Kaci Stalina za Nasz Dziennik  listopada 11

03 listopada 2011

Kaci Stalina - za Nasz Dziennik

Nowa książka znanego coraz lepiej w Polsce rosyjskiego współczesnego historyka Nikity Pietrowa dotyka rosyjskiego tabu. Opracowanie nosi tytuł "Kaci. Oni wykonywali polecenia Stalina". Na ponad 300 stronach znajdujemy fakty, które przeczą rozpowszechnionym wyobrażeniom o stalinizmie

Kaci Stalina

Piotr Falkowski

"Kaci" Nikity Pietrowa to książka, która nie gra na emocjach czytelnika. Pietrow nie buduje dramatycznego nastroju, nie stara się zaskakiwać. Jest w walce o pamięć swojego narodu żołnierzem pierwszej linii, a więc przede wszystkim archiwistą poszukującym faktów i dokumentów. Wnioski wyciąga z dochowaniem wszelkich rygorów naukowej ostrożności. A więc bez domysłów i fantazji, bez "gdybania". A i bez tego lektura książki jest fascynująca. "Cała ta książka jest tak naprawdę o Stalinie" - rozpoczyna swoje dzieło autor. Rzeczywiście, chociaż poszczególne rozdziały poświęcone są różnym osobom i żaden nie dotyczy wprost generalissimusa, to jego osoba jest obecna praktycznie na wszystkich stronach. Nie o to zresztą chodzi Pietrowowi. Zależy mu, żeby nie rozpatrywać zachowań wykonawców zbrodni oddzielnie, jako indywidualnych patologii, nadużycia władzy czy choroby psychicznej.

Wniosek z "Katów" jest inny. Sadyzm i żądza krwi nie są przypadkiem, odpryskiem, konieczną ceną za utrzymanie porządku w trudnych czasach. Przeciwnie, są to elementy istotne, konstytutywne - świadomie wprowadzone, zaplanowane i konsekwentnie podtrzymywane. Przez samego Stalina i przez jego otoczenie działające tu w jakiejś obłędnej jedności. W świetle faktów pokazanych przez Pietrowa nie do obronienia jest polityka rosyjskich organów sądowych i prokuratorskich, niekarząca wykonujących rozkazy, a jedynie wydających polecenia. To zwykła ucieczka i manipulowanie zasadami sprawiedliwości.


Laboratorium X
Stalin osobiście nadzorował przebieg aresztowań, śledztwa i wyroki, organizował z zapamiętaniem kolejne prowokacje i czystki. Nawet w ostatnich latach wydawało się, jakby nasilił zainteresowanie tymi działaniami. "Jakby czuł, że życie z niego uchodzi i chciał zdążyć jeszcze kogoś odsunąć, zniszczyć, wsadzić do więzienia" - pisze Pietrow.
Opisy przykładowych sylwetek rozpoczynają się od Berii, charakteryzowanego jako "bezideowy stalinista". Główny obok Dzierżyńskiego ciemny charakter historii czerwonego przekleństwa XX wieku. Ta część książki zawiera najwięcej faktów historii politycznej ZSRS. Szczegółowo opisano dojście Berii do wpływów i znaczenia, a następnie jego rolę jako najbliższego współpracownika i wykonawcy zamysłów szalonego wodza, przy okazji rozprawiającego się też z osobistymi konkurentami. Czystki i zabójstwa polityczne na najwyższym szczeblu miały uspokoić zawsze podejrzliwego i wietrzącego spisek Stalina. Osobne rozdziały opisują szczegółowo tzw. sprawę lekarzy, czyli prowokację przeprowadzoną przez bezpiekę około roku przed śmiercią Stalina. Tym razem rzekomy spisek nie został wykryty dla zaspokojenia obsesyjnych urojeń komunistycznego przywódcy. Przeciwnie - on sam od początku zdawał sobie sprawę, że dowody i cała sprawa oskarżenia grupy lekarzy o zamiar uśmiercenia kierownictwa państwa zostały od początku spreparowane. Tym razem masowe aresztowania dotknęły sam aparat bezpieczeństwa, oskarżony o brak czujności. Wśród odsuniętych miał być sam Beria, wówczas już wicepremier i członek Politbiura. Przeszkodziła tylko śmierć Stalina, także nie do końca wyjaśniona.
Postać Berii jest naprawdę odrażająca. Dowiadujemy się, jak osobiście bije więźniów na przesłuchaniach, jak osobiście poleca stosować wymyślne tortury, prześladować rodziny osadzonych. Pietrow przechodzi do biografii drugiego i trzeciego szeregu stalinowskich oprawców. Mamy więc szefa NKWD w latach 1938-1941 (czyli współodpowiedzialnego za zbrodnię katyńską) Wsiewołoda Mierkułowa, pełniących najwyższe funkcje dowódcze w aparacie bezpieczeństwa braci Bogdana i Amajaka Kobułowów - ulubieńców Berii, odpowiedzialnego za najważniejsze dochodzenia śledczego Lwa Włodzimirskiego. Następnie wyróżniający się okrucieństwem śledczy Borys Rodos i Lew Szwarcman i jeszcze kilku innych. Nie zabrakło oczywiście kata z Łubianki Wasilija Błochina, osobiście rozstrzeliwującego polskich policjantów w Twerze i twórcy workuckiego przemysłu śmierci łagierników Michaiła Malcewa. Jest też skazujący w pokazowych procesach szef kolegium wojskowego Sądu Najwyższego ZSRS Wasilij Ulrich. Możemy również przeczytać o działającym w Moskwie Laboratorium X - tajnym ośrodku, w którym prowadzono eksperymenty na ludziach związane z działaniem jadów i trucizn!
Katyń - zadanie specjalne
Ostatni rozdział książki poświęcony jest zbrodni katyńskiej. Rosyjski historyk przypomina jeszcze raz okoliczności i przebieg mordów NKWD na polskich jeńcach oraz tzw. sprawę nr 159 - umorzone w 2004 roku dochodzenie w sprawie Katynia. Na przykładzie wykonawców rozkazu Politbiura z 5 marca 1940 r. możemy zobaczyć choć krótkie notki na temat zwykłych enkawudzistów - właśnie tych, którzy "tylko wykonywali rozkazy", prowadząc na śmierć, strzelając w tył głowy do nieuzbrojonych jeńców, prowadząc dokumentację, zakopując zwłoki. Pietrow załącza ich listę z częściowo odtworzonymi biogramami. Lista pochodzi z rozkazu datowanego 26 października 1940 roku. Zawiera spis funkcjonariuszy wyznaczonych do nagrody "za pilne wykonanie zadania specjalnego".
Na liście jest 125 nazwisk. Tylko o 10 nie udało się odnaleźć żadnej informacji. Na temat pozostałych dowiadujemy się, kiedy i gdzie się urodzili, jak przebiegała ich kariera w organach bezpieczeństwa. Wreszcie data i miejsce śmierci, jeśli są znane. Najmłodszy, por. Aleksiej Oficerow, podczas rozstrzeliwań Polaków miał 26 lat. Sekretarka Anna Razorienowa - 21 lat. W 1990 r. przynajmniej kilka osób z listy jeszcze żyło. Teraz prawdopodobnie już nikt. Po 1940 r. dalej służyli w organach NKWD, awansowali, byli przenoszeni i nagradzani. Do końca życia nosili ze sobą tajemnicę jedynego w swoim rodzaju "zadania specjalnego", aczkolwiek w życiu enkawudzisty mogła się przydarzyć i jakaś inna zbiorowa masakra.
W książce znajduje się rozdział poświęcony aktualnym ustaleniom dotyczącym obławy augustowskiej. Zbrodnia zwana małym Katyniem stała się znowu głośna dzięki odnalezionym przez Pietrowa dokumentom kontrwywiadu wojskowego ZSRS z 1945 roku. I odwrotnie, to dzięki wzmiance o obławie w swojej książce Pietrow stał się znany w Polsce. W październiku gościł go białostocki oddział IPN. Zastępca przewodniczącego stowarzyszenia Memoriał dał się już poznać także zachodniemu czytelnikowi biografią Jeżowa w języku angielskim i jedenastoma książkami na rodzimym rynku.
Krwawy ślad, jaki pozostawiło za sobą 70 lat komunizmu, zmusza, aby zainteresowania ludzi, także uczciwych i szlachetnych, kierowały się w stronę ciemnych zakamarków egzystencji, do źródeł zbrodni i kłamstwa. Powróćmy jeszcze do Sołżenicyna. Pisał, że ten, kto wchodził w archipelag głębiej niż inni, widział jeszcze straszniejsze rzeczy, ale nie wracał, by o nich zaświadczyć. Noblistę fascynowała ta sfera niedostępna dla poznania ogółu. Nie wiadomo, jak przepastna i jakie potworności jeszcze kryje. Mijają lata, a rozwija się swoista archeologia przemocy, docierająca do tych wstydliwych zakamarków pamięci imperium. Archiwa FSB są niedostępne, dostęp do innych jest utrudniony, ale przyjdzie czas również na dotarcie do takich źródeł. Wszędzie są ludzie o niezależnych umysłach i wewnętrznej wolności, poruszani nie przez czczą ciekawość, lecz powołanie do przywrócenia poprzez pamięć sprawiedliwości. Sądzę, że taki cel przyświecał też autorowi "Katów" Stalina.

31 lipca 2011

Powstanie Warszawskie -prof.Witold Kieżun - za infonurt.2

Powstaniec Warszawski           http://www.witoldkiezun.com/

-większy niż życie   !       -  jeszcze żyjący świadek historii..

..życzymy 150 lat!!

Witold J. Kieżun urodził się w Wilnie dnia 6 lutego 1922 jako syn ojca lekarza internisty i matki lekarza dentysty. W 1931 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie w 1939 roku zdał maturę w Gimnazjum i Liceum Humanistycznym im Księcia Józefa Poniatowskiego. W roku 1942 ukończył studia w Szkole Budowy Maszyn i Elektrotechniki (dawniejszej Wawelberga i Rotwanda) uzyskując dyplom technika – inżyniera budowy maszyn. Począwszy od 1942 roku studiował na Wydziale Prawa tajnego Uniwersytecie Warszawskiego.

Od października 1939 roku brał udział w wojskowej działalności podziemnej.W czasie Powstania Warszawskiego walczył w Oddziale Specjalnym Harnaś, odznaczony w sierpniu 1944 Krzyżem Walecznym, a w dniu 23 września 1944 roku dekorowany osobiście przez dowódcę AK generała Bora-Komorowskiego wojennym orderem Virtuti Militari i awansowany do stopnia podporucznika. Po kapitulacji uciekł z niewoli niemieckiej pod Ożarowem.

W marcu 1945 roku aresztowany w Krakowie przez NKWD. Po ciężkim śledztwie (z pozorowanym rozstrzelaniem ) w więzieniu na Montelupich, wywieziony do Gułagu Krasnowodsk na Pustyni Kara Kum nad granicą Iranu (Turkmenia). Ciężko chory na tropikalną beri-beri, z częściowym paraliżem nóg przewieziony do szpitala w Kaganie, (Uzbekistan), a następnie przetransportowany do Brześcia nad Bugiem. Wydany polskim władzom bezpieczeństwa został osadzony w Obozie Pracy Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego w Złotowie. W lipcu 1946 zwolniony z obozu. [Zobacz: wspomnienia]. W 1948 roku prewencyjnie aresztowany na 48 godzin.

Po uzyskaniu stopnia magistra prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim przenosi się do Warszawy, pracując w Narodowym Banku Polskim.W roku akademickim 1951-1952 pracuje jako asystent w SGPiS. Od roku 1961 uczestniczy w seminarium doktoranckim profesora Jana Zieleniewskiego w Zakładzie Prakseologii PAN. Uzyskuje w roku 1964 w SGPiS (obecnie SGH) stopień doktora nauk ekonomicznych ze specjalizacją organizacja i zarządzanie za pracę „Zarządzanie Oddziałem Narodowego Banku Polskiego”, a w roku 1969 stopień doktora habilitowanego za pracę: „Autonomizacja jednostek organizacyjnych. Z Patologii Organizacji.” Po przejściu prof. Jana Zieleniewskiego na emeryturę obejmuje po nim w roku 1971 kierownictwo Zakładu Prakseologii PAN i nawiązuje kontakt z USA Information Agency opracowując program polsko–amerykańskich badań organizacyjnych. W roku 1973 został usunięty ze stanowiska kierownika Zakładu Prakseologii z inicjatywy organizacji partyjnej. Następnie pełni funkcję kierownika Zakładu Teorii Organizacji Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego i Zakładu Administracji Publicznej Instytutu Organizacji Zarządzania i Doskonalenia Kadr. Tytuł naukowy profesora uzyskał w 1975 roku. Wypromował 12 doktorów i 72 magistrów. W roku 1980 wyjechał z kraju na kontrakt w School of Business and Administration Temple University w Filadelfii. Od 1980 był kolejno profesorem School of Bussines Administration Temple University w Filadelfii, Duquesne University w Pittsburgu, kierownikiem projektu (chief technical advisor) Organizacji Narodów Zjednoczonych w Centralnej Afryce (Burundi i Rwanda), ekspertem rządu w Burkina Faso, profesorem EHC Universite de Montreal i Universite du Quebec a Montreal, Kierownikiem Rady Programowej Polish Institute of Arts and Sciences McGill University w Montrealu, Profesorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie. W okresie od 1993 do 1998 roku spędzał w Polsce 1-2 miesiące rocznie wykładając w Międzynarodowej Szkole Zarządzania, Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania (obecnie im. Leona Koźmińskiego) i w Wyższej Szkole Humanistycznej w Pułtusku (obecnie im. Aleksandra Gieysztora).

W latach 70., 80., 90-tych wygłaszał odczyty i krótkie serie wykładów w licznych uniwersytetach w: Wielkiej Brytanii, USA , Kanadzie, Francji , Holandii, Finlandii, Czechosłowacji, Burundi, Rwandzie, m/innymi w Universite Paris - Dauphine Sorbonne IX i Sorbonne II, School of Business Administration Harvard University, Faculty of Administrative Studies York University Toronto, Michigan State University Ann Arbor, School of Business Administration Catholic University Seton Hall, School of Management Bradford University (Yorkshire, Anglia), Fordham Catholic University New York, Universite de Bujumbura.

W latach 1980 – 1981 wygłosił serię publicznych odczytów na temat: ”Spirit of Solidarity” w 14 uniwersytetach amerykańskich i kanadyjskich. utrzymując kontakt z Centrum Spraw Polskich przy Michigan State University w Ann Arbor, kierowanym przez prof. Andrzeja Ehrenkreutza.Profesor Kieżun jest autorem ponad 70 zwartych pozycji wydawniczych (książek i skryptów naukowych) i około 300 artykułów, referatów i rozdziałów w zbiorowych monografiach w języku polskim, angielskim, francuskim, hiszpańskim, rosyjskim i czeskim, oraz dwóch pozycji literackich i szeregu utworów muzyki fortepianowej. Zobacz: Publikacje.

Zdjęcie: W. Radomski

Przesłanki polityczne do prowadzenia walk i początki powstania

Jest sierpniowe popołudnie, kilka minut po godzinie 17. Około 23 tys. powstańców, z których tylko część jest uzbrojona, rozpoczyna walkę pod dowództwem gen. Antoniego Chruściela ps. „Monter”. Pierwsze dni powstania przynoszą sukcesy, zdobyto wiele ważnych obiektów, a liczba walczących zwiększyła się do 34 tysięcy. Po raz pierwszy od prawie 5 lat Warszawa posmakowała wolności, władzę sprawowała polska administracja, ukazywały się polskie gazety i działało powstańcze radio, które podobnie jak przed pięcioma laty prezydent Starzyński zagrzewało do ofiarnej walki.

Powstanie było częścią akcji „Burza”, w ramach której Polacy mieli rozbrajać Niemców i występować przed armią radziecką jako gospodarze, by Zachód widział, że Polska istnieje i walczy… Niestety, Rosjanie nie traktowali Armii Krajowej jako sojuszników, lecz gorzej niż wrogów, dokonując egzekucji na żołnierzach AK.

Warszawa nie była przewidziana jako miejsce akcji, z uwagi na dużą liczbę ludności cywilnej i dużą wartość kulturalną miasta, które mogłoby ucierpieć w wyniku krwawych walk. Ale Rząd w Londynie widząc, że polskie wpływy słabną i to Związek Radziecki jest najważniejszym sojusznikiem, potrzebował takiej akcji, by uświadomić światu, że Polska jeszcze istnieje i jest w stanie sama odbić swoją stolicę. Wzięto pod uwagę również zdanie samych AK-owców, którzy chcieli podjąć walkę.

Pomimo sukcesów, nie udało się wyprzeć Niemców z centrum i zdobyć głównych arterii i mostów. 5 sierpnia do walk w Warszawie Niemcy skierowali inne jednostki, m. in. te przeznaczone do walki z partyzantami, tak iż 16- tysięczny garnizon warszawski został poważnie wzmocniony.

Zdrada sowietów…

Wszyscy przewidywali, że walki potrwają kilka dni. Armia radziecka docierała już do przedpoli Warszawy. Tymczasem Stalin na początku sierpnia wydaje rozkaz o spowolnieniu marszu na Warszawę, pomimo gorączkowych protestów rządu polskiego. Nie ma mowy o jakiejkolwiek pomocy wojskowej dla walczących. Nawet lotniska radzieckie wykorzystywane przez RAF i USAF do nalotów na III Rzeszę zostały zamknięte dla aliantów, tak by nie mogli dokonywać zrzutów dla Warszawy.
Zrzuty były możliwe dopiero w połowie września, gdy powstanie dogorywało a zrzuty mogły dozbroić jedynie armię niemiecką…

Stopniowe dogorywanie powstania

Pozbawieni pomocy powstańcy pomimo ofiarnej walki nie byli w stanie przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę. Wzmocnione wojska nieprzyjaciela rozbiły powstanie na kilka mniejszych, dzielnicowych obszarów, z którymi stopniowo się rozprawiali, przy okazji dokonując rzezi mieszkańców dzielnic. Akt kapitulacji został podpisany 3 października.

Bilans strat jest porażający…

Powiedzieć, że Warszawa została zrównana z ziemią, to nie dramatyczny frazes, lecz wierne przedstawienie sytuacji. Czego nie udało się zniszczyć w trakcie walk, było później systematycznie wyburzane. Zginęło 10 tys. walczących, 7 tysięcy uznano za zaginionych. Całkowity bilans ofiar jest trudny do oszacowania, obecnie przyjmuje się 150 tys., podczas gdy dawniej liczbę tą szacowano na 200 tys. Widzimy tu, w jaki sposób walczyli w Polsce Niemcy, poddając niespotykanemu terrorowi ludność cywilną, która wedle wszelkich konwencji nie powinna być obiektem działań wojennych. Z miasta wypędzono 520 tys. mieszkańców, a do niewoli wzięto 17 tys. powstańców. Warszawa została wymarłym miastem…

Stalin toruje sobie drogę

Niemcy zwyciężając w walkach tylko odwlekli moment swojej kapitulacji. W sierpniu 1944 roku było wiadome, że wojnę przegrali, pętla już się zaciskała. Zabijając kwiat polskiego patriotyzmu, ułatwili tylko ulokowanie we władzach przyszłej Polski marionetek Stalina, bo z pewnością aktywni działacze nie byliby masowymi przyszłymi członkami PZPR (oczywiście zdarzali się byli AK-owcy w PZPR, ale często po to, by zamaskować swoją działalność w trakcie wojny, a także próbując cokolwiek zdziałać z tym systemem, w którym zmuszono ich by żyli, a wyjątki wstępujące tam z przyczyn ideologicznych to marginalne przypadki). Dlatego przyzwolenie Stalina, by powstanie zostało krwawo stłumione, było częścią jego planu podporządkowania sobie Polski.

Krytyka powstania w PRL

Celowo zawyżano liczbę poległych, a także robiono z dowódców ludzi nieodpowiedzialnych i niekompetentnych, którzy rozpętali bitwę nie mającą większego sensu nie licząc się z kosztami. Przecież Armia Czerwona już nadchodziła i wyzwoliłaby Warszawę. Szkoda, że nie wolno było mówić, że Rosjanie czekali, aż Niemcy dorżną powstańców…

Patrioci wypad ze stadionów!

W sierpniu ubiegłego roku piłkarze Legii i Polonii chcieli na derby Warszawy wyjść w koszulkach upamiętniających rocznicę powstania. Niestety, władze ligowej piłki nie pozwoliły na to, bo według wytycznych światowych federacji na stadionach nie ma miejsca na demonstracje ideologiczne i polityczne. Czy to jednak nie była sprawa wyższej wagi, by odejść od wytycznych? Czy władze te zdawały sobie sprawę, że gdyby nie poświęcenie powstańców i milionów innych obrońców Ojczyzny prawdopodobnie nie byłoby dziś PZPN-u i Ekstraklasy SA?

Czy było warto walczyć?

Krytycy powstania zarzucają, że było ono źle przygotowane, że nie osiągnięto w pierwszym dniu żadnych celów strategicznych i że pociągnęło za sobą wiele zbędnych ofiar, jak również nie wzmocniło sytuacji Rządu w Londynie i Mikołajczyka w negocjacjach z władzami ZSRR.

Czy aby na pewno? Polacy to nie Francuzi, którzy natychmiast poddali się najeżdżającym na nich Niemcom i czekali na wyzwolenie. Polacy chcieli sami wywalczyć sobie wolność, nie szczędząc własnej krwi, walcząc po stronie aliantów w bitwach lądowych, powietrznych i morskich. Szkoda, że zostało nam tak odpłacone…

Powstanie zostało symbolem walki o wolną Polskę, walki bohaterskiej, w obliczu przeważających sił wroga i braku nadziei na pomoc z zewnątrz. Mitem u patriotycznej młodzieży, która z zapartym tchem słucha opowieści uczestników i która śmieje się z tych, którzy nic by nie robili tylko czekali z założonymi rękami i czekali na cud w postaci sowieckiego wyzwolenia.

Mam nadzieję, że moje pokolenie dwudziestolatków dzięki takim rocznicom obudzi się z letargu. Że są w życiu sprawy ważniejsze niż zakupy, laptopy czy telefony nowej generacji. Że są wartości, takie jak Bóg, Honor, Ojczyzna i Niepodległość. Że bycie Polakiem to nie jest obciach, a nasz kraj może się dumnie i wspaniale rozwijać. Wystarczy chcieć. Wystarczy myśleć. Samodzielnie, nie tak jak nam każą w telewizji. Wystarczy obudzić instynkt samozachowawczy, uśpiony przez konsumpcjonizm i lewackie negowanie wszystkich wartości.

http://www.youtube.com/watch?v=UuJZtRcyIMQ

 

Łucja (23:20)

no comments

11 lipca 2011

Jedwabne 10 lipca 1941 - Jan Bodakowski

Jedwabne 10 lipca 1941 – Jan Bodakowski

Aktualizacja: 2011-07-10 8:03 am

Sprawa pogromu Żydów w Jedwabnym jest znana większości osób z książki Grossa „Sąsiedzi”. Publikacja Grossa jest jednak stekiem bezczelnych kłamstw mających na celu oczernianie Polski i Polaków. W rzeczywistości w Jedwabnym Żydzi (często sowieccy kolaboranci i ich rodziny) stali się ofiarą Niemców.

Łomżyńskie

Łomżyńskie z Jedwabnym było terenem dwu narodowym. W miastach mieszkali Polacy i Żydzi. Wsie w 100% był Polskie, połowę mieszkańców wsi stanowiła szlachta zagrodowa (mająca taki sam status ekonomiczny jak włościanie, ale posiadająca silną świadomość narodową). Po agresji sowieckiej na Polskę w 1939 roku sowiecka propaganda (głoszona często ustami żydowskich agitatorów) była prowokacyjna i niedorzeczna (nie było Ukraińców i Białorusinów do wyzwalania). Silna świadomość narodowa spowodowała żywiołowy rozwój polskiego podziemia w okupowanym przez sowietów Łomżyńskim.

17 września 1939

W dyskusji o Jedwabnym Gross i jego epigoni przemilczeli udział próżniejszych żydowskich ofiar w sowieckim aparacie terroru po 17 września 1939. Żydzi w 1939 roku w Jedwabnym entuzjastycznie witali Armie Czerwoną. Entuzjazm Żydów był owocem uwielbienia Żydów dla ZSRR i nienawiści do Polski (nie jest prawdą teza o strachu Żydów przed Niemcami, Niemcy byli sojusznikami ZSRR, Żydzi na terenach okupacji niemieckiej usiłowali witać Niemców – Niemcy jednak nie życzyli sobie entuzjazmu Żydów). Żydzi w Jedwabnym natychmiast włączyli się w sowiecki aparat terroru którego jedyną ofiara byli w Jedwabnym Polacy. Żydzi w sowieckim aparacie terroru stosowali wobec prześladowanych Polaków: aresztowania, rekwizycje, więzienie. Żydzi tworzyli dla NKWD listy Polaków przeznaczonych do likwidacji (bezpośredniej i za pomocą deportacji), odzierali z dobytku i ubrań deportowanych Polaków, przejmowali miejsca pracy deportowanych Polaków. Żydzi zajmowali się rabunkiem i rekwizycją na rzecz sowietów (Żydzi stanowili w czasie pierwszej okupacji 70% sowieckich biurokratów gospodarczych), szerzeniem sowieckiej propagandy i agitacji. Pod sowiecką okupacją Żydzi nieustannie manifestowali swój tymf nad Polakami i entuzjazm dla okupanta, obelżywie traktowali Polaków, donosili na Polaków do NKWD.

Atak armii niemieckiej na ZSRR był dla Polaków wyzwoleniem od śmierci i tortur z rąk sowietów i ich żydowskich kolaborantów. Polacy mieli powody by czuć ulgę i radość z powodu końca sowieckich wywózek, mordów i prześladowań.

10 lipca 1941

Akcją likwidacji Żydów w Jedwabnym (a także w Radziłowie i Tykocinie) kierował komisarz kryminalny Hauptsurmfuhrer Hermann Schaper. Schaper jak wielu innych zbrodniarzy nazistowskich po wojnie pozostał bezkarny (z braku wystarczających dowodów). Sprawą jego odpowiedzialności za zbrodnie podczas II wojny światowej w Łomżyńskim zajmowała się niemiecka prokuratura w 1964 i 1965 oraz sądy w 1974 (w oparciu o dokumenty SS z archiwum MSW w Warszawie) i 1976 roku. Odpowiedzialność Schepera za eksterminacje Żydów w Łomżyńskim ustaliło Centrum Dokumentacji Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu koło Stuttgartu na podstawie ustaleń z 1963 z biura śledczego do ścigania zbrodni nazistowskich przy sztabie policji izraelskiej. Żydzi z Radziołowa na zdjęciach rozpoznali Schapera.

10 lipca 1941 roku (dwa tygodnie po wkroczeniu Niemców i rozpoczęciu niemieckiej okupacji) do Jedwabnego (według świadków) przybyło 69 gestapowców i wielokroć więcej żandarmów niemieckich (zeznająca w procesie Polaka dostała polecenie od Niemców przygotowania 69 porcji obiadowych dla gestapowców). Było to Einsatzkomando SS Zichenau Schrottersburg (Einsatzkommando Urzędu Policji Państwowej Ciechanów Płock). Była to jedna z wielu akcji likwidacji Żydów (podobne miały miejsce w końcu czerwca w Wiznie, 5 lipca w Wąsoczy, 7 lipca w Radziłowie leżącym 15 km od Jedwabnego, 10 lipca w Jedwabnym, w sierpniu w Łomży leżącej 18 km od jedwabnego, 22 sierpnia w Tykocinie leżącym 30 km od Jedwabnego, 4 września w Rutkach leżących 20 km od Jedwabnego, Zambrowie leżącym 35 km od Jedwabnego, wielu z tych miast Niemcy palili Żydów w stodołach). Ten sam schemat SS wykorzystywało w likwidacjach Żydów od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego (na Litwie, Białorusi, Ukrainie i Mołdawii). W pogromach Niemcy starali się wykorzystać lokalny margines społeczny i antysemitów.

W Jedwabnym Niemcy spalili mniej niż 250 Żydów (około 150) w stodole (innych miejsc egzekucji nie znaleziono). By Żydzi nie uciekali z płonącej stodoły Niemcy strzelali do Żydów (świadczy o tym 100 łusek znalezionych przez IPN w maju 2001 w ruinach spalonej stodoły). Łuski po amunicji znalezione w Jedwabnym były łuskami do niemieckich karabinów Mauser z 1938 i niemieckich pistoletów Walter używanych przez niemieckich oficerów. Jedwabne nie było podczas II wojny światowej terenem walk jednostek niemieckich – łuski więc najprawdopodobniej pochodziły z masowego mordu. Wbrew polskiemu prawu nie przeprowadzono ekshumacji (ówczesnym ministrem sprawiedliwości był Lech Kaczyński) bo przeciw ekshumacji protestował Związek Gmin Żydowskich w Polsce (pomimo że we wszystkich miejscach zbrodni na Żydach ekshumacje przeprowadzono). Żołnierzom niemieckim w pogromie pomagali cywilni przedstawiciele niemieckich władz lokalnych Jedwabnego przywiezionych do Jedwabnego przez Niemców. Niemcy nie dopuszczali na terenach przez siebie okupowanych do aktywnej działalności tubylców nawet takiej jak pogromy.

Niemcy usiłowali biciem i bronią palną zagonić Polaków do pilnowania Żydów na rynku w Jedwabnym (wielu Polaków pomimo grożącej śmierci z rąk Niemców uciekało z miasta by nie pomagać Niemcom) część jednak pod przymusem pilnowała Żydów. Polacy jednak nie byli świadomi celów Niemców. Z rynku Niemcy zapędzili Żydów do stodoły i ich tam spalili. Polacy pomimo grożącej im i ich rodzinie karze śmierci (tylko w okupowanej Polsce Niemcy zabijali za pomoc Żydom) pomagali Żydom i ukrywali Żydów przed Niemcami.

Proces

Podczas procesu oskarżeni o mord w Jedwabnym twierdzili że podczas śledztwa byli torturowani. Torturami wymuszono na nich przyznanie się do winy i obciążenie innych odpowiedzialnością za mord. Sąd 10 z pośród 22 oskarżonych uniewinnił, wydał 1 wyrok śmierci (niewykonany), 11 osób skazał na kilkunastoletnie wyroki choć uznano że byli terrorem przez Niemców zmuszeni do pilnowania Żydów. Wymuszone przez UB zeznania były tak niewiarygodne że komunistyczny sąd uznał je za niewystarczający dowód. Sąd apelacyjny z pośród 12 skazanych 2 uniewinnił. Niewątpliwymi zbrodniarzami byli przywiezieni przez Niemców polskojęzyczni kolaboranci Marian Karolak (komisaryczny burmistrz z nadania niemieckiego okupanta) i Karol Bardoń (niemiecki żandarm, volkddeutsch, funkcjonariusz niemieckiej policji pomocniczej zajmującej się aresztowaniem Polaków).

Jan Bodakowski

Bibliografia:

„Jedwabne spór historyków wokół książki Jana T. Grossa ‘Sąsiedzi’”, Wydawnictwo Fronda


Za: prawica.net

Zbrodnie Ukraińców wychodzą wciąż na jaw. - za bibula.com

Zbrodnie Ukraińców wychodzą wciąż na jaw. Odnaleziono kolejną masową mogiłę Polaków

2011-07-10 Dowody kolejnych zbrodni Ukraińców na Polakach wychodzą na jaw. Szczątki ponad 300 polskich kobiet i dzieci, które zginęły z rąk Ukraińców w 1943 r. na Wołyniu, odnaleźli specjaliści z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa podczas kolejnego etapu poszukiwań na tzw. „trupim polu” koło wsi Ostrówki na Ukrainie.

Zbrodnia jest szczególnie odrażająca, bo w dołach śmierci są szczątki bestialsko zamordowanych polskich kobiet i dzieci. Okolice wsi Ostrówki i Wola Ostrowiecka są miejscem jednego z największych miejsc pochówku Polaków – ofiar ukraińskich zbrodniarzy na Wołyniu.

Podczas napadu na Ostrówki i Wolę Ostrowiecką, ukraińscy zwyrodnialcy mordowali Polaków siekierami, młotami do zabijania zwierząt, czy widłami. Domy Polaków grabiono, a rannych i ukrywających się – dobijano. Ocalało tylko kilka osób wyglądających na martwych.

„Do tej pory mieliśmy jedynie pewność odnośnie 320 ofiar, których ekshumacji dokonano w latach 90.” – powiedział sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Krzysztof Kunert.

Jak przypomniał, pewne prace archeologiczne na tym terenie zaczęły się już kilka lat temu. „Wiosną tego roku prof. Andrzej Kola z ekipą zidentyfikował konkretne miejsce masowego pochówku polskich kobiet i dzieci. Podczas obecnie prowadzonych prac odnaleziono dalsze ślady” – mówił Kunert. Na powierzchni ok. 2 arów wydobyto kilkadziesiąt łusek z różnego typu broni, a po dokładniejszym przeszukaniu terenu odnaleziono medalik i odlaną z brązu figurkę ukrzyżowanego Chrystusa. Badania za pomocą odwiertów archeologicznych potwierdziły przemieszanie warstw ziemi charakterystyczne dla wykopów, w tym również i mogił.

„Wygląda na to, że ta figurka Chrystusa to pozostałość prowizorycznego upamiętnienia tego miejsca z okresu powojennego. Nieco poniżej jej odnalezienia nasi specjaliści odsłonili szczątki ponad 300 kobiet i dzieci. Odsłonięty fragment mogiły stanowi prawdopodobnie jednak zaledwie niewielką część jej powierzchni. Zasięg mogiły i jej głębokość nie są znane. Obecnie trwają dalsze prace archeologiczne. Podjęto też starania o ekshumacje i przeniesienie szczątków na cmentarz w Ostrówkach” – relacjonował sekretarz generalny Rady.

Źródła historyczne dowodzą, że w tym rejonie zginęło w 1943 r. ok. 2 tys. Polaków. „W tej chwili dopiero zidentyfikowaliśmy to miejsce, badanie szczegółowe i ekshumacja będzie jeszcze trwała kilka tygodni. To sprawa wyjątkowo emocjonalna, ponieważ chodzi o kobiety i dzieci. Na koniec sierpnia wstępnie planowaliśmy zbudowanie upamiętnienia w tym rejonie. Odkrycie to nieco przesunie tę datę, prawdopodobnie o jakieś dwa miesiące. Jego znaczenie jest jednak ogromne. Każde szczątki ofiar, które odkrywamy i którym jesteśmy w stanie zapewnić godny pochówek, są dla nas ważne. Istotne jest także, iż będziemy mogli uwzględnić to odkrycie w budowanym tam upamiętnieniu” – podkreślił Kunert.

Do tragedii w miejscowości Ostrówki na Wołyniu doszło 30 sierpnia 1943 roku. W tym samym czasie rozegrała się też tragedia w sąsiadującej z Ostrówkami wsi Wola Ostrowiecka oraz w Janowcu i Kątach. Zbrodni na mieszkających tam Polakach dokonała Ukraińska Powstańcza Armia i miejscowa ludność ukraińska.

W 1992 roku w Ostrówkach dokonano ekshumacji pochowanych tam Polaków. Ponad 300 ofiar masakry pogrzebano następnie w zbiorowej mogile.

(PAP/ro)

Za: Aspekt Polski (09 lipiec 2011 )

Lipcowe ludobójstwo 11 lipca 1943 r - za Nasz Dziennik.pl

Lipcowe ludobójstwo Nasz Dziennik, 2011-07-10

11 lipca 1943 r. OUN-UPA przystąpiła do likwidacji Polaków na ogromnym obszarze wchodzącym w skład powiatów horochowskiego i włodzimierskiego oraz na skrawku powiatu kowelskiego. Była to największa akcja ludobójcza przeprowadzona na Wołyniu w 1943 roku. Masowe mordy trwały w tym rejonie do 18 lipca. Niestety, ofiary zbrodni OUN-UPA są dla niepodległego państwa polskiego nieistotne. Zgłoszony przez PSL projekt Uchwały o ustanowieniu 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian spadł z porządku obrad Sejmu.

Do zbiorowych mordów ludności polskiej Organizacja Nacjonalistów Ukraińskich (OUN) Stepana Bandery przystąpiła w lutym 1943 r., chociaż pojedyncze osoby, małe grupki (rodziny) były mordowane już w 1942 r. i w styczniu 1943 roku. Do depolonizacji Wołynia, a później także pozostałych terenów wspólnie zamieszkanych przez Polaków i Ukraińców, OUN przygotowywała się bardzo długo. Koncepcję państwa ukraińskiego, w którym nie ma miejsca dla nie-Ukraińców, a przede wszystkim dla Polaków jako narodu, który u końca I wojny światowej wskrzesił państwowość polską, również na części przedrozbiorowego terytorium, gdzie żyli Ukraińcy, OUN sformułowała już na założycielskim kongresie w 1929 roku. Późniejsze programowo-organizacyjne zjazdy OUN i powstające w ich rezultacie postanowienia potwierdzały tę koncepcję i wytyczały sposób realizacji, tj. w odpowiednim momencie bezwzględne, bezlitosne wyniszczenie żywiołu polskiego i innych tzw. zajmańców ukraińskiej ziemi, do której prawo mieli mieć wyłącznie Ukraińcy. W tym celu od początku istnienia OUN prowadziła rozbudowę organizacji, szowinistyczne kształtowanie członków i indoktrynację społeczeństwa ukraińskiego powodującą stopniowe rozszerzanie się wrogich antypolskich nastrojów. II wojna światowa jawiła się nacjonalistycznym przywódcom jako okazja pozbycia się Polaków i utworzenia niepodległego państwa ukraińskiego. W 1942 r. na Wołyniu rozpoczęto tworzenie zbrojnych oddziałów ukraińskich, zasilonych w marcu 1943 r. przez kilka tysięcy ukraińskich policjantów zbiegłych na polecenie OUN ze służby u Niemców, z bronią i amunicją, już wcześniej prześladujących ludność polską. Zostały one nazwane Ukraińską Armią Powstańczą (UPA).
Lacham smert´
Złowróżbne zachowania ukraińskie zdarzały się od początku wojny. Polacy długo traktowali je jako pojedyncze incydenty niemające istotniejszego znaczenia. Latem 1942 r., tuż przed żniwami, w rozmowie dwu Ukraińców z Rudni w gm. Stydyń w pow. kostopolskim jeden z nich zapowiadał, że najpierw będą żniwa "na żyto", a później "na pszenicę". Po okazanym niezrozumieniu ze strony rozmówcy wytłumaczył, że najpierw będzie "likwidacja" Żydów, a później Polaków. I właśnie w powiecie kostopolskim w sierpniu 1942 r. Niemcy z udziałem policji ukraińskiej wymordowali Żydów z gett. Potem słyszało się, jak policjanci zapowiadali: "skończyliśmy z Żydami, skończymy z Polakami", i coraz częściej tu i tam wymykały się ukraińskiemu sąsiadowi zapowiedzi "budemo lachiw rizaty". Upowszechniła się, weszła do żelaznego repertuaru UPA wcześniej śpiewana przez policjantów ukraińskich piosenka ze znamiennym refrenem "Smert´, smert´, lacham smert´, smert´ moskowśko-żydiwśkij komuni".
Od lutego 1943 r. następowała eskalacja masowych mordów, które trwały przez 1943 r. na całym Wołyniu, z różnym natężeniem w poszczególnych powiatach i w poszczególnych miesiącach. UPA i bojówki OUN, a także wciągnięte przez nie rzesze ukraińskich chłopów, rozpętały piekło na wołyńskiej wsi. Bestialskie traktowanie ofiar bez względu na wiek i płeć, pożoga, grabież, niszczenie mienia, obławy na niedobitki, polowania na uciekających do miast, pracujących w polu, ukrywających się, uniemożliwianie pochówków. Równolegle zbrodniczy terror w stosunku do tych Ukraińców, którzy nie zatracili człowieczeństwa i nie chcieli być uczestnikami zbrodni. Rejon po rejonie nacjonaliści ukraińscy usiłowali unicestwić wszystkich Polaków, których udało się dosięgnąć, zniszczyć ich tylko dlatego, że byli Polakami.
W marcu największe nasilenie napadów objęło powiaty kostopolski i sarneński oraz część powiatu łuckiego. W kwietniu 1943 r. nastąpił znaczący wzrost napadów na Polaków w powiecie krzemienieckim. W maju 1943 r. większa fala mordów przeszła przez powiaty: sarneński, dubieński i zdołbunowski. W czerwcu 1943 r. najwięcej ofiar było w powiecie łuckim w trzech sąsiadujących ze sobą gminach oraz w powiecie zdołbunowskim.

Wołyńska rzeź
Przerażające wieści i mordy w bezpośrednim otoczeniu mobilizowały do działań ochronnych. Większość Polaków spodziewających się napadu nocą i liczących na tzw. uspokojenie sytuacji niezależnie od pogody noce spędzało w prowizorycznych kryjówkach poza domem - w lesie, w zagłębieniach terenu, krzakach, na polu itp. Niektóre rodziny, i to z małymi dziećmi, miesiącami w ten sposób lawirowały między życiem a śmiercią. Uciekano też w miejsca uznane za bezpieczniejsze - do miast i miasteczek, gdzie obecność niemieckich załóg w pewnym stopniu hamowała zbrodnicze najazdy UPA, do majątków pod zarządem niemieckim, bo tam była zorganizowana zbrojna ochrona, nieraz spośród polskich uciekinierów, a także do nielicznych polskich ośrodków samoobrony.
Mimo solidarności Polaków, którzy jeszcze sami nie stali się ofiarami, wszędzie brakowało dachu nad głową i panował głód. W najgorszej sytuacji byli ci, którzy ocaleli z napadu, utracili bliskich i docierali do miasta tak, jak stali, w bieliźnie, częściowo ubrani lub w poszarpanych łachach. Niemcy wykorzystywali tę sytuację, zgarniając ich do tzw. obozów przejściowych, z których wywozili uchodźców na roboty do Rzeszy. Ci, którzy nie chcieli wpaść w ręce niemieckie, decydowali się na samodzielne przedzieranie się do Generalnego Gubernatorstwa (województwa: tarnopolskie, lwowskie i lubelskie), oddzielonego od Wołynia granicą, gdyż uważali, że nie ma tam banderowskiego zagrożenia. Gdy i tam zaczęły się mordercze napady na Polaków, wędrowano dalej na zachód.
Z kolei w północnej części Wołynia, w powiatach sarneńskim i kowelskim, ratunku szukano, uchodząc na północ, na bagnisto-lesiste Polesie, teren w mniejszym stopniu zagrożony przez banderowskie bojówki. Polacy miesiącami wędrowali tam dużymi grupami z dobytkiem na wozach po lasach, pustkowiach, zatrzymując się na krótko w miejscowościach nieopanowanych przez UPA, zakładali obozy na terenach śródbagiennych, które przenoszono z miejsca na miejsce.
Przed rodzinami, które mimo trudnych warunków zatrzymały się w jakimś bezpieczniejszym miejscu, które zabrały ze sobą żywność, po pewnym czasie i tak stawało widmo głodu. Zmuszało to do powrotu kogoś z rodziny na własne gospodarstwo, by zaopatrzyć się w prowiant. Wracano też, by przeprowadzić prace polowe i później móc zebrać jakiekolwiek plony na przeżycie. Często przypłacano to życiem, a rodzina nawet nie znała szczegółów zabójstw.
Spontanicznie powstające placówki samoobrony, a więc takie miejscowości, w których zorganizowano warty, patrole i gdzie była jakaś broń, w większości stanowiły czasową ostoję Polaków. Tylko kilkanaście większych placówek samoobrony na Wołyniu, które nazywano bazami samoobrony, utrzymało się, staczając kilkakrotnie boje z UPA, do wkroczenia w 1944 roku Armii Czerwonej i częściowego uspokojenia sytuacji na tym terenie. Pozostałe ulegały znajdującym się w znacznej przewadze nacjonalistom ukraińskim: albo następował pogrom, w którym ginęli ludzie, albo wyprzedzająca napad ewakuacja ludności z obrońcami do miasta, gdy nie widziano szans na skuteczne przeciwstawienie się napastnikom.
Jednakże nie tylko udręczenie fizyczne nękało wołyńskich Polaków. Była to także rozpacz po stracie najbliższych i lęk, nieopuszczający strach przed dostaniem się w ręce upowca czy ukraińskiego chłopa z siekierą, toporem, widłami, nożami i podobnymi gospodarskimi narzędziami, przed okrucieństwem wobec i dorosłych, i dzieci, często tak barbarzyńskim, zwyrodniałym, że modlono się o śmierć od kuli i błagano morderców o zastrzelenie. Makabryczne obrazy mordowania rodziny, od których nie udawało się uwolnić wyobraźni - odbierały równowagę psychiczną.
Zboża takie wysokie...
Nieustanne śmiertelne niebezpieczeństwo, mordy i pożoga poderwały całkowicie byt wołyńskich Polaków. Niemożliwe stało się wykonywanie prac gospodarskich w normalnym trybie nawet w pobliżu miasta czy silnego ośrodka samoobrony. W północno-wschodnich rejonach Wołynia już wiosną trudno było obrobić pola. Mimo wszystko, i jak długo się dało, polscy chłopi starali się albo indywidualnie, albo grupowo, czy też z obstawą grupy samoobrony choć częściowo uprawiać ziemię. Z potrzeby życiowej, potrzeby serca i chłopskiego obowiązku.
Kilkanaście tysięcy, szacując skromnie, zamordowanych bezbronnych wołyńskich Polaków, kilka dziesiątków tysięcy rozproszonych w wyniszczającej tułaczce, tysiące spalonych i obrabowanych gospodarstw - to bilans nienawiści i zbrodni OUN-UPA pierwszego półrocza 1943 r., nazywanej walką o niepodległą Ukrainę, jeszcze nieskończoną, bo przecież pozostały spore połacie Wołynia, gdzie Polacy wbrew złowieszczym okolicznościom uparcie tkwili "na swoim". Liczyli na opamiętanie ukraińskich sąsiadów, że może ich okolica zostanie oszczędzona. Nie rozumieli, dlaczego ich sąsiedzi, z którymi się nie wadzili, mogliby ich mordować. Mieli nadzieję, że skończy się na pogróżkach, a ucieczka gdzieś w nieznane, gdzie nie wiadomo, z czego żyć i jak utrzymać rodzinę - przerażała. I żal porzucić gospodarstwa, gdy tak dobrze zapowiadają się zbiory, bo mimo ludzkich dramatów, to, co posadzono i posiano, rosło wspaniale. Urodzaj był wyjątkowy, jakby przyroda chciała wynagrodzić wszystkie krzywdy wojny i wesprzeć niedożywioną ludność, ograbianą przez niemieckiego okupanta i "bojowników" o niepodległą Ukrainę. Zboża tak wysokie, że nawet dorosłego człowieka zasłaniały przed niepożądanym wzrokiem, ratując wielu od siekier i noży.

Zbrodnicze żniwa
Nastał lipiec 1943 r., w którym OUN-UPA przystąpiła do zmasowanego uderzenia na Polaków w rejonach, w których się skupili, by przetrwać, wspólnie czuwając i broniąc się, oraz w powiatach zachodnich, gdzie wcześniej napadano sporadycznie.
W nocy z 4 na 5 lipca 1943 r. OUN-UPA zaatakowała szeroko zakrojonym pierścieniem Polaków żyjących we wsiach wokół ośrodka samoobrony Przebraże w powiecie łuckim. Od wiosny 1943 r. w tej kolonii chronili się Polacy z okolicy w obawie przed napadami ukraińskimi, jednakże nie wszyscy się tam przenieśli. Celem akcji było "oczyszczenie" dużego obszaru z Polaków i zlikwidowanie silnego ośrodka samoobrony. UPA nie zdobyła Przebraża, ale zginęło kilkaset osób w dwudziestu kilku spalonych koloniach. 8 lipca 1943 r. w okolicach Kustycz (gm. Turzysk, pow. Kowel) okrutnie została zamordowana przez UPA delegacja Okręgowej Delegatury Rządu na Wołyniu na czele z Zygmuntem Rumlem "Krzysztofem Porębą", podążająca na przygotowane wcześniej pojednawcze rozmowy. Trzy dni później, tj. 11 lipca 1943 r. (niedziela), OUN-UPA przystąpiła do likwidacji Polaków na ogromnym obszarze wchodzącym w skład powiatów horochowskiego i włodzimierskiego i na skrawku powiatu kowelskiego. Była to największa akcja ludobójcza przeprowadzona na Wołyniu w 1943 r., której przebieg doskonale oddaje akowski raport Jana Cichockiego "Wołyniaka", nauczyciela z powiatu włodzimierskiego:
"O godz. 2 min. 30 po północy w dniu 11 lipca 1943 r. rozpoczęła się rzeź. Każdy dom polski okrążało nie mniej jak 30-50 chłopów z tępym narzędziem i dwóch z bronią palną. Kazali otworzyć drzwi albo w razie odmowy rąbali drzwi. Rzucali do wnętrza domów ręczne granaty, rąbali ludność siekierami, kłuli widłami, a kto uciekał, strzelali doń z karabinów maszynowych. Niektórzy ranni męczyli się po 2 lub 3 dni, zanim skonali, inni ranni zdołali resztkami sił dotrzeć do granicy powiatu sokalskiego (...). Po morderstwie, zaraz po południu tegoż dnia, nastąpił rabunek. Chłopi z sąsiednich wsi przychodzili i zabierali: konie, wozy, ubrania, pościel, krowy, świnie, kury - inwentarz żywy i martwy".
Masowe mordy trwały w tym rejonie do 18 lipca. Szczególna uwaga należy się napadom na kościoły i kaplice, w których byli zgromadzeni na Mszach św. Polacy. 11 lipca 1943 r. w czterech kościołach (Kisielin, Chrynów, Poryck, Zabłoćce) i jednej kaplicy (Krymno) Ukraińcy wymordowali około 540 osób, w tym trzech księży.
W dniach 16-18 lipca całkowitą klęskę poniósł duży ośrodek samoobrony w powiecie kostopolskim, ochraniający skupisko polskich osiedli w gm. Stepań i Stydyń wokół dwóch wsi Huta Stepańska i Wyrka oraz kilka kolonii w sąsiedniej gminie Antonówka w powiecie sarneńskim. Po dwóch dniach dramatycznej walki z przeważającymi siłami UPA zgromadzona w Hucie Stepańskiej ludność polska wraz z samoobroną ewakuowała się do gmin Antonówka i Rafałówka w powiecie Sarny, poniósłszy wcześniej i w drodze ogromne straty. 30 lipca 1943 r. nastąpiło kolejne zmasowane uderzenie UPA na skupisko osiedli polskich w gminie Antonówka i Włodzimierzec powiatu sarneńskiego, w wyniku którego zostało ono zlikwidowane -wszystkie polskie osiedla spalono, polska ludność uciekła do stacji kolejowych na linii Kowel - Sarny. 31 lipca OUN-UPA podjęła drugą, również nieudaną próbę unicestwienia Polaków w Przebrażu. Ośrodek samoobrony stoczył wówczas ciężką walkę z przeważającymi siłami UPA, dzięki czemu kilka tysięcy koczujących w obozie przebrazkim Polaków ocalało.
Lipcowe ludobójstwo nie ograniczało się do opisanych wyżej wielkich akcji - Polacy byli mordowani we wszystkich powiatach, oprócz lubomelskiego, w mniejszych napadach. W tym jednym miesiącu zginęło kilkanaście tysięcy Polaków, kilkadziesiąt opuściło Wołyń, a wciąż jeszcze nie udało się "oczyścić Ukrainy z Lachów", którzy nie mieli gdzie uciekać i bardziej niż o śmierci, myśleli o żniwach. Toteż sierpień stał się kolejnym miesiącem wołyńskich rzezi.
Masowymi ludobójczymi akcjami w dniach 29-31 sierpnia, podobnymi do akcji z 11 lipca, dotknięte zostały tereny północnej części powiatu włodzimierskiego i powiat lubomelski. Zaatakowano też Polaków w innych powiatach i w innych dniach sierpniowych - w nielicznych już polskich osiedlach i w miejscowościach mieszanych narodowościowo, gdzie pokładano nadzieję w dobrosąsiedzkich kontaktach z miejscowymi Ukraińcami - kowelskim, horochowskim, łuckim, rówieńskim, dubieńskim i wszędzie tam, gdzie Polacy przybywali na żniwa. Żniwa te były szczególne - opóźnione, niedokończone i nawet niezaczęte przez ich prawowitych polskich gospodarzy. "Udane" było za to żniwo śmierci: w kolejnym miesiącu, w sierpniu, zamordowano kilkanaście tysięcy Polaków, zaś przez cały okres ludobójczych działań OUN-UPA - 60 tysięcy.
Ofiary lepsze i gorsze
Gehenna kresowych Polaków, ofiar zbrodni wołyńsko-małopolskiej, w której ludobójcze akcje pochłonęły na całym obszarze ich dokonywania przez OUN-UPA, nie tylko na Wołyniu, 130 tys. śmiertelnych ofiar, tysiące sierot, ludzi okaleczonych fizycznie i psychicznie, zmarłych z ran i w wyniku nieludzkich warunków spowodowanych przez nacjonalistów ukraińskich - nadal nie jest odpowiednio traktowana przez państwo polskie. Wciąż mamy "gorsze" i "lepsze" ofiary zbrodniczych ideologii. Po kilkudziesięciu latach należytego miejsca w narodowej pamięci słusznie doczekały się ofiary katyńskie. Niestety, ofiary zbrodni OUN-UPA są dla niepodległego państwa polskiego nieistotne. Zgłoszony przez PSL projekt Uchwały o ustanowieniu 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian spadł z porządku obrad Sejmu. Nasuwają się pytania: z kim solidaryzuje się polski Sejm - z ofiarami czy z katami i ich ideowymi spadkobiercami, co z sumieniami przedstawicieli polskiego Narodu i gdzie się podziała zwykła ludzka przyzwoitość?
 Ewa Siemaszko
 Autorka jest badaczką zbrodni nacjonalistów ukraińskich dokonanych na ludności polskiej Wołynia w czasie II wojny światowej, twórcą książek i wystaw poświęconych tej problematyce.

05 kwietnia 2011

Cała prawda o Katyniu

Katyń 1940.Nowe motywy czy nowe sensacje?-Nasz Dziennik.pl

Katyń 1940. Nowe motywy czy nowe sensacje?

Dr Witold Wasilewski

Motyw narodowy w połączeniu z masowością mordu kwalifikuje mord na Polakach dokonany wiosną 1940 r. w oparciu o decyzję Politbiura WKP(b) jako zbrodnię ludobójstwa. W przypadku ofiar zbrodni katyńskiej o ich zagładzie zadecydowało kryterium polskości. Wyróżnik społeczny był dodatkowym motywem zagłady. Potwierdzają to dokumenty wytworzone przez jej sprawców.
W najnowszym numerze rosyjskiego czasopisma "Sowriemiennaja Jewropa" ("Współczesna Europa") nr 1 (45) 2011 r. ukazał się artykuł Władimira Szwejcera pt. "On znał o Katyni poczti wsio" ("On wiedział o Katyniu prawie wszystko") zawierający nowe, mocno sensacyjne wątki dotyczące sprawy katyńskiej. Tekst ze szczególną siłą ożywił dyskusję nad motywami zbrodniczej decyzji władz sowieckich z marca 1940 r., na mocy której wymordowano w kwietniu i maju 1940 r. przeszło dwadzieścia tysięcy oficerów Wojska Polskiego, funkcjonariuszy Policji Państwowej i wielu służb mundurowych oraz innych polskich obywateli.
Władimir Jakowlewicz Szwejcer jest doktorem nauk historycznych, pracownikiem Instytutu Europy Rosyjskiej Akademii Nauk, niespecjalizującym się w problematyce katyńskiej. Do napisania tekstu - zgodnie z deklaracją samego autora - skłoniła go 70. rocznica "krwawych wydarzeń w Lesie Katyńskim", która ponownie w 2010 r. skierowała uwagę społeczeństw, przede wszystkim w Polsce i Rosji, ku tej sprawie. Na marginesie głównych rozważań, pozostawiając ocenę czytelnikom, warto odnotować stwierdzenie autora, iż specjalny "nieomal mistyczny" wymiar rocznicy nadała tragiczna katastrofa zmierzającego na uroczystości żałobne samolotu z "polską delegacją na wysokim szczeblu".
Generał Rajchman: dezinformacja i kłamstwo
Kanwę przeprowadzonej przez Szwejcera narracji stanowi jego rozmowa z generałem NKWD/NKGB Leonidem Fiedorowiczem Rajchmanem przeprowadzona w 1990 roku. Relacja Leonida Rajchmana dotyczyła lat 40. XX w. i jak każda wspomnieniowa opowieść świadka historii musi być traktowana z dużą ostrożnością. Rozmowę z Rajchmanem autor przeprowadził dwie dekady przed publikacją artykułu, co dodatkowo obniża wartość relacji. Niezależnie od wskazanych ograniczeń artykuł należy uznać za interesujący ze względu na samą osobę rozmówcy jego autora - Leonida Rajchmana, enkawudzisty bardzo głęboko i długookresowo zaangażowanego w sprawę katyńską.
Rajchman prowadził przemyślaną, planową dezinformację Polaków po zawarciu układu Sikorski - Majski 31 lipca 1941 roku. Do jego zadań należało dezorientowanie nowych polskich sprzymierzeńców z tworzonej Ambasady RP i Armii Polskiej w ZSRS w sprawie losu poszukiwanych jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa. Wśród zwodzonych byli m.in. ambasador Stanisław Kot i gen. Władysław Anders, robocze spotkania z generałem NKWD opisał odpowiedzialny za poszukiwania kolegów ocalony jeniec Starobielska rotmistrz Józef Czapski.
Po rewelacji niemieckiej z 13 kwietnia 1943 r. i odzyskaniu rejonu Smoleńska przez Sowietów we wrześniu 1943 r. Rajchman zacierał ślady zbrodni oraz przygotowywał fałszywą wersję o rzekomej winie niemieckiej. Był kluczową postacią w przygotowującym materiał dla komisji Nikołaja Burdenki "resortowym" zespole NKWD/NKGB Wsiewołoda Mierkułowa i Siergieja Krugłowa, kierując pracami w rejonie Katynia. Odnoszące się do tych działań wspomnienia Rajchmana - generalnie zgodne z obrazem znanym nam z wytworzonych przez Rosjan ujawnionych w latach 90. XX w. dokumentów - stanowią ciekawe uzupełnienie wątków dotyczących formowania kłamstwa katyńskiego.
Zgoła inaczej rzecz ma się ze stanowiącymi główną część artykułu rozważaniami Rajchmana na temat przyczyny podjęcia przez Stalina, jako niewątpliwie głównego decydenta, decyzji o mordzie na polskich jeńcach wojennych w 1940 roku. Relacja Leonida Rajchmana opiera się w tym wypadku nie tyle na autopsji, ile na informacjach przekazanych mu jakoby przez szefa NKWD Ławrientija Berię. Sam fakt wyjaśniania przez szefa NKWD podwładnemu głębokich motywów działania sowieckiego kierownictwa ze Stalinem na czele jest mało prawdopodobny, ale nim zdyskwalifikujemy opowieść, pochylmy się nad jej bez wątpienia intrygującą treścią.

Stalin do Berii, Beria do Rajchmana?
Zgodnie z rzekomym wyjaśnieniem przekazanym przez Berię już w 1940 r. Rajchmanowi decyzja katyńska została podjęta przez Stalina głównie pod naciskiem niemieckich żądań wydania polskich oficerów. Przedstawione przez Niemców żądanie umotywowane zostało zagrożeniem stwarzanym dla III Rzeszy przez oficerów WP. Ukrytym celem Niemców miała być natomiast - zgodnie z oceną sowieckiego kierownictwa - chęć wykorzystania Polaków do działań antysowieckich. Stalin postanowił zapobiec takiej ewentualności, likwidując polskich jeńców wojennych, czym uprzedził dalsze naciski niemieckie. W celu ukrycia motywów podjęcia własnej decyzji NKWD miało przygotować specjalnie na potrzeby dezorientacji Niemców fikcyjną dokumentację przeprowadzonych przeciwko Polakom śledztw, zakończonych sądowymi wyrokami śmierci "za bestialskie zbrodnie popełnione na jeńcach wojennych - czerwonoarmistach w początku lat 20. XX w.". Akta tej treści zaprezentowano przedstawicielom III Rzeszy wizytującym Moskwę wiosną 1940 r., równocześnie Niemcy otrzymali dostęp do miejsca kaźni w Katyniu, gdzie mogli zobaczyć jeszcze niezakopane ciała zamordowanych oficerów WP, a nawet porównać ich twarze ze zdjęciami. Tym samym Stalin udowodnił, iż jeńców wydać nie może, gdyż właśnie ich zgładzono. Historia przedstawiona przez Rajchmana jest absolutnie niewiarygodna. Znane, obrazujące relacje sowiecko-niemieckie w 1940 r. dokumenty nie wskazują na dotyczące całej polskiej zbiorowości jenieckiej naciski ze strony III Rzeszy. Biorąc pod uwagę ówczesne realia polityki międzynarodowej, próba wywarcia tak daleko posuniętej presji na Stalina przez któregokolwiek z jej uczestników jest w ogóle mało prawdopodobna, a w razie jej zaistnienia sowiecki przywódca miał szereg możliwości oparcia się podobnym naciskom. Nikt, włącznie z Hitlerem, nie mógł zmusić Stalina do działań sprzecznych z jego rozumieniem własnego interesu. Co najważniejsze, wiemy dzięki dokumentom, iż nikt nie sformułował pod adresem władz ZSRS w 1940 r. żądania wydania polskich jeńców wojennych. Dodatkowo należy zauważyć, że Niemcy - zgodnie z aktualną wiedzą obalającą niektóre obiegowe mity - nie wiedzieli ani w 1940 roku, ani jeszcze długo później o zgładzeniu polskich oficerów. Na koniec warto zaznaczyć, że cała narracja Rajchmana zapoznaje fakt, iż decyzja mordu dotyczyła nie tylko oficerów WP, ale także nie mniej licznej rzeszy funkcjonariuszy Policji Państwowej, KOP, Straży Granicznej, Służby Więziennej i innych formacji mundurowych, a także cywilnych przedstawicieli różnych grup zawodowych tworzących elitę społeczną II RP. W wypadku przyjęcia motywu podanego przez Rajchmana za prawdziwy, taka konstrukcja grupy docelowej mordu nie miałaby sensu. Ale "motywu Szwejcera - Rajchmana" przyjąć nie można, gdyż nie jest on wiarygodny, ucieczka przed naciskami niemieckimi nie była bowiem rzeczywistym powodem zbrodni katyńskiej.
Poboczny wątek zagrożenia podobnymi, choć inaczej umotywowanymi, domniemanymi naciskami angielskimi na wydanie polskich jeńców wojennych - poruszony w artykule Szwejcera i oparty również na rozmowie z Rajchmanem - także nie znajduje potwierdzenia w źródłach i także ma się nijak do rzeczywistości politycznej roku 1940.
Nałogowy łgarz czy pensjonowany zawodowiec?
Całość opartych na rzekomych rewelacjach przekazanych przez Berię Rajchmanowi rozważań nad przyczyną mordu niebezpiecznie kieruje się w stronę obarczenia częścią odpowiedzialności Niemców za zbrodnię katyńską, sugerując przy tym jej wręcz antyniemieckie oblicze. Natomiast autor artykułu całkowicie pomija ludobójczy, antypolski kontekst decyzji Politbiura WKP(b) z 5 marca 1940 roku. Powodem, dla którego emerytowany generał NKWD - KGB - MGB Leonid Rajchman wysnuł dwadzieścia z górą lat temu swoją historię, była zapewne chęć osiągnięcia dokładnie takiego efektu, czyli dezorientacja odbiorcy w odniesieniu do samego sedna zbrodni katyńskiej, odwrócenie uwagi od rzeczywistych motywów jej popełnienia. Postępowanie takie w wypadku zawodowego mistyfikatora, któremu już w 1941 r. zwierzchnicy powierzyli zadanie mylenia tropów prowadzących do rzeczywistych zleceniodawców mordu katyńskiego, nie dziwi. Dziwić może bezkrytyczne przyjmowanie jego relacji i nabieranie się na sztuczki starego enkawudzisty.

Decyzja z 5 marca 1940 r.
Zasadniczy prawdziwy motyw zbrodni katyńskiej najlepiej zdradza sam jej charakter, który dziś dzięki wielości znanych dokumentów (w tym kluczowych z tzw. teczki specjalnej nr 1) możemy - wśród szeregu drugorzędnych pobocznych informacji i wątków - z łatwością uchwycić, przyglądając się jej decydentom i przede wszystkim ofiarom.
Na początku marca 1940 roku ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ławrientij Beria skierował do Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików) adresowane do "towarzysza Stalina" pismo z projektem decyzji o likwidacji polskich jeńców. Większość przewidzianych do wymordowania przetrzymywano w obozach specjalnych NKWD w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie: "14736 byłych oficerów, urzędników, obszarników, policjantów, żandarmów, służby więziennej, osadników i agentów wywiadu: ponad 97% narodowości polskiej" (podkreślenie autora); pozostałą grupę 11 tysięcy spośród "18632 (wśród nich 10685 Polaków)" przetrzymywano w więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi. Jedynym raczej markowanym powodem sformułowania takiego wniosku była ogólna supozycja kontrrewolucyjnego charakteru zbiorowości, której rzucającym się w notatce w oczy wyróżnikiem jest przede wszystkim narodowość polska.
Wniosek został zaakceptowany 5 marca 1940 r. przez Biuro Polityczne KC WKP(b) w składzie: Józef Stalin, Klimient Woroszyłow, Wiaczesław Mołotow, Anastas Mikojan, Michaił Kalinin i Łazar Kaganowicz. Zbrodnia katyńska została przesądzona. Decyzja ujęta w protokole BP KC nr 13 i wyciągiem zadekretowana do realizacji NKWD nie została umotywowana w żaden specjalny sposób, np. poprzez odwołanie do sytuacji międzynarodowej, politycznej, militarnej czy związany z utrzymaniem jeńców. Motyw popełnienia jasno wynikał z najistotniejszej treści dokumentu, czyli zbiorczego opisu ofiar. Swoją decyzją członkowie Politbiura KC WKP(b) skazali na zagładę 25 tys. 700 obywateli polskich (14 tys. 700 z obozów specjalnych; 11tys. z więzień).

"Rozładowanie" w kwietniu i maju 1940 roku
Poczynając od pierwszych dni kwietnia 1940 r., NKWD realizowało akcję "rozładowania" trzech obozów specjalnych, wywożąc z nich, a następnie rozstrzeliwując jeńców. Jeńców Kozielska rozstrzelano w Lesie Katyńskim: w daczy NKWD lub nad dołami śmierci, w których ukryto ciała; jeńców Starobielska rozstrzelano w Charkowie i tam pogrzebano; jeńców Ostaszkowa rozstrzelano w Twerze, ciała ukryto w Miednoje. Równolegle dokonano mordu na więźniach przetrzymywanych na zagarniętych przez Związek Sowiecki ziemiach II Rzeczypospolitej. Wedle pochodzącej z 1959 r. notatki szefa KGB ZSRS Andrieja Szelepina dla sekretarza generalnego KPZR Nikity Chruszczowa na podstawie decyzji z 5 marca 1940 r. wykonywanej przez "specjalną trójkę NKWD ZSRR rozstrzelano 21857 osób", a opierając się na dokumentacji NKWD z lat 40. XX w., możemy potwierdzić wymordowanie ponad 14tys. 700 jeńców i około 7 tys. więźniów.

Ludobójczy kontekst
Kontekst zbrodni katyńskiej stanowiło wymierzone we wszystkie warstwy społeczne niszczenie w latach 1939-1941 polskości na obszarze okupacji sowieckiej, obejmujące m.in. deportację kilkuset tysięcy Polaków w głąb ZSRS w celu etnicznego "wyczyszczenia" ziem polskich. Bezpośrednio połączona z mordem katyńskim była deportacja katyńska z 13 kwietnia 1940 r., w wyniku której kilkadziesiąt tysięcy przedstawicieli polskich elit społecznych, głównie spośród rodzin mordowanych w tym samym czasie jeńców wojennych, na podstawie decyzji administracyjnej wysiedlono z domów i zesłano do Kazachstanu.
Zagłada w 1940 r. oficerów Wojska Polskiego: zawodowych i powołanych z rezerwy, a także policjantów, urzędników, sędziów, prokuratorów, działaczy państwowych, ziemian oraz przedstawicieli innych kluczowych dla istnienia Narodu grup społecznych i zawodowych, była w intencji sprawców elementem działań prowadzących do likwidacji Narodu Polskiego. Narodu rozumianego jako wspólnota polityczna świadoma swojej historii i wyjątkowości. Zniszczenie Narodu gwarantowało trwały upadek świeżo wymazanego przez Sowietów z mapy Europy wespół z hitlerowskim Niemcami państwa polskiego, które nie miało już nigdy odzyskać suwerennego bytu politycznego. Korzenie mentalne zbrodni katyńskiej tkwiły głęboko w ideologii Socjaldemokracji Lenina, przekształconej w RKP(b) - WKP(b), która akceptowała - jako metodę osiągania celów politycznych - ludobójstwo.
Motyw główny - ludobójstwo na Polakach
Charakter zbrodni katyńskiej - narodowe i społeczne kryterium doboru ofiar, jednoznacznie wskazuje na główny motyw jej dokonania, którym było biologiczne i polityczne uderzenie w Naród i państwo polskie.
Motyw narodowy w połączeniu z masowością mordu kwalifikują mord na Polakach dokonany wiosną 1940 r. w oparciu o decyzję Politbiura WKP(b) jako zbrodnię ludobójstwa. Wszystkie inne, związane z sytuacją międzynarodową trudnościami przetrzymywania czy osobistymi fobiami sowieckich decydentów czynniki nie tylko nie miały decydującego znaczenia w doprowadzeniu do ludobójstwa, ale odegrały co najwyżej rolę drugorzędną. Być może, acz i tego nie możemy być pewni, przyczyniły się one do wyboru momentu rozpoczęcia zbrodni czy jej formy, ale o niej nie przesądziły.
Przesłanki powyższe skłaniają do stwierdzenia, iż zasadniczym celem i zarazem motywem sowieckiego mordu na oficerach WP, policjantach i innych obywatelach, popełnionego wiosną 1940 r., było zniszczenie grupy wyróżnionej na podstawie narodowej.

Autor jest historykiem, pracuje w Instytucie Edukacji Narodowej (IPN Centrala).

Charakter zbrodni katyńskiej - narodowe i społeczne kryterium doboru ofiar, jednoznacznie wskazuje na główny motyw jej dokonania, którym było biologiczne i polityczne uderzenie w Naród i państwo polskie. Łucja www.poznajmy-prawde.blog (21:10)

Józef Szaniawski:Dlaczego w kwietniu ?-za wirtualnapolonia.pl

<SCRIPT language=JavaScript></SCRIPT>

 Żydzi z Polski chcą zwrotu swoich majątków

Odmówiła przejścia na judaizm. Zapłaciła za to życiem »

Józef Szaniawski: Dlaczego w kwietniu?

Posted by Włodek Kuliński - Wirtualna Polonia w dniu 2011-03-30

 Mało kto zdaje sobie sprawę, że najsłynniejszym polskim oficerem, którego rozstrzelali Rosjanie, był Kordian. Młody oficer Wojska Polskiego, bohater dramatu Juliusza Słowackiego, zostaje rozstrzelany decyzją cara Mikołaja I, a więc decyzją w Rosji najwyższą. Analogie z decyzją Stalina o rozstrzelaniu tysięcy polskich oficerów są oczywiste, a poetycko-historyczna wizja narodowego wieszcza, jakim był Słowacki, jest wstrząsająca! We wcześniejszej scenie „Kordiana” o zbrodniach rosyjskiego ludobójstwa na Polakach pisze Słowacki: „Ta ziemia jest trupem”. Tak właśnie nazwał Rosję wieszcz, wielki polski poeta, i niestety miał rację. Możemy to powiedzieć zwłaszcza z perspektywy masowych egzekucji rozstrzeliwania oficerów polskich w 1940 roku oraz katastrofy samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i elitą RP pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku.
Tradycyjne masowe rozstrzeliwania w Rosji sowieckiej zaczynały się zawsze na wiosnę od początków kwietnia każdego roku. Jesienią i zimą NKWD w łagrach i więzieniach gromadziło setki tysięcy aresztowanych. Niektórych z nich mordowano tradycyjnym strzałem w tył głowy w podziemnych katowniach więzień, ale masowa eksterminacja nieszczęśników zaczynała się dopiero na wiosnę. Setek tysięcy ofiar nawet ludobójcy z NKWD nie byli w stanie „rozwalić” w piwnicach więzień. To było możliwe jedynie na otwartej dużej przestrzeni w lasach, tak właśnie jak w Katyniu pod Smoleńskiem. Dlaczego w kwietniu? Bo właśnie wtedy odmarzała ziemia po ciężkiej rosyjskiej zimie i można było kopać tzw. doły śmierci, które były niezbędne przy masowym mordowaniu, aby następnie zakopać trupy, czasami nawet na sześć metrów w głąb. Tak było właśnie w Katyniu, gdzie oprawcy z NKWD rozstrzelanych polskich oficerów układali trzema, czterema, a nawet pięcioma warstwami trupów. Masowe rozstrzeliwania trwały od początków kwietnia – przez wiosnę, lato, aż do jesieni. W ten straszliwy ludobójczy scenariusz Rosja sowiecka wpisała też rozstrzelanie tysięcy bezbronnych polskich jeńców. Pierwszą ich grupę – kilkuset oficerów – NKWD wymordowało w Katyniu 3 kwietnia 1940 roku, a następne egzekucje trwały przez kwiecień, maj, aż do czerwca 1940 roku.
Stosunkowo mało znany jest fakt, że pierwszymi polskimi oficerami, których NKWD rozstrzelało w zbiorowej egzekucji, byli księża – kapelani Wojska Polskiego. Nieprzypadkowo właśnie oni uznani zostali przez władze sowieckie za tę część polskich elit, którą należy wymordować w pierwszej kolejności. Byli to w większości księża katoliccy, ale ofiarami stali się też duchowni innych wyznań, w tym naczelny rabin Wojska Polskiego. NKWD ściągnęło ich wszystkich z różnych obozów jenieckich z całej Rosji w jedno miejsce, do katowni NKWD być może do Moskwy. Zostali zamordowani jako pierwsi na kilka miesięcy przed egzekucją w Katyniu i data ich męczeńskiej śmierci nie jest przypadkowa – 24 grudnia 1939 roku. W samą Wigilię! Rosja do dzisiaj ukrywa, gdzie zostali zgładzeni i gdzie potajemnie zakopani.
W historii, tak samo jak wszędzie, istnieje związek przyczynowo-skutkowy. Jest oczywiste, że prezydent Lech Kaczyński i delegacja Rzeczypospolitej nie lecieliby 10 kwietnia 2010 roku do Smoleńska, gdyby obok Smoleńska w Katyniu nie znajdował się cmentarz polskich oficerów – ofiar zbrodni ludobójstwa Rosji sowieckiej. Ten straszliwy cmentarz w Katyniu był konsekwencją rozstrzelania w tym właśnie miejscu w kwietniu 1940 roku tysięcy bezbronnych polskich jeńców – oficerów i generałów Wojska Polskiego. Tego rozstrzelania by nie było, gdyby NKWD nie otrzymało do wykonania uchwały rządu Rosji sowieckiej z 5 marca 1940 roku o eksterminacji polskich elit. Tej uchwały rządu rosyjskiego nie byłoby, gdyby w łapy sowieckie nie dostało się do niewoli ćwierć miliona jeńców polskich, co było konsekwencją agresji Armii Czerwonej na Polskę 17 września 1939 roku. Zaś do tej agresji doszło w wyniku układu między Niemcami a Rosją zawartego na Kremlu w Moskwie 23 sierpnia 1939 roku. Taki właśnie jest logiczny związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy kwietniem 1940 roku a kwietniem 2010 roku. Trzeba spojrzeć prawdzie prosto w oczy, w zuchwałe oczy prawdy!
Uchwała rządu Rosji sowieckiej z 5 marca 1940 roku stanowiła faktyczną eksterminację elity polskiej. To była naprawdę elita przywódcza, intelektualna i duchowa Rzeczypospolitej i dlatego rozstrzelanie jej było rozstrzelaniem Rzeczypospolitej przez Rosję sowiecką. Takich strat nie poniosło żadne państwo ani w II wojnie światowej, ani nigdy wcześniej. Eksterminację ustalili wspólnie obaj okupanci: niemiecki i rosyjski, na naradach NKWD i gestapo w ich centralach w Moskwie i Berlinie, a następnie na szczeblu lokalnym w okupowanej Polsce, m.in. w Krakowie i Zakopanem. Dlatego starannie ukrywaną nadal tajemnicą związaną z Katyniem jest fakt, że w latach 1939-1941 NKWD miało oficjalne przedstawicielstwo w Krakowie obok siedziby osławionego gubernatora Hansa Franka, a Niemcy prawdopodobnie już wiosną 1940 roku, a nie w 1943 znali prawdę o Katyniu, a także o innych komunistycznych zbrodniach, których Katyń stał się symbolem.
Rozstrzeliwanie to w Rosji szczególna, jeszcze carska, tradycja. Miliony ludzi zostały wymordowane w tym imperium zła przez rozstrzelanie. Dlatego tak popularnym i charakterystycznym dla Rosji XXI wieku jest makabryczny sowiecki kawał przystosowany do obecnie rządzącego na Kremlu premiera. Oto właśnie na Kremlu odbywają się „demokratyczne” wybory. Przewodniczący obradom wzywa do głosowania: „Kto jest za premierem Putinem, proszę podnieść rękę do góry. Kto jest przeciwko, proszę podnieść obie ręce do góry i ustawić się twarzą do ściany”.

(NDz)

Łucja www.poznajmy-prawde.blog (21:00)

27 marca 2011

Akcja pod Arsenałem - za salon 24.pl

Bohaterowie mego pokolenia, Szare Szeregi, Akcja pod Arsenał

                      Nigdy nie mogę zakończyć swej sentymentalnej podróży, przygody z chłopcami, kolegami z Szarych Szeregów, Armii Krajowej, Poziemnego Państwa Polskiego Batalionu Zośka, bohaterami narodowymi.

  Dziś, 26 marca 2009 roku obchodzimy sześćdziesiątą szóstą rocznice Akcji pod Arsenałem.

   Wielu współczesnych *bohaterów*, którzy dziś żądają ekwiwalentu za zasługi, gdyż w czasie stanu wojennego nasikali w butelkę od mleka dzielnicowego, będą mi wyciągać, że takie pisanie nie ma sensu. Bo Niemcy są naszymi przyjaciółmi. Panie Boże uchroń nas od takich przyjaciół. 

  Akcja pod Arsenałem, nie miała na pierwszy rzut oka wielkiego znaczenia militarnego. Znam, Państwo również,  wiele ważniejszych akcji Chłopców z Szarych Szeregów, z Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, które przeszli do historii jako " Żołnierze wyklęci" Akcja pod Arsenałem, to wielkie osiągnięcie propagandowe dla wciąż walczącej Warszawy, Polski i Europy.
 W dniu 27 września 1939 roku, zostały powołane, Szare Szeregi. Powstały ze Związku Harcerstwa Polskiego. Powołane przez członków Naczelnej Rady Harcerskiej.

 Pomoc w organizowaniu Szarych Szeregów udzieliła Komenda Głowna  Armii Krajowej. Delegatura Rządu Rzeczpospolitej na Kraj oraz Rząd Rzeczpospolitej na Uchodźstwie. Pierwszym Przewodniczącym Szarych Szeregów był:

  ks. dr hm. RP Jan Paweł Mauersberger.

Wiceprzewodniczącą; Wanda Opęchowska, która reprezentowała organizację wobec  Delegatury Rządu RP na Kraj,

Sekretarzem Generalnym;  Antoni Wolbromski  "Prawdzie" i "Dr Krauze".

Delegatka Naczelniczki harcerek; Maria Wocalewska

Naczelnikami Szarych Szeregów Byli:

Florian Marciniak " Jerzy Nowak"      od 27 września 1939 r.  do 6 maja 1943 r.

Stanisław Broniewski "Orsza"  od 12 maja 1943 r.  do 3 października 1944 r.

Leon Marszałek "Adam"    od 3 października 1944 r.do 18 stycznia 1945 r.

 

Nazwa Szare Szeregi powstała w Poznaniu, od skrótu SS, którym były podpisywane  przez poznańskich harcerzy z "UL Przemysław" ulotki informujące przesiedleńców niemieckich z Litwy, Łotwy i Estonii przetransportowanych do GG Generalne Gubernatorstwo Generalgouvernement für die besetzten polnischen Gebiete

 Generalne Gubernatorstwo, zostało utworzone na podstawie dekretu Adolfa Hitlera z 12 października 1939 r. o wcieleniu części ziem polskich okupowanych przez Niemcy do III rzeszy.Nazwę, kryptonim SS, przywiózł do Warszawy podharcmistrz Witold Marcinkowski i Florian Marciniak.

Na czele organizacji konspiracyjnej stała:

Komenda Główna Szarych szeregów "Pasieka" dzieliła sie ona na:

Chorągwie  -"Ule"

Hufce        -"Roje"

Zastępy     -"Pszczoły"

Podział młodzieży z Szarych Szeregów Według wieku wykonywanych czynności.

1.Najmłodsi "Zawiszacy" Nie brali udziału w walce. Na tajnych   kompletach uczyli sie patriotyzmu, byli przygotowywani do służby. Pełnili służbę W czasie Powstania, słynna Harcerska Poczta Polowa.

2.Szkoły Bojowe. Do nich należała młodzież  w wieku 16- 18 lat.

  Młodzież należąca do tej grupy wiekowej brała udział w małym  sabotażu  Do nich należało informowanie społeczeństwa Warszawy i okolic  o sytuacji w mieście. Co zamierza zrobić wróg, Niemcy.

  Rozwieszali ulotki na ulicach i domach. Kolportaż gazetek . Młodzież prowadziła akcje wywiadowczą.

3. Grupy szturmowe, młodzież powyżej 18 roku życia. Była to młodzież pełnoletnia, podporządkowana bezpośrednio Kierownictwu Dywersji  /Kedyw / Armii Krajowej.  Z tej grupy wiekowej powstały słynne powstańcze Bataliony Szturmowe: "Zośka" "Agat" "Pegaz" "Parasol" Grupy Szturmowe, wykonały wiele słynnych akcji. Zamach na Kutscherę, Akcja pod Arsenałem, Celestynowie. Wykonanie wyroków na  Koppe, Burckiego. Młodzież ta w wolnych chwilach od zadań bojowych uczęszczała do prowadzonej przez "Szare Szeregi" Szkoły Podchorążych Piechoty "Agricola" Bataliony Szarych Szeregów  Zośka, Parasol, Wigry zasłynęły w Powstaniu Warszawskim z brawury męstwa ale i rozwagi. Organizacje Szarych Szeregów podczas okupacji, Powstania Warszawskiego, prowadziły akcje szkoleniowe wśród młodzieży., Wydawały gazetki : "Źródło", "Dęby", "Brzask", "Drogowskaz" "Pismo Młodych"

Oddział Specjalny. W Jego w skład wchodziły Bataliony: "Parasol", "Pegaz" "Agat". Bataliony te specjalizowały się w likwidacji zdrajców, funkcjonariuszy SS i Policji.

Wśród Szarych Szeregów były również nasze koleżanki  harcerki, skupione były w organizacjach "Bądź gotów" "Związek Koniczyn" "Pogotowie Harcerek" Przy Kwaterze Głównej Szarych Szeregów działała Grupa Łączniczek i Kolporterek. Szare Szeregi rozwiązano 17 stycznia 1945 r.

W dniu 21 lutego w Obozie Gross- Rosen, został zamordowany pierwszy Naczelnik Szarych Szeregów Florian  Marciniak

 

W nocy z 18 na 19 marca, GEheime STAatsPOlizei – Tajna Policja Państwowa III Rzeszy, przeprowadziła rewizję w domu  przy ulicy Osieckiej 31  w domu Henryka i Walentyny Ostrowskich de domo Hornowej. W domu jest również, należacy do konspiracji  Stanisław Ciszewski "Cichy"

Tajna policja w mieszkaniu "Heńka" znajduje dokumenty związane z konspiracją oraz plany akcji "Czarnocin" oraz notatki, notesy z adresami uczestników konspiracji.

 Henryk  Ostrowski to bardzo ważna osobistość w podziemnym państwie Polskim. "Heniek" pełni stanowisko Komendanta Grup Szturmowych Szarych Szeregów, Hufca "Praga" "Rój" W Trakcie transportu do wiezienia na Al. Szucha 25 gdzie mieściła się Głowna Siedziba Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa,  Heniek z Żoną i "Cichym" uzgadniają swoją sytuacje i zeznania. Niemcy już w tym czasie umieli odczytywać kiepskie harcerskie szyfry. Mimo bestialskich i nieludzkich  tortur, Heniek do niczego się nie przyznaje. Niemcy z notesu "Heńka" rozszyfrowują adres Janka Bytnara "Rudego" Pięć dni później zostaje aresztowany przez Gestapo, koleiny Komendant Hufca, tym razem Hufca Południe "Sad" Janek  Bytnar  " Rudy" wraz z Ojcem. Miało to miejsce 23 marca 1943 r.  w ich mieszkaniu przy al. Niepodległości 159.Rudy i Heniek mimo nieludzkich tortur nie przyznają sie działalności w Podziemnym Państwie Polskim. W wiezieniu na Pawiaku, Rudemu, Niemcy pokazują Heńka, wbijając do głowy, ze Heniek go wydał. Mimo jeszcze większego nasilenia tortur, Janek Bytnar do niczego się nie przyznaje. "Rudy' do tego stopnia był torturowany, że jego Ociec, siedzący również na Pawiaku, nie mógł go poznać.

 

W wyniku Akacji Pod Arsenałem, Rudy i Heniek zostali odbici. W agonii Rudy opowiada swe przezycia na komendzie SS swemu przyjacielowi "Zośce" Tadeuszowi Zawadzkiemu. Rudy umiera z odniesionych ran.

 Alek Kamiński, w swej cudownej książce " Kamienie na szaniec" nie znając wyroku Sądu Wojennego Polski podziemnej, pisze, iż Heniek zdradził. Wyrok Sądu Wojennego, był korzystny dla Heńka. Ten fakt nie umniejsza wielkości dzieła "Olka"

 Phm. "Zośka" Tadeusz Zawadzki,Z-ca Dowódcy Grup Szturmowych Szarych Szeregów, komendant Hufca "Centrum" Rój CR, postanawia odbić z więzienia przyjaciela. Swój plan, polegający na odbiciu "Rudego"   z Alei Szucha na Pawiak, przedstawia, Komendantowi Chorągwi Warszawskiej Szarych Szeregów UL "Wisła" "Orszy" Stanisławowi Broniewskiemu. Następnie wspólnie Naczelnikowi Szarych Szeregów Florianowi Marciniakowi. Jednakże zgodę na akcje zbrojną, musiał wyrazić KEDYW Armii Krajowej, któremu podlegały GS-y Grupy Szturmowe.

 Obecny w tym czasie w warszawie z-ca KEDYWU, kpt."Mietek" Mieczysław Kurowski nie ma prerogatyw. Majora "Lipinskiego" Jana Kiwerskiego nie ma w Warszawie. "Zośka" czekając na decyzję mjr-a Lipińskiego, organizuje akcje. Zbiera informacje. Więźniowie z Szucha na Pawiak i z powrotem sa przewożeni ciężarówką marki Renault AHN, nr. rejestracyjny Pol 72 076. Silnik 6 cylindrów, moc 75 KM.Po dokładnym ustaleniu trasy przejazdu więźniarki, przez "Kubę" Okólskiego: Pawiak,Dzielna, Zemenhofa,Nowolipki, Nalewki,Bielańska, Plac Teatralny,Wierzbowa, Plac Pilsudskiego,Królewska, Krakowskie Przedmieście,Nowy Świat, Plac Trzech Krzyży,Aleje Ujazdowskie-podworzec Kds Warshau Gestapo.

 Akcją ma dowodzić "Orsza". Plan uderzenia opracowuje "Zośka". Atak ma nastąpić przy zbiegu krętych uliczek Bielańskiej, Długiej, Nalewek vis a vis Arsenału. Tam samochód przewożący więźniów jedzie najwolniej. Pierwszy Atak uzgodniony na godzinę 17 w dniu 23 III 1943 r, zostaje odwołany nie ma w Warszawie majora Lipińskiego i jego zgody. Z informacji uzyskanych z więzienia wiadomo, że "Rudy" jest przynoszony na noszach na przesłuchania. Zośka bez zgody Majora, ponownie ustawia Atak II. Później, 40 lat Orsza mi powie, ze "Zośka był zdecydowany na atak bez zgody.

 Około godziny 17 w dniu 26 marca jest zgoda. Major Lipiński mówi "Orszy" Trzaskać. Akcja rozpoczyna się o 17:30. Mimo bardzo słabego uzbrojenia Akcja Pod Arsenałem kończy się powodzeniem.

 Z 21 więźniów przewożonych budą, uratowano 19. W Akcji brało udział 29 harcerzy z Szarych Szeregów:

Uczestnicy akcji :
 "Orsza" Stanisław Broniewski, dowódca akcji, od maja 1943 Naczelnik ZHP, Naczelnik "Szarych Szeregów"

 Grupa "Atak" 
"Zośka" Tadeusz Zawadzki, dowódca grupy,
 "Anoda" Jan Rodowicz, d-ca sekcji,
 "Bolec" Tadeusz Chojko,
 "Heniek" Henryk Kupis, 
"Stasiek, Stanisław Pomykalski, 
"Maciek" Sławomir Bittner, d-ca sekcji,
 "Kołczan" Eugeniusz Koecher,
 "Sem" Wiesław Krajewski,
 "Słoń" Jerzy Gawin, d-ca sekcji,
 "Buzdygan" Tadeusz Krzyżewicz,
 "Cielak" [Tadeusz Szajnoch, 
"Alek" Maciej Aleksy Dawidowski, d-ca sekcji, 
 "Hubert" Hubert Lenk, 
 "Mirski" Jerzy Zapadko

 Grupa "Ubezpieczenie" 
"Giewont" Władysław Cieplak, d-ca grupy, 
"Kuba" Konrad Okolski, d-ca sekcji, 
"Kadłubek" [[Witold Bartnicki]], 
"Jur" Andrzej Wolski,
 "Katoda" Józef Saski, d-ca sekcji,
 "Kopeć" Stanisław Jastrzębski, 
"Rawicz" Żelisław Olech, 
"Tytus" Tytus Trzciński, d-ca sekcji, 
"Felek" Feliks Pendelski, 
"Ziutek" Józef Pleszczyński,
 "Pająk" Jerzy Tabor, 
"Kapsiut" Kazimierz Łodziński,
 "Jeremi" Jerzy Zborowski, kierowca wozu, 
"Jurek TK" Jerzy Pepłowski, ubezpieczenie wozu.

 „Lecz zaklinam - niech żywi nie tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kaganiec
A kiedy trzeba na śmierć idą po kolei
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec

27-28 marca 1945r-Aresztowanie przywódców Polskiego Państwa Podziemnego- za www.historia.org.pl

27/28 marca 1945 r. NKWD aresztowało podstępnie przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, których następnie przewieziono do Moskwy i osadzono w więzieniu na Łubiance mimo zagwarantowanego wcześniej bezpieczeństwa. Zostali oni następnie skazani w tzw. Procesie Szesnastu.

Proces Szesnastu – wymordowanie całego kierownictwa podziemnego państwa

27 marca 1945 roku NKWD zaprosiło do Pruszkowa  całe kierownictwo podziemnego państwa, któremu obiecano bezpieczeństwo. Celem spotkania miały być rozmowy politycznie. Jednak mimo to Polaków aresztowano i wywieziono do Moskwy.

Pokazowy proces szesnastu przywódców odbył się w czerwcu 1945 r. w Moskwie. Polaków oskarżono m.in. o współpracę z Niemcami i dywersyjne działania przeciwko Armii Czerwonej.

Polakom postawiono fałszywe zarzuty m.in. przygotowania planu wystąpienia zbrojnego w bloku z Niemcami przeciwko ZSRR i działalność terrorystyczno-dywersyjnej i szpiegowskiej wymierzonej w Armię Czerwoną. Jednym z prokuratorów był Roman Rudenko, który reprezentował potem ZSRR podczas procesu norymberskiego.

Na najwyższe wyroki od 5 do 10 lat skazano gen. Leopolda Okulickiego (ostatni dowódca AK), Jan Stanisław Jankowskiego (wicepremier, Delegat Rządu na Kraj), Stanisław Jasiukowicza (zastępca Delegata Rządu RP na Kraj) i Adama Bienia (pierwszy zastępca Delegata Rządu RP na Kraj). Trzej pierwsi nie przeżyli pobytu w sowieckim więzieniu.

Aresztowani, zaraz po przywiezieniu na Łubiankę, zostali rozmieszczeni w osobnych celach i od tego momentu praktycznie nie mogli się ze sobą kontaktować. Izolacja była jedną z częstszych metod stosowanych przez NKWD w śledztwach o charakterze politycznym. Wzajemne kontakty więźniów ograniczone zostały jedynie do sporadycznych konfrontacji w czasie przesłuchań, a tak żaden z więźniów nie wiedział co mówi inny. Miało to wprowadzić w ich zeznania rozbieżności, jakie można było wykorzystać na procesie. Z zapisków więziennych dowiadujemy się, że wobec aresztowanych nie stosowano przemocy fizycznej, jednak często nocne, wielogodzinne przesłuchania, brak snu, dostatecznych racji żywnościowych i ograniczenie dostępu do środków higieny osobistej musiało wywołać osłabienie odporności psychicznej przesłuchiwanych co w połączeniu z poczuciem nieustannego zastraszania musiało doprowadzić do pożądanych przez śledczych skutków. Na korytarzach więziennych rozłożone były miękkie dywany, które tłumiły głosy kroków, strażników zaglądających przez wizjer w drzwiach do cel więźniów. Ci o tym wiedzieli, lecz nigdy nie mogli przewidzieć, kiedy są obserwowani, a kiedy mają chwile prywatności dla siebie, w efekcie czego stale poddani byli poczuciu inwigilacji. Cele w których byli umieszczeni były stosunkowo małych rozmiarów, w nich znajdowało się metalowe łóżko, stołeczek, mała szafka oraz zakratowane okno wychodzące na podwórze, które jednak przez większość czasu było przysłonięte koszem. Ciekawym jest wspomnienie Bienia, który zaznaczał, że pościel zawsze była świeża i czysta o co dbano i przestrzegano.

Przeczytaj całość publikacji poświęconej Procesowi Szesnastu: Proces Szesnastu: z Warszawy do Moskwy

07 marca 2011

3 kwietnia-Katyński Marsz Cieni-z Nasz Dziennik.pl

3 kwietnia ulicami Warszawy przejdzie IV Katyński Marsz Cieni

Przyjdź, bądź z nami

Z Jarosławem Wróblewskim, współorganizatorem Katyńskiego Marszu Cieni i członkiem Grupy Historycznej Zgrupowanie "Radosław", rozmawia Maciej Walaszczyk
3Już za miesiąc, 3 kwietnia br., ulicami stolicy przejdzie IV Katyński Marsz Cieni. Jaka trasa została przewidziana w tym roku?
- To będzie taka sama trasa, jaką szliśmy w ubiegłym roku. Marsz rozpocznie się o godz. 15.00 przy Muzeum Wojska Polskiego i dalej Traktem Królewskim, a więc ulicami Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, dojdziemy do Starego Miasta, przez Barbakan, aż do pomnika Pomordowanych na Wschodzie. Termin został ustalony na niedzielę, 3 kwietnia, aby nie kolidował z obchodami pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Rok temu szliśmy 11 kwietnia, dzień po katastrofie, wtedy trasa marszu skrzyżowała się z trasą przejazdu z Okęcia do Pałacu Prezydenckiego konduktu śp. pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Kto weźmie udział w tym marszu?
- Przyjadą na niego członkowie grup rekonstrukcji historycznej z całej Polski. Tak jak w roku ubiegłym na swoich motorach pojawią się uczestnicy Międzynarodowego Rajdu Katyńskiego. Motocykliści w jakiś sposób ten marsz uwspółcześniają, jadą przed nami ze swoim pięknym sztandarem. W marszu idzie też wiele osób, dla których pamięć o Katyniu jest ważna, np. członkowie Rodzin Katyńskich. Dużo młodzieży.
Z roku na rok przybywa uczestników marszu?
- Tak, jest nas z każdym rokiem coraz więcej. Ci, którzy już z nami szli, zapraszają do udziału innych. Uważają, że jest to coś bardzo potrzebnego i wartościowego, a nawet prestiżowego. Udział w tego rodzaju wydarzeniu nie jest tym samym co udział w rekonstrukcjach działań wojennych. To jest milczący, pełen szacunku hołd. Wszyscy bardzo mocno to przeżywamy i sporo nas kosztuje iść w kolumnie oficerów skazanych na śmierć. Dotyczy to zresztą nie tylko nas, idących we wrześniowych wojskowych mundurach i szynelach czy mundurach Polskiej Policji Państwowej, ale również tych kolegów, którzy wcielają się w rolę funkcjonariuszy NKWD. To są wielkie emocje, widzimy, jak wielu warszawiaków wzrusza idąca kolumna polskich jeńców.

Jakie jest przesłanie kierowane do ludzi, którzy tego dnia mijają Państwa na ulicy?
- Przyjdź, bądź z nami podczas ich symbolicznie ostatniej drogi na ich własną Golgotę. To jest ta główna myśl, która nam towarzyszy i którą tego dnia kierujemy do spacerowiczów, często pojawiających się z wózkami i dziećmi, turystów, ludzi pijących kawę w kawiarniach, mijających nas na ulicy. Idziemy przecież kilka metrów od nich. Podczas trzech postojów będą czytane fragmenty listów z obozów w Kozielsku, Starobielsku, Ostaszkowie i fragmenty zapisków odnalezionych w katyńskich grobach. Odczytamy też kilkadziesiąt nazwisk zamordowanych w Katyniu oficerów. Towarzysząca nam młodzież z sekcji "Zawisza" z naszej "Radosławowej" grupy będzie rozdawać guziki katyńskie. Katyński Marsz Cieni to niezapomniana, całkowicie unikalna lekcja historii na żywo. Zapraszam. Dziękuję za rozmowę.

W czyje sumienie wpisano te groby-Homilia ks.prałata płk.Sławomira Żarskiego

Katyń przypomina i już upomina, że honor i wolność nie chodzą drogami kłamstwa, propagandy, złodziejstwa, niesprawiedliwości i nieuczciwości. Niepodległości i suwerenności nigdy nie jest po drodze ze zdradą i kolaboracją

W czyje sumienia wpisano te groby

Homilia ks. prałata płk. Sławomira Żarskiego wygłoszona 5 marca br. w bazylice mniejszej pw. Świętego Krzyża w Warszawie
W czyje sumienia wpisano te groby
Czyje usta zakneblowano milczeniem
Czyją pamięć zalano wapnem
Mordercy w słońcu niewinni
Nam zostało tylko epitafium.

(Jan Górec-Rosiński)
Drodzy Bracia w kapłaństwie,
Siostry zakonne, alumni,
Przedstawiciele Władz Administracyjnych i Samorządowych,
Przedstawiciele Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej,
Weterani i Kombatanci walk o Polskę Niepodległą,
Rodzino Katyńska,
Dostojne Poczty Sztandarowe,
Umiłowani Bracia i Siostry, Radiosłuchacze

Jezus Chrystus - zwycięzca śmierci, piekła i szatana, zgromadził nas wokół siebie w bazylice Św. Krzyża w Warszawie. Ten, który swoją śmiercią i swoim zmartwychwstaniem zmiażdżył głowę szatana - księcia ciemności i ojca kłamstwa, zebrał nas w Sanktuarium Męczeństwa Katyńskiego, aby ofiarom Golgoty Wschodu oddać należną cześć i pamięć poprzez naszą modlitwę i Eucharystyczną Ofiarę. Trwamy w komunii z Jezusem Chrystusem, a w tajemnicy Świętych obcowania trwamy też we wspólnocie z niezliczoną rzeszą polskich męczenników Wschodu, bo nie tylko kamienne epitafia, wagon z krzyżami, cmentarze i świątynie mówić będą prawdę o kainowej zbrodni, której symbolem stał się Katyń. Jesteśmy razem, by ożywić pamięć tamtych tragicznych dni. Jesteśmy razem, by prawda nie umarła; by prawda z mar kłamstwa powstała. Pragniemy, aby polscy męczennicy, którzy przez chrzest stali się uczestnikami męki i śmierci Jezusa Chrystusa, mieli również udział w Jego zmartwychwstaniu. Nie sposób bowiem, aby śmierć panowała nad tymi, którzy zaufali Panu. Zatem Jezus Chrystus gromadzi nas wokół siebie, aby w blasku światła Jego Ewangelii spojrzeć na Katyń w 71. rocznicę wydania przez najwyższe władze Związku Sowieckiego rozkazu uśmiercenia polskich jeńców wojennych.
Prawdę o dniu zwiastującym dla tysięcy Polaków śmierć przez strzał w tył głowy mówi pan profesor Józef Szaniawski w artykule "Syndrom zbrodni" zamieszczonym w "Naszym Dzienniku" 2 marca bieżącego roku.
Ze względu na wartość artykułu niech mi będzie wolno zacytować jego fragmenty:
"5 marca 1940 roku w Moskwie, na Kremlu, rząd rosyjski podjął decyzję o zbrodni ludobójstwa na Narodzie Polskim. Decyzja ta była faktycznym wyrokiem na Polskę. Na zagładę skazani zostali nie tylko bezbronni polscy jeńcy - oficerowie i generałowie Wojska Polskiego, ale także polskie elity, które dostały się pod sowieckie panowanie. Byli to między innymi oficerowie i funkcjonariusze policji, urzędnicy państwowi i samorządowi, oficerowie Korpusu Ochrony Pogranicza, Służby Więziennej, nauczyciele, lekarze, profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, inżynierowie, leśnicy, bankowcy, a w pierwszej kolejności księża katoliccy i duchowni innych wyznań.
Decyzję z 5 marca przekazano do wykonania tajnej policji politycznej NKWD. Należy podkreślić jednoznacznie z całą mocą, to nie NKWD, ale rząd i państwo rosyjskie, zwane wtedy Związkiem Sowieckim, zgładziło elity Rzeczypospolitej. Zbrodniarze z NKWD byli jedynie katami - wykonawcami morderczego wyroku na Polakach.
Ten wyrok podpisali na Kremlu najważniejsi przywódcy Rosji sowieckiej.
Byli to:
- Józef Stalin - dyktator imperium oraz sekretarz generalny Partii Komunistycznej,
- Wiaczesław Mołotow - premier rządu, a zarazem minister spraw zagranicznych,
- Michaił Kalinin - przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej i oficjalnie głowa państwa,
- Kliment Woroszyłow - minister obrony, marszałek i dowódca Armii Czerwonej,
- Ławrientij Beria - minister spraw wewnętrznych, a zarazem szef Policji Politycznej NKWD,
- Anastas Mikojan - wicepremier rządu, a zarazem minister handlu
- oraz Łazar Kaganowicz - minister transportu (...)".
"Jest oczywiste - pisze dalej pan profesor Józef Szaniawski - że uchwała rządowa podjęta na Kremlu 5 marca 1940 roku była aktem ludobójstwa na bezbronnych jeńcach polskich, za co odpowiedzialność w świetle prawa międzynarodowego ponosi państwo rosyjskie. Z tej odpowiedzialności Rosjanie zdawali sobie doskonale sprawę, bo przecież właśnie dlatego kłamali i ukrywali prawdę o Zbrodni Katyńskiej przez pół wieku. Rosja premiera Putina także nie poczuwa się do odpowiedzialności, nie kłamie, bo już kłamać nie może, ale nadal manipuluje, nie chce nazwać zbrodni na Polakach ludobójstwem. Rosjanie nie chcą też nadal udostępnić nam archiwów NKWD. Można domniemywać, że znajdują się w nich dokumenty, z których wynika, iż prawda o Katyniu jest dużo gorsza i bardziej straszna niż wiemy, a liczba sowieckiej zbrodni i ludobójstwa na bezbronnych Polakach być może przekracza 70 tysięcy".
Katyń przypomina i upomina
Drodzy Bracia i Siostry, jesteśmy razem, aby jeszcze raz powtórzyć za Sługą Bożym Janem Pawłem II - "Klękam przy nieznanych mogiłach z tą świadomością, że zapłacili oni szczególną cenę naszej wolności, dali - rzec można - definitywny kształt tej wolności (...). Sprawa Katynia jest stale obecna w naszej świadomości i nie może być wymazana z pamięci Europy" (1993).
Tak, prawdę o Katyniu trzeba nam rozważać na kolanach i przy jasnym świetle Ewangelii, która ostrzejsza niż wszelki miecz obosieczny, zdolna jest osądzić zamiary i myśli serca (por. Hbr 4, 12). Prawda o Katyniu przypomina, że wolność jest darem cennym, bo bardzo kosztownym. Prawda o Katyniu przypomina nam prawdę objawioną, że "ku wolności wyswobodził nas Chrystus" (por. Ga 5, 1). Katyń - niczym Golgota - obnażył i nadal obnaża zbrodnicze zamysły serc wielu i nieustannie wzywa do nawrócenia.
Katyń jest bezdyskusyjnym dowodem dającym świadectwo o świecie rządzonym przez ludzi wyzwolonych od Boga Miłości, a oddanych we władzę własnych żądz. Polscy Męczennicy Wschodu czynnie włączają się we współczesną dyskusję o wolności i patriotyzmie. Swoją ofiarą służby, krwi i cierpienia przypominają nam - ale też na dzień dzisiejszy już upominają! - że honor, majestat, wolność i niepodległość Polski i Polaków są cenniejsze niż życie. Katyń przypomina i już upomina, że honor i wolność nie chodzą drogami kłamstwa, propagandy, złodziejstwa, niesprawiedliwości i nieuczciwości. Niepodległości i suwerenności nigdy nie jest po drodze ze zdradą i kolaboracją. Dlatego w imię miłości Boga i bliźniego Katyń niech będzie stale żywo obecny w naszej świadomości i pamięci Europy i świata.
Na służbie Pamięci
Bóg jest Miłością, ale też jest Pamięcią, Wieczną Pamięcią. "Czy może matka zapomnieć o swym dziecku? A nawet gdyby ona zapomniała, ja nie zapomnę o tobie" - mówi Bóg przez proroka Izajasza (por. Iz 49, 15-16). O wielkości miłości Boga świadczy to, że On pamięta o wszystkich, że pamięta o najbardziej zapomnianych i zaniedbanych. Ale skoro jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, który pamięta, to trzeba nam wzorem Stwórcy zachować w pamięci szczególnie tych, których poza śmiercią skazano również na zapomnienie. Ojczyzna nasza, Rzeczpospolita Polska, jest naszą matką. Tak często o niej mówimy. Zadajmy zatem raz jeszcze Izajaszowe pytanie: "Czyż może matka zapomnieć o swym dziecku?". Czyż może Polska zapomnieć o swych dzieciach, które dla jej wolności krwi własnej i życia nie szczędziły? Czyż może Polska chcieć o nich zapomnieć? Nie wolno jej! Bo jeśli o nich zapomni, to zapomni również i o tobie! Bóg przez Jana Pawła II upomina nas, że sprawa Katynia nie może być wymazywana z pamięci Polski, Europy i świata.
Dziś w sposób szczególny dziękujemy sługom Pamięci. Są nimi Rodziny Katyńskie i ci wszyscy, którzy przez lata komunistycznego zniewolenia, ale też we współczesnym zabieganiu o dobrobyt, odważnie i wiernie trwali i trwają - często na kolanach - przy prawdzie o Katyniu; bronili jej często z narażeniem życia i przekazywali ją kolejnym pokoleniom Polaków już w wolnej i niepodległej Polsce. Dziękujemy tym wszystkim, którzy organizowali Msze Święte w intencji pomordowanych w Katyniu, stawiali krzyże, palili znicze i kładli wiązanki, bo poprzez te bohaterskie akty patriotyzmu ocalili ważny wymiar naszej polskiej świadomości i tożsamości.
Ojciec Święty Jan Paweł II w słowach wypowiedzianych w Rzymie w 1996 r. do Rodzin Katyńskich prosił: "Ta żywa pamięć powinna być zachowana jako przestroga dla przyszłych pokoleń". Niech zatem pamięć o Katyniu będzie w nas żywa i życiodajna.
Bez Golgoty Wschodu nie byłoby Smoleńska
Dzisiaj chcemy też głośno powiedzieć - gdyby nie było zbrodni ludobójstwa Golgoty Wschodu, nie byłoby katastrofy smoleńskiej 10 kwietnia 2010 roku. Gdy z wdzięcznością odnosimy się do sług pamięci o Katyniu, to nie można nam obojętnie przejść nad kośćmi 96 ofiar - pełnego znaków zapytania i manipulacji dramatu - spod Smoleńska.
W 70. rocznicę zbrodni sowieckiego ludobójstwa na Polakach prezydent Lech Kaczyński wraz z delegacją Rzeczypospolitej udaje się do Katynia, aby oddać hołd pomordowanym - pomimo wcześniejszych sygnałów, że może być uważany w Rosji za "niechcianego gościa". Nie mógł tam nie być, bo chciał jeszcze raz uczyć nas patriotyzmu, który musi być oparty na pamięci o bohaterach, którzy oddali życie dla Ojczyzny. Nie mógł tam nie być, bo nie wolno prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej zapominać o tych, co przed nami żyli, pracowali i umierali dla Polski. Jest coś przejmującego w fakcie, że Las Katyński, który w 1940 roku był niemym świadkiem ludobójstwa elity naszego kraju, po 70 latach pochłonął kolejne najważniejsze polskie osobistości, które udały się tam, by uczcić ofiarę życia swych przodków i jednocześnie poprzedników w służbie umiłowanej Ojczyźnie.
Ten niedokończony lot był kolejnym etapem wojny o Katyń; kolejnym etapem bitwy o prawdę; bitwy o Polskę, Europę. Ze względu na śmierć ofiar pod Smoleńskiem świat wreszcie dowiedział się o ludobójstwie dokonanym przez Związek Sowiecki na Polakach. Krew prezydenta Rzeczypospolitej i towarzyszących mu osób niczym krew biblijnego, sprawiedliwego Abla głośno woła do Boga oraz do Polski, Europy i świata o prawdę i sprawiedliwość, i o zachowanie pamięci.

Misja życia

Dla katyńskich pielgrzymów z 10 kwietnia 2010 roku głoszenie prawdy o Katyniu stało się misją życia. Misja miłości i pamięci została spełniona do ostatniej kropli krwi.
"Czy może matka zapomnieć o swym dziecku?" (Iz 49, 15).
Wobec Jezusa Chrystusa, w blasku prawdy Jego Ewangelii zapytajmy siebie, czyli Polski:
Czy może Polska zapomnieć o Katyniu?
Czy może Polska zapomnieć o 10 kwietnia 2010 roku?
Czy może Polska zapomnieć o swym prezydencie Lechu Kaczyńskim i jego współtowarzyszach w walce o prawdę?
Ale nawet gdybyś chciał zapomnieć, to wiedz, że Bóg, który jest Pamięcią, zapyta cię: "Gdzie jest twój brat, bo krew jego głośno woła do mnie?".
A to dlatego, że "dusze sprawiedliwych są w ręku Boga", w Jego pamięci nikt się nie zagubi i nigdy nie zostanie zapomniany. Dusze sprawiedliwych żyjące w Bogu wciąż wołają o narodowy rachunek sumienia; wzywają do miłości Boga, Kościoła i Ojczyzny. Przypominają nam, abyśmy nie zmarnowali wolności, za którą oni złożyli najwyższą ofiarę. Z wiecznej krainy wołają dzisiaj o Polskę prawą i sprawiedliwą, wolną od antywartości, szydzenia z wiary ojców i poniżania Kościoła Chrystusowego; wołają o Polskę wolną od naśmiewania się z ludzi pobożnych i praktykujących, którzy odważnie wyznają swoją wiarę poprzez obronę Krzyża i Bożych Przykazań.
Wołają w duchu miłości Boga i Ojczyzny o nowych ludzi plemię, którzy poprzez gorliwą naukę i uczciwą pracę będą pomnażać dobro wspólne.
Umiłowani w Chrystusie Bracia i Siostry,
Wielcy Patrioci Pamięci!
O to proszą nas dziś wszyscy męczennicy Golgoty Wschodu i wielcy Patrioci Smoleńskiej Katastrofy. Zapamiętajmy i przekazujmy dalej słowa pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, które miał wypowiedzieć w Katyniu:
"Wszystkie okoliczności Zbrodni Katyńskiej muszą być do końca zbadane i wyjaśnione. Ważne jest, by została potwierdzona prawnie niewinność ofiar, by ujawnione zostały wszystkie dokumenty dotyczące tej Zbrodni. Aby kłamstwo katyńskie zniknęło na zawsze z przestrzeni publicznej. Domagamy się tych działań przede wszystkim ze względu na pamięć ofiar i szacunek dla cierpienia ich rodzin. Ale domagamy się ich także w imię wspólnych wartości, które muszą tworzyć fundament zaufania i partnerstwa pomiędzy sąsiednimi narodami w całej Europie".
Niech te słowa prezydenckiego przesłania staną się nakazem sumienia i potrzebą serca, gdyż nie chcemy, jak mówi poeta Jan Górec-Rosiński, "aby zakneblowano milczeniem pamięć o ludobójstwie Golgoty Wschodu".
Amen.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Ludobójstwo bez kary-z Nasz Dziennik.pl

5 marca nie został ogłoszony oficjalnie dniem pamięci ofiar Katynia, choć tego dnia władze sowieckie podjęły decyzję o likwidacji "zadeklarowanych i nierokujących nadziei poprawy wrogów władzy sowieckiej"

Ludobójstwo bez kary

Mimo że po katastrofie smoleńskiej cały świat usłyszał o zbrodni katyńskiej, to pamięć o niej i jej skutkach wciąż nie jest powszechna, a jej sprawcy nie zostali ukarani. Zdaniem historyków, to efekt kłamstwa katyńskiego utrwalonego w okresie PRL. Dziś zamiast używać terminu "ludobójstwo", rządzący próbują kwalifikować Katyń jako zbrodnię wojenną. A to jest na rękę Rosjanom.
W sobotę minęła 71. rocznica podjęcia przez władze sowieckie decyzji o zamordowaniu co najmniej 21 tys. polskich jeńców wojennych przez NKWD.
- To, co mnie najbardziej martwi, to fakt, że w sobotę, przeszukując internet, publikacje prasowe, serwisy informacyjne, nigdzie nie znalazłem wzmianki na temat tej historycznej daty. To o czymś świadczy - podkreśla dr Piotr Łysakowski, historyk, pracownik Biura Edukacji Publicznej IPN. W jego ocenie, wiedza historyczna na temat tej zbrodni i skutków, jakie ze sobą pociągnęła, jest dziś słabo zakorzeniona w świadomości ludzi i elit. Jest to dziedzictwo kłamstwa katyńskiego, na którym ufundowana została PRL. Determinację władz komunistycznych do zacierania prawdy i fałszowania historii uświadamia m.in. historia wielkiego granitowego, ważącego kilka ton krzyża katyńskiego, jaki na początku lat 80. tragicznie zmarły w katastrofie smoleńskiej Stefan Melak, przewodniczący Komitetu Katyńskiego, postawił na cmentarzu Powązkowskim.
- Władza, która nie była w stanie dostarczyć niezbędnych ilości mięsa czy cukru ludziom, potrafiła w ciągu jednej nocy i w niewyjaśnionych okolicznościach dopilnować, by wielki i ciężki krzyż zniknął z cmentarza - przypomina dr Łysakowski. Jak dodaje, już po 1989 r. reszty dopilnowała "największa gazeta w Polsce", która posiadła w pierwszych latach niepodległości największy wpływ na kształtowanie opinii publicznej.
Klęska komunistycznej prowokacji
Orędownikiem ustanowienia dnia pamięci ofiar Katynia 5 marca był przez lata ks. prałat Zdzisław Jastrzębiec Peszkowski. Dziennikarka i dokumentalistka Anna Pietraszek, autorka filmu "Niepotrzebny świadek", wspomina, jak w ostatnich dniach życia zawitał do jego mieszkania dzisiejszy prezydent Bronisław Komorowski. Według jej relacji, był on ostatnim politykiem, który widział się z umierającym księdzem. Data 5 marca nigdy nie została zaakceptowana przez nikogo z rządzących, co do końca życia bardzo martwiło księdza prałata Peszkowskiego. On sam do końca apelował o jej przyjęcie jako terminu symbolicznego dla wszystkich polskich jeńców wojennych zamordowanych przez Sowietów w 1940 roku.
- Wizyta Bronisława Komorowskiego nie była dla niego przyjemna, ówczesny marszałek Sejmu zachowywał się dość arogancko, co wprawiło w osłupienie świadków tej rozmowy. Umierający ksiądz usłyszał z jego ust, że upierając się przy dacie 5 marca, uprawia "wstecznictwo", że jest "konserwą" - relacjonuje Anna Pietraszek. Ponad miesiąc po śmierci księdza Zdzisława Peszkowskiego Sejm ustanowił Dzień Pamięci Ofiar Zbrodni Katyńskiej, ale 13 kwietnia.
Wspomniany i zrealizowany przez nią film pokazuje, jak od połowy lat 90. osoba księdza, jako jednocześnie ocalałego z obozu w Kozielsku, stała się w pewien sposób niewygodna dla rządzących. Potem sam wycofał się z firmowania państwowych uroczystości swoją obecnością.
- Zrobił to świadomie, bo - jak mówił - nie chciał się stać jedynie dekoracją. Był również pomawiany o współpracę z sowieckimi służbami - tłumaczy dziennikarka. Tymczasem jeśli są jakiekolwiek dokumenty komunistycznych służb specjalnych na temat ks. Zdzisława Peszkowskiego, to takie, które pokazują szykany wizowe władz PRL wobec niego jako posiadającego obywatelstwo Stanów Zjednoczonych, a także inwigilację jego rodziny w latach 1954-1956.
- W ten sposób szukano do niego dotarcia. Prałat Peszkowski był dla władz PRL człowiekiem niewygodnym m.in. ze względu na jego bliski związek z Prymasem Stefanem Wyszyńskim, dla którego był on łącznikiem z Polonią amerykańską - podkreśla dr Witold Wasilewski z IPN.

Dla Kunerta Katyń to "zbrodnia wojenna"

Innym problemem jest, wydawałoby się oczywista, kwestia klasyfikacji zbrodni katyńskiej jako zbrodni ludobójstwa. Tymczasem z powodów politycznych jest ona demonstracyjnie odrzucana nie tylko przez Rosjan, ale także podważana przez przedstawicieli polskich instytucji państwowych. W piątek podczas dyskusji w Centrum Edukacyjnym IPN w Warszawie prof. Andrzej Kunert, obecny sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, dowodził, że wymordowanie polskich oficerów to zbrodnia wojenna. Dwa lata temu w podobnym tonie wypowiadał się publicznie wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski z Platformy Obywatelskiej.
Tymczasem termin "ludobójstwo" jest wygodny wyłącznie dla władz rosyjskich, które kiedy chcą, odwołują się do sowieckiego dziedzictwa, a innym razem je selektywnie potępiają i wykluczają. A co najważniejsze, jest szczególnie na rękę teraz, gdy przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu rozpatrywana jest skarga rodzin katyńskich przeciw władzom Federacji Rosyjskiej na umorzenie śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej. Gdyby została uznana za ludobójstwo, automatycznie nie uległaby przedawnianiu. Łatwiej byłoby również naciskać na władze rosyjskie w kwestii odtajnienia absolutnie wszystkich dokumentów w tej sprawie.
Instytut Pamięci Narodowej konsekwentnie stoi na stanowisku, że zbrodnia katyńska była aktem ludobójstwa. - Wiemy, że w latach 30. na terenie Związku Sowieckiego miała miejsce masowa akcja mająca na celu likwidację ludności polskiej zamieszkującej tereny dawnych Kresów Rzeczypospolitej, tych, które weszły w skład ówczesnego Związku Sowieckiego - podkreśla dr Piotr Łysakowski. Dlatego akcja "rozładowania" trzech obozów specjalnych w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie wiosną 1940 roku oraz więzień na Białorusi i Ukrainie była logiczną konsekwencją likwidacji ludności narodowości polskiej na terytorium Związku Sowieckiego.
- Według obecnych szacunków w przeprowadzonych wówczas czystkach zginęło około 150 tys. Polaków - podkreśla historyk. Wskazuje na jeszcze inny oczywisty, ale bardzo słabo akcentowany fakt: likwidacja polskiej elity w 1940 roku, choć nie ma na to najtwardszych dowodów, była skoordynowana z likwidacją polskiej elity w Palmirach oraz akcją AB przeprowadzoną przez niemieckiego okupanta.
Droga do prawdy
- W 20-leciu międzywojennym Polska była krajem znienawidzonym. Proszę poczytać przedwojenne gazety sowieckie, niemieckie czy czechosłowackie. Ta kampania nienawiści zakończyła się ludobójstwem katyńskim kilka lat później i wspólnym porozumieniem w tej sprawie. Bez paktu Ribbentrop - Mołotow nie byłoby Katynia i współpracy gestapo i NKWD - przypomina dr Łysakowski. I dodaje, że ujawnienie prawdy o zbrodni katyńskiej przez Niemców w 1943 roku, choć miało na celu rozbicie koalicji antyhitlerowskiej, tak naprawdę doprowadziło nie do jej rozpadu, ale ułatwiło Sowietom wejście na tereny II Rzeczypospolitej.
- Po ujawnianiu zbrodni Sowieci posługiwali się argumentem, którego zresztą używali przed 70. rocznicą wybuchu II wojny światowej, że Polacy współpracują z Hitlerem - tłumaczy Łysakowski. W tym samym czasie zostaje aresztowany dowódca AK gen. Stefan "Grot" Rowecki i ginie gen. Władysław Sikorski, tysiące oficerów zostaje wymordowanych. - Polska była gotowa do przejęcia przez komunistyczną władzę. Mówiąc slangiem młodzieżowym, wszystko było już wtedy "posprzątane" - ocenia historyk.
Dziś nie tylko cała prawda o zbrodni katyńskiej i wszystkich jej konsekwencjach - politycznych, społecznych, historycznych - z trudem przebija się do świadomości ludzi. Staraniem prokuratorów Instytutu Pamięci Narodowej Polska próbuje również dojść, kto jest konkretnie odpowiedzialny za zamordowanie polskich jeńców wojennych - którymi byli oficerowie Wojska Polskiego, przedwojenni policjanci, funkcjonariusze Korpusu Ochrony Pogranicza. Chodzi o dokładną rekonstrukcję tego, w jaki sposób i dlaczego zginęli, a także w jaki sposób władze sowieckie oraz PRL-owskie fałszowały prawdę o tej zbrodni i jakie im przyświecały intencje. W jaki sposób w końcu traktowano również dziesiątki tysięcy członków rodzin pomordowanych.
Do tej pory prokuratorzy przesłuchali 2692 świadków - w większości krewnych ofiar. - Do przetłumaczenia, po wstępnych oględzinach, skierowano część dokumentów zawartych w 20 tomach akt rosyjskiego śledztwa, które zostały przekazane we wrześniu ubiegłego roku - informuje prokurator Piotr Dąbrowski z IPN. Znajdują się w nich m.in. protokoły zeznań części funkcjonariuszy NKWD i skład osobowy jednostki konwojującej oficerów do miejsca kaźni. Na szczegółową ocenę czeka jeszcze 50 tomów akt, które kilka dni temu zostały w końcu oddane przez Pałac Prezydencki w ręce Instytutu. - To są być może prawdziwe materiały źródłowe, bo większość dokumentów, które mamy w Polsce, które ściągano z Niemiec czy USA, to materiał cenny, ale wtórny - zaznacza prokurator. W przekonaniu dr. Łysakowskiego, Rosjanie przetrzymują ogrom dokumentacji, którą biurokratyczny aparat sowiecki musiał w tym czasie wytworzyć. Brakuje teczek zamordowanych, które musiały być im założone. - Andrzej Wajda w swoim filmie tego nie pokazał, ale przed rozstrzelaniem funkcjonariusze NKWD prowadzili z każdym z nich rozmowy. W takiej teczce powinny być informacje, za co oficer był skazany i kto imiennie był panem życia i śmierci mordowanych - dodaje historyk.
Maciej Walaszczyk

05 marca 2011

Wykreowana historia -z Nasz Dziennik.pl

Słów kilka o "Złotych żniwach" Jana T. Grossa oraz o nienawiści i pogardzie wobec Polaków

Wykreowana historia

Kazimierz Krajewski

W najbliższych dniach na polskim rynku wydawniczym ukaże się kolejna książka pióra Jana Tomasza Grossa zatytułowana "Złote żniwa", traktująca - wedle określenia autora - "o chciwości, o grabieży, o mordach i żydowskim cierpieniu". To książka, która w zamierzeniu autora ma mówić o polskiej chciwości, o polskich grabieżach dokonanych na Żydach, o polskich mordach popełnionych na cierpiących i ukrywających się Żydach i o żydowskim cierpieniu doznanym z rąk Polaków. Książka posługująca się w minimalnym stopniu dokumentem czy innym materiałem historycznym. Autor korzystał niemal wyłącznie z relacji i wspomnień, wypreparowanych zresztą i poddanych znacznej manipulacji. Do napisania jej niepotrzebne okazały się mu dokumenty wytworzone przez niemieckie struktury okupacyjne, nie zechciał też skorzystać z dokumentów Polskiego Państwa Podziemnego ani w szerszy sposób posłużyć się chociażby materiałami wytworzonymi przez administrację reżimu "Polski Lubelskiej"!!! Przypomnijmy - Jan T. Gross już w "Sąsiadach" wysunął niezwykłą tezę, której nie oprotestowały żadne autorytety świata nauki - mianowicie z powagą ogłosił, iż relacje i wspomnienia ocalonych z zagłady powinny być traktowane przez historyków w sposób afirmacyjny, przyjmowane bezkrytycznie jako prawda - bo w odczuciu relacjonujących były prawdą! Coś zupełnie niesamowitego, jak na człowieka, który o pisarstwo historyczne cokolwiek się otarł, nie zawsze ze złym skutkiem ("W czterdziestym nas, matko, na Sybir zesłali...").


Coś tu nie gra
Główną tezą publikacji Grossa jest stwierdzenie, że Polacy wzbogacili się na "Zagładzie" Żydów i że byli materialnie zainteresowani w jej realizacji. Że wspierali Niemców w dokonywaniu zagłady z niskiej i plugawej chęci zysku. Że na żydowskim nieszczęściu haniebnie żerowali także, gdy zakończyła się okupacja niemiecka, a w Polsce zainstalowana została z mandatu Stalina dyktatura wasalnej "polskiej" partii komunistycznej (PPR-PZPR). Że Polacy jako zbiorowość są wręcz współodpowiedzialni za zagładę. A także, że te materialne motywacje niegodziwych zachowań i działań spotykały się z aprobatą polskich środowisk opiniotwórczych, polskiego Kościoła i kierownictwa polskiego podziemia niepodległościowego. Gross bez wahania osądza Polaków - opisane przez niego (lub lepiej - wykreowane literacko) zdarzenia zostają bez jakiegokolwiek poważniejszego zweryfikowania poddane surowym ocenom. Ba, autor traktuje swe wywody jako moralitet na temat natury Polaków, a porównania ze zdarzeniami z zakresu czystek etnicznych w innych częściach świata i innych okresach dziejów najnowszych - wydają się być jedynie ozdobnikiem, na tle których postulowana przezeń nikczemność naszych przodków powinna być szczególnie widoczna.
Punktem wyjścia do "moralitetu" Grossa stała się fotografia, odnaleziona jakoby w jakiejś podlaskiej szufladzie, wśród rodzinnych pamiątek niezidentyfikowanego polskiego wieśniaka - przez Marcina Kowalskiego i Piotra Głuchowskiego - znanych z niestaranności i nierzetelności dziennikarzy "Gazety Wyborczej" (sprawa oskarżenia o plagiat książki poświęconej braciom Bielskim). Obecnie fotografia ta znajduje się w zbiorach muzeum w Treblince. Fotografia przedstawia grupę chłopów w letnich ubraniach z roboczymi narzędziami w rękach (łopaty itp.) oraz kilku stojących wraz z nimi funkcjonariuszy MO. Całość upozowana jest na tle widocznych, ułożonych przed fotografowanymi, ludzkich kości. Zdaniem obu dziennikarzy, a w ślad za nimi także Jana T. Grossa, miała to być jakoby fotografia tzw. kopaczy, czyli hien cmentarnych, rozkopujących z chęci zysku i profanujących zbiorowe mogiły, w których spoczywały szczątki Żydów zamordowanych w obozie koncentracyjnym w Treblince. Fotografia ta staje się podstawą do rozważań Grossa o stosunku społeczności polskiej do ginących Żydów i automatycznie symbolem polskiej, brudnej chciwości na pożydowskie dobra, także te wydarte z grobów.
Coś tu jednak nie gra... Tylu ujętych "kopaczy" - i tylko jeden proces, zresztą w sprawie indywidualnej, a nie zbiorowej (w "ludowej" Polsce skazano tylko jednego grabieżcę profanującego groby żydowskie w Treblince). Tu się po prostu coś nie zgadza, zwłaszcza na tle pewnego wyczulenia władz komunistycznych na przewinienia wobec Żydów (zarzuty antysemityzmu czy działania na szkodę Żydów były to okoliczności wyjątkowo obciążające w konfrontacji z systemem "wymiaru sprawiedliwości" komunistycznej Polski przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych). Zatem cała ta gromada chłopów, zdaniem Grossów, profanujących mogiły w Treblince, jak się okazuje, nie stanęła w ogóle przed sądem! Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta - wszystko wskazuje na to, że na fotografii widzimy nie "kopaczy" - hieny cmentarne, ale zwykłych robotników fizycznych wywodzących się z miejscowej ludności, którzy pod nadzorem ówczesnych władz policyjnych spędzeni zostali do porządkowania i ogradzania np. terenu poobozowego (władze uczyniły to z ogromnym opóźnieniem w stosunku do potrzeb wynikających z zaistniałej sytuacji - dopiero w 1947 roku). Oczywiście można się z moją oceną nie zgodzić, ale... dr Edward Kopówka, kierownik Muzeum Walki i Męczeństwa w Treblince (Oddział Muzeum Regionalnego w Siedlcach), w oficjalnej korespondencji dotyczącej wspomnianej fotografii stwierdził, że muzeum "nie potwierdza, że fotografia znajdująca się w zbiorach przedstawia ludzi rozkopujących zbiorowe groby na terenie dawnego Obozu Zagłady w Treblince. Miejsce, czas wykonania zdjęcia oraz tożsamość sfotografowanych osób nie jest znana".
Kamień węgielny, na którym Jan T. Gross zbudował podstawę swego "moralitetu" na temat nikczemności natury Polaków, okazał się więc budulcem niezwykle słabym. Podstawowy element służący do wywołania emocji czytelnika i wynikających z nich ocen - jest po prostu manipulacją (lub jak ktoś woli - nadinterpretacją autora).
Nie pozostali bierni
Nader istotna kwestia, która została przedstawiona w sposób nieprawdziwy w książce Grossa, to stosunek Polskiego Państwa Podziemnego do zagłady Żydów w latach okupacji niemieckiej, a po 1944 r. - polskiego antykomunistycznego podziemia niepodległościowego - do ludzi żerujących na żydowskim nieszczęściu. Autor "Złotych żniw" zauważa wprawdzie, że jedyne, jego zdaniem, polskie pismo konspiracyjne, które w latach okupacji niemieckiej nie opublikowało ani jednego "antysemickiego" artykułu - to "Biuletyn Informacyjny". Oczywiście - nie jedyne, tak naprawdę artykułów, które moglibyśmy określić jako antysemickie, w polskiej prasie podziemnej znajdziemy niewiele. Gross zapomina jednak poinformować czytelników, że "Biuletyn Informacyjny" to nie jedno z setek zwykłych pisemek konspiracyjnych, ale organ prasowy Armii Krajowej, pismo prezentujące oficjalne stanowisko Polskiego Państwa Podziemnego we wszystkich kwestiach, także żydowskiej. Znajdziemy w nim wiele artykułów nawołujących do postawy solidarystycznej z Żydami niszczonymi przez Niemców, ostrzegające Polaków łamiących zasady zachowania ludzkiego i obywatelskiego, informujące o karach dla "szmalcowników" (szantażystów). My o tym wszystkim wiemy, ale dla czytelnika angielskojęzycznego mogłaby być to cenna informacja, zwłaszcza że na kartach książki Grossa ludzie podziemia to w najlepszym przypadku bierni spektatorzy żydowskiej tragedii (częściej jednak prześladowcy i mordercy ukrywających się Żydów...).
Jak jednak wyglądał stosunek polskich niepodległościowców ze struktur poakowskich lub NSZ-NZW do zjawiska opisanego przez Grossa, tj. do profanowania miejsc ostatniego spoczynku ofiar Treblinki? Konieczne jest przypomnienie tego, czego Gross nie chciał lub nie umiał się dowiedzieć - i czego nie podał do wiadomości angielskojęzycznemu czytelnikowi. Gross odnotowuje wprawdzie wypad patrolu NSZ spod Kosowa Lackiego skierowany przeciw "hienom cmentarnym" spod Treblinki, opisany w pracy o podziemiu obozu narodowego na Podlasiu przez Mariusza Bechtę. Jednak przypisuje wykonawcom znów tylko pobudki materialne - profanujących, jak pisze, ukarano kontrybucją, czyli pożydowskie złoto zasiliło kasę NSZ! Nie wie, że złodzieje grobów zostali także wybatożeni przez wykonawców akcji. Autor "Złotych żniw" nie zauważył, że już w okresie okupacji niemieckiej meldunki wywiadu AK i NSZ zwracały uwagę na patologiczne zachowania niektórych mieszkańców wiosek położonych w rejonie Treblinki. Jego uwadze "wymknęły" się też całkowicie działania polskiego podziemia skierowane już po wojnie przeciw "kopaczom", prowadzone na znacznie szerszą skalę niż epizod, który przywołał, korzystając z pracy M. Bechty. Pominął w ten sposób działania mające istotne znaczenie dla sytuacji na terenie poobozowym, opisane w pracach od lat będących w obiegu naukowym (praca W. Piekarskiego o Obwodzie Sokołów Podlaski, monografia 5. i 6. Brygady Wileńskiej pióra K. Krajewskiego i T. Łabuszewskiego). Przypomnijmy więc - miejsce, w którym rozgrywały się ohydne sceny profanacji, znajdowało się na terenie poakowskiego Obwodu Sokołów Podlaski. Jego ówczesny komendant kpt. "Zwardoń", a także dowódca obwodowego patrolu żandarmerii ppor. "Znicz" - to byli scaleni w AK żołnierze NSZ. Sami ścigani i tropieni przez NKWD (poprzednik "Zwardonia" - mjr "Rosa" - został przez NKWD ujęty i zamordowany) nie pozostali bierni wobec faktów patologii społecznej na ich terenie. W sytuacji, w której "polskie" władze komunistyczne nie wykazywały najmniejszej troski o zabezpieczenie terenu poobozowego - może w obawie, by nie urazić "wyzwolicieli i sojuszników" - to właśnie "Zwardoń" i "Znicz" podjęli konkretne działania na rzecz zapewnienia spokoju ofiarom holokaustu. Patrole mobilizowane w placówkach konspiracyjnych Obwodu Sokołów Podlaski kilkakrotnie urządzały swego rodzaju obławy na "kopaczy". Ponieważ teren profanowany był rozległy, a "kopacze" często zawczasu dowiadywali się o planach niepodległościowców, "Zwardoń" i ppor. "Znicz" w lecie 1945 r. zarządzili prawdziwą operację przeciw hienom - "Znicz" prócz własnego oddziału zmobilizował kilka plutonów terenówki (łącznie około stu żołnierzy) i przeczesał tereny poobozowe, wyłapując szajki "poszukiwaczy złota". Przeprowadził też rewizje w okolicznych wioskach i przesłuchania ich mieszkańców. Powstał problem, jak ukarać winnych - obaj oficerowie zawahali się przed wydaniem rozkazu rozstrzelania przestępców. W efekcie poprzestano na pouczeniu ich, ostrzeżeniu - i wymierzeniu archaicznej, aczkolwiek dotkliwej kary fizycznej (czyli po prostu - solidnych batów). Pamiętajmy, że te czynności porządkowe wykonywali ludzie ścigani przez komunistyczne władze jak przestępcy i w każdej chwili zagrożeni utratą życia!
Niestety, działania te nie poskromiły amatorów poszukiwań złota na terenie poobozowym. Gdy w zimie 1946 r. pojawił się na tych terenach oddział 6. Brygady Wileńskiej AK dowodzony przez ppor. Władysława Łukasiuka "Młota" (legendarnego bohatera partyzantki podlaskiej), który "odskoczył" tu od obław UB i KBW prowadzonych przeciw niemu za Bugiem - "kopacze" znów penetrowali teren Treblinki (można sobie wyobrazić, że w zimie bez pomocy Sowietów i ich materiałów wybuchowych nie byłoby to możliwe). W kronice 6. Brygady Wileńskiej AK odnotowano znamienny zapis: "2 II 1946 r. Zbliżamy się do sławnej Treblinki. Według opowiadań ludności, ciągłe rozkopywanie i ograbianie trupów doszło do ostatnich granic zezwierzęcenia. Wyrywa się zęby, całe szczęki, obcina ręce, nogi, głowy, aby zdobyć kawałek złota. Profanacja, a władze nie przedsiębiorą celem zabezpieczenia tego jedynego w swoim rodzaju cmentarzyska, na którym spoczywa przeszło 3 miliony [sic! - zawyżone, około 400 tysięcy] Żydów, Polaków, Cyganów, Rosjan i in[nych] narodowości.
"3-4 II Chmielnik. Jesteśmy o 3 km od 'obozu śmierci'. Wywiad przeprowadzony w obozie potwierdził dane o profanacji. Wieczorem 4 II [19]46 r. jedziemy do wsi Wólka-Okrąglik na ekspedycję karną przeciwko poszukiwaczom złota w Treblince. W drodze powrotu, po kilkugodzinnym błądzeniu, powracamy na dawne kwatery, gdyż drogi uległy likwidacji z powodu utworzenia obozu przez Niemców".
Hieny cmentarne pouczono i ukarano solidnymi batami. Cztery dni później wspólnie z miejscową placówką NSZ przeprowadzono kolejną akcję przeciwbandycką. Z uzyskanych przez nas danych wynika, że patrole komendanta "Młota" w późniejszym okresie jeszcze kilkakrotnie przepędzały rabusiów profanujących mogiły Treblinki.
Z opisanych wydarzeń wyłania się obraz tego, o czym Gross nie zamierzał poinformować czytelników. To znaczy - obraz bierności władz komunistycznych wobec plagi profanacji. I obraz aktywnej postawy zajmowanej przez podziemie niepodległościowe, ludzi, którzy sami ścigani przez komunistów uznali jednak za ważne podjęcie próby powstrzymania haniebnych praktyk.
Zamordowani za pomoc Żydom
Nie jest moim celem analizowanie wszystkich nadinterpretacji, półprawd, nieprawd, przekłamań i wręcz kłamstw zawartych w książce Grossa. Zasygnalizuję tylko niektóre ogólne, "nowatorskie" tezy tego autora. Na przykład jego zdaniem pomaganie Żydom przez ludność polską w gruncie rzeczy nie było zagrożone śmiercią - a nawet jeśli było, to można jedynie dziwić się Polakom, że ryzykowali życie swoje i swych rodzin dla nędznego zysku. Gross próbuje bowiem przekonać czytelnika (tego amerykańskiego, który o realiach okupacji niemieckiej w tej części Europy nie ma zielonego pojęcia), że nawet jeśli Polacy pomagali Żydom, to czynili to z niskiej chęci zysku. I znów "zna" tylko te materiały, które odpowiadają jego tezom. Pomija np. stwierdzenie prof. Stanisławy Lewandowskiej dotyczące okolic Treblinki - że tylko na początku marca 1943 r. "w północnych gminach powiatu sokołowskiego, w odwet za udzielanie pomocy jeńcom radzieckim i zbiegłym z getta Żydom stracono ok. 100 osób. W samej tylko gm. Sadowne [położonej w bezpośredniej bliskości Treblinki - K.K.] rozstrzelano 20 osób i spalono 8 gospodarstw, niektóre wraz z inwentarzem" (S. Lewandowska, Ruch oporu na Podlasiu, Warszawa 1976, s. 450-451). I dalej: "W pow. sokołowskim w gm. Sterdyń oddział SS rozstrzelał 47 osób za ukrywanie Żydów i 40 osób za udzielanie im pomocy. Aresztowano 40 osób, wieś spalono [chodzi o okres od 25 marca do 23 kwietnia 1943 r.]" (S. Lewandowska, op. cit., s. 261). Ponad 180 osób zamordowanych w okolicy Treblinki za pomoc udzielaną Żydom w niespełna dwa miesiące - to przecież prawdziwa masakra, a jednocześnie świadectwo powszechności szlachetnych postaw miejscowych wieśniaków! Lewandowska odnotowuje też, że na Podlasiu pomagali Żydom nawet ludzie, których przedwojenne poglądy mogły być oceniane jako "antysemickie"! Na kolejnych kartach swej pracy prof. Lewandowska przytacza liczne przykłady masowych represji niemieckich na Polakach pomagających Żydom, w tym także egzekucje spowodowane denuncjacjami osób, którym podlascy chłopi pomocy udzielili... W Białce na Podlasiu za jedną ukrywaną Żydówkę zastrzelono 95 mieszkańców wsi. Ale Jan T. Gross nic o tym nie wie, choć odnotował każde chyba haniebne zachowanie się polskiego chłopa z tamtego terenu. I w dodatku twierdzi, że ukrywanie Żydów było dla Polaków dochodowym biznesem... Polski czytelnik ze starszego pokolenia wie, że Gross wypisuje bzdury, ale jego amerykański rówieśnik zapewne mu uwierzy. Zapewne także niejeden młody czytelnik polski, który historię wojny i okupacji poznaje np. za pomocą takich filmów jak "Odwet" czy "Bękarty wojny". A także z chwalonych przez "autorytety" książek Grossa.

Niemcy w roli głównej
Książka Jana T. Grossa zawiera też oskarżenie Kościoła katolickiego o bierność wobec zagłady i moralną współodpowiedzialność za zbrodnie dokonane na Żydach, przy czym autor uważa, iż księża utwierdzali swych wiernych w postawach antysemickich i zachęcali wręcz do grabienia żydowskiego majątku. Udział Polaków w wydarzeniach z początkowego okresu wojny niemiecko-sowieckiej (Jedwabne, Radziłów i in.) to, zdaniem Grossa, bez mała wyreżyserowany bluźnierczo odwet polskich chrześcijan na Żydach winionych za śmierć Chrystusa (pochody z niesionym przez Żydów pomnikiem Lenina porównuje do drogi krzyżowej). Zapomina tylko, że reżyserami i sprawcami tych "spektakli" byli nie miejscowi Polacy, a ekipa niemieckich specjalistów, mająca za zadanie takie sytuacje zaaranżować. Ich przebieg zależał nie od postawy miejscowych chrześcijan, ale od stopnia determinacji faktycznych organizatorów - Niemców. W Jedwabnem zdołali doprowadzić do zbrodni, ale np. w Czyżewie i innych miejscowościach ludzie pogapili się na pochód, a gdy Żydzi wrzucili Lenina z mostu do Nurca, rozeszli się do domów. Nie wiemy doprawdy, czy to Niemcy byli już zmęczeni zbrodnią, czy miejscowe polskie elity zostały w mniejszym stopniu wyniszczone w latach pierwszej okupacji sowieckiej i swym autorytetem zdołały zahamować akcję zorganizowaną przez hitlerowców.
Następna śmiała teoria Grossa wiąże się z pytaniem: kto wzbogacił się na zniszczeniu Żydów? Autor przyznaje wprawdzie, że totalitarne państwo niemieckie, III Rzesza Adolfa Hitlera i niewątpliwie także Niemcy - indywidualnie. Lecz z naciskiem podkreśla, że również Polacy, a grabież mienia pożydowskiego miała jakoby odbywać się z jednej strony z przyzwoleniem i wręcz zachętą Niemców, z drugiej - z moralnym przyzwoleniem polskich elit. A także, że Polacy jako zbiorowość wzbogacili się na żydowskiej tragedii. "Ilu ludzi w Polsce skorzystało materialnie na czystce etnicznej przeprowadzonej podczas okupacji przez Niemców - nie wiadomo. Wojciech Lizak [autor artykułu opublikowanego w "Tygodniku Powszechnym" - K.K.] ocenił na pół miliona liczbę 'następców prawnych w pożydowskich sztetlach'. Miał na myśli raczej mieszkania, sklepy, warsztaty, domy czy pola uprawne przejęte przez ludność miejscową [...]. Zabór żydowskiego mienia był na tyle powszechny, że pociągnął za sobą wyłanianie norm regulujących ten proceder. Nastąpiła redystrybucja własności i jak zawsze w takich okolicznościach, powstały mechanizmy sankcjonujące praktykę społeczną z tym zjawiskiem związaną". Gross nie zamierza zapoznawać czytelnika z mechanizmami formalnoprawnymi stworzonymi przez Niemców w kwestii przejmowania mienia pozostałego po wymordowanych Żydach. Ani w jaki sposób pan Lizak obliczył, ilu to Polaków wzbogaciło się kosztem Żydów. Amerykański odbiorca książki Grossa nie będzie wiedział, że niemieckie władze okupacyjne przejęły cały majątek pożydowski i dla zarządzania nim powołały specjalne instytucje. Nie dowie się też, że władze te z całą pewnością nie pozwalały się "okradać" tubylcom - Polakom, Ukraińcom, Litwinom czy Białorusinom, ani też "dzielić się" z nimi swą zdobyczą. Za samo wejście na teren obiektów pożydowskich można było zostać na miejscu, bez sądu zastrzelonym przez żandarmów czy policjantów (o takich przypadkach informują meldunki polskiego podziemia). W jego książce znajdziemy za to opis jakiegoś relanta, jak to w biały dzień obok umundurowanych Niemców grabiących w zorganizowany sposób, podjeżdżającymi samochodami, mienie pożydowskie, działają ludzie w ubraniach cywilnych - jacyś "Polacy". Rzeczywiście, tak mogło to wyglądać w odczuciu osoby składającej relację. Zapewne relant rzeczywiście widział jakichś cywilów - ale przecież mogli być to volksdeutsche czy cywilni Niemcy lub ludzie działający w ramach "prac" wspomnianego niemieckiego zarządu mienia pożydowskiego. Gdyby byli to Polacy działający na własną rękę, z pewnością zostaliby zatrzymani i surowo ukarani, zgodnie z niemieckim prawem.
Jan T. Gross zapomina także, kto wzbogacił się ponownie, już w okresie powojennym, pozostałościami żydowskiego majątku - znów totalitarne państwo, tyle że tym razem państwo dyktatury partii komunistycznej. Państwo, które ograbiło także swych polskich obywateli, zabierając im domy, warsztaty, większe gospodarstwa czy majątki ziemskie. A zwykli Kowalscy? - spyta pewnie czytelnik amerykański. Jeśli jacyś Polacy zamieszkali w pożydowskiej kamiennicy, to przecież nie jako właściciele, ale najczęściej jako lokatorzy z kwaterunku w obiektach przejętych przez wspomniane państwo.
Jednostronny obraz
Kolejny element budowania napięcia i emocji czytelnika to przytaczane przez Grossa opisy zawarte w relacjach przedstawiających, jak to w 1945 r. polscy chłopi rozgrabiają baraki i inne elementy pozostałe po obozie w Treblince (fakty dla współczesnego czytelnika porównywalne z niedawną kradzieżą napisu oświęcimskiego). Zapewne relanci rzeczywiście coś takiego widzieli albo ktoś im o tym opowiedział. Jest tylko jeden problem - w 1945 r. nie było już śladu po obozie zagłady w Treblince, ponieważ po likwidacji Żydów Niemcy wszystko zdemontowali, pozostała goła, zaorana ziemia.
Co zatem rozgrabili polscy chłopi? Rzeczywiście rozebrali baraki i inne pozostałości, ale po obozie w którym więziono... głównie Polaków! W Treblince były bowiem dwa obozy - pierwszy to obóz karny przeznaczony dla Polaków, głównie chłopów za nieoddane kontyngenty i drobne wykroczenia administracyjne (Treblinka I - Der SS und Polizeifuhrer im Distrikt Warschau - Arbeitslager Treblinka), i drugi - obóz zagłady (Treblinka II - SS Sonderkommando Treblinka), w którym ginęli Żydzi. Obóz karny "Treblinka I" funkcjonował do końca okupacji niemieckiej, jego urządzeń i baraków Niemcy nie zdążyli zdemontować. Nowe dachy w rejonie Treblinki, Wólki Okrąglik czy Sterdyni powstawały z pozostałości baraków "polskiego", a nie "żydowskiego" obozu - znów więc mamy do czynienia z nieprawdą i to zapewnie wprowadzoną zupełnie świadomie; kto jak kto, ale tak doświadczony badacz stosunków polsko-żydowskich oraz dziejów zagłady jak Jan T. Gross wie chyba, kiedy i w jaki sposób obóz zagłady w Treblince przestał istnieć. Czyżby i tym razem świadomie manipulował faktami?
Zastanawiam się, czy pisane artykułów takich jak ten ma w ogóle sens. Pokolenie Polaków, które pamięta tragiczne lata wojny światowej i holokaustu - i tak zna prawdę o tamtych czasach, jakże odległą od tendencyjnie jednostronnego obrazu nakreślonego przez Grossa. Wydaje się, że najnowsza jego książka tak naprawdę nie była przeznaczona na polski rynek wydawniczy, lecz dla odbiorcy amerykańskiego i zachodnioeuropejskiego. W Polsce opublikowano ją zapewne jedynie po to, by móc powiedzieć odbiorcom angielskojęzycznym, że jej wydanie "w kraju polskich obozów koncentracyjnych" spotkało się z zainteresowaniem, życzliwym przyjęciem - czy co tam autorom lub ich protektorom do głowy przyjdzie. Skoro zignorował od dawna znane prace naukowe dotyczące tematu, ale niezgodne z jego tezami, skoro wielokroć budował owe tezy na oczywistej nieprawdzie - nie przejmie się i tym tekstem, o którym liczący się dla niego angielskojęzyczny czytelnik nigdy się nie dowie.
Autor jest pracownikiem Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Warszawie.
Znana była życzliwość Narodu Polskiego, zwłaszcza chłopów, dla ciężko doświadczonego Narodu Żydowskiego, w czasie podboju Polski przez Hitlera. Na tym fundamencie należy się oprzeć i teraz przy pełnym zrozumieniu obustronnych korzyści nawiązać należy jak najbliższy stosunek pomiędzy ludnością żydowską a polską. Nie możemy jednak oprzeć się wrażeniu, że rządzące dziś w Polsce komunistyczne sfery żydowskie nie nauczyły się niczego od czasu rewolucji. [...] Żydzi, rządzący w Polsce, a należący do Partii Komunistycznej, myślą tylko o sobie, a nie o ludności żydowskiej w Polsce i dlatego powiązali się z tymi obcymi czynnikami, którym zależy na tym, aby Polska pozostała krajem małym, słabym i bezwolnym narzędziem w ich ręku. Fragment listu z września 1946 r., sygnowanego przez 120 Żydów - emigrantów z Polski do Palestyny, skierowanego do Komitetu Centralnego Żydów w Polsce

71 lat temu podjęto decyzję o rozstrzelaniu jeńców polskich-z bibula.com

71 lat temu podjęto decyzję o rozstrzelaniu jeńców polskich

Aktualizacja: 2011-03-4 11:16 pm

5 marca 1940 r. Biuro Polityczne KC WKP(b) podjęło uchwałę o rozstrzelaniu polskich jeńców wojennych przebywających w sowieckich obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz polskich więźniów przetrzymywanych przez NKWD na obszarze przedwojennych wschodnich województw Rzeczypospolitej. W wyniku tej decyzji zgładzono około 22 tys. obywateli polskich.

Decyzja o wymordowaniu polskich jeńców wojennych z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz Polaków przetrzymywanych w więzieniach NKWD na obszarze przedwojennych wschodnich województw Rzeczypospolitej zapadła na najwyższym szczeblu sowieckich władz partyjnych i państwowych. Jej podstawą było ściśle tajne pismo, które w marcu 1940 r. skierował do Stalina ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ławrientij Beria. Szef NKWD pisał w nim m.in.: „W obozach dla jeńców wojennych NKWD ZSRS i w więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi w chwili obecnej znajduje się duża liczba byłych oficerów armii polskiej, byłych pracowników policji polskiej i organów wywiadu, członków nacjonalistycznych, kontrrewolucyjnych partii, członków ujawnionych kontrrewolucyjnych organizacji powstańczych, uciekinierów i in. Wszyscy są zatwardziałymi wrogami władzy sowieckiej, pełnymi nienawiści do ustroju sowieckiego”.

W dalszej części sporządzonej notatki Beria stwierdzał: „Będący jeńcami wojennymi, oficerowie i policjanci, przebywający w obozach, usiłują kontynuować działalność kontrrewolucyjną, prowadzą agitację antysowiecką. Wszyscy czekają tylko na wyjście na wolność, aby móc aktywnie włączyć się do walki przeciw władzy sowieckiej. Organy NKWD w zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi wykryły szereg kontrrewolucyjnych organizacji powstańczych. We wszystkich tych kontrrewolucyjnych organizacjach przywódczą rolę odgrywali byli oficerowie armii polskiej, byli policjanci i żandarmi”.

Według danych zawartych w piśmie Berii do Stalina, w obozach dla jeńców wojennych przetrzymywano (nie licząc szeregowców i kadry podoficerskiej): „14 736 byłych oficerów, urzędników, obszarników, policjantów, żandarmów, służby więziennej, osadników i agentów wywiadu – według narodowości: ponad 97 proc. Polaków”.

Szef NKWD podawał, że wśród nich znajduje się: 295 generałów, pułkowników i podpułkowników, 2080 majorów i kapitanów, 6049 poruczników, podporuczników i chorążych, 1030 oficerów i podoficerów policji, straży granicznej i żandarmerii, 5138 szeregowców policji, żandarmerii, służby więziennej i agentów wywiadu oraz 144 urzędników, obszarników, księży i osadników.

Notatka informowała również, że: „W więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi przetrzymywanych jest ogółem 18 632 aresztowanych (wśród nich 10 685 Polaków)”.

W tej liczbie: „1207 byłych oficerów, 5141 byłych policjantów, agentów wywiadu i żandarmerii, 347 szpiegów i dywersantów, 465 byłych obszarników, fabrykantów i urzędników, 5345 członków różnorakich kontrrewolucyjnych i powstańczych organizacji i różnych kontrrewolucyjnych elementów, 6127 uciekinierów”.

04 marca 2011

Za to, że są Polakami-wspomnienia ''Ze Lwowa do Kazachstanu''

Za to, że są Polakami”

Aktualizacja: 2011-02-22 11:07 pm

Zaszłyśmy na ulicę Leona Sapiehy, do budynku, w którym dawniej urzędowała komenda Policji Państwowej. Tam w korytarzu zastałyśmy mnóstwo żon aresztowanych oficerów. Mają zaczerwienione oczy od płaczu. Przyszły interweniować w sprawie swych mężów.Po długim wyczekiwaniu, wyszedł pulchny oficer N.K.W.D. Z uśmiechem na ustach,  zapytał, czego sobie życzymy? Poczęły mówić wszystkie razem, wysłuchał te najbliżej jego stojące. Oficer postał chwileczkę, powtarzał pod nosem „niczewo” i poszedł.Po chwili nadeszli żołnierze z karabinami i poczęli kolbami karabinów wypychać z poczekalni bezbronne, zrozpaczone niewiasty.Uchwyciłam mamę za rekę i stanęłyśmy za olbrzymim piecem kaflowym. Żołnierze nie zauważyli nas. Po kilku minutach z kancelarii wyszedł ów oficer N.K.W.D., podeszłyśmy do niego i zapytałyśmy o ojca. Oficer wysłuchał nas, powiedział:-Będzie w Brygidkach, albo na Zamarstynowie.Ciemno było, gdy powróciłyśmy do domu, głodne, zmarznięte. Poza filiżanką kawy, niczego nie miałyśmy w ustach.Wieczorem odwiedziła nas moja teściowa. Płakałyśmy nad tym okrutnym losem, jaki dotknął mego szlachetnego ojca.W pokoju ojca niczego nie tknęłyśmy, zostawiłyśmy wszystko tak, jak on pozostawił. Nawet łóżka nie ruszyłyśmy. Gdy przechodziłyśmy przez pokój ojca, płakałyśmy.

11 grudnia poszłam do Krysakowskiej, której małoletniego syna osadzono w więzieniu na Zamarstynowie, by poznać sowiecką procedurę, w jaki sposób wszcząć poszukiwania za ojcem, aby podać ciepłą odzież i żywność oraz wszcząć kroki celem wydobycia ojca z więzienia.Krysakowska doradziła, aby pójść na Zamarstynów. Ostrzegła, iż są tam długie kolejki i że trzeba będzie tam pójść wielokrotnie, by wystać kolejkę i zdobyć informację.
12 grudnia, przed 3-cią w nocy, stanęłyśmy przed bramą więzienia zamarstynowskiego. Więzienie rzęsiście oświetlone. U żelaznej bramy stał na warcie żołnierz N.K.W.D. z karabinem najeżonym bagnetem. Śnieg sypał obficie, mróz skrzypiał pod stopami, a zadymka dęła w oczy.Pod bramę więzienną zajechał samochód ciężarowy, dał trzy krótkie sygnały. Wartownik podszedł do szofera, zajrzał do środka, zamienił z nim kilka słów, po czym otworzył bramę.Ciężarówka wolno wjeżdża przed bramę. Skorzystałam z okazji, idąc za ciężarówką, zaszłam na dziedziniec wewnętrzny.

Weszłam do budynku, położonego z prawej strony, przeszłam długi korytarz, poszukując kancelarii. Na korytarzu słychać stuk skłóconych maszyn do pisania i posuwanych wałków. Praca wre, jak w ulu, noc jest zaprzeczeniem odpoczynku. Przez korytarz przechodzą umundurowani enkawudyści z aktami. Nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi.Zapytałam po polsku:-Czy tu osadzono mego ojca?Enkawudysta gwałtownie wstał i zapytał, jak tu weszłam? Wybiegłdo wartownika i coś rozmawiali, a następnie wyrzucili mnie poza bramę.Około godziny 6-tej, w pierwszym budynku, poczęły gasnąć światła. „Rabotnicy” N.K.W.D. zakończyli nocną pracę. Większośc enkawudystów była w cywilu, w długich butach, czarnych płaszczach i czarnych czapkach z długimi, szerokimi daszkami podniesionymi w górę. Tuż za nimi wyszły urzędniczki, ubrane w nędzne płaszcze i czerwone berety.Godzina 8-ma rano. Jesteśmy zziębnięte. Do kancelarii więziennej wpuszczono 20-ścia petentek, choć czekało ponad 200-ście. Odeszłyśmy, by jutro od nowa próbować szczęścia.Nazajutrz pod więzienie poszłyśmy wieczorem, byłyśmy wśród pierwszej 20-stki petentek.W kancelarii wypisałam nazwisko i dane poszukiwanej osoby i podałam dyżurnemu.Twarze petentek noszą ślady płaczu. Stoją zadumane i nic nie mówią. W poczekalni nie ma nawet ławki, by przemęczone nogi mogły odpocząć.Około godziny 12-stej w południe dyżurny odczytał nazwiska tych petentek, których mężowie siedzą na Zamarstynowie. Nazwisko ojca nie padło. Wyszłyśmy bez słowa. Będąc na ulicy, mama zapytała:-Cóż teraz robić?-Jutro idziemy pod Brygidki i tam zapytamy o ojca.Idziemy zmartwione, wszystko wiruje mi przed oczyma, nawet nie odczuwam mrozu.W domu zjadłyśmy po kawałku chleba i wypiłyśmy kawę.
Około południa otrzymałam list od Mietka, był pełen serdeczności i czułości. Pisze, że jest o mnie zupełnie spokojny, bowiem znalazłam dach i opiekę pod opiekuńczymi skrzydłami dobrego i zacnego ojca. Boże, jakie okrutne zaszły zmiany, ojciec popadł w szpony N.K.W.D.Usiadłam i zaraz odpisałam Mietkowi, informując go oględnie o tym, co spotkało ojca.

O godzinie 2-giej w nocy wyszłyśmy z domu, by zająć miejsce w ogonku przed więzieniem Brygidki.Mróz skrzypi pod stopami, ulice opustoszałe, jedynie przed gmachami rządowymi chodzą wartownicy w walonkach i krótkich kożuchach. Więzienie Brygidki tonie w świetle. Pod murami okolenia więziennego chodzą straże, palą papierosy z machorki skręcone w gazecie.Podchodzę ku wartownikowi, by zapytać, gdzie kancelaria więzienna? Strażnik sierował w moją stronę karabin, krzyknął: „stój”! Stanęłam, mówię, ale on nakazał mi przejść na drugą stronę ulicy.Obchodzimy mury więzienne. Więzienie oświetlone, słychać stuk maszyn do pisania i głośne rozmowy. Od ulicy Kazimierzowskiej co chwila otwierają bramę i wyjeżdża dziwny wóz bez okien, jedynie z tyłu istnieją dwa podłużne, okratowane otwory, zza których widać twarze żołnierzy N.K.W.D. Około godziny 4-tej nad ranem, wyjechało z więzienia kilka ciężarówek okrytych brezentem.Stanęłam z mamą naprzeciw bramy i czekam, aż będą wjeżdżać jakieś samochody ciężarowe. Poszłyśmy pod kancelarię więzienną. Próbowałam różnych sposobów, by wejść do kancelarii, ale daremnie. I tak stałyśmy pod więzieniem cały dzień, do późnego wieczoru i nic nie wskórały.
U sąsiadów, państwa Łodyńskich, zastałyśmy pakunek. Przyniosła go moja teściowa. Było trochę masła, kawałek mięsa końskiego i kilogram chleba. Nazajutrz znowu przyszła teściowa, wręczyła mi 200 rubli i prowianty, a brat przyrodni Mietka zaopatrywał nas w węgiel.

Następnego dnia obeszłyśmy znajomych, zasięgając rady, w jaki by sposób zdobyć wieści o ojcu.Pod wieczór, u wylotu ulicy Piekarskiej, w pobliżu dawnego hotelu Krakowskiego, spotkałam Marylę Krysakowską. Wracała od naczelnego prokuratora. Interweniowała w sprawie nieletniego syna, osadzonego w więzieniu. Doradziła, abym poszła do prokuratora i u niego zasięgnęła wiadomości o losie ojca.

15 grudnia, przed godziną 8-mą rano, poszłam do naczelnego prokuratora. W korytarzu na parterze, zastałam mnóstwo niewiast, oczekujących na przyjęcie u prokuratora.Prokurator urzędował na I piętrze. Drogę do prokuratora zagradzał wartownik z karabinem i w czapie z „cyckiem”. Żołnierz wpuścił wyznaczoną ilość petentek, a pozostałym radził przyjść jutro.Stanęłam obok poręczy wiodącej na piętro. Na środku schodów stał wartownik zagradzając drogę. W pewnym momencie wartownik odwrócił głowę ku schodzącemu oficerowi z piętra, więc skorzystałam z okazji, wbiegłam na schody i nie zwracając uwagi na wołanie „stój”, zdążyłam wbiec na korytarz.Myśli biegną,jak iskierki fal elektrycznych. Co tu robić? Bezwiednie weszłam do ustępu i tam przesiedziałam pół godziny.Z ustępu wyszłam na długi korytarz. Pod jednymi drzwiami zauważyłam grupkę niewiast. Były to Polki, czekały na posłuchanie u prokuratora. Czekają tu od godziny, ale nikt dotąd nie wyszedł. Po upływie dalszej godziny wyszła jasna blondynka, sekretarka. Obwieściła, że prokurator dzisiaj nikogo nie przyjmie, ale na jutro ma kilka numerków i ci, którzy otrzymają numerki, zostaną jutro przyjęci przez prokuratora.Sekretarka uniosła jeden numerek w górę z zamiarem pokazania. Bez namysłu wyrwałam jej z ręki numerek i uciekłam.Widziałam przerażenie sekretarki i petentek, ale cóż mnie to obchodzi? Zbiegłam ze schodów, minęłam wartownika i pospiesznie podążyłam do domu, by natchnąć mamę iskierką nadziei.

15 grudnia wstałyśmy przed godziną 6-ta rano. Mama odgrzała wczorajszą zupę, zjadłyśmy, bo kto wie, kiedy powrócimy do domu?Przed godziną 8-mą byłyśmy w Hotelu Krakowskim, zmienionym na sąd. Korytarz zatłoczony niewiastami. Podeszłam z mamą do wartownika. Mama okazała numerek, który wczoraj zdobyłam. Wartownik wpuścił mamę, mnie zaś odtrącił. Wyjaśnienia nie pomogły. Pozostałam na parterze, a mama poszła na I piętro, do naczelnego prokuratora.Na parterze, wśród czekających Polek, krążą wieści, że o godzinie 10-tej, sądzić będą nieletnich chłopców za kontrrewolucję. Zrozpaczone matki czekają w korytarzu, by ujrzeć swych synów.Około godziny 10-tej, pod eskortą, zajechały przed sąd dwa samochody więzienne z chłopcami. Z drogi usunięto ludzi i rozstawiono wartowników. Pojedynczo wypuszczali z kibitek małoletnich chłopców, których zaraz otaczali żołnierze N.K.W.D. i pod strażą poprowadzono ich na salę rozpraw.Przestępcami byli chłopcy w wieku od 12 do 18 lat. Twarze ich ziemiste, blade, oczy zapadnięte, ponure. Głowy krótko ostrzyżone, ubrania wymięte, a buciki zlatywały z nóg, bo były bez sznurowadeł.Matki, na widok synów, wybuchały głośnym płaczem, z resztą wszyscy płakali. Chłopcy szli odważnie, uśmiechnięci, a ten w mundurku harcerskim wysoko uniósł rękę, zawołał:-Mamo! Niech żyje Polska!Drzwi sali rozpraw zamknięto i ogłoszono rozprawę tajną.

Około godziny 1-szej wróciła mama od prokuratora. Idziemy do domu. Mróz nieco zelżał, ale prószy lepki śnieg. Po drodze mama powtórzyła mi wizytę u prokuratora:-Prokurator oświadczył, że w tej chwili nie może nic powiedzieć, ponieważ sprawa jest w rękach organów śledczych. Dopiero po wyroku będę mogła zobaczyć ojca. Wspomniał, że ojciec przebywa w Brygidkach. Doradzał, aby podać ojcu posyłki, ale trzeba stwierdzić, kiedy przyjmują dla więźniów na literę W.-Cóż ojciec takiego zrobił, aby nad nim roztaczano śledztwo?-Widzisz, moje dziecko kochane. Oni osadzili w więzieniu lekarzy i nawet podoficerów, chyba za to, że są Polakami- powiedziała mama.

Ze Lwowa do Kazachstanu – kartki z pamiętnika kuzynki Ewy

Za: Ze Lwowa do Kazachstanu - kartki z pamiętnika kuzynki Ewy

W Wagonie -wspomnienia '' Ze Lwowa do Kazachstanu''- z Bibula.com

W wagonie

Aktualizacja: 2011-03-3 11:55 pm

Ciężarówka mknie ulicami Lwowa. Na ulicach panuje ruch, ludzie zdążają do zajęć i do ogonków za chlebem. Miny przechodniów wylęknione, spoglądają z ukosa, są zastraszeni, aby ciężarówka nie przystanęła i nie włączyła ich do transportu.

Baboniowa usiadła na tobołku, wlepiła nieme oczy w znikające ulice drogiego Lwowa i zastygła w bezruchu. Nie przemówiła do nas ani słowem.

-Wiozą nas na dworzec główny- powiedziałam.

Zajechaliśmy na dworzec, gdzie zastaliśmy wielki ruch. Tory kolejowe zatłoczone polskimi wagonami towarowymi, ozdobionymi kominami. Stacja kolejowa zagęszczona „czarnymi pelikanami” i żołnierzami N.K.W.D. Są uzbrojeni. Zewsząd zjeżdżają ciężarówki załadowane mieszkańcami Lwowa. Zza wąskich, okratowanych okienek wagonów towarowych wyglądają znękane twarze.

Ciężarówka mija zatłoczoną stację kolejową, zjechała nieco w bok i stanęła przed długim pociągiem towarowym. „Czarny pelikan” spojrzał na spis, porównał numer wagonu, po czym nakazał podjechać dwa wagony w przód.

Żołnierz N.K.W.D. odsunął drzwi krytego wagonu towarowego, wrzucono nasz bagaż i nas tam wsadzono. Jesteśmy w sowieckiej „stołypince”-wagonie towarowym. Po obu stronach wagonu są dwupiętrowe prycze z nieoheblowanego drzewa. U dachu wagonu umieszczono cztery podłużne okienka. Pośrodku wagonu wycięto w podłodze otwór, oblachowano go, służy nam za locus, a u dachu sterczy kawał samotnej rury, imitującej na zewnątrz piec, którego w rzeczywistości nie ma. W wagonie panuje półmrok.

-Trzeba zająć miejsca- powiedziałam do mamy.

-Nie mam energii, ani siły, by legnąć w tym brudzie.

-Na pewno dorzucą nam więcej ludzi, zajmijmy choć miejsca przy okienku, abyśmy miały czym oddychać– powiedziałam.

Zajęłyśmy miejsca na górnej pryczy tuż przy okienku. Baboniowa stanęła w kącie obok pryczy i zamarła w bezruchu. Żadne słowa, ani prośby, by zajęła miejsce, nie skutkowały.

Co chwila kogoś dorzucają. Na podłodze wagonu, pomiędzy pryczami, powstał stos walizek i tobołów. Koło godziny 10-tej „czarny pelikan” uznał, iż dość w wagonie.

Wygnańcy stanęli przy tobołach, są głusi, zasępieni, niemi i bez ruchu. Nawet tych czterech mężczyzn uległo zobojętnieniu.

Zza okienek wagonu obserwujemy przedmieście Lwowa. Z kominów domów mieszkalnych uchodzą dymy, zapewne gotują obiad. Lwów skąpany w złotych promieniach słońca. Mamy sobotę, dzień poświęcony Matce Boskiej. Obserwuję niskie domki, ogrody czekające na przekopanie i ten las anten radiowych. Wszystko mi drogie, przecież Lwów miastem mej kołyski, mego życia, a odtąd będzie miastem moich snów.

Ofiary reżimu sowieckiego sposępniały. Doszłam do przekonania, że sytuacja taka nie może trwać dalej. Przerwałam tę ciszę i zabrałam głos. Oczy nieszczęśliwców patrzą w moją stronę, upatrują we mnie przewodnika.

Wpierw zaleciłam rozlokowanie bagażu, następnie zajęcie miejsca, by służyło do siedzenia i spania.

Po godzinie znikły toboły, ułożono je pod pryczami, zajęto miejsca na pryczach i wyczekiwano, co dalej.

Walę w drzwi wagonu, przyszedł wartownik, zapytał, czego chcemy?

Tłumaczę, że wielu pragnie pójść na stronę, proszę o uregulowanie tej kwestii.

-Tam w wagonie do tego celu istnieje otwór w podłodze- wyjaśnił wartownik.

Zarządziłam, aby otworu używano, o ile to możliwe, trzy razy dziennie. Zapytałam:

-Może ktoś ma koc, lub coś podobnego, co by mogło posłużyć za zasłonę, niech zaraz zgłosi.

Profesor gimnazjalny- Urban- oddał na ten cel obszerną, czarną pelerynę. Zgodnie z moim zarządzeniem rozpoczęto używanie locusu. Dwie osoby trzymają pelerynę, a trzecia korzysta z otworu. Po wagonie rozeszły się nieprzyjemne zapachy.

W naszym wagonie załadowano 25 osób. Nawiązuję rozmowy z wygnańcami, by dociec z kim jadę i za co ci ludzie zostali skazani na deportację.

W wagonie naszym jadą:

  1. Gąsowska z córką, żona sędziego, mąż zaaresztowany.

  2. Hryniewiecka, Ukrainka, z córką magister praw, żona sędziego, mąż również zaaresztowany.

  3. Baboniowa, nauczycielka gimnazjalna, żona pułkownika- lekarza. Mąż osadzony w więzieniu.

  4. Plechawska Olga, żona adwokata, mąż oficer rezerwy w niewoli sowieckiej.

  5. Wiczyńska Zofia, żona komisarza policji.

  6. Urban Piotr, profesor gimnazjalny z żoną i rodziną: córką Ireną- zamężną miesiąc przed wybuchem wojny za oficera rezerwy (mąż w niewoli), córką Marią-uczennicą gimnazjalną, synem Zygmuntem- absolwentem Politechniki Lwowskiej oraz siostrą męża córki Ireny- Heleną Pogonowską. N.K.W.D. przyszło po Irenę, ale oczarowało ich zasobne mieszkanie, więc zabrali całą rodzinę.

  7. Hłodzikowa z dwiema córkami. Zabrali je za syna Kazimierza, ucznia gimnazjum, osadzonego w więzieniu.

  8. Dusanowa, żona posterunkowego Policji Państwowej.

  9. Szymański, krawiec z żoną, trojgiem małoletnich dzieci, wraz z bratem żony, ekspedientem sklepowym.

Zachodzimy w głowę, za co wywożą Szymańskiego? Własnego sklepu nie posiadał, oficerem nie był. Posiadał własny skromny warsztat krawiecki, szył ubrania cywilne i mundury wojskowe. Szymański również zachodził w głowę, w końcu doszedł do wniosku, że szył oficerom mundury, więc był w bliskim kontakcie z oficerami.

Po wieczór wartownik odchylił drzwi wagonu. Przed wagonem stała jakaś komisja. Do środka wagonu wszedł nieuzbrojony oficer N.K.W.D. i odczytał spis deportowanych. Kilku osób, między innymi i mnie, na spisie nie było. Dopisał nas i wyszedł.

Z szarówką zarządziłam wspólne modły i odśpiewaliśmy „Pod twoją obronę uciekamy się”.

Baboniowa dalej stoi, popadła w melancholię.

Usiadłam na posłaniu i zanoszę modły wieczorne. Zabłysły światła Lwowa, na sklepieniu niebios jasno świecą gwiazdy, ruch na stacji kolejowej ustał, jedynie „rabotnicy” N.K.W.D. czuwają, by nikt nie uciekł.

Znużona spojrzałam na drogi Lwów, kto wie, czy zobaczę go znów? Przyłożyłam głowę do posłania i zasnęłam.

Niedziela, 14 kwietnia 1940. Jeszcze stoimy we Lwowie. Nastaje brzask dnia. Wartownik odchylił drzwi, zapowiedział, aby dwie osoby poszły po prowiant.

Zabrałam koc, wiadro, a do pomocy dobrałam Freydenberga i poszliśmy po prowiant. Wydali nam chleb, po 600 gramów na osobę, trochę cukru i wiadro przegotowanej wody. Idąc, w drodze powrotnej, policzyłam, iż pociąg liczy 50 wagonów towarowych.

Rozdzieliłam prowiant i rozpoczęto spożywać śniadanie. Baboniowa pobrała chleb i zajęła miejsce na pryczy.

Ze wschodem słońca poczęli napływać Lwowianie pod nasz pociąg. Baboniową odnalazła jej siostra, podała jej pakuneczek. Baboniowa przerwała milczenie. Po chwili przybyła pod nasz wagon ciocia Stasia, przyniosła nam paczuszkę: butelkę kawy, słoik konfitur, chleb, trochę cukru i tabliczkę czekolady.

-Dajcie znać na Pełczyńską-zawołałam przez okienko do cioci.

-Jeszcze wczoraj poszedł tam Lojzek- powiedziała ciocia.

Szymańskim przywiozła rodzina mnóstwo prowiantów, między innymi ugotowaną szynkę. Szymańscy serdecznie traktowali szynką wszystkich.

Piłyśmy kawę, którą przyniosła ciocia, a łzy spływały po twarzy.

Czatowałam przy oknie i oczekiwałam kogoś z ulicy Pełczyńskiej, ale niestety.

Po południu Dusanowa poczęła zdradzać objawy choroby umysłowej. Wydobyła spod pryczy walizkę, otworzyła i krzyczała:

-Chodźcie zobaczyć, czy mam złoto, o co mnie ciągle posądzacie!

Wyrzuciła wszystko z walizki, następnie pozbierała i z powrotem zapakowała. Wówczas powstał lament:

-Ona zapakowała moje rzeczy!

Znowu mieliśmy przegląd pasażerów, a około godziny 5-tej pociąg ruszył.

Freydenberg przez okno wołał na całe gardło:

-Niech żyje Polska!

Nie widzieliśmy kierownika ruchu, ani nie słyszeliśmy sygnału odjazdu. Ujechaliśmy kilkaset metrów, w tym ujrzeliśmy pomiędzy torami kapłana. Miał na sobie stułę. Uniósł w górę ręce i błogosławił nas, każdy wagon z osobna przeżegnał i rozgrzeszał. Uklękliśmy w wagonie i zanieśliśmy modlitwę.

Ze Lwowa do Kazachstanu – kartki z pamiętnika kuzynki Ewy

POPRZEDNIE CZĘŚCI Ze Lwowa do Kazachstanu – kartki z pamiętnika kuzynki Ewy:

Za: Ze Lwowa do Kazachstanu – kartki z pamiętnika kuzynki Ewy

Syndrom zbrodni-z Nasz Dziennik.pl

Syndrom zbrodni

Nasz Dziennik, 2011-03-02

5 marca 1940 r. w Moskwie, na Kremlu, rząd rosyjski podjął decyzję o zbrodni ludobójstwa na Narodzie Polskim. Decyzja ta była faktycznym wyrokiem na Polskę. Na zagładę skazani zostali nie tylko bezbronni polscy jeńcy - oficerowie i generałowie Wojska Polskiego, ale także polskie elity, które dostały się pod sowieckie panowanie. Byli to m.in. oficerowie i funkcjonariusze policji, urzędnicy państwowi i samorządowi, oficerowie straży granicznej KOP, nauczyciele, lekarze, profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, inżynierowie, leśnicy, bankowcy, a w pierwszej kolejności księża katoliccy oraz duchowni innych wyznań.

Decyzję z 5 marca przekazano do wykonania tajnej policji politycznej NKWD. Należy podkreślić jednoznacznie z całą mocą: to nie NKWD, ale rząd i państwo rosyjskie, zwane wtedy Związkiem Sowieckim, zgładziło elity Rzeczypospolitej. Zbrodniarze z NKWD byli jedynie katami - wykonawcami morderczego wyroku na Polakach. Ten wyrok podpisali na Kremlu najważniejsi przywódcy Rosji sowieckiej. Byli to: Józef Stalin - dyktator imperium, oraz sekretarz generalny partii komunistycznej, Wiaczesław Mołotow - premier rządu, a zarazem minister spraw zagranicznych, Michaił Kalinin - przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej i oficjalnie głowa państwa, Kliment Woroszyłow - minister obrony, marszałek i dowódca Armii Czerwonej, Ławrientij Beria - minister spraw wewnętrznych, a zarazem szef policji politycznej NKWD, Anastas Mikojan - wicepremier rządu, a zarazem minister handlu, a także Łazar Kaganowicz - minister transportu. Formalną uchwałę rządową do wykonania, czyli rozstrzelania tysięcy Polaków, otrzymali: Wsiewołod Mierkułow - zastępca Berii, Bogdan Kobułow, a także Leonid Basztakow - dyrektorI departamentu specjalnego NKWD. Szefem całej ludobójczej operacji wymordowania polskich elit został mianowany generał Wasilij Błochin - główny kat Związku Sowieckiego. Jest oczywiste, że uchwała rządowa podjęta na Kremlu 5 marca 1940 r. była aktem ludobójstwa na bezbronnych jeńcach polskich, za co odpowiedzialność w świetle prawa międzynarodowego ponosi państwo rosyjskie. Z tej odpowiedzialności Rosjanie zdawali sobie doskonale sprawę, bo przecież właśnie dlatego kłamali i ukrywali prawdę o zbrodni katyńskiej przez pół wieku. Rosja premiera Putina także nie poczuwa się do odpowiedzialności, nie kłamie, bo już kłamać nie może, ale nadal manipuluje, nie chcąc nazwać zbrodni na Polakach ludobójstwem. Rosjanie nie chcą też nadal udostępnić nam archiwów NKWD. Można domniemywać, że znajdują się w nich dokumenty, z których wynika, iż prawda o Katyniu jest dużo gorsza i bardziej straszliwa, niż wiemy, a liczba ofiar sowieckiej zbrodni i ludobójstwa na bezbronnych Polakach być może przekracza 70 tysięcy!
Zwracał na to uwagę prezydent Lech Kaczyński: "Lista ofiar zbrodni katyńskiej, począwszy od odkrycia pierwszych grobów w kwietniu 1943 roku, stale rośnie. Zwłaszcza w ostatnich latach wciąż przybywa informacji o kolejnych miejscach kaźni i utajnionego przez lata pochówku naszych rodaków. Katyń pod Smoleńskiem, Piatichatki pod Charkowem, Miednoje pod Twerem, Bykownia pod Kijowem, Kuropaty pod Mińskiem - czas z całą pewnością dopisze tutaj nazwy kolejnych miejscowości. Nigdy też nie będziemy dysponować kompletnym katalogiem zamordowanych". Do tego straszliwego katalogu śmierci dopisany został autor tego cytatu oraz wszyscy pozostali, którzy 10 kwietnia 2010 r. zostali ostatnimi ofiarami Katynia. Tego dnia w narodowej katastrofie lotniczej w Smoleńsku tuż obok Katynia rozbił się samolot, którym leciał prezydent Lech Kaczyński oraz towarzysząca delegacja, w tym całe dowództwo Wojska Polskiego. Stanowili oni trzon elity Rzeczypospolitej.
23 sierpnia 1939 r. w Moskwie, na Kremlu, został podpisany układ między Niemcami a Rosją, zwanymi wówczas III Rzeszą i Związkiem Sowieckim. Układ ten był faktycznie IV rozbiorem Polski, likwidował na zawsze państwo polskie! I przewidywał m.in. eksterminację polskich elit politycznych, wojskowych i intelektualnych. Układ parafował Wiaczesław Mołotow - rosyjski minister spraw zagranicznych, a także Joachim von Ribbentrop - niemiecki minister spraw zagranicznych. Realnie był to pakt pomiędzy Stalinem a Hitlerem! 17 września 1939 r. - cios nożem w plecy, agresja Rosji na Rzeczpospolitą. Armia Czerwona bierze do niewoli około 250 tysięcy żołnierzy, podoficerów, oficerów i generałów Wojska Polskiego. Wszyscy zostają osadzeni w łagrach pod nadzorem NKWD. Jesienią 1939 r. i zimą 1940 r. NKWD aresztuje ponad 50 tysięcy najważniejszych przedstawicieli polskich elit państwowych i intelektualnych na terenie podbitych województw Polski. 24 grudnia 1939 rok - Wigilia - NKWD morduje wszystkich księży - kapelanów Wojska Polskiego, którzy dostali się do niewoli sowieckiej. 5 marca 1940 r. rząd rosyjski podejmuje uchwałę o wymordowaniu kilkudziesięciu tysięcy polskich jeńców. Kwiecień - czerwiec 1940 r. masowe egzekucje nad dołami śmierci, m.in. w Katyniu, a także w wielu innych miejscach na całym ogromnym obszarze imperium zła. Ogólna liczba ofiar oraz miejsca zbrodni są ukryte do dziś. 10 kwietnia 2010 r., w 70. rocznicę zbrodni sowieckiego ludobójstwa, prezydent Lech Kaczyński na czele delegacji Rzeczypospolitej udaje się do Katynia, aby oddać hołd pomordowanym, pomimo wcześniejszych sygnałów władz rosyjskich, że może być uważany za persona non grata. To nie jest żadna teoria spiskowa, ale logicznie układający się rosyjski syndrom zbrodni. Bo przecież gdyby ich nie było, delegacja Rzeczypospolitej z prezydentem nie leciałaby na żadne uroczystości do Katynia.

Józef Szaniawski

01 marca 2011

Kazanie Patriotyczne ks.prof.hab Piotra Natanka

01-03-2011

WTOREK

Kazanie Patriotyczne, Kocham Polskę

 

VIDEO część: 12 - 3

PLIK AUDIO MP-3

OGŁOSZENIA-PLAY

Blog Jarosława Kaczyńskiego -Żołnierze Wyklęci-z Niezalezna.pl

Żołnierze Wyklęci

„Ponieważ żyli prawem wilka, historia o nich głucho milczy…”. Słowa Zbigniewa Herberta o Żołnierzach Wyklętych zbyt długo były prawdziwe. Niestety nawet w Polsce po 1989 roku zbyt długo milczano o losie niepodległościowego podziemia antykomunistycznego. Dopiero dziś, 1 marca 2011 roku, obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Nowe święto państwowe ustanowione z inicjatywy śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego przywraca do panteonu bohaterów narodowych, tych którzy stanęli do walki przeciwko sowieckiej okupacji. Tych, którzy pozostaną w naszej pamięci jako obrońcy polskiej niepodległości.

Przez ponad pół wieku komunistyczna propaganda próbowała zniesławić i wymazać pamięć o bohaterach. Narodowe Siły Zbrojne, Wolność i Niezawisłość, Konspiracyjne Wojsko Polskie, Armia Krajowa Obywatelska czy Ruch Oporu Armii Krajowej to tylko niektóre organizacje, których pamięć miała zginąć. Setki patriotów torturowanych w katowni UB na ul. Rakowieckiej czy mordowanych przez MO w całej Polsce miały na zawsze zniknąć z polskiej historii.

Dziś kiedy walka o pamięć „Ognia”, „Huzara”, „Inki”, „Łupaszki” i innych członków powstania antykomunistycznego, wydaje się wygrana nie wolno nam przestać zabiegać o cześć dla poległych. Mimo, iż obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” a opinia publiczna może czytać i słuchać prawdy o walce z komunistami, to nadal mamy do czynienia z relatywizacją historii. Dziś, w XXI wieku, komunistyczny generał, funkcjonariusz Informacji Wojskowej zapraszany jest na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. To dziś gloryfikuje się poetów, którzy w latach stalinowskich wielbili nowy ustrój i opluwali patriotów. To dziś odsłania się pomniki sowieckim okupantom. To dziś w wielu miejscach Polski możemy spotkać ulice nazywane imieniem Armii Ludowej. Dlatego nie możemy zapomnieć i nie możemy nie protestować kiedy historia jest relatywizowana. Nie możemy pozwolić by młode pokolenia miały zafałszowany obraz polskiej historii. Pamięć o Żołnierzach Wyklętych to nie tylko 1 marca i oficjalne święta, to codzienna praca i brak przyzwolenia na pisanie naszych dziejów od nowa. Tylko wtedy kiedy wszystkie nasze wysiłki będą służyć sprzeciwowi wobec kłamstwa, będziemy mogli powiedzieć, że spłaciliśmy dług wobec dziewcząt i chłopców walczących w lasach w latach 40. Wtedy będziemy z dumą mówić: „Cześć ich pamięci!”.

Kategorie:

Ostatnia bitwa o prawdę - z Radio Maryja.pl

Ostatnia bitwa o prawdę

Nasz Dziennik, 2011-02-08

Symboliczny grób majora "Łupaszki" znajduje się na warszawskich Powązkach. Podczas jego uroczystego odsłonięcia Stanisław Krupa, który kilka miesięcy przebywał z majorem w X pawilonie więzienia na Mokotowie, wspominał, że często nucił on ulubioną piosenkę "Już dopala się ogień biwaku". W ostatniej zwrotce żołnierze wyśpiewywali swoje największe marzenie: "Bodaj widzieć, padając w ataku, Polskę wolną i czystą jak łza". Oni nie doczekali jego spełnienia, ale my musimy dołożyć wszelkich starań, aby prawda o żołnierzach i bohaterach, która jest też prawdą o Polsce, nie musiała przebijać się przez dawne i współczesne kłamstwa.

Moja babcia, prosta kobieta z wileńskiej wsi, wielokrotnie wspominała majora "Łupaszkę". Pewnie nigdy go osobiście nie spotkała i nie pamiętam nawet, co konkretnie mówiła, ale jego imię wypowiadała z wielkim szacunkiem. Dla niej to był prawdziwy bohater, o którym nigdy nie powiedziała: "kontrowersyjny". Również moja mama wspominała z wielkim sentymentem, jak podczas okupacji do wsi Kłaczuny przyszli partyzanci. Mama wraz z innymi stała przy krzyżu, gdyż właśnie odprawiano nabożeństwo majowe. Może to nie byli łupaszkowcy, ale w pamięci kilkuletniej wówczas dziewczynki to wspaniałe wojsko, którego przybycie wywołało manifestowaną przez mieszkańców Kłaczun radość, byli właśnie żołnierzami majora "Łupaszki". Ksiądz infułat Stanisław Bogdanowicz, mój wujek, opowiadał, że jako dzieci po przyjeździe na Wybrzeże bawili się w partyzantów od "Łupaszki" i oczywiście każdy z nich chciał być w oddziale majora, ale żeby zabawa miała sens, ktoś musiał być w UB, i z tym był problem.

Rajdy prawdy i pamięci
W Borach Tucholskich od ośmiu lat w pierwszym tygodniu wakacji odbywa się kilkudniowy Rajd Pieszy Szlakiem V Wileńskiej Brygady AK. Wielokrotnie wędrowałam razem z moimi uczniami w rajdowym patrolu. Jednym z zadań uczestników rajdu jest zbieranie relacji od miejscowej ludności na temat działań żołnierzy V Brygady na tym terenie. Zauważyłam pewną zasadę: ci, którzy osobiście zetknęli się z majorem lub z jego żołnierzami, wyrażali się o nich w samych superlatywach: "wspaniali, kulturalni, uczciwi, zdyscyplinowani". Młodsze pokolenie, które o "Łupaszce" dowiadywało się na lekcjach historii i z różnych imprez ku czci "utrwalaczy władzy ludowej", bardzo często zauważa, że "nie wiadomo, jak to było; byli kontrowersyjni" itp. Jest jeszcze trzecia kategoria rozmówców - ci, których rodzice bądź dziadkowie służyli lub współpracowali z Urzędem Bezpieczeństwa albo tworzyli organy władzy komunistycznej.
Serdeczna pamięć o żołnierzach V Brygady zachowała się we wsi Ocypel, w której łupaszkowcy często bywali, a nawet bawili się tu na weselu - o czym z sentymentem wspominała nam siostra panny młodej. W innym miejscu Borów Tucholskich starszy pan, zapytany jak zapamiętał obcych przecież na Kaszubach żołnierzy z Wileńszczyzny, odparł: "A jacy oni obcy? Nosili Matkę Boską na piersi, modlili się, to jacy obcy?". Utkwiło mi w pamięci wiele takich rozmów i spotkań, jak choćby wzruszający wieczór przy ognisku w leśniczówce Zwierzyniec. Gospodarz doskonale pamiętał żołnierzy majora "Łupaszki", bo byli częstymi i zawsze mile widzianymi gośćmi w domu jego matki. W Krępkach osiem lat temu starsza pani opowiadała, że łupaszkowcy spędzili w gospodarstwie jej rodziców noc: "Wspaniali, grzeczni, pięknie umundurowani, zrobili na nas jak najlepsze wrażenie. Jeden obiecał, że jak się to wszystko skończy, to wróci tu i ożeni się ze mną", a po chwili żartem dodała: "Do tej pory na niego czekam". To świadectwa tych, którzy bezpośrednio zetknęli się z majorem "Łupaszką" i jego żołnierzami. Niestety, w wielu środowiskach żywa jest "czarna legenda" majora "Łupaszki", a najbardziej poruszający jest fakt, że spotykaliśmy nawet nauczycieli historii, którzy wiedzieli o nim tyle, ile podawała komunistyczna propaganda.
Do zadań patroli podczas rajdu należy także przeprowadzenie akcji informacyjnej wśród miejscowej ludności. Młodzież rozdaje tysiące ulotek, rozkleja po wsiach plakaty, zbiera podpisy pod wnioskiem o postawienie pomnika "żołnierzy wyklętych" etc. Odkłamywanie historii uczestnicy rajdów czują w nogach - dziennie pokonują od 25 do 35 km, z ciężkimi plecakami na barkach, a zamiast odpoczynku po dotarciu do wsi otwierają rozkaz i okazuje się, że muszą zrobić tu "akcję propagandową", więc - w przekonaniu, że działają "w słusznej sprawie" - podnoszą się z ziemi, aby wykonać zadanie. Niewątpliwie Rajd Szlakiem V Wileńskiej Brygady AK przyczynił się do rozpropagowania prawdziwej historii "wyklętych". W ostatnich latach na Kociewiu i Kaszubach zniknęły napisy z pomników i obelisków ku czci ubeków, których było tu wiele, a co najważniejsze - nikt chyba nie pali już przy ubeckich pomnikach zniczy, co jeszcze niedawno czyniono w Czarnej Wodzie, gdzie nauczycielka stawiała je wraz ze swymi uczniami.

W niewoli propagandy
Są jednak tereny związane z działalnością V Brygady, jak np. Mazury czy Podlasie, gdzie prawda o "żołnierzach wyklętych", którzy - jak głosi uchwała Sejmu RP - "dobrze zasłużyli się Ojczyźnie", wciąż nie może przebić się przez komunistyczne kłamstwa. Choć - jak głosi wspomniana uchwała - "major Zygmunt Szendzielarz 'Łupaszka' stał się symbolem niezłomnej walki o Niepodległą Polskę", tam wciąż stoją pomniki tych, którzy służąc w aparacie komunistycznego terroru, przyczynili się do zniewolenia Polski. Przykładem niech będą pomniki ku czci funkcjonariuszy UB i milicji "poległych w walkach z bandami reakcyjnego podziemia" w gminie Jedwabno we wsiach: Kot, Piduń, kolonia Czarny Piec albo we wsi Tulice na Powiślu. Tam wiedza na temat oddziałów antykomunistycznego podziemia zatrzymała się na etapie artykułów prasowych z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, których już same tytuły niosły określoną treść: "Szpiedzy i mordercy z wileńskiego AK przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie", "Od współpracy z okupantem - do służby w obcym wywiadzie. Zdradziecka działalność wileńskiego ośrodka AK", "Szendzielarz, Minkiewicz cynicznie potwierdzają zbrodnicze akcje band 'Łupaszki', dokonane na żołnierzach polskich i radzieckich, członkach PPR i funkcjonariuszach władz państwowych", "Galeria zdrajców i morderców".
Czarną legendę żołnierzy "Łupaszki" kształtowały nie tylko pseudonaukowe książki, ale również powieści takie jak "Sztylet Burego" (1965 r.): "Twarz rudego herszta napłynęła purpurą (...) do izby wpadł kapral. Panie majorze, melduję swój powrót z zadania. Mam pilną i ważną wiadomość. 'Łupaszko' chwycił ze stołu pistolet, który leżał tuż obok opróżnionej do połowy litrówki, kubka z okowitą, kawałka żółtej słoniny i pociętej cebuli. Wymierzył broń w intruza. Mów! - warczał. W jego oczach czaiła się wściekłość".
Ta propaganda nadal zbiera żniwo. Gdy w 2010 r., w kościele św. Cyryla i Metodego w Hajnówce, odsłaniano tablicę ku czci Zygmunta Szendzielarza, ktoś porozwieszał na mieście ulotki z obelżywym tekstem: "Kościół katolicki czci mordercę prawosławnych". W Puszczy Białowieskiej w tym czasie odbywał się dwudniowy Rajd Pieszy Śladami Żołnierzy V Wileńskiej Brygady AK. Brała w nim udział ponad 50-osobowa grupa młodzieży. Był to już drugi taki rajd na terenie Białowieży, ale jeszcze wiele będzie musiało się ich odbyć, zanim dziennikarze przestaną wypisywać bzdury, takie jak np. Michał Bołtryk ("Przegląd Prawosławny" z września 2010 r.) o bandyckich rajdach żołnierzy V Brygady przeciwko ludności prawosławnej, paleniu wsi, a nawet paleniu żywcem dzieci itp. Podobnych artykułów w "Przeglądzie Prawosławnym" odnajdziemy więcej. W 2003 r. Walentyna Łojewska napisała: "To ci żołnierze, którzy siebie nazywali spadkobiercami tradycji Armii Krajowej, pod dowództwem majora Zygmunta Szendzielarza ps. 'Łupaszka' czy kapitana Romualda Rajsa ps. "Bury" mordowali, gwałcili, okradali, wyganiali z ich domów rdzenną ludność Podlasia". Pod tego typu kalumniami komentarze: "Nie mogę zrozumieć, że tacy mordercy dla prawicowych oszołomów są bohaterami. To byli pospolici bandyci w mundurach. (...) Ale z bandyckimi oddziałami szedł ksiądz.... Prawosławie to przecież konkurencja... ("Podlasiak", 13.03.2008). Powyższe słowa dotyczą tych samych żołnierzy, o których opowiadał nam podczas rajdu kociewski chłop: "Nocowali u nas, a rano ich dowódca major 'Łupaszko' zrobił zbiórkę i poprowadził wspólną modlitwę, po której śpiewali 'Kiedy ranne wstają zorze'". Nie mogło być inaczej, skoro swoich partyzantów idących na akcję żegnał słowami: "Z Bogiem, chłopcy".

Przełamać kłamstwa
Niestety, problem żywotności kłamstw na temat V Wileńskiej Brygady AK nie dotyczy tylko Podlasia. Patryk Kozłowski, autor książki biograficznej o Zygmuncie Szendzielarzu, zauważa, że aby zrozumieć ten problem w województwie warmińsko-mazurskim, trzeba znać jego specyfikę. - Tu jest niezmiernie trudno o wszelkie tego typu działania, ponieważ to województwo miało być modelowym przykładem społeczeństwa komunistycznego. Dalej władzę sprawuje tu aparat państwowy wywodzący się z PRL. Do tego dochodzą kwestie narodowościowe - tłumaczy. Warmia i Mazury to konglomerat społeczny ludzi bez korzeni, ludzi, którzy przybyli tu w 1945 roku z całej Polski. Są tu też Ukraińcy z akcji Wisła (15 proc.), Mazurzy (ok. 10 proc.), spora mniejszość niemiecka etc. - Tu nie ma żadnej niepodległościowej myśli. Nie ma regionalnej prasy poza "Gazetą Olsztyńską". Ludźmi nadal kierują komunistyczni kacykowie. Dla przykładu: aktualny marszałek województwa Julian Osiecki to pierwszy sekretarz komitetu miejskiego PZPR z Mrągowa! Tak mógłbym wymieniać w nieskończoność - dodaje Kozłowski.
Siła aktualności komunistycznej propagandy świadczy także o nieefektywności nauki najnowszej historii Polski w szkole. Dla przykładu - w jednym z najpopularniejszych podręczników do nauczania historii w szkole średniej (wyd. WSiP) zagadnienie podziemia antykomunistycznego jest częścią podrozdziału w temacie: Ustanowienie władzy komunistycznej w Polsce i odbudowa kraju ze zniszczeń wojennych. W podręczniku do gimnazjum wydawnictwa Operon z 2007 r. nie znalazłam ani słowa o podziemiu antykomunistycznym. Podręcznik wydawnictwa Rożak, choć wymienia "Ognia" i "Łupaszkę", to całą wiedzę na temat zbrojnego podziemia antykomunistycznego ujmuje w podtemacie zajmującym jedną czwartą strony. Niewątpliwie, gdyby nie działalność Instytutu Pamięci Narodowej niestrudzenie propagującego prawdę o antykomunistycznej partyzantce "żołnierze wyklęci" nadal byliby w podziemiu.

Nie dajmy zginąć poległym
W okresie PRL pamięć o majorze Zygmuncie Szendzielarzu i o jego żołnierzach starali się zachować jego dawni podkomendni. To oni, mimo inwigilacji i represji ze strony bezpieki, byli inicjatorami wmurowywania w kościołach tablic upamiętniających zarówno majora, jak i jego żołnierzy. Pierwszą taką tablicę udało się umieścić dzięki Jerzemu Lejkowskiemu "Szpagatowi", żołnierzowi V Brygady, i księdzu Henrykowi Jankowskiemu w kościele św. Brygidy w Gdańsku w 1982 r. (za co Lejkowski był wielokrotnie wzywany na przesłuchania do bezpieki). Drugą zawieszono w bazylice Mariackiej, gdzie proboszczem jest bardzo oddany żołnierzom Armii Krajowej ks. infułat Stanisław Bogdanowicz. Choć wiele lat upłynęło od czasu, gdy pamięć "wyklętych" trzeba było czcić potajemnie, takich memoriałów jest niestety niewiele. Powstają zazwyczaj z inicjatywy osób prywatnych lub stowarzyszeń. To one też dbają o odkłamywanie historii i propagowanie wiedzy na temat partyzantów z Wileńszczyzny. We wsi Kiersnowo niedaleko Brańska (woj. podlaskie) stoją pamiątkowy krzyż i tablica, na której widnieje napis: "Mjr Zygmunt Szendzielarz 'Łupaszko', Kawaler Srebrnego i Złotego Krzyża Virtuti Militari, dowodził V i VI Brygadą AK na Podlasiu, Mazurach i Pomorzu w walce o niezależność Polski w latach 1945-1947. Rozstrzelany przez stalinowców w Warszawie 8 lutego 1951 r. Cześć jego pamięci". To właśnie tutaj, w Kiersnowie, w gospodarstwie państwa Kiersnowskich, ukrywał się "Łupaszka" po odejściu z Wileńszczyzny. Memoriał poświęcony pamięci żołnierzy V Wileńskiej Brygady AK i ich dowódcy stanął także kilka lat temu przy kościele w Lubichowie, gdzie miejscowy proboszcz oraz dyrektor szkoły rokrocznie goszczą u siebie sztab i uczestników Rajdu Pieszego Szlakiem V Wileńskiej Brygady AK. Niewiele znajdziemy takich miejsc - nieporównywalnie mniej niż pomników "utrwalaczy władzy ludowej". W 2007 r. podczas odsłaniania kolejnej tablicy ku czci łupaszkowców w wiejskim kościele w Zimnej Wodzie na Mazurach ówczesny minister obrony narodowej Aleksander Szczygło powiedział: "Walka mjr. Szendzielarza została wygrana po kilkudziesięciu latach, a pamięć okazała się silniejsza niż kłamstwa propagandy".
Chcielibyśmy, aby tak było, ale kiedy co roku, 1 listopada, spotykamy się w grupie kilkudziesięciu osób na cmentarzu garnizonowym w Gdańsku przy pomniku pomordowanych i poległych żołnierzy Armii Krajowej, ze smutkiem spoglądamy na znajdujący się w pobliżu cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej. Tam palą się setki zniczy, a przy grobach obrońców Ojczyzny jest ich może kilkadziesiąt. Przed uroczystością Wszystkich Świętych myjemy ten pomnik i znajdujące się obok niego symboliczne mogiły Danki Siedzikówny "Inki" oraz Feliksa Salmanowicza "Zagończyka" (żołnierzy V Wileńskiej Brygady AK zamordowanych w gdańskim więzieniu w 1946 r.) - usuwamy z nich grube warstwy błota, wyrzucamy stare wypalone znicze i grabimy liście. Choć jest to cmentarz komunalny, odpowiednie władze zapominają o pomniku poświęconym pamięci tych, których komunistyczni oprawcy skazali na zapomnienie, ukrywając miejsce ich pochówku. Do dziś stoją tu znicze, które przynieśliśmy 1 listopada.

Anna Kołakowska
 

DO

Zobacz również inne publikacje związane z tym tematem:

Artykuły:
• To są rycerze - [2011-03-01]
• "Żołnierze wyklęci" - najlepsi z najlepszych - [2011-03-01]
• Wracają na karty historii - [2011-03-01]
• Pamięci "żołnierzy wyklętych" - [2011-03-01]
• Bohater konsekwentny - [2011-02-08]
• 100. rocznica urodzin Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki"
Żołnierz Świętej Sprawy
- [2010-03-12]
Audycje:
• Narodowy Dzień Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" - [2011-03-01]
prof. Józef Szaniawski
• 60. rocznica stracenia mjr. Zygmunta Szendzielarza"Łupaszki" - [2011-02-08]
prof. Józef Szaniawski

Żołnierze Wyklęci-najlepsi z najlepszych

“Żołnierze wyklęci” – najlepsi z najlepszych

Aktualizacja: 2011-02-28 10:28 pm

Co stanowi o metodzie działania sowieckiego na podbity naród? Tę metodę można porównać do operacji chirurgicznej, polegającej na wyjmowaniu pacjentowi jego mózgu i serca narodowego. Ale wiemy, że pierwszym warunkiem jest, aby pacjent leżał spokojnie. (…) Pod tym względem bolszewicki zabieg chirurgiczny nie tylko nie różni się od normalnego, a raczej bardziej niż każdy inny uzależniony jest od mądrze stosowanej etapowości, a warunkiem jego powodzenia jest właśnie ta straszna, milcząca, zastrachana, sterroryzowana psychicznie bierność społeczeństwa. Jego bezruch. Jego fizyczne poddanie. Społeczeństwo, które strzela, nigdy się nie da zbolszewizować. Bolszewizacja zapanuje dopiero, gdy ostatni żołnierze wychodzą z ukrycia i posłusznie stają w ogonkach. Właśnie w Polsce gasną dziś po lasach ostatnie strzały prawdziwych Polaków, których nikt na świecie nie chce nazywać bohaterami (…). Józef Mackiewicz fragment artykułu z londyńskich “Wiadomości” z 1947 r.

“Żołnierze wyklęci” to żołnierze polskiego zbrojnego podziemia niepodległościowego walczący przez lata z reżimem komunistycznym. Ludzie skazani przez komunistów na zapomnienie, na nieistnienie w społecznej świadomości. Przez dziesięciolecia zniesławiani, opluwani – wykluczeni z narodowej pamięci. Po raz pierwszy obchodzimy dziś nowe święto państwowe – Dzień Żołnierzy Wyklętych. Warto przypomnieć, co kryje się za tym pojęciem, kto jest jego autorem, kto w istocie był inicjatorem tego święta i dlaczego przypada ono właśnie 1 marca. A także to, kim w istocie byli owi “żołnierze wyklęci”.

Termin “żołnierze wyklęci” nie jest określeniem historycznym, nie pochodzi z epoki walki prowadzonej przez niepodległościowe podziemie. Powstał znacznie później, w początku lat dziewięćdziesiątych, w warszawskim środowisku Ligi Republikańskiej, w grupie młodych ludzi skupionych wokół mecenasa Grzegorza Wąsowskiego, odpowiedzialnego za działania mające przywrócić społecznej świadomości żołnierzy antykomunistycznego podziemia niepodległościowego. Powstała wówczas wystawa poświęcona podziemiu niepodległościowemu – pod takim właśnie tytułem “Żołnierze Wyklęci” – objechała dosłownie całą Polskę. Była to pierwsza wystawa po upadku rządów partii komunistycznej w Polsce poświęcona bohaterom podziemnej walki zbrojnej z komunizmem. Pojęcie “żołnierze wyklęci” zostało szeroko spopularyzowane następnie przez Jerzego Ślaskiego, dzięki jego książce o podziemiu, wydanej przez Oficynę Wydawniczą RYTM. Pokłosiem wystawy stworzonej przez Grzegorza Wąsowskiego i jego kolegów był też monumentalny album pod takim samym tytułem, którego drugie wydanie w 2002 roku (z przedmową premiera, prof. Jerzego Buzka) połączone było z prezentacją wystawy w Sejmie. Pamiętam, jak kolosalne wrażenie wywierały na widzach, także parlamentarzystach, wystawowe plansze. Wbrew ukutej przez propagandę komunistyczną tezie o “bandach” i “bandytach” – z setek fotografii spoglądały twarze inteligentnych, młodych ludzi, w mundurach Wojska Polskiego, z orłem w koronie na czapkach i często ryngrafem z Matką Boską Ostrobramską lub Częstochowską na piersi. Widok, który skłaniał do zastanowienia – to jednak nie byli “bandyci”…

Mecenas Grzegorz Wąsowski z grupą przyjaciół pozostał wierny sprawie, której od lat służy. Kieruje pracami Fundacji “Pamiętamy”, mającej za cel przywracanie dobrej pamięci o ludziach, którzy pierwsi przeciwstawili się komunistycznemu bezprawiu. Którzy oddali życie za niepodległość Polski, wolność człowieka i wiarę przodków. Którzy nie mają najczęściej własnych grobów, a przez komunistów i ich duchowych spadkobierców zostali obdarci nawet z prawa do dobrego imienia.

Jak powstańcy

“Żołnierze wyklęci” to ludzie, których porównujemy z uczestnikami powstań narodowych, którzy nie mając szans na zwycięstwo, także chwytali za broń w imię wartości najwyższych. Historycy coraz częściej nie wahają się określać zjawiska, jakim była walka zbrojnego podziemia z reżimem komunistycznym, mianem polskiego powstania antykomunistycznego. Porównajmy – przez szeregi powstańcze w latach 1863-1864 przewinęło się około 200 tysięcy uczestników, z tym że nigdy w polu nie było jednorazowo więcej niż 22-23 tysiące ludzi pod bronią (lato 1863 r.). W 1945 r. w podziemiu niepodległościowym przeciwstawiającym się komunistom było około 200 tysięcy uczestników, w tym około 20 tysięcy w oddziałach partyzanckich lub bojowych jednostkach dyspozycyjnych. Wydaje się, że oba zjawiska polskich zbrojnych wystąpień z lat 1863-1864 oraz 1944-1956 są porównywalne. Dziś nikt z nas nie nazywa Powstania Styczniowego zaburzeniami roku 1863 czy w jakiś podobny sposób. Nie mamy wątpliwości, że było to powstanie. Skąd więc wątpliwości w drugim przypadku?

Dlaczego właśnie 1 marca stał się Dniem Żołnierzy Wyklętych? Bo to data symboliczna – 1 marca 1951 r. życie stracili zamordowani “w majestacie komunistycznego prawa” członkowie IV Zarządu Głównego Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”, największej niepodległościowej struktury poakowskiej.

Inicjatorem proklamowania Dnia Żołnierzy Wyklętych i wyboru 1 marca jako jego terminu był śp. dr hab. Janusz Kurtyka, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, placówki, której dorobek w zakresie badań nad najnowszą historią naszego kraju, w tym dziejów oporu przeciw reżimowi komunistycznemu, jest nie do przecenienia. Prezes Kurtyka nie doczekał zrealizowania swojego postulatu, dołączając 10 kwietnia 2010 r. do grona tych, o których pamięć zawsze walczył i dbał. Nie doczekał także prezydent Lech Kaczyński, dla którego działalność “żołnierzy wyklętych” zawsze była istotnym elementem naszej historii. Dość wspomnieć, iż to właśnie on podjął przywracanie im należnej godności – honorując, niestety najczęściej pośmiertnie, wysokimi odznaczeniami państwowymi. Ustanowienie święta bohaterów polskiego powstania antykomunistycznego staje się niejako zwieńczeniem działań przez nich podjętych.

Cześć bohaterom

Gdy zastanawiamy się nad dziejami polskiego zbrojnego oporu przeciwko reżimowi komunistycznemu, nieuchronnie nasuwa nam się pytanie – kim byli organizatorzy i uczestnicy podziemia powojennego – tej najtrudniejszej i najtragiczniejszej karty walki o niepodległość.

Pochylając się nad życiorysami “żołnierzy wyklętych”, wbrew tezom głoszonym przez kilkadziesiąt lat przez komunistów, nie znajdziemy wśród nich przedstawicieli “warstw uprzywilejowanych” – tzw. kapitalistów, bogaczy czy wielkich posiadaczy ziemskich. W ogromnej większości to synowie chłopów, rzemieślników i urzędników, przedstawicieli wolnych zawodów. To z reguły mieszkańcy prowincji – małych powiatowych miasteczek, wsi – stanowiących główne zaplecze polskiej Wandei. Wrośnięci w lokalne społeczności – będący emanacją ich dążeń niepodległościowych, świadectwem sprzeciwu wobec komunistycznej rzeczywistości. To pokolenie wychowane i ukształtowane w wolnej Polsce lat międzywojennych – młodzi nauczyciele, urzędnicy, leśnicy, oficerowie i podoficerowie rezerwy, rzadziej oficerowie zawodowi, często ochotnicy – świeżo upieczeni maturzyści lub gimnazjaliści. Nie brakło wśród nich (choć rzadziej) także intelektualistów lub przedstawicieli zawodów elitarnych. Znajdziemy wśród nich uczestników walki o niepodległość Polski w latach 1914-1920, wywodzących się chyba z wszystkich formacji tej epoki. Reprezentantów wszystkich opcji politycznych istniejących w Polsce międzywojennej, od Polskiej Partii Socjalistycznej po Stronnictwo Narodowe, i apolitycznych propaństwowców, dla których podstawowym imperatywem działania były nie ambicje polityczne, ale gotowość poświęcenia i walki o wolną Polskę.

Gdy patrzymy na biografie “wyklętych”, na ich drogi życiowe, nieuchronnie nasuwa nam się też pytanie – kim byliby w Polsce w normalnych warunkach. Badając ich dzieje, uświadamiamy sobie, jak wiele Polska straciła przez ich śmierć z rąk komunistów. Nie zawahamy się nazywać ich “najlepszymi z najlepszych”. Tworzyliby z pewnością lokalne elity, których tak dziś krajowi brakuje. W życiu gospodarczym, samorządach, kulturze… Zapewne komuniści też mieli tę świadomość i tym bardziej śmierć naszych bohaterów stawała się nieuchronna.

Bohaterowie powstania antykomunistycznego, a zwłaszcza jego dowódcy, to ludzie konsekwentni w dokonywanych przez siebie wyborach. W ogromnej większości zaczynający swoją służbę dla Rzeczypospolitej w szeregach konspiracji już na początku okupacji niemieckiej. Mający za sobą, tak jak “Orlik”, “Łupaszka”, “Warszyc”, “Huzar”, “Młot”, “Ogień”, dziesiątki walk w obronie polskiego społeczeństwa – ze wszystkimi jego wrogami. Dla nich agresja sowiecka i komunistyczny przewrót mogły oznaczać tylko jedno – kontynuację walki. Postawę tę wzmacniała jeszcze inna wspólna dla owych postaci cecha – poczucie odpowiedzialności za podkomendnych, za ich rodziny i społeczności lokalne narażone na nieuzasadnione niczym represje komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. To właśnie owo poczucie odpowiedzialności skłaniało ich do formowania oddziałów partyzanckich będących miejscem schronienia dla ściganych żołnierzy “wolnej Polski”, do akcji z zakresu samoobrony – odbijania aresztowanych, zwalczania agentury komunistycznej bezpieki – stanowiącej największe zagrożenie dla członków konspiracji. To owo poczucie odpowiedzialności za życie powierzonych im istnień determinowało wreszcie ich postawę w godzinach najcięższej próby – kiedy to w sytuacjach bez wyjścia decydowali się ostatnią kulę przeznaczać dla siebie – zabierając do grobu całą wiedzę o współtowarzyszach broni i ich pomocnikach. Wiedzę tak groźną w obliczu ubeckich tortur.

I ostatnia chyba refleksja, należna tym, którzy mimo wszelkich trudności przechowali pamięć o naszych poległych w polskim powstaniu antykomunistycznym. To najczęściej zwykli mieszkańcy polskich wiosek i miasteczek, ludzie, którzy bezpośrednio stykając się z żołnierzami podziemia niepodległościowego lub wywodząc się z ich kręgu, wiedzieli, jak nieprawdziwy i krzywdzący ich pozostawał obraz wykreowany przez komunistyczną propagandę. Tacy ludzie, jak państwo Marian i Aniela Kiersnowscy z Kiersnowa, którzy wznieśli pierwszy pomnik majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki”, jak państwo Krzyżanowscy, którzy postawili pomnik partyzantów 5. Brygady Wileńskiej AK poległych w boju z NKWD w Miodusach Pokrzywnych. Jak Stanisław Świercz z Mławy, jeden z “wyklętych”, który cudem przeżywszy, nie zapomniał o swych towarzyszach broni i wielokroć upamiętniał ich na Mazowszu. Jak liczni, a nieznani mi opiekunowie partyzanckich mogił w Perlejewie, Śledzianowie, majdanie Topile, Klichach i dziesiątkach innych miejscowości.

Kazimierz Krajewski, dr Tomasz Łabuszewski

Kazimierz Krajewski i dr Tomasz Łabuszewski są pracownikami Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Warszawie.

 

To są rycerze

W mojej powieści jeden z bohaterów mówi do innego: “Podziwiam tych, którzy żyją prawem wilka, ścigani, odstrzeliwani, opluwani (…). Jesteście nadzieją, której ja niestety już nie dożyję”. Naszą rolą jest to, żeby o nich pamiętać.

Z Sebastianem Reńcą, historykiem, dziennikarzem, pisarzem, autorem powieści “Z cienia” poświęconej “żołnierzom wyklętym”, rozmawia Agnieszka Żurek

W jaki sposób dowiedział się Pan o istnieniu zbrojnego podziemia antykomunistycznego? W szkole o “żołnierzach wyklętych” oficjalnie nie można było uczyć.
- To było tak dawno temu, że już nie pamiętam. Takie rzeczy po prostu się wie. Ta wiedza przyszła sama, wraz z kolejnymi lekturami. Jako student historii dużo na ten temat czytałem. Kiedy byłem początkującym reporterem w “Dzienniku Zachodnim”, szukałem tematów, które mógłbym poruszyć na łamach gazety. Początkujący dziennikarz zawsze zaczyna od pisania o tym, na czym się zna, toteż ja zacząłem od “Bartka” – zgrupowania Narodowych Sił Zbrojnych walczącego z komunistami po wojnie. Wydawało mi się nie do pomyślenia, że śmierć blisko 170 osób tak długo może pozostawać zagadką. Nie wiemy, gdzie ci ludzie zostali pochowani, nie wiemy, kto w istocie odpowiadał za ich śmierć. Postanowiłem poruszyć ten temat na łamach gazety. Pojechałem zatem do Krakowa, spotkałem się z wdową po jednym z żołnierzy “Bartka” i napisałem reportaż. Kolejne teksty, które czytałem na ten temat, nie ujawniały niczego nowego. Badający sprawę historycy także nie docierali do nowych źródeł. Doszedłem do wniosku, że skoro nie da się już pogłębić tego tematu w ujęciu czysto historycznym, napiszę o tym powieść.

I tak powstała książka
“Z cienia”?

- Tak. Jest ona oparta na faktach, ale oczywiście także fabularyzowana. Prawdziwa jest na przykład defilada “Bartka” w Wiśle, prawdziwa jest też niestety obecność agenta bezpieki w szeregach oddziału. Potem szukałem wydawcy, zgłosiła się do mnie “Fronda”, w którym to wydawnictwie ukazała się powieść. Znakiem czasu jest to, że odezwały się do mnie przede wszystkim wydawnictwa kojarzone z “naszą stroną barykady”. Wydawnictwa tak zwanego głównego nurtu ciągle nie chcą podjąć tematu “żołnierzy wyklętych”.

Czy ogłoszenie 1 marca Dniem Żołnierzy Wyklętych w symboliczny sposób zamyka epokę triumfowania propagandy komunistycznej? Żołnierzom leśnej partyzantki nie oddano jednak jeszcze należnego hołdu.
- Oczywiście, że wciąż jeszcze czekają oni na zajęcie należnego im miejsca w historii. Został na szczęście ustanowiony dzień ich pamięci, ale nie znaczy to jeszcze, że pamięć o nich dzięki temu automatycznie wzrośnie. Nawet kolejne pomniki czy tablice stawiane “żołnierzom wyklętym” mogą dać jedynie impuls do przemyśleń, ale nie zmienią przecież od razu świadomości większości ludzi. Kiedy pytany, o czym piszę książkę, odpowiadałem, że zajmuję się tematem Narodowych Sił Zbrojnych, słyszałem często odpowiedź: “Jak to, pisze pan o tych, którzy współpracowali z Niemcami?”. Jako sztandarowy przykład podawano Brygadę Świętokrzyską, która przecież przedostała się na Zachód, walcząc z Niemcami oraz Sowietami i wyzwalała hitlerowski obóz koncentracyjny. Oskarżanie tej formacji o kolaborowanie z Niemcami jest absurdem.

Propaganda komunistyczna przedstawiająca “żołnierzy wyklętych” w jak najgorszym świetle wciąż zbiera żniwo?
- Propaganda komunistyczna nie różni się wcale istotnie od propagandy współczesnej. Tygodnik “Nie” nadal szkaluje polskich “leśnych” w tym samym stylu, w jakim robili to dawni komuniści. Używa nawet tego samego języka, żywcem wyjętego z prasy powojennej, w której NSZ-owcy opluwani byli bardziej jeszcze niż akowcy. NSZ czy NZW były to formacje z góry skazane przez komunistów na zagładę. Z “wyklętymi” się nie dyskutowało. Jeżeli już rozmawiano z nimi, to wyłącznie z pozycji szpiega, który miał rozbić ich oddziały od środka.

Może komuniści nienawidzili ich tak bardzo właśnie dlatego, że nie byli w stanie ich “kupić”?
- Tak, “kupić” ich się nie dało. To byli chłopcy, którzy z komunistami nie chcieli się “dogadywać”. Czekali na jakąś szansę, myśleli o tym, że może wybuchnie III wojna światowa. Władysław Anders na białym koniu jednak nie przyjechał.

Część z nich była chyba jednak świadoma, że tak się może stać, że prawdopodobnie nie przeżyją. A jednak trwali do końca.
- Tak, trwali do końca. Ostatni z nich zginął w 1963 roku. Ludzie żyli sobie wtedy normalnie, a oni nadal walczyli w lesie. A było to już przecież tyle lat po śmierci Stalina czy po październiku 1956 roku…

W filmie “Popiełuszko. Wolność jest w nas” młody ksiądz Jerzy jest świadkiem ubeckiej obławy na oddział “leśnych”. Słyszy krzyki komunistów: “Bandyci!”, i pyta ojca: “Czy to są bandyci?”. Ojciec odpowiada: “Nie, synku”. Chłopiec pyta dalej: “Czy to są żołnierze?”. I słyszy odpowiedź: “Nie”. I po chwili: “To są rycerze”. Czy Pan także postrzega “żołnierzy wyklętych” jako reprezentantów polskiego ducha w najczystszej postaci?
- Myślę, że tak. W mojej powieści jeden z bohaterów mówi do innego: “Podziwiam tych, którzy żyją prawem wilka, ścigani, odstrzeliwani, opluwani (…). Jesteście nadzieją, której ja niestety już nie dożyję”. Naszą rolą z kolei jest to, żeby o nich pamiętać. Na szczęście istnieją przebłyski nadziei, że pamięć ta zaistnieje w świadomości ogólnej. Najbardziej boli, że wciąż jeszcze można spotkać ludzi nazywających “wyklętych” faszystami. Na szczęście istnieją takie inicjatywy, jak zapowiadany film Jerzego Zalewskiego o “Roju” czy jak płyta zespołu “De Press” zatytułowana “Myśmy rebelianci”. Andrzej Dziubek zrobił świetną robotę. Byłem na koncercie De Press w Krakowie i widziałem, jak zachowują się pod sceną młodzi ludzie – aż mnie ciarki przechodziły ze wzruszenia. Kiedy z kolei na koncercie w Muzeum Powstania Warszawskiego starszy pan zaśpiewał piosenkę, którą znał z okresu leśnej partyzantki pt. “Niech się pani pomodli”, okazało się, że linia melodyczna tej piosenki jest prawie identyczna z tą, którą skomponował – nie znając jej wcześniej – Andrzej Dziubek. Jest w tym jakaś metafizyka.

Myśli Pan, że mimo wszystko patriotyzm w Polsce zdobywa kolejne przyczółki?
- Jesteśmy Narodem, którego patriotyzm manifestuje się w chwilach tragicznych. Przykładem takiej manifestacji było to, jak zachowaliśmy się po 10 kwietnia. Kiedy widzimy takie zachowania, napełnia nas optymizm i nie były to wcale “demony patriotyzmu”, jak próbowano nam wmówić. Z drugiej strony – kiedy rozmawiam z gimnazjalistami, mówią mi, że więcej dowiedzieli się o historii z mojej beletrystyki niż z lekcji i z podręczników. Niedawno ukazał się także zbiór moich opowiadań o działaczach podziemia solidarnościowego “Wiktoria”. Dostałem wtedy bardzo miły list od gimnazjalisty, który jasno powiedział mi, że nie miał pojęcia o tym, jak w rzeczywistości wyglądał PRL. Znał go tylko z filmów Stanisława Barei i nie wiedział, że PRL był krajem totalitarnym – niezależnie od tego, czy rządził Bolesław Bierut, czy też Wojciech Jaruzelski.

A Jaruzelski zapraszany jest na salony…
- Tak, i to jest straszne. Wojciech Jaruzelski zapraszany na salony, Czesław Kiszczak tytułowany jest człowiekiem honoru… Po 1989 roku Polacy nie umieli rozliczyć tego, co było wcześniej, i dopiero wtedy zacząć żyć na nowo. A my zastanawiamy się teraz, jak to się dzieje, że naszymi służbami specjalnymi czy dyplomacją wciąż mogą sterować dawni pracownicy lub współpracownicy Służby Bezpieczeństwa. Nikt nie wyobrażał sobie sytuacji, żeby po wojnie Niemcy przejęli aparat nazistowski. A u nas niektóre nazwy ulic pozostały takie, jakie były przed 1989 rokiem. Brak zmian tłumaczy się kosztami. Oszczędzamy, a potem ponosimy straty dużo większe. Nie możemy przecież mieszkać przy ulicy Nowotki, bez przesady. Nikt nie będzie mieszkał przy ulicy Goebbelsa w Berlinie.

A propos nazw ulic – widziałam ostatnio zdjęcie, na którym w nazwie ulicy Żołnierzy Wyklętych drugie słowo zostało zamalowane czerwonym sprayem.
- Pewnie, niestety, zrobił to jakiś młody człowiek. Trudno się dziwić, jeśli młodym ludziom wciąż serwowane są opowieści o “faszystowskim” podziemiu antykomunistycznym wykonującym wyroki na ludziach za to, że nie podobał im się czyjś kształt nosa. Tak nie było. Ci żołnierze, kiedy wykonywali wyroki, to nie za to, że ktoś miał takie lub inne pochodzenie, ale dlatego, że był na przykład w komunistycznej bezpiece, partii, NKWD czy Armii Czerwonej. Nazywanie ich faszystami to skrajnie niesprawiedliwa ocena. To nie byli żadni faszyści, to byli patrioci. I to najwięksi, tacy, którzy nie zgodzili się na żadną formę współpracy z reżimem totalitarnym. Oni doszli do wniosku, że żadna forma współpracy z komunistami nie ma po prostu sensu. Premier Stanisław Mikołajczyk za to współpracował z nimi wtedy, kiedy w lasach wciąż jeszcze walczyli ludzie. Dziesiątki tysięcy “rebeliantów”.

Jakie przesłanie skierowaliby do polskiej młodzieży “żołnierze wyklęci” w 2011 roku?
- Myślę, że powtórzyliby za mistrzem Józefem Mackiewiczem: “Tylko prawda jest ciekawa”. Dzisiaj nie musimy walczyć z zaborcami czy okupantami, ale musimy walczyć o prawdę – czy dotyczy ona Katynia 1940 roku, czy Smoleńska 2010 roku. To jest nasz obowiązek. Wielkie zasługi na polu przywracania pamięci o “żołnierzach wyklętych” ma fundacja “Pamiętamy”, Mariusz Kamiński i całe środowisko Ligi Republikańskiej, działające na wielu polach naszego życia społeczno-politycznego. Warto wymienić także katowickie stowarzyszenie “Pokolenie”, podobnie jak Liga wywodzące się z dawnych działaczy Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Wydaje ono z kolei choćby Encyklopedię “Solidarności”. Trzeba oddać hołd tym, o których warto pamiętać. Ta walka jest często naprawdę trudna.

Henryk Elzenberg twierdził, że miarą wartości walki nie jest to, czy zakończy się ona zwycięstwem czy klęską, ale wartość sprawy, jakiej ta walka dotyczy. Takie motto umieściła na swojej stronie internetowej fundacja “Pamiętamy”.
- Dokładnie to zdanie przebija się także w mojej książce, nie pamiętam tylko, czy jako cytat, czy też jako wypowiedź któregoś z bohaterów. Najważniejsze jest to, żeby młodzi ludzie o tym wiedzieli. Podobnie jak w XX-leciu międzywojennym istniała pamięć o powstańcach styczniowych, a z kolei “żołnierze wyklęci” pamiętali o zwycięskiej wojnie polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Wmawia się nam, że patriotyzm jest domeną wyłącznie ludzi starszych, w ten sposób przedstawia się to w mediach głównego nurtu. A tymczasem po katastrofie smoleńskiej “obudziło się” także wielu młodych ludzi.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 1 marca 2011, Nr 49 (3980)

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 1 marca 2011, Nr 49 (3980)

! marca -Dzień Pamięci o Żołnierzach Wyklętych

Cześć Ich pamięci

Posted by krolowapokoju w dniu 28/02/2011

1 marca przypada Dzień Pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Zapraszam na stronę Fundacji „Pamiętamy”, której celem jest przywrócenie pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Strona Fundacji Pamięci. Niech ta pamięć nigdy nie zaginie.

Ja polecam film o sanitariuszce Inka. W oficjalnych mediach będzie całkowita cisza o tym dniu. Dlatego apeluje przestańcie oglądać WSI24 TV i Polsaty . Usiądźcie i zobaczcie patriotyczny film polski. Proszę o wywieszenie flagi polskiej w tym dniu na swoim domu.

Rankiem 28 sierpnia 1946 r., na 6 dni przed 18. urodzinami, Danka Siedzikówna „Inka” weszła do sali egzekucyjnej w gdańskim więzieniu przy ul. Kurkowej. Była godzina 6.15. Sala egzekucyjna pełna ludzi. Wśród nich przejęty tą sytuacją do głębi wikariusz kościoła garnizonowego w Gdańsku ks. Marian Prusak, który dwie godziny wcześniej spowiadał „Inkę”. Odczytano wyrok. Strzały z pepesz drasnęły tylko dziewczynę i zraniły jej towarzysza niedoli, oficera wileńskiej AK Feliksa Selmanowicza „Zagończyka”. Zanim te strzały padły, obydwoje zdążyli krzyknąć: „Niech żyje Polska!”. Oszołomieni hukiem wystrzałów osunęli się na ziemię, „Inka” podniosła się raz jeszcze i krzyknęła: „Niech żyje major ‘Łupaszko’!”. Dowódca plutonu egzekucyjnego, oficer KBW, podszedł i z bliskiej odległości, strzałami z pistoletu w głowę, zabił obydwoje.
W pożegnalnym grypsie, przekazanym z więzienia już po wyroku śmierci, Danka napisała: „Jest mi smutno, że muszę umierać. Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba…”.

cz.1

Udział Ukraińców w zdławieniu Powstania Warszawskiego

Udział Ukraińców w zdławieniu Powstania Warszawskiego – Marian Kałuski

Aktualizacja: 2011-01-29 11:59 pm

1 sierpmia 1944 r. wybuchło Powstanie Warszawskie, które trwało 63 dni. Była to powszechna, wyzwoleńcza walka zbrojna Armii Krajowej i ludności Warszawy z hitlerowskimi/niemieckimi okupantami. W tej nierównej walce, toczonej w warunkach druzgocącej przewagi niemieckiej i wobec odmowy udzielenia pomocy powstańcom przez Stalina i z braku pomocy militarnej i dyplomatycznej ze strony Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych Ameryki, zginęło ok. 18 tys. powstańców i ok. 150-200 tys. ludności cywilnej, a wielkie miasto – stolica Polski miało przestać istnieć. Po Powstaniu cała pozostała ludność została wysiedlona m.in. do obozów koncentracyjnych i zagłady oraz na roboty przymusowe do Niemiec. Opustoszała Warszawa stała się terenem działalności specjalnych oddziałów niemieckich i ukraińskich, które paląc i wysadzając, zniszczyły 80% miasta. Podczas Powstania wróg nie tylko dopuścił się zbrodni wojennych wobec ludności Warszawy, ale wręcz potwornej zbrodni ludobójstwa.

Podczas obchodów 60. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego w Warszawie 1 sierpnia 2004 r. kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder powiedział m.in.: „Pochylamy się w poczuciu wstydu pod ciężarem zbrodni popełnionych przez oddziały hitlerowskie. To one napadły na Polskę w 1939 roku. Po upadku powstania w 1944 roku obróciły dawną Warszawę w gruzy i zgliszcza. Niezliczone rzesze polskich kobiet, mężczyzn i dzieci zamordowano lub wywieziono do obozów i na roboty przymusowe. Tutaj w miejscu polskiej dumy i niemieckiej hańby mamy nadzieję na pojednanie i pokój” (PAP 2.8.2004).

Z kolei Bronisław Wildstein w swoim artykule pt. „Waga historii”, opublikowanym w „Rzeczypospolitej” z 2 sierpnia 2004 r. napisał m.in.: Uroczystości 60 rocznicy Powstania Warszawskiego przypomniały, że bez uznania prawdy historii trudno budować przyszłość. „To uderzające, że tak elementarna prawda kwestionowana była tak długo w naszym kraju, a wielka uroczystość odbyła się nie w 50., a dopiero w 60. rocznicę Powstania”.

Rzeczywiście, po raz pierwszy politycy polscy, a za nimi światowe media mówiły głośno w odniesieniu do Powstania nie tylko o hańbie niemieckiej, ale także o haniebnej roli Stalina/Związku Sowieckiego, jak również krytykowały Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone za brak udzielania pomocy powstańcom i w ogóle za zdradzenie sojusznika polskiego – za pozostawienie Polski jako łupu ZSRR pod koniec II wojny światowej („Washington Times” 1.8.2004). Premier Marek Belka powiedział, że rząd brytyjski powinien przeprosić Polaków za zdradę.
Niemcy, w osobie kanclerza Schroedera, przyznali się do napaści na Polskę w 1939 r. i do haniebnej zbrodni popełnionej na ludności Warszawy i mieście. Rosję, Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię ciągle nie stać na przeproszenie za to czego nie zrobili, a mogli zrobić według akurat co wydanej książki Normana Daviesa „Powstanie ‘44”, dla walczącej Warszawy. 
Ale czy tylko te narody zawiniły wobec Polski i Polaków podczas II wojny światowej oraz powstańczej Warszawy?

Otóż literatura odnosząca się do Powstania Warszawskiego jest pełna dokumentów, informacji i relacji obciążających za tę zbrodnię także Ukraińców, walczących wtedy u boku Niemców. I to za wyjątkowo wyrafinowane barbarzyństwo i ludobójstwo. Dużo tych oskarżeń pod adresem Ukraińców jest w pracy prof. Zygmunta Wojciechowskiego „Zbrodnia niemiecka w Warszawie”, wydanej już w 1946 r., a więc kiedy jeszcze wszyscy wszystko dobrze pamiętali. Właściwie nie ma bodajże ani jednej publikacji o Powstaniu Warszawskim, w której nie ma mowy o barbarzyństwie ukraińskim podczas Powstania.

Władysław Pobóg-Malinowski w swej „Najnowszej historii politycznej Polski 1864-1945. Tom Trzeci. Okres 1939-1945” (Londyn 1960) napisał, że „Udział Ukraińców w tłumieniu powstania i w bestwialstwach wobec ludności wymaga jeszcze badań”. Było to napisane 44 lata temu. Jednak, z przyczyn natury politycznej, ten temat leży ciągle odłogiem. Żąda się przeprosin od Niemców i Rosjan, a także od rządów Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych Ameryki, ale nie od Ukraińców, których wina jest wyjątkowo duża, na pewno – w odniesieniu do samego Powstania Warszawskiego – dużo większa od winy Churchilla i Roosevelta.

Nikt nie tylko nie mówi o konieczności przeproszenia Polaków przez Ukrainę/Ukraińców za tę zbrodnię, ale niektóre wpływowe czynniki polskie także świadomie przemilczają lub fałszują tę sprawę. Podobnie czynią Ukraińcy – i to nie od dzisiaj. Nie ma się temu co dziwić, gdyż nikt dobrowolnie nie przyznaje się do winy, a tym bardziej do potwornej zbrodni. Wkrótce po wojnie znani działacze emigracji ukraińskiej Łewyckyj i Ortynskyj dowodzili w paryskiej „Kulturze” (nr 56 i 61 1952), że ukraińska dywizja SS Galizien nie brała udziału w tłumieniu Powstania Warszawskiego, że dla Polaków wszyscy nie-Niemcy, którzy brali udział w dławieniu Powstania byli Ukraińcami. Potem w ich ślady poszli L. Szankowskyj, Taras Hunczak (który na łamach brytyjskiego „The Guardian Weekly” z 5 stycznia 1986 pisał, że żadne jednostki ukraińskiego wojska nie brały udziału w tłumieniu Powstania Warszawskiego!) i Wasyl Weryha, autor książki „Dorohami druhoj switowoj wijny. Lehendy pro uczast Ukrainciw w warszawśkomu powstanni 1944…”, wydanej w Toronto w 1980 r. Niebawem „niewinnych” Ukraińców zaczęli wspierać niektórzy proukraińsko nastawieni działacze „Solidarności” (np. Andrzej Zięba „72 rocznica powstania niepodległego państwa ukraińskiego. Ukraińcy i Powstanie Warszawskie” nakładem RKW NSZZ „S” Dolny Śląsk, Wrocław1990), miesięcznik „Znak” (nr 413-415) i michnikowska „Gazeta Wyborcza”. Jednak najdalej posunął się Kazimierz Podlaski (Bohdan Skaradziński) w swej książce „Białorusini, Litwini, Ukraińcy” (wyd. 3, Londyn 1985), który bandytów ukraińskich w służbie niemieckiej nie uważa za Ukraińców, gdyż: „ludzie ci bowiem realizowali swoje osobiste kariery i działali na rzecz… III Rzeszy, a nie – tak czy inaczej pojmowanej samoistnej Ukrainy… formacji ukraińskich nie było wtedy w Warszawie. Bóg ustrzegł, nas i ich, przed jeszcze jedną pozycją… na i tak długiej liście wzajemnych krzywd i zbrodni. Nie dopisujmy tej pozycji sami, hołdując bezkrytycznie mitom”.

Podlaski tak kończy swój proukraiński wywód: „Ukraińcy stanowili 1,5% garnizonu (niemieckiego w Warszawie), więc o ich roli pacyfikatorów Powstania nie będzie można poważnie mówić”. 
1,5% czegokolwiek odbieramy jako rzecz mało znaczącą. Jednak w wypadku Powstania Warszawskiego oznaczało to 270 zabitych i 75 ciężko rannych powstańców, 3000 zamordowanych cywilów i zniszczonych całkowicie 156 budynków („Encyklopedia Warszawy”, Warszawa 1994, s. 687). Czy doprawdy zabicie ok. 3500 ludzi i całkowite zniszczenie 156 budynków to niewielka zbrodnia?! Lub zbrodnia, o której, jak twierdzi Podlaski, „nie można poważnie mówić”?! A przecież Ukraińcy stanowili dużo, dużo większy odsetek żołnierzy garnizonu niemieckiego w Warszawie, liczącego 31 lipca 1944 ok. 20 000 ludzi (Władysław Bartoszewski „Dni walczącej stolicy. Kronika Powstania Warszawskiego” Londyn 1984), a później przeciętnie 25 000 ludzi. Jeśli było Ukraińców tylko 7,5% wśród żołnierzy garnizonu niemieckiego w Warszawie to wówczas ci żołdacy mają na swoim sumieniu 1350 zabitych i 375 ciężko rannych powstańców, 15 000 zamordowanych cywilów i zniszczonych całkowicie 780 budynków.

Wasyl Weryha w książce „Dorohami druhoj switowoj wijny. Lehendy pro uczast Ukrainciw w warszawśkomu powstanni 1944…” (Toronto 1980) dowodzi, że ukraińska dywizja Waffen SS Galizien (Hałyczyna) nie brała udziała w dławieniu Powstania Warszawskiego. Jednak jest faktem, że 150-osobowa ukraińska kompania policyjna, stacjonująca przy alei Szucha, należała do SS Galizien, o czym pisze A. Borkiewicz w pracy „Powstanie Warszawskie” (Warszawa 1957), a przyjmuje za prawdopodobne nawet Kazimierz Podlaski (str. 97). Tak więc także i historia SS Galizien jest zbroczona krwią powstańców i ludności Warszawy. Dowodem koronnym na to, że żołnierze SS Galizien byli w Warszawie podczas Powstania Warszawskiego jest m.in. to że ci ukraińscy SS-mani mówili po polsku (Aleksander Kamiński „Zośka i Parasol”, wyd. 3, Warszawa 1979). Byli to więc Ukraińcy z Galicji (skąd pochodzili ochotnicy do SS Galizien), gdyż Ukraińcy z rosyjskiej Ukrainy nie mówili po polsku. Także historyk niemiecki Hans von Krannhals, autor książki „Der Warschauer Aufstand 1944…” (Frankfurt am Main 1962), dowodzi, że w Warszawie była kompania dywizji SS Galizien.  
Pomimo tego, że wielu Ukraińców i Polaków starało się i stara przemilczeć lub pomniejszyć udział formacji ukraińskich w zdławieniu Powstania Warszawskiego, prawda wypływała co rusz z  powodzeniem na światło dzienne i dlatego strona polska nie może jej w dalszym ciągu całkowicie ignorować. Jednak z uporem maniaka robi się wszystko, aby przemilczać zbrodnie Ukraińców. Np. Andrzej Zięba jest zmuszony przyznać, że Ukraińcy brali udział w tłumieniu Powstania Warszawskiego. Stwierdza, że w Warszawie były dwie ukraińskie kompanie policyjne, że ukraińska formacja była w straży Pawiaka, a grupy Ukraińców w oddziałach Hiwis oraz w zgrupowaniu Reinefartha i że we wrześniu 1944 r. do Warszawy przybył Legion Wołyński w sile 400 ludzi. Tych faktów Zięba nie mógł ukrywać, tak jak to próbowali czynić Ukraińcy. Jednak nie tylko, że nic nie pisze o zbrodniach popełnionych na ludności Warszawy przez te oddziały ukraińskie, ale wręcz stara się przekonać czytelników swojego elaboratu, że ci ludzie nie mieli rąk zbroczonych w polskiej krwi, pisząc, że byli tłumaczami, że nie brali udziału w zbrodniach, że Legion Ukraiński poruszał się po terenach dawno „spacyfikowanych przez brygadę Kamińskiego (RONA)”.

Zięba po prostu kłamał, kiedy próbował wybielać rolę Ukraińców lub przemilczeć ich zbrodnie, a to kłamstwo obnażyła sama filoukraińska „Gazeta Wyborcza”. Maciej Kledzik w artykule „Kim byli sprawcy rzezi na Woli i Ochocie” (1.8.1990) tłumaczy fakt oskarżania przez ludność Warszawy Ukraińców za liczne i potworne zbrodnie popełnione na ludności cywilnej podczas Powstania Warszawskiego pisząc m.in.: „Do jednostki SS, zajmującej gmach wyższej Szkoły Nauk Politycznych przy ul. Wawelskiej, wcielona była kompania Ukraińców. Również w skład grupy bojowej Schutzpolizei (1700 żołnierzy) wchodziła kompania Ukraińców (150 żołnierzy) kwaterująca w alei Róż pod numerami 9 i 25. Po wybuchu Powstania, część z nich usiłowała przedrzeć się samochodami przez Śródmieście w kierunku Ogrodu Saskiego. Na Marszałkowskiej samochody rozbite zostały ogniem powstańców. Ukraińcy ukryli się w okolicznych domach, gdzie wymordowali wielu mieszkańców, w tym kobiety i dzieci, zanim nie zostali wybici przez zorganizowane grupki powstańców. Duży rozgłos tej zbrodni nadała powstańcza prasa i tak pojawiło się określenie oprawcy-Ukraińca, przypisywane później innym (nie-Niemcom walczącym u boku Niemców)…”.

Jeśli została udowodniona ponad wszelką wątpliwość obecność kompanii ukraińskich w gmachu wyższej Szkoły Nauk Politycznych przy ul. Wawelskiej i przy alei Róż i alei Szucha to, siłą rzeczy, wszelkie relacje polskie o walkach w tych rejonach z udziałem Ukraińców w pierwszej połowie sierpnia 1944 r. muszą być wiarygodne. Są one jednym wielkim oskarżeniem pod adresem Ukraińców. Np. Józef K. Wroniszewski w swej książce „Ochota 1939-1945” (Warszawa 1976) pisze: „Po raz pierwszy zaatakowali Niemcy redutę (powstańczą na Ochocie) 3 sierpnia… Tuż za tym przygotowaniem ruszyło od Wawelskiej natarcie kompanii SS „Galizien” przy wsparciu ogniowym działa czołgowego i cekaemów… 4 sierpnia… obrońcy Wawelskiej odpierali natomiast parokrotne ataki wspartej czołgami kompanii SS „Galizien”… Jakaś młoda dziewczyna rozpacza. To kilku Ukraińców ją zgwałciło: płacze, modli się, przeklina. Kto ją pomści?…W mordowaniu ludności cywilnej brali wybitny udział ukraińscy nacjonaliści”. Natomiast były minister rządu polskiego Stanisław Wachowiak pisał: „…Kiedy go żegnałem, nie myślałem, że już go nie zobaczę. Ukraińcy w drugi dzień Powstania wymordowali na ul. Wiejskiej całą rodzinę” („Wspomnienia” w: „Zeszyty historyczne” Nr 31, Paryż 1975). Z kolei głośny uczestnik Powstania Warszawskiego Aleksander Kamiński pisze: „…Z oznak na mundurach widać, że są to Ukraińcy, hitlerowcy z dywizji SS Galizien… Niektórzy (z nich) mówili po polsku… Ruszono… w stronę alei Szucha. Tam zatrzymano powstańców na dziedzińcu gestapo… Z rana przyszli do nich SS-mani Ukraińcy. Po południu rannych załadowano do samochodów. Następnie SS-mani oddzielili powstańczych chłopców od dziewcząt. Chłopców poprowadzono ulicą Wolską za miasto, w kierunku Pruszkowa, dziewczętom zaś kazano ustawić się pod murem (i je rozstrzelano) („Zośka i Parasol”, wyd. 3, Warszawa 1979).

Także nieprawdą jest, że Legion Wołyński nie walczył z powstańcami; ze walczył z powstańcami na Czerniakowie piszą Jarosław Gdański, autor książki dotyczącej wschodnich formacji armii niemieckiej, i Hubert Kuberski, autor pracy „Sojusznicy Hitlera”, w artykule pt. „Legenda o własowcach”, opublikowanym w „Rzeczypospolitej” z 31 lipca 2004 r. Oddział ten walczył także z 9. Pułkiem Piechoty 3. DP im. Traugutta 1. Armii WP, który spieszył na pomoc powstańcom, a następnie brał udział w operacji „Sternschuppe” (27-30 września) przeciwko zgrupowaniu Armii Krajowej w Puszczy Kampinoskiej. Legionem Wołyńskim, którego żołnierze brali uprzednio udział w rzeziach Polaków na Wołyniu (1943-44), dowodził płk Petro Diaczenko, przedwojenny oficer kontraktowy Wojska Polskiego. Tak się odpłacił Polsce i Polakom za to, że po ucieczce z zajętej przez bolszewików Ukrainy w 1920 r. mógł nie tylko zamieszkać w Polsce, ale także został oficerem Wojska Polskiego!

O Ukraińcach tłumiących Powstanie Warszawskie pisze także niemiecki historyk Guenther Deschner w pracy o powstaniu, wydanej w języku angielskim „Warsaw rising” (Londyn 1972). Niestety, ta dobra historia Powstania nie jest chyba w ogóle znana historykom polskim. Deschner pisze, że „Powstanie dało Ukraińcom idealną możliwość ujścia dla ich głęboko zakorzenionych antypolskich urazów”. Janina Popiel wspomina jak na krótko przed Powstaniem słyszała jak jeden z żołdaków ukraińskich mówił, że oddział ich przybył do Warszawy, aby „Lachiw rizaty” („Losy Polaków i Ukraińców” Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza, Londyn 19.9.1966). – I mordowali Polaków! I to w jak barbarzyński sposób. Marek Hłasko w swym opowiadaniu „Drugie zabicie psa” (Kultura Nr 1-2 1965, Paryż) pisze: „…I nie uwierzyłaby chyba również i w to, że widziałem w czterdziestym czwartym roku w Warszawie, jak sześciu Ukraińców zgwałciło jedną dziewczynę z naszego domu a potem wyjęli jej oczy łyżką do herbaty; i śmieli się przy tym i dowcipkowali…”. O tych zbrodniach ukraińskich mówiła cała powstańcza Warszawa i ludzie panicznie ich się bali. Zbigniew Zaniewski w książce „Powstanie i potem” (Londyn 1984) pisze: „…Nie lękała się śmierci, ani Niemców nawet, ale – o wstydzie! – przerażała ją możliwość dostania się w ręce „braci-Słowian” w niemieckich mundurach. Budziła siebie i innych po nocach, krzycząc że Ukraińcy… są już w bramie”. Dlatego, jak pisze Deschner, Polacy nie brali do niewoli Ukraińców (i SS-manów). Na plecach malowano im dużą literę „U” i rozstrzeliwano, albo, jak pisze Ukrainiec Lew Bykowskyj w swoich wspomnieniach z okresu Powstania „Polskie powstanie w Warszawie w roku 1944” („Zeszyty historyczne” Nr 5, Paryż 1964): „Do niebezpiecznych robót na pierwszej linii frontu powstańcy używali jeńców niemieckich, Volksdeutschów i Ukraińców”.

O udziale Ukraińców w dławieniu Powstania piszą także inni Niemcy, przede wszystkim dowódca wojsk niemieckich dławiących Powstanie – gen. von dem Bach, który wykorzystywał Ukraińców, znających dobrze język polski, m.in. jako szpiegów, których wysyłał na stronę polską („Ostatni akt” w: „Drogi Cichociemnych” Londyn 1961) i niemiecki historyk Powstania Hans von Krannhals, autor książki „Der Warschauer Aufstand 1944…” (Frankfurt am Main 1962). Krannhals obwinia głównie nie-Niemców w niemieckich mundurach, w tym Ukraińców, za wszelkie potworności, które miały miejsce podczas Powstania. „Dzicz wschodnia” – mówił o nich gen. Reinefarth, a gen. Erich vom dem Bach wtórował mu: „Można uwierzyć w teorię Untermenscha” (Józef Mackiewicz „Nie trzeba głośno mówić” IL Paryż 1969).
Należy także pamiętać, że Ukraińcy, chyba wszyscy z rosyjskiej Ukrainy, stanowili duży odsetek w oddziałach rosyjskich i kozackich tłumiących Powstanie Warszawskie. Był to pułk RONA (Rosyjskiej Narodowej Armii Wyzwoleńczej), dowodzony przez M. Kaminskiego i którego potworne zbrodnie na cywilnej ludności Warszawy utkwiły najgłębiej w pamięci mieszkańców stolicy i przeszły na trwałe nie tylko do historii Powstania, ale i Warszawy, oraz oddziały kozackie: 209 Kozacki Batalion Schutzmannschaften, 3. Pułk Kozaków płk. Bondarenki, 69. Dywizjon Kawalerii i 572 Batalion Piechoty. Potwierdza to wiele dokumentów i relacji osób, które przeżyły Powstanie Warszawskie. Np. angielski historyk hitlerowskich formacji SS Martin Windrow w swej pracy „The Waffen-SS” (London 1984) pisze: „…w skład Brygady Kaminskiego wchodziło 6500 renegatów i morderców, głównie Ukraińców”. Z kolei mieszkająca po wojnie w Londynie Janina Zabłocka, która urodziła się w powiecie kaniowskim na rosyjskiej Ukrainie i znała świetnie język ukraiński, wspominała, że kiedy po Powstaniu pędzono ludność Warszawy do Pruszkowa, po drodze rewidowali ją Ukraińcy. Wrzasnęli: „Otwórz, starucha, torebkę, pokaż co w niej masz!”. Wówczas p. Zabłocka „obsypała mołojców gradem wyzwisk w ich rodzinnym (ukraińskim) języku. Tak im to zaimponowało, że puścili ją bez przeszkód…” („W sto lat – znad Dniepru do Londynu” Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza, Londyn 19.4.1979). Moja znajoma, która przeżyła Powstanie Warszawskie, Halina Kaczmarska z Melbourne, powiedziała mi, że dużo żołnierzy z formacji rosyjskich dławiących Powstanie mówiło, przyznawało się do tego, że są Ukraińcami. Byli to Ukraińcy, z formacji rosyjsko-kozackich, stacjonujący w byłej remizie strażackiej przy ul. Chłodnej, w budynkach byłej Szkoły Gazowej na ul. Gdańskiej oraz w budynkach byłej szkoły zawodowej na Bielanach.

Ukraińcy byli obecni i aktywni w Warszawie także po upadku Powstania Warszawskiego; prawdopodobnie brali udział w niszczeniu ocalałych budynków. Potwierdzają to różnego rodzaju źródła i publikacje. Np. dowódca Armii Krajowej, następca gen. Bora Komorowskiego – gen. Leopold Okulicki meldował w końcu października do rządu polskiego w Londynie o sytuacji w Warszawie: „Po kapitulacji Niemcy palą miasto… W Warszawie stacjonują oddziały policji, wojska oraz znaczne oddziały Ukraińców i Kozaków…” („Polskie Siły Zbrojne w drugiej wojnie światowej”, t. III Armia Krajowa, Londyn 1950). Z dokumentów ukraińskich można wymienić np. wspomnienia Pavlo Shandruka (Pawło Szandruka) „Arms of Valor” (New York 1959) czy wspomnienia Lwa Bykowskyego „Polskie powstanie w Warszawie w roku 1944…” („Zeszyty historyczne” Nr 5, Paryż 1964). Ukraińcy musieli być bardzo ważni w popowstańczej Warszawie skoro Shandruk pisze, że uzyskał zezwolenie od Niemców dla ukraińskiego pułkownika Sadowskyego na udanie się do Warszawy, aby mógł się spotkać ze swoim wnukiem, zapewne żołnierzem w oddziałach niszczących Warszawę.  
Nie ulega wątpliwości, że Ukraińcy obok wielu innych zbrodni popełnionych wobec Polski i na narodzie polskim podczas II wojny światowej mają na swoim sumieniu także chyba raczej spory udział w zdławieniu Powstania Warszawskiego i zniszczeniu stolicy Polski.

Od 1991 r. Polska na odcinku pd-wsch. swych granic ma po raz pierwszy od wczesnego średniowiecza za sąsiada państwo ukraińskie. Granice tego państwa ustanowił imperializm sowiecki/rosyjski. Od 1945 r. jest w nim także tak bardzo polski w swej historii Lwów. Osobiście uważam, że Polska bez Lwowa nie jest Polską w całym tego słowa znaczeniu. Jednak dzisiaj granice w Europie są nietykalne. Poza tym Ukraina jest dużym państwem i bez znaczenia pozostaje fakt, że jest to dzisiaj najbiedniejszy kraj w Europie („Encyclopaedia Britannica. 2003 Book of the Year). Kraj ten oddziela nas także od Rosji na tym odcinku. Pomimo tego, że Polska jest członkiem Unii Europejskiej i NATO, a Ukraina nie, w interesie tak Polski jak i Ukrainy powinno być, aby nasze narody dążyły do poprawnych stosunków międzypaństwowych, jak również między narodami polskim i ukraińskim.

We wspomnianym wyżej artykule pt. „Waga historii” Bronisław Wildstein pisze, że uroczystości 60 rocznicy Powstania Warszawskiego przypomniały, że bez uznania prawdy historii trudno budować przyszłość. Dlatego w imię lepszej przyszłości Ukraińcy i Polacy powinni nareszcie, szczególnie Ukraińcy, uznać prawdę historii i uregulować spory historyczne, które po dziś dzień dzielą oba narody. 
Wizerunek Ukraińca w oczach przeciętnego Polaka jest bardzo zły ze względu na historyczne zaszłości. I nie ulegnie zmianie dopóki Ukraińcy nie tylko że zaakceptują prawdę historyczną, ale także jeśli nie zdobędą się na męską decyzję i nie przeproszą Polaków za: antypolską postawę we wrześniu 1939 r., podczas sowieckiej okupacji Małopolski Wschodniej i Wołynia w latach 1939-41, za skierowane przeciw Polakom wysługiwanie się zbrodniczemu reżymowi hitlerowskiemu na ziemiach polskich w latach 1939-45 (na etnicznych ziemiach polskich, w tym podczas Powstania Warszawskiego), za rzezie Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1943-45 oraz udział w zagładzie Żydów polskich.

Duchowy przywódca Ukraińców, grekokatolicki arcybiskup Lwowa Andrzej Szeptycki (zm. 1944) na łożu śmierci zawołał do swych braci-Ukraińców: „Tylko z Polakami” (Celina Tarnawska-Busza „Kto jest winien niezgodzie polsko-ukraińskiej” Dziennik Polski Londyn 13.12.1990).

Marian Kałuski

Za: Kresy.pl

Łucja (12:52)

no comments

67 rocznica zagłady Huty Pieniackiej-z Bibula.com

67 rocznica zagłady Huty Pieniackiej

Aktualizacja: 2011-02-27 11:25 am

Dziś rozpoczynają sie uroczystości ku czci 1000 Polaków wymordowanych 28 lutego 1944 r. przez SS Galizien i UPA w Hucie Pieniackiej.

Zbrodnia w Hucie Pieniackiej – dokonana 28 lutego 1944 akcja pacyfikacyjna polskiej ludności cywilnej w Hucie Pieniackiej, w wyniku której śmierć poniosło od 600 do 1500 osób. Pacyfikacji dokonali, według śledztwa IPN, żołnierze 4 Pułku Policyjnego SS złożonego z ochotników ukraińskich, pod dowództwem SS-Sturmbannführera Siegfrieda Binza, wraz z okolicznym oddziałem Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) i oddziałem paramilitarnym składającym się z nacjonalistów ukraińskich, pod dowództwem Włodzimierza Czerniawskiego.

Huta Pieniacka liczyła wówczas 172 gospodarstwa i około 1000 mieszkańców, we wsi znajdowało się również spora liczba uciekinierów (m.in. z Wołynia), którzy opuszczali miejsca zamieszkania obawiając się fali morderstw dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich i wspomagających ich miejscowych ukraińskich chłopów. Ocalało około 160 osób.

Źródło: Wikipedia

 

Huta Pieniacka (na podstawie: Stopa J., Słownik geograficzny byłego województwa tarnopolskiego, Tom I A-J, W-wa 2007):

  • wieś w powiecie brodzkim-położona 18,5 km na wsch. od Białego Kamienia, 18 km na wschód od Złoczowa

  • leży nad potokiem Wiatyna (dopływ Seretu)

  • wg spisu z 30.09.1921 ludność wioski wynosiła 724 mieszkańców

  • przy drodze między Hutą Pieniacką a Majdanem występują niezwykłej urody źródła tzw.„Sine oko”i „Chowańce ”będące lejkowatymi zagłębieniami o przepaścistych brzegach zapełnione wodą w kolorze turkusowym(tzw. bezdonie)

  • pośrodku wielkiej polany, w miejscu straszliwej rzezi stoi pomnik upamiętniający zbrodnię odsłonięty w 2005 r. staraniem ROPWiM i rodzin zamordowanych.

II Wojna Światowa (wybrane daty):
1.09.1939 – Agresja III Rzeszy na Polskę
17.09.1939 – wkroczenie od wschodu Armii Czerwonej
22.06.1941 – agresja III Rzeszy na Związek Radziecki; w miejsce okupacji radzieckiej w Małopolsce wschodniej rozpoczyna się okupacja hitlerowska
14.10.1942 – umowna data powstania UPA, zbrojnego ramienia OUN
28.04.1943 – powstaje dywizja SS Galizien złożona z ukraińskich ochotników(oddziały tej dywizji brały udział w rzezi Huty Pieniackiej)Plakat werbunkowy do SS Galizien 1943.
9.02.1943 – Masakra we wsi Parośle pierwsza rzeź polskiej wsi na Wołyniu dokonana przez UPA
11.07.1943 – Krwawa niedziela; UPA dokonała skoordynowanej masowej rzezi Polaków w 167 miejscowościach.
28.02.1944Huta pieniacka przestała istnieć

Nad ranem tego dnia wieś została ostrzelana z broni maszynowej i moździerzy. Następnie wkroczyły do niej dowodzone przez niemieckiego oficera formacje policyjno-wojskowe, w których składzie znajdowali się Ukraińcy. Polska samoobrona wiedząc o planowanej akcji postanowiła nie podejmować działań, pozostawiając we wsi głównie kobiety, dzieci i mężczyzn w podeszłym wieku. Liczono że po dokonanej rewizji mieszkańcy nie będą poddani żadnym represjom. Po wkroczeniu napastników część mieszkańców została rozstrzelana na cmentarzu, pozostałych spędzono po kilkanaście osób do stodół i domów, a także do kościoła, zamykano i podpalano. Próbujących uciekać mordowano w bestialski sposób. Dobytek mieszkańców – bydło, rzeczy, zboże – zrabowano. Zginęło 1200-1500 osób, mieszkańców Huty Pieniackiej ale także uciekinierów z pobliskich wsi.28.02.2009 hołd zamordowanym Polakom oddali prezydenci Polski i Ukrainy,Lech Kaczyński i Wiktor Juszczenko.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie Historia Huty Pieniackiej

Łucja (12:48)

no comments

28 lutego 2011

67 rocznica zagłady Korościatyna

67 rocznica zagłady Korościatyna

Aktualizacja: 2011-02-28 11:53 am

Co roku w tym dniu moja śp. Babcia modliła się za 150 swoich sąsiadów, w tym też kilku krewnych i powinowatych, pomordowanych przez bandę UPA w nocy z 28/29 lutego 1944 r. Bandą dowodził greckokatolicki ksiądz z Monasterzysk wraz ze swą córką oraz syn innego księdza z Zadarowa. Wszyscy owi duchowni byli podwładnymi arcybiskupa Andrzeja Szeptyckiego, który milczał wobec tej zbrodni, a którego dziś Cerkiew greckokatolicka chce wynieść na ołtarze.

Mój sp. Ojciec tak zapisał to w swoim pamiętniku:

W nocy z 28 na 29 lutego 1944 r. banderowcy rozpoczęli rzeź mieszkańców Korościatyna. Rozpoczęli „żniwo” równocześnie z trzech stron, trzech wylotowych dróg, od Wyczółek, od Zadarowa (ukraińskiej wsi) i od Komarówki. Działały trzy wyspecjalizowane grupy: pierwsza „pracowała” toporami, druga rabowała, trzecia, złożona głównie z kobiet i wyrostków, paliła systematycznie domostwo po domostwie. Rzeź trwała niemal przez całą noc. Słyszeliśmy przerażające jęki, ryk palącego się żywcem bydła, strzelaninę. Wydawało się, że sam Antychryst rozpoczął swą działalność!

Z kolei siostra mojej Babci tak to relacjonowała.

Banderowcy zaatakowali o godz. 18-tej, a więc wtedy, gdy warty dopiero rozchodziły się na posterunki. Zdradziła to pewna Ukrainka ożeniona w Korościatynie. Zdradziła także hasło, którym posługiwali się wartownicy. Napastnicy wjechali do wioski saniami, wołając po polsku, że są partyzantami i żeby chłopcy z wioski zgromadzili się wokół nich. Chcieli ich bowiem w jak największej ilości wymordować. Po chwili zaatakowali i rozpoczęła się rzeź.

Mordowano zagrodę po zagrodzie. Wszystko było połączone z rabunkiem. Przede wszystkim odwiązywano
z postronków krowy i konie, a następnie uprowadzano je. Ukrainki wpadały do domów i przeskakując poprzez trupy kradły co się tylko dało, nawet obrusy, talerze i garnki. Za banderowcami jechały puste sanie, na które wrzucono łupy. Zdejmowano też kożuchy i buty zabitym. Później podkładano ogień. W grupie podpalaczy byli nawet dwunasto, czternastoletni chłopcy.

Dzisiaj za pomordowanych odprawię mszę św. w Borowie k. Strzelina, gdzie mieszka wielu wypędzonych z Korościatyna.

Poniedziałek, 28 lutego – Borów k. Strzelina – Dzień Kresowy

g. 11.00 – prelekcja o Kresach dla młodziezy szkolnej

g. 17.00 – msza św. w intencji śp. ks. Mieczysława Krzemińskiego i pomordowanych 67 lat temu w Korościatynie k. Monasterzysk w powiecie Buczacz.

g. 18.00 – prelekcja o Kresach i spotkanie autorskie.

Na zbiorowych mogiłach ani rząd polski, ani ukraiński, ani władze samorządowe, ani kościelne nie były dnia dzisiejszego postawić nie tylko pomnika, ale i krzyża z polskimi napisami.

Stoi tam jedynie nielegalnie postawiony drewniany krzyż bez żadnych napisów. Jest on niemym świadkiem zbrodni ludobójstwa.

Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie …

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Za: Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski blog

22 lutego 2011

O zgniłej Polsce mamy zapomnieć-masowe deportacje Polaków- z Bibula.com

O zgniłej Polsce mamy zapomnieć”

Aktualizacja: 2011-02-21 11:36 pm

- NKWD wpadli jak wilki z naganami i sztyletami do naszego domu, zaczęli niszczyć obrazy święte, łamali meble, wyzywali nas od polskich burżuij – wspominał kilkunastoletni chłopiec z Wołynia.

10 lutego 1940 roku władze sowieckie przeprowadziły pierwszą z masowych deportacji Polaków.

Według danych NKWD do północnych obwodów Rosji i na zachodnią Syberię wywieziono około 140 tys. ludzi. Decyzję o deportacji wydała 5 grudnia 1939 roku Rada Komisarzy Ludowych. Przez następne dwa miesiące trwały przygotowania do jej przeprowadzenia, w czasie których sporządzano listy i prowadzono “rozeznanie terenu”. Wywózka objęła chłopów, mieszkańców małych miasteczek, rodziny osadników wojskowych oraz pracowników służby leśnej. Jej przebieg nadzorował osobiście Wsiewołod Mierkułow – zastępca szefa NKWD Ławrientija Berii.

Deportacja odbyła się w straszliwych warunkach, które dla wielu były wyrokiem śmierci. Temperatura dochodziła nawet do minus 40 st. C. Na spakowanie się wywożonym dawano kilkanaście minut. Bywało i tak, że nie pozwalano zabrać ze sobą niczego.

Wtargnięcie sowieckich funkcjonariuszy tak opisywał kilkunastoletni chłopiec z powiatu dubieńskiego na Wołyniu: “N.K.W.D. wpadli jak wilki z naganami i sztyletami do naszego domu, zaczęli niszczyć obrazy święte, łamali meble, wyzywać nas od polskich burżuij. Ojca z oka nie spuszczali wciąsz pytali się o broń, której tatuś nie miał, więc poczęli wyrywać deski z podłogi, wyżucać ubranie z szaf, łamać łóżka. Po godzinnym zniszczeniu naszego domu kazano nam zbierać się przyczym wolno nam było zabrać trochę odzierzy i tylko 5 kg mąki, choć wywieziono nas 5 cioro. Jak więźni pod naganem wprowadzono nas na sanie i powieziono przez miasto jako pośmiewisko do stacji”. (W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali – Polska a Rosja 1939-1942 – Bogusław S.; zachowano oryginalną pisownię tekstu)

Deportowanych przewożono w wagonach towarowych z zakratowanymi oknami, do których ładowano po 50 osób, a czasami więcej. Podróż na miejsce zsyłki trwała niekiedy kilka tygodni. Warunki panujące w czasie transportu były przerażające, ludzie umierali z zimna, z głodu i wyczerpania. Mieszkanka Grodna, żona podoficera WP wspominała: “Droga była wprost nie do opisania, gdyż niedość, że podczas snu przymarzały włosy, ubrania i kołdry do ścian, to jeszcze podczas jazdy trzęśli wagonami tak, że ludzie spadali na palące się piecyki i na ziemię, ulegając poważnym uszkodzeniom ciała, po trzy dni nie dawali wody, a gdy łapaliśmy przez okienka śnieg to gdy milicjant zauważył to bił kolbą po ręku i po naczyniu. Na koniec 4 marca przyjechaliśmy na posiołek Kwitesa, Irkuckiej obłasti, rejonu Tajszet. W barakach w których nas umieszczono ogłaszano nam, że o zgniłej Polsce mamy zapomnieć na zawsze, a tu mamy dokończyć życia naszego, nie zapominając o tem, że wszyscy musimy pracować …” – (W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali. Polska a Rosja 1939-1942″ -Maria Sz.)

Po dotarciu na miejsce zsyłki zesłańców czekała niewolnicza praca, nędza, choroby i głód. Kolejne deportacje obywateli polskich przeprowadzono w kwietniu i czerwcu 1940 roku. Ostatnią rozpoczęto w przededniu wojny niemiecko-sowieckiej pod koniec maja 1941 roku. W sumie według danych NKWD w czterech deportacjach zesłano około 330-340 tys. osób. Ich celem była eksterminacja elit oraz ogółu świadomej narodowo polskiej ludności, miały one rozbić społeczną strukturę, dostarczając jednocześnie totalitarnemu sowieckiemu imperium siłę roboczą.

Liczba wszystkich ofiar wśród obywateli polskich, którzy w latach 1939-1941 znaleźli się pod sowiecką okupacją, do dziś nie jest w pełni znana. Prof. Paczkowski odnosząc się do tej kwestii pisał: “Uważa się, że w ciągu niespełna dwóch lat władzy sowieckiej na ziemiach zabranych Polsce represjonowano w różnych formach – od rozstrzelania, poprzez więzienia, obozy i zsyłki, po pracę wpół przymusową – ponad 1 milion osób, a więc co dziesiątego obywatela Rzeczypospolitej, który mieszkał lub znalazł się na tym terytorium. Nie mniej niż 30 tys. osób zostało rozstrzelanych, a śmiertelność wśród łagierników i deportowanych szacuje się na 8-10 proc., czyli zmarło zapewne 90-100 tysięcy osób”. (“Czarna księga komunizmu” – A. Paczkowski “Polacy pod obcą i własną przemocą”).

IAR / PAP

Za: Polskie Radio (" O zgniłej Polsce mamy zapomnieć")

21 lutego 2011

Wiadomość od Mietka-Z pamiętnika Ewy

“Wiadomość od Mietka”

Aktualizacja: 2011-02-17 11:59 pm

1 listopada 1939. Mieszkańcy grodu podążyli na cmentarz Łyczakowski, gdzie spoczywają obrońcy Lwowa. Przybyło wiele nowych mogił tych, którzy polegli w ostatniej wojnie.Drogę wiodącą na cmentarz obstawiło N.K.W.D. w cywilu. Ofiarą padała przeważnie młodzież. Wiele matek powróciło z cmentarza bez małoletnich synów. Nad Lwowem zawisła czarna chmura, ludzie sposępnieli. Wielu jeszcze tego samego dnia wyruszyło na Rumunię, Węgry lub pod okupację niemiecką.

11 listopada, święto Niepodległości, minęło bez echa. Ojciec nie opuszczał domu, rozpamiętywał defilady lat ubiegłych, kiedy miarowy krok żołnierza polskiego zalegał ulice Lwowa. Dzisiaj po lwowskich brukach ciągną długie ogonki znękanych ludzi, wyczekujących na kęs własnego chleba. Po 11 listopadzie dała znać o sobie „tajna organizacja”. Wśród Polaków krążą biuletyny, odezwy i ulotki, a wieczorami Polacy słuchają komunikatów polskich z Paryża.Wielu ocalałych mężczyzn każdej nocy śpi gdzie indziej. Ojciec zadaje mamie pytanie, co ma powiedzieć, gdy Sowieci zapytają o rok 1919 i 1920? Mama doradzała, aby oświadczył, iż w tym czasie przechodził tyfus, ale ojciec wychodził z założenia, że oficerowi kłamać nie wolno.Powoli zagląda mróz. Kamienicę znacjonalizowano. Nowy właściciel – Związek Sowiecki Republik Rad – napastuje lokatorów o komorne, nie dba o ich potrzeby. W całej kamienicy nie ma ani jednej szyby, wyleciały podczas bombardowania Lwowa przez Niemców. Ojciec nabył kilka nieheblowanych desek i zabiliśmy okna, a pośrodku wprawili małe okienka, by wpuścić do mieszkania nieco światła. Pod koniec listopada nadeszła od Mietka odkrytka, napisana do ojca. Doniósł o swym istnieniu i prosił o opiekę nade mną. Zaraz po obiedzie poszłam do teściowej, by powiadomić ją o tej radosnej wieści.

30 listopada, pod wieczór, siedzieliśmy w salonie, gdy wtem słyszymy pięciokrotny dzwonek. Serce poczęło mi gwałtownie bić, a ręce drżały. Odchyliłam drzwi, zastałam średniego wzrostu mężczyznę- bruneta. Zapytał, czy tu mieszka pan pułkownik Wojakowski. -Mieszka- powiedziałam-Mam wiadomość od pana podporucznika Mieczysława. Adwokat Bardach ze Lwowa siedzi w fotelu i opowiada nam swe przeżycia wojenne, jakie przeszedł wspólnie z Mietkiem. -Mieczysław pełnił funkcję szefa kancelarii sztabu dowódcy dywizji, podczas oblężenia Warszawy urzędował na zamku Prezydenta. I tam popadliśmy w niewolę. Dał mi tę oto wizytówkę, na której napisał adres i powiedział, abym zadzwonił pięć razy.Późno było, gdy adwokat Bardach opuścił nasz dom. Długo rozbierałam z rodzicami szczegóły, jakie usłyszałam o Mietku.

Sowieci znieśli niedzielę, jako święto. Obecnie co szósty dzień jest wolny od zajęć. Nazwano go ‘wychodnoj’

Sowieci znieśli niedzielę, jako święto. Obecnie co szósty dzień jest wolny od zajęć. Nazwano go „wychodnoj”Sowieci znieśli niedzielę, jako święto. Obecnie co szósty dzień jest wolny od zajęć. Nazwano go ‘wychodnoj’. Każdy urząd, czy też fabryka, świętują innego dnia. Bałagan, słowem, wielki bałagan!Zasadniczo pomysł nie bez racji. Zmierza do pełnej dezorientacji, aby ludzie nie mogli współżyć ze sobą i wywoływać niezadowolenia.W niedzielę istnieje dzień powszedni, ale Polacy nadal świętują w niedzielę i kościoły są wypełnione po brzegi. Sowieci, by zohydzić niedzielę, wykonują w tym dniu specjalne prace, jak naprawę ścieków kanalizacyjnych, zwózkę węgla, a przed południem sprzedają makaron.

6 grudnia na murach domów rozklejono obwieszczenia, aby do 8 grudnia przeszli rejestrację polscy oficerowie w celu wymiany legitymacji. Ojciec formalności dopełnił i uzyskał legitymację stwierdzającą stopień oficerski.

8 grudnia. Święto Matki Boskiej, nie uznane przez najeźdźców. Na ulicy Głowińskiego spotkałam 8-mio letnią Ewunię, córkę brata ciotecznego-Adama. Niosła pod pachą torbę szkolną, przywitała mnie, zapytała: -Czy ciocia wie, że dzisiaj święto? Bolszewicy kazali nam przyjść do szkoły, ale pani nauczycielka zwolniła nas. Powiedziała: „Idźcie do kościoła, bo dzisiaj jest święto Matki Boskiej”.-Byłam w kościele i zaniosłam modły za tatusia- powiedziała Ewunia. Ojciec Ewy zginął potem w 1940 roku w lasku katyńskim.

9 grudnia. Ciemno było, gdy wyszłam z domu za chlebem. Zdobycie kilograma chleba jest coraz trudniejsze. Sklepy z chlebem opanował proletariat żydowski. Częściowo sprzedają chleb w sklepie, ale większość chleba puszczają na czarny rynek, uzyskując zań wielokrotnie wyższą cenę. We Lwowie panuje drożyzna, a płaca ekspedienta sklepowego wynosi od 150 do 200 rubli miesięcznie. Wystarcza na kupno kilograma słoniny. Przed wojną ekspedient mógł kupić za swe wynagrodzenie co najmniej pięćdziesiąt kilogramów słoniny. Minęła pora obiadowa, a dotąd nie zdobyłam upragnionego chleba. Trzeba pójść do domu bez chleba.Szarzeje. Wracam na ulicę Łyczakowską, wtem spotkałam przemyślańskiego milicjanta Żyda, dawnego krawca. Zaczepił mnie i wypytywał, gdzie mieszkam. Podałam zmyślony adres, ulicę Pełczyńską. Nakłaniał mnie, abym pojechała z nim do Przemyślan dla odwiedzenia znajomych. Zrozumiałam, iż pragnie mnie dowieźć do Przemyślan. Pozostawiłam go na ulicy i nieomal biegiem, róznymi uliczkami, podążyłam na ulicę Pełczyńską. Byłam pewna, że śledzi mnie. Na Pełczyńskiej weszłam do pierwszej z brzegu kamienicy i pobiegłam na III piętro, gdzie dla upozorowania odczytywałam wizytówki na drzwiach mieszkań.Prawie godzinę spędziłam w tej kamienicy, po czym ukradkiem wyszłam na ulicę. Podniosłam do góry kołnierz płaszcza i raźnym krokiem zmierzałam ku ulicy Gołąba do domu.-Jak dobrze, żeś wróciła, byłem niespokojny- tymi słowy przywitał mnie ojciec. Czuję, że uległam przeziębieniu, więc wcześniej poszłam do łóżka. Ojciec wyłączył radioodbiornik, usiadł przy moim łóżku i opowiadał swą rozmowę, jaką miał z jednym z podwładnych, który podczas września pełnił czynność w polskiej milicji. Bolszewicy przesłuchiwali go i wypytywali o ojca. Ojciec objawiał zdenerwowanie, zapytał:  -Co o tym sądzisz? Uspokoiłam ojca, przecież nikomu niczego złego nie uczynił. Był dyrektorem nauk w Korpusie Kadetów. Jeśli chodzi o czynność w milicji polskiej, funkcję tę pełnił zaledwie kilka dni. Nikogo z rozkazu ojca nie rozstrzelano, ani nie osadzono w więzieniu. -Uważam obawy za nieuzasadnione- pocieszyłam ojca. Mimo uspokojenia ojca złe przeczucie zżera moje nerwy, wyczuwam idące nieszczęście, ale nie mogę uzmysłowić sobie, kogo ono dotknie?Późno było, kiedy ojciec pocałował mnie w czoło i życzył „dobrej nocy”.

Riannon

Za: Pamietnik Ewy- blogspot

Łucja (19:01)

no comments

Napad i rabunek.Tacy byli Sowieci z Bibula.com

Napad i rabunek. Tacy byli Sowieci

Aktualizacja: 2011-02-19 11:59 pm

Sowieci grozili bronią, rozebrali i rabowali Polaka. Ale polskie podziemie na napad odpowiedziało bronią. Wielu bohaterów zakatowało NKWD.

Podczas aresztowania jeden z oficerów powiedział do Zbyszka: “My się już znamy”. Rzeczywiście była to incydentalna znajomość ze szkoły. Dziś dalszy ciąg wspomnień o druhu Kamińskim.

Woźny, starszy siwy pan z sumiastym wąsem, ogólnie lubiany przez uczniów, ręcznym dzwonkiem oznajmił zakończenie przerwy. Nie spiesząc się opuszczaliśmy korytarz, kierując się do klasy. Trafiłem do tej szkoły dość przypadkowo. Właściwie materiał obecnie przerabiany miałem dawno poza sobą, ponieważ przeszedłem go na kompletach tajnego nauczania w czasie niemieckiej okupacji. Zapisanie się do szkoły było jednak konieczne.

Moje obecne dokumenty stwierdzały, że jestem o trzy lata młodszy niż w rzeczywistości. Otrzymałem je z odnośnej komórki organizacyjnej w celu uniknięcia poboru do wojska. Były to częściowo lewe dokumenty, ponieważ inne dane były prawdziwe. Zadekowanie się w szkole stwarzało mi możliwość dalszej pracy konspiracyjnej, jak i zalegalizowanie statusu miejsca społecznego. Dziesiątki płatnych agentów bezpieki węszyło stale za ludźmi niezwiązanymi z jakąś pracą i nauką”.

Czekiści urządzili łapankę w szkole

Zbyszek polubił popołudniowe lekcje, wszedł w grono uczniów, powstała paczka zgranych przyjaciół. Był jednym z lepszych w nauce, nie obawiał się sprawdzianu podczas mającej się rozpocząć lekcji fizyki. Mijały minuty, a profesor nie nadchodził, więc zdenerwowanie wzrastało. Zbyszek przypomniał sobie sytuację sprzed czterech dni. Zauważył, jak czekiści (tajniacy sowieccy) weszli do gabinetu dyrektora. Rozmowa trwała długo, wreszcie dyrektor wyszedł na korytarz, dostrzegł Kamińskiego i powiedział: “Słuchajcie no kolego, zawołajcie mi Izabelę”. A więc to o nią chodzi – pomyślałem. “Zaraz schodzę panie dyrektorze, ale nie widziałem jej dzisiaj i mam wrażenie, że jest nieobecna”.

Dyrektor spojrzał na mnie uważnie i dodał po cichu: “To dobrze”. Za chwilę znikł za drzwiami swego gabinetu. Pobiegłem i przeskakując po trzy schodki byłem już w klasie w poszukiwaniu koleżanki. Izabela w gronie roześmianych koleżanek opowiadała jakąś historyjkę. Podszedłem możliwie spokojnym krokiem i odwołałem ją na bok. “Zwiewaj Bela, przyszli po ciebie”. Nie trzeba jej było tego powtarzać. Kiedy za chwilę wyjrzałem na ulicę, zobaczyłem oddalającą się sylwetkę. Wybrnęła tym razem szczęśliwie”.

Wreszcie profesor od fizyki wszedł do klasy, ale towarzyszył mu major w zielonej czapce. Ten rozejrzał się po klasie i zajął miejsce w ostatnim rzędzie, tuż obok Zbyszka. Wyjął notes i ołówek. Profesor wyjaśnił, że oficer jest z zawodu nauczycielem fizyki i chce zapoznać się z programem nauczania. Następnie profesor odczytał lekcję obecności. Kiedy wymienił nazwisko Kamińskiego, ten potwierdził swą obecność i odruchowo spojrzał na oficera. Ich spojrzenia skrzyżowały się. “Poczułem się nieswojo. Głupstwo, przecież mógł być to zbieg okoliczności. Dwa pistolety za paskiem pod marynarką dodawały mi otuchy”.

Sowieci rabowali Polaków

Przez całą lekcję oficer obserwował Zbyszka. Zauważyli to i inni uczniowie, pośpieszyli z radami, by uważał na siebie. Również profesor dał do zrozumienia uczniowi, że robi się niebezpiecznie. Po lekcji Zbyszek i Jurek skierowali się na Antoniuk. Dochodząc do tunelu usłyszeli męskie głosy i rosyjską mowę. Zorientowali się, że to rabunek, podbiegli kawałek, Zbyszek zapalił latarkę.

“Pod kamienną ścianą tunelu stał człowiek w starszym wieku rozebrany do koszuli, a rozpięte spodnie zwisały mu na cholewach butów. Po bokach stało trzech ruskich żołdaków z bronią, przy czym jeden trzymał zdjęte z nieszczęśnika części garderoby. Ścisnąłem rączkę visa i oddałem cztery strzały w kierunku umundurowanych opryszków. Jeden chwycił się za bok i opuścił broń. Jurek dał folgę swoim wodzom i wywalił cały magazynek parabellum. Rabusie wieli, nie wiedząc z kim mają do czynienia. Już dawno otrzymywaliśmy meldunki z wywiadu, że kilka silnych grup sowieckich maruderów napada w celach rabunkowych na przechodniów”.

NKWD – bili, katowali, mordowali Polaków

W areszcie NKWD przy ul. Ogrodowej 2 rozpoczęły się przesłuchania Zbyszka Kamińskiego. Jego wspomnienia zawierają drastyczny momentami opis wyczynów sowieckich śledczych. Każde kolejne przesłuchanie kończyło się ciężkim pobiciem. Na ścianach celi widniały wyskrobane napisy poprzedników, zmieniali się katujący, znalazł się i zdradziecki świadek. A jednak udało się Zbyszkowi wymienić informacje z bratem Tadzikiem; w sąsiedniej celi znalazły się także matka, siostra, jej koleżanki Teresa i Lusia.

Tadeusz został zakatowany przez NKWD w Baranowiczach, Zbyszek dostał wyrok 15 lat łagru, wyszedł w 1956 r., po paru latach powrócił do Białegostoku, zmarł w 1977 r.

Ponawiam prośbę o kontakt z osobami znającymi tego żołnierza Szarych Szeregów. Rodzice Zbyszka zmarli przed jego przyjazdem, żyła natomiast w Białymstoku siostra Regina Kurnau.

Adam Czesław Dobroński

Za: poranny.pl

Z pamiętnika Ewy :''Ojciec nie wróci''-z Bibula.com

Ojciec nie wróci

Aktualizacja: 2011-02-20 9:23 pm

Około północy mieszkańcy kamienicy zostali zerwani ze snu przeraźliwym odgłosem dzwonka elektrycznego i hałaśliwym waleniem kolbami karabinów w drzwi wejściowe naszego mieszkania. Natarczywe hałasy postawiły mnie na równe nogi. Pobiegłam do pokoju ojca, ale ojciec już zdążał do przedpokoju, by otworzyć drzwi. Poszłam z ojcem. Był blady, drżały mu ręce.

Ojciec odsunął rygiel, przekręcił klucz i otworzył drzwi.
W progu mieszkania zastaliśmy żołnierzy sowieckich z wymierzonymi w naszą stronę lufami karabinów.
Spośród żołnierzy sowieckich wystąpił oficer w szynelu, z rewolwerem u pasa. Okazał legitymację służbową i zapytał:
-Kto tu mieszka?
-Ja z żoną i córką.
-Kto więcej?- zapytał
-Do niedawna mieszkał tu dr Czajkowski Zbigniew, ale tydzień temu opuścił mieszkanie.- wyjaśnił ojciec.
-Wobec tego przeprowadzimy rewizję. Czy pozwalacie na rewizję?- zapytał oficer sowiecki.
-Proszę- powiedział ojciec.
Do mieszkania weszli: sowiecki pułkownik, kilku młodszych oficerów i szeregowców, a jeden z żołnierzy został u progu mieszkania na straży.
Rozpoczęto rewizję. Całe mieszkanie przewrócono do góry nogami. Otwierano szafy, szuflady, przeszukano łóżka i pod łóżkami.
Ojciec zdenerwowany, z przerażeniem patrzy na tę rewizję. Obok ojca stoi mama w nocnej bieliźnie i zamarła w bezruchu. Z osłupieniem patrzy na buszujących sowieciarzy.
Jeden z oficerów zasiadł przy stole i spisuje protokół z rewizji, drugi zdjął ze ściany grupową fotografię z polowania i złożył obok protokolanta.
Pułkownik sowiecki zapytał ojca, jakie posiada odznaczenia?
Ojciec podszedł do szuflady, wyjął odznaczenia i wręczył je sowieckiemu pułkownikowi. Ten obejrzał je i złożył obok protokolanta.
Mama spojrzała na fotografię, zapytała sowieckiego pułkownika:
-Na co wam to potrzebne? Większość z tych ludzi nie żyje.
-To nic- powiedział pułkownik.
Żołnierz z ospowatą twarzą zerwał ze ściany srebrną plakietkę z podobizną marszałka Piłsudskiego, połamał ją i rzucił na podłogę.
-Jak ci nie wstyd?!- powiedziałam do wandala.
Na to barbarzyńca z furią począł nogami tratować połamaną plakietkę.
Ojciec wyjął bibułkę, nasypał doń tytoniu z zamiarem zlepienia papierosa. Drżą mu ręce, pociąga językiem po bibułce, ale nijak nie może wydobyć z siebie krzty śliny. Prosi mamę:
-Zlep mi papierosa, bo mi wyschła ślina w ustach.
Mama zlepiła papierosa i podała ojcu.
Z żalem obserwuję ojca, dostrzegłam w oczach jego lęk.
Cała ta koszmarna rewizja trwała kilka długich godzin.
Protokolant schował pióro do torby, złożył doń protokół,wówczas sowiecki pułkownik powiedział:
-Pójdziecie na milicję podpisać protokół.
-Po co ojciec ma iść z wami, kiedy wróci?- zadałam chaotyczne pytania.
-Wróci za pół godziny po podpisaniu protokołu- powiedział sowiecki pułkownik.
Mama dostała zawrotu głowy i upadła na krzesło, a sowieci przynaglali ojca, by już szedł.
Przeczucie szepce mi: „ojciec nie wróci”.
Wybiegłam za ojcem na korytarz, wręczył mi klucze od mieszkania. Chcę pożegnać ojca, ale uzbrojeni żołnierze zagrodzili mi drogę.
Ojciec uniósł wysoko ręce i pobłogosławił mnie.
Żołnierz szarpnął ojca za ramię,a inny pchnął go.
Ojciec otoczony zbirami, szybkim krokiem schodził schodami, a kiedy znikł mi z oczu, ogarnął mnie żal i głęboki smutek. Chciałam płakać, ale nie mogłam. Zabrakło mi sił do płaczu. Widziałam, jak lokatorzy nasi odchylali drzwi swych mieszkań, wystawiali głowy, a z oczu ich płynęły łzy. Płakała cała „kamienica” i płakali rzewnie ci, którzy mieszkali w suterynach.
W jadalni zastałam zrozpaczona mamę. Zaniemówiła. Usiadłam przy mamie i też popadłam w zadumę.
Po dłuższej chwili mama przerwała ciszę, zapytała:
-Pójdziemy spać, czy też będziemy czekać, aż ojciec powróci?
-Nie mamy na co czekać, ojciec już nie wróci- powiedziałam z goryczą w głosie.
Mama struchlała.
Po chwili mama podeszła chwiejnym krokiem do kuchni, rozpaliła ogień i ugotowała mocnej, czarnej kawy.
Odziane wyczekiwałyśmy brzasku dnia.

Ze świtem poszłam do sędziego Piątkowskiego, aby zasięgnąć informacji, co mogę uczynić w sprawie ojca?
Sędzia Piątkowski jest inwalidą z wojny światowej. Po wojnie ukończył prawo i został naczelnikiem Sądu Grodzkiego we Lwowie. Obecnie, ze względu na kalectwo obu rąk, zatrudniono go jako dozorcę w szpitalu miejskim przy ulicy Głowińskiego.
Zasadniczo sędziowie polscy siedzą po więzieniach, ale sędziego Piątkowskiego dotąd nie ruszyli.
Piątkowscy już nie spali, pili kawę. Nie zdziwiła ich moja ranna wizyta, bowiem doszły ich słuchy o masowych aresztowaniach oficerów rezerwy.
Po przedstawieniu sprawy, sędzia Piątkowski doradził, abym wspólnie z mamą poszła do milicji na ulicę Zieloną i tam usiłowała zasięgnąć wieści o ojcu.
Około godziny 9-tej byłyśmy w gmachu milicji przy ulicy Zielonej. Zauważyłyśmy tam dziwny stan. Korytarze zabłocone, milicjanci biegają od biura do biura i ziewają. Zajrzałam do kancelarii, położonej po prawej stronie korytarza. Stanowiła dyżurkę. W dyżurce na podłodze leżał stos fotografii i odznaczeń pokonfiskowanych ostatniej nocy. Stos ze trzy metry wysoki. Dopiero teraz zrozumiałam, ilu oficerów rezerwy padło ofiarą sowieckiego N.K.W.D.
Gdzieżby zasięgnąć informacji? Na korytarzu spotykam milicjanta, zapytałam, kto może mi udzielić informacji o ojcu? Milicjant nie raczył nawet przystanąć. Zagadnęłam drugiego i trzeciego, ale bez skutku.
-Chodźmy na piętro- zadecydowałam.
W korytarzu na pierwszym piętrze chodzi wartownik z karabinem. Jest nim młody chłopak. Podchodzę ku niemu, by zapytać, a on krzyczy po ukraińsku, abym opuściła ten gmach.
Korytarzem zdążali wypasieni enkawudyści. Podeszłam do nich, nie przystanęli, udali, że nie słyszą mojego zapytania.
Przechodzę obok tego groźnego, młodego wartownika. Ten spojrzał w lewo i w prawo, zapytał po polsku:
-Kogo pani szuka?
-W nocy zabrano mego ojca…- nie dokończyłam zdania, a wartownik znowu krzyczy, bo korytarzem przechodzą enkawudyści. Kiedy przeszli, podeszłam do wartownika, powiedział:
-Było ich tutaj bardzo dużo, przed godziną zabrali ich.
Słyszę kroki, odchodzę, by nie narażać wartownika. Gdy ustały kroki, znowu podeszłam do wartownika, on wyjaśnia mi:
-Wywieźli ich na ulicę Leona Sapiehy,
Wyjaśnienie to nie zadowoliło mnie. Weszłam do kancelarii, ale nikogo nie zastałam. Otworzyłam następne drzwi, tam również nikt nie urzędował i tak przeszłam przez pięć kancelarii. W ostatniej kancelarii, zaścielonej dywanem, również nikogo nie zastałam. Stanęłam w narożniku kancelarii i czekam. Nie trwało to długo, do kancelarii weszło dwóch oficerów N.K.W.D. Oficerowie ci coś żywo rozmawiali, jeden splunął na dywan. Podeszłam do rozmawiających i zapytałam:
-Tutaj jest mój ojciec, którego zabrano ostatniej nocy?
Oficerowie zdumieli się, a ja widząc, że będzie źle, opuściłam kancelarię. Na korytarzu uchwyciłam mamę za rękę i pospiesznie wyszłyśmy na ulicę.

cdn

Za: Ze Lwowa do Kazachstanu - Z pamiętnika Ewy

Łucja (18:56)

no comments

16 lutego 2011

Nie ma dziejów piękniejszych-dr hab.Romuald Szeremietiew

Nie ma dziejów piękniejszych – dr hab. Romuald Szeremietiew

Aktualizacja: 2011-02-15 10:48 pm

Wiem, że nie ucisk
i chciwe podboje,
Lecz wolność ludów szła
pod Twoim znakiem,
Że nie ma dziejów piękniejszych
niż Twoje
I większej chluby
niźli być Polakiem.

Jan Lechoń

Był piątek, 5 maja 1939 roku. W Warszawie na mównicę w sali obrad Sejmu RP wszedł minister spraw zagranicznych Józef Beck. W Europie wzrastało napięcie, Hitler domagał się od Polski ustępstw w kwestii Gdańska i autostrady przez polskie Pomorze do Prus Wschodnich. Widoczny był zamiar Niemiec uczynienia z Polski swojego satelity. Polska znalazła się na drodze prowadzącej do utraty suwerenności w relacjach z Niemcami.

Posłowie słuchali słów wygłaszanych przez ministra: “My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. Konsekwencje tych słów i postawy polskiego rządu były straszne. Hitler napadł na Polskę, do niego dołączył Stalin. Armie niemiecka i sowiecka zalały nasz kraj. Rozpoczęła się II wojna światowa. Wojna, którą Związek Sowiecki wykorzystał dla zrealizowania celów sprzecznych z interesami Polski. Stalin mógł to zrobić, Polska bowiem została zdradzona przez sojuszników: Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone.

Według powszechnej opinii, polityka powinna być skuteczna. Polityka polskiego rządu w 1939 r. nie uchroniła państwa przed zniszczeniem. Zginęły miliony Polaków, okupanci zdewastowali gospodarkę Polski, zagrabili lub zniszczyli jej dobra kulturalne. Po wojnie władze sowieckie nie tylko pozbawiły Polskę połowy jej przedwojennego terytorium, ale przy pomocy agentury stworzyły zależny od Moskwy twór państwowy – Polskę Ludową. Musiało minąć kilkadziesiąt lat, aby Naród Polski, po zrywie Sierpnia ’80, mógł odzyskać wolność.
Politycy, historycy i publicyści wielokrotnie się zastanawiali, czy Polska mogła zachować się inaczej i wojny uniknąć. Słowa ministra Becka z maja 1939 r. często przytaczano jako dowód braku rozsądku. Czy można zasadnie twierdzić, że gdyby treść przemówienia polskiego ministra była inna i np. rząd zgodził się na rolę wasala III Rzeszy, to wojny, ludobójstwa, Katynia by nie było?
Politykę ustępstw Zachód praktykował na konferencji w Monachium w 1938 r., kiedy to doszło do podziału Czechosłowacji. Winston Churchill, późniejszy premier rządu Wielkiej Brytanii, po konferencji monachijskiej ocenił postawę polityków ustępujących Hitlerowi: “Mieli do wyboru wojnę lub hańbę. Wybrali hańbę, a wojnę będą mieli i tak”. Dylematem polskiego rządu nie był wybór – wojna lub honor. Podporządkowanie się Niemcom nie chroniło Polski przed wojną, a udział w niej po stronie ludobójczego reżimu Hitlera groził równie dotkliwymi, jeżeli nie gorszymi konsekwencjami.

Amerykański pastor i wybitny pedagog James Clarke (1810-1888) wskazywał, czym się różni przeciętny polityk od polityka określanego jako mąż stanu. Ten pierwszy myśli o doraźnych korzyściach, o najbliższych wyborach, drugi – o następnych pokoleniach. Minister Beck w maju 1939 r. zachował się jak mąż stanu.

Jedną z podstawowych potrzeb życiowych ludzi jest bezpieczeństwo. Pojawienie się zagrożeń własnego bytu odczuwane jest jako wyjątkowa dotkliwość. Ludzie porozumiewali się i łączyli w grupy, aby poprzez doświadczenie pokoleń stworzyć wspólnoty narodowe. Naród dla zapewnienia bezpieczeństwa i zminimalizowania zagrożeń stworzył państwo i wojsko. Jednak w życiu chodzi nie tylko o to, aby je bezpiecznie przeżyć. Gdyby do tego ograniczyć egzystencję, ludzie nie różniliby się od zwierząt. Polski uczony Feliks Koneczny, prekursor badań nad cywilizacjami, zauważył, że “naród jest to społeczność ludów zrzeszonych do celów spoza walki o byt”. A nawet: “Gdy naród nie ma innego zajęcia jak tylko sama walka o byt, gdy przyświecają mu same tylko cele ekonomiczne, zbliża się do upadku”. Jesteśmy ciągle przekonywani, że “gospodarka jest najważniejsza”. Jeśli skonfrontujemy to z upadkiem współczesnych społeczeństw poszukujących życiowej wygody i hołdujących konsumpcji, to spostrzeżenie profesora Konecznego znajduje swoje potwierdzenie.

Na początku XVI wieku działał polityk i myśliciel włoski Nicolo Machiavelli. Napisał dzieło “Il Principio” (“Książę”), w którym w zwięzłej formie wyłożył swoje poglądy na temat władzy państwowej i sposobów uprawiania polityki. Uważał, że ludzie z natury są źli, dobro występuje tylko jako kategoria etyczna i w polityce nie odgrywa istotnej roli. “Książę”, władca (polityk), dążący do swoich celów, ma więc prawo używać wszelkich środków, także moralnie nagannych, jeśli dzięki temu osiągnie zamierzony cel. Machiavelli twierdził, że względy etyczne nie obowiązują w polityce, a władza stoi poza dobrem i złem i może popełniać czyny niemoralne, jeśli to służy sile państwa. Moralność według Machiavellego dotyczy relacji między ludźmi, ale nie powinna wkraczać w sferę polityki. Dlatego autor “Księcia” uważał, że chrześcijaństwo szkodzi, chcąc wbrew doświadczeniu ująć politykę w ramy etyki.

Traktat Machiavellego ukazał się drukiem w 1532 r., doczekał się wielu wydań i był bardzo popularny w elitach Europy. Nawet Napoleon uważał, że książka Włocha jest jedyną, którą warto przeczytać. Dowiódł, iż książkę czytał. Poinformowany o spisku, na czele którego miał stać książę d’Enghien, kazał go porwać tajnej policji i rozstrzelać. Okazało się, że rozstrzelany nie uczestniczył w spisku. Wtedy Napoleon miał powiedzieć – to nie zbrodnia, to błąd. Machiavelli zalecał panującym, aby nie popełniali błędów. Za błąd uważał czyn, który zamiast wzmocnić, osłabiał państwo.

Wskazania Machiavellego, recepcja jego myśli sprawiły, że w polityce europejskiej zaczęto używać powiedzenia o celu, który uświęca środki.
W przedmowie do ostatniego polskiego wydania “Księcia” (2005 r.) autor tłumaczenia zauważa: “Jeżeli w zachodniej Europie wpływ Machiavellego był tak potężny, popularność jego tak ogromna, jak żadnego innego pisarza politycznego, to zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa w Polsce. Pomimo bardzo żywych stosunków kulturalnych między Włochami a Polską w XVI wieku ‘Książę’ nie wywarł tu żadnego wpływu na kształtowanie się pojęć politycznych i pozostał prawie nieznany”. Ten fenomen tłumacz wyjaśnia: “Głęboka religijność panująca w Polsce sprawiła, że wszyscy bez wyjątku pisarze polityczni uważali moralność za konieczną podstawę wszystkich rządów”.

Wspomniany prof. Koneczny w pracy “Polskie logos i ethos”, pisanej u zarania II Rzeczypospolitej (Poznań, 1921), wskazywał na specyfikę polskich wyobrażeń o polityce. Europa – zauważał profesor – uznała, że polityka nie ma związku z moralnością, gdy w przypadku Polaków “nie ma takiej siły, która by nas mogła oduczyć łączenia polityki z etyką”. Koneczny, badając dzieje Polski i mechanizmy cywilizacji, którą definiował jako metodę życia zbiorowego, wykazywał, że naród nie ma celu wytkniętego z góry, np. przez Opatrzność, ale sam go wybiera, działając w historii. Stąd też: “Celowość bytu narodowego stanowi ciężar, który się dobrowolnie nakłada na siebie i który może być w każdej chwili zrzucony”. Jednocześnie dowodził, że wpływ moralności na polską politykę nie musi oznaczać braku skuteczności. Przestrzegając przed próbami poszukiwania wzorów w dziejach innych narodów i przed zamiarami zmiany charakteru narodowego, wskazywał: “Historycy, statyści, prawnicy, uczeni nasi powołani zaś są nie do tego, by kontynuować próby przerobienia nas na jakiś dziwny naród myślący nie po swojemu, żebyśmy porzucili polskie poglądy, lecz do tego, by polską metodę myślenia uzupełnić odpowiednią metodą działania”.

Sposobów na politykę polską moralną i zarazem skuteczną trzeba dziś poszukiwać w niedogodnych warunkach funkcjonujących mechanizmów ustrojowo-prawnych. Jan Paweł II ostrzegał w “Centesimus annus”: “Ci (…), którzy żywią przekonanie, że znają prawdę, i zdecydowanie za nią idą, nie są, z demokratycznego punktu widzenia, godni zaufania, nie godzą się bowiem z tym, że o prawdzie decyduje większość, czy też, że prawda się zmienia w zależności od zmiennej równowagi politycznej”. Gdy mówił o wartościach, które powinno się chronić, dodawał: “Podstawą tych wartości nie mogą być tymczasowe i zmienne ‘większości’ opinii publicznej, ale wyłącznie uznanie obiektywnego prawa moralnego, które jako ‘prawo naturalne’, wpisane w serce człowieka, jest normatywnym punktem odniesienia także dla prawa cywilnego”.

Tuż przed wybuchem I wojny światowej laureat Nobla, wielki pisarz Henryk Sienkiewicz, ogłosił “List otwarty Polaka do ministra rosyjskiego”. “Tylko nikczemne i złośliwe indywidua lub absolutni głupcy mogą porównywać nacjonalizm polski z charakterystycznym nacjonalizmem niemieckim lub czarnosecinnym rosyjskim. Nacjonalizm polski nie tuczył się nigdy cudzą krwią i łzami, nie smagał dzieci w szkołach, nie stawiał pomników katom. Zrodził się z bólu, największej tragedii dziejowej. Przelewał krew na rodzinnych i na wszystkich innych polach bitew, gdzie tylko chodziło o wolność. (…) Wypisał na swych chorągwiach najszczytniejsze hasła miłości, tolerancji, oswobodzenia ludu, oświaty, postępu”.

Żyjemy w czasach powszechnie praktykowanego “makiawelizmu”. Celem polityków stało się zdobywanie władzy za wszelką cenę, manipulacją i mamieniem wyborców. Ogromne kolorowe plakaty, skandalizujące tabloidy i PR-owy zgiełk zastępuje poważną i odpowiedzialną dyskusję o państwie. Politycy nie cieszą się dobrą opinią, obywatele uważają bowiem, że polityka jest profesją bez moralności. Rozziew między tym, co w naszej świadomości zapisała narodowa tradycja, a tym, co sobą prezentują rządzący Polską, powoduje stany zagrażające istnieniu państwa. Naprawa będzie możliwa, jeśli polityka polska rzeczywiście stanie się roztropną troską o dobro wspólne – jak to określał Jan Paweł II. Taka Polska jest potrzebna Polakom, ale potrzebna jest też Europie w odnajdywaniu sposobów przezwyciężania pleniącego się zła.

Dr hab. Romuald Szeremietiew

Autor jest doktorem habilitowanym nauk wojskowych, byłym wiceministrem obrony narodowej.

Za: Nasz Dziennik, Środa, 16 lutego 2011, Nr 38 (3969) (" Po co nam Polska? Nie ma dziejów piękniejszych")

60 lat po największej zmianie granic w powojennej Polsce-z bibula.com

60 lat po największej zmianie granic w powojennej Polsce

Aktualizacja: 2011-02-16 10:04 am

15 lutego 1951 roku podpisano umowę ze Związkiem Radzieckim, w wyniku której do naszego kraju przyłączono część Bieszczadów i Gór Sanocko Turczańskich. Do ZSRR trafiła część Lubelszczyzny z czarnoziemami i bogatymi złożami węgla kamiennego.

Po II wojnie światowej takie miejscowości jak Lutowiska czy Ustrzyki Górne znajdowały się na terenie Związku Radzieckiego. Rosjanie postanowili oddać nam te ziemie w zamian za część Lubelszczyzny. Sowieci ogłosili, że przekazują nam wielkie złoża ropy naftowej i bogate lasy, za tereny o niewielkiej wartości. Tak naprawdę powodem wymiany była chęć zawładnięcia odkrytymi przed wojną złożami węgla.

Zygmunt Krasowski, wicestarosta bieszczadzki:

-”Wiadomo wojna przerwała badania. Ale sowieci w 1939 roku przechwycili zasoby badawcze Uniwersytetu Lwowskiego i oczywiście zainteresowali się wagą tych złóż.”

Już kilka lat po wymianie granic w Krystynopolu, który został przemianowany na Czerwonogrod powstały kopalnie. Natomiast złoża ropy w Bieszczadach już wówczas były wyeksploatowane o czym dobrze wiedziały obie strony.

Zygmunt Krasowski:

-”Żeby można powiedzieć jeszcze bardziej pokazać swoja władzę, użyję słowa poniżyć Polakowi. To kazano im zwrócić się żeby to była inicjatywa polska.”

Wymiana terytoriów związana była z wymianą ludności zwaną akcją H-T. Polacy wysiedlani z obszarów nad Bugiem i Sołokiją musieli pozostawić swoje domy w największym porządku. Po przyjeździe w Bieszczady załamali się widząc, co zostawili im ludzie przesiedleni do Związku Radzieckiego.

Świadków wysiedleń z roku na rok jest coraz mniej. W 1991 roku powołano do życia Związek Wysiedlonych w Akcji H-T, który dba aby pamięć o tych wydarzeniach nie zaginęła. Przesiedleni nie mogą zapomnieć swoich rodzinnych stronach, które czasami udaje się im odwiedzić.

Jacek Szarek

Znak to jakiego czasu?-Romuald Szeremietiew

Znak to jakiego czasu? – Romuald Szeremietiew

Aktualizacja: 2011-02-16 12:53 pm

Z przyszłego podręcznika historii:

„Drugą wojnę światową wywołała Polska. Powstanie państwa polskiego w 1918 r., po zakończeniu I wojny światowej, naruszyło europejska równowagę sił. Państwo polskie najpierw zajęło siłą ziemie należące do Niemiec, Rosji i Austrii, a następnie rozpętało wojnę z Rosją chcąc jej odebrać Białoruś i Ukrainę. Piłsudski starał się też związać się z Hitlerem, aby przy pomocy Niemiec odebrać Rosji ziemie, których nie zdołał zagrabić w 1920 r. Jednak Hitler chcąc zachować pokój polskie starania odrzucił wybierając sojusz ze Stalinem. Niemcy zdając sobie sprawę z awanturnictwa Polaków, chcieli ich spacyfikować.

Sądzili, że przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy i zbudowanie autostrady przez terytorium Polski do Prus Wschodnich otrzeźwi polskie władze. Niestety minister spraw zagranicznych Beck odrzucił umiarkowane postulaty Hitlera. Polska przeprowadziła mobilizację swoje armii. W obawie przed ofensywą polskiej kawalerii na Berlin Niemcy musiały podjąć działania prewencyjne wymuszające na wschodzie pokój. W tej operacji pokojowej Niemcom pomógł Związek Sowiecki. We wrześniu 1939 r. problem polski został rozwiązany. Wówczas Polacy, genetyczni antysemici, swoją wściekłość po przegranej wyładowali na milionach bezbronnych Żydów. Wymordowali ich. Następnie dopuszczając się licznych zbrodni na Niemcach zagarnęli ich ziemie nad Odrą i Bałtykiem skąd wypędzili miliony Niemców. Dokończyli też zbrodni na Żydach rabując ich mienie, a także okradając zwłoki zamordowanych….”

Czy tak brzmieć będą rozdziały poświęcone okresowi II wojny światowej w podręcznikach szkolnych Rosji, Niemiec, Francji, USA…? Jeszcze nie, ale wiele już wskazuje, że tak może być.

W czerwcu 2009 r. na stronie internetowej Ministerstwo Obrony Rosji pojawił się tekst “Wymysły i falsyfikacje w ocenie roli ZSRR w początkach drugiej wojny światowej“, w którym autor, płk Siergiej Kowalow z Instytutu Historii Wojskowej resortu dowodził, że wojna w 1939 r. wybuchła z winy Polski. Dziennik “Wremia Nowostiej” cytował Kowalowa:

Wszyscy, którzy bez uprzedzeń studiowali historię drugiej wojny światowej, wiedzą, że ona zaczęła się od tego, że Polska nie chciała zaspokoić żądań ze strony Niemiec. Jednakowoż niewielu wie, czego konkretnie żądał od Warszawy A. Hitler. A przy tym żądania Niemiec były bardzo umiarkowane: – włączenie wolnego miasta Danzig (obecnie Gdańsk) do Trzeciej Rzeszy, zezwolenie na budowę eksterytorialnej drogi kolejowej i szosy, które połączyłyby Prusy Wschodnie z zasadniczą częścią Niemiec. Te żądania trudno nazwać nieuzasadnionymi“.

Tak pisał ekspert rosyjskiego Ministerstwa Obrony.

Z okazji 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej w Polsce zorganizowano obchody, na które m.in. został zaproszony premier rosyjskiego rządu Władimir Putin. Na kilka dni przed przyjazdem Putina do Polski rosyjska Służba Wywiadu Zagranicznego (SWR) zapowiedziała publikację dokumentów na temat polskiej polityki w latach 1935-45 (te dokumenty zostały zagrabione prze Rosjan po 17 września 1939 r. i do dziś wraz z licznymi innymi polskim archiwaliami znajdują się w Moskwie, a władze polskie i żadna komisja do spraw „trudnych” nie starają się ich odzyskać). SWR instytucja państwowa Rosji zarzuciła Polsce, że jej przedwojenne władze “aktywnie współpracowały z hitlerowskimi Niemcami“. Według Rosjan Polska “nie odmówiłaby wspólnej wojny z Niemcami przeciwko ZSRR“. Stalin podpisując sojusz z Hitlerem działał więc w obronie własnej.

Te zdarzenia były o tyle znamienne, że kilka tygodni wcześniej:

prezydent Rosji powołał specjalną komisję, która zajmie się przeciwdziałaniem próbom fałszowania historii na szkodę interesów Rosji.” A głównym zadaniem komisji jest “zbieranie i analizowanie informacji o fałszowaniu historycznych faktów i wydarzeń mającym na celu pomniejszanie międzynarodowego prestiżu Federacji Rosyjskiej”.

Nie trzeba jednak sięgać za granicę, aby dostrzec proceder szkalowania Polski i Polaków. Oto szacowny dawniej Instytut Wydawniczy „Znak” z Krakowa postanowił wydać kolejną książkę Jana Tomasza Grosa. Gross w wydanej w 2001 r. książce „Sąsiedzi” twierdził, że w lipcu 1941 t., gdy Hitler napadł na swego przyjaciela Stalina, mieszkańcy miasteczka Jedwabne zamknęli 1600 miejscowych Żydów w stodole i ich spalili. Wg dokumentów NKWD, w 1940 w Jedwabnem mieszkało 562 Żydów. IPN prowadził śledztwo w sprawie tej zbrodni, ale nie uzyskano wiarygodnych danych, bowiem strona żydowska nie zgodziła się na ekshumację ofiar, a więc ustalenie liczby zamordowanych i okoliczności ich śmierci. Ostatecznie przyjęto, że w Jedawbnem zamordowano około 340 osób. Mimo to na pomniku ofiar i w publikacjach Grossa nadal wymieniana jest liczba 1600 zamordowanych.

W kolejnej książce „Strach” wydanej w 2008 r. przez Instytut Wydawniczy „Znak” Gross napisał, że Polacy mordowali Żydów, którzy uratowali się z Holokaustu, po zakończeniu wojny. August Grabski z Żydowskiego Instytutu Historycznego odnotował: „Zabijanie Żydów w powojennej Polsce było udziałem wąskiego marginesu kryminalnego i antykomunistycznego podziemia, nie zaś – jak można byłoby wnioskować po lekturze “Strachu” – narodowym sportem Polaków”. W sprawie podziemia należy dopowiedzieć: Żydzi zabici przez podziemie w większości ginęli jako funkcjonariusze komunistycznego aparatu.

W ostatniej książce „Złote żniwo” Gross poszedł jeszcze dalej. Stwierdził wprost, że Polacy wymordowali wiele tysięcy Żydów (w USA mówi kilkaset, w Polsce kilkadziesiąt tysięcy), a zamordowanych ograbili. Również tę książkę wydał „Znak”.

“Makabryczny bajkopisarz” Gross wydawany w Polsce jest obrazą pamięci wszystkich tych, którzy pod okupacją niemiecką z narażeniem życia ratowali Żydów. Skala tej pomocy z uwagi na groźbę utraty własnego życia, była imponująca. Oczywiście były w polskim społeczeństwie jednostki zbrodnicze, byli zdrajcy wysługujący się okupantom i byli przestępcy żerujący na nieszczęściu mordowanych przez Niemców i ich kolaborantów. To jednak nie oznacza, że winę za takie podłe czyny można zrzucić na polski naród. Państwo polskie, także działające w podziemiu, karało surowo kolaborujących z okupantami. Także tych, którzy pomagali Niemcom w mordowaniu Żydów.

Władze RP na uchodźstwie podejmowały liczne starania u Aliantów by znaleźć środki zapobiegające zagładzie Żydów. Po wojnie przypadki zdziczenia, będące następstwem lat okupacji, obciążają w znacznej mierze komunistyczne władze, czego Gross nie raczy zauważyć. Znamiennym przykładem była postawa żołnierzy podziemia majora „Łupaszki” Zygmunta Szyndzielarza, ściganych przez UB, którzy karcili ludzi szabrujących na terenie Treblinki i zachowanie żołnierzy sowieckich oraz milicjantów, którzy szukali kosztowności w miejscach straceń. (Tu relacja na ten temat)

W dyskusji na jednym z internetowych forów przytoczono współczesny przykład innych „złotych żniw”. New York Times 15 listopada 2010 r. poinformował o procederze skupywania za drobne kwoty organów do przeszczepów od biednych ludzi ze Wschodniej Europy i Turcji, a sprzedawane w Izraelu w cenach do 200 tysięcy dolarów za „sztukę”. Proceder ujawniono, gdy na jednym z lotnisk znaleziono słaniającego się na nogach Turka, który powiedział policji, że skradziono mu nerkę w jednej z klinik. Po rewizji w tej klinice znaleziono starego obywatela Izraela, z przeszczepioną nerką „skradzioną” temu Turkowi. Policja ustaliła, że centrum procederu było w Izraelu, ludzie zajmujący się tym byli Żydami, a organy zdobywano do przeszczepu dla bogatych Izraelczyków.

Wyobraźmy co z tym mógłby zrobić ktoś pokroju Jana Grossa.

Wydawnictwo “Znak” było dobrotliwie karcone po wydaniu książki Grossa „Strach”. Teraz po licznych protestach po ogłoszeniu zamiaru wydania kolejnej książki tego autora dyrektor „Znaku” Barbara Skóra przyznała, że Gross ” w tendencyjny sposób ukazuje wojenną rzeczywistość i stosunki polsko-żydowskie, jednak „odpowiedzią na nią nie powinno być kneblowanie jej autora, lecz wydanie innej książki, która zrównoważy przekaz ‘Złotych żniw’. Ukaże drugą stronę medalu”. Pani dyrektor obiecuje – „Być może taką publikację w najbliższym czasie w Znaku przygotujemy“. Być może? Jednocześnie pytana czy „Znak” będzie publikował następne książki Grossa mówi: “Wydawnictwo Znak będzie wydawało wszystkie dobre książki. Jeżeli Jan Tomasz Gross napisze dobrą książkę, to na pewno mu ją opublikujemy.”

Można więc sądzić, że Gross już napisał dwie “dobre” książki, skoro Znak je wydał. Czy szefowie wydawnictwa należą do grona tzw. pożytecznych durni i postępują tak z szlachetnych pobudek; nie chcą „kneblować” autora Grossa. Jednak nie. Gdy na czymś im zależy potrafią odmówić. Historyk IPN, a w przeszłości dziennikarz “Tygodnika Powszechnego” i „Gazety Wyborczej” Roman Graczyk napisał książkę “Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego“. Podał nazwiska kilku dziennikarzy splamionych konszachtami z bezpieką. Do napisania na ten temat zachęcił Graczyka naczelny Tygodnika ks. Adam Boniecki. Projekt książki zaakceptowało wydawnictwo Znak, a redakcja Tygodnika zadeklarowała pomoc. Autor więc książkę napisał i Znak… odmówił jej wydania!

Henryk Woźniakowski, prezes wydawnictwa Znak mówi: „Roman Graczyk chciał (…) na siłę udowodnić, że “Tygodnik” był częścią systemu komunistycznego, a przecież tak nie było. (…) Wydanie tej książki w Znaku oznaczałoby, że akceptujemy tę fałszywą wizję historii.” Czyli książka Grossa podaje prawdziwą wizję historii? A członek redakcji „Tygodnika Powszechnego” Krzysztof Kozłowski dodał: „…na podstawie słabych hipotez historykowi nie wolno stawiać żadnych wniosków. Jest to wbrew zasadom, nawet tym obowiązującym w IPN-ie. Z punktu widzenia historyka jest to więc amatorszczyzna. Tak można uprawiać zaangażowaną publicystykę, ale nie wolno tworzyć historii”.

Jak widzimy kierujący Wydawnictwem “Znak” potrafią zatroszczyć się o dobre imię swoich kolegów. Potrafią też “kneblować” autora nie troszcząc się o ukazywanie “drugiej strony”. Tej troski nie ujawniają, gdy trzeba zadbać o godność i honor Polski. W ten sposób stają się znakiem zachowań pozwalających Polskę nurzać w błocie kłamstwa.

W 1996 roku Jan Tomasz Gross został odznaczony przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi nadawanym cudzoziemcom i zamieszkałym za granicą obywatelom polskim, którzy swoją działalnością wnieśli wybitny wkład we współpracę międzynarodową oraz współpracę łączącą Rzeczpospolitą Polską z innymi państwami i narodami.

Czy możemy sobie wyobrazić komunikat PAP: “prezydent Bronisław Komorowski powołał specjalną komisję, która zajmie się przeciwdziałaniem próbom fałszowania historii na szkodę interesów Polski.”

Romuald Szeremietiew

Za: Blog Romualda Szeremietiewa

08 lutego 2011

Przemilczane zbrodnie na Polakach-prof.Jerzy Robert Nowak

Przemilczane zbrodnie na Polakach – prof. Jerzy Robert Nowak

Aktualizacja: 2010-12-6 12:19 pm

Poniżej przypominamy archiwalny tekst prof. Jerzego Roberta Nowaka.- Red.

Zanim przejdę do szczegółowego opisu konkretnych zbrodni popełnionych po wojnie przez zbolszewizowanych Żydów, a zwłaszcza Żydów-ubeków, na Polakach, muszę szerzej ustosunkować się do różnych kłamliwych stwierdzeń próbujących zaciemnić prawdziwy obraz roli żydowskich komunistów w stalinizacji Polski.

Im dalej od czasów stalinizmu, tym uporczywsze są próby wybielania zbrodni żydowskich ubeków, pomniejszania rozmiarów ich roli w katowaniu i mordowaniu polskich patriotów, drastycznego zaniżania liczby ubeków żydowskiego pochodzenia. Swoisty rekord pod tym względem pobił rok temu ambasador Izraela w Warszawie Szewach Weiss, publicznie głosząc absurdalne nieprawdy o zaledwie kilku komunistycznych funkcjonariuszach żydowskiego pochodzenia w Polsce. Nieźle wtórował mu osławiony oszczerca Polaków zza Oceanu – Jan Tomasz Gross, pisząc o rzekomo zaledwie “kilku tuzinach” Żydów-ubeków w Polsce, czyli “drobiażdżku bez znaczenia”, jak to filuternie określił. W rzeczywistości zaś mieliśmy jednoznaczną dominację żydowskiego pochodzenia zbrodniarzy komunistycznych na kluczowych pozycjach ubeckiego syndykatu zbrodni w dobie stalinizmu. Począwszy od faktycznego nadzorcy całego aparatu terroru, niszczącego tysiące polskich patriotów – Jakuba Bermana, przez lata członka Biura Politycznego KC PPR, a później KC PZPR, odpowiedzialnego za nadzór nad bezpieką. Był to najbardziej niebezpieczny dla Polaków “morderca zza biurka”, faktycznie zbrodniarz numer jeden, którego nigdy nie ukarano za jego zbrodnie na Polakach. Przypomnijmy, że nawet tak skrajna tropicielka rzekomego “antysemityzmu” w Polsce jak Alina Grabowska przypomniała w swoim czasie na łamach paryskiej “Kultury” (grudzień 1969 roku), iż: “W pierwszych latach powojennych (a nawet i później) znakomitą, niestety, większość pracowników UB stanowili Żydzi”.

Obok dominacji żydowskich komunistów w UB trzeba zwrócić uwagę na jeszcze jedno zjawisko, zbyt często pomijane w książkach o ówczesnej historii. Otóż nie było chyba żadnej takiej haniebnej zbrodni na polskich bohaterach, na najszlachetniejszych polskich patriotach w dobie stalinizmu w Polsce, gdzie w tle nie kryłyby się cienie jakichś żydowskich katów. Od Bermana, Różańskiego, Fajgina, Brystygierowej, Romkowskiego, Światły, po Morela, Wolińską, Gurowską i Stefana Michnika. By przypomnieć choćby najskrajniejsze i najtrudniejsze do wyjaśnienia zbrodnie: na bohaterskim generale “Nilu” – Fieldorfie, słynnym “Anodzie” z “Zośki i Parasola” A. Kamińskiego czy westterplatczyku majorze Mieczysławie Słabym, lekarzu z Westerplatte.

Aby zrozumieć, jak absurdalne i nie mające niczego wspólnego z obiektywną prawdą historyczną są wszelkie próby wybielania roli zbolszewizowanych Żydów w UB, wystarczy po prostu przyjrzeć się dokładnie czołowym postaciom dominującym w stalinowskim Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, czyli faktycznym syndykacie zbrodni w ówczesnej Polsce. Okaże się wówczas, że wszyscy czołowi prominenci MBP (poza jednym ministrem figurantem – Stanisławem Radkiewiczem) byli pochodzenia żydowskiego (por. szerzej mój tomik “Zbrodnie UB”, “Biblioteka książek niepoprawnych politycznie”, wyd. MaRoN, Warszawa 2001, s. 5-25). Działo się tak nieprzypadkowo, lecz zgodnie z zasadą Stalina: “dziel i rządź”, wykorzystującą ludzi z mniejszości narodowych w Rosji i innych krajach ujarzmionych przez ZSRS do tym lepszego podporządkowywania narodów w nich zamieszkujących, zniszczenia ich uczuć narodowych i religii, które wyznawali. Do tego zaś najlepiej nadawali się ludzie jak najdalsi od patriotyzmu polskiego, węgierskiego, rumuńskiego, czeskiego czy litewskiego, a także od religii chrześcijańskiej, a więc komuniści żydowscy. Fakty są uparte w tym względzie.

Katowano głównie Polaków

Wybielaczom roli Żydów w UB i generalnie w stalinowskiej władzy oraz popełnionych przez nich zbrodni warto przypomnieć jednobrzmiące świadectwa na ten temat osób z jakże różnych środowisk intelektualnych od Marii Dąbrowskiej, Bohdana Cywińskiego i ojca Józefa M. Bocheńskiego po Stefana Kisielewskiego i Czesława Miłosza. Najwybitniejsza chyba pisarka tego okresu, Maria Dąbrowska, w zapiskach w swym dzienniku pisała pod datą 17 czerwca 1947 roku: “UB, sądownictwo są całkowicie w ręku Żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden Żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków”. Bardzo podobne w swej wymowie były zapiski Stefana Kisielewskiego. W dzienniku pod datą 18 października 1968 roku Kisielewski pisał: “Dwadzieścia lat temu powiedziałem Ważykowi, że to, co robią Żydzi, zemści się na nich srodze. Wprowadzili do Polski komunizm w okresie stalinowskim, kiedy mało kto chciał się tego podjąć z gojów”. Niewiele później, 4 listopada 1968 r., Kisielewski zapisał w swym dzienniku: “Po wojnie grupa przybyłych z Rosji Żydów-komunistów (Żydzi zawsze kochali komunizm) otrzymała pełnię władzy w UB, sądownictwie, wojsku, dlatego że komunistów nie-Żydów prawie tu nie było, a jeśli byli, to Rosja się ich bała. Ci Żydzi robili terror, jak im Stalin kazał”. Z kolei Bohdan Cywiński tak oceniał rolę Żydów w stalinizacji Polski na łamach podziemnego periodyku “Głos” w kwietniu 1985 roku: “Fakty manifestacyjnego popierania władzy komunistycznej zaraz po wojnie, wyjątkowe nagromadzenie osób pochodzenia żydowskiego w aparacie władzy, a zwłaszcza w najbardziej znienawidzonych społecznie resortach bezpieczeństwa i propagandy oraz mnogość przykładów szczególnej ich wrogości wobec przejawów polskiego szacunku dla narodowej tradycji – wszystko to w jakiejś mierze pozostało w świadomości starszych pokoleń, powodując zrozumiałe urazy”. W pierwszym odcinku tego cyklu przypominałem już wypowiedź innego intelektualisty katolickiego – ojca Józefa M. Bocheńskiego na łamach paryskiej “Kultury” (nr 7-8 z 1986 r.) akcentującą rolę Żydów kierujących komunistyczną policją bezpieczeństwa za wymordowanych przez tę policję “bardzo wielu spośród najlepszych Polaków”.

I wreszcie świadectwo noblisty Czesława Miłosza, tym wymowniejsze, że chodzi o intelektualistę znanego ze skrajnie prożydowskiej postawy. Otóż właśnie Miłosz stwierdził w niemal zupełnie nieznanym w Polsce (poza moimi tekstami) wywiadzie dla wydawanego w Stanach Zjednoczonych czasopisma “Tikkun” (nr 2 z 1987 roku), mówiąc o żydowskich komunistach: “Oni zajęli wszystkie czołowe pozycje w Polsce i również w bardzo okrutnej policji bezpieczeństwa, ponieważ oni byli po prostu bardziej godni zaufania niż miejscowa ludność” [podkr. - J.R.N.]. W tym stwierdzeniu Miłosz nieco przesadził i ktoś mało poinformowany mógłby go nawet oskarżyć o antysemityzm. Żydzi nie zajęli jednak wszystkich co do jednego stanowisk na szczytach partii i w bezpiece. Parę ważnych stanowisk zostawili, były tam nie-żydowskie wyjątki, jak choćby Bierut czy Radkiewicz (żonaty z żydowską komunistką), ale obaj grali raczej rolę figurantów. Generalnie jednak Miłosz celnie określił wyjątkową, dominującą rolę komunistów żydowskiego pochodzenia w stalinizacji Polski.

Z rękami umaczanymi po łokcie we krwi

Wybielaczom roli Żydów w UB i w stalinizacji Polski warto przypomnieć również prawdziwie uczciwe i obiektywne świadectwa Polaków żydowskiego pochodzenia lub polskich Żydów na ten temat. Andrzej Wróblewski, wybitny krytyk teatralny żydowskiego pochodzenia, w książce “Być Żydem”, Warszawa 1993 r., s. 181, pisał: “Proporcjonalnie więcej było Żydów wśród katów niż ofiar”. W innym miejscu swej książki Wróblewski ubolewał, że w 1968 roku pod płaszczykiem dotkniętej godności wyjeżdżali z kraju Żydzi, którzy służyli w UB, “byli sędziami czy prokuratorami z rękami umaczanymi po łokcie we krwi” [podkr. J.R.N.]. Najwybitniejszy chyba polski twórca pochodzenia żydowskiego, który zadebiutował po wojnie, Leopold Tyrmand, tak pisał w 1972 roku w swej wciąż świadomie przemilczanej w Polsce książce “Cywilizacja komunizmu”: “Amerykańskie uniwersytety przygarniają dziś Żydów, którzy przez prawie 25 lat swych służb w policjach politycznych Europy Wschodniej ciężko prześladowali ludzi – w tym także innych Żydów – walczących o prawo do niezawisłości sumienia. (…) Ludzie ci nie mają moralnego prawa do obrony przede wszystkim jako niestrudzeni architekci tej rzeczywistości, w której po 25 latach dojść mogło do tak karykaturalnych zwyrodnień myśli i pojęć, jako inżynierowie tej struktury, w której monstrualne kłamstwo tak łatwo jest uczynić prawem życia. Trudno jest zapomnieć ich fanatyczną wiarę w zło, jaką głosili w komunistycznych gazetach, książkach, artykułach, filmach” (L. Tyrmand: “Cywilizacja komunizmu”, Londyn 1972, s. 220-221).

Zaciskali pętlę na szyjach narodów

W innym miejscu swej książki Tyrmand przypomniał z goryczą, w jak wielkim stopniu działacze komunistyczni pochodzenia żydowskiego stali się nieocenionym wprost narzędziem dla Sowietów w ich terrorze zmierzającym do trwałego ujarzmienia Europy Środkowej. Jak pisał Tyrmand: “Gdy Armia Czerwona przystępowała do sowietyzowania Europy Wschodniej na czele czechosłowackiej ekipy partyjnej stał Żyd [R. Slansky - sekretarz generalny partii komunistycznej - J.R.N.], Węgry kneblował Żyd [M. Rakosi - J.R.N.], w Rumunii rządziła Żydówka [A. Pauker - J.R.N.], a Polska miała u władzy figuranta – Polaka, za którym na węzłowych pozycjach stali żydowscy komuniści, wypełniający z fanatycznym oddaniem najbezwzględniejsze rozkazy Kremla. Za przywódcami zaś stały lojalne szeregi komunistów żydowskiego pochodzenia, którzy jedynie byli w stanie uruchomić gospodarkę i administrację w Polsce, Rumunii, na Węgrzech, czyli w krajach drobnomieszczańskich, w których antykomunizm był rodzajem ogólnonarodowej religii. O czym Stalin wiedział. Wiedział, że tylko fanatycznie oddani komunizmowi Żydzi mogą zrobić dlań tę wstępną i niezbyt czystą robotę, co było częścią nr 1 planu. Z nadgorliwym zapałem rzucili się [Żydzi - J.R.N.] do sowietyzowania wschodnioeuropejskich społeczeństw, do budowania socjalizmu, do zacieśniania komunistycznej pętli na szyjach narodów starych [podkr. J.R.N.], odpornych na przemoc i doświadczonych w walce o polityczną niepodległość. Swym zelanctwem przekreślili największą szansę, jaką mieli Żydzi na tych terenach od średniowiecza (…) eksponowany serwilizm Żydów-komunistów w służbie sowieckiego imperializmu sprawiał wrażenie samobójczego obłędu”. Przypomnijmy jeszcze parę obiektywnych świadectw osób wywodzących się ze środowisk żydowskich. Wybitny twórca polski pochodzenia żydowskiego Marian Brandys zapisał w swym “Dzienniku 1976-1977″ (Warszawa 1996, s. 233, 244): “Żydzi, którzy pozostali, weszli niemal w całości do nowej klasy rządzącej (…) Żydzi garnęli się do władzy jak ćmy do ognia”. Słynny żydowski partyzant, później zakonnik, ojciec Daniel Rufeisen stwierdził: “I jeszcze do tego po wojnie Żydzi źle przysłużyli się sprawom Polski” (cyt. za A. Tuszyńska: “Kilka portretów z Polską w tle”, Gdańsk 1993, s. 138). Żydowska lekarka A. Blady Szwajgier tak po latach zwierzała się w rozmowie z Anką Grupińską: “Proszę nie zapominać, jaka była rola Żydów w Polsce w okresie powojennym. Kiedy dziś rozlicza się zbrodnie stalinizmu… A nie mogę powiedzieć, żeby tam Żydów nie było (…) Niech pani pamięta, że większość tych Żydów, którzy wrócili po wojnie z Rosji, zajęła natychmiast najlepsze stanowiska (…) Łatwiej było Żydowi o to stanowisko niż Polakowi. Bardzo to mądra polityka Stalina (…) Żydom bardziej wierzono niż Polakom (…) Ja myślę, że Polacy po wojnie, wielu z nich przeżyło potworny koszmar. I niestety, utożsamiane to jest z Żydami (…) Ta ojczyzna była niedobra nie tylko dla Żydów, prawda? Zresztą po wojnie była najmniej niedobra dla Żydów” (A. Grupińska: “Ciągle po kole. Rozmowy z żołnierzami getta warszawskiego”, Warszawa 2000, s. 184, 186).

Jak mordowano Polaków

Przypomnijmy tu również, jak oceniał rolę Żydów w polskiej bezpiece świetnie znający problematykę stosunków polsko-żydowskich po 1944 roku żydowski publicysta z USA John Sack. W książce wydanej również w polskim przekładzie w latach 90. w Gliwicach, lecz starannie przemilczanej w najbardziej wpływowych mass mediach, Sack opisał zbrodnie Salomona Morela i współdziałających z nim żydowskich ubeków na setkach niewinnych więźniów, zgromadzonych w obozie w Świętochłowicach w 1945 roku. Sack pisał tam m.in. (polski przekład s. 96): “(…) dlaczego więc Stalin był stronniczy wobec Żydów (…) Z jego rozkazu pewien Żyd, którego ojciec zginął w Treblince, miał zostać szefem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, a szefami wszystkich jego departamentów mieli także zostać Żydzi, aczkolwiek od tego momentu ich nazwiska nie miały być żydowskie, tylko takie jak ‘generał Romkowski’ albo ‘pułkownik Różański’. Z czasem ci ludzie wyznaczyli wszystkich dowódców bezpieczeństwa w Polsce”.

W innym miejscu tej samej książki (s. 228-229) John Sack pisał: “W miejscach takich jak Gliwice, Polacy stawali przy więziennych ścianach, a ludzie z Wydziału Wykonawczego przywiązywali ich do wielkich, żelaznych pierścieni, mówili: – Gotów! – Cel! Pal! – zabijali ich i ostrzegali polskich strażników – Trzymajcie język za zębami! – Strażnicy, jako Polacy nie byli tym zachwyceni, ale Jakubowie, Józefowie i Pinkowie z wyższych szczebli Urzędu, pozostali wierni Stalinowi, ponieważ uważali się za Żydów, nie zaś polskich patriotów (…) [podkr. J.R.N.]. Warto zapamiętać to stwierdzenie znakomitego żydowskiego autora z USA, akcentującego, że żydowscy mordercy ubeccy zabijający Polaków wcale nie tracili żydowskiej tożsamości narodowej po zostaniu komunistami, lecz dalej uważali się za Żydów.

Godna uwagi jest również ocena jednego z czołowych intelektualistów żydowskiego pochodzenia na emigracji – Zygmunta Hertza, współzałożyciela Instytutu Literackiego w Paryżu. Znany skądinąd ze skłonności do idealizowania Żydów i ostrego dokładania przy różnych okazjach Polakom jako “Polaczyskom”, Hertz zdobył się jednak na bardziej obiektywną refleksję na tle wydarzeń marcowych z 1968 roku. Refleksję, na którą na pewno nie byłoby stać ani Adama Michnika, ani Dawida Warszawskiego, ani Władysława Bartoszewskiego, et consortes. Otóż właśnie wówczas, 26 marca 1968 roku, Z. Hertz tak pisał w liście do Czesława Miłosza: “Antysemityzm wypuścił nie tylko nowe liście, ale zakwitł różą. I ja się też nie dziwię. Żydzi grali od początku głupio – po cóż był ten run na UB i posady [podkr. - J.R.N.]. Jakaż niegodność w tym narodzie. Przykro mi to stwierdzić, ale dali antysemitom znakomitą broń do ręki” (cyt. za: Z. Hertz: “Listy do Czesława Miłosza 1952-1979″, Warszawa, s. 286).

Różański – “Polak”, Mickiewicz – “Żyd”

Od lat ulubioną metodą negowania odpowiedzialności Żydów za zbrodnie stalinizmu w Polsce stała się formuła głosząca, że Żyd-komunista i ubek jakimś dziwnym sposobem przestawał być Żydem, bo przechodząc na komunizm, wyrzekał się religii żydowskiej. Co ciekawsze, głównymi głosicielami tego typu teorii są najczęściej osoby skłonne równocześnie do najskrajniejszych oskarżeń na temat rzekomych zbrodni “polskiego antysemityzmu” wobec Żydów, ba, doszukiwania się ich rzekomego chrześcijańskiego rodowodu. Absurdy dowodzeń, głoszących, że Żyd, stając się komunistą i ubekiem, momentalnie przestaje być Żydem, można by było obalać na rozlicznych przykładach. Jak na przykład wytłumaczyć to, że tak liczni Żydzi, byli ubecy i KGB-owcy, po straceniu szans na “twórcze” rozwijanie swego bezpieczniackiego zawodu w Polsce czy w Rosji, tak gromadnie pośpieszyli do Izraela. Czy to wraz z utratą bezpieczniackich synekur nagle niespodziewanie budziła się w nich dopiero żydowskość. Przypomnę, że znany izraelski pisarz Amos Oz mówił w wywiadzie dla “Wprost” 2 października 1994 r., że Izrael stał się schronieniem dla co najmniej 20 tysięcy byłych oficerów KGB. Czy to tylko przypadkiem w Izraelu znaleźli schronienie tacy niegdyś zbrodniczy ubecy jak Salomon Morel?! I dlaczego Izrael nie chce wydać Polsce tego rzekomo nie Żyda, bo ubeka i komunistę, Polsce, która ściga go międzynarodowym listem gończym za ludobójstwo?

A jak wytłumaczyć to, że najkrwawsi nawet żydowscy zbrodniarze z bezpieki życzyli sobie przed śmiercią żydowskiego pogrzebu religijnego? Tak było w przypadku okrutnego nadrządcy węgierskiej bezpieki w Biurze Politycznym KC WPP – “węgierskiego Bermana” – Mihaya Farkasa. I tak było w przypadku jednego z najokrutniejszych katów Polaków Jacka Różańskiego (Goldberga) – wspomniał o tym prof. Andrzej Paczkowski. W przypadku Różańskiego (Goldberga) miało więc miejsce ciągłe zmienianie przynależności narodowej: najpierw Żyd, potem jako komunista i ubek – już rzekomo nie-Żyd i wreszcie na łożu śmierci – znowu najprawdziwszy Żyd. Swoją drogą ciekawa jest metoda, z jaką niektórzy żydowscy szowiniści próbują się zapierać żydowskości zbrodniarzy typu Różańskiego, Bermana czy Morela, a równocześnie tym skwapliwiej przywłaszczać na rzecz żydowskości różnych wielkich Polaków typu Adama Mickiewicza. Przez wiele lat autorzy żydowscy od Adama Sandauera po Henryka Grynberga atakowali jako rzekomych “antysemitów” wszystkich polskich badaczy przeczących rzekomej “żydowskości” Mickiewicza jako “antysemitów”. Aż nagle cała bajda prysła jak bańka mydlana. Białoruski uczony znalazł dokumenty na temat rodowodu matki Mickiewicza, wywodzącej się z polskiej rodziny szlacheckiej, znanej na Nowogródczyźnie już na początkach XVII wieku. Pytam, kiedy pan H. Grynberg zdobędzie się na przeproszenie polskich mickiewiczologów, których z taką łatwością oskarżał jako antysemitów, bo negowali kłamstwa o pochodzeniu naszego wieszcza?
Istnieje wiele innych szczegółowych świadectw, także autorów żydowskich, dowodzących, że dominujący w stalinowskim UB Żydzi byli żydowskimi szowinistami – polakożercami, którzy po prostu dawali upust swej nienawiści wobec bezbronnych Polaków. Taką opinię wyraża Teofila Weintraub, Żydówka z pochodzenia, w zbiorze wywiadów Ruty Pragier: “Żydzi czy Polacy” (Warszawa 1992, s.120: “Różański. Jego sekretarka mówiła mi, że był polakożercą. Nienawidził ludzi”. Pisałem już, że osławiony wicedyrektor departamentu śledczego MBP Józef Światło (Fleischfarb) osobiście torturował wielu polskich patriotów, szczególnie okrutnie zachowując się podczas przesłuchań działaczy dawnego Stronnictwa Narodowego. Zwierzchnik Światły, Roman Romkowski (Natan Grunspan-Kikiel), w oświadczeniu złożonym 10 października 1954 r. stwierdzał, że “w różnych wynurzeniach Światły występował coraz silniej nacjonalistyczno-żydowski sposób reagowania na niektóre posunięcia personalne” (por. S. Marat, J. Snopkiewicz: “Ludzie bezpieki”, Warszawa 1990, s. 23). Inny twórca ubeckiego terroru, dyrektor departamentu śledczego Anatol Fejgin znany był z rozlicznych donosów na rzekomych “nacjonalistów polskich” już w okresie lwowskim 1939-41. Żydowskim szowinistą, tropicielem “polskiego nacjonalizmu” i “antysemityzmu” był główny odpowiedzialny za zbrodnie stalinowskie w Polsce Jakub Berman, który odpowiedzialność w Biurze Politycznym KC PPR, a później KC PZPR za sprawy bezpieki łączył z nadzorem życia ideologicznego i kultury. Prowadził on nieubłaganą walkę z polskim dziedzictwem narodowym, zgodnie z głoszoną przez niego zasadą, że wszelki flirt z polskim uczuciem narodowym doprowadzi do “wypuszczenia złych duchów Polski, z antysemityzmem włącznie” (por. książka filozofa Andrzeja Walickiego, skądinąd bardzo zaprzyjaźnionego z naszymi czołowymi “Europejczykami”, pt. “Zniewolony umysł po latach”, Warszawa 1993, s. 329). Berman, który powinien przykładnie zawisnąć na szubienicy za swe zbrodnie wobec Polaków, miał czelność jeszcze w wiele lat później – w 1981 roku – przekonywać Torańską, że polskie społeczeństwo jest w swojej konsystencji bardzo semickie. [od red. NW: sądząc z książki prof. J.R.Nowaka "Zbrodnie UB" powinno tu być "antysemickie"]

Dawni ubecy oskarżają Polaków

Ciągle za mało znana jest niezwykle szkodliwa rola, jaką odegrali emigrujący na Zachód po 1956 roku lub w kolejnej fali po marcu 1968 roku byli żydowscy ubecy. Wszędzie, gdzie przybywali, do USA, Izraela, Szwecji czy Danii, starali się upowszechniać jak najgorsze opinie o Polsce i Polakach. Przede wszystkim starali się “odegrać” na Polakach za utratę w czasie postalinowskiej “odwilży” intratnych posad piastowanych przez lata w stalinowskim aparacie władzy. Wskazał na to w jednym z wywiadów jako na istotne źródło upowszechnienia postaw antypolskich Andrzej Zakrzewski, zmarły parę lat temu minister kultury RP, mówiąc: “(…) istnieje grupa ludzi, na którą zwrócili mi uwagę przyjaciele w Izraelu. Nazwali ich ‘poszukiwaczami antysemityzmu’. Ci łapacze rekrutują się z dawnego aparatu partyjnego, bezpieki, którym tu było dobrze – dywany, telefony, sekretarka. Wyjechali – i okazało się, że są bez zawodu. Tu rządzili, a tam? Ta zadra ich uwiera” (“Chamy i Żydy – rok 1995. Rozmowa R. Walenciaka z prof. A. Zakrzewskim, “Przegląd Tygodniowy” z 2 sierpnia 1995).
Część z tych byłych ubeków, sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia, zamieszanych w katowanie Polaków w dobie stalinizmu, dostrzegła bardzo dla siebie dogodną okazję w kampanii antypolonizmu. Z jednej strony była to dla nich szansa na całkowite odwrócenie uwagi od swej ponurej przeszłości. Z drugiej zaś okazja do przedstawienia ofiar komunistycznego terroru, który sami reprezentowali, jako narodu “faszystów” i “antysemitów” (vide: to co się dzisiaj robi dla zapobieżenia wydania byłej prokurator Wolińskiej).

Profesor Andrzej Walicki tak pisał na temat zachowania byłych żydowskich ubeków w krajach skandynawskich: “Otóż spotkałem w Danii również pomarcowych emigrantów. Ale E., znajoma Zimanda, urocza dziewczyna, zraniona i oburzona wypadkami 1968 roku, ale jeszcze bardziej oburzona zachowaniami byłych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa, którzy po przyjeździe do Danii zaczęli odgrażać się Polakom, występować z antypolskimi wypowiedziami w telewizji, a we własnym gronie śpiewać po hebrajsku syjonistyczne pieśni (zdumiewało ją – i mnie też – że takie pieśni były im znane)” (por. A. Walicki: “Zniewolony umysł po latach”, Warszawa 1993, s. 71). Pod wpływem pobytu w Danii prof. Walicki tak komentował partyjne boje frakcji “chamów” i “Żydów” w PZPR: “Pobyt w Danii utwierdził mnie w przekonaniu, że u podstaw wszystkiego leżą konflikty zdegenerowanej góry partyjnej i panów z MSW – mówili mi tu znajomi emigranci (a więc nie moczarowcy), że do Danii przyjechało także sporo ‘pułkowników’ z niesamowitą hucpą, nienawiścią do Polski (bo dla nich Polska to ich koledzy) i autentycznym, zrodzonym z ‘niewdzięczności’ tych, dla których pracowali nacjonalizmem żydowskim” (por. tamże, s. 73).

To właśnie z tego grona dawnych stalinowców, ubeków i politruków wywodziła się i wywodzi duża część najbardziej nieubłaganych oszczerców Polski i Polaków na Zachodzie. To im najbardziej zależało na zniesławieniu Polski w świecie, aby całkowicie podważyć wiarygodność jakichkolwiek przyszłych oskarżeń za ich dawne czyny w Polsce.

Przemilczane zbrodnie na Polakach (część 4) 02.12.2002

Rozmiary zbrodni popełnionych na Polakach w czasie stalinizmu przez zbolszewizowanych Żydów były i są w pełni dostrzegane przez wszystkich obiektywnych badaczy naukowych, zarówno polskich, jak i zagranicznych.

I tak np. najsłynniejszy zagraniczny historyk badający historię Polski prof. Norman Davies pisał wprost o “tysiącach polskich Żydów, którzy stracili twarz przez związanie się z okrutnym powojennym reżimem stalinowskim” (por. tekst N. Daviesa w “The New York Reviwe of Books” z 20 listopada 1986 r.). Już na początku stalinizacji Polski mamy wiele jakże wymownych, strasznych przykładów dążeń niektórych żydowskich komunistów do maksymalnego nasilenia represji na polskich patriotach, łącznie z ich egzekucjami. Jednym z najbardziej fanatycznych rzeczników intensyfikacji takiego terroru był Leon Kasman, później przez wiele lat zajmujący wpływowe stanowisko redaktora naczelnego organu KC PZPR “Trybuny Ludu”. To on najgwałtowniej gardłował podczas obrad Biura Politycznego KC PPR w październiku 1944 roku za zaostrzeniem represji. “Wsławił się” wówczas powiedzeniem: “Przerażenie ogarnia, że w tej Polsce, która jest hegemonem, nie spadła nawet ani jedna głowa” (cyt. za tekstem P. Lipińskiego: Bolesław Niejasny, “Magazyn Gazety Wyborczej” z 25 maja 2000 r.). I głowy polskich patriotów, głównie AK-owców, zaczęły spadać w przyspieszonym tempie na skutek rozpętanej wówczas wielkiej fali terroru przeciw Narodowi. Terroru dyrygowanego i realizowanego głównie przez targowiczan o żydowskim rodowodzie, na czele z Bermanem, Różańskim i Światło.

Szefowie syndykatu zbrodni

W czasie gdy usilnie próbuje się zaniżać procentową liczbę Żydów w UB, warto przypomnieć jedną niezaprzeczalną sprawę. To żydowscy komuniści stanowili co najmniej 90 procent kierowniczych kadr w stalinowskiej bezpiece, tych, którzy faktycznie nią rządzili: od Bermana i Romkowskiego po Brystygierową i Fejgina. Niemal wszyscy dyrygenci terroru ubeckiego w Polsce, który pochłonął tysiące ofiar z polskich środowisk patriotycznych, byli Żydami z pochodzenia. (*) Symboliczna wprost pod tym względem była rola Jakuba Bermana, przez lata członka Biura Politycznego KC PPR, a później KC PZPR, odpowiedzialnego za nadzór nad bezpieką. Był to najbardziej niebezpieczny morderca zza biurka, faktyczny zbrodniarz numer jeden, którego nigdy nie ukarano. Towarzyszyła mu cała rzesza bezpieczniaków żydowskiego pochodzenia. Jak wyznawał jeden z byłych prominentów stalinowskich Wiktor Kłosiewicz w rozmowie z Teresą Torańską – wszyscy dyrektorzy departamentów w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego byli żydowskiego pochodzenia. Spośród najbardziej skompromitowanych bezpieczniaków żydowskiego pochodzenia można przypomnieć choćby nazwiska takich osób, jak wiceministrowie Bezpieczeństwa Publicznego: Mieczysław Mietkowski, Mojżesz Bobrowicki i Roman Romkowski (Grunspan-Kikiel), dyrektor Departamentu Śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego (MBP) Józef Różański (Goldberg), jego zastępca Józef Światło (Fleichfarb), dyrektor V Departamentu MBP Luna Brystygierowa (“krwawa Luna”), dyrektor X Departamentu MBP Anatol Fejgin, dyrektor VII Departamentu, a później dyrektor III Departamentu MBP Józef Czaplicki, zwany “Akowerem”, od roli odegranej w prześladowaniu AK-owców. Dodajmy do tego, że decydującą rolę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego odgrywał Leon Chajn, przy figurancie ministrze polskiego pochodzenia. Dodajmy winnych represji tak licznych sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia typu Heleny Wolińskiej, bezpośrednio odpowiedzialnej za mord na generale “Nilu” E. Fieldorfie sędzi Marii Gurowskiej, zastępcy szefa Najwyższego Sądu Wojskowego, Oskara Szyi Karlinera, szefa Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego, płk. Stefana Kuhla, zwanego “krwawym Kuhlem”, prokuratora Benjamina Wajsblecha, prokurator Pauliny Kern, sędziego Emila Merza, płk. Józefa Feldmana, płk. Maksymiliana Lityńskiego, płk. Mariana Frenkiela, płk. Nachuma Lewandowskiego, sędziego Stefana Michnika, etc. Dodajmy do tego rolę odgrywaną przez żydowskich komunistów jako szefów terenowych UB (por. szerzej J.R. Nowak: “Zbrodnie UB”, Warszawa 2001, s. 22-25). (od red. NW: patrz też QUIZ: Zbrodnie UB)

Zdumiewa szczególna skłonność żydowskich adeptów stalinizmu do gromadzenia się w aparacie okrutnego terroru, przede wszystkim w resorcie bezpieczeństwa. I to nie tylko w Polsce, ale i w sowieckim NKWD czy w Służbie Bezpieczeństwa, opanowanych przez Rosję krajów Europy Środkowej. Dość wskazać takie nazwiska, jak przypomnianego przez Sołżenicyna twórcę całego systemu sowieckich “gułagów” Frenkla czy szefa sowieckiej bezpieki Jagodę. (*) Znany pisarz izraelski Amos Oz mówił w wywiadzie dla “Wprost” z 2 października 1994 r., że w dzisiejszym Izraelu w rezultacie emigracji z ZSRS znalazło się co najmniej dwadzieścia tysięcy byłych oficerów KGB (!!!). Na Węgrzech, którymi przez cały okres stalinizmu rządziła czwórka działaczy żydowskiego pochodzenia (Rákosi, Gerö, Farkas i Revai), bezpieka była całkowicie zdominowana przez żydowskich aparatczyków. (*) Jak pisał jeden z najwybitniejszych we współczesnym świecie badaczy historii Węgier Charles Gati w książce wydanej z posłowiem amerykańskiego ambasadora w Budapeszcie Marka Palmera: “Trzon policji politycznej, znienawidzonej AVO, potem AVH składał się w 70-80 procentach z Żydów” (*) (C. Gati: Magyarország a Kreml arnyékában, Budapest 1990, s. 103).

Zamordowanie bohatera Podziemia

Niezliczonych oficerów UB, sędziów i prokuratorów pochodzenia żydowskiego obciąża nie tylko fakt prześladowań najlepszych polskich patriotów, lecz i to, że uczestniczyli w nich w sposób wyjątkowo okrutny, nie okazując nawet cienia litości dla całkowicie niewinnych Polaków. Nieprzypadkowy jest fakt nagromadzenia żydowskich komunistów w przypadkach katowań, mordów sądowych i egzekucji wielu osób szczególnie zasłużonych dla Narodu Polskiego, a nawet jego bohaterów. Powrócę znów w tym kontekście do sławetnej wypowiedzi katolewicowego “autorytetu” ks. Michała Czajkowskiego z 16-17 września 2000 r. na łamach “Gazety Wyborczej”, w której zapewniał, iż rzekomo żaden Polak nie zginął z powodu żydowskiego antypolonizmu. Domorosły znawca historii jakoś nie zauważył zamordowania tysięcy polskich patriotów na skutek zbrodni kierowanych przez żydowskich komunistów, w tym zbrodni na generale “Nilu” – Emilu Fieldorfie.

“Czerwoną” prokurator, która zadecydowała o bezprawnym aresztowaniu gen. Fieldorfa, a później równie bezprawnie przedłużała czas jego aresztowania, torując drogę do mordu sądowego, była Helena Wolińska (Fajga Mindlak Danielak). W 1952 roku odbył się trwający zaledwie jeden dzień proces gen. Fieldorfa. Bohaterski generał, należący niegdyś do najusilniej tropionych przez hitlerowców dowódców AK, został oskarżony o rzekomą współpracę z Niemcami i wydawanie rozkazów mordowania sowieckich partyzantów, członków PPR, AL i Żydów. Były to całkowicie sfingowane zarzuty, jak później, po dziesięcioleciach udowodniono na rozprawie rehabilitacyjnej. Rozprawę prowadziła sędzia – komunistka żydowskiego pochodzenia Maria Gurowska z domu Sand, córka Moryca i Frajdy z domu Einsenman. W rozprawie pierwszej instancji oskarżał gen “Nila” jeden z najbezwzględniejszych prokuratorów żydowskiego pochodzenia Benjamin Wajsblech. Przewodnicząca rozprawie 16 kwietnia 1952 r. sędzia Gurowska bez wahania wydała wyrok śmierci. Wyrok oparła na art. 1 pkt 1 Dekretu z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy. Sąd Najwyższy w składzie: sędzia dr Emil Merz (przewodniczył rozprawie), sędzia Gustaw Auscaler, prokurator Paulina Kern (cała trójka później dożywała ostatnich lat swego życia w Izraelu) i sędzia Igor Andriejew zatwierdzili wyrok śmierci na polskiego bohatera.

Bezowocne okazało się odwołanie gen. Fieldorfa od wyroku i prośby o łaskę skierowane do komunistycznego prezydenta Bolesława Bieruta przez żonę generała i jego ojca. Pisał on do Bieruta w rozpaczliwej próbie ratowania życia syna: “Jestem starcem liczącym 87 lat życia – emerytowanym maszynistą kolejowym pochodzenia czysto robotniczego. W okresie okupacji straciłem syna Jana, lotnika, który został zamordowany w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen. Żona moja Agnieszka zmarła w 1941 r., do czego przyczyniła się sytuacja i losy aresztowanego przez hitlerowców syna. Obecna wiadomość o grozie śmierci, która zawisła nad głową drugiego z mych dzieci, jest z kolei dla mnie ciosem nie do zniesienia”. Dnia 12 grudnia 1952 r. sędziowie Emil Merz, Gustaw Auscaler i Igor Andriejew negatywnie zaopiniowali prośbę o łaskę dla generała. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Wykonaniu wyroku bieg nadała prokurator Alicja Graff. W dniu 24 lutego 1953 roku wyrok śmierci na gen. Fieldorfie został wykonany przez powieszenie.

Spokojne życie zbrodniarzy

Komunistyczni zbrodniarze żydowskiego pochodzenia, odpowiedzialni za zamordowanie jednego z bohaterów Polskiego Państwa Podziemnego nigdy nie zostali ukarani, spokojnie żyli w dostatku dzięki swym zbrodniczym “zasługom” dla stalinizacji Polski. Główna winowajczyni sądowego mordu na gen. Fieldorfie – sędzia Maria Gurowska – cieszyła się różnymi zaszczytami i splendorami. Po 1952 r. została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Aż do 1970 r. pracowała jako dyrektor departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości. A później, na wniosek ministra sprawiedliwości, otrzymała “w drodze wyjątku” specjalną emeryturę dla szczególnie zasłużonych. Nigdy nie żałowała swej roli w popełnionej zbrodni. W “Życiu Warszawy” z 12 sierpnia 1995 r. pisano: “Gurowska nie poczuwa się do winy i utrzymuje, że decyzję o skazaniu Fieldorfa podejmowała w zgodzie z własnym sumieniem”. Po wszczęciu przeciwko niej w 1994 r. postępowania sądowego w związku ze zbrodnią sądową na gen. Fieldorie Gurowska konsekwentnie odmawiała zapoznania się z materiałami aktu oskarżenia i stawienia się na przesłuchanie, twierdząc, że dalej chroni ją immunitet jako sędziego. Zmarła na początku 1998 r. Śmierć uchroniła ją od publicznego przypomnienia jej haniebnej zbrodni i stanięcia oko w oko z rodziną zamordowanego.

Inny odpowiedzialny za sądowy mord na gen. Fieldorfie – przewodniczący składu Sądu Najwyższego, który zatwierdził wyrok śmierci na generale – sędzia Emil Merz orzekał w Sądzie Najwyższym aż do osiągnięcia wieku emerytalnego na początku lat 60. Później wyjechał do Izraela, gdzie zmarł na początku lat 90. Kolejny współwinny mordu sądowego – sędzia Gustaw Auscaler w styczniu 1958 r. wyjechał do Izraela, gdzie zmarł w 1988 r. Jeden ze współsprawców zbrodniczego wyroku – prokurator Benjamin Wajsblech (zatwierdzał ostateczną wersję wyroku) zmarł w 1991 r. w Warszawie. Współodpowiedzialna za zatwierdzenie zbrodniczego wyroku w Sądzie Najwyższym prokurator Paulina Kernowa zmarła w 1980 r. w Izraelu. Ze współwinnych zbrodni żyje dziś tylko (w Londynie) prokurator Helena Wolińska-Brus.

Gdy po śmierci Bieruta i zmianach październikowych 1956 r. w Polsce pod naciskiem rodziny generała i presją opinii publicznej wznowiono śledztwo w sprawie gen. Fieldorfa, szybko zaczęły się próby jego zastopowania ze strony żydowskich komunistów mocno usadowionych na bardzo wpływowych stanowiskach w sądownictwie i prokuraturze. Jak pisał w “Gazecie Polskiej” z 8 września 1994 r. Stanisław Duczymiński: “W toku nowego postępowania, o utrzymanie zbrodniczego wyroku w mocy zajadle zabiegał m.in. Leon Prenner, jeszcze jeden z funkcjonariuszy Prokuratury Generalnej. Jego zdaniem, mimo stosowania ‘niedozwolonych metod śledztwa’ i innych ‘wadliwości’ procesu, jeden zarzut utrzymać się musi, a mianowicie ten, że dowodzony przez Generała Kedyw AK zwalczał sowieckie bandy i likwidował je wraz z działającymi w tych bandach Żydami” (S. Duczymiński: Skazany na śmierć i zapomnienie. Gen. August Emil Fieldorf “Nil”, “Gazeta Polska” z 8 września 1994 r.). Ostatecznie w lipcu 1958 r. śledztwo przeciwko zamordowanemu generałowi umorzono z powodu braku dowodów, że popełnił zarzucane mu czyny. Do rehabilitacji generała Fieldorfa doszło dopiero w 1989 r. Warto przypomnieć, że czołowy nadzorca stalinowskiego syndykatu zbrodni w Polsce Jakub Berman konsekwentnie wypierał się jakiejkolwiek odpowiedzialności za sądowy mord na gen. Fieldorfie. Indagowany w tej sprawie przez Teresę Torańską twierdził, że w ogóle nie przypomina sobie sprawy gen. Fieldorfa. Dodał, że “jeśli Fieldorf należał do czołówki AK-owskiej, z pewnością jego sprawa nie została załatwiona na niskim szczeblu. Musiała mnie jednak akurat ominąć” (T. Torańska: “Oni”, Warszawa 1989, s. 153). Biedny pominięty Berman! Komunistyczny wielkorządca, odpowiedzialny za nadzór nad bezpieką w Biurze Politycznym KC PZPR “nie wiedział” o tak ważnej sprawie, jak proces b. szefa Kedywu AK gen. Fieldorfa. “Nieposłuszni” podwładni “ośmielili się” nie poinformować go o takiej sprawie.

Przemilczane zbrodnie na Polakach (część 5) 16.12.2002

Cytowałem już na łamach “Naszego Dziennika” wypowiedź słynnego intelektualisty katolickiego ojca Józefa M. Bocheńskiego z łamów paryskiej “Kultury” (czerwiec 1986 r.) o tym, że znacznie więcej Polaków zostało zamordowanych przez Żydów niż odwrotnie.

W odpowiedzi na polemiczne listy żydowskie, wybraniające rolę Żydów, o. Bocheński napisał kilka miesięcy później (paryska “Kultura” z września 1986 r.): “W sprawie zabójstw Polaków przez Żydów znajduję w korespondencji ze strony żydowskiej niemal jednogłośne twierdzenie, że takich zabójstw nie było. Co prawda – przyznaje się – wielu Polaków zostało zamordowanych przez ‘osoby żydowskiego pochodzenia’, należące do Bezpieki – ale Żydzi jako tacy nigdy nikogo nie zabili. Tej argumentacji nie mogę uznać za przekonywującą. Czy Żydzi mordowali Polaków jako tacy, czy nie jako tacy, wydaje mi się pytaniem raczej subtelnym – zwłaszcza że jedną z przyczyn owych mordów była, moim zdaniem, nienawiść do wszystkiego co polskie ze strony morderców. Moim zdaniem, jest oczywistym faktem, że wielu, bardzo wielu Polaków zginęło z ręki niektórych Żydów. Istnieje morderczy antypolonizm żydowski” [podkr. - J.R.N.].
Warto w tym kontekście przypomnieć również jakże wymowne stwierdzenia b. posła do Sejmu RP, Czesława Bieleckiego, który pisząc z pozycji Polaka żydowskiego pochodzenia stwierdził na łamach “Najwyższego Czasu” z 7 lipca 2001 r., m.in.: “Są sprawy, za które też Żydzi muszą przepraszać. Nie może być tak, że jeżeli prokurator Helena Wolińska zabiła sądowo naszego bohatera gen. Emila Fieldorfa, to społeczność żydowska nie jest za to odpowiedzialna”.

“Potwór w mundurze”

Współodpowiedzialna za mord na bohaterskim generale Helena Wolińska faktycznie nazywała się Fajga Mindlak Danielak. Nazywano ją “potworem w mundurze”, bo słynęła z okrucieństwa, sadyzmu i ogromnego wyrachowania. W czasie wojny porzuciła męża Włodzimierza Brusa dla zaczynającego robić wówczas przyśpieszoną komunistyczną karierę Franciszka Jóźwiaka. Jak opowiadał jego brat Józef Jóźwiak, na długo “przyczepiła się do niego i razem zamieszkali. On nie miał żony i w pewnym sensie taki układ mu odpowiadał”. Wolińska zawdzięczała Jóźwiakowi całą swoją karierę. Najpierw umożliwił jej skończenie studiów prawniczych, potem załatwił pracę w Komendzie Głównej MO, a następnie w prokuraturze (wg T.M. Płużańskiego: Rodzina bała się “Leny”. Ciągle chodziła w mundurze, “Życie Warszawy” z 31 października 1998 r.). Franciszek Jóźwiak tym mocniej mógł pomóc Wolińskiej w karierze, że był komunistą wielce wpływowym. W pierwszych latach po wojnie był komendantem głównym Milicji Obywatelskiej, później przez wiele lat członkiem Biura Politycznego KC PZPR, przewodniczącym Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, wicepremierem, wreszcie prezesem Najwyższej Izby Kontroli.
Wsparcie tak wpływowego męża niezwykle silnie umocniło pozycję Wolińskiej w prokuraturze, zapewniło jej przejście do Naczelnej Prokuratury Wojskowej, gdzie stała się kimś w rodzaju szarej eminencji. Wpływy te umacniała konsekwentnie, z ogromnym wyrachowaniem. Jak pisał na ten temat świetny znawca okresu zbrodni stalinowskich historyk i publicysta Tadeusz M. Płużański: “W środowisku PPR mało kto lubił Wolińską. Mówiono o niej, że wejdzie do łóżka każdemu, kto jest na wysokim stanowisku. Podobno była nawet kochanką Nowotki [sekretarza KC, kierującego PPR w 1942 r. - przyp. J.R.N.] i Bieruta. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w czasie wojny komuniści lubili się wymieniać kobietami (…)” (T.M. Płużański op.cit.). Gdy w 1956 r. F. Jóźwiak jako skompromitowany stalinowiec został na fali odwilży odsunięty od stanowisk partyjnych i państwowych, Wolińska natychmiast porzuciła go bez skrupułów. Powróciła do porzuconego niegdyś męża Włodzimierza Brusa, który w międzyczasie zrobił wielką karierę jako marksistowski ekonomista. (W wieku zaledwie 28 lat, w 1949 roku Brus został profesorem ekonomii, choć był dotąd wojskowym politrukiem i nie miał żadnego dorobku naukowego, jeśli nie liczyć kilku szmatławych broszur antysanacyjnych i prosowieckich. Takie to iście “napoleońskie” kariery robili w owych czasach żydowscy komuniści.)

W dobie stalinizmu Wolińska awansowała do rangi zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego, osławionego ludobójcy, generała Zarako-Zarakowskiego, pełniła stanowisko Szefa Wydziału IV, a później VII w Naczelnej Prokuraturze. Wykonując te funkcje wydawała na wnioski Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego postanowienia o tymczasowym aresztowaniu, mimo że brak było jakichkolwiek materiałów uzasadniających podjęcie tego rodzaju decyzji. Odznaczała się przy tym wyjątkową bezwzględnością w forsowaniu bezprawnych decyzji. Jak mówił w poświęconym Wolińskiej programie TVP z 11 stycznia 1999 r. protokolant sądowy Zygmunt Mączyński: “Lena Wolińska wyjątkowo brutalnie odnosiła się do AK-owców (…) ona nienawidziła Polaków bardziej niż Niemców”. Poza bezprawnym uwięzieniem i przetrzymywaniem w więzieniu gen. E. Fieldorfa, które utorowało drogę do jego sądowego mordu, prok. Wolińska miała na sumieniu rozliczne inne zbrodnicze działania podobnego typu. Między innymi doprowadziła do bezprawnego przetrzymywania ponad dwa lata w więzieniu szefa sztabu kieleckiego okręgu AK Wojciecha Borzobohatego, który miał wyjść z więzienia w 1950 r. na mocy amnestii. Postępowanie prok. Wolińskiej było tym okrutniejsze w sytuacji, gdy dobrze wiedziała, że Borzobohaty po latach więzienia był dotknięty paraliżem. Wolińska w ogóle nie reagowała na wciąż ponawiane prośby żony aresztowanego, proszącej o zwolnienie ciężko chorego męża.

Podobnie nieludzkie podejście okazała prokurator Wolińska m.in. w sprawie aresztowanego w 1953 roku na mocy podpisanego przez nią nakazu AK-owca Juliusza Sobolewskiego, ps. “Roman”. Po sfabrykowanym procesie Sobolewskiego skazano na karę śmierci. Żona Juliusza Sobolewskiego Krystyna na próżno próbowała ubłagać prok. Wolińską o złagodzenie wyroku. Opowiadała w programie Rewizja Nadzwyczajna w lutym 1999 roku: “Kiedy Rada Państwa odmówiła zmiany wyroku, poszłam zrozpaczona do gabinetu Wolińskiej i pytałam jak to jest możliwe, że bohater, patriota ginie niewinnie. Wolińskiej nie wzruszyły moje słowa, nawet nie raczyła na mnie spojrzeć. Wyrzuciła mnie z gabinetu, twierdząc, że jest to najgorszy dzień w jej życiu, bo umarł Stalin” (cyt. za T.M. Płużański: “Drzwi gabinetów”, “Tygodnik Solidarność” z 11 maja 2001 r.). Sobolewski długo oczekiwał w celi śmierci na wykonanie wyroku. Na szczęście dla niego, wiceminister bezpieki F. Jóźwiak, skłócony wówczas z Wolińską, dowiedziawszy się, że to ona wydała nakaz aresztowania Sobolewskiego, spowodował dla niego znaczące złagodzenie wyroku. Nie cieszył się długo wolnością. Wyczerpany strasznymi latami w więzieniu, a zwłaszcza w celi śmierci, zmarł już w początkach kwietnia 1956 roku.

Sama prokurator Wolińska żyje dziś sobie spokojnie w Oksfordzie jako żona prof. Brusa, który po 1968 r. wyjechał do Anglii. Jest dziś wysławiany w “Gazecie Wyborczej” jako ekonomista-reformator. “Wyborcza” przemilcza zarówno jego haniebne publikacje z doby stalinizmu, jak i to, że od lat 70. był agentem NRD-owskiej bezpieki – STASI, po przydybaniu go w hotelu na ukrytym romansie z jakąś KOR-ówką. (Sprawę opisały krakowskie “Arcana”.)

Próbowała przerwać jej spokojny pobyt w Anglii Wojskowa Prokuratura w Warszawie, prowadząca od końca 1997 r. postępowanie w sprawie bezprawnego uwięzienia gen. Fieldorfa, które później doprowadziło do jego sfabrykowanego procesu. Chciano przesłuchać Wolińską w charakterze podejrzanej.

Stalinówka broniona przed polskimi “antysemitami”

Była prokurator Wolińska na wieść o podniesionych w Polsce oskarżeniach oświadczyła, że ich nie uznaje, bo występują przeciw niej polscy “antysemici”. W pewnym momencie wybuchła, odsłaniając kolejny raz swą prawdziwą naturę, że “najchętniej ukręciłaby kark” polskiemu prokuratorowi, który “śmiał” ją oskarżyć. Były żołnierz Polski Podziemnej, a później żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie Zbigniew Wolak “Szczupak” tak charakteryzował postać Wolińskiej na łamach “Tygodnika Solidarność” (nr 50 z 1998 r.): “Kobieta inkwizytor, która ‘lekką kobiecą ręką’ kierowaną zajadłą nienawiścią, tworzyła zastępy wdów i sierot, zrozpaczonych rodziców i przyjaciół, do dzisiaj opłakujących tych, którzy byli dumą Polski. Naszej Polski. Inkwizytor, który z pogardą odmawiał widzeń z uwięzionymi, torturowanymi w śledztwie więźniami politycznymi i dostarczenia im skromnych, biednych paczek żywnościowych, o co prosili, jak o łaskę… Który odmawiał skazanym na śmierć ostatnich, przed egzekucją, pożegnań. Aby potem, w 1968 roku – kiedy nie żył już od dawna generał “Nil” – Emil Fieldorf i dziesiątki innych, do których śmierci się przyczyniła, tą samą ręką i piórem, postanowiła wystąpić z prośbą do władz brytyjskich o prawo pobytu na Wyspach, co uzasadniała prześladowaniami antysemickich Polaków.
Dostała to prawo pobytu, a z czas em i brytyjskie obywatelstwo. Ona, wcześniej zapiekły wróg Zachodu i jego wartości. (…) Która dobijała dziesiątki oficerów i żołnierzy AK, NSZ, WiN, ROAK oraz stronników organizacji narodowych, reprezentujących te same wartości i te same cele, co antykomunistyczny Zachód”. Nawet ta, tak okrutna komunistyczna inkwizytorka znalazła w ostatnich latach w brytyjskich mediach grupę jakże krzykliwych i wpływowych obrońców. Ludzi, którzy żądanie ekstradycji prok. Wolińskiej do Polski traktują tylko jako kolejny przejaw wybujałego “polskiego antysemityzmu”. Szczególnie znamienny pod tym względem był tekst Melanie Phillips z “Sunday Times” z 3 stycznia 1999 r. Autorka “popisała się” w nim różnymi skrajnymi uogólnieniami w stylu: “Armia Krajowa Fieldorfa, podobnie jak znaczna część Polski, była głęboko antysemicka”. Przypominając, że Helena Wolińska-Brus oskarża także dzisiejszą Polskę o “antysemityzm”, Melanie Phillips zapytywała z emfazą: “Czy Żyd może uzyskać sprawiedliwość w kraju Auschwitz, Majdanka i Treblinki, gdzie nadal średniowieczny antysemityzm zakorzeniony jest w sposób wzbudzający niepokój? (…) Czy ekstradycja Heleny Brus ma faktycznie służyć sprawiedliwości, czy też bardziej zatrutym interesom?”.

Dziwne, że jakoś nie usłyszało się nic o zdecydowanej ripoście polskiego MSZ na ten tekst czy inne jemu podobne potworne insynuacje w prasie brytyjskiej.

Podsumowując całą sprawę sądowego mordu na bohaterskim generale “Nilu” warto przypomnieć fragment rozmowy Sławomira Bilaka z Marią Fieldorf-Czarską, córką zamordowanego. Powiedziała ona m.in.: “(…) Pani Wolińska próbuje przedstawić się jako ofiara antykomunistycznego, prawicowego i antysemickiego polowania na czarownice (…) Kiedy słucham strony żydowskiej, to odnoszę wrażenie, że to Polacy dokonali na nich holocaustu. Nie Niemcy, tylko my – Polacy! Nie widzę nienawiści do katów, a tylko do świadków. A przecież zrobiliśmy wiele, szczególnie AK, by ratować Żydów przed zagładą. Pytam się, dlaczego nikt nie mówi, że w sprawie mojego ojca występowali wyłącznie sami Żydzi? Nie wiem, dlaczego w Polsce wobec obywatela polskiego oskarżali i sądzili Żydzi” (cyt. za: “Temida oczy ma zamknięte. Nikt nie odpowie za śmierć mojego ojca”, “Nasza Polska” z 24 lutego 1999 r.).

Jerzy Robert Nowak

Za: Michał St. de Zieleśkiewicz - blog (" Przemilczane zbrodnie na Polakach")

Ostatnia bitwa o prawdę - Anna Kołakowska

Ostatnia bitwa o prawdę – Anna Kołakowska

Aktualizacja: 2011-02-7 10:09 pm

Gdyby nie działalność pasjonatów najnowszej historii Polski i Instytutu Pamięci Narodowej niestrudzenie propagujących prawdę o antykomunistycznej partyzantce, “żołnierze wyklęci” nadal byliby w podziemiu.

Symboliczny grób majora “Łupaszki” znajduje się na warszawskich Powązkach. Podczas jego uroczystego odsłonięcia Stanisław Krupa, który kilka miesięcy przebywał z majorem w X pawilonie więzienia na Mokotowie, wspominał, że często nucił on ulubioną piosenkę “Już dopala się ogień biwaku”. W ostatniej zwrotce żołnierze wyśpiewywali swoje największe marzenie: “Bodaj widzieć, padając w ataku, Polskę wolną i czystą jak łza”. Oni nie doczekali jego spełnienia, ale my musimy dołożyć wszelkich starań, aby prawda o żołnierzach i bohaterach, która jest też prawdą o Polsce, nie musiała przebijać się przez dawne i współczesne kłamstwa.

Moja babcia, prosta kobieta z wileńskiej wsi, wielokrotnie wspominała majora “Łupaszkę”. Pewnie nigdy go osobiście nie spotkała i nie pamiętam nawet, co konkretnie mówiła, ale jego imię wypowiadała z wielkim szacunkiem. Dla niej to był prawdziwy bohater, o którym nigdy nie powiedziała: “kontrowersyjny”. Również moja mama wspominała z wielkim sentymentem, jak podczas okupacji do wsi Kłaczuny przyszli partyzanci. Mama wraz z innymi stała przy krzyżu, gdyż właśnie odprawiano nabożeństwo majowe. Może to nie byli łupaszkowcy, ale w pamięci kilkuletniej wówczas dziewczynki to wspaniałe wojsko, którego przybycie wywołało manifestowaną przez mieszkańców Kłaczun radość, byli właśnie żołnierzami majora “Łupaszki”. Ksiądz infułat Stanisław Bogdanowicz, mój wujek, opowiadał, że jako dzieci po przyjeździe na Wybrzeże bawili się w partyzantów od “Łupaszki” i oczywiście każdy z nich chciał być w oddziale majora, ale żeby zabawa miała sens, ktoś musiał być w UB, i z tym był problem.

Rajdy prawdy i pamięci
W Borach Tucholskich od ośmiu lat w pierwszym tygodniu wakacji odbywa się kilkudniowy Rajd Pieszy Szlakiem V Wileńskiej Brygady AK. Wielokrotnie wędrowałam razem z moimi uczniami w rajdowym patrolu. Jednym z zadań uczestników rajdu jest zbieranie relacji od miejscowej ludności na temat działań żołnierzy V Brygady na tym terenie. Zauważyłam pewną zasadę: ci, którzy osobiście zetknęli się z majorem lub z jego żołnierzami, wyrażali się o nich w samych superlatywach: “wspaniali, kulturalni, uczciwi, zdyscyplinowani”. Młodsze pokolenie, które o “Łupaszce” dowiadywało się na lekcjach historii i z różnych imprez ku czci “utrwalaczy władzy ludowej”, bardzo często zauważa, że “nie wiadomo, jak to było; byli kontrowersyjni” itp. Jest jeszcze trzecia kategoria rozmówców – ci, których rodzice bądź dziadkowie służyli lub współpracowali z Urzędem Bezpieczeństwa albo tworzyli organy władzy komunistycznej.

Serdeczna pamięć o żołnierzach V Brygady zachowała się we wsi Ocypel, w której łupaszkowcy często bywali, a nawet bawili się tu na weselu – o czym z sentymentem wspominała nam siostra panny młodej. W innym miejscu Borów Tucholskich starszy pan, zapytany jak zapamiętał obcych przecież na Kaszubach żołnierzy z Wileńszczyzny, odparł: “A jacy oni obcy? Nosili Matkę Boską na piersi, modlili się, to jacy obcy?”. Utkwiło mi w pamięci wiele takich rozmów i spotkań, jak choćby wzruszający wieczór przy ognisku w leśniczówce Zwierzyniec. Gospodarz doskonale pamiętał żołnierzy majora “Łupaszki”, bo byli częstymi i zawsze mile widzianymi gośćmi w domu jego matki. W Krępkach osiem lat temu starsza pani opowiadała, że łupaszkowcy spędzili w gospodarstwie jej rodziców noc: “Wspaniali, grzeczni, pięknie umundurowani, zrobili na nas jak najlepsze wrażenie. Jeden obiecał, że jak się to wszystko skończy, to wróci tu i ożeni się ze mną”, a po chwili żartem dodała: “Do tej pory na niego czekam”. To świadectwa tych, którzy bezpośrednio zetknęli się z majorem “Łupaszką” i jego żołnierzami. Niestety, w wielu środowiskach żywa jest “czarna legenda” majora “Łupaszki”, a najbardziej poruszający jest fakt, że spotykaliśmy nawet nauczycieli historii, którzy wiedzieli o nim tyle, ile podawała komunistyczna propaganda.

Do zadań patroli podczas rajdu należy także przeprowadzenie akcji informacyjnej wśród miejscowej ludności. Młodzież rozdaje tysiące ulotek, rozkleja po wsiach plakaty, zbiera podpisy pod wnioskiem o postawienie pomnika “żołnierzy wyklętych” etc. Odkłamywanie historii uczestnicy rajdów czują w nogach – dziennie pokonują od 25 do 35 km, z ciężkimi plecakami na barkach, a zamiast odpoczynku po dotarciu do wsi otwierają rozkaz i okazuje się, że muszą zrobić tu “akcję propagandową”, więc – w przekonaniu, że działają “w słusznej sprawie” – podnoszą się z ziemi, aby wykonać zadanie. Niewątpliwie Rajd Szlakiem V Wileńskiej Brygady AK przyczynił się do rozpropagowania prawdziwej historii “wyklętych”. W ostatnich latach na Kociewiu i Kaszubach zniknęły napisy z pomników i obelisków ku czci ubeków, których było tu wiele, a co najważniejsze – nikt chyba nie pali już przy ubeckich pomnikach zniczy, co jeszcze niedawno czyniono w Czarnej Wodzie, gdzie nauczycielka stawiała je wraz ze swymi uczniami.

W niewoli propagandy
Są jednak tereny związane z działalnością V Brygady, jak np. Mazury czy Podlasie, gdzie prawda o “żołnierzach wyklętych”, którzy – jak głosi uchwała Sejmu RP – “dobrze zasłużyli się Ojczyźnie”, wciąż nie może przebić się przez komunistyczne kłamstwa. Choć – jak głosi wspomniana uchwała – “major Zygmunt Szendzielarz ‘Łupaszka’ stał się symbolem niezłomnej walki o Niepodległą Polskę”, tam wciąż stoją pomniki tych, którzy służąc w aparacie komunistycznego terroru, przyczynili się do zniewolenia Polski. Przykładem niech będą pomniki ku czci funkcjonariuszy UB i milicji “poległych w walkach z bandami reakcyjnego podziemia” w gminie Jedwabno we wsiach: Kot, Piduń, kolonia Czarny Piec albo we wsi Tulice na Powiślu. Tam wiedza na temat oddziałów antykomunistycznego podziemia zatrzymała się na etapie artykułów prasowych z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, których już same tytuły niosły określoną treść: “Szpiedzy i mordercy z wileńskiego AK przed Rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie”, “Od współpracy z okupantem – do służby w obcym wywiadzie. Zdradziecka działalność wileńskiego ośrodka AK”, “Szendzielarz, Minkiewicz cynicznie potwierdzają zbrodnicze akcje band ‘Łupaszki’, dokonane na żołnierzach polskich i radzieckich, członkach PPR i funkcjonariuszach władz państwowych”, “Galeria zdrajców i morderców”.

Czarną legendę żołnierzy “Łupaszki” kształtowały nie tylko pseudonaukowe książki, ale również powieści takie jak “Sztylet Burego” (1965 r.): “Twarz rudego herszta napłynęła purpurą (…) do izby wpadł kapral. Panie majorze, melduję swój powrót z zadania. Mam pilną i ważną wiadomość. ‘Łupaszko’ chwycił ze stołu pistolet, który leżał tuż obok opróżnionej do połowy litrówki, kubka z okowitą, kawałka żółtej słoniny i pociętej cebuli. Wymierzył broń w intruza. Mów! – warczał. W jego oczach czaiła się wściekłość”.

Ta propaganda nadal zbiera żniwo. Gdy w 2010 r., w kościele św. Cyryla i Metodego w Hajnówce, odsłaniano tablicę ku czci Zygmunta Szendzielarza, ktoś porozwieszał na mieście ulotki z obelżywym tekstem: “Kościół katolicki czci mordercę prawosławnych”. W Puszczy Białowieskiej w tym czasie odbywał się dwudniowy Rajd Pieszy Śladami Żołnierzy V Wileńskiej Brygady AK. Brała w nim udział ponad 50-osobowa grupa młodzieży. Był to już drugi taki rajd na terenie Białowieży, ale jeszcze wiele będzie musiało się ich odbyć, zanim dziennikarze przestaną wypisywać bzdury, takie jak np. Michał Bołtryk (“Przegląd Prawosławny” z września 2010 r.) o bandyckich rajdach żołnierzy V Brygady przeciwko ludności prawosławnej, paleniu wsi, a nawet paleniu żywcem dzieci itp. Podobnych artykułów w “Przeglądzie Prawosławnym” odnajdziemy więcej. W 2003 r. Walentyna Łojewska napisała: “To ci żołnierze, którzy siebie nazywali spadkobiercami tradycji Armii Krajowej, pod dowództwem majora Zygmunta Szendzielarza ps. ‘Łupaszka’ czy kapitana Romualda Rajsa ps. “Bury” mordowali, gwałcili, okradali, wyganiali z ich domów rdzenną ludność Podlasia”. Pod tego typu kalumniami komentarze: “Nie mogę zrozumieć, że tacy mordercy dla prawicowych oszołomów są bohaterami. To byli pospolici bandyci w mundurach. (…) Ale z bandyckimi oddziałami szedł ksiądz…. Prawosławie to przecież konkurencja… (“Podlasiak”, 13.03.2008). Powyższe słowa dotyczą tych samych żołnierzy, o których opowiadał nam podczas rajdu kociewski chłop: “Nocowali u nas, a rano ich dowódca major ‘Łupaszko’ zrobił zbiórkę i poprowadził wspólną modlitwę, po której śpiewali ‘Kiedy ranne wstają zorze’”. Nie mogło być inaczej, skoro swoich partyzantów idących na akcję żegnał słowami: “Z Bogiem, chłopcy”.

Przełamać kłamstwa
Niestety, problem żywotności kłamstw na temat V Wileńskiej Brygady AK nie dotyczy tylko Podlasia. Patryk Kozłowski, autor książki biograficznej o Zygmuncie Szendzielarzu, zauważa, że aby zrozumieć ten problem w województwie warmińsko-mazurskim, trzeba znać jego specyfikę. – Tu jest niezmiernie trudno o wszelkie tego typu działania, ponieważ to województwo miało być modelowym przykładem społeczeństwa komunistycznego. Dalej władzę sprawuje tu aparat państwowy wywodzący się z PRL. Do tego dochodzą kwestie narodowościowe – tłumaczy. Warmia i Mazury to konglomerat społeczny ludzi bez korzeni, ludzi, którzy przybyli tu w 1945 roku z całej Polski. Są tu też Ukraińcy z akcji Wisła (15 proc.), Mazurzy (ok. 10 proc.), spora mniejszość niemiecka etc. – Tu nie ma żadnej niepodległościowej myśli. Nie ma regionalnej prasy poza “Gazetą Olsztyńską”. Ludźmi nadal kierują komunistyczni kacykowie. Dla przykładu: aktualny marszałek województwa Julian Osiecki to pierwszy sekretarz komitetu miejskiego PZPR z Mrągowa! Tak mógłbym wymieniać w nieskończoność – dodaje Kozłowski.

Siła aktualności komunistycznej propagandy świadczy także o nieefektywności nauki najnowszej historii Polski w szkole. Dla przykładu – w jednym z najpopularniejszych podręczników do nauczania historii w szkole średniej (wyd. WSiP) zagadnienie podziemia antykomunistycznego jest częścią podrozdziału w temacie: Ustanowienie władzy komunistycznej w Polsce i odbudowa kraju ze zniszczeń wojennych. W podręczniku do gimnazjum wydawnictwa Operon z 2007 r. nie znalazłam ani słowa o podziemiu antykomunistycznym. Podręcznik wydawnictwa Rożak, choć wymienia “Ognia” i “Łupaszkę”, to całą wiedzę na temat zbrojnego podziemia antykomunistycznego ujmuje w podtemacie zajmującym jedną czwartą strony. Niewątpliwie, gdyby nie działalność Instytutu Pamięci Narodowej niestrudzenie propagującego prawdę o antykomunistycznej partyzantce “żołnierze wyklęci” nadal byliby w podziemiu.

Nie dajmy zginąć poległym
W okresie PRL pamięć o majorze Zygmuncie Szendzielarzu i o jego żołnierzach starali się zachować jego dawni podkomendni. To oni, mimo inwigilacji i represji ze strony bezpieki, byli inicjatorami wmurowywania w kościołach tablic upamiętniających zarówno majora, jak i jego żołnierzy. Pierwszą taką tablicę udało się umieścić dzięki Jerzemu Lejkowskiemu “Szpagatowi”, żołnierzowi V Brygady, i księdzu Henrykowi Jankowskiemu w kościele św. Brygidy w Gdańsku w 1982 r. (za co Lejkowski był wielokrotnie wzywany na przesłuchania do bezpieki). Drugą zawieszono w bazylice Mariackiej, gdzie proboszczem jest bardzo oddany żołnierzom Armii Krajowej ks. infułat Stanisław Bogdanowicz. Choć wiele lat upłynęło od czasu, gdy pamięć “wyklętych” trzeba było czcić potajemnie, takich memoriałów jest niestety niewiele. Powstają zazwyczaj z inicjatywy osób prywatnych lub stowarzyszeń. To one też dbają o odkłamywanie historii i propagowanie wiedzy na temat partyzantów z Wileńszczyzny. We wsi Kiersnowo niedaleko Brańska (woj. podlaskie) stoją pamiątkowy krzyż i tablica, na której widnieje napis: “Mjr Zygmunt Szendzielarz ‘Łupaszko’, Kawaler Srebrnego i Złotego Krzyża Virtuti Militari, dowodził V i VI Brygadą AK na Podlasiu, Mazurach i Pomorzu w walce o niezależność Polski w latach 1945-1947. Rozstrzelany przez stalinowców w Warszawie 8 lutego 1951 r. Cześć jego pamięci”. To właśnie tutaj, w Kiersnowie, w gospodarstwie państwa Kiersnowskich, ukrywał się “Łupaszka” po odejściu z Wileńszczyzny. Memoriał poświęcony pamięci żołnierzy V Wileńskiej Brygady AK i ich dowódcy stanął także kilka lat temu przy kościele w Lubichowie, gdzie miejscowy proboszcz oraz dyrektor szkoły rokrocznie goszczą u siebie sztab i uczestników Rajdu Pieszego Szlakiem V Wileńskiej Brygady AK. Niewiele znajdziemy takich miejsc – nieporównywalnie mniej niż pomników “utrwalaczy władzy ludowej”. W 2007 r. podczas odsłaniania kolejnej tablicy ku czci łupaszkowców w wiejskim kościele w Zimnej Wodzie na Mazurach ówczesny minister obrony narodowej Aleksander Szczygło powiedział: “Walka mjr. Szendzielarza została wygrana po kilkudziesięciu latach, a pamięć okazała się silniejsza niż kłamstwa propagandy”.

Chcielibyśmy, aby tak było, ale kiedy co roku, 1 listopada, spotykamy się w grupie kilkudziesięciu osób na cmentarzu garnizonowym w Gdańsku przy pomniku pomordowanych i poległych żołnierzy Armii Krajowej, ze smutkiem spoglądamy na znajdujący się w pobliżu cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej. Tam palą się setki zniczy, a przy grobach obrońców Ojczyzny jest ich może kilkadziesiąt. Przed uroczystością Wszystkich Świętych myjemy ten pomnik i znajdujące się obok niego symboliczne mogiły Danki Siedzikówny “Inki” oraz Feliksa Salmanowicza “Zagończyka” (żołnierzy V Wileńskiej Brygady AK zamordowanych w gdańskim więzieniu w 1946 r.) – usuwamy z nich grube warstwy błota, wyrzucamy stare wypalone znicze i grabimy liście. Choć jest to cmentarz komunalny, odpowiednie władze zapominają o pomniku poświęconym pamięci tych, których komunistyczni oprawcy skazali na zapomnienie, ukrywając miejsce ich pochówku. Do dziś stoją tu znicze, które przynieśliśmy 1 listopada.

Anna Kołakowska

Bohater konsekwentny

“Nadszedł dzień 8 lutego 1951 r. (…) Otworzono drzwi i z ust strażnika padło nazwisko majora ‘Łupaszki’ Zygmunta Szendzielarza. Właśnie na wezwanie wyszedł z kaplicy, gdzie się modlił, podszedł spokojnie do drzwi, zatrzymał się przez chwilę, odwracając bokiem do pozostających w celi i pożegnał słowami ‘Z Bogiem, Panowie!’, odpowiedział mu chór głosów ‘z Bogiem!’, zniknął nam za zamkniętymi drzwiami”

Zastanawiając się nad cechą charakteru najpełniej oddającą postawę Zygmunta Szendzielarza w czasie jego służby publicznej, tak w okresie okupacji niemieckiej, jak i po 1945 roku, na myśl przychodzi przede wszystkim określenie “konsekwentny patriota”. Był nim bez względu na zmieniające się teatry działań bojowych, na piętrzące się przeciwności losu, był nim wbrew kalkulacjom politycznym, wbrew znikomym, a później już żadnym szansom na zwycięstwo. Z potrzeby dawania świadectwa, wierności złożonej kiedyś przysiędze.

Podobnie jak większość najsławniejszych dowódców polowych polskiego podziemia powojennego pochodził ze “zwykłej”, niezbyt dobrze sytuowanej materialnie, wielodzietnej rodziny (ojciec był urzędnikiem kolejowym). Był z pochodzenia Kresowiakiem – co może w jakimś stopniu tłumaczy jego postawę życiową. Urodził się w Stryju w województwie stanisławowskim 12 marca 1910 roku. Był prawdziwym “dzieckiem wolnej Polski” – ukształtowanym w pełni przez patriotyczne wychowanie polskiej szkoły (we Lwowie i Stryju), a następnie służbę w Wojsku Polskim, do którego zgłosił się na ochotnika w 1929 roku. Po ukończeniu szkoły podchorążych zawodowych w Różanie w 1931 r. przeszedł do szkoły podchorążych kawalerii w Grudziądzu (Centrum Wyszkolenia Kawalerii), którą ukończył 5 sierpnia 1934 roku. W stopniu podporucznika trafił ostatecznie do Wilna, do 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich (początkowo jako dowódca plutonu w 4. szwadronie). W połowie 1936 r. otrzymał stanowisko dowódcy 2. szwadronu, w marcu 1937 r. zaś awansowano go do stopnia porucznika. Był doskonałym jeźdźcem, świetnie też posługiwał się bronią.

W szeregach 4. Pułku Ułanów wchodzącego w skład Wileńskiej Brygady Kawalerii (Armia “Prusy”) wziął udział w wojnie obronnej 1939 roku. Przeszedł szlak bojowy od Piotrkowa Trybunalskiego po Majdan Sopocki na Zamojszczyźnie i Medykę pod Przemyślem. Za udział w wojnie 1939 r. został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari V klasy. 27 września 1939 r. dostał się do niewoli sowieckiej, z której po kilku dniach zbiegł, przedostając się do Lwowa. Po trzykrotnych próbach dotarcia na Węgry w listopadzie 1939 r. powrócił do Wilna, gdzie ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem (Władysław Chawling), pracował fizycznie jako robotnik budowlany i pracownik bazy zaopatrzenia miasta.

Kresowy zagończyk
Od początku 1940 r. uczestniczył w konspiracyjnej działalności niepodległościowej na terenie Wilna. W końcu 1941 r. został włączony przez por. Henryka Witkowskiego do pracy w komórce wywiadu. Wiosną 1943 r. nawiązał kontakt z Komendą Wileńskiego Okręgu AK i przedstawił projekt utworzenia stałego oddziału partyzanckiego. W sierpniu 1943 r. na mocy rozkazu ppłk. Aleksandra Krzyżanowskiego “Wilka” został wyznaczony na stanowisko dowódcy (następcy) pierwszego oddziału leśnego wileńskiej AK por. Antoniego Burzyńskiego “Kmicica”, operującego na Pojezierzu Wileńskim. Jego nominacja nastąpiła jednak w szczególnie tragicznym momencie. 26 sierpnia 1943 r. oddział ten został podstępnie rozbrojony przez sowiecką partyzancką brygadę Fiodora Markowa, a większa część jego partyzantów – razem z dowódcą – została wymordowana. Po raz pierwszy – i jak się niebawem okaże – nie ostatni – przyszło Zygmuntowi Szendzielarzowi zaczynać działalność w krytycznej sytuacji niemal od zera… Stanął jednak na wysokości zadania. Tocząc ciągłe walki z sowiecką partyzantką oraz z jednostkami niemieckimi, zdołał skupić pod swoim dowództwem ocalałych uciekinierów z oddziału “Kmicica”, a następnie dzięki napływowi ochotników stworzyć w stosunkowo krótkim czasie V Brygadę Wileńską AK – liczącą u progu 1944 r. 500 żołnierzy. Co więcej, dzięki ujawnionym wówczas wybitnym zdolnościom dowódczym odniósł na jej czele szereg spektakularnych zwycięstw – zyskał miano jednego z najlepszych dowódców polowych wileńskiej AK. 31 stycznia 1944 r. w bitwie pod Worzianami rozbił 200-osobową niemiecką ekspedycję partyzancką (Niemcy stracili wówczas około 60 ludzi). Dzień później w rejonie miejscowości Radziusze-Łozowa z powodzeniem odparł zmasowany atak kilku brygad sowieckich, które starały się wykorzystać moment wykrwawienia brygady, licząc na łatwy łup. “Czerwona” partyzantka – mając na uwadze rodowód brygady – tropiła zresztą tę właśnie jednostkę ze szczególną zajadłością – starała się zlikwidować świadków sierpniowego mordu z 1943 roku. Komendant Okręgu Wileńskiego AK ppłk Aleksander Krzyżanowski “Wilk” rozumiał w pełni tę szczególną specyfikę losów oddziału rtm. Zygmunta Szendzielarza, dlatego zrobił dla V Brygady Wileńskiej wyjątek w ramach planów operacji “Ostra Brama”. Zgodził się na jej przesunięcie w kierunku zachodnim. V Brygada nie wzięła udziału w walkach o Wilno, nie podzieliła tym samym losu siostrzanych jednostek z okręgu wileńskiego rozbrojonych podstępnie przez NKWD. Pomimo szybkiego marszu na zachód i stosowanego kamuflażu (brygada występowała jako oddział “czerwonej partyzantki”, a jej dowódca zaczął posługiwać się pseudonimem “Żelazny”), jej także nie udało się wymknąć Sowietom. 23 lipca 1944 r. została ona częściowo rozbrojona przez Armię Czerwoną, pozostałe pododdziały zaś zostały przez “Łupaszkę” rozformowane. Spośród żołnierzy gotowych kontynuować marsz na Białostocczyznę utworzonych zostało siedem niedużych grupek przedzierających się odtąd niezależnie w kierunku Puszczy Augustowskiej, w której wyznaczono najbliższą koncentrację. W ten sposób Szendzielarz zamykał, jak się ostatecznie okazało, pierwszy kresowy etap swojej służby w konspiracji niepodległościowej. Bilans owych działań to kilkadziesiąt zwycięskich walk i potyczek stoczonych z niemieckim okupantem, kolaboranckimi formacjami litewskimi oraz “czerwoną” partyzantką. To także idąca za nim – właśnie z Wileńszczyzny – legenda kresowego zagończyka w pełni zasługującego na pseudonim, który przyjął w AK – “Łupaszka”. Pseudonim, który tu właśnie, na Kresach, był zaszczytem i zobowiązaniem dorównania osiągnięciom “pierwszego” “Łupaszki” – ppłk. Jerzego Dąmbrowskiego. Dowódcy, który posiadał ogromny autorytet wśród podkomendnych, zbudowany przez wykazywaną niejednokrotnie na polu walki odwagę osobistą.

Radykalnie przeciw sowieckim okupantom
Kiedy w sierpniu 1944 r. Szendzielarz znalazł się na Białostocczyźnie, przyszło mu już drugi raz w swej karierze konspiracyjnej zaczynać właściwie od zera. Z jego kilkusetosobowego oddziału zostało jedynie kilkunastu ludzi. Podobnie jak rok wcześniej nie załamał się jednak, ale dążąc konsekwentnie do kontynuowania walki, postanowił zalegalizować swoją działalność w ramach Białostockiego Okręgu AK.
We wrześniu 1944 r. “Łupaszka” przeszedł na czele niewielkiego oddziału kadrowego (liczącego wówczas zaledwie 20-30 żołnierzy) za już wytyczoną jednostronnie przez Sowietów nową linię graniczną z zadaniem zbierania rozbitków z brygad i batalionów wileńskiej i nowogródzkiej AK. Pomimo braku spektakularnych osiągnięć na gruncie białostockim późną jesienią 1944 r. jego pozycja uległa znacznemu wzmocnieniu. Nie tylko otrzymał wówczas awans do stopnia majora, ale wszedł także w skład komendy okręgu – jako dowódca partyzantki okręgu. Rozwiązanie AK w styczniu 1945 r. nie zahamowało działalności niepodległościowej Szendzielarza. Dowodzący okręgiem białostockim ppłk “Mścisław” podzielał, szczęśliwie dla niego, pogląd o konieczności kontynuowania walki zbrojnej z nowym, sowieckim okupantem w ramach nowej, utworzonej przez siebie organizacji poakowskiej AKO. Zgodził się też na reaktywowanie V Brygady na swoim terenie. Dzięki temu wsparciu 5 kwietnia 1945 r. mjr “Łupaszka” mógł po raz kolejny już wyjść w pole – tym razem na czele 40-osobowego oddziału kadrowego. I podobnie jak to miało miejsce ponad rok temu na Wileńszczyźnie, w ciągu kilku tygodni udało mu się rozbudować, uzbroić i wyszkolić ów oddział, liczący w lecie 1945 r. już ponad 200 żołnierzy.
Był on jedną z najsilniejszych, a z pewnością najlepszą jednostką partyzancką w Okręgu AKO Białystok. Podobnie jak na Wileńszczyźnie zastosował w prowadzeniu działań dywersyjnych taktykę operowania jednocześnie kilkoma pododdziałami spotykającymi się co kilka tygodni na wyznaczanych z góry koncentracjach. Działania jego podkomendnych cechowały dyscyplina, karność i wojskowy dryl – zaszczepiony i konsekwentnie egzekwowany przez “Łupaszkę”. Przekonał się o tym jeden z żołnierzy Jerzy Fijałkowski “Stylowy”, który po latach wspominał: “Stałem na warcie w parkowej alei za osłoną krzewów. Zbliżał się świt. Zmagałem się ze snem. Pod osłoną peleryny zapaliłem papierosa i w głębi alei od strony dworku zauważyłem sylwetkę mjr. ‘Łupaszki’. (…) Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że zostałem przyłapany na warcie z papierosem. Rano stanąłem do raportu i ‘zarobiłem’ 1 godzinę. Jeszcze tego samego dnia, w samo południe, w pełnym uzbrojeniu stałem na dziedzińcu na baczność”.

Działania samego Zygmunta Szendzielarza i jego podkomendnych cechowały zdecydowanie i radykalizm w walce z sowieckim okupantem i jego komunistycznymi poplecznikami. Z pewnością były one prostą sumą niezwykle bolesnych doświadczeń ostatnich kilkunastu miesięcy. Funkcjonariusze UB – uznawani za członków organizacji zbrodniczej, podobnie jak wcześniej gestapo – byli przez nich likwidowani, tak samo jak i funkcjonariusze NKWD. Co innego funkcjonariusze milicji i żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, których – o ile nie “wsławili” się zbrodniami przeciwko ludności polskiej albo nie atakowali oddziałów podziemia – puszczano wolno lub też starano się z nimi nie walczyć.

W sumie dowodzona przez Zygmunta Szendzielarza V Brygada Wileńska, działając od kwietnia do września 1945 r., przeprowadziła na Białostocczyźnie około 80 akcji przeciw NKWD oraz UBP i ich agenturze, a także przeciw MO i KBW. Odniosła kilka spektakularnych zwycięstw nad grupami operacyjnymi Ludowego Wojska Polskiego (np. 8 sierpnia w Sikorach), rzuconymi do walki bratobójczej, czy też NKWD (np. 18 sierpnia w Miodusach Pokrzywnych). W końcu lata 1945 r. na rozkaz Komendy Okręgu Białostockiego AKO wydanym w związku z zarządzoną przez DSZ akcją “rozładowywania lasów” “Łupaszka” został jednak zmuszony do rozformowania podległej sobie jednostki. Sam był jednak zdecydowany walczyć dalej. Na Białostocczyźnie pozostawił niewielki pododdział dowodzony przez ppor. Lucjana Minkiewicza “Wiktora”, sam zaś jesienią 1945 r. nawiązał kontakt ze swoją byłą macierzystą organizacją wileńską, która właśnie przeniosła się na teren Polski Centralnej i w zimie, na przełomie roku 1945 i 1946 podporządkował się jej rozkazom. Po spotkaniu z jej komendantem ppłk. Antonim Olechnowiczem “Pohoreckim” po raz czwarty zdecydował się na wznowienie działań partyzanckich – tym razem w pomorskim teatrze działań. Po raz czwarty zaczynając praktycznie od zera. Pomimo szczupłych sił jeszcze zimą 1946 r. wznowił działalność bojową, operując początkowo czterema dwuosobowymi patrolami dywersyjnymi. Jego podkomendni, mimo bardzo młodego wieku mający za sobą blisko dwuletnie doświadczenia partyzanckie, dokonali wówczas szeregu spektakularnych akcji ekspropriacyjnych i likwidacyjnych, co wprawiło w zadziwienie komunistów. O celach dalszej walki mjr “Łupaszka” w kolportowanych wówczas na Pomorzu ulotkach pisał tak: “Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej Ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. Niejeden z waszych ojców, braci i kolegów jest z nami. My walczymy za świętą sprawę, za wolną, niezależną, sprawiedliwą i prawdziwie demokratyczną Polskę”.

W kwietniu, mając do dyspozycji zaledwie kilkunastu ludzi, po raz trzeci już wyszedł w pole na czele kadrowej V Brygady Wileńskiej AK. W ciągu zaledwie 7 miesięcy działalności wykonały one 170 akcji, rozbiły 27 posterunków milicji i placówek NKWD (co stanowiło ekwiwalent rocznych działań dywersyjnych niejednej struktury okręgowej podziemia niepodległościowego). To właśnie na Pomorzu w sposób szczególnie dobitny uwidoczniła się rola “Łupaszki” jako nauczyciela taktyki. Co warte podkreślenia, podobnie jak i ich “nauczyciel”, dowódcy pododdziałów V, jak i działającej na Podlasiu i Białostocczyźnie VI Brygady prezentowali – stanowiące niejako znak firmowy formacji “Łupaszki” – bardzo wysokie standardy prowadzenia działań partyzanckich wynikające z ich ideowego podejścia do służby (charakterystyczne były ich ataki np. na przedstawicielstwa Państwowego Monopolu Spirytusowego, który uznawali za narzędzie demoralizacji społeczeństwa, czy poszanowanie własności prywatnej).

Komunistyczna pętla
Jesienią 1946 r. mjr Szendzielarz na czele 4. szwadronu dowodzonego przez ppor. “Lufę” przeszedł na teren woj. białostockiego, gdzie dołączył do drugiej podległej sobie jednostki – VI Brygady Wileńskiej AK dowodzonej przez ppor. Lucjana Minkiewicza “Wiktora”, a od października 1946 r. przez ppor. Władysława Łukasiuka “Młota”. Rozformowane w listopadzie 1946 r. dwa “szwadrony” V Brygady Wileńskiej pozostawione w Borach Tucholskich nie zostały już odbudowane, zaś resztki 4. szwadronu ppor. “Lufy” w marcu 1947 r. włączono do VI Brygady Wileńskiej, która stała się teraz główną i jedyną jednostką partyzancką podległą mjr. “Łupaszce”. Wrosła w grunt podlaski. Prezentowała, dzięki swoim dowódcom, ten sam charakterystyczny dla formacji wileńskich kanon zachowań – konsekwencję i radykalizm połączone ze wspominaną już wielokrotnie dbałością o standardy działań (warto wspomnieć o wydzieleniu z jej szeregów żandarmerii zajmującej się zwalczaniem pospolitej przestępczości oraz istnieniu sądu polowego decydującego o wymiarze kary dla współpracowników strony komunistycznej).
W trakcie koncentracji marcowej 1947 r. “Łupaszka” nie poparł ujawnienia w ramach amnestii ogłoszonej przez komunistów tuż po sfałszowanych przez nich wyborach, słusznie dopatrując się w tym geście wrogich zamiarów. Pozostawił jednak swoim podkomendnym możliwość samodzielnego wyboru.

Mając pewność ugruntowanej władzy w Polsce, strona komunistyczna nie zamierzała okazać łaski komukolwiek, a tym bardziej przeciwnikowi, który wielokrotnie upokarzał ją na polach wielu walk i potyczek. Majorowi Szendzielarzowi i jego podkomendnym pozostała tylko walka do końca. On sam z towarzyszącą mu Lidią Lwow “Lalą,” po wspomnianej koncentracji z końca marca 1947 roku, wyjechał ostatecznie z oddziału. Okresowo przebywał w Warszawie, następnie koło Głubczyc, wreszcie w Osielcu k. Makowa Podhalańskiego, gdzie ukrywał się pod nazwiskiem Ryszard Zygmunt Mańkowski. Stałą łączność z dowódcą VI Brygady Wileńskiej utrzymywał za pośrednictwem swego kuriera ppor. Antoniego Wodyńskiego “Odyńca”. Pętla wokół niego zaciskała się jednak coraz mocniej, zwłaszcza że resort bezpieczeństwa przygotował niezwykle silne uderzenie dla całego środowiska wileńskiego – znane pod kryptonimem operacja “X”.
Informacje uzyskane podczas śledztw pozwoliły resortowi bezpieczeństwa na odkrycie aktualnego miejsca pobytu mjr. “Łupaszki”. W celu sprawnego przeprowadzenia operacji wzięcia go żywcem 26 czerwca 1948 r. na Podhale udało się dwóch funkcjonariuszy z Departamentu III: mjr Wróblewski, zastępca naczelnika Wydz. I, oraz jeden z referentów tegoż Wydziału – ppor. Lokajczyk. Funkcjonariusze MBP, pewni co do obecności Zygmunta Szendzielarza w wytypowanym miejscu, przystąpili do opracowania szczegółowego planu ujęcia dowódcy brygad wileńskich. Z uwagi na chęć wzięcia go żywcem zdecydowano się na zastosowanie gry operacyjnej. “Zaplanowano na następny dzień – opisywał mjr Wróblewski – na 4 rano fikcyjny pościg za uciekającym bandytą [pracownikiem UB] od strony zarośli otaczających dom Bazińskiego, który schroni się do tegoż domu, w wyniku czego przeprowadzać się tam będzie rewizję. Zgodnie z ww. planem w dniu 30.06.1948 r. uciekający rzekomo bandyta został schowany przez syna Bazińskiego na strychu, za którym wszczęto poszukiwania. ‘Łupaszkę’, jak i jego żonę /kochanka/ zastano w bieliźnie rannej, którzy na skutek wszczętego alarmu byli zdezorientowani i przeświadczeni o faktycznym pościgu za bandytą i do zakończenia rewizji domowej nie byli zorientowani, że o nich się rozchodzi. Z chwilą kiedy ‘Łupaszko’ został zakuty, wyraził zdziwienie i pozorował, że przez pomyłkę jego się zabiera, opierając się na fałszywych dokumentach na nazwisko Mańkowski Zygmunt”.

Osiemnastokrotny wyrok śmierci
Błyskawicznie przywieziono go do Warszawy i poddano długotrwałemu śledztwu. W tej ostatniej już, tragicznej odsłonie swojej służby publicznej mjr. Zygmuntowi Szendzielarzowi udało się zachować tę samą, znaną z wcześniejszych etapów działalności postawę – konsekwencję i odwagę. Wziął na siebie odpowiedzialność za wszystkie działania podległych sobie jednostek. Nie dał się też wykorzystać stronie komunistycznej do propagandowej farsy, w jaką zamieniały się zwyczajowo publiczne procesy członków organizacji niepodległościowych. Po trwającej sześć dni rozprawie 2 listopada 1950 r. skład sędziowski pod przewodnictwem mjr. Mieczysława Widaja skazał mjr. Zygmunta Szendzielarza na łączną osiemnastokrotną karę śmierci. Wiedział, że nie ma dla niego ratunku. Starał się w tych ostatnich miesiącach swojego życia uporządkować życie prywatne – stąd też skierowana do władz więziennych prośba o możliwość zawarcia związku małżeńskiego z jego partyzancką towarzyszką życia – ppor. Lidią Lwow. Prośba potraktowana odmownie.

Ostatnie dni
Mieczysław Chojnacki “Młodzik”, jeden ze współwięźniów mjr. Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki”, tak wspominał jego ostatnie dni: “Zachowywał się spokojnie, chorował, robił wrażenie przeziębionego (…). Wspominając mjr. ‘Łupaszkę’, nie sposób przemilczeć jego częstych wizyt w ‘kaplicy’, gdzie zawsze rano, przed apelem wieczornym modlił się z innymi”. 8 lutego 1951 r. wieczorem mjr Zygmunt Szendzielarz został zamordowany wraz z innymi członkami wileńskiej konspiracji w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Moment ten tak zapamiętał będący wówczas w tej samej celi śmierci kpr. pchor. Mieczysław Chojnacki “Młodzik”. “Nadszedł dzień 8 lutego 1951 r., jeden z dni pełnych niepokoju o jutro. (…) Otworzono drzwi i z ust strażnika padło nazwisko majora ‘Łupaszki’ Zygmunta Szendzielarza. Właśnie na wezwanie wyszedł z kaplicy, gdzie się modlił, wysoki i szczupły podszedł spokojnie do drzwi, następnie zatrzymał się przez chwilę, odwracając bokiem do pozostających w celi i pożegnał słowami ‘Z Bogiem, Panowie!’, odpowiedział mu chór głosów ‘z Bogiem!’, zniknął nam za zamkniętymi drzwiami. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wieczór dzisiejszy stanie się czasem rozprawy zbrodniarzy bolszewickich z oficerami polskimi Wileńskiego Okręgu AK”.
Ciało majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki” spoczywa gdzieś w bezimiennej mogile na warszawskich Powązkach. Przez kilkadziesiąt lat komunistyczne władze starały się wszelkimi sposobami zohydzić jego postać. Nadaremnie. Współtowarzysze broni, którzy ocaleli z pogromu, a także zwykli ludzie, z którymi zetknął się na Wileńszczyźnie, Podlasiu, Białostocczyźnie, Pomorzu, Warmii i Mazurach, po 1989 r. zaczęli z własnej woli stawiać jemu i jego podkomendnym upamiętnienia, wmurowywać w kościołach kolejne tablice memoratywne – stanowiące świadectwo ostatecznego zwycięstwa tego “konsekwentnego bohatera” nad wrogami Rzeczypospolitej.

Dr Tomasz Łabuszewski, Kazimierz Krajewski

Dr Tomasz Łabuszewski i Kazimierz Krajewski są pracownikami Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Warszawie.

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 8 lutego 2011, Nr 31 (3961)Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 8 lutego 2011, Nr 31 (3961)

Żydokomuna-fakt czy mit-Mirosław Kokoszkiewicz

Żydokomuna – fakt czy mit? – Mirosław Kokoszkiewicz

2011-02-8 Tak jak wiecznym i fałszywym mitem ma być teza o istnieniu w Polsce „Żydokomuny” tak bezspornym faktem istniejącym w świadomości światowej opinii publicznej ma być polski zwierzęcy antysemityzm oraz współudział w Holokauście.

Zbliża się kolejna rocznica wydarzeń marcowych z 1968 roku, co po raz kolejny pozwoli załadować armaty antypolską amunicją i oddać tradycyjną salwę z ulicy Czerskiej skierowaną w tubylczą, antysemicką, prymitywną i krwiożerczą nadwiślańską gawiedź.

Dlatego też warto na spokojnie zastanowić się nad tym czy ta cała Żydokomuna to fakt czy mit?

Do bicia się we własne antysemickie piersi będzie w najbliższym czasie niejedna okazja.

Może 1 marca podczas pierwszych obchodów Narodowego Dnia Pamięci “Żołnierzy Wyklętych” uderzy się w pierś ktoś jeszcze?

Oczywiście przekonywującymi i decydującymi dowodami na istnienie Żydokomuny nie mogą być słowa świadków tamtych czasów, którzy ową „Żydokomunę” dostrzegali, ale mimo to je przytoczę.

Maria Dąbrowska w swoich dziennikach pisała pod datą 17 czerwca 1947 r.: “UB, sądownictwo są całkowicie w ręku Żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden Żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków”

A pod datą 27 maja 1956 r. ta sama Dąbrowska pisała: “Ostatnimi tygodniami byłam w Nieborowie w towarzystwie samych Żydów oprócz Anny i Bogusia. Częste ich rozmowy o wzrastaniu antysemityzmu. Czemu dziś sami są częściowo winni – bo jak można było dać sobą obsadzić wszystkie ‘kluczowe pozycje’ życia Polski: prokuratury, wydawnictwa, ministerstwa, władze partii, redakcje, film, radio itp.”

Jedną z żydowskich emigrantek 1968 roku i niezłomną tropicielką polskiego antysemityzmu była Alina Grabowska. Mimo to sama przyznała na łamach paryskiej Kultury z grudnia 1969 roku: “W pierwszych latach powojennych (a nawet i później) znakomitą, niestety, większość pracowników UB stanowili Żydzi”.

Dzienniki prowadził również nieodżałowany Stefan Kisielewski. Oto zapisek z 18 października 1968 roku:

“Dwadzieścia lat temu powiedziałem Ważykowi, że to, co robią Żydzi, zemści się na nich srodze. Wprowadzili do Polski komunizm w okresie stalinowskim, kiedy mało, kto chciał się tego podjąć z ‘gojów’ (…)”.

4 listopada 1968 roku pisał tak:

“Po wojnie grupa przybyłych z Rosji Żydów-komunistów (Żydzi zawsze kochali komunizm) otrzymała pełnię władzy w UB, sądownictwie, wojsku, dlatego, że komunistów nie-Żydów prawie tu nie było, a jeśli byli, to Rosja się ich bała. Ci Żydzi robili terror, jak im Stalin kazał (…)”.

Oczywiście mogą to być subiektywne, nie mające związku z rzeczywistością opinie cytowanych osób.

Wielki żal, jaki do ubowców, sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia czuła zmarła niedawno Maria Fieldorf-Czarska też był zapewne nieuzasadniony i wynikał z tego antysemityzmu zrodzonego z europejskiej ciemnoty. Mówienie, że za zbrodnią sądową jej ojca, polskiego bohatera i patrioty od początku do końca stali Żydzi razi salonowców. Fakt, nie ma w tym za grosz wyczucia politycznej poprawności choć jest to stuprocentowa prawda.

Teraz od cytatów i osobistych odczuć wymienionych wyżej zwierzęcych antysemitów przejdźmy do suchych liczb i cyfr.

Po zakończeniu drugiej wojny światowej liczba ludności polskiej zamieszkałej w PRL wynosiła 24 miliony, a ilość ludności pochodzenia żydowskiego w latach 1947-49 ustabilizowała się na poziomie 100 000 osób. Łatwo obliczyć, że stanowiło to 0, 42% ogółu mieszkańców Polski.

W 1989 roku sprytnego zabiegu dokonała Krystyna Kersten w pracy „Żydzi-władza komunistów”. Zsumowała ona wszystkich zatrudnionych w MBP pracowników w liczbie 25, 6 tys. i ogłosiła upadek mitu o Żydokomunie, gdyż w tej liczbie znalazło się 438 osób pochodzenia żydowskiego. Wyszło jej, że stanowili oni 1, 7% ogółu zatrudnionych. Tylko czterokrotna nadreprezentacja, czyli nic.

Cały sens tej manipulacji polegał na tym, aby uniknąć wykazywania procentowego udziału Żydów w aparacie represji, na najwyższych, kierowniczych stanowiskach. A to właśnie tam zapadały decyzje o fingowanych procesach polskich patriotów i mordowaniu „żołnierzy niezłomnych”.

Warto tu przytoczyć diametralnie inne dane podawane przez sowieckiego doradcę MBP płk Sieliwanowskiego w raporcie skierowanym do Berii z 20 października 1945 roku:

„[…] W Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego pracuje 18, 7 proc. Żydów,  50 proc. stanowisk kierowniczych zajmują Żydzi.
W I Departamencie tego Ministerstwa pracuje 27 proc. Żydów. Zajmują oni wszystkie stanowiska kierownicze. W Wydziale Personalnym – 23 proc. Żydów, na stanowiskach kierowniczych – 7 osób. W Wydziale ds. Funkcjonariuszy (inspekcja specjalna) – 33,3 proc. Żydów, wszyscy zajmują odpowiedzialne stanowiska. W Wydziale Sanitarnym MBP – 49,1 proc. Żydów, w Wydziale Finansowym – 29,9 proc. Żydów”.

Jeszcze dalej poszedł w 1949 roku ambasador Wiktor Lebiediew:

„[...] w MBP poczynając od wiceministrów, poprzez dyrektorów departamentów, nie ma ani jednego Polaka, wszyscy są Żydami”

Ostatnia praca na ten temat, której wiarygodności do dziś nikt nie podważył, to opracowanie Krzysztofa Szwagrzyka z Wrocławskiego IPN zatytułowane „Żydzi w kierownictwie UB. Stereotyp czy rzeczywistość?”

Oto fragment

„Analizie poddano zawartość Informatora MSW oraz akt osobowych 450 osób zajmujących kierownicze stanowiska w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego oraz 249 z Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego, uzupełnioną o dane zaczerpnięte z innych źródeł.

Jak pokazują jej wyniki, w latach 1944–1954 na 450 osób pełniących najwyższe funkcje w MBP (od naczelnika wydziału wzwyż) 167 było pochodzenia żydowskiego (37,1 proc.).”

Przypominam jeszcze raz, że ludności pochodzenia żydowskiego było w Polsce w tym okresie 0,42%. Dlatego nie dziwi końcowy wniosek autora pracy, który pisze:

„W świetle zaprezentowanych danych statystycznych teza o dużym udziale Żydów i osób pochodzenia żydowskiego w kierownictwie UB sformułowana została na podstawie prawdziwych przesłanek i jako taka odzwierciedla fakt historyczny.”

Oczywiście można tak jak pseudo-historyk Gross powiedzieć, że: „Komuniści pochodzenia żydowskiego [...] pracowali w bezpieczeństwie, jako komuniści, a nie, jako Żydzi”, ale wtedy Pani Alina Cała, sam Gross i cała reszta tropicieli polskiego zwierzęcego antysemityzmu nie powinni winić całego polskiego narodu za udział w holokauście i antysemityzm i przyjąć, że na przykład Polak, z chwilą podjęcia się obrzydliwego procederu szmalcownictwa przestawał być Polakiem i działał już nie jako Polak ale szmalcownik.

Jak to jest, że pseudo-historyczne prace Grossa zdobywają rozgłos na całym świecie, a świetne historyczne opracowanie Szwagrzyka nie przebiło się nawet do polskiej opinii publicznej?

Myślę, że wpisuje się to wszystko w proces pisania historii na nowo.

Można, a nawet trzeba mówić głośno o Polakach jako zbrodniarzach i antysemitach, lecz już Niemców, głównych sprawców zbrodni nazywa się dziś nazistami.

Żyd w momencie kiedy stawał się komunistycznym zbrodniarzem przestawał być Żydem, zaś Niemiec mordujący Żydów, z Niemca stawał się automatycznie nazistą.

Ciekawy jestem ile kosztowałoby Polskę to aby zostać objętym tym wymyślnym i pomysłowym mechanizmem zdejmowania odpowiedzialności z narodów zgodnie z aktualną „mądrością etapu”?

65 miliardów, czy więcej?

Mirosław Kokoszkiewicz

Źródła:

  1. Biuletyn IPN nr 11 (58) 2005 rok

  2. Krzysztof Szwagrzyk – „Żydzi w kierownictwie UB. Stereotyp czy rzeczywistość?”

  3. J.T. Gross, „Upiorna dekada”, s. 93–94.

  4. K. Kersten, „Żydzi – władza komunistów” s. 84

  5. Teczka specjalna J.W. Stalina. Raporty NKWD z Polski 1944–1946, wybór i oprac. T. Cariewskaja, A. Chmielarz, Warszawa 1998, s. 421.

  6. „Polska w dokumentach z archiwów rosyjskich 1949–1953”, Warszawa 2000, s. 46.

Za: kokos26 blog

28 grudnia 2010

Uwagi o wojsku niepotrzebne nikomu-Romuald Szeremietiew

Uwagi o wojsku niepotrzebne nikomu – Romuald Szeremietiew

Aktualizacja: 2010-12-27 11:04 pm

Konstytucja RP jasno określa zadania sił zbrojnych: „Art. 26. Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej służą ochronie niepodległości państwa i niepodzielności jego terytorium oraz zapewnieniu bezpieczeństwa i nienaruszalności jego granic.” Wojsko Polskie powinno być zdolne do ochrony 38.5 milionów obywateli i obrony 322 575 km² terytorium.Według danych GUS w Polsce znajduje się 903 miasta, w tym ważne centra administracyjne jak stolica Warszawa; 30 tys. mostów i tuneli; 12 dużych portów lotniczych i tyle samo ważnych portów morskich. Wyróżnia się też 22 duże okręgi oraz kilkadziesiąt mniejszych ośrodków przemysłowych. Te miejsca mogą być zaatakowane przez agresora. Całkowita długość polskich granic wynosi 3511 km. W tym do ewentualnej obrony może być 440 km granicy morskiej, 210 km granicy z Rosją (obwód kliningradzki), 418 km z Białorusią, gdzie są bazy rosyjskich wojsk i potencjalnie granica z Ukrainą – 535 km . Łącznie 1603 km granic do obrony.

Polska jako członek NATO liczy na wsparcie wojskowe państw sojuszniczych. „Strategia Obronności Rzeczypospolitej Polskiej” w punkcie „Obrona przed agresją zbrojną” stwierdza:  „W przypadku gdy rozwój kryzysu zmierzał będzie nieuchronnie do konfrontacji zbrojnej, na wniosek władz narodowych zostaną rozwinięte na terytorium Polski Sojusznicze Siły Wzmocnienia. W skład zgrupowania obronnego połączonych sił sojuszniczych wejdą również Siły Zbrojne RP. Zadaniem tego zgrupowania będzie przeciwdziałanie agresji, odparcie napaści zbrojnej oraz uniemożliwienie rozwinięcia działań ofensywnych.” Można sądzić, że autorzy strategii nie przewidują sytuacji, gdy zagrożenie wystąpi, a sił sojuszniczych jeszcze w Polsce nie będzie. Tymczasem wiadomo, że siły NATO mogą zjawić się w Polsce po upływie pewnego czasu. Trzeba będzie siłami narodowymi bronić granic, aby wytrwać do nadejścia tej pomocy. Taki wariant działań był już ćwiczony w Sztabie Generalnym WP. Założono wówczas, że siły jakie Polska wystawi do obrony stanowić będzie 15 brygad wojsk operacyjnych. Według norm taktycznych jedna taka brygada może bronić od 20 do 30 km granicy lub terytorium o powierzchni 150 km2. Na tej podstawie można wnosić, że polska armia będzie mogła bronić około jednej piątej zagrożonych granic, lub 0,7 % terytorium.

W razie groźby wybuchu wojny w państwie przeprowadza się mobilizację, aby zgromadzić jak największe siły do obrony kraju. Zwiększa się wówczas liczebność armii powołując pod broń rezerwistów  i tworzy armię na czas wojny („W”). Liczebność armii czasu „P” powinna wynosić między 0,5% a 1% odsetka ogółu ludności, armii czasu „W” od 1% do 2%, a przeszkolone rezerwy powinny stanowić 10% ludności.  W Polsce powinno być tak:

Odsetek ludności tys. żołnierzy
Siły zbrojne „P” 0,5% – 1,0% 190 – 380
Siły zbrojne – „W” 1,0% – 2,0% 380 – 760
Rezerwa (przeszkoleni wojskowo) 10.0% 3.800

W siłach zbrojnych RP służy obecnie 100 tys. żołnierzy zawodowych. Ponad 23 tys. oficerów (140 generałów), 42 tys. podoficerów i zaledwie 33 tys. szeregowców – na jednego dowódcę wypada pół żołnierza. Ważna jest jednak nie tylko liczebność armii, ale także jej struktura i skład. Zwykle system wojskowy obejmuje trzy komponenty: wojska operacyjne, terytorialne i siły rezerwy. Jeżeli głównym zadaniem jest przygotowanie do obrony kraju, to zasadniczym elementem sił zbrojnych powinna być obrona terytorialna. Jednak nawet mocarstwa prowadzące politykę globalną i dysponujące armiami ekspedycyjnymi nie zapominają o obronie terytorialnej.  Polska nie będąc mocarstwem rozwija zdolności ekspedycyjne nie dostrzegając potrzeby istnienia wojsk OT.

USA Polska Uwagi
Wojska operacyjne 1.4 mln (zawodowi) 100 tys.* (zawodowi) * 33 tys. szeregowców
Obrona terytorialna 459 tys.* zlikwidowana (2009) * Gwardia Narodowa
Rezerwa 1.3 mln 10 tys.* (w organizacji) * Narodowe Siły Rezerwy

W przyjętym modelu sił zbrojnych nie ma szkolenia wojskowego obywateli. Nie będzie kogo mobilizować w razie wojny. Do obrony kraju ma wystarczyć 110 tys. żołnierzy i 15 brygad wojsk operacyjnych.

W starciu armii regularnych do zwycięstwa wystarcza przewaga sił 3 : 1. Na polu bitwy trzy dywizje rozbiją jedną dywizję. Polskie siły zbrojne może pokonać armia licząca 300 – 400 tys. żołnierzy. Takie siły może wystawić bez trudu Rosja, a po mobilizacji także Białoruś i Ukraina. Armia jaką dysponuje dziś Polska w razie wojny poniesie klęskę.

Sześć wieków przed narodzeniem Chrystusa w chiński strateg i dowódca Sun Tzu napisał zwięzły traktat „Sztuka wojny”. Czytamy w nim: „Osiągnąć sto zwycięstw w stu bitwach nie jest szczytem osiągnięć. Największym osiągnięciem jest pokonać wroga bez walki.” I w następnym zdaniu: „Dlatego sprawą najwyższej wagi na wojnie jest rozbicie strategii wroga”. Chodzi więc o takie przygotowanie obrony kraju, aby potencjalny agresor uznał, że nie zdoła go podbić.

Obserwując konflikty zbrojne można spostrzec, że trudna do pokonania dla armii najezdniczych (wojsk operacyjnych) jest obrona przy pomocy działań nieregularnych (partyzanckich). Eksperci stwierdzają, że wygraną w starciu z partyzantami można zapewnić dysponując przewagą co najmniej 20 : 1 (wskaźnik średnio-europejski). Współczesne konflikty wskazują, że działania nieregularne z lasów i gór przenoszą się do miast.  Stąd w wielu armiach nacisk kładzie na szkolenie do działań w warunkach miejskich określanych jako Urban Warfare. Opracowano doktrynę działań MOUT – Military Operations in/on Urban Terrain.

Operacje w terenie zurbanizowanym charakteryzuje wielowymiarowość – walka toczy się w trzech wymiarach; obrona jest łatwiejsza niż atak; manewr strony atakującej ograniczony; manewr obrońcy elastyczny – teoretycznie każdy budynek jest naturalnym punktem oporu; strona atakująca jest narażona na większe straty niż obrońca; ludność cywilna może odgrywać kluczową role. Teren zurbanizowany jest więc o wiele łatwiejszy do obrony za sprawą budynków, ulic, podziemnych tuneli W mieście znajduje się wiele miejsc dla snajperów, a wąskie ulice nadają się do organizowania zasadzek i umieszczania ładunków wybuchowych. Ten rodzaj obrony wymaga użycia dużej liczby żołnierzy przez atakującego. Np. w walkach w mieście okrążonym, przy zdecydowanej przewadze w artylerii i lotnictwie, atakujący powinien dysponować nawet 52 razy większymi siłami od broniącego się.

Działania nieregularne w skali masowej mogą przygotować i wykonywać wojska obrony terytorialnej. Rozmieszczenie w terenie, struktura i rodzaj uzbrojenia sprawiają, że mogą one skutecznie działać na terenach zurbanizowane. Ponadto brygada OT, w porównaniu do brygady wojsk operacyjnych, może bronić większego terenu – od 2000 do 3000 km2. Dodajmy, że wojska OT są też wielokroć tańsze od jednostek operacyjnych: batalion wojsk OT jest tańszy od batalionu zmechanizowanego 21 razy, a od pancernego nawet 42 razy. Stosując przelicznik taktyczny do obrony terytorium RP za pomocą wojsk operacyjnych należałoby wystawić niewyobrażalną liczbę 2150 brygad. To zadanie przy użyciu wojsk OT wymaga 108 brygad. Wystawienie takich sił OT kosztowałoby około 2.4 mld PLN (zakup samolotów F-16 to wydatek ok. 14 mld PLN).

Wyobraźmy że siły zbrojne RP w czasie „P” składają się z wojsk operacyjnych (zawodowych) np. 50 tys. i sił obrony terytorialnej – 100 tys. żołnierzy. W razie zagrożenia Polska mogłaby po mobilizacji potroić wojska operacyjne (150 tys.) i zwiększyć OT do 600 tys. wystawiając armię czasu „W” liczącą 750 tys. żołnierzy. Przeciwnik planując napaść musiałby do pokonania polskich wojsk operacyjnych przeznaczyć 450 tys. żołnierzy  (150 tys. x 3 = 450 tys.) i do zduszenia działań nieregularnych sił OT skierować 12 milionów żołnierzy (600 tys. x 20 = 12 mln.) Dla przeprowadzenia agresji byłaby potrzebna ogromna armia licząca 12,5 miliona żołnierzy. Sąsiedzi Polski nie mają takich możliwości. Wydaje się, że to gwarantowałoby Polsce bezpieczeństwo lepiej niż art. 5 traktatu waszyngtońskiego NATO.

Polska może też być narażona na ataki o ograniczonym charakterze. Używa się przecież środków napadu powietrznego (rakiety, samoloty) i sił morskich, by osiągnąć zamierzony efekt bez mobilizowania wielkich armii lądowych. Przykładem takich działań były chociażby operacje lotnictwa NATO przeciwko Jugosławii prezydenta Slobodana Miloąevića. Uwzględniając ten rodzaj zagrożeń należałoby więc odpowiednio ustawiać priorytety programów przebudowy i modernizacji Sił Zbrojnych RP. A więc trzeba:

  1. zadbać o nowoczesne środki rozpoznania i wczesnego ostrzegania, a także wydajne i sprawne systemy łączności, dowodzenia, ochrony i przekazywania danych oraz rozbudować wojska walki radio-elektronicznej;

  2. ustanowić kompleksowy program obrony przestrzeni powietrznej państwa, w tym zwłaszcza odbudowę środków zwalczania rakiet i samolotów oraz dokonać przeglądu możliwości bojowych sił powietrznych ze względu na potrzeby obronne i wzmóc współpracę z siłami powietrznymi państw Europy Środkowo-Wschodniej;

  3. wdrożyć program modernizacji Marynarki Wojennej w celu poprawy zdolności obrony wybrzeża oraz dla zapewnienia bezpieczeństwa polskiej przestrzeni morskiej.

Jednocześnie w wojskach lądowych dla stworzenia stacjonarnej obrony kraju realizować etapami program odbudowy wojsk terytorialnych, skadrowanych w okresie pokoju, rozwijanych w sytuacjach kryzysów i zagrożeń.

20 grudnia 2010 roku prezydent Komorowski wręczył akty nominacji „naukowcom, badaczom (z uniwersytetów i Akademii Obrony Narodowej), analitykom, politykom oraz żołnierzom i funkcjonariuszom” którzy zajmą się opracowaniem Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego. Pracami tego zespołu pokierują m.in. doradca ministra Klicha, były doradca prezydenta Kwaśniewskiego, dyplomata ze stażem w służbie PRL od 1960. Zdaję sobie sprawę, że moje opinie nie będą miały żadnego znaczenia dla prac tego gremium.

Romuald Szeremietiew

Za: Blog Romualda Szeremietiewa

ZOB. TAKŻE:

Łucja (22:41)

no comments

Sojusz egzotyczny-Romuald Szeremietiew-z bibula.com

Sojusz egzotyczny – Romuald Szeremietiew

Aktualizacja: 2010-12-23 7:03 pm

Na szczycie NATO w Lizbonie (19-20 listopada 2010) przyjęto nową koncepcję strategiczną. Polskie czynniki rządowe z zadowoleniem podkreślały, że potwierdzono obowiązywanie art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego gwarantującego Polsce pomoc w razie zagrożenia agresją. We wrześniu 1939 r. Polska musiała samotnie odpierać agresorów. Pomocy ze strony sojuszników nie otrzymała. Stanisław Cat-Mackiewicz twierdził, że Polska zawarła z Francją i Anglią bezwartościowe „sojusze egzotyczne”. Współczesna Polska także potrzebuje gwarancji bezpieczeństwa. Politycy zapewniają nas, że inaczej niż w 1939 r., jesteśmy dziś dzięki NATO bezpieczni. Min. ON Bogdan Klich zapewnia: „Czujemy się bezpieczni jako stabilny członek stabilnego Sojuszu, dysponujący też własnym potencjałem wojskowym”.

Wspomniany art. 5 mówi, że napaść na jednego z członków NATO będzie traktowana jak napaść na wszystkich. W takiej sytuacji państwo członkowskie NATO jest zobowiązane udzielić „pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie jak i w porozumieniu z innymi Stronami działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej”. Z treści artykułu wynika, że w przypadku zagrożenia bezpieczeństwa Polski wsparcie ewentualnej polskiej obrony wojskiem nie jest automatyczne. Państwa NATO będą bowiem podejmować działanie jakie uznają za konieczne.

W lutym 1921 r. po wizycie Marszałka Józefa Piłsudskiego w Paryżu przedstawiciele rządów Polski i Francji podpisali umowę polityczną oraz powiązaną z nią konwencję wojskową. W umowie stwierdzano, że gdyby oba państwa lub jedno z nich zostało zaatakowane wówczas oba rządy porozumieją się celem obrony ich terytoriów i ochrony interesów. To ogólne stwierdzenie sprecyzowano w tajnej konwencji wojskowej. Wskazywano w niej jako przeciwnika Niemcy i zobowiązywano się do natychmiastowych wspólnych działań, gdyby „wystąpiło niebezpieczeństwo wojny przeciwko jednemu z zainteresowanych krajów”, tj. Francji lub Polski. Konwencja opisała dokładnie współpracę wojskową obu krajów, a Polska zobowiązała do utrzymywania dużej armii (30 dywizji piechoty, 9 brygad kawalerii), do stworzenia przemysłu obronnego i opracowania planów wspólnych działań w przypadku wojny. W oparciu o te zapisy w maju 1939 r. dowództwa wojskowe Polski i Francji uzgodniły harmonogram działań w razie wybuchu wojny z Niemcami. W protokole podpisanym przez szefa Sztabu Generalnego Francuskiej Obrony Narodowej gen. Gamelin i ministra spraw wojskowych gen. Kasprzyckiego, przedstawiciela Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych Polski ustalono:

  1. w przypadku agresji Niemiec przeciwko Polsce lub niemieckiej próby zajęcia Gdańska „armia francuska rozpocznie automatycznie działania”;

  2. natychmiast podejmie akcję bojowe lotnictwo francuskie;

  3. trzeciego dnia od rozpoczęcia mobilizacji wojska lądowe podejmą ograniczone działania zaczepne;

  4. natomiast piętnastego dnia mobilizacji nastąpi ofensywa siłami głównymi armii francuskiej.

Polskie wojsko miało wytrwać w obronie do decydującej dla losów wojny ofensywy sojusznika. Władze RP miały więc prawo uważać, że dysponują wartościowym układem sojuszniczym, a polskie dowództwo przygotowało plany wspólnych działań z sojusznikami.

Drugim potężnym sojusznikiem Polski w 1939 r. było ówczesne supermocarstwo imperium brytyjskie. W dwa dni po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow, 25 sierpnia 1939, Polska zawarła układ o wzajemnej pomocy z Anglią.  Strony układu zobowiązywały się do udzielenia sobie natychmiastowej pomocy w razie agresji innego państwa.  W tajnym protokole do układu precyzowano, że agresorem mogą być Niemcy. Ustalono, że wspólne działania stron mają zagwarantować bezpieczeństwo także Belgii, Holandii, Litwie, Łotwie i Estonii. Określono też relacje z Rumunią, sojuszniczką Polski, której  Anglia udzieliła gwarancji bezpieczeństwa. W trakcie rozmów sztabowych wojskowi polscy i brytyjscy dokonali wymiany informacji, w tym o brytyjskiej pomocy dla Francji i ustalili formy współdziałania sił powietrznych obu państw.

Porównując treść natowskiego art. 5 z zapisami sojuszniczymi polsko-francuskimi i polsko-brytyjskimi z 1939 r. można stwierdzić, że te drugie cechuje większa konkretność.  Trudno w nich dostrzec jakaś „egzotykę”. A mimo to zapowiedzianej ofensywy francuskiej nie było.

W dniu 12 września 1939 odbyła się w Abbeville brytyjsko-francuska konferencja, na której zdecydowano o wstrzymaniu ofensywy na Niemcy. Historycy polscy na ogół jednoznacznie oceniają, że sojusznicy tym samym zdradzili Polskę. Po zapoznaniu się ze stenogramami konferencji można jednak wyciągnąć odmienne wnioski. Gen. Gamelin zaproponował, aby planowaną ofensywę wstrzymać na kilka dni. Nie było mowo o zaniechaniu działań. Francuski wojskowy wskazywał, że istnieje konieczność zgromadzenia większej ilości ciężkiej artylerii. Zapewnił, że siły francuskie będą gotowe do ofensywy 21 września. Zaakceptowano propozycje gen. Gamelina. Szef Sztabu Naczelnego Wodza gen. Wacław Stachiewicz wspomina: „W dn. 16 września szef francuskiej misji, gen. Faury oświadczył mi, że wysłał do swych władz raport, w którym stwierdził że sytuacja na froncie naszym ulega poprawie i że o ile będziemy mieli kilka dni czasu na przeprowadzenie wydanych zarządzeń to potrafimy się utrzymać w Małopolscy wschodniej i skupić tam znaczniejsze siły, co stworzy nam nowe możliwości działania. Równocześnie jednak podał mi do wiadomości, że otrzymał zawiadomienie, iż rozpoczęcie ofensywy na zachodzie ulegnie kilkudniowej zwłoce (na 20 dzień mobilizacji tj. 21 września) gdyż przygotowania nie zostały jeszcze zakończone.” (W. Stachiewicz, „Pisma. Tom II, Rok 1939”, Instytut Literacki Paryż 1979, s. 193.)

W dniu 17 września 1939 sytuacja uległa radykalnej zmianie. Do Hitlera dołączył Stalin i wojska sowieckie zalały wschodnie tereny Polski uniemożliwiając Polakom walkę z Niemcami. Nie ustalimy, czy 21 września Polska doczekałby się ofensywy sojuszników na zachodzie. Można jednak zastanawiać się, co należało zrobić, aby wypadki potoczyły się inaczej.

Stalin dążył do wybuchu wojny w Europie. Miała to jednak być wojna między „imperialistami”. Związek Sowiecki zamierzał wkroczyć do działań dopiero po wykrwawieniu się walczących stron, aby skomunizować jak największą część spustoszonego wojną kontynentu. Stalin był bardzo nieufny podejrzewając Zachód, że chce wciągnąć go do wojny i zniszczyć ZSRR. Ale chciał też likwidacji Polski i liczył na zdobycze terytorialne dzięki sojuszowi z Hitlerem. Obawiał się jednak, że w razie szybkiej przegranej Hitlera spadnie na Sowiety odwetowe uderzenie z zachodu. Obserwował uważnie bieg wypadków. Charakterystyczne, że nie zdecydował się na uruchomienie działań przeciwko Polsce w pierwszym ustalonym terminie, w nocy z 12 na 13 września 1939.  Nie był pewien, czy Hitler wygrywa.

Pierwszą linią obrony NATO od strony wschodniej może być rzeka Odra

Gdyby więc polskie dowództwo przyjęło wariant obrony stacjonarny (tzw. obozy warowne), a nie manewrowy (oddawać teren zyskując czas), to być może efekt byłby lepszy. Taki wariant obrony wymagał jednak innej struktury armii. Powinien był w niej dominować komponent terytorialny (Obrona Narodowa), a nie uderzeniowe wojska operacyjne. W starciu z niemieckimi wojskami pancernymi i motorowymi można było bronić się skutecznie w rejonach zurbanizowanych i trudno dostępnych (lasy, wzniesienia, rzeki). Dobrze przygotowana obrona miast sprawiłaby, że Niemcy nie mogliby ich zająć przez wiele dni (Warszawa broniła się od 8 do 28 września). Tę obronę mogłyby wesprzeć zorganizowane wcześniej i podjęte na szeroką skalę działania nieregularne (partyzanckie) na terenach zajętych przez Niemców. Siły niemieckie ugrzęzłyby w walkach i nie miałyby spektakularnych sukcesów w zajmowaniu polskiego terytorium. A Stalin czekałby na oznaki wyraźnego niemieckiego zwycięstwa. To dawałoby Polsce szanse dotrwania do 21 września.

W latach dwudziestych Paryż uważał, że utrzyma Niemcy w ryzach wojskami operacyjnymi. Dlatego oczekiwano od sojuszniczej Polski, że będzie miała przydatne Francji wojska operacyjne. Władze polskie zdając sobie sprawę z wagi sojuszu z Francją w razie konfliktu z Niemcami dały sobie narzucić potrzebny Francuzom model armii. Później Francja zmieniła politykę wobec Niemiec, a Polska pozostała z armią z dominującym komponentem operacyjnym. W efekcie dysponując takimi wojskami polskie dowództwo przygotowało plan działań manewrowych. Tymczasem manewr wykonywany nogami piechurów i koni musiał zawieść w starciu z przeciwnikiem dysponującym silnym lotnictwem i czołgami.

To doświadczenie trzeba odnieść do współczesności. Ponownie w Polsce stworzono siły zbrojne pod oczekiwania sojuszników. Znowu uważa się, że sojusznicy zagwarantują Polsce bezpieczeństwo. Ponownie zakłada się, że w obronie Polski wezmą udział wojska sojusznicze. Zanim jednak one dotrą do Polski znowu trzeba będzie samotnie wytrwać w obronie. Na szczęście nie grozi dziś Polsce „nóż w plecy” – sąsiad na zachodzie jest członkiem NATO.  Biorąc jednak pod uwagę mizerny polski „potencjał własny” można założyć, że pierwszą linią obrony NATO od strony wschodniej może być rzeka Odra.

Czy bezbronność Polski może sprawić, że natowskie gwarancje bezpieczeństwa będą równie egzotyczne jak sojusze z 1939 ?

Romuald Szeremietiew

Za: Blog Romualda Szeremietiewa

ZOB. TAKŻE:

16 grudnia 2010

Komunistyczne przemówienie obecnego Rzecznika TVP-z bibula.com

Komunistyczne przemówienie obecnego Rzecznika TVP – Tacy ludzie manipulują dzisiaj umysłami Polaków

Aktualizacja: 2010-12-12 7:19 pm

Niezależna.pl drukuje fragmenty przemówienia Jacka Snopkiewicza z okazji IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR, który odbył się w lipcu 1981 r. Autor publikowanych poniżej płomiennych słów jest obecnie dyrektorem Biura Koordynacji Programowej TVP, pełniąc zarazem obowiązki rzecznika TVP.

Treść przemówienia Jacka Snopkiewicza podajemy za książką IX Nadzwyczajny Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej 14-20 lipca 1981 r. Stenogram z obrad plenarnych (Książka i Wiedza 1983).

Być może z genialnych myśli towarzysza Snopkiewicza, który pobiera dziś pensję w TVP, wyciągnie odpowiednie wnioski Donald Tusk i jego Partia. Miłośnikom poetyckich metafor polecamy zaś szczególnie fragment o drzewie.

———————————————————————————–

Jacek Snopkiewicz (przemówienie niewygłoszone, złożone do protokołu):

Towarzysze!

Mam za sobą 15 lat pracy w zawodzie dziennikarskim i tyleż lat w działalności partyjnej. Ten związek nie jest dla mnie przypadkowy. Nasza partia i jej poprzedniczki zdobywały zwolenników programem, który określał wartości i cele socjalizmu takie jak sprawiedliwość społeczna, równość wobec prawa, uczciwość, prawda, ideowość.

Istotą partyjnego dziennikarstwa jest służba publiczna, przez którą rozumiem informowanie społeczeństwa, jak i rozwijanie w publicystyce tych fundamentalnych dla komunistów wartości i celów. [...]

Doświadczenie wielu ostatnich lat dowodzi, że nie sprawdził się system instytucji partyjnego kierowania prasą i propagandą. Nie naprawiły go nigdy żadne posiedzenia plenarne KC, choć nie brakowało na nich słów krytyki. Czas wyciągnąć wnioski z tej sytuacji – należy z grona towarzyszy nowo wybranego Komitetu Centralnego utworzyć stały zespół problemowy kontrolujący działalność prasy i propagandy, zgodność jej działania z linią partii. Podporządkować temu zespołowi Wydział Prasy, Radia i Telewizji. Czas zresztą najwyższy zreformować metody pracy wydziałów i sposób funkcjonowania Komitetu Centralnego. Zespoły problemowe powinny powoływać ekspertów spośród specjalistów. W przypadku zespołów propagandy i prasy powinni to być wybitni dziennikarze partyjni, naukowcy, prasoznawcy, socjologowie, znawcy badań opinii publicznej.

Jeśli chcemy lepszej, mądrzejszej i sprawniej działającej partii, to musimy zrobić wszystko, by Komitet Centralny przestał być dekoracją organizacyjną wszelkich poczynań kierownictwa partii i wydziałów, ale by mógł je kontrolować, nakazywać podjęcie zasadnych prac. To przecież bezkarność członków byłego kierownictwa była główną przyczyną kryzysów w partii, źródłem zaś tej bezkarności było uzależnienie od siebie Komitetu Centralnego.

Co oznacza moja propozycja? Oznacza ogrom pracy stojącej przed wszystkimi towarzyszami, którzy zostaną wybrani do KC. Ale bez tej pracy my nie wydźwigniemy partii z kryzysu. Będzie ona niczym ten las, w którym tylko jedno drzewo jest ważne, i w dodatku dobrze ukryte. Bo tak się o nas właśnie przez całe lata mówiło, że rządzi nieliczna grupa, dobrze w partii ukryta. A las chronił to jedno drzewo, sam poddany na działanie wiatrów i drwali. Każde drzewo w tym lesie musi być ważne, chcę, by każdy członek partii, a już na pewno każdy członek KC miał głos ważący w sprawie, w której chce się wypowiedzieć.

Towarzysze!

My nie możemy już sobie pozwolić na następny kryzys. Nie wiem, na ile wiarygodna jest owa liczba obywateli kraju, którzy żywia zaufanie do partii. Nie wierzę przesadnie w ankiety, wierzę w to, co mówią mi ludzie. A mówią oni, że uwierzą w partię pod warunkiem, że ta partia się zmieni. W oczach ludzi zmienia się ona przede wszystkim przez propagandę, przez pryzmat prasy, radia i telewizji. Zwłaszcza telewizji. Więc muszą te środki przekazu przede wszystkim oddawać myśli i opinie społeczeństwa. I rzecz jasna – te opinie kształtować. Zgadzam się ze stwierdzeniem towarzysza Łabęckiego ze Stoczni Gdańskiej, że nie możemy – jako partia – skłócać, dzielić ludzi. Szczególnie odnoszę tę uwagę do środków masowego przekazu, bo aż nadto było przykładów w ostatnich miesiącach jątrzenia, przemilczenia. [...]

——————————————————————————-

POCZĄTKI KARIERY

Przypomnijmy, że w tekście Lekcja prawdy, opublikowanym 28 kwietnia 1968 r. w piśmie “Walka Młodych”, Snopkiewicz pisał m.in., że członkowie ZMS “muszą znać marksistowską teorię klas i cele imperializmu, wiedzieć, co to jest syjonizm i rasizm, rewizjonizm i faszyzm”. Wskazywał też, skąd mogą tego się dowiedzieć: “Zorganizowanie podczas narady spotkania aktywu ZMS z ministrem Moczarem wyjaśniło wiele spraw związanych z genezą, tłem i przebiegiem wydarzeń marcowych”.

Za: niezalezna.pl (" KOMUNISTYCZNE PRZEMÓWIENIE OBECNEGO RZECZNIKA TVP")

ZOB. TAKŻE:

Historycy są zgodni : zagrożenia nie było-wywiad z dr.Piotrem Gontarczyka

Historycy są zgodni: zagrożenia nie było” – wywiad z dr. Piotrem Gontarczykiem

2010-12-13 W 1981 roku władze PRL trzymały właściwą linię, dysponowały armią, policją i całym aparatem partyjno-państwowym. Sowiecka interwencja nie była potrzebna – mówi w rozmowie z Frondą.pl Piotr Gontarczyk.

Fronda.pl: W Polsce ciągle toczy się debata dotycząca wprowadzenia stanu wojennego. Część osób wciąż powtarza tezy o zagrożeniu sowiecką interwencją. Czy w środowisku historyków jest zgoda co do okoliczności wprowadzenia stanu wojennego?

Piotr Gontarczyk: Moim zdaniem historycy, którzy zajmują się tym profesjonalnie i w sposób kompetentny, nie mają wątpliwości, że nie było w Polsce zagrożenia sowieckiego. Sytuację z 1981 roku porównuje się z rokiem 1968 oraz 1956. Jednak zarówno na Węgrzech jak i w Czechosłowacji Związek Sowiecki musiał interweniować, ponieważ tam nastąpiła dekompozycja organów kierowniczych. Władza przeprowadzała reformy i chciała coś zmieniać. Tam zmiany szły od góry. W związku z tym interwencja dla ZSRS była niezbędna.

W Polsce było inaczej.

Tak, PRL-owskie kierownictwo trzymało właściwą linię, dysponowało armią, policją i całym aparatem partyjno-państwowym. Władze PRL mogły więc same zaprowadzić porządek w kraju. Interwencja nie była potrzebna. Taka jest opinia osób, które się tym zajmują. Jednak zawsze znajdą się partyjni historycy, którzy napiszą, że było inaczej.

W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” pisze Pan, że w 1989 roku komuniści powołali Zespół Programujący, który miał umożliwić władzom PRL uniknięcie rozliczenia z czasów komunistycznych, m.in. stanu wojennego. Na czym polegała jego działalność?

Zespół, składający się z przedstawicieli PZPR, MON, MSW i kancelarii ówczesnego prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego, zbierał informacje dotyczące takich wydarzeń, jak strajki okupacyjne czy ataki na mieszkania działaczy partyjnych. Cały aparat bezpieczeństwa był nastawiony na zbieranie informacji, które mogły się przydać w kampanii propagandowej dotyczącej stanu wojennego. Wysyłano w tej spawie telefonogramy po całej Polsce. Trafiłem na takie dokumenty. Niestety, wiele więcej na temat działań tego zespołu nie wiadomo.

To były działania w gronie partyjnych?

Tak. Aparat partii, państwa komunistycznego przygotowywał sobie argumentację. To się działo w czasie, gdy władzę w Polsce mieli jeszcze komuniści. To miało ich przygotować do obrony przed rozliczaniem ich za czyny sprzed 1989 roku. Dużo więcej jednak na ten temat nie wiadomo. Po zespole programującym pozostały dokumenty. Jednak był to zespół roboczy, on działał w ramach KC PZPR i miał charakter nieformalny. W związku z tym wątpię, byśmy dowiedzieli się więcej na temat działania tego gremium.

Czy ten zespół mógł mieć na tyle silne oddziaływanie, żeby zasiać w Polakach wątpliwości dotyczące zagrożenia sowiecką interwencją?

Ten zespół nie był nowym krokiem. On był elementem prowadzonej od lat propagandy. Ona trwa od 1981 roku, od chwili wprowadzenia stanu wojennego. On był kolejnym ogniwem, wymyślającym argumenty na rzecz stanu wojennego. One jednak nie były ani pierwsze, ani ostatnie. Te argumenty w przestrzeni publicznej cały czas przecież funkcjonują. Badania opinii publicznej pokazują, że lata propagandy zrobiły swoje – znaczna część społeczeństwa wciąż mówi, że stan wojenny był jeśli nie potrzebny to chociaż konieczny.

Jak młodzież podchodzi do kwestii stanu wojennego?

Czytałem wyniki badań statystycznych, które mówią, że młodzież jest do stanu wojennego nastawiona zdecydowanie bardziej radykalnie niż starsze pokolenia. Wśród postaw młodzieży jest zdecydowanie większy odsetek potępienia stanu wojennego niż u starszych. To są ludzie wychowani i uczeni na podstawie książek historycznych, nietknięci przez propagandę PRL-owską. To sprawia, że odsetek akceptacji dla wprowadzenia stanu wojennego zdecydowanie spada.

Rozmawiał Stanisław Żaryn

Za: Fronda.pl (" „Historycy są zgodni: zagrożenia nie było”")

ZOB. TAKŻE:

40 lat od grudniowej masakry-z bibula.com

40 lat od grudniowej masakry

Aktualizacja: 2010-12-14 11:25 pm

W grudniu 1970 roku władze PRL wykorzystały milicję i wojsko do mordowania robotników protestujących przeciwko podwyżkom cen żywności. Zginęło ponad 40 osób.

Dziś mija 40. rocznica jednego z najbardziej krwawych momentów w powojennej historii Polski. Na robotników, protestujących przeciwko drastycznym podwyżkom cen żywności, władza wysłała wojsko i milicję. W przeciągu kilku dni walk ulicznych zabitych zostało ponad 40 osób.

Wszystko zaczęło się w piątek 11 grudnia 1970 roku. Wprowadzono wtedy drastyczną podwyżkę cen na podstawowe produkty żywnościowe. Następnego dnia w radiu i telewizji ukazał się specjalny komunikat w tej sprawie. W poniedziałek doszło do pierwszych protestów. Na ulicę wyszli stoczniowcy z Gdańska. Po południu doszło do pierwszych starć milicji z robotnikami.

15 grudnia wielotysięczna demonstracja w Gdańsku zgromadziła się przed gmachem miejscowego Komitetu Wojewódzkiego PZPR i komendy miejskiej MO. W czasie starć wojsko i milicja po raz pierwszy użyły broni palnej. Robotnicy zdobyli i podpalili gmach KW, symbol władzy komunistycznej. W odpowiedzi władze skierowały do miasta czołgi.

Do protestów dołączały kolejne zakłady z całego Wybrzeża. Zastrajkowały zakłady pracy w Gdyni i Szczecinie. Na ulicę wyszli ludzie w Elblągu, Słupsku, Krakowie i innych miastach.

Najtragiczniejszym dniem strajków był 17 grudnia, nazwany Czarnym Czwartkiem. Wczesnym rankiem wojsko ostrzelało robotników, którzy szli do pracy na poranną zmianę. Zginęło 11 osób. Przez cały dzień w mieście trwały walki uliczne. Nad miastem krążyły helikoptery, z których strzelano do ludzi i zrzucano pojemniki z gazem łzawiącym. W kolejnych godzinach zginęło kolejnych 7 osób. Tego samego dnia w Szczecinie zabito 13 robotników.

Według oficjalnych danych w protestach w grudniu 1970 roku zginęło 45 osób, a 1165 zostało rannych. Do pacyfikacji robotniczych demonstracji użyto 27 tysięcy żołnierzy, 550 czołgów, 750 transporterów opancerzonych, 108 samolotów i śmigłowców oraz 40 łodzi patrolowych Marynarki Wojennej. Wystrzelono prawie 80 tysięcy sztuk pojemników z gazem.

Przez wiele lat komunistyczne władze ukrywały prawdziwą liczbę ofiar, a cenzura blokowała informacje o grudniowej masakrze. Dopiero Sierpień 1980 i powstanie “Solidarności” pozwoliły głośniej mówić o grudniowej tragedii. W grudniu 1980 dzięki staraniom robotników powstał Pomnik Poległych Stoczniowców.

Pamięć o Grudniu przetrwała, jednak wciąż niejasne pozostają okoliczności wydania rozkazu strzelania do robotników. Proces w tej sprawie trwa od 14 lat.

Polskieradio.pl/Fronda.pl/RWW

Za: konserwatyzm.pl

ZOB. TAKŻE:

Jaruzelskiego obciąża długa lista zarzutów-z bibula.com
  • Jaruzelskiego obciąża długa lista zarzutów 2010-12-13

  • Ekipa Jaruzelskiego realizowała wytyczne Moskwy, by zdławić “Solidarność” własnymi siłami.

Z dr. hab. Janem Żarynem, historykiem i sygnatariuszem apelu “Razem 13 grudnia”, rozmawia Maciej Walaszczyk

Jak doszło do tego, że w 2010 roku obserwujemy – za sprawą rządzących – próby rehabilitacji Wojciecha Jaruzelskiego?
- Na pewno obserwujemy rehabilitację PRL i postaw, które w tym czasie obserwowaliśmy, jako relatywnie równorzędnych i sprzyjających sprawie polskiej. Jest to fałsz historyczny i etyczny, co – przynajmniej dla mnie – jest nawet istotniejsze jako ważny element budowania ładu społecznego. Z drugiej strony rehabilitacja Jaruzelskiego miała miejsce w kontekście wizyty w Polsce rosyjskiego prezydenta. Był to dla samego Dmitrija Miedwiediewa czytelny sygnał, że dziś strona polska zupełnie na poważnie bierze doświadczenie PZPR-owskie jako jedną z podstaw do układania stosunków polsko-rosyjskich. Jest to oczywiście sygnał fatalny, świadczący o niechęci czy przynajmniej braku determinacji do podtrzymywania jednego z najważniejszych kanonów polityki państwa – suwerenności państwowej. Jeśli nawet prezydent Bronisław Komorowski nie rozumie, że tak właśnie można interpretować zaproszenie Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego przed wizytą rosyjskiego przywódcy, to nie zwalnia go z odpowiedzialności właśnie za takie oto skutki.

Kto odpowiada za zrównanie ofiar reżimu komunistycznego z katami, opozycjonistów z partyjnymi aparatczykami w ostatnich 20 latach?
- Przez ten czas nie było tak źle. Choć właśnie teraz znów obserwujemy powrót do początku lat 90. i koncepcji lansowanej wtedy przez Unię Demokratyczną, a potem Unię Wolności. Przy czym wówczas, jak tłumaczy część tego środowiska, była ona podyktowana niewiedzą o tym, jak głęboko będzie można odzyskać niepodległość. Bo reakcja Związku Sowieckiego mogła być wówczas teoretycznie bardzo różna.

Jak się jednak okazało, możliwości budowy suwerennego i niepodległego państwa były wtedy większe niż przedstawiano opinii publicznej.
- No właśnie, dziś wiemy, że tak rzeczywiście było. Dlatego doświadczenie z czasów rządu Tadeusza Mazowieckiego powinno uczyć większej odwagi, a nie podtrzymywać – czasem zrozumiały – lęk czy ostrożność. W polityce ostrożność jest oczywiście potrzeba, ale gdy dominuje lęk, skutki polityczne są po prostu złe.

Wojciech Jaruzelski przy każdej okazji pisze listy otwarte, komentuje dyskusje wokół własnej osoby i kreuje się wręcz na współtwórcę niepodległej Polski, odwołując się właśnie do tej współpracy z czasów ugody Okrągłego Stołu i rządu Mazowieckiego. Jak należy to odczytywać?
- To z jego strony czytelne zaproszenie do powrotu do tego, co łączyło postkomunistów z częścią struktur solidarnościowych na początku lat 90. Niepodległa Polska była wówczas pewnego rodzaju przedmiotem i skutkiem ugody tych dwóch sił politycznych, co wówczas stanowiło – być może – przymusowy układ. Jednakże dziś powinniśmy tak w sferze idei, interpretacji historii, pamięci budować przyszłość wspólnoty na prawdzie i nie akceptować narracji kłamliwych i szkodliwych. W sferze politycznej z kolei nie powinniśmy dopuszczać na równych prawach walczących o wolność i jej grabarzy. Przykładowo, to Stanisław Mikołajczyk próbował w latach 1945-1947 – nieskutecznie – bronić Polaków przed sowietyzacją, a Władysław Gomułka, Bolesław Bierut i im posłuszni proces sowietyzacji przyspieszali. Różnica postaw jest ogromna. Chodzi dziś o to, by dominujący nurt polityczny, jakim jest Platforma Obywatelska, nie zapominał o spuściźnie PRL-wskiej, o ludziach, strukturach, zależnościach, które wywodzą się z tego okresu i które po 1989 roku były bardzo żywotne. Oby już nie powracały. Dziś wiemy, że po 2005 roku interesy postkomunistów zostały bardzo mocno naruszone, najpierw w wizji naprawy państwa, jaką miały być PO – PiS, a potem w czasie krótkotrwałych rządów Prawa i Sprawiedliwości. Co ważne, to Polacy odrzucili przymusowy układ z przełomu lat 80. i 90. w wyborach demokratycznych. Wywołało to gwałtowny opór i nagonkę na tamten rząd, w końcu upadek; boję się, że od tej pory siły “klejące” tamten układ postkomunistów z Unią Demokratyczną naciskają na PO, mówiąc: “Istnieje widoczna potrzeba przypominania wam, gdzie jest wasz sojusznik”. List Jaruzelskiego zamieszczony w “Gazecie Wyborczej” to kolejny przykład istniejących i rzeczywistych celów tego środowiska.

Jak długo będzie funkcjonowała ta zależność?
- 10 kwietnia spotkała nas olbrzymia tragedia, ponieważ zginęła bardzo znacząca część polskiej prawicowej elity. Miała ona świadomość, że najistotniejszą sprawą, jeśli chodzi o życie publiczne, jest misja obrony suwerenności, tak państwa, jak i Narodu. Podkreślała znaczenie Narodu, a więc wspólnoty, której udział w życiu demokratycznego państwa powinien być zwiększany i wspierany, a nie zastępowany. Tymczasem “demokracja po polsku” zamieniona została w proces zbiorowego ogłupiania Narodu przez zmówioną część naszej elity, a grupy społeczne posiadające największe udziały w życiu politycznym, medialnym i biznesowym uznały, że same ze sobą będą prowadziły bój o granice kompromisu, nie dopuszczając do debaty nikogo z zewnątrz. To wszystko wplątane jest w zjawisko obumierania wrażliwości elit politycznych na obronę rzeczywistych interesów Narodu, w tym obniżenie rangi Polski w polityce międzynarodowej w tle. Jedynie jako obserwator, a nie analityk, ale jednocześnie historyk dziejów najnowszych, który ma skłonność do porównań, odnoszę wrażenie, że prowadzoną przez rząd polityką jesteśmy spychani do roli podwykonawcy usługującego interesom przywódców innych państw. Jeśli jest to proces zamierzony, bo przyniesie nam zyski, to Naród powinien o nich być informowany. Przywoływanie do życia w przestrzeni publicznej PRL-owskich “duchów” w postaci Jaruzelskiego – doradcy, niestety rodzi jedynie obawy.

Co najbardziej obciąża Wojciecha Jaruzelskiego?
- Lista zarzutów jest bardzo długa. Pierwszy z nich to zdrada tej części Wojska Polskiego po wojnie, która w sytuacji beznadziejnej próbowała przynajmniej zbliżyć wizerunek odradzającej się armii do jej przedwojennego wzorca. Jaruzelski został dokładnie wtedy informatorem Informacji Wojskowej, która z nadania sowieckiego miała nakaz likwidowania wszelkiej suwerenności wojska związanej z tradycją II Rzeczypospolitej. Objawiała się ona oczywiście w żołnierskich życiorysach. Eliminacja zarówno oficerów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, “oflagowców”, a więc oficerów Września Ő39, którzy całą wojnę spędzili w obozach jenieckich i byli wychowani w tradycji zwycięstwa w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku, nastąpiła właśnie w czasach stalinowskich. I Jaruzelski w tym uczestniczył. Potem był beneficjentem karczowania w wojsku polskich tradycji, ponieważ stał się nadzwyczaj szybko wysokim oficerem LWP. A od 1956 roku pełnił już bardzo wysokie funkcje. Tę szybką ścieżkę kariery zawdzięczał nie tylko intelektowi, ale też służalczości.

W czym ta służalczość się jeszcze przejawiała?
- Od 1959 roku rozpoczęto formowanie jednostek kleryckich. Była to jedna z form represji przeciw Kościołowi katolickiemu, a w szczególności wobec biskupów narażających się państwu komunistycznemu. Od 1968 roku Jaruzelski ma na koncie karygodne zachowania podyktowane moczarowsko-gomułkowską kampanią mającą na celu wyczyszczenie wojska z osób pochodzenia żydowskiego, które zresztą wraz z nim formowały to ludowe wojsko i wraz z Jaruzelskim wpływały na to, by było ono coraz mniej polskie. Zaraz potem dochodzi odpowiedzialność czy współodpowiedzialność za masakrę robotników w grudniu 1970 roku na Wybrzeżu. Ponad 40 osób to oczywiście także ofiary całej “góry” partyjno-wojskowej z Gomułką i gen. Korczyńskim na czele.

Jako historyk powiedział Pan wprost: Jaruzelski jest współodpowiedzialny za tę zbrodnię. Tymczasem sąd nie potrafi wskazać i osądzić winnych.
- Warsztat historyczny rządzi się własnymi prawami. Nie musi być w nim miejsca na tak daleko posunięte domniemanie niewinności polegające na tym, że trzeba bezwzględnie udowodnić sprawstwo danego przestępstwa, by nazwać kogoś przestępcą. W porządku historycznym istnieje odpowiedzialność polityczna za sprawowanie władzy w danym okresie. A skoro znamy kulisy i metodologię podejmowania decyzji w łonie zarówno partii, jak i struktur wojskowych czy esbeckich, to w związku z tym kierownictwo tych resortów i struktur, czy to się im podoba, czy nie, są odpowiedzialne za śmierć tych 40 osób na Wybrzeżu. Również za inne konsekwencje: rannych, zabitych na komendach Trójmiasta i Szczecina, za gehennę rodzin aresztowanych, wreszcie za totalną inwigilację stoczni, w których w latach 70. próbowano szukać wszystkich, którzy chcieli upamiętnić ofiary Grudnia Ô70. To całe pasmo odpowiedzialności za tysiące przestępstw, których dokonano w PRL. Jeśli nawet nie uda się tego dowieść przed sądem, to nie ma wątpliwości, że system ten nie był kierowany przez Marsjan, ale przez konkretnych ludzi.

Pikieta pod domem Jaruzelskiego odbywa się zawsze w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Jaka jest historyczna odpowiedzialność Jaruzelskiego za zdławienie i właściwie bezpowrotne zabicie ruchu “Solidarności” jako ogólnonarodowego fenomenu?
- “Solidarność” skupiła prawie 10 mln Polaków. Musimy mieć świadomość, że ruch zainicjowany przez robotników promieniował później na wszystkie środowiska i struktury społeczne w Polsce. Zmusił komunistów do demokratyzacji nomenklaturowych stowarzyszeń i organizacji, np. dziennikarskich czy literackich. Była to więc autentyczna i pierwsza od wielu lat próba budowy samorządnej Rzeczypospolitej i podmiotowego społeczeństwa. Oczywiście był to też ruch romantyczny, którego obroną, jak dziś wiemy, świat zachodni nie był zainteresowany. Nie było też realnych możliwości upadku Związku Sowieckiego bez wojny, szczególnie w kontekście relacji sowiecko-amerykańskich. Ekipa Jaruzelskiego stanowiła tę część bloku sowieckiego, która była grabarzem naszej podmiotowości. Nie ma wątpliwości, że to ekipa Jaruzelskiego, a dziś mamy taką wiedzę, realizowała wytyczne Moskwy, które polegały na tym, by ruch “Solidarności” został zdławiony własnymi siłami, a nie w wyniku interwencji zbrojnej, np. wojsk Układu Warszawskiego.

Jaka zatem była zależność Jaruzelskiego wobec Związku Sowieckiego, nawet na tle innych pierwszych sekretarzy PZPR?
- Paradoksalnie najbardziej suwerenny był Władysław Gomułka, co brzmi tragicznie dla zestawianych z nim innych przywódców partii komunistycznej w PRL. Pozostali, poza zwykłym dbaniem o własne kariery i chęcią utrzymania się przy władzy, w oczach mieli zwykły strach przed Moskwą. Jaruzelski niczym się pod tym względem nie wyróżniał.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 14 grudnia, Nr 291 (3917)

ZOB. TAKŻE:

13 grudnia 2010

29 rocznica wprowadzenia Stanu Wojennego-z niezalezna.pl

W 29. ROCZNICĘ STANU WOJENNEGO

Zbigniew Stefanik, pis.org.pl, 13-12-2010 08:28

fot. Piotr VaGla Waglowski, http://www.vagla.pl

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku na terytorium całej Polski został wprowadzony stan wojenny. Gen. Wojciech Jaruzelski wypowiedział wojnę polskiemu narodowi. Zostały zawieszone wszystkie prawa obywatelskie, a działalność opozycji demokratycznej została zdelegalizowana.

Na ulicach pojawiło się wojsko w czołgach i pojazdach opancerzonych. Nie działały telefony i poczta. Polskie społeczeństwo zostało przez generała Jaruzelskiego odcięte od świata. Jedynym sposobem uzyskania informacji o tym, co się dzieje w Polsce, było Radio Wolna Europa, które zresztą było bezwzględnie zwalczane przez władze PRL, a za sam odbiór tej stacji radiowej groziły surowe represje.

W 29. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego warto zastanowić się nad jego konsekwencjami dla Polski i Polaków. Gen. Jaruzelski tłumaczył wówczas swoje decyzje wolą uratowania Polski przed interwencją „wielkiego brata”, czyli Związku Radzieckiego. Ta teoria została obalona już wiele lat temu. Dzisiaj powszechnie znane są wyjaśnienia ówczesnych sowieckich dygnitarzy Susłowa, Kulikowa czy też Gromyki. Wynika z nich jednoznacznie, że w drugiej połowie 1981 r. interwencja w Polsce nie była brana przez Rosjan pod uwagę. Wszystkie dostępne dokumenty GRU i politbiura KPZR potwierdzają, że w tym czasie interwencja sowiecka istniała tylko i wyłącznie w wyobraźni gen. Jaruzelskiego, który używał tej tezy jako straszaka dla polskiego społeczeństwa i działaczy ruchu „Solidarność”. Od 28 lat twierdzi on, że stan wojenny i jego wprowadzenie było „mniejszym złem” dla Polski i Polaków. Biorąc pod uwagę konsekwencje i cenę, którą polski naród musiał zapłacić za decyzję gen. Jaruzelskiego, nie można uznać

<IFRAME id=overbbtBubble280ifr style="DISPLAY: none" name=overbbtBubble280ifr marginWidth=0 marginHeight=0 src="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;8282842918105248064;8102254158803645891;1575;4687;119460;4229;5972116345640509487;180;1;6;451295979&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=uzna%C4%87&kwl=UZNA%C4%86&curl=http%3A%2F%2Fwww.dbschenker.com%2Fpl%2Fftl" frameBorder=0 scrolling=no allowTransparency url="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;8282842918105248064;8102254158803645891;1575;4687;119460;4229;5972116345640509487;180;1;6;451295979&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=uzna%C4%87&kwl=UZNA%C4%86&curl=http%3A%2F%2Fwww.dbschenker.com%2Fpl%2Fftl"></IFRAME>

stanu wojennego za „mniejsze zło”.
Stan wojenny to przede wszystkim straty ludzkie i rozpacz tych, którzy utracili na zawsze swoich najbliższych i do dzisiaj nie mogą się doczekać, aby sprawiedliwości stało się zadość. Od pierwszych chwil po jego wprowadzeniu padali ranni i zabici. Bezwzględni pacyfikatorzy nie zawahali się nawet przez moment, aby użyć siły w Hucie Katowice, w kopalni Wujek i we wszystkich miejscach, gdzie stawiono opór tyranii, bestialstwu i bezprawiu. Nie możemy zapomnieć o innych ofiarach, których nazwiska nie są dziś powszechnie znane. Wielu członków podziemnych struktur opozycyjnych zostało bestialsko skatowanych lub zamordowanych przez tzw. „nieznanych sprawców”. To była zemsta za dążenia niepodległościowe tych, którzy postanowili stawić czoła stojącemu na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego gen. Jaruzelskiemu.
Jedną z głównych konsekwencji stanu wojennego jest fakt, iż Polska straciła dziewięć lat w procesie demokratyzacji i transformacji. Pamiętajmy, że powstanie NSZZ Solidarność było w bloku sowieckim ewenementem. Od sierpnia 1980 r. Polska jako jedyny kraj w Europie Wschodniej weszła na drogę demokratyzacji i dialogu społecznego oraz rozpoczęła swój marsz ku demokratycznej Europie. Ta wielka nadzieja na lepsze jutro została w polskim społeczeństwie zamordowana 13 grudnia 1981 r.
Tym samym system komunistyczny pokazał swoje prawdziwe oblicze i dowiódł po raz kolejny, ale na szczęście ostatni, że jest niereformowalny. Nie mogło być mowy o socjalizmie z ludzką twarzą, którego chciał Dubczek w Czechosłowacji 13 lat wcześniej. Tam idea ta została zdławiona przez czołgi Układu Warszawskiego, a później w Polsce przez gen. Jaruzelskiego i WRON, który w imię rzekomego zaprowadzania porządku coraz bardziej spychał Polskę w ślepą uliczkę dyktatury i tyranii.
Stan wojenny to potężne straty gospodarcze dla Polski. Po jego wprowadzeniu wszystkie kraje wolnego świata narzuciły drastyczne sankcje gospodarcze na PRL, co spowodowało olbrzymie straty ekonomiczne

<IFRAME id=overbbtBubble563ifr style="DISPLAY: none" name=overbbtBubble563ifr marginWidth=0 marginHeight=0 src="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;8282842918105248064;8102254158803645891;1627;2877;123592;4346;3107742944171122564;30;1;6;1892598725&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=ekonomiczne&kwl=EKONOMICZNY&curl=http%3A%2F%2Fgde-default.hit.gemius.pl%2Fhitredir%2Fid%3DokuQ_zepo0H2_o4wi0zjYbS4fSVWlqOvWIF8bo08VSv.07%2Fstparam%3Dphlhfumogt%2Furl%3Dhttp%3A%2F%2Ffirmy.pekao.com.pl%2F%3Futm_source%3Dsem%26utm_medium%3Dadwords%26utm_term%3Dcpc%26utm_content%3Dsem_adwords_cpc_szybkiekredyty%26utm_campaign%3Dpekao_sme_pakiet_moj_biznes" frameBorder=0 scrolling=no allowTransparency url="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;8282842918105248064;8102254158803645891;1627;2877;123592;4346;3107742944171122564;30;1;6;1892598725&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=ekonomiczne&kwl=EKONOMICZNY&curl=http%3A%2F%2Fgde-default.hit.gemius.pl%2Fhitredir%2Fid%3DokuQ_zepo0H2_o4wi0zjYbS4fSVWlqOvWIF8bo08VSv.07%2Fstparam%3Dphlhfumogt%2Furl%3Dhttp%3A%2F%2Ffirmy.pekao.com.pl%2F%3Futm_source%3Dsem%26utm_medium%3Dadwords%26utm_term%3Dcpc%26utm_content%3Dsem_adwords_cpc_szybkiekredyty%26utm_campaign%3Dpekao_sme_pakiet_moj_biznes"></IFRAME>

, z którymi Polska musiała walczyć przez długie lata. Co więcej, zmilitaryzowanie państwa nie przyniosło oczekiwanych przez gen. Jaruzelskiego skutków gospodarczych. Stan zaopatrzenia w produkty żywnościowe pogorszył się jeszcze, a ogólna produkcja polska nieustannie spadała przez cały okres

<IFRAME id=overbbtBubble600ifr style="DISPLAY: none" name=overbbtBubble600ifr marginWidth=0 marginHeight=0 src="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;8282842918105248064;8102254158803645891;1624;1939;123246;4338;4196947639872162948;150;1;6;1245302176&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=okres&kwl=OKRES&curl=http%3A%2F%2Fdelivery.way2traffic.com%2Fclick.php%3Fpc%3D201%26bn%3D2391" frameBorder=0 scrolling=no allowTransparency url="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;8282842918105248064;8102254158803645891;1624;1939;123246;4338;4196947639872162948;150;1;6;1245302176&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=okres&kwl=OKRES&curl=http%3A%2F%2Fdelivery.way2traffic.com%2Fclick.php%3Fpc%3D201%26bn%3D2391"></IFRAME>

lat osiemdziesiątych.
Bardzo ważną konsekwencją stanu wojennego jest jednomilionowa emigracja Polaków. Wielu z nich zostało z Polski wydalonych za poglądy polityczne - dostało paszport w jedną stronę. Inni wyjechali z powodów światopoglądowych albo po prostu za chlebem, celem zapewnienia swoim dzieciom lepszej, dostatniej przyszłości

<IFRAME id=overbbtBubble643ifr style="DISPLAY: none" name=overbbtBubble643ifr marginWidth=0 marginHeight=0 src="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;8282842918105248064;8102254158803645891;1600;4284;124385;4279;654183461601706711;250;1;6;3592386655&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=przysz%C5%82o%C5%9Bci&kwl=PRZYSZ%C5%81O%C5%9A%C4%86&curl=http%3A%2F%2Fgde-default.hit.gemius.pl%2Fhitredir%2Fid%3D1v2Q1GLYY08kmBmvt4tpLuWjLa.pQg_UJK9NMh3BXNv.j7%2Fstparam%3Dopckgjiglw%2Furl%3Dwww.ofe.pl" frameBorder=0 scrolling=no allowTransparency url="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;8282842918105248064;8102254158803645891;1600;4284;124385;4279;654183461601706711;250;1;6;3592386655&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=przysz%C5%82o%C5%9Bci&kwl=PRZYSZ%C5%81O%C5%9A%C4%86&curl=http%3A%2F%2Fgde-default.hit.gemius.pl%2Fhitredir%2Fid%3D1v2Q1GLYY08kmBmvt4tpLuWjLa.pQg_UJK9NMh3BXNv.j7%2Fstparam%3Dopckgjiglw%2Furl%3Dwww.ofe.pl"></IFRAME>

. Czy wówczas ktoś, kto nie należał do PZPR, mógł liczyć na jakiekolwiek perspektywy dla siebie i swoich najbliższych w PRL?

Odpływ tak znaczącej liczby Polaków w tamtym okresie jest odczuwalny po dziś dzień. W tej potężnej grupie emigrantów znajdowało się wielu przedstawicieli polskich elit intelektualnych. Chodzi tutaj o artystów, myślicieli, profesorów, lekarzy... Zdecydowana większość polskiej elity na emigracji nigdy do kraju na stałe nie powróciła. Ten fakt stał się bardzo odczuwalny w okresie polskiej transformacji, kiedy to budowano polskie państwo na nowo. Można tylko zastanawiać się, jak potoczyłyby się losy demokratycznej i niepodległej Polski, gdyby ta część polskiej inteligencji także mogła uczestniczyć w jej budowie. Czy polska transformacja wyglądałaby inaczej?

Stan wojenny został wprowadzony, aby gen. Jaruzelski i jego towarzysze utrzymali władzę. Stan wojenny przedłużył agonię systemu komunistycznego w Polsce o 9 lat. Okres ten należy uznać bezapelacyjnie za stracony w polskiej historii. Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla ludzi, którzy do tego doprowadzili!
Niech stan wojenny będzie dla nas Polaków lekcją. Wolność jest rzeczą nabytą raz na zawsze. O wolność trzeba zabiegać i ją pielęgnować, aby nigdy więcej bezprawie i tyrania nie wzięły góry w naszym państwie. Co więcej, stan wojenny i późniejsze wydarzenia są pouczającą lekcją dla wszystkich tyranów i dyktatorów. Kiedy istnieje w narodzie wola wolności i demokracji, to nic nie potrafi tego zdławić. Nie pomogą żadne represje, żadna przemoc, żadna junta wojskowa. Wola wolności jest niezbywalnym atrybutem człowieczeństwa. Jej nie da się wykorzenić. Dążenia wolnościowe i niepodległościowe zawsze zwyciężą dyktaturę i tyranię, bez względu na koszty. To tylko kwestia czasu. Żadna dyktatura nie jest wieczna i prędzej czy później nieuchronnie upada. Niech to będzie przesłanie dla wszystkich narodów, które dzisiaj muszą się zmagać z tyranią i walczyć o wolność. Ich zwycięstwo jest pewne i przesądzone!
Zbigniew

06 grudnia 2010

Przemilczane zbrodnie na Polakach -prof.Jerzy Robert Nowak-z bibula.com

Przemilczane zbrodnie na Polakach – prof. Jerzy Robert Nowak

Aktualizacja: 2010-12-6 12:19 pm

Zanim przejdę do szczegółowego opisu konkretnych zbrodni popełnionych po wojnie przez zbolszewizowanych Żydów, a zwłaszcza Żydów-ubeków, na Polakach, muszę szerzej ustosunkować się do różnych kłamliwych stwierdzeń próbujących zaciemnić prawdziwy obraz roli żydowskich komunistów w stalinizacji Polski.

Im dalej od czasów stalinizmu, tym uporczywsze są próby wybielania zbrodni żydowskich ubeków, pomniejszania rozmiarów ich roli w katowaniu i mordowaniu polskich patriotów, drastycznego zaniżania liczby ubeków żydowskiego pochodzenia. Swoisty rekord pod tym względem pobił rok temu ambasador Izraela w Warszawie Szewach Weiss, publicznie głosząc absurdalne nieprawdy o zaledwie kilku komunistycznych funkcjonariuszach żydowskiego pochodzenia w Polsce. Nieźle wtórował mu osławiony oszczerca Polaków zza Oceanu – Jan Tomasz Gross, pisząc o rzekomo zaledwie “kilku tuzinach” Żydów-ubeków w Polsce, czyli “drobiażdżku bez znaczenia”, jak to filuternie określił. W rzeczywistości zaś mieliśmy jednoznaczną dominację żydowskiego pochodzenia zbrodniarzy komunistycznych na kluczowych pozycjach ubeckiego syndykatu zbrodni w dobie stalinizmu. Począwszy od faktycznego nadzorcy całego aparatu terroru, niszczącego tysiące polskich patriotów – Jakuba Bermana, przez lata członka Biura Politycznego KC PPR, a później KC PZPR, odpowiedzialnego za nadzór nad bezpieką. Był to najbardziej niebezpieczny dla Polaków “morderca zza biurka”, faktycznie zbrodniarz numer jeden, którego nigdy nie ukarano za jego zbrodnie na Polakach. Przypomnijmy, że nawet tak skrajna tropicielka rzekomego “antysemityzmu” w Polsce jak Alina Grabowska przypomniała w swoim czasie na łamach paryskiej “Kultury” (grudzień 1969 roku), iż: “W pierwszych latach powojennych (a nawet i później) znakomitą, niestety, większość pracowników UB stanowili Żydzi”.

Nie było chyba żadnej haniebnej zbrodni na polskich bohaterach w dobie stalinizmu w Polsce, gdzie w tle nie kryłyby się cienie jakichś żydowskich katów.

Obok dominacji żydowskich komunistów w UB trzeba zwrócić uwagę na jeszcze jedno zjawisko, zbyt często pomijane w książkach o ówczesnej historii. Otóż nie było chyba żadnej takiej haniebnej zbrodni na polskich bohaterach, na najszlachetniejszych polskich patriotach w dobie stalinizmu w Polsce, gdzie w tle nie kryłyby się cienie jakichś żydowskich katów. Od Bermana, Różańskiego, Fajgina, Brystygierowej, Romkowskiego, Światły, po Morela, Wolińską, Gurowską i Stefana Michnika. By przypomnieć choćby najskrajniejsze i najtrudniejsze do wyjaśnienia zbrodnie: na bohaterskim generale “Nilu” – Fieldorfie, słynnym “Anodzie” z “Zośki i Parasola” A. Kamińskiego czy westterplatczyku majorze Mieczysławie Słabym, lekarzu z Westerplatte.

Aby zrozumieć, jak absurdalne i nie mające niczego wspólnego z obiektywną prawdą historyczną są wszelkie próby wybielania roli zbolszewizowanych Żydów w UB, wystarczy po prostu przyjrzeć się dokładnie czołowym postaciom dominującym w stalinowskim Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, czyli faktycznym syndykacie zbrodni w ówczesnej Polsce. Okaże się wówczas, że wszyscy czołowi prominenci MBP (poza jednym ministrem figurantem – Stanisławem Radkiewiczem) byli pochodzenia żydowskiego (por. szerzej mój tomik “Zbrodnie UB”, “Biblioteka książek niepoprawnych politycznie”, wyd. MaRoN, Warszawa 2001, s. 5-25). Działo się tak nieprzypadkowo, lecz zgodnie z zasadą Stalina: “dziel i rządź”, wykorzystującą ludzi z mniejszości narodowych w Rosji i innych krajach ujarzmionych przez ZSRS do tym lepszego podporządkowywania narodów w nich zamieszkujących, zniszczenia ich uczuć narodowych i religii, które wyznawali. Do tego zaś najlepiej nadawali się ludzie jak najdalsi od patriotyzmu polskiego, węgierskiego, rumuńskiego, czeskiego czy litewskiego, a także od religii chrześcijańskiej, a więc komuniści żydowscy. Fakty są uparte w tym względzie.

Katowano głównie Polaków

Wybielaczom roli Żydów w UB i generalnie w stalinowskiej władzy oraz popełnionych przez nich zbrodni warto przypomnieć jednobrzmiące świadectwa na ten temat osób z jakże różnych środowisk intelektualnych od Marii Dąbrowskiej, Bohdana Cywińskiego i ojca Józefa M. Bocheńskiego po Stefana Kisielewskiego i Czesława Miłosza. Najwybitniejsza chyba pisarka tego okresu, Maria Dąbrowska, w zapiskach w swym dzienniku pisała pod datą 17 czerwca 1947 roku: “UB, sądownictwo są całkowicie w ręku Żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden Żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków”. Bardzo podobne w swej wymowie były zapiski Stefana Kisielewskiego. W dzienniku pod datą 18 października 1968 roku Kisielewski pisał: “Dwadzieścia lat temu powiedziałem Ważykowi, że to, co robią Żydzi, zemści się na nich srodze. Wprowadzili do Polski komunizm w okresie stalinowskim, kiedy mało kto chciał się tego podjąć z gojów”. Niewiele później, 4 listopada 1968 r., Kisielewski zapisał w swym dzienniku: “Po wojnie grupa przybyłych z Rosji Żydów-komunistów (Żydzi zawsze kochali komunizm) otrzymała pełnię władzy w UB, sądownictwie, wojsku, dlatego że komunistów nie-Żydów prawie tu nie było, a jeśli byli, to Rosja się ich bała. Ci Żydzi robili terror, jak im Stalin kazał”. Z kolei Bohdan Cywiński tak oceniał rolę Żydów w stalinizacji Polski na łamach podziemnego periodyku “Głos” w kwietniu 1985 roku: “Fakty manifestacyjnego popierania władzy komunistycznej zaraz po wojnie, wyjątkowe nagromadzenie osób pochodzenia żydowskiego w aparacie władzy, a zwłaszcza w najbardziej znienawidzonych społecznie resortach bezpieczeństwa i propagandy oraz mnogość przykładów szczególnej ich wrogości wobec przejawów polskiego szacunku dla narodowej tradycji – wszystko to w jakiejś mierze pozostało w świadomości starszych pokoleń, powodując zrozumiałe urazy”. W pierwszym odcinku tego cyklu przypominałem już wypowiedź innego intelektualisty katolickiego – ojca Józefa M. Bocheńskiego na łamach paryskiej “Kultury” (nr 7-8 z 1986 r.) akcentującą rolę Żydów kierujących komunistyczną policją bezpieczeństwa za wymordowanych przez tę policję “bardzo wielu spośród najlepszych Polaków”.

I wreszcie świadectwo noblisty Czesława Miłosza, tym wymowniejsze, że chodzi o intelektualistę znanego ze skrajnie prożydowskiej postawy. Otóż właśnie Miłosz stwierdził w niemal zupełnie nieznanym w Polsce (poza moimi tekstami) wywiadzie dla wydawanego w Stanach Zjednoczonych czasopisma “Tikkun” (nr 2 z 1987 roku), mówiąc o żydowskich komunistach: “Oni zajęli wszystkie czołowe pozycje w Polsce i również w bardzo okrutnej policji bezpieczeństwa, ponieważ oni byli po prostu bardziej godni zaufania niż miejscowa ludność” [podkr. - J.R.N.]. W tym stwierdzeniu Miłosz nieco przesadził i ktoś mało poinformowany mógłby go nawet oskarżyć o antysemityzm. Żydzi nie zajęli jednak wszystkich co do jednego stanowisk na szczytach partii i w bezpiece. Parę ważnych stanowisk zostawili, były tam nie-żydowskie wyjątki, jak choćby Bierut czy Radkiewicz (żonaty z żydowską komunistką), ale obaj grali raczej rolę figurantów. Generalnie jednak Miłosz celnie określił wyjątkową, dominującą rolę komunistów żydowskiego pochodzenia w stalinizacji Polski.

Z rękami umaczanymi po łokcie we krwi

Wybielaczom roli Żydów w UB i w stalinizacji Polski warto przypomnieć również prawdziwie uczciwe i obiektywne świadectwa Polaków żydowskiego pochodzenia lub polskich Żydów na ten temat. Andrzej Wróblewski, wybitny krytyk teatralny żydowskiego pochodzenia, w książce “Być Żydem”, Warszawa 1993 r., s. 181, pisał: “Proporcjonalnie więcej było Żydów wśród katów niż ofiar”. W innym miejscu swej książki Wróblewski ubolewał, że w 1968 roku pod płaszczykiem dotkniętej godności wyjeżdżali z kraju Żydzi, którzy służyli w UB, “byli sędziami czy prokuratorami z rękami umaczanymi po łokcie we krwi” [podkr. J.R.N.]. Najwybitniejszy chyba polski twórca pochodzenia żydowskiego, który zadebiutował po wojnie, Leopold Tyrmand, tak pisał w 1972 roku w swej wciąż świadomie przemilczanej w Polsce książce “Cywilizacja komunizmu”: “Amerykańskie uniwersytety przygarniają dziś Żydów, którzy przez prawie 25 lat swych służb w policjach politycznych Europy Wschodniej ciężko prześladowali ludzi – w tym także innych Żydów – walczących o prawo do niezawisłości sumienia. (…) Ludzie ci nie mają moralnego prawa do obrony przede wszystkim jako niestrudzeni architekci tej rzeczywistości, w której po 25 latach dojść mogło do tak karykaturalnych zwyrodnień myśli i pojęć, jako inżynierowie tej struktury, w której monstrualne kłamstwo tak łatwo jest uczynić prawem życia. Trudno jest zapomnieć ich fanatyczną wiarę w zło, jaką głosili w komunistycznych gazetach, książkach, artykułach, filmach” (L. Tyrmand: “Cywilizacja komunizmu”, Londyn 1972, s. 220-221).

Zaciskali pętlę na szyjach narodów

W innym miejscu swej książki Tyrmand przypomniał z goryczą, w jak wielkim stopniu działacze komunistyczni pochodzenia żydowskiego stali się nieocenionym wprost narzędziem dla Sowietów w ich terrorze zmierzającym do trwałego ujarzmienia Europy Środkowej. Jak pisał Tyrmand: “Gdy Armia Czerwona przystępowała do sowietyzowania Europy Wschodniej na czele czechosłowackiej ekipy partyjnej stał Żyd [R. Slansky - sekretarz generalny partii komunistycznej - J.R.N.], Węgry kneblował Żyd [M. Rakosi - J.R.N.], w Rumunii rządziła Żydówka [A. Pauker - J.R.N.], a Polska miała u władzy figuranta – Polaka, za którym na węzłowych pozycjach stali żydowscy komuniści, wypełniający z fanatycznym oddaniem najbezwzględniejsze rozkazy Kremla. Za przywódcami zaś stały lojalne szeregi komunistów żydowskiego pochodzenia, którzy jedynie byli w stanie uruchomić gospodarkę i administrację w Polsce, Rumunii, na Węgrzech, czyli w krajach drobnomieszczańskich, w których antykomunizm był rodzajem ogólnonarodowej religii. O czym Stalin wiedział. Wiedział, że tylko fanatycznie oddani komunizmowi Żydzi mogą zrobić dlań tę wstępną i niezbyt czystą robotę, co było częścią nr 1 planu. Z nadgorliwym zapałem rzucili się [Żydzi - J.R.N.] do sowietyzowania wschodnioeuropejskich społeczeństw, do budowania socjalizmu, do zacieśniania komunistycznej pętli na szyjach narodów starych [podkr. J.R.N.], odpornych na przemoc i doświadczonych w walce o polityczną niepodległość. Swym zelanctwem przekreślili największą szansę, jaką mieli Żydzi na tych terenach od średniowiecza (…) eksponowany serwilizm Żydów-komunistów w służbie sowieckiego imperializmu sprawiał wrażenie samobójczego obłędu”. Przypomnijmy jeszcze parę obiektywnych świadectw osób wywodzących się ze środowisk żydowskich. Wybitny twórca polski pochodzenia żydowskiego Marian Brandys zapisał w swym “Dzienniku 1976-1977″ (Warszawa 1996, s. 233, 244): “Żydzi, którzy pozostali, weszli niemal w całości do nowej klasy rządzącej (…) Żydzi garnęli się do władzy jak ćmy do ognia”. Słynny żydowski partyzant, później zakonnik, ojciec Daniel Rufeisen stwierdził: “I jeszcze do tego po wojnie Żydzi źle przysłużyli się sprawom Polski” (cyt. za A. Tuszyńska: “Kilka portretów z Polską w tle”, Gdańsk 1993, s. 138). Żydowska lekarka A. Blady Szwajgier tak po latach zwierzała się w rozmowie z Anką Grupińską: “Proszę nie zapominać, jaka była rola Żydów w Polsce w okresie powojennym. Kiedy dziś rozlicza się zbrodnie stalinizmu… A nie mogę powiedzieć, żeby tam Żydów nie było (…) Niech pani pamięta, że większość tych Żydów, którzy wrócili po wojnie z Rosji, zajęła natychmiast najlepsze stanowiska (…) Łatwiej było Żydowi o to stanowisko niż Polakowi. Bardzo to mądra polityka Stalina (…) Żydom bardziej wierzono niż Polakom (…) Ja myślę, że Polacy po wojnie, wielu z nich przeżyło potworny koszmar. I niestety, utożsamiane to jest z Żydami (…) Ta ojczyzna była niedobra nie tylko dla Żydów, prawda? Zresztą po wojnie była najmniej niedobra dla Żydów” (A. Grupińska: “Ciągle po kole. Rozmowy z żołnierzami getta warszawskiego”, Warszawa 2000, s. 184, 186).

Jak mordowano Polaków

Przypomnijmy tu również, jak oceniał rolę Żydów w polskiej bezpiece świetnie znający problematykę stosunków polsko-żydowskich po 1944 roku żydowski publicysta z USA John Sack. W książce wydanej również w polskim przekładzie w latach 90. w Gliwicach, lecz starannie przemilczanej w najbardziej wpływowych mass mediach, Sack opisał zbrodnie Salomona Morela i współdziałających z nim żydowskich ubeków na setkach niewinnych więźniów, zgromadzonych w obozie w Świętochłowicach w 1945 roku. Sack pisał tam m.in. (polski przekład s. 96): “(…) dlaczego więc Stalin był stronniczy wobec Żydów (…) Z jego rozkazu pewien Żyd, którego ojciec zginął w Treblince, miał zostać szefem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, a szefami wszystkich jego departamentów mieli także zostać Żydzi, aczkolwiek od tego momentu ich nazwiska nie miały być żydowskie, tylko takie jak ‘generał Romkowski’ albo ‘pułkownik Różański’. Z czasem ci ludzie wyznaczyli wszystkich dowódców bezpieczeństwa w Polsce”.

W innym miejscu tej samej książki (s. 228-229) John Sack pisał: “W miejscach takich jak Gliwice, Polacy stawali przy więziennych ścianach, a ludzie z Wydziału Wykonawczego przywiązywali ich do wielkich, żelaznych pierścieni, mówili: – Gotów! – Cel! Pal! – zabijali ich i ostrzegali polskich strażników – Trzymajcie język za zębami! – Strażnicy, jako Polacy nie byli tym zachwyceni, ale Jakubowie, Józefowie i Pinkowie z wyższych szczebli Urzędu, pozostali wierni Stalinowi, ponieważ uważali się za Żydów, nie zaś polskich patriotów (…) [podkr. J.R.N.]. Warto zapamiętać to stwierdzenie znakomitego żydowskiego autora z USA, akcentującego, że żydowscy mordercy ubeccy zabijający Polaków wcale nie tracili żydowskiej tożsamości narodowej po zostaniu komunistami, lecz dalej uważali się za Żydów.

Godna uwagi jest również ocena jednego z czołowych intelektualistów żydowskiego pochodzenia na emigracji – Zygmunta Hertza, współzałożyciela Instytutu Literackiego w Paryżu. Znany skądinąd ze skłonności do idealizowania Żydów i ostrego dokładania przy różnych okazjach Polakom jako “Polaczyskom”, Hertz zdobył się jednak na bardziej obiektywną refleksję na tle wydarzeń marcowych z 1968 roku. Refleksję, na którą na pewno nie byłoby stać ani Adama Michnika, ani Dawida Warszawskiego, ani Władysława Bartoszewskiego, et consortes. Otóż właśnie wówczas, 26 marca 1968 roku, Z. Hertz tak pisał w liście do Czesława Miłosza: “Antysemityzm wypuścił nie tylko nowe liście, ale zakwitł różą. I ja się też nie dziwię. Żydzi grali od początku głupio – po cóż był ten run na UB i posady [podkr. - J.R.N.]. Jakaż niegodność w tym narodzie. Przykro mi to stwierdzić, ale dali antysemitom znakomitą broń do ręki” (cyt. za: Z. Hertz: “Listy do Czesława Miłosza 1952-1979″, Warszawa, s. 286).

Różański – “Polak”, Mickiewicz – “Żyd”

Od lat ulubioną metodą negowania odpowiedzialności Żydów za zbrodnie stalinizmu w Polsce stała się formuła głosząca, że Żyd-komunista i ubek jakimś dziwnym sposobem przestawał być Żydem, bo przechodząc na komunizm, wyrzekał się religii żydowskiej. Co ciekawsze, głównymi głosicielami tego typu teorii są najczęściej osoby skłonne równocześnie do najskrajniejszych oskarżeń na temat rzekomych zbrodni “polskiego antysemityzmu” wobec Żydów, ba, doszukiwania się ich rzekomego chrześcijańskiego rodowodu. Absurdy dowodzeń, głoszących, że Żyd, stając się komunistą i ubekiem, momentalnie przestaje być Żydem, można by było obalać na rozlicznych przykładach. Jak na przykład wytłumaczyć to, że tak liczni Żydzi, byli ubecy i KGB-owcy, po straceniu szans na “twórcze” rozwijanie swego bezpieczniackiego zawodu w Polsce czy w Rosji, tak gromadnie pośpieszyli do Izraela. Czy to wraz z utratą bezpieczniackich synekur nagle niespodziewanie budziła się w nich dopiero żydowskość. Przypomnę, że znany izraelski pisarz Amos Oz mówił w wywiadzie dla “Wprost” 2 października 1994 r., że Izrael stał się schronieniem dla co najmniej 20 tysięcy byłych oficerów KGB. Czy to tylko przypadkiem w Izraelu znaleźli schronienie tacy niegdyś zbrodniczy ubecy jak Salomon Morel?! I dlaczego Izrael nie chce wydać Polsce tego rzekomo nie Żyda, bo ubeka i komunistę, Polsce, która ściga go międzynarodowym listem gończym za ludobójstwo?

A jak wytłumaczyć to, że najkrwawsi nawet żydowscy zbrodniarze z bezpieki życzyli sobie przed śmiercią żydowskiego pogrzebu religijnego? Tak było w przypadku okrutnego nadrządcy węgierskiej bezpieki w Biurze Politycznym KC WPP – “węgierskiego Bermana” – Mihaya Farkasa. I tak było w przypadku jednego z najokrutniejszych katów Polaków Jacka Różańskiego (Goldberga) – wspomniał o tym prof. Andrzej Paczkowski. W przypadku Różańskiego (Goldberga) miało więc miejsce ciągłe zmienianie przynależności narodowej: najpierw Żyd, potem jako komunista i ubek – już rzekomo nie-Żyd i wreszcie na łożu śmierci – znowu najprawdziwszy Żyd. Swoją drogą ciekawa jest metoda, z jaką niektórzy żydowscy szowiniści próbują się zapierać żydowskości zbrodniarzy typu Różańskiego, Bermana czy Morela, a równocześnie tym skwapliwiej przywłaszczać na rzecz żydowskości różnych wielkich Polaków typu Adama Mickiewicza. Przez wiele lat autorzy żydowscy od Adama Sandauera po Henryka Grynberga atakowali jako rzekomych “antysemitów” wszystkich polskich badaczy przeczących rzekomej “żydowskości” Mickiewicza jako “antysemitów”. Aż nagle cała bajda prysła jak bańka mydlana. Białoruski uczony znalazł dokumenty na temat rodowodu matki Mickiewicza, wywodzącej się z polskiej rodziny szlacheckiej, znanej na Nowogródczyźnie już na początkach XVII wieku. Pytam, kiedy pan H. Grynberg zdobędzie się na przeproszenie polskich mickiewiczologów, których z taką łatwością oskarżał jako antysemitów, bo negowali kłamstwa o pochodzeniu naszego wieszcza?
Istnieje wiele innych szczegółowych świadectw, także autorów żydowskich, dowodzących, że dominujący w stalinowskim UB Żydzi byli żydowskimi szowinistami – polakożercami, którzy po prostu dawali upust swej nienawiści wobec bezbronnych Polaków. Taką opinię wyraża Teofila Weintraub, Żydówka z pochodzenia, w zbiorze wywiadów Ruty Pragier: “Żydzi czy Polacy” (Warszawa 1992, s.120: “Różański. Jego sekretarka mówiła mi, że był polakożercą. Nienawidził ludzi”. Pisałem już, że osławiony wicedyrektor departamentu śledczego MBP Józef Światło (Fleischfarb) osobiście torturował wielu polskich patriotów, szczególnie okrutnie zachowując się podczas przesłuchań działaczy dawnego Stronnictwa Narodowego. Zwierzchnik Światły, Roman Romkowski (Natan Grunspan-Kikiel), w oświadczeniu złożonym 10 października 1954 r. stwierdzał, że “w różnych wynurzeniach Światły występował coraz silniej nacjonalistyczno-żydowski sposób reagowania na niektóre posunięcia personalne” (por. S. Marat, J. Snopkiewicz: “Ludzie bezpieki”, Warszawa 1990, s. 23). Inny twórca ubeckiego terroru, dyrektor departamentu śledczego Anatol Fejgin znany był z rozlicznych donosów na rzekomych “nacjonalistów polskich” już w okresie lwowskim 1939-41. Żydowskim szowinistą, tropicielem “polskiego nacjonalizmu” i “antysemityzmu” był główny odpowiedzialny za zbrodnie stalinowskie w Polsce Jakub Berman, który odpowiedzialność w Biurze Politycznym KC PPR, a później KC PZPR za sprawy bezpieki łączył z nadzorem życia ideologicznego i kultury. Prowadził on nieubłaganą walkę z polskim dziedzictwem narodowym, zgodnie z głoszoną przez niego zasadą, że wszelki flirt z polskim uczuciem narodowym doprowadzi do “wypuszczenia złych duchów Polski, z antysemityzmem włącznie” (por. książka filozofa Andrzeja Walickiego, skądinąd bardzo zaprzyjaźnionego z naszymi czołowymi “Europejczykami”, pt. “Zniewolony umysł po latach”, Warszawa 1993, s. 329). Berman, który powinien przykładnie zawisnąć na szubienicy za swe zbrodnie wobec Polaków, miał czelność jeszcze w wiele lat później – w 1981 roku – przekonywać Torańską, że polskie społeczeństwo jest w swojej konsystencji bardzo semickie. [od red. NW: sądząc z książki prof. J.R.Nowaka "Zbrodnie UB" powinno tu być "antysemickie"]

Dawni ubecy oskarżają Polaków

Ciągle za mało znana jest niezwykle szkodliwa rola, jaką odegrali emigrujący na Zachód po 1956 roku lub w kolejnej fali po marcu 1968 roku byli żydowscy ubecy. Wszędzie, gdzie przybywali, do USA, Izraela, Szwecji czy Danii, starali się upowszechniać jak najgorsze opinie o Polsce i Polakach. Przede wszystkim starali się “odegrać” na Polakach za utratę w czasie postalinowskiej “odwilży” intratnych posad piastowanych przez lata w stalinowskim aparacie władzy. Wskazał na to w jednym z wywiadów jako na istotne źródło upowszechnienia postaw antypolskich Andrzej Zakrzewski, zmarły parę lat temu minister kultury RP, mówiąc: “(…) istnieje grupa ludzi, na którą zwrócili mi uwagę przyjaciele w Izraelu. Nazwali ich ‘poszukiwaczami antysemityzmu’. Ci łapacze rekrutują się z dawnego aparatu partyjnego, bezpieki, którym tu było dobrze – dywany, telefony, sekretarka. Wyjechali – i okazało się, że są bez zawodu. Tu rządzili, a tam? Ta zadra ich uwiera” (“Chamy i Żydy – rok 1995. Rozmowa R. Walenciaka z prof. A. Zakrzewskim, “Przegląd Tygodniowy” z 2 sierpnia 1995).
Część z tych byłych ubeków, sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia, zamieszanych w katowanie Polaków w dobie stalinizmu, dostrzegła bardzo dla siebie dogodną okazję w kampanii antypolonizmu. Z jednej strony była to dla nich szansa na całkowite odwrócenie uwagi od swej ponurej przeszłości. Z drugiej zaś okazja do przedstawienia ofiar komunistycznego terroru, który sami reprezentowali, jako narodu “faszystów” i “antysemitów” (vide: to co się dzisiaj robi dla zapobieżenia wydania byłej prokurator Wolińskiej).

Profesor Andrzej Walicki tak pisał na temat zachowania byłych żydowskich ubeków w krajach skandynawskich: “Otóż spotkałem w Danii również pomarcowych emigrantów. Ale E., znajoma Zimanda, urocza dziewczyna, zraniona i oburzona wypadkami 1968 roku, ale jeszcze bardziej oburzona zachowaniami byłych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa, którzy po przyjeździe do Danii zaczęli odgrażać się Polakom, występować z antypolskimi wypowiedziami w telewizji, a we własnym gronie śpiewać po hebrajsku syjonistyczne pieśni (zdumiewało ją – i mnie też – że takie pieśni były im znane)” (por. A. Walicki: “Zniewolony umysł po latach”, Warszawa 1993, s. 71). Pod wpływem pobytu w Danii prof. Walicki tak komentował partyjne boje frakcji “chamów” i “Żydów” w PZPR: “Pobyt w Danii utwierdził mnie w przekonaniu, że u podstaw wszystkiego leżą konflikty zdegenerowanej góry partyjnej i panów z MSW – mówili mi tu znajomi emigranci (a więc nie moczarowcy), że do Danii przyjechało także sporo ‘pułkowników’ z niesamowitą hucpą, nienawiścią do Polski (bo dla nich Polska to ich koledzy) i autentycznym, zrodzonym z ‘niewdzięczności’ tych, dla których pracowali nacjonalizmem żydowskim” (por. tamże, s. 73).

To właśnie z tego grona dawnych stalinowców, ubeków i politruków wywodziła się i wywodzi duża część najbardziej nieubłaganych oszczerców Polski i Polaków na Zachodzie. To im najbardziej zależało na zniesławieniu Polski w świecie, aby całkowicie podważyć wiarygodność jakichkolwiek przyszłych oskarżeń za ich dawne czyny w Polsce.

Przemilczane zbrodnie na Polakach (część 4) 02.12.2002

Rozmiary zbrodni popełnionych na Polakach w czasie stalinizmu przez zbolszewizowanych Żydów były i są w pełni dostrzegane przez wszystkich obiektywnych badaczy naukowych, zarówno polskich, jak i zagranicznych.

I tak np. najsłynniejszy zagraniczny historyk badający historię Polski prof. Norman Davies pisał wprost o “tysiącach polskich Żydów, którzy stracili twarz przez związanie się z okrutnym powojennym reżimem stalinowskim” (por. tekst N. Daviesa w “The New York Reviwe of Books” z 20 listopada 1986 r.). Już na początku stalinizacji Polski mamy wiele jakże wymownych, strasznych przykładów dążeń niektórych żydowskich komunistów do maksymalnego nasilenia represji na polskich patriotach, łącznie z ich egzekucjami. Jednym z najbardziej fanatycznych rzeczników intensyfikacji takiego terroru był Leon Kasman, później przez wiele lat zajmujący wpływowe stanowisko redaktora naczelnego organu KC PZPR “Trybuny Ludu”. To on najgwałtowniej gardłował podczas obrad Biura Politycznego KC PPR w październiku 1944 roku za zaostrzeniem represji. “Wsławił się” wówczas powiedzeniem: “Przerażenie ogarnia, że w tej Polsce, która jest hegemonem, nie spadła nawet ani jedna głowa” (cyt. za tekstem P. Lipińskiego: Bolesław Niejasny, “Magazyn Gazety Wyborczej” z 25 maja 2000 r.). I głowy polskich patriotów, głównie AK-owców, zaczęły spadać w przyspieszonym tempie na skutek rozpętanej wówczas wielkiej fali terroru przeciw Narodowi. Terroru dyrygowanego i realizowanego głównie przez targowiczan o żydowskim rodowodzie, na czele z Bermanem, Różańskim i Światło.

Szefowie syndykatu zbrodni

W czasie gdy usilnie próbuje się zaniżać procentową liczbę Żydów w UB, warto przypomnieć jedną niezaprzeczalną sprawę. To żydowscy komuniści stanowili co najmniej 90 procent kierowniczych kadr w stalinowskiej bezpiece, tych, którzy faktycznie nią rządzili: od Bermana i Romkowskiego po Brystygierową i Fejgina. Niemal wszyscy dyrygenci terroru ubeckiego w Polsce, który pochłonął tysiące ofiar z polskich środowisk patriotycznych, byli Żydami z pochodzenia. (*) Symboliczna wprost pod tym względem była rola Jakuba Bermana, przez lata członka Biura Politycznego KC PPR, a później KC PZPR, odpowiedzialnego za nadzór nad bezpieką. Był to najbardziej niebezpieczny morderca zza biurka, faktyczny zbrodniarz numer jeden, którego nigdy nie ukarano. Towarzyszyła mu cała rzesza bezpieczniaków żydowskiego pochodzenia. Jak wyznawał jeden z byłych prominentów stalinowskich Wiktor Kłosiewicz w rozmowie z Teresą Torańską – wszyscy dyrektorzy departamentów w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego byli żydowskiego pochodzenia. Spośród najbardziej skompromitowanych bezpieczniaków żydowskiego pochodzenia można przypomnieć choćby nazwiska takich osób, jak wiceministrowie Bezpieczeństwa Publicznego: Mieczysław Mietkowski, Mojżesz Bobrowicki i Roman Romkowski (Grunspan-Kikiel), dyrektor Departamentu Śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego (MBP) Józef Różański (Goldberg), jego zastępca Józef Światło (Fleichfarb), dyrektor V Departamentu MBP Luna Brystygierowa (“krwawa Luna”), dyrektor X Departamentu MBP Anatol Fejgin, dyrektor VII Departamentu, a później dyrektor III Departamentu MBP Józef Czaplicki, zwany “Akowerem”, od roli odegranej w prześladowaniu AK-owców. Dodajmy do tego, że decydującą rolę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego odgrywał Leon Chajn, przy figurancie ministrze polskiego pochodzenia. Dodajmy winnych represji tak licznych sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia typu Heleny Wolińskiej, bezpośrednio odpowiedzialnej za mord na generale “Nilu” E. Fieldorfie sędzi Marii Gurowskiej, zastępcy szefa Najwyższego Sądu Wojskowego, Oskara Szyi Karlinera, szefa Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego, płk. Stefana Kuhla, zwanego “krwawym Kuhlem”, prokuratora Benjamina Wajsblecha, prokurator Pauliny Kern, sędziego Emila Merza, płk. Józefa Feldmana, płk. Maksymiliana Lityńskiego, płk. Mariana Frenkiela, płk. Nachuma Lewandowskiego, sędziego Stefana Michnika, etc. Dodajmy do tego rolę odgrywaną przez żydowskich komunistów jako szefów terenowych UB (por. szerzej J.R. Nowak: “Zbrodnie UB”, Warszawa 2001, s. 22-25). (od red. NW: patrz też QUIZ: Zbrodnie UB)

Zdumiewa szczególna skłonność żydowskich adeptów stalinizmu do gromadzenia się w aparacie okrutnego terroru, przede wszystkim w resorcie bezpieczeństwa. I to nie tylko w Polsce, ale i w sowieckim NKWD czy w Służbie Bezpieczeństwa, opanowanych przez Rosję krajów Europy Środkowej. Dość wskazać takie nazwiska, jak przypomnianego przez Sołżenicyna twórcę całego systemu sowieckich “gułagów” Frenkla czy szefa sowieckiej bezpieki Jagodę. (*) Znany pisarz izraelski Amos Oz mówił w wywiadzie dla “Wprost” z 2 października 1994 r., że w dzisiejszym Izraelu w rezultacie emigracji z ZSRS znalazło się co najmniej dwadzieścia tysięcy byłych oficerów KGB (!!!). Na Węgrzech, którymi przez cały okres stalinizmu rządziła czwórka działaczy żydowskiego pochodzenia (Rákosi, Gerö, Farkas i Revai), bezpieka była całkowicie zdominowana przez żydowskich aparatczyków. (*) Jak pisał jeden z najwybitniejszych we współczesnym świecie badaczy historii Węgier Charles Gati w książce wydanej z posłowiem amerykańskiego ambasadora w Budapeszcie Marka Palmera: “Trzon policji politycznej, znienawidzonej AVO, potem AVH składał się w 70-80 procentach z Żydów” (*) (C. Gati: Magyarország a Kreml arnyékában, Budapest 1990, s. 103).

Zamordowanie bohatera Podziemia

Niezliczonych oficerów UB, sędziów i prokuratorów pochodzenia żydowskiego obciąża nie tylko fakt prześladowań najlepszych polskich patriotów, lecz i to, że uczestniczyli w nich w sposób wyjątkowo okrutny, nie okazując nawet cienia litości dla całkowicie niewinnych Polaków. Nieprzypadkowy jest fakt nagromadzenia żydowskich komunistów w przypadkach katowań, mordów sądowych i egzekucji wielu osób szczególnie zasłużonych dla Narodu Polskiego, a nawet jego bohaterów. Powrócę znów w tym kontekście do sławetnej wypowiedzi katolewicowego “autorytetu” ks. Michała Czajkowskiego z 16-17 września 2000 r. na łamach “Gazety Wyborczej”, w której zapewniał, iż rzekomo żaden Polak nie zginął z powodu żydowskiego antypolonizmu. Domorosły znawca historii jakoś nie zauważył zamordowania tysięcy polskich patriotów na skutek zbrodni kierowanych przez żydowskich komunistów, w tym zbrodni na generale “Nilu” – Emilu Fieldorfie.

“Czerwoną” prokurator, która zadecydowała o bezprawnym aresztowaniu gen. Fieldorfa, a później równie bezprawnie przedłużała czas jego aresztowania, torując drogę do mordu sądowego, była Helena Wolińska (Fajga Mindlak Danielak). W 1952 roku odbył się trwający zaledwie jeden dzień proces gen. Fieldorfa. Bohaterski generał, należący niegdyś do najusilniej tropionych przez hitlerowców dowódców AK, został oskarżony o rzekomą współpracę z Niemcami i wydawanie rozkazów mordowania sowieckich partyzantów, członków PPR, AL i Żydów. Były to całkowicie sfingowane zarzuty, jak później, po dziesięcioleciach udowodniono na rozprawie rehabilitacyjnej. Rozprawę prowadziła sędzia – komunistka żydowskiego pochodzenia Maria Gurowska z domu Sand, córka Moryca i Frajdy z domu Einsenman. W rozprawie pierwszej instancji oskarżał gen “Nila” jeden z najbezwzględniejszych prokuratorów żydowskiego pochodzenia Benjamin Wajsblech. Przewodnicząca rozprawie 16 kwietnia 1952 r. sędzia Gurowska bez wahania wydała wyrok śmierci. Wyrok oparła na art. 1 pkt 1 Dekretu z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy. Sąd Najwyższy w składzie: sędzia dr Emil Merz (przewodniczył rozprawie), sędzia Gustaw Auscaler, prokurator Paulina Kern (cała trójka później dożywała ostatnich lat swego życia w Izraelu) i sędzia Igor Andriejew zatwierdzili wyrok śmierci na polskiego bohatera.

Bezowocne okazało się odwołanie gen. Fieldorfa od wyroku i prośby o łaskę skierowane do komunistycznego prezydenta Bolesława Bieruta przez żonę generała i jego ojca. Pisał on do Bieruta w rozpaczliwej próbie ratowania życia syna: “Jestem starcem liczącym 87 lat życia – emerytowanym maszynistą kolejowym pochodzenia czysto robotniczego. W okresie okupacji straciłem syna Jana, lotnika, który został zamordowany w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen. Żona moja Agnieszka zmarła w 1941 r., do czego przyczyniła się sytuacja i losy aresztowanego przez hitlerowców syna. Obecna wiadomość o grozie śmierci, która zawisła nad głową drugiego z mych dzieci, jest z kolei dla mnie ciosem nie do zniesienia”. Dnia 12 grudnia 1952 r. sędziowie Emil Merz, Gustaw Auscaler i Igor Andriejew negatywnie zaopiniowali prośbę o łaskę dla generała. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Wykonaniu wyroku bieg nadała prokurator Alicja Graff. W dniu 24 lutego 1953 roku wyrok śmierci na gen. Fieldorfie został wykonany przez powieszenie.

Spokojne życie zbrodniarzy

Komunistyczni zbrodniarze żydowskiego pochodzenia, odpowiedzialni za zamordowanie jednego z bohaterów Polskiego Państwa Podziemnego nigdy nie zostali ukarani, spokojnie żyli w dostatku dzięki swym zbrodniczym “zasługom” dla stalinizacji Polski. Główna winowajczyni sądowego mordu na gen. Fieldorfie – sędzia Maria Gurowska – cieszyła się różnymi zaszczytami i splendorami. Po 1952 r. została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Aż do 1970 r. pracowała jako dyrektor departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości. A później, na wniosek ministra sprawiedliwości, otrzymała “w drodze wyjątku” specjalną emeryturę dla szczególnie zasłużonych. Nigdy nie żałowała swej roli w popełnionej zbrodni. W “Życiu Warszawy” z 12 sierpnia 1995 r. pisano: “Gurowska nie poczuwa się do winy i utrzymuje, że decyzję o skazaniu Fieldorfa podejmowała w zgodzie z własnym sumieniem”. Po wszczęciu przeciwko niej w 1994 r. postępowania sądowego w związku ze zbrodnią sądową na gen. Fieldorie Gurowska konsekwentnie odmawiała zapoznania się z materiałami aktu oskarżenia i stawienia się na przesłuchanie, twierdząc, że dalej chroni ją immunitet jako sędziego. Zmarła na początku 1998 r. Śmierć uchroniła ją od publicznego przypomnienia jej haniebnej zbrodni i stanięcia oko w oko z rodziną zamordowanego.

Inny odpowiedzialny za sądowy mord na gen. Fieldorfie – przewodniczący składu Sądu Najwyższego, który zatwierdził wyrok śmierci na generale – sędzia Emil Merz orzekał w Sądzie Najwyższym aż do osiągnięcia wieku emerytalnego na początku lat 60. Później wyjechał do Izraela, gdzie zmarł na początku lat 90. Kolejny współwinny mordu sądowego – sędzia Gustaw Auscaler w styczniu 1958 r. wyjechał do Izraela, gdzie zmarł w 1988 r. Jeden ze współsprawców zbrodniczego wyroku – prokurator Benjamin Wajsblech (zatwierdzał ostateczną wersję wyroku) zmarł w 1991 r. w Warszawie. Współodpowiedzialna za zatwierdzenie zbrodniczego wyroku w Sądzie Najwyższym prokurator Paulina Kernowa zmarła w 1980 r. w Izraelu. Ze współwinnych zbrodni żyje dziś tylko (w Londynie) prokurator Helena Wolińska-Brus.

Gdy po śmierci Bieruta i zmianach październikowych 1956 r. w Polsce pod naciskiem rodziny generała i presją opinii publicznej wznowiono śledztwo w sprawie gen. Fieldorfa, szybko zaczęły się próby jego zastopowania ze strony żydowskich komunistów mocno usadowionych na bardzo wpływowych stanowiskach w sądownictwie i prokuraturze. Jak pisał w “Gazecie Polskiej” z 8 września 1994 r. Stanisław Duczymiński: “W toku nowego postępowania, o utrzymanie zbrodniczego wyroku w mocy zajadle zabiegał m.in. Leon Prenner, jeszcze jeden z funkcjonariuszy Prokuratury Generalnej. Jego zdaniem, mimo stosowania ‘niedozwolonych metod śledztwa’ i innych ‘wadliwości’ procesu, jeden zarzut utrzymać się musi, a mianowicie ten, że dowodzony przez Generała Kedyw AK zwalczał sowieckie bandy i likwidował je wraz z działającymi w tych bandach Żydami” (S. Duczymiński: Skazany na śmierć i zapomnienie. Gen. August Emil Fieldorf “Nil”, “Gazeta Polska” z 8 września 1994 r.). Ostatecznie w lipcu 1958 r. śledztwo przeciwko zamordowanemu generałowi umorzono z powodu braku dowodów, że popełnił zarzucane mu czyny. Do rehabilitacji generała Fieldorfa doszło dopiero w 1989 r. Warto przypomnieć, że czołowy nadzorca stalinowskiego syndykatu zbrodni w Polsce Jakub Berman konsekwentnie wypierał się jakiejkolwiek odpowiedzialności za sądowy mord na gen. Fieldorfie. Indagowany w tej sprawie przez Teresę Torańską twierdził, że w ogóle nie przypomina sobie sprawy gen. Fieldorfa. Dodał, że “jeśli Fieldorf należał do czołówki AK-owskiej, z pewnością jego sprawa nie została załatwiona na niskim szczeblu. Musiała mnie jednak akurat ominąć” (T. Torańska: “Oni”, Warszawa 1989, s. 153). Biedny pominięty Berman! Komunistyczny wielkorządca, odpowiedzialny za nadzór nad bezpieką w Biurze Politycznym KC PZPR “nie wiedział” o tak ważnej sprawie, jak proces b. szefa Kedywu AK gen. Fieldorfa. “Nieposłuszni” podwładni “ośmielili się” nie poinformować go o takiej sprawie.

Przemilczane zbrodnie na Polakach (część 5) 16.12.2002

Cytowałem już na łamach “Naszego Dziennika” wypowiedź słynnego intelektualisty katolickiego ojca Józefa M. Bocheńskiego z łamów paryskiej “Kultury” (czerwiec 1986 r.) o tym, że znacznie więcej Polaków zostało zamordowanych przez Żydów niż odwrotnie.

W odpowiedzi na polemiczne listy żydowskie, wybraniające rolę Żydów, o. Bocheński napisał kilka miesięcy później (paryska “Kultura” z września 1986 r.): “W sprawie zabójstw Polaków przez Żydów znajduję w korespondencji ze strony żydowskiej niemal jednogłośne twierdzenie, że takich zabójstw nie było. Co prawda – przyznaje się – wielu Polaków zostało zamordowanych przez ‘osoby żydowskiego pochodzenia’, należące do Bezpieki – ale Żydzi jako tacy nigdy nikogo nie zabili. Tej argumentacji nie mogę uznać za przekonywującą. Czy Żydzi mordowali Polaków jako tacy, czy nie jako tacy, wydaje mi się pytaniem raczej subtelnym – zwłaszcza że jedną z przyczyn owych mordów była, moim zdaniem, nienawiść do wszystkiego co polskie ze strony morderców. Moim zdaniem, jest oczywistym faktem, że wielu, bardzo wielu Polaków zginęło z ręki niektórych Żydów. Istnieje morderczy antypolonizm żydowski” [podkr. - J.R.N.].
Warto w tym kontekście przypomnieć również jakże wymowne stwierdzenia b. posła do Sejmu RP, Czesława Bieleckiego, który pisząc z pozycji Polaka żydowskiego pochodzenia stwierdził na łamach “Najwyższego Czasu” z 7 lipca 2001 r., m.in.: “Są sprawy, za które też Żydzi muszą przepraszać. Nie może być tak, że jeżeli prokurator Helena Wolińska zabiła sądowo naszego bohatera gen. Emila Fieldorfa, to społeczność żydowska nie jest za to odpowiedzialna”.

“Potwór w mundurze”

Współodpowiedzialna za mord na bohaterskim generale Helena Wolińska faktycznie nazywała się Fajga Mindlak Danielak. Nazywano ją “potworem w mundurze”, bo słynęła z okrucieństwa, sadyzmu i ogromnego wyrachowania. W czasie wojny porzuciła męża Włodzimierza Brusa dla zaczynającego robić wówczas przyśpieszoną komunistyczną karierę Franciszka Jóźwiaka. Jak opowiadał jego brat Józef Jóźwiak, na długo “przyczepiła się do niego i razem zamieszkali. On nie miał żony i w pewnym sensie taki układ mu odpowiadał”. Wolińska zawdzięczała Jóźwiakowi całą swoją karierę. Najpierw umożliwił jej skończenie studiów prawniczych, potem załatwił pracę w Komendzie Głównej MO, a następnie w prokuraturze (wg T.M. Płużańskiego: Rodzina bała się “Leny”. Ciągle chodziła w mundurze, “Życie Warszawy” z 31 października 1998 r.). Franciszek Jóźwiak tym mocniej mógł pomóc Wolińskiej w karierze, że był komunistą wielce wpływowym. W pierwszych latach po wojnie był komendantem głównym Milicji Obywatelskiej, później przez wiele lat członkiem Biura Politycznego KC PZPR, przewodniczącym Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, wicepremierem, wreszcie prezesem Najwyższej Izby Kontroli.
Wsparcie tak wpływowego męża niezwykle silnie umocniło pozycję Wolińskiej w prokuraturze, zapewniło jej przejście do Naczelnej Prokuratury Wojskowej, gdzie stała się kimś w rodzaju szarej eminencji. Wpływy te umacniała konsekwentnie, z ogromnym wyrachowaniem. Jak pisał na ten temat świetny znawca okresu zbrodni stalinowskich historyk i publicysta Tadeusz M. Płużański: “W środowisku PPR mało kto lubił Wolińską. Mówiono o niej, że wejdzie do łóżka każdemu, kto jest na wysokim stanowisku. Podobno była nawet kochanką Nowotki [sekretarza KC, kierującego PPR w 1942 r. - przyp. J.R.N.] i Bieruta. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w czasie wojny komuniści lubili się wymieniać kobietami (…)” (T.M. Płużański op.cit.). Gdy w 1956 r. F. Jóźwiak jako skompromitowany stalinowiec został na fali odwilży odsunięty od stanowisk partyjnych i państwowych, Wolińska natychmiast porzuciła go bez skrupułów. Powróciła do porzuconego niegdyś męża Włodzimierza Brusa, który w międzyczasie zrobił wielką karierę jako marksistowski ekonomista. (W wieku zaledwie 28 lat, w 1949 roku Brus został profesorem ekonomii, choć był dotąd wojskowym politrukiem i nie miał żadnego dorobku naukowego, jeśli nie liczyć kilku szmatławych broszur antysanacyjnych i prosowieckich. Takie to iście “napoleońskie” kariery robili w owych czasach żydowscy komuniści.)

W dobie stalinizmu Wolińska awansowała do rangi zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego, osławionego ludobójcy, generała Zarako-Zarakowskiego, pełniła stanowisko Szefa Wydziału IV, a później VII w Naczelnej Prokuraturze. Wykonując te funkcje wydawała na wnioski Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego postanowienia o tymczasowym aresztowaniu, mimo że brak było jakichkolwiek materiałów uzasadniających podjęcie tego rodzaju decyzji. Odznaczała się przy tym wyjątkową bezwzględnością w forsowaniu bezprawnych decyzji. Jak mówił w poświęconym Wolińskiej programie TVP z 11 stycznia 1999 r. protokolant sądowy Zygmunt Mączyński: “Lena Wolińska wyjątkowo brutalnie odnosiła się do AK-owców (…) ona nienawidziła Polaków bardziej niż Niemców”. Poza bezprawnym uwięzieniem i przetrzymywaniem w więzieniu gen. E. Fieldorfa, które utorowało drogę do jego sądowego mordu, prok. Wolińska miała na sumieniu rozliczne inne zbrodnicze działania podobnego typu. Między innymi doprowadziła do bezprawnego przetrzymywania ponad dwa lata w więzieniu szefa sztabu kieleckiego okręgu AK Wojciecha Borzobohatego, który miał wyjść z więzienia w 1950 r. na mocy amnestii. Postępowanie prok. Wolińskiej było tym okrutniejsze w sytuacji, gdy dobrze wiedziała, że Borzobohaty po latach więzienia był dotknięty paraliżem. Wolińska w ogóle nie reagowała na wciąż ponawiane prośby żony aresztowanego, proszącej o zwolnienie ciężko chorego męża.

Podobnie nieludzkie podejście okazała prokurator Wolińska m.in. w sprawie aresztowanego w 1953 roku na mocy podpisanego przez nią nakazu AK-owca Juliusza Sobolewskiego, ps. “Roman”. Po sfabrykowanym procesie Sobolewskiego skazano na karę śmierci. Żona Juliusza Sobolewskiego Krystyna na próżno próbowała ubłagać prok. Wolińską o złagodzenie wyroku. Opowiadała w programie Rewizja Nadzwyczajna w lutym 1999 roku: “Kiedy Rada Państwa odmówiła zmiany wyroku, poszłam zrozpaczona do gabinetu Wolińskiej i pytałam jak to jest możliwe, że bohater, patriota ginie niewinnie. Wolińskiej nie wzruszyły moje słowa, nawet nie raczyła na mnie spojrzeć. Wyrzuciła mnie z gabinetu, twierdząc, że jest to najgorszy dzień w jej życiu, bo umarł Stalin” (cyt. za T.M. Płużański: “Drzwi gabinetów”, “Tygodnik Solidarność” z 11 maja 2001 r.). Sobolewski długo oczekiwał w celi śmierci na wykonanie wyroku. Na szczęście dla niego, wiceminister bezpieki F. Jóźwiak, skłócony wówczas z Wolińską, dowiedziawszy się, że to ona wydała nakaz aresztowania Sobolewskiego, spowodował dla niego znaczące złagodzenie wyroku. Nie cieszył się długo wolnością. Wyczerpany strasznymi latami w więzieniu, a zwłaszcza w celi śmierci, zmarł już w początkach kwietnia 1956 roku.

Sama prokurator Wolińska żyje dziś sobie spokojnie w Oksfordzie jako żona prof. Brusa, który po 1968 r. wyjechał do Anglii. Jest dziś wysławiany w “Gazecie Wyborczej” jako ekonomista-reformator. “Wyborcza” przemilcza zarówno jego haniebne publikacje z doby stalinizmu, jak i to, że od lat 70. był agentem NRD-owskiej bezpieki – STASI, po przydybaniu go w hotelu na ukrytym romansie z jakąś KOR-ówką. (Sprawę opisały krakowskie “Arcana”.)

Próbowała przerwać jej spokojny pobyt w Anglii Wojskowa Prokuratura w Warszawie, prowadząca od końca 1997 r. postępowanie w sprawie bezprawnego uwięzienia gen. Fieldorfa, które później doprowadziło do jego sfabrykowanego procesu. Chciano przesłuchać Wolińską w charakterze podejrzanej.

Stalinówka broniona przed polskimi “antysemitami”

Była prokurator Wolińska na wieść o podniesionych w Polsce oskarżeniach oświadczyła, że ich nie uznaje, bo występują przeciw niej polscy “antysemici”. W pewnym momencie wybuchła, odsłaniając kolejny raz swą prawdziwą naturę, że “najchętniej ukręciłaby kark” polskiemu prokuratorowi, który “śmiał” ją oskarżyć. Były żołnierz Polski Podziemnej, a później żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie Zbigniew Wolak “Szczupak” tak charakteryzował postać Wolińskiej na łamach “Tygodnika Solidarność” (nr 50 z 1998 r.): “Kobieta inkwizytor, która ‘lekką kobiecą ręką’ kierowaną zajadłą nienawiścią, tworzyła zastępy wdów i sierot, zrozpaczonych rodziców i przyjaciół, do dzisiaj opłakujących tych, którzy byli dumą Polski. Naszej Polski. Inkwizytor, który z pogardą odmawiał widzeń z uwięzionymi, torturowanymi w śledztwie więźniami politycznymi i dostarczenia im skromnych, biednych paczek żywnościowych, o co prosili, jak o łaskę… Który odmawiał skazanym na śmierć ostatnich, przed egzekucją, pożegnań. Aby potem, w 1968 roku – kiedy nie żył już od dawna generał “Nil” – Emil Fieldorf i dziesiątki innych, do których śmierci się przyczyniła, tą samą ręką i piórem, postanowiła wystąpić z prośbą do władz brytyjskich o prawo pobytu na Wyspach, co uzasadniała prześladowaniami antysemickich Polaków.
Dostała to prawo pobytu, a z czas em i brytyjskie obywatelstwo. Ona, wcześniej zapiekły wróg Zachodu i jego wartości. (…) Która dobijała dziesiątki oficerów i żołnierzy AK, NSZ, WiN, ROAK oraz stronników organizacji narodowych, reprezentujących te same wartości i te same cele, co antykomunistyczny Zachód”. Nawet ta, tak okrutna komunistyczna inkwizytorka znalazła w ostatnich latach w brytyjskich mediach grupę jakże krzykliwych i wpływowych obrońców. Ludzi, którzy żądanie ekstradycji prok. Wolińskiej do Polski traktują tylko jako kolejny przejaw wybujałego “polskiego antysemityzmu”. Szczególnie znamienny pod tym względem był tekst Melanie Phillips z “Sunday Times” z 3 stycznia 1999 r. Autorka “popisała się” w nim różnymi skrajnymi uogólnieniami w stylu: “Armia Krajowa Fieldorfa, podobnie jak znaczna część Polski, była głęboko antysemicka”. Przypominając, że Helena Wolińska-Brus oskarża także dzisiejszą Polskę o “antysemityzm”, Melanie Phillips zapytywała z emfazą: “Czy Żyd może uzyskać sprawiedliwość w kraju Auschwitz, Majdanka i Treblinki, gdzie nadal średniowieczny antysemityzm zakorzeniony jest w sposób wzbudzający niepokój? (…) Czy ekstradycja Heleny Brus ma faktycznie służyć sprawiedliwości, czy też bardziej zatrutym interesom?”.

Dziwne, że jakoś nie usłyszało się nic o zdecydowanej ripoście polskiego MSZ na ten tekst czy inne jemu podobne potworne insynuacje w prasie brytyjskiej.

Podsumowując całą sprawę sądowego mordu na bohaterskim generale “Nilu” warto przypomnieć fragment rozmowy Sławomira Bilaka z Marią Fieldorf-Czarską, córką zamordowanego. Powiedziała ona m.in.: “(…) Pani Wolińska próbuje przedstawić się jako ofiara antykomunistycznego, prawicowego i antysemickiego polowania na czarownice (…) Kiedy słucham strony żydowskiej, to odnoszę wrażenie, że to Polacy dokonali na nich holocaustu. Nie Niemcy, tylko my – Polacy! Nie widzę nienawiści do katów, a tylko do świadków. A przecież zrobiliśmy wiele, szczególnie AK, by ratować Żydów przed zagładą. Pytam się, dlaczego nikt nie mówi, że w sprawie mojego ojca występowali wyłącznie sami Żydzi? Nie wiem, dlaczego w Polsce wobec obywatela polskiego oskarżali i sądzili Żydzi” (cyt. za: “Temida oczy ma zamknięte. Nikt nie odpowie za śmierć mojego ojca”, “Nasza Polska” z 24 lutego 1999 r.).

Jerzy Robert Nowak

Za: Michał St. de Zieleśkiewicz - blog (" Przemilczane zbrodnie na Polakach")

ZOB. TAKŻE:

26 listopada 2010

Rosyjskie lekcje 2 wojny światowej-dr Witold Wasilewski

Rosyjskie lekcje II wojny światowej – dr Witold Wasilewski

2010-11-25

Jurij Muchin znany jest jako autor głównych – po upadku ZSRS – publikacji propagujących Kłamstwo Katyńskie. Wydany w epoce Jelcyna niewielki “Katyński kryminał” oraz opublikowana już w Rosji Putina osiemsetstronicowa “Antyrosyjska nikczemność. Analiza naukowo-historyczna. Rozpowszechnianie fałszerstwa sprawy katyńskiej przez Polskę i Generalną Prokuraturę Rosji w celu rozpalenia nienawiści Polaków do Rosjan” negowały odpowiedzialność sowiecką za Zbrodnię Katyńską.

W Muchinowskiej wizji dziejów ofiarą sprawy katyńskiej był dźwigający główny ciężar wojny z III Rzeszą Związek Sowiecki, a współcześnie stała się nią oczerniana Rosja. Historia sprawy katyńskiej w wersji Muchina przedstawia się następująco: polskich oficerów zamordowali Niemcy w 1941 r.; w 1943 r. Hitler postanowił skłócić ZSRS z innymi państwami koalicji i odkrył doły śmierci z ciałami polskich oficerów pod Smoleńskiem, oskarżając o ich wymordowanie Rosjan. Rząd RP, przebywający w Londynie, podchwycił niemiecką prowokację, co zaburzyło prowadzenie działań wojennych i spowodowało niepotrzebną śmierć milionów żołnierzy. W latach osiemdziesiątych XX w. zdrajcy z Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, Prokuratury Generalnej ZSRS – Rosji oraz Rosyjskiej Akademii Nauk reanimowali prowokację w celu m.in. popchnięcia Polski ku strukturom polityczno-militarnym Zachodu.
Obie szeroko kolportowane w Rosji prace wywołały w Polsce zrozumiałe oburzenie.

W najnowszej publikacji pt. “Lekcje Wielkiej Ojczyźnianej” (Uroki Wielikoj Otieczestwiennoj, Moskwa 2010, 448 s.) Muchin prezentuje udział i ocenia rolę Związku Sowieckiego w II wojnie światowej, wzbogacając swoje wcześniejsze twierdzenia o dodatkowe wątki. Książka składa się z programowego wstępu, podsumowującego epilogu oraz czterech części: Uwarunkowania zewnętrzne, Problemy kadrowe, Przyczyny porażek i strat, Przyczyny zwycięstwa. Szczegółowe ich omawianie i krytyczny rozbiór uznać należy za bezcelowe ze względu na charakter całej pracy, która powinna być rozpatrywana jako element bardzo niepokojącego zjawiska celowego fałszowania historii, a nie poważny głos w historiografii lub publicystyce historycznej.
Książka Muchina, przy pewnych pozorach naukowości, ma charakter propagandowego manifestu. Jej podstawowa teza zasadza się na twierdzeniu, iż w toku II wojny światowej (utożsamionej zgodnie z rosyjskim zwyczajem z Wielką Wojną Ojczyźnianą 1941-1945) ZSRS był zarazem głównym zwycięzcą, jak i główną ofiarą wojny. Wizja ta, zawierająca ziarno prawdy, ale oparta na manipulowaniu periodyzacją dziejów oraz na selekcji faktów i ich skrajnie jednostronnym naświetleniu nie odbiega niestety nie tylko od interpretacji sowieckiej, ale również od głównego nurtu współczesnej historiografii rosyjskiej.

Autor zwielokrotnił tezę o szczególnej roli Związku Sowieckiego w walce z hitleryzmem, rysując obraz samotnej walki Rosjan już nie tylko z Niemcami, ale z całą sprzymierzoną z nimi faszystowską Europą, do której zalicza – obok państw neutralnych – również wszystkie, z istotnym i nieprzypadkowym wyjątkiem Serbii, państwa okupowane przez III Rzeszę, w tym Polskę.
Muchin z maniackim uporem (jak sam stwierdza: “niczym Katon”) przypomina, iż w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej “ZSRS z początkową liczebnością 190 milionów ludzi walczył nie z 80 milionami dzisiejszych Niemców. ZSRS wojował praktycznie Z CAŁĄ EUROPĄ, której ludność (z wyłączeniem sojuszniczej Anglii i partyzanckiej Serbii, która nie skapitulowała przed Niemcami) wynosiła około 400 milionów” (s. 16). Kluczowy wywód skupia się na dobrowolnym spisku wielu narodów Europy przeciwko ZSRS i Rosjanom. W ramach tego obrazu autor nie tylko nie cieniuje charakteru i zakresu współpracy z Niemcami, ale dołącza do grona kolaborantów także narody, które zajęły wobec III Rzeszy postawę jednoznacznie negatywną, płacąc za to bardzo wysoką cenę.
Budowaniu obrazu samotnych Rosjan walczących z hitlerowską Europą służą liczne kłamliwe twierdzenia szczegółowe. Muchin zamieszcza tabelę z zestawieniem walczących przeciwko ZSRS ochotników, którzy dostali się do sowieckiej niewoli. Figuruje w niej 60.280 Polaków! (s. 18). Autor nie podaje źródła powyższej rewelacji, ignorując nawet subiektywną w doborze materiałów rosyjską edycję dokumentów poświęconych jeńcom z lat 1939-1956, która nie potwierdza jego fantastycznej tezy. Zmyślona informacja uruchamia u czytelników ciąg fałszywych domniemań: skoro kilkadziesiąt tysięcy polskich ochotników dostało się do niewoli, to ilu w ogóle Polaków musiało zaciągnąć się do walki przeciwko Związkowi Sowieckiemu? Antypolska obsesja Muchina znalazła nowe ujście w umiejscowieniu Polaków w jednym rzędzie z żołnierzami rzeczywiście walczących u boku Wehrmachtu formacji, takich jak wymienione w książce różnonarodowe dywizje Waffen SS. Podkreślenie udziału przedstawicieli wielu narodów, w tym z Europy Zachodniej, w hitlerowskiej machinie wojennej oraz dokonania przez niektóre kraje Europy Środkowej proniemieckiej wolty (rzecz jasna – ani słowa o tym, że dokonywało się to pod presją okoliczności i w ramach diabelskiej alternatywy Stalin – Hitler), zmieszane z wyssanymi z palca insynuacjami pod adresem innych, służy budowie absolutnie fałszywego obrazu: Związku Sowieckiego zawsze walczącego z Niemcami i – pomimo zmowy z nimi innych narodów oraz zdrady niektórych grup narodowych wewnątrz kraju – zwyciężającego w samotnym boju.

Związek Sowiecki, w pierwszym okresie wojny faktycznie sprzymierzony z III Rzeszą, nabiera w tej egzegezie cech absolutnego zwycięzcy i absolutnej ofiary. A każdy, kto przeczy takiej wizji miejsca ZSRS w wojnie, dołącza w oczach Muchina do oszczerców chcących umniejszyć i zohydzić rolę Rosji i Rosjan, zarówno ówczesnych, jak i – co ważne – współczesnych. Charakterystyczne dla Muchina jest pełne utożsamienie ZSRS z Rosją oraz kompletne pomieszanie planu historycznego ze współczesnością.

Konstrukcja dziejów, w której prawdziwymi przeciwnikami nazizmu byli nie członkowie koalicji antyhitlerowskiej, już nawet nie “narody Związku Sowieckiego”, lecz jedynie lojalni wobec komunistycznego reżimu Rosjanie, prowadzi autora do następującej tezy: “Należało w przeddzień wojny represjonować u siebie w Kraju piątą kolumnę i tak zrobiono” (s. 444). Otrzymujemy uzasadnienie represji, deportacji i mordów na Polakach oraz innych narodach w latach 1939-1941 (a także wcześniej i później). Wśród innych wniosków – owych “lekcji Wojny Ojczyźnianej” – do których prowadzą zafałszowane przesłanki, spotykamy twierdzenie, że niepowodzenia Armii Czerwonej były spowodowane błędami i zdradą dowódców wojskowych, a zwycięstwo “zostało zdeterminowane przez fakt, iż Rosja była komunistyczna, a na czele Kraju i armii stał najbardziej utalentowany komunista – Józef Wissarionowicz Stalin” (s. 422, 445).

Warto zwrócić uwagę na twierdzenie o wielkiej pozytywnej roli Stalina. Teza Muchina pozostaje w sprzeczności z czynionymi niekiedy w Rosji, i znacznie częściej po sąsiedzku, próbami oddzielenia bohaterstwa i zasług prostych czerwonoarmistów i “zwykłych” Rosjan od stalinowskiego reżimu. Podejście takie – bliższe zresztą poprawności politycznej niż historycznej prawdzie o państwie, jego instytucjach i ludziach – nie stanowi jednak dominującego w Rosji sposobu myślenia. We współczesnym rosyjskim dziejopisarstwie, jak i nade wszystko kształtującym świadomość zbiorową dziennikarstwie telewizyjnym dominuje zdecydowana afirmacja roli Związku Sowieckiego oraz jego kierownictwa politycznego w latach 1939-1945. Zdaje sobie z tego sprawę każdy, kto stara się śledzić rosyjskie publikacje poświęcone historii najnowszej czy też śledził w okolicy 65. rocznicy zakończenia II wojny światowej rosyjskie media elektroniczne. Nie zmieniło tego stanu rzeczy w sposób głęboki i trwały kilka pozytywnych sygnałów wysłanych z Kremla po tragedii smoleńskiej.

Muchinowska narracja historyczna nie jest, na szczęście, bezwzględnie i we wszystkich szczegółach reprezentatywna dla całej rosyjskiej opinii. Obciążanie Zbrodnią Katyńską Niemców wśród rzetelnych historyków uchodzi za ekstremizm. W historiografii i publicystyce próbuje się podważać mit Stalina, podkreślając rolę kadry oficerskiej (w czym pomocny jest mit marszałka Georgija Żukowa) w militarnym zwycięstwie. Działalność Jurija Muchina – nie powinniśmy mieć co do tego najmniejszych złudzeń – nie stanowi jednak nic nieznaczącego marginesu, jego poglądy znajdują rezonans społeczny i bez wątpienia cieszą się poparciem wśród kremlowskich elit. Proponowany przez “czołowego historyka i publicystę sił patriotycznych” – jak na stronie tytułowej Muchina anonsuje wydawca – melanż wielkoruskiego szowinizmu i komunistycznej tradycji sowieckiej jest w istocie zbieżny z obowiązującym, przynajmniej od połowy lat 90. XX w., ideologicznym fundamentem sprawowanej z Kremla władzy politycznej.

Oceniając prace Muchina, stale należy pamiętać o związku – bez wątpienia w jego wydaniu patologicznym – polityki z historią. Tak jak walczymy na forum międzynarodowym, również przy użyciu środków dyplomatycznych, z określaniem nazistowskich niemieckich obozów zagłady mianem “obozów polskich”, tak jak przedstawiamy Polakom niebezpieczeństwa enuncjacji Eriki Steinbach, tak powinniśmy stanowczo piętnować fałszowanie historii za naszą wschodnią granicą, każdorazowo stosując oczywiście metody adekwatne do konkretnego fałszu i jego wytwórcy. Niedopuszczalne jest wypisywanie bredni o dziesiątkach tysięcy polskich żołnierzy ochotniczo walczących po stronie III Rzeszy. Fałszerskiej twórczości Muchina, mającej znamiona długotrwałego i cieszącego się poparciem władzy procederu, niestety nie można traktować tylko w kategoriach folkloru. Odpowiada ona niemożliwym do zaakceptowania poglądom dużej części Rosjan, w tym tych z elity władzy, a równocześnie te poglądy umacnia. Proceder fałszowania historii i wykorzystywania fałszerstw przeciwko Polakom jest w Rosji kontynuowany w 2010 r., w roku obchodów 70-lecia Zbrodni Katyńskiej. Należy zdawać sobie z tego stanu rzeczy sprawę, nie żywiąc bezzasadnych złudzeń co do zakresu ewolucji rosyjskiego spojrzenia na historię najnowszą.

Dr Witold Wasilewski
IPN Centrala

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 26 listopada, Nr 276 (3902)

ZOB. TAKŻE:

21 listopada 2010

Nie pozwolili sobie oczu zawiązywać-z Nasz Dziennik

Po egzekucji ciała wywożono potajemnie z więzienia i pod osłoną nocy transportowano na miejscowy cmentarz. W kolejnych latach kwatery przeznaczano na ponowne pochówki. Tak zacierano ślady o miejscach spoczynku ofiar komunizmu

"Nie pozwolili sobie oczu zawiązywać"

Dr hab. Krzysztof Szwagrzyk

Dostarczony w końcu października br. szwedzkiemu wymiarowi sprawiedliwości europejski nakaz aresztowania stalinowskiego sędziego Stefana Michnika ponownie wywoła dyskusję nad celowością i skutecznością ścigania przedstawicieli komunistycznego aparatu represji. Tradycyjnie już zostaną przywołane prawa człowieka gwarantujące mu bezstronny proces. Pojawią się też zatroskane głosy o stan zdrowia byłych sędziów i prokuratorów. Skazani na karę śmierci zapewne i tym razem pozostaną w dalekim tle toczonego sporu. Ci, których uśmiercono na mocy wyroku sądu i pogrzebano skrycie w nieznanym do dziś miejscu.

W znienawidzonej przez komunistów II Rzeczypospolitej, określanej często jako państwo faszystowskie, zastosowanie kary śmierci określono w pięciu przypadkach. Najwyższą z kar można było wymierzyć w przypadku dokonania zabójstwa, zamachu na niepodległy byt państwa, zamachu na życie lub zdrowie prezydenta RP, zdrady wojennej (art. 101 kk) i akcji dywersyjnej w okresie wojny.
W powojennych realiach politycznych Polski po 1944 r. kara śmierci stała się powszechnym środkiem represji, a jej użycie przewidziano w kilkudziesięciu przypadkach: w dekrecie PKWN z 31 sierpnia 1944 roku. O wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną, jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego (kara śmierci z 3 artykułów), kodeksie karnym Wojska Polskiego (kara śmierci z 10 artykułów), dekrecie o ochronie państwa z 30 października 1944 r. (kara śmierci z 11 artykułów), dekrecie o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa z 16 listopada 1945 r. (kara śmierci z 3 artykułów), dekrecie z 22 stycznia 1946 r. o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego (kara śmierci z 1 artykułu), dekrecie z 13 czerwca 1946 r. o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa (kara śmierci z 11 artykułów). W oparciu o nie w latach 1944-1956 wydano ponad 8 tys. - w większości wykonanych - wyroków śmierci.

Sądy do spraw śmierci
Pierwsze wyroki śmierci zapadły już w październiku 1944 r. przed Wojskowym Sądem Garnizonowym w Lublinie i Sądem Polowym II Armii Wojska Polskiego. Pierwszy z nich obradował na zamku w Lublinie w asyście żołnierzy sowieckich uzbrojonych w karabiny z bagnetami, bez prokuratorów i adwokatów. W takiej asyście do końca roku sąd skazał na śmierć 67 osób (39 stracono).
W tym samym czasie urzędujący w Kąkolewnicy, a kierowany przez oficera sowieckiego ppłk. Stefana Piekarskiego Sąd Polowy II Armii WP rozpatrzył sprawy 144 osób, wydał 61 kar śmierci (43 wykonano). I w tym przypadku procesy toczyły się pod nadzorem ubranych w polskie mundury Sowietów.
Ponurą sławę zyskały utworzone w styczniu 1946 r. z inicjatywy Krajowej Rady Narodowej Wydziały ds. Doraźnych przy sądach okręgowych. Zgodnie z zamysłem ustawodawcy miały być organem wymiaru sprawiedliwości przewidzianym do osądzenia osób zatrzymanych podczas realizowanych wówczas na szeroką skalę operacji wojskowych przeciwko podziemiu. W krótkim czasie wydziały takie utworzono w województwach uznanych przez władze komunistyczne za obszary szczególnej aktywności podziemia zbrojnego: białostockim, kieleckim, krakowskim, lubelskim, łódzkim, poznańskim, rzeszowskim i warszawskim.
Wyroki "sądów na kółkach" nie podlegały zaskarżeniu, a informacje o ogłoszonych przez nich wyrokach śmierci podawano do wiadomości opinii publicznej w formie drukowanych w wielotysięcznych nakładach plakatów w kolorze malinowym.
W sporządzonym w lipcu 1946 r. bilansie półrocznej działalności wydziałów do spraw doraźnych odnotowano: 342 przeprowadzone publicznie rozprawy, 802 skazane osoby, 364 skazane na karę śmierci osoby, 359 wykonanych egzekucji.
Szczególną rolę w stosowaniu zbrodniczego prawa spełniał niezwykle rozbudowany i posiadający kompetencje sądzenia osób cywilnych wojskowy wymiar sprawiedliwości. Skutkiem jego działalności było m.in. 5650 wydanych wyroków śmierci (wykonano 49,7 proc.). Największą liczbę wyroków śmierci orzekły powołane do życia na początku 1946 r. Wojskowe Sądy Rejonowe (WSR). Wśród nich prawie jedna piąta wszystkich kar przypadła na WSR w Warszawie. Kilkaset wyroków śmierci orzekły także WSR-y w Krakowie, Wrocławiu, Rzeszowie, Lublinie i Białymstoku (po ok. 250-400 kar śmierci).
Ostatnie wyroki śmierci przeciwko członkom polskiego podziemia niepodległościowego orzekano jeszcze dziesięć lat po wojnie. 22 marca 1955 r., na kilka tygodni przed likwidacją Wojskowych Sądów Rejonowych, skład sądzący WSR w Łodzi skazał na karę śmierci dwóch członków Konspiracyjnego Wojska Polskiego WP: Józefa Ślązaka, ps. "Mucha" i Stefana Wydrzyńskiego, ps. "Zygmunt". Obu rozstrzelano 26 sierpnia 1955 r. w więzieniu w Łodzi. 5 marca 1955 r. w tym samym więzieniu wykonano wyrok śmierci na innym członku tej organizacji - Ludwiku Danielaku "Bojarze", skazanym na śmierć przez WSR w Łodzi 5 stycznia 1955 roku.

Szubienica na rynku
Zgodnie z przepisami, kary śmierci orzeczone przez sądy powszechne wykonywane były przez powieszenie. Stąd rok po zakończeniu wojny we wsiach i miasteczkach Białostocczyzny, Rzeszowszczyzny i innych regionów objętych działalnością podziemia antykomunistycznego ponownie ustawiano szubienice.
22 maja 1946 r. odbyła się przed sądem doraźnym na sesji wyjazdowej w Sanoku rozprawa sądowa, podczas której skazano na karę śmierci dwóch partyzantów oddziału "Żubryda". Dwa dni później, o godz. 8.00 rano, obu powieszono w publicznej egzekucji na... stadionie miejskim w Sanoku.
W lipcu tego roku władze komunistyczne uznały, że wyroki śmierci na członkach oddziału "Mściciela" skazanych przez obradujący w Dębicy sąd doraźny należy wykonać publicznie w dzień targowy, kiedy do miasta przybywali tłumnie mieszkańcy okolicznych miejscowości. Na egzekucję zgromadzono również pod przymusem młodzież szkolną. W takich warunkach 10 lipca 1946 r. na wybudowanej na dębickim rynku szubienicy publicznie uśmiercono trzech partyzantów: Józefa Grębosza, Józefa Kozłowskiego i Franciszka Nostera.
O innej egzekucji raportował przewodniczący Wydziału ds. Doraźnych Sądu Okręgowego w Rzeszowie mjr Norbert Ołyński: "Obaj [Koszela i Wręga] zostali skazani na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok wykonano publicznie. Podczas egzekucji gawiedź najwięcej podkreślała, że obaj są rabusiami i bandytami. [...] Koszela przy wieszaniu zerwał się ze sznura tak, że wieszano go drugi raz. Miał być również powieszony razem z nimi publicznie Kossakowski. Wyrok wykonano jednak w dwa dni później na dziedzińcu więzienia w Rzeszowie. Kossakowski w chwili aresztowania ubrany był elegancko - buty oficerskie. Podczas egzekucji miał łachmany i był bosy. Przed powieszeniem powiedział: 'Umieram, bo walczyłem za Polskę' oraz 'Boże, przyjmij mnie do siebie'. Wyroku publicznie nie wykonano, gdyż obawiano się, że Kossakowski na pewno przed powieszeniem powie coś nieciekawego pod adresem rządu, co mogłoby wywołać oburzenie społeczeństwa".

Strzał w potylicę
Inną śmierć zaplanowano dla skazanych przez sądy wojskowe. W takich przypadkach przewidziano użycie plutonu egzekucyjnego. W wydanym w 1946 r. okólniku ministra bezpieczeństwa publicznego nakazywano: "Na podwórzu gospodarczym więzienia, najmniej uczęszczanym przez więźniów, dostatecznie dużym, należy wkopać drewniany słupek, wysokości 1,5, m nad powierzchnię ziemi, w odległości 1,2 od ślepej ściany. Ścianę należy zabezpieczyć warstwą piasku. Z chwilą przybycia do więzienia Prokuratora i osób biorących udział w egzekucji - należy sprowadzić z celi więziennej skazańca na miejsce stracenia i związane w tyle ręce sznurem przymocować do słupka. Czynność tę wykonują funkcjonariusze więzienni. W tym czasie pluton egzekucyjny, przepisowo umundurowany i uzbrojony w ręczne karabiny w składzie, co najmniej czterech (4) ludzi i dowódcy, ustawia się w szereg w odległości najmniej 10 metrów frontem do skazańca. Po oddaniu przez Prokuratora Wojskowego komendy 'baczność' Prokurator Wojskowy odczytuje wyrok. Po odczytaniu wyroku jeden z funkcjonariuszy więziennych zawiązuje skazańcowi oczy białą przepaską (na prośbę skazańca opaski można nie zakładać). Następnie na komendę dowódcy 'gotuj broń', 'cel', 'pal' - pluton egzekucyjny oddaje salwę, celując w serce skazańca. Lekarz asystujący przy wykonywaniu wyroku stwierdza zgon, a funkcjonariusze więzienni składają ciało do uprzednio przygotowanej trumny i odnoszą do trupiarni więziennej w celu pochowania zwłok w dniu następnym na cmentarzu miejscowym.
W wypadku, gdy po oddaniu salwy lekarz stwierdzi, że skazaniec żyje, dowódca plutonu egzekucyjnego obowiązany jest strzelić z krótkiej broni palnej w skroń skazańca. W razie wykonywania jednocześnie kilku wyroków śmierci, skazańców należy sprowadzać kolejno, po zabraniu trumny ze zwłokami poprzednio straconego".
Jedną z ostatnich egzekucji wykonanych z zachowaniem starej procedury było zamordowanie 27 listopada 1948 r. w Więzieniu nr I przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu czterech członków kierownictwa Okręgu Wrocławskiego WiN: mjr. Ludwika Marszałka, ps. "Zbroja", Władysława Ciska, ps. "Rom", Stanisława Dydę, ps. "Steinert" i por. Jana Klamuta, ps. "Górski". Kilka miesięcy później siostra Stanisława Dydy pisała do wdowy po Władysławie Cisku: "Widziałam się ze spowiednikiem naszych Biedaków. Pocieszał mnie, że oni na pewno już w niebie, bo umierali jak święci, że śmierć mieli zaszczytną. Mój Staś nigdy nie płakał, ale po spowiedzi płakał i wołał: "Mamo, mamusiu, zostaniecie same!" A potem już spokojnie stanęli pod murem, nie pozwolili sobie oczu zawiązywać ani się nie odwrócili. Tak zginęli nasi Biedacy Najdrożsi".
Plutony egzekucyjne pracowały intensywnie do 1948 roku. Potem zaprzestano ich formowania, a egzekucje powierzano odpowiednio wyselekcjonowanym funkcjonariuszom UB lub straży więziennej. Ci, bez wyjątku, przejęli "katyńską metodę uśmiercania", strzelając skazańcowi znienacka w potylicę, gdzieś w piwnicach więzień.
Medalik w ustach
Wieczorem 1 marca 1951 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie czyniono ostatnie przygotowania do mającej się odbyć tego dnia egzekucji siedmiu członków kierownictwa IV Zarządu Głównego WiN: ppłk. Łukasza Cieplińskiego, mjr. Adama Lazarowicza, mjr. Mieczysława Kawalca, kpt. Jana Rzepki, kpt. Franciszka Błażeja, kpt. Józefa Batorego i por. Karola Chmiela. Wyprowadzany z celi Ciepliński zdołał jeszcze szepnąć jednemu ze współwięźniów kilka ostatnich słów, z prośbą o przekazanie ich synowi. Więzień miał odnaleźć rodzinę Cieplińskiego i powiedzieć synowi Andrzejowi, że jego ojciec w chwili egzekucji skrył w ustach srebrny medalik z wizerunkiem Matki Bożej Ostrobramskiej i ścisnął go mocno, aby przy strzale nie wypadł mu z ust. Gdy powstanie wolna Polska - w co głęboko wierzył Ciepliński - medalik miał wskazać synowi miejsce pochówku ojca.
Czy wyrok został wykonany?
Po egzekucji ciała straconych wywożono potajemnie z więzienia i pod osłoną nocy transportowano na miejscowy cmentarz. W rzadkich przypadkach dane więźniów umieszczano w księgach cmentarnych. W kolejnych latach kwatery więźniów przeznaczano do ponownych pochówków. W ten sposób trwale zacierano ślady miejsc spoczynku ofiar komunizmu. Pozbawione informacji rodziny straconych przez lata usiłowały uzyskać wiadomości o losach ich bliskich, wierząc w ich cudowne ocalenie.
Jeszcze w 1958 r. żona jednego ze straconych pisała w liście do sądu: "[Mąż] został skazany w 1950 r. przez Sąd Wojskowy na karę śmierci i dotychczas nic nie wiadomo o jego losie, co się z nim stało. Po upływie tylu lat powinnam o tym od Władzy Ludowej [dostać] wiadomość, uważam, że jest to obowiązkowe powiadomić żonę i dziecko. Za okupacji byłam jeszcze młoda, ale pamiętam, że wróg nasz powiadamiał rodziny o zaginionych. Zwracam się o powiadomienie, czy wyrok został wykonany, czy [mąż został] ułaskawiony".

Honory po latach
Poszukiwania miejsc pochówku ofiar systemu komunistycznego prowadzone są od lat we wszystkich oddziałach Instytutu Pamięci Narodowej w ramach projektu badawczego "Śladami zbrodni". Ich efektem jest odnalezienie we Wrocławiu, Opolu i Szczecinie szczątków straconych żołnierzy antykomunistycznego podziemia: Włodzimierza Pawłowskiego, Mieczysława Bujaka, Hieronima Bednarskiego, Edwarda Cieśli, Stefana Półrula, Antoniego Tomiałojcia, Zenona Łozickiego, Wacława Borodziuka, Edwarda Kokotki, Edwarda Kosieradzkiego i Waldemara Klimczewskiego. Po ponad pół wieku na cmentarzach w Warszawie, Krakowie, Rzeszowie i Szczecinie pochowano z honorami wojskowymi ofiary komunizmu, po których wszelki ślad miał zaginąć.
W nieznanych do dziś miejscach tysiące innych nadal czekają na odnalezienie.
Autor jest historykiem, naczelnikiem Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN we Wrocławiu.

10 listopada 2010

Viktoria Polska 1920r-Nasz Dziennik

Victoria Polska 1920 roku

Posted by redakcjawp w dniu 2009-08-14

<SCRIPT src="http://s0.wp.com/wp-content/plugins/adverts/adsense.js?m=1253160243g&1" type=text/javascript></SCRIPT>

„Zwycięstwami dni 15 i 16 sierpnia 1920 roku stanął Marszałek Piłsudski w szeregu dziejowych obrońców wiary. Pod jego dowództwem zwycięski czyn bohaterskiej armii polskiej, zwany ‘Cudem nad Wisłą’, osiągnął znaczenie Lepanta i Wiednia. Za to należy się Józefowi Piłsudskiemu wieczna wdzięczność nie tylko obywateli polskich, ale całego chrześcijaństwa. Całego chrześcijaństwa!” – tak głosił nad trumną Marszałka w 1935 roku Prymas Polski kardynał August Hlond. Sam Piłsudski ujął to jeszcze bardziej zwięźle: „Ta wojna omal nie wstrząsnęła losami całego cywilizowanego świata, a dzieło zwycięstwa naszego stworzyło podstawy dziejowe”.

W sierpniu 1920 r. pod Warszawą i na całej linii Wisły starły się ze sobą nie tylko Wojsko Polskie i sowiecka Armia Czerwona. Było to zarazem starcie dwóch fundamentalnych idei – polskiego patriotyzmu oraz komunistycznego internacjonalizmu. Starcie cywilizacji zachodniej, europejskiej oraz rosyjsko-azjatyckiej. W Armii Czerwonej służyło tysiące byłych carskich generałów i oficerów, którzy jeszcze kilka lat wcześniej byli zaborcami Polski, jak np. Brusiłow i Szaposznikow, a teraz pod bolszewicko-komunistycznymi hasłami szli ponownie zdobywać Priwislianskij Kraj.
W słynnej historycznej odezwie do Narodu Polskiego z dnia 3 lipca 1920 r. Józef Piłsudski, jako Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz Wojska Polskiego, wzywał: „Obywatele Rzeczypospolitej! Ojczyzna w potrzebie! Wrogowie otaczający nas zewsząd skupili wszystkie siły, by zniszczyć wywalczoną krwią i trudem żołnierza polskiego niepodległość naszą. Zastępy najeźdźców, ciągnące aż z głębi Azji, usiłują złamać bohaterskie wojska nasze, by runąć na Polskę, stratować nasze niwy, spalić wsie i miasta i na cmentarzysku polskim rozpocząć swoje straszne panowanie. Jak jednolity niewzruszony mur stanąć musimy do oporu. O pierś całego narodu rozbić się ma nawała bolszewizmu. (…) Niech na wołanie Polski nie zabraknie żadnego z jej wiernych i prawych synów, co wzorem ojców i dziadów pokotem położą wroga u stóp Rzeczypospolitej. Wszystko dla zwycięstwa! Do broni!”.

Geneza wojny
11 listopada 1918 r. Polska odzyskała wolność. Po blisko półtorawiekowej niewoli Józef Piłsudski proklamował utworzenie niepodległej Rzeczypospolitej. W odpowiedzi na to już pięć dni później, 16 listopada 1918 r., wydany został w Moskwie rozkaz rządu bolszewickiego (Rady Komisarzy Ludowych), który nakazywał sformowanie w ramach Armii Czerwonej specjalnych mobilnych formacji o nazwie Armia Zachodnia. Ta milionowa formacja stanowiła w swej istocie główną sowiecką siłę uderzeniową, która miała zrealizować strategiczne cele polityczne Kremla.
Cele te w specjalnym rozkazie z 29 listopada 1918 r. osobiście nakreślił Lenin, a miały być nimi, po kolei: Białoruś, Polska, a potem już cała Europa. Według słów Lenina, Europa była „chora, zdemoralizowana, w chaosie, syta, zasobna i gnuśna”. Premier Rosji i bolszewicki dyktator nakazywał Armii Czerwonej, aby przeniosła idee rewolucji komunistycznej na Zachód, tak aby „…zatopić bagnet Armii Czerwonej w Europie”.
Wykonawcami rozkazu Lenina byli nieomal wszyscy przywódcy rewolucji bolszewickiej, w tym Józef Stalin. To ten właśnie zbrodniarz, bandyta i morderca milionów ludzi, nazwał wtedy, w listopadzie 1918 r., odradzającą się niepodległą Rzeczpospolitą „polskim przepierzeniem między Rosją a Europą”. Według Stalina, to „polskie przepierzenie” należy zniszczyć, ponieważ oddziela ono rewolucję rosyjską od rewolucji europejskiej.
Już 12 stycznia 1919 r. dowództwo Armii Czerwonej – Lew Trocki oraz Siergiej Kamieniew – wydało strategiczny rozkaz rozpoczęcia „czerwonego marszu na Zachód”, a tym samym wykonania planu „Operacja Wisła”. Oznaczało to przejście przez Polskę do Niemiec i rozpoczęcie tam rewolucji komunistycznej. 5 lutego 1919 r. Rosjanie zdobyli Kijów, a 14 lutego doszło do pierwszego starcia młodego Wojska Polskiego z Armią Czerwoną. Była to bitwa o miasteczko Mosty nad Niemnem. Tak rozpoczęła się wojna polsko-sowiecka, która z miesiąca na miesiąc stawała się wojną o Europę.
Józef Piłsudski, jak nikt w Polsce i Europie, zdawał sobie sprawę z zagrożenia ze strony Rosji sowieckiej. Był jedynym politykiem, który wiedział, że Armia Czerwona szykuje milionowe wojska, aby uderzyć na Polskę i Europę. Miał znakomicie zorganizowany wywiad, otrzymał szczegółowe informacje zarówno polityczne, jak i militarne. Nie było wątpliwości, że lada dzień Rosjanie uderzą. Wcale się z tym nie kryli! Dlatego Piłsudski zdecydował się na wojnę prewencyjną z Rosją sowiecką. Niezależnie bowiem od planów politycznych, którymi była idea tzw. federacyjna albo prometejska – Piłsudski miał plan wojny prewencyjnej z Rosją.
27 stycznia 1920 r. podczas wspólnego posiedzenia rządu i politbiura na Kremlu pod przewodnictwem Włodzimierza Lenina naczelny dowódca Armii Czerwonej Siergiej Kamieniew przedstawił władzom politycznym Rosji sowieckiej ostateczny i szczegółowy strategiczny plan szeroko zakrojonej ofensywy przeciwko Polsce, przygotowany przez szefa sztabu polowego Armii Czerwonej Borysa Szaposznikowa (późniejszy marszałek i szef sztabu generalnego Armii Sowieckiej; w 1939 r. razem ze Stalinem i Mołotowem brał udział w pertraktacjach na Kremlu z von Ribbentropem 23 sierpnia; to właśnie on przygotował plan agresji na Polskę 17 września). Główne uderzenie miało zostać wyprowadzone przez Białoruś w terminie do końca kwietnia 1920 roku.
Z całego ogromnego obszaru Rosji ściągano na zachodni kierunek doborowe dywizje sowieckie. W trakcie ich koncentracji, 10 marca 1920 r., na naradzie z dowództwem Frontu Zachodniego w Smoleńsku naczelny dowódca Armii Czerwonej Siergiej Kamieniew poinformował o przyjęciu do realizacji planu generalnej ofensywy przeciwko Polsce. Według planu opracowanego przez płk. Borysa Szaposznikowa sowiecki Front Zachodni miał posuwać się po osi Smoleńsk – Warszawa, rozpoczynając swoje działania przed końcem kwietnia 1920 roku.

W obronie Polski i Europy
Piłsudski próbował stworzyć wspólny front państw Europy Środkowej i Wschodniej w obronie przed agresją bolszewicką. Był to już ostatni moment, gdy 14 marca 1920 r. w Warszawie z inicjatywy polskiego ministra spraw zagranicznych Stanisława Patka odbyły się rokowania państw będących w stanie wojny z Rosją sowiecką: Finlandii, Łotwy, Rumunii, Ukrainy (Semena Petlury). Rokowania wykazały, iż wypracowanie wspólnej linii wobec sowieckiego zagrożenia było niemożliwe.
Wówczas Piłsudski podjął decyzję wojny prewencyjnej z komunistyczną Rosją. Piłsudski – genialny wizjoner polityczny oraz doświadczony konspirator – długo ukrywał ten zamysł przed innymi politykami. Dopiero gdy wyczerpane zostały wszystkie inne możliwości polityczne, dyplomatyczne, a nawet militarne, Marszałek zdecydował o podjęciu działań w obronie Polski i innych państw Europy.
Wyprzedzając atak sowiecki, 25 kwietnia 1920 r. ruszyła, kierowana przez Piłsudskiego, ofensywa polska. Jej celem militarnym było rozbicie Armii Czerwonej, celem politycznym – stworzenie wolnego państwa ukraińskiego. Ani cel militarny, ani cel polityczny nie zostały zrealizowane mimo zdobycia Kijowa przez Wojsko Polskie.
Do Wojska Polskiego zaciągały się latem 1920 r. tysiące ochotników, którzy nigdy wcześniej nie mieli w ręku karabinu. Przewadze sowieckiej przeciwstawiali swój heroizm. Dotyczyło to szczególnie cywilów, a nawet kobiet i dzieci, także kapelanów, których symbolem stała się bohaterska śmierć ks. Ignacego Skorupki.
Przeciwko walczącym samotnie o wolność Polakom byli nie tylko żądni zwycięstwa bolszewicy, ale też otumanieni sowiecką propagandą politycy Europy Zachodniej, gdzie na organizowanych przez agentów Moskwy ogromnych wiecach wznoszono hasła: „Ręce precz od Rosji”. Było to wymierzone nie tylko w Polskę, ale było również samobójcze dla samej Europy. Podobnie jak pół wieku później podobnej treści hasło: „Lepiej być czerwonym niż martwym”, głoszone w tej samej Europie Zachodniej przez „pożytecznych idiotów”, po dziś dzień skutecznie wykorzystywane jest przez Moskwę.
Czołowi politycy Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec i innych państw nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia, jakim byłaby dla całej Europy klęska Polski. Latem 1920 r. w całej Europie nie rozumiano albo nie chciano zrozumieć, o co w rzeczywistości toczy się wojna Polaków z agresją Rosji. Europejscy politycy mieli zupełnie błędne, infantylne spojrzenie na Moskwę. Wyjątkowa była przenikliwość słynnego brytyjskiego dyplomaty, lorda Edgara d’Abernona, który zanotował w swym dzienniku: „Pośród błędnych zapatrywań zachodnich mocarstw najniebezpieczniejszym było mniemanie, że istnieje możliwość zawarcia pokoju z Sowietami”.

Decydująca bitwa XX wieku
Z perspektywy XXI wieku Victorię Polską 1920 roku należy zaliczyć do trzech decydujących bitew XX wieku: były to Warszawa 1920, Midway 1942, Stalingrad 1943. Pozostałe najważniejsze bitwy XX wieku to: Cuszima 1905, Marna, Tannenberg, Verdun – w I wojnie światowej, oraz bitwa o Anglię, Moskwa, Pearl Harbor, lądowanie w Normandii – w II wojnie światowej, a także wojny: wietnamska i koreańska.
Jeżeli przyjąć kryteria celów politycznych, cywilizacyjno-ideowych, obszar, zasięg strategiczny, a także sylwetki wodzów – to wymienione bitwy nawet przy innym ich rezultacie nie decydowały jednak o losach całej Europy czy nawet świata. Wyjątkowość Warszawy, Midway, Stalingradu polegała zaś na tym, że były nieodwracalne i decydujące.
Bitwa Warszawska, Bitwa nad Wisłą – Cud nad Wisłą – toczyła się na ogromnej przestrzeni. Front liczył od 650 do 800 km długości. Rozciągał się od Zaleszczyk i Czortkowa, przez Lwów, Zamość, Dęblin, Warszawę, Płock, Włocławek, Toruń, Grudziądz. W bitwie brali udział wybitni wodzowie, dowódcy oraz politycy. Po stronie polskiej byli to m.in. Józef Piłsudski, Władysław Sikorski, Kazimierz Sosnkowski, Walery Sławek, Józef Beck, Lucjan Żeligowski, Tadeusz Bór-Komorowski, Edward Rydz-Śmigły, Tadeusz Rozwadowski, Józef Haller, Stanisław Haller, Tadeusz Kutrzeba, Leopold Okulicki, Stanisław Maczek.
Po stronie sowieckiej w wojnę zaangażowani byli m.in.: Włodzimierz Lenin, Józef Stalin, Feliks Dzierżyński, Michaił Kalinin, Lew Trocki, najwybitniejsi marszałkowie Armii Czerwonej: Michaił Tuchaczewski, Aleksandr Jegorow, Kliment Woroszyłow, Siemion Budionny, Siemion Timoszenko, Wasilij Czujkow, Borys Szaposznikow, Gieorgij Żukow.
Obie strony miały pełną świadomość, że Bitwa Warszawska zadecyduje o przyszłości Europy, Rosji i Polski. Cele wojny zostały jasno nakreślone przez rząd Rosji sowieckiej. Ale i Polacy mieli poczucie, że ponownie stanowią „przedmurze Europy”, a już głęboką świadomość tego miał wódz naczelny Wojska Polskiego, od którego strategicznych wizji i rozkazów naprawdę zależały losy narodów i państw Europy.
Do kryteriów oceniających znaczenie Bitwy Warszawskiej jako decydującej o losach świata należy zaliczyć jeszcze charakterystykę obu państw walczących. Oto Polska w newralgicznym miejscu w środku Europy zaledwie półtora roku wcześniej odzyskała niepodległość. Polska – z tradycyjnym dla Polaków poczuciem wolności! Polska – z historycznym hasłem: Bóg – Honor – Ojczyzna!, oraz żołnierskim bohaterstwem i determinacją przelewania krwi „za wolność naszą i waszą”.
Oto Rosja, nazywana w XVIII i XIX w. „żandarmem Europy” albo „kozackim imperium”, a w wieku XX już jako Rosja sowiecka, została określona: „Imperium Zła”. Tak właśnie określił to zbrodnicze państwo wielki prezydent Ameryki Ronald Reagan, nawiązując do obrony Polski w 1920 roku. Celem imperium rosyjskiego zawsze były podboje. W szkołach rosyjskich uczyły się i nadal uczą się młodzi Rosjanie sentencji cara Piotra Wielkiego, że „(…) Polska to nasz pomost do Europy, a Bałtyk – oknem na świat”. Tę carską doktrynę zmodernizowali w 1920 r. bolszewicy, dodając komunistyczno-rewolucyjną ideologię.

Agresja na Europę
5 maja 1920 r. Lew Trocki – drugi obok Lenina przywódca Rosji i naczelny komisarz Armii Czerwonej – na tajnym posiedzeniu rządu rosyjskiego na Kremlu nakreślił szczegółowo plan agresji Rosji na państwa Europy. Agresję Armii Czerwonej nazywał rewolucją, która dąży „na spotkanie europejskiego proletariatu, który wie, że może ono nastąpić tylko nad trupem białogwardyjskiej Polski, w wolnej, Robotniczo-Włościańskiej Polsce”.
Armia Sowiecka już wtedy była najpotężniejszą, najliczniejszą i najbardziej okrutną machiną wojenną, jaką znały dzieje świata. Skoncentrowała swe główne siły w dwóch rejonach: na północ od bagien Polesia oraz w rejonie Charkowa. Oba te fronty sowieckie miały się połączyć następnie już na terytorium Polski, a po jej zdobyciu maszerować dalej na Europę. Głównymi kierunkami uderzenia były Niemcy i Francja. Komisarzem frontu południowego, który z rejonu Charkowa miał przejść przez Galicję, Lwów i dalej na Zachód, był nie kto inny tylko Józef Stalin. To do niego osobiście 23 lipca 1920 r. Lenin wysłał z Moskwy pod Lwów zaszyfrowaną depeszę z rozkazem rządu Rosji: „Uważamy, że rewolucje należy natychmiast nasilić we Włoszech. (…) W tym celu należy zsowietyzować Węgry, a także Czechosłowację i Rumunię”.
W odpowiedzi z 24 lipca 1920 r. Stalin jako komisarz polityczny Frontu Potudniowo-Zachodniego obiecywał Leninowi zdobycie Lwowa i pobicie Polaków najpóźniej w ciągu 7 dni. W depeszy Stalina z frontu wojny do Lenina w Moskwie czytamy dosłownie m.in.: „Teraz, kiedy mamy Komintern, pokonaną Polskę i mniej czy bardziej przyzwoitą Armię Czerwoną (…) byłoby grzechem nie pobudzić rewolucji we Włoszech. (…) Należy postawić kwestię organizacji powstania we Włoszech i w takich jeszcze nie okrzepłych państwach, jak Węgry, Czechy (Rumunię przyjdzie rozbić). (…) Najkrócej mówiąc: trzeba podnieść kotwicę i puścić się w drogę, póki imperializm nie zdążył jako tako podreperować swojej rozwalającej się fury”.
Ta wymiana depesz pomiędzy Leninem a Stalinem pokazuje zmianę strategicznych planów i celów komunistycznej Rosji.
Był to faktycznie pilny rozkaz i decyzja rządu Rosji sowieckiej poszerzająca pierwotne plany podboju Europy Zachodniej o Europę Południową. Miał to być podbój porównywalny jedynie z najazdami fanatycznych hord islamu na Europę w średniowieczu. „Lenin to nowoczesny potwór bez porównania bardziej niebezpieczny niż Mahomet lub Dżyngis-chan” – charakteryzował wówczas komunistycznego dyktatora wielki włoski pisarz Curzio Malaparte.
Lenin równie otwarcie głosił, iż… we wszystkich krajach świata rewolucja dojrzewa już nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę. Rozwinięciem tych imperialnych idei było bardzo konkretne główne hasło prących na Warszawę dywizji sowieckich: „Naprzód na Zachód – przez trupa Polski do serca Europy!”.
Zaś wódz sił sowieckich pod Warszawą, późniejszy marszałek Michaił Tuchaczewski, zachęcał dowódców kozackiej kawalerii do walki z Polakami: „Nim minie lato, a przemkniecie ze stukotem kopyt ulicami Paryża”.
4 lipca 1920 r. rozpoczęła się wielka ofensywa bolszewicka na całym Froncie Zachodnim – od granicy z Łotwą aż do błot poleskich. Historycznym dokumentem jest rozkaz marszałka Tuchaczewskiego do podległych mu wojsk. Rozkaz nie budzi wątpliwości, jakie były cele strategiczne agresji sowieckiej: „Na Zachód!!!
Rozkaz do oddziałów Frontu Zachodniego Nr 1423/Smoleńsk, 2 lipca 1920.
Żołnierze Armii Czerwonej! Nadszedł czas rozrachunku. Armia Czerwonego Sztandaru oraz armia drapieżnego Białego Orła stanęły naprzeciw siebie przed bojem na śmierć i życie. Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na Zachód!!! Wybiła godzina natarcia. Na Wilno, Mińsk i Warszawę! Naprzód Marsz!
Dowódca naczelny Frontu Zachodniego, Tuchaczewski”.
Powyższy rozkaz miał charakter polityczny. Inne rozkazy obiecywały sołdatom milionowej Armii Czerwonej bogate łupy w zdobywanych miastach Polski i Europy. Obiecywano m.in. „sławną z bogactw Warszawę (!) i zachęcano wprost do rabunków i do korzyści z polskich łupów, a także gwałtów na polskich kobietach. Kiedy 10-11 sierpnia 1920 r. dywizje Frontu Zachodniego dotarły do Wisły, Lenin mobilizował Tuchaczewskiego w związku z przeniesieniem dwóch dywizji rezerwowych z Piotrogrodu na polski front. Lenin pisał: „Jeżeli z punktu widzenia strategicznego jest to możliwe, to z politycznego dobicie Polski jest sprawą arcyważną”.

15 sierpnia 1920 r.
Od początku sierpnia z wieży zegarowej Zamku Królewskiego położonego tuż nad Wisłą, z wieży katedry, z wież kościołów położonych na Starym Mieście widać było w krytycznych dla Polski dniach nadciągające od wschodu oddziały Armii Czerwonej, huk armat i dymy toczącej się pod Radzyminem krwawej bitwy z bolszewickim najeźdźcą. Szef Sztabu Generalnego generał Tadeusz Rozwadowski notował w lipcu 1920 r.: „Czułem dobrze, że tylko na siebie samych liczyć możemy, a umacniała mnie w tym przekonaniu jeszcze przestroga angielskiego marszałka Wilsona, ówczesnego szefa Sztabu Wielkobrytyjskiego, który wówczas na konferencji w Spa wypowiedział do mnie na pożegnanie te stanowcze słowa: ‘Nie liczcie tylko na jakąkolwiek interwencję dyplomatyczną lub inną. Sowiety postanowiły zagładę Polski i jestem dokładnie poinformowany, że bezwzględnie wszelkimi siłami do tego dążą i przez nikogo powstrzymać się nie dadzą. My wszyscy pomóc wam realnie po wojnie światowej nie możemy, a gdybyśmy nawet mieli odpowiednie siły do dyspozycji, to i tak na czas przerzucić ich do Polski nie zdołalibyśmy. Więc przyszłość wasza cała w waszym własnym tylko ręku, a jeśli sami zwyciężyć nie potraficie, to zginiecie niechybnie’”.
5 sierpnia 1920 r., gdy Armia Sowiecka zajęła już połowę Polski i dotarła do Wisły, Ojciec Święty Benedykt XV wezwał do modlitw biskupów z wszystkich krajów Europy, ponieważ stwierdził w swym przesłaniu: „Obecnie chodzi o rzeczy najważniejsze: Obecnie jest w niebezpieczeństwie nie tylko istnienie narodowe Polski, lecz całej Europie grożą okropności nowej wojny. Nie tylko więc miłość do Polski, ale miłość dla Europy całej każe nam pragnąć połączenia się z nami wszystkich wiernych w błaganiu Najwyższego, aby za orędownictwem Najświętszej Dziewicy Opiekunki Polski zechciał oszczędzić Narodowi Polskiemu tej ostatecznej klęski oraz by raczył odwrócić tę nową plagę od wycieńczonej przez upływ krwi Europy”.
Miesiąc później, 8 września 1920 r., już po historycznej Victorii Polskiej w bitwie nad Wisłą, Papież pisał w specjalnym liście do polskich biskupów: „Nigdy nie wątpiliśmy, że Bóg będzie przy Polakach, którzy tak świetnie w ciągu wieków religii się zasługiwali, a zapowiedzieliśmy publicznie obchody błagalne wtenczas, kiedy prawie powszechnie o ocaleniu Polski zrozpaczono, a wrogowie też ilością i powodzeniem odurzeni, to między sobą bluźniercze pytanie stawiali: ‘Gdzie jest Bóg ich?’. I oto wynik wojny naocznie wykazał, że ‘jest Bóg wśród Izraela’”.
Józef Piłsudski postanowił stoczyć decydującą bitwę na obszarze między Bugiem i Wisłą. Doradcy francuscy sugerowali wykonanie lokalnego przeciwnatarcia na Mińsk Mazowiecki, które odepchnęłoby Armię Czerwoną spod Warszawy i dało czas na rokowania. Wątpili, aby Wojsko Polskie po 600-kilometrowym odwrocie było zdolne do kontrofensywy w wielkim stylu. Piłsudski uważał plan francuski za półśrodek. Chciał rozbić przeciwnika i wierzył w możliwości polskiego żołnierza.
Na początku sierpnia 1920 r. klęska Polski wydawała się nieunikniona. Odwrót Wojska Polskiego przekształcił się nieomal w panikę. Polityczno-militarnej wizji obrony wolności Polski nie miał nikt. W uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, czyli w polskiej tradycji w dzień Matki Bożej Zielnej – 15 sierpnia 1920 r., Wojsko Polskie ruszyło do uderzenia na Armię Czerwoną. Jej dywizje pewne były już pokonania Polaków, zdobycia Warszawy oraz dalszego marszu na Berlin, Paryż i inne stolice Europy, według strategicznych planów podboju i dyrektyw rządu Rosji sowieckiej. W Bitwie Warszawskiej 1920 r., zwanej też Cudem nad Wisłą oraz Bitwą nad Wisłą, Wojsko Polskie na czele ze zwycięskim wodzem Marszałkiem Józefem Piłsudskim zatrzymało i zwyciężyło milionową nawałę Armii Czerwonej i uratowało nie tylko Polskę, ale i całą Europę przed niewolą oraz wprowadzeniem zbrodniczego sowieckiego totalitaryzmu i systemu komunistycznego. Było to nawiązanie do najwspanialszych tradycji Rzeczypospolitej, kiedy to Polska nazywana była powszechnie w krajach Zachodu przedmurzem chrześcijaństwa albo przedmurzem Europy, co było wówczas równoznaczne. Tak jak przed wiekami, w 1920 r. na terytorium Rzeczypospolitej toczyła się w rzeczywistości bitwa o losy Europy.

Przeciw imperium zła
Pomimo druzgocącej klęski nad Wisłą w sierpniu 1920 r. Rosja sowiecka nie zrezygnowała z planów agresji na Polskę i Europę. W latach 1939-1945 plany te zrealizował odnośnie do połowy kontynentu Stalin. Natomiast strategiczne i geopolityczne plany opanowania Europy Zachodniej aż po Atlantyk mieli komunistyczni władcy Kremla aż do upadku Związku Sowieckiego w 1991 roku. Nawiązuje do tego Jan Paweł II w swym słynnym przesłaniu „Pamięć i tożsamość”. Ojciec Święty pisze dosłownie tak: „Już wtedy w 1920 roku wydawało się, że komuniści podbiją Polskę i pójdą dalej do Europy Zachodniej, że zawojują świat. W rzeczywistości wówczas do tego nie doszło. Cud nad Wisłą, zwycięstwo marszałka Piłsudskiego w bitwie z Armią Czerwoną, zatrzymało te sowieckie zakusy. Po zwycięstwie w II wojnie światowej nad faszyzmem komuniści z całym impetem szli znowu na podbój świata, a w każdym razie Europy. (…) Już jako papież usłyszałem to z ust jednego z wybitnych polityków europejskich. Powiedział: ‘Jeżeli komunizm sowiecki pójdzie na Zachód, my nie będziemy w stanie się obronić. Nie ma siły, która by nas zmobilizowała do takiej obrony’”.
A Polacy mieli taką siłę. Komunistyczne plany podboju lat 1970-1990 zmodernizowano pod względem technologii militarnej, zwłaszcza broni atomowej. Ale ich istota w drugiej połowie XX wieku była taka sama jak w 1920 r. – agresja i podbój Europy. Literacką wizję tych zamiarów nakreślił wielki rosyjski pisarz Aleksander Sołżenicyn, opisując, jak Stalin na Kremlu w 1952 r. rozmyśla nad podjęciem decyzji o agresji: „Najprostsza droga do zwycięstwa wszechświatowego komunizmu prowadzi przez III Wojnę Światową: najprzód trzeba zjednoczyć cały świat i dopiero wtedy budować sobie komunizm. Inne drogi są zanadto zawiłe. Już nie trzeba więcej żadnych rewolucji! Z linii Łaby – przemaszerować od razu w stronę Kanału. Francja rozsypie się jak kawał próchna (francuscy komuniści już pomogą), Pireneje – wziąć szturmem z rozbiegu. Blitzkrieg – to awantura, ma się rozumieć, ale bez błyskawicznej kampanii nie można się obejść. Wystartujemy, kiedy bomb atomowych będziemy mieli, ile trzeba i kiedy zaplecze będzie wyczyszczone jak należy”.
Przez cały okres PRL komunistyczna propaganda, cenzura, a nawet MSW i SB albo głosiły kłamstwa, albo zakazywały pisania i głoszenia prawdy o historycznym zwycięstwie Polski i Polaków nad agresją Rosji na Europę w 1920 roku. Znamiennie przypomniał to Ojciec Święty Jan Paweł II: „O wielkim Cudzie nad Wisłą przez całe lata trwała zmowa milczenia. Dlatego opatrzność Boża niejako nakłada dzisiaj obowiązek podtrzymywania pamięci tego wielkiego wydarzenia w dziejach naszego narodu i całej Europy, jakie miało miejsce po wschodniej stronie Warszawy”.

Victoria Polska
Dzień 15 sierpnia to zupełnie wyjątkowa data nie tylko w polskim kalendarzu, ale co więcej – to zupełnie bezprecedensowe święto w skali globalnej. Nie ma kraju na świecie, aby w jednym dniu jednocześnie było święto kościelne, maryjne, wojskowe i państwowe. Jednocześnie! A w Polsce jest – właśnie, aby uczcić i upamiętnić bezprecedensowe zwycięstwo Polaków i polskiego oręża nad agresją komunistycznej Rosji na Polskę i Europę. To wiekopomne zwycięstwo zasługuje, aby nazwać je Victorią Polską 1920 roku. W bitwie pod Grunwaldem 1410 roku brali udział Litwini, Czesi, Rusini i Tatarzy. Bitwa pod Wiedniem 1683, zwana Victorią Wiedeńską, była zwycięstwem narodów chrześcijańskiej Europy nad nawałą islamu. Decydującą rolę odegrał wtedy wódz całej chrześcijańskiej Europy Jan III Sobieski i polskie chorągwie, ale nie można tej bitwy nazywać wyłącznie Victorią Polską. Natomiast uratowanie Polski i Europy przed nawałą Armii Czerwonej było absolutnie wielkim i wyłącznie polskim zwycięstwem – wiekopomną Victorią Polską. I jeżeli my sami nie będziemy tak nazywać największego z naszych zwycięstw w całej tysiącletniej historii, to któż w Europie je tak określi?!
Za rok 15 sierpnia przypada okrągła 90. rocznica Victorii Polskiej. Co Państwo sądzą, abyśmy w ciągu tego roku wspólnie wypromowali nazwę i określenie Victoria Polska? Zasługujemy na to określenie zwycięstwa, zasługuje na to bohaterski obrońca Ojczyzny z 1920 roku spoczywający w Grobie Nieznanego Żołnierza na placu Marszałka Piłsudskiego w stolicy, zasługują na to określenie wszyscy, którzy walczyli na polach chwały Rzeczypospolitej w 1920 roku.
Prof. Józef Szaniawski

Autor jest wykładowcą na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego oraz w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej. Jest autorem m.in. książek „Bitwa Warszawska 1920″, „Marszałek Piłsudski – w obronie Polski i Europy” oraz „Victoria Polska – Marszałek Piłsudski w obronie Europy”.

www.naszdziennik.pl

Czas nowoczesnych patriotów-prof.Andrzej Nowak-

Prof. Andrzej Nowak: Czas nowoczesnych patriotów

Posted by Włodek Kuliński - Wirtualna Polonia w dniu 2010-11-10

Rosja Sowiecka i Niemcy nie pogodziły się z polską niepodległością. Potrzebna była jeszcze „dogrywka” II wojny światowej, a potem klęska Związku Sowieckiego w zimnej wojnie, by Polska stała się znów niepodległa

 

 
Na mapie Polska mogła się pojawić tylko w wypadku klęski wielkich mocarstw, które dokonały jej rozbiorów. W pełni niepodległa mogła stać się tylko w wypadku jednoczesnej klęski wszystkich trzech imperiów.
Taka sytuacja wydawała się całkowicie nieprawdopodobna. Dlatego główne polskie siły polityczne działające na początku XX wieku podzieliły się na dwie orientacje, zgodnie z podziałem mocarstw na dwa coraz bardziej wrogie sobie obozy. Część polskich partii, z lewicą niepodległościową kierowaną przez Piłsudskiego, wybrała orientację antyrosyjską, oznaczającą oparcie się na Austro-Węgrach i Niemczech. Ich celem było odbudowanie państwa polskiego na terenach odebranych Rosji. Druga orientacja, reprezentowana przez Narodową Demokrację i jej lidera Romana Dmowskiego, miała charakter antyniemiecki. Głównego wroga wskazywała w Rzeszy, a nadzieje polskie chciała oprzeć na próbie lojalnej współpracy z Rosją i pozyskaniu dzięki temu poparcia jej zachodnich sojuszników: Anglii i Francji.
Postawienie na dwie orientacje przyniosła w czasie wojny światowej rezultaty. Od 1916 roku na terenie zajętego przez Niemcy i Austro-Węgry Królestwa Polskiego tworzyły się legalne zawiązki polskiej administracji, policji i wojska. Orientacja na ententę dała sprawie polskiej reprezentację dyplomatyczną wobec zwycięskich ostatecznie w wojnie mocarstw, ale także uformowane u ich boku jednostki wojskowe: we Francji i w Rosji.

Nie drażnić Niemców i Rosji
Walka o kształt całej Europy Środkowej i Wschodniej miała się jednak rozstrzygnąć dopiero po przewrocie komunistycznym w Rosji i zakończeniu I wojny światowej na zachodzie. Brali w tej walce udział geopolityczni spadkobiercy mocarstw rozbiorowych: Rosja Sowiecka, Niemcy, a także… Czechosłowacja, która stała się ostatnią namiastką imperium Habsburgów. Uczestniczyły w niej także te siły, które wspierały programy narodowo-polityczne konkurujące z polskim o miejsce na wschodnich Kresach dawnej Rzeczypospolitej: ukraiński, litewski i – najsłabszy z nich – białoruski. W dużym stopniu wpływały na bieg i rezultat tej walki także zwycięskie w I wojnie mocarstwa zachodnie – przede wszystkim Wielka Brytania i Francja – które miały ambicje podyktowania nowego porządku europejskiego na zasadzie kompromisu między głoszonymi przez siebie pryncypiami (prawa narodów do samostanowienia) i swoimi strategiczno-ekonomicznymi interesami.
Mimo początkowych prób kompromisu siłą rozstrzygnięty został spór o kształt południowej granicy Polski. W styczniu 1919 roku wojska czechosłowackie zajęły sporny obszar Śląska Cieszyńskiego. Dyplomacja czeska wyczekała na stosowny moment, by usankcjonować ten zabór. Ta chwila przyszła w lipcu 1920 roku, kiedy Polska walczyła o życie z najazdem Rosji sowieckiej. Czesi przekonali wtedy Radę Najwyższą Ententy do korzystnego dla siebie podziału Śląska Cieszyńskiego.
Dlaczego aspiracje terytorialne Pragi zostały poparte przez liderów ententy, a racje Warszawy, mimo że były oparte w tym wypadku na zasadzie woli zainteresowanej ludności, zostały w 1920 roku odrzucone przez zachodnie mocarstwa? Odpowiedź jest prosta. Czechosłowacja powstawała wyłącznie na gruzach monarchii habsburskiej, której zagłada została w pełni zaakceptowana przez zwycięskie mocarstwa. Ewentualny rewanżyzm ze strony Austrii, Węgier, a tym bardziej Polski nie był z punktu widzenia Paryża czy Londynu wielkim problemem. Polska natomiast musiała być odbudowana przede wszystkim kosztem i Niemiec, i Rosji imperialnej. Czy można zapewnić w Europie trwały porządek międzynarodowy, jeśli wyalienuje się z niej i Niemcy, i Rosję – jeśli oba te mocarstwa będą zdeterminowane, by ten porządek podważyć? To pytanie stawiali sobie przywódcy zwycięskich mocarstw, stawiają je post factum także historycy dyplomacji tego czasu. I wskazują najczęściej „nienasycone polskie apetyty”, „polski imperializm” – jako jedną z istotnych przyczyn niepowodzenia systemu wersalskiego. Polska „wzięła” za dużo. Komu „wzięła”? Oczywiście Niemcom i Rosji (już sowieckiej), przez co te dwa mocarstwa nie pogodziły się nigdy z układem wersalskim i doprowadziły ostatecznie do jego zniszczenia. Z tej perspektywy patrzyli – i działali przeciw polskim aspiracjom terytorialnym po I wojnie – przywódcy anglosascy ententy, z najbardziej konsekwentnym pod tym względem premierem brytyjskim Davidem Lloydem George’em.
Dyplomatyczna aktywność Romana Dmowskiego oraz Ignacego Paderewskiego na konferencji pokojowej w Paryżu, a z drugiej strony fakty dokonane, tworzone przez kolejne polskie powstania: najpierw Wielkopolskie, potem trzy Śląskie (w 1919, 1920 i 1921 r.), wpłynęły na ostateczny kształt granicy polsko-niemieckiej, ograniczając skutki zdecydowanej woli brytyjskiego premiera, by „nie rozdrażniać Niemców” ustępstwami terytorialnymi wobec Polski. Gdańsk, mimo że był częścią I Rzeczypospolitej, nie został jednak włączony do nowej Polski, choć część Pomorza udało się Polsce uzyskać. Plebiscyt na Śląsku oraz polskie powstania doprowadziły do podziału, z którym (tak jak z utratą pomorskiego „korytarza”) Niemcy się nie pogodziły. Tu kompromis nie był możliwy. Z kalkulacji prowadzonej w imię „wyższego”, europejskiego porządku wynikało, że można go było osiągnąć tylko kosztem słabszego – by zaspokoić silniejszego.

Dwie wizje polityki wschodniej
W latach 1919-1920 jednak mocarstwa zachodnie nie decydowały same o biegu granic na wschodzie Europy. Rozstrzygały o nich relacje sił, interesów, determinacji politycznych i społecznych aktorów tej części kontynentu, a także… granice wyobraźni politycznej ich elit. Polska i jej elity polityczne odgrywały w tej grze rolę współdecydującą. Czy był w owej grze możliwy kompromis? Pytanie to powraca najboleśniej w historii rozstrzygającego się w latach 1918-1920 sporu polsko-litewskiego i polsko-ukraińskiego. Najczęściej przedstawia się ten spór i próbuje odpowiedzieć na owo pytanie, przeciwstawiając dwa programy, czy dwie wizje polskiej polityki wschodniej: „federacyjną” (Józefa Piłsudskiego) oraz „inkorporacyjną” (Romana Dmowskiego), i szukając w tej pierwszej szansy na kompromis ze wschodnimi sąsiadami.
Koncepcja Dmowskiego opierała się na nadziei osiągnięcia kompromisu z Rosją poprzez podział ziem Ukrainy i Białorusi należących dawniej do Rzeczypospolitej. Hasło federalizmu, dobrze zakotwiczone już we wcześniejszych koncepcjach Piłsudskiego, oznaczać miało praktycznie chęć oderwania od Rosji ziem zabranych I Rzeczypospolitej, odbudowania wspólnoty politycznej dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego – obejmującej współczesną Litwę i Białoruś – oraz zbudowania silnej Ukrainy, sprzymierzonej z Polską. I tę politykę będzie Piłsudski próbował realizować – bo to on, a nie Dmowski, praktycznie zdobył władzę w Polsce jesienią 1918 roku.
Litwy nie udało się Piłsudskiemu przekonać do koncepcji federacji. Politycy litewscy chcieli budować swoje państwo narodowe – ze stolicą w Wilnie. Przeciw Polsce, a nie w sojuszu z Polską. Z Ukrainą już od listopada 1918 roku trwała lokalna wojna o Lwów i całą Galicję Wschodnią. Ta walka zakończyła się w czerwcu 1919 roku zwycięstwem strony polskiej. I tu nie udało się osiągnąć kompromisu granicznego, co skomplikuje także plany nawiązania przez Polskę sojuszu z ośrodkiem państwowym Ukrainy w Kijowie.

Polska jak przepierzenie
Od początku 1919 roku trwała także wojna z Rosją bolszewicką. Kiedy tylko Niemcy przegrały wojnę, Armia Czerwona ruszyła na zachód. Cel tej pierwszej wielkiej sowieckiej ofensywy sformułowany był jasno: dotrzeć do Niemiec, do Berlina – by tam pobudzić rewolucję. Miejsce Polski w tych planach precyzyjnie określił Stalin, pełniący wtedy rolę komisarza do spraw narodowości. W swoim artykule z listopada 1918 roku nazwał Polskę „przepierzeniem”, ścianką działową, którą rewolucyjna Rosja musi jak najszybciej przebić, by połączyć się z proletariatem niemieckim. Armia Czerwona zajęła szybko większą część Ukrainy i Białorusi, a 1 stycznia 1919 roku także – po walce z miejscowymi oddziałami polskimi – Wilno. To był początek wojny sowiecko-polskiej. Już w lutym 1919 roku gotowy był sowiecki rząd dla Polski. Jednak ofensywa Armii Czerwonej została zatrzymana przez wojsko polskie. Pierwsza próba przebicia polskiego „przepierzenia” w drodze do Europy się nie udała. Rosja sowiecka musiała przerwać swą ofensywę nie tylko z powodu polskiego oporu, ale przede wszystkim wskutek wojny domowej. Walka z „białą” Rosją od wiosny do jesieni 1919 roku była absolutnym priorytetem dla Lenina i Trockiego. To dało stronie polskiej szansę próby realizacji własnej polityki wschodniej w postaci kontrofensywy Piłsudskiego na Wilno. Ta próba, próba realizacji koncepcji polityki federacji z Litwą, przyniosła Polsce sukces tylko militarny. Politycznie zakończyła się porażką: Piłsudskiemu nie udało się pozyskać polityków litewskich do programu zgody z Polską. Pozostawał w tej sytuacji odcinek ukraiński polskiej polityki wschodniej. Zwolennicy niepodległej Ukrainy z Kijowa zostali w 1919 roku zepchnięci przez Armię Czerwoną na zachód – w objęcia polityki Piłsudskiego. Owocem tej sytuacji stał się ostatecznie sojusz zawarty przez Piłsudskiego z ich liderem Symonem Petlurą. Został on podpisany formalnie w kwietniu 1920 roku.
Rosja sowiecka rozstrzygnęła w tym czasie na swoją korzyść losy wojny domowej. Mogła zająć się znowu aktywnie polityką wobec swoich zachodnich sąsiadów. Miała do wyboru trzy opcje. Jedną stanowiła tymczasowa ugoda z mocarstwami ententy, która pozwoliłaby Rosji sowieckiej na odbudowę gospodarczą i umocnienie się jako państwa, by przygotować się lepiej do następnej okazji do walki o rewolucję światową. Tę linię realizował Lenin poprzez rokowania podjęte w kwietniu 1920 roku w Londynie z inicjatywy brytyjskiego premiera Lloyda George’a. Drugą linię, wynikającą z samej doktryny komunistycznej, wytyczał szlak ofensywy Armii Czerwonej na Berlin, do centrum Europy – by jak najszybciej pomóc rewolucji w Niemczech i ponieść ją dalej, na południe i zachód Europy. Trzecią linię sowieckiej polityki zagranicznej stanowiła możliwość współpracy z Niemcami niekomunistycznymi, z każdymi właściwie Niemcami – niepogodzonymi z warunkami traktatu wersalskiego. To była linia współpracy przeciw nowemu porządkowi europejskiemu – współpracy tych mocarstw, które czuły się przez ten porządek upośledzone. Na tej linii, tak samo jak na poprzedniej, rewolucyjnej, także idącej z Moskwy do Berlina, główną przeszkodą była Polska. Stąd właśnie wzięło się najważniejsze znaczenie niepodległości Polski dla całej Europy w roku 1920.

Na zachód marsz
Od stycznia 1920 roku Armia Czerwona szykowała się intensywnie do nowej ofensywy na Polskę. Przygotowania do wielkiego ataku poprzez Białoruś miały być zakończone w końcu kwietnia. Piłsudski uprzedził je swoją ofensywą na Kijów rozpoczętą 25 kwietnia. Polska ofensywa, podjęta w sojuszu z Ukraińcami Petlury, nie zakończyła się sukcesem. Choć Kijów został zajęty, po miesiącu wojsko polskie musiało się stamtąd wycofać. Mocarstwa zachodnie polskiej ofensywy nie popierały, przeciwnie – zwłaszcza Anglia krytykowała ją jako przejaw „polskiego imperializmu”, nie dostrzegając w ogóle imperializmu sowieckiego. Tymczasem własne błędy militarne Piłsudskiego, sowieckie uderzenie na północy, a przede wszystkim brak istotnego wsparcia ludności ukraińskiej dla próby budowania własnej państwowości w oparciu o polskie bagnety – wszystko to złożyło się na niepowodzenie polskiego planu zmiany sytuacji geopolitycznej w Europie Wschodniej.
W miarę odzyskiwania militarnej inicjatywy w wojnie z Polską i postępów Armii Czerwonej na zachód Lenina korciło rzucenie rękawicy całemu systemowi wersalskiemu w Europie: z pomocą Niemiec nacjonalistycznych lub komunistycznych. Lenin uległ w tym momencie chorobie, którą sam nazwał przy innej okazji „zawrotem głowy od sukcesów”. Chciał już tylko od swych kolegów z kierownictwa bolszewickiej partii sugestii, w którą stronę po zalaniu Polski powinna być skierowana fala sowietyzacji. 23 lipca Lenin pisał do Stalina: „Zinowiew, Bucharin i także ja uważam, że należałoby w tej chwili pobudzić rewolucję we Włoszech. Uważam osobiście, że należy w tym celu sowietyzować Węgry, a być może także Czechy i Rumunię”. Stalin był wówczas, przypomnijmy, komisarzem politycznym Armii Czerwonej nacierającej na południu – w kierunku Lwowa i Krakowa. Na pytania Lenina odpowiedział następnego dnia: „Teraz, kiedy mamy Komintern, pokonaną Polskę i solidną Armię Czerwoną (…) byłoby grzechem nie pobudzić rewolucji we Włoszech. (…) Należy postawić kwestię organizacji powstania we Włoszech i w takich jeszcze nie okrzepłych państwach, jak Węgry, Czechy (Rumunię przyjdzie rozbić). (…) Najkrócej mówiąc: trzeba podnieść kotwicę i puścić się w drogę”. Podniecony otwierającymi się perspektywami Lenin jeszcze 12 sierpnia nawoływał ze zniecierpliwieniem: „Z politycznego punktu widzenia jest arcyważne, aby dobić Polskę”.
Polska jednak dobić się nie dała. Próba sowietyzacji Polski rozbiła się o dojrzałą świadomość narodową, o nowoczesny patriotyzm, którym przesiąknęły już nie tylko elity, ale także masy polskich chłopów i robotników. Ta właśnie świadomość tak korzystnie wyróżniła Polskę od anomii społecznej, na której bolszewicy zbudowali swój sukces w Rosji, na Ukrainie czy na Białorusi. System wersalski został na 20 lat ocalony w Bitwie Warszawskiej stoczonej zwycięsko przez wojsko polskie w sierpniu 1920 roku. Wraz z nim ocalała szansa niepodległego rozwoju Europy Środkowo-Wschodniej. Przynajmniej jej części i przynajmniej na pewien czas.

Pokusa rewizji historii
Dzięki ocaleniu polskiej niepodległości nie było już mowy – przez następnych 20 lat – o sowieckiej Czechosłowacji, Węgrzech, Rumunii ani tym bardziej o rewolucji we Włoszech. To był najważniejszy rezultat polskiej walki o granice: granice Europy Wschodniej. Zmęczone sześcioletnią wojną społeczeństwo polskie, przy braku wsparcia dla jakiejkolwiek samodzielnej akcji polskiej ze strony mocarstw zachodnich, gotowe już było przyjąć ten kompromis graniczny, jaki tylko zaoferuje pokój, a zarazem da Polsce minimum strategicznego bezpieczeństwa na najbliższe lata. Piłsudski ten werdykt zaakceptował – werdykt, którego podsumowaniem stały się ustalenia polsko-sowieckiej konferencji pokojowej w Rydze w marcu 1921 roku, oznaczające faktycznie podział Białorusi i Ukrainy.
Wskutek klęski pod Warszawą Rosja sowiecka musiała wrócić do koncepcji tymczasowego układu z „kapitalistycznym okrążeniem”. Musiała go zawrzeć na znacznie gorszych warunkach aniżeli te, jakie rysowały się w propozycji lorda Curzona z lipca 1920 roku. Symbolicznie niemal zbiegło się w czasie – w marcu 1921 roku – podpisanie pokoju ryskiego z Polską i sowieckiego układu handlowego z Wielką Brytanią. Lenin wiedział już jednak na pewno, że ma w dyspozycji pewne narzędzie swej strategii, które zapewni mu w dłuższej perspektywie możliwość rozprawienia się z Polską i zburzenia krępującego ekspansję bolszewizmu systemu wersalsko-ryskiego. Zachowując w pamięci wydarzenia późniejsze, symbolizowane datą 23 sierpnia 1939 roku i paktem Ribbentrop – Mołotow, warto przypomnieć na koniec prorocze słowa Lenina, wypowiedziane dokładnie 19 lat wcześniej. Lenin skierował je we wrześniu 1920 roku do szwajcarskiego komunisty Jules’a Humberta-Droza, członka ścisłego kierownictwa III Międzynarodówki. Oddajmy więc na koniec głos samemu Leninowi: „Polskę opanujemy i tak, gdy nadejdzie pora. (…) Przeciwko Polsce możemy zawsze zjednoczyć cały naród rosyjski i nawet sprzymierzyć się z Niemcami. (…) Niemcy są naszymi pomocnikami i naturalnymi sprzymierzeńcami, ponieważ rozgoryczenie z powodu poniesionej klęski doprowadza ich do rozruchów i zaburzeń, dzięki którym mają nadzieję, że rozbiją żelazną obręcz, którą jest dla nich pokój wersalski. Oni pragną rewanżu, a my rewolucji. Chwilowo interesy nasze są wspólne. Rozdzielą się one i Niemcy staną się naszymi wrogami w dniu, kiedy zechcemy się przekonać, czy na zgliszczach starej Europy powstanie nowa hegemonia germańska czy też komunistyczny związek europejski”.
Rosja sowiecka i Niemcy nie pogodziły się z polską niepodległością. Potrzebna była jeszcze „dogrywka” II wojny światowej, a potem klęska Związku Sowieckiego w zimnej wojnie, by Polska stała się znów niepodległa. W nowych, o ileż lepszych warunkach – z niepodległą Litwą i Ukrainą, a także – mimo wszystko – Białorusią za swoją wschodnią granicą. I z Niemcami na zachodzie – jako częścią wspólnoty europejskiej, której Polska także jest członkiem.
Historia jednak się nie skończyła. I nie wszyscy są zadowoleni z jej ostatniego werdyktu. Szukają wciąż jego rewizji. Dlatego lekcja historii, historii polskiej niepodległości w wieku XX, wydaje się nadal ważna i godna przypomnienia.

Autor jest historykiem, wykładowcą na Uniwersytecie Jagiellońskim, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Arcana”.

www.naszdziennik.pl

 

15 października 2010

Ostatni żołnierze Rzeczpospolitej-1947-1955 -walka o honor-Andrzej Krzystyniak

Ostatni żołnierze Rzeczpospolitej. 1947–1955 walka o honor – Andrzej Krzystyniak

2010-02-5

Władze komunistyczne ogłaszając  w roku 1947 amnestię dla żołnierzy podziemia miały jeden cel: całkowite rozbicie podziemia jego dezorganizację i  koniec jakiegolwiek oporu. Zmęczenie walką i życiem w ciągłej konspiracji partyzantów było bardzo wielkie. Nadzieja na zmianę klimatu politycznego, życie w wolnej ojczyźnie okazały się niemożliwe do zrealizowania. Niezłomni partyzanci  ujawniali się i  składali broń z zaciśniętymi zębami w poczuciu krzywdy, lecz z podniesioną głową.

Stefan Korboński w swych wspomnieniach w zapisie pod datą 9 marca 1947 r. a więc z okresu, gdy akcja ujawniania była w toku, opowiada o kilkugodzinnej rozmowie, jaką w mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu  przeprowadził z wysłannikiem oddziału partyzanckiego. ,,Wpatrywałem się w młodego mężczyznę  – zapisał – człowiek z dawnego mojego świata, z którym niedawno się rozstałem. Bliski mi i zarazem już daleki. Przystojna, chociaż wymizerowana i niewyspana twarz, śmiałe, palące spojrzenie, nerwowe ruchy. Cel rozmowy doradzić, czy trwać w lesie czy porzucić partyzantkę.’’ To co Korboński wówczas usłyszał głęboko nim wstrząsnęło : ,,Zamiast wiary w zwycięstwo, które tocząca się wojna wkrótce przyniesie, topniejąca z każdym miesiącem nadzieja na konflikt, który wprawdzie na pewno wybuchnie, ale nie wiadomo kiedy się zacznie. Zamiast zapału do walki i nieustannego nękania wroga, przygnębiające wędrówki po wertepach i ciągłe wymykanie się z obław. Zamiast otwartych drzwi do każdej chaty, gościny i noclegu, zamknięte wrota i prośba, by iść dalej, gdyż będą aresztowania i represje. Zamiast zrzutów broni i zaopatrzenia, stare, wystrzelane gruchoty i skąpa amunicja liczona na wagę złota. A nad wszystkim góruje głód, brak snu i ogromne zmęczenie, którego nie można się pozbyć.’’

Wielu żołnierzy podziemia skorzystało z ,,amnestii’’, wielu dowódców rozpuściło swoje oddziały nie widząc sensu dalszej walki, nie chcąc marnować żołnierskiej krwi która przydać się może w wolnej Polsce, bo pewnie liczyli w głębi serca, że doczekają niepodległej ojczyzny. Tymczasem terror komunistyczny w roku 1947 trwał w najlepsze, reżim komunistyczny nie przebaczał, ci którzy ujawnili się trafiali do więzień, tak jak dowódca V Brygady Wileńskiej mjr ,,Łupaszka’’ mimo, że w marcu 1947 r. po ogłoszeniu amnestii zaprzestał działalności, wyjechał na południe kraju, aresztowany został 29 czerwca 1948 r. na Podhalu we wsi Osielec koło Jordanowa. Przeżył barbarzyńskie śledztwo, torturowany przez funkcjonariuszy UB. 20 listopada 1950 r. Woskowy Sąd Rejonowy w Warszawie skazał go na osiemnastokrotną karę śmierci. Razem z nim skazano na śmierć trzech oficerów wileńskiej AK: ppłk Antoniego Olechnowicza ,,Pohorecki’’, ppor. Lucjana Minkiewicza ,,Wiktor’’ i ppor. Henryka Borowskiego ,,Trzmiel’’. Wszyscy ujawnili się w marcu 1947 r. Egzekucja skazańców odbyła się 8 lutego 1951 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Mordowano  ich  metodą  NKWD strzałem w tym głowy. Ppor. Kazimierza Chmielewskiego z V Brygady Wileńskiej aresztowano zaraz po ujawnieniu w marcu 1947 r. po trzyletnim pobycie w więzieniu skazany został na śmierć przez WSR w Białymstoku, zamordowany w kwietniu 1950 r.

Zamykano w polskich więzieniach także tych, których NKWD zwolniło z sowieckich więzień i łagrów. Tak jak przewodniczącego Rady Jedności Narodowej Kazimierza Pużaka, skazanego w ,,procesie szesnastu’’ na półtora roku więzienia, w listopadzie 1945 r. powrócił do kraju. W czerwcu 1947 r. ponownie został aresztowany i skazany przez WSR w Warszawie na dziesięć lat więzienia. Zamordowany został w więzieniu w Rawiczu. Podobnie legendarny dowódca wileńskiej AK gen. Aleksander Krzyżanowski ,,Wilk’’ który wrócił do Polski w 1947 r. po ponad trzech latach spędzonych w więzieniach i łagrach sowieckich. W lipcu 1948 r. został aresztowany w Poznaniu, przewieziono go więzienia mokotowskiego gdzie zmarł po morderczym śledztwie w szpitalu więziennym 29 września 1951 r. Represjonowano także tych którym komuniści mieli wiele do zawdzięczenia kimś takim był z pewnością płk ,,Radosław’’, który kierując się zapewne dobrą wiarą i chęcią ,,wyciągnięcia’’  z lasu żołnierzy podziemia, wydał odezwę do żołnierzy AK  wzywającą ich do ujawnienia. Wielu jej posłuchało. Mimo to komuniści aresztowali ,,Radosława’’ w 1949 r. spędził on w więzieniu siedem lat, szykanowany psychicznie i fizycznie. Amnestia z  lutego 1947 r. niczego nie odmieniła. Nadal tropiono i mordowano nie tylko tych, którzy nie chcieli się ujawnić, ale także tych którzy to uczynili. Komuniści demonstrowali, co warte są ich zobowiązania i przyrzeczenia. 21 maja 1947 r. w okolicach Trojanowa postrzelony został przez funkcjonariuszy UB Stanisław Warowny ,,Mściciel’’ bliski współpracownik ,,Orlika’’ Po ogłoszeniu amnestii sierż. ,,Mściciel’’ ujawnił się w PUBP Garwolin. Czynił starania o zgodę na ekshumację swego brata zamordowanego przez UB. Zamordowany został powracając z posterunku MO w Trojanowie, postrzelony przez funkcjonariuszy UB nie zmarł od razu, pozwolono mu się wykrwawić.

Ppor.  Zygmunt Wilczyński ,,Żuk’’, dowódca jednego z dwóch oddziałów WiN, które działały w Inspektoracie Puławy po śmierci ,,Orlika’’ został aresztowany w Lublinie w listopadzie 1948 r. Przedwojenny plutonowy rezerwy, zatrudniony w składnicy Uzbrojenia w Stawach, uczestnik kampanii wrześniowej, po której przedostał się do Francji, gdzie następnie, w szeregach Wojska Polskiego, walczył w jej obronie, dostał się do niewoli, uciekł z niej i dotarł do rodziny w Krakowie. Działał w ZWZ a gdy został zdekonspirowany, wrócił w rejon Dęblina. Wkrótce objął dowództwo plutonu w oddziale leśnym ,,Zagona’’, następnie był dowódcą drużyn dywersyjnych w Podobwodzie ,,C’’ a po śmierci ,,Orlika’’ dowódcą grup zbrojnych WiN, działających w południowej części inspektoratu.

Wiosną 1947 r. ,,Żuk’’ nie tylko sam się ujawnił w PUBP Puławy, ale przyprowadził tam większość swych podkomędnych, uczynił potem wiele by ułatwić im start w nowe cywilne życie, a rodzinom poległych jakąś egzystencję. Po aresztowaniu ,,Żuka’’ przewieziono go z Lublina do Warszawy. Dołączyło do niego kilku jego podwładnych, którzy podobnie jak on ujawnili się i mieli zagwarantowaną nietykalność za czyny uprzednio popełnione. W końcu listopada 1950 r. po trwającym dwa lata śledztwie, postawiono ich przed sądem. Obok ,,Żuka’’ stanęli przed nim dwaj dowódcy plutonów ,,Orlika’’ : Witold Andrzejewski ,,Zawisza’’ i Jerzy Jurkiewicz ,,Junacz’’, dowódca drużyn dywersyjnych Podobwodu ,,B’’ Czesław Szlendak ,,Maks, dwaj uciekinierzy ze Skrobowa Zygmunt Brzozowski ,,Dąb’ i Jan  Kobylański ,,Dziubak’’. Leon Nosiewicz ,,Zemsta’’, Edmund Pawluszewski i  Jana Piesiewicz. Pawliszewski i Piesiewicz zostali zamordowani podczas śledztwa. Kary śmierci otrzymali : Jurkiewicz, Andrzejwski i Wilczyński. Pozostałych skazano na kary długoletniego więzienia. Niemal wszyscy żołnierze ,,Orlika’’ przeszli przez więzienia. Większość spędziła w nich wiele lat. Tylko ich zwierzchnik, ppłk Piotr Ignacak ,,Just’’ przebywał tam krótko. Ujawnił się w Lublinie, przeniósł do Anina pod Warszawą, w 1949 r. został aresztowany, UB aresztowało wtedy ciężko chorego na serce człowieka, do więźniarki zaniesiono go na noszach, uwolniono go zdając sobie sprawę że prawdopodobnie niedługo umrze. Zmarł rychło po uwolnieniu. Trudno doprawdy wymienić choćby połowę represjonowanych i mordowanych żołnierzy którzy skorzystali z ,,amnestii’’ z tego dobrodziejstwa jakie ofiarowywali im zdrajcy Narodu Polskiego, wspaniałomyślnie wybaczając walkę o niepodległość.

Nie jesteśmy w stanie wykazać ilu żołnierzy podziemia a także ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z ,,lasem’’ a tylko może mieli ,,szwagra w lesie’’ bądź udzielili schronienia partyzantom, stało się obiektem represji, skrytobójczych mordów, mordów sądowych, wyroków więzienia. Skala represji na żołnierzach ujawnionych sprawia że wielu z nich z powrotem trafia do ,,lasu’’. Druga fala aresztowań następuje w roku 1949 kiedy to ,,władza ludowa’’ jakby przypomina sobie o swych dawnych wrogach, którzy zresztą już od wielu lat usiłują jakoś ułożyć sobie życie, zepchnięci na margines społeczeństwa z piętnem bandyty.

Ostatni etap walki zbrojnej i zorganizowanego oporu przeciwko władzy komunistycznej rozegrał się w latach 1949 – 1955. Z raportów MBP z początków roku 1949 r możemy wyczytać wzrost aktywności zbrojnych ,,band reakcyjnych’’. Wynikało to głównie z tego, że wielu byłych żołnierzy ujawnionych wiosną 47 r. a zagrożonych aresztowaniem wracało ,,do lasu’’. Wspomnieć trzeba również iż plagą tamtych lat był pospolity bandytyzm nie mający nic wspólnego z podziemiem niepodległościowym. Grupy partyzantów działające w tamtych latach nie mogły już w sposób istotny zagrozić ,,władzy ludowej’’ dawały jednak niejednokrotnie do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec, że ,,gdzieś tam’’ są ludzie którzy czynnie walczą z terrorem, społeczeństwo miało świadomość ze nie jest całkowicie bezbronne wobec wszechwładnej bezpieki. Historycy spierają się dzisiaj na ile oddziały ,,Żelaznego’’ ,,Bruzdy’’ czy ,,Wiktora’’ stanowiły oddziały zbrojnego podziemia a na ile grupy straceńców których celem było ,,tylko’’ przetrwanie jak najdłużej na wolności miast zatracenie  w więzieniu. Są również tacy, którzy uparcie będą twierdzili, iż byli to nic więcej jak bandyci rabusie, gangi terrorystyczno rabunkowe itp. Dla ostatnich żołnierzy Rzeczpospolitej nie było odwrotu, walczyli do ostatniego naboju wiedząc co się z nimi stanie jeśli wpadną w ręce UB, ostatnie kule zazwyczaj przeznaczali dla siebie. Ginęli w poczuciu krzywdy jaka ich spotkała, ginęli wiedząc, że nie doczekają wolnej ojczyzny. Jednak  w przekonaniu dobrze spełnionego obowiązku wobec ojczyzny. Walczyli przeciwko obławom składającym się z kilkuset żołnierzy KBW i funkcjonariuszy UB. Potwierdzają to dokumenty. I tak np. 28 czerwca 1948 r. 40 plutonów KBW otoczyło dwa bunkry leśne w których broniło się 13 żołnierzy NZW pod dowództwem por Jana Kozłowskiego, czterech poległo dziewięciu dostało się do niewoli. Na początku marca 1949 r. w powiecie przasnyskim około tysiąc żołnierzy KBW uczestniczyło w operacji przeciw ośmioosobowej grupie Edwarda Dobrzyńskiego ,,Orzyc’’ która broniła się w stajni ponad cztery godziny. Trzech zginęło w walce, czterech spłonęło wraz ze stajnią, jeden został ranny i ujęty. W nocy z 13 na 14 kwietnia 1951 r. 270 żołnierzy KBW ,,okrążyło’’ dwóch żołnierzy NZW Mieczysława Dziemieszkiewicza ,,Roja’’ i ,,Mazura’’ – którzy ranni popełnili samobójstwo.

Poszczególne grupy zbrojne Konspiracyjnego Wojska Polskiego przetrwały w Polsce centralnej ( region Radomsko – Częstochowa) do roku 1954. Józef Ślązak ,,Mucha’’ dowódca jednego z dwu ostatnich oddziałów III Komendy KWP aresztowany został 26 czerwca 1954 r. Zamordowany 26 sierpnia 1955 r w Łodzi. Dowódca drugiego oddziału Ludwig Danielak ,,Bojar’’ aresztowany 3 marca 1954 r. skazany na śmierć, zamordowany 5 sierpnia 1955 r. w Łodzi.

10 lipca 1954 r. poległ na Kielecczyźnie Józef Bednarczyk z odtworzonego oddziału ,,Igły’’ Tadeusza Zielińskiego. ,,Igła’’ dawny partyzant Stanisława Hedy ,,Szarego’’ wytrwał w podziemiu do połowy 1948 r.. Duży rozgłos zyskała mu ostatnia na wielką skalę walka podziemia z UB w Radomskim. W połowie maja 1948 r ,,Igła’’ ze swym skromnym liczebnie oddziałem stoczył walkę z  wielokrotnie silniejszą grupą operacyjną  UB  i  KBW. W wyniku kilkugodzinnej walki w rejonie Skaryszewa grupa operacyjna straciła kilkudziesięciu zabitych i rannych, podobne były straty partyzantów, jednak  ,,Igła’’ zdołał wyprowadzić swój oddział z pola bitwy unikając okrążenia. Zdając sobie sprawę, że utrzymywanie dłużej zwartego oddziału grozi jego zagładą ,,Igła’’ rozpuścił ludzi a sam wyjechał w Piotrkowskie, gdzie w końcu czerwca popełnił samobójstwo.

Ostatnim oficerem Armii krajowej który zginął z bronią w ręku był wspomniany wcześniej mjr Jan Tabortowski ,,Bruzda’’ po ujawnieniu się w wiosną 1947 r nieustannie inwigilowany przez UB, powraca do konspiracji w 1949 r ukrywa się w bagnistych rejonach Biebrzy w swych rodzinnych stronach do roku 1954, kiedy to ginie podczas akcji na posterunek MO w Przytułach. Ostatnim partyzantem Białostocczyzny był poległy w 1957 r Stanisław Marchewka ,,Ryba’’ – zginął otoczony we wsi Jeziorko.

Niewątpliwym postrachem dla władzy komunistycznej był ,,Żelazny’’ Leon Taraszkiewicz operujący wraz ze swym oddziałem na Lubelszczyźnie, przetrwał do roku 1951 kiedy to poległ podczas próby wymknięcia się z obławy. Zginął w walce godnej pamięci. Wraz z trzema ludźmi ukrywał się we wsi Zbereż nad Bugiem koło Sobiboru, kiedy osada została otoczona prze UB i KBW w sile kompanii. Mimo olbrzymiej przewagi obławy , ,,Żelaznemu’’ i jego towarzyszom udaje się przedrzeć przez pierwszy pierścień okrążenia. Uczyniwszy to ,,Żelazny’’ wraz z dwoma ludźmi, obiegł do kilku stojących na drodze samochodów grupy operacyjnej.  Żołnierze KBW widząc wykierowane w siebie lufy partyzanckich karabinów nie próbowali stawiać oporu, gdy tamci wskoczyli do terenowego gazika i rozkazali kierowcy ruszać. Ten z duża prędkością skierował wóz w stronę miejsca postoju dowództwa grupy operacyjnej. W chwili gdy ukazali się żołnierze, kierowca krzyknął  ,,Ognia to bandyci !’’ i wyskoczył z gazika. Samochód wjechał w grupę żołnierzy, partyzanci z niego wyskoczyli, rozpoczęła się ostatnia walka ,,Żelaznego’’ i jego towarzyszy.

Trzech partyzantów zginęło jeden dostał się do niewoli, grupa operacyjna miała sześciu zabitych w tym dwóch oficerów – jednego z WUBP. Taki był rezultat walki kompani  wojska z czterema żołnierzami podziemia. Swoistym epilogiem jest wypowiedz  gen bryg. Włodzimierza Musia będącego w latach : 1946 –1947 dowódcą KBW:

,,Tak, my, komuniści, byliśmy wspierani przez Armię Radziecką, inaczej strona przeciwna by nas zwyciężyła. Byli lepiej zorganizowani, przewyższali nas taktyką walki w mieście i w lasach, mieli duże poparcie społeczne, byli lepiej wyszkoleni i sprawniejsi w działaniu. Mieli lepsze kadry’’

Andrzej Krzystyniak

Artykuł opublikowany został w Opcji na Prawo – lipiec – sierpień 2009. Przedruk za zgodą Autora.

ZOB. TAKŻE:

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie materiałów nadesłanych

IPN czyli walka o prawdę-Krzysztof Wyszkowski

IPN czyli walka o prawdę – Krzysztof Wyszkowski

Aktualizacja: 2010-10-14 8:40 am

Powodów, dla których natychmiast po upadku komunizmu powołanie Instytut Pamięci Narodowej uznawano za konieczność, było wiele. Najważniejszym była świadomość, że nie można zbudować demokracji bez pełnej wiedzy o najnowszej historii Polski. PRL w swoim okresie końcowym nie był już systemem masowego terroru, ale pozostawał państwem totalitarnym, w którym bytem najbardziej tępionym była prawda.

Sowietyzm był systemem zorganizowanego, masowego i wszechogarniającego kłamstwa, a więc skuteczne wyjście z sowietyzmu mogło odbyć się tylko przez rzetelne i konsekwentne ujawnienie prawdy.

Wypełnieniu tego zadania, na miarę niezbędnych potrzeb, wbrew życiowemu interesowi Polski, wbrew narodowej woli niepodległości, wbrew potrzebom bezpieczeństwa państwa, wbrew przywrócenia społeczeństwu uczciwej hierarchii elit, wbrew prawdzie o półwiekowej niewoli narodowej – twórcy IPN skutecznie zapobiegli. O zakresie możliwości IPN rozstrzygnęły ustalenia opisane przez jednego z nich: „warunkiem powstania Instytutu jest niekaralność Jaruzelskiego, Siwickiego i Kiszczaka”.

Z hierarchicznego charakteru sowietyzmu wynikała tym samym niekaralność „trybików” całej zbrodniczej machiny. Szczególną ochroną objęto okres dla samoświadomości narodowej najważniejszy, czyli Solidarność, stan wojenny i okrągły stół. Żywe korzenie III RP, czyli symbiotyczny związek kierownictwa PRL z wykreowanymi przez nie reprezentantami Solidarności, miały pozostać tajne. Na straży tego wspólnego kłamstwa postawiono ludzi, o których Tomasz Nałęcz tak mówił – „nie będę niczego radził ani prof. Kieresowi, ani środowisku Instytutu Pamięci Narodowej, bo to jest jedno z najbardziej dojrzałych historycznych środowisk w Polsce dzisiaj, to jest środowisko dobrze zorganizowane, świadome tego, co chce robić /…/ Całe szczęście, że mamy Instytut Pamięci Narodowej, który niczego nie odcina, niczego nie dekomunizuje” (nie dziw, że, po trupach prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego współpracowników, do roli kierownika polityki historycznej został wyznaczony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego taki właśnie człowiek).

Leon Kieres i jego współpracownicy wypełnili stawiane przed nim zadania. Badania Solidarności, stanu wojennego i okrągłego stołu nie zostały uznane za priorytet. Przeciwnie – nie tylko zamknęli wiedzę o agenturze w „zasobie zastrzeżonym”, ale największy wysiłek skierowali na takie cele, jak np. wykazanie polskiej odpowiedzialności za zbrodnię w Jedwabnem, czyli propagandę mającą poniżyć polskość i Polaków.

Prezesura Janusza Kurtyka zmieniła sytuację, choć rozpoczęta przez niego walka o prawdę i naprawę IPN, nie zakończyła się sukcesem, bo została przerwana śmiercią w drodze do Katynia. Prezes, wraz z całym Instytutem, był  atakowany w sposób niesłychany, dowodzący, że III RP nie jest państwem demokratycznym, w którym możliwa jest wolność badań naukowych.  Premier Donald Tusk, nadal tak samo wierny współpracownik postkomunistów, jak 4 czerwca 1992 r., groził – „Chcę zaapelować do pracowników IPN i historyków, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać. Ci, którzy nadużywają cierpliwości Polaków i pieniędzy publicznych, sami stanowią dla tej instytucji największe zagrożenie.”

Wściekłość Tuska spowodowało potwierdzenie przez Kurtykę, że Aleksander Kwaśniewski i Lech Wałęsa zostali zarejestrowani przez SB, jako jej tajni współpracownicy. Ale bez przekazywania takiej wiedzy Kurtyka stałby się naśladowcą Kieresa w sprzeniewierzaniu się misji Instytutu.

Choć IPN Kurtyki stał się barykadą walki o prawdę, to nie obyło się bez porażek. Największą było odejście Sławomira Cenckiewicza, autora, który najpełniej odżywia nadzieję, że polska nauka historyczna nawiąże do tego poziomu wypełniania zadań obywatelskich, który osiągnęła w II RP. Dlatego, właśnie z okazji dziesięciolecia IPN, zwracam się do Szanownych Czytelników z prośbą, by w konkursie na najlepszą książkę historyczną roku [link] oddali głos na książkę o Annie Walentynowicz – „Anna Solidarność” – i naprawili ten błąd.

Krzysztof Wyszkowski

ZOB. TAKŻE:

Za: WyszkowskiBlog

Łucja (00:13)

no comments

13 października 2010

Z Archiwum IPN-Niezalezna.pl

Z ARCHIWUM IPN

Niezalezna.pl, 04-01-2010 13:02

POWRÓT

il. wg

Portal Niezalezna.pl postanowił zebrać w jednym miejscu teksty poświęcone osobom, które - według dokumentów znajdujących się w IPN - były zarejestrowane jako tajni współpracownicy lub kontakty PRL-owskich służb specjalnych. Przypominamy też teksty przypominające metody działania Służby Bezpieczeństwa

<IFRAME id=overbbtBubble62ifr style="DISPLAY: none" name=overbbtBubble62ifr marginWidth=0 marginHeight=0 src="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;6145568879592308976;8102254158803645891;1529;3806;116245;4107;8659247963896883659;14;1;3;2501403153&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=Bezpiecze%C5%84stwa&kwl=BEZPIECZE%C5%83STWO&curl=http%3A%2F%2Fwww.suzuki.pl%2Fnowyswift%2F" frameBorder=0 scrolling=no allowTransparency url="http://cdn.code.new.smartcontext.pl/app/html/overWordLayer.html#att=4&atd=887;6145568879592308976;8102254158803645891;1529;3806;116245;4107;8659247963896883659;14;1;3;2501403153&bbMainDomain=new.smartcontext.pl&kwh=Bezpiecze%C5%84stwa&kwl=BEZPIECZE%C5%83STWO&curl=http%3A%2F%2Fwww.suzuki.pl%2Fnowyswift%2F"></IFRAME>

w PRL. Bazę będziemy na bieżąco uzupełniać!

 Doradca Sikorskiego w archiwach SB - Tadeusz Olszak "Gazeta Polska (o Janie Barczu - kierowniku Katedry Prawa Międzynarodowego i Prawa UE w Kolegium Prawa Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, długoletnim dyplomacie, pełniącym m.in. stanowisko ambasadora RP w Wiedniu)

 Entuzjastyczny pomocnik Rotfeld - Dorota Kania "Gazeta Polska" (o Adamie Rotfeldzie - polskim dyplomacie i pedagogu, ministrze spraw zagranicznych w 2005)

 Krzysztof Zanussi - ujawniamy akta SB - Filip Rdesiński, Maciej Marosz (o Krzysztofie Zanussim - reżyserze i scenarzyście filmowym)

 Księża przeciw księżom - Leszek Misiak "Gazeta Polska" (o agenturze na KUL) 

 Kto uderzył w Kamińskiego - Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o prokuratorze Bogusławie Olewińskim, który postawił zarzuty szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu)  NOWOŚĆ

 Kwaśny dwór - Dorota Kania, Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o bliskich współpracownikach Aleksandra Kwaśniewskiego)  NOWOŚĆ

 Na Wspólnej z SB - Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o współpracownikach TVN)

 Nie będę się z tego spowiadać - Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o Bolesławie Sianeckim) 

 Obecne władze Związku Literatów Polskich w aktach IPN - Julian Kasprowski, Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o członkach ZLP)

 Okrągłe negocjacje z SB - Dorota Kania "Gazeta Polska" (o negocjacjach Adama Michnika z SB) 

 Podwójne życie prezesa Federacji Rodzin Katyńskich - Dorota Kania, Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o Andrzeju Skąpskim)

 Prof. Wolszczan - TW "Lange" - Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o Aleksandrze Wolszczanie - astronomie, odkrywcy pierwszych planet spoza Układu Słonecznego)

 Skubiszewski i łotry z emigracji - Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o Krzysztofie Skubiszewskim - polityku, ministrze spraw zagranicznych w latach 1989-1993)

 Zdzisław Sadowski - TW Robert - Maciej Marosz "Gazeta Polska" (o Zdzisławie Sadowskim - polskim ekonomiście, wicepremierze rządu Zbigniewa Messnera w latach 1987–1988)

 Z gwiazdozbioru wywiadu PRL - Tadeusz Olszak "Gazeta Polska" (o Wiktorze Borodzieju)

 Z SB do Klewek - Dorota Kania "Gazeta Polska" (o Aleksandrze Makowskim)

 

To nie był typowy wypadek-Gazeta Polska

To nie był typowy wypadek

Dodane przez: Tomasz Zdunek, 11-10-2010

fot. Serge Serebro

"Katastrofa typowa, niestety" - pisze dziś w "Gazecie Wyborczej" Władimir Gierasimow, "wybitny rosyjski ekspert od katastrof lotniczych". My, wbrew stanowisku panom z Kremla, Moskwy i ul. Czerskiej w Warszawie, wciąż będziemy przypominać, dlaczego katastrofa pod Smoleńskiem nie była TYPOWYM wypadkiem.

"To był typowy wypadek" - tak "Gazeta Wyborcza" zapowiedziała niedawno cykl tekstów, mający, jak można przypuszczać, przygotować czytelników do lekkiego przełknięcia mającego się wkrótce ukazać raportu MAK. Na pierwszy ogień poszedł Władimir Gierasimow. Z jego artykułu w "Gazecie Wyborczej" wynika, że ten "wybitny rosyjski ekspert" już wie, co było przyczyną katastrofy.

Jeśli wziąć pod uwagę tylko wymienione już fakty oraz to, że w pułku wożącym polskich VIP-ów nie było programu treningów załóg, technologii współdziałania członków ekip, treningów na symulatorach, a doświadczenie lotników było niedopuszczalnie małe - to jasne się staje, że główną przyczyną katastrofy są poważne błędy w organizacji lotów, a to ona jest fundamentem bezpieczeństwa rejsów.

Natomiast przyczyną bezpośrednią była klasyczna, niestety, pomyłka pilotów, którzy odwrócili swą uwagę od przyrządów i przez okna zaczęli szukać kontaktu wizualnego z ziemią - czytamy w "Gazecie Wyborczej".

Także Jarosław Kurski, wicenaczelny "Wyborczej", zna już okoliczności katastrofy: Oto przyczyny: słabe wyszkolenie pilotów, niejasny status lotniska, spóźnienie, pośpiech, presja, stare karty lotniska, mgła, polityczne znaczenie wizyty, brak "lidera" na pokładzie, niejasny status lotu, wąwóz, determinacja, by lądować za wszelką cenę...
 
Niezależna.pl, wbrew stanowisku panom z Kremla, Moskwy i ul. Czerskiej w Warszawie, wciąż będzie jednak przypominać, dlaczego katastrofa pod Smoleńskiem nie była TYPOWYM wypadkiem.

Pierwsza - i chyba najbardziej fundamentalna sprawa - to zachowanie się samolotu i załogi Tu-154 w ostatnich minutach lotu. Nastąpiła wówczas sekwencja tak dziwnych zdarzeń, że wydaje się nieprawdopodobne, by mogły być zbiegiem okoliczności. Najpierw samolot zboczył z kursu i ścieżki podejścia, potem otrzymał mylne sygnały naziemnej radiolatarni naprowadzającej samoloty na pas, a następnie nieprawdziwe informacje wieży o położeniu maszyny. Czy tak wygląda typowy wypadek?

Prędkość opadania - 14 m/sek. w ostatniej fazie lotu utrzymująca się do wysokości 20 metrów - wskazuje, że samolot spadał niemal lotem nurkowym. Co ciekawe - maszyna zaczęła gwałtownie tracić wysokość dwa kilometry przed pasem, tuż po tym, jak drugi pilot wydał komendę podniesienia Tu-154, mówiąc: "Odchodzimy". Rozpowszechniana na forach internetowych sugestia (powtórzona nawet przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta), że mogło to być "Podchodzimy" [do lądowania], jest absurdalna. Żaden z pilotów, z którymi rozmawialiśmy, m.in. kpt. Janusz Więckowski, nie uznał jej za możliwą choćby z jednego względu - komenda "Podchodzimy" w ogóle nie jest używana.

A zatem piloci "odchodzili", czyli próbowali się podnieść, tymczasem samolot zaczął gwałtownie opadać. Zdaniem wspomnianego już kpt. Janusza Więckowskiego, który na tupolewach latał wiele lat, piloci musieli z jakiegoś powodu utracić wpływ na zachowanie maszyny. Samolot robił wówczas próbne podejście, by ocenić warunki do lądowania, ze wschodu na zachód. Jak wynika z wykresu zawartego w karcie podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, samolot powinien znajdować się: w odległości 10,41 km na wysokości 500 metrów, w odległości 6,10 km na wysokości 300 metrów, w odległości 1,1 km – 70 metrów (taka jest, zgodnie z kartą podejścia tego lotniska, wysokość decyzyjna, na której pilot musi rozstrzygnąć, czy są warunki do lądowania, czy z niego zrezygnować). Około kilometr od pasa lotniska Tu 154 był jednak nie tylko na lewo od pasa o około 40 m, ale także na wysokości zaledwie około 8 metrów. Co było powodem takiego zachowania maszyny?
Według Marka Strassenburga Kleciaka, pracującego w Niemczech polskiego specjalisty ds. systemów trójwymiarowej nawigacji i oraz Hansa Dodla, niemieckiego eksperta ds. nawigacji i wojny elektronicznej, autora książki Satellitennavigation, załogę mogło wprowadzić w błąd użycie tzw. meaconingu. Meaconing polega na nagraniu sygnału satelity i ponownym nadaniu go (z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą) na tej samej częstotliwości w celu zmylenia załogi samolotu.
Załóżmy jednak, że piloci oszaleli i chcieli, np. pod wpływem Lecha Kaczyńskiego, "zanurkować" wbrew zdrowemu rozsądkowi i własnym komendom. Dlaczego jednak wieża do końca podawała im błędne dane? Kontrolerzy w Smoleńsku cały czas przekazywali bowiem pilotom informacje, że lecą oni prawidłowo.
- Nie mam wątpliwości: informacje kontrolera ze stenogramu: 10.40.13–4 na kursie i ścieżce, 10.40.26–3 na kursie i ścieżce (przy założeniu, że stenogram mówi prawdę) były ewidentnie niezgodne z rzeczywistym położeniem samolotu – mówił nam wieloletni kontroler wieży na Okęciu.
Jego zdaniem kontroler, który był przekonany o właściwym działaniu radaru, powinien zacząć się niepokoić, kiedy na dwóch kilometrach od progu pasa nie widział samolotu. A wiedział przecież, że nieuchronnie zbliża się moment decyzji. Kontroler musiał więc być przekonany o właściwym położeniu samolotu albo ktoś go zmusił do takiej wypowiedzi.
Np. komenda "Horyzont, 101" (oznaczająca polecenie odejścia na drugi krąg, czyli zrezygnowania z podejścia), padła co najmniej 5 sekund za późno, gdy samolot był na wysokości... 20 metrów.
Pilot Jaka 40, mjr Artur Wosztyl, który wylądował wcześniej i słyszał rozmowy wieży z pilotami Tu 154, zeznał w prokuraturze, że wieża w Smoleńsku podała pilotom polskiego Tu-154, gdy dolatywał do lotniska: „zejdźcie do 50 metrów. Jak na wysokości 50 metrów nie zobaczycie pasa, odlatujcie”. Samolot był już wówczas na fałszywej ścieżce, w głębokiej na 60 m dolinie. Cytowane przez Wosztyla słowa kontrolera brzmią inaczej w przygotowanych przez Rosjan stenogramach - prawdopodobnie zostały sfałszowane. Czy to też przemawia za wersją o typowym wypadku?
Do dziwnego zejścia z kursu i ścieżki, mimo trzech wysokościomierzy i systemu TAWS, ostrzegającego przed niebezpiecznym zbliżaniem się do ziemi, i do fałszywych komend wieży, dołączył się zmylony, w dodatku przerywany, sygnał markera radiolatarni, która upewnia pilotów, że nalatują dokładnie na pas startowy. Bliższa radiolatarnia znajduje się 1,1 kilometra od progu pasa. W stenogramach jest, że piloci odebrali jej sygnał o godz. 10:40:56 - nawigator pokładowy podał, że samolot znajdował się wtedy na pułapie zaledwie 20 m, a powinien odebrać sygnał na wysokości co najmniej 70 m. Dzis już wiemy, że Tu- 154 nie przeleciał nad tą radiolatarnią, lecz 40 m obok.
Leszek Misiak Grzegorz Wierzchołowski
Więcej w specjalnym wydaniu "Gazety Polskiej", poświęconym wyłącznie katastrofie smoleńskiej (w kioskach i salonach prasowych od 7 października)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ewangelizacja i nowe techniki komunikacji - Nasz Dziennik, 2013-11-02
Smoleńsk w kilkunastu akapitach Nasz Dziennik, 2011 03 11
Kogo ułaskawił Komorowski Nasz Dziennik, 2011 03 11
Źółta kartka dla Litwy Nasz Dziennik, 2011 03 11
Dostaliśmy te kwity od gen Kołosowskiego Nasz Dziennik, 2011 03 11
Liczyli, liczyli, aż wyszło za dużo Nasz Dziennik, 2011 02 01
Czy to prawda, że za pana rządów zginęło w Polsce więcej generałów niż w czasie II wojny Nasz Dzienn
Rodziny pokrzywdzone dwa razy Nasz Dziennik, 2011 02 11
2015 04 11 Nasz Dziennik Małżeństwo i rodzina według Marksa, Engelsa i Lenina (cz 3) [Tekst]
Pójdziemy w ślady Orbana Nasz Dziennik, 2011 03 11
Chrześcijanie są prześladowani codziennie Nasz Dziennik, 2011 03 11
Ubezpieczenia od kolejek Nasz Dziennik, 2011 03 11
Arabska wiosna ludów to wymysł Nasz Dziennik, 2011 03 11
2015 04 11 Nasz Dziennik Małżeństwo i rodzina według Marksa, Engelsa i Lenina (cz 3)
Co wynikło ze spotkania z rosyjskim generałem Nasz Dziennik, 2011 02 11
Pokuta dla salonowców Nasz Dziennik, 2011 03 11
Era globalnych nastolatków Nasz Dziennik, 2011 03 11
Jak Turowski przygotowywał wizytę Nasz Dziennik, 2011 03 11

więcej podobnych podstron