Najder Od Polski do Polski

Zdzisław


NAJDER

"Od Polski do Polski przez prl"


Wydawnictwo Alfa

Warszawa 1995


Projekt okładki

KRZYSZTOF DOBROWOLSKI


Redaktor

EWA WITAN


Redaktor techniczny

EWA GUZENDA


Copyright (c) 1995 by Zdzisław Najder


ISBN 83-7001-946-3


WYDAWNICTWO ALFA - WERO Sp. z o.o. - WARSZAWA 1995


Wydanie pierwsze

Żarn. 1199/95

Cena zł 16,- (160000,-)


Spis treści


1. WStęP


2. Bitwa o umysły


3. Domicyl, czyli pośmiertna zemsta PRL-u


4. Polska polityka zagraniczna 1989-1993: bilans

zaniedbań


5. Sowiecki ślad na polskich banknotach


6. Z Polski do Polski poprzez PRL


7. Nie wypełniony testament


8. PRL czyli kultura fałszu


9. Po wyborach wrześniowych 1993 czyli Wielkie

Rozmazanie


10. Wielkość i upadek polskiej elity przywódczej


11. Nota bibliograficzna •


Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Wstęp

Łatwo zauważyć, że wyniki wrześniowych wyborów w 1993 wpłynęły ożywiająco na dyskusję o potrzebie "rozliczenia się" z okresem PRL. Wielu polityków i publicystów, którzy wcześniej uważali poruszanie tematyki "rozliczeniowej" za przejaw maniakalnych nawrotów do przeszłości albo wręcz "chęci zemsty" - obecnie zgadza się z tezą, że nieprzeprowadzenie wyraźnej granicy między PRL a nową Rzecząpospolitą było wielkim błędem politycznym i psychologicznym. Profesor Edmund Wnuk-Lipiński, a więc żaden "prawicowy oszołom", powtórzył w głośnym artykule w "Gazecie Wyborczej" (5 VII 1994) tezę, że brak określenia, czym był PRL i kto za PRL odpowiada, przyczynił się do odrodzenia kultu tego okresu - i do wyborczego zwycięstwa ugrupowań, związanych z ówczesną władzą.

Teza dość oczywista, ale wcale nie powszechnie przyjęta. W środowiskach, związanych z Unią Wolności, gładkie powtarzanie tej tezy nie łączy się z analizą popełnionych błędów. Na ogół w kręgach intelektualnych o wiele chętniej przypisuje się zwycięstwo SLD i PSL "rozbiciu prawicy" - jak gdyby nie zauważając, że nawet całkiem zjednoczona "prawica" nie pokonałaby obecnej koalicji rządowej. Badania opinii publicznej

wykazują wysoki stopień aprobaty dla PRL. Skutki za-

niedbań myślowych i moralnych lat 1989-1990 są nie-

stety o wiele głębsze, niż się to na ogół przyjmuje. Czy

dadzą się odrobić - dopiero dalsza przyszłość pokaże.


Debaty na temat stosunku do PRL-u i jego władz

nie rozpoczęły się w roku 1989. Pomijając już wcześniej-

sze deklaracje (jak program Polskiego Porozumienia

Niepodległościowego z maja 1976, odrzucający uznawa-

nie PRL za właściwe państwo polskie) debaty te trwały

bez przerwy od grudnia 1981. I rzecz znamienna: do po-

łowy lat osiemdziesiątych ton i treść wypowiedzi wielu

"opozycyjnych" dyskutantów był znacznie ostrzejszy -

by potem zmięknąć, zwłaszcza w okresie bezpośrednio

poprzedzającym Okrągły Stół. Przykład Adama Mich-

nika i olśniewającej ewolucji w jego ocenach generałów

Jaruzelskiego i Kiszczaka jest może skrajny, ale zna-

mienny. Kompromis, zawarty przy Okrągłym Stole

(a później pogłębiony po czerwcu 1989), spowodował

złagodzenie poglądów na kierownictwo PZPR, a także

na sam PRL. Podkreślano potrzebę wybaczenia, ale

równocześnie zacierano świadomość tego, co i komu

właściwie wybaczyć by należało. Postawa ta wpływała

hamująco na takie próby opisu i oceny okresu

1945-89, które by podkreślały różnice między PRL

a Polską niepodległą.


Definicyjne założenie, że PRL tym się różnił od

prawdziwego Państwa Polskiego, że nie był państwem

niepodległym - jest w teorii powszechnie przyjęte.

Zwykle jednak poprzestaje się na ogólnikowej aproba-

cie dla tego oczywistego stwierdzenia i ani się nie opisu-

je złożonych i wielorakich mechanizmów zależności po-

litycznej, militarnej i ideologicznej od ZSRR, ani nie


WStęP 9


wyciąga konkretnych wniosków z faktu tej zależności.

Przykładem spory na temat pułkownika Ryszarda Ku-

klińskiego, prowadzone często w oderwaniu od funda-

mentalnej kwestii: czy zdrada aparatu państwa wasal-

skiego jest rzeczywiście zdradą ojczyzny?


Charakterystyczny jest głos Andrzeja Szczypiorskie-

go, który uważa, że teza o braku suwerenności PRL jest

"prawdą banalną" - i że zajmować trzeba się raczej

odpowiedzią na pytanie, "jakie były w rozmaitych okre-

sach stopnie niesuwerenności." ("Życie Warszawy",

26 IX 1992). Cóż, prawda o tym, że Anglia leży na

wyspie, jest jeszcze bardziej banalna; niemniej fakt ten

okazuje się wywierać olbrzymi wpływ na mentalność

i politykę Brytyjczyków (paradoksalnie: większy teraz,

niż 500 lat temu!). Zagłębianie się w rozważania o stop-

niach, etapach, ewolucjach, zaciskaniu i rozluźnianiu

śrub, itd. zaciera sedno sprawy i pozwala na skuteczne

(w praktyce i w teorii!) zamazywanie różnic między

PRL a III Rzecząpospolitą.


Podobnie jest z dyskusjami na temat PRL i totalita-

ryzmu. Ze szczególną lubością uprawiają je ludzie, któ-

rzy do końca nie mogli się zdecydować na wyraźne

przeciwstawienie się panującemu w Polsce systemowi.

Uznanie tego systemu za totalitarny jest oczywiście

kwestią przyjętej definicji. A z kolei nasza decyzja, jaką

definicję przyjmiemy, zależy od tego, jaką cechę totali-

taryzmu uznamy za podstawową. Nie mam zamiaru

podejmować tej problematyki; jest ona ważna, ale nie

najważniejsza. Od ustalenia, czy PRL był w jakimś sen-

sie totalitarny w 80% czy w 15% - bardziej istotne jest

pytanie: czy Polacy powinni byli ten system aprobować?

W rozważaniach o stopniach i odcieniach gubi się rzecz

zasadnicza: właśnie odgraniczenie PRL-u od Rzeczy-

pospolitej Polskiej.


10 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ P^L


Polityczny sens takiego zamazywania jest dzisiaj

oczywisty. Polega on na stwarzaniu ideowej podkładki

działaczom i ugrupowaniom postkomunistycznym. Na

przyznawaniu racji zwolennikom miękkiego przejścia

ustrojowego; wyznawcom nie wyłożonej teorii, że róż-

nice między PRL a RP są tylko różnicami stopnia. Na

dostarczaniu argumentów tym wszystkim, którzy wpraw-

dzie potępiają stalinizm, ale nie widzą powodu do odci-

nania się od działań PZPR i rządu po roku 1980.

A więc tym, którzy nie uważają odzyskania niepodleg-

łości za sprawę zasadniczą.


A przecież brak niepodległości przejawiał się nie tyl-

ko w fakcie obecności radzieckich wojsk i "doradców",

w uleganiu naciskom Moskwy i podporządkowaniu so-

juszowym zobowiązaniom. Zależność szła dalej: była

CHCIANA. Gomułka mógł odrzucać, w 1948 albo 1956,

jakieś radzieckie żądania - ale czynił to w sytuacji, kie-

dy terytorialna i polityczna przynależność Polski do

"obozu" była i dla niego i dla Kremla faktem oczywistym

i niepodważalnym. Jego spory z Kremlem były sporami

w rodzinie: w roku 1968 taż rodzina zgodnie (jeśli nie

liczyć krnąbrnego Ceausescu) interweniowała w Cze-

chosłowacji. Kiedy Solidarność zagroziła PZPR uszczu-

pleniem władzy - w marcu 1981 generał Jaruzelski sam,

jak to dzisiaj wiemy, napisał w imieniu ministrów obro-

ny Układu Warszawskiego projekt uchwały, wzywającej

kierownictwo partii i rządu PRL do zaprowadzenia

w kraju porządku. Była tam również zawarta pogróżka,

że dalsze trwanie bezhołowia spotka się z odpowiednią

akcją zbiorową Układu. (Uchwały nie przyjęto wobec

braku zgody Rumunów i Węgrów; oto i przyczynek do

problemu "stopniowania suwerenności".)


Postępowanie Wojciecha Jaruzelskiego, choć w tym

wypadku groteskowe, było całkiem zwyczajne. Rządzą-


Wstęp 11


cy PRL komuniści CHCIELI być zależni- bo dosko-

nale wiedzieli, że MUSZĄ być zależni. Wiedzieli, że bez

zależności nie utrzymają się przy władzy. I taka właśnie,

a nie inna, jest w istocie geneza zmiany taktyki władz

po roku 1988 i wysuniętej przez nie propozycji Okrąg-

łego Stołu. Radziecki parasol ochronny zwinięto -

mimo, a pewnie i wbrew, woli kierownictwa PZPR.

Moskwa zdecydowała, że jej własne problemy są waż-

niejsze. W warszawskim Białym Domu postarano się

więc możliwie szybko (póki smutna i groźna prawda nie

wyjdzie na jaw przed całym światem) o zawarcie

kompromisu. Myślę, że strona "solidarnościowa" zbyt

serio brała wówczas możliwość trzymania się PZPR-u

u władzy przemocą. Operacja stanu wojennego nie da-

łaby się powtórzyć; jej powodzenie w roku 1981 było

zapewnione faktem głośnego i cichego odwoływania się

do możliwości "braterskiej pomocy" ze strony ZSRR.


W procesie wymieniania PRL na III Rzeczpospolitą

najmniejszą uwagę zwracano na to, co stanowi funda-

ment każdej rzeczywistej państwowości: na niepodleg-

łość. Podczas obrad Okrągłego Stołu ów podstawowy

fakt, że PRL nie był państwem niepodległym, stanowił

przedmiot największych zafałszowań i najpokrętniej-

szych uników i mętności. O uzależnieniu Polski od

ZSRR i jej przymusowym skrępowaniu zobowiązaniami

wobec Układu Warszawskiego oczywiście pamiętano

i przypominano, ale TYLKO w kontekście "oczywi-

stych" i "niepodważalnych" ram, w które należało wtło-

czyć upragniony kompromis.


Fundament tego kompromisu tworzyła ugoda

w sprawie reformy gospodarczej. Marksiści, którzy

w roku 1988 zdążyli się już stać wyznawcami zasad

wolnorynkowych, musieli w cichości ducha zacierać

ręce: oto opozycja przyjęła od nich dogmat prymatu


12 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


"stosunków produkcji", a więc problematyki gospodar-

czej, nad wszystkim innym. Zapominano o tym, że na-

wet w krajach wolnego rynku gospodarka jest narzę-

dziem państwa, odpowiedzialnego za losy narodu.

III Rzeczpospolita powstała jako państwo, wytwarzane

na drodze zmiany systemu gospodarczego, niemal jako

produkt uboczny "reformy".


Niepodległość i demokracja miały przyjść PO re-

formie. I przyszły, ale spóźnione i okaleczone. Gospo-

darkę zreformowano - na polityczny koszt Solidar-

ności; zaś struktury państwowe pozostawiono w znacz-

nej mierze nie zmienione - i w tych samych co przed

1989 rokiem rękach. Resorty "siłowe", które wszędzie

na świecie decydują o suwerenności, jeszcze przez dłuż-

szy czas (wojsko do końca 1991 roku!) pozostawały

w rękach ludzi odchodzącego systemu...


Zebrane w tym tomiku szkice, powstałe w ciągu

ostatnich siedmiu lat, są próbami cząstkowych - po-

dejmowanych pod rozmaitymi kątami - prób pełniej-

szej odpowiedzi na pytanie, czym była nasza droga

"Z Polski do Polski poprzez PRL". Te syntetyczne rzu-

ty oka i przyczynki łączą ze sobą dwa przekonania: (l),

że cechą fundamentalną PRL-u była zależność od obce-

go mocarstwa - i że (2) kilkadziesiąt lat trwania na-

rzuconego ustroju wytworzyło wśród Polaków fatalny

nawyk życia w kłamstwie i zaowocowało rozpowszech-

nieniem niszczącej więzi zbiorowej tolerancji wobec

fałszu.


Bitwa o umysł


3 IV 1947 r. na plenum KC PPR Bronisław Minc,

członek Biura Politycznego odpowiedzialny za gospo-

darkę, ogłosił rozpoczęcie bitwy o handel. Celem było

upaństwowienie działalności handlowej na ziemiach

polskich: oficjalnie chodziło o to, by - po przemyśle -

także handel dopasować do socjalistycznego systemu

ekonomicznego i wyeliminować rolę własności burżua-

zyjnej tj. prywatnej; nie mniej ważnymi motywami były:


dążenie do centralizacji zarządzania gospodarką oraz

chęć ograniczenia wpływów PPS, która głosiła program

rozbudowania spółdzielczości. Trzeźwa PPR wolała

przedsiębiorstwa państwowe, mniej czułe na oddolne

bodźce. Bitwę o handel, w której głównym wrogiem był

oczywiście spekulant, wygrano dosyć szybko: po dwu

latach tylko 2% hurtu i 4% detalu pozostawało jeszcze

w rękach prywatnych.


Jeszcze wcześniej rozpoczęła się inna, bardziej za-

sadnicza bitwa - o umysły. O zmianę sposobu myśle-

nia Polaków, zwłaszcza młodzieży i inteligencji. Ta bit-

wa była kluczową częścią kampanii o stan świadomości

jednostek i całego narodu. Nigdy nie została formalnie

nazwana bitwą, ale terminologia wojskowa, tak charak-


14 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


terystyczna dla teorii i praktyki marksizmu-leninizmu,

występowała podczas niej nagminnie. Trwała znacznie

dłużej i skończyła się, już współcześnie, wynikiem

sprzecznym z planami tych, którzy ją rozpoczęli.


Szkic niniejszy jest zbiorem rozważań na temat tej

bitwy, opartych częściowo na własnych wspomnieniach:


należę do pokolenia, o którego mózgi walczono. Sam

zresztą stałem się kombatantem i chcę wyjaśnić, w imię

czego stawialiśmy opór.


l. We wrześniu 1946 r. rząd "ludowy" utworzył

Radę Szkół Wyższych, której zadaniem miało być do-

konanie "w majestacie prawa" rewolucji na wyższych

uczelniach. Pierwszym krokiem, przedsięwziętym już

dwa miesiące później za pomocą odpowiedniego dekre-

tu, było zniesienie archaicznej autonomii poszczególnych

szkół1. Równocześnie zabrano się do przerabiania całe-

go systemu organizacji polskiego życia naukowego na

wzór radziecki. Wstępem stała się, w listopadzie 1947 r.,

specjalna konferencja przygotowująca pierwszy Kon-

gres Nauki Polskiej. Zebrany w lecie 1951 r. zlikwido-

wał Polską Akademię Umiejętności i Towarzystwo Na-

ukowe Warszawskie oraz zalecił przyjęcie marksizmu-

-leninizmu jako podstawy metodologii wszelkich badań

naukowych. Równocześnie w ciągu owych pięciu lat

(1946-51) liczba studentów szkół wyższych wzrosła

z 50 do 141 tyś. Po zreformowaniu systemu studiów

w 1949 r. ich umysły miały stanowić trofeum bitewne.


Nauka była zresztą tylko odcinkiem ogólnego front u

ideologicznego, którego otwarcie ogłoszono w nr. l


K. Kersten, Narodziny systemu władzy: Polska 1943-1948,

Paryż 1980, s. 281-284.


Bitwa o umysł 15


Nowych Dróg" wydanym w styczniu 1947 r. Świato-

pogląd naukowy był przecież niczym innym, jak wy-

tworem stosowania zasad marksizmu-leninizmu we


wszystkich dziedzinach myśli. Istotą tych zasad była ich

świadoma klasowość. Termin "obiektywizm" stał się

bliźniakiem terminu "burżuazyjny"; bezstronność na-

ukowa została zdemaskowana jako wymysł klas posia-

dających. Właśnie włączenie nauki w tryby życia polity-

cznego i w służbę rewolucji miały jej zagwarantować

prawdziwość - w nowym, marksistowskim sensie.


Jasne, że przy takich ambicjach intelektualnych ata-

kujących partyjnych bojowników, jądro bitwy o umysł

musiał stanowić filozoficzny konflikt dotyczący źródeł,

sensu i roli ludzkiej wiedzy. Na tym konflikcie chcę

skupić uwagę; także dlatego, że w latach 1949-52 stu-

diowałem równocześnie polonistykę (na której gruncie

toczono najbardziej zażarte walki metodologiczne) i fi-

lozofię (skazaną skądinąd formalnie na wymarcie -

w 1949 r. nie przyjmowano już studentów na wydziały

filozofii, które podlegały likwidacji; na ich miejsce pow-

stawały wydziały marksizmu-leninizmu).


2. Kim byli walczący i jak przebiegały linie frontu?

Odpowiedź jest prosta: po jednej stronie byli nacierają-

cy marksiści-leniniści, po drugiej - wszyscy inni. Taka

była wyraźna wola przodującej ideologii; takie były jej

zasady; taka była również, czy kto chciał czy nie, logika

ówczesnej sytuacji politycznej.


Według oficjalnej doktryny, głoszonej przez PPR

a od grudnia 1948 r. PZPR (a tam na wschodzie przez

KPZR, pod wodzą genialnego Józefa Wissarionowicza)


- marksizm oznacza punkt zwrotny w dziejach zarów-

no politycznych jak i intelektualnych ludzkości i od

chwili jego powstania wszystkie inne teorie, koncepcje


16 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


i prądy filozoficzne muszą być oceniane na zasadzie

kontrastu między wiedzą ułomną lub wręcz szkodliwą

a wiedzą jedynie prawdziwą, rozwiniętą później przez

Lenina i uzupełnioną przez Stalina.


Ponieważ było to dawno temu, parę typowych cyta-

tów z dzieł ludzi uznawanych wówczas za autorytety.


Andrzej Żdanow: Powstanie marksizmu było praw-

dziwym odkryciem, rewolucją w filozofii. (...) Marks

i Engels stworzyli nową filozofię, jakościowo różną od

wszystkich poprzednich, choćby nawet postępowych, sy-

stemów filozoficznych2.


Adam Schaff: Filozofia, jako pogląd na świat, jest

odbiciem interesów tej klasy społecznej, która jest jej no-

sicielką. Charakter filozofii zależy więc od jej charakteru

klasowego. Filozofia klas posiadających, które dążą do

utrzymania swego panowania klasowego, tworzą pogląd

na świat, mający uzasadnić i utrwalić to panowanie. Dla-

tego też filozofia klas posiadających - a taką była cała

filozofia prócz marksizmu - nie może być całkowicie

naukowa, posiada mniej lub bardziej wyraźny charakter

spekulatywny. Dlatego dopiero filozofia marksistowska

mogła stworzyć i stworzyła konsekwentnie naukowy po-

gląd na świat3.


Tenże: Podział na filozofię marksistowską i nie-

marksistowską jest w naszej epoce najgłębszym, najistot-

niejszym, logicznie najpierwotniejszym podziałem w za-

kresie filozofii współczesnej. Podział ten jest współczesną

formą podziału filozofów na ścierające się obozy materia-

lizmu i idealizmu. (...) Reakcją burżuazji na materializm


2 A. Żdanow, Przemówienie w dyskusji filozoficznej. Warszawa

1948, s. 12.


3 A. Schaff, Narodziny i rozwój filozofii marksistowskiej. War-

szawa 1950, s. 48.


Bitwa o umysł 17


dialektyczny i rewolucyjny ruch robotniczy jest wzmoc-

nienie i forsowanie idealizmu w różnych jego postaciach.

(...) od otwartego obskurantyzmu religianckiego do wyra-

finowanych, zakamuflowanych form idealizmu w postaci

filozofii semantycznej. Cel i funkcja społeczna pozostają

te same - przeciwko marksizmowi, przeciwko klasie ro-

botniczej, w obronie ideologii burżuazyjnej4.


Tadeusz Kroński: W rzeczywistości rozwój (filozofii)

posiada dwa okresy: do Marksa i od Marksa. (...) Niero-

zumienie przełomowego charakteru filozofii marksistow-

skiej pociąga za sobą nieuchronne wykrzywienie całego

rozwoju filozofii. (...) Każdy historyk filozofii jest (..^fi-

lozofem - materialistą lub idealistą. A więc: albo, wy-

chodząc dziś z przesłanek materializmu dialektycznego,

daje nam taką wizję przeszłości, która odpowiada praw-

dzie, albo wychodząc z pozycji idealistycznej daje wizję

fałszywą5.


Dodać tu trzeba, że Schaff i Kroński należeli do naj-

lepiej wykształconych, a także najbardziej umiarkowa-

nych w wypowiedziach filozofów marksistowskich owe-

go czasu.


3. Nie mam jednak zamiaru opisywać szczegółowo

ani analizować filozofii marksistowskiej przełomu lat

czterdziestych i pięćdziesiątych. Ciekawych odsyłam do

monumentalnej księgi Leszka Kołakowskiego - wów-

czas zresztą także bardzo czynnego marksisty6. Cytaty


Tenże, Poglądy filozoficzne Kazimierza Ajdukiewicza, "Myśl

Filozoficzna" 1952, nr l, s. 213-214.


T. Kroński, Historia filozofii Władysława Tatarkiewicza,

"Myśl Filozoficzna" 1952, nr 4, s. 270-271.


6 L. Kołakowski, Główne nurty marksizmu, wyd. II, Londyn

1988, cz. III, rozdz. I i II.


Z Polski


18 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


przytoczyłem w celu podmalowania tła oraz by stwo-

rzyć odskocznię dla kilku uwag podsumowujących

ówczesny charakter i rolę tej filozofii.


Przede wszystkim marksizm-leninizm był nierozer-

walnie spleciony z praktyką, i to na dwa sposoby. Po

pierwsze był ex definitione jedyną oficjalną i obowiązu-

jącą doktryną wszystkich prawdziwych (tj. sprzymie-

rzonych z KPZR) partii komunistycznych, a jego zasa-

dy służyły za aksjomaty całej ideologii światowego ko-

munizmu. Ktokolwiek chciał być członkiem partii, mu-

siał być marksistą-leninistą. Po drugie marksizm służył

jako kryterium i uzasadnienie odrzucania i politycznego

potępiania wszelkich teorii i koncepcji odmiennych -

wszystko jedno, czy dotyczyły one dyktatury proletaria-

tu, istnienia Boga, indeterminizmu w fizyce, stosunku

bazy do nadbudowy, teorii względności - nie mówiąc

już o roli Lenina w "zdruzgotaniu" empiryzmu. Kto-

kolwiek nie deklarował się jako marksistą-leninistą, był

uważany za wroga ideologicznego i w najlepszym razie

za kandydata do nawrócenia.


Pierwsza więź praktyczna owocowała olśniewającą

giętkością, której wymagały zmiany linii partyjnej,

a którą uniemożliwiała mętność wielu podstawowych

pojęć i twierdzeń. Natomiast więź druga prowadziła do

sztywnej prawie ortodoksji pozwalającej na rozpozna-

wanie, odrzucanie i potępianie wszystkich, którzy

w danym momencie odchylili się od ustalonego przez

partię rozumienia doktryny.


Te składniki filozofii, które nie musiały być dosto-

sowane do zmian w taktyce partii (= Stalina), a więc

tezy najbardziej ogólne i abstrakcyjne, jak np. dotyczą-

ce materialnej istoty rzeczywistości albo determinującej

funkcji "bazy" - zastygały nieraz w groteskowo absur-

dalnych kształtach. Dlatego też sam Stalin, kiedy


Bitwa o umysł 19


w 1950 r. oznajmił, że język ludzki nie jest częścią

nadbudowy", a więc nie jest zjawiskiem z natury kla-

sowym - co znaczyło ni mniej, ni więcej tylko przy-

znanie, że np. wszyscy Polacy mówią tym samym języ-

kiem polskim - mógł być wielbiony jako wyzwoliciel

myśli marksistowskiej z pęt dogmatyzmu...


Marksizm-leninizm był zaprzeczeniem filozofii "książ-

kowej" także w tym sensie, że służył jako teoretyczne

i praktyczne uzasadnienie brutalnej nietolerancji, maso-

wych prześladowań i w ogóle wszystkich jawnych i nie-

jawnych ekscesów stalinizmu. Działo się tak na mocy

własnego samookreślenia się tej doktryny, która dekla-

rując się jako wykładnia jedynie naukowej ideologii rzą-

dzącej partii przyjmowała na siebie odpowiedzialność za

straszliwe okrucieństwo i wszechobecny fałsz.


Marksizm owego okresu był więc polityczną po-

twornością. I był zarazem intelektualnie prymitywnym

anachronizmem. W chwili rozpoczęcia bitwy o umysł,

w dobie gwałtownej konfrontacji w Europie Wschod-

niej z innymi prądami filozoficznymi oraz z chrześcijań-

stwem - marksizm był w stanie całkowitego, wynatu-

rzającego i kompromitującego upolitycznienia, a zara-

zem w stanie myślowego wyjałowienia. Politycznie był

u szczytu; filozoficznie był na dnie; i te dwa aspekty

były, powtarzam, nierozerwalnie spojone.


4. Okazał się jednak zdumiewająco atrakcyjny i fas-

cynujący''. Dlaczego? O ówczesnej sile przyciągania

marksizmu napisano już wiele, poczynając od Zniewo-

lonego umysłu Czesława Miłosza po Hańbę domową

Jacka Trznadla. Miłosz pisze jednak wyłącznie o tych,

którzy "atrakcyjności" ulegali, i właściwie wyklucza

możliwość stawiania skutecznego odporu. W książce


Ks. J. Tischner, Polski kształt dialogu, Paryż 1981, s. 24.


20 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Trznadla i również gdzie indziej wypowiadali się głów-

nie ludzie, którzy przeszli przez marksizm; trudno więc

ich świadectwo uznać za pełne i ostateczne. Nie chodzi

mi tutaj o obiektywizm, bo jest on w takiej sprawie nie-

osiągalny; chodzi mi o to, że nawet najrzetelniejszemu

obserwatorowi trudno jest oddzielić intelektualną fas-

cynację "koniecznością historyczną" od lęku, typowego

dla inteligentów, przed pozostaniem na poboczu toru,

którym pędzi lokomotywa dziejów, a także od zwyczaj-

nej ambicji, chciwości, od obawy przed osamotnieniem

oraz od słodkiego poczucia udziału we władzy.


Myślę, że w wielu opisach dokonywanych wówczas

wyborów miesza się walory czy powaby intelektualne

marksizmu ze skutecznością środków perswazji działa-

jących na rzecz jego przyjmowania. "Środki perswazji"

rozumiem tu bardzo szeroko, włączając zarówno nacisk

wydarzeń jak i nacisk aparatu nowej władzy; zresztą te

dwa rodzaje czynników nie dadzą się rozdzielić. Wbrew

temu, co z przesadną dobrotliwością pisze ks. prof. Jó-

zef Tischner, uważam, że intelektualne danie się uwieść

marksizmowi było możliwe tylko, jeżeli się doń pod-

chodziło bezkrytycznie (albo świadomie krytycyzm za-

wieszało) ignorując dostępne wyposażenie w postaci do-

tychczasowego dorobku epistemologii, logiki i semioty-

ki, o historii filozofii nie wspominając. To, co nazywam

środkami perswazji - to były owe bodźce przytłumia-

jące krytycyzm.


O sile przyciągania komunizmu i marksizmu zadecy-

dował fakt, że ogólny fizyczny nacisk zwycięskiego sy-

stemu i doktryny łączył się z oddziaływaniem wielora-

kich czynników, spośród których jedne stwarzały poku-

sy, inne - osłabiały odporność. Zespół ich był duży

i różnorodny; wpływały na różne pokolenia, warstwy

i grupy społeczne. To pokolenie, które było najbardziej


Bitwa o umysł 21


aktywne w konspiracji i poniosło największe straty

(spotęgowane antyakowskim terrorem lat 1944-46),

najsilniej zapewne odczuło gorycz daremnej ofiary i klę-

ski. Młodszym od nich ukazano natychmiast możliwość

awansu, przede wszystkim politycznego, ale na wsi tak-

że społecznego i bytowego. Często też młodzież odczu-

wała przegraną starszych jako przegraną całej prze-

szłości, jako wstydliwą klęskę, od której chcieli się od-

ciąć. Pokolenia dorosłe były przede wszystkim straszli-

wie zmęczone, spragnione spokoju i jakiegoś pozornego

choćby ładu wokół siebie.


Marksizm kusił znamionami racjonalizmu. Po krwa-

wym okresie złudzeń, namiętności i chaosu wabił nie

tylko jasnymi formułami, wyjaśniającymi wszystkie za-

wiłości historii i szaleństwa zbiorowych zachowań, ale

samym ostentacyjnym poleganiem na rozumowej anali-

zie, ujawniającej (podobno) ukryty porządek rzeczy.


L. Kołakowski uważa, że w ówczesnym akcesie do

marksizmu względy intelektualne nie dawały się oddzie-

lić od politycznych, spośród których wybija wrogość

wobec tradycji klerykalno-bigoteryjno-nacjonalistycznej

w Polsce. I chociaż sam stwierdza, że wymienianie dziś

tego motywu brzmi śmiesznie, jeśli się zważy, jak komu-

nizm naprawdę wyglądał - apeluje, aby wyboru doko-

nanego na zasadzie ostrej reakcji na ową szowinistyczną

tradycję nie sprowadzać do głupoty lub moralnie nikczem-

nych motywacja. Zgoda - fakt bycia w latach stali-

nowskich marksistą nie świadczył o nikczemnych po-

budkach (zaś bycie antykomunistą nie jest świadectwem

rozumu lub szlachetności uczuć). Warto jednak dodać,


8 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm - z Leszkiem Koła-

kowskim rozmawia Jerzy Turowicz, "Tygodnik Powszechny", 1989

nr 7.


22 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


że składnikiem (często wiodącym do tragedii) doli

człowieczej jest, że między zamierzeniem a rezultatem

bywa przepaść, a ludzkie motywacje w tak złożonych

sytuacjach nigdy nie dają się w pełni ani jednoznacznie

ustalić. Te same zda się motywy prowadzić mogą do

rozmaitych zachowań: myślę, że socjaliści: Antoni Pąj-

dak, Kazimierz Pużak czy Tadeusz Szturm de Sztrem,

więzieni przez rząd komunistyczny, odrzucali tradycje

endecko-szowinistyczne co najmniej równie zdecydo-

wanie jak pepeerowcy - koledzy L. Kołakowskiego.

Opowiadanie się za bredniami, chociażby płynęło ze

wzniosłych pobudek, może być prawomocnie nazywane

aktem głupoty, aczkolwiek nie musi świadczyć o braku

inteligencji, a tylko o jej uśpieniu. Sam tu zresztą gro-

madzę coś w rodzaju listy okoliczności łagodzących;


chodzi tylko o jasne powiedzenie, że jest co łagodzić.


Andrzej Ajnenkiel, z którym spędziłem rok na

wspólnej ławce w Liceum im. Rejtana w Warszawie, tak

m.in. wyjaśnia zafascynowanie marksizmem historyków

i większości polskich środowisk intelektualnych: Zdawano

sobie sprawę, że istniała obiektywna potrzeba oddania

sprawiedliwości grupom społecznym, które do tej pory

pozostawały w cieniu9. Lata II wojny światowej były

okresem wyraźnego wzrostu wrażliwości na niespra-

wiedliwość społeczną, dawną i współczesną, obyczajo-

wą, prawną i ekonomiczną. Świadczy o tym zawartość

prasy podziemnej, świadczy deklaracja władz krajo-

wych z marca 1944 r. "O co walczy naród polski",

świadczy Testament Polski Walczącej (z lipca 1945 r.),

zakreślający plan wielkiej przebudowy społeczno-gos-


''0 naprawie historii - z prof. Andrzejem Ajnenkielem, prezesem

ZG Polskiego Towarzystwa Historycznego, rozmawia Sławomir Go-

dera, "Przegląd Katolicki", 23 IV 1989.


Bitwa o umysł 23


podarczej w duchu socjaldemokratycznym. Nawet lu-

dzie nastawieni wrogo do ZSRR i nie mający zaufania

do komunistów mogli uważać, że ustrój, w którym

przeprowadzono reformę rolną i upaństwowiono wielki

przemysł, realizuje postulaty równouprawnienia społecz-

nego i ekonomicznego. Przekonanie, że wielki kapitał

międzynarodowy sprzyja prawicy (a więc i faszystom)

oraz że pożywką narodowego socjalizmu był kryzys

gospodarczy spowodowany przez nieskrępowane dzia-

łanie żywiołów kapitalizmu, było bardzo rozpowszech-

nione nie tylko w Polsce. Było to przekonanie zgodne

z tezami marksizmu.


Równocześnie wyniszczony przez wojnę kraj poder-

wał się do odbudowy. Naród polski żył przez kilka lat

myślą o przetrwaniu wojny. Wszyscy prawie potracili

członków rodzin, domy milionów ludzi uległy zagła-

dzie, przymusowo przesiedlanych, niekiedy parokrot-

nie, było też wiele milionów. Pragnienie rozpoczęcia ży-

cia od nowa, stabilizacji, normalności było po sześciu

latach czekania na koniec wojny powszechne; pow-

szechna też radość z osiągnięć takich, jak odgruzowanie

miast, uruchamianie transportu, otwieranie szkół. Od-

twarzanie podstaw pokojowej egzystencji nałożyło się

na budowanie podstaw nowego ustroju; masowy, po la-

tach okupacyjnej wegetacji, pęd do oświaty i studiów

współgrał z hasłami postępu i tworzenia demokratycz-

nej kultury. Podjęcie na nowo normalnego w XX w.

procesu uprzemysłowienia i urbanizacji stało się - nie

z naszego wyboru - budowaniem gospodarki "socjali-

stycznej".


W obliczu klęsk i milionowych strat ludzkich, w ob-

liczu odwrócenia się od nas zachodnich sprzymierzeń-

ców, w obliczu nowych represji i na przekór świado-

mości nowego poddaństwa wyłaniała się w psychice


24 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


zbiorowej potężna, witalna potrzeba robienia czegoś

pozytywnego. Ówcześni przywódcy partyjno-państwowi

potrafili ją wykorzystać. Byli zresztą przezorni. Z jed-

nej strony stosowali bezwzględny terror, pobudzając

tym do rozpaczliwego i beznadziejnego oporu niknące

podziemie; z drugiej używali początkowo haseł nie ko-

munizmu, ale demokratycznego frontu ludowego, łą-

czącego wszystkich ."antyfaszystów". Z Kościołem kato-

lickim i w ogóle z religią obchodzono się na razie ostroż-

nie: w 1946 r. w procesji Bożego Ciała w Łowiczu kard.

prymasa Augusta Hlonda prowadzili pod ramiona pre-

zydent KRN-u Bolesław Bierut i minister Obrony Naro-

dowej Michał Rola-Żymierski; wybrany w lutym 1947 r.

prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej (jeszcze nie

PRL!). Bierut składał przysięgę kończącą się słowami:


Tak mi dopomóż Bóg. A równocześnie robiono rzeczy-

wiście dużo na polu upowszechniania oświaty i kultury:


szczodrze subsydiowano teatry; książki stały się tanie,

a więc dostępne, polscy pisarze współcześni byli wyda-

wani w nieosiągalnych dotychczas nakładach, od począt-

ku też drukowano masowo klasyków polskich i obcych.


Przypominam te znane fakty, aby ukazać w naj-

ogólniejszym choćby zarysie ów splot czynników, które

wpływały na obniżenie odporności wobec pokusy mark-

sizmu. Do nich wszystkich dochodziły dla intelektuali-

stów dwa potężniejsze a bardziej wstydliwe bodźce:


strach i ambicja. Strach przed niełaską i biedą, przed

utratą posady, wyrzuceniem z mieszkania, więzieniem.

Ambicja zrobienia kariery, wykazania się, zabłyśnięcia,

górowania nad innymi albo przynajmniej pracy w wy-

branym zawodzie; trudno ją było (i jest) odgraniczyć od

potrzeby sprawdzania własnego talentu, uczestniczenia

w życiu zbiorowym - tak oczywistej dla artystów,

pisarzy, pedagogów. Dzienniki Marii Dąbrowskiej


Bitwa o umysł 25


i wyznania Bohdana Korzeniewskiego dostarczają wy-

mownych dowodów na siłę tego syndromu łączącego

egocentryzm, a nawet narcyzm z pragnieniem bycia

z innymi i potwierdzenia wobec nich własnej wartości.


Strach w obliczu przemocy, ambicje i sytuacja ze-

wnętrzna - wszystko to razem tworzyło dogodne pole

dla autoperswazyjnych zabiegów, którym wówczas ma-

sowo (i na ogół stopniowo, bo absurdy marksizmu nie

od razu stały się natrętne i agresywne) poddawali się

polscy intelektualiści10. Fakt, że w latach czterdziestych

i pięćdziesiątych oficjalny komunizm w Polsce nie był

(jak w ZSRR) kulturą parweniuszy", niewątpliwie tym

zabiegom sprzyjał. Z różnych powodów, głównie śro-

dowiskowych (w przedwojennej KPP dominowała inte-

ligencja polsko-żydowska), sfery partyjno-rządowe pro-

mieniowały kulturalnymi ambicjami, a przynajmniej

snobizmem. Przyczyniło się to niewątpliwie do trakto-

wania polskich pisarzy i artystów ze znacznie większą

tolerancją niż ludzi uprawiających inne zawody; niewie-

lu tylko było więzionych i prześladowanych' . Już na-

ukowcy traktowani byli trochę surowiej.


Zostanie marksistą pozwalało jednak nie tylko unik-

nąć obaw i kłopotów, nie tylko umożliwiało pracę

w wybranym zawodzie, ale dawało również poczucie

udziału we władzy, co łatwo mogło zawrócić w głowach

zwłaszcza młodym, przed którymi wówczas szeroko


Pisałem o tym obszerniej w referacie Autoperswazja jako

reakcja intelektualistów na przemoc, zamieszczonym w mojej książce

Ile jest dróg? Paryż 1982.


" Por. L. Kołakowski, dz. cyt., s. 904-906.


12 Pisze o tym z pasją Jan Walc, O sposobach użycia nie użytej

kultury, w tomie 40 lat władzy komunistycznej w Polsce, red. Irena

Lasota. Londyn 1986, s. 114-115.


26 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


otwarto bramy awansu. To poczucie nie musiało zresztą

wynikać z samej możności wydawania poleceń innym

i dręczenia rozmaitych wrogów klasowych. Mogło

przybierać formę bardziej wysublimowaną; świado-

mości, że oto buduje się Nowy Ład, lepszy i mądrzejszy

od dawnego; że dzieje się to w zgodzie z Prawami Hi-

storii, ale robię to JA, wpływający własną wolą i wysił-

kiem na zmianę kształtu rzeczywistości. Tkwił w tym

paradoks, bo marksiści byli przecież deterministami

i powtarzali za Majakowskim jednostka niczym. Ale

jednostka była częścią Partii (Partia, to ręka milionopal-

ca - w Jedną potężną pięść zaciśnięta - też Majakow-

ski), a Partia nie tylko miała Rację, ale wszystko mogła.

Przecież sam Genialny Nauczyciel i żyjący klasyk po-

wiedział, że każdy cel może być osiągnięty, każda

przeszkoda przezwyciężona, jeśli tylko tego dostatecznie

mocno chcemy. Nieoceniony Majakowski ujął to dobit-

niej: Zajeździmy kobyłę Historii!


We wszystkich bodaj krajach, gdzie marksiści do-

chodzili do władzy, pokusa popychania zegara dziejo-

wego okazywała się silniejsza niż wszystkie dogmaty

dotyczące związku między rozwojem sił wytwórczych

a stosunkami produkcji, itp. Funkcjonowanie tego pa-

radoksu - połączenia skrajnego determinizmu w teorii

z rozbuchanym woluntaryzmem w praktyce - tym się

zapewne (na boku zostawiając ordynarne motywy poli-

tyczne) tłumaczy, że skoro prawa rządzące procesami

społecznymi, gospodarczymi, historycznymi, w ogóle

wszystkimi procesami zachodzącymi w świecie są (we-

dług doktryny) dostępne i nam znane, wytwarza się po-

czucie panowania nad tymi prawami. Marksista, zwłasz-

cza młody, mógł się więc czuć zarazem racjonalistą i ro-

mantykiem, posiadaczem wiedzy obiektywnej i demiur-

giem kształtującym plastyczną rzeczywistość.


Bitwa o umysł 27


5. Takim młodym - a raczej nowo narodzonym

(we współczesnym amerykańskim sensie new-born) -

marksistą stał się w 1949 r. czterdziestoletni Jerzy

Andrzejewski, przed wojną uznawany za czołowego

twórcę katolickiego młodego pokolenia, do niedawna

pisarz o reputacji moralisty kontynuującego tradycję

Josepha Conrada. Drogi jego ewolucji przedstawił

przekonująco wieloletni przyjaciel, Czesław Miłosz,

w portrecie Alfy w Zniewolonym umyśle. Myślę, że moż-

na z jego relacji i z lektury ówczesnych pism Andrze-

jewskiego, takich jak "O człowieku radzieckim" oraz

"Partia i twórczość pisarza", wyprowadzić wniosek, że

autora Popiołu i diamentu przyciągnęła do marksizmu

właśnie wizja bycia demiurgiem tworzącym od nowa

świat, zmieniającym przeszłość i przyszłość.


Ale nie tylko to. Miłosz pisze, że Alfą kierował

gniew na to, co przegrało: na niepodległościowe po-

dziemie, na postawę wierności nie liczącej się z nikim

i niczym, na dawne struktury polityczne, na powstanie

warszawskie. Ową przegraną, niewątpliwą, uznawał wi-

docznie za dowód gorszości czy fałszywości; był w tym,

zgodnie ze swoim zauroczeniem młodością, bardzo

młodzieńczy. Ale taka pragmatyczna postawa, utożsa-

miająca sukces z prawdą czy słusznością^ była w tym

czasie usilnie rozpowszechniana; jej ślady łatwo znaleźć

u samego Miłosza i to nie tylko w jego kryptonimo-

wych felietonach w krakowskim "Dzienniku Polskim".

To była prosta, praktyczna postać "ukąszenia heglow-

skiego", przyjęcia tezy o istnieniu nieubłaganej Logiki

Dziejów i tezy o "rozumności" tego, co rzeczywiste. Dla

ukąszonych najbardziej rzeczywiste było to, co zwycię-

żało. A przecież ani przesunięcie z instytutów bada-

wczych do łagrów przeciwników teorii Łysenki nie wpły-

nęło na zaniknięcie praw Mendla, ani podporządkowa-


28 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


nie całości życia gospodarczego decyzjom partii nie

uczyniło prawdziwą tezy (którą przytaczać musiałem

jeszcze podczas egzaminu habilitacyjnego w 1977 r.), że

formacja socjalistyczna stwarza nieograniczone możli-

wości rozwoju sił wytwórczych, ani też wymordowanie

milionów ludzi, uznanych za przeciwników Świetlanej

Przyszłości, nie uczyniło tej przyszłości choćby trochę

jaśniejszą.


Kiedy myślę o przemianach Andrzej ewskiego, o któ-

rych Miłosz powiada, że miały wszelkie cechy nie-

uchronności^ - nasuwa mi się zestawienie z inną wy-

bitną postacią naszej literatury. Hanna Malewska była

od Andrzejewskiego młodsza o niespełna dwa lata. Za-

błysnęła dużym talentem już w 1933 r. swoją Wiosną

grecką. Wyróżniona Nagrodą Młodych Polskiej Aka-

demii Literatury (1937) powieść Żelazna korona usta-

liła jej reputację wybitnej pisarki katolickiej. Lata woj-

ny spędziła w konspiracji, jako członek AK i wykła-

dowca na podziemnych kompletach; wzięła udział

w powstaniu warszawskim. I, nie wycofując się bynaj-

mniej z czynnego życia literackiego, nawet w najtrud-

niejszych latach - kiedy zarabiała jako archiwistka -

nigdy nie uległa pokusie ideowego kompromisu. Patrzy-

ła na historię zarazem jak zawodowy badacz i jak mora-

lista; nie szukała w niej ani praw, ani pocieszenia; znaj-

dywała w niej wzory i przestrogi. Sądzę, że dwie jej

książki. Panowie Leszczyńscy i Apokryf rodzinny, zaj-

mują w historii naszej literatury miejsce pewniejsze niż

Popiół i diament.


Poświęcony Andrzejewskiemu rozdział sławnej książ-

ki Miłosza czytam za każdym razem z tą samą irytacją

- tak wykrzywiony przedstawia obraz kawałka naszej


Cz. Miłosz, Zniewolony umysł, wyd. II, Paryż 1980, s. 111.


Bitwa o umysł 29


historii. Mniejsza już o nieprecyzyjne dane na temat

śmierci Baczyńskiego (który nie zginął strzelając do

czołgów), Gajcego i Stroińskiego; ale twierdzenie, że

powstanie warszawskie zostało rozpoczęte na rozkaz rzą-

du emigracyjnego w Londynie jest fałszem zaczerpniętym

z partyjnej propagandy. Karykaturalne są też opinie

o histerii, która rzekomo zapanowała w drugiej połowie

wojny w polskim Podziemiu, i o tym, że wówczas: Upra-

wiać konspirację stało się celem samym w sobie. Opinie

te, które pozwalają zrozumieć niepopularność Miłosza

wśród polskich emigrantów politycznych w latach pięć-

dziesiątych, są bardzo znamiennym dokumentem chwi-

li: tak sobie uzasadniano ówczesne polityczne opcje.

Dodać trzeba jeszcze niezmiernie ważny element - nie-

chęć, a nawet nienawiść do II Rzeczypospolitej. Była to

postawa w latach 1945-56 w kręgach literacko-intelek-

tualnych często spotykana; wynikała, jak sądzę, ze splo-

tu przyczyn, od słusznego (a niesłusznie rozciąganego

na całą formację historyczną) gniewu na wybryki na-

cjonalistów, przez frustrację ludzi, którzy czuli się wów-

czas nie docenieni, aż po dorabianie motywacji dla

własnego pogodzenia się z utratą niepodległości i znie-

woleniem ideologicznym. Temat ten zasługuje zresztą

na osobne opracowanie14. Wyznaję, że pogardliwe trak-

towanie Polski Niepodległej odbierałem zawsze jako

osobistą przykrość.


6. Przyglądaliśmy się pokusom i środkom odurzają-

cym, które dotykały intelektualno-kulturalnej elity.

Inny obraz penetracji marksizmu i jej skutków wyłania


Napoczął go D. Kalbarczyk w artykule Kompostowe pokole-



nie, "kęs Publica" 1987, nr 2.


30 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


się, gdy zniżymy wzrok do poziomu zwykłych śmiertel-

ników. W Polsce stalinowski marksizm był w czystej

formie właściwie zjawiskiem elitarnym, ale przecież do-

cierał do mas, jak żadna przedtem ideologia, jak żadna

doktryna filozoficzna; naciskał na świadomość wszyst-

kich, wpychał się w życie codzienne. Nikt, o ile wiem,

nie prowadził - nikt nie mógł prowadzić! - badań

nad skutkami tego powszechnego nacisku marksizmu.

Moje refleksje, oparte na wspomnieniach, mają z ko-

nieczności charakter dość intuicyjny, tyle że oparty na

stosunkowo szerokim polu obserwacyjnym: byłem stu-

dentem i początkującym naukowcem, ale miałem

rodzinne kontakty ze środowiskami i robotniczymi,

i wiejskimi, a poza tym w latach 1948-53 uprawiałem

namiętnie lekkoatletykę, a więc jeździłem na zawody,

obozy kondycyjne itp., obracając się wśród kolegów ze

wszystkich sfer społecznych.


Otóż potocznie i szeroko marksizm zaowocował wi-

dzeniem świata nie tyle rewolucyjnym, ile pragmatycz-

nym, a mówiąc prościej - postawami przystosowania

się do nowej rzeczywistości. Zwycięscy i brutalni

(o' wywózkach, łagrach, więzieniach, torturach, zabija-

niu wiedział każdy, kto nie chciał nie wiedzieć) burzy-

ciele dawnego porządku wykazali, że to przemoc - nie

zaś prawo, tradycja, ludzkie pragnienia i przekonania

- decyduje o kształcie państwa, formach życia zbioro-

wego, systemie gospodarczym, własności i sposobach

pracy. Wykazali to w majestacie doktryny, która głosi-

ła, że przenika wszystkie tajniki bytu i potrafi zmienić

wszystkie aspekty rzeczywistości społecznej. Był to po-

kaz miażdżącej przeszłości Mocy, jawiącej się w maje-

stacie Teorii.


Reakcją na ten pokaz stał się rozpowszechniony pła-

ski utylitaryzm. Bo skoro skuteczna siła okazała się


Bitwa o umysł 31


kryterium słuszności - to trzeba się w codziennym po-

stępowaniu uczepić skuteczności, odrzucając na bok

bezużyteczne zasady. Tak to ideologia rewolucyjnego

proletariatu wytwarzała żywiołowo postawy drobno-

mieszczańskiego przystosowania.


Ci, którzy nie stawiali intelektualnego i moralnego

oporu, ci, którzy ulegali marksizmowi-nie-dla-elity,

przekształcili logikę dziejów w pragmatykę bieżącej ko-

niunktury. Zgodnie z duchem filozofii politycznej Heg-

la, który państwo uznawał za emanację idealnego Ro-

zumu, przyjmowali narzucony system jako niekwestio-

nowany i racjonalny - bo konieczny. Ale też Hegel,

sprowadzony na rządzoną przez komunistów ziemię,

udzielał nauk w duchu Hobbesa lekko posmarowanego

Benthamem. Umacniała owe nauki obserwacja rozgry-

wek na partyjnej górze i walki z "odchyleniami". Dobre

było to, co aktualnie skuteczne; nagradzane - to, co

posłuszne. Teorie walki klas i klasowo determinowa-

nej świadomości, dialektycznej jedności przeciwieństw,

bazy i nadbudowy oraz imperialistycznego zagrożenia

okazały się znakomitym uzasadnieniem dla rozkwitu

całej gamy postaw oportunistycznych. Usprawiedliwiały

- ba, nakazywały - zarówno pokorne podporządko-

wanie się Górze, czyli płaszczenie się przed silniejszym

(a więc mającym rację), jak i włażenie na głowę słab-

szym (a więc nie nadążającym za postępem). Dlatego to

demiurgom na szczytach, takiemu Bermanowi, który

świadomie chciał przestawić naród polski na inne war-

tości15 - odpowiadał na dole ów raj dla przeciętniaków,

o którym tak celnie pisze Barbara Skarga. Władzę moż-


15. T. Torańska, Oni, Londyn 1985, s. 357.


32 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


na było zdobyć za oklaski. Stalinizm przyniósł awansli

(...) przede wszystkim społecznej miernocie^.


7. Obok produkowania postaw przystosowawczych,

które znajdowały w marksizmie dla ubogich uzasadnie-

nie filozoficzne, a więc nie podrywały szacunku, jaki

koniunkturalizm żywił do samego siebie, innym i chyba

najważniejszym skutkiem oddziaływania tej doktryny

było wypychanie moralności z dziedziny stosunków

międzyludzkich, zwłaszcza zbiorowych.


Skoro życiem społecznym rządzą nieugięte prawa,

oparte na procesach ekonomicznych, to dziedzina de-

cyzji i odpowiedzialności moralnej automatycznie kur-

czy się. Prymitywny kapitalizm uczynił towarem pracę

ludzką, a z nią i człowieka, prowadził więc także do

wyłączenia części stosunków międzyludzkich ze sfery

moralności i przeniesienia jej do sfery ekonomii. Dale-

ko mu było do systematycznej organizacji i nie wiązał

się ściśle z władzą państwową. Marksizm poszedł tą

drogą znacznie dalej. To, co zewnętrznie zdeterminowa-

ne, co konieczne, nie może przecież podlegać moralnej

ocenie; z problemem tym szamotała się etyka marksi-

stowska bezskutecznie, ale i tak jej szamotania nie do-

chodziły do świadomości zwykłych ludzi. Jeżeli nie sto-

sowało się jakichś kazuistycznych wykrętasów, doktry-

na prowadziła do prostego wniosku: ci, którzy stoją na

pozycjach wstecznych, zasługują na zwalczanie niezależ-

nie od ich osobistych intencji: ci, którzy reprezentują

interesy rewolucyjnego proletariatu (tj. partii w danej


16 B. Skarga, Triumfmiernoty', "Przegląd Katolicki", 15 I 1989;


ważna wypowiedź Skargi jest straszliwie pocięta przez cenzurę.


Bitwa o umysł 33


chwili), są moralnie czyści, nawet jeżeli powodują cier-

pienia innych. Marksizm, umieszczając swoich wyznaw-

ców po stronie bezwzględnej i ponadosobowej słusznoś-

ci stawiał ich w istocie poza wyborem moralnym, poza


dobrem i złem.


Tak działo się, czy dziać mogło, na poziomie częś-

ciowo przynajmniej świadomej refleksji. Tendencja do

wynoszenia decyzji poza obszar tradycyjnie przyznawa-

ny moralności była wspomagana przez czynniki czysto

praktyczne, związane z właściwościami systemu totali-

tarnego. Hannah Arendt ukazała banalność zła w totali-

taryzmie hitlerowskim; o stalinowskim nie pisano do-

tychczas w tych kategoriach (chociaż wyraził się gdzieś

podobnie Gustaw Herling-Grudziński) - a przecież sy-

tuacja jednostek była w nim analogiczna.


Postępowanie człowieka jest tylko w pewnym stop-

niu - zależnie od wychowania, skłonności i wyczulenia

danej osoby - oparte na świadomych ocenach i wybo-

rach moralnych. Większość decyzji jest sprawą obycza-

ju i rutyny, wynikiem wdrożeń indywidualnych i ocze-

kiwań środowiska. Ale kiedy zniszczeniu ulegają trady-

cyjne więzi społeczne, kiedy zanikają spontaniczne

gesty wyrażające wartościowanie środowiska, a na ich

miejsce wchodzą przymus, podporządkowanie i strach


- coraz rzadziej pojawia się nie tylko refleksja, ale na-

wet odruch oparty na przesłankach moralnych. Zastę-

pują je zachowania rutynowe, nakierowane na oczeki-

wany skutek praktyczny lub reakcję tych, od których

jesteśmy zależni. I zachowania te nie są już, w odczuciu

działających, ani moralne, ani niemoralne - są poza-


-moralne. Udziału w "wyborach", wiwatowania na

cześć reprezentantów władzy, należenia do organizacji,

których cele są człowiekowi obojętne albo niemiłe (jak

TPPR), braku reakcji na kalumnie rzucane na kolegów


3 ~ Z Polski ...


34 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


nie uważa się już za czyny podlegające moralnej oce-

nie - tak samo, jak nie uważa się za nie wymigiwanie


się od pracy czy fałszowania sprawozdań. Naukow-

cy publikujący w okresie stalinowskim oduczyli się

szybko rozterek moralnych związanych z cytowaniem

klasyków marksizmu, którzy nic w danej materii nie

mieli do powiedzenia, albo z obrzędowym powta-

rzaniem oczekiwanych bzdur. Oportunizm - to nieko-

niecznie postawa moralna; to poza-moralny bękart uty-

litaryzmu. To zło polegające nie na błędnym wyborze,

ale na zapominaniu, że wybór istnieje i jest dokony-

wany.


8. Może się wydawać, że odszedłem od zapowie-

dzianego tematu, którym jest bitwa marksistów o zapa-

nowanie nad umysłami Polaków. Rzecz w tym jednak;


że moim zdaniem walki filozoficznej (czy ideologicz-

nej, co w przypadku marksizmu jest równoznaczne) nie

można oddzielać od walki psychologicznej i fizycz-

nej. Jeżeli ideologia odnosiła sukcesy, to nie tyle,

powtórzmy, dzięki pojęciowemu lotnictwu, ile dzięki

zajmującej mieszkania i sklepy piechocie, burzącej

osiedla artylerii i saperom stawiającym nowe domy oraz

więzienia. Umysły, o które walczono, chodziły na

dwóch materialnych nogach i żyły w otoczeniu, nieraz

dokuczliwym, innych nie mniej ludzkich dwunogów,

których dusze i ciała też były poddawane naciskowi

doktryny.


Nie wchodzi w zakres moich rozważań (ani kompe-

tencji) zastanawianie się, w jakim stopniu filozofia

marksistowska implikowała stalinowskie wcielenie jej

postulatów; odesłać mogę do studium L. Kołakowskie


Bitwa o umyśl 35


go17. Sam ograniczę się do tezy prymitywnej i chyba

oczywistej: bez marksizmu stalinizm nie byłby możliwy.

Ta doktryna ukształtowała ten właśnie rodzaj totalita-

ryzmu - najbardziej w dziejach okazały - w sposób

jedyny i niepowtarzalny. Od niedawna widać już gołym

okiem, jak zmienia się (i trywializuje upodabniając do

"zwykłej" autokracji) system, z którego wyjęto obo-

wiązkową przedtem marksistowską duszę.


9. Kim byli filozoficzni przeciwnicy marksizmu? Ich

głównym (i narzuconym) wspólnym mianownikiem był

fakt, że NIE byli marksistami, a więc naukowa ideolo-

gia klasyfikowała ich jako wrogów postępu. Łączyło ich

wszakże jeszcze parę podzielanych poglądów: nie-mark-

sistowscy filozofowie polscy tego okresu (przeważnie,

do czasu, wykładowcy uniwersytetów), przy wszelkich

różnicach stanowisk byli zgodni w obronie niezależnoś-

ci nauki od polityki: odrzucali tezę, że wszystkie ich

poglądy wyrażają (świadomie lub nie) interesy klasowe

burżuazji; nie przejmowali postulatu "partyjności"

i uważali stalinowską koncepcję czterech zasad mate-

rializmu dialektycznego za prymitywną lub wręcz bez-

sensowną.


Niewątpliwie największy wpływ wywierała szkoła

Iwowsko-warszawska wywodząca się od Twardowskie-

go, a reprezentowana wspaniale przez Kazimierza Ajdu-

kiewicza (którego uważam za najwybitniejszego filozofa

polskiego XX w.), Tadeusza Kotarbińskiego i wielu jesz-

cze, także pracujących w innych dyscyplinach, jak prze-


L. Kołakowski, Marksistowskie korzenie stalinizmu, w tomie

Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań. Londyn 1982,

s. 244-259.


36 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


de wszystkim Stanisław Ossowski. Trudno sobie wy-

obrazić postawę filozoficzną bardziej odległą od repre-

zentowanej przez ówczesny marksizm; same wymogi

logicznej i semantycznej precyzji wypowiedzi stanowiły

uderzający kontrast ze sloganowo niejasnym, pełnym

wieloznacznych abstraktów gadulstwem marksistów.

Ale tak się złożyło, że jeden z czołowych wówczas

w Polsce reprezentantów marksizmu w naukach huma-

nistycznych i wielki ich reformator, także organizacyj-

ny, Stefan Żółkiewski, jako student i młody naukowiec

był poddany wpływom i formalizmu w nauce o literatu-

rze, i neopozytywizmu, bliskiego szkole Iwowsko-war-

szawskiej, w filozofii. Grzmiąc tedy na idealizm, "du-

chologię", fideizm i irracjonalizm przeciwników mark-

sizmu - strzelał do nich z Carnapa, szydząc z męt-

niactwa i niesprawdzalności. Do dzisiaj nie potrafię

powiedzieć, jak Żółkiewski (osobiście zresztą człowiek

i odważny, i przyzwoity, choć wygadujący rzeczy hor-

rendalne, a w dodatku całkiem nieczuły na wartości

estetyczne) godził w swojej głowie powoływanie się na

Koło Wiedeńskie z inkantacjami na cześć bezwstydnie

spekulatywnej filozofii marksistowskiej i pochwałami

nowatorskich osiągnięć humanistyki radzieckiej. Z ze-

wnątrz wyglądało to po prostu tak, że rygory logiczne-

go empiryzmu były dobre jako oręż w walce z niewier-

nymi, ale samych marksistów nie obowiązywały.


Z perspektywy lat czterdziestu wygląda to dziecinnie

prosto - ważna była funkcja polityczna, a nie takie

teoretyczne wymogi, jak wewnętrzna spójność. Zresztą

ulubioną metodą załatwiania się z nie-marksistowskimi

poglądami filozoficznymi było w Polsce ich fizyczne

wyciszanie. W "Studiach Filozoficznych" rzadko poja-

wiały się barwne epitety, tak chętnie stosowane przez

towarzyszy radzieckich i chińskich (pamiętam, jak ba-


Bitwa o umysł 37


wiliśmy się - rzecz jasna dyskretnie - kiedy "Voprosy

Fiłosofii" nazwały Kotarbińskiego, który był niewiel-

kiego wzrostu i szczupły, reakcyjnym wielorybem). Na-

tomiast konsekwentnie pozbawiono wszystkich "bur-

żuazyjnych filozofów", od Dąmbskiej do Tatarkiewi-

cza, prawa nauczania; niektórzy - jak Ajdukiewicz

i Kotarbiński - ocaleli jako logicy. Najlepsze ze zfia-

nych mi w jakimkolwiek języku wprowadzenie do filo-

zofii, Zagadnienia i kierunki filozofii: teoria poznania

i metafizyka Ajdukiewicza wydano w 1949 r. w r(ia-

lutkim nakładzie, dostępnym w księgarniach tylko

specjalistom legitymującym się odpowiednim zaświad-

czeniem; to samo stało się z III tomem Historii fi-

lozofii Tatarkiewicza wydanym w rok później. Żadna

z tych książek nie zawierała bezpośredniej polemi-

ki z marksizmem; ich grzechem śmiertelnym było

omawianie marksizmu z takim samym dystansem, z ja-

kim były traktowane inne teorie. Nawet Kotarbiń-

skiemu, który był traktowany stosunkowo pobłażli-

wie jako ateista i sympatyk lewicy, nie wznowiono

jego klasycznych Elementów teorii poznania, logi-

ki formalnej i metodologii nauk, wydanych jeszcze

w 1929 r.


10. Jednakże istotnym składnikiem sytuacji, w któ-

rej toczyła się bitwa o umysł, był fakt, że zanim jeszcze

władze roztoczyły bardziej troskliwą kontrolę nad wy-

dawnictwami, ukazało się w Polsce parę prac, które

chętnych młodych ludzi mogły przygotować do spotka-

nia z marksizmem. Najważniejsze były wśród nich, jak

sądzę, studium Narcyza Łubnickiego Teoria poznania

materializmu dialektycznego (1947) oraz książeczka

ks. prof. Kazimierza Kłósaka Materializm dialektyczny

(1948). Obie prace wywodziły się z tradycji szkoły


38


Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Iwowsko-warszawskiej i obie trenowały czytelników

w trzeźwej i skrupulatnej analizie.


Kiedy się do nich dodało wspomniane wyżej wpro-

wadzenie Ajdukiewicza (rozszerzony wstęp do przedwo-

jennego podręcznika licealnego zawierającego znakomi-

tą antologię fragmentów z klasyków filozofii; wyznam,

że wychowałem się na jego lekturze), trzy tomy Hi-

storii filozofii Tatarkiewicza oraz znakomitą rozprawę

Ajdukiewicza z 1948 r. o Zmianie i sprzeczności (po-

święconą analizie marksistowskiego twierdzenia, że

wewnętrzne sprzeczności należą do istoty wszelkiego

bytu) - można się było uodpornić na hałaśliwe nie-

chlujstwo i werbalizm marksistów. Z ponurym rozba-

wieniem wysłuchiwałem potem wykładów o imperiali-

stycznej filozofii logicznego pozytywizmu. Nie potrafiłem

brać na serio Materializmu i empiriokrytycyzmu Lenina

(książki, którą Kotarbiński określił poczciwie jako dzie-

ło amatora). Musiałem brnąć, ze wstrętem przez nie-

przeliczone strony Wstępu do teorii marksizmu Schaffa;


ale, pomijając już całą żonglerkę nieostrymi pojęciami,

jak można było poważnie traktować dzieło naukowe,

którego tekst podlegał zmianom (dokonywanym cicha-

czem) od jednego ideologicznego plenum KC do dru-

giego?


Tak więc kto nie godził się na bierną rolę łupu

w bitwie o umysły, mógł się był sam uzbroić i wziąć,

choćby w zaciszu własnego mózgu, udział w walce przez

samodzielne rozważanie argumentacji obu stron. Nie

było to łatwe - bo, jak powiedziałem, dostęp do nie-

ortodoksyjnych publikacji był ograniczony i coraz

trudniejszy, nawet w bibliotekach uniwersyteckich -

ale było możliwe.


Nie zgadzam się też z zarzutem ks. prof. Józefa

Tischnera, że zawodowi filozofowie uniwersyteccy nie


Bitwa o umysł 39


tylko nie dostrzegali marksizmu jako przeciwnika filozo-

ficznego, ale że ich skryta pogarda dla marksizmu prze-

rodziła się w postawę niezaangażowania w moralny i ide-

owy konflikt narodu^. Owo "niezaangażowanie", tzn. -

milczenie, zostało im siłą narzucone. Póki mogli, sta-

wiali opór. Ajdukiewicz np. ogłosił wymowną obronę

wolności nauki jeszcze w 1948 r.; w rok później podob-

na publikacja byłaby niemożliwa19. I on, i Kotarbiński,

oskarżani o "idealizm" i inne okropności, ogłosili ob-

szerne odpowiedzi na postawione im zarzuty; ale wolno

im było tylko wykazywać sprzeczności w tekstach par-

tyjnych krytyków, nie zaś wykazywać mętniactwo i pry-

mitywizm ich poglądów.


Nie zgadzam się również z ogólniejszym twierdze-

niem ks. Tischnera, że filozofowie polscy przed wojną -

poza bardzo nielicznymi wyjątkami - nie przygotowali

polskiej inteligencji na konfrontację z marksizmem10.

Wyrabianie przez szkołę Iwowsko-warszawską rygorów

jasnego i precyzyjnego myślenia oraz wymogów świa-

domości metodologicznej było najlepszym przygotowa-

niem, aby stawić czoło intelektualnej żonglerce, którą

przedstawił marksizm. Przejrzyste i lojalne przedsta-

wienie ogromnej rozmaitości dorobku filozofii europej-


J. Tischner, dz. cyt., s. 26. Na s. 139 autor pisze, iż "materia-

lizm historyczny dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się poza za-

sięgiem zainteresowań katolików". Ależ nic podobnego, wręcz

przeciwnie (ks. Piwowarczyk mi świadkiem); ale pisanie o materia-

lizmie historycznym wciągało natychmiast do bezpośredniej kon-

frontacji politycznej, a tu już czuwała cenzura.


K. Ajdukiewicz, Co to jest wolność nauki, "Życie Nauki"

1948, nr 6. Tekst zresztą ocenzurowano, w pełnej wersji ukazał się

dopiero w 1957 r.; K. Ajdukiewicz, Język i poznanie, t. II, Warszawa

1985, s. 266-281.


20 J. Tischner, dz. cyt., s. 158.


40 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


skiej w dziele Tatarkiewicza uczyło rozumienia i sza-

cunku dla myślących inaczej niż my w tej chwili; łącze-

nie przez S. Ossowskiego analizy semiotycznej z socjo-

logią empiryczną (brał też pod uwag? prace marksi-

stów) torowało drogę pełniejszemu zrozumieniu zjawisk

i procesów społecznych. Jakże jednak mieli nas przed-

wojenni humaniści przygotować na pancerny najazd

bredni odzianej w zbroję ideologii postępu, jedynie

prawdziwej wiedzy i naukowego poznania nieuchron-

nych procesów dziejowych? Były zresztą dostępne, wy-

dane w 1936 r., dwa tomy Wieku dziewiętnastego Ber-

tranda Russella (tytuł oryginału: Freedom and Organiza-

tion 1814-1924), ze znakomitą analizą krytyczną teorii

Marksa i Engelsa.


Próba stalinizmu była próbą zarówno intelektualną,

jak i moralną, a najlepszym sposobem, jakim filozofo-

wie polscy mogli się do niej przygotować, było wytwa-

rzanie dobrej filozofii. Filozofia II Rzeczypospolitej sta-

ła na poziomie światowym.


Jest jasne: gdyby Polacy spodziewali się katastrofy

poddania komunistyczno-stalinowskiej dominacji, mo-

gliby przedsięwziąć jakieś kroki przygotowawcze. Spoś-

ród tych, którzy tę katastrofę przewidzieli, Witkacy po-

pełnił samobójstwo, a niektórzy inni zdecydowali się

poprzeć Nowy Ład.


Rozpatrywany jako konstrukcja intelektualna ów-

czesny marksizm rzeczywiście zasługiwał na pogardę.

Motywy jego akceptacji rzadko miały coś wspólnego

z filozoficznymi zaletami marksizmu albo nawet z fak-

tem (rzekomego) urzeczywistniania tej teorii przez sy-

stem realnego socjalizmu. Widać to całkiem wyraź-

nie zarówno w Zniewolonym umyśle Miłosza, jak

i w znacznie bogatszej faktograficznie Hańbie domowej

Trznadla.


Bitwa o umysł 41


Rzeczywista rola polskich filozofów nie-marksistow-

skich, przede wszystkim ze szkoły Iwowsko-warszaw-

skiej, w bitwie o umysł została najpełniej opisana i jak

sądzę najwłaściwiej oceniona w ogromnej, bardzo szcze-

gółowej i specjalistycznej (a w Polsce prawie nie znanej)

księdze Zbigniewa Jordana Filozofia i ideologia: Rozwój

filozofii i marksizmu-leninizmu w Polsce od Drugiej

wojny światowej, wydanej w 1963 r. Cytuję: Nie jest

przesadą powiedzieć, że wynik mógłby być inny, gdyby

filozofia polska od pokoleń nie była uodporniana prze-

ciwko wszelkim formom irracjonalizmu przez systematy-

czne uprawianie logicznych i innych naukowych procedur

i gdyby nie mogła czerpać z tych zasobów (...) Gdyby

filozofowie polscy (...) ulegli poza-logicznym naciskom

lub zaprzestali stawiania oporu mętnemu myśleniu i błęd-

nym rozumowaniom, zostałoby przegrane cos więcej niż

tylko teoretyczna debata21. Odnosi się to nie tylko do

filozofów; naukowcy polscy, pracujący w innych dzie-

dzinach, również mogli i często potrafili korzystać

z bezcennego dorobku, jakim były umocnione lub wy-

tworzone w okresie II Rzeczypospolitej wysokie stan-

dardy metodologiczne i logiczne pracy badawczej.


11. Znamienne, że walcząc z metafizyką i niezliczo-

nymi wcieleniami wszędobylskiego idealizmu (popular-

na była odpowiedź Lenina na pytanie, czy gorszy jest

idealizm obiektywny, czy subiektywny: Oba są gorsze.)

niechętnie korzystano z wypowiedzi żyjących filozofów

polskich, takich jak Kotarbiński. Oni sami bowiem,

upierający się przy swoich "burżuazyjnych" przekona-


Z.A. Jordan, Philosphy and Ideology. The Deyelopment ofPhi-

losophy and Marxism-Leninism in Poland sińce the Second Worid

War, Dordrecht 1963, s. XII.


42 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


niach, byli przedmiotem surowej krytyki. Natomiast

z Carnapa i jemu podobnych cudzoziemców strzelano

najchętniej do filozofów katolickich.


Nie tworzyli oni bynajmniej jednolitej grupy; więk-

szość stanowili neotomiści, ale byli wśród nich i myśli-

ciele bliscy szkole Iwowsko-warszawskiej. Atakowano

ich frontalnie i z jednakowym ferworem jako fideistów;


słowu temu nadano charakter pogardliwej obelgi. Wia-

ra w Boga uważana była przez marksistów (miłosiernie

opuszczam nazwiska) jako nie tylko jawnie reakcyjna,

ale również intelektualnie kompromitująca. Z drugiej

strony jednak istnienie Boga było dopuszczanym przez

cenzurę tematem polemik: katolikom przyznającym się

do śmiesznego anachronizmu pozwalano się wypowia-

dać w jego materii; inne debaty, namacalnie bliższe

praktycznych odniesień, tłumiono bardziej surowo.

Warto o tym pamiętać, bo Kościół bywa niekiedy oskar-

żany o egocentryczne skupianie się na problemie ateiz-

mu jako podstawowym. Wynikało to nie tylko z uza-

sadnionego pryncypializmu, ale i ze względów prakty-

cznych. Po 1949 r., otwarta krytyka marksizmu na ja-

kiejkolwiek innej płaszczyźnie stała się prawie niemoż-

liwa.


Filozofowie uniwersyteccy rozporządzali w pierw-

szych latach po wojnie swoimi specjalistycznymi czaso-

pismami, które wkrótce zresztą zlikwidowano. Myślicie-

le katoliccy byli jeszcze przez krótki okres - do po-

czątku 1953 r. włącznie - w sytuacji nieco lepszej, bo

istniało parę niezależnych pism, z "Tygodnikiem Pow-

szechnym" na czele. Jak zasadnicze, żywe i nadal aktu-

alne starali się toczyć polemiki, można się przekonać

np. spoglądając na interwencje cenzury w wydanym

w 1985 r., a więc po blisko czterdziestu latach zbiorze

artykułów ks. Jana Piwowarczyka Wobec nowego cza-


Bitwa o umysł 43


su' szczegółowe i uporządkowane omówienie zawartości

Tygodnika Powszechnego" a także innych czasopism

katolickich z lat 1945-53 zawiera staranna książka Mi-

chała Jagiełły "Tygodnik Powszechny" i komunizm

n<)45-1953)22. Nie będę streszczał tej arcyciekawej

publikacji; dla celów niniejszego szkicu będą przydatne

dwa stwierdzenia, których dokumentację można w niej

znaleźć. Po pierwsze, Kościół i katolicy polscy nie potę-

piali nowego ustroju i wiązali z nim nadzieje na wzrost

sprawiedliwości społecznej: Jeżeli inne rozwiązania, nie

rękami katolików dokonywane, wydają się ten cel na

pewnym odcinku osiągnąć, to nie wolno katolikom tych,

choćby tylko częściowych osiągnięć odrzucać13. Zdawali

się nawet łudzić co do możliwości owocnego współ-

istnienia: w kwietniu 1947 r. Episkopat uważał za

realistyczne postulowanie, w memoriale skierowanym

do premiera Cyrankiewicza, by Polska została określo-

na w konstytucji jako państwo chrześcijańskie. Po dru-

gie, Kościół i katolicy wielokrotnie deklarowali goto-

wość do lojalności i otwartości, która może zdumiewać

w świetle nie tylko późniejszych doświadczeń, ale

i ówczesnej wiedzy o zakresie i metodach prześladowań

politycznych. Zajmowali więc pozycję czysto obronną.


12. Jakimi sposobami prowadzili bitwę nacierający?

Nie tylko słowem i nie głównie słowem. Chociaż stwo-

rzono bazę społeczno-ekonomiczną dla "socjalistycznej"

nadbudowy i chociaż głoszono ewidentną naukowość

marksizmu, walka w dziedzinie myśli toczona była

przede wszystkim środkami fizycznymi. Wykładowcom


Wyd. Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1988.

J. Turowicz, W stronę uspołecznienia, "Znak" 1946, nr l.


44 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


odbierano prawo nauczania, zwalniano ich z pracy lub

przesuwano do zajęć nie pozwalających na kontakt z

studentami, zamykano wydziały filozoficzne i socjolo

giczne, likwidowano pisma i stowarzyszenia zawodowe

odmawiano ogłaszania i wznawiania książek uznanych

za sprzeczne z marksizmem, atakowano i szantażowano

opornych, wyrzucano ze studiów itd. Przyjęcie oficjalnej

ideologii stawało się podstawowym kryterium awansu

we wszelkiej działalności intelektualnej. Jak pisze

Bohdan Cywiński, niszczenie niezależnych pism i zastra

szanie ludzi wyprzedzało wszelkie polemiki; Cywiński

ukazuje to na przykładzie prześladowań Kościoła, ale tą

samą taktykę stosowano i na froncie pozareligijnym24

Walka z katolicyzmem odgrywała jednak w Polsce

rolę kluczową. Warto tu przypomnieć parę faktów

przytoczonych przez ks. Alojzego Orszulika w szkicu

historycznym "Znaczenie prasy w życiu Kościoła i stan

prasy katolickiej w Polsce"25. Oto 17 lipca 1952 r. re-

daktorzy naczelni piętnastu pism katolickich zwrócili

się do Prezydenta PRL Bolesława Bieruta w sprawie

zaostrzającej się cenzury, utrudnień w kolportażu

i ograniczeń w przydziale papieru. Pisali, że Główny

Urząd Kontroli Prasy nie pozwala skutecznie przeciw-

działać fałszom i zarzutom, choćby były najbardziej nie-

słuszne i krzywdzące. Stąd paradoksalny widok: w kraju

najszerzej bodaj katolickim właśnie katolicyzm staje się

przedmiotem najcięższych zarzutów, a prasa katolicka

nie zabiera publicznie głosu, jak gdyby w jego obronie nie

miała nic do powiedzenia. 21 IV 1953 r. Sekretarz Epi


" B. Cywiński, I was prześladować będq..., "Widnokrąg" 1987

nr 6/7, s. 73, 77.


25 Pismo Okólne Sekretariatu Episkopatu Polski, 1988, nr 24

s. 23-24.


Bitwa o umysł 45


skopatu, bp Zygmunt Choromański, pisał do Rady Mi-

nistrów: Doszło do tego, że skreślano 50% do 75% mate-

riału; w wielu wypadkach cenzura dawała swoje wstawki.

(...) Skreślano cytaty z Pisma Św.; liturgiczne i trady-

cyjne modlitwy: (...) artykuły o życiu wewnętrznym -

jako zachęcające do biernego oporu (!?); artykuły

ascetyczne o cierpieniu - jako że problem cierpienia nie

powinien istnieć (!?); zagadnienia miłości bliźniego; skreś-

lano nawet artykuły o pokoju, a to dlatego, że usypiają

czujność; skreślano kazania pasyjne o męce Chrystusa

Pana, bowiem mają charakter cierpiętniczy (!?); żądano

modlitw antyimperialistycznych (...).


Wkrótce potem, w memoriale do Bieruta (wówczas

już premiera) z 8 V 1953 r. znanym pod nazwą "Non

possumus", biskupi pisali: Znika faktycznie prasa kato-

licka w Polsce. A znika bynajmniej nie z ubóstwa myśli

- bo nie ubóstwo myśli sprawiło cenzorom tak wiele kło-

potu, zmuszając ich do wykonania cięć tak niezliczonych

i tak radykalnych: znika nie dla wygody czy przez znie-

chęcenie katolickich pisarzy czy redaktorów (...) znika

nie z braku czytelników (...) Znika po prostu na rozkaz,

dany z góry. Odpowiedzią owej góry było aresztowanie

prymasa Wyszyńskiego 25 IX 1953 r.


13. Cz. Miłosz pisał (w tymże 1953 r.) w Zniewolo-

nym umyśle: Nacisk zorganizowanej machiny państwo-

wej jest niczym w porównaniu z naciskiem przekony-

wującej argumentacji. Byłem w Polsce na zjazdach przed-

stawicieli różnych dziedzin sztuki, gdzie po raz pierw-

szy omawiano teorię socjalistycznego realizmu. Stosunek

sali do mówców, wygłaszających przepisowe referaty, był

zdecydowanie wrogi. Wszyscy uważali socjalistyczny rea-

lizm za urzędowo narzuconą teorię, prowadzącą do opła-

kanych wyników, jak dowodził tego przykład sztuki ro-


46 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


syjskiej. Próby wywołania dyskusji nie udawały się. Sala

milczała. Zwykle znajdował się jeden odważny, który

przypuszczał atak pełen hamowanego sarkazmu, przy

milczącym, ale wyraźnym, poparciu całej sali. Odpowiedź

referentów miażdżyła atakującego znacznie lepiej prze-

prowadzoną argumentacją, i aby wypadła jeszcze moc-

niej, zawierała całkiem dokładne pogróżki pod adresem

kariery i przyszłości niesfornego osobnika26.


Tylko ostatnie zdanie brzmi prawdziwie; reszta

obrazu jest fikcją. Miłosz wyjechał z Polski, jako dy-

plomata, pod koniec 1945 r., na parę lat przed prokla-

mowaniem realizmu socjalistycznego obowiązującym

stylem w sztuce; nie mógł więc uczestniczyć w "wielu"

konferencjach stowarzyszeń twórczych. Brał jednak za-

pewne udział w pierwszym powojennym zjeździe litera-

tów, który rozpoczął się 30 VIII 1945 r. w Krakowie.

Zachował się dziennik Wacława Borowego, czołowego

wówczas krytyka i historyka-literatury, interesującego

się również zagadnieniami filozoficznymi i metodologi-

cznymi. Borowy zapisywał: Program do ostatniej chwili

nie był ujawniony. Okazuje się, że pierwszy poranek wy-

pełnić mają odczyty wyrazicieli przekonań urzędowych

"Odrodzenia" i "Kuźnicy": Ważyka, Jastruna, Przybosia,

Kornackiego, z dodatkiem jeszcze podrzędniejszego Po-

lewki. (...) słyszymy to, cośmy już dziesiątki razy czytali.

Ważyk gromi wiarę w twórcze siły intuicji i upewnia, że

tylko rozum ludzki ma zdolność budowniczą. Potępia (...)

podział twórczości na świadomą i podświadomą. Ale kry-

zys kulturalny naszych czasów - ciągnie - sięga głębiej:


jest to kryzys idealistycznego myślenia. Decydującą rolę

w walce o los narodu naszego odegrało państwo, zbudo-


Cz. Miłosz, dz. cyt., s. 26.


Bitwa o umyśl 47


wane na zasadach materializmu społecznego: ono, rzecz

zrozumiała, musi mieć wpływ i na dziedzinę naszej myśli.

Czołgami i armatami państwo to dowiodło wobec historii,

że jego system jest słuszny. (...) Jastrun podobnie: przy-

pomina, że okres między dwiema wojnami cechuje wiara

w wartości irracjonalne1''. Atakowano kult eksperymen-

tu oderwanie od potrzeb społecznych i tak dalej. Ani

słowa jeszcze o realizmie socjalistycznym: programem .

był humanizm i przykład ludzi radzieckich.


Borowy uważa, że argumenty były wszystkim dobrze

znane. On pierwszy odpowiadał; jego polemika, uprzej-

ma i rzeczowa, skupiona na faktach, a nie teoriach,

spotkała się z aplauzem słuchaczy i sprawiła, że prele-

genci spuścili z tonu i odżegnali się od intencji zmusza-

nia uczestników do czegokolwiek. Tak to przebiegało

na początku; później brakło zarówno polemistów, jak

i rzeczowości, nie brakło pogróżek. Zresztą królowała


demagogia.


A także strach. Bohdan Korzeniewski wspomina

w Sławie i infamii, że w 1949 r. podczas narady

w Oborach, poświęconej teatrowi, najostrzej atakował

go, jako reakcjonistę, Cz. Miłosz, który chciał w ten

sposób zasłużyć na powrót za granicę...28


14. Sięgam do własnej pamięci. Połowa październi-

ka 1950 r., narada produkcyjna (taka była oficjalna na-

zwa!) warszawskiej polonistyki. Przedmiotem skoncen-

trowanego ataku jest jeden z naszych profesorów, właś-

nie W. Borowy. W swoich wykładach i podczas zajęć


27 W. Borowy, Z Dziennika, "Znaki Czasu" 1986, nr l,

s. 31-35.


28 M. Szejnert, Sława i infamia. Rozmowa zprof. Bohdanem Ko-

rzeniewskim. Wydawnictwo Pokolenie, Warszawa 1988, s. 60-61.


48 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


zachowywał się ostrożnie; stwierdzał tylko, kiedy temat

tego wymagał, że nie jest marksistą. Teraz kohorty

S. Żółkiewskiego zarzucają mu religianctwo, irracjona-

lizm, idealizm i reakcyjność; "dowodów" dostarcza wy-

dana przed dwoma laty książka O poezji polskiej

w wieku XVIII, w której Borowy przypisał wielu wier-

szom religijnym tamtego stulecia wysoką wartość este-

tyczną. Paru z nas odważa się wystąpić w obronie pro-

fesora, wzorowego naukowca i znakomitego pedagoga.

Następnego dnia dostajemy po głowie od "Trybuny

Ludu", na szczęście litościwie bez nazwisk, jako wrogo-

wie ludu; Borowy natomiast umiera na udar.


Styczeń 1952 r. Piszę, pod pseudonimem Bogusława

Grodzickiego (ukłon w stronę Nieba w płomieniach) do

"Tygodnika Powszechnego" recenzję tomu szkiców kry-

tycznych Ryszarda Matuszewskiego Literatura na prze-

łomie, wykazując, że sądy oceniające autora nie mają

logicznego związku z wyłożonymi przez niego kryte-

riami. Cenzura konfiskuje tekst w całości. Podejmuję

tenże temat na konwersatorium z teorii literatury za-

chęcony przez opiekuna kursu, Andrzeja Wasilewskie-

go. Zostaję przez kolegów zmiażdżony jako burżuazyjny

obiektywista, padają aluzje do zachodnich imperialisty'cz- '

nych inspiracji, opiekun uśmiecha się rozkosznie.


Przed egzaminami z materializmu dialektycznego

i historycznego nasi zorganizowani w partii i ZMP ko-

ledzy (i koleżanki; te bywały szczególnie zajadłe) spo-

rządzali listy osób ideowo niedojrzałych, które przeka-

zywano egzaminatorom. Przesądzały one o możliwości

uzyskiwanych stopni - nawet najbardziej obkuty wróg

klasowy nie mógł liczyć na więcej niż trójkę, chyba że

udało mu się wślizgnąć na egzamin do samego

prof. Schaffa, któremu jako człowiekowi KC i w ogóle

Wielkiej Figurze list nie podsuwano. Pamiętam skan-


Bitwa o umysł 49


dal iakim było uzyskanie od Schaffa piątki przez kole-

żankę Irenę Stasiewicz, która kiedyś na naradzie pro-

dukcyjnej w przystępie szaleńczej odwagi zadeklarowała

się jako "idealistka". (Nie uchroniło jej to od skierowa-

nia po trzech latach do pracy zamiast na studia magis-

tranckie.) I pamiętam własny egzamin z historii filozofii

składany przed Henrykiem Hollandem już po uprzed-

nim zdaniu (na bardzo dobrze) dwóch egzaminów spe-

cjalistycznych z tegoż przedmiotu przed W. Tatarkiewi-

czem. Egzaminator wykrył ten fakt przy oglądaniu mo-

jego indeksu i potraktował mnie odpowiednio; udało mi

się jakoś przebrnąć, ale zostałem dodatkowo skarcony

za to, że nie umiałem na pamięć obowiązujących for-

muł, które określały rodzaj i stopień niedorastania do

marksistowskich wyżyn Malebranche'a i Leibniza.


Ale każdy, kto owe lata pamięta, może sypać po-

dobnymi - a także o wiele bardziej ponurymi - histo-

ryjkami. Wylecenie ze studiów powodowało wówczas

zwykle zesłanie na prowincję do pracy jako nauczyciel

czy bibliotekarz, ale nieraz oznaczało po prostu nędzę,

bo trędowatym niechętnie dawano pracę. Janusz Szpo-

tański żył, po usunięciu z UW, jakiś czas z roznoszenia

mleka i zbierania butelek...


15. Marksizm-leninizm oraz program realizmu so-

cjalistycznego nie zostały w całości importowane z ze-

wnątrz - miały w Polsce swoich autochtonicznych

zwolenników wśród partyjnych intelektualistów i pisa-

rzy. Idea generalnej odnowy kultury w duchu "proleta-

riackim", droga przedwojennej lewicy, zyskała nagle

upajające szansę realizacji. A chociaż rozdźwięk między

słowami a czynami, między hasłami wyzwolenia czło-

wieka a rzeczywistością wszechmocy tajnej policji

ujawniał się od pierwszej chwili - przez blisko dziesięć


4 - Z Polski ...


50 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


lat komunizm odnosił sukcesy w walce o umysły. Jed

nakże nie działo się tak dzięki sile racjonalnych rgu

mentów. Pierwsze z zacytowanych powyżej zdań ;


Zniewolonego umysłu jest dokładną odwrotnością pra\

dy - to brutalny nacisk systemu nadawał wywo

dom marksistowskich ideologów większość ich moc

Nie tylko dlatego, że wzniecał strach, ale dlatego

że budził respekt dla potęgi nieubłaganych Praw Hi

storii.


Ówczesne "dyskusje", których aż nadto wiele słysza

łem, szybko i nieodmiennie ześlizgiwały się z płaszczyz

ny rozumowań na płaszczyznę obiektywnej wymowy

ideologicznej poglądów nie-marksistowskich (które słu

żyły "obiektywnie" imperializmowi...), politycznych

wyzwisk i pogróżek. Dość zresztą zajrzeć do takich tek-

stów, jak np. "Aktualny etap walki o marksistowska

literaturoznawstwo w Polsce" S. Żółkiewskiego29, by

stwierdzić, że osią wszelkich dowodów teoretycznej

słuszności było odwołanie się do mas walczących o wy-

zwolenie i nowy ustrój i zwycięskiej walki proletariatu,

klasy przodującej, zbrojnej w przodującą teorię. Kto był

górą, miał rację. Musiał mieć rację.


Zdarzali się ludzie tacy, jak mój profesor, Julian

Krzyżanowski, którzy, posiadając znaczny autorytet

naukowy, z wielką wiedzą kojarzyli dyplomację i umie-

jętność chytrych manewrów. Władze wyższe szanowały

ich gotowość do współdziałania np. na gruncie edytor-

skim; konkurenci bali się erudycji i ostrego języka. My,

studenci-niemarksiści, podziwialiśmy ich, ale bez zapa-

łu. Nie była to bowiem obrona, ale uniki; olśniewające


Referat na Zjazd Literacko-Naukowy Polonistów, Warszawa

8-12 maja 1950; "Twórczość" 1950, nr 6, s. 105, 123.


Bitwa o umysł 51


nieraz i zachęcające do pracy, ale nie stanowiące wzoru


, 30


moralnego .


Nie chcę jednak sprawiać wrażenia, że kuszę się

o pełnię obrazu środowiska naukowego tamtych cza-

sów. Chodzi mi w tej chwili o sprowadzenie do właści-

wych wymiarów roli czynnika intelektualnego w przyj-

mowaniu marksizmu. Dodam jeszcze, że jeśli chodzi

o szczegółowe składniki doktryny, to - jak pokazał

niedawno Stefan Amsterdamski na przykładzie Trofima

Łysenki, skutecznego niszczyciela genetyki - o ich

intronizacji decydowały nie treści merytoryczne, ale

układy koniunkturalne i personalne31. I to był modelo-

wy stan rzeczy.


16. Cz. Miłosz martwił się niedawno zdumiewającą

łatwością z jaką Polska wypluła marksizm i przywołał

autorytet jednego z najwybitniejszych umysłów Europy,

Jean-Pauł Sartre'a, który nie żałował czasu na boryka-

nie się z tzw. rozumem dialektycznym37. Zostawiając już

na boku fakt, że Sartre (którego gwiazda zbladła do za-

niku) mógł jako filozof konkurować w mętniactwie

z najtęższymi mędrcami stalinizmu, zapytajmy, czy

znamy jakiś naród, któryby przełknął marksizm i nie

musiał za to gorzko płacić? W ZSRR trzeba teraz sto-

sować silne środki wyksztuśne. Trudno się zgodzić z su-

gestią, że przejście przez chorobę wiary w konieczność

historyczną, zbawienną moc dyktatury proletariatu


Autocharakterystykę analogicznej postawy zawierają wspom-

nienia B. Korzeniewskiego, dz. cyt., np. s. 70.


S. Amsterdamski, O patologii życia naukowego - casus T.D.

Łysenko. "PP" 4/1989, s. 76-77.


32 Cz. Miłosz, Jakby na opak, "Kultura" 1988, nr 6, s. 126.


52 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


i determinizmu ekonomicznego jest warunkiem dobre-

go zdrowia duchowego narodu.


Czegóż jeszcze mieliśmy się byli nauczyć podczas

przymusowych ćwiczeń z teorii i praktyki marksizmu?

Czego jeszcze dowiedzielibyśmy się, dłużej i z większym

zapałem studiując, na temat współczesnych procesów

społecznych i ekonomicznych (nie mówiąc już o biologii

i fizyce)? Czy przygotowałoby to nas lepiej do zrozu-

mienia tego, co się dzisiaj dzieje w ZSRR, na Węgrzech

lub w Polsce?


A przecież: im bardziej serio brało się marksizm

jako filozofię, tym staranniej należało się przyglądać

i podstawowym pojęciom doktryny, i jej wewnętrznej

spoistości, i jej praktycznym konsekwencjom (skoro

głosiła, że jest filozofią ludzkiej praktyki). Przymykanie

oczu na spekulatywność i logiczne luzy teorii podawa-

nych jako racjonalne i naukowe, na ich mijanie się z do-

świadczeniem i na ich bezpośrednie okropne skutki moż-

na było uzasadnić politycznie albo psychologicznie, po-

trzebami walki albo strachem. Nie można tego było

obronić na płaszczyźnie rozumowej.


Myślę, że rolę istotną odegrało w naszej polskiej

walce o umysły rozumienie etyki jako odnoszącej się nie

do świata teorii, ale do świata rąk, oczu, mięsa i krwi,

jak to ujął Bolesław Miciński33.


Dlatego też nie ma się co wstydzić owego łatwego

wyplucia ani faktu, że motywy odrzucania marksizmu

bardzo często nie miały nic wspólnego z teoretycznym

rozumowaniem, a nawet ze znajomością tej doktryny.

Bodźcem do wyplucia była świadomość setek tysięcy


W tomie Podróż do piekieł, 1937; cyt. wg. B. Miciński, Pisma,

Kraków 1969, s. 69.


Bitwa o umysł 53


pomordowanych i zamęczonych, setek tysięcy wię-

zionych. W imieniu ideologii, opartej na marksiz-

mie, dokonywano tylu zbrodni i okrucieństw, wypo-

wiadano tyle kłamstw i tak brutalnie przymuszano

do fałszu, że sama dotykalna rzeczywistość wystarcza-

ła by tę ideologię odrzucić bez rozumowych zastano-

wień.


17. Ci, którzy się marksizmowi przeciwstawiali, do-

konywali wyboru - odrzucając marksizm przyjmowali

coś innego. Był to wybór o paru obliczach. Nie tylko

intelektualny, ale także (w praktyce: nade wszystko)

moralny, a również ludzki, środowiskowy. Przykład

innych odgrywał w tych czasach niszczenia dawnych

więzi społecznych ogromną rolę - większą niż dzisiaj

- szczególnie dla młodzieży. Opis bitwy o umysły był-

by groteskowo niepełny bez wspomnienia roli "Tygod-

nika Powszechnego". Tym, czym na płaszczyźnie filo-

zoficznej były nauki szkoły Iwowsko-warszawskiej, tym

na płaszczyźnie zbiorowego przykładu stało się dla wie-

lu krakowskie środowisko "tygodnikowe".


Nie było to jednak środowisko jedyne. Powojenne

oblicze katolicyzmu polskiego i stosunku doń inteli-

gencji bywają przedstawiane w sposób moim zdaniem

upraszczający. Adam Michnik pisze w swoim świetnym

skądinąd szkicu "Kłopot", że etos polskiej inteligencji

był antykościelny i że szukając remediów na stalinowskie

dogmaty patrzono na Kościół katolicki krytycznie i nie-

ufnie3*. To, co pamiętam, nie zgadza się z tak general-

nymi twierdzeniami.


34


A. Michnik, Kłopot, w tomie Obecność: Leszkowi Kołakow-

skiemu w 60. rocznicę urodzin, Londyn 1987, s. 200.


54 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Jeżeli etos polskiej inteligencji to nie jakaś teoretycz-

na abstrakcja, ale rzeczywiście funkcjonujący zespół

norm postępowania ludzi należących do określonej

warstwy, to trzeba powiedzieć, że ogromna część, może

i większość, polskiej inteligencji wcale antykościelna nie

była. Co najwyżej nie zachowywała się jak posłuszni

wykonawcy kościelnych poleceń. To samo dotyczy pol-

skich intelektualistów: nie byli antykościelni Borowy

ani Konopczyński, Kutrzeba ani Tatarkiewicz, Kleiner

ani Parandowski; wyliczam nazwiska z różnych parafii.

Nie chodzi mi tu jednak o polemikę na temat tworzenia

pojęć porządkujących zachowania zbiorowe. Chodzi mi

o dokładniejszy obraz faktów.


W latach 1949-50 zetknąłem się w Warszawie ze

środowiskiem, które było i inteligenckie, i niepokorne

a zarazem katolickie i w Kościele widzące swojego

sprzymierzeńca. Zbieraliśmy się dość często w mieszka-

niu Zosi Lewinówny przy Łowickiej. Bywali tam: Do-

nia Abakanowicz, Marysia Dernałowicz, Julek Eska,

Leszek Kuc, Felek Sawicki, Adam Stanowski i wielu

innych, których nazwisk nie pamiętam (byłem wśród

nich najmłodszy). Toczyliśmy uczone i żwawe dyskusje

na tematy filozoficzne i społeczne: marksizm, jeżeli się

w nich pojawiał, to jako wyzwanie ideowe do zaanga-

żowania się po stronie pokrzywdzonych, nie jako pro-

blem intelektualny. Prawie wszyscy z tych ludzi trafili

wkrótce pod niedaleki adres więzienia na Rakowieckiej,

gdzie już przebywał m.in., z podobnymi środowiskami

inteligencji katolickiej związany, Władysław Bartoszew-

ski...


Nie wątpię, że takich kręgów było znacznie więcej.

To była ważna część ówczesnej rzeczywistości, w której

wybór był wcale nie taki prosty, jak w wierszu Miłosza

o Borowskim: między gładką ścianą Wschodu a murami


Bitwa o umysł 55


nolskimi Ciemnogrodu. Ci ludzie nie odtwarzali wzoru

nacjonalistycznego Polaka-katolika i tylko demagog

mógłby ich pomówić o "reakcyjność". Mam wrażenie,

że nawet życzliwi skłonni są dziś przypisywać ówczes-

nemu polskiemu katolicyzmowi oblicze i bardziej jed-

norodne, i bardziej ubogie, niż to było w rzeczywistości.

Michnik na przykład myli się twierdząc, że świat kultu-

ralny "Tygodnika" [Powszechnego] był smutny i ubogi,

poprawnie tradycyjny i poczciwie pobożny. Był to, na

owe czasy, świat bogaty i swobodny - mimo wszyst-

kich pastwień się cenzury. Podobnie też kiedy przyno-

siłem o. Stanisławowi Wawrynowi do "Przeglądu Pow-

szechnego" swoje (pseudonimowe) rozważania na temat

np. Alchemii słowa Parandowskiego albo Europejskiej

filozofii współczesnej ks. Innocentego Bocheńskiego -

nie czułem nigdy skrępowania wymogami konfesyjny-

mi; i to pismo było enklawą wolności.


Cytowany przez Michnika Aleksander Wat twierdzi,

że przed ulegnięciem stalinowskiemu totalizmowi ocalił

Polaków masowy katolicyzm narodu, właśnie ów para-

fialny, obskurancki, tak często obskurny katolicyzm pol-

ski, który przecież oczyścił się i pogłębił "w katakum-

bach" i znalazł rzeczywiście pasterza w osobie Prymasa

Wyszyńskiego. Ten katolicyzm uczynił duszę polską nie-

przenikliwą dla magii "ideologii" oraz dla knuta praxis,

i nie zbuntowani literaci, nie rewizjoniści sprawili polski

Październik, ale - obok wykruszania się mocy i spoi-

stości stalinizmu - wytrwały, ciągły, nieugięty opór psy-


* Autor publikował w "PP" 1951-1952 jako Bogusław Gro-

dzicki oraz M.K. (Marian Kowalski). Obszerne omówienie książki

o. I. Bocheńskiego zostało w całości skonfiskowane przez cenzurę

(red.).


56 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


chiczny katolickiego narodu. Myślę, że to efektowne -

ale materii pomieszanie. Masowy i obskurancki katoli-

cyzm polski godził się znakomicie z kolaboracją; przy-

kładem "księża patrioci" i liczne rzesze partyjnych de-

wotów; patronem takiego współistnienia może być Jan

Dobraczyński. Opór mas polegał nie na samej wierze,

ale na wierze połączonej z wiedzą - ze świadomością

tego, jakie są naprawdę (a nie na szpaltach gazet i stro-

nach książek) rezultaty działań systemu. I bez poznań-

skich robotników, bez opierających się kolektywizacji

chłopów rewizjoniści pozostaliby Hamletami w biblio-

tekach.


18. Kiedy szukam słowa-klucza, słowa-zwornika,

które by ujmowało wspólną istotę niezgody i oporu,

znajduję jedno, proste - wierność.


Ale wierność to pojęcie formalne: nie mówi nic

o tym, czemu czy komu jest się wiernym; wartość wier-

ności zależy także od jej treści. Dla różnych ludzi roz-

maite rzeczy były najcenniejsze, rozmaite stawiali na

pierwszym planie wierności. Jedni byli wierni przede

wszystkim religii, inni - prawdzie, inni - pamięci

tych, którzy oddali życie za ideały teraz gwałcone, inni

- kultowi Polski niepodległej. Jednych podtrzymywała

w ich wierności wiara, innych duma i wstyd, które ra-

zem stoją u psychicznych podstaw poczucia honoru.


(Świadectwom zachowania godności przez intelek-

tualistów polskich poświęcił ważną książkę Z dziejów

honoru w Polsce Adam Michnik. Jest to przejmujący

dokument myśli działacza, krytyka i więźnia, zasługują-

cy na wnikliwą analizę, a także na poważną, z szacun-

kiem przeprowadzoną polemikę, bo Michnik zbytnio

rozszerza tytułowe pojęcie /z honorem sensu stricto

mamy do czynienia wśród omawianych przez niego


Bitwa o umysł 57


autorów tylko u Herberta i Szczepańskiego/ i nieco

na siłę łączy ze sobą lubianych pisarzy, zamazu-

jąc istotne różnice np. między Miłoszem a dwoma

właśnie wymienionymi. Ale nie tu miejsce na taką dy-

skusję.)


Postawa wierności jest postawą z natury anty-prak-


tyczną. Jest postawą właściwą etyce kodeksowej, której

normy obowiązują niezależnie od zmiennych okolicz-

ności i niezależnie od konsekwencji, jakie mogą spaść

na działającego. Tamte czasy wielkiej próby, kiedy wy-

bór moralny, wyrażony jednym słowem lub gestem,

mógł zadecydować o całym losie człowieka - stawiały

przed nami pytania zasadnicze, które łatwiej jest formu-

łować w ich wersji starożytnej niż w języku współczes-

nym, przesiąkniętym psychologizmem. Kiedy się wie-

działo o losach bohaterów Podziemia zatłukiwanych

po więzieniach, o wileńskich i wołyńskich akow-

cach wywiezionych w głąb Rosji, kiedy się czytało ofi-

cjalne kalumnie rzucane na powstańców Warszawy,

kiedy się było świadkiem zgarniania przez UB na cmen-

tarzu ludzi składających kwiaty na grobie Baczyńskie-

go, kiedy się widziało dokoła tryumfy obłudy i cyniz-

mu - miało się pokusę, by powtórzyć za Kochanow-

skim: Fraszka cnota! Nie opłaca się być przyzwoitym;


nie ma sensu się poświęcać; te wartości, którym służyli,

za które oddali życie nasi starsi koledzy, są tylko maja-

kami.


Odrzucenie takiego cynizmu (który płynął nieraz

z rozpaczy raczej niż z tchórzostwa) prowadziło do

uznania, że pewne wartości moralne pozostają wartoś-

ciami bez względu na to, jaki los spotyka tych, którzy

potrafią je ocalić. Postawa ta kazała patrzeć na własne

^ciejako na przedmiot: niejako na wartość najwyższą,

śle jako na okazję do tworzenia wartości.


58 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Fiat iustitia, ruat coelum - niech się stanie sprawied

liwość, chociaż runą niebiosa - jest skrajnym wyrazem

etyki kodeksu. Postępuj? w określony sposób nie dlate-

go, że spodziewam się jakichś korzyści czy choćby apro

baty, ale dlatego, że takie są wymogi moich zasad. Jest

to więc postawa sprzeczna nie tylko z utylitaryzmen

ale w ogóle z tendencjami pragmatycznymi przeważają

cymi w moralności Zachodu od lat dwustu. Jest rów

nież nieczuła na argumenty praktyczne w rodzaju tych

które wytaczają w świetnym opowiadaniu Jana Józefa

Szczepańskiego "Koniec legendy" trzeźwi i rozsądni

intelektualiści, schowani pod nazwiskami Sicińskiego

i Wielgosza, tłumaczący w styczniu 1945 r., że trzeba

być realistą, podporządkować się konieczności, Zachód

zostawił nas samych itd. Jest to, słyszeliśmy tysiąc

razy, etyka szaleńców, którzy narażają siebie i innych

dla obrony abstrakcyjnych ideałów. Nie odwołuje się do

nadziei ani przeżycia, ani nagrody. Ale w obliczu prze

mocy jest to jedyna postawa pozwalająca ocalić własną

godność i honor. I tylko to jest jej nagrodą.


Pełnym poetyckim wyrazem tej postawy jest Herbe

towskie "Przesłanie Pana Cogito":


bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny


w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy


(...)


idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych cza-


szek


do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda


obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów


Bądź wierny Idź


Postawa ta pociągała za sobą twarde konsekwencje

Upierając się przy wierności mimo wszystko człowiek

stawiał się wówczas poza współczesnością, poza dzieje


Bitwa o umysł 59


.o się właśnie historią. Było to wyłącznie bolesne i nie-

c<+ al^ . , . . • •.

naturalne. Wspominałem JUŻ o tym, że poczucie, iż

zamknęła się bezpowrotnie jedna epoka dziejów i otwo-

rzyła inna - było po 1945 r. powszechne, przeżywa-

ne po sześciu latach wojny nie tylko psychicznie, ale

biologicznie. Kto się do tego nowego etapu nie włą-

czał, sam siebie usuwał na jakiś pozahistoryczny mar-

gines; a włączenie się bez współuczestnictwa było

trudne, zwłaszcza dla młodych. Na co niby mieli cze-

kać?


Ówczesne tak częste w literaturze i humanistyce


ucieczki w przeszłość - do powieści i eseju historycz-

nego, do dłubania się w starożytnościach, do antycz-

nych motywów w poezji - były nie tylko manewrami

pozwalającymi omijać pułapki aktualności i czujność

cenzury. Były także zabiegami pozwalającymi się prze-

nieść do innej rzeczywistości, umieścić się poza współ-

czesnym konkretem. Historia PRAWDZIWA działa się

kiedyś dawniej; fałszywa dzisiejszość zasługiwała na od-

trącenie. Kiedy sobie człowiek uświadomił sztuczność

takiego stanowiska, robiło mu się głupio. Wyłączanie

się ze współczesności odczuwaliśmy jako coś wstydliwe-

go; "emigracja wewnętrzna" nie dawała bynajmniej po-

czucia komfortu psychicznego.


19. Bitwa o umysł nie zakończyła się ani ze śmiercią

Stalina, ani po XX zjeździe KPZR, ani po październiku

1956 r.; trwała jeszcze przez lata sześćdziesiąte, choć

prowadzona z malejącym ferworem ideowym i słabną-

cymi siłami. Kończy się ostatecznie na naszych oczach.

Jak się kończy, każdy widzi.


Pokonany marksizm pozostawił po sobie szkielety

struktur organizacyjnych narzuconych nauce polskiej

1 krępujących jej rozwój; pozostawił wiele fatalnych


60 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


programów nauczania i podręczników . Zostały też po

nim mętne osady w przyzwyczajeniach umysłowych

dzisiejszych Polaków: skłonność do myślenia w kate-

goriach deterministycznych, a nawet fatalistycznych;


skłonność do przyjmowania rozmaitych teorii gło

szących, że "coś się kryje" za naturalnymi, tj. sponta

nicznymi procesami ekonomicznymi i społecznymi; nie

docenianie roli przypadku i żywiołowości w życiu zbio

rowym.


Jednakże końcowy rezultat bitwy okazał się, sądzę

ogólnie pożyteczny. Skutkiem paradoksalnie dobro

czynnym było uczenie się na przykładach negatywnych

Zetknięcie się z doktryną monolityczną, arogancką i to

talitarną wywoływało, na drodze przekornej reakcji, po

trzebę pluralizmu i tolerancji dla odmiennych stano

wisk, postulaty wzajemnego poszanowania i rzetelność

w stosunku do poglądów sprzecznych z naszymi. Po

stawy takie rozpowszechniły się w środowiskach inte

lektualnych i stały się częstsze niż dawniej w życiu pub

licznym.


Wyraźnie wzrosły wymogi warsztatowe w dziedzinach

humanistyki. Niemarksiści starali się maksymalnie do

zbroić w erudycję, wzmocnić przez staranne badanie


źródłowe, uściślić metody analiz, szukać nowych po

i aspektów. Marksiści, zwłaszcza od chwili kiedy terror

przestał być ich najsilniejszym sprzymierzeńcem, usiło-

wali nie pozostać w tyle i wykazać, że są autentycznymi

naukowcami, a nie propagandzistami przetrawiającymi

ideologiczne slogany. Zarazem wzrosła znacznie świa-

domość moralnego sensu decyzji podejmowanych


Patrz np. J. Prokop, Stalinowskie dziedzictwo uniwersyteckit

edukacji, "Tygodnik Powszechny", 28 VII 1988.


Bitwa o umysł 61


dziedzinie nauki i kultury w ogóle. Z biegiem czasu

zaczęły się również zaostrzać kryteria moralne, politycz-

ne i społeczne stosowane do oceny publicznych zacho-

wań intelektualistów, artystów i w ogóle inteligencji.

Wszystko to były oczywiście procesy długofalowe, nie-

które kulminowały dopiero w okresie stanu wojennego,

ale ich korzenie tkwiły w latach stalinowskich.


Fakt sprawowania władzy, i to absolutnej, wydoby-

wał na ogół z marksistów to, co w nich i ich teorii było

najgorsze; z ich przeciwników to, co w nich było najlep-

sze. To ostatnie odnosi się zwłaszcza do intelektuali-

stów katolickich. Skuteczność ich oporu polegała nie

tylko na wierności religii, ale i na ponownym, inten-

sywnym i głębokim przemyśleniu wielu kwestii spor-

nych - tych zwłaszcza, w których podnoszeniu mark-

siści uzyskiwali największe sukcesy teoretyczne i uczu-

ciowe - a więc przede wszystkim kwestii sprawiedli-

wości społecznej i gospodarczej oraz roli pracy ludzkiej

w ogólnym obrazie świata. Prowadziło to do rewizji

wielu dotychczasowych poglądów i postaw 6.


O dobroczynnych skutkach bitwy możemy dziś

mówić WYŁĄCZNIE dlatego, że ją atakująca strona

przegrała. Zarówno ci, dla których oficjalna doktryna

była wyzwaniem do samodzielnego uporania się z prob-


36 Por. J. Tischner, Spór o człowieka czyli komunizm i chrześci-

jaństwo w Polsce po II Wojnie Światowej, "Krytyka" 28-29 (1988),

s. 82-92. Odniesione zwycięstwo intelektualne, a także zajęcie

przez Kościół i katolicyzm jawnie czołowej roli w życiu zbiorowym

Polaków, przesłania dziś w popularnej świadomości obraz tamtych

ciężkich lat, kiedy prześladowany katolicyzm był w defensywie, któ-

ra miała swoje momenty zarówno heroiczne jak i wstydliwe i upo-

karzające. Ale to tamte właśnie lata "próbowania ogniem", opisy-

wane przez Bohdana Cywińskiego w Korzeniach tożsamości, zade-

kowały o dzisiejszych tryumfach.


62 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


lemami stawianymi przez marksistowską tradycję filo-

zoficzną i ideową, jak i ci, którzy tę doktrynę przyjęli

w całości lub części - dopiero po ustaniu terroru i po-

rzuceniu przez marksizm pretensji do bycia Prawdą

Absolutną i Jedyną mogli wyciągać rzeczowe wnioski

ze swoich przemyśleń. Naukowcy, którzy jeszcze i dzi-

siaj gotowi są przyznawać się do czerpania inspiracji

z dorobku marksizmu - robią to dzięki jego polity-

cznej klęsce, w innej i mniej dwuznacznej sytuacji. Mark-

sizm może być znowu traktowany tak, jak go traktował

burżuazyjny obiektywista Tatarkiewicz - jako jedna

z historycznych teorii filozoficznych. Tak to my wszys-

cy, którzyśmy z marksizmem walczyli, pomogliśmy mu

się unormalnić.


Podobnie zresztą ci, którzy tłumacząc swoje wielo-

letnie członkostwo w partii wskazują z aprobatą na głę-

bokie przeobrażenia w Polsce po II wojnie światowej,

o jakich współczesna młodzież nie ma pojęcia37 - mogą

to robić tylko dzięki temu, że komunistyczne plany

stworzenia społeczeństwa nowego typu i przerobienia

świadomości narodu zawaliły się. Z "owoców rewo-

lucji", ze zniknięcia dawnych konfliktów klasowych

i wyzysku ekonomicznego, z wytworzonego poczucia

równości społecznej możemy zacząć korzystać dopiero

teraz, za "Solidarności".


Bitwa o umysł, tak sromotnie przegrana przez agre-

sorów, nie była daremna: pamięć o niej pozostaje

ostrzeżeniem, a jej przebieg i wynik weszły nie tylko do

historii, ale i do trwałego dorobku naszej kultury -

i naszej moralności publicznej.


(1988/9)


37 Czy rozum zdąży przed klęską - z pro f. Henrykiem Samso-

nowiczem rozmawia Urszula Biełous, "Polityka", 14 I 1989.


Domicyl czyli pośmiertna zemsta PRL-u


Ordynacja, według której odbędą się pierwsze po

53 latach wolne wybory do Sejmu i Senatu, przyznaje

prawo do kandydowania na posłów i senatorów obywa-

telom polskim, którzy "stale zamieszkują na terytorium

Rzeczypospolitej Polskiej co najmniej od 5 lat" (art. 8).

Przepis ten, w żadnej poprzedniej polskiej ordynacji

wyborczej nie obowiązujący, jest oparty na nowej po-

prawce do konstytucji, wprowadzonej 19 kwietnia

1991 r. (Projekt zmiany w konstytucji, wprowadzającej

zasadę domicylu, przedstawiła Komisja Konstytucyjna

Sejmu pod przewodnictwem Bronisława Geremka; prze-

ciwko tej zmianie głosowali głównie posłowie OKP;


Prezydent zmianę w konstytucji podpisał, protestując

i zapowiadając późniejsze wniesienie własnej poprawki;


Jego sprzeciw został następnie przez Sejm odrzucony.)

Zasada domicylu - tak się ten przepis uczenie nazywa

~ przyciągnęła niewiele uwagi; wypowiedziało się na jej

temat w prasie zaledwie kilka osób. To milczenie było

też znamienne. Myślę, że chociaż zastosowanie i skutki

tej zasady są już sprawą przesądzoną, warto się nad nią

zastanowić - nie budząc już podejrzenia, że się chce

sobie samemu coś "załatwić".


64 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Trybunał Konstytucyjny, zapytywany o "powszech-

nie obowiązującą wykładnię" art. 8 ordynacji, stwier-

dził, że "stałe zamieszkiwanie" oznacza "przebywanie

z zamiarem stałego pobytu w jakiejkolwiek miejsco-

wości, położonej na terytorium RP w tym czasie

(5 lat)". Stwierdził również, że "stałe zamieszkiwanie

jest sprawą faktu" - co znaczy najwidoczniej, że nie

jest ono równoznaczne z zameldowaniem. Wynikałoby

z tego, że np. wszyscy pracownicy polskich placówek

zagranicznych są biernego prawa wyborczego pozba-

wieni.


Można wiec być przedstawicielem Rzeczypospolitej,

nie będąc równocześnie jej pełnoprawnym obywatelem.

Tak jest np. z naszymi nowymi ambasadorami w Bruk-

seli (przy Wspólnocie Europejskiej) i w Paryżu, Janem

Kułakowskim i Jerzym Łukaszewskim, którzy do nie-

dawna byli emigrantami.


Art. 8 ordynacji wyborczej ogranicza jednak przede

wszystkim wolność nie kandydowania, ale WYBIERA- j

NIĄ. Mimo że konstytucja przyznaje władzę zwierzch-

nią "Narodowi", a wszystkim obywatelom równe prawa

- równocześnie decyduje, kogo wolno wybierać, a ko-

go nie. Autorzy poprawki konstytucyjnej i ordynacji

uzurpowali sobie przywilej decydowania, kogo "suwe-

renni" obywatele mogą wysunąć jako kandydata, aby

potem w wolnym głosowaniu wybrać go lub nie wy-

brać. Jest to przejaw paternalizmu wobec wyborców,

typowego dla komunistów (którzy wiedzieli lepiej, jakie

książki należy czytać i jakiego radia słuchać - więc

stosowali cenzurę i uruchamiali stacje zagłuszające).


Mimo, że ogłaszamy chętnie nasze obecne wkracza-

nie do III Rzeczypospolitej - zapis o wymogu 5 lat sta-


Domicyl czyli pośmiertna zemsta PRL-u 65


łego przebywania przyznaje PRL zasadniczy prymat

nad Niepodległą Rzeczpospolitą. I mimo, że Prezydent

Lech Wałęsa przejął od Ryszarda Kaczorowskiego, Pre-

zydenta Rządu RP na Wychodźstwie, insygnia II Rze-

czypospolitej, nawiązując z nią symboliczną łączność

ponad obcym ciałem PRL - zasada domicylu jest wy-

razem odwrócenia się od całej polskiej emigracji polity-

cznej. Ludzie, którzy trwali na wychodźstwie, by tam

kontynuować tradycje niepodległego państwa, po odzy-

skaniu niepodległości okazali się obywatelami drugiej

kategorii: nie mogliby w pełni włączyć się w życie poli-

tyczne kraju ojczystego. Tak samo i ci, którzy zostali

zmuszeni do wyjazdu (lub pozostania za granicą) w la-

tach osiemdziesiątych. Gdyby zechciał do Polski wró-

cić Jerzy Giedroyc - nie mógłby kandydować na posła

czy senatora. Tak samo Tadeusz Żeńczykowski, w ro-

ku 1938 najmłodszy poseł do ostatniego Sejmu II Rze-

czypospolitej.


Gdyby analogiczną zasadę zastosować w wyborach

styczniowych roku 1919, kiedy budowaliśmy II Rzecz-

pospolitą - wśród reprezentantów narodu nie mogliby

się byli znaleźć ani Józef Piłsudski, ani Gabriel Naru-

towicz, ani Roman Dmowski. Gdyby zasadę taką wpro-

wadzili po ostatniej wojnie Francuzi - odsuniętoby

de Gaulle'a...


Ustawa dyskryminuje i działaczy emigracji niepod-

ległościowej, i tych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na

Zachodzie, którzy nie wrócili do Polski (i w ten sposób

uchronili się przed stalinowskimi więzieniami), i tych,

którzy postanowili zdobyć wiedzę i doświadczenie

w krajach demokratycznych, a teraz chcieliby je wyko-

rzystać w ojczyźnie. Obywatelami polskimi drugiej ka-

tegorii zostali na przykład Władysław Bartoszewski,


S-Z Polski ...


66 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Lidia Ciołkoszowa, Mirosław Chojecki, Bohdan Cy-|

wiński, Zbigniew Herbert, Piotr Jegliński, Leszek Ko-

łakowski, Waldemar Kuczyński, Jerzy Lerski, Ludwik

Łubieński, Jerzy Milewski, Jan Nowak-Jeziorański,

Andrzej Pomian (Bohdan Sałaciński), Aleksander Smo-|

lar, Bogusław Sonik, Edward Szczepanik, Wojciech |

Wasiutyński.


Natomiast ludzie, którzy w ciągu 44 lat byli posłusz-

nymi wykonawcami poleceń Moskwy; członkami kole-

giów sędziowskich, skazujących na więzienie i śmierć na

podstawie fałszywych zarzutów albo z oskarżenia

o "zdradę", polegającą na głoszeniu prawa Polski do

niepodległości; którzy fabrykowali "dowody winy" pol-

skich patriotów; którzy wmawiali fałsz polskim uczniom

i żołnierzom; którzy jeszcze niedawno twierdzili, że

Katyń to niemiecka prowokacja; którzy zmuszali do

budowania absurdalnego systemu gospodarczego, któ-

rzy w ubogim kraju korzystali z przywilejów darmowe-

go luksusu; którzy zaplanowali i narzucili stan wojenny;


którzy szantażami zmuszali działaczy "Solidarności" do

wyjazdu za granicę; ci wszyscy - jak ich ostatnio okreś-

lił Zbigniew Brzeziński - "zdrajcy, zbrodniarze i zło-

dzieje", wszyscy oni posiadają pełne prawa obywatel-

skie. A kiedy ktoś wspomni o "rozliczeniu" ich win

podnoszą się protesty przeciwko "polowaniu na cza-

rownice". Na emigrantów polować wolno.


Wprowadzenie zapisu o domicylu nie było faktem

oderwanym ani wyjątkowym: było najdobitniejszym

sygnałem niechętnego stosunku dzisiejszej oficjalnej

Polski do emigracji. Było zarazem jeszcze jednym do-

wodem zarażenia się komunistycznym, instrumental-

nym podejściem do ustawy zasadniczej i do prawa


Domicyl czyli pośmiertna zemsta PRL-u 67


ogóle. Dla celów, nigdy wyraźnie nie nazwanych

(mówiono ukradkiem o uniemożliwieniu kandydowania

Stanisławowi Tymińskiemu lub podobnym emigracyj-

nym dorobkiewiczom) - ograniczono czynne prawo

wyborcze wszystkich obywateli polskich i odebrano

bierne ich części. A gdyby nawet rzeczywiście chodziło

o utrudnienie wykorzystania pieniędzy, przywiezionych

zza granicy, dla krajowych celów politycznych, to czy

pieniądze, zdarte przez PZPR ze skóry wszystkich Po-

laków, należy uznawać za "czystsze"?


Najsmutniejsze wszakże jest to, że ta pozagrobowa

zemsta PRL została dokonana w całkowitym niemal

milczeniu. Indywidualne i zbiorowe autorytety moralne

kraju uznały najwidoczniej, że nic się ważnego nie stało.


(1991)


Polska polityka zagraniczna

1989-1993: bilans zaniedbań


Niniejszy szkic jest tylko szkicem; przedstawienie

pełniejszego obrazu naszej polityki zagranicznej ubieg-

łych czterech lat wymagałoby pogłębionych studiów

i zajęłoby znacznie więcej miejsca. Chcę mówić o kwe-

stiach najważniejszych, charakterystycznych i wpływa-

jących na przyszłość. A także: opisywać fakty i oceniać

je - nie wdając się w psychologiczne dociekania, jaki-

mi motywami kierowali się Tadeusz Mazowiecki,

Krzysztof Skubiszewski, Lech Wałęsa i inni bohatero-

wie dramatu, kiedy podejmowali określone decyzje albo

popełniali zaniedbania.


Na początku wszakże musimy zastanowić się krót-

ko, jaki to był czas - owe cztery lata? Takie zastano-

wienie pozwoli nam ustalić kategorie opisu i kryteria

ocen. Rozmaicie przecież widzimy "dzianie się" wyda-

rzeń międzynarodowych w różnych okresach, czego

innego wymagamy od polityków w odmiennych sytua-

cjach dziejowych. Zaglądając do tomu historii którego-

kolwiek państwa natrafimy często na charakterystyki

w rodzaju: "potrafił przewidzieć kierunek przemian"

albo "nie sprostał wyzwaniom epoki".


70 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Otóż czas był niezwykły. Dzisiaj, jak po koncercie

hard rock, wszyscy trochę ogłuchliśmy od zgiełku prze-

mian, które mało kto sobie wyobrażał jeszcze przed

sześciu laty (a nikt bodaj - tak szybko). Zdanie sobie

sprawy, że po analogie co do rozmiaru i nagłości za-

chodzących procesów trzeba sięgać dwieście lat w głąb

historii, przychodzi nam z pewnym trudem. Jest jednak

konieczne, jeżeli chcemy zrozumieć znaczenie i dynami-

kę tego dziejowego wiru, w którym się znajdujemy -

i do którego wytworzenia naród polski tak walnie się

przyczynił.


Runął komunizm jako ideologia światowa, ZSRR

przestał zagrażać całemu światu jako supermocarstwo

atomowe zdolne sproszkować ludzkość, obalono mur

dzielący przez parędziesiąt lat Europę, zniewolone

w ciągu życia paru pokoleń narody odzyskują prawo

do samodzielności, setki milionów ludzi podlegają pro-

cesowi gwałtownej choć nieprzymusowej zmiany syste-

mu i politycznego i gospodarczego i społecznego. To

już banały, ale rzadko pamiętane.


Polska, która w tym okresie odzyskiwała niepodleg-

łość po przeszło półwieczu niewoli lub pół-niewoli, zaj-

mowała pozycję i wyjątkową - bo była pionierem

przemian, i centralną - bo znalazła się na styku dwu

obozów polityczno-gospodarczych. Była ekonomicznie

słaba, politycznie dopiero się kształtowała.


Te znamiona sytuacji odradzającej się Rzeczypospo-

litej wskazywały w polityce zagranicznej na potrzebę:


l) maksymalnego dynamizmu - aby dopasować się do

tempa globalnych przemian i aby szybkością własnych

poczynań (swoją "energią kinetyczną") nadrobić brak

sił ("energii potencjalnej"); 2) wysiłku wyobraźni, aby

przewidzieć kierunek i tok wydarzeń, nie być bierną

ofiarą procesów dziejowych, ale wykorzystać otwierają-


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 71


ce się szansę; 3) szukania pomysłów i rozwiązań orygi-

nalnych i śmiałych, nieoczywistych - aby móc stać się

podmiotem kształtującym nasze międzynarodowe oto-

czenie.


Zawalenie się komunizmu i brak bezpośrednich za-

grożeń, a nawet przeszkód zewnętrznych, dawały Polsce

w latach 1989-1993 wyjątkową szansę historyczną.

Szansę niebywałą (powtórzę za Zbigniewem Brzeziń-

skim) od pokoju andruszowskiego zawartego między

Polską a Rosją w roku 1667 (oddającego Moskwie

m. in. Ukrainę zadnieprzańską). Jestem przekonany, że

nie było w tym okresie NIC ważniejszego od wykorzy-

stania tej szansy na określenie, utrwalenie i zabezpie-

czenie naszej pozycji międzynarodowej. Pomyślmy:


przez ponad połowę ubiegłych od owego pokoju trzystu

dwudziestu pięciu lat Polska była państwem zależnym,

a przez sto dwadzieścia dziewięć - nie było jej na ma-

pie. Zabezpieczenie naszej niepodległości musi więc być

zadaniem naczelnym.


Jednakże szansę można wykorzystać tylko wówczas,

kiedy posiada się wizję celu, który się chce osiągnąć.

W perspektywie wygląda na to, że w latach 1989-1993

kolejne ekipy rządzące nie miały żadnej wyrazistej kon-

cepcji wobec strony wschodniej, a wobec strony za-

chodniej - koncepcję zarazem ogólnikową i niespójną

wewnętrznie.


Jeszcze zanim powstał, po czerwcowych wyborach

1989 roku, nowy rząd "solidarnościowy" z premierem

Tadeuszem Mazowieckim - 17 sierpnia Lech Wałęsa

zapewnił, że Polska nie wyjdzie z Układu Warszawskie-

go. Tydzień później obiecał "respektowanie" tego ukła-

du kandydat "S" na premiera. W swoim expose Mazo-

wiecki mówił o sojuszu z ZSRR, że "stanie na mocnym

fundamencie, jeżeli ratyfikuje go społeczeństwo. Dziś


72 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


istnieją po temu warunki". Nie wspomniał, że treść soju-

szu - w myśl którego m.in. PRL wzięła udział w znisz-

czeniu "praskiej wiosny" w 1968 roku - należy zmie-

nić. O przestrzeganiu "istniejących układów" zapewnił

m. in. Krzysztof Skubiszewski 6 listopada. 23 XI Mazo-

wiecki nazwał sojusz polsko-radziecki "niezbędnym";


następnego dnia, wznosząc toast podczas oficjalnego

bankietu w Moskwie, potwierdził, że "sojusz obowiązu-

je bez względu na zmienione okoliczności" - tylko

trzeba dać mu podstawę w autentycznych związkach

między naszymi narodami. Pytany o obecność wojsk

radzieckich w Polsce uchylił się od odpowiedzi mówiąc,

że "różne wojska w Europie stacjonują. Jest to wynik

podziału Europy i świata". Oznaczało to postawienie

równości między przymusową obecnością w Polsce

Armii Czerwonej - a obecnością wojsk sprzymierzo-

nych w krajach Paktu Atlantyckiego. Rzecznik rządu,

Małgorzata Niezabitowska zapewniała 22 listopada

1989 r., że to "nieprawda, że tylko jedna siła polityczna

w naszym kraju jest w stanie zagwarantować nasz so-

jusz i harmonijną współpracę z ZSRR". W języku fak-

tów musiało to znaczyć, że "obóz solidarnościowy"

ustawiał się w stosunkach z Moskwą na torze równoleg-

łym do PZPR-u.


Wspólny komunikat premierów RP i ZSRR z dnia

27 listopada potwierdzał bez zastrzeżeń układ z roku

1945. I chociaż Mazowiecki podczas pobytu w Rosji

mówił o stalinowskich wykroczeniach i złożył wzrusza-

jącą wizytę w Katyniu (gdzie na pomniku nadal widnia-

ła fałszywa data mordu...) - nie wspominał ani o póź-

niejszych zbrodniach sowieckich, ani o paru dziesiąt-

kach lat moskiewskiej dominacji. A przecież wiedza

o terrorze, jaki szalał na ziemiach polskich pod osłoną

tego sojuszu, o porwaniu w 1945 r. kierownictwa Polski


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 73


podziemnej, o dziesiątkach tysięcy deportowanych, itd.,

wzrosła właśnie w okresie lat osiemdziesiątych. Można

/rozumieć, że o tych sprawach nie wspominano głośno

w rozmowach oficjalnych; ale bezwarunkowe potwier-

dzanie ważności narzuconego Polsce układu, skazujące-

go ją na rolę wasalską, świadczyło o braku wizji, jakim

państwem ma być odradzająca się Rzeczpospolita.


W wigilijnym przemówieniu w TV premier stwier-

dził że "Polska już jest Polską. Możemy ją urządzić

tak, jak chcemy". Dziesięć dni później minister Skubi-

szewski wysłał do ministra spraw zagranicznych ZSRR

depeszę gratulacyjną z okazji 45-lecia nawiązania sto-

sunków "dyplomatycznych", które były przecież w roku

1945 stosunkami tyrana do wasala. Skubiszewski pod-

kreślał w swoich wypowiedziach programowych, że

prowadzi "niepodległą" politykę zagraniczną. Ponieważ

jednak oświadczał równocześnie (jak podczas przesłu-

chania 8 września 1989 przez sejmową komisję spraw

zagranicznych), że polityka ta "nie może zagrozić na-

szym zobowiązaniom traktatowym", nie postulując za-

razem rewizji tych zobowiązań - pozwalał na interpre-

tację swoich słów w duchu rządowych zapewnień o "su-

werenności" PRL w 1956 roku. Zresztą jego późniejszy

kolega w rządzie, wiceadmirał Piotr Kołodziejczyk,

powtórzył jeszcze 8 sierpnia 1990 roku (po objęciu sta-

nowiska ministra obrony narodowej), że "Związek

Radziecki stanowi gwarancję naszej niepodległości...".


Podczas tworzenia gabinetu Mazowieckiego strona

"rządowa", tj. PZPR, domagała się obsadzenia stanowi-

ska ministra spraw zagranicznych przez ich własnego

delegata; Mazowiecki się temu sprzeciwił. Nie wiem, na

ile kandydatura Krzysztofa Skubiszewskiego była

kompromisowa. Jedyną dotychczas publicznie znaną

aktywnością polityczną tego profesora prawa między-


74 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


narodowego, specjalisty w kwestii granic Niemiec po

II wojnie światowej, było członkostwo w Radzie Kon-

sultacyjnej gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Jeżeli miał

jakieś własne poglądy na to, jak powinno wyglądać

przyszłe, właśnie "niepodległe", państwo polskie i jego

polityka zagraniczna - nigdy tego nie ujawnił, nawet

w podziemiu.


Świetnie władający głównymi językami zachodnio-

-europejskimi, wykształcony i dowcipny, imponował

międzynarodowym obyciem. Okazał się też bardzo

pewny siebie i nieodmiennie zadowolony z własnych

działań. W kilkudziesięciu jego wywiadach, udzielonych

w ciągu czterech lat, nie znalazłem ani jednego przy-

znania się do pomyłki, zaniedbania czy opóźnienia.

Swoich krytyków traktował z góry, nawet pogardliwie,

jako nieodpowiedzialnych amatorów. (Na wielokrotne

wypowiedzi Jerzego Giedroycia nie zareagował ani

razu.) Traktował politykę zagraniczną jako zajęcie dla

fachowców i to głównie gabinetowych. Zapytany 16 XI

1989 przez "Rzeczpospolitą", co sądzi o haśle "uspołecz-

nienia polityki zagranicznej", uchylił się od odpowiedzi

i zapewnił, że "rola parlamentu gwarantuje wpływ naro-

du i społeczeństwa na kierunki dyplomacji". Warto

zwrócić uwagę na to utożsamienie polityki zagranicznej

(której realne podwaliny muszą tworzyć zarówno po-

tencjał militarny i gospodarczy państwa, jak determina-

cja jego obywateli) -z "dyplomacją", tj. zabiegami

formalnymi.


Ale i owa "rola parlamentu" była dość iluzoryczna.

Debaty sejmowe w sprawach zagranicznych były kary-

katuralnie rzadkie - np. jedyna za czasów premiera

Mazowieckiego odbyła się w kwietniu 1990 (!), po pierw-

szej (!) informacji ministra. Tekst traktatu polsko-nie-

mieckiego (dokumentu, który w omawianym okresie


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 75


wzbudził największe emocje) udostępniony został po-

słom dopiero, gdy w RFN ogłosiła go już prasa; pod-

czas debat sejmowych nad nim minister był... w Peki-

nie. Tekst traktatu stowarzyszeniowego ze Wspólnota-

mi Europejskimi posłowie dostali zbyt późno, by móc

się z nim zapoznać przed debatą ratyfikacyjną (podczas

której minister był obecny tylko na początku!). Ale o to

wszystko nie należy winić tylko samego szefa resortu.

Przez cały czas urzędowania Skubiszewskiego komisja

spraw zagranicznych sejmu zachowywała aż nadto

powściągliwe milczenie.


Natomiast Senat przeprowadził w pierwszych dniach

września 1990 debatę na temat polityki zagranicznej RP

i uchwalił rezolucję, domagającą się zasadniczych zmian

w postawie wobec ZSRR. Widocznym skutkiem tej

debaty była nota MSZ, proponująca otwarcie rokowań

w sprawie wycofania wojsk radzieckich z Polski

(nb. Moskwa poruszyła ten temat już w lutym 1990,

a rząd polski, poufnie i ogólnikowo, w kwietniu; Cze-

chosłowacja natomiast rozpoczęła negocjacje 20 grud-

nia 1989, dziesięć dni po utworzeniu nowego rządu).


Przystępując do tworzenia polityki zagranicznej III

Rzeczypospolitej jej kierownicy musieli sobie zadawać

podstawowe pytania: jakie będą główne cele strategicz-

ne? Jakie praktyczne wnioski wynikają z przyjęcia tych

celów? Przed jakimi przyszłymi zagrożeniami chronić

wyzwolone państwo? Odnoszę wrażenie, że albo nie

sformułowano wyraźnie pytań, albo też dawano sobie

na nie odpowiedzi niejasne lub zgoła błędne.


Niewątpliwie przełomowa była decyzja o wiązaniu

8ię Polski ze Wspólnotą Europejską. Chociaż 18 listo-

pada 1989 Skubiszewski oświadczył, że "wszelkie roz-

ważania na temat przystąpienia Polski do EWG są

°becnie przedwczesne i nierealistyczne" - decyzja pod-


76 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


jęta została, o ile wiem przez samego premiera, bardzo

wcześnie; wniosek o status członka stowarzyszonego

złożył Tadeusz Mazowiecki w Brukseli l lutego 1990 r.

Dzisiaj decyzja ta może się wielu wydawać oczywista;


warto więc przypomnieć, że chociaż postulat taki zgłosi-

ło Polskie Porozumienie Niepodległościowe (z którym

Mazowiecki współpracował) już w roku 1976 - w póź-

niejszych wypowiedziach różnych ugrupowań i publicy-

stów podziemnych temat był prawie nieobecny. Kiedy

w połowie roku 1989 przygotowywałem do druku

(w londyńskim Wydawnictwie Polonia) tom Wspólnota

Europejska w oczach Polaków - nie mogłem w prasie

krajowej, jawnej czy niejawnej, lat osiemdziesiątych

znaleźć ani jednej wypowiedzi, zawierającej sugestię

wejścia czy choćby instytucjonalnego zbliżenia do

Wspólnoty! Nawet najśmielsi wówczas futurolodzy (jak

Bronisław Geremek na łamach podziemnej "Woli"

w czerwcu 1988, albo Kazimierz Dziewanowski

w "Przeglądzie Powszechnym" w marcu 1989), najwi-

doczniej uważali taką wizję za zbyt nierealistyczną, by

warto było o niej wspominać...


Decyzja Mazowieckiego, który w dodatku powołał

na ambasadora RP przy Wspólnocie znanego dobrze

w Brukseli wybitnego międzynarodowego działacza

chrześcijańskich związków zawodowych Jana Kuła-

kowskiego, była więc krokiem śmiałym i niezmiernie

ważnym. Została jednak powzięta i była wykonana jak-

by w izolacji od innych składników polityki RP. Od po-

czątku też mylnie rozkładano akcenty między gospo-

darczymi a wszystkimi innymi aspektami włączenia

Polski w organizm wspólnotowej Dwunastki, kładąc

nacisk głównie na stronę ekonomiczną. Tak np. w wy-

wiadzie dla "Gazety Wyborczej" z dnia 26 VII 1990

min. Skubiszewski podkreślił, że jesteśmy głównie za-


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 77


interesowani współpracą gospodarczą z WE. Jednakże

z punktu widzenia Wspólnoty za przyjęciem Polski

przemawiały (i nadal przemawiają) wyłącznie argumen-

ty polityczne: finansowo będą musieli do nas jeszcze

długo dokładać; przyjęcie Polski oznacza też zmniejsze-

nie pomocy bogatszych członków Wspólnoty (dzisiej-

szej Unii) dla słabiej rozwiniętych (jak Grecja, Irlandia

czy Portugalia). Argumenty polityczne - jak rozsze-

rzenie strefy stabilności, demokracji, rządów prawa,

współpracy socjalnej i wojskowej - mogą napędzać de-

cyzje ekonomiczne, ale nie odwrotnie. Jednakże Polska

przez następne lata usiłowała stawiać wóz przed ko-

niem, w dodatku rozdzielając je od siebie. Było to wi-

doczne nawet w podziale kompetencji między organami

państwowymi. Nie istniała jedna instytucja, odpowie-

dzialna za problematykę integracji europejskiej. MSZ

(w którym, po odejściu Jerzego Makarczyka do Stras-

burga, nikt się tym specjalnie nie zajmował) było teore-

tycznie odpowiedzialne za problematykę polityczną -

zaś biuro w ramach Urzędu Rady Ministrów, kierowane

sprawnie od początku przez Jacka Saryusza-Wolskiego,

zajmowało się sprawami gospodarczymi. Nawet Jan

Krzysztof Bielecki, minister d/s europejskich w rządzie

Hanny Suchockiej, nie miał uprawnień do rozmów na

tematy polityczne. Straty, wywołane tym dziwacznym

podziałem, trudno dziś ocenić; myślę, że trzeba je liczyć

na lata.


Drugą stroną medalu, która stawała się z latami co-

raz bardziej widoczna, był brak działań przygotowa-

wczych w społeczeństwie polskim. We wszystkich kra-

jach, które tworzyły Wspólnotę albo się do niej dołącza-

ły, działały przez lata różne stowarzyszenia europejskie,

wpływające na opinię publiczną przez organizowanie

dyskusji i rozpowszechnianie wiedzy na temat celów


78 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


i sposobów integracji. W Polsce przyjęto niestety model

działań odgórnych. Chciałbym być fałszywym proro-

kiem, ale konsekwencje tych zaniedbań (dzisiaj widoczne

gołym okiem w postaci kompromitujące niskiego stop-

nia poinformowania i zrozumienia spraw europejskich

nawet w polskich elitach politycznych) mogą się okazać

fatalne w wypadku przeprowadzenia referendum.


Na początku roku 1990 bardzo szkodliwe w skut-

kach okazało się inne, prostsze, niedomyślenie do koń-

ca podejmowanych w polityce zagranicznej decyzji.

Chodzi o problem "ostatecznego uznania" granicy mię-

dzy Polską a zjednoczoną Republiką Federalną Nie-

miec. Sprawa była faktycznie przesądzona, i tak też

określał ją Skubiszewski np. w wywiadzie dla "Rzecz-

pospolitej" z 16 XI 1989 i w wypowiedziach w Bonn

7 II 1990. Nikt znający sytuację polityczną w RFN

i stosunki między państwami zachodnimi nie mógł,

trzeźwo się zastanowiwszy, nawet przez chwilę wątpić

o tym, że Niemcy (gdyby nawet chciały) nie mają żad-

nej możliwości prawnego czy faktycznego zakwestio-

nowania granicy na Odrze i Nysie. Nie mówiąc już o zu-

pełnej niemożliwości siłowego dochodzenia swoich

ewentualnych roszczeń: są przecież w tej mierze całko

wicie uzależnieni od własnych sojuszników w NATO

Zresztą omówiona powyżej decyzja stowarzyszenia Poi

ski ze Wspólnotą Europejską ustawia nas generalni

wobec Niemiec na innej pozycji. Mieliśmy eliminowaćl

potencjalne zagrożenie z ich strony nie na drodze kon-

frontacji i szukania sprzymierzeńców zewnętrznych -

ale na drodze zbiorowej integracji w europejskiej rodzi<

nie narodów. Wspólnota powstała przecież jako narzp

dzie uniemożliwienia w przyszłości konfliktów siłowych

między jej członkami, przede wszystkim Niemcami

i Francją. |


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 79


Jednakże, sprowokowany dwuznaczną kazuistyką

prawną kanclerza Kohla (której nb. przeciwstawiała się

wyraźna większość niemieckich kół politycznych), rząd

RP stoczył wielomiesięczną czasochłonną batalię o pod-

pisanie traktatu granicznego przed zjednoczeniem Nie-

miec. Wyznaczonego sobie celu nie osiągnęliśmy, bo też

był nie do przyjęcia dla RFN (i jej sojuszników) tak ze

względów politycznych jak i konstytucyjnoprawnych.

Udział przedstawicieli RP w lipcowej paryskiej konfe-

rencji "2+4" był pyrrusowym zwycięstwem, okupionym

tłumioną irytacją zachodnich rządów (pisze o tym nb.

bardzo nam sprzyjający Timothy Garton Ash w swojej

wydanej przed kilku miesiącami księdze In Europe's

Name) i ochłodzeniem stosunków z wieloma autentycz-

nymi przyjaciółmi Polski w Niemczech. Rząd USA, po-

czątkowo opędzający się polskim naleganiom, poparł

nasze, nb. czysto formalne, uczestnictwo w konferencji

dzięki wielkiemu i świetnie (po raz pierwszy!) zorgani-

zowanemu naciskowi Polonii Amerykańskiej. Dopraw-

dy, szkoda było tego wysiłku na wywalanie przymknię-

tych tylko drzwi; przydałby się teraz, kiedy istotnie

chodzi o nasze bezpieczeństwo.


Stanowisko rządu polskiego (w którym głos premie-

ra był skądinąd o wiele bardziej alarmistyczny, niż rze-

czowy głos ministra spraw zagranicznych) wywołało

ponowną falę obaw i antyniemieckich resentymentów.

(Nie zmniejszyło to zresztą innej fali: polskiej emigracji

zarobkowej do RFN.) Zamiast, jak Węgrzy, przyczy-

niać się do zniknięcia NRD, do ostatniej chwili, aż gro-

teskowo, utrzymywaliśmy z tym państwem przyjazne

stosunki, podpisując nawet protest przeciwko jego

"pogwałconej suwerenności" (26 X 1989) i odsyłając

wielu uciekinierów. Straciliśmy psychologiczną okazję

(wykorzystał ją w pełni Vaclav Havel) pojednania -


80 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


i czas, potrzebny na co innego. Opowiadał mi Krzysz-

tof Wyszkowski, że podczas wizyty w Brukseli Mazo-

wiecki uparcie powracał w rozmowie z Jacques'em De-

lorsem do (beznadziejnego) tematu: jak zapobiec jedno-

czeniu Niemiec - podczas kiedy Delors chciał rozmów

o współpracy ze Wspólnotą. Straciliśmy też okazję do

szybkiego wykorzystania niemieckiej pomocy przy zbli-

żeniu z Zachodem.


Podnoszony w tym kontekście bywa argument, że

traktat z Niemcami był pilnie potrzebny, niezbędna

była regulacja prawna w sprawie granicy i wzajemnych

stosunków - i że Republice Czecho-Słowackiej, która

nacisków nie wywierała, zabrało to później aż dwa lata.

Argument przemawia w istocie za czymś odwrotnym.

Czecho-Słowacy nic na opóźnieniu (wywołanym opo-

rami bawarskiej CSU) nie stracili. Stosunki mieli przez

cały czas dobre. Opóźnienie sprawiło kłopoty politycz-

ne rządowi w Bonn, a nie w Pradze - i nie przeszka-

dzało ani nieporównanie większym niż w Polsce inwe-

stycjom niemieckim, ani współpracy wojskowej (od

października 1990), ani ruchowi bezwizowemu (wpro-

wadzonemu na wiele miesięcy przed Polską). Ale naj-

gorsze było to, że po "obronę" przed Niemcami zwróci-

liśmy się do sojuszu, który przez pięćdziesiąt lat trzymał

nas w imperialnej komunistycznej klatce - i do pań-

stwa, które pozbawiło nas niepodległości i zmuszało,

według słów samego ministra Skubiszewskiego, do "wa-

salstwa". Było to nie tylko upokarzające ideowo i poli-

tycznie. I nie tylko kompromitujące wobec Zachodu -

bo jeżeli już mieliśmy do kogoś apelować o pomoc

w rozgrywce z migającym się niezgrabnie Kohlem, to

trzeba było do zachodnich sprzymierzeńców z RFN.

I nie tylko przedłużyło trwanie Układu Warszawskiego

oraz pobyt wojsk radzieckich na naszym terytorium


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 81


(powinny pozostać w Polsce, dopóki "problem niemiec-

ki" nie będzie rozwiązany - powiedział Mazowiecki

21 II 1990). Więcej: świadczyło o fundamentalnym błę-

dzie w ocenie, z której strony może zostać zagrożona

wykluwająca się na niepodległość RP.


Powinno było być jasne, że zagrożenie militarne

i polityczne z Zachodu jest fikcją, podtrzymywaną

latami przez komunistów i ich kremlowskich moco-

dawców. Niemcy nie mieli ani możliwości, ani interesu,

by próbować ingerencji w nasze sprawy. Natomiast

Moskwa traciła swoje imperium - i kto miał gwaran-

tować, że nie zechce bronić swoich wpływów? Czyżby

legendarni "rosyjscy demokraci", bez wpływów w woj-

sku i służbach specjalnych? Czy Jelcyn, którego długo

ignorowaliśmy? W najlepszym razie należało oczekiwać

wieloletniego okresu konfliktów między Rosją a dążą-

cymi do samodzielności republikami ("demokrata"

Gorbaczow pozwalał strzelać do bezbronnych Litwi-

nów) i braku stabilizacji w samej Rosji. Więc z tamtej,

wschodniej strony trzeba się było czym prędzej zabez-

pieczyć. I to korzystając z niepowtarzalnej okazji, jaką

tworzyły podziw dla naszej roli pioniera pokojowych

przemian, wręcz moda na Polskę na Zachodzie, i jedno-

cześnie słabość i defensywność pochłoniętej własnymi

problemami Moskwy. Rok 1990, następujący bezpośred-

nio po "jesieni ludów" roku 1989, stanowił idealny

okres szukania powiązań i zabezpieczeń - w chwili,

kiedy ponowne zagrożenia nie były jeszcze bezpośrednie

i widoczne.


Dla sprawiedliwości dodać trzeba, że nie tylko rząd

w Warszawie fałszywie ocenił sytuację i uległ anachro-

nicznym stereotypom myślenia. Jan Nowak-Jeziorański

Pisał 30 VIII 1990 (w "Rzeczypospolitej"), że w przy-

szłości Niemcy mogą być "niewątpliwie" większym za-


6 - Z Polski ...


82 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


grożeniem dla Polski, niż Rosja; "musimy zmienić nasze

nastawienie do Rosji", ponieważ oni także byli "wspól-

nikami niedoli" pod władzą komunistów. No cóż, to

prawda, że komuniści sowieccy mordowali nie tylko

(milionami) Ukraińców, Białorusinów, Polaków, Tata-

rów i Bałtów, ale i samych Rosjan - naród głównych

władców imperium. Jednak "wspólnikami niedoli",

sprowadzonej przez ich własny rząd, byli nie tylko Ros-

janie ale również Niemcy: pierwsze obozy koncentra-

cyjne zapełnił Hitler niemieckimi przeciwnikami swojej

polityki; i niemieckich oficerów wieszano na hakach

i ścinano toporami w lipcu 1944 roku... Ale tego rodza-

ju przypomnienia nic nam nie dają przy sporządzaniu

diagnozy obecnych i przyszłych zagrożeń.


W ciągu roku 1990 przyjęto w stosunkach z ZSRR

zasadę "dwutorowości". O ile mi wiadomo, pierwszy

ułożył jej program (pod nazwą "polityka dwukondygna-

cyjna") Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, późniejszy wicedy-

rektor departamentu europejskiego MSZ, w obszernym

memoriale, datowanym 22 marca 1990. Owe "dwa tory"

stanowiły stosunki z centralą - i z poszczególnymi

republikami. Zasada była arcysłuszna; rzecz była w jej

stosowaniu: ile i jakich pociągów na którym torze?

W miarę rozpadu dotychczasowej struktury to pytanie

stawało się ważniejsze od samej zasady, na której orygi-

nalność minister Skubiszewski lubił się powoływać.


Pierwsza próba dla Polski nastąpiła zresztą przed

sformułowaniem jakiejkolwiek reguły taktycznej: była .

to deklaracja niepodległości Litwy 11 marca 1990 r.!;


Rząd RP zareagował ogólnikowym oświadczeniem,

wyrażając m. in. nadzieję, że "Litwa i ZSRR rozwiążą

wzajemne problemy". Zostały więc tu wymienione

DWA podmioty, ale bez postawienia kropki nad i. Apel

o uznanie niepodległości Litwy, wydany przez członków


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 83


porozumienia Ponad Podziałami (m. in. Czesława Bie-

leckiego i Jana Olszewskiego) minął bez echa. Dwa

miesiące później Krzysztof Skubiszewski doradzał (na

falach BBC) Litwinom dogadywanie się z Moskwą, któ-

re przyniesie pomyślne rezultaty, jeżeli "Litwini zrobią

jakiś krok wstecz".


Ogólne założenia polityki zagranicznej rządu Ta-

deusza Mazowieckiego wyłożył na konferencji prasowej

9 II 1990 roku minister Skubiszewski. Celem miało być

"realizowanie niepodległości państwa", zaś podejmo-

wane działania szły w trzech kierunkach: stosunków

z ZSRR, które były "kwestią strategii państwowej"

(brzmiało to poważnie a zarazem tajemniczo); stosun-

ków w Niemcami; polityki europejskiej, polegającej na

włączaniu się w już istniejące struktury. Wszystko to

było równie słuszne jak ogólnikowe, ale wydaje się, że

głównym motywem konferencji było zdystansowanie się

od poczynań Lecha Wałęsy, który trzy tygodnie wcześ-

niej, podczas sensacyjnej rozmowy z ambasadorem

Władimirem Browikowem domagał się wycofania

wojsk radzieckich do końca bieżącego roku, wyjaśnie-

nia kulisów agresji sowieckiej w 1939 roku oraz procesu

szesnastu przywódców Polski Podziemnej, itd. Jak wia-

domo, wywołało to wielką irytację premiera, który za-

rzucał Wałęsie nieodpowiedzialność. Skubiszewski stwier-

dził krótko, że polityka zagraniczna - to nie jest dzie-

dzina dla związków zawodowych...


"Brak koncepcji", "nowej wizji" i w ogóle spójności

w polityce zagranicznej a także publicznej dyskusji na

Jej temat zarzucił rządowi 5 IV 1990 Dawid Warszaw-

ski w "Rzeczypospolitej". Dokładnie trzy tygodnie póź-

niej Skubiszewski wygłosił w sejmie przemówienie, wy-

liczając dziewięć "priorytetów" polskiej polityki zagra-

nicznej. Pierwszym z nich było "współtworzenie euro-


84 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


pejskiego systemu bezpieczeństwa" i tym samym

"współdziałanie na rzecz jedności naszego kontynentu".

Na czym ten system i owa "jedność" miały polegać -

wyjaśnione nie było. (Po niespełna czterech latach te

same formuły słyszymy z ust ministrów Andrieja Ko-

zyriewa i Pawła Oraczowa.) Następne priorytety, to

"bliskie współżycie z potężnymi sąsiadami"; nowe

powiązania regionalne (obok Układu Warszawskiego

i RWPG!) w postaci trójkąta Polska-Czechosłowacja-

-Węgry i konferencji państw bałtyckich. Na czwartym

miejscu, tuż przed bliższą współpracą z Ameryką Ła-

cińską, "do pewnego stopnia zaniedbaną", znalazło się

"rozszerzanie powiązań" [...] generalnie ze światem cy-

wilizacji zachodniej". Retoryczna ogólnikowość tych

priorytetów (tylko szósty, "redukcja długów" i dziewią-

ty "znoszenie barier wizowych", miały postać konkret-

nych zadań do wykonania) była uderzająca. Brane po-

ważnie - całkowicie poświadczały wysunięte przez

Warszawskiego zarzuty braku koncepcji.


Najważniejsza była oczywiście kwestia zapewnie-

nia bezpieczeństwa państwu. W sprawie Układu War-

szawskiego rząd zajmował postawę najpierw konser-

watywną, później dwuznaczną. 14 II 1990 Mazowiec-

ki określił udział Polski w tym sojuszu jako "istot-

ny dla bezpieczeństwa państwa", l VI postanowiono

Układ reformować. Pod widocznym wpływem Węgrów

(którzy otwarcie dążyli do likwidacji) i Czechosło-

waków, po spotkaniu Komitetu Doradczego Układu

w Moskwie 7 VI Mazowiecki mówił o potrzebie zba-

dania "mechanizmów zasadniczej przebudowy Ukła-

du". Nie zgodził się jednak z naleganiem premiera Wę-

gier Jozsefa Antalla, by Układ rozwiązać we wrześniu

1990. 7 XI, już podczas kampanii prezydenckiej i naci-

skany przez zwolenników Wałęsy, zapowiedział likwida-


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 85


cję Układu "w ciągu roku". (Nastąpiło to już l IV


1991.)


Porządek w Europie miała, zdaniem Mazowieckiego

i Skubiszewskiego, zapewnić rozbudowana i zinstytu-

cjonalizowana struktura Konferencji Bezpieczeństwa

i Współpracy Europejskiej. 7 II 1990 Skubiszewski wy-

stąpił w Rzymie z propozycją zawarcia "traktatu euro-

pejskiego" z udziałem 35 sygnatariuszy KBWE. Kto

miałby egzekwować jego dotrzymanie - nie można się

nawet domyślić. Powtarzano slogany o "nowym po-

rządku europejskim" oraz postulaty "systemu bezpie-

czeństwa europejskiego" i "rady współpracy europej-

skiej" - bytów czysto werbalnych, oderwanych od

istniejących struktur wojskowych i od rzeczywistych za-

grożeń. Myślę, że nie trzeba było czekać aż na maka-

bryczną lekcję pokazową w byłej Jugosławii, by uświa-

domić sobie zupełną bezużyteczność KBWE w zadaniu

utrzymania pokoju. Przepisy tej gadającej struktury

wymagają przecież, by sam agresor wyraził zgodę na

zbiorowe wystąpienie przeciwko agresji. A nawet gdyby

taki cud się zdarzył, KBWE nie posiada środków woj-

skowych do wyegzekwowania swoich postanowień...


Ówczesne (z lat 1990-1991) wypowiedzi Mazowiec-

kiego i Skubiszewskiego kojarzą się dzisiaj nieodpar-

cie z bardzo do nich podobnymi wypowiedziami...

ministra Kozyriewa z marca 1994 roku. (Tyle tylko, że

cel Kozyriewa jest jasny: tak długo rozprawiać o KBWE

i nieokreślonym "zbiorowym bezpieczeństwie", aż Rosja

znowu będzie w stanie dyktować swoje warunki; jak so-

bie wówczas wyobrażali przyszłość Mazowiecki i Skubi-

szewski - nie wiem.) 5 XII 1990 Skubiszewski oznajmił,

że przystępujemy [?] do budowy europejskiego systemu

bezpieczeństwa zbiorowego na bazie KBWE i zapewniał,

że "po rozwiązaniu^Układu Warszawskiego nie będzie


86 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


próżni". "Dodam też - wyjaśniał, by nie było wątpli-

wości - że żadne członkostwo Polski w NATO nie

wchodzi w rachubę. Pojawiające się w tej sprawie głosy

są pomysłami niektórych publicystów."


Trzy tygodnie wcześniej, tuż przed wyborami prezy-

denckimi, Skubiszewski dał wyraz pewności siebie: "po-

lityka zagraniczna Polski nie zmieni się. [...] Zmiana nie

jest po prostu możliwa. Można najwyżej na to, co ja

robię, wymyśleć inną nazwę". Pokazem osiągnięć "dwu-

torowości" polskiej polityki wschodniej miała być pod-

róż ministra spraw zagranicznych do Moskwy (jako sto-

licy ZSRR i stolicy Rosji), Kijowa i Mińska w połowie

października 1990 roku. (Znamienny był brak odwie-

dzin w republikach bałtyckich, które już proklamowały

niepodległość.) MSZ zapowiadał "przełom" we wzajem-

nych stosunkach, ale była to przesada, bo wydarzenia

w ZSRR toczyły się szybciej, niż przewidywano. Podpi-

sane dokumenty na temat "przyjaźni i dobrego są-

siedztwa" kodyfikowały stan rzeczy, który odchodził

już w przeszłość; jednakże postęp był niewątpliwy, bo

Skubiszewski nie wspominał już ani o Układzie War-

szawskim, ani o pakcie z 1945 roku. Wyciszanym

w Warszawie zgrzytem zakończyła się wizyta w Miń-

sku, fatalnie przygotowana przez MSZ. Nie podpisano

żadnej deklaracji; Białorusini całkiem logicznie odrzuci-

li projekt powołania się na polsko-radziecką umowę

o granicy państwowej z 16 VIII 1945, bo nie byli w niej

stroną. Skubiszewski potraktował gospodarzy z wysoka

i wytknął im, że "nie protestowali" przeciwko owej

umowie; ciekaw jestem, jak sobie wyobrażał taki pro-

test przeciw decyzjom Stalina? Stan wzajemnej urazy

trwał kilkanaście miesięcy.


A zegar mierzący wydarzenia za naszą granicą

wschodnią biegł coraz szybciej. Sprawdzała się przepo-


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 87


wiednia bliskiego doradcy Jelcyna, Arkadija Murano-

wa, który już 17 stycznia 1990 roku mówił w Wiedniu

o "nieuchronnym" rozpadzie ZSRR. Tymczasem, jak

powiedział w przeszło rok później poseł "Solidarności"

do sejmu RP, Ukrainiec Włodzimierz Mokry, Polska

nadal nie miała "wizji polityki wschodniej"; na-

wet "nadspodziewanie" udana wizyta Skubiszewskiego

w Kijowie "nie stanowiła realizacji dalekosiężnej i wy-

raźnej polityki". ("Życie Warszawy", l II 1991).


Objęcie urzędu prezydenta przez Lecha Wałęsę,

a urzędu premiera przez Jana Krzysztofa Bieleckiego,

wywołało na początku 1991 falę wypowiedzi progra-

mowych i analitycznych. Ich tłem były formalne dekla-

racje niepodległości krajów bałtyckich, ogólne przyspie-

szenie rozpadu ZSRR i widoczne słabnięcie pozycji


Gorbaczowa.


9 stycznia 1991 Krzysztof Skubiszewski wygłosił od-

czyt w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodo-

wych w Londynie (tekst w "Tygodniku Powszechnym",

17 III 1991). Mówił znowu o potrzebie traktatowej kody-

fikacji "europejskiego systemu bezpieczeństwa" na bazie

KBWE. Musi to być, zdaniem autora, jeden system,

obejmujący całość kontynentu; NATO nie może czynić

żadnych kroków, które wywoływałyby choćby "podej-

rzenia" ze strony ZSRR. Etapem pośrednim na drodze

do systemu ogólnoeuropejskiego powinny być związki

"regionalne", takie jak Trójkąt Wyszehradzki. Na moż-

liwość rozpadu ZSRR minister RP patrzył z nieukrywa-

ną obawą; nie wymieniał żadnych cech pozytywnych te-

go procesu - mówił wyłącznie o zagrożeniach destabili-

zacją i masowymi migracjami ludności. Nie wspomniał

o brutalnych naciskach sowieckich na Bałtów.


W styczniu polała się krew w Wilnie i Rydze. Jacek

Kurski w patetycznym artykule "Widziałem Litwę zdra-


88 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL



dzoną" ("Tygodnik Gdański", 3 II 1991) apelował o na-;


tychmiastowe uznanie niepodległości Litwy, nie tylko

w imię "historycznego pojednania z narodem litew-

skim". Argumentował słusznie, że "obojętni na los Lit-

wy - przed niczym się nie zabezpieczamy". Wezwania

pozostały niestety daremne. Na postawione 14 II 1991

w sejmie przez posła Henryka Wujca pytanie, kiedy RP

uzna niepodległość Litwy - minister Skubiszewski od-

powiedział: "Nie wiem, bo to zależy od obiektywnych

faktów, od uzyskania niepodległości państwa. Moim j

zdaniem stosunki dyplomatyczne z korporacją teryto-

rialną, z państwem, z tą czy inną republiką, byłyby bar-'

dzo dziwne, gdyby zgodę na wyjazd do tego państwa-

miał nasz ambasador uzyskiwać od obcego państwa,

które kontroluje granice tego państwa, do którego się

udaje. Tego w międzynarodowych stosunkach dyplo-

matycznych nie ma". Polak pamiętający, ile wysiłków

pochłonęły po rozbiorach starania o uzyskanie między-

narodowego poparcia dla praw jego Ojczyzny do istnie-

nia - czyta te słowa z zażenowaniem. Wspomnijmy, że

w latach 1939-1945 legalny rząd RP rezydował za gra-

nicą (podobnie, jak rządy Holandii czy Norwegii); za-

pewne według zasady min. Skubiszewskiego stosunki

dyplomatyczne z Polską powinny były ustać z chwilą

opanowania we wrześniu 1939 jej terytorium przez woj-

ska niemieckie i sowieckie.


W przemówieniu sejmowym, do którego odnosiło

się pytanie Wujca, Skubiszewski wyłożył zasady polity-

ki zagranicznej, którą zamierzał prowadzić w nowym

rządzie. Zasługują tu na uwagę dwa składniki: trakto-

wanie całej Europy jako jednego "obszaru bezpieczeń-

stwa", tj. postulowanie włączenia Polski do tego same-

go systemu zabezpieczeń, do którego należeć będzie

Rosja; oraz powtarzanie teorii, że z punktu widzenia


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 89.


bezpieczeństwa państwa Polska "leży między Niemcami

a ZSRR". Nie pojmuję, jak profesor mógł przeoczyć

asymetryczność tego sąsiedztwa. Niemcy są politycznie

i militarnie włączone w kontrolujące je organizmy

NATO i Wspólnot Europejskich; centralistyczne impe-

rium ZSRR, nawet w stanie rozkładu, jest czymś zupeł-

nie innym. Takie pojmowanie położenia geopolityczne-

go Polski skazuje nas na anachronizm myśli politycznej..


Na rzeczowe pytania posła Józefa Oleksego, doty-

czące m. in. ewentualnego przystąpienia do NATO oraz

"neutralności" Polski (którą zadeklarował nieco wcześ-

niej premier!) - Skubiszewski odpowiedział, że "Wstą-

pienie do NATO nie wchodzi w rachubę ze względu na

równowagę w regionie, w którym jesteśmy". Ważne

było nie tylko wykluczenie takiej możliwości, ale i argu-

ment, nie mający nic wspólnego z NASZYMI własnymi

interesami państwowymi. W sprawie neutralności wy-

powiedział się bardzo niejasno. "Nie jesteśmy neutralni

w tym sensie, jak Finlandia, Szwecja lub Irlandia." Ani

też w tym sensie, jak Austria czy Szwajcaria. To nie-

możliwe, bo "odcięlibyśmy się od możliwości zabezpie-

czeń, które stwarzają funkcjonujące w Europie organi-

zacje bezpieczeństwa". Miał więc na myśli jakieś inne

"organizacje", niż te, na których wsparcie mogą liczyć

państwa wyżej wymienione. Na czym opierał zapewnie-

nie, że "niebezpieczeństwo izolacji nam nie grozi" - nie

wyjawił.


Brak zamiaru włączenia Polski do NATO Skubi-

szewski potwierdził w kwietniu 1991 ("Trybuna", 6-7

IV 1991). Natomiast uznanie przystąpienia do NATO

za nasz cel postulował Grzegorz Kostrzewa-Zorbas,

wówczas wyższy urzędnik MSZ, w tajnym memoriale

z 16 III 1991, przekazanym kilku osobom, uznanym za

wpływowe. Wiosną 1991 rozpoczęła też, z inicjatywy


90


Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 91


wiadzie, zamieszczonym w "Rzeczypospolitej" 26 III

1991: "Dobre stosunki z ZSRR są fundamentalnym za-

daniem naszej strategii państwowej". Toteż na pytanie

o "dwutorowość" odparł, że "nie oznacza ona syme-

trii", bo "stosunki z republikami mają inny wymiar" niż

z ZSRR. Posłużył się też ilustracją historyczną, opartą

nie wiem, czy na niewiedzy, czy cynizmie: przypomniał

bowiem, że traktat ryski Polska podpisała "nie tylko

z Rosją radziecką, lecz także z Ukrainą". Otóż nawet

dość powierzchownym znawcom tego tematu wiadomo,

że "reprezentacja" Ukrainy w Rydze była czysto fikcyj-

na - do tego stopnia, że tekst ukraiński napisał...

przedstawiciel RP, Leon Wasilewski.


Kostrzewy-Zorbasa, spotkania grupa osób, przekszt

cona później w Klub Atlantycki. O poszukiwaniu "róż-

nych form zbliżenia do NATO" mówił nieco później

również Lech Kaczyński, minister stanu d/s bezpieczeń-

stwa państwa w Kancelarii Prezydenta ("Rzeczpospoli-

ta", 23 V 1991).


Poczucie, że polska polityka zagraniczna dryfuje,

wyrażali na początku roku 1991 obserwatorzy bardzo

różnej maści politycznej. Stanisław Marek Królak

w "Tygodniku Gdańskim" (24 II 1991) pisał, że Polska

znalazła się w "szarej strefie" między Zachodem

a Moskwą, a nie ma ani jasnej wizji celów, ani też kon-

sekwencji w dążeniu do tego, co zostało (jak wejście do

Wspólnoty Europejskiej) jako cel wymienione. Adam

Krzemiński i Wiesław Władyka {Koktajl Mołotowa "Po-

lityka", 2 III 1991) zwracali uwagę na uleganie przez

Polskę wpływom rządu USA i stwierdzali, że: "Nie ma

ośrodka, ustalającego politykę polską"; nie ma żadnego

"stratega", jest natomiast (chwalony) "ostrożny i su-

mienny wykonywca", minister Skubiszewski. Zasadę

działania tego wykonawcy bez strategii idealnie streściła

Maria Wągrowska ("Rzeczpospolita") w tytule spra-

wozdania z konferencji prasowej ministra dnia 18 III

1991: "Traktaty zamiast sojuszy".


Przygotowany był właśnie do podpisania nowy

traktat z Francją; chociaż nie zawierał w istocie nic no-

wego ani konkretnie zobowiązującego, minister oceniał

go wręcz euforycznie. (Jako ciekawostkę dodam, że

spośród wszystkich partnerów, którym w ciągu tych pa-

ru lat zaproponowaliśmy traktaty, odmówili tylko Bry-

tyjczycy. Zapytali: a po co? Nie darmo Anglia była

kolebką empiryzmu...)


Prowadzoną w owym czasie politykę wobec wschod-

nich sąsiadów Skubiszewski tak charakteryzował w wy-


Dalej czytamy w wywiadzie: "Dziś republiki dekla-

rują swoją suwerenność - wyciągamy z tego pewne

konsekwencje. [...] Działamy roztropnie i z umiarem,

uwzględniając fakty pojawiające się w ZSRR i jak dotąd

ten fragment naszej polityki wschodniej nie natrafił na

trudności w Moskwie". Trudno o dobitniejsze stwier-

dzenie, że nasze postępowanie wobec usamodzielniają-

cych się republik narodowych MSZ uzależniał od min

na twarzach kierownictwa radzieckiego.


Próbę wpłynięcia na uporządkowanie i zdynamizo-

wanie polskiej polityki zagranicznej podjął wiosną 1991

Komitet Doradczy Prezydenta. Wiedzieliśmy, że sku-

teczny nacisk na ministra Skubiszewskiego jest możliwy

tylko poprzez Belweder; premier Bielecki zaczął prze-

jawiać inicjatywę dopiero po moskiewskim puczu

w sierpniu 1991. W przedkładanych Lechowi Wałęsie

memoriałach polemizowałem m. in. z tezą, że jeżeli Pol-

ska będzie różnicować swoją politykę wobec republik

radzieckich w zależności od wyrażanych przez nie dąż-

ności niepodległościowych, to może wpłynąć destabili-

zująco na obszar ZSRR. Nie jesteśmy - twierdziłem -


92 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


w stanie sprawić, aby którakolwiek z republik chciała

(lub nie) się usamodzielnić; możemy natomiast okazy-

wać sympatię (łącznie z formalnym uznaniem) dla pod-

jętych już decyzji. Dwutorowość nie wystarczy, argu-1

mentowałem: trzeba pokazywać, jakiej szerokości tory

wolimy. Postulowałem zwołanie przez Polskę między-

narodowej konferencji w sprawie obwodu kalinin-

gradzkiego - aby postarać się usunąć zagrożenie, które

stanowi rosnąca koncentracja wojsk na tym obszarze.

Sugerowaliśmy też zaproszenie do Polski Borysa Jelcy-;


na, ale Wałęsa się ociągał; dopiero później dowiedzia-

łem się, że minister Skubiszewski nakazał wycofać za-

proszenie już wystosowane przez marszałka Senatu;


Andrzeja Stelmachowskiego.


Domagaliśmy się też przyjęcia, że celem Polski jest

wejście do struktur bezpieczeństwa NATO. Proponowa-

łem, aby rozpocząć od ujednoznacznienia naszej posta-

wy wobec Zachodu (wiceminister Janusz Onyszkiewicz,

odpowiedzialny za te sprawy w MON-ie, znowu dekla-

rował 19 VI 1991 "neutralność" Polski...) i przeprowa-

dzenie zmian przygotowawczych w ministerstwie i orga-

nizacji sił zbrojnych. Niestety, kiedy w dniach 2-3 VIII

prezydent Lech Wałęsa składał wizytę w siedzibie^

NATO w Brukseli, ktoś (według Jarosława Kaczyńskie-

go był to Mieczysław Wachowski) wykreślił z jego

przemówienia jednoznaczne stwierdzenie, że naszym

celem jest wejście do tej organizacji. Tekst był z góry

przygotowany, więc gospodarze dowiedzieli się o skreś-

leniu. Był to dla nich sygnał, nie ostatni, polskiego nie-'

zdecydowania. '


13 VIII Jerzy Marek Nowakowski (dyrektor Ośrod-

ka Studiów Międzynarodowych przy Senacie) pisał

w "Życiu Warszawy" o "niemal zupełnym zamarciu

naszej polityki wschodniej", o szybkich zmianach


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 93


w ZSRR - i naszym "komentowaniu się taktyką wy-

czekiwania". Ostrzegał: "sądzę, że dzwoni już ostatni

dzwonek". Nie bardzo się pomylił. Tydzień potem

(19 VIII) nastąpiła próba puczu w Moskwie - która

odsłoniła nasze zupełne nieprzygotowanie, tak organi-

zacyjne jak polityczne. Ujawniła również chwiejność

prezydenta, który najpierw chciał dzwonić do Janajewa

a potem uchylał się od zajęcia stanowiska. Nie zdecy-

dował się też na podjęcie wysuniętej przez bardzo wy-

soko postawione czynniki zagraniczne sugestii, by Pol-

ska zadeklarowała jednoznacznie swoją polityczną i mi-

litarną przynależność do obozu zachodnich demokracji.


Załamanie się puczu pozwalało potraktować go jako

darmową lekcję: ewidentne ukazanie zagrożeń, a zara-

zem stworzenie szans na lepsze zadbanie o bezpieczeń-

stwo Polski. Szansę takie ogromnie zwiększyło gwałtow-

ne przyspieszenie rozkładu ZSRR. Uważam, że ostatnie

miesiące roku 1991 przyniosły powtórzenie podobnie

rozległych możliwości działania międzynarodowego,

jakie miała Polska bezpośrednio po "jesieni ludów"

1989 r. I jeszcze mniej z tych możliwości skorzystaliśmy.


Zorganizowana już 28 sierpnia przez Komitet Do-

radczy Prezydenta narada "Kryzys wschodni a Polska"

była poświęcona nie tylko naszym dotychczasowym za-

niedbaniom, ale i możliwości ich odrobienia. Padło

sporo konkretnych sugestii, zarówno w kwestiach za-

sadniczych (wyjścia z postawy klienckiej wobec Mosk-

wy), jak i konkretnych (obwód kaliningradzki, źródła

surowców energetycznych, zaproszenie Jelcyna, itd.).

Niestety, Lech Wałęsa potraktował naradę jako element

wewnętrznej rozgrywki polityczno-personalnej, związa-

nej z bliskimi już wyborami; podobnie postąpiła znacz-

na większość środków przekazu i środowisk politycz-

nych. Problemy merytoryczne odepchnięto na bok; dy-


94 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


skusji nie podjął prawie nikt. Prezydent oświadczył, że

dotychczasowa polityka zagraniczna była najlepsza

z możliwych; jasne było, że w ten sposób stara się uchy-

lić od zajmowania wyraźnego stanowiska na przyszłość,.


Ukazało się trochę artykułów, oceniających naszą

"politykę wschodnią" czy wytykających jej brak. Ernest

Skalski wyliczał problemy i namawiał do roztropności

("Gazeta Wyborcza", 31 VIII 1991). Andrzej Drawicz

napisał, że "nasza bierność i opóźnienia wydają się

oczywiste" ("Życie Warszawy", 17 IX 1991). Ale i ci

dwaj, i inni nie próbowali nawet odnieść się ani do

belwederskiej narady, ani do siebie wzajemnie: była to

gimnastyka publicystyczna w wolnej przestrzeni. Zwra-

całem na to uwagę w zasadniczym i pedantycznym

tekście Spór o politykę wschodnią ("Rzeczpospolita",

l X 1991), obfitującym w różne konkrety. Żadnej od-

powiedzi: w okresie kampanii wyborczej nikt nie chciał

przyznać, że ktoś z nie jego własnego obozu ma coś do

powiedzenia, albo wręcz i rację. MSZ jak zwykle było

ponad. Ten stan rzeczy uległ później utrwaleniu.


3 września 1991 prezydent Leonid Krawczuk przeka-

zał rządowi RP propozycję nawiązania stosunków dyplo-

matycznych. Osobiście przywiózł ją cztery dni później do

Warszawy, w swojej pierwszej po deklaracji niepodle-

głości Ukrainy podróży, minister spraw zagranicznych

Ukrainy Anatolij Złenko. Jak donosiła "Gazeta Wybor-

cza" z 9 IX, MSZ zostało tym "zaskoczone". Dopiero

nacisk premiera Bieleckiego sprawił, że doszło do podpi-

sania dokumentu o "przyszłym" (!) nawiązaniu stosun-

ków dyplomatycznych; minister Skubiszewski znowu

użył swojego argumentu o "sprawdzaniu paszportu na

granicy" przez funkcjonariuszy innego państwa.


Tegoż 9 września Bielecki w Waszyngtonie po raz

pierwszy poruszył otwarcie sprawę wejścia Polski do


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 95


NATO. Prezydent Bush odpowiedział wymijająco, ale

poparł tę myśl m. in. wpływowy senator Richard Lugar.

Sprawy ruszyły z miejsca - ale niezbyt sprawnie, bo

12 IX minister Kołodziej czy k wyraził nadzieję, że

w przyszłości NATO zostanie zlikwidowane. Nic dziw-

nego, że dwa miesiące później, podczas wizyty Skubi-

szewskiego w Brukseli, Manfred Wórner poprosił o wy-

jaśnienia. Musiał na nie czekać jeszcze długo. Chodzi-

ło bowiem o pełną jednoznaczność otwartych deklara-

cji, popartą praktycznymi działaniami. Sekretarz Gene-

ralny Paktu był zwolennikiem naszego przystąpienia

w przyszłości mierzonej na parę lat; musiał jed-

nak bezwzględnie dbać o to, by jasne było, że to Polska

chce wejść do NATO, a nie NATO stara się wciągnąć


Polskę.


l grudnia obywatele Ukrainy potwierdzili w refe-

rendum wolę niepodległości. Premier Bielecki podjął

decyzję o natychmiastowym uznaniu tego faktu. Na-

reszcie byliśmy na czas, nawet pierwsi. Ale Gorbaczow

wyrażał oburzenie, a 4 grudnia prezydent Wałęsa zate-

lefonował do niego z wyrazami pocieszenia... Znowu

ujawniła się niespójność. Zaś 10 grudnia, na 11 dni

przed formalną likwidacją ZSRR, Polska parafowała

układ z tym znikającym państwem. Można by to uznać

za symbol naszego zacofania, ale wiceminister Jerzy

Makarczyk wyjaśnił, iż "do tekstu dołączyliśmy oświad-

czenie obu rządów, że tam, gdzie mówi się o Związku

Radzieckim, ma się na myśli wspólnotę lub unię, która

powstanie w miejsce ZSRR". Tak więc Rzeczpospo-

lita z góry zadbała o utrzymanie moskiewskiej cen-

trali.


Nie jest tajemnicą, że chwiejność i niespójność sta-

nowiska RP wobec Ukrainy oraz trzymanie się do

ostatka fikcji ZSRR były związane z naciskami USA.


96 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Ale poparcie Stanów nie pomogło Gorbaczowowi

a nasza bierność zaszkodziła interesom Polski.


Zaniedbania lat 1989-1991, łatwo zacierające się

w naszej świadomości, wynikały z braku koncepcji,

braku wyobraźni i braku odwagi. A także, jak wykazy-

wał Jerzy Marek Nowakowski w kwietniu 1991, z zupeł-

nego nieuwzględnienia czynnika czasu {Polska polityka

wschodnia, "Zeszyty Niezależnego Centrum Studiów

Międzynarodowych", nr 2). Prowadziliśmy politykę nie-

spiesznie, od traktatu do traktatu, od konferencji do

konferencji - a tymczasem świat dookoła zmieniał się

szybko i mijały okresy wyjątkowej koniunktury. Wielu

z tych zaniedbań nigdy się już nie uda odwrócić, przede

wszystkim uchylenia się Polski od jednoznacznego

i szybkiego uznania niepodległości Litwy - państwa

z którym tworzyliśmy jeden organizm przez pół tysią

ca lat. Szansa pięknego i czystego rozpoczęcia nowe

go rozdziału we wzajemnych stosunkach minęła na

zawsze.


Zaniedbanie i opóźnienia lat następnych były w du

żym stopniu konsekwencją nawarstwiania się skutków

wcześniejszych zaniechań, wynikających z braku wizji

przyszłości. Wyobraźni nie przybyło; rutyna traktatowa

toczyła się dalej. Zmieniła się jednak międzynarodowa]

aura wokół naszego kraju. W latach 1989-1991 Polska!

żyła ze swojej reputacji pioniera przemian w Europie

środkowo-Wschodniej. Nastroje społeczne wpływały na

działania rządów. W latach 1992-1993 na sprzyjające

nam decyzje trzeba było zapracować - a z reguły nie

potrafiliśmy tego zrobić. Narzekania prezydenta, który

BYŁ bohaterem narodowym i międzynarodowym, na

to, że Zachód się od nas "odwrócił" - nic nam nie po-

magały, odbierano je jako natręctwo. Skuteczność

właściwego ministrowi Skubiszewskiemu stylu staran-


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 97


nych dyplomatycznych deklaracji zależała teraz od

wsparcia w działaniach: zarówno we własnym kraju jak

wobec opinii publicznej i wpływowych ośrodków za

granicą. Ale minister, prawdziwy mistrz w urabianiu

rodzimych środków przekazu - nigdy się takimi dzia-

łaniami nie interesował. Kiedy w lutym 1991 roku zo-

stał ponownie (przez posła Oleksego) zapytany o "spo-

łeczny wymiar polityki zagranicznej", znowu ujawnił

brak zrozumienia, o co chodzi. Chodzi zaś ni mniej ni

więcej niż o to, by przekonywać własne społeczeństwo

i ośrodki zagraniczne, by były skłonne w razie potrzeby

coś poświęcić dla celów, które im się wskazuje.


W latach 1992-1993 minister spraw zagranicznych

i inni rzecznicy RP składali już (nareszcie) wyraźne

deklaracje chęci włączenia się w struktury obronne Za-

chodu. Ale za tymi deklaracjami nie następowały ani

działania przygotowawcze w wojsku polskim (dowodem

są dzisiejsze badania na temat potrzeby i kosztów

takich działań), ani instrukcje dla ambasadorów, by

zabiegali o urabianie sympatii w szesnastu stolicach

państw NATO, ani wysiłki na rzecz zjednania opinii

parlamentarnej, istotnej zwłaszcza w USA.


W ciągu lat 1992-1993 mniej było dramatycznych

wyzwań i dziejowych szans, a więc i mniej drastycznych

uchyleń. Za to uwyraźniła się niezborność ośrodków

decyzyjnych. Prezydent prowadził osobną, często trud-

no zrozumiałą tak w kraju jak i za granicą, politykę

zaskakujących pomysłów, które w najlepszym razie

wywoływały zamieszanie. MSZ, powiązany coraz ściślej

z Belwederem, był w okresie rządów Jana Olszewskie-

go, a nawet (w mniejszym stopniu) Hanny Suchockiej,

instytucją nie w pełni podporządkowaną linii premiera

- co nie znaczy bynajmniej (i na szczęście !), że wiernie

realizował idee prezydenta.


~1 - Z Polski ...


98 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Wiadomo, że w rządzie Jana Olszewskiego minister

Skubiszewski znalazł się na życzenie Lecha Wałęsy. Nie

będę już wracał do historii wpisania przez ministra,

w ostatniej chwili, do premierowskiego expose własnej

wersji wytycznych polityki zagranicznej. Przypomnę

tylko dwa uderzające i szkodliwe przykłady niespój-

ności tej polityki w pierwszym półroczu 1992 r.


5 II 1992 Jerzy Milewski, szef Biura Bezpieczeństwa

Narodowego (dążący wówczas, na przekór ministrowi

ON Janowi Parysowi, do zmniejszenia tak liczebności

armii, jak i wydatków na wojsko), oświadczył, że Pol-

ska nie ma potrzeby zawierać sojuszów militarnych,

skoro założenia naszej doktryny obronnej nie definiują

żadnego wroga. Można to nazwać prawdziwie rozkosz-

nym przejawem solipsyzmu (skoro nie widzę wroga,

to go nie ma!) - ale, mówiąc poważnie, było to niedo-

bre przygotowanie do międzynarodowego seminarium

NATO-wskiego w Warszawie (11-14 III 1991). Parys

stawiał jednoznacznie jako cel włączenie Polski do

NATO. Manfred Wórner w publicznych wypowiedziach

uznawał sprawę członkostwa za "otwartą", chociaż

w tej chwili jeszcze nieaktualną; w rozmowach półpry-

watnych zapewniał o możliwości coraz bliższej współ-

pracy. Niestety, minister Skubiszewski zaskoczył wszyst-

kich postawieniem na nowo sprawy zawarcia ogólno-

europejskiego traktatu o "bezpieczeństwie", na bazie

KBWE. Wórner nie ukrywał zaskoczenia; jego zastępca

do spraw politycznych, Gerhard von Mokkę, usiłował

się dowiedzieć, o co nam naprawdę chodzi?


A chociaż występując 7 III na forum sejmowym

Komisji Spraw Zagranicznych Skubiszewski nie powtó-

rzył już, że włączenie Polski do NATO "nie wchodzi

w rachubę" a nawet rozważał możliwość "stopniowego

włączania Polski w system bezpieczeństwa NATO"


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 99


dwa tygodnie później pytanie: "o co Polakom chodzi?"

zyskało jeszcze ostrzejszą aktualność. Oto Lech Wałęsa

wystąpił, podczas podróży do Niemiec (gdzie partie

SPD i FDP wypowiedziały się właśnie za naszym "peł-

nym członkostwem" w NATO!), z koncepcjami NATO-

-bis i EWG-bis. Rzeczywistej treści tych koncepcji nikt

nigdy nie potrafił jednoznacznie wytłumaczyć. MSZ

wydał "wyjaśnienie", którego na szczęście też nie można

było zrozumieć. Skubiszewski poczciwie określił te idee

w rozmowie z Genscherem jako "formuły przenośne".

Ale formuły czego? Według Milewskiego, głównego

obok Wałęsy orędownika pomysłu NATO-bis, Rosja

raz miała być nim objęta, to znowu pozostać na ze-

wnątrz; albo też być kandydatem, do przyjęcia pod wa-

runkiem dobrego sprawowania. Cokolwiek to jednak

było - NIE było to NATO, tylko jakaś czy to alterna-

tywa dla niechcianych, czy zespół konkurencyjny. Za-

mieszanie wokół tej koncepcji kosztowało Polskę Bóg

wie ile czasu; to samo choć w mniejszym stopniu odnosi

się do EWG-bis.


Drugi przykład to traktat z Rosją. MSZ wynego-

cjowało ostatecznie tekst, przewidujący m. in. tworzenie

na obszarze b. baz radzieckich polsko-rosyjskich spółek

mieszanych; wkładem rosyjskim miał być pozostawiony

tam majątek trwały, w tymże traktacie objęty tzw. opcją

zerową (a więc przechodzący na własność polską

w zamian za radzieckie długi). Były też inne zobowią-

zania, których prezydium rządu premiera Olszewskiego

nie zaaprobowało. Minister Skubiszewski najpierw gro-

ził dymisją, ale ostatecznie zgodził się ze stanowiskiem

kolegów, że traktat trzeba poprawić. Aliści okazało się,

że prezydent Wałęsa jest gotów podpisać traktat

w wersji przez rząd nie przyjętej. 21 maja 1992 nastąpi-

ła sławna afera z szyfrówką, wysłaną do prezydenta do


100 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Moskwy (a zawierającą po prostu powtórzenie znanego

mu już stanowiska rządu). Prezydent Polski dzielnie

i skutecznie przedyskutował rzecz z prezydentem Rosji,

traktat poprawiono - ale Wałęsa obraził się na własny

rząd, że go zmusza do działania... w myśl interesów

państwa (wyobraźmy sobie dzisiaj te spółki mieszane!).

Skubiszewski, trzeba dodać, zachowywał się lojalnie

wobec rządu.


Opozycja natomiast chóralnie rząd atakowała, dla

samej chyba zasady opozycyjności. Ogólnie mówiąc,

sprawy zagraniczne stały się w okresie premierostwa

Jana Olszewskiego - jedyny raz w ciągu omawianych

lat - przedmiotem ostrej wewnętrznej rozgrywki poli-

tycznej. Przejawiło się to zapewne najwyraźniej podczas

wizyty premiera w USA. Starano się wówczas (energi-

cznie działał w tej sprawie również Jan Nowak-Jezio-

rański) nie dopuścić do postawienia na porządku

dziennym spotkań z prezydentem Bushem i sekretarzem

obrony Cheneyem spraw współpracy wojskowej, wejś-

cia Polski do NATO, ewentualnie gwarancji bezpie-

czeństwa, oraz międzynarodowego zagrożenia, jakie

wówczas stanowił obwód kaliningradzki - najbardziej

nasycony wojskiem i bronią, także atomową, obszar na

naszym kontynencie.


Po zmianie rządu nowy minister ON, Janusz Onysz-

kiewicz, ochłodził stanowisko w sprawie wejścia Polski

do NATO. Było to jakby echem wewnętrznych sporów,

przenoszonych na płaszczyznę międzynarodową ze

szkodą dla państwa polskiego. Onyszkiewicz wyrażał

też, do końca swojego urzędowania, przekonanie o bra-

ku zewnętrznych zagrożeń dla Polski ("Nie ma powodu

do niepokoju", mówił jeszcze 7 X 1993, zapewniając za-

razem optymistycznie, że "polityka amerykańska wobec

Polski nie będzie pochodną ich relacji z Rosją".).


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 101


30 VII 1992 Komitet Obrony Kraju przyjął zrewi-

dowaną doktrynę obronną, w której znalazła się na-

reszcie formuła, że "Polska dąży do uzyskania członko-

stwa w NATO". Potwierdzała to dobitnie premier Han-

na Suchocka, zwłaszcza podczas wizyty w kwaterze

głównej NATO (7 X 1992). Tak - Polska może być

pierwszym przyjętym nowym krajem, odpowiadał Wór-

ner. Niestety, jak już napisałem, za deklaracjami nie

szły czyny; MSZ zachowywało apatyczną powściągli-

wość, MON - bierność, a BBN ustami Milewskiego

głosiło nadal, że NATO-bis to "najważniejszy z pomys-

łów prezydenta Wałęsy".


W koncepcjach polityki wobec naszych wschodnich

sąsiadów różnice między premier Suchocką a jej minis-

trem spraw zagranicznych były wyraźnie wyczuwalne,

chociaż (wobec dyskrecji obu stron) nie zawsze łatwe do

zdefiniowania. Ograniczały jednak skuteczność: MSZ

pozostawało bierne (ten sam od 1989 roku ambasador

w Moskwie, brak jakiejkolwiek aktywności poza wer-

balną na Ukrainie, brak ośrodków kultury polskiej

w Kijowie, Mińsku i Wilnie, bezczynność w sprawie

Kaliningradu, itd.) zaś pani premier nie wychodziła po-

za deklaracje. Dlatego też trudno jednoznacznie ocenić

takie fakty, jak głośne przemówienie Hanny Suchockiej

w Ośrodku Studiów Wschodnich 31 VIII 1993 r.,

uznane przez stronę rosyjską za casus belli ze względu

na wyraźne poparcie udzielone Ukrainie. Jestem zda-

nia, że przemówienie było merytorycznie słuszne - ale

czy wygłoszone w dobrym momencie? Czy nie nazbyt

sprzeczne z równoczesnymi wzajemnie pojednawczymi

gestami prezydenta Polski i Rosji?


Podobnie przedstawiała się polityka wobec Zacho-

du, ale tu występował inny jeszcze czynnik blokujący:


rząd był wyraźnie podzielony, jeśli idzie o stosunek do


102 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Wspólnoty Europejskiej. Podczas gdy ministrowie

z UD i KLD, z panią premier na czele, byli zdecydo-

wanymi zwolennikami integracji, ministrowie z ZChN-u

wyrażali sceptycyzm lub wręcz opór, a wicepremier

Henryk Goryszewski mawiał, że Polski nie interesuje

przystąpienie do "Europy narodu niemieckiego". Dla

postronnych obserwatorów było od dawna oczywiste,

że Polska osłabia swoje szansę na szybkie wejście do

Wspólnoty oraz na uzyskanie dobrych warunków przy-

stąpienia przez brak koordynacji zabiegów działań pań-

stwowych, tak zagranicznych jak i wewnętrznych. Mini-

ster Skubiszewski przeciwstawiał się powołaniu osobne-

go resortu, zajmującego się całością problematyki inte-

gracyjnej. Dlaczego dopiero we wrześniu 1993 roku

wypowiedział pogląd, że taki resort jest potrzebny i dla-

czego winił Radę Ministrów o jego brak - nie potrafię

odpowiedzieć.


Ostatnim wielkim polskim kryzysem omawianych

lat w dziedzinie stosunków międzynarodowych była

sprawa deklaracji Jelcyna z 25 VIII 1993 w kwestii

wejścia Polski do NATO. Jak wiemy, powstał natych-

miast spór o sens wypowiedzi prezydenta Rosji; strona

rosyjska od początku twierdziła, że Polacy źle go zro-

zumieli, że nie chodziło o formalną zgodę, ale o pozo-

stawienie spraw decyzji "suwerennemu państwu". Póź-

niej posypały się kolejne wyjaśnienia, coraz bardziej

zaprzeczające; minister Skubiszewski powołał się co

prawda (18 IX) także na Andrieja Kozyriewa - ale ten

kategorycznie zaprzeczył.


Całe zamieszanie w tej sprawie odsłoniło naszą sła-

bość: Rosjanie sprawdzili polskie karty i okazało się, że

ani nie wiemy, co w nich mamy, ani nie posiadamy

wyraźnej koncepcji, jak licytować. Przez euforyczne

rozdmuchanie dość marginalnej wypowiedzi Jelcyna


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 103


władze RP nadały zasadniczą wagę stanowisku Rosji -

którego doniosłość, dla własnego dobra, powinniśmy

byli minimalizować. Przez solenne intonowanie po-

chwał "demokraty" Jelcyna i wiary w "demokratyczną

Rosję" wpadliśmy w dwie pułapki naraz. Jelcyn okazał

się "demokratą" właśnie w cudzysłowie; a demokraty-

czna Rosja okazuje się całkiem skora do odtwarzania


imperium.


Ostatnim i kompromitującym błędem rządu Su-

chockiej było odrzucenie złożonej w sierpniu 1993 przez

min. obrony RFN Volkera Riihe (jednego z najbardziej

zdecydowanych zwolenników wejścia Polski do NATO

i Wspólnoty) propozycji wspólnych polsko-niemiecko-

-duńskich, a więc w ramach NATO, manewrów woj-

skowych na naszych poligonach, a za ich pieniądze. (Nie

wiem, kto podjął decyzję; powiadomił o niej rzecznik

MON-u, ale musiała zapaść na wyższym szczeblu.)


Był to błąd symboliczny dla chwiej ności i niekon-

sekwencji naszej polityki zagranicznej. Czy się da na-

prawić? Czy zdołamy wepchnąć się do Europy, zanim

rosyjskie veto stanie się prawem? Zanim państwa Unii

Europejskiej nie zdecydują, że nie chcą dokładać mi-

liardów ecu do niewyraźnych Polaków? Jeżeli nie zdo-

łamy, przyszły historyk obarczy odpowiedzialnością za

to w pierwszym rzędzie tych, którzy rządzili Rzeczpos-

politą w okresie niebywałej koniunktury - i nie umieli


tego wykorzystać.


Ale nie będą się mogli zasłonić niewiedzą. Jak się

powyżej starałem wykazać, może nawet zbyt pedantycz-

nie - wszystkie główne błędy, popełniane w ciągu tych

czterech lat, były natychmiast wytykane. Z artykułów

i wypowiedzi krytycznych na temat polskiej polity-

ki zagranicznej, ogłaszanych w latach 1989-1993

w prasie krajowej i w paryskiej "Kulturze", można by


104


Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


ułożyć obszerną antologię. Były to, niestety, głosy woła-

jące na puszczy.


Cośmy stracili - na to pytanie trudno precyzyjnie

odpowiedzieć. To jakby pytać, jaki wynik mógłby był

osiągnąć zawodnik, który zrezygnował z udziału

w konkurencji. Stosunki z Litwinami mogłyby dzisiaj

wyglądać znacznie lepiej; można było uniknąć wygry-

wania przez nich podejrzeń o nasze spiskowanie za ich

plecami z Rosją. Mogliśmy znacznie więcej zrobić dla

podtrzymania tendencji niepodległościowych na Biało-

rusi. Mogliśmy pomóc Ukraińcom przez przedstawienie

ich stanowiska wobec Zachodu, zwłaszcza wobec Ame-

rykanów; tymczasem postępowaliśmy akurat odwrot-

nie. Można było (wspólnie ze Skandynawami) próbo-

wać, czy projekty demilitaryzacji obszaru kaliningradz-

kiego dadzą się choćby przedyskutować z Rosjanami;


i trzeba było śmielej otwierać Europie i USA oczy na

rosnące zagrożenie. Możliwe było silniejsze zaczepienie

się o instytucje europejskie i znacznie szersze korzysta-

nie z możliwości pomocy, dającej się uzyskać w Brukse-

li. Możliwe było wcześniejsze korzystanie ze współpracy

z NATO (manewry, konsultacje, pomoc technologicz-

na). W 1991 była możliwość uzyskania od Amerykanów

sprzętu ćwiczebnego. Itd., itd. Podczas licznych roz-

mów, na różnych szczeblach, z politykami i wysokimi

urzędnikami Zachodu słyszałem wielekroć: bądźcie

bardziej jednoznaczni, bardziej aktywni i zborni

w przedstawianiu waszych postulatów.


* *


Już po ukończeniu powyższego szkicu przeczytałem

obszerny wywiad z Krzysztofem Skubiszewskim, prze-

prowadzony przez Witolda Beresia, Krzysztofa Burnet-


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 105


kę i Andrzeja Romanowskiego, ogłoszony w "Tygodni-

ku Powszechnym" (nr 16/1994). Ponieważ były minister

dokonywa w swoich wypowiedziach przeglądu prowa-

dzonej przez siebie w latach 1989-1993 polityki -

warto zestawić choćby niektóre składniki jego samo-

oceny z krytycznym obrazem, zarysowanym powyżej.


1. Skubiszewski stwierdza, że kiedy obejmował tekę

ministra, "Układ Warszawski oraz RWPG istniały i ża-

dna polityka na jesień 1989 r. nie mogła deklarować

wycofania się z nich rządu polskiego, ponieważ byłoby

to bezskuteczne, mnie zaś chodziło o stopniowe stwa-

rzanie faktów, nie o buńczuczne lecz puste słowa".


Cóż - między zapowiadaniem wycofywania się

(choćby w przyszłości) a deklarowaniem, przez wiele

miesięcy, woli pozostania w Układzie jest przecież znacz-

na różnica. A skoro postanowiono deklarować pozo-

stanie, to "buńczucznymi lecz pustymi" były zapewnie-

nia o "niepodległej" polityce zagranicznej. I wreszcie:


w okresach przełomu, kiedy miliony ludzi czują się za-

grożone, trzeba narodowi ukazywać jednoznacznie cel

i sens podejmowanych działań. Nie stworzono ideologii

III Rzeczypospolitej i dzisiaj, po wrześniu 1993, zbie-

ramy owoce tego zaniedbania.


2. Z wypowiedzi Skubiszewskiego wynika dość wy-

raźnie, że uważa on zmianę międzynarodowego usy-

tuowania Polski, jej stosunków z państwami Zachodu

i redukcję długów za osiągnięcia naszej polityki zagra-

nicznej. Moim zdaniem był to przede wszystkim wynik

wewnętrznego zwycięstwa "Solidarności", od którego za

granicą odcinaliśmy, mniej lub bardziej umiejętnie, na-

leżne kupony.


3. Skubiszewski twierdził kategorycznie, że w po-

stępowaniu wobec Litwy nie popełniliśmy żadnych błę-

dów ani zaniedbań. "Niepodległość Litwy uznaliśmy de


106 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


facto na długo przed formalnym uznaniem Litwy przq

inne państwa. Mieliśmy Konsulat w Wilnie, utrzymywa

liśmy urzędowe kontakty z MSZ Litwy [...] trzeba złej

woli lub ignorancji, aby tego wszystkiego nie wiedzieć.^

Otóż przedstawiając stosunki między dwoma państwa

mi trzeba brać pod uwagę oceny obu stron. Litwin

przywiązywali szczególną wagę do faktu formalnego

uznania ich niepodległości przez Polskę, wyczekiwał

tego i NIE uważali, że podjęliśmy w tej materii krok;


choćby dostateczne. Fakt, że byliśmy bodaj 26 czy 2'

państwem, które tę niepodległość wreszcie uznało,

mówi sam za siebie. Co minister rozumie przez "uzna-

nie de facto" - nie wiem, ponieważ uznanie jest aktem

prawnym i nie jest stopniowalne. Dodam, że jeszcze

w lecie 1991 MSZ nie godziło się na ustanowienie

w Warszawie "biura interesów" Republiki Litewskiej

ani na wywieszenie flagi czy nawet tablicy na budy-

neczku, w którym przydzieliłem (w imieniu Krajowego

Komitetu Obywatelskiego) dwa pokoiki przedstawicie-

lom Litwy (od MSZ nie uzyskano nawet tyle). Konsu-

lat w Wilnie był, ale na takiej samej zasadzie, jak kon-

sulaty w stolicach republik ZSRR; propozycję przemia-

nowania go na "biuro interesów" odrzucono - na

co osobiście żalił mi się prezydent Landsbergis w czer-

wcu 1991.


3. Skubiszewski mówił o ludziach, którzy "twierdzą,

że w pierwszym okresie (?) była szansa na członkostwo

we Wspólnocie (a także NATO)", że są to "żałosne fi-

gury polskiej sceny politycznej lub publicystyki". Przy-

znaję, że choć starałem się śledzić wypowiedzi na ten

temat, nie wiem, kto i kiedy wypowiadał pogląd, że

Polska mogła od razu być przyjęta do Wspólnoty

Europejskiej albo do NATO; pisano tylko o opóźnie-

niach w podjęciu starań i nawiązaniu współpracy.


Polska polityka zagraniczna 1989-1993... 107


Trudno więc orzec, do kogo odnoszą się epitety profe-

sora.


4. W sprawie traktatu z Rosją, podpisanego

w Moskwie w maju 1992 przez Lecha Wałęsę, Skubi-

szewski wypowiada się tak: "Jeśli przeprowadziliśmy

wówczas [wiosną roku 1992] pomyślnie sprawę stosun-

ków z Rosją i wycofanie jej wojsk z Polski, to stało się

to wyłącznie dzięki twardemu stanowisku Prezydenta

i konsekwentnej postawie MSZ". Ani słowa o tym, że

najpierw on sam, a później prezydent chcieli podpisać

traktat o innym brzmieniu, niż to się ostatecznie stało;


ani o różnicach stanowisk między naszym "twardym"

negocjatorem wojskowym, gen. Zdzisławem Ostrow-

skim, a "miękkim" MSZ; ani o tym, że konflikt o treść

traktatu spowodował wycofanie poparcia Wałęsy dla

rządu Jana Olszewskiego.


5. Za swoje czołowe osiągnięcie uważa Skubiszew-

ski fakt, że "w ostatnich latach należymy w KBWE do

najbardziej dynamicznych krajów, faktycznie przewo-

dzących wiedeńskiemu forum bezpieczeństwa". Jeżeli

to prawda, w takim razie ponosimy ciężką współodpo-

wiedzialność za całkowity bezwład KBWE wobec tra-

gedii byłej Jugosławii - i wobec krwawych dramatów

na terenie byłego ZSRR.


Tekst wywiadu świadczy o pełnym zadowoleniu mi-

nistra z własnych dokonań (łącznie z polityką personal-

ną w ramach MSZ); nie przyznaje się do żadnego nie-

powodzenia. Jako jedyną "porażkę" wymienia fakt, że

"z braku pieniędzy nie udało mi się stworzyć szkoły

służby dyplomatycznej". Prof. Antoni Kukliński (były

wiceminister w kierowanym przez Skubiszewskiego

MSZ) skarżył mi się parokrotnie, że nie może się do-

prosić od przełożonego zgody na utworzenie takiej

szkoły: fundacyjne pieniądze były do dyspozycji.


108 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Moje uwagi na marginesie wywiadu Krzysztofa

Skubiszewskiego nie mają na celu polemiki; nie da się

polemizować z kimś, kto swoje poczucie autorytetu i fa-

chowości wyraża pogardliwymi epitetami pod adresem

bliżej nieokreślonych krytyków (np. "domorośli komen-

tatorzy [którzy] nie umieją czytać aktów międzynaro-

dowych"). Chodziło mi tylko o ponowne przyjrzenie się

paru sprawom, które były w omawianym okresie

przedmiotem kontrowersji.


(marzec i maj 1994)


Sowiecki ślad na polskich banknotach


W styczniu 1995 roku przeprowadzono denominację

złotego. Przygotował ją Narodowy Bank Polski. Za-

twierdziły ją Sejm i Senat.


Szkoda, że nie skorzystano z tej okazji, by zastano-

wić się nad pochodzeniem nazwy NBP. I nie przywró-

cono na nasze banknoty tradycyjnej i naturalnej w nie-

podległej Polsce nazwy: Bank Polski.


Nie wiem, ilu - na pewno bardzo niewielu -

obywateli Rzeczypospolitej zdaje sobie dziś sprawę,

że trzymając w palcach papierek z nadrukiem "Naro-

dowy Bank Polski" ma do czynienia z żenującym do-

kumentem naszej zależności od nie istniejącego już

ZSRR.


Zacznijmy od tego, że sama nazwa NBP jest języ-

kowo błędna, bo nielogiczna: nie chodzi przecież o je-

den z banków ("polski") w klasie "banki narodowe", ale

o ten z polskich banków, który nazwaliśmy "narodo-

wym". Gdyby się przy dotychczasowej formule upierać,

należało by powiedzieć "Polski Bank Narodowy" -

tak, jak mówimy "Polskie Koleje Państwowe", a nie

"Państwowe Koleje Polskie".


Skąd jednak wzięła się ta nazwa - i dlaczego jako


110 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


"narodowy" określony jest bank, instytucja nie mniej

niż koleje państwowa?


Otóż Narodowy Bank Polski ustanowiony został

dekretem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowe-

go dnia 15 stycznia 1945 roku. Miał zastąpić bank

emisyjny "burżuazyjnej" II Rzeczypospolitej, nazywany

po prostu Bankiem Polskim. Nad powołaniem tego

nowego banku obradował PKWN niespełna pół roku

wcześniej, 22 lipca 1944 roku - w dniu ogłoszenia

"Manifestu Lipcowego". Jednakże - jak czytamy

w książce Marka L. Kostowskiego i Jana Szczepanika

pt. Banki w Polsce Ludowej (PWN, Warszawa 1972,

s. 40) - w chwili oficjalnego powołania PKWN "na-

zwa Narodowy Bank Polski była już przesądzona, gdyż

została umieszczona na banknotach, wydrukowanych

wcześniej w Związku Radzieckim".


Ta rzeczowa informacja wyjaśnia dwie zagadki na-

raz. Otóż nazwa NBP jest kalką z rosyjskiego "Narod-

nyj Bank Polszi". Słowo "Polski" było pierwotnie rze-

czownikiem (jak np. w Banku Francji); dopiero później,

po dyskusji, "lubelskie" Ministerstwo Skarbu orzekło,

że "Polski" ma być uważane za przymiotnik. A "narod-

nyj" po rosyjsku nie oznacza "narodowego", lecz "lu-

dowy" - tak, jak w późniejszym określeniu całej rodzi-

ny "republik ludowych" z PRL włącznie. A więc: Lu-

dowy Bank Polski = Bank Polski Ludowej. Przydzielił'

nam tę nazwę zapewne jakiś zawiadujący sprawami

finansowymi przyszłego polskiego satelity generał

NKWD, znający język Polaków w tym samym stopniu,

co jego koledzy, którzy we wrześniu 1939 roku wyda- ]

wali odezwy do żołnierzy polskich, namawiając ich do

"pędzenia" oficerów i obiecując im "uwagę i troskli-

wość" Armii Czerwonej...


Sowiecki ślad na polskich banknotach 111


Wiem, że nazwa ta początkowo raziła - brzmiała

tak, jak zabrzmiałyby dla nas dzisiaj np. Narodowe Ko-

leje Polskie. Później - przyszło zobojętnienie na całą

tandetność i obecność narzuconego tworu państwowe-

go. Kiedy z PRL-u wyłaniała się III Rzeczpospolita,

obok takich zmian, jak przywrócenie dawnej oficjalnej

nazwy państwa i korony na głowie orła należało także

wyrzucić niepotrzebne słowo "Narodowy" z nazwy

banku centralnego. Nikt jakoś o tym nie pomyślał.


19 lutego 1994 ogłosiłem w "Rzeczypospolitej" arty-

kulik, wskazujący na to zaniedbanie. Tydzień później

wysłałem tekst z listem do Hanny Gronkiewicz-Waltz,

Prezesa NBP. Po miesiącu odpowiedział mi uprzejmie

jej dyrektor gabinetu informując, że "priorytetowym

zadaniem dla obecnego Kierownictwa Banku jest jak

najszybsze wprowadzenie reform w systemie banko-

wym" i że "zmiana nazwy banku przed zreformowa-

niem systemu bankowego na pewno byłaby odebrana

przez społeczeństwo jako działanie pozorne". O tym, że

nazwa banku jest błędna, a jej pochodzenie kompromi-

tujące - nie wspomniał; przytoczył natomiast zaskaku-

jący argument, że "w wielu krajach europejskich banki

centralne w nazwie swojej mają wyraz narodowy, np.

National Bank of Belgium, National Bank of Austria".

Otóż pomijając już ten drobiazg, że ani austriacki ani

belgijski bank centralny nie nazywają się po angielsku

- w obu wypadkach słowo "nationale" czy "national"

ma znaczenie "państwowy" a użyta formuła jest języ-

kowo poprawna. I nie pojmuję, dlaczego pozbycie się

sowieckiego potwora językowego miałoby być "działa-

niem pozornym"?


Najbardziej irytujące było jednak to, że list, napisa-

ny w imieniu Prezesa NBP, całkowicie pomijał fakt zbli-


112 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


żającej się denominacji złotego. A przecież jeżeli i

w ogóle kiedykolwiek mogliśmy uwolnić się od tego ża-

łosnego a wszechobecnego śladu podległości Polski

względem Sowietów, jakim jest obecna nazwa central-

nego banku Rzeczypospolitej - to przeprowadzenie

denominacji było okazją znakomitą, bo bliską i bardzo

tanią. Bowiem druk nowych banknotów - i tak nie-

zbędny przy denominacji - to przynajmniej 95% kosz-'

tów zmiany nazwy. Usunięcie jednego słowa z napisów,

i wydrukowanie nowych blankietów biurowych kosz-

towałoby niewiele.


Nie wiem, jakie były motywy takiej a nie innej de-

cyzji Pani Prezes. Nie mógł nim być szacunek dla włas-

nego, niepodległego państwa.


(1994)


Z Polski do Polski poprzez PRL


Falami przetacza się przez nasze piśmiennictwo dy-

skusja o tym, czym była, czy jest, dla nas PRL - i jak

rozumiemy (czy powinniśmy rozumieć) jej stosunek do

dzisiejszej Polski? Sądzę, że fakt toczenia tej dyskusji

DOPIERO teraz świadczy o skali politycznego zamie-

szania w głowach dzisiejszych Polaków (a przynajmniej

intelektualistów); fakt, że się ona NARESZCIE toczy

daje nadzieję na przyszły ład w tych głowach.


W wypowiedziach na te tematy panuje spore zamie-

szanie i chyba warto zacząć od wstępnego uporządko-

wania pola. Otóż mamy w istocie do czynienia z dwoma

kompleksami zagadnień:


1. Czy PRL to było niepodległe państwo polskie

i legalny sukcesor II Rzeczypospolitej?


2. Jaka była postawa danej osoby (czy grupy osób)

wobec tego tworu; czy go po prostu utożsamiali z Pol-

ską czy też nie?


Można wyznawać pogląd, że Polska, aby pozostać

Polską, wcale nie musi być niepodległa, że wystarczy,

by Polakom wolno było mówić ze sobą po polsku, mieć

"rzędy z polskimi godłami i nosić polskie mundury.

Byli tacy, którym wystarczało już to pierwsze - jak


8 - Z Polski ...


114 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Henryk Rzewuski, świetny pisarz, potomek hetmanów.

Margrabia Aleksander Wielopolski sprowokował wy-

buch Powstania Styczniowego, byle szaleni rodacy nie

domagali się więcej niż polskich szkół i urzędów. Woj-

ciech Jaruzelski sięgnął aż po rogatywki, ale nie dalej.

Jeżeli się z nimi zgodzić, spór o PRL staje się zajęciem

dla semantyków. Jeżeli jednak przyjmuje się założenie,

że tylko Polska niepodległa jest Polską naprawdę, tą

Polską, która jedyna jest godna tysiącletniej tradycji


- odpowiedź na pierwsze pytanie staje się ogromnie

ważna.


Myślę, że nie jest to odpowiedź trudna - i daje się

w pełni udokumentować. Zaczynając od drugiego,

prawniczego członu pytania: rząd ZSRR zerwał (w nocy

z 25 na 26 IV 1943 r.) stosunki z legalnym rządem Rze-

czyposplitej Polskiej wykorzystując jako pretekst so-

wieckie kłamstwo na temat zbrodni katyńskiej. Rządy

sprzymierzonych z RP państw Zachodu naciskały na

rząd polski, by ustąpił przed naciskami Kremla; odmo-

wa przyjęcia sowieckiego dyktatu spowodowała cofnię-

cie uznania przez Francję, USA i Wielką Brytanię, za

którymi mniej lub bardziej skwapliwie poszły inne pań-

stwa. •


Wycofanie uznania prawowitemu rządowi oraz za-^

jecie terytorium Polski przez Armię Czerwoną, przy-

niosły w rezultacie zmianę charakteru naszej państwom

wości. Przestała być państwowością utworzoną przez

Polaków. Można się ze względów czysto praktycznych!

pogodzić z faktem sukcesji PRL po RP oraz formalno-


-prawnej ciągłości (zaprzeczenie temu byłoby podobna

do uznania w r. 1918 przez rząd II Rzeczypospolitej

za niebyłe wszystkich aktów prawnych, zawieranych

w urzędach austriackich, pruskich i rosyjskich). Trzeba

jednak, moim zdaniem, powiedzieć sobie jasno, że jes


Z Polski do Polski poprzez PRL 115


to tylko smutna konieczność w zakresie wewnętrznej

i międzynarodowej księgowości.


Polska nie jest krajem niezależnym. Nawet w drob-

nych sprawach jest podległa Rosji; ambasador tego mo-

carstwa kontroluje każdy ruch rządzących Polskq, czy

raczej administratorów kraju nad Wisłą. Więc jakże

można mówić o woli czy chęci tego czy innego rządcy,

o jego prawdzie czy kłamstwie, jeśli podstawowe stosunki

ułożone są na zasadzie kłamstwa, milczenia o tym,

o czym wszyscy wiedzą. Nie pisał tego żaden emigrant,

ani niezłomny krajowy opozycjonista: zdania, zapisa-

ne 20 listopada 1959 roku, pochodzą z dziennika Mie-

czysława Jastruna - laureata nagród państwowych,

jeszcze niedawno członka partii. Jastrun pisze, że

"wszyscy wiedzą"; zdziwiłby się, gdyby usłyszał, że dziś

niektórzy chcą zapomnieć... A przecież, poza paździer-

nikowym epizodem w roku 1956 (kiedy stawienie przez

Gomułkę czoła Chruszczowowi wywołało tak pow-

szechny entuzjazm) - nie było w latach 1944-89 wy-

padku wyraźnego przeciwstawienia się komunistów

polskich Kremlowi. A co nie mniej ważne, rząd war-

szawski, a właściwie "kierująca" nim partia, nigdy nie

postawiły Polakom pytania: czy godzą się na taką for-

mę państwowości? Zawieszenie broni, które zawarł

z ZSRR we wrześniu 1944 marszałek Cari Gustaf von

Mannerheim, prezydent pobitej Finlandii, było niemal

kapitulacją - ale zadecydowaną przez prawowite wła-

dze państwa. Dlatego Finlandia, państwo o "ograni-

czonej suwerenności", było mimo wszystko własnym

państwem Finów - tyle, że zmuszonych przez potężne-

go sąsiada do upokarzających ustępstw.


Zależność PRL nie była oczywiście "pełna" i człon-

kom polskich władz komunistycznych nietrudno jest

przytaczać przykłady różnych samodzielnych albo nawet


116 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


wbrew Moskwie podejmowanych decyzji/Ale też żadna

kolonia nie bywa we wszystkim zależna od centrali. Po

pierwsze, gubernatorowie i wicekrólowie muszą mieć

jakiś własny autorytet, bo inaczej trzeba by zastąpić

wszystkich lokalnych urzędników, nie mówiąc już o po-

licjantach, ludźmi sprowadzonymi z centrali imperium,

a to jest i kosztowne i niepraktyczne. Po drugie, kolonia

aby jakoś funkcjonować bez codziennego stosowania

terroru, musi zaspokajać podstawowe potrzeby tubyl-

ców. I tutaj był więc margines swobody, czy raczej

przeplatanie się wasalstwa z autonomią, ale sam ustrój

PRL, obowiązująca ideologia, powiązania gospodarcze

(dyktowane najpierw bezpośrednio, a później przez cen-

tralę RWPG) i sojusz wojskowy - były wszystkie na-

rzucone i utrzymywane wbrew woli narodu.


Tyle, skrótowo, o pierwszym kompleksie pytań.


Bardziej złożony jest kompleks drugi. Stosunek do

PRL może być warunkowany mnóstwem czynników,

często niewiele mających wspólnego z ówczesnymi wa-

runkami politycznymi i ideowymi. Zależny był oczywiś-

cie od wyjściowego stanu świadomości: ludzie, związani

wychowaniem i pracą z II Rzeczpospolitą, byli bardziej

wyczuleni na różnicę między dawnym a nowym pań-

stwem. Dla członków mojego pokolenia lata czterdzie-

ste i pięćdziesiąte to był okres młodości - i wspomnie-

nia z tych lat, nawet bardzo przykre, są podbarwione

poczuciem młodzieńczego wigoru. Młodzież była zresz-

tą wówczas usilnie kokietowana, także poprzez wielkie

nakłady na sport, początkowo bardziej na masowy, póź-

niej na wyczynowy. Rekordy i wyniki międzynarodo-

wych spotkań, ustanowione w latach 1945-89, są

po prostu "rekordami Polski" czy zwycięstwami "repre-

zentacji Polski". Myślę, także na podstawie własnych


Z Polski do Polski poprzez PRL 117


wspomnień z warszawskiej Spójni, że moi koledzy-spor-

towcy nie identyfikowali się z PRL-em, ale z Polską -

ale też nie odczuwali, jako sportowcy, różnicy między

jednym a drugim. Sądzę, że podobnie mogło być z wie-

loma lekarzami czy inżynierami: czuli się Polakami, na

polskiej ziemi leczącymi chorych i stawiającymi domy

czy projektującymi maszyny. Chociaż i oni (zwłaszcza

inżynierowie, uplatani w "wielkie budowy socjalizmu"),

częstokroć musieli mieć poczucie przymusowego uczest-

nictwa w działaniach bezsensownych, sprzecznych z inte-

resami kraju.


Podobne rozdwojenie odczuwali na pewno jeszcze

silniej nauczyciele, zwłaszcza polskiego i historii. Bywa-

ło tak, że utożsamiali się z tym, co musieli wykładać.

Sam znałem pewną zasłużoną warszawską polonistkę

licealną, która nie potrafiła uczyć inaczej, niż zgadzając

się w pełni z programem i podręcznikiem - i ku zgro-

zie rodziny (stare warszawskie mieszczaństwo) uwierzy-

ła w całą oficjalną ideologię lat pięćdziesiątych. Ale

znaczna część pedagogów musiała boleśnie i upokarza-

jąco odczuć różnicę między tym, co wiedzieli - a tym,

czego im kazano uczyć.


Czy masowe czytelnictwo łatwo i tanio dostępnych

w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych klasyków li-

teratury polskiej (czytanych tym skwapliwiej, że kon-

kurencję na rynku wydawniczym stanowili laureaci na-

gród leninowskich, a nie autorzy kryminałów i roman-

sów z życia gwiazd filmowych) - to była kultura PRL

czy Polski? Czytając wówczas, trochę z konieczności,

Kraszewskiego i Orzeszkową, Żeromskiego i Struga -

czy powinniśmy byli odczuwać jakąś niepewność czy

niewłaściwość? A wobec pisarzy współczesnych: Popiół

i diament. Sława i chwała, "Major Hubert z Armii

Andersa" Adolfa Rudnickiego, nie mówiąc już o Oby-


118 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL jj


watelach czy Władzy - to na pewno literatura PRL;


Zbigniew Herbert, Hanna Malewska i J.J. Szczepański

- po prostu literatura polska. W stosunku do wielu

innych możemy się wahać, różne są stopnie uwikłania

i zafałszowania. Sporą część literatury "powojennej"

należy określić jako budowanie mitu "normalności"

PRL. Ale np. późniejszy Tadeusz Konwicki, a zwłasz-

cza Sennik współczesny i Mała Apokalipsa - czyi to nie

manifesty sprzeciwu przeciwko równaniu PRL z Pol-

ską? Z Polską, jaka być powinna? W początkowych la-

tach ideologicznej i politycznej (i policyjnej) ofensywy

komunizmu propaganda partyjno-państwowa podkreś-

lała różnice między dawną (rozmaitymi epitetami obda-

rzaną) Polską a Polską Ludową. Pamiętam, jak o tej

różnicy przypominały mi, z nagłym szarpnięciem, słowa

pieśni, którą otwierał swoje spektakle zespół "Mazow-

sze" - przez wiele lat zagraniczna wizytówka polskoś-

ci: Ojczyznę budujemy / Bo nasza jest, ludowa. Później,

a już zwłaszcza w latach Gierkowskich, nurt podkreś-

lania "postępowej" odmienności przeplatał się z nurtem

twierdzenia o ciągłości, zacierania lub przynajmniej

przemilczania różnic. PRL miał być państwem nowego

ustroju itd. - ale i kontynuacją: decyzja odbudowy

Zamku warszawskiego to symbolizowała. Pytanie o róż-

nicę między Polską a PRL miało stać się pytaniem po-

zbawionym sensu: "nie ma sprawy"!


Czy na prawdę nie ma? I czy mamy uznać problem

stosunku do PRL i do Polski za kwestię indywidualne-

go nastawienia, uwikłaną w zmienne odczucia? Czy mu-

simy poprzestać na stwierdzeniu, że poszczególne oso-

by, dzieła i czyny mogą należeć do Polski albo do PRL,

albo do obu na raz, w różnych proporcjach i różnych

stopniach pomieszania? Czy trzeba to wszystko uznać

za skłębione i względne?


Z Polski do Polski poprzez PR1-


119


Skłębione na pewno, w różnych stopniach uwikłane

- ale nie względne. By stosunek do sprawa PRL -

Polska jakoś uładzić, trzeba pytanie rozłożyć na czynniki

proste: czy PRL to była taka Polska, jakiej chcieliśny -

czy też wolelibyśmy mieć inną? czy ta inność miała pole-

gać na niepodległości? czy i co mogliśmy zrobić, byPRL

stała się Polską, jakiej pragnęliśmy? czego powinniśmy

byli wymagać od siebie? czego oczekiwać od innych?


Są to pytania kłopotliwe dla wielu ludzi czynnych

w życiu publicznym w latach 1945-89 a takżs dla

funkcjonariuszy państwowych PRL. Ale rzetelni, od-

powiedź na te pytania wyprowadza kwestię "stosunku


do PRL" na twardy grunt jednoznaczności.


Warto sobie przypomnieć, jak na analogiczne pyta-

nia odpowiadali świadomi swojej przynależności na-

rodowej Polacy w okresie rozbiorów. Literatura polska,

zarówno emigracyjna jak i (w sposób mniej oczywisty)

krajowa, była niemal w całości oparta na założeniu

wspólnego celu, którym była odbudowa niezależnego

państwa. Jednak wśród działaczy i publicystów polity-

cznych byli i tacy, którzy (choćby i z żalein) w ogóle

rezygnowali z myślenia o Polsce jako państwie niepod-

ległym - uznając odtworzenie takiego państwa za nie-

możliwe (jak Adam Gurowski) albo zgoła niepotrzebne

(jak Aleksander Świętochowski); albo uważając, że

przyszłość Polaków jest na zawsze związana z pań-

stwem rosyjskim (jak Władysław Spasowicz); hb pań-

stwem austro-węgierskim (jak niektórzy konserwatyści

galicyjscy); itd. Byli oni jednak zawsze w mniejszości;


banalne jest stwierdzenie, że tak zwani "pozytywiści" -

z Elizą Orzeszkową na czele - głosili zasady "pracy

u podstaw" jako bardziej skutecznego środka do tego

samego ostatecznego celu, który wytyczyli wielcy ro-

mantycy.


120 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Niezliczone przekazy pamiętnikarskie świadczą, że

większość Polaków-urzędników administracji zabor-

czych (najmniej stosunkowo było ich w Prusach -

najwięcej rzecz jasna w Galicji) była w duchu nastawio-

na niepodległościowe. Albin Grodzicki (ojciec bohatera

Nieba w płomieniach Jana Parandowskiego), Lwowianin

i Radca Dworu jego Cesarskiej i Królewskiej Apostol-

skiej Mości, może być uznany za archetyp galicyjsko-

-wiedeńskiego biurokraty, wiernie służącego Francisz-

kowi Józefowi ale pamiętającego, że wolałby służyć

własnemu państwu. Rozmaitego stopnia wnioski prak-

tyczne wyciągali ludzie jemu podobni z takiej swojej

postawy. Korzystały z tych ludzi niezliczone konspi-

racje; jedni ograniczali się do okazywania życzliwości,

inni gotowi byli - na wezwanie przywódców lub włas-

nego sumienia - narażać życie. Jak to zeznał na

śledztwie przed wyrokiem śmierci Traugutt: "przekona-

ny, że niezależność jest koniecznym warunkiem praw-

dziwego szczęścia każdego narodu [...] jako Polak osą-

dziłem za mą powinność nie oszczędzanie siebie tam,

gdzie inni wszystko poświęcili."


W sposób szczególny dotyczyło to właśnie żołnierzy.

Oficerami armii rosyjskiej, którzy złożyli przysięgę ca-

rowi, byli czołowi i najbardziej fachowi dowódcy Pow-

stania Styczniowego: Jarosław Dąbrowski, Józef Hauke

(Bosak), Michał Heydenreich (Kruk), Romualad Trau-

gutt. Zygmunt Sierakowski specjalnie dostał się na pe-

tersburską Akademię Sztabu Generalnego by się na-

uczyć wojennego rzemiosła dla walki o niepodległość

Polski... Podobną drogę przebyło tysiące żołnierzy i ofi-

cerów armii austriackiej, pruskiej i rosyjskiej, którzy

w okresie I wojny światowej przechodzili - często jako

dezerterzy - do różnych formacji polskich (od Legio-

nów Piłsudskiego do armii polskiej we Francji), kiedy


Z Polski do Polski Pprze PRL 121


tylko uznali, że otwiera się praktyczna możliwość

bezpośredniego służenia sprawie niepodległości pań-

stwa.


Przenieśmy się z powrotem na grunt Mspółczesności.

Uważam, że Ludowe Wojsko Polskie jako przedstawi-

ciel interesów Polski wobec ZSRl^ (a w latach 1944-89

tylko to państwo nam zagrażało)nie bardziej zasługiwa-

ło na lojalność Polaka niż armi^ cirska


Niedawno ośmiu generałów ludowego Wojska Pol-

skiego, dziś w stanie spoczynku (ale poprzednio, jeszcze

i po czerwcu 1989, na wysokich stanowiskach) ogłosiło

w "Rzeczypospolitej" (19-20 VI 1993) obszerny tekst

pt. Żołnierski obowiązek..., stanowiący głównie polemi-

kę z wypowiedziami pułkownika Ryszarda Kuklińskie-

go. Nie jestem fachowcem od spraw sztabowych i nie

będę się wdawał w szczegóły poleniki. Uderza mnie

jednak, że generałowie, przedstawiający siebie z wielką

pewnością jako polskich patriotów i nie wątpiący, że

ich wieloletnia służba "przynosiła pożytek Polsce" -

jakoś nie stawiają pytania: czy dla Polski było by lepiej,

gdyby ZSRR (którego byliśmy wiernymi sojusznikami)

wygrał ze Stanami Zjednoczonymi walkę o światową

dominację? Zdają się na to miejsce ponawiać twier-

dzenie, często zresztą w tym kontekście powtarzane, że

powojenne uzależnienie Polski od Moskwy było nie-

uchronne. To jest jednak zupełnie innyproblem. Po

pierwsze jest to hipoteza prawdopodobna, ale nie-

sprawdzalna - podobnie jak w odwrotną stronę idąca

hipoteza, że gdyby nie Powstania Varszawskie, Stalin

dążyłby do włączenia Polski do ZSRR. po drugie zaś

można jakiś stan rzeczy uznać za nieiichrcnny - ale go

nie akceptować; gdybyśmy musieli zawsze godzić się

z losem, pojęcia wierności i honoru stałyby się pozba-

wione sensu.


122 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Wróćmy więc do owego praktycznego pytania: ko-

mu Polacy powinni byli sprzyjać w toczonej przez czter-

dzieści parę lat "walce o świat"? Jeżeli ktoś twierdzi, że

pomaganie Moskwie w utrzymywaniu dominacji nad

sąsiadami i dążeniu do rozszerzenia wpływów leżało

w naszym interesie - niech to uzupełni przyznaniem,

że niepodległość Polski jest mu obojętna. Jeżeli zaś i

przyjmiemy, że w interesie narodu polskiego było osła- ',

bianie potęgi sowieckiej - to musimy też uznać, że na

szkodę Polski działali ci, którzy wykradali Zachodowi;


tajemnice wojskowe (przekazywane natychmiast do

Moskwy), natomiast zasługiwali się naszej niepodleg- |

łości ci, którzy starali się ZSRR przeszkadzać. Przykła- l

dem szczególnie jaskrawym jest tu właśnie sprawa puł-;


kownika Ryszarda Kuklińskiego. Uważał, że może się ;


przyczynić do osłabienia potęgi ZSRR. Jeżeli miał rację ;


tak uważając (a trudno o tym wątpić, choćby zważyw- 3

szy świadectwo Zbigniewa Brzezińskiego) - to dobrze,'

że się przyczynił do takiego osłabienia i przez to do

zwiększenia naszych szans na niepodległość.


Nie twierdzę, że powinniśmy od wszystkich oficerów

LWP wymagać, by się śmiertelnie narażali tak, jak Ku-

kliński. Podobny wymóg byłby nieludzki, a w dodatku

mało sensowny: tylko nieliczni znajdowali się na takich

pozycjach, że od ich indywidualnego wyboru mogło za-

leżeć zwiększenie lub zmniejszenie szans Polski na

odzyskanie wolności. Ale też nikt nie musiał zostawać

generałem ani wojewodą, ani ministrem. A teraz każdy

z nich - każdy z nas, w owych latach czynny w życiu

zbiorowym - powinien zrobić na własny użytek taki

rachunek narodowego sumienia: czy mogłem byłem się

przyczynić? czy się przyczyniłem? A potem możemy to

samo pytanie stawiać tym, którzy dzisiaj wypowiadaj.ą

się na temat przeszłości i przyszłości państwa.


Z Polski do Polski poprzez PRL 123


Ówczesna sytuacja Polski mogła stawiać przed wy-

borami tragicznymi. Nie było w tym nic historycznie

nowego: Sienkiewicz w Bartku Zwycięzcy opisuje pol-

skich ochotników, dezerterów z armii pruskiej, walczą-

cych po stronie Francji, wziętych do niewoli i pilnowa-

nych przed egzekucją przez pruskich żołnierzy-Polaków

z Poznańskiego... Ale to nie wyżsi oficerowie stawali

przed takimi wyborami: za odmowę uczestniczenia

w fingowanym procesie czy podpisania wyroku śmierci

nikt nie został uwięziony - trzeba było co najwyżej

zmienić nurt kariery. Od wewnętrznego, nieuchronnego

tragizmu tych lat nie uciekniemy. A polegał on na

tym, że polski chłopak musiał służyć w "polskim" woj-

sku wtedy, kiedy oficerowie polscy, albo tylko w pol-

skich mundurach, mordowali albo kazali mordować tuż

obok niego polskich bohaterów narodowych - takich,

jak Witold Pilecki czy Emil Fieldorf. Pamięć o tej tra-

gedii powinna działać ostudzające na tych wszyskich,

którzy dzisiaj (by użyć słów Zbigniewa Herberta)

"z wielkim żalem nad sobą" proszą, aby docenić ich

dobre intencje.


W sporze o PRL nie chodzi jednak o generałów: oni

z jednej, a pułkownik Kukliński (i jego poprzednicy,

uciekający na Zachód) z drugiej są jedynie uderzającym

przykładem, kliniczną ilustracją istoty tego sporu. Je-

steśmy dzisiaj w tej luksusowej sytuacji, że nie musimy

nikogo przekonywać, iż budowanie imperium sowiec-

kiego i gospodarki totalnego planowania to nie był

dobry pomysł. Można się co najwyżej spierać, czy dla

ludzi o nie-zniewolonych umysłach nie powinno to było

być od początku jasne.


Natomiast do pochlebnej dla nas tezy Josifa Brod-

skiego, który mówi, że to sami Polacy sprawili, że się

komunizm zawalił - trzeba dodać odwrotną stronę


124 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


tegoż narodowego medalu: to właśnie polscy towarzy-

sze z PZPR-u, skutecznie dławiąc "Solidarność" w la-

tach osiemdziesiątych, maksymalnie przeciągnęli pano-

wanie komunizmu i wydłużyli naszą drogę z Polski do,

Polski poprzez PRL. |


(1993)


II


Nie wypełniony testament


Stosunek do Powstania Warszawskiego i jego spu-

ścizny ideowej był w wewnętrznej polityce polskiej

ubiegłego półwiecza sprawą kluczową. Pozostaje nią,

wbrew pozorom, do dzisiaj. Do niedawna drugą taką

sprawą był mord katyński. Dzisiaj już wszyscy (łącznie

z tymi eks-dygnitarzami, którzy jeszcze przed pięciu

laty twierdzili, że odpowiedzialność za zbrodnię jest

"niejasna") znaleźli się w tym samym obozie oskarżycie-

li Stalina i władz sowieckich. Nadal jednak chętnie

i wygodnie przemilcza się fakt, że właśnie twarde

stanowisko w kwestii Katynia, zajęte przez legalny

rząd Rzeczypospolitej Polskiej, przebywający w Lon-

dynie, spowodowało wycofanie międzynarodowego

uznania temu rządowi i utorowało drogę "Polsce Lu-

dowej".


Sprawa stosunku do Powstania - to nie tylko kwe-

stia oceny decyzji jego rozpoczęcia, podjętej 31 lipca

1944 przez Komendanta Armii Krajowej i wicepremiera-

-Delegata Rządu na Kraj, czyli przez wojskowe i cywil-

ne kierownictwo podziemia. I nie tylko kwestia stosun-

ku do "władzy ludowej", narzuconej wówczas od wscho-

du przez ZSRR. I wreszcie nie tylko problem dokładne-


126 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


go ustalenia, w jakim stopniu na przebieg i szansę po-

wstania wpłynęło wrogie stanowisko Stalina. Istot-

niejsze od tych wszystkich elementów jest uświadomie-

nie sobie, że Powstanie Warszawskie było ostatnim waż-

nym i samodzielnym aktem II Rzeczypospolitej. Dlate-

go też stosunek do Powstania jest ściśle związany ze

stosunkiem do Polski Niepodległej i jej rządu, do Pol-

skich Sił Zbrojnych na Zachodzie, oraz do emigracji po-

litycznej, która stanowiła ich kontynuację, choćby tylko

symboliczną.


Zwalczający spuściznę Powstania Warszawskiego

komuniści polscy i ich moskiewscy opiekunowie wie-

dzieli, co robią.


Atmosfera wrogości wobec Powstania była przez

władze komunistyczne starannie wytwarzana na wszyst-

kie możliwe sposoby. Szczególnie dotykało to przed-

stawienia politycznych okoliczności wybuchu a następ-

nie przebiegu i skutków Powstania. Przez dziesięciolecia

wtłaczano wszystkim teorię, że wywołanie Powstania

było aktem samobójczego i głupiego egoizmu garstki

reakcyjnych polityków, opętanych strachem przed nad-

chodzącymi przemianami ustrojowymi. Po październi-

kowej "odwilży" 1956 roku Służba Bezpieczeństwa bar-

dzo szybko rozbiła wszystkie próby samoorganizacji by-

łych powstańców. Nie o samo potępienie Powstania im

chodziło, ale o zerwanie więzi między Polską, którą

chcieli rządzić - a Polską, która od l września 1939

broniła swojej wolności i swoich praw. Natomiast dla

nas obecnie szacunek dla Powstania powinien się wią-

zać z uznaniem dla podziemnego Państwa Polskiego

i kierującego nim z oddali rządu Rzeczypospolitej.

Z usunięciem trwającej do dziś dwuznaczności, polega-

jącej na tym, że nie wiadomo, czy obecne Wojsko Pol-


Nie wypełniony testament 127


skie ma być nawiązaniem do sił zbrojnych Polski

Niepodległej - czy dalszym, choć odmienionym, cią-

giem zależnego od Moskwy "Ludowego Wojska Pol-

skiego".


Pięćdziesiąta rocznica Powstania Warszawskie-

go została użyta jako okazja do międzynarodowego

spektaklu pod hasłem pojednania. O ile wiem, wete-

ranów Powstania nikt nie zapytał, co myślą o ta-

kim wykorzystaniu bohaterskiego. czynu ich i poleg-

łych kolegów. Pojednanie z sąsiadami - dawnymi

wrogami to rzecz ważna i chwalebna. Najpierw jednak

należało, moim zdaniem, uporządkować nasze własne

podwórko: wyraźnie określić, czy dzisiejsze państwo

polskie jest kontynuacją tej Rzeczypospolitej, której

legalne władze wydały rozkaz do powstańczego boju.

Dać moralne, ideowe i polityczne zadośćuczynienie

powstańcom i tym, którzy przez pół wieku występowali

w ich obronie. Dowódcę Powstania, przez lata wyszy-

dzanego w PRL-owskiej propagandzie i fałszowanej hi-

storii, pochować z honorami należnymi dowódcy Armii

Krajowej i Naczelnemu Wodzowi Wojska Polskiego.


Tymczasem na kilka dni przed rocznicą Powstania

obchodzono, z udziałem tzw. czynników oficjalnych,

rocznicę utworzenia Ludowego Wojska Polskiego, wy-

dania Manifestu Lipcowego, itd. Rozpętała się dyskusja

na temat pozycji PRL w historii Polski. W dyskusjach

nic złego, ale status państwa i jego instytucji musi być

jednoznaczny. Nie można z czystym sumieniem odda-

wać hołdu tym, którzy bronili niepodległości - i tym,

którzy służyli jej pozbawianiu.


Krzysztof Kamil Baczyński na kilka dni przed

śmiercią napisał wiersz, którego słowa oby nam nie

brzmiały jak gorzkie proroctwo:


128 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Jakie szczęście, że nie można tego dożyć

Kiedy pomnik ci wystawią, bohaterze,

A morderca na nagrobkach kwiaty złoży.

Szacunek dla poległych, na których grobach rośnie

dzisiejsza Warszawa, powinien wykluczać instrumen-

talne traktowanie rocznicy.


Koniunkturalnością zapachniały niestety obchody'

pięćdziesiątej rocznicy bitwy pod Monte Cassino: naj-

mniej uwagi poświęcono weteranom, nie było ich w ofi-

cjalnej delegacji, przybyłych na cmentarz trzymano

z dala od głównej uroczystości. Prezydent Lech Wałęsa

wypowiedział kilka ładnych zdań - ale w jednoznacz-

nym określeniu miejsca bitwy w naszej historii władze

Rzeczypospolitej zastąpił Jan Paweł II.


Zaskakujący, a zarazem znamienny dla stanu naszej

dzisiejszej świadomości ideowej, jest fakt, że wspaniałe

posłanie papieża do uczestników uroczystości na Monte

Cassino zostało niemal całkowicie przemilczane przez

polskie środki przekazu. List papieża jest krótkim wy-

kładem na temat istotnych treści dziejów naszego na-

rodu i państwa po l września 1939 roku. Jan Paweł II

napisał m. in.: Dla nas walka nie skończyła się w ro-

ku 1945. Trzeba ją było podejmować wciąż na nowo. [...]

Do wspomnienia o zwycięstwie pod Monte Cassino trzeba

więc dołączyć dzisiaj prawdę o wszystkich Polakach

i Polkach, którzy w rzekomo własnym państwie stali się

ofiarami totalitarnego systemu, i którzy na własnej ziemi

oddali życie za tę sprawę, za którą oddawali życie Polacy

w roku 1939, potem podczas całej okupacji i wreszcie pod

Monte Cassino oraz w Powstaniu Warszawskim. Trzeba

wspomnieć wszystkich zamordowanych rękami także pol-

skich instytucji i służb bezpieczeństwa, pozostających na

usługach systemu, przyniesionego ze Wschodu. Trzeba ich

przynajmniej przypomnieć przed Bogiem i przed historią


Nie wypełniony testament 129


ażeby nie zamazywać prawdy o naszej przeszłości w tym

decydującym momencie dziejów.


A więc właśnie: mamy pamiętać o ofiarach "rzeko-

mo własnego państwa" i "polskich instytucji na usłu-

gach" obcych - i o "walce", trwającej przez prawie całe

półwiecze.


III Rzeczpospolita powstawała od roku 1989 jako

państwo bez własnej ideologii, to znaczy bez ideowego

uzasadnienia budowy takiej właśnie a nie innej polskiej

państwowości. Działo się tak po raz pierwszy w historii

Polski. Miała swoją ideologię rzeczpospolita szlachecka.

Konstytucja 3 Maja stworzyła wzór państwa, do które-

go odwoływali się Polacy w okresie rozbiorów. Ideolo-

gia państwowa II Rzeczpospolitej, odrodzonej w 1918,


była oparta na bezwzględnym prymacie zasady niepod-

ległości.


W roku 1989 brak jasnego rozgraniczenia między

PRL a III Rzecząpospolitą stanowił tylko jeden (i nąj-

wyraźniejszy) z objawów braku takiej, choćby i kon-

trowersyjnej, ale widocznej dla całego narodu, wizji

Nowej Polski. Toteż dzisiejsi Polacy są ideowo coraz

bardziej zagubieni. Nie posiadają żadnego wzorca, wed-

ług którego mogliby oceniać własne państwo.


Jest rzeczą uderzającą a znamienną, że w roku 1989

nowy rząd i stanowiący jego zaplecze Obywatelski Klub

Parlamentarny nie sięgnęły - mimo wielu deklaracji

o odzyskaniu niepodległości - do spuścizny ideowej

i moralnej, pozostawionej przez II Rzeczpospolitą.

Zapewne dlatego, że byli pochłonięci przekonaniem

o konieczności kompromisu z dotychczasowymi rząd-

cami Polski, nie postarali się o własną jednoznacz-

ność. A przecież dziedzictwo Powstania Warszaw-

skiego, Polskich Sił Zbrojnych i rządu RP na wy-

chodźtwie nie było w swojej treści dziedzictwem par-


130 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


tykularnym. Przeciwnie: posiadało walor ogólnona-

rodowy.


Gdyby ktoś miał co do tego wątpliwości, niech zaj-

rzy do wydanej właśnie staraniem Polskiego Towarzy-

stwa Historycznego antologii Testament powstańczej

Warszawy. Zawiera ona liczne teksty świadczące, że

powstańcy mieli silną i wyraźną świadomość walki po

prostu o Polskę wolną i demokratyczną - nie o Polskę

rządzoną przez jakąś grupę ludzi czy określoną orienta-

cję polityczną. Nie walczyli o władzę dla generałów Ta-

deusza Bora-Komorowskiego czy Antoniego Chruście-

la-"Montera", ani dla wicepremiera Jana Stanisława

Jankowskiego. Walczyli o władzę dla sejmu przyszłej

Rzeczypospolitej. Podobnie pod Monte Cassino nie bito

się o Polskę dla generała Władysława Andersa, a pod

Falaise o Polskę dla premiera Stanisława Mikołajczyka.

Zarówno Armia Krajowa jak, w jeszcze większym stop-

niu, Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, były formacja-

mi apolitycznymi, wojskami państwa polskiego.


Żołnierze I i II armii "ludowego" Wojska Polskiego,

walczący z Niemcami u boku Armii Czerwonej, znaleźli

się w sytuacji tragicznej. Znali aż nadto dobrze system

sowiecki. Przytłaczającą większość wśród nich (poza

kadrą oficerską) stanowili przeciwnicy komunizmu. Ale

wyzwalając Polskę od Niemców - oddawali ją we wła-

dzę ZSRR i jego popleczników.


Dlatego tak bezcenna była dla kraju legenda na-

szych żołnierzy na Zachodzie, Polskich Sił Zbrojnych,

legenda, która znalazła wyraz w tylu pieśniach, wier-

szach i utworach literackich. Poświęcenie tych ludzi,

którzy tysiącami narażali życie przedzierając się przez

granice i fronty do wojska polskiego, aby... znowu móc

narażać życie w walce z bronią w ręku, było poświęce-

niem dla Polski, nie dla innego mocarstwa; i dla wolne-


Nie wypełniony testament 131


go państwa polskiego po prostu, nie dla jakiegoś ustro-

ju. Jak w pieśni Brygady Karpackiej:


Byłem w Polsce socjalistą,


A ja endek pełnej krwi,


A ja tak pół-komunistą,


Ale teraz przeszło mi.


Jam ludowiec był istotny,


Ja w Ozonie cały czas.


A ja byłem bezrobotny,


Teraz my już wszyscy wraz.


Skład tego wojska i charakter jego dowództwa oraz

kierującego nimi rządu, a następnie bieg wydarzeń spra-

wiły, że nie zostało ono nigdy wplątane w spory o wła-

dzę nad krajem. Dana mu była tylko walka o cel osta-

teczny. Tak samo było z ich krajowymi kolegami -

powstańcami Warszawy. "Barykada nie zna różnic poli-

tycznych" - brzmiał tytuł artykułu w "Warszawiance"

z 9 sierpnia 1944. Upadek Powstania przypieczętował tę

formułę na zawsze.


Okrutna historia wyniosła powstańców Warszawy

i ich kolegów z I i II korpusu wysoko w przestrzeń nie-

podległościowego mitu, uczyniła czystymi symbolami

poświęcenia dla Polski idealnej, Polski, jaka być po-

winna.


Testament Polski Walczącej, ogłoszony l lipca 1945

przez podziemną Radę Jedności Narodowej, nie był

odezwą jednego obozu politycznego: podpisali go za-

równo socjaliści z PPS, jak i delegaci Stronnictwa

Narodowego, Stronnictwa Ludowego i chrześcijańsko-

-demokratycznego Stronnictwa Pracy. Ale nawet gdyby

w ciągu ubiegłych paru lat przychodziło komuś do gło-

wy sięgnąć po ten wspaniały i przejmujący dokument -

okazałby się niewygodny. Dla jednych dlatego, że jest

twardo niepodległościowy i zdecydowanie potępia wpro-


132 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


wadzany przez Moskwę system państwowy - a więc

jest "prawicowy" i odmawia uznania PRL. Dla drugich

dlatego, że mówi o "sprawiedliwym podziale dochodu

społecznego" i o "zapewnieniu masom pracującym

współkierownictwa i kontroli nad całą gospodarką na-

rodową oraz warunków materialnych, zabezpieczają-

cych byt rodzinie i osobisty rozwój kulturalny" -

a więc jest jawnie "lewicowy" i kłóci się z doktryną

gospodarki wolnorynkowej. Testament brzmi w istocie

rzeczy jak darmowy a bezcenny zapis na rzecz NSZZ

"Solidarność". Dlaczego związek w swoich działaniach

politycznych po ten spadek ideowy nie sięgnął - nie

wiem.


Oficjalne celebrowanie rocznicy Powstania War-

szawskiego zobowiązuje. To nie powinna być okazja do

pokazywania się dzisiejszych polityków i działaczy na

tle pomników, sztandarów i grobów. To ma być święto

Powstania i powstańców; uczczenie ich pamięci i ich

celów, a nie składnik bieżących zabiegów o popularność

i wpływy. Szacunek dla poległych, pomordowanych

i zmarłych nakazuje, by półwiecze Powstania stało się

okazją do jednoznacznego przywrócenia "samotnemu

bojowi Warszawy" jego właściwego miejsca w historii

Polski. A także wezwaniem do nawiązania ciągłości, do

podjęcia tradycji, do wypełnienia porzuconego testa-

mentu.


(1994)


PRL czyli kultura fałszu


I. W lipcu 1944 roku, w przeddzień Powstania War-

szawskiego, założono Polakom nowe państwo. Zrobił

to sam Stalin, uznając w Moskwie powołany przez sie-

bie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego za jedyną

legalną władzę na ziemiach polskich. Charakter tego

państwa a, także jego obszar, pozostawały długo nie

określone, nawet słownie; pewnikiem była od początku

tylko ścisła więź z ZSRR.


Takie założenie narodowi jego państwa przez czyn-

niki zewnętrzne zdarza się od czasu do czasu, zwłaszcza

na Bałkanach lub w Afryce. I z reguły naród, obdarowa-

ny państwem, źle na takim zabiegu wychodzi. Niezwy-

kłość naszej sytuacji polegała na tym, że posiadaliśmy

już własny i uznany międzynarodowo rząd, a także włas-

ne wojsko. Rząd przebywał w Londynie (tak samo jak

np. rządy Holandii i Norwegii), ale w kraju działały jego

rozbudowane agendy zarówno cywilne, jak wojskowe.

Polskie siły zbrojne, którymi ten rząd dysponował, nale-

żały do najliczniejszych armii w Europie. Nikt nam nie

musiał robić prezentu w postaci nowego państwa.


A jednak tak się stało i kilkudziesięciu milionom Po-

laków przyszło przez parędziesiąt lat żyć wewnątrz da-


134 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


rowanego przez Stalina tworu, od roku 1952 nazywane-

go PRL-em. U jego podstaw leżały dwa kłamstwa: jed-

no okrutne, drugie groteskowe.


Kłamstwo okrutne - to sowieckie twierdzenie, że to

Niemcy dokonali mordu zwanego umownie "katyń-

skim", mordu na blisko 23 tysiącach polskich oficerów,

policjantów i urzędników państwowych. Kiedy rząd

Rzeczypospolitej nie chciał tego kłamstwa potwierdzić

- ZSRR zerwał z Polską stosunki dyplomatyczne. To

zerwanie otwarło drogę do utworzenia przez komuni-

stów, kilkanaście miesięcy później, nowego państwa

polskiego. Kłamstwo groteskowe - to twierdzenie, że

PKWN wyłoniła Krajowa Rada Narodowa, w praktyce

nie istniejąca. Manifest PKWN napisany był przez so-

wieckich funkcjonariuszy i agentów w Moskwie i tam

ogłoszony. Pierwsi przedstawiciele nowej władzy zostali

dowiezieni do Chełma dopiero 28 lipca, po uprzednim

podpisaniu formalnej zgody na zmianę wschodniej gra-

nicy RP oraz na przejęcie przez Armię Czerwoną i jej

dowództwo zwierzchnictwa nad wszystkim, co się na

obszarze tak okrojonej Polski działo.


Dyskusje nad tym, jakiego rodzaju państwem była

PRL, trwają już dobre kilka lat. Myślę, że najcelniejszy

termin określający jego istotę można znaleźć w języku

ofiarodawców tego państwa: łżegosudarstwo, fałszywe

państwo, państwo-pretendent (tak, jak w XVII wieku

mąż Maryny Mniszkówny, udający nieżyjącego cara

Dymitra, był nazywany łże-Dymitrem), państwo uda-

wane.


Żyć w nim wszakże trzeba było naprawdę.


II. Piszę o faktach powszechnie dziś znanych. Mam

jednak poczucie, że dotychczas nie przyjrzano się dosta-

tecznie skutkom zmuszenia narodu do bytowania w fał-


PRL czyli kultura fałszu 135


szywym państwie. Przedziwnym omamom ulegali najin-

teligentniejsi ludzie. Stefan Kisielewski pisał na Nowy

Rok 1947 w "Dziś i Jutro", koncesjonowanym tygodni-

ku "postępowych katolików", o "rządzącej Polską lewi-

cy", którą z "opozycją, jak i wreszcie emigracją" -

łączy ta "jedna wspólna cecha", że "po prostu składa się

z Polaków". I nawoływał: "odrzućmy sugestię na temat

obcych agentur". Nawet zakładając, iż Kisielewski mógł

nie zdawać sobie sprawy, że prezydent Bolesław Bierut

był starym funkcjonariuszem sowieckich służb specjal-

nych - to przecież nie mógł nie wiedzieć, że wszystkie

zasadnicze decyzje polityczne i gospodarcze, dotyczące

państwa polskiego, zapadały wówczas w Moskwie albo

musiały być z Moskwą uzgadniane; że dowódcy ra-

dzieccy sprawowali pełną władzę nad wojskiem; i że

Ministerstwo Bezpieczeństwa było dyspozycyjne wobec

Sowietów. Nie mówiąc już o tym, że - zwłaszcza na

ziemiach zachodnich Polski - komendy Armii Czer-

wonej i NKWD nie podlegały praktycznie żadnej kon-

troli władz lokalnych. Doprawdy, "polska lewica" rzą-

dziła wówczas Polską tylko o tyle, o ile jej na to pozwo-

lono.


Zacytowałem Stefana Kisielewskiego, bo nie można

go podejrzewać ani o tępotę, ani o karierowiczostwo,

ani wreszcie o osobiste ambicje polityczne. Chciał, by

rzeczywiście spory między orientacjami politycznymi,

występującymi w Polsce, były sporami wśród Polaków.

Z faktu, że premier Edward Osóbka-Morawski był nie-

wątpliwie Polakiem - tak samo, jak Polakami byli

przywódca opozycji wicepremier Stanisław Mikołajczyk

i premier rządu RP w Londynie Tomasz Arciszewski -

wyciągał wniosek aż groteskowo nieprawdziwy. Osób-

ka-Morawski o niczym ważnym nie decydował, nawet

kiedy mu takie myśli przychodziły do głowy. Pisząc


136 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


o "agenturach" Kisielewski pragnął odsunąć głoszoną

oficjalnie teorię, że zarówno opozycja, jak i emigracja

- to agenci imperializmu; po latach jego słowa brzmią

jak naiwna obrona posłusznych wykonawców woli

Kremla. Kisiel pragnął zakląć rzeczywistość. Ale tak ją

zaklinając - fałszował.


Mechanizm logiczny tego zafałszowania był typowy

i bardzo wówczas rozpowszechniony: wybierało się

osobne elementy i elemenciki rzeczywistości, odrywając

je od kontekstu i powiązań. Jak w wierszu Tuwima

o "strasznych mieszczanach", którzy "widzą wszystko

osobno". Pierwsza zasada materializmu dialektycznego

głosiła coś dokładnie odwrotnego (że wszystko jest

z wszystkim jakoś tam powiązane) - ale umysł czło-

wieka, złapanego w sidła peerelowskiej rzeczywistości,

chętnie czepiał się szczegółów ("dobrych stron" i "osiąg-

nięć"), budując z nich dowolne całości.


Oficjalna wersja wydarzeń przeszłych i bieżących,

narzucana przez propagandę, powstawała w sposób

bardziej skomplikowany, choć nie mniej dowolny.

Wymyślano fakty niebyłe (jak rzekome zaplecze poli-

tyczne PKWN-u), negowano niewątpliwe (jak masowe

egzekucje, dokonywane przez NKWD), odkrywano nie ,

istniejące powiązania (wszyscy opozycjoniści byli agen-

tami imperializmu). Trzeba wyraźnie powiedzieć, że za-

fałszowanie obrazu przeszłości i tego, co działo się do-

koła, nie polegało w PRL-u po prostu na zakazie

wspominania o faktach niewygodnych. Takie zakazy

Polacy znali dobrze z działań zaborczej cenzury. Hen-

ryk Sienkiewicz nie mógł w Trylogia pisać o wojnach

z Moskwą, zaś akcję pierwotnego "Pamiętnika korepe-

tytora" przeniósł w Poznańskie. Aby cenzurę prze-

chytrzyć, wymyślono rozbudowany "język czopowy",

język symboli, podstawień i aluzji. Ale w okresie roz-


PRL czyli kultura fałszu 137


biorów nawet ci ugodowcy, którzy podpisywali dekla-

racje w typie: "Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy

i stać chcemy" - nie twierdzili, że np. ciesząca się

sporą autonomią Galicja (z własnym szkolnictwem itd.,

ze swobodami zrzeszeń i zgromadzeń i wyborów znacz-

nie większymi niż w PRL-u) była państwem polskim.


Łże-gosudarstwo PRL-u było w doświadczeniach

polskich czymś nowym. Język ezopowy nie wystarczał

dla wyślizgnięcia się z jego sieci. Ogromnie trudno było

zachować świadomość dystansu między prawdą, którą

się znało - a fałszem, który otaczał dokoła, zalewał, do

którego trzeba się było choćby milcząco dostosować.

W książce Między wyzwoleniem a zniewoleniem: Polska

1944-1956 Krystyna Kerstenowa pisze wnikliwie

o tym, że nie sposób było uchronić się przed skażeniem

naszych kategorii myślenia [...] u wielu przetrwanie wy-

magało ukrycia prawdziwej twarzy, przywdziania maski,

która z biegiem czasu jakże często zaczynała się zrastać

z twarzą.


We wstępie do cytowanego tomu prof. Kerstenowa

twierdzi, że nawet w r. 1947, po przeprowadzonych

w warunkach terroru i na dodatek jeszcze sfałszowanych

wyborach [...] nie doszło -jak się wydaje - do pełnej

alienacji państwa [tj. odrzucania go przez Polaków].

Jeśli nawet nie było to państwo, z którym można by się

w pełni identyfikować, nie było ono również państwem

obcym, zaborczym, okupacyjnym. Te zdania wybitnej hi-

storyczki wskazują na potrzebę dalszych badań i prze-

myśleń. Na czym polegała, wtedy i później, "niepełna

akceptacja" tego państwa? Czy na przykład wysuwanie

w latach 1956, 1970 i 1980 postulatów spełnienia przez

rząd konstytucyjnych i programowych obietnic, było

wyrazem akceptacji, czy też gestem demaskowania

obłudy?


138 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


To prawda, że nazywanie PRL-u państwem "ob-

cym", "zaborczym", albo "okupacyjnym" jest chybione.

Niewątpliwa zależność tego państwa od ZSRR nie była

bezpośrednio odczuwana w życiu codziennym przez mi-

liony obywateli, zwłaszcza tych mniej spostrzegawczych

(którzy zawsze i wszędzie stanowią większość). Nie-

mniej jednak było to państwo fałszywe. I nawet jego

"akceptacja bez identyfikacji", choćby oznaczała tylko

brak poczucia dystansu wobec władzy, wydającej nam

zezwolenia np. na mieszkanie w danym miejscu albo

podróże za granicę, była postawą patologiczną. Powo-

dowała głębokie zwyrodnienia, jeśli nie kręgosłupa mo-

ralnego, to sposobu myślenia i umiejętności widzenia

świata.


III. Wydawać by się mogło, że ideologia komunistycz-

na, narzucona równocześnie z darowaniem Polakom]

nowego państwa, powinna od niego dodatkowo odstrę-j

czać. Tymczasem, jak widać na niezliczonych przykła-

dach, było właśnie odwrotnie. Materializm dialektycz-

ny, a także teorie walki klas, bazy i nadbudowy oraz;


nieuchronności procesów historycznych uzasadniały

i ułatwiały godzenie się z rzeczywistością PRL-u. Ubie-:


rały obcą dominację, mniej lub bardziej brutalną, a na"

wet terror, w dostojne szaty filozoficznej konieczności.;


Wiarę w naukową regularność mechanizmu dziejowego

nazwano później skutkiem "Heglowskiego ukąszenia";


ale pod zęby niemieckiego historiozofa podstawiano się

chętnie. Nawrócenie się na marksizm zwalniało od

obowiązku oporu, choćby tylko myślowego, wobec

kłamstwa, przemocy i bredni.


Ideologia komunistyczna stanowiła (jakże szybko

o tym zapominamy!) oficjalną ideologię państwa i rzą-

dzącej nim partii. Totalitarność tego państwa byh


j


PRL czyli kultura fałszu 139


wprost proporcjonalna do stopnia obowiązywania tej

ideologii. W późnych latach czterdziestych i do roku

1956 obowiązek ten był egzekwowany dość surowo,

choć nigdy bezwzględnie. Inaczej, niż to się działo

w Chinach, nie-marksistów nie pakowano do obozów

reedukacyjnych. Ale każdy, kto marksizmu nie apro-

bował - skazywał się na los obywatela drugiej lub dal-

szej kategorii, zależnie od stopnia ostentacji i pełnione-

go zawodu. Na przykład oficer nie-marksista to gatu-

nek nie występujący, do końca istnienia PRL-u. Z bie-

giem lat wymagania słabły i z pozytywnych (aby ideo-

logię komunistyczną i marksizm wyznawać) stawały się

negatywnymi (aby o komunizmie i marksizmie - a tak-

że oczywiście o ZSRR i Rosji - źle nie mówić). Ale

zasada pozostawała zasadą.


Materializm dialektyczny był filozoficznym bełko-

tem, nie mającym prawa do istnienia w ojczyźnie Kazi-

mierza Ajdukiewicza i Alfreda Tarskiego, czołowych fi-

lozofów naszego wieku. A jednak rozprawiano o nim

z obezwładniającą powagą. Teoria powszechnej walki

klas, napędzającej nieuchronne następowanie po so-

bie formacji społeczno-gospodarczych, była ubranym

w pseudo-naukową formę wytworem mętnego i dowol-

nego myślenia. A jednak przyjmowano ją, czasem

ochoczo, czasem wstydliwie - ale szeroko.


Czesław Miłosz, który nie tylko brał marksizm na

serio, ale w dodatku patrzył z góry na tych, którzy

Marksa i Engelsa nigdy na serio nie brali - opisał

w Zniewolonym umyśle postawę "ketmana": udawanego

przyjęcia zasad Nowej Wiary po to, by pod pokrywką

zachować zarówno własną skórę jak i szczególnie cenną

część własnych przekonań. Ketman to oczywiście szcze-

gólnie rozwinięta forma uprawiania "podwójnego myś-

lenia", opisanego przez George'a Orwella w jego po-


140 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL i ^


wieści 1984. W rozlicznych na ten temat rozważaniach

(np. w Zniewolonym umyśle po latach Andrzeja Walic-

kiego) nie znajduję prostego stwierdzenia, jakie nasuwa

pobieżna nawet obserwacja zachowań ludzi, którzy

"podwójne myślenie" uprawiali. Otóż im sprawniejsze

przystosowanie, tym bardziej zaciera się granica między

tym, co się udaje, a tym, w co się "naprawdę" wierzy.

Im zręczniejsze "podwójne myślenie", tym większa

wytwarza się tolerancja - psychiczna i intelektualna -

wobec kompromisów z prawdą. Zaś kompromis między

prawdą a nieprawdą jest po prostu fałszem.


Prawdę należy cenić, bo jest rzadka jak brylant. Na

temat gatunku ptaka, którego właśnie widzę za oknem,

można wypowiedzieć tylko jedno prawdziwe zdanie: to

jest sójka. Zdań fałszywych można układać nieskończe-

nie wiele. Tak samo jak z PRL-em.


IV. Masowe godzenie się z nowym ustrojem i udziela-

nie mu poparcia - mimo aresztowań, represji, cenzury,

mimo oczywistości kłamstw i stosowanej przemocy -

domaga się od historyków i socjologów wyjaśnienia. Na

takie wyjaśnienie czekają nie tylko młodsi, którzy tam-

tych czasów nie znają; potrzebują go również bezpo-

średnio zainteresowani. Poszukują jeśli nie usprawied-

liwienia, to przynajmniej uzasadniona swoich decyzji

o współpracy z władzami PRL. Naturalna jest obrona

przed przypisywaniem ludziom niskich pobudek w po-

dejmowaniu takich decyzji. Mamy więc duży popyt na

wyjaśnienia, a równocześnie brakuje materiału źródło-

wego. Takie dokumenty, jak Dzienniki Marii Dąbrow-

skiej, należą do rzadkości. Świadectw ludzi, którzy

udziału w oficjalnym kłamstwie konsekwentnie odma-

wiali, jest bardzo niewiele. W tej sytuacji powstają róż-

ne mity i mylące uproszczenia.


PRL czyli kultura fałszu 141


Wymienię trzy z nich, chyba dotychczas nie opisane.


Powtarza się chętnie, że akces do nowego ustroju

ułatwiało i uzasadniało głębokie rozgoryczenie postawą

zachodnich sprzymierzeńców Polski, "kompromitacja"

rządu RP i władz podziemia, które nie potrafiły zapo-

biec narodowym klęskom i utracie niepodległości,

a także poczucie "bezsensowności" poniesionych ofiar

a zwłaszcza katastrofy Powstania Warszawskiego.


Gdyby jednak takie odczucia i oceny były rzeczy-

wiście motywami decyzji o podjęciu takiej czy innej

współpracy z nową władzą, wstępowania do partii lub

masowego zapisywania się do prokomunistycznych

organizacji młodzieżowych - występowałyby one

najsilniej bezpośrednio po wydarzeniach, które je

wywołały, a więc w latach 1945-46. Było jednak

inaczej.


Od postaw młodzieży zaczynając. Doskonale pamię-

tam, że w okresie bezpośrednio powojennym Powstanie

Warszawskie było dla moich gimnazjalnych kolegów

(roczniki 1928-32) przedmiotem kultu. Podczas wycie-

czek szkolnych i na harcerskich obozach wyśpiewywa-

liśmy z zapałem "Marsz Mokotowa" i "Sanitariuszkę

Małgorzatkę": w ten sposób rzucaliśmy wyzwanie

współczesności. Kult Powstania zaczęto nam wybijać

z głów w latach 1948-49. I dopiero na tamte i później-

sze lata przypada zarówno podporządkowanie partii

ZHP, jak i szybki rozrost członkostwa ZWM, a później

ZMP, Dokonywał się ten rozrost pod potężnym na-

ciskiem administracyjnym; np. już w roku 1949 dosta-

nie się maturzysty "niezorganizowanego" na studia

wyższe było osiągnięciem, później - stało się rzadkoś-

cią. Wobec młodzieży nie aspirującej do wyższego

^kształcenia stosowano inne bodźce; ich skuteczność

była jak się zdaje największa wśród tych, którzy prze-


142 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


nosili się ze wsi do miast - ale o ile wiem nie przepro-

wadzono na ten temat odpowiednich badań.


Lektura pism z lat 1945-49 potwierdza wspomnie-

nia o tym, że poczucie klęski, potępienie tradycji

powstańczej, ogólne odrzucenie przeszłości - to były

nastroje i postawy, które rozwinęły się dopiero parę

lat po wojnie i pod oczywistym wpływem partyjnej

propagandy, wspomaganej represjami politycznymi

wobec środowisk opornych wobec nowego ustroju.

Po zakończeniu wojny "władza ludowa" funkcjono-

wała w Polsce przez czas pewien jakby OBOK nadziei

na lepsze życie, żywionych przez większość narodu.

Naturalny po okresie zniszczeń zapał do odbudowy, do

nauki, do pracy - łączył się u jednych z oczekiwa-

niem na "prawdziwe" wyzwolenie, które nastąpić mia-

ło po nowej wojnie Zachodu z komunistami, u innych

z liczeniem na sukces Mikołajczyka i PSL w ucywili-

zowaniu narzuconego Polsce systemu politycznego.

Polska Niepodległa, Polskie Siły Zbrojne na Zacho-

dzie, akowskie podziemie i Powstanie Warszawskie

pozostawały przez parę lat pozytywnymi punktami

odniesienia. Maria Dąbrowska, która w późniejszych

latach nie zawsze umiała oprzeć się urokom korzysta-

nia z dobrodziejstw władzy "ludowej", w listopadzie

1945 roku napisała głośny szkic Conradowskie poję-

cie wierności - w obronie spuścizny ideowej akow-

skiego podziemia. Zdradę naszych zachodnich sprzy-

mierzeńców, dokonaną podczas konferencji w Tehe-

ranie i Jałcie, odczuła wyraźniej emigracja; dla kra-

ju dwulicowość Roosevelta i Churchilla była przesła-

niana cynizmem Stalina, który odmówił udzielenia po-

mocy Powstaniu Warszawskiemu, oraz doświadczany-

mi bezpośrednio aktami przemocy ze strony władz so-

wieckich.


PRL czyli kultura fałszu 143


I dopiero załamywanie się oczekiwań i nadziei na

nie-komunistyczną (czy nie-całkiem-komunistyczną)

przyszłość połączone z trwającym i coraz bardziej

skutecznym w tropieniu opornych terrorem sprawiło,

że propaganda nowej władzy zaczęła zyskiwać coraz

szerszy posłuch. Wymierzona była przeciwko całej

spuściźnie organizacyjnej i ideowej legalnego rządu

RP (którego autorytet poderwał również powrót do

Polski w czerwcu 1945 Stanisława Mikołajczyka),

władz cywilnych polskiego państwa podziemnego

i Armii Krajowej. Ze szczególną zaciekłością ata-

kowano Powstanie Warszawskie i całe zbrojne podzie-

mie.


Drugi mit głosi, że władza ludowa przyciągnęła na-

ród do siebie, podrywając ludzi do wielkiego czynu od-

budowy kraju i przekształcenia struktury społecznej

kraju w duchu równości i sprawiedliwości społecznej.

Jednakże komuniści (i ich mniej lub bardziej marionet-

kowi sojusznicy) stanowili w Polsce zupełny margines,

zarówno w sensie liczebnym jak i ideowym. To nie oni

przekonali naród do poparcia ich programu społeczne-

go. Mieli świadomość własnej słabej mocy perswazyjnej:


znamienne, że Manifest Lipcowy nie wspomina np.

o upaństwowieniu przemysłu. Nadciągająca z Moskwy

władza wykorzystała wizje, nastroje i konkretne pro-

gramy, zawarte w dokumentach wcześniejszych niż ów

manifest. W całej Europie nastąpił po zakończeniu

wojny wyraźny zwrot w kierunku lewicowym - ale

w Polsce nie oznaczało to sympatii ani prokomunistycz-

nych, ani prosowieckich. Wykorzystanie tego zwrotu

przez Moskwę i przywódców PPR było zręcznym zabie-

giem socjopsychologicznym, jednakże pod popularne

wówczas hasła demokracji i sprawiedliwości społecznej

podłożono sfałszowaną treść.


144 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


W odbudowę kraju włączyły się entuzjastycznie mi-

liony ludzi. Jednak czuli oni, że odbudowują polską

Ojczyznę, a nie Polskę Ludową. Powrót uczniów do

szkół, olbrzymi napływ studentów na wyższe uczelnie

i podjęcie pracy dydaktycznej przez wykładowców -

to wszystko były odruchy naturalne, nie mające nic

wspólnego z akceptacją nowego ustroju - chociaż jego

funkcjonariusze zasługę sobie przypisali.


Obejmowanie katedr i zakładów naukowych wcale

nie musiało iść w parze ze zgodą na oficjalne kłamstwo.

Podam tu dwa przykłady: w ratowaniu zbiorów biblio-

tecznych i muzealnych z palonej przez Niemców War-

szawy i w późniejszym uruchamianiu zajęć na wskrze-

szonym UW brali udział zarówno Wacław Borowy i Mi-

chał Walicki, którzy nigdy nie podjęli współpracy z ko-

munistami, jak i Juliusz Starzyński, wkrótce czołowy

krzewiciel marksizmu i działacz partyjny. W Biurze

Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK praco-

wał młody Aleksander Gieysztor. I oto po roku 1945

ten niezwykle uzdolniony historyk, jeden z najświetniej-

szych umysłów swego pokolenia, poświęcił się... na-

ukom pomocniczym historii. Zagłębiając się w paleo-

grafii nie musiał kłamać.


Trzeci mit polega na tłumaczeniu zachowań przy-

stosowawczych działaniem "narodowego instynktu sa-

moobrony" czy "zbiorowego rozsądku". Pomijam już

zasadniczą wątpliwość, czy używanie tego rodzaju du-

chologicznych metafor jest uprawnione w tekstach wy-

jaśniających zachowania się jednostek, a nawet i grup

społecznych. Chodzi o to, iż w tym konkretnym przy-

padku uważam za całkowicie błędne odwoływanie się

do pojęć, które sugerują, że społeczeństwo reagowało

na zasadzie jakiegoś wspólnego poczucia czy nastawie-

nia. Można tego rodzaju metaforyczne sugestie trak-


PRL czyli kultura fałszu 145


tować poważnie w odniesieniu do takich zjawisk, jak

nabór ochotników do wojska polskiego w latach

1919-1920, Powstanie Warszawskie, albo ruch Soli-

darności w 1980 roku. Wówczas istotnie ludzie zacho-

wywali się w podobny sposób, bo odczuwali wyjątkowo

silnie więzi wspólnotowe. Podejmowali decyzje na pod-

stawie tego poczucia więzi. W okresie PRL-u, a ]w

szczególnie w latach 1945-56, na ludzkich reakcjach

i decyzjach ciążyła świadomość odwrotna: rozbicia do-

tychczasowych powiązań i solidarności. Reakcje przy-

stosowawcze, godzenie się na nowy ustrój i decyzje

współudziału w zbiorowym fałszu zapadały wbrew pol-

skiej tradycji solidaryzmu społecznego (z którą partia.

bezwzględnie walczyła), wbrew narodowej wspólnocie.


V. Skupiłem powyżej uwagę na tzw. czasach stalinow-

skich. Nie tylko dlatego, że był to okres najbardziej

jaskrawych kontrastów, najostrzejszych konfliktów

i największych zbrodni. Przede wszystkim dlatego, żeby

móc zwrócić uwagę na jego dziedzictwo wstydliwe:


ustąpienie największych brutalności wywołało ulgę po-

dobną do owego anegdotycznego wyprowadzenia kozy

z przeludnionej klitki. Łatwo było zapomnieć, że istota

sytuacji, tj. zależość państwa i dyktatura monopartii,

nie uległa zmianie.


Hanna Swida-Ziemba (autorka najlepszych ale nie-

stety trudno dostępnych prac na temat postaw ludzkich

w okresie stalinizmu w Polsce) znakomicie opisała me-

chanizm psychologiczny, który sprawił, że po roku 1956

utrzymanie postawy pryncypialnej stało się - wbrew

pozorom - i trudniejsze i mniej częste. Zadziałało

i wspomniane uczucie ulgi, i pogłębiejące się z latarni

przekonanie, że jesteśmy na PRL skazani "na zawsze"

("Stalinizm i społeczeństwo polskie", w tomie Stalinizm,


10 ~ Z Polski ...


146 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


pod red. Jacka Kurczewskiego, Warszawa 1989, nakład

250 egzemplarzy). Pamiętam, jak moi koledzy w Insty-

tucie Badań Literackich PAN, partyjni pół-cynicy, ma-

wiali do mnie wówczas: "Zdzisiu, najwyższy czas, żebyś

już zaczął kolaborować!" No bo w imię czego miało się

dalej stawiać opór historii? Przecież przestano już zabi-

jać wrogów klasowych!


Najchętniej używanym argumentem za współpracą

z reżimem komunistycznym pozostaje twierdzenie, że

"nie było alternatywy". Jest to twierdzenie z gatunku

nieudowadnialnych. Po pierwsze dlatego, że historia

biegnie tylko raz, nie da się odtworzyć eksperymental-

nie. Po drugie dlatego, że argumentujący po obu deba-

tujących stronach muszą przyjmować ogromną liczbę

dodatkowych i mniej lub bardziej dowolnych hipotez.

Wiele wskazuje na to, że po Powstaniu Warszawskim

Stalin odstąpił od zamiaru ściślejszej integracji Polski

z ZSRR. Czy dużo większa skala biernego oporu Pola-

ków spowodowałaby większe prześladowania - czy

ograniczenie sowieckich żądań? Nie dowiemy się nigdy.


Należy jednak przypomnieć, że problem istnienia

lub nieistnienia w latach powojennych alternatywy

ustrojowej dla Polski jest problemem z innej płaszczy-

zny niż kwestia prawdomówności i kłamstwa, uczci-

wości i fałszu. I trzeba sobie postawić proste pytanie:


ilu Polaków, a zwłaszcza ilu polskich działaczy politycz-

nych i intelektualistów, miało moralne prawo do myś-

lenia o swoich decyzjach w kategoriach "mniejszego

zła" lub "alternatywy dla Polski"? Nie wiem, czy w kra-

ju znalazłoby się ich więcej, niż dziesięciu. (Należał do

nich umierający Wincenty Witos, który współpracy

z komunistami odmówił.) Nieporównanie liczniejsi

podwieszali się, mniej lub bardziej świadomie, pod ten

uwznioślający dylemat - zaś ich rzeczywistym bodź-



PRL czyli kultura fałszu 147


cem była chęć udziału we władzy, rozgłosu, bycia

"kimś", publicznego zaistnienia, ogłoszania książek, nie

mówiąc już o lepszym mieszkaniu.


VI. Po roku 1956 Polacy wędrowali gromadnie przez

różne etapy bardziej lub mniej pokojowej koegzystencji

z darowanym im państwem. Wspólnym mianownikiem

tych etapów był kompromis, przyklepywany i potwier-

dzany nowo-mową.


Przeciwko "drętwej mowie", "mowie-trawie" bun-

towaliśmy się w okresie "październikowym". Najwięk-

sze zasługi miał w jej demaskowaniu tygodnik "Po Pro-

stu". Zamknięto go jesienią 1957, mimo protestacyjnych

rozruchów, które Gomułka kazał brutalnie stłumić.

Nowa "mowa-trawa" dość szybko porosła na mogiłach

popaździernikowych złudzeń.


PRL-owska nowo-mowa okazała się, jak myślę, jed-

nym z bardziej trwałych produktów systemu - tak

wszędobylskim, że coraz mniej zauważalnym. Najwłaś-

ciwszą jej nazwą byłaby zapewne "obok-mowa": język

nie przystający do rzeczywistości. Ale nie przystający

tak zręcznie, że dystans między słowami a faktami sta-

wał się nieuchwytny. Nie mam na myśli takich oczywi-

stych sloganów, jak "wspólnota socjalistyczna" (czyli

państwo należące do Układu Warszawskiego) czy "jed-

ność moralno-polityczna narodu"; ani potworków w ro-

dzaju: "Jedność ekonomiki-polityki-ideologii staje się

stopniowo integralnym czynnikiem obywatelskiego myś-

lenia." (jeden z sekretarzy KC PZPR w roku 1972).

Przecież podpisując protesty przeciwko takim czy

innym posunięciom władz PRL i oświadczając, że jest

to z naszej strony "wyraz obywatelskiej troski" sami ze-

ślizgiwaliśmy się w obok-mowę - bo zwrot "obywatel-

ska troska" znaczył, że uważamy się za obywateli,


148 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


a więc członków demokratycznej struktury państwo-

wej, swobodne podmioty życia politycznego! Powtarza-

jąc tę formułę zapominaliśmy, iż jest ona fałszywa, a jej

używanie świadczy o tym, żeśmy "kupili", żeśmy się dali

nabrać. Werbalną zbieżność deklaracji władzy z włas-

nymi chęciami traktowaliśmy jako rzeczywistość.


Niewątpliwy wzrost świadomości politycznej w la-

tach siedemdziesiątych owocował często nie tyle wy-

ostrzeniem rozróżnień między prawdą a fałszem, ile wy-

raźniejszą zgodą na kompromis. Marcin Król w roku

1979 w wydanej na emigracji (a więc poza cenzurą!)

książce jako "realizm" określał "zdawanie sobie sprawy,

że w Polsce panuje ustrój zwany socjalistycznym, że na-

szym sąsiadem jest Związek Radziecki i że nie ma

powodu sądzić, by ten stan rzeczy miał ulec w najbliż-

szej przyszłości istotnej zmianie". Twierdził dalej, że ta-

kimi "realistami" są "zapewne wszyscy ludzie w Polsce

żywo interesujący się sprawami publicznymi" - ten

dzisiejszy stan rzeczy przeciwstawił "przeszłości, kiedy

to niektórzy spośród ludzi czynnie zaangażowanych

w życie publiczne albo próbowali ten ustrój zmienić

metodami walki parlamentarnej lub siłą, albo spodzie-

wali się, że uda im się go zasadniczo przekształcić przy

pomocy wewnętrznej presji ideologicznej." (Style poli-

tycznego myślenia, Paryż 1979, s. 114). Jeszcze dobitniej

wyrażali zasadniczą akceptację ustroju "socjalistyczne-

go" i trwałości "sojuszu" z ZSRR (jako "gwarancji"

bezpieczeństwa państwa!) członkowie klubu Doświad-

czenie i Przyszłość w swoim "Raporcie" z maja tegoż i

1979 roku.


Teksty Polskiego Porozumienia Niepodległościowe-

go, w których zwracaliśmy się nie do władz, ale do na-

rodu, i nazywaliśmy po imieniu nasze cele ostateczne:


niepodległość, wyjście z Układu Warszawskiego, pojed-



PRL czyli kultura fałszu 149


nanie ze zjednoczonymi Niemcami, itd. - należały do

wyjątków. I myślę, że przyjmowali je lepiej i chętniej

"zwykli" ludzie, niż "obywatele" tak czy inaczej zaanga-

żowani w jawne życie publiczne.


VII. Powstanie narodowe "Solidarności" w lecie 1980

wprowadziło na polską scenę polityczną zasadniczą

dwudzielność: z jednej strony NSZZ "S", z drugiej wła-

dze partyjno-rządowe. Dynamika związku była tak

wielka, że również dyskutowane i deklarowane kom-

promisy zmieniały swój charakter. Dialog nie odbywał

się już na płaszczyźnie w pełni wytyczonej i opanowanej

przez partię. Nie ona dyktowała reguły dyskusji ani

znaczenie używanych w niej terminów. Solidarność była

STRONĄ.


Stan wojenny początkowo tę dwudzielność sceny

politycznej zaostrzył i utwardził. Wkrótce jednak oka-

zało się, że przeciwstawienie "my" - "oni" nie wystar-

cza w sytuacji, kiedy "oni" nie tylko rozporządzają siłą

i socjotechniczną sprawnością, ale dobrze wiedzą, cze-

go chcą: utrzymania władzy. Dla PZPR był to program

minimum, lecz zupełnie wystarczający w rozgrywce

z ośrodkami opozycyjnymi, których nie łączył żaden

program pozytywny, żadna wspólna wizja innej Polski.

Z perspektywy lat widać to wyraźnie: ani przewodni-

czący Solidarności, nasz najwybitniejszy przywódca

(znakomity taktyk, ale bez własnego programu), ani

Jego doradcy również takiej wizji nie posiadali.


Wojciech Jaruzelski i jego współpracownicy nie po-

trafili się uporać z żadnym problemem gospodarczym,

społecznym czy politycznym, stojącym przed państwem.

Mieli też do czynienia ze stałym pogarszaniem się sy-

tuacji ekonomicznej Polski. Jednakże w ciągu paru lat

osiągnęli olbrzymi sukces socjotechniczny: przekonali


150 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


znaczącą część opozycji do potrzeby generalnego

kompromisu. Opowiada o tym zwięźle Jan Skórzyński

w pasjonującej książce Ugoda i rewolucja: Władza i opo-

zycja 1985-1989.


Oto w roku 1985 Adam Michnik w książce Takie

czasy... Rzecz o kompromisie postulował porozumienie

z władzą: "Dla komunistów może to być droga do uzy-

sania legitymacji, dla nas zaś - droga do godziwego

życia." Równocześnie Marcin Król w Warszawie,

a Waldemar Kuczyński w Paryżu układali projekty

koegzystencji z władzami PRL-u, uznanego za "pań-

stwo nasze" i systemem, "który jest i musi być komuni-

styczny". I pomyśleć, że działo się to zaledwie na cztery

lata przed upadkiem tego systemu! I doprawdy bardzo

trudno byłoby dowodzić, że gotowość opozycji do za-

warcia kompromisu upadek komunizmu przyspieszyła.

Nie można się dzisiaj opędzić wrażeniu, że zwolenni-

kom kompromisu zabrakło cierpliwości.


Trwałość peerelowskiej pseudo-państwowości za-

kładano zresztą jeszcze na początku 1989 roku: Jerzy

Turowicz, przemawiając w imieniu Komitetu Obywatel-

skiego podczas otwarcia obrad Okrągłego Stołu (6 II

1989) obiecywał "poszanowanie konstytucji PRL"!

I w następnych tygodniach nie raz takie zapewnienia

składano.


Całkowicie więc uprawnione jest pytanie o zasady

kompromisu, do którego doszło na wiosnę 1989 roku.

Czy zawierający ów kompromis w imieniu narodu wie-

dzieli, do jakich dalszych celów miał ich doprowadzić?

Inaczej mówiąc, do czego był środkiem? Czy też za cel

mieli samo zawarcie kompromisu, to jest uzyskanie po-

zycji partnerów władzy? Dzisiaj widać jasno, że jak na

możliwości historyczne, cele stawiano sobie bardzo^

ograniczone.


PRL czyli kultura fałszu 151


Sprawdzeniem pryncypializmu było zachowanie się

czołowych działaczy strony solidarnościowej w prze-

dedniu Okrągłego Stołu w obliczu zamordowania

w styczniu 1988 dwu księży, związanych z opozycją:


Stefana Niedzielaka i Stanisława Suchowolca. Zareago-

wano milkliwie, obawiając się prowokacji - i utwar-

dzenia stanowiska strony rządowej. Ale przecież służby

specjalne pozostawały pod kontrolą partii, a więc na

kierownictwo partyjne spadała odpowiedzialność za

prowokację. Jeżeli nie panowali nad sytuacją (a jestem

przekonany, że panowali całkowicie - i świadczy

o tym późniejsze umorzenie dochodzeń w sprawie obu

zabójstw), powinni byli być pokorniejsi. Miękkością

swojej reakcji strona solidarnościowa umacniała prze-

ciwnika. Sygnalizowała własne obawy i słabość, wyni-

kającą z unikania twardej konfrontacji.


Zniechęcenie opozycji do podejmowania ryzyka, do

stawiania spraw na ostrzu noża, było niewątpliwie jed-

nym z celów, jakie stawiali sobie partyjni taktycy

w rozgrywce z narodem. W drugiej połowie lat osiem-

dziesiątych udało im się ten cel osiągnąć, przynajmniej

w stosunku do otoczenia Lecha Wałęsy.


Odmawiając ustępstw, kierownictwo PZPR chętnie

odwoływało się do "nacisków opinii partyjnej", nie-

chętnej wszelkim kompromisom i układom z "S"; rów-

nocześnie Wojciech Jaruzelski wydawał (jak np. 4 X

1988 na posiedzeniu Sekretariatu KC) polecenia, aby

mobilizować "aktyw robotniczy" do protestów prze-

ciw rozmowom z Wałęsą. Z tą taktyką idealnie współ-

grała obsesja niektórych przywódców opozycji -

wyróżniał się pod tym względem Adam Michnik -

wczuwających się w rzeczywiste czy rzekome, zewnę-

trzne i wewnętrzne, "trudności władzy". W najlepszym

razie owocowało to postawą oczekiwania na nowe


152 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


inicjatywy "liberalnych" komunistycznych "reformato-

rów".


Podczas wstępnych przymiarek do rozmów obie

strony unikały nazywania rzeczy po imieniu. Przyczyny

i pola konfliktu opisywano sposobami unikowymi i nie-

jasnymi. Jednakże strona komunistyczna stosowała tę

taktykę ze świadomością gry, udawania, czy wręcz cy-

nizmu. "Opozycja" musiała się ograniczać choćby ze

względu na cenzurę. Największą powściągliwość (czyli

w praktyce: obłudę) wykazywano w kwestii dla każdego

narodu najbardziej fundamentalnej: w sprawie niepod-

ległości państwa. Ta narzucona przez przymus okolicz-

ności mętność języka politycznego niepostrzeżenie stała

się u wielu działaczy nawykiem. Bronisław Geremek był

chwalebnym wyjątkiem w starannym i ostrożnym do-

bieraniu słów (skądinąd wieloznacznych), kiedy mówił

o celach, które sobie stawia strona "solidarnościowa",

przystępując do rokowań Okrągłego Stołu.


Brak pryncypialnego przygotowania przywódców

strony "solidarnościowej" do owych rokowań rzucił

cień na Okrągły Stół i sprawił, że ostatecznie większy

sukces odniosła strona rządowa. Środowiska związane

z PZPR przetrwały dość spokojnie i bezpiecznie okres

rewolucyjnych napięć i radykalnych przemian systemu

rządzenia. Nie doznały uszczerbku ekonomicznego -

wręcz odwrotnie. Umiały się sprawnie dostosować do

demokratycznych reguł gry politycznej - i po paru

latach odzyskały w znacznej mierze także władzę poli-

tyczną. W dodatku odzyskały ją w warunkach niepo-

równanie większego bezpieczeństwa. Otrzymały to,

o czym w roku 1985 pisał Michnik: legitymizm polity-

czny. Zaś ówczesna nielegalna opozycja też ma dzisiaj

to, co wówczas, dziesięć lat temu, postulowali Król

i Kuczyński: status opozycji legalnej.


PRL czyli kultura fałszu 153


Pod koniec lat osiemdziesiątych podstawą strategii

kierownictwa PZPR było wciągnięcie "solidarnościo-

wej" opozycji do struktur PEL-u, aby te struktury

wzmocnić a opozycji odebrać jej ideową tożsamość.

Dopuszczenie "Solidarności do udziału w wyborach

było ofertą zasadniczej akceptacji systemu. Reprezen-

tanci związku przyjęli tę ofertę po to, by system zmie-

nić. Ale szybkość procesu i determinacja narodu, który

w plebiscytowym głosowaniu 4czerwca 1989 roku sy-

stem odrzucił - wywołały popłoch wśród ówczesnych

przywódców opozycji i sprawił}, że środek, jakim było

wejście w struktury władzy, na kluczowy okres ponad

roku przesłonił cel, do którego mieli dążyć: jedno-

znacznie demokratyczne i niepodległe państwo.


Dlatego zamiast wyraźnego podziału między wasal-

skim PRL a niepodległą III Rzeczpospolitą pierwszy

rząd "solidarnościowy" zafundował nam wielkie rozma-

zanie. Moralno-ideowy dorobek emigracji politycznej

wstawiono do muzealnego kąta. Dzięki głosom grona

posłów i senatorów z "drużyny Wał^y" pierwszym pre-

zydentem na nowo niepodległego państwa został gene-

rał, który kilka lat przedtem objęcie najwyższych sta-

nowisk w PRL uzasadniał w liście do Leonida Breżnie-

wa zaufaniem, okazywanym mu przez generalnego sek-

retarza KPZR...


Wojciech Jaruzelski jako pierwszy prezydent III

Rzeczypospolitej - ten sam Jaruzelski, który 13 grud-

nia 1981 roku zapowiadał, że "socjalizmu będziemy

bronić jak niepodległości", kiedy ani niepodległości, ani

socjalizmu w państwie nie było - jest najlepszym sym-

bolem spuścizny fałszu, pozostawionej nam przez PRL.


VIII. Więc cóż się dziwić, że rnbdszipokolenia ucieka-

ją dzisiaj od aktywności publicznej i wolą wymierną,


11 - Z Polski ...


154 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


sprawdzalną w liczbach działalność gospodarczą na

własny rachunek? A Rzeczpospolitą zostawiają w spraw-

nych rękach postkomunistycznych fachowców.


I cóż się dziwić, że uporczywie powracają pytania

o rolę intelektualistów w okresie PRL-u. To nie oni

sami stworzyli tradycję tolerancji wobec fałszu - ale

przecież dbałość o prawdę jest podobno istotą zawodu

intelektualisty, więc ich niechlubna rola rzuca się

w oczy. Wyobraźmy sobie ponad czterdziestoletni

okres, w którym szewcy robią masowo i konsekwentnie

dziurawe buty, a producenci przetworów owocowych

- słone dżemy. Tak właśnie bywało z intelektualistami

w PRL-u. Ów "szkielet w szafie", o którym w maju

1979 roku pisał w "Kulturze" Gustaw Herling-Grudziń-

ski, nadal nie został w całości z szafy wyjęty.


Po wyborach wrześniowych 1993

czyli Wielkie Rozmazanie


Wyniki wyborów są - powinny być - dla wszyst-

kich pokonanych wezwaniem do obrachunku. Tak jak

w ankiecie "Rzeczypospolitej": cośmy zrobili z naszą

wolnością? A nawet więcej: cóż się stało z narodem

polskim, w latach 1980 i 1989 pionierem przemian

w Europie środkowej, pionierem w odchodzeniu od

komunizmu?


W artykułach publicystycznych i wypowiedziach

przywódców politycznych dominuje ton oskarżeń i wy-

rzutów, z reguły pod adresem kogoś innego. Myślę, że

niecierpliwe atakowanie domniemanych winowajców

mija się z celem. Potrzebne jest spojrzenie na to, co za-

szło, w dłuższej perspektywie czasowej - i znalezienie

odpowiedniego języka do uchwycenia tej materii, jaką

są zmieniające się postawy polityczne Polaków. Tak

nagminne opisywanie naszej sytuacji w kategoriach par-

tyjnych podziałów jest szczególnie mylące, bo partie są

bardzo słabo ugruntowane w polskiej świadomości

zbiorowej i - jak wskazują wszystkie badania - tylko

nieznaczny procent wyborców skłonny jest się z nimi

utożsamiać.


156 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


Chcę się pokusić o wyjaśniający opis zmian w sym-

patiach politycznych (a dokładniej: społeczno-ekono-

micznych) w przeciągu ubiegłych parunastu lat. Bez

wskazywania winnych, nawet bez pełnego ustalania

przyczyn - ale z nadzieją zrozumienia tego, co się wy-

darzyło.


Myślę, że dla naszego celu można wyróżnić dwie

płaszczyzny zachodzących przemian. Jedna - to społe-

cznie akceptowane systemy (czy hierarchie) wartości;


druga - to szukanie przez ludzi sposobów reagowania

i wpływania na to, co się z nimi dzieje w ramach pań-

stwa.


I. Lata 1980-81, okres tworzenia "Solidarności" -

która była, wedle trafnego określenia Timothy Garton

Asha, kolejnym "powstaniem narodowym" Polaków -

były okresem rozpowszechnionej gotowości do poświę-

ceń, narażania się, służenia "ideałom". Pamiętam sierp-

niowe obrady Międzyzakładowego Komitetu Strajko-

wego, podczas których okazywano skłonność do rezy-

gnacji z pewnych postulatów ekonomicznych - ale nie

chciano odstąpić od żądania wolnych związków zawo-

dowych i upominania się o więźniów politycznych.


Kolejną mobilizację ofiarności wywołał stan wojen-

ny; dokumenty lat 1982-83 (pieśni, fotografie, plakaty,;


gazetki podziemne, itd.) wyglądają dziś aż nieprawdo-

podobnie, działają jak okrutny wyrzut sumienia. I właś-

nie ta postawa gotowości do poświęceń w imię celów

nie całkiem praktycznych była przez władze tępiona

najzacieklej i najróżniejszymi sposobami: od skryto-

bójczych mordów (których symbolem było męczeństwo

księdza Popiełuszki) poprzez zmuszanie do emigracji aż

do wielorakich akcji "uświadamiających", w których

tłumaczono, że "interes Polski wymaga, by..." itd. Tak

często chwalona powściągliwość w terrorze, stosowa-


Po wyborach wrześniowych 1993... 157


nym przez generalski reżim, miała przecież funkcję so-

cjotechniczną. Zamazywała kontury, w miejsce jedno-

znacznego wyboru podsuwała rozmazanie, dwuzna-

czność, kompromis; w miejsce zasadniczego konfliktu

wartości wprowadzała pragmatyzm i perswazję.


Z tą socjotechniką władzy współgrała ewolucja haseł

"opozycji". Na plan pierwszy wysunięto sprawy gospo-

darcze. Za główną wadę komunizmu uznano jego nie-

wydolność ekonomiczną. Niebawem Wałęsa rzucił has-

ło: "Solidarność - to reforma!" Rozmowy Okrągłego

Stołu i osiągnięte przy nich kompromisowe porozumie-

nie obie strony przedstawiały niemal chóralnie jako re-

zultat rozsądku i umiaru komunistów - nie zaś wynik

wieloletniego oporu, sukces narodu okupiony tysiącami

ofiar w walce z narzuconym ustrojem. Okrągły Stół,

zamiast stać się pokojem zawartym między przeciwni-

kami, uświęcił kompromis jako zasadę naczelną i pod-

ważył sens dotychczasowych poświęceń. Czy warto było

oddawać życie, kiedy można się dogadać?


Po czerwcowych wyborach 1989 roku była możność

dokonania - obwieszczenia - przełomu, zgodnego

z wolą głosujących. Jednakże "Ludzie, którzy objęli

władzę po 1989 r., była opozycja, nie potrafili pojąć -

wyraźnie zabrakło im tu wyobraźni politycznej - prze-

łomowego znaczenia tego okresu." - powiedział w wy-

wiadzie dla "Rzeczypospolitej" (15 VII 1993) Georges

Mink, znający dobrze Polskę francuski socjolog i poli-

tolog. Zmarnowano więc szansę wytworzenia przez

zwycięski obóz antykomunistyczny nowej ideologii nie-

podległego państwa, analogicznej do tej, którą tak sku-

tecznie wypracowała II Rzeczpospolita. Niczego podob-

nego choćby nie zrobiono. Przeciwnie: zamazywano

przedział między PRL a III Rzecząpospolitą. "Gruba

kreska" premiera Mazowieckiego stała się synonimem


158 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


nie przecięcia więzów, ale zapomnienia o różnicach

i puszczenia w niepamięć. Przedstawiciele najwyższych

wład z RP - prezydent i pani premier - nb. swego

czasu posłanka na sejm PRL, wybrana w wyborach

1980 roku, które ówczesna wolnościowa "opozycja"

kazała bojkotować - nadal opisują politycznym bełko-

tem nasz formalny stosunek do PRL, państwa najpierw

zniewolonego a później wasalskiego. Z jednej strony

mówi się o "wieloletnich dążeniach do wolności i po-

szanowania praw człowieka, a nawet o "odzyskiwaniu

niepodległości", wyraża "najgłębszą wdzięczność" Sta-

nom Zjednoczonym i nagradza odznaczeniami byłych

dyrektorów Radia Wolna Europa - aż drugiej wyraża

się "wątpliwości moralne" co do ludzi, którzy narażali

życie przeszkadzając ZSRR w dążeniach do zbrojnego

zapanowania nad światem. Wpędzono naród w stan,

który Zbigienw Herbert nazwał "ciężką zapaścią se-

mantyczną" ("Tygodnik Solidarność", l X 1993). Prezy-

dent i minister obrony tłumaczą się potrzebą uszano-

wania uczuć oficerów b. Ludowego Wojska Polskiego.

Jestem przekonany (także na podstawie rozmów z wie-

loma oficerami), że większość przyjęłaby z ulgą prosty

werdykt: "Panowie służyliście, może z musu, złej spra-

wie - tak, jak złej sprawie służyli do 1918 roku ofice-

rowie armii zaborczych. Tak jak i ich, nikt was za to

karać nie będzie. Odtąd możecie swobodnie służyć wol-

nej Polsce."


To Wielkie Rozmazanie nałożyło się w czasie na

wolnorynkowe reformy gospodarcze i potężną, niemal

powszechną (dołączyli także eks-komuniści) falę propa-

gandy sukcesu finansowego, zaradności, wydajności,

przedsiębiorczości i szukania zysku wszędzie, gdzie się

da. Telewizja zaczęła natrętnie kusić dobrami jeszcze

niedawno temu nieosiągalnymi na krajowym rynku -


Po wyborach wrześniowych 1993... 159


a teraz dostępnymi dla każdego, kto rozporządza go-

tówką. A kto nią nie rozporządza - jest po prostu gor-

szy. Sprawozdawcy sportowi przejęli skwapliwie ame-

rykański obyczaj podawania wysokości nagród i wyli-

czania, ile kto i za co i w jakiej walucie czy postaci zdo-

był za pomocą sportowych osiągnięć.


I tak to wolny rynek, zanim jeszcze zaczął w pełni

funkcjonować w naszym kraju w sensie strukturalno-

-gospodarczym, stał się już uznanym polem obiegowej

oceny wartości człowieka. Nastąpiło, wedle formuły

prof. Janusza Czapińskiego ("Rzeczpospolita", 15 IX

1993), "uziemienie polskiej duszy": "zaczęliśmy bić

wszelkie światowe rekordy w wiązaniu naszego samo-

poczucia [...] przede wszystkim z pieniędzmi. [...] To już

nawet nie realizm, to jest fetyszyzacja pieniądza."


Cośmy zrobili z naszą wolnością? Przeliczyliśmy ją

na pieniądze. A ponieważ, jak informował niedawno

prezes Centralnego Urzędu Planowania Jerzy Kropiw-

nicki, wzrost dochodów całego społeczeństwa idzie

w parze z gwałtownym wzrostem ich nierówności we

wszystkich grupach społeczno-zawodowych, a ponadto

wyładowuje się raczej w zwiększonej konsumpcji niż

w inwestycjach - ci, którzy mają i wydają widomie co-

raz więcej pieniędzy, muszą razić "uziemione dusze" tej

większości, która ma i wydaje proporcjonalnie coraz

mniej.


Przeceniono wpływ telewizji na decyzje wyborcze:


okazał się marginalny. Natomiast jej wpływ na obycza-

jowość i wyobrażenia społeczne jest ogromny - i z kolei

oddziaływa na sympatie polityczne. Ireneusz Krzemiń-

ski ("Rzeczpospolita", 25/26 IX 1993) słusznie zwró-

cił uwagę na konsekwentne umilanie przez program

państwowej (!) TV wspomnień o PRL, na wytwarzanie

skojarzeń nostalgicznych - i na równoczesny brak


160 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


prób chociażby pokazania, jakimi drogami doszliśmy

do zmiany ustroju i ile Polaków kosztowały (nie tylko

moralnie, ale w wymiarze rosnącego z roku na rok za-

cofania materialnego i cywilizacyjnego w stosunku do

Europy Zachodniej) te rzewnie wspominane lata spoko-

ju. Oto jeszcze jeden przykład zaniedbania obowiązków

ideowych wobec własnego narodu i straty szansy wy-

tworzenia mitologii "solidarnościowego" wyzwolenia

i III Rzeczypospolitej jako nowej Polski Niepodległej.

Pokolenie II Rzeczypospolitej wyrosło w kulcie bohate-

rów, którzy umożliwili jej powstanie; ludzie, którzy od-

dali życie za wolność dzisiejszych Polaków od komu-

nizmu i obcej przemocy są dzisiaj prawie zapomniani.


Wszystkie te procesy, które sygnalizuję tu raczej niż

opisuję, złożyły się (wraz z przyspieszeniem ewolucji

w obyczajach) na generalną zmianę w społecznie funk-

cjonującej hierarchii wartości. Znaleźliśmy się daleko

od bieguna ofiarności i służby ideałom. Na płaszczyźnie

politycznej procesy te spowodowały osłabnięcie poczu-

cia identyfikacji Polaków z NIEPODLEGŁYM pań-

stwem polskim. Symbolem (przypadkowym) tego osłab-

nięcia jest fakt, że właśnie stronnictwo, które najgłoś-

niej szermowało hasłem niepodległości - KPN - utra-

ciło znaczną część zwolenników na rzecz... Sojuszu Le-

wicy Demokratycznej. (Afisz z napisem: "Żegnaj, lewi-

co - wraca Polska" był zapewne rekordowo chybiony.)


II. Przenieśmy się na drugą płaszczyznę: jak starali

się polscy wyborcy wpłynąć na bieg spraw w ich pań-

stwie? I jakie były praktyczne skutki preferencji, wyra-

żanych w kolejnych głosowaniach?


Jestem przekonany, że komentatorzy polskiej sceny

politycznej popełniają prosty a zasadniczy błąd usiłując

opisać tę scenę i zachowania obywateli w kategoriach

partii i stronnictw. Stopień identyfikacji z ugrupowa-


Po wyborach wrześniowych 1993... 161


niami politycznymi pozostaje u nas bardzo niski; sądzę,

że co najwyżej 20% Polaków układa swoje sympatie

i poglądy wedle tego, co im podpowiada jakaś partyjna

struktura. Udział w wyborach zmusza wszystkich do

wtłoczenia własnych sprzeciwów i życzeń w niezbyt

sympatyczne szufladki partyjne. Jest to jeden z powo-

dów niskiej frekwencji. Wtłaczanie odbywa się trochę

na oślep, i - jak sądzę - głównie na zasadzie szukania

tych, którzy mogą reprezentować nasze interesy i wyra-

żać nasze niechęci (a nie na zasadzie popierania pro-

gramów).


Wybory parlamentarne są jak mierzenie narodowi

temperatury - ale takie, że pacjent (nieprzyzwyczajo-

ny!) jest bardzo świadom wtykania mu pod pachę ter-

mometru i gorączka mu wzrasta, tj. emocje odgrywają

zwiększoną rolę. A wiadomo, że stopień zadowolenia

z własnej sytuacji nie jest w naszym społeczeństwie wy-

soki. Analizowanie decyzji wyborczych jako decyzji po-

parcia lub odrzucenia takiego czy innego stronnictwa

musi więc być zniekształcającym uproszczeniem. I cała

niejasność a nawet (dla wielu) nieprzewidywalność za-

chowań jest zapewne spowodowana głównie stosowa-

niem nieodpowiedniego języka opisu zachowań wybor-

ców.


Głosowanie czerwcowe 1989 było słusznie określane

jako plebiscyt. Przy najwyższej z uzyskanych w ciągu

czterech lat frekwencji referendum wypadło całkiem

jednoznacznie: "nie chcemy komuny, nie chcemy i już".

Były to spośród pięciu wyborów w ciągu czterech lat

(parlamentarne VI 1989, samorządowe VI 1990, prezy-

denckie jesień 1990, parlamentarne IX 1991, parlamen-

tarne IX 1993) jedyne wybory o charakterze zasadni-

czym, ideologicznym. I ostatnie, do których można sen-

sownie odnieść pojęcie "obóz solidarnościowy". Przestał


162 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


on istnieć z momentem wyboru Jaruzelskiego i powoła-

nia rządu Mazowieckiego. Wstępny podział dokonał się

jeszcze wcześniej: na wiosnę 1989, kiedy to część człon-

ków Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym

NSZZ "S" opowiedziała się za rozszerzeniem wachlarza

politycznego kandydatów w zbliżających się wyborach.

Poparta przez Wałęsę większość (pod wodzą Bronisła-

wa Geremka) nalegała na "zwieranie szeregów". W re-

zultacie sporu nie kandydowali do parlamentu m. in.

Wiesław Chrzanowski, Aleksander Hali, Tadeusz Ma-

zowiecki, Jan Olszewski i Adam Strzembosz. Natomiast

od zimy 1989/90 datuje się coraz wyraźniejszy podział

na tych, którzy chcą trzymać się ustaleń "Okrągłego

Stołu" - i tych, którzy chcą się wyraźnie odciąć od

kontynuacji PRL-u.


Stosowanie terminu "obóz solidarnościowy" dzisiaj

- także obejmuje zarówno UD i KLD jak Porozumie-

nie Ludowe, PC i sam NSZZ "S" - jest żałosnym ana-

chronizmem. Nie tylko: jest wrzucaniem do jednego

worka ugrupowań, które były przez prawie cały czas

u władzy - z tymi, które były przez prawie cały czas

w opozycji.


Wynik wyborów czerwcowych 1989 był jednoznacz-

ny - ale następstwem ich było utrzymanie znacznej

części władzy, z prezydenturą włącznie, przez byłych

komunistów. Stwierdzenie, że wielka część głosujących

na "S" poczuła się zawiedziona i oszukana, stało się bana-

łem - ale nie przestaje być słuszne i ważne. Ten zawód

odbił się już na wynikach wyborów samorządowych.


W wyborach prezydenckich ponad 80% głosowało

(w I turze) przeciw ówczesnej polityce rządu. Jednakże

kandydat głoszący potrzebę "przyspieszenia" i zasadni-

czych przemian natychmiast po wyborze okazał się

rzecznikiem kunktatorstwa i kontynuacji. I znowu wy-


Po wyborach wrześniowych 1993... 163


borcy poczuli się rozczarowani. Zawiódł ich Obywatel-

ski Klub Parlamentarny i firmująca go w wyborach

"Solidarność"; teraz zawiódł ich Lech Wałęsa. Wybory,

które miały się odbyć "jak najprędzej", odwleczono do

jesieni 1991. I znowu około 80% głosujących (przy ma-

lejącej frekwencji) opowiedziało się przeciwko polityce,

prowadzonej przez ówczesny rząd J.K. Bieleckiego. Dla

wyrażenia swojego sprzeciwu szukali rozmaitych par-

tyjnych kanałów; większość zawierzyła nowo utworzo-

nym partiom i koalicjom.


Narzucono jednak inną interpretację wyników:


w kategoriach "lewicy" i "prawicy". Kryteria układano

w dość dowolne wzory, oparte nie na postawach i po-

glądach głosujących, ale na wybranych składnikach

programów; w dodatku kryteria te krzyżowały się ze

sobą. Klasyfikacja zmieniała się też w zależności od

poglądów politycznych klasyfikatora. Tak istotny czyn-

nik, jak nastawienie do integracji ze Wspólnotą Euro-

pejską, nie był w ogóle brany pod uwagę, itd.


Rząd Jana Olszewskiego nazywano zwykle "cen-

troprawicowym", chociaż to określenie miało bardzo

niejasny związek z jego programem (expose poparła

Unia Pracy, przeciwko były i Unia Demokratyczna,

i Kongres Liberalno-Demokratyczny, i Sojusz Lewicy

Demokratycznej). Ale terminologia lewicowo/prawi-

cowa rozszalała się dopiero po obaleniu tego rządu. Za

"lewicę" uznawano zarówno SDRP i Unię Pracy jak

i PSL - które w państwach Europy Zachodniej byłoby

określane jako stronnictwo prawicowe (konserwatyzm

społeczny, niechęć do integracji europejskiej); niechętni

umieszczali na lewicy także Unię Demokratyczną, a na-

wet Kongres Liberalno-Demokratyczny. Zwykły oby-

watel niewiele z tego rozumiał i bardzo mało go te ety-

kietki obchodziły. Istotne dla niego było to, że rząd


164 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


premier Suchockiej kontynuował i obwieszczał dumnie,|

że kontynuuje, politykę społeczno-gospodarczą rząduj

Mazowieckiego i Bieleckiego - przeciw której znacznaj

większość wypowiedziała się już dwukrotnie. |


Ugrupowania, które zmianę tej polityki zapowiada-

ły, albo odstąpiły od obietnic (jak ZChN), albo okazały ;


się bezradne i podzielone (jak PC). Z wyjątkiem, oczy- !

wiście, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i (w mniejszymi

stopniu konsekwentnego) PSL-u. Wywoływało to ros-

nące protesty wielu grup społecznych, daremnie szuka-

jących sposobu wpłynięcia na postępowanie władz (stąd

np. chwilowa kariera "Samoobrony").


Ugrupowania, uznające same siebie za "prawicowe",

uznały te nastroje społeczne za wyraz poparcia dla ich

własnych opozycyjnych celów i programów. Utożsamiły

one zasadę prymatu niepodległości państwa i konsek-

wentny antykomunizm z prawicowością. Z tego utoż-

samienia wynikał pogląd, że rząd Hanny Suchockiej jest

"lewicowy"; skoro zaś rosną nastroje antyrządowe - to

znaczy, rozumowano, rośnie poparcie dla "prawicy".

Kiedy badania opinii publicznej od wielu miesięcy nie

wykrywały takiego rosnącego poparcia, a wręcz prze-

ciwnie - traktowano wyniki ankiet z niedowierzaniem,

pomawiając socjologów o stronniczość (pacjent gniewa

się na termometr...).


Jedną z przyczyn groteskowego a brzemiennego

w skutki nieporozumienia było to, że ugrupowania

"prawicowe" zlepiały w swojej koncepcji "prawicę"

w sensie polityczno-filozoficznym z "prawicą" w sensie

społeczno-gospodarczym (tj., nieco upraszczając, z libe-

ralizmem ekonomicznym). Proporcje mieszanki bywały

rozmaite, od skrajnej prawicowości ekonomicznej Unii

Polityki Realnej do elementów państwa opiekuńcze-

go w programie Ruchu dla Rzeczypospolitej - ale


Po wyborach wrześniowych 1993... 165


w oczach przeciętnego wyborcy prawica była prawicą,

głoszącą prymat wolnego rynku, "kapitalizm dla

wszystkich", opłaty za leczenie i naukę (Korwin-Mik-

ke!), pochwałę klasy średniej, itd.


Stosowanie w Polsce przeniesionego z krajów anglo-

saskich pojęcia "klasy średniej" jest zabiegiem tyleż

modnym co sztucznym. W naszych warunkach klasa ta

może być definiowana TYLKO poziomem dochodów.

Nie wyłania się, jak "stan trzeci" we Francji a "middłe

ciass" w Anglii, w walce o prawa obywatelskie i konku-

rencji z klasą wyższą. Nie nawiązuje ani do etosu inteli-

gencji, ani do wątłych tradycji polskiego mieszczaństwa.

Skoro w Polsce nie ma klasy wyższej, średnia wyróżniać

się może jedynie wystawaniem ponad "niższe" (!) masy.

Takie wybijanie się jest oczywiście i historycznie poży-

teczne i niezbędne - ale nie musi sprawiać przyjemnoś-

ci masom. Klasa średnia w Polsce - to w masowym

odbiorze ci, którym powodzi się lepiej niż robotnikom

i chłopom. A w demokracji decyduje liczba, nie pozy-

cja finansowa głosujących.


Jak słusznie stwierdzają Georges Mink i Jean-Char-

les Szurek, w wydanej przez paryski Ośrodek Badań nad

Społeczeństwami Postkomunistycznymi broszurze o Daw-

nych i nowych elitach w Europie Środkowej i Wschodniej,

klasa, która ma odnosić największe korzyści, stać się

głównym beneficjentem przemian polityczno-gospodar-

czych w Polsce - jest dopiero projektowana. U nas

utożsamiono ją z "klasą średnią". I to do niej zwracały

się partie "nie-lewicowe", zarówno rządowe, jak Unia

Demokratyczna i Kongres Liberalno-Demokratyczny -

jak i opozycyjne: Porozumienie Centrum, Unia Polityki

Realnej, Ruch III Rzeczpospolitej.


Jaki odsetek wyborców może objąć ta "projektowa-

na klasa" głównych beneficjentów przemian? 10%?


166 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


15%? Z pewnością nie więcej. A co z całą resztą? Nie

umiała o tę resztę zadbać "Solidarność", wewnętrznie

podzielona, pozbawiona mocnego przywództwa, sama

siebie nie pewna. A więc zadbała o nią - "lewica".


Zadbała tym łatwiej, że tak SDRPjak OPZZ i PSL

rozporządzają i sprawnymi organizacjami, i zasobami

pieniężnymi, i fachowymi działaczami. Co więcej - i co l

może najważniejsze, i co z pewnością przesądziło o tak

zasłużonym sukcesie Unii Pracy - tylko trzy zwycię-

skie ugrupowania zwracały się do wyborców w sposób

socjopsychologicznie właściwy. Podczas gdy wszystkie

inne partie i stronnictwa, z Unią Demokratyczną na

czele, przedstawiały swoje programy, osiągnięcia oraz

przywódców i apelowały o poparcie - SLD, PSL i UP

kładły nacisk na to, że będą REPREZENTOWAĆ

INTERESY wyborców. "Zadbamy o was" - mówili

ich rzecznicy. A wyborcy, niechętni do partii rządzą-

cych, obrzydzeni kłótliwością "centroprawicy", mało

zainteresowani programami, nieufni wobec sloganów,

ogarnięci niepewnością - szukali, raz jeszcze, sposobu

wyrażenia swoich obaw i chęci. Wyborcze sympatie

wielu z nich zatoczyły pełne koło: od wielkiego Sierp-

nia 1980 poprzez zdecydowany czerwiec 1989 do wrześ-

nia 1993.


Za każdym razem chcieli zmiany. Od czerwca 1989

spotykały ich zawody, bo politycy nie chcieli wysłuchać

(jak Wałęsa) albo nie umieli (jak UD i "centroprawica")

zrozumieć ich głosu. Obawiam się, że i tym razem nie

znaleźli odpowiednich reprezentantów. Ale to już inna

historia.


(październik 1993)


Wielkość i upadek polskiej elity przywódczej


Wypowiedzi na temat elit, zamieszczane w "Plusie-

-Minusie", weekendowym dodatku do "Rzeczypospoli-

tej", nie układają się w ciąg dyskusyjny. Z dwu powo-

dów: po pierwsze, autorzy nie odnoszą się do siebie

wzajemnie i piszą każdy osobno; po drugie posługują

się różnymi i często rozbieżnymi pojęciami "elity". Zacz-"

nę więc od próby uporządkowania pola.


Elity, czyli grona ludzi jakoś wyniesionych ponad

zbiorowość, mogą się wyróżniać przez swoją pozycję

ekonomiczną (elity finansowe) albo rolę instytucjonalną

(elity władzy); da się to wyróżnienie sprowadzić do

wspólnego mianownika dużego zakresu decyzji, które

członkowie tych elit mogą podejmować, jako np. właś-

ciciele przedsiębiorstw, dyrektorzy banków, ministrowie

czy wojewodowie. Czymś innym są elity, które Jan Jó-

zef Szczepański określił jako "kulturalne": a więc naj-

ogólniej mówiąc ludzie, wpływający na zachowanie się

innych nie na drodze wydawania decyzji i poleceń, ale

przez własny przykład lub perswazję. Ponieważ ów

przykład czy perswazja nie muszą dotyczyć wyłącznie

spraw kultury, możemy te elity nazwać, zgodnie z tra-

dycją, "elitami przywódczymi". Natomiast elity pierw-


168


Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


szego rodzaju nazwałbym "elitami instytucjonalnymi".

(Skład osobowy obu rodzajów elit może się ze sobą

częściowo pokrywać.) Poniżej mowa będzie o elitach

przywódczych; ich bowiem znaczenie było w historii

Polski szczególne.


Podstawowa funkcja elity


Mieszano też w dotychczasowych wypowiedziach

dwa pytania: l. Jaka jest zasadnicza funkcja elity przy-

wódczej? i 2. Co sprawia, że jakaś grupa czy warstwa

staje się taką elitą? (i dodatkowo: jakie warunki musi

spełnić, by tę funkcję zachować?) Dopiero rozróżnienie

tych dwu kwestii pozwala przystąpić do odpowiedzi na

jeszcze inne pytanie, które przewija się przez całą serię:


jakie są przyczyny powszechnie odczuwanego kryzysu

elit? Czym innym bowiem jest zanik jakiejś funkcji (np. ?

zawodu woźnicy), a czym innym nieumiejętność czy re- |

zygnacja z jej pełnienia (np. zanik rodzimego przemysłu |

samochodowego w Anglii). |


Podstawową funkcją elity przywódczej jest wskazy- s

wanie innym, jak się mają zachowywać, jak powinni |

postępować. Jest to funkcja odmienna od roli eksper- |

tów. Najbardziej precyzyjnie przedstawić ją można od- |

wołując się do zasadniczego w filozofii rozróżnienia

między opisem a oceną, między "jest" a "powinien", l

Eksperci gromadzą i udoskonalają wiedzę na temat'

tego, co jest, ale granicy z powinien nie przekraczają, nie ;


przechodzą od opisu do oceny czy normy. Przywódcy

swoim słowem lub przykładem dokonują takiego

przejścia, stwarzają wymogi, wzory i modele zachowań.

To, co powiedziałem, odnosić się jednak może rów- :


nież do wpływu elity na modę, albo sposób zachowania

się przy stole, albo formuły grzecznościowe. We

wszystkich tych dziedzinach rola elity jest oczywista; ale


Wielkość i upadek... 169


funkcja prawdziwej elity przywódczej na tym się nie

wyczerpuje. Propagując i wdrażając przykładem okreś-

lone rodzaje postępowania - na przykład ochotniczy

udział w walce o wolność ojczyzny, pomaganie ludziom

w potrzebie czy okazywanie czci zasłużonym - człon-

kowie elit wytwarzają wśród ludzi poczucie sensu dzia-

łania. Świadomość obowiązków, których wypełnienie

przynosi satysfakcję, sama przez się wspomaga możli-

wość uzyskania przez jednostkę poczucia sensu jej

własnego istnienia.


Im ważniejszych decyzji życiowych dotyczy wpływ

elity, tym donioślejsza jej rola w społeczeństwie. Wyjąt-

kowa pozycja elity przywódczej w Polsce wynikała z te-

go, że przez wiele pokoleń, od końca XVIII wieku, to

właśnie owa elita podsuwała narodowi cele i wzorce po-

stępowania, których wybór przynosił często w konsek-

wencji więzienie, Sybir, śmierć na polu walki, utratę

majątku lub przymus emigracji. Możliwości i sposoby

działania publicznego, które w większości krajów na-

szego kręgu kulturowego określały przepisy prawa,

podsuwały instytucje państwowe i samorządowe, wy-

twarzały partie polityczne i niezliczone organizacje spo-

łeczne - w Polsce, a zwłaszcza w zaborze rosyjskim,

musiały być kształtowane przez nieformalną elitę przy-

wódczą.


Geneza i uzasadnienie elit


Skąd się biorą członkowie elit? W jaki sposób zysku-

ją swój autorytet nauczycieli zachowania, proroków,

wizjonerów wytyczających cele i drogi do nich? Kon-

kretna geneza elit bywa w różnych czasach i kulturach

rozmaita. Elita - to zbiór ludzi, którzy spełniają kryte-

ria surowsze, niż otaczająca ich społeczność. Zazwyczaj

dzieje się tak dlatego, że stawiają sobie sami wyższe


12 - Z Polski ...


170 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


wymagania; pisał o tym wyraziście Ortega y Gasset.

Elita w sensie, o którym tu mówimy, nie jest nigdy zja-

wiskiem sama w sobie (jak np. zbiorowość rzemieślni-

ków czy wojowników), jest zawsze elitą w stosunku do

zbiorowości szerszej, wyróżnia się względem nie-elity.

I wyróżnia się nie na zasadzie jakiegoś własnego zade-

kretowania, ale dlatego, że przez innych za elitę zosta-

je uznana, że w oczach innych na to wyróżnienie zasłu-

guje. Dlatego też grzechem śmiertelnym elity jest to,

co Andrzej W. Pawluczuk określił jako brak "odpo-

wiedzialności", a co w terminologii psychologicznej

i w sposób bardziej bezceremonialny nazywa się obłu-

dą. Okazuje się wówczas, że nie jest się tym, za co

się jest uznawanym, że się na swoją elitowość nie zasłu-

guje.


Żeby więc swoją podstawową funkcję wzorotwórczą

pełnić i zachować, elita musi sama wobec siebie stoso-

wać te same kryteria, których spełnianie w życiu postu-

luje - ale stosować w stopniu wyższym, stawiając sama

sobie ostrzejsze wymagania.


Do tego, by propagować postępowanie zgodne

z bezpośrednimi interesami materialnymi członków

danej społeczności, nie są potrzebne żadne elity. Łatwo

też zauważyć, że elity przywódcze - czy to inteligencja

polska pochodzenia szlacheckiego, czy np. amerykańscy

purytanie - postulowali zawsze takie zachowania, któ-

re pociągały za sobą konieczność ryzyka albo wyrze-

czeń. Elita, która przestanie stawiać innym (i sobie)

wymagania - podpisze na siebie wyrok niepotrzebnoś-

ci. Warto przypomnieć, że nasi dziewiętnastowieczni

"pozytywiści", zalecający "pracę u podstaw" czy "pracę

organiczną", traktowali tę pracę jako obowiązek i śro-

dek do celów, którymi były sprawiedliwość społeczna

i obrona zagrożonej polskości.


Wielkość i upadek... 171


Tradycje polskiej elity


W chwili utraty niepodległości przez I Rzeczpospoli-

tą elity (zarówno instytucjonalna, jak i przywódcza)

w Polsce wywodziły się wyłącznie z warstwy szlache-

ckiej. Aby swoją funkcję przywódczą, wzorotwórczą,

zachować - elita musiała od tej pory płacić coraz wyż-

szą cenę. Wówczas, dwa wieki temu, wyłonił się

w Polsce rozdział - nie zawsze i nie wszędzie ostry, ale

jednak wyraźny - między tymi, którzy mogą podej-

mować decyzje dotyczące współziomków, a tymi, któ-

rzy ustanawiają dla nich wzorce postępowania i wyty-

czają wartości. Ci pierwsi, to byli Polacy związani z wła-

dzą zaborczą; ci drudzy, to było luźne zbiorowisko pod

hasłami "wierności Rzeczypospolitej". Jednych i dru-

gich zestawił Mickiewicz w Salonie Warszawskim w III

części Dziadów.


Polska elita przywódcza nie tylko stawiała trudne

wymagania, ale przede wszystkim sama starała się je

spełniać. Wpłynęło to decydująco na umocnienie się

tradycji szlacheckich jako wzorcowych dla powstającej

od pierwszej ćwierci XIX wieku inteligencji polskiej.

Inteligencja, nie zawsze pochodzenia szlacheckiego, ale

zawsze do kultury szlacheckiej się odwołująca, przejęła

w ciągu długiego trwania doby rozbiorowej rolę war-

stwy elitotwórczej, warstwy, z której elita wywodziła się

zarówno w sensie społecznym, jak i ideowym.


Przeżyła owa elita dwa momenty wielkiego wzlotu:


raz w okresie 1905-1921, w dobie politycznej i militar-

nej walki o odzyskanie i utrzymanie niepodległości;


drugi raz w latach II wojny światowej, w okresie rozpa-

czliwej obrony przed moralną i fizyczną zagładą narodu

polskiego. Wzlot pierwszy, okupiony olbrzymimi ofia-

rami (coraz mniej pamiętanymi) przyniósł następnie

wiele rozgoryczeń, którym dawali wyraz Andrzej Strug


172 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


i Stefan Żeromski - ale zaowocował w dobie II Rzeczy-

pospolitej niewiarygodnie szybką budową struktur no-

wego państwa, świetnym rozwojem kultury, najlepszą

w dziejach Polski szkołą. I przez to właśnie, po kata-

strofie września 1939, umożliwił wzlot drugi, okupiony

jeszcze cięższymi stratami w podziemiu i na frontach.

Niezależnie od takich czy innych błędów, popełnionych

przez władze państwowe i partie polityczne, polska elita

przywódcza zdała w latach 1939-45 swój egzamin

moralny i społeczny. Utrzymała rząd dusz.


Dlatego w roku 1945 nowa władza przystąpiła na-

tychmiast do niszczenia tej elity. Wierną jej wartościom

młodzież wywożono tysiącami do łagrów i edukowano

w więzieniach. Jeszcze bardziej skutecznie, z godną po-

dziwu sprawnością socjotechniczną, komuniści przystą-

pili do odebrania inteligencji polskiej jej funkcji elito-

twórczej.


Dokonało się to dwoma drogami, rzec można od

dołu i od góry. Odebrano więc inteligencji jej bazę ma-

terialną i niezależność zawodową. Reforma rolna znisz-

czyła ziemiaństwo i całą cywilizację polskiego dworu

wiejskiego, kolebki naszej kultury. Bitwa o handel zli-

kwidowała prywatnych aptekarzy i w ogóle kupców,

upaństwowienie przemysłu i lecznictwa spowodowało,

że lekarze i inżynierowie stali się praktycznie podwład-

nymi funkcjonariuszy partyjnych. Uzależniony został

cały zawód prawniczy zaś oświatę i wychowanie na

wszystkich szczeblach poddano polityczno-doktrynalnej

kontroli. To ostatnie prowadziło w praktyce do zmu-

szania nauczycieli do udziału w oficjalnym kłamstwie;


spowodowało spustoszenie zarówno edukacyjne, jak

moralne.


Równocześnie zaatakowano ethos inteligencji pol-

skiej od góry. Sposobami, które nadal (nawet po książ-


Wielkość i upadek... 173


kach Jacka Trznadla, Stanisława Murzańskiego i Kry-

styny Kerstenowej) czekają na gruntowniejszy opis, na-

kłoniono znaczną część polskich intelektualistów do

publicznego wyrzeczenia się tego, co było od końca

XVIII wieku esencją posłania moralnego naszej elity

przywódczej: zasady, że Polska, aby pozostać Polską,

musi być państwem niepodległym. Po roku 1945 postu-

lat niepodległości Polski stał się na długie lata znamie-

niem emigrantów i maniaków (w dzisiejszej termino-

logii: oszołomów).


Intelektualiści elitą mianowaną


Wśród stosowanych metod perswazji warto pamiętać

o jednej: intelektualiści byli przez władze PRL ukazywa-

ni jako autorytety (zwłaszcza w dziedzinie "walki o po-

kój"...), a zarazem traktowani z większą pobłażliwością

niż czonkowie wszystkich innych warstw i środowisk.

Podkreślano więc ich funkcję moralnego przywództwa,

ale nie kazano im za to płacić - wręcz przeciwnie, wy-

nagradzano za nią, nieraz sowicie. Ta sytuacja dopro-

wadziła pilnego obserwatora, socjologa Aleksandra

Gellę, do ogłoszenia (w USA) szkicu o "życiu i śmierci

dawnej inteligencji polskiej" ("Slavic Review", 1971).


Byłem wówczas przekonany, że osąd Gelli jest zbyt

surowy i katastroficzny: przecież w latach sześćdziesią-

tych i siedemdziesiątych mnożyły się przykłady wystą-

pień intelektualistów w obronie swobód kulturalnych

oraz protesty przeciwko cenzurze i represjom politycz-

nym. Ale w dalszej perspektywie widzę, że dla losów

polskiej elity przywódczej bardziej znamienne było

oderwanie się intelektualistów od naturalnego zaplecza

w całej warstwie inteligenckiej, materialna ruina tej

warstwy, oraz rezygnacja z prymatu zasady niepodleg-

łości.


174 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


W okres szybkich przemian, rozpoczęty w roku

1976, polska elita przywódcza weszła jako działająca

raczej na zasadzie tolerowania (jeśli nie wręcz konces-

jonowania) niż na zasadzie śmiałych wyzwań, ryzyka

i gotowości do ofiar. To prawda, że wielu intelektuali-

stów, zwłaszcza młodych, płaciło za swoją postawę poli-

tyczną zakazem podróży zagranicznych i utrudnieniami

w karierze zawodowej; ale za analogiczną postawę ro-

botnik czy urzędnik płacił znacznie drożej.


Euforia posierpniowego zwycięstwa "Solidarności"

przesłoniła proces schyłku znaczenia elity przywódczej.

Związek zawodowy, formujący się w procesie bez-

krwawego powstania narodowego, łączył w sobie -jak

nigdy przedtem - rozmaite warstwy społeczeństwa

polskiego. Jednakże przy dokładniejszym przyjrzeniu

się można było już wówczas zauważyć, że elity intelek-

tualne odgrywają w nim rolę marginalną. Intelektualiś-

ci-doradcy mieli co prawda znaczny wpływ na kierow-

nictwo związku, ale nie byli w nim popularni. Uderza-

jące były wyniki wyborów do władz związku: Karol

Modzelewski, intelektualista-działacz, przeszedł w pierw-

szym głosowaniu; Bronisław Geremek, superdoradca,

został ostatecznie przeciągnięty w dogrywce... Nieco

tylko upraszczając można powiedzieć, że doradcy pełni-

li w NSZZ "S" funkcję elity decyzyjnej, ale nie elity

przywódczej; to nie ich słowa i przykłady wytyczały cele

i sposoby postępowania działania "Solidarności". To

nie oni przynosili poczucie sensu działania. Rolę tę

spełniały już raczej przykłady i mity przeszłości: Piłsud-

ski, Powstanie Warszawskie.


Elita wobec zmiany ustroju ;


Nie mogę się tutaj kusić nawet o szkic historii elity

przywódczej w ostatnich dziesięcioleciach. Zaznaczam,


Wielkość i upadek... 175


z pełnym poczuciem wyrażania hipotez tylko, punkty

które uważam za węzłowe.


Wprowadzenie stanu wojennego łączyło się z wpro-

wadzeniem w ruch trzech procesów, bardzo ważnych

dla przyszłej roli elity. Nie podejmuję się stwierdzić, czy

procesy te były w pełni składnikami planowanej socjo-

techniki władz. Po pierwsze, represje oraz naciski skła-

niające do emigracji doprowadziły do zniszczenia lub

osłabienia wielu środowisk, zwłaszcza robotniczych

i prowincjonalnych, które były rozsadnikami tradycyj-

nej ideologii polskiej inteligencji niepodległościowej. Po

drugie, wobec elit intelektualnych władze prowadziły

politykę rozmiękczania, ograniczając ucisk, zezwalając

na wyjazdy, stale sugerując możliwość kompromisu.

(Równocześnie potrafiono bezwzględnie rozprawiać się

z ludźmi, których władze uznały za szczególnie niebez-

piecznych, bo pryncypialnych: symbolem ksiądz Jerzy

Popiełuszko). Po trzecie wreszcie, już od roku 1984 po-

dziemna "Solidarność" i większość opozycji politycznej

przyjęła zasadę domagania się przede wszystkim reform

gospodarczych. "Solidarność - to reforma", powtarzał

przewodniczący Związku. Uznano widocznie, że to

rozsądne hasło pozwoli na zyskanie najszerszego po-

parcia dla działalności opozycyjnej w ogóle - i zmusi

władze PRL do ustępstw także w innych dziedzinach.


"Okrągły Stół" oznaczał kanonizację kompromisu,

zaś hasło reformy gospodarczej zostało poparte przez

stronę komunistyczną. Ten fakt potężnie umocnił mit

o rozsądnych, "liberalnych" eks-komunistach, z który-

mi można się dogadać w sprawach ponoć "najważniej-

szych".


A potem poszło jeszcze gładziej. Intelektualiści, któ-

rzy formalnie - siłą trwającej jeszcze społecznej tra-

dycji i przy braku konkurencji - tworzyli elitę przy-


176 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


wódczą, wykazali pryncypializm w sprawach gospodar-

czych, zaś miękkość i pragmatyzm w kwestiach ideo-

wych i moralnych. Dogmatem była reforma rynkowa.

Nie były dogmatami ani odgraniczenie nowo powstają-

cej III Rzeczypospolitej od PRL-u, ani niepodległość:


przedłużono trwanie Układu Warszawskiego i obecność

wojsk radzieckich w Polsce. Jednocześnie przyzwolono

na masowe uwłaszczenie się nomenklatury. Pamięć

o tym, że PRL przyniosła milionom "awans społeczny"

ze wsi do miast, oraz przyzwyczajenie do świadczeń so-

cjalnych uznano nie za wyzwanie ideowe, lecz za wstyd-

liwe relikty przeszłości i przeszkody w reformie.


Brak pryncypializmu polityczno-ideowego, opędza-

nie się od jednoznacznej ideologii niepodległości i od

haseł antykomunizmu, utrudniały ukazanie koniecz-

ności zmian, które należało przeprowadzić w sferze po-

lityczno-państwowej, w wojsku i aparacie państwowym.

Zmiany ustrojowe i polityczne były uzasadnione głów-

nie na płaszczyźnie reformy gospodarczej. W odczuciu

mas płaszczyzna ta była nierozdzielna od ich własnej

sytuacji materialnej. A tu właśnie większość zaintereso-

wanych spotykała się z koniecznością wyrzeczeń i trud-

nych przystosowań. Korzyści - jak za komunizmu -

miały nastąpić później; podano zresztą absurdalnie bli-

ski i łatwy do sprawdzenia termin sześciu miesięcy...


Często wysuwany jest pogląd, że elita straciła swój

autorytet, uznanie, którym ją obdarzono, z chwilą kiedy

jej członkowie zabrali się do rządzenia. Jest w tym sporo

prawdy; niemniej należy wyjaśnić, dlaczego tak się sta-

ło. Myślę, że istotną przyczynę stanowił upór rządzą-

cych intelektualistów, by spełniać dwie role na raz: rolę

instytucjonalnej elity wydającej decyzje - oraz elity,

promieniującej autorytetem moralno-ideowym. Autory-

tet ten był już dosyć nadszarpnięty, a w każdym razie


Wielkość i upadek... 177


nie uwalniał od potrzeby wyjaśniania decyzji i przeko-

nywania o własnej racji. Tymczasem "solidarnościowa"

ekipa przyjęła wyniosłą postawę: "my wiemy, co dla

was dobre". Nazwano to później arogancją władzy. Był

to kolejny krok na drodze do utraty przez elitę jej

przywódczej funkcji.


Samobójstwo elity


Głosujący w czerwcu 1989 na "Solidarność" w więk-

szości swojej nie głosowali ani za kompromisem jako

główną zasadą polityczną, ani za wyrzeczeniami dla re-

formy jako główną zasadą społeczną. (W odczuciu mas

zasada ta oznaczała po prostu: ktoś inny musi zbić pie-

niądze, zanim nam będzie lepiej.) Elita utożsamiała się

z rządem Mazowieckiego i Bałccrowicza, który przyjął

te zasady jako naczelne. Nie zaproponowała narodowi

wizji przyszłości. Tym samym elita rezygnowała, bez-

wiednie, ze swojej przywódczej roli. Uważała jednak, że

realna władza jej właśnie się należy. W praktyce elita

"solidarnościowa" rządziła z nadania Lecha Wałęsy.


Po wyborach prezydenckich najłagodniejsze z moż-

liwych, bo dokonane przy pomocy kartki do głosowa-

nia, przywołanie do rzeczywistości elita rządząca skwi-

towała werdyktem o niedojrzeniu Polaków do demo-

kracji. Podobny żałosny odruch pogardy dla "tłumu",

który przestał czcić elitę, znajduję w paru tekstach

obecnej serii. Elegancko wyszydził ten odruch Tomasz

Łubieński w znakomitej książeczce Porachunki sumie-

nia.


Andrzej W. PaWluczuk słusznie napisał, że po 1989

elita, tak wyraźnie zabiegająca o własną pozycję mate-

rialną a nie wykazująca ofiarności, pozbawiła się mo-

ralnego prawa do bycia elitą. Była jednak i inna, prost-

sza przyczyna utraty przez elitę jej wpływów. Do tego,


178 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


by zalecać słowem i przykładem kompromis polityczny

i bogacenie się - żadna elita nie jest potrzebna. Aby iść

za poczuciem własnego doraźnego interesu - nie po-

trzebujemy niczyich pouczeń ani wzorów.


W publicystyce politycznej środowisk, które przesta-

ły już pełnić rolę elit przywódczych, ale wciąż żywią na

ten temat złudzenia, przewija się w ciągu ubiegłych paru

lat postulat wytworzenia nowej "klasy średniej" oraz

teza, że bez tej klasy nie zbudujemy porządnego syste-

mu demokratycznego. Gdybym takie wypowiedzi czytał

w fachowych publikacjach politologicznych - odpo-

wiedziałbym tylko tyle, że pojęcie "klasy średniej" jest

importowane z krajów anglosaskich i nie należy do po-

jęć właściwych środkowoeuropejskiej tradycji społecz-

nej. W Stanach Zjednoczonych pojęcie to jest zresztą

humorystycznie umowne: niemal wszyscy, których sta-

tystycy zaliczają do klasy niższej - sami, nawet na-

rzekając na swoją sytuację materialną, umieszczają

siebie właśnie w klasie średniej. Tak wypada! Dlatego

do klasy średniej chcą być zaliczani również milione-

rzy...


Jednakże traktowanie "klasy średniej" jako celu

przez publicystów i polityków, którzy mają widoczne

ambicje przywódcze, wskazuje na istotne nieporozu-

mienie. "Klasa średnia", czy "stan trzeci", wytworzyły

się w rozwiniętych demokracjach nie na prostej drodze

bogacenia się, dążenia do tego, by posiadać więcej niż

członkowie klasy niższej - ale na drodze walki, nieraz

krwawej, o prawa polityczne i społeczne. Na drodze ry-

zyka, konfrontacji oraz wypełniania trudnych obowiąz-

ków. Nasi ideologowie klasy średniej cały swój program

zamykają w haśle o treści finansowej. Otóż tacy ideolo-

gowie nie są nikomu do niczego potrzebni. Ludzie będą

dążyć do majątku bez niczyjej zachęty.


Wielkość i upadek... 179


Elity są ludziom potrzebne do tego, by im ukazać

sens ich działania, by im słowem i przykładem podsu-

nąć cele, nadające ich postępowaniu wartość inną, niż

wymierna w złotówkach. Takich elit dzisiaj w Polsce nie

widać.


Czy może wszędzie jest tak samo?


To prawda, że kryzys tradycyjnych elit - to zjawi-

sko bardzo szerokie, niemal ogólnoświatowe. Kryzys

ten krzyżuje się z kryzysem tradycyjnych wartości.

W wielu krajach występuje również kryzys przywództwa

politycznego. Jednakże nie mamy prawa wzruszać ra-

mionami mówiąc, że rozkład polskiej elity przywódczej

to po prostu część nieuchronnego procesu dziejowego.


Z trzech co najmniej powodów. Po pierwsze: jesteś-

my winni, bo byliśmy w wyjątkowej, uprzywilejowanej

sytuacji historycznej. Polska i jej elity wykazały szcze-

gólną ofiarność i skuteczność w opieraniu się dwu to-

talitaryzmem. Polska dokonała zasadniczego wyłomu

w walce z komunistyczną ideologią i sowiecką przemo-

cą. Nasza elita miała dziejową szansę dalszego przewo-

dzenia; wymagało to większej twardości i ryzyka.

Jestem przekonany - 'a zarówno wynik wyborów we

wrześniu 1993, jak i późniejsze wydarzenia na wschód

od naszej granicy przekonanie to umacniają - że owo

nie podjęte w latach 1989-90 ryzyko pryncypializmu

ideowego opłaciłoby się nie tylko elitom, ale całej

Rzeczypospolitej.


Po drugie: nie jest tak, by społeczeństwa współczes-

ne, nawet najbardziej poddane działaniu kultury maso-

wej, nawet najsilniej dotknięte relatywizmem, nawet

najbardziej obojętne na tradycyjne autorytety - oby-

wały się całkowicie bez elit w sensie środowisk, które

dostarczają wzorców im postępowania. Mogą to być


180 Z POLSKI DO POLSKI POPRZEZ PRL


muzycy rockowi i gwiazdy sportu - ale są. I ich fano-

wie (celowo używam tego modnego słówka) są dla nich

gotowi do niejednej ofiary.


Po trzecie - rozkład i schyłek autorytetu dawnej

elity dokonały się w Polsce w ciągu ostatnich paru lat

równocześnie z katastrofalnym upadkiem nakładów na

oświatę i naukę. (Przedziwny paradoks: działo się to za

rządów, zdominowanych przez partię, która głosi się

reprezentantką polskiej inteligencji!) A ponieważ owa

elita wywodziła się ze sfer właśnie z nauką i oświatą

najściślej związanych, grozi nam zapaść podwójna.

W dziurę po elicie intelektualistów wpaść może cały

polski system edukacyjny.


W tej chwili jeszcze nie jest za późno: "naukowiec"

jest nadal zawodem najwyżej ocenianym w hierarchii

społecznej. Ale jeżeli nie odwrócimy natychmiast lawi-

nowego upadku, następne pokolenie otrzyma naukow-

ców, których już nie będzie można cenić za ich poziom,

a co najwyżej za gotowość do wyrzeczeń... Tymczasem

wyłoni się nowa elita, złożona z ludzi wychowanych

w atmosferze pogoni za zyskiem i obojętności na kul-

turę.


(1995)


Nota bibliograficzna


Zebrane w tym tomiku teksty były przeważnie ogłoszone

wcześniej w czasopismach:


Bitwa o umysł. Przegląd Powszechny, 1989 nr 11 i 12.

Domicyl czyli pośmiertna zemsta PRL-u. Rzeczpospolita,

1991 nr 250.


Polska polityka zagraniczna 1989-1993: bilans zanied-

bań. Arka 1994 nr 3.


Sowiecki ślad na polskiej banknotach. "O polszczyźnie

i snobizmie". - Rzeczpospolita, 19-20 II 1994 i "Deno-

minacja w cieniu Sowietów" - Tygodnik Solidarność,

3 VI 1994.


Z Polski do Polski poprzez PRL. Rzeczpospolita, 4-5 IX

1993.


Nie wypełniony testament. Tygodnik Solidarność, 17 VII

1994 i Życie Warszawy, 30 VII 1994.

Po wyborach wrześniowych 1993 czyli Wielkie Rozmaza-

nie. Rzeczpospolita, 16-17 X 1993.

Wielkość i upadek polskiej elity. Rzeczpospolita,

17-18 VI 1995.


W większości tych tekstów wprowadzono drobne po-

prawki.


Wstęp oraz szkic "PRL czyli kultura fałszu" ukazują się

po raz pierwszy.


WYDAWNICTWO ALFA

POLECA


WYDAWNICTWO ALFA

POLECA


Zbigniew Kulesza "Młot"

ŚLEDZTWO WYKLĘTYCH


Anna i Andrzej Anusz

SAMOTNIE WŚRÓD WIERNYCH


Zbeletryzowane wspomnienia Zbigniewa Kuleszy,

legendarnego "Młota", komendanta Okręgu "Mazow-

sze" - Północ NZW, to kolejna próba wymazania bia-

łych plam w historii wojennej i powojennej Polski.


Aresztowany razem z żoną w grudniu 1947 roku, mimo

gwarancji, jakie dawała im amnestia, osadzony w war-

szawskim więzieniu na Pradze, osławionym Toledo,

przesłuchiwany, traktowany niezwykle brutalnie, Zbig-

niew Kulesza stara się odtworzyć dziś nie tylko przebieg

śledztwa, oddać atmosferę tamtych więziennych dni, ale

wraca też wspomnieniami do czasów partyzantki -

opowiada o ludziach, akcjach, próbuje wytłumaczyć

motywy takich a nie innych decyzji politycznych.


JUŻ W KSIĘGARNIACH


Kościół wobec przemian politycznych w Polsce

(1944-1994)


Praca przedstawia w ujęciu historycznym, jaki był i jest

wpływ Kościoła rzymskokatolickiego na dzieje naszego

narodu i ojczyzny od 1944 roku. Autorzy szczegółowo

opisali okres 1980-1981, czas, który do dziś ma decy-

dujący wpływ na naszą rzeczywistość (powstanie "Soli-

darności"; zamach na życie Jana Pawła II; śmierć Pry-

masa kardynała Stefana Wyszyńskiego; powołanie no-

wego prymasa, Józefa Glempa; wprowadzenie przez

władcze komunistyczne stanu wojennego).


JUŻ W KSIĘGARNIACH


WYDAWNICTWO ALFA-WERO Sp. z o.o.


OFERUJE:


Klasykę literacką polską i obcą


Literaturę faktu


Fantastykę


Romanse


Poradniki


Albumy


Książki dla dzieci i młodzieży


Książki wydane do 1992 roku

proponujemy po atrakcyjnych (obniżonych) cenach


Nowości wydawnicze oferujemy Hurtownikom

na wyjątkowo korzystnych warunkach.


ZAPRASZAMY

do naszych placówek:


Dział Handlowy

Hurtownia i Księgarnia Wysyłkowa


ul. Kolejowa 19/21, 01-217 Warszawa

tel. 621-67-51 w. 126, 127; fax 621-87-50


Księgarnia Firmowa


ul. Mokotowska 58, Warszawa

tel. 29-80-21


Klientom detalicznym po złożeniu pisemnego zamówienia

wysyłamy książki po cenach promocyjnych

na nasz koszt.


Wyszukiwarka