „o co chodzi” jemu i Jonet, choć biła od niej kompeten­cja wysoko kwalifikowanej guwernantki.

- Mam wobec lady Mercer wyłącznie uczciwe zamiary - odparł cicho. - A ponieważ jest pani jej przyjaciółką, wyznam, że poprosiłem, by wyszła za mnie za mąż, gdy minie okres żałoby.

- Ach tak? - Lady Delacourt uniosła wzrok. - I co ona na to?

- Początkowo chciała przyjąć oświadczyny. Te­raz jednak nie jestem tego taki pewien. No cóż, mam nadzieję, że jednak jakoś ten problem roz­wiążemy.

Starsza pani skinęła głową.

- Posprzeczaliście się o Davida, prawda? Rozu­miem, że takie animozje między młodymi ludźmi o silnych osobowościach są bardzo naturalne. Jo­net mówiła panu oczywiście, że David jest jej bra­tem.

Cole oczekiwał takiego potwierdzenia swoich najgorszych podejrzeń przez całą drogę do Londy­nu. A mimo to bardzo się zdziwił.

- Nie, madam. Nie tymi słowami. Ale mogłem wyciągnąć z jej opowieści własne wnioski i dlatego chciałem z nim pomówić.

Lady Delacourt smutno pokręciła głową.

- Myślę, że mogę zaradzić takiej potrzebie. Ka­pitanie, czy chce pan naprawdę poślubić Jonet?

- Ależ oczywiście, jeśli tylko ona mnie zechce. Przez chwilę kiwała głową w takt własnych my­śli.

- Wiedziałam, że w końcu do tego dojdzie - po­wiedziała wreszcie.

Cole popatrzył na nią z niemałym zdziwieniem.

- Dlaczego, madam?

Starsza pani nie odpowiedziała, wybrała zmianę tematu.

- Wydaje mi się, że przyjął pan święcenia, kapi­tanie. Tak mówiła Jonet w zeszłym tygodniu. Pro­szę więc, by potraktował pan moje słowa jak pew­nego rodzaju spowiedź. Uszanuje pan tę prośbę, prawda?

Cole odczuwał coraz większy niepokój.

- Mogę panią zapewnić, że nie musi mi pani nic mówić, madam. Przyjechałem zobaczyć się z Dela­courtem i na pewno nie zamierzam od tego odstą­pić.

- Och, z pewnością się pan z nim zobaczy. Mój pyszałkowaty synalek bez wątpienia będzie na to nalegał. Ale to moja historia i chcę, by pan jej wy­słuchał.

Cole nie wiedział, jak zareagować.

- Skoro pani nalega - odparł cicho. Było jednak jasne, że lady Delacourt jest gotowa na wyznanie.

- Przed wieloma laty - zaczęła cicho - znala­złam swoje miejsce w tym bezdusznym świecie ja­ko guwernantka. Moja krew miała prowincjonalny jasnobłękitny odcień, zapewne rozumie pan, co mam na myśli, i otoczenie uznało, że los się do mnie uśmiechnął, gdy tak, jak się zwykle dzieje w powieściach, mój pracodawca złożył mi propozy­cję matrymonialną. W moim przypadku pracodaw­cą był jednak lord Delacourt, który poślubił mnie nie z miłości, ale z poczucia winy.

- Winy? - spytał cicho Cole. Zupełnie nie miał ochoty na tę rozmowę.

Patrzyła na niego spokojnie i pewnie, lecz Cole widział jej pobielałe kłykcie zaciśnięte na porę­czach fotela.

- Widzi pan, byłam przez wiele lat guwernantką jego jedynego dziecka, córki Charlotte. Mieszkały­śmy w spokojnej rezydencji w Derbyshire, a jego lordowska mość często przyjeżdżał tam w odwie­dziny i przywoził przyjaciół na polowania. Wszyst­ko układało się dobrze aż do chwili, gdy popełni­łam okropną pomyłkę i zeszłam pewnej nocy na dół po kubek mleka.

Cole'owi zrobiło się niedobrze.

- Mleka? - powtórzył cicho. Lady Delacourt zacisnęła powieki.

- Tak, sądzę, że to było mleko - szepnęła słabo, lecz natychmiast jej głos przybrał na sile, jakiej Co­le zupełnie się nie spodziewał po kobiecie tak kru­chej postury. - W każdym razie - mówiła dalej - zeszłam schodami dla służby, co okazało się wy­borem pożałowania godnym. Zostałam schwyta­na i zgwałcona przez jednego z pijanych gości, a był to ojciec Jonet, lord Kildermore. Towarzyszył mu lord Mercer, który stał na straży... zapewne mojej cnoty. - Roześmiała się gorzko.

Cole nie mógł tego dłużej znieść. Zerwał się z krzesła, podszedł do lady Delacourt i nakrył jej dłoń swoją. Szeroko otworzyła oczy ze zdziwie­nia.

- Błagam, proszę nie mówić więcej. Z pewnością nie po to tu przyszedłem.

Zamrugała.

- Ależ właśnie po to, kapitanie. Ukląkł obok fotela.

- Lady Delacourt, nie chcę narażać pani na ta­kie zdenerwowanie.

- Tak - powiedziała cicho. - O to zawsze trosz­czył się David, i oczywiście Jonet. Lecz uważam, że moja opowieść jest znacznie bardziej denerwująca dla młodych ludzi niż dla mnie. Moje życie nie by­ło przecież pozbawione radości. A zważywszy oko­liczności, nieżyjący lord Delacourt postanowił bro­nić mojego honoru najlepiej jak mógł. Co więcej, gdy się okazało, że jestem brzemienna, natych­miast się ze mną ożenił.

- Postąpił... postąpił niezwykle honorowo - po­wiedział Cole, czując dziwny ucisk w gardle.

- Owszem, niewielu ludzi z jego sfery zachowa­łoby się podobnie. Tak więc, kapitanie, mój syn odziedziczył pieniądze i tytuł, który, jak obecnie sądzi, zupełnie mu się nie należy. A Jonet ma świa­domość, że odbiera mu jego prawo. Jak pan pew­nie wie, szkockie hrabstwo Kildermore może się znaleźć w rękach kobiety, o ile zmarły lord nie po­zostawi po sobie męskiego potomka. Oczywiście, potomka z prawego łoża. - Popatrzyła na niego pytająco. - Na pewno się pan tego domyślił.

- Chyba tak - odparł słabym głosem. Pokój wy­dał mu się nagle zbyt duszny i o wiele za mały. Coś nie dawało mu jednak spokoju... ale co to, u dia­bła, mogło być. - Potarł skroń, szukając odpowie­dzi na pytanie lady Delacourt. - Jestem tylko skromnym teologiem i żołnierzem, madam. Nie dbam o godności. Przypominam sobie jednak, że przed ślubem lady Jonet z Mercerem mówiono, że niemal dorównuje mu tytułem.

- Tak, oboje znajdowali się wyżej w hierarchii niż mój syn, który był tylko wicehrabią - odparła szybko. Niespodziewanie położyła dłoń na jego dłoni. - Musi pan jednak zrozumieć, sir, że David nie pozbawił nikogo tytułu. Mój mąż nie miał dzie­dzica, gdyż tytuł Delacourtów nie może przypaść kobiecie. Umarł więc bezpotomnie, jego pasierbi­ca Charlotte zostałaby bez grosza, a tytuł uległby zawieszeniu.

- To bardzo niesprawiedliwe.

Skinęła głową.

- Owszem. Tak więc mój mąż nie pozbawił niko­go należnych zaszczytów, a co więcej zadbał jesz­cze o los córki. Lecz dyskrecja jest tu niezbędna. Charlotte nic na ten temat nie wie. Poza tym przy­kre usposobienie Davida przysporzyło mu sporo wrogów, z których wielu cieszyłoby się bardzo, gdyby został pozbawiony tytułu. Poza tym, gdyby nie ten diabeł Kildermore, mój syn nie dowiedział­by się nigdy o okolicznościach swego poczęcia.

Cole ze zdziwienia aż usiadł z powrotem na krześle.

- Czy chce mi pani powiedzieć, droga lady Delacourta, że lord Kildermore wyznał ten strasz­ny grzech?

Z zaciśniętymi ustami skinęła głową.

- Szokujące, prawda, kapitanie? Ale pan jako żołnierz widział zapewne nieraz, jak lęk przed śmiercią wpływa na nieczyste sumienie. Tak więc nie dość, że Kildermore pozbawił mnie nie­winności, musiał jeszcze odebrać ją synowi i córce w słabej nadziei na to, że okupi w ten sposób swo­ją winę.

- Ale dlaczego, pani? - spytał bezradnie Cole, który zagubił się całkowicie w tej okropnej historii.

Lady Delacourt uśmiechnęła się ponuro.

- Choć Kildermore był na tyle okrutny, by wydać swoją jedyną córkę za podobnego do siebie łajda­ka, gdy poczuł zbliżającą się śmierć, samotność i rozpacz Jonet nie dawały mu spokoju.

- Nic dziwnego - zgodził się gorzko Cole. - Prawdę mówiąc, nie wiem jednak, co dobrego mogła przynieść taka spowiedź, o ile nie była wy­znaniem grzechów przed Panem Bogiem.

Staruszka westchnęła.

- To był jeden jedyny raz, kiedy Kildermore wziął pod uwagę potrzeby swojej córki. Mój syn poniósł jednak konsekwencje tej decyzji.

Cole zaczerpnął tchu, jakby zamierzał odpowie­dzieć, ale lady Delacourt powstrzymała go gestem ręki.

- Och, proszę mnie źle nie zrozumieć. Choć to może wydawać się dziwne, bardzo lubię Jonet i David też bardzo ją kocha. Gdy jednak nadszedł tamten list od jego ojca, był znacznie młodszy i ogromnie to przeżył. Mój mąż i ja mieliśmy na­dzieję, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw.

Cole poczuł się nagle urażony w imieniu lady Delacourt.

- I co on właściwie chciał osiągnąć przez taką podłość?

- W liście pisał, że żałuje swoich uczynków i pra­gnie, by Jonet i David zawsze opiekowali się sobą nawzajem. - Urwała na chwilę i pogrążyła się w za­dumie.

Choć Cole spodziewał się odpowiedzi na nurtu­jące go pytania, wciąż odczuwał głęboki niepokój. Dowiedział się wszystkiego, a w dalszym ciągu nic nie rozumiał. Choć wciąż nie mógł wykluczyć, że Delacourt zabił Mercera, aby go uciszyć, Jonet miała rację. Nie istniał żaden powód, by miał źle życzyć swoim siostrzeńcom.

- Kildermore sądził pewnie - ciągnęła lady Delacourt - że David zadba o siostrę, w razie gdy­by Mercer zaczął ją źle traktować po jego śmierci.

Dlaczego uważał, że David jest bardziej zaradny, nie rozumiem. Nigdy nie znałam kobiety, która potrafiłaby tak jak ona zatroszczyć się sama o swo­je sprawy. Myślę, że powinien pan o tym pamiętać, jeśli ją pan poślubi.

Cole wbił wzrok w podłogę, studiując uważnie wzór na dywanie.

- Ma pani całkowitą rację, madam. Ale ja ją ko­cham i wierzę, że potrafię jakoś zapanować nad tą zaradnością.

Lady Delacourt uniosła brwi.

- No, no! Co za odważne słowa - powiedziała z uznaniem. - Nie będzie pan miał łatwego życia. Myślę jednak, że nigdy nie będzie się pan nudził.

Dokładnie w tej samej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł Delacourt - bardzo elegancki, bardzo przystojny i bardzo, bardzo roz­gniewany. Pod lewym łokciem ściskał kapelusz, w drugiej trzymał czarną szpicrutę. Najwyraźniej powrócił z przejażdżki.

Przywitał się szybko z matką i odwrócił do Co­le'a. Jego zwykła arogancka poza znikła, ze złości pobladły mu usta.

- Co ma, u diabła, znaczyć ta impertynencja, Amherst? - rzucił, wymachując szpicrutą tuż przed nosem Cole'a. - Jeśli zirytował pan moją matkę, proszę przyjąć do wiadomości, że tym ra­zem moja cierpliwość się wyczerpała.

Cole patrzył z kpiącym rozbawieniem na twarz Delacourta i jego szpicrutę. Jak dobrze pamiętał słowa swego wuja, gdy niegdyś stał tak przyparty do muru w saloniku Jonet. Jakże mógł nie zauwa­żyć podobieństw pomiędzy nią i bratem? Niepoha­mowana arogancja i tupet z pewnością nie należa­ły do cech, które ich dzieliły.

Cole spokojnie wstał z krzesła,

- Odłóż szpicrutę, bezczelny młokosie, zanim któryś z nas straci oko.

- Idź do diabła, Amherst - odparł Delacourt.

- Nie jestem jednym z twoich parafian. Ani, do diabła, twoim żołnierzem.

- Davidzie... proszę - wtrąciła matka Delacour­ta, próbując bez pomocy podnieść się z fotela.

- Dziękuję, kapitanie. Gdybyście teraz obaj ze­chcieli się uspokoić, myślę, że jakoś dojdziemy do porozumienia. - Wycelowała laską w krzesła, nakazując obu mężczyznom, by usiedli.

David skrzywił się, ale po chwili wahania odłożył szpicrutę i opadł ciężko na krzesło, krzyżując ramio­na na piersi. Lady Delacourt uśmiechnęła się słabo.

- A teraz, Davidzie - zaczęła władczym tonem - przyjechałeś za późno i nie zostało już nic do do­dania. Kapitan Amherst zamierza poślubić twoją siostrę. Musiałam mu wszystko powiedzieć, należy teraz do rodziny.

Delacourt uniósł się lekko, jakby zamierzał za­protestować, lecz spokojny wzrok matki osadził go na miejscu.

- Ślub? - spytał z niedowierzaniem. - I Jonet wyraziła zgodę na taki skandal?

Cole już otwierał usta, ale lady Delacourt nie pozwoliła mu się odezwać.

- Zgodę? - spytała ze zdziwieniem. - Przecież to był z pewnością jej pomysł. A teraz wróćmy do pil­niejszych spraw. - Popatrzyła na Cole'a. - Rozu­miem, że nie wyjechał pan z Londynu i nie wrócił pan tutaj bez żadnej ważnej przyczyny.

- Wyjechałem, gdyż poważnie się obawiałem o bezpieczeństwo lady Mercer i jej dzieci - odparł cicho Cole.

- Rzeczywiście - zakpił Delacourt. - Odkąd przybył pan na Brook Street, sytuacja zmieniła się wyłącznie na gorsze. No, ale nie możemy zapomi­nać, kto pana tam wysłał.

Słysząc ostrzegawczy pomruk lady Delacourt, Cole zmełł w ustach ostrą replikę.

- Davidzie! Co za maniery!

W odpowiedzi Delacourt zerwał się z krzesła i zaczął przemierzać pokój.

Cole robił wszystko, aby zachować spokój, i pró­bował cały czas pamiętać o tym, że wicehrabia sta­rał się naprawdę dbać o siostrę. Siostrę! Rzeczywi­stość docierała do niego z trudem, ale musiał ją ja­koś przyjąć do wiadomości.

- Nie będę się z panem pojedynkował na słowa, Delacourt - powiedział cicho. - Gramy o zbyt wy­soką stawkę. Proszę mi powiedzieć, czy naprawdę pan posądza o te zamachy mojego wuja? Ma pan na to jakieś dowody? Jeśli tak, muszę przyznać, że mimo wszystko doznam pewnej ulgi.

Lady Delacourt wychyliła się do przodu, Dela­court kontynuował marsz po pokoju.

- Nie wiem - powiedział, przystając nagle. - Z pewnością Jonet tak właśnie sądzi. Ja zupełnie sobie tego nie wyobrażam.

- Ja też nie - odparł sucho Cole. - On jest na to za głupi.

Delacourt uśmiechnął się słabo.

- Tak, Edmund byłby tu na pewno lepszym kan­dydatem, ale śledziłem go dniami i nocami. Bez skutku. Poza tym on nie byłby zdolny do morder­stwa, a nie ma pieniędzy na wynajęcie zbirów.

Cole uspokoił się nieco, widząc, że Delacourt rozumuje podobnie jak on. Coś jednak uszło uwa­dze ich obu, coś bardzo ważnego.

- Cui bono - szepnął, przypominając sobie roz­mowę z Lauderwoodem.

Lady Delacourt podniosła do góry palec.

- Bardzo dobre pytanie, kapitanie. Oczywiście, jeśli na tym właśnie pan je zakończy.

Cole podniósł gwałtownie głowę.

- Co pani ma na myśli?

- Ależ, kapitanie - powiedziała z lekką naganą w głosie. - Przecież jako teolog musi pan znać rów­nież prawa logiki, nie tylko łacinę. Kto odnosi ko­rzyści, jeśli... jeśli co?

Delacourt patrzył na nią z zainteresowaniem

- Tak, mamo? Mów dalej.

Popatrzyła na niego z lekką irytacją.

- Nie rozumiesz? Oto kolejny przykład, dlacze­go nie powinieneś niczego przede mną ukrywać. Wy, mężczyźni, nie znacie się zupełnie na naturze ludzkiej. Na przykład, jeśli wykluczymy Jamesa i Edmunda, kto korzysta na śmierci Mercera? - Popatrzyła na nich obu, wznosząc pytająco do góry dłonie. - Stuart? Przecież to jeszcze dziec­ko. On pasuje najbardziej, ale to przecież absurd. Jonet? Bzdura, gdyż mimo plotek wszyscy dobrze wiemy, że nie zamierzała poślubić Davida. - Wciągnę­ła głęboko powietrze i kontynuowała: - Może jed­nak David? - Uśmiechnęła się z trudem. - Zapew­ne jestem stronnicza, ale myślę, że gdyby David chciał zabić Mercera, wyzwałby go raczej na poje­dynek i wbił mu szpadę w serce, co zresztą było całkiem prawdopodobne. Nie, mężczyźni rzadko uciekają się do trucizny, jeśli mogą zastosować ja­kiś bardziej honorowy sposób.

Lord Delacourt wydawał się zagubiony. - Ale kto jeszcze wchodzi w grę, mamo? Sądzisz, że kogoś nie braliśmy dotąd pod uwagę?

Cole wyprostował się na krześle.

- A może to po prostu był wypadek?

Delacourt machnął tylko pobłażliwie ręką.

- Absurd. Przecież na tym się nie skończyło.

Lady Delacourt wciągnęła głośno powietrze.

- Zakładasz więc, że wszystkie te zdarzenia są ze sobą powiązane. A jeśli nie? A może wyciągamy pochopne wnioski? Zaczniemy od początku. To zawsze pomaga. Na przykład, co by było, gdyby ktoś zostawił zatrute wino w sypialni Mercera po prostu przez pomyłkę?

- Mamo, przecież to nie ma sensu - upierał się mocno już zirytowany Delacourt. - Mercer sam zaniósł wino do sypialni, wszyscy o tym wiedzą.

Lady Delacourt nastroszyła się nagle jak zagnie­wana kwoka.

- Ja nie - odparowała. - Wiem tylko, że je wypił i że pewnie była w nim trucizna. Ale zakładałam, że przyniósł je służący.

Cole zerwał się z krzesła i dołączył do Delacour­ta, który nie przerywał spaceru po pokoju.

- To było wino Jonet - powiedział cicho. - Ka­rafka z winem... dlatego sędzia podejrzewał wła­śnie ją o morderstwo. Trzymała karafkę w swoim saloniku. Piła z niej co wieczór, ale nie w tamten. Poszła prosto do łóżka, gdyż służący zatrzymali ją na dłuższą rozmowę po kolacji.

Delacourt zaklął soczyście pod nosem.

- Boże! Więc to ona była ofiarą przez cały ten czas? Może pani Lanier miała nadzieję na ślub z Mercerem. Albo pokojówka tej damy... nigdy nie budziła mojego zaufania. Tylko że to nie wyja­śnia strzałów w Szkocji.

- I zepsutej śruby w powozie - mruknął Cole. - Każdy mógł jednak wynająć zbira, by się tym za­jął. Od kiedy wojna się skończyła, żołnierze nie mają zajęcia i nawet nie każą sobie dużo płacić za takie łajdactwa. - Urwał, gdyż laska lady Dela­court upadła z głośnym stukotem na podłogę.

- Mamo! Co się stało? - David podbiegł do mat­ki i popatrzył w panice na Cole'a. - Amherst, po­daj jej brandy. Jest tam!

Cole nalał szybko solidną porcję koniaku i pod­niósł kieliszek do ust sędziwej damy, podczas gdy David rozcierał jej dłonie.

Lady Delacourt zakrztusiła się, prychnęła i od­sunęła kieliszek.

- Władza! - wychrypiała. - Zawsze chodzi prze­cież o władzę. Albo o pozycję lub o pieniądze. To wszystko jest do siebie bardzo podobne. Ale nie patrzyliśmy w dobrym kierunku. I dlatego niczego nie zauważyliśmy.

Cole pochylił się nad fotelem.

- Błagam, niech pani to wyjaśni... o jaką władzę chodzi? Jaką pozycję?

- Tytuł hrabiego Kildermore - odparła spokoj­nie. - Mercer zdobył Jonet, ale nie mógł zdobyć jej tytułu. - Tego może dokonać jedynie ktoś, w kim płynie krew Cameronów. Proszę jednak pamiętać, co powiedziałam wcześniej: kobieta może odzie­dziczyć tytuł, jeśli nie żyje żaden z żyjących synów.

Te słowa, groźne, straszne, przez dłuższą chwilę wisiały w powietrzu.

- Delacourt - powiedział cicho Cole, prostując plecy. - Sprowadź mi, proszę, najszybszego konia. Chyba popełniłem potworny błąd.

Delacourt i Cole wymienili przerażone spojrze­nia, do obu dotarła nagle straszliwa prawda.

- Nie pojedziesz sam, Amherst - powiedział i zadzwonił na służącego.


* * *


Jonet przebywała właśnie w saloniku, gdy Robert i Stuart zaczęli jej szukać. Specjalnie jej to nie zdzi­wiło. Ellen i Nanna nadal odpoczywały, Cole wyje­chał do Londynu, a pan Moseby załatwiał interesy w Huntington. Jedyną szansą na zabawę dla dwój­ki znudzonych dżentelmenów była więc matka.

- Mamo - zaczął Robert, wkładając poirytowa­nym gestem ręce do kieszeni. - Widziałaś może kotkę pana Moseby? Szukaliśmy, szukaliśmy i nie możemy jej nigdzie znaleźć.

- Trochę się martwimy - wyznał Stuart. - Nan­na mówi, że kotka będzie miała niedługo małe. Są­dzisz, że ona dobrze się czuje?

Jonet odłożyła robótkę i uśmiechnęła się cierpliwie.

- Jestem pewna, że wszystko z nią w porządku - powiedziała uspokajająco, zachęcając chłopców, by usiedli. - Kocie mamy lubią się chować przed wydaniem na świat potomstwa. To zupełnie naturalne, niedługo ją znajdziemy.

Stuart usiadł przy matce.

- Nie mam nic do roboty - powiedział żałośnie.

- Kiedy wraca kuzyn Cole? Może dzisiaj? Czy zniknął na zawsze?

- Rzeczywiście, mnie też się czasem wydaje, że wyjechał na dobre - zgodziła się Jonet, obejmując Roberta w talii i sadzając go na kolanach.

Naprawdę odnosiła takie wrażenie. Westchnęła i oparła policzek o czubek głowy syna. Och, jak do­brze było znów zobaczyć Ellen i Nannę. I Charlie­go. Ale bardzo tęskniła za Colem i żałowała, że wdała się z nim w dyskusję, która doprowadziła nie­spodziewanie do tego raptownego wyjazdu. Teraz, gdy nie mogła już liczyć na jego dobroczynną obec­ność, znów zaczęła się bać. I właściwie bez powodu. W Elmwood byli przecież zupełnie bezpieczni.

- Tak bym chciał, żeby wreszcie wrócił - wes­tchnął Stuart. - Naprawdę marzę o tym, żebyśmy mogli zostać tu na zawsze. Jak myślisz, czy to się nam uda? - Rzucił podejrzliwe spojrzenie na bra­ta. - Robert mówi, że kuzyn Cole będzie naszym nowym tatusiem. Czy to prawda? Zostaniemy tu­taj, jeśli tak się stanie?

Jonet zacisnęła na chwilę powieki. Boże! Powin­na była to przewidzieć. Bez wątpienia tych paru słu­żących, którzy pozostali w Elmwood, plotkowało na ich temat dniami i nocami. A może nawet chłop­cy widzieli wczoraj ją i Cole'a, jak całowali się pod wierzbą. I co miała im powiedzieć? Czy Cole miał naprawdę zostać ich nowym ojcem? Na chwilę wstrzymała oddech. Tak, z pewnością bardzo tego pragnęła. Modliła się, by jej związek z Davidem lub też coś, co David mógł powiedzieć Cole'owi, nie zniweczyły bezpowrotnie jej szansy na szczęście.

Pogładziła Roberta po głowie.

- Rozważamy to - odparła. - Oczywiście znaczy­łoby to, że kuzyn Cole i ja musielibyśmy się po­brać. I mieszkać tutaj, w Elmwood. Ale wasz ojciec umarł niedawno i na razie nie wypada mi o tym mówić. - Popatrzyła na poważne twarze synów. - Rozumiecie?

Chłopcy posmutnieli, a Jonet dostrzegła Ellen, która właśnie wychodziła do ogrodu.

- Patrzcie! - powiedziała, z ulgą zmieniając te­mat. - Widzę, że ktoś chce się wreszcie z wami po­bawić.

Ellen uniosła dziewczęcym gestem długą spód­nicę i podbiegła do nich, przeskakując przez kępki trawy.

- No i co wy zrobiliście z tą kocią mamą, urwisy? - spytała pogodnie. - Musimy zorganizować po­szukiwania.


* * *


Zgodnie z życzeniem Cole'a stajenny Delacour­ta przyprowadził im szybko dwa araby, idealne do tego rodzaju podróży. Dzięki pomocy lady De­lacourt przygotowania do wyjazdu zajęły im tylko parę minut. Cole powiadomił o swoich zamiarach również sędziego, a Delacourt wcisnął do torby chleb, ser i pistolet.

- Nie rozumiem tylko jednego - powiedział, gdy wyjechali poza granice miasta. - Dlaczego przyje­chał pan do miasta i zostawił Jonet z dziećmi?

Cole ściągnął lejce i wyminął powóz wlokący się nieznośnie po Shoreditch Road.

- Szukałem pana - odparł ponuro. - Chciałem wiedzieć, co pan knuje, a Jonet nie chciała mi ni­czego wyjaśnić. Nie miałem wyboru; musiałem po­rozmawiać z panem sam.

Delacourt popatrzył na niego spod oka.

- Myślał pan, że zabiłem Mercera, prawda? No cóż, jeśli można skazać człowieka za jego intencje, to z pewnością niewiele się pan pomylił. Chciałem go zabić w obronie honoru. Los oszczędził mi jed­nak fatygi.

- Mówi pan dość obojętnie o życiu i śmierci - od­parł Cole, patrząc niewidzącym wzrokiem ponad gło­wą konia. - Widział pan kiedyś, jak umiera człowiek?

Delacourt prychnął pogardliwie, a jego koń za­tańczył niespokojnie na drodze.

- To pierwsze braterskie kazanie? - warknął, ściągając cugle. - Nie, nigdy nikogo nie zabiłem. Jeszcze nie. Ale pan ma na pewno bogate do­świadczenia na tym polu.

- Owszem. Bardzo bogate. Ale panu tego nie życzę.

- Posłuchaj, Amherst - odparował Delacourt, podjeżdżając bliżej. - Jedno musimy sobie wyja­śnić. Jeśli sądzi pan, że poradzi sobie z moją sio­strą, wezwijmy pastora i miejmy to wreszcie za so­bą. Ale nie pozwolę na protekcjonalne traktowa­nie. Rozumiemy się? Mój ojciec, kimkolwiek był, nie żyje i nie życzę sobie następnego.

Cole patrzył na młodzieńca, z trudem powstrzy­mując uśmiech.

Dobry Boże, co za arogancki smarkacz! Wzru­szył ramionami na znak rezygnacji. Jego życie z Jo­net, o ile wciąż miała ochotę przyjąć jego oświad­czyny, byłoby na pewno pełne wyzwań, a ten mło­dy człowiek stanowiłby niewątpliwie jedno z nich. Cole czuł, że Delacourt wystawi w przyszłości na niejedną próbę jego chrześcijańskie miłosier­dzie. Ale nie miał wyboru. Jeśli kochał Jonet, mu­siał zadbać o pokojowe stosunki z jej bratem.

- Przyjąłem do wiadomości - warknął i popędził konia.

Pozostała część podróży przebiegła szybko, choć dwaj dżentelmeni, którzy omal nie zajeździli swych rumaków na śmierć, zupełnie nie odnosili takiego wrażenia. Zatrzymywali się tylko na krótko, by na­pić się wody i pozwolić koniom na odpoczynek. Przez większość czasu w ogóle się do siebie nie od­zywali, wymieniali jedynie ponure spojrzenia. Gdyby Cole nie był tak przerażony, z pewnością ubawiłby się tym serdecznie.

Jednak czuł się dziwnie wdzięczny losowi za to­warzystwo Delacourta.

Zmierzchało, gdy Cole wypatrzył wreszcie bramę wjazdową do Elmwood. Bez słowa wskazał ją Davidowi i obaj wjechali na długi podjazd, wysadzany po obu stronach starym wiązami. Pod ich ciemnymi liśćmi wydawało się jeszcze ciemniej i bardziej po­nuro. Cole'a ogarnęły nagle złe przeczucia.

Delacourt również miał nietęgą minę.

- Co zamierzasz powiedzieć, gdy dotrzemy na miejsce, Amherst? - zapytał lekko drżącym gło­sem. - Powiedz, czego ode mnie oczekujesz?

- Nie jestem pewien. - Cole potarł dłonią poli­czek. - Musimy znaleźć Jonet i dzieci, a potem za­brać wszystkich do biblioteki. Kiedy będą już bez­pieczni, ty zajmiesz chłopców, a ja zabiorę Jonet na stronę i wszystko jej wyjaśnię. Jak to zrobię, nie wiem, do diabła, nie wiem! Będzie absolutnie zrozpaczona.

Delacourt uniósł brwi.

- Nie znoszę podawać w wątpliwość rzeczy oczywistych, ale nie mamy dowodów. Poza tym zawsze istnieje możliwość, że Jonet nam po pro­stu nie uwierzy. Prawda jest tak straszna, że sam ją ledwo przyjmuję do wiadomości. Przez wzgląd na Jonet przekonałem sędziów, by zakończyli do­chodzenie. Teraz widzę, że postąpiłem jak głu­piec.

Cole popatrzył ponuro na młodzieńca.

- Ty się tak czujesz? To co ja mam powiedzieć? Wyjechałem, by się z tobą policzyć, zostawiając lu­dzi, za których jestem odpowiedzialny, moją przy­szłą żonę i jej dzieci, naraziłem ich na to, że zosta­ną zamordowani we śnie lub że spotka ich coś jesz­cze gorszego.

Delacourt po raz pierwszy popatrzył na niego ze współczuciem.

- Zrobiłeś wszystko, co się dało, Amherst, czyli więcej niż ktokolwiek. W każdym razie jesteśmy teraz na miejscu. Wszystko będzie dobrze. W tak krótkim czasie nic nie mogło się zdarzyć. Po­za tym... nie mówiłeś przypadkiem, że oni wszyscy byli chorzy?

Wtedy wyłonił się przed nimi dom. Mimo póź­nej pory na schodach stał Charlie Donaldson z miotłą w ręku. Instynkt żołnierski dał natych­miast o sobie znać i Charlie nieomylnie wyczuł nie­pokój niespodziewanych gości. Rzucił miotłę i zbiegł po schodach w chwili, gdy Delacourt zsia­dał z konia. Na widok człowieka, którego miał roz­kaz nie wpuszczać do domu, szeroko otworzył oczy ze zdziwienia, ale nic nie powiedział. Cole opuścił lejce.

- Gdzie Jonet? - spytał ochryple. Donaldson stanął na baczność.

- Wyszła z dziećmi, sir.

Cole zatrzymał się nagle w pół kroku.

- Wyszła? Dokąd? Z kim? - spytał ostro. Nagle zdał sobie sprawę, że Delacourt się myli.

Coś się jednak wydarzyło. Lub miało wydarzyć. Docierało to do niego z coraz większą, przerażają­cą pewnością. Był bliski utraty panowania nad so­bą. Strach mieszał się z gniewem.

- Niech to diabli, Donaldson! Dokąd po­szli? I gdzie, u licha, jest panna Cameron?

- Nie wiem, sir - odparł, a z policzków odpłynę­ła mu krew. - Boże! - wyjąkał cichym, drżącym szeptem. - Chyba nie chce pan powiedzieć, że... Niechże pan wejdzie do środka. Może pani Birt­whistle wie, gdzie oni się podziali.

Cole wpadł do holu jak burza, Donaldson i De­lacourt deptali mu po piętach. Szybko przeczesał dom w nadziei, że być może kamerdyner się myli i Jonet jest w domu. Może wyszła tylko na chwilę do ogrodu i już wróciła. Natychmiast jednak stało się jasne, że salon i mniejszy salonik są puste. Bi­blioteka i studio były zamknięte, a on wyczuł in­stynktownie, że w pozostałej części domu też niko­go nie ma.

Serce podskoczyło mu do gardła. Dokąd oni po­szli, na Boga? Do czego dopuścił tym razem? Nie interesowało go zupełnie współczucie Delacourta, gdyż wiedział, jak łatwo zaniedbać własną rodzinę. A on znowu zawiódł. Plan, by zachować spokój, spalił na panewce, gdy tylko usłyszał z tyłu domu tupot ciężkich butów.

- Pani Birtwhistle! - krzyknął, pchając ciężkie kuchenne drzwi. - Pani Birtwhistle! Gdzie, u dia­bła, jest pani Rowland?

Gospodyni i nowa kucharka stały nad stołem i patrzyły z nieszczęśliwymi minami na stosik uschniętej rzepy. Przerażona jego nagłym wtargnię­ciem pani Birtwhistle podniosła rękę do serca.

- Och! W stajni... Tak mi się przynajmniej wy­daje. Wyszły jakieś pięć minut temu. Czy coś prze­oczyłam?

- Niech to wszyscy diabli! - krzyknął Donaldson, uderzając pięścią w stół. Jedna z rzep spadła ze stołu, a gospodyni odskoczyła jak oparzona. - Gdzie są te stajnie?

Cała trójka wybiegła z domu i natknęła się na Moseby'ego, który właśnie prowadził ich konie w tamtą stronę.

- Zostaw je i chodź z nami - zakomenderował Cole.

W drodze wydawał ciche instrukcje Mose­by'emu i Donaldsonowi. Modlił się przy tym w du­chu, by to wszystko okazało się pomyłką, sam w to nie wierząc. Otaczało ich zło, którego źródłem by­ła Ellen Cameron. Od początku. Okazała się kimś zupełnie innym niż osobą, za jaką się podawała, a on doskonale to wyczuł. Jak mógł nie zaufać swojemu instynktowi?

Mimo mroku widział wyraźnie, że drzwi do staj­ni są otwarte. W środku pobłyskiwało słabe świa­tło, rzucając na ścianę dziwaczne cienie, które przesuwały się w górę, tak jakby ktoś trzymał w rę­ku latarnię. W jego nozdrza uderzył dziwny, gryzą­cy zapach. Delacourt też zmarszczył nos i rzucił Cole'owi szybkie spojrzenie. Razem przeszli przez próg i w tej samej chwili dotarł do nich głośny dzie­cięcy śmiech.

- Tego! Tego czarnego! - wykrzykiwał Robert. - Ja go pierwszy zobaczyłem, jest mój!

- Możesz go sobie wziąć - wtórował Stuart. - Ja i tak wolę rudego. Mamo? Mogę wziąć rudego? Proszę, tego z białym uchem.

Boże!

Czując, że ze strachu robi mu się niedobrze, Co­le zajrzał w mrok, patrząc na niebezpieczny taniec cieni. Jonet i chłopcy niczego nie podejrzewali.

Nierozsądnie, ufnie pozwolili zdybać się w pu­łapkę na tyłach stajni. Stąd nie było ucieczki. I co teraz? Jaką zbrodnię zaplanowała Ellen? Miała nóż? Broń?

Nie mogli jednak wparować na ślepo do środka. Ellen niosła płonącą latarnię, która w tej suchej zakurzonej stajni stanowiła zdecydowanie najgroź­niejszą broń. Należało działać wyłącznie sprytem i podstępem. I modlić się, żeby żaden z koni nie zarżał na powitanie. Cole pokazał głową Davidowi, że ma iść za nim. Zapach stawał się coraz bar­dziej intensywny. Co to było, u diabła? Terpenty­na? Nafta? Alkohol?

- Mamo - jęknął Robert takim tonem, jakby matka nie zwracała na niego uwagi. - Mogę wziąć czarnego?

- Tak... chyba tak, jeśli zgodzi się na to pan Mo­seby - odparła w końcu Jonet. Jej ostry, niespokoj­ny głos niósł się echem po stajni. - Ellen, na miłość boską, co to za zapach?

- Mmm... co? - Lampa poruszyła się gwałtow­nie i usłyszeli sympatyczny głos Ellen Cameron. - Ach, zapach. Ach, to moja sekretna mikstura. Spryskałam nią słomę, żeby wytępić pchły. Biedne kotki! Tak, tak, czyż nie są słodkie? Popatrz, Jo­net! Niebieskie oczy... Myślę, że tego powinnaś koniecznie zatrzymać,

Jonet zignorowała wyjaśnienie.

- Ale, Ellen. To pachnie jak... koniak i... fuj... coś jeszcze - odparła z rosnącym niepokojem.

Cole i Delacourt zbliżyli się do na wpół otwar­tych drzwi. Coś uderzyło mocno o ścianę. Przez otwór Cole dostrzegł błysk zielonego muślinu. El­len Cameron wycofywała się przed drzwi z latarnią w ręku. Cole nachylił się do Delacourta.

- Latarnia - wyszeptał bezgłośnie. - Powal ją na ziemię, jeśli nie będzie innego wyjścia, ale uwa­żaj na latarnię. Spróbuję ją jakoś pochwycić.

Nawet w półmroku Delacourt był bardzo blady.

- Ta stajnia to prawdziwa hubka z krzesiwem. Uważaj!

Cole skinął głową i obaj postąpili dwa kroki do przodu. Gdy Ellen doszła do przejścia i zatrza­snęła za sobą drzwi, znajdowali się jednak o parę metrów dalej. Z boksu dobiegł do nich ostry, roz­gniewany głos Jonet.

- Ellen! Ellen! Natychmiast otwórz drzwi!

Jakby nie słysząc polecenia kuzynki, Ellen za­śmiała się cicho i odwróciła na pięcie. Wyprostowa­na, wciąż trzymała latarnię, posyłając smugi żółtego światła na alejkę. Latarnia była duża, pełna nafty.

Gdy Cole wyłonił się z cienia, znieruchomiała. Jonet uderzała rozpaczliwie pięścią w drzwi.

- Ellen! Otwieraj natychmiast!

Któryś z chłopców zaczął płakać.

- Mamo! Chcę wyjść! - zawodził Robert. - Tu jest za ciemno!

Ellen popatrzyła na Cole'a, unosząc wysoko światło. Na tyle wysoko, by jednym zamachem wrzucić ogień do boksu. I to właśnie zamierzała zrobić. Wnętrze stajni zapaliłoby się równie łatwo jak sucha słoma. Ellen z pewnością opowiedziała­by bajeczkę o tragicznym wypadku.

Obaj chłopcy płakali teraz na cały głos.

- Jonet! - krzyknął Cole. - Jonet, jestem tutaj. Nie musisz się bać. Ale musicie stać spokojnie. Panna Cameron wymyśliła grę.

- G... grę? - spytała z niedowierzaniem Jonet bardzo niespokojnym głosem.

- Nie chcę żadnej gry - krzyknął Stuart żałośnie, waląc w drzwi. - Chcę wyjść!

W bladym świetle lampy usta Ellen wykrzywiły się nagle w szalonym uśmiechu.

- Ależ będziemy grać! - szepnęła w ciemność.

- I to w bardzo niebezpieczną grę, kapitanie Am­herst. Zawsze wiedziałam, że jest pan odrobinę za sprytny.

Delacourt poruszył się niecierpliwie, jakby chciał ją ponaglić.

- No, no - powstrzymała go ostro, wysuwając lampę naprzód świetlistą smugą. - Na pana miej­scu, milordzie, nie podchodziłabym bliżej. - W jej oczach błyszczało niezdrowe światło.

- Nie bądź głupia - odparł Delacourt. - Zastrze­lę cię na miejscu nawet z takiej odległości.

Do diabła! Delacourt wyciągnął pistolet. Cole zaczął się modlić, żeby nie strzelił. Gdyby Ellen upadła, płonąca latarnia potoczyłaby się na siano. Nafta rozlałaby się po całej podłodze i nawet po tej stronie boksu nie udałoby się opanować pło­mieni. Nie istniał nawet cień szansy, by ujść stąd z życiem.

Ellen uniosła podbródek i zaśmiała się ostrym, złym śmiechem.

- Bez obaw, panie. Tym razem rozegram to do końca. Podejdź tylko o krok, a zaraz zaczniesz wdychać zapach zwęglonego ciała. - Wskazała gło­wą zaryglowane drzwi.

- Ty suko bez serca! - syknął Delacourt tak ci­cho, że Cole ledwo go usłyszał.

Z twarzy Ellen wolno znikał uśmiech.

- Pan nie ma pojęcia o braku serca - powiedzia­ła cicho, przekrzywiając lekko głowę. - Pan ze swoim wspaniałym tytułem i wspaniałymi posia­dłościami. Nie wie pan, jak to jest być nikim. Ko­bietą oderwaną od ukochanego domu. Żebrzącą u krewnych o dach nad głową. Zmuszaną do mał­żeństwa, byle tylko nie wchodziła nikomu w drogę.

- W jej głosie pobrzmiewała wyraźnie nuta szaleń­stwa.

- Ellen! - Cole przerwał jej prosząco tę tyradę.

- Pomyśl o dzieciach! Na miłość boską, odstaw tę lampę i porozmawiajmy.

- Nie! - Ellen przeniosła teraz szalony wzrok z Davida na Cole'a. - Nie, nie będziemy rozma­wiać. To ja zasłużyłam na tytuł hrabiny Kildermo­re. Kocham Kildermore bardziej niż ktokolwiek na świecie. A wiem, że pan zakochał się w Jonet, tak jak wszyscy inni mężczyźni, którzy ją znają. W pięknej Jonet. W Jonet, która ma wszystko!

- Głos niemal się jej załamał, i jakby w odpowiedzi na tę słabość, uniosła latarnię wyżej, tak że omal nie wysunęła się z podstawki. - A ja całe życie by­łam jak ten pies, któremu albo rzuci się kość, albo nie. Więc teraz proszę się nie silić na żadną dobro­czynność.

- Ellen - powiedział Cole ochrypłym głosem.

- Jeszcze nie jest za późno.

Rozpaczliwie szukał wyjścia z sytuacji. Może udałoby mu się jakoś wyrwać lampę, gdyby Dela­court przytrzymał Ellen? Może byłaby jednak za szybka dla nich obu? Najwyraźniej postradała zmysły. Miała teraz niewiele do stracenia. Rozmo­wa na nic by się tu nie zdała. Jakikolwiek podstęp stwarzał ogromne zagrożenie.

Nagle cieniutka smużka pyłu przecięła światło lampy i osiadła niczym śnieg na włosach Ellen. Przez jedną krótką chwilę patrzyła w górę, po czym natychmiast z powrotem opuściła wzrok.

Dzień był gorący, powietrze stało. Mogło to za­tem oznaczać tylko jedno. Donaldson. Dobrze wy­szkolony żołnierz umiejscowił się strategicznie, ponad wrogiem. Nagle ze stryszku spadła ogrom­na góra siana. I to wystarczyło, by Ellen cofnęła się, kaszląc i otrzepując się z pyłu.

Cole miał tylko chwilę na podjęcie decyzji. Rzu­cił się naprzód, jego palce musnęły latarnię w chwili, gdy Ellen odzyskiwała równowagę. Wy­rwała się szybko z jego uścisku. Gorące szkło opa­rzyło mu rękę, lecz podjął kolejną próbę, by chwy­cić lampę.

Delacourt ruszył na Ellen i pozbawiwszy ją rów­nowagi. Uderzał głową o jej piersi, chwycił ją w że­lazny uścisk mocnych rąk, jakby chciał z niej wyci­snąć resztki powietrza. Latarnia zakołysała się nie­bezpiecznie. Dokładnie w tej samej chwili z góry zeskoczył Donaldson i wylądował w ciemnościach tuż za Colem.

Ellen walczyła jak lwica, przeklinając i gryząc Donaldsona, który próbował ją poskromić. Wyka­zywała się przy tym siłą typową dla wariatów. Cole wychylił się do przodu, sięgając po lampę tak, by utrzymać ją w pionowej pozycji.

Z ostatnim rozpaczliwym pomrukiem Ellen za­topiła zęby w uchu Delacourta i szarpnęła. Z deli­katnego ucha trysnęła krew, wicehrabia zaklął i odepchnął ją gwałtownie w głąb stajni. Cole rzu­cił się natychmiast w ślad za walczącymi, próbując za wszelką cenę pochwycić latarnię. Wreszcie uda­ło mu się ją złapać.

Wtedy wkroczył Donaldson, wyłamał zasuwę boksu i wyprowadził Jonet oraz chłopców na ze­wnątrz.

Gdy zniknęli w ciemnościach, Ellen wydala roz­paczliwy okrzyk rannego zwierzęcia. Wreszcie pu­ściła lampę, osuwając się bezwładnie w ramio­na Delacourta i uderzając głową o kant ostatniego boksu. Mamrocząc przekleństwa, popatrzyła na wszystkich szklistymi oczami. Cole postawił ją mocno na ziemi, a wtedy z mroku wyłonił się Mo­seby z długim kawałkiem sznura w ręku.


* * *


Była prawie północ, gdy Cole wyszedł z gabine­tu sędziego i rozpoczął drogę powrotną do Elm­wood. Przepełniała go mieszanina smutku i ulgi. Cieszył się, że pozbyli się wreszcie tego tajemni­czego zła, które tak długo zagrażało Jonet, lecz jednocześnie martwił się tym, że to w ogóle się zdarzyło. Bał się rozmowy, która go wkrótce cze­kała. Z kapeluszem w ręku stał długo na podjeź­dzie, spijając w ciszy nocne dźwięki i zapachy Elm­wood. Światło, które paliło się w oknie salonu, nio­sło mu jednak pociechę.

Wreszcie wszedł na schody i pchnął drzwi. Na­tychmiast zobaczył Jonet, która czekała na niego w ciemnościach holu. Podeszła cicho, a wyraz jej twarzy oddawał dokładnie jego uczucia. Objęła go ramionami i przez dłuższą chwilę tuliła się do nie­go. Cole powiódł dłońmi po jej czarnej żałobnej sukni, próbując jak najczulej powstrzymać jej drże­nie.

- Kochanie, tak mi przykro - szepnął w jej wło­sy, chcąc nadać jak najgłębszy sens tym niewiele znaczącym słowom. Naznaczyć je nadzieją, marze­niami, przyszłością. Niewiele brakowało, a tak strasznie by ją zawiódł.

Przeszkodziło im nagle ciche chrząknięcie Dela­courta. Cole otworzył oczy i zobaczył, że wicehra­bia stoi w drzwiach.

- Chyba musimy porozmawiać, kochanie - po­wiedział do siostry. - Czy jesteś na to gotowa?

- Tak - odparła pustym głosem, a rysy jej twarzy nagle stwardniały. Weszli we troje do salonu - De­lacourt zatrzymał się na chwilę przy podręcznym stoliku, by nalać kieliszek koniaku. Bez słów wci­snął go do ręki Cole'a.

Mimo iż był letni wieczór, w kominku płonął ogień, rozpalony z pewnością z myślą o Jonet. Do­znała głębokiego szoku. Zdradził ją ktoś drogi jej sercu, a najgorsze miało dopiero nastąpić. Cole delikatnie popchnął ją na krzesło stojące obok ko­minka. Delacourt zajął miejsce naprzeciwko, nie odrywając oczu od twarzy Jonet.

- Myślę - powiedział cicho - że powinniśmy zde­cydować, co rano powiemy dzieciom. Ale teraz, kochanie, boję się, że mam złe wiadomości.

Jonet podniosła instynktownie rękę do gardła.

- Ellen nie żyje, prawda?

Cole wolno skinął głową.

- Tak, to była... kolejna nieprzewidywalna tra­gedia.

Delacourt wychylił się do przodu, lecz nie wyglą­dał na zdziwionego.

- Zabiła się?

Cole znów z ciężkim sercem skinął głową. Ellen Cameron była uosobieniem zła, lecz Jonet szcze­rze ją kochała.

- Policjant zostawił ją w pokoju w King's Arms, a my czekaliśmy na dole na sędziego. I wtedy...

- Powiesiła się? - dokończyła za niego Jonet, patrząc smutno w ogień.

- Tak.

- Niech jej Bóg wybaczy - powiedziała cicho. - Ale odczuwam ulgę. Lepsze to niż dom wariatów albo publiczna egzekucja.

- Niech to diabli! - zaklął Delacourt, dopijając koniak. - Najpierw morderstwo, potem samobój­stwo. Kto by się spodziewał, że Ellen jest wariat­ką? Mogliśmy się jednak tego domyślić. Dzięki za­miłowaniu do ogrodnictwa i znajomości roślin po­znała działanie trucizn, jednak nikt nigdy nie są­dził, że zabiła Mercera.

- Bo to był wypadek - szepnął Cole. - Nigdy nie chciała go zabić. Nie polowała na tytuł Mercera, tylko Jonet. Kiedy jednak umarł, fakt, że wszyscy podejrzewali Jonet o tę zbrodnię, dawał jej nie­wątpliwie ogromną przyjemność.

- Och tak, myślę, że pławiła się w rozkoszy. Chciała, abyśmy ją uważali za głupią, marudną sta­rą pannę. Ale to była tylko dobrze odegrana rola - powiedział cicho Delacourt. - Dlaczego jednak teraz? Po tylu latach? Cole pokręcił głową.

- Ellen powiedziała kiedyś, że „Niebo nie zna takiego gniewu, jakim jest miłość w nienawiść przemieniona, a piekło takiej furii jak kobieta wzgardzona” - dokończyła cicho Jonet, przeno­sząc spojrzenie z Davida na Cole'a. - Ale ona mia­ła na myśli siebie, prawda? Sądziła, że wzgardzili nią zarówno świat, jak i los. Zawsze mi zazdrości­ła. A potem powoli zaczęła mnie nienawidzić, na­prawdę mnie nienawidziła - dokończyła z wyraź­nym bólem w głosie.

- I ta zazdrość doprowadziła ją w końcu do śmierci - odparł cicho Cole, klękając obok krzesła Jonet i ujmując jej rękę.

Jonet popatrzyła na ich splecione palce.

- Myślę, że masz rację. Ciotka Ellen próbowała coraz bardziej rozpaczliwie wydać ją za mąż. Nie dlatego, że źle jej życzyła, przeciwnie, czuła, że już dłużej nie będzie się mogła nią opiekować.

- Tak - przerwał Delacourt. - Ellen uznała to jednak za swoją ostatnią szansę, by zdobyć to, co zamierzała. W przeciwnym bowiem wypadku mo­gła zostać wydana za mąż i zamieszkać Bóg wie gdzie. A wtedy ty i dzieci znaleźlibyście się po­za jej zasięgiem. A możliwość odziedziczenia spadku i zamieszkania w Kildermore nie dawała jej spokoju.

Jonet wydała zbolały okrzyk.

- Och! Znałam przecież Ellen i wiedziałam, że kocha Kildermore o wiele bardziej niż ja - powie­działa z rozpaczą w głosie. - Żyłam ze świadomo­ścią, że zazdrości mi pozycji i tytułu. A ja nigdy przecież tego nie chciałam. I próbowałam, na­prawdę próbowałam zapewnić jej wszystko - pie­niądze, życie towarzyskie, siostrzaną miłość. Ale jej to nie wystarczyło.

- Nie - powiedział ponuro Delacourt. - Najwy­raźniej nie.

- Boże, ona chciała zabić moje dzieci - jęknęła Jonet. - Zatruła jedzenie, wynajęła zbirów, szerzy­ła plotki. A potem patrzyła z boku na nasze cier­pienia. I za co? Aby odziedziczyć tytuł? Nigdy jej nie wybaczę! - Wolno podniosła oczy na Cole'a.

- Nie martw się, że będę ją opłakiwać, nie zamie­rzam. Ten potwór przestał wreszcie zagrażać mo­im synom.

- Dobrze - powiedział stanowczo Delacourt.

- I nie musisz się już dłużej martwić opinią towa­rzystwa. Teraz odzyskasz należną pozycję.

- Och, Davidzie, nie zależy mi na tym - zwróci­ła spojrzenie na Cole'a i złagodniała. - Ale chcę chronić chłopców. Co im powiemy?

- Prawdę - odparł Cole. - Lub też podamy im jakąś ostrożną wersję prawdy. Powiemy, że Ellen była... chora. Niestety nie możemy ocalić naszych dzieci przed całym złem świata. Stuart i Robert nie tylko nie mieli ojca, ale byli w dodatku prześlado­wani i zastraszani, a tego nie powinno doświadczać żadne dziecko. Narażę więc na szwank pamięć o Ellen, jeśli tylko okaże się to konieczne.

Jonet znów podniosła na niego wzrok. Wydawa­ła się znacznie spokojniejsza.

- Tak, tak, masz rację - powiedziała, podnosząc nieco głos. - Ten straszliwy koszmar już się skoń­czył i jesteśmy bezpieczni. Teraz musimy pomyśleć o przyszłości, szczęśliwej i pomyślnej, jestem tego pewna.

- No cóż, ja też tak sądzę - odparł Delacourt, podnosząc się z krzesła. - Skorzystałem niechcący z pańskiej gościnności, Amherst, i teraz wybieram się do łóżka.

Szybko cmoknął Jonet w policzek i zniknął. Jonet wolno podniosła się z krzesła i ujęła dłoń Cole'a.

- Nie masz jednak racji co do jednego, kochanie - powiedziała cicho. - Moi chłopcy ponieśli wielką stratę, ale wierzę, że nie zostali tak całkowicie po­zbawieni ojca.

Cole porwał ją w objęcia i przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy.

- W dalszym ciągu mnie chcesz? - spytał. Jonet popatrzyła na niego zdumiona.

- Oczywiście - szepnęła. - Jesteś mi potrzebny, Cole. Naturalnie, że cię chcę. I przysięgam na wszystko, że uczynię, co w mojej mocy, by być dobrą, posłuszną...

Nie dokończyła, bo jej przyszły mąż zaczął sca­łowywać to kłamstwo z jej ust.

Oboje wiedzieli, że Jonet nigdy nie dotrzyma słowa. Pan Bóg wystawia jednak człowieka na róż­ne próby - myślał Cole. Dla niego taką próbą była Jonet.

Nie umknął jego uwadze fakt, że jej usta są za to nagrodą niebios.


Epilog


Popołudniowe słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając różową poświatę na niebo. Z ręką na bio­drze Cole stał samotnie pod oknem sypialni i pa­trzył na połać żółtej barwy, która ostatnio rozświe­tliła ogród. W lewym ręku trzymał otwartą książ­kę, a przez jego głowę przemykały kolejne zdania.

- „Na wszystko jest czas” - mruknął i popatrzył znad okularów na Stuarta, który buszował właśnie na grządce z żonkilami.

Robert i psy deptały mu po piętach, szaleńczo wyjąc.

- Wyświechtane. - Cole pokręcił głową, potarł nos i spróbował jeszcze raz. „Wiosna, nowy począ­tek...”. Nie, zbyt trywialne.

Nagle dwie ciepłe dłonie objęły go w talii i po­wędrowały do kamizelki.

- Co jest zbyt trywialne, mój drogi? - spytała Jo­net.

Wrócił myślą do teraźniejszości. Ostrożnie odło­żył książkę i okulary, odwrócił delikatnie żonę w ramionach i uśmiechnął się do niej.

- Nic nie szkodzi - powiedział, wpatrując się w zielony jedwab jej sukni. - Wyglądasz jak uoso­bienie wiosny, kochanie - powiedział, zakładając jej za ucho kosmyk włosów. - Ta suknia naprawdę pasuje do nastroju. Jonet popatrzyła na niego spod rzęs.

- Suknia? - spytała ponuro, masując mu ramiona.

- Jonet, co ty knujesz?

W odpowiedzi objęła go za szyję i przyciągnę­ła do siebie mocniej. Gdy zaczęła wędrować usta­mi po jego szyi i szczęce, przymknął z rozkoszy oczy.

- Mmm - mruknął zachęcająco, gdy sięgnęła do ucha.

- Chodź ze mną, to ci pokażę.

Cole otworzył oczy, próbując zachować spokój.

- Dokąd? - spytał. - Jesteś naprawdę zepsuta. Usiłuję pracować, a ty robisz wszystko, żebym za­pomniał o swoich obowiązkach.

Jonet ułożyła usta w podkówkę.

- A małżeństwo to nie obowiązek? - spytała, wodząc palcem po jego ustach. - Niektórzy męż­czyźni twierdzą, że to najgorszy obowiązek. I co jest gorszącego w tym, że żona pragnie spędzić pa­rę minut sam na sam ze swoim mężem?

Cole miał ochotę powiedzieć, że po półtora roku od ślubu jeszcze ani razu nie myślał o tym w katego­riach obowiązku. Lecz jego replika utonęła w przy­pływie żądzy i poszedł posłusznie za Jonet - nie cał­kiem wbrew swej woli - przez garderobę do sypialni.

Kopnięciem zamknął drzwi, popychając ich obo­je w ciemność. Usta Jonet znalazły się natychmiast na jego ustach - ciepłe, chętne, czułe. Takie jak za­wsze. Instynktownie przyciągnął ją do piersi.

- Kochanie - szepnęła. - Pamiętasz, jak mi obie­całeś, że będziemy się kochać we wszystkich poko­jach w Elmwood?

- Tak?

- Jeden opuściliśmy.

- Naprawdę?

Nareszcie rozumiał, do czego zmierza Jonet, i nie zamierzał się jej opierać. Zdjął surdut i zaczął oddawać jej namiętne pocałunki. Jonet wyciągnę­ła mu szybko koszulę ze spodni, a on jednym szyb­kim ruchem zadarł do góry zielony jedwab jej suk­ni i dotknął pośladków, spodziewając się, że natra­fi na gładki jedwab majtek. Ale Jonet zdążyła je zdjąć.

Westchnął z rozkoszy. Oczywiście, szaleństwem było kochać się z żoną o dwunastej w południe, ale Cole przestał już przemawiać żonie do rozumu. Poza tym rzeczywiście obiecał.

Przytuliła się do niego mocniej, lecz w jego gło­wie odezwał się nagle alarmowy dzwonek.

- Jonet - szepnął natarczywie - co z dzieckiem?

- Śpi - odparła, całując go w szyję.

- Nie pytałem o Arabellę - wyjaśnił, kładąc jej rękę na brzuchu. - Pytałem o to.

- Och, chodź tutaj - szepnęła, ignorując jego py­tanie i ciągnąc go w stronę krzesła.

Gdzieś w połowie drogi Cole potknął się o coś; chyba był to but Jonet, i cicho zaklął.

Chciał odzyskać równowagę, lecz poczuł, że upada na krzesło. Palce Jonet błądziły gorączkowo w ciemnościach przy jego rozporku.

- Miejże litość, Jonet - jęknął, ujmując ją w talii i unosząc spódnicę. - Kocham cię nad życie, ale je­żeli chcesz to zrobić, pospiesz się.

Wśliznęła się na niego szybko, z trudem chwyta­jąc powietrze.

- Och, Cole - jęknęła, gdy zanurzył się w niej do końca.

Cole otoczył ją dłońmi w talii, którą zaczęła już zmieniać ciąża. Poruszała się w rytm jego pchnięć, początkowo wolno, a w miarę rosnącego tempa co­raz szybciej.

Pomyślał, że za chwilę umrze z rozkoszy. Przy Jonet zawsze miał takie wrażenie. Zanurzył się w nią znowu, do końca, czując, że oboje zbliża­ją się do spełnienia.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

Cole zamarł w pół drogi, wracając do rzeczywi­stości. Obejrzał się do tyłu i zobaczył smugę świa­tła pod drzwiami żony.

- Chłopcy? - jęknęła Jonet.

- Są w ogrodzie - odparł, przyciskając usta do jej ucha.

Pod drzwiami usłyszeli niespokojne szuranie.

- Pani? - szept Donaldsona był niepewny i jed­nocześnie natarczywy. - Przepraszam, że przeszka­dzam, ale przyszedł jego lordowska mość.

- Co znowu? - mruknęła na tyle głośno, by słu­żący mógł ją usłyszeć.

Donaldson znów zaszurał butami.

- Jest w kiepskim stanie, pani. Trochę pijany.

Cole przewrócił oczami, głowa Jonet opadła na­przód, zetknęli się czołami. Jej irytacja była cał­kiem zrozumiała. W ciągu pierwszego roku ich małżeństwa eskapady Delacourta stały się wręcz legendarne, a na Jonet spadła trudna rola starszej siostry.

Oczywiście elity pozbawione Jonet-morderczyni obsadziły ją w roli nieszczęśliwej miłości Delacour­ta. I właśnie w jego tragicznie zakończonym ro­mansie upatrywano przyczyn jego wybryków. Cole powstrzymał niecierpliwe mruknięcie.

- Pani? - ciągnął żałośnie Donaldson.

- Och, czego on chce? - powtórzyła Jonet, z tru­dem powstrzymując się od jęku.

Donaldson zawahał się przez chwilę.

- Mówi, że ma pilną sprawę do wielebnego Am­hersta. Takie są dokładnie jego słowa. Mówi, że mam go natychmiast sprowadzić - odparł przez ciężkie drzwi. - Twierdzi, że potrzebuje pasto­ra. I jest w okropnym humorze.

Jak zwykle - pomyślał Cole. Delacourt rzadko bywał w innym nastroju. Co gorsza, jego wizyty zwiastowały zwykle nadciągającą klęskę, lecz tym razem jego nadzieja na wsparcie i pociechę przy­szła w wyjątkowo nieodpowiednim momencie.

- Dobrze, Charlie - odparła Jonet, wbiła się jeszcze raz na pal Cole'a i z jękiem rezygnacji za­częła się unosić.

Cole wzmocnił ucisk wokół jej talii i wydał krót­ki gardłowy odgłos. Delacourt mógł naprawdę po­czekać. Jonet westchnęła z rozkoszy, opadła i znów się uniosła. Cole poczuł, że otula go jedwa­bisty żar.

Charlie czekał za drzwiami.

Jonet znów się uniosła, a Cole opuścił jej stanik i odsłonił piersi. Gdy przeszedł ją dreszcz rozko­szy, odrzuciła głowę do tyłu i jęknęła.

- Milady - szepnął Donaldson. - Co mam zrobić z jego lordowska mością?

Jonet znów skierowała uwagę na drzwi.

- Och, na litość boską. Powiedz, żeby poszedł prosto do...

-...salonu - dokończył Cole, zasłaniając jej szybko ręką usta. - Pani prosi, żebyś zaprowadził jego lordowska mość do salonu. Tak... - krzyknął Cole. - Powiedz mu, że zaraz tam do niego przyj­dę. Już zaraz!

- Zaraz? spytał niespokojnie Donaldson.

- Już za chwilę - dokończył Cole, który z każdym dniem był coraz bardziej zakochany w siostrze lorda Delacourta.

1 Legendarna złota siekiera to przedmiot pożądania i symbol pokusy (przyp. tłum).


2 Cui bono? (łac.) - komu to miało przynieść korzyść? - Rzym­ska zasada przy rozpatrywaniu spraw w sądzie (przyp. red).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carlyle Liz MacLachlan?mily Diabelskie sztuczki
Carlyle Liz Pakt Z Diablem
Carlyle, Liz Pakt z diabłem
Carlyle Liz MacLachlan?mily Jeden mały grzeszek
Carlyle Liz Diabeł wcielony 03 Diabelskie sztuczki
Carlyle Liz Lorimer Family 02 Pakt z diabłem
Carlyle Liz MacLachlan Family 02 Jeden mały grzeszek
Liz Trulejska Psychologiczne konsekwencje traumatycznego stresu(2)
Fielding Liz Szalona miłość(1)
Fielding Liz Brzydkie kaczątko
Fielding Liz Ocalić marzenia
Fielding Liz Milioner i włamywaczka
Fielding Liz Wszystkie chwyty dozwolone
Fielding Liz Lista życzeń
Greene Liz Saturn
Carlyle ?rly Kings of Norway