Prof. Michał Wojciechowski dla PROKAPA: Nowy papież nie ulega propagandzie socjalnej Prof. Michał Wojciechowski specjalnie dla PROKAPA przedstawia swoją ocenę tego, co może oznaczać wybór papieża z Argentyny. Zapytaliśmy Pana Profesora m.in. o znaczenie tego pontyfikatu dla Ameryki Płd. a także dla Europy. Pytamy na co Franciszek może kłaść główny nacisk, a także o możliwości współpracy z tradycjonalistycznym Bractwem św. Piusa X.
Prof. Michał Wojciechowski: Po wyborze Karola Wojtyły zwrócono największą uwagę na pochodzenie nowego papieża z Polski. Teraz budzi zainteresowanie pochodzenie z Argentyny, a szerzej patrząc, z Ameryki Łacińskiej. Kardynałowie w swoim wyborze kierują się przede wszystkim osobistymi walorami kandydata, jego wiarą i siłą ducha, ale wybór kogoś spoza Europy ma oczywiście konsekwencje. Nawet jeśli ma on włoskie korzenie, co czyni go i łatwym do przyjęcia dla Włochów, i odpowiednim w świetle kojarzenia papiestwa z Rzymem i Italią. To skojarzenie nie jest, zaznaczmy, czymś wtórnym. Papieżem jest biskup Rzymu, gdyż biskupom Rzymu przysługuje pierwszeństwo i jurysdykcja w Kościele powszechnym. Wybór kardynała z kraju naprawdę dalekiego odczytuję najpierw jako chęć odejścia od zapatrzenia w problemy Europy. Przeżywa ona kryzys. Rozkład moralny osłabia religijność osobistą, a etatyzm i biurokracja paraliżują inicjatywę społeczną, w tym kościelną. Tym samym Europa, mimo swego historycznego znaczenia dla Kościoła i w cywilizacji, sama się marginalizuje. W europejskim katolicyzmie można obserwować pewne złe skutki wzorów świeckich, jak biurokratyzacja i poleganie na sile materialnej. Widać, że nowy papież im nie ulega. Ma dystans do skorumpowanego świata polityki, zresztą napisał broszurę o korupcji władzy jako grzechu. Troszczy się o potrzebujących, ale nie ulega propagandzie socjalnej. Światowe lewactwo natychmiast zauważyło jego solidne zasady i ruszyło do ataku, opierając się jak zwykle na kłamstwie (przypisywanie mu jakiegoś udziału w wojnie dyktatury wojskowej z lewicowymi terrorystami w Argentynie jest zmyśleniem z podejrzanego źródła). Amerykańska odmiana kultury europejskiej, czy to anglosaska, czy latynoska, staje się dziś coraz ważniejsza, Nowy Świat wyprzedza Stary. Pod względem ekonomicznym i ludnościowym Europa też nie jest już pępkiem świata. W perspektywie chrześcijańskiej największym wyzwaniem są Chiny, terenem największych postępów Afryka, a największych zagrożeń prześladowania w krajach islamu. Mam nadzieję, że nowy papież skieruje nasz wzrok w tych kierunkach. Przede wszystkim jednak osoba Franciszka powinna ożywić religijność Ameryki Łacińskiej, żywą i autentyczną, ale jakby nieświadomą swego znaczenia. W tej chwili jest to przecież największa grupa katolików, śpiący olbrzym. Mogą oni nam pomoc w odświeżeniu naszej wiary. Przez Jana Pawła II pomogliśmy my, teraz mogą oni. Jeśli tak się stanie, Franciszek okaże się papieżem najlepszym na nasze czasy. Dość często podkreśla się znaczenie ekumenizmu dla przyszłości chrześcijaństwa. Jest to on jednak przereklamowany. Katolicyzm zrobił dla jedności chrześcijan wiele, ale inne wyznania wykorzystują kontakty ekumeniczne jako alibi dla zachowania status quo. Żądają gestów, same ich unikając. Dotyczy to także schizmy tradycjonalistycznej, która mimo starań Benedykta XVI próbowała dyktować Kościołowi powszechnemu warunki. Chyba pora powiedzieć: chcecie jedności, czy udajecie? Skromny Franciszek tego nie powie, ale nie ma innego znaku jedności chrześcijan niż biskup Rzymu. Michał Wojciechowski
„Oburzeni” wychodzą z cienia Spiritus flat ubi vult - co się wykłada, że Duch tchnie, kędy chce. No i tchnął - dzięki czemu konklawe w drugim dniu i 5 głosowaniu wybrało Jerzego Marię kardynała Bergoglio, który przyjął imię Franciszek. Wydarzenie to usunęło w cień wszystkie inne nawet w naszym nieszczęśliwym kraju, który postępactwo wprawdzie mozolnie wciąga i wpycha do „Europy” symbolizowanej dziś przez sodomitów i gomorytki, ale których Jego Świątobliwość Franciszek dlaczegoś nie chce podziwiać, chociaż „wszyscy”, a zwłaszcza - „znani aktorzy” oraz „niektórzy rodzice”, stosując się do rozkazu podziwiają. Cóż zrobić; wiadomo, że na tym świecie pełnym złości jest rewolucyjna awangarda i ciemnogród. Dlatego też przedstawiciel rewolucyjnej awangardy, pisujący w najweselszym, religijnym dziale żydowskiej gazety dla Polaków, czyli pan red. Jan Turnau zapowiada, że będzie „się modlił”, by papież Franciszek „zrozumiał gejów i lesbijki”. Dlaczego papież Franciszek miałby zrozumieć akurat „gejów i lesbijki”? Najwyraźniej na tym etapie stanowią oni sól ziemi czarnej, najtwardsze jądro rewolucyjnej awangardy, która, podobnie jak w latach dobrego fartu za Ojca Narodów, również i teraz odgraża się, że „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. To znaczy - nie tyle stanowi, co jest w tym kierunku nadymana przez żydokomunę i socjalistyczna mafię, która sodomitami i gomorytkami wprawdzie w skrytości ducha pogardza, ale oficjalnie szalenie im kadzi w nadziei, że przy pomocy tego armatniego mięsa uda im się zburzyć bastiony znienawidzonej łacińskiej cywilizacji, której ważnym elementem jest między innymi chrześcijaństwo. Nie chodzi zatem o żadne „rozumienie” sodomitów i gomorytek, bo tu niczego do „rozumienia” nie ma. Chodzi o to, by papież Franciszek również zgiął kolano przed sodomitami i gomorytkami i w podskokach spełnił wszystkie ich życzenia. Bo jeśli nie, to... Ha! Z jednej strony pan red. Turnau będzie się „modlił”, ale na wypadek, gdyby jego clamor nie został wysłuchany, to pan red. Maciej Stasiński już teraz poddaje papieża Franciszka lustracji, oskarżając go o karygodną kolaborację z argentyńską juntą. Smakowitości tej sytuacji dodaje nie tylko okoliczność, że pan red. Stasiński sam bywał podejrzewany o niebezpieczne związki ze Służbą Bezpieczeństwa, ale przede wszystkim to, że w optyce cadyków z żydowskiej gazety dla Polaków, kolaboracja z juntą argentyńską zasługuje na potępienie, podczas gdy kolaboracja z „człowiekami honoru”, czyli generałami Kiszczakiem i Jaruzelskim, nie mówiąc już o Józefie Stalinie, na potępienie nie zasługuje, przynajmniej na obecnym etapie, kiedy żydokomuna znowu próbuje mobilizować „masy” do fołksfrontu, żeby zrobić „no pasaran” znienawidzonemu „faszyzmowi”, co to „podnosi głowę”.
Chodzi oczywiście nie o żaden „faszyzm”, tylko o objawy przebudzenia mniej wartościowych narodów europejskich, które zaczynają podejrzewać, że ktoś je tutaj robi w konia i chcą się dowiedzieć kto i w jaki sposób. Kolaboracja z juntą argentyńską jest potępiana, ponieważ zwalczała ona elementy socjalnie bliskie, zorganizowane w marksistowskie bojówki, próbujące dywersji również w Kościele przy pomocy tzw. „teologii wyzwolenia”, lansującej rozmaitych „chrystusów z karabinem na ramieniu”. Jak widzimy, „banda nie przebacza” - o czym niedawno miał okazję przekonać się stary faryzeusz Tadeusz Mazowiecki. Wprawdzie jest autorytetem moralnym, „pierwszym niekomunistycznym premierem” i w ogóle - ale kiedy okazało się, że podczas przesłuchania u „Stokrotki” próbuje się migać w sprawie sodomitów i gomorytek, ta - nie bacząc na dotychczasowe honory, natychmiast przypomniała mu „postawę służebną” w czasach Ojca Narodów, dając w ten sposób do zrozumienia, że kto raz wstąpił na służbę, to musi służyć aż do śmierci, nie grymasić i nie liczyć na żadna taryfę ulgową. Wybór papieża i oczekiwanie na inaugurację nowego pontyfikatu wprawdzie usuwa w cień inne wydarzenia, ale przecież ich nie unieważnia. Tymczasem właśnie teraz, w najbliższą sobotę, zaplanowana została inauguracja nowego ruchu politycznego pod nazwą Platformy Oburzonych. Jej siłą napędową ma być NSZZ „Solidarność”, ale jedną z twarzy nowego ruchu politycznego ma być też piosenkarz Paweł Kukiz, który w listopadzie ubiegłego roku zrejterował z Komitetu Poparcia Marszu Niepodległości, kiedy „Gazeta Wyborcza” zwróciła uwagę, że jest tam również Jan Kobylański. Wkrótce po tej zabawnej rejteradzie Polskie Radio znowu nadało piosenkę pana Kukiza, najwyraźniej dostosowaną do sytuacji: „Bo tutaj jest jak jest, po prostu - i ty dobrze o tym wiesz!” Wprawdzie Platforma Oburzonych zamierza „podjąć rękawicę” którą rzuca jej „liberalny” rząd Donalda Tuska, ale tak naprawdę może chodzi o coś innego. Nie jest żadną tajemnicą, że tubylcza scena polityczna ulega coraz dalej posuniętej oligarchizacji, w ramach której od 20 lat tworzą ją te same osoby, najwyżej zmieniając szyldy partyjne. Dla liderów związkowych jest to wyzwanie, bo skoro ze związków zawodowych nie można przechodzić do polityki, to grozi im to uwiądem starczym. Któż z „młodych, wykształconych” będzie biegał za sprawami związkowymi, jeśli na czele związków będą stali dożywotni prezesi? Musi zatem zostać otwarta szybka ścieżka awansu ze struktur związkowych do polityki, a ponieważ oligarchizacja politycznej sceny taką możliwość blokuje, trzeba podjąć próbę stworzenia nowego ruchu na podobieństwo AW”S”. Jak pamiętamy, AW”S” powstała formalnie przeciwko „komunie” - ale tak naprawdę, jako reakcja na rosnącą popularność Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego. Po upadku swego rządu, premier Olszewski utworzył ROP, który zanim jeszcze przedstawił jakikolwiek program, już z samego współczucia dostał 20 procent poparcia. Zaniepokoiło to związkowych liderów, bo nie po to przecież poseł Alojzy Pietrzyk obalił rząd Hanny Suchockiej, żeby na jej miejsce wszedł Jan Olszewski ze swoim ROP-em, tylko żeby otworzyć związkowym liderom szybką ścieżkę przechodzenia do polityki. Wyrazem tej niechęci do ROP było niewpuszczenie na zjazd „Solidarności” wysłannika Jana Olszewskiego w osobie Jacka Kurskiego, chociaż wcześniej były premier niemal noszony był na rękach. Jak pamiętamy, AW”S” nie wymyśliła prochu, przeciwnie - cztery wiekopomne reformy charyzmatycznego premiera Buzka doprowadziły jedynie do skokowego zwiększenia liczby synekur w sektorze publicznym, co skłania do podejrzeń, że organizatorom tego politycznego przedsięwzięcia właśnie o to chodziło. A skoro raz się udało, to dlaczego nie spróbować ponownie? Niezależnie od tej motywacji, Platformie Oburzonych może towarzyszyć również inna. Nie jest żadną tajemnicą, że okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy, od listopada ub. roku stoją przed koniecznością rozładowania potencjału tworzonego przez nacjonalistyczny ruch młodzieżowy. Mają do wyboru albo pacyfikowanie w stylu białostockim, gdzie niezawisły sąd na żądanie policji w podskokach skazał grupę młodych ludzi za to, że nie chcieli „przepraszać za Jedwabne”, albo krzyczeli „Donald matole, twój rząd obalą kibole!” - w czym policja dopatrzyła się „obrazy konstytucyjnych organów państwa”. Okazuje się, że „konstytucyjnym organem państwa” jest „Donald”. Ale jak jest rozkaz, to policmajster powinność swej służby zrozumie - bez względu na to, czy rozkaz wydał car, partia, czy bezpieka, czyli „demokracja”. Więc albo „wariant białostocki”, czyli brutalna rozprawa w ramach „walki z faszyzmem”, w czym bezpieka może liczyć na poparcie żydokomuny - albo rozładowanie tego niebezpiecznego dla naszych okupantów potencjału poprzez wymanewrowanie młodych narodowców. Z tego punktu widzenia Platforma Oburzonych jest prawdziwym darem Niebios, bo młodzi ambicjonerzy, których w każdym ruchu politycznym, a więc i narodowym na pewno jest sporo, postawieni w obliczu alternatywy: albo niezawisły sąd, albo pod ogólnym kierownictwem Solidarności stanięcie do konkursu o posady - będą mieli potężny dysonans poznawczy, od czego niebezpieczny potencjał może zostać rozładowany bez eskalowania represji. I jeszcze trzecia okoliczność na którą warto zwrócić uwagę. Samo utworzenie Platformy Oburzonych można uznać nie tylko za votum nieufności dla Platformy - bo to zrozumiałe samo przez się - ale również za formę votum nieufności dla PiS - bo gdyby było inaczej, inicjatorzy Platformy Oburzonych zwyczajnie zapisaliby się do PiS i nie zakładali konkurencyjnego ruchu, który w dodatku, ustami pana Kukiza postuluje wprowadzenie wstrętnego z punktu widzenia PiS systemu jednomandatowych okręgów wyborczych. Możliwości są dwie; albo liderzy Solidarności uznali, że na PiS trzeba położyć krzyżyk - a to jest zapowiedź katastrofy dla prezesa Kaczyńskiego - albo próbują w ten sposób prezesa Kaczyńskiego przekonać, by sprawił, iż na listach PiS w nadchodzących wyborach do Parlamentu Europejskiego, a potem - również tubylczego, znaleźli się związkowi liderzy. Skoro „Stokrotka” w podobny sposób zoperowała starego faryzeusza, to nic dziwnego, że i związkowcy próbują - a przy nich uczestnicy podobno aż stu organizacji. SM
Oglądałem wczoraj w TVP przez kilka minut p.Pawła Kukiza Oglądałem wczoraj w TVP przez kilka minut p.Pawła Kukiza w programie p.Tomasza Lisa. Odszedłem głęboko zniesmaczony. Przede wszystkim p.Kukiz, zamiast mówić, o co Mu chodzi, bełkotał o konieczności zwrotu podmiotowości obywatelom i serwował same podobne ogólniki. Z widocznym brakiem przekonania zresztą. Ani jednego konkretu. Jak On sobie wyobraża rządzenie obywateli – i w czym lepsza jest sytuacja obywatela, któremu coś narzuci Większość od obywatela, któremu coś narzuci „Rząd”? P.Lis również bełkotał. Nie podał np. przykładu wprowadzenia JOW na Ukrainie. Nie spytał: „Czy skoro taką rolę przypisuje Pan kolejności na listach, to czy zadowoliłoby Pana, by na kartce wyborczej nazwiska były umieszczone losowo, na każdej inne (tzn: we wszystkich możliwych permutacjach)? Nic – slogany, slogany, slogany. Odniosłem wrażenie, że p.Lis dostal bojowe zadanie wypromowania p.Kukza – tak, jak śp.Alfred Miodowicz otrzymał w swoim czasie służbowe polecenie "przegrania dyskusji" w TVP z p.Lechem Wałęsą - a p.Kukiz utrudnial Mu to ze wszystkich sił. JKM
Marian Oburzony Nie wiem, jakie były kryteria naboru na Platformę Oburzonych. Bo ja oburzam się od lat ponad dwudziestu, jestem więc prekursorem. Zwłaszcza że wciąż oburzam się na to samo: nie tylko na panoszący się fiskalizm, ale i na niejasne przepisy podatkowe, na podstawie których nigdy nie wiadomo, kiedy i ile człowiekowi zabiorą, na biurokrację, koszty pracy, przywileje dla różnych grup interesów – raz jednych, raz drugich Ja też jestem za jednomandatowymi okręgami wyborczymi. Może znowu zacząłbym chodzić głosować, a moi wybrańcy w Sejmie liczyliby się z moim głosem? Ale tego politycy akurat nie zrobią. Żadni politycy. Nawet karpie nie głosują za przyspieszeniem świąt. Nie bez przyczyny pomysł wprowadzenia JOW został jednego dnia skrytykowany i na tak zwanych prawicowych portalach, i na tych, które nazywane są lewicowymi. Natomiast zapewne jeszcze bardziej opodatkowani zostaną pracownicy. Bo przecież postulat „ozusowania" wszystkich umów-zleceń właśnie do tego się sprowadza. Pracodawca liczy więc koszty, które musi ponieść na zatrudnienie pracownika. Ile wyda na maszynę, przy której go postawi, samochód, którym będzie on jeździł, czy biurko, za którym usiądzie. Policzy jeszcze prąd, który pracownik zużyje, i pensję, którą będzie musiał zapłacić. Ale z punktu widzenia pracodawcy ta pensja to wszystko, co musi zapłacić za zatrudnienie pracownika. Z ekonomicznego punktu widzenia pracodawcy jest obojętne, ile z kwoty, którą dysponuje, przeleje na rachunek pracownika (pensja netto), ile na rachunek ZUS (składki ubezpieczeniowe), a ile na rachunek Urzędu Skarbowego (zaliczka na podatek dochodowy). Bo w rachunku wyników pracodawcy wszystkie one sumują się w jedną kwotę. Te składki i zaliczki pracodawca potrąca z tak zwanego wynagrodzenia brutto pracownika, którego wysokość nie interesuje ani jego, ani pracownika. Ona interesuje Główny Urząd Statystyczny i dział księgowości pracodawcy, żeby wiedział, od jakiej kwoty liczyć składki. Jak trzeba będzie zapłacić wyższą składkę „na ZUS", to więcej będzie musiał potrącić z pensji brutto pracownika – czyli pracownik otrzyma mniej netto. Oczywiście, niektórym się może wydawać, że pracodawca sam zapłaci do ZUS więcej, żeby pracownik dostał tyle samo. Bo to przecież krwiopijca i stać go. Niektórych stać, innych nie. Więcej nie zapłacą, bo nie mają. I co, mają kraść? Pan Marian Duda (och, przepraszam... Marian to był chyba Krzaklewski) tego wszystkiego nie wie. A szkoda. Robert Gwiazdowski
POMIĘDZY ZŁOTEM A PAPIEREM Jesienią ubiegłego roku lekkie poruszenie w kręgach niezależnych ekonomistów niemieckich wywołał prof. Jesús Huerta de Soto swoją obroną euro (tekst dostępny w języku polskim na mises.pl). Huerta de Soto, profesor ekonomii na uniwersytecie króla Jana Karola w Madrycie, autor monumentalnej pracyPieniądz, kredyt bankowy i cykle gospodarcze (ukazała się także po niemiecku i po polsku) wysunął tezę, że wspólna waluta jest substytutem dawnego standardu złota. Starał się też dowieść, iż system sztywnych kursów walutowych jest lepszy niż system płynnych kursów walutowych. W polemice z tezami hiszpańskiego ekonomisty Gérard Bökenkamp stwierdził, że obrona euro z „austriackiego” punktu widzenia jest zupełnie zdumiewająca, a już traktowanie euro jako odpowiednika standardu złota – wręcz niepojęte. Być może obrona euro przez hiszpańskiego ekonomistę ma związek – podejrzewa Bökenkamp – z aktualną sytuacją w Hiszpanii, które potrzebuje pomocy finansowej. Huerta de Soto popełnia, zdaniem Bökenkampa, fundamentalny błąd, sugerując, że unia walutowa jest dobra, natomiast europejska polityka pieniężna – zła. Oddziela on pozytywne skutki ponadnarodowej waluty takie jak likwidacja narodowych pras drukarskich i wymuszanie niezbędnych reform w Hiszpanii od jej skutków negatywnych – powstania unii transferów i monetyzacji długów państwowych przez Europejski Bank Centralny. Tymczasem jednego od drugiego nie da się oddzielić, a w każdym razie Huerta de Soto nie pokazał, jak to miałoby się stać. Założenie, że pozytywne oddziaływanie unii walutowej jest jej nieuchronną, istotną konsekwencją, zaś negatywne – tylko uboczną, jest fałszywe. Za czasów marki niemieckiej stopy procentowe dla Włoch, Hiszpanii i Grecji były wysokie, po wprowadzeniu euro śluzy się otwarły i stopy spadły. Huerta de Soto w swoich pochwałach aktualnych wysiłków oszczędnościowych Hiszpanii pomija fakt, że bez wywołanego niskimi stopami procentowymi boomu w Hiszpanii, wysiłki te w takim zakresie w ogóle nie byłyby potrzebne. To niskie stopy w strefie euro spowodowały podjęcie błędnych inwestycji w hiszpańskim sektorze budowlanym – dokładnie tak, jak to opisuje szkoła austriacka. Innymi słowy euro ma pomagać w przezwyciężeniu negatywnych konsekwencji, które samo wywołało! W systemie pieniądza kruszcowego rzeczywiście nie było – co wynika z jego natury – zmiennych kursów walut różnych państw, gdyż w Niemczech i we Francji można było płacić tą samą złotą monetą. Z tego Huerta de Soto wyciąga fałszywy wniosek, że stałe kursy są lepsze niż zmienne, a jeszcze lepiej jest, jeśli we Francji, Niemczech, Hiszpanii płaci się tym samym papierowym pieniądzem (euro). Dlatego, jego zdaniem, należy bronić wspólnej waluty. Według Bökenkampa analogia pomiędzy złotem a walutą papierową jest całkowicie błędna. Huerta de Soto nie chce dostrzec, że różnica pomiędzy pieniądzem kruszcowym a papierowym nie jest różnicą stopnia, ale różnicą jakościową; są to systemy o innej naturze, w których obowiązują inne reguły i prawidłowości. W sytuacji, kiedy nie możemy mieć międzynarodowego standardu złota, to najlepszym rozwiązaniem jest nie międzynarodowy system stałych kursów wymiany papierowych walut czy wręcz międzynarodowa waluta papierowa typu euro, lecz system pieniężny z wieloma walutami papierowymi i swobodnymi relacjami wymiany pomiędzy nimi.Huerta de Soto uważa zastąpienie wielu narodowych pras drukarskich przez jedną kontynentalną prasę drukarską za postęp, nie wyjaśnia jednak, w czym ta jedna prasa drukarska ma być lepsza od tych kilkunastu, które wcześniej na własną rękę drukowały pieniądze. Nie wyjaśnia także, dlaczego zabranie wielu mniejszym łobuzom ich noży i ofiarowanie jednego kałasznikowa jednemu większemu łobuzowi ma być korzystniejsze dla obywateli. Prawie zawsze – co do zasady – lepiej jest mieć do czynienia z wieloma małymi manipulatorami niż z jednym wielkim. Jeśli narodowy bank centralny tylko dla siebie drukuje pieniądze, to jego swoboda manewru jest ograniczona poprzez konkurencję innych banków centralnych. Obywatele i inwestorzy mogą wybierać pomiędzy różnymi narodowymi walutami. Wprawdzie w takim systemie istnieje, co oczywiste, deprecjacja pieniądza, ale skutki tego typu obniżania wartości waluty są łagodzone poprzez fakt, że mamy do czynienia z systemem wielu walut paralelnych. Pensje są wypłacane wprawdzie w walucie krajowej i w niej płaci się podatki, ale ten kto chce zawierać większe transakcje lub oszczędza budując kapitał, robi to nie w walucie o dwucyfrowej inflacji, ale w twardych walutach, tak jak niegdyś w dolarze czy marce niemieckiej. Im większe stają się obszary walutowe, im silniej obszary walutowe są ze sobą związane sztywnymi kursami wymiany, tym mniej możliwości ucieczki z danej waluty. Jeśli np. frank szwajcarski związany jest stałym kursem wymiany z euro, to lokata we franka nie stanowi już efektywnego zabezpieczenia przed możliwą inflacją w strefie euro. Konkurowanie obszarów walutowych o dużych inwestorów i drobnych „ciułaczy” jest efektywniejsze niż dyscyplinowanie rządów, jakie obiecuje sobie Huerta de Soto po wspólnej walucie. Hiszpański ekonomista zakłada, że niezależność banku centralnego była najważniejszym czynnikiem stabilności niemieckiej waluty. Sądzi, że gdyby Europejski Bank Centralny był tak niezależny jak Bundesbank, to euro byłoby tak stabilne jak marka. To kolejne błędne założenie. Najistotniejsza bowiem, nie jest zapisana w statutach niezależność banku centralnego, lecz polityczne znaczenie i wpływ „ciułaczy” w krajowych wyborach. W krajach, w których ludzie mało oszczędzają i biorą dużo kredytów konsumpcyjnych, tam do inflacji nie przywiązuje się większej wagi, a co za tym idzie, pozycja banku centralnego jest słaba, natomiast w krajach takich jak Niemcy czy Szwajcaria, gdzie dużo się oszczędza, polityka pieniężna nastawiona na stabilizację ma mocne poparcie społeczne. W okresie istnienia marki miliony niemieckich „ciułaczy”, mających w pamięci inflację 1923 i reformę walutową w 1948 roku, stanowiło realną polityczną siłę. Partie nie tyle bały się Bundesbanku, co gniewu szerokich rzesz niemieckich „ciułaczy”. Emeryci, rzemieślnicy, wysoko wykwalifikowani robotnicy, urzędnicy, pracownicy umysłowi w firmach, przedstawiciele wolnych zawodów – tam gdzie w rachubę wchodziły ich oszczędności, tam kończyły się żarty. Bez tych potężnych sojuszników niezależność Bundesbanku byłaby niczym innym jak zadrukowanym świstkiem papieru. Zmienne kursy walutowe pozwalały krajom z wysokim poziomem oszczędności i niską inflacją chronić swoich „ciułaczy” przed inflacyjną polityką krajów z niskim poziomem oszczędności. Zarazem silne waluty typu marka niemiecka oferowały kotwicę dla „ciułaczy” z innych krajów a swoją polityką odpowiednich stóp procentowych ograniczały innym krajom możliwość zadłużanie się ponad miarę. Problem systemu sztywnych kursów walutowych – zwłaszcza z punktu widzenia oszczędzających – można prosto pokazać na przykładzie ewolucji systemu z Bretton Woods przed jego załamaniem w 1973 roku. USA prowadziły wówczas wojnę w Wietnamie, a dla jej finansowania drukowały pieniądze. Ponieważ Niemcy drukowali mniej pieniędzy niż Amerykanie, to w sytuacji, kiedy pomiędzy dolarem a marką niemiecką istniał stały kurs wymienny, wewnętrzna wartość marki niemieckiej rosła. Kiedy tylko ludzie mają sposobność wymienić coś w niższej wartości na coś o wyższej wartości, to najprawdopodobniej to zrobią. Gdy ktoś ma możliwość zamiany swojego tapczanu na Porsche, to zapewne to zrobi, i większość innych ludzi uczyni podobnie. I tak posiadacze dolarów wymieniali je po stałym kursie na markę, ponieważ spekulowali na zysk wynikający ze zwyżki jej wartości. Bundesbank musiał napływające dolary złożyć do skarbca i drukować więcej marek. Tym sposobem USA i inne państwa eksportowały inflację do Niemiec, co nie było przyjemnym doświadczeniem dla konsumentów i oszczędzających. Ówczesny minister gospodarki i finansów Karl Schiller usiłować temu przeciwdziałać, co kosztowało go utratę stanowiska. Jego następca Helmut Schmidt postawił na nieefektywne kontrole dewizowe. Inflacja w RFN osiągnęła prawie dwucyfrowy poziom, aż w końcu pod ciężarem masy dodrukowanych dolarów system sztywnych kursów wymiany upadł, i Bundesbank mógł znowu prowadzić restryktywną politykę monetarną. To zmienne kursy wymiany walut są zaporą chroniącą kraje nastawionych na stabilizację pieniądza przed zalewem waluty z krajów, gdzie szybko puszcza się w ruch maszyny drukarskie. Koncepcja, że systemowi sztywnych kursów wymiany walut lub ponadnarodowej walucie papierowej typu euro jakoś „bliżej” do standardu złota – Huerta de Soto mówi o „substytucie standardu złota” – polega na błędzie myślowym. Istnieją bowiem jakościowe różnice, które nie pozwalają widzieć w ponadnarodowej walucie papierowej przedsionka albo zbliżenia do standardu złota. Teoretycznie rzecz biorąc zarówno złoto, jak i papier mogą tworzyć stabilną walutę. Jeśli drukowano by określoną liczbę banknotów a potem wymieniano tylko banknoty zniszczone na nowe, wówczas waluta papierowa byłaby tak stabilna jak złoto. Na czym więc polega jakościowa różnica pomiędzy pieniądzem papierowym a złotem? Polega na różnicy kategorii pomiędzy tym co się powinno, a tym, co można robić. W systemie pieniądza papierowego ilość pieniądza w obiegu nie powinna rosnąć ponad miarę i długi państwa nie powinny być finansowane przez bank centralny, natomiast w systemie standardu złota ilość pieniądza nie może nadmiernie wzrosnąć. Ta różnica jest fundamentalna. Istnieje polityczna prawidłowość: wszystko, co jest politycznie korzystne i zarazem możliwe do zrobienia, prędzej czy później zostanie zrealizowane, niezależnie od tego, ile przysiąg złożą politycy, że nigdy, przenigdy tego nie zrobią. Dla polityków nie liczy się to, czego nie powinno się robić, ale to, czego nie można zrobić. Traktat z Maastricht był zgodą do tego, czego nie powinno się robić, a co z tych przyrzeczeń zostało, możemy przekonać się każdego dnia. Przez długi czas panowało wśród ekonomistów przekonanie, że klasyczny standard złota opierał na zgodzie państw oraz banków centralnych i był kierowany przez Anglię i Bank Anglii, które pełniły rolę mądrych przywódców. Przekonanie to obalił jednoznacznie historyk gospodarki Giulio Gallarotti w swojej książceThe Anatomy of an International Monetary Regime. Gallarotti wykazał, że standard złota wykształcił się w drugiej połowie XIX wieku nie dlatego, że dogadały się banki centralne i państwa, ale przeciwnie, dlatego, że wszystkie próby porozumienia się w kwestii wspólnego systemu walutowego zakończyły się fiaskiem. Jest to jeszcze jeden dowód na to, że konstruktywne rozwiązania są rezultatem niekooperatywnego zachowania się uczestników, ponieważ wymusza ono powstanie systemów zdecentralizowanych, z natury rzeczy lepszych z punktu widzenia wolności jednostki. W dwóch dekadach po połowie XIX stulecia odbyło się szereg konferencji walutowych zainicjowanych przez Francję. Francuzi dążyli do globalnego ładu walutowego, ale ich wysiłki spełzły na niczym, ponieważ Wielka Brytania nie była zainteresowana a i Niemcy wolały iść własną drogą. Francuzi przewodzili podówczas łacińskiej unii monetarnej, zbudowanej na standardzie bimetalicznym to znaczy na złocie i srebrze. USA również posiadały standard bimetaliczny, Niemcy – standard srebra. Wyglądało więc na to, że na konferencjach przeforsowany zostanie standard srebra. Jednakże Niemcy na własną rękę zdemonetaryzowali swoje srebro i pod wpływem liberalnego polityka Ludwika Bambergera postawili na złoto, podczas gdy Anglicy jedynie biernie się przyglądali i pozostali przy standardzie złota, który mieli od czasów Izaaka Newtona. Wywoływało to reakcję łańcuchową: ucieczkę od srebra. I tak świat doszedł do standardu złota niczym dziewica do dziecka. To „chwalebna impotencja” rządów i banków centralnych była tajemnicą stabilnej wartości pieniądza. W następnych dziesięcioleciach system dlatego okazał się tak stabilny, ponieważ każdy z uczestników wiedział, że w ostatecznym rozrachunku może polegać wyłącznie na sobie, wszak wszystkie próby dojścia do porozumienia w kwestii stworzenia jednolitego systemu zakończyły się niepowodzeniem. Każdy wiedział, że będzie musiał się sam ratować przed plajtą, żadni dobrzy wujkowie z innych krajów nie przybędą z walizkami pełnymi pieniędzy zabranych swoim obywatelom; nikomu nawet we śnie nie przyszłoby do głowy, że mógłby – w imię „solidarności” – liczyć na pieniądze podatników z innego kraju. Klasyczny standard złota był więc nie dlatego tak stabilny, że politycy byli wówczas bardziej odpowiedzialni, bardziej kochali wolność lub byli oszczędniejsi, ale dlatego, że po prostu nie było nikogo, kto by „ratował” jakieś państwo czy „rynki”. Jeśli wówczas ktoś chciałby rzeczywiście zwiększać ilość pieniądza w obiegu, to afrykańscy robotnicy musieliby w pocie czoła wydobyć więcej złota z kopalni w Afryce Południowej. Takiego systemu nie można sztucznie zbudować jako imitację na drodze międzyrządowych układów, dzięki którym powstało euro. „Nie powinieneś” nie zastąpi „nie możesz”. Ani ponadnarodowa waluta papierowa typu euro, ani międzynarodowy system sztywnych kursów wymiany walut papierowych, który Huerta de Soto stawia wyżej niż system płynnych kursów walutowych, nie mogą funkcjonować, jeśli rządy nie przestrzegają określonych reguł, to znaczy w tym wypadku, jeśli nie uprawiają monetarnej i finansowej wstrzemięźliwości. I w tym leży sedno problemu. Zarówno ponadnarodowa waluta (euro), jak i system stałych kursów wymiennych zakładają – co do zasady – odpowiedzialne i kooperatywne zachowanie wszystkich uczestników. Jeśli w ramach systemu sztywnych kursów walutowych jeden z krajów drukuje więcej pieniędzy, to pompuje inflację do innych gospodarek. Jeśli np. w strefie euro jakieś kraje zadłużają się, wówczas Europejski Bank Centralny zwiększa ilość pieniądza dla wszystkich krajów unii monetarnej i za długi muszą ostatecznie odpowiadać wszyscy. Huerta de Soto myli się sadząc, że wspólna waluta albo system sztywnych kursów walutowych mogą być „substytutem” standardu złota. Jest wręcz przeciwnie – tę rolę może odgrywać w pewnym stopniu system płynnych kursów wymiany walut. On i standard złota mają mianowicie coś ze sobą wspólnego: oba nie zakładają, że aktorzy będą się zachowywać „przyzwoicie”. Oba systemy funkcjonują także pod rządami, którym można przypisać jak najgorsze intencje. W systemie płynnych kursów wymiany walut dany rząd może sobie inflacjonować swoją walutę do woli, aż do momentu, kiedy nadawać się ona będzie jedynie na podpałkę w piecu. Jednakże system płynnych kursów chroni inne kraje przed skutkami takiego nieodpowiedzialnego działania. W klasycznym standardzie złota dany rząd może się zadłużać ile zechce, ale ponieważ złota nie można wydrukować, to ostatecznie może on jedynie negocjować z wierzycielami zmniejszenie lub umorzenie długów, ale nie może ich „spłacić”, drukując pieniądze. Podsumowując: przy stałych kursach walutowych i ponadnarodowej walucie papierowej chodzi o systemy działające w oparciu o kooperację, natomiast standard złota i płynne kursy walutowe zakładają brak gotowości do zgodnej kooperacji. To znaczy w pierwszym przypadku jedna strona musi prosić drugą stronę lub ją zmusić, aby zachowywała się w określony sposób, gdyż tylko wówczas, kiedy obie zachowują się zgodnie z przyjętymi na początku zasadami, system może funkcjonować. W drugim przypadku wszystkie strony wychodzą z założenia, że nikt nie będzie współpracować, dlatego wszystkie wybierają autonomię działania. Pierwszy system zasadza się na „altruizmie”, drugi na „interesie własnym”. Jak wiadomo, bardzo często systemy oparte o „altruizm” funkcjonują o wiele gorzej niż te oparte na „własnym interesie”. Nie należy zatem odwoływać się do rozsądku, dobrotliwości i dalekowzroczności polityków i szefów banków centralnych, lecz do siły politycznych interesów. W gospodarce o wysokim udziale oszczędności wśród wyborców bank centralny ma silniejszy bodziec, aby dbać o stabilność pieniądza; interesy oszczędzających mogą się lepiej przebić w systemie autonomii działania dla poszczególnych banków centralnych niż w jednolitym obszarze walutowym z wysokim udziałem długów. Z tych wszystkich powodów, konkluduje Gérard Bökenkamp, w żadnej mierze nie podzielam opinii pana profesora Huerty de Soto, że system sztywnych kursów wymiany walut lub jednolita waluta dla wielu krajów są lepsze niż wiele walut i system płynnych kursów walutowych, i równie mało przekonuje mnie teza, że euro jest lub może kiedykolwiek stać „substytutem” standardu złota. Jak mówią, „czasami i Homer sie zadrzymie”. Ale tylko czasami, ponieważ na łamach „Börsen-Zeitung” prof. Jesús Huerta de Soto oraz jego szwajcarski uczeń Philipp Bagus (profesor ekonomii na uniwersytecie króla Jana Karola w Madrycie, autor znakomitej, przełożonej na kilkanaście języków, w tym na polski, książki Tragedia euro) opublikowali bardzo słuszny artykuł na temat obecnego kryzysu finansowego, który obnażył niestabilność system bankowego. Zdaniem obu ekonomistów przyczyny owej niestabilności leżą głęboko: banki trzymają środki wystarczające jedynie na częściowe pokrycie ulokowanych w nich pieniędzy. Posiadają przywilej tworzenia pieniądza, którego używają do rozszerzenia masy kredytów. Trwały rozwój potrzebuje realnych oszczędności, czynniki produkcji muszą być dostarczane do samego końca procesu produkcyjnego. Tymczasem dzięki rezerwie cząstkowej jest możliwe, że przedsiębiorstwo otrzymuje nowe kredyty, mimo iż zasób realnych oszczędności nie wzrósł. Stopy procentowe utrzymywane są poniżej poziomu, jaki byłby uzasadniony poziomem realnych oszczędności. Dlatego rentowne wydają się projekty inwestycyjne, które bez ekspansji kredytu nigdy za takowe nie byłyby uznane. Dochodzi do sztucznego boomu. Wcześniej czy później okazuje się jednak, że nie ma wystarczającej ilości realnych oszczędności, aby z sukcesem zakończyć wszystkie rozpoczęte projekty inwestycyjne. Nie finansowano ich bowiem z realnych oszczędności, ale z pieniądza, stworzonego „z niczego”. Kryzys w gospodarce realnej prowadzi do strat w bankach. Kiedy tylko majątek banków zaczyna tracić na wartości, także inwestorzy zaczynają wyciągać z nich swoje pieniądze. Dochodzi do kryzysu bankowego i finansowego. Reakcją nań jest leczenie symptomów i jeszcze większa regulacja banków, ponieważ nikt nie odważa się złapać problemu za rogi, a tym problemem jest tworzenie pieniądza (kredytu) w systemie cząstkowej rezerwy bankowej. Dla rozwiązania tego problemu niezbędne jest – zdaniem autorów – powstanie systemu monetarnego spoczywającego na trzech głównych filarach:
(1) całkowita wolność wyboru waluty
(2) system wolności bankowej i likwidacja banku centralnego
(3) obowiązek stuprocentowej rezerwy w bankach
Huerta de Soto i Bagus wskazują na zalety systemu pełnego pokrycia np. stuprocentowego standardu złota:
1. System pełnej rezerwy zapobiega kryzysom bankowym; w takim systemie banki per definitionem nie mogą popaść w kłopoty z płynnością. Inwestorzy i właściciele kont mogą swoje pieniądze w każdej chcieli wyciągnąć a bank nie stanie się przez to niewypłacalny.
2. Proponowany system zapobiega cyklicznemu występowaniu kryzysów gospodarczych. Przywilej banków operowania rezerwą cząstkową pozwala im tworzyć pieniądz „z niczego” i udzielać kredytów nie mających pokrycia w realnych oszczędnościach. Ta ekspansja kredytowa wywołuje sztuczne ożywienie gospodarcze, które wcześniej lub później obraca się w recesję i depresję. Pełna rezerwa uniemożliwia taką ekspansję kredytową.
3. Pełna rezerwa bankowa stoi w całkowitej zgodności z koncepcją własności prywatnej. Dzięki niej tradycyjne zasady prawa własności obejmują również lokaty bankowe.
4. Proponowany model stuprocentowego standardu złota sprzyja stabilnemu i zrównoważonemu rozwojowi. Unika się strat poprzez kumulację błędnych inwestycji. Przy średnim rocznym wzroście produkcji złota o ok. 2% i wzroście gospodarczym 3% stały spadek cen wynosiłby 1% rocznie. Skutkowałoby to realnym wzrostem płac bez konfliktowych negocjacji płacowych. Podmioty gospodarcze nie musiałyby tracić czasu na poszukiwanie możliwości inwestycji na rynkach finansowych, aby chronić się przed stałym drożeniem towarów i usług. Mogłyby po prostu odłożyć pieniądze i cieszyć się stałym wzrostem siły nabywczej.
5. System położyłby kres gorączkowej spekulacji finansowej. To właśnie tworzenie pieniądza przez banki stwarza możliwości szybkiego wzbogacenia się kosztem innych, rodzi wielką pokusę pozbawionego skrupułów i oszukańczego działania. Szkodzi to uczciwemu, odpowiedzialnemu i długofalowemu tworzeniu wartości gospodarczych.
6. Stuprocentowy standard złota ogranicza władzę i zakres państwa. Ogromna część wydatków państwowych jest dzisiaj pośrednio finansowana na drodze tworzenia pieniądza przez bank centralny i banki komercyjne. Kiedy tej możliwości zabraknie, państwo musi się ograniczyć i dać większą przestrzeń sektorowi prywatnemu. Przy systemie pełnego pokrycia można znieść bank centralny.
7. Proponowany system sprzyja pokojowi. Bez możliwości tworzenia pieniądza „z niczego” i ukrywania w ten sposób przed społeczeństwem kosztów konfliktów wojskowych, wojny ostatnich dwóch stuleci w ogóle by nie wybuchły, a przynajmniej zostałyby skrócone.Wobec systemu pełnego pokrycia w złocie wysuwa się zarzut, że zmniejszyłby znacząco ilość udzielanych kredytów, spowodował wzrost stóp procentowych a tym samym zahamował rozwój gospodarczy. Rzeczywiście, system pełnego pokrycia waluty ograniczyłby udzielanie kredytów. Ale przecież to akurat jest jego największą zaletą. Udzielano by jedynie takich kredytów, które poprzedziło realne oszczędzanie. Nie każdy możliwy projekt inwestycyjny powinien być finansowany a jedynie te, które mają pokrycie w realnych oszczędnościach i dlatego mogą zostać z powodzeniem ukończone. Gospodarka z systemem pełnego pokrycia pieniądza byłaby mniej zależna od bankowych kredytów. Finansowanie z własnego kapitału, z odłożonych zysków odgrywałoby o wiele większą rolę niż w dzisiejszym systemie funkcjonującym na narkotyku „pustych” kredytów. Inny argument przeciwko stuprocentowemu standardowi złota to taki, że ilość pieniądza nie mogłaby rosnąć paralelnie do wzrostu gospodarczego. Powtarza się tu stary mit, że wzrost gospodarczy wymaga wzrostu ilości pieniądza i inflacji. Jednak drukowanie papierowego pieniądza nie tworzy żadnego realnego bogactwa. W standardzie złota, w którym ilość pieniądza rośnie wolniej niż gospodarka, dochodzi do stałego wzrostu siły nabywczej. Dokładnie tak jak dziś podmioty gospodarcze przyzwyczaiły się do stałego spadku siły nabywczej waluty, tak dopasują się do świata, w którym ceny stale spadają. Dla przyszłości ludzkości byłby system pełnego pokrycia (standardu złota) krokiem wielce dobroczynnym, nie tylko zapobiegłby wielu nieszczęściom i niesprawiedliwościom, ale umożliwiłby również zrównoważony, stabilny rozwój. Filozof gospodarczy prof. Gerd Habermann, autor wielu książek m.in. Państwo socjalne. Historia błędnej drogi, Filozofia wolności, publikujący m.in. na łamach „Neue Zürcher Zeitung”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Die Welt”, uważa, że korzeniem kryzysów finansowych jest państwowy monopol pieniężny. Cala historia walutowa to historia nadużywania tego monopolu w postaci dewaluacji i inflacji, ale w przypadku czystego papierowego pieniądza bez pokrycia niebezpieczeństwo nadużycia jest szczególnie wysokie. W naszych czasach bez jakichkolwiek skrupułów manipuluje się pieniądzem i prowadzi całkowicie arbitralną politykę stóp procentowych. Zachodzi powolne, niezauważalne z początku, „zimne” wywłaszczenie oszczędzających, posiadaczy ubezpieczeń na życie itd. Panuje wśród nich ogólna niepewność i rozgoryczenie. Trwa ucieczka w wartości rzeczowe, w inne waluty, albo w „tajną”, międzynarodową, wiecznie obowiązującą „walutę złotą”. W strefie euro usiłuje się zabezpieczyć stabilność supermonopolistycznej waluty papierowej, nie likwidując zasadniczych błędów w konstrukcji unii walutowej, trwa się przy utopii jednolitego obszaru stóp procentowych, dążąc do jeszcze większej centralizacji i ujednolicenia. Realizacja tej utopii zakończyć się może jedynie coraz większymi niesnaskami w Europie, zagraża temu co dobre i korzystne w projekcie jedności europejskiej. Dlatego już dziś trzeba debatować nad demonopolizacją tej niebezpiecznej papierowej waluty jaką jest euro. Dr Thorsten Polleit, główny ekonomista Degussa Goldhandel GmbH, wykładowca na prywatnej uczelni School of Finance and Management we Frankfurcie nad Menem, prezes Ludwig von Mises Institut Deutschland przypomina, że już Johann Wolfgang von Goethe wiedział o pokusie i niszczycielskiej sile papierowego pieniądza bez pokrycia. W drugiej części „Fausta” Mefisto radzi cesarzowi, w którego kraju panują korupcja i przemoc a jego dwór stale żyje ponad stan, aby wypuścił pieniądz papierowy. Na krótką metę kłopoty finansowe cesarza zostają rozwiązane, ludzie wierzą w iluzję pozornego bogactwa. Ale szaleństwo trwa krótko, papierowy pieniądz wpycha państwo w całkowity chaos. Podobnie jak u Goethego, tak i współczesny system jest zalegalizowanym fałszowaniem pieniądza. Kryzys euro jest logicznym skutkiem panowania systemu pieniądza papierowego, czyli pieniądza fiducjarnego (fiat money), narzuconego pod przymusem państwowym. Ściślej rzecz biorąc należy mówić o „nie mającym pokrycia, tworzonym za pośrednictwem kredytu pieniądzu fiducjarnym”. Współczesny pieniądz jest wytworem państwowego monopolu, produkują go państwowe banki centralne, posiadające monopol podaży pieniądza, wymuszony przez państwo za pomocą arbitralnych ustaw jako „legal tender” oraz przez banki komercyjne w postaci kredytu. Z punktu widzenia jego fizycznych właściwości jest to pieniądz zdematerializowany, istniejący w formie bądź kolorowo zadrukowanego papieru, bądź zapisów na dysku komputerów. Pieniądz fiducjarny sam w sobie nie ma żadnej wartości. Obecny system fiat money powstał nie w wyniku gry sił rynkowych, lecz w wyniku celowego zniszczenia systemu pieniądza opartego o wartości rzeczowe. Od początku lat 70. XX wieku nie istnieją na świecie waluty inne niż pieniądz fiducjarny, co ma wyłącznie negatywne skutki gospodarcze, społeczne i polityczne. Stanowi on nie dobrodziejstwo, ale przekleństwo dla narodów; sztuczne zwiększanie „z niczego” ilości pieniądza i kredytu prowadzi do pułapki zadłużenia rządów i banków komercyjnych, jest źródłem cykli gospodarczych: po fazie „boomu” wywołanej tanim pieniądzem przychodzi faza recesji lub depresji, której chce się zapobiec poprzez jeszcze większą ilość kredytu i pieniądza fiducjarnego, innymi słowy chce się zwalczać zło za pomocą środków, które owo zło spowodowały. Dlaczego się tak dzieje? Przyczyna jest natury politycznej. Papierowy pieniądz bez pokrycia jest tworem współczesnej formy państwa, czyli demokracji. Rządy większości i pieniądz papierowy są w pewnym stopniu nierozłączne. To przede wszystkim rządy i uprzywilejowane grupy społeczne są beneficjentami systemu pieniądza fiducjarnego, lub mniemają, że nimi są. W takim systemie następuje stały rozrost aparatu państwowego. Papierowy pieniądz umożliwia bezszmerowe finansowanie obietnic wyborczych i rozrośniętego aparatu finansowo-bankowego przy pomocy sztucznie obniżonych stop procentowych. Rosnąca liczba ludzi jest zależna od siły finansowej państwa, coraz więcej członków społeczeństwa wisi na kroplówce państwowej maszynerii redystrybucji i transferów. Powstaje system „zbiorowej korupcji”, coraz większa liczba obywateli – kalkulując na podstawie własnego interesu – wspiera system. Urzędnicy państwowi, emeryci na państwowej emeryturze, ludzie pobierający zasiłki i inne formy państwowego wsparcia, firmy dostające zlecenia i subwencje od państwa, inwestorzy lokujący zyski i dochody w obligacje państw i banków denominowane w pieniądzu fiducjarnym – ich osobisty byt zależy do państwa i od systemu fiat money. Wszyscy oni, kiedy w kryzysie stają przed wyborem: dać splajtować rządom i bankom czy jeszcze bardziej zwiększyć ilość pieniądza, zawsze wybiorą to drugie. Społeczeństwa, które chwytają się systemu fiat money niczym tonący koła ratunkowego, nieuchronnie ześlizgują się coraz głębiej w kolektywistyczno-socjalistyczny system. Dążenie, aby uchronić system fiat money przed upadkiem, wymaga coraz dalej idących interwencji państwowych. Jako przykład mogą służyć „akcje ratunkowe” w strefie euro, finansowane poprzez jeszcze większe zadłużenie, będące przyszłym wywłaszczeniem w formie jeszcze wyższego opodatkowania i/lub dewaluacji waluty. Chce się przezwyciężyć kryzys unii monetarnej znosząc swobodny ruch kapitałów i wyrównując ryzyka dla wszystkich jej uczestników. Dąży się do stworzenia „unii bankowej”, czyli wspólnoty odpowiedzialności za długi, aby wyeliminować ryzyko bankructwa narodowych aparatów bankowych. Nie należy mieć złudzeń: żadne bariery prawne, żadne ustawy, traktaty, konstytucje nie powstrzymają rządów przed coraz większą agresją wobec praw własności i wolności. Zniesienie konkurencji walut to droga ku deprecjacji waluty i do inflacji, wraz ze zniszczeniem wartości pieniądza zniszczona zostaje gospodarka rynkowa. Jedynym ratunkiem jest zniesienie monopolu państwa w produkcji pieniądza, co w konsekwencji spowoduje odrodzenie się systemu pieniądza rzeczowego, w oparciu przede wszystkim o złoto i srebro. O tym, że tworzenie pieniądza „z niczego” prowadzi do kryzysu, wiedziano już dziesiątki lat wcześniej, dlaczego więc ekonomiści współcześni tego jakoś nie widzą? Kryzys euro jest logiczną konsekwencją pieniądza fiducjarnego, jednak ten fakt nie zajmuje zbyt wiele miejsca w debatach publicznych; obserwujemy ignorancję w kwestiach politycznych i ekonomicznych związanych ze współczesnym pieniądzem. Ta ignorancja, uważa Polleit, nie jest przypadkowa i wiąże się z aktualnym stanem nauk ekonomicznych. Działająca „na zlecenie” upaństwowiona nauka ekonomii w rodzaju neokeynesizmu, odgrywa bardzo istotną rolę jako ideologiczna osłona polityki niszczenia dobrobytu i zorganizowanego złodziejstwa. Zachwala ona nieistniejące korzyści z pompowania pustego pieniądza w gospodarkę, jak np. „nakręcanie koniunktury”, choć faktycznie skutki są dokładnie odwrotne: trwonienie majątku przez błędną alokację kapitału. Starannie przemilcza także fakt, że w wyniku takiej polityki następuje przepływ zasobów z dołu do góry, od biedniejszych do bogatszych – światowa inflacja wzbogaca tych, którzy dostaną forsę pierwsi i zdążą ją wydać po dawnych cenach. Wąska elita Raubritterów ograbia ludzi z coraz większej ilości realnych dóbr przy pomocy psucia (drukowania) pieniądza, obniża wartość stałych dochodów i oszczędności. Ale o tym wszystkim oficjalna nauka ekonomii milczy, zamiast nauki mamy jedynie prymitywną propagandę grup interesów, co nie dziwi w sytuacji, kiedy to ministrowie kultury i oświaty w poszczególnych niemieckich landach decydują w ostatecznej instancji o tym, kto może wykładać na państwowych wyższych uczelniach a kto nie. Naukowców odchylających się od obowiązującej linii politycznej, najzwyczajniej w świecie się nie zatrudnia, twierdzi Polleit. Panowanie klasy politycznej, będącej beneficjentem produkcji pieniądza „z niczego”, jest w ten sposób „zabezpieczone” ideologicznie, zabetonowane prawnie i faktycznie sprawowane. Skutkiem jest polityzacja nauki i zgłupienie nauk ekonomicznych. Subwencjonowane państwowe inwestycje w edukację jedynie pogarszają problem. Warto w tym kontekście przywołać jeszcze opinię prof. Jörga Guido Hülsmanna, który zauważa, że nadal trwają, sto razy obalone, błędne teorie w dziedzinie pieniądza np. mechaniczna teoria ilościowa, mechaniczne teorie cen, teoria „Currency School” i „Banking School”. Przyczyn takiego stanu rzeczy szukać należy w fatalnej ewolucji akademickiej ekonomii po II wojnie światowej; w ostatnich dziesięcioleciach teoretycy pieniądza w coraz większym stopniu stali się pomagierami banków centralnych i innych instytucji walutowych, dostarczającymi im haseł i sloganów. Pragnąc być dla nich „przydatnymi”, przestali studiować i krytycznie weryfikować teoretyczne podstawy dominujących dziś „konwencjonalnych założeń myślowych” w dziedzinie pieniądza. Tomasz Gabiś
Dokument ABW o byłych esbekach. A w nim ekspert PO komisji nadzorującej… ABW Stanisław Hoc, ekspert Platformy Obywatelskiej w Komisji ds. Służb Specjalnych jest jedną z osób wymienionych w dokumencie ABW „Współpraca SB MSW PRL z KGB ZSRR w latach 1970-1990 – próba bilansu”. Hoc jest absolwentem czteroletnich studiów habilitacyjnych w Wyższej Szkole KGB w Moskwie. W opracowaniu Agencja przyznaje, że byli funkcjonariusze SB, współpracujący z KGB, są zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa. O najnowszym opracowaniu ABW pisze „Nasz Dziennik”, który ujawnił, że publikacją zajmie się na jednym z posiedzeń sejmowa speckomisja, której zadaniem jest nadzorowanie służb specjalnych. Portal niezalezna.pl dowiedział się, że w opracowaniu ABW wymienia się Stanisława Hoca. Obecnego eksperta sejmowej speckomisji, o którym „Gazeta Polska Codziennie” pisała już w sierpniu zeszłego roku.
„Prof. Stanisław Hoc, doradca i darczyńca Platformy Obywatelskiej, do 1990 r. był funkcjonariuszem Departamentu II MSW. Jest także absolwentem czteroletnich studiów habilitacyjnych w ZSRS” – pisała Dorota Kania w tekście „Szkolony przez Moskwę esbek ekspertem PO”.
„Ze zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej akt osobowych funkcjonariuszy służb specjalnych PRL wynika, że Stanisław Hoc karierę rozpoczął w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Opolu w październiku 1969 r. Przez kolejne lata wspinał się po szczeblach esbeckiej kariery – w 1983 r. trafił do Departamentu II MSW” – można było przeczytać w „Codziennej”. – „Stanisław Hoc w styczniu 1977 r. został skierowany na szkolenie do Związku Sowieckiego. W tym czasie był już wykładowcą Wyższej Szkoły Oficerskiej im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie, która kształciła kadry służb specjalnych PRL i Milicji Obywatelskiej” – informowała autorka tekstu, który w całości zamieszczamy poniżej.
W sierpniu 2012 r. Hoc był kierownikiem Samodzielnej Katedry Prawa Karnego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu w Opolu. Wykładał również na uczelni Łazarskiego w Warszawie. A co najważniejsze jako ekspert m.in. z dziedziny ochrony tajemnic niejawnych jest konsultantem Platformy Obywatelskiej w sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Sytuacją zbulwersowany jest poseł PiS Tomasz Kaczmarek, który w rozmowie z niezalezna.pl uważa, że Stanisław Hoc powinien mieć natychmiast cofnięty certyfikat dostępu do informacji ściśle tajnych. Równocześnie ma wątpliwości, czy tak się stanie. - Mało to prawdopodobne w Polsce Donalda Tuska, gdzie służby specjalne są w rozsypce – tłumaczy nam poseł Kaczmarek, który jako „co najmniej wielce niestosowne” uważa, że Stanisław Hoc, którego nazwisko pojawia się w opracowaniu ABW o byłych funkcjonariuszach Służby Bezpieczeństwa, obecnie jest ekspertem komisji nadzorującej pracę m.in ABW gb
NASZ WYWIAD: "Była agentura ma tak szerokie wpływy w mediach, iż może sobie pozwolić na wyśmiewanie ważnych spraw" "Brak dekomunizacji i skutecznej lustracji umożliwił sowieckiej agenturze zbudowanie wpływu na życie publiczne, polityczne i gospodarcze na nie spotykaną w krajach zachodnich skalę" - mówi Marek Opioła, poseł PiS, członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych wPolityce.pl: Dlaczego w Polsce wszelkie dyskusje o rosyjskiej agenturze kwitowane są najczęściej uśmieszkiem politowania? Marek Opioła: Moim zdaniem to próba zbagatelizowania zagrożenia, przekonania Polaków, że diabeł nie istnieje. Nie wiem dlaczego. Dla mnie jest to porażające, że tego typu informacje kwitowane są – jak pan zauważył – uśmieszkami politowania.
Uważam, że nie został rozliczony ten czas kiedy służby peerelowskie nie były w pełni samodzielne, kiedy podlegały władzom w Moskwie i pracowały dla całego bloku sowieckiego. Dziś trudno jest na ten temat rozmawiać, dlatego że to jest już tak dawno temu, iż możemy patrzeć na tę kwestię z perspektywy tego co robią dziś byli współpracownicy, czyli dawna agentura. Służby w państwie demokratycznym powinny monitorować jak przepływają powiązania między tymi ludźmi; czy kontaktują się oni ze sobą, jak wyglądają ich sprawy finansowe, przepływ kapitału. To jest bardzo ważna sprawa. Ale to niestety racja, że gdy mowa o rosyjskiej, czy dawnej sowieckiej agenturze w Polsce, to w mediach mainstreamowych pojawiają się uśmieszki. Możemy więc chyba powiedzieć, że była agentura ma tak szerokie wpływy w tych mediach, iż może sobie pozwolić na wyśmiewanie ważnych spraw.
A czy może być tak, że tę rosyjską agenturę operacyjną chroni rosyjska agentura wpływu? Znani są przecież aktorzy, eksperci lotniczy, czy urzędnicy pewnego urzędu centralnego, którzy gdy się odezwą, to jakbyśmy słyszeli Władimira Putina. Każdy skuteczny wywiad przeznacza na agenturę wpływu większość swojego budżetu. To oni kreują odpowiedni klimat, społeczny odbiór danej informacji. To cały system wykorzystywania pewnych ludzi i środowisk na potrzeby sowieckiego, potem rosyjskiego państwa. Już od lat 70. wiemy sporo od uciekinierów ze Związku Sowieckiego o działaniach dezinformacyjnych wywiadu sowieckiego i o tworzeniu sieci wpływowych środowisk w różnych państwach na Zachodzie. Nie ma wątpliwości, że dziś działa to w identyczny sposób.
Bodajże w 2011 roku ukazał się artykuł w prasie brytyjskiej, w którym mowa była o potężnej penetracji ze strony służb rosyjskich. Porównywalne to było z sytuacją z czasów „zimnej wojny”. Jednak Wielka Brytania nie graniczy z Rosją tak jak my, zaś u nas problem spenetrowanie naszego kraju przez agenturę rosyjską jest bagatelizowany. Tak ogromny problem dotyczy kraju, który nie był przecież w Układzie Warszawskim. Po upadku ZSRR Polska demokracja i polski kapitalizm był budowany w oparciu o sowiecką agenturę. Brak dekomunizacji i skutecznej lustracji umożliwił tej agenturze zbudowanie wpływu na życie publiczne, polityczne i gospodarcze na nie spotykaną w krajach zachodnich skalę. Powstałe po 20 latach opracowanie oparte na jawnych źródłach i analizujące promil tego problemu to dowód na ogrom pracy, który jest jeszcze przed nami jeśli chcemy, aby nasza demokracja była bliższa Londynowi niż Moskwie. Tak, mowa była w tym artykule o 300 agentach. Tak naprawdę jutro - mam nadzieję – dowiemy się od przedstawicieli Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jak wygląda ta sytuacja w rzeczywistości. Ale ja bym chciał, abyśmy w Polsce żyli w takich samych warunkach i normach prawnych jak Brytyjczycy, np. pod względem informowania i uświadamiania opinii publicznej o realnych zagrożeniach i przedstawiania ich w sposób możliwie otwarty. My się czegoś dowiadujemy jako członkowie komisji, ale nie możemy się tym podzielić z opinią publiczną. A Polacy potrzebują przecież takiej informacji jak służby radzą sobie z różnymi zagrożeniami ze strony różnych wywiadów. Rozmawiał Sławomir Sieradzki
Tytuł profesora Władysława Bartoszewskiego do prokuratury Tytuł profesora znalazł się przed nazwiskiem Władysława Bartoszewskiego na oficjalnym dokumencie informującym o przyznaniu mu Nagrody im. Adama Mickiewicza przez Komitet Trójkąta Weimarskiego. Przed nazwiskiem pełnomocnika rządu Donalda Tuska obok tytułu profesorskiego umieszczono także stopień doktorski i habilitację. Jest to niezgodne z prawdą, gdyż Władysław Bartoszewski formalnie posiada średnie wykształcenie. Pewien obywatel niemiecki postanowił zaskarżyć do prokuratury uporczywe i niezgodne z niemieckim prawem tytułowanie Władysława Bartoszewskiego w Niemczech mianem profesora.Jak dowiedział się "Nasz Dziennik", chcący zachować anonimowość obywatel niemiecki, lekarz radiolog, nie uzyskawszy ani od władz miasta Weimar, ani od Komitetu Trójkąta Weimarskiego wyczerpującego wyjaśnienia faktu niezgodnego z prawem umieszczania tytułu profesora i doktora habilitowanego przed nazwiskiem Władysława Bartoszewskiego, skierował sprawę do prokuratora. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" stwierdził, że odpowiedź Komitetu Trójkąta Weimarskiego na jego pytanie: dlaczego pomimo prawnego zakazu organizacja ta nadal umieszcza nieprawdziwe tytuły naukowe przed nazwiskiem Władysława Bartoszewskiego, była całkowicie niewystarczająca, ponieważ ograniczyła się jedynie do podania złośliwej łacińskiej maksymy "Si tacuisses philosophus mansisses" (Gdybyś milczał, byłbyś filozofem) i do sugestii, aby więcej nie przysyłał do komitetu żadnych pism w tej sprawie. Wnoszący skargę - jak nam powiedział - ma na uwadze jedynie sprawiedliwość i równe traktowanie wszystkich ludzi.
Opowiedział nam historię jego znajomego, także lekarza, którego niemiecki sąd skazał kilka lat temu na 180 tys. marek grzywny za używanie tytułu naukowego niezgodnie z prawem. - Postanowiłem skierować sprawę do prokuratury - powiedział nam niezgadzający się z fałszywą tytułomanią lekarz radiolog. Sprawą tytułu profesora Władysława Bartoszewskiego zajęła się także lokalna gazeta z Turyngii, która poinformowała, że wcześniej niemieckie ministerstwo spraw zagranicznych po podobnych zastrzeżeniach zweryfikowało na swoich stronach internetowych biografię Władysława Bartoszewskiego i usunęło sprzed jego nazwiska ten tytuł. Teraz - pisze "Thueringische Landeszeitung" - sytuacja się powtarza w wyniku ponownego umieszczenia na dokumencie państwowym przed nazwiskiem pełnomocnika polskiego rządu tytułu profesora. Jak informuje ten niemiecki dziennik, burmistrz Weimaru Fritz von Klinggraeff miał stwierdzić w tej sprawie, że ze względu na zasługi Władysława Bartoszewskiego nikt nie będzie podawał w wątpliwość jego tytułu profesorskiego.
- Nadal będziemy konsekwentnie tytułować Bartoszewskiego profesorem - powiedział rzecznik prasowy burmistrza Weimaru. Gazeta "Thueringische Landeszeitung" przyznaje, że gościnny tytuł profesorski nadały Władysławowi Bartoszewskiemu uniwersytety w Monachium i Augsburgu. Pod koniec lipca niemieckie MSZ po podobnej interwencji usunęło na swoich oficjalnych stronach internetowych słowo "profesor" sprzed nazwiska Władysława Bartoszewskiego. Wtedy do ministerstwa trafiły zażalenia, że tytuł profesora jest tam umieszczony niezgodnie z prawem, gdyż w Niemczech przysługuje on jedynie po spełnieniu odpowiednich warunków prawno-akademickich, które w tym wypadku są niedopełnione. Waldemar Maszewski, Hamburg
20.03.13 Cui bono? - dla kogo korzyści wynikają z budowanego ustroju, ustroju grabieży, niesprawiedliwości, marnotrawstwa i niszczenia ludzkiej energii.. Przecież nie dla tych, którzy pracują i prowadzą normalne firmy produkujące i świadczące usługi. Cały ten ustrój budowany jest w interesie biurokracji i zaprzyjaźnionych z nią ludzi.. Reszta jest ofiarami tego ustroju.. Beneficjenci- i ofiary.. Na przykład w roku 2002 , w kwietniu, spółka Agora wydająca Gazetę Wyborczą dostała kredyt z Pekao S.A.- 500 milionów złotych- na 16 rat i osiągnęła w roku 2003 zysk- 8 milionów złotych. Kapitał Pekao S.A. w roku 2002 wynosił 7,16 miliardów złotych, a zgodnie z zasadami banku, bank mógł pożyczyć 5% wartości kapitału, czyli 358 milionów. Pożyczył milionów- 500.. Kto był wtedy szefem banku? Pan Jan Krzysztof Bielecki, obecnie w Radzie Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku., któremu niedawno groził nieznany mężczyzna, że go zabije.. W zawiązku z tym w otoczeniu premiera pojawili się uzbrojeni agenci BOR uzbrojeni w broń długą.. W karabinki SCAR, opracowane specjalnie na potrzeby amerykańskich komandosów. Waży 3,5 kg, w magazynku ma 35 naboi, a doświadczony żołnierz może oddać z niego 500 strzałów na minutę..(!!!!).. Ma skróconą lufę przydatną do walki w małych, ciasnych przestrzeniach oraz w pomieszczeniach: przezroczyste magazynki pozwalająca w każdej chwili sprawdzić, ile pocisków zostało do wystrzelenia, specjalny celownik, a także latarkę.. Ostatni nabój zawsze można zostawić dla siebie- tym bardziej, że jest przezroczysty magazynek.. I jakoś nie słyszałem, żeby ktoś się czepiał z Nadzoru Bankowego, że Bank Pekao S.A. złamał swoje zasady i pożyczył więcej- niż powinien. Tak jakoś dziwnie wszystko uchodzi w tłoku wydarzeń, tak jak fakt, że nieżyjący już dzisiaj Robert Schuman, współtwórca” wspólnej Europy”, był członkiem francuskiego rządu Vichy w czasie okupacji niemieckiej.. Kolaborancki rząd się oczywiście potępia, ale pana Roberta Schumana wynosi się pod niebiosa Zresztą na razie obowiązuje spółka Niemiec i Francji przy budowie socjalistycznej Europy opartej o” demokrację i prawa człowieka”.. Niemcy finansują francuskie rolnictwo i wkładają w budowę IV Rzeczy Niemieckiej swoje pieniądze.. i nie tylko swoje, bo i innych krajów, będących częścią państwa o nazwie oficjalnej- Unia Europejska.. Tym bardziej jak kanclerz Schroeder stwierdził swojego czasu, że” okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”. Poszczególne części państwa płacą kontrybucję na rzecz Centrum.. W naszym przypadku są to miliardy złotych.. Z powrotem dostajemy pieniądze na budowę budżetowego socjalizmu w gminach, no i na wydumane „ projekty” różnych pomysłowych ludzi, który potrafią uzasadnić swoje pomysły i za nie dostać unijne pieniądze.. Na przykład przeliczyć ptaki w okolicy, albo żaby. .Zawsze są to jakieś pieniądze, ale czy wydane sensownie? ..Powstaje olbrzymi segment budżetowy, który trzeba utrzymywać, czyli obkładać podatkami prywatne podmioty gospodarcze i przymuszać je do utrzymywania różnych budżetowych fanaberii w postaci muzeów, hal sportowych, pływalni, szkoleń w różnych zakresach głupoty.. Mamy coraz większy segment budżetowy do utrzymania, przy kurczącym się segmencie prywatnym tworzącym bogactwo.. Właśnie GUS podał dane, że produkcja w Polsce spadła o 2%. Czyli bezrobocie wzrośnie…”Analitycy”, czyli szamani „ gospodarczy” wróżący z fusów- twierdzili, że” miała spaść” o 1,7.%.. Ach- miała!. To tak jak z pogodą..” Miała być” już wiosna, a jest nadal zima.. To znaczy kto miał już ustanowić wiosnę..(???) Może Sejm przegłosowałby demokratycznie, żeby była już wiosna, i żeby bezrobocie spadło, bo ruszyłyby prace polowe.. Przecież praktycznie cała wieś przebywa na dotacjach socjalnych na poziomie- o ile mnie pamięć nie myli- 30 miliardów złotych.. Dopłaty do hektarów, dopłaty do paliw, dopłaty, dopłaty i jeszcze raz dopłaty.. Prawdziwy skansen dopłat.. Komu korzyści? Cui bono? No i kto za to płaci.. Na pewno Unia- jak twierdzi propaganda.. Bo Unia pieniądze ma.. A jak jej brakuje to dodrukuje.. Może oczywiście w przyszłości wykorzystać wariant cypryjski.. Wziąć sobie z prywatnych kont , ile dusza socjalisty zapragnie.. Pod warunkiem, że socjaliści mają dusze, tak jak żelazka naszych babć.. A ponieważ biurokracji brakuje pieniędzy na budowę socjalizmu europejskiego, to ciągle nie ustają w wymyślaniu nowych sposobów rabunku firm i ich konsumentów.. Właśnie Komisja Europejska, nasz nowy rząd, nalega, żeby podnieść podatek VAT z 8 procent na 23 w sprawie środków medycznych wykorzystywanych przy leczeniu pacjentów. Żeby byli leczeni drożej niż są leczeni obecnie.. Bo są leczeni za tanio. A tanio znaczy źle… A istotą pomysłów socjalistów europejskich jest to, żeby wszystko było droższe.. Na przykład, żeby ceny panujące w landzie Polska- były zbliżone do cen” europejskich”, wtedy na pewno staniemy się pełnokrwistymi Europejczykami, których już miliony przebywają na zasiłkach i korzystają z uroków bezrobocia wywołanego wysokimi podatkami, a co za tym idzie- wysokimi cenami. To ujednolicanie skończy się oczywiście katastrofą.. Tak jak każdy socjalizm budowany na stertach z ludzkich ciał.. Do tego dojdą nowe sposoby magazynowania gazu LPG, nie wiem jeszcze dokładnie jakie, ale jak” nowe” administracyjnie – ustanowione przez biurokrację europejską to na pewno będzie drożej.. Już’” analitycy”: wyliczyli, że cena jednego litra gazu do samochodów, zwiększy się z tego tytułu o 4 grosze. Przełkniemy i te 4 grosze od litra.. Jak wymogi magazynowania gazu będą zbyt wyśrubowane , bo biurokracja wymyśli sobie jeszcze bardziej bezpieczne sposoby przechowywania gazu, to splajtuje część firm i bezrobocie znowu wzrośnie.. I znowu nasili się walka biurokracji z bezrobociem poprzez podwyżkę podatków i cen, co znowu spowoduje kolejne fale bezrobocia i kolejną bezkompromisową walkę z bezrobociem na śmierć i życie.. Do końca świata i o jeden dzień dłużej. Aż zostaną tylko bezrobotni- i biurokracja z potężnymi długami nie do spłacenia.. I sprawę rozwiąże jedynie wojna.. Tak jak dwie poprzednie wywołane przez pazernych bankierów , bardzo wpływowych i żadnych finansowej krwi.. „Z więźnia musimy wycisnąć wszystko w trzech pierwszych miesiącach, potem nic nam po nim”- twierdził Aronowicz Frenkl- generał NKWD. No pewnie, co komu po wyciśniętych zwłokach.? Najwyżej utylizacja- i na mydło.. Ze skóry zwierząt mydła się już nie robi- ale dlaczego nie robić z ludzi? W końcu żyjemy w czasach humanizmu.. Tak jak w czasach demokracji- z całą towarzyszącą jej pornografią.. I z rolą świń tresowanych do szukania trufli.. Cui bono? Komu korzyści? A propos Agory: pan Stefan Kisielewski, najwybitniejszy publicysta PRL-u, współzałożyciel konserwatywno- liberalnej partii Unia Polityki Realnej , to on wymyślił termin ”konserwatywno- liberalna” stwierdził swojego czasu:” Wódki z Michnikiem pić już nie będę, bo się nim brzydzę”(!!!) No cóż… Trzeba jątrzyć rany, żeby nie zarosły podłością WJR
Co nam się w UE należy bez łaski? Polska nie jest w UE z łaski, tylko z obustronnego wyboru, z którego wynikają określone prawa
1. Polskim rolnikom na lata 2014-2020 należy się z UE 42 miliardy Euro! Ilekroć wypowiadałem taka tezę, tylekroć słyszałem w odpowiedzi, ze nic im się nie należy, a jeśli cokolwiek dostana, to i tak będzie dla nich łaska. I to nie w Brukseli słyszałem taka odpowiedź, tam akurat doskonale wiedzą ile się komu według sprawiedliwych zasad z unijnego budżetu należy. Takie odpowiedzi słyszałem w Polsce, od „Europejczyków”, przekonanych, że obecność Polski w `unii Europejskiej jest aktem łaski, za którą powinniśmy dozgonnie w pokłonach dziękować, czapką do ziemi po polsku…
2. A przecież nie jesteśmy w Unii z łaski, tylko z wyboru. Naszego wyboru, że tam weszliśmy i Unii wyboru, ze nas przyjęła. Nikt nikomu nie robił łaski. Dla nas trochę więcej pieniędzy, dla nich otwarty polski rynek i przesunięcie granicy UE z Odry (80 km od Berlina) na Bug (800 kim od Berlina). Korzyści obustronne, i tylko można się spierać, dla kogo większe, dla nas czy dla nich. A skoro jesteśmy w Unii, to nikt nam nie robi łaski ani przy dzieleniu unijnych pieniędzy, ani przy stanowieniu unijnego prawa. Pewne rzeczy nam się należą… tak jest – należą się! – z faktu, ze jesteśmy jako państwo członkiem UE.
3. Czy nam ktoś robi łaskę, że wsiadamy samochód i jedziemy sobie do Niemiec bez kontroli? Nie, to żadna łaska, my tez nie robimy Niemcom łaski, ze oni mogą sobie przyjeżdżać do Polski bez kontroli. Bo takie są unijne zasady. Czy ktoś nam robi łaskę, że polska firma bez żadnych ceł sprzedaje w Hiszpanii główne hity polskiego rolnictwa, czyli kawę i herbatę? Nie, nikt nam łaski nie robi, bo hiszpańskie firmy też mogą sprzedawać w Polsce swoje wino, banany, czy samochody. Czy nam ktoś robi łaskę, że polska młodzież może pracować na londyńskich zmywakach albo że że bezrobotne polskie kobiety mogą zarabiać opieką nad staruszkami w nimieckich domach starców? Nie, nikt nam łaski nie robi, bo angielska młodzież też może pracować na polskich zmywakach, a bezrobotne niemieckie kobiety też mogą też mogą zarabiać opieka nad staruszkami w polskich domach starców. A zatem – i tu apeluję do czytelników o skupienie – polskim rolnikom należy się 42 miliardy Euro, na tej samej zasadzie, na której francuskim rolnikom należy się 70 miliardów, niemieckim 50 miliardów, a duńskim siedem. Należą się te kwoty, gdyby przyjąć,że wszyscy jesteśmy w Unii na równych prawach. Gdyby Polska nie była w Unii, polskim rolnikom nic by się należało, ale ze jesteśmy w Unii, to im się należy, na tych samych, równych zasadach, na których innym rolnikom tez się należy. Czy to jest jasne, szanowni komentatorzy?
4. O tej równości unijnych praw najtrudniej jest przekonywać w Warszawie, bo już w Strasburgu dajmy na to, idzie nie najgorzej. Przekonaliśmy Parlament Europejski, żeby – skoro już nie chce i nie może dać tych 42 miliardów – niech da chociaż 36 miliardów. I dał, w zeszłym tygodniu przegłosował. Problem w tym, że to polski rząd przekonuje, że wystarczy nam 28 miliardów, że to i tak dużo, wręcz za dużo i że polska wieś dostała najwięcej. Siadamy właśnie do negocjacji (ja jako sprawozdawca grupy EKR też siadam) między propozycjami Parlamentu (36 mld) i Rady (28 mld), a rząd Polski nie ustaje w przekonywaniu, że te 28 miliardów to naprawdę bardzo dużo, więcej nam nie trzeba, w zasadzie to można nam nawet uszczknąć jeszcze trochę. Bo więcej nam się nie należy, bo jesteśmy w Unii z łaski…
5. Prawo i Sprawiedliwość tej łaski nie uznaje i dlatego z uporem przekonuje, ile się Polsce należy, według prawa, nie według przywileju. I to przekonywanie – jak pokazały głosowania rolnicze w Europarlamencie – przynosi dobre skutki. I tylko żal, że rząd to marnuje…
Wojciechowski
Dokąd płyną pieniądze z NFZ? Rywalizacja o dochodowe kontrakty medyczne i system motywacyjny lekarzy doprowadziły do tego, że pacjenci mają nie lada kłopoty. A NFZ nie potrafi określić jak duże pieniądze przeznacza na prywatne lecznice. Narodowy Fundusz Zdrowia z roku na rok dysponuje coraz większą pulą pieniędzy. W 2011 r. wydał blisko 60 mld zł na rzecz wykonanych umów, a plan finansowy na 2013 rok to ponad 65,7 mld zł na świadczenia zdrowotne. Z kolei w 2004 r. kwota za wykonane świadczenia wynosiła jeszcze ponad 30,5 mld zł. Potrzeby finansowe służby zdrowia są duże i coraz więcej świadczeniodawców zajmuje miejsca na tak zwanym „rynku usług medycznych”, gdzie publiczne i prywatne placówki ostro rywalizują o kontrakty Narodowego Funduszu Zdrowia. Najbardziej atrakcyjna z pozycji świadczeniodawców jest onkologia. Natomiast NFZ nie jest w stanie sukcesywnie kontrolować wszystkich miejsc, w których kontrakty te są realizowane. Jak mówi rzecznik NFZ, Andrzej Troszyński, Narodowy Fundusz Zdrowia nie posiada w ogóle danych statystycznych, które wskazywałyby ile procent środków na służbę zdrowia płynie do publicznych, a ile do prywatnych placówek medycznych, do których zaliczają się także wielkie koncerny medyczne. Niektóre z nich utrzymują się nawet w dwóch trzecich z pieniędzy od NFZ.
– NFZ nie interesuje się tym, jakiej osobowości prawnej jest placówka, która ubiega się o kontrakt, bo wszystkie mają mieć równe szanse – mówi rzecznik. Możliwości kontrolne funduszu zdrowia są tak ograniczone, że trudno mówić o jakiejkolwiek częstotliwości sprawdzania placówek.
- W jednym roku NFZ kontroluje jedną czwartą wykonywanych umów na danym obszarze – mówi Andrzej Troszyński.
W zarządzeniu NFZ dotyczącym kontroli jest mowa o kontrolowaniu świadczeniodawców i innych podmiotów, które zawarły umowę z NFZ nie rzadziej niż raz na pięć lat, chyba, że nie pozwalają na to możliwości organizacyjne. Z kontroli przeprowadzonych przez NFZ w 2012 roku wynika m. in., że placówki medyczne wykazywały w dokumentacji świadczenia, których w ogóle nie wykonały. Wśród nieprawidłowości ze sprawozdania znajdują się np. rejestrowanie każdego, nawet telefonicznego kontaktu pacjenta lub członków jego rodziny jako wizytę, podwójne rozliczanie badań, wykorzystywanie danych pacjentów w celu tworzenia w dokumentacji fikcyjnych wizyt, wykazywane świadczeń medycyny pracy jako innych świadczeń do rozliczenia z NFZ czy nawet wskazanie pacjenta SOR jako pacjenta np. oddziału chirurgicznego.
- Ujawnianie wyników kontroli zależne jest od wielu czynników. Jeśli na przykład działania kontrolne spowodują konieczność poinformowania organów ścigania, to oczywiście wyniki kontroli nie będą ujawniane do momentu zakończenia wszelkich procedur przewidzianych w takich wypadkach prawem – odpowiada Mariusz Szymański, rzecznik gdańskiego oddziału NFZ. - Czasem na świadczeniodawców nakładane są kary, od których przysługuje droga odwoławcza. Do jej zakończenia również nie ujawniamy wyników kontroli - dodaje. Pomimo ogromnej liczby lecznic w Polsce dostępność usług służby zdrowia stale się pogarsza. Osoby ciężko chore i wymagające natychmiastowej pomocy odczuwają to najbardziej. W Polsce służba zdrowia opiera się na systemie składkowym, który z założenia ma przekazywać pieniądze tych, którzy do lekarza chodzą rzadko na rzecz innych, m. in. ludzi wymagających kosztownego leczenia. Ale są też ci, którzy nie chodzą do lekarzy wcale albo leczą się prywatnie. Ci tym bardziej dziwią się długim kolejkom w lecznicach. Ani rząd ani Ministerstwo Zdrowia nie przedstawiają jeszcze pomysłu na zmiany w systemie, który nawet wynagradzania lekarzy uzależnia od liczby przyjętych pacjentów i rodzaju udzielanych świadczeń. Ministerstwo Zdrowia pracuje właśnie nad projektem ustawy o decentralizacji NFZ-u, czyli likwidacji centrali NFZ. Z kolei związkowcy, którzy szykują się do strajku na Śląsku domagają się całkowitej likwidacji NFZ-u na rzecz powrotu do regionalnych kas chorych, mniej zależnych od ministra i od premiera. Uważają, że właśnie do kas chorych i do potrzeb regionów ma być dostosowywania polityka finansowa zdrowia. Podnoszą także potrzebę ustanowienia obowiązkowych składek zdrowotnych we wszystkich umowach cywilnoprawnych dla pracowników. Obecnie pieniądze na opiekę medyczną rozdziela centrala NFZ-u. W przypadku systemu kas chorych, regionalne kasy dysponowały środkami, które pochodziły ze składek podatników z danego regionu. Dla tych kas, którym zabrakło pieniędzy pomocny był fundusz wyrównawczy. Tomasz Ziółkowski, wiceprzewodniczący częstochowskiego ZR NSZZ „Solidarność” twierdzi, że bez zwiększenia nakładów na służbę nie uda się poprawić jej ciągle pogarszającej się sytuacji.
- Nie ma idealnego systemu w żadnym kraju, bo służba zdrowia potrzebuje ciągłego wsparcia finansowego – mówi. Ale według niego samo zwiększenie nakładów finansowych także nie wystarczy. Uważa, że konieczne są także decentralizacja Narodowego Funduszu Zdrowia oraz sprawniejszy nadzór wojewodów nad podległymi im placówkami, ponieważ każde województwo ma swoją specyfikę i inne potrzeby. To wojewoda ma wpływ na to, jakie placówki będą zabezpieczać usługi medyczne. Bywa, że nowo powstające placówki, które spełniają minimum kryteriów wygrywają kontrakty na leczenie, a po jakimś czasie odbiera im się te kontrakty. I zdarza się, że przy okazji bezpowrotnie zamyka się całe oddziały.
- Nie ma już czasu na to, żeby zastanawiać się, które reformy były gorsze. Służba zdrowia to wspólna sprawa, o którą trzeba dbać w porozumieniu – mówi Tomasz Ziółkowski. W całej Polsce w ciągu ostatnich kilkunastu lat powstało mnóstwo nowych podmiotów, które rywalizują o kontrakty. Prywatne placówki wygrywają kontrakty na wiele dobrze wycenianych i nielimitowanych usług. O ile prywatne podmioty mogą organizować wykonywanie listy zabiegów konkretnego typu, szpitale publiczne mają obowiązek przyjąć każdego chorego. Zdarza się nawet, że aby wygrać lepszy kontrakt placówki wypożyczają sprzęt na czas kontroli, aby pokazać gotowość wykonywania dużej ilości usług. Z kolei w publicznej służbie zdrowia dochodzi do sytuacji, że sprzęt do badań USG jest używany tylko dwa dni w tygodniu. Bywa, że w przychodniach medycznych wypisuje się skierowania możliwe do zrealizowania tylko do konkretnych miejsc, np. do swoich central. Zarówno w prywatnych przychodniach, gdzie świadczy się usługi ze środków NFZ, jak i w ośrodkach państwowych dochodzi do pobierania łapówek przez lekarzy. Ewa Tylus
Bilet do Stalinogrodu Nagle pojawił się dla Wałęsy ten „archimedesowy punkt oparcia”, który pozwolił mu na chwilę wybić się z cienia zapomnienia. Wystarczył okrzyk: „Pederaści za mur”! Dla każdego, kto trochę zna Wałęsę, jego „szczerość” w wyrażaniu swojej opinii na temat mniejszości homoseksualnej należy rozumieć jednoznacznie – jako objaw nienawiści do ludzi inaczej niż on myślących. Pozostaje pytanie, dlaczego Lech Wałęsa nagle pozwolił sobie na publiczne ujawnienie swojej homofobii? Najbardziej prawdopodobna odpowiedź brzmi: ponieważ nienawiść do każdego, kto nie myśli tak jak on, drążyła byłego prezydenta coraz głębiej i musiała w końcu znaleźć ujście. Co więcej, w tym akurat wypadku trafnie wyczuł silne społeczne zmęczenie nachalną i bezwstydną propagandą środowisk antynarodowych i antykatolickich, firmowaną przez grupę politycznych aktywistów homoseksualizmu.
Homoseksualiści – trampolina do sukcesu Wałęsa już od dawna cierpi z powodu ciągłego spadku swojej popularności oraz wzrostu lekceważenia i niechęci większej części społeczeństwa wobec jego osoby. Wiele lat temu musiał zrezygnować z marzeń o powrocie do władzy, ale chciałby nadal odgrywać jakąś, choćby pozorną, rolę publiczną. Tymczasem stanowisko opinii publicznej wciąż było nieubłagane – niechęć, a przynajmniej wstyd i zażenowanie, całkowicie dominowały nad resztkami dawnego sentymentu do byłego prezydenta. I nagle pojawił się dla Wałęsy ten „archimedesowy punkt oparcia”, który pozwolił mu na chwilę wybić się z cienia zapomnienia. Wystarczył okrzyk: „Pederaści za mur”! Znowu, jak w bezpowrotnie straconych i odległych czasach, zdawało się, że niespełniony „wódz” mógł zachwycić się sobą i krzyknąć: „Popiera mnie prawie cały naród”. Nagle biedak, który częściej słyszał o sobie „Bolek” niż „prezydent”, znalazł w sobie tyle dumy, by rzucić: „W żadnym przypadku nikogo nie będę przepraszał”. Oczywiście, jak to ma Lech Wałęsa w zwyczaju, usiłując wykręcić kota ogonem, natychmiast wszędzie rozgłosił, że on homofobem na pewno nie jest, że nawet ma kolegów-gejów. Ale faktem jest, że gdy już chyba nikt w powrót „starego mistrza” nie wierzył, okazało się, że w ocenie vox populi i jego nastrojów Lech Wałęsa jest nadal sprawny. Ludzie naiwni i co istotne zmęczeni i rozgoryczeni nachalną propagandą homoseksualnych i lewackich aktywistów masowo wyrażają swoje uznanie i poparcie dla słów byłego prezydenta w internecie, dziwiąc się, że to akurat on był w stanie w końcu „nazwać rzeczy po imieniu”.
Kolejne polityczne błazeństwo W ten sposób Lech Wałęsa odzyskał część społecznego zaufania, mimo że nie przyznał się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, nie wytłumaczył się z obrony komunistów po 1989 r. i nie przeprosił za swoje barbarzyńskie słowa znieważające prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wypowiadane zarówno przed, jak i po 10 kwietnia 2010 r. Ponurym paradoksem jest to, że słowa Lecha Wałęsy o homoseksualistach, które część społeczeństwa widzi dziś jako wyraz jego odwagi, nonkonformizmu oraz przemiany, są tak naprawdę tylko potwierdzeniem jego całej dotychczasowej drogi publicznej. Wałęsa nic się nie zmienił. Tak naprawdę właśnie wrócił do „korzeni” swojej strategii politycznej. W tym kontekście stwierdzenia, że homoseksualiści powinni „siedzieć za murem” niepokojąco przypominają dawne okrzyki: „Syjoniści do Syjonu”? Jeszcze brzmi mi w uszach odpowiedź Lecha Wałęsy, gdy na moje żądanie, by przeciwstawił się antysemickim ekscesom podczas kampanii prezydenckiej, odpowiedział: „Chcesz, żebym przegrał wybory?”. Ten człowiek tak sobie wyobraża Polskę, tak ocenia Polaków, takimi cynicznymi i groźnymi metodami posługuje się, gdy przynosi mu to korzyść. Homoseksualizm jest dla niego tylko kolejnym błazeństwem, mającym pomóc mu w powrocie do polityki. A jak wygląda polityka w wykonaniu Lecha Wałęsy, już widzieliśmy. Można stwierdzić, że najchętniej wszystkie mniejszości, a szczególnie te większe, takie jak Prawo i Sprawiedliwość – chciałby zamknąć za murem.
Niech Lech Wałęsa przeprosi! Wszystko więc wskazuje na to, że Lech Wałęsa najbardziej zachwycił tych Polaków, którzy myślą o gejach jako podludziach. Na szczęście w tym owczym pędzie popierania Wałęsy słychać też głosy rozsądku. Zwykli ludzie zwracają z jednej strony uwagę, że Lech Wałęsa znowu epatuje swoją nienawiścią, z drugiej strony wskazują na hipokryzję salonu (jego reprezentantów takich jak Monika Olejnik), który oburza się, gdy ktoś powie coś złego na temat homoseksualistów, ale przyzwala na szkalowanie prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego, a nawet temu przyklaskuje. Widać część społeczeństwa potrafi trzeźwo ocenić kolejną tragifarsę w wykonaniu Wałęsy i dostrzec prostactwo i agresję za nią stojące. Wałęsa ma prawo dokładać starań, aby odzyskać swoją popularność. Powiem więcej – chciałbym, żeby mu się to udało. Ale pod warunkiem, że na zawsze wyrzeknie się zatruwania debaty publicznej jadem swojej nienawiści do wszystkich, którzy myślą inaczej. Pod warunkiem że wyrzeknie się współpracy ze wszystkimi, którzy niszczą tę debatę razem z nim. Że przestanie ciągać mnie po sądach, przyzna się do swojej mrocznej przeszłości, przeprosi ofiary swojej działalności – tak za czasów PRL, jak i III RP – w końcu przeprosi wszystkich Polaków. Niestety nic nie wskazuje na to, by były prezydent miał zamiar to uczynić. Zamiast tego Wałęsa powtarza schemat zachowania, który najlepiej moim zdaniem opisuje pewien stary dowcip: Działacz PZPR prosi w kasie PKP o bilet do Stalinogrodu. Mówią mu: Człowieku, nie ma już Stalinogrodu, znowu są Katowice. A komunista mówi: To proszę bilet do Katowic, a ja i tak pojadę do Stalinogrodu. Krzysztof Wyszkowski
Sikorski kosmitą podobnym do człowieka Prezentujemy treść sejmowego wystąpienia posła PiS Krzysztofa Szczerskiego po przedstawieniu przez ministra Radosława Sikorskiego o tegorocznych priorytetach w polityce zagranicznej. Pani Marszałek ! Wysoka Izbo! Panie Ministrze, im dłużej pana słucham, tym bardziej dochodzę do przekonania, że jest pan pierwszym w historii kosmitą, który jest tak podobny do człowieka, że wielu ludzi z pewnością daje się nabrać. Ale jestem też coraz bardziej pewny, że jakby pana mocniej uderzyć w plecy, to rozległby się głuchy metaliczny dźwięk. Uważam tak dlatego, że trzeba być postacią nie z tej Ziemi, żeby mówić takie rzeczy jak pan dzisiaj. Rzeczy tak oderwane od rzeczywistości. Wychodzi z tych pana wykresów, że od 1000 lat przylatuje pan na Ziemię raz na 200 lat, jak kometa i dziś przedstawił nam pan notatki z tych wizyt. Na dodatek jest pan kosmitą pechowym. Nie jest dobrze, gdy kraj ma pechowego ministra spraw zagranicznych, A pan ma ogromnego pecha. Jeszcze tydzień temu pana wystąpienie brzmiałoby wiarygodnie i optymistycznie:
- z USA mamy strategiczny sojusz obronny,
- Polacy na Litwie mają się coraz lepiej,
- Unia się integruje a strefa euro ponownie jest stabilna,
- a my mamy gwarancję dużych środków z unijnego budżetu na następne lata.
Tyle tylko, że głosi pan swoje expose dzisiaj. A ledwie ostatni tydzień wszystkie te pana tezy obrócił w proch:
- USA podjęły decyzję o praktycznej rezygnacji z instalacji antyrakietowych w naszej części Europy,
- nowy już premier Litwy powtórzył, iż nie istnieje problem pisowni polskich nazwisk,
- sytuacja na Cyprze jest tak nieprzewidywalna, że drży w posadach cała strefa euro,
- a większość pana własnej partii europejskiej – EPP – głosowała w PE przeciw kompromisowi budżetowemu !
Jaka jest pańska odpowiedź na taki bieg wypadków? Otóż to pańska odpowiedź jest tym, co mnie niepokoi dużo bardziej niż fakt, że jest pan pechowym kosmitą. Pańska odpowiedź sformułowana dzisiaj brzmi: sprawy się toczą, my nie mamy na nie wpływu, możemy jedynie jakoś się do nich dostosowywać. Jak jest dobrze to pan się podpisuje pod sukcesami Polaków, tyle że pan sam ich nie tworzy. Pierwszym i zasadniczym punktem, który dzieli naszą wizję polityki zagranicznej od pańskiej to to, że my zakładamy, iż nie możemy się po prostu poddawać biegowi wypadków. Polska musi i może stwarzać fakty w polityce międzynarodowej. Musimy i możemy być aktorem międzynarodowej polityki a nie jej statystą, który tylko halabardę nosi. Pańską politykę cechuje swoisty „realizm rezygnacyjny”. Pan po wielokroć dochodzi w swych analizach do wniosku, że Polska niewiele może, bo rzeczy dzieją się czy tego chcemy, czy nie. I wyciąga pan z tego wniosek, że skoro tak jest to trzeba się poddać biegowi tych rzeczy i jakoś się w tym głównym nurcie usadzić Najlepiej widać to po polityce europejskiej, na której chcę się skupić. Pan co prawda w ogóle jest z niej wyłączony, nie był pan nawet na posiedzeniu Rady Europejskiej, gdy zatwierdzano budżet. A pańscy wiceministrowie, ci spoza UKIE na posiedzeniach komisji spraw zagr. w większości przypadków nie potrafili odpowiedzieć na podstawowe pytania dotyczące UE. Połączenie MSZ z UKIE to fikcja i wszyscy o tym w Polsce wiedzą. Ale nic to. Porozmawiajmy o Europie. Dwa fakty dobrze ilustrują różnice w polityce europejskiej między pana rządem a Prawem i Sprawiedliwością. Pierwszy to plan rządu włączenia Polski do rdzenia europejskiego poprzez pakt fiskalny i członkostwo w strefie euro wraz ze zgodą, by ten rdzeń był zarządzany odgórnie, przez najsilniejsze państwo. I by władza biurokratów europejskich była wyposażana w narzędzia nadzoru i kontroli wobec krajów słabszych. I wy ten plan przeprowadzacie z żelazną konsekwencją, nawet wbrew polskiej konstytucji i bez dialogu ze społeczeństwem. A my mówimy: nie ! Jutro w TK – co zapowiadam – znajdzie się nasza skarga o stwierdzenie niezgodności paktu fiskalnego i ustawy, która go ratyfikowała z polską konstytucją. Wniosek jest miażdżący, bo wykazuje kilkanaście naruszeń konstytucji w odniesieniu do prawie dwudziestu jej przepisów. Prawo i Sprawiedliwość mówi Polakom jasno:
- Zabezpieczymy polskie państwo przed niekontrolowaną utratą suwerenności i kompetencji.
- Nie pozwolimy poddać nas dyktatowi i kontroli silniejszych.
- Nie będziemy niczyim klientem ani giermkiem przy czyimkolwiek przywództwie
- za naszych rządów Polacy będą mogli bezpiecznie trzymać swe oszczędności w bankach, bo unijny politycy i biurokraci po nie nie sięgną.
Członkostwo w Unii musi służyć odbudowie polskiego potencjału gospodarczego, przemysłowego i podniesieniu poziomu życia w Polsce. Musi służyć naszemu podmiotowemu rozwojowi. Zawsze i przede wszystkim: więcej Polski w Europie a nie więcej Europy ponad Polską. Proponujemy Polakom stabilną i odpowiedzialną politykę europejską, która poszukuje dla naszego kraju sojuszników wśród tych krajów, które także widzą swą przyszłość nie w federacji rządzonej przez najsilniejszych, tylko we wspólnocie równych państw, swobodach wspólnego rynku i solidarności europejskiej. Partnerów dla takiej polityki jest wystarczająco dużo i wśród państw strefy euro i poza nią. Nie wszyscy zgadzają się z pomysłami narzucanymi wszystkim przez dzisiejszych liderów polityki europejskiej, biurokratów i szefów instytucji finansowych. Jest z kim budować przeciwwagę dla zacieśniającego się rdzenia strefy euro, któremu grozi dziś implozja, czyli załamanie pod własnym ciężarem. Tak jak przegrzana gwiazda zapada się w czarną dziurę, tak strefa euro może odejść w otchłań. Tylko, żeby ta otchłań nie wciągnęła innych. To poprzez tworzenie alternatywy dla egoizmu i partykularyzmu niektórych krajów rdzenia możemy zapewnić sobie warunki do samodzielnego i nieskrępowanego rozwoju i wyjść z peryferii. Do strefy euro możemy wchodzić jedynie wówczas i jedynie pod takimi warunkami, że służyć to będzie naszemu interesowi gospodarczemu i społecznemu. I przy jednym założeniu, z którego nie możemy zrezygnować: decyzja o porzuceniu polskiego złotego musi być demokratyczną decyzją Polaków, wyrażoną w odrębnym referendum. Nic o Polakach bez zgody Polaków! I drugi fakt: po spotkaniu przywódców Grupy Wyszehradzkiej z kanclerz Niemiec i prezydentem Francji, premier Tusk ogłosił: „Zgadzamy się, że dziś budowę jedności europejskiej należy prowadzić za pomocą trzech narzędzi – unii walutowej i gospodarczej, konkurencyjności gospodarek państw członkowskich oraz umacniania europejskich zdolności obronnych”. To wypisz-wymaluj przepis na to jak rozbić wspólnotę w Europie. To właśnie są te trzy piły tarczowe, które tną Unię na kawałki, a które mają dziś w rękach przywódcy tandemu niemiecko-francuskiego.
Po pierwsze bowiem unia walutowa i gospodarcza z góry wyklucza kraje, które nie mają waluty euro i nie mają obowiązku jej przyjmować (Wielka Brytania, Dania). Nie może więc być narzędziem jedności. Odwrotnie, ewolucja strefy euro, której symbolem jest pakt fiskalny, raczej zmierza do jej zamykania się w wewnętrznym egoizmie, poza prawem Unii jako całości i w nakładaniu coraz bardziej rygorystycznych kagańców na kraje euro. Co jest sprzeczne z duchem integracji europejskiej.
Po drugie, konkurencyjność gospodarek państw członkowskich, to hasło używane do tego, by ostatecznie porzucić politykę solidarności w Unii Europejskiej i zmienić zasadę pożytkowania pieniędzy z budżetu unijnego z pomocy najsłabszym (cel: spójność gospodarczo-społeczna) na wsparcie najsilniejszych (cel: konkurencyjność); zmiana ta widoczna jest także w świeżo wynegocjowanych perspektywach finansowych na lata 2014-2020.
Po trzecie, zdolności obronne Europy, to w gruncie rzeczy krok do unii politycznej, nie mogą one być narzędziem jedności jeśli nie zostaną rozstrzygnięte podstawowe kwestie: status państw neutralnych w Unii (Szwecja, Austria, w pewnym stopniu też Finlandia), relacje Unia-NATO, a przede wszystkim kwestia dysponowania siłami zbrojnymi, co jest suwerennym prawem państw; bez tego zdolności obronne pozostają akcją woluntarystyczną grup państw członkowskich i chyba nie o to chodzi, byśmy zawsze pomagali w post-kolonialnych interwencjach niektórych krajów poza obszarem Unii. Nasz przepis na wspólnotę w Europie jest odwrotnością tej strategii. Zamiast mówić o unii walutowej powinniśmy mówić o wspólnym rynku opartym na czterech swobodach: przepływu osób, towarów, kapitału i usług.
Rynek sprzyja naszej ekspansji handlowej, natomiast zamykanie się strefy euro za murem partykularnych rozwiązań służących tylko jej, zaprzepaszcza tę szansę. Zamiast konkurencyjności państw powinniśmy się domagać utrzymania zasady solidarności i spójności w Unii Europejskiej, jako zasad politycznych. Konkurencja wewnętrzna i tak istnieje. I nie ma powodu, by wspomagać ją dodatkową polityką, ona jest potrzebna do wyrównywania jakości życia w Unii.
Zamiast o zdolnościach obronnych powinniśmy mówić o wspólnym bezpieczeństwie, dla którego podstawą jest więź transatlantycka, a zagrożeniami są partykularne interesy poszczególnych państw stawiających własne cele ponad dobro Unii, jako całości np. w zakresie polityki energetycznej i przesyłu surowców. Dwie są więc koncepcje tego, co powinno być celem polskiej polityki europejskiej. Wizja pana i rządu Donalda Tuska, to wąska federacja: kapsuła strefy euro z porzuceniem pozostających poza nią państw, postawienie na konkurencję wewnątrz tej strefy i budowę unii politycznej. To na trwale spycha nas na pozycje drugorzędną. Wizja alternatywna, którą popieram, to szeroka wspólnota: wspólny rynek, solidarność i spójność oraz bezpieczeństwo transatlantyckie. Nasza wizja wynika z ducha i litery europejskich traktatów więc nie musimy jej od nowa konstruować. Będziemy bronić traktatów i rządów prawa w Europie. Wasza wizja to naginanie prawa europejskiego i dyktat woli najsilniejszych, jak w Grecji, Włoszech czy na Cyprze. Dobrze zdać sobie sprawę z tych różnic. Dobrą politykę europejską można prowadzić tylko z dobrymi i uporządkowanymi kadrami dyplomacji i z infrastrukturą, która ją wspomaga. Pan w minionym roku uruchomił „karuzelę z ambasadorami w Europie” – przerzucał pan ich z jednej stolicy do drugiej bez wyraźnego celu, a na dodatek zgodził się pan na największą hańbę dla polskiej dyplomacji, czyli uczynienie ambasadorem pana Arabskiego. O wyborze właściwej zdecydują Polacy, o ile im na to pozwolicie, bo dziś w Europie coraz mniej jest demokracji a coraz więcej arogancji samozwańczych elit. Ale i to uda nam się przewalczyć, gdy odsuniemy was w końcu od władzy.
Krzysztof Szczerski
Co Sikorski powie dzisiaj w Sejmie? Może o agentach w resorcie Dzisiaj w Sejmie minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski przedstawi informację o priorytetach polskiej dyplomacji w 2013 r. Po ubiegłorocznych porażkach przełomu nie należy się spodziewać. Może jednak Sikorski wreszcie wyjaśni dlaczego MSZ jest „przechowalnią” dla wielu byłych agentów PRL-owskich służb. Portal niezalezna.pl i „Gazeta Polska Codziennie” wielokrotnie pisały o Tajnych Współpracownikach wśród pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych i dyplomatów. Także w dzisiejszym numerze GPC można przeczytać tekst: „Kolejna lustracja w resorcie Sikorskiego”.
„Pisał donosy, zobowiązał się do współpracy z wywiadem wojskowym PRL-u, sam zgłaszał się do swojego oficera z Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego po zadania. Mimo to Aleksander J., niedawny pracownik MSZ-etu, chce przed sądem oczyszczenia z zarzutu kłamstwa lustracyjnego” – pisze autor Maciej Marosz, który ujawnia, że, jak wynika z akt IPN-u, w latach 80. zarejestrowany został jako TW wywiadu wojskowego. – „Aleksander J. przed wyjazdem do USA w 1981 r. podpisał zobowiązanie do współpracy i wybrał sobie pseudonim „Ryszard". Funkcjonariusz prowadzący TW potwierdził przed prokuratorem IPN-u, że zwerbował „Ryszarda". Uznał też autentyczność dokumentacji dotyczącej „Ryszarda", jak i przekazanych przez niego donosów. Mimo to Aleksander J. w sądzie stwierdził, że nigdy nie współpracował z wojskową bezpieką. Przyznał, że podpisał przed wyjazdem do USA zobowiązanie do współpracy, ale nigdy jej nie zrealizował.
– Nie było żadnej współpracy. Podpisałem jedynie zgodę na nią i nic więcej – mówił „Codziennej” Aleksander J. po rozprawie. Przykład Aleksandra J. nie jest wyjątkiem. Jak informowaliśmy w lutym tego roku w kierowanym przez Radosława Sikorskiego resorcie pracuje 131 byłych tajnych współpracowników służb PRL, a siedmiu kieruje polskimi placówkami dyplomatycznymi - taką szokującą informację podała w sierpniu 2012 r. wiceszefowa ministerstwa Grażyna Bernatowicz. Co na to szef resortu? Uznał, że nie ma problemu, jeśli przyznali się do współpracy.
"Bo zgodnie z ustawą złożenie prawdziwego oświadczenia lustracyjnego nie jest podstawą do rozwiązania stosunku pracy" – napisał na Twitterze Sikorski. - "Oczywiście. Jeśli sąd lustracyjny wykaże kłamstwo, wylatują. Ale jeśli się przyznają, nie ma podstaw". gb
Palikot aprobuje gwałt na trzynastolatce
Palikot „Inicjacja seksualna jest w 13-tym roku życia. To jest typowa katolicka obłuda, że jest niedozwolona. Zmieńmy prawo. „....(źródło )
Grzegorz Górny „ Środowiska pedofilskie dążą również do obniżenia wieku prawnej dopuszczalności stosunków seksualnych „.....”Na Węgrzech zmniejszono niedawno do 14 lat wiek dzieci, które mogą brać udział w filmach pornograficznych. W Danii z kolei obniżono granicę wieku, od której seks nie jest już zakazany, do lat 12.”...”W tym samym kraju na skutek ostrego protestu ruchu obrońców zwierząt zakazano pornografii o charakterze zoofilskim. „....(źródło )
Korwin Mikke „ (Znakomitym przykładem jest taki zbydlęciały lewak jak p. Daniel Cohn-Bendit, czujący się równie dobrze w Paryżu, jak w Berlinie. Zaczął od… przedszkola: „w 1972 roku złożyłem podanie o pracę w alternatywnym przedszkolu we Frankfurcie nad Menem. Pracowałem tam ponad dwa lata. Mój ciągły flirt z dziećmi szybko przyjął charakter erotyczny. Te małe pięcioletnie dziewczynki już wiedziały, jak mnie podrywać. Kilka razy zdarzyło się, że dzieci rozpięły mi rozporek i zaczęły mnie głaskać. Ich życzenie było dla mnie problematyczne. Jednak często mimo wszystko i ja je głaskałem”.).....”. Kapłani tej Nowej Wiary nadal ją propagują „....”. P. Cohn-Bendit jest wpływowym posłem do Parlamentu Europejskiego „......(więcej )
Terlikowski „ Palikot. Legalny sex od 13 roku życia . Pedofilski postulat „ ...(źródło )
Cała rozmowa Palikota z Olejnik, w której Palikot akceptuje uprawianie przez dorosłego 30 latka sexu z 13 letnim dzieckiem . (źródło )
„Palikot wzywa Jest kryzys . Polki do burdeli „Palikot „Jeśli już mówimy o legalizacji, to czy nie za bardzo Ruch Palikota odleciał chcąc zalegalizować sutenerstwo? - O legalizacji sutenerstwa mówił rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Ale ja się z nim zgadzam”....(więcej )
Grzegorz Górny „Środowiska pedofilskie dążą również do obniżenia wieku prawnej dopuszczalności stosunków seksualnych. Na Węgrzech zmniejszono niedawno do 14 lat wiek dzieci, które mogą brać udział w filmach pornograficznych. W Danii z kolei obniżono granicę wieku, od której seks nie jest już zakazany, do lat 12. W tym samym kraju na skutek ostrego protestu ruchu obrońców zwierząt zakazano pornografii o charakterze zoofilskim. Jak widać, więcej oburzenia wywołuje wykorzystywanie seksualne zwierząt niż dzieci.”....”Wielkie afery obyczajowe w Portugalii i Belgii ujawniły, że członkami siatek pedofilskich byli także znaczący politycy. W Portugalii aresztowano m.in. posła partii socjalistycznej, byłego ministra pracy czy byłego ambasadora w RPA. W Belgii na ławie oskarżonych zasiadł pedofil związany z elitami liberalnej Partii Reform i Wolności. Okazało się też, że stosunki płciowe z osobami małoletnimi utrzymywał lider belgijskich socjalistów wicepremier Elio Di Rupi”.....”Paul Berman w swej książce "Władza i idealiści" opisuje, dlaczego przywódca rewolty studenckiej w 1968 r. Daniel Cohn-Bendit porzucił działalność rewolucyjną i przez dwa lata kierował przedszkolem we Frankfurcie nad Menem.Jego aktywność mieściła się w ramach ówczesnego projektu Nowej Lewicy, którego celem było "przeprowadzenie radykalnej operacji chirurgicznej na narodowym charakterze Niemców". W centrum tego planu znajdowała się edukacja seksualna. Jak pisze Berman, "nauczyciele chcieli uwolnić naturalną seksualność małych dzieci". W ten sposób zamierzano podkopać tradycyjny model wychowania i zniszczyć ośrodek formowania osobowości autorytarnych.”....(źródło )
Michał Polak „Inicjacja seksualna w Polsce jest od 13 roku życia – zakomunikował Janusz Palikot w rozmowie z Moniką Olejnik. - Takie są dzisiaj fakty. - Ale w Polsce prawo jest inne. - Ale to Tusk jest w Polsce specjalistą od zamykania oczu – uznał Palikot, sugerując, że prawo obowiązujące w Polsce jest zbyt konserwatywne. - A ile lat miała (królowa) Jadwiga, jak została królową Polski? - ripostował pytanie prowadzącej dotyczące możliwości inicjacji seksualnej, ale również zalegalizowania narkotyków czy dopalaczy. „...”Zmieńmy prawo. Austria (inicjację seksualną) wprowadziła od 16 roku życia, Izrael (…) wie pani, że już prawie połowa państw europejskich odbyła tego typu debatę? „....(źródło )
Richard Dawkins „"W granicach znaczeniowych słowa »człowiek«, odnoszących się do kwestii moralności aborcji, każdy płód jest w mniejszym stopniu człowiekiem niż dorosła świnia - „...(więcej )
„Duńczycy rozpoczęli dyskusję na temat zmian w prawie, które doprowadziłyby do tego, że kazirodztwo przestałoby być przestępstwem obyczajowym. Za zmianami w prawie opowiada się Lista Jedności - koalicja ugrupowań lewicowych i zielonych „....To staroświeckie i groteskowe podejście do spraw seksu i rodziny - przekonuje Pernille Skipper, posłanka i rzeczniczka Listy Jedności „...(więcej)
„Nowy trend w nowoczesnym wychowywaniu dzieci lansują psychologowie w Norwegii. Ich zdaniem, dzieci powinny oglądać pornografię! - podaje onet.pl. Nowy trend w nowoczesnym wychowywaniu dzieci lansują psychologowie w Norwegii. Ich zdaniem, dzieci powinny oglądać pornografię! I to im wcześniej, tym lepiej. A rodzice powinni z nimi o tym dyskutować.”.....”Poglądom Lindskoga wtóruje terapeuta rodzinny i seksuolog Thomas J. Winther. – Ciekawość jest zdrową częścią rozwoju dziecka – przypomina starą prawdę. – Porno nie wywołuje traumy u dzieci – przekonuje dr Winther. „.....(więcej)
Anna Nowacka „gdy kobieta zmieni płeć na męską, nadal będzie mogła zajść w ciążę. By więc uniknąć nieporozumień, proponują, by określenie „kobieta w ciąży" zastąpić wyrażeniem „osoba w ciąży"...” Jeśli parlament przyjmie propozycję, od 1 lipca wynajęcie matki surogatki, która ma urodzić dziecko komuś innemu, będzie w Szwecji legalne”.....”Rada aprobuje m.in. przekazywanie zapłodnionych in vitro komórek jajowych obcym osobom.”....” Rząd wystąpił bowiem z wnioskiem, by przy zmianie płci został zniesiony wymóg sterylizacji. „....” Szwecja jest na najlepszej drodze do zrewolucjonizowania tradycyjnego rozumienia pojęcia „macierzyństwo".Krajowa rada Medyczno-Etyczna, organ doradczy rządu i parlamentu, przedstawiła wytyczne dotyczące zapłodnienia i narodzin. „...(więcej )
Kanadyjski parlament pracuje właśnie nad projektem ustawy, która ma zaostrzyć kary dla pedofili. W roli ekspertów wystąpili przed nią psychiatrzy, którzyschorzenie uznali po prostu za jedną z orientacji seksualnych, takich jak homoseksualizm, czy nawet heteroseksualizm. „....”Zdaniem "eksperta "pedofilię można porównać nie tylko do homoseksualizmu, ale nawet do heteroseksualizmu.- Jeśli żyłby pan w społeczeństwie, w którymheteroseksualność byłaby napiętnowana lub zakazana, i kazano by panu udać się na terapię, by zmienić swoją orientację seksualną, prawdopodobnie stwierdziłby pan, że to głupota.Innymi słowy, nie zaakceptowałby pan tego wszystkiego. Odwołuję się do tej analogii, by pokazać, że tak naprawdę pedofile nie mogą zmienić swojej tożsamości seksualnej - mówił dr Van Gijseghem. Występujący przed kanadyjską komisją parlamentarną psychiatrzy traktują pedofilię nie jako zboczenie, ale "orientację seksualną, której nie da się zmienić”.....(więcej )
Grzegorz Górny „Jednocześnie w świecie akademickim i kulturze masowej rozpowszechnia się klimat przyzwolenia na traktowanie dziecka jako obiektu seksualnego. Przewodniczący założonej w 2006 roku w Holandii pedofilskiej partii Dobroczynność, Wolność i Różnorodność (NVD) Ad van der Berg twierdzi, że w swej działalności wzoruje się na lobby gejowskim. Jeszcze 100 lat temu homoseksualizm, nazywany wówczas sodomią, był powszechnie potępiany jako zboczenie. „.....”Ad van der Berg nie ukrywa, że marzy mu się, aby podobna ewolucja nastąpiła w odniesieniu do pedofilii. Przypomina, że mocny impuls w kierunku akceptacji homoseksualizmu wyszedł ze świata akademickiego”....”Jednym z pionierów w tej dziedzinie był Wilhelm Reich, uczeń Zygmunta Freuda, twórca pojęcia rewolucja seksualna”......”Uważał on nieskrępowane niczym współżycie seksualne za konieczny warunek zdrowia psychicznego, dlatego radził, by podejmowane było jak najszybciej, nawet przed osiągnięciem pełnoletności.”.....”Nowy impuls pedofilskim postulatom nadał jednak Alfred Kinsey, autor osławionych raportów na temat życia seksualnego Amerykanów w latach 40. i 50. XX wieku. Kinsey twierdził, że dzieci - nawet w pierwszych latach życia - nie są pozbawione seksualności i mogą nawiązywać kontakty płciowe z osobami dorosłymi. Dowodził, że już noworodki mają rozwinięte potrzeby seksualne, które mogą być zaspokajane. „.....”W swoim "Raporcie o mężczyźnie" badacz precyzował nawet, do ilu orgazmów w ciągu godziny zdolne są dzieci poniżej czwartego roku życia. Twierdził, że gdyby społeczność wyzbyła się krępujących ją zahamowań, to połowa chłopców mogłaby doznawać orgazmu przed osiągnięciem wieku trzech lub czterech lat.”.....”Jak Kinsey doszedł do takich wniosków? Otóż jego badania oparte były na wywiadach z osobami dorosłymi, które miały kontakty seksualne z dziećmi i na tej podstawie rozpoznawały oraz interpretowały zachowania swoich małoletnich partnerów. Głównymi autorytetami w dziedzinie dziecięcej seksualności okazali się więc pedofile gwałcący dzieci poniżej czwartego roku życia.W raportach Kinseya znajdują się szczegółowe opisy zachowań dzieci podczas stosunków z dorosłymi. Reakcje nieletnich to m.in. "ekstremalne napięcie z gwałtownymi konwulsjami", "wykrzywione usta", "spazmatyczne skurcze", "wytrzeszcz oczu", "zaciskające się dłonie", "szloch lub gwałtowny płacz, czasem z obfitymi łzami, szczególnie u młodszych dzieci". Kinsey pisze, że dzieci "bronią się przed partnerem i mogą podjąć gwałtowne wysiłki, aby uniknąć orgazmu, chociaż czerpią niewątpliwą przyjemność z tej sytuacji".....”Amerykański badacz zlekceważył relacje 80 proc. molestowanych dzieci, które miały zaburzenia emocjonalne po kontaktach płciowych z osobami dorosłymi, i mówiły o swoim strachu związanym z tym doświadczeniem. Uznał, że reakcje te są wynikiem pruderyjnych ograniczeń konserwatywnego społeczeństwa, w którym dzieci zostały wychowane.”.... ”Główne hasło tego środowiska brzmi: chcemy dobra dla dzieci, dlatego domagamy się dla nich prawa do współżycia z dorosłymi.”......”Do najbardziej znanych promotorów pedofilii na świecie należą m.in. Richard Farson (psycholog, autor książki "Prawa człowieka dla dzieci"), Hubertus von Schönebeck (założyciel stowarzyszenia "Przyjaźń z dziećmi" i autor "Niemieckiego manifestu dziecięcego") czy Tom O'Carroll (przewodniczący międzynarodowej organizacji PIE - Pedophile Information Exchange).Dla popularyzacji pedofilii szczególnie dużo zrobił zmarły w 2006 r. holenderski działacz gejowski i seksuolog dr Frits Bernard. To on ukuł pojęcie tzw. pedofilii pozytywnej, twierdząc, że współżycie z dorosłymi wyzwala w dzieciach osobowość i wspiera ich rozwój emocjonalny. Zapytany przed śmiercią, jaki czynnik może spowodować społeczną akceptację pedofilii, odpowiedział jednym słowem: "czas"...Grzegorz Górny Autor jest publicystą, redaktorem kwartalnika "Fronda" .”...(źródło )
Jeśli państwo myślicie,że Palikot palnął nieprzemyślane głupstwo, to lektura przytoczonych wyżej tekstów powinna rozwiać wątpliwości . Polecam tutaj gorąco przeczytanie całego tekstu Krzysztofa Górnego, do którego link umieściłem .Polecam też oglądnięcie wywiadu Olejnik z Palikotem . Wywiadu wyreżyserowanego , w którym celowo Olejnik poruszyła z Palikotem kwestię legalizacji pedofilii . Palikot , jego partia jest politycznym ramieniem podziemi pedofilskiego .
Jesteśmy świadkami zwrotu o 180 stopni jaki lewactwo dokonuje na naszych oczach. W tym samym wywiadzie w który proponuje zalegalizować gwałty dorosłych na dzieciach Palikot mówi o pedofilii w Kościele . Fanatycy politycznej poprawności do tej pory wykorzystywali problem pedofilii do walki z kościołem i rodziną .Tera uznali że kościół już się nie liczy , polskie normalne konserwatywne rodziny są zdziesiątkowane i a reszta już wystarczająco zdemoralizowana ,, tak , że mogą pozwolić zboczeńcom legalnie gwałcić polskie dzieci . Socjalistyczne społeczeństwa w którym religia panującą jest polityczna poprawność , a autorytetami moralnymi ludzie pokroju Palikota , czy Tuska ulegają zniszczeniu. Dlaczego tak się dzieje. Wystarczy przeczytać wyniki badań prowadzonych na szczurach, w których symulowano warunki życia w bezpiecznym gnieździe i w takim w których zaburzono poczucie bezpieczeństwa i więzi „rodzinnej „ Jeśli szczury nie przetrwały „socjalistycznego” modelu gniazda , to na pewno nie przetrwają tego eksperymentu politycznej poprawności Polacy . Video profesor Marek Jan Chodakiewicz „ O politycznej poprawności i ideowej walce z lewicą „ Wzywa w nim do zakończenia przyzwolenia na patologie politycznej poprawności i rozprawienia się z nią
Palikot „Dziś młodzież szybciej dojrzewa, szybciej staje przed wyborami kiedyś należnymi tylko dorosłym. W wieku 16 lat ma już za sobą inicjację seksualną, alkoholową, nikotynową, narkotykową. 16 – latek dokonał już najważniejszego dla siebie wyboru: zdecydował o rodzaju i profilu swojej szkoły ponad gimnazjalnej, wie w jakim kierunku chce się kształcić, a ta decyzja determinuje całe jego przyszłe dorosłe życie. Może też więc głosować! Może mieć swój wpływ na jakość i kształt sceny politycznej. Może mieć swoje zdanie na temat jaka polityka ma być w jego kraju.Zwłaszcza, że mamy coraz więcej starszych ludzi i to przede wszystkim starsze pokolenie swoimi głosami decyduje w jakim świecie 16, 18 i 20- latek ma żyć. Nie ma żadnych powodów , dla których nie należałoby dbać bardziej o równowagę wieku ludzi z czynnym prawem wyborczym. Dlatego RP proponuje , aby już od 16 – tego roku życia móc wziąć udział w wyborach z pełnią praw obywatelskich.”...(źródło )
Zbigniew Kuźmiuk „Jak donosi między innymi amerykańska prasa, negocjacje „Trojki” z przedstawicielami Cypru, trwały ponad 10 godzin w nocy z piątku na sobotę i były niezwykle brutalne. Najpierw prezydent Cypru Nikos Anastastiadis i minister finansów tego kraju zostali „ostrzelani” z armat dużego kalibru.Szefowa MFW Christine Lagrade zaproponowała, żeby zabrać od 30 do 40% wkładów powyżej 100 tys. euro z dwóch zagrożonych bankructwem największych cypryjskich banków Laiki i Bank of Cyprus.Z kolei minister finansów Niemiec Wolfgang Scheuble (reprezentujący Eurogrupę), przedstawił propozycję aby od wszystkich wkładów w bankach funkcjonujących na Cyprze, pobrać jednorazową opłatę w wysokości 18%. Z kolei holenderski minister finansów Jeroen Dijsselbloem (szef Eurogrupy), stwierdził, że w zasadzie jest mu wszystko jedno jaka będzie wysokość tej jednorazowej opłaty od różnej wysokości wkładów, ponieważ chodzi tylko o to aby środki w ten sposób zebrane wyniosły około 7 mld euro. Prezydent Cypru jednak się opierał, powoływał się na swoje świeże zobowiązania wyborcze w których deklarował, że nie pozwoli aby skutki programu oszczędnościowego jaki przyjmie jego kraj, uderzyły w zwykłych ludzi.3. Wtedy przedstawiciel EBC (członek zarządu tego banku Joerg Asmussen) zadzwonił do szefa tego banku Mario Draghiego i zasugerował aby przestać wspierać dwa największe cypryjskie banki, co w oczywisty sposób oznaczałoby ich upadłość.
Wystraszony prezydent Cypru przestał w tej sytuacji oponować prosił tylko zgromadzonych aby wysokość tzw. jednorazowej opłaty od wkładów w bankach jego kraju nie przekraczała dwucyfrowej wartości. „...(źródło)
Dr. Johna Money„Eksperyment ten miał dowieść słuszności tezy, że o naszej płci nie decyduje biologia, lecz jedynie wychowanie. „....” Radykalne poglądy, które głosił, opierały się na założeniu, że dzieci rodzą się tak naprawdę bez płci i za pomocą odpowiedniego sposobu wychowania można z nich „zrobić” chłopców lub dziewczynki. Dr Money głosił również dużo bardziej radykalne tezy na temat seksualności człowieka i jego życia płciowego, posuwając się niekiedy wręcz do zawoalowanej aprobaty pedofilii czy kazirodztwa, „.....”Dla Money’a genetycznie identyczne bliźniaki były idealnym materiałem eksperymentalnym – za jego radą Bruce’a miano wychowywać jako dziewczynkę, dając mu na imię Brenda, zaś Brian miał do odegrania rolę niezbędnej „grupy kontrolnej”, pozostając chłopcem. „.....”Według raportów Money’a rozwój dzieci przebiegał zgodnie z przewidywaniami – Brian był ruchliwym i nieco hałaśliwym chłopcem, Brenda miłą i grzeczną dziewczynką. „......”Rzeczywistość jednakże była zupełnie inna. Brenda nie miała jeszcze dwóch lat, a już nie chciała ubierać się w sukienki, które z siebie agresywnie zdzierała. Kiedy poszła do szkoły, sytuacja jeszcze się pogorszyła – zachowywała się jak chłopak, wdawała w bójki, chciała sikać na stojąco, nie bawiła się z dziewczynkami, co było powodem szykan i izolacji. Wkrótce niezbędna okazała się psychoterapia, którą początkowo prowadził dr Money. Sesje terapeutyczne z nim okazały się niszczącym przeżyciem dla dzieci – Money prawdopodobnie próbował przekazać im swoje poglądy na sferę seksualną człowieka, pokazywał zdjęcia nagich ludzi, zmuszał do paraseksualnych zachowań. Już w dorosłym życiu David wspominał, że są to jedne z jego najgorszych wspomnień.
Brenda próbowała samobójstwa, nie chciała zgodzić się na kolejną operację narządów płciowych, niechętnie przyjmowała estrogen, który wywoływał wzrost piersi (nie powstrzymał jednak rozwoju męskiej sylwetki - szerokich ramion i karku). Pozostawała pod stałą opieką psychiatry – ale już nie dr. Money’a, który tymczasem nadal twierdził, że eksperyment jest sukcesem. Jej rodzina razem z nią płaciła cenę eksperymentu – matka chciała popełnić samobójstwo, ojciec popadł w alkoholizm, Brian w uzależnienie od narkotyków i depresję. Wreszcie przyszedł moment zwrotny całej historii. To prawdopodobnie od swojego psychiatry – lub od ojca za jego radą – Brenda jako czternastolatka dowiedziała się prawdy o sobie. „Nagle to, jak się czułem, zaczęło mieć sens, okazało się, że nie jestem jakimś dziwadłem, że nie zwariowałem”. W ciągu kilku tygodni Brenda podjęła decyzję o zmianie (przywróceniu?) płci. Kolejna operacja narządów płciowych, usunięcie piersi, terapia hormonalna, przyjęcie imienia David – przed człowiekiem, który poznał swoją tożsamość wydawała się otwierać nową droga życia. „.....”4 maja tego roku 38-letni Amerykanin z Winnipeg popełnił samobójstwo. W tym smutnym fakcie nie byłoby w zasadzie nic niezwykłego, gdyby nie tożsamość samobójcy – David Reimer był bratem bliźniakiem Briana, który popełnił samobójstwo 2 lata wcześniej, '...(więcej )
Video profesor Marek Jan Chodakiewicz „ O politycznej poprawności i ideowej walce z lewicą „ Wzywa w nim do zakończenia przyzwolenia na patologie politycznej poprawności i rozprawienia się z nią Marek Mojsiewicz
Zapłacimy za holokaust? O czym rozmawia polski MSZ z organizacjami żydowskimi Nie ustają próby wymuszenia na Polsce wypłaty odszkodowań za mienie żydowskie utracone w czasie holokaustu, mimo że to nie Polacy rabowali wspomniane dobra, ale niemieccy naziści, później zaś komuniści. I chociaż strona polska konsekwentnie informuje wszystkich zainteresowanych, iż w polskim systemie prawa nie ma i nie będzie kategorii “mienia holokaustowego” czy “mienia ofiar holokaustu”, nie zraża to wnoszących roszczenia organizacji żydowskich. 25 lutego przebywała w Polsce pięcioosobowa delegacja przedstawicieli Grupy Zadaniowej ds. Restytucji Majątku z Okresu Holokaustu (Holocaust Era Asset Restitution Taskforce – Project HEART), która zażądała spotkania z przedstawicielami resortów spraw zagranicznych, skarbu państwa, sprawiedliwości, administracji i cyfryzacji, Narodowego Instytutu Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów, Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Spotkanie nastąpiło na poziomie eksperckim i dyrektorów departamentów, nie przynosząc jakichkolwiek ustaleń. Pomimo to grupa HEART poinformowała izraelską prasę o “przełomie” w rozmowach z Warszawą w uzyskaniu możliwych odszkodowań za prywatne mienie należące do Żydów jeszcze przed holokaustem. Zdaniem strony izraelskiej Polacy po raz pierwszy zasygnalizowali gotowość do poważnego zaangażowania się w rozmowy o odszkodowaniach i zgodzili się co do potrzeby prowadzenia dalszych konsultacji dwustronnych. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Polski zaprzecza.
- Na spotkaniu nie zapadły żadne ustalenia – poinformowało “Naszą Polskę” biuro rzecznika prasowego polskiego MSZ, dodając, iż rozmowy miały charakter wyłącznie informacyjny. - Stanowisko przekazane delegacji Projektu HEART można streścić w sposób następujący: obecnie obowiązujące w Polsce regulacje prawne w zakresie restytucji mienia w stopniu wystarczającym zabezpieczają interesy zarówno skarbu państwa, jak i osób występujących z roszczeniami, a zatem nie ma potrzeby wprowadzania nowych przepisów ani też zawierania z kimkolwiek jakichkolwiek porozumień w tej kwestii – stwierdzili przedstawiciele resortu, podkreślając, iż spotkanie w żadnym stopniu nie dotyczyło wypłaty odszkodowań “za okres przed lub podczas Holokaustu”. Zauważyli, że polskie prawodawstwo w zakresie prywatnych roszczeń w sprawach dotyczących mienia utraconego w wyniku polityki władz PRL nie dzieli roszczących ze względu na ich pochodzenie czy religię. - Było to jedno z podstawowych przesłań, jakie przedstawiono delegacji izraelskiej – oświadczyło biuro rzecznika prasowego polskiego MSZ, dodając, iż “nie jest planowane żadne porozumienie ani z organizacją Projekt HEART, ani z żadną inną organizacją reprezentującą wąską grupę zainteresowanych”.
Coś w tym jest? Interesujące, że ani polska ambasada w Tel Awiwie, ani Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie odpowiedziało na pytania zadane przez redakcję “Times of Israel”, a wysłane w sprawie wyżej wymienionej wizyty. O wiele bardziej rozmowni byli członkowie wspomnianej delegacji, którzy nie kryli swojego zadowolenia z wizyty. - Polacy byli niezwykle uprzejmi i przyjaźni, i zaabsorbowali nas bardzo interesującą dyskusją – powiedział w rozmowie z izraelskim portalem Bobby Brown, dyrektor projektu HEART, półrządowej organizacji podejmującej działania w celu restytucji mienia należącego do ocalałych z holokaustu. - Nie osiągnęliśmy wprawdzie porozumienia, jednakże zainicjowaliśmy kanał komunikacyjny i zobaczyliśmy wiele dobrej woli. To bardzo istotny krok naprzód – tłumaczył. Dodał, iż na spotkaniu obecni byli parlamentarzyści, zarówno z partii rządzącej, jak i z opozycji. - Coś takiego nigdy wcześniej się nie zdarzyło. To był przełom, który przełamał tabu racjonalnych rozmów między obywatelami państwa Izrael i Polakami w tej kwestii rozpatrywania różnorakich opcji i rozpoczynania prawdziwej dyskusji o ewentualnych możliwościach – stwierdził Brown. W przeciwieństwie do innych grup działających na rzecz restytucji mienia ofiar holokaustu, projekt HEART nie wnosi do polskiego rządu o przeforsowanie odpowiednich zapisów prawnych, aby zadośćuczynić roszczeniom. - My jedynie chcemy, aby zgodzili się na jak najprostszą ścieżkę procesu, szybką i niedrogą w celu zagwarantowania równego dostępu dla wszystkich spełniających kryteria – powiedział Brown. Nie sposób nie odnieść wrażenia, iż zawiłości prawne strony żydowskiej zupełnie nie interesują, podobnie jak i to, czy restytucja odbędzie się w sposób stwarzający przynajmniej pozory legalności. Liczy się jedynie majątek, który może trafić w ręce prawdziwych i domniemanych spadkobierców. Warto w tym miejscu dodać, iż projekt HEART dotyczy jedynie prywatnej własności, nie odnosząc się do innych kwestii, jak wspólna własność czy własność pozostawiona bez spadkobierców. Przy czym, aby zostać objętym programem, wystarczy jedynie udokumentować swoje żydowskie pochodzenie i wypełnić kwestionariusz. Nie są wymagane żadne dokumenty potwierdzające prawo własności do dóbr objętych roszczeniami (!!!). Oznacza to, że o majątek może ubiegać się dosłownie każdy, kto posiada żydowskie korzenie, jeżeli tylko wskaże interesujący go obiekt. Przy czym nie dotyczy to jedynie nieruchomości, lecz także ruchomości w postaci np. dzieł sztuki, przedmiotów kultu żydowskiego, żywego inwentarza, narzędzi, metali szlachetnych, kamieni szlachetnych, biżuterii oraz innych. Projekt HEART ma zapewnić również zwrot osobistych wartości niematerialnych, do których zaliczyć można instrumenty finansowe, takie jak: akcje, obligacje, polisy ubezpieczeniowe, rachunki oszczędnościowe, zarejestrowane patenty, polisy posagowe i inne osobiste wartości niematerialne.
“Przedsiębiorstwo holokaust” pracuje pełną parą Jak informuje strona izraelska, polscy urzędnicy państwowi oświadczyli, że Warszawa nie przyjęła jeszcze prawa kompensacyjnego, ponieważ szczegóły były tak skomplikowane, że zajęło mnóstwo czasu, aby w ogóle je przejrzeć. Czy je przyjmie, pozostaje kwestią otwartą. Wprawdzie resort spraw zagranicznych odżegnuje się od jakichkolwiek działań mających na celu zwrot zagrabionego Żydom najpierw przez nazistów, później zaś komunistów mienia, niemniej jednak nie jest wykluczone, że polski rząd ugnie się pod żądaniami Izraela. Jest on zresztą naciskany również ze strony Stanów Zjednoczonych. Wystarczy przypomnieć, jak w marcu 2011 r. Stuart Eizenstat, pełnomocnik sekretarz stanu USA Hilary Clinton ds. związanych z holokaustem, oświadczył, że “Stany Zjednoczone są głęboko rozczarowane decyzją polskiego rządu o wstrzymaniu planów zgłoszenia w parlamencie projektu ustawy przewidującej odszkodowania dla osób, których własność skonfiskowano w latach 1939-1989”. - Mamy bardzo dobre i bliskie relacje dwustronne z Polską. Wykorzystamy te bliskie związki, by w atmosferze przyjaźni i współpracy uporać się z tą kwestią na drodze dyplomatycznej – dodał dyplomata. Eizenstat stwierdził wtedy także, że “Polska wyszła ze światowego kryzysu finansowego obronną ręką i mogła spróbować rozłożyć wypłaty odszkodowań na raty”. W reakcji na tę wypowiedź polskie MSZ przypomniało tekst układu między rządami PRL i USA z 16 lipca 1960 r., na mocy którego Warszawa zobowiązała się zapłacić Waszyngtonowi 40 mln dolarów jako całkowite uregulowanie i zaspokojenie wszystkich roszczeń obywateli amerykańskich z tytułu nacjonalizacji przez Polskę ich mienia. Wcześniej, w lutym 2011 r., przebywający z wizytą w Izraelu premier Donald Tusk, rękami ówczesnego szefa swojej kancelarii Tomasza Arabskiego wywarł presję na dziennikarza Polskiej Agencji Prasowej, aby ten nie zadawał pytań dotyczących reprywatyzacji mienia pożydowskiego. Tego typu przykłady można by mnożyć. Należy przypomnieć, że program HEART powstał właśnie w 2011 r. Trudno spekulować, na ile jego stworzenie było motywowane przychylną sytuacją polityczną interesujących go krajów, niemniej jednak i ona zapewne nie była bez znaczenia. Izraelska delegacja, która 25 lutego rozmawiała z przedstawicielami kluczowych ministerstw państwa polskiego, składała się, oprócz wspomnianego Bobby'ego Browna, z byłego ministra spraw obywatelskich Rafiego Eitana, byłego przewodniczącego Knessetu Dana Tichona oraz Zvi Baraka, członka zarządu Jewish Agency Pension Fund. Tworzyły ją zatem osoby blisko związane z rządem w Tel Awiwie. Szczególnie interesujące wydaje się stanowisko rządu izraelskiego, który z jednej strony udziela wszelkiej pomocy projektowi HEART (patronat nad nim objął premier Izraela Beniamin Netanjahu), z drugiej zaś na forum publicznym wypowiada się o nim sceptycznie, aby nie doprowadzić do pogorszenia i skomplikowania relacji z krajami centralnej i wschodniej Europy na poziomie dyplomatycznym. Izrael prowadzi zatem podwójną grę, której celem jest zagarnięcie jak największej ilości dóbr. Otwartym pozostaje pytanie, czy władze polskie będą na tyle silne, aby się temu przeciwstawić. Anna Wiejak
Libertarianizm a demokracja bezpośrednia „Demokracja to to samo co niewolnictwo; najgorsza forma ustroju w którym rząd może ci narzucić wolę większości. Nie obchodzi mnie, czego chce większość! Kieruję swoim życiem tak, jak ja tego chcę” – Aaron Russo. Nie, ten cytat to nie prowokacja. Nie zamierzam też z nim polemizować. Cytuję go, ponieważ się z nim zgadzam. Z każdym słowem. Nie lubię demokracji. Utożsamiam ją z systemem w którym żyję na co dzień i za którym nie przepadam. Nie jestem demokratą – jestem libertarianinem i indywidualistą. Libertarianinem był też autor cytatu, śp. Aaron Russo. Ten obrońca amerykańskiej Konstytucji brzydził się demokracją – twierdził, że niszczy ona jego kraj i odbiera ludziom wolność. Niedługo przed śmiercią poparł prezydencką kandydaturę Rona Paula – człowieka, który w swym przemówieniu zapytał: „Dlaczego demokracja jest traktowana z takim wielkim szacunkiem, skoro jest wrogiem mniejszości i czyni wszystkie prawa relatywne, jako dyktat większości?”. Dlaczego więc piszę o demokracji bezpośredniej? Cóż, zadajmy sobie może trochę dziwne pytanie: czy poglądy takich ludzi jak Russo i Paul da się pogodzić z demokracją bezpośrednią? Może najpierw w skrócie kim są libertarianie. Tak naprawdę nie da się ich jednoznacznie zdefiniować, gdyż skrajny indywidualizm i dosyć nietypowe spojrzenie na świat wśród tych ludzi powoduje całą mnogość różnych nurtów, postaw i poglądów. Nie wiem, czy gdzieś jeszcze istnieje taki miszmasz, od skrajnego anarchizmu, po konserwatyzm. Jednak wszyscy libertarianie zgadzają się co do pewnych podstaw. Na przykład tego, że każdy człowiek posiada pewne niezbywalne prawa, jak wolność czy własność, które wynikają z natury bądź są nadane przez Boga. Każdy libertarianin akceptuje aksjomat o nieagresji, według którego żadne działanie nie jest przestępstwem tak długo, jak długo nie narusza tych samych praw u innych ludzi. Każdy człowiek może dbać o swoje interesy, bronić swojego dobytku, postępować w zgodzie z własnym przekonaniem i nikogo nie można zmusić do poświecenia się na rzecz czegokolwiek. Filozoficznie libertarianizm skupia się na jednostce, której prawa stoją ponad zbiorowością. Tym samym każda forma przymusu bądź zniewolenia jest równie zła, bez względu na to, czy robi to jednostka, czy tłum. Czołowy libertariański myśliciel, Murray Rothbard, pisał: „Zbrodnia jest zbrodnią, agresja jest agresją, bez względu na to, jak wielu ludzi zgadza się na takie postępowanie”. Tym samym wielu libertarian automatycznie odrzuca demokrację, wyczuwając w niej zagrożenie zniewoleniem ze strony większości. Niektórzy mówią wprost, że wolą monarchię, albo nawet dyktaturę. Hans-Hermann Hoppe zwracał uwagę na fakt, że w monarchii cały czas wiadomo, kto jest odpowiedzialny za wyrządzone zło, a w demokracji odpowiedzialność rozpływa się w tłumie. Króla można obalić, a w demokracji… „sami sobie tak zagłosowaliście”. Wybitny władca rządzi mądrze, a tłum jest zawsze przeciętny. Król rządzi wiele lat, więc dba o swoje włości. W demokracji rządy się zmieniają, więc każdy kradnie ile tylko może. Oczywiście nie twierdzę, że monarchia czy dyktatura jest libertariańska. Nie jest, podobnie jak demokracja. W gruncie rzeczy, żaden z tych systemów nie implikuje wolności, żaden też z niej nie wynika – mogą co najwyżej współistnieć lub zbliżać się do siebie. Wielu libertarian za kompromis uważa republikę konstytucjonalną – prosty system, w którym podstawowe prawa są zapisane w konstytucji, nikt ich nie może zmienić, a państwo co najwyżej stoi na ich straży. Czemu zajmuję się więc demokracją bezpośrednią, gdzie ryzyko naruszania wolności może być spore? Wystarczy przecież, że 51% przegłosuje pozostałe 49%… Problem jest taki, że czysty libertarianizm nie istnieje nigdzie na świecie. Wielu libertarian wspaniale teoretyzuje na papierze, ale nie ma żadnego pomysłu, jak wprowadzić to w życia, ani jak później utrzymać. Trudno jest bronić wolności. Społeczeństwa, które się do niej zbliżały, traciły ją, gdyż albo ktoś obcy je zniewalał, albo ludzie zniewalali się na własne życzenie. Przez pewien czas dość libertariańskim krajem była Ameryka – wspaniały nowy świat, kraj pionierów, przedsiębiorców, zdobywców, wierzących w „self-reliance”, kraj ludzi wolnych i niezależnych. Dziś już niewiele z tego pozostało. Obywatele drugi raz z rzędu wybierają socjalistycznego i antykonstytucyjnego prezydenta (choć alternatywy niewiele się różniły). Odbiera im się broń, inwigiluje ich domy, ogranicza wolność gospodarczą, ubliża ich godności na lotniskach. Za ich pieniądze kraj prowadzi wojny na całym świecie i morduje niewinnych ludzi. Całe złoto jest w rękach bankierów i wielkich korporacji, a rynek nie ma żadnej kontroli nad pustym pieniądzem. A przecież Amerykanie mają konstytucję, gdzie wszystkie prawa są spisane czarno na białym. Dlaczego nie jest ona przestrzegana? W dużej mierze dlatego, że ludzie, w większości, przestali w nią wierzyć i zapragnęli czegoś innego (niestety, według mnie gorszego). Już w XIX w. L. Spooner zauważył, że konstytucja nie ma żadnego autorytetu i zobowiązuje co najwyżej tych, którzy się pod nią podpisali. Reszta może się z nią zgodzić, lub nie. Konstytucja działała w praktyce tylko wtedy, gdy ludzie ją akceptowali. Nasuwa mi się więc prosty wniosek – ostateczne powodzenie danej idei zależy od tego, jak zostanie ona odebrana w społeczeństwie. Rządzi to, co istnieje w głowach ludzi. Ludzie mogą dokonać wszystkiego, jeśli tego zechcą. Powodzenie idei libertariańskiej zależy tylko i wyłącznie od tego, czy zostanie ona usłyszana, zrozumiana i zaakceptowana. Żadne ustawy, pisma, święte księgi, piękne i logiczne filozofie tego nie zmienią. Można więc wnioskować, że nie ma znaczenia, czy dana idea jest zapisana na papierze, wyznawana przez króla, czy podtrzymywana w ciągłych głosowaniach – i tak funkcjonuje tak długo, jak długo ludzie uważają ją za słuszną. Ostateczny głos zawsze należy do nich. I tu pojawia się demokracja bezpośrednia. Niektórzy libertarianie popełniają dwa proste błędy: twierdzą, że posiedli prawdę absolutną oraz że ich poglądy to oczywista oczywistość i każdy powinien to zauważyć. Niestety, i jedno i drugie jest dalekie od rzeczywistości. Żaden człowiek nie ma monopolu na prawdę, a wielu ludzi nigdy nie zaakceptuje poglądów libertariańskich. Pomijam fakt, że wielu nigdy o nich nie słyszało (podobnie jak o demokracji bezpośredniej). Niektórzy chcieliby nawet wprowadzać libertarianizm siłą, co już jest absurdem. Jedyną drogą jest mądra i cierpliwa edukacja, samodoskonalenie się, miłość i szacunek do wszystkich ludzi oraz zrozumienie ich poglądów. Należy powoli, ciężką pracą, wprowadzać ideę w życie. I tu może być potrzebna demokracja bezpośrednia. Nie jako cel w sam sobie, ale jako narzędzie. Andy Lange, propagator nowoczesnego systemu pod nazwę „liquid democracy” (bezpośrednia demokracja przez Internet), na pytanie, dlaczego ktokolwiek miałby poprzeć jego projekt, odpowiedział: „Ponieważ dzięki LD będziesz mieć szanse przedstawić i skonfrontować z rzeczywistością swój najdziwniejszy nawet pomysł na świat”. I tutaj jest też droga dla libertarian. Wyjść do ludzi, przekonać ich i spowodować, że sami będą o to walczyć. Demokracja bezpośrednia sama w sobie nie gwarantuje wolności, może być też zagrożeniem, ale nie jest pod tym względem gorsza od innych systemów. Szwajcaria pokazuje, jak wiele można osiągnąć – w tym kraju wolność (i dobrobyt) jest większa niż gdziekolwiek indziej w Europie. Demokracja bezpośrednia i libertarianizm mogą ze sobą współistnieć. Osobiście uważam ją za krok do przodu, rzecz lepszą od obecnej zakłamanej demokracji przedstawicielskiej. Nie twierdzę, że libertarianie mają ją popierać (choć mogą), ale przynajmniej próbować współpracy w walce o wspólne dla wszystkich cele. Jeśli nie będziemy szanować się wzajemnie, nigdy niczego nie osiągniemy, a pomożemy tym, którzy są wrogami wolności. Pragnę zakończyć cytatem człowieka, który pewnie poparłby demokrację bezpośrednią. Amerykański myśliciel R.W. Emerson pisał: „Na swej drodze każdy człowiek widzi nieco dalej, niż ktokolwiek inny”. A my wszyscy razem, gdzie możemy spojrzeć?
Wojciech Mazurkiewicz
Jak słynna „Trojka”, wymuszała posłuszeństwo Cypru
1. Im dalej od nocnej piątkowej decyzji przedstawicieli Europejskiego Banku Centralnego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Komisji Europejskiej (słynna Trojka) w sprawie podatku od środków na rachunkach w bankach funkcjonujących na Cyprze, tym więcej szczegółów tego przedsięwzięcia, dociera do opinii publicznej. Przypomnijmy tylko, że przedstawiciele tych trzech instytucji, wymusili na dopiero co wybranym prezydencie Cypru (zaprzysiężenie prezydenta odbyło się 1 marca) i ministrze finansów tego kraju, opodatkowanie środków na rachunkach bankowych zgromadzonych w bankach funkcjonujących w tym kraju tzw. jednorazowej opłaty w wysokości 6,75% od środków w wysokości do 100 tys. euro i 9,9% od środków powyżej 100 tys. euro.
2. Jak donosi między innymi amerykańska prasa, negocjacje „Trojki” z przedstawicielami Cypru, trwały ponad 10 godzin w nocy z piątku na sobotę i były niezwykle brutalne. Najpierw prezydent Cypru Nikos Anastastiadis i minister finansów tego kraju zostali „ostrzelani” z armat dużego kalibru. Szefowa MFW Christine Lagrade zaproponowała, żeby zabrać od 30 do 40% wkładów powyżej 100 tys. euro z dwóch zagrożonych bankructwem największych cypryjskich banków Laiki i Bank of Cyprus. Z kolei minister finansów Niemiec Wolfgang Scheuble (reprezentujący Eurogrupę), przedstawił propozycję aby od wszystkich wkładów w bankach funkcjonujących na Cyprze, pobrać jednorazową opłatę w wysokości 18%. Z kolei holenderski minister finansów Jeroen Dijsselbloem (szef Eurogrupy), stwierdził, że w zasadzie jest mu wszystko jedno jaka będzie wysokość tej jednorazowej opłaty od różnej wysokości wkładów, ponieważ chodzi tylko o to aby środki w ten sposób zebrane wyniosły około 7 mld euro. Prezydent Cypru jednak się opierał, powoływał się na swoje świeże zobowiązania wyborcze w których deklarował, że nie pozwoli aby skutki programu oszczędnościowego jaki przyjmie jego kraj, uderzyły w zwykłych ludzi.
3. Wtedy przedstawiciel EBC (członek zarządu tego banku Joerg Asmussen) zadzwonił do szefa tego banku Mario Draghiego i zasugerował aby przestać wspierać dwa największe cypryjskie banki, co w oczywisty sposób oznaczałoby ich upadłość. Wystraszony prezydent Cypru przestał w tej sytuacji oponować prosił tylko zgromadzonych aby wysokość tzw. jednorazowej opłaty od wkładów w bankach jego kraju nie przekraczała dwucyfrowej wartości. Prośbę spełniono, jednak przed ogłoszeniem komunikatu z rozmów, polecono aby przedstawiciele Cypru spowodowali zablokowanie w bankach tego kraju odpowiednich środków na rachunkach obywateli aby w pierwszej kolejności pobrać wspomnianą jednorazową opłatę. W tej sytuacji Cypryjczycy, którzy po wysłuchaniu komunikatu z Brukseli w sobotę rano pobiegli do bankomatów by ratować swoje oszczędności, zostali uprzedzeni, środki na podatek zostały już z ich rachunków pobrane. Zresztą, pieniędzy w bankomatach szybko zabrakło, a banki na Cyprze od soboty są ciągle zamknięte i prawdopodobnie zostaną otwarte dopiero dzisiaj.
4. Niestety kulisy negocjacji prowadzonych przez słynną Trojkę z przedstawicielami Cypru nie, przypominają negocjacji przedstawicieli instytucji międzynarodowych z reprezentantami demokratycznego państwa, a raczej rozgrywki wewnątrz mafijne. Dobrze, że prezydentowi Cypru, nie wyłamywano palców ani nie przypalano go papierosem, bo być może wtedy, zgodziłby się na jeszcze większe ustępstwa w tych negocjacjach. Niezależnie jak ta sprawa cypryjska zostanie ostatecznie rozstrzygnięta, to co się stało powinno być poważnym ostrzeżeniem dla tych wszystkich, którzy uważają, że kraj w potrzebie przez te międzynarodowe instytucje, zostanie potraktowany jak partner. Wczoraj wieczorem Parlament Cypru odrzucił w zasadzie jednogłośnie projekt ustawy wprowadzającej jednorazowy podatek przy 36 głosach przeciw, 19 wstrzymujących się, nikt nie był za. Co dalej z Cyprem nie wiadomo. Jednak dyktat i upokorzenie jakie UE zastosowała wobec Cypru na długo pozostaną w pamięci we wszystkich krajach, które starają się o nadzwyczajną międzynarodową pomoc. Oby Polska się nigdy w takiej sytuacji nie znalazła. Kuźmiuk
Jest sposób na rozkręcenie polskiej gospodarki Na razie rząd ma związane ręce i nie może nic zrobić, żeby przyspieszyć wzrost gospodarczy. Środki unijne się kończą, więc będzie mniej inwestycji infrastrukturalnych. Obniżyć podatków nie można, bo sytuacja budżetowa jest dramatyczna, dochody podatkowe spadają w tempie 8 procent r/r. Dług publiczny w stosunku do PKB znowu szybko narasta i Polsce grozi upadek z klifu fiskalnego, czyli konieczność zbilansowania budżetu w jednym roku po przekroczeniu relacji dług do PKB na poziomie 55 procent. Tę relację już przekroczyliśmy w zeszłym roku, ale minister Sami Wiecie Który stosuje kreatywne metody liczenia długu i udaje że dług jest mniejszy niż jest faktycznie. Ale mamy czasy gdy rządzą udawacze, w Unii Europejskiej też udają że lokaty w bankach są ubezpieczone do kwoty 100 tysięcy euro, a jak jest w praktyce pokazała sytuacja na Cyprze. Tak też będzie w innych krajach, jak będą sypać się banki, a będą, to też bez wahania sięgną po depozyty. Na szczęście na razie to nie dotyczy Polski. Natomiast wydaje się, że minister Sami Wiecie Który może szykować manewr, który docelowo ma przyspieszyć wzrost gospodarczy. W pierwszym kroku ZUS przejmie aktywa OFE. NA razie część, a docelowo wszystkie. To pozwoli nie zaliczać do długu publicznego obligacji które mają OFE, bo wtedy to będą obligacje w ZUS, czyli będą to zobowiązania wewnątrz jednostek sektora finansów publicznych, a tych się nie liczy do długu. Gdyby przejąć wszystkie aktywa OFE to dług publiczny spadnie o ponad 150 mld złotych, czyli o prawie 10 procent PKB i wyniesie około 45 procent. Wtedy zrobi się dość miejsca, żeby wygenerować silne osłabienie złotego. O to nie będzie trudno, bo inwestorzy zagraniczni mają bardzo duży udział w polskich obligacjach skarbowych, trzeba ich trochę nastraszyć i uciekną osłabiając złotego. A można ich przestraszyć gdyby nowelizacja budżetu na 2013 rok była duża i prowadziła do dużego deficytu. A jak pokazały lata 2008-2009 silne osłabienie złotego, do poziomu około 5 złotych za euro może rozpędzić polską gospodarkę. Ta metoda może być brutalnie skuteczna, tak jak skuteczne było osłabienie złotego i wielki deficyt w 2009 roku. Tylko przeszkadza Konstytucja i limit 60 procent długu publicznego do PKB. Dlatego właśnie ministrowi Sami Wiecie Któremu na drodze do rozpędzenia gospodarki stoją OFE, i dlatego zostaną rozjechane jak żaba przez walec. Na Cyprze parlament zablokował niemiecki skok na kasę ulokowaną w cypryjskich bankach, a u nas odwrotnie, to polski rząd i polska większość sejmowa przeprowadzi podobną operację z własnej inicjatywy, tyle tylko że zabiorą ludziom nie pieniądze dostępne już teraz w bankach, ale dostępne za 5-10 lat w OFE. I tak jak na Cyprze, tam w zamian dawali bezwartościowe akcje banków, w Polsce dają zapisy na kontach w ZUS który jest gigantyczną piramidą finansową. Za to zapłacimy jeszcze bardziej głodowymi emeryturami w przyszłości, ale to będzie już zmartwienie zupełnie innego rządu. Rybiński
Nie chrzańcie, że w Polsce jest wolny rynek! Prywatne firmy to za mało Forsal.pl za sondażem CBOS dla „Rzeczpospolitej” napisał kilka dni temu:
Ponad połowa Polaków uważa, że system gospodarczy, który panował przed 1989 rokiem, miał tyle samo wad i zalet albo nawet był lepszy niż ten po transformacji ustrojowej. Tylko co trzeci Polak uważa, że wolny rynek jest lepszy niż socjalistyczna, państwowa, gospodarka planowa. Około 15 procent badanych nie ma zdania - czytamy w gazecie. Od 20 lat w z krótkimi przerwami prowadzę zawsze jakąś działalność gospodarczą - staram się być takim małym przedsiębiorcą. Widzę więc w praktyce jak wygląda „wolny rynek” w Polsce. Wynik sondażu pokazuje tylko i wyłącznie jak propaganda uprawiana przez polityków, publicystów, dziennikarzy, ale również i sporą grupę przedsiębiorców wmówiła, że to z czym mamy do czynienia po roku 89. to jest właśnie wolny rynek. Forsal.pl komentując wyniki sondażu pisze:
Chcemy, by to rząd zapewniał nam pracę, darmową opiekę zdrowotną, naukę i dostęp do przedszkoli. „Darmowa” opieka zdrowotna, „darmowa” nauka, dostęp do przedszkoli to jest realny socjalizm. Ten realny socjalizm jest obecny w naszej polskiej rzeczywistości i nigdy nie zniknął. Ten realny socjalizm, dziś rękami „liberała” gospodarczego Tuska i jego księgowego Rostowskiego, podnosi na wszelkie sposoby podatki, a więc odbiera coraz więcej pieniędzy obywatelom po to, aby zapewnić nam pracę, darmową opiekę zdrowotną, naukę i dostęp do przedszkoli. Łupi nas byśmy żyli lepiej w socjalistycznej ojczyźnie, zadłuża kraj na miliardy, aby ratować w Polsce socjalizm, aby zapewnić „ciepłą wodę w kranie”, tak jak w stanie wojennym Polacy mieli zapewniony ocet, który był jedynym towarem na półkach sklepowych. A i ten ocet wkrótce zniknął, kiedy tylko zrobiło się cieplej i ludzie wykupili go, aby robić marynaty z tego co wyhodowali sobie w ogródkach czy zebrali w lesie. Gdzie jest więc ten wolny rynek? Tylko dlatego, że istnieją prywatne firmy w tym kraju to już można mówić o wolnym rynku i to w kontekście tego, że się nie sprawdził? Wolny rynek sprawdza się wtedy, kiedy jest rzeczywiście wolny. Wtedy kiedy pozostawia się ludziom wolność w gospodarowaniu, zarządzaniu. Wolny rynek to nie jest dominacja wielkich korporacji i banków, które ściśle sobie współpracują z tym czy innym rządem i państwowymi instytucjami, i które regulują sobie jak powinien wyglądać „wolny rynek”. Wprowadzają więc regulacje, które ułatwiają funkcjonowanie wielkim, bo często są nie do przeskoczenia dla małych. Wielkie korporacje dobrze sobie radzą w takim realnym socjalizmie jaki panuje u nas i w ich interesie, w interesie również międzynarodowych finansistów jest to, aby taki stan rzeczy był utrzymywany.
„Wolny rynek” w praktyce Przez kilka lat prowadziłem osiedlowy pub. Zacznijmy od tego, że lokal wynajmowałem od… miasta. Nie był więc to lokal prywatny, tylko państwowy (należący do gminy). Wykup lokalu został zablokowany już zanim ja go wynająłem przez prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego. Wiadomo bowiem, że prywatyzacją zajmują się sami złodzieje, więc lepiej jej nie przeprowadzać. Już pod koniec prowadzenia kilkuletniej działalności podniesiono nam czynsz, aby „dostosować ceny wynajmu do cen rynkowych”. Takie uzasadnienie na podniesienie czynszu zgłosił jeden z radnych PiS. Sprawdziłem owego radnego i okazało się, że pracuje w państwowej instytucji na stanowisku dyrektorskim, a ponadto bierze 2 tys. zł miesięcznie za bycie radnym. Żeby tyle zarobił człowiek pracujący w małym sklepie czy pubie musi się napracować ciężko przez cały miesiąc. Ten miał tyle za to, że siedział sobie od czasu do czasu na zebraniach i zabrał tam głos. Urzędas fachowcem od wolnego rynku i cen rynkowych. Buahahaha. Aby prowadzić pub to musi być w nim alkohol. Często nasi klienci byli zaskoczeni, że nie mamy w ofercie żadnego wina. Nie rozumieli jednak jednego, na każdy alkohol jest OSOBNA koncesja. W zależności od liczby procentów alkoholu w alkoholu. Na piwo jest jedna koncesja, na wino druga i na wódkę trzecia. I za każdą trzeba zapłacić! Ale też nie płaci się jakiejś jednej ustalonej stawki, ale płaci się stawkę w zależności od sprzedaży. Nie ma jednak tak, że jak sprzedaż wynosi „zero” to nic nie płacisz. Jest oczywiście stawka minimalna. W naszym przypadku nie opłacało się płacić za koncesję za wino, ponieważ akurat ze sprzedaży wina nie zarobilibyśmy nawet na opłacenie tej najniższej stawki za koncesję. Tak więc nie mogliśmy postawić na półce nawet dwóch butelek wina, żeby sobie dojrzewało i czekało na klientów, którzy może je kupią i przyjdą być może na wino następnym razem, oczywiście jeżeli wino im posmakuje i atmosfera w lokalu się spodoba. Nie, trzy koncesje skutecznie regulowały nam jak musimy prowadzić nasz pub w kraju gdzie jest ponoć wolny rynek. Lećmy dalej, Sanepid i Inspekcja Pracy. Zarówno pracownicy jak i właściciele (którzy stają za barem) muszą mieć „książeczkę sanepidowską”, muszą więc przejść badania, aby znalazła się tam pieczątka. Trzeba też prowadzić osobną książkę w której m.in. należy zapisywać jaka była temperatura w lodówce, kiedy był czyszczony okap kuchenny, czy kierowca, który dowozi towar ma czysty samochód i czyste ręce. Robota potrzebna jak świni siodło. Ale takie są wymogi. Aha, trzeba też oddawać do badania wodę, która cieknie z kranu. To nie ma znaczenia, że woda jest z wodociągu miejskiego, lokal był w budynku mieszkalnym w którym z tej samej wody korzystało kilkadziesiąt rodzin. Nie, wodę badać trzeba, za jej zbadanie płacić też trzeba. Zasady „wolnego rynku” są nieubłagane. Chcecie jeszcze poczytać sobie jak wygląda wolny rynek w praktyce? Pracownicy muszą mieć swoje pomieszczenie pracownicze a w nim szafki pracownicze, które musi kupić oczywiście pracodawca. Musi też być osobna toaleta dla personelu i osobna dla klientów. Pracownicy muszą przejść co jakiś czas kurs BHP, po to, aby wiedzieć jak powinno się myć ręce. Kursy nie są raz na całe życie, bo wiadomo, że człowiek może wypaść z wprawy i zapomnieć jak się myje jedną i drugą rękę. Oczywiście za kurs mycia rąk też trzeba zapłacić. Ponieważ „wolny rynek” funkcjonuje również w dziedzinie ubezpieczeń społecznych w związku z tym jest przymus ubezpieczenia się w ZUS. I tak, zakładając działalność gospodarczą z miejsca co miesiąc trzeba płacić 3 różne składki do ZUS (w spółce z o.o. nie musisz płacić ZUS jako udziałowiec spółki, ale buli się za coś innego, więc wychodzi niemal na to samo w przypadku małej firmy). Niezależnie od tego ile w danym miesiącu zarobisz i czy w ogóle zarobisz ZUS zgarniać musi swoje (teraz takie minimum to ponad 800 zł). Takie są zasady „wolnego rynku”, że pieniądze, które chciałbyś przeznaczyć np. na rozwój swojej firmy (zakup nowego sprzętu, naprawę samochodu czy na cokolwiek innego przydatnego, niezbędnego do prowadzenia działalności) musisz przeznaczać na ubezpieczeniowego, zadłużonego, państwowego bankruta. Jeżeli postanowiłeś założyć drugą firmę to wiadomo, że Twoje zdrowie jest narażone podwójnie, w związku z tym opłacasz podwójnie jedną z tych 3 składek, czyli składkę za ubezpieczenie zdrowotne. Jeżeli jesteś w 10 firmach, to płacisz owe zdrowotne razy 10 (wychodzi ponad 2 tysiaki miesięcznie), mimo że przecież w takim samym stopniu chorujesz i korzystasz z lekarza, kiedy masz jedną firmę czy masz ich 10. Absurd? Nie, to są zasady „wolnego rynku”. Zatrudniając pracownika też musisz na niego płacić ZUS. Tutaj już w zależności od zarobków pracownika. Tyle tylko, że tak jak w swoim przypadku możesz płacić minimalną stawkę niezależnie od tego ile zarobisz, tak w przypadku pracownika jeżeli podniesiesz mu wynagrodzenie to automatycznie musisz też zapłacić więcej do ZUS (wg propagandy po to, żeby pracownik miał wyższą emeryturę na starość). Dlatego też niejeden pracownik ucieka - przed tym dobrodziejstwem wyższej emerytury w przyszłości - w samozatrudnienie. Czyli sam zakłada sobie firmę, aby płacić stawkę minimalną w ZUS i więcej dzięki temu zarabiać. Aby zaś zadowolić Urząd Skarbowy w pubie trzeba mieć kasę fiskalną. To fantastyczne urządzenie pozwala zapisywać każdą transakcję. Oczywiście kasę fiskalną trzeba sobie samemu kupić. Kasa fiskalna zapisuje wszystkie transakcje na odpowiednim module, który to moduł co kilka lat trzeba wymienić, czyli znowu ponieść koszt. Stary moduł trzeba trzymać, aby w każdej chwili Urząd Skarbowy mógł do niego zajrzeć sobie i skontrolować co tam na tej kasie nawbijaliśmy. Zupełnie oddzielną sprawą jest księgowość. Jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku samemu można było sobie robić księgowość. Teraz nie jest to wskazane i lepiej zapłacić jakiemuś biuru rachunkowemu, co pozwala unikać różnych problemów. Ponieważ dobrze by było, aby w pubie był fajny nastrój więc trzeba puścić ludziom muzykę, a także warto zainwestować w telewizor, aby co jakiś czas leciały w nim np. mecze, bo wówczas kilku klientów więcej przychodzi. Posiadanie sprzętu RTV to już stała abonamentowa opłata, która idzie na publiczne radio i telewizję. Ale to dopiero początek opłat. Trzeba jeszcze dodatkowo zapłacić osobne opłaty twórcom i producentom muzycznym i telewizyjnym. Zasady logiki i wolnego rynku w tym wypadku nie funkcjonują. Nie ma żadnego znaczenia, że w pubie puszczana jest np. muzyka z radia, a w telewizorze np. leci tylko jakiś program telewizji publicznej, której już płacimy. Czyli nie ma żadnego znaczenia, że puszczana jest muzyka i produkcje filmowe za które już ci twórcy zgarnęli opłatę od danego radia czy telewizji. Nie, w zależności od wielkości lokalu ustalone są stawki (urzędowo!!!), które trzeba płacić trzem (a może i więcej) różnym instytucjom ZAIKS, SPAV, Stoart. Każdej z osobna! Tak więc w „wolnorynkowej” Polsce ustawowo i urzędowo zabezpieczone są interesy pewnych grup zawodowych. W tym wypadku tych, które chciały nam rok temu zafundować nam wszystkim ACTA. Wiadomo też, że latem przed pub warto wystawić kilka stolików. Wystawienie nawet jednego stolika i czterech krzesełek w naszym wypadku wymagało przygotowania planu zagospodarowania (za który trzeba było zapłacić), zgody straży, policji i wówczas Zarząd Dróg Miejskich, czyli właściciel chodnika na którym miał stać stolik wydawał zgodę i pobierał opłatę za każdy dzień wynajęcia kawałka chodnika. No i takie tam drobiazgi, kiedy wprowadzono zakaz palenia musieliśmy wybudować palarnię, bo nie można było prowadzić pubu dla palących. Zasady „wolnego rynku” są przecież nieubłagane. Tuż przed wybuchem afery hazardowej urząd odnajmujący nam lokal zabronił nam dalszego zarabiania na automatach, które wstawiła do nas jedna z firm zajmujących się takim rodzajem hazardu. Tyle „wolnego rynku” doświadczyłem prowadząc niewielki pub na 70. metrach kwadratowych. Większość wypracowanych przez nas pieniędzy w takim małym lokalu trafiało do różnego rodzaju instytucji państwowych, gminnych, „artystycznych”. Jeżeli ktoś uważa, że w Polsce jest wolny rynek, to albo jest zwyczajnie głupi, albo raczej ulega propagandzie gdyż nie ma tej wiedzy, którą ja posiadłem prowadząc własną działalność gospodarczą. Jerzy Wasiukiewicz
Pawłowicz o wezwaniu przez Komisję Etyki Poselskiej: "Nikt nie dał Komisji mandatu do uznawania za nieetyczne poglądów znaczącej części społeczeństwa" Pani Poseł Małgorzata Kidawa-Błońska Przewodnicząca Komisji Etyki Poselskiej Szanowna Pani Przewodnicząca, w związku z Pani pismem wzywającym mnie do udziału w posiedzeniu Komisji Etyki Poselskiej, na którym ma być rozpatrzona „sprawa dotycząca treści wypowiedzi Pani Poseł [tj. moich] stanowiących podstawę wniosków...” (następuje wyliczenie wnioskodawców) uprzejmie oświadczam, że oponuję przeciwko rozpatrywaniu przez kierowaną przez Komisję przedstawionych zarzutów pod moim adresem. Próba napiętnowania mnie przez organ Sejmu, jakim jest Komisja Etyki Poselskiej, za treść i formę poglądów, które odnoszą się do trwających w pluralistycznym społeczeństwie sporów światopoglądowych, aksjologicznych i programowych i które wynikają z mojego sposobu rozumienia dobra wspólnego, a nie mają jakiegokolwiek związku z moim interesem prywatnym ani z żadnym interesem partykularnym, jest próbą niedopuszczalnego ingerowania w wykonywanie mandatu poselskiego, który otrzymałam od swoich wyborców. Moi wyborcy i podobnie myślący obywatele Rzeczypospolitej dają liczne dowody poparcia moich działań i solidarności ze mną wobec prowadzonej przeciw mnie kampanii. Z treścią i formą moich wypowiedzi publicznie solidaryzują się, działając w interesie publicznym, także przedstawiciele środowisk naukowych. Kierowana przez Panią Komisja przegłosuje, co będzie chciała, ale nie ma takiej władzy, żeby zadekretować, że wyrazicielami etyki są moi oskarżyciele, a moi obrońcy są nieetyczni. Zdaniem przedstawicieli nauk społecznych, których opinii zasięgałam, moje wypowiedzi akceptuje znacząca – prawdopodobnie stanowiąca wyraźną większość – część polskiego społeczeństwa. Nikt nie dał kierowanej przez Panią Przewodniczącą Komisji mandatu do uznawania za nieetyczne poglądów znaczącej części społeczeństwa. Rolą komisji etyki w parlamencie państwa demokratycznego winno być stanie na straży powszechnie akceptowanych standardów – prawdomówności, osobistej uczciwości, unikania konfliktu interesów itp., czyli właściwości osobistych i zachowań, których należy oczekiwać od każdego posła bez względu na światopogląd, system wartości i program. Gdyby natomiast parlamentarna komisja etyki, kierowana przez prominentnego polityka partii rządzącej, znanego z wzorowej wręcz lojalności wobec jej szefa, stała się narzędziem do piętnowania większością głosów poglądów i ocen posła opozycji podzielanych przez znaczącą część elektoratu, a rolę oskarżyciela-moralisty odgrywał poseł znany z drastycznych obscenicznych wypowiedzi i zachowań (który niedawno publicznie opowiadał brednie o „zgwałconej wicemarszałkini”), to mielibyśmy do czynienia z komisją zaprzeczającą własnej nazwie. Urzędowe uznanie za „nieetyczne” poglądów i ocen głoszonych przez posła opozycji dlatego, że są niezgodne z poglądami i ocenami aktualnej większości członków Komisji Etyki Poselskiej, stanowiłoby też precedens fatalny z punktu widzenia demokracji. Jeżeli dziś można w takim trybie uznać za nieetyczne wypowiedzi Krystyny Pawłowicz dotyczące zmiany płci i praktyk homoseksualnych, to w następnej kadencji, przy innej większości, będzie można ogłosić jako nieetyczne wychodzące z odmiennych założeń światopoglądowo-aksjologicznych wypowiedzi Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, Donalda Tuska czy Magdaleny Środy. Czy o tak rozumianą demokrację chodzi? Ufam, że członkowie Komisji wiedzą, że istnieją wielkie systemy światopoglądowo-etyczne, na gruncie których poddanie ludzkiego ciała przekształceniom mającym na celu „zmianę płci” oraz praktyki homoseksualne spotykają się z negatywną oceną etyczną. Opierając się na takich ocenach, ustawodawstwa większości państw założycieli Rady Europy w momencie powstania tej organizacji penalizowały (poddawały karom kryminalnym) praktyki homoseksualne między osobami dorosłymi. Federalny Trybunał Konstytucyjny RFN, stawiany jako wzór ochrony praw człowieka, wydał 10 maja 1957 roku wyrok, w którym uznał za zgodny z powojenną, demokratyczną konstytucją niemiecką przepis kodeksu karnego, w brzmieniu ustalonym w 1935 roku, poddający surowej karze praktyki homoseksualne (nazywanymi przez niemieckiego ustawodawcę „nierządem”) między dorosłymi mężczyznami. Proszę sięgnąć do tekstu wyroku i przekonać się, że uznając takie praktyki za karygodne – notabene wbrew bliskiej mi, liberalnej tendencji kodeksu karnego obowiązującego w „zacofanej” Polsce od 1932 roku – powojenny trybunał niemiecki usankcjonował negatywne oceny etyczne owych praktyk idące dalej niż uznanie ich za „jałowe”, co w moim przypadku ma być nieetyczne. Jałowość jest argumentem przeciwko specjalnym uprawnieniom, ale nie jest dostatecznym argumentem za wsadzaniem do więzienia, jak przez lata czyniono m.in. w demokratycznej RFN. Nie słyszałam, aby niemieccy sędziowie FTK i sądów karnych stosujących paragraf kryminalizujący nawet homoseksualne objawy czułości byli kiedykolwiek przez kogokolwiek ciągani po komisjach etyki. Być może ktoś powie, że w dzisiejszym świecie kryteria etyczności zmieniają się w zawrotnym tempie i to, co było etyczne wczoraj (na poprzednim etapie), nie musi być etyczne dziś (na obecnym etapie). Że do zagadnień etyki trzeba podchodzić dialektycznie, biorąc przykład choćby z wielkiej etycznej elastyczności posła Donalda Tuska, który raz publicznie zapowiada kastrowanie pedofilów, kiedy indziej jest wzorowym katolikiem w świetle jupiterów i w zasięgu kamer, innym znów razem chce uwolnić drogich sobie gejów od dyskomfortu wspólnego życia „na kartę rowerową” – każdorazowo zależnie od kalkulacji sondażowych i od potrzeby zdobycia osobistego uznania w tych czy innych kręgach za granicą. Jeśli interes Donalda Tuska wciąż jeszcze wymaga, aby wypowiedzi poseł Pawłowicz zostały napiętnowane przez Komisję pod kierunkiem Pani Przewodniczącej, to należy się spieszyć, ponieważ nie ma żadnej gwarancji, że jutro Donald Tusk nie nazwie relacji homoseksualnych niegodnymi... zainteresowania ustawodawcy i nie ogłosi, że w tej sprawie zawsze miał takie samo zdanie jak Jarosław Gowin, tylko został źle zrozumiany.
Za kuriozalne uważam konstrukcje wniosków, na których podstawie miałabym zostać napiętnowana przez Komisję kierowaną przez Panią Przewodniczącą. Ograniczę się do kilku przykładów. Według jednego z wniosków Komisja powinna się mną zająć, bo popełniłam przestępstwo. Tymczasem od kilku dni w mediach dostępna jest informacja, że prokurator badający moje wypowiedzi nie doparzył się w nich znamion przestępstwa. Czy Komisja będzie weryfikować konkluzje prokuratora? Pan Ryszard Czerniawski, używający formularza z godłem i nadrukiem „Rzeczpospolita Polska. Zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich”, w swoim piśmie do Pani Przewodniczącej powołuje się na „napływające skargi obywateli”. Wśród załączników większość to jednobrzmiące, choć podpisane przez różne osoby protesty przeciwko mojej wypowiedzi sejmowej zaczynającej się od zdania: „Legalizacja związków homoseksualnych jest sprzeczna z obowiązującym prawem” (wyjaśniam, że chodzi o legalizację rozumianą jako ustawowe przyznanie szczególnych praw, a nie jako zniesienie zakazu, bo takiego zakazu w polskim prawie nie ma). To pierwsze zdanie jest w mojej wypowiedzi podstawowe, następne stanowią jego uzasadnienie. Jaki tytuł prawny ma pan Czerniawski, żeby w godzinach pracy urzędnika państwowego zajmować się – jak żądają autorzy jednobrzmiących listów – tego rodzaju wypowiedzią „tej posłanki”? Czy posłowi nie wolno już w Sejmie powiedzieć, że jakiś projekt ustawy jest niezgodny z Konstytucją, bo pan Czerniawski może postawić za to posła przez Komisją Etyki Poselskiej, wymachując podobnymi paszkwilami? Trudno o bardziej wymowny przykład nadużycia i ordynarnego upartyjnienia funkcji publicznej, która powinna być sprawowana w sposób bezstronny wobec toczonych w Sejmie sporów ideowych i programowych. W sprawie swojej oceny legalizacji związków partnerskich jako niezgodnej z Konstytucją chętnie stanęłabym przed obliczem Pani Przewodniczącej osobiście, gdyby postawiła mnie Pani w dobrym towarzystwie posła Jarosława Gowina i tych Pani koleżanek i kolegów klubowych, których poseł Gowin przekonał do tezy, że wszystkie trzy projekty ustaw, które zostały odrzucone przez Sejm w pierwszym czytaniu, są niezgodne z Konstytucją. Autor jednego z wielu jednobrzmiących listów protestacyjnych, na które powołuje się pan Czerniawski, jest podpisany tak: „ks. bp Szymon Niemiec”. Szukałam w Internecie informacji o tym „hierarsze” i znalazłam dwie opinie: „biznes jak każdy inny” (R. Biedroń) oraz „folklor religijny” (znany profesor religioznawca). Znalazłam też notę biograficzną, a w niej słowa: „Zanim Szymon Niemiec zaangażował się w budowę struktur [Zjednoczonego] Kościoła [Chrześcijańskiego], zasłynął jako działacz gejowski i współorganizator Parad Równości. Pracował w wydawnictwie pornograficznym i występował w przebraniu kobiety. Kilka lat temu wydał swoją autobiografię Tęczowy koliber na tyłku” (wiadomości.onet.pl). W swoim liście do RPO „hierarcha” Niemiec występuje w obronie „języka kultury i zasad współżycia społecznego”, „które to zasady i język wypowiedzi posłanka Pawłowicz sprowadziła do poziomu rynsztoka i magla”. No cóż, kto się ubiera w ornat, ten musi także efektywnie dzwonić. W tej sytuacji nie zazdroszczę Pani Przewodniczącej dylematu metaetycznego na miarę XXI wieku: kto jest większym autorytetem etycznym – Pani były kolega klubowy, rozpoznawany w polskiej publicystyce jako „poseł ze świńskim ryjem i penisem”, który żąda uznania mnie za przestępcę, czy „hierarcha” z kolibrem na tyłku, który za pośrednictwem pana Czerniawskiego żąda „niezwłocznego zajęcia się stanowiskiem i wypowiedziami tej posłanki”, nie precyzując rodzaju kary. Pan Czerniawski najwyraźniej posiadł dar czytania w myślach swoich korespondentów, ponieważ w swoim liście do Pani Przewodniczącej oprotestowuje moje słowa o „twarzy boksera”, choć żaden z dołączonych do jego pisma listów „wzburzonych obywateli” nie odnosi się do tych słów. Przy sprawie „twarzy boksera” chciałabym się na chwilę zatrzymać. Gdyby w tej sprawie oskarżyła mnie osoba bezpośrednio zainteresowana, być może stanęłabym przed Komisją i próbowałbym się wytłumaczyć. Tymczasem jestem przekonana, że większość moich obecnych oskarżycieli, publicznie rozdzierających szaty nad moją „transhomofobią” (czy jakoś podobnie), cynicznie i instrumentalnie traktuje los osób rzekomo przeze mnie poniżanych. I właśnie tym się brzydzę, bynajmniej nie owymi osobami, które jak wszystkich ludzi uważam za swoich braci i swoje siostry. Przy okazji wypadałoby przeprosić tych, którzy uprawiają twardą i ambitną dyscyplinę sportu, jaką jest boks, za to, że za sprawą mojej wypowiedzi – choć całkowicie wbrew moim intencjom – prowadzi się medialny „masaż świadomości” i wmawia ludziom, że „twarz boksera” to określenie pejoratywne. Oświadczam, że jak wielu moich rodaków uważam boks za sport zdecydowanie męski i przez „twarz boksera” rozumiem twarz o wyglądzie zdecydowanie męskim, nic więcej. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że w kraju, w którym utytułowani bokserzy są od lat podziwiani za talent, sportową postawę i wspaniały charakter (np. Zbigniew Pietrzykowski, Jerzy Kulej) lub są idolami kultury masowej (np. Andrzej Gołota) określenie „twarz boksera” będzie okrzyknięte za obraźliwe. Pozwalam sobie zauważyć, że w języku polskim słowo „bokser” ma jednoznacznie negatywne konotacje tylko wtedy, gdy występuje w połączeniu z przymiotnikiem „damski”. Do miana pierwszego damskiego boksera polskiej polityki zasłużenie pretenduje wspomniany już były kolega klubowy Pani Przewodniczącej, specjalista od „zgwałconej wicemarszałkini”, oskarżyciel i autorytet etyczny w mojej sprawie. Przekonałam się zresztą na swoim przykładzie, że pretendentów do miana damskich bokserów polskiej polityki jest więcej. Na koniec mam obowiązek zwrócić uwagę wszystkich szanownych Członków Komisji Etyki Polskiej – Pani Przewodniczącej, Pana Franciszka Jerzego Stefaniuka, Pana Tomasza Garbowskiego, Pani Elżbiety Witek i Pana Kazimierza Ziobry – na element sprawy, którego nie sposób niestety zbyć sarkazmem. Otóż po debacie sejmowej nad odrzuconymi przez Sejm projektami dotyczącymi tzw. związków partnerskich otrzymuję pod adresem swoim i swoich współpracowników, opłacanych z funduszy Kancelarii Sejmu, różne pogróżki. Niektóre z nich są drastyczne w treści i formie. Sprawa jest poważna i stanowi przedmiot odpowiednich czynności organów ścigania. Komisja Etyki Poselskiej nie jest nieformalnym klubem dyskusyjnym, lecz organem Sejmu, a tym samym organem państwowym. Osoby w nim zasiadające muszą ponosić odpowiedzialność za możliwe do przewidzenia skutki swoich działań. Proszę nie lekceważyć zagrożenia i nie dolewać oliwy do ognia! W III Rzeczpospolitej na razie doszło tylko jeden raz do odrażającej zbrodni na tle długo podsycanej nienawiści do polityka – o jeden raz za dużo. Wszyscy chyba pamiętamy, „kto szczuł i co było grane”. Tym z Państwa, którzy zdecydowaliby się podnieść rękę za piętnującą mnie uchwałą Komisji, mogłabym powiedzieć tylko: źle się bawicie. Poseł Krystyna Pawłowicz
CYPRIADA Podobno „fala oburzenia w polskich mediach, a zwłaszcza w internecie” na Unię Europejska wynika „z niezrozumienia tego, co się stało lub stanie na Cyprze”.
www.wyborcza.biz/biznes/1,100897,13593343,Kto_ukradl_cypryjskie_pieniadze_.html
Ja z tego co się dzieje w sektorze bankowym rzeczywiście nie wiele rozumiem – podobnie jak sami bankierzy, ale liczyć trochę umiem, zwłaszcza przy pomocy kalkulatora. To prawda, że „państwo może na papierze gwarantować, co mu się żywnie podoba – na przykład pełne zatrudnienie, dobrobyt i wysokie emerytury”, i „pełną wypłacalność wkładów bankowych”. I to prawda, że „z góry było wiadomo, że z tych gwarancji rządy nie mogą się wywiązać, bo wkłady (bankowe) wielokrotnie przekraczają budżety państw, a w niektórych przypadkach – jak na Cyprze, w Irlandii czy Islandii – wielokrotnie przekraczają PKB”, więc gwarancje te „są gwarancjami pana Zagłoby, który królowi szwedzkiemu oferował Niderlandy”. Witek Gadomski, który jest autorem tych trafnych skąd inąd określeń, dziwi się jednak, że „do grona oburzonych na złodziejskie rządy europejskie dołączają osoby biegłe w ekonomi i finansach”. Jak już wyznałem, do grona osób zaliczanych do biegłych w finansach bankowych się nie pcham więc dlatego do banków, nie tylko cypryjskich, mam takie samo zaufanie jak do rządów, dzięki którym te banki mogą robić to co robią. „Zawierając umowę z bankiem, ryzykujemy” – to prawda. „Warto, byśmy o tym wszyscy pamiętali, zwłaszcza wówczas, gdy bank oferuje nadzwyczaj wysokie oprocentowanie” – to też prawda. Bo „nie ma czegoś takiego jak umowa (…) bez ryzyka”. Od 2008 roku Europejski Bank Centralny obniżył stopy procentowe z 4% do 0,75%, a niemieckie banki obniżyły oprocentowanie lokat z 4% do 1,5%. Tymczasem średnie oprocentowanie lokat sięga w cypryjskich bankach 4,45%. Jest więc wyższe niż w 2008 roku, gdy wynosiło 4,25% Depozytariusze powinni uważać. Witek pisze jednak, że „cypryjskie banki, które znalazły się w obliczu bankructwa, mogły: a) zbankrutować, b) poprosić o pomoc. Zdecydowały się na to drugie rozwiązanie.” Churchill pisał, że Chamberlain miał w Monachium do wyboru wojnę albo hańbę. Wybrał hańbę, a i tak będzie miał wojnę. Cypryjskie banki wybrały „pomoc”, a i tak będą miały bankructwo. Bo z takiej „pomocy” nie mogą korzystać w nieskończoność, a „jednorazowa” z pewnością im nie wystarczy. Podobno „Aktywa” banków cypryjskich wynoszą ponad 125 mld euro i siedmiokrotnie przewyższają cypryjskie PKB (18 mld euro)! Ale jakie, na litość Boga, są to aktywa?! W 2007 roku ich wartość wynosiła niespełna 80 mld euro. I rozmnożyły się cudowanie w kryzysie! Jakby to były „aktywa” nie byłoby problemu. Problem jest, bo te „aktywa” to głównie wierzytelności. Owszem, jak mam wierzytelność u sąsiada, który ma ładny dom to mam aktywo. Tak długo, jak wartość wszystkich innych długów zaciągniętych przez sąsiada nie przewyższa wartości jego domu. Ale jak pożyczam sąsiadowi „na gębę” to mam problem. Banki cypryjskie „popłynęły” między innymi na długach greckich. Więc dziś te 6 mld euro, które miały być zagrabione także cypryjskim ciułaczom, wystarczą im „na waciki”. Nie można wiecznie leczyć objawów choroby, która dręczy światową gospodarkę, a która jest chorobą systemu finansowego, a nie całej gospodarki. Pan Redaktor Konrad Piasecki, „twittnął”, że „kiedyś bez wielkich wahań przelewano za własne kraje krew. Dziś boli utrata 5% oszczędności”. Porównanie nie trafne, bo czy ktoś przelewał swoją własną krew za darmo, za banki? A właśnie na ich ratowanie te 5% (a dokładnie od 6,5 do 9,9) miało być przeznaczone. Jeśli cypryjskie banki „nie dostaną pomocy zagranicznej, zbankrutują i wówczas depozytariusze stracą nie 7-10 proc., ale znacznie więcej” – pisze Witek, jak analitycy z Goldmana, czy z JPM. Z tego samego powodu wcześniej trzeba było ratować banki greckie. A niedługo trzeba będzie ratować hiszpańskie i włoskie. A zaraz potem francuskie. Dla tych samych powodów ratowano banki amerykańskie. Co się stało z pieniędzmi przeznaczonymi na ten ratunek? Powędrowały na giełdy, indeksy których (jak na Wall Street) biją właśnie historyczne rekordy, dzięki czemu banki odnotowują zyski, a bankierzy otrzymują premie. Jaki zatem kryzys?
Podobno „instytucje unijne i MFW nie grabią Cypru, ale obiecują mu pieniądze”. Dokładniej to zachęcają Cypr do sięgnięcia po pieniądze z lokat. Jakie koszty poniosą cypryjskie banki – ich zarządy i akcjonariusze? Oddadzą 9,9% pobranych wcześniej wynagrodzeń i dywidend? No chyba, że trzymają je w cypryjskich bankach! „Ci, którzy uważają, że depozytariusze cypryjskich banków zostali potraktowani niesprawiedliwie, powinni się zastanowić, czy sprawiedliwe byłoby, gdyby ratowano ich z kieszeni fińskiego drwala czy słowackiego rolnika” – wzywa dramatycznie Witek. Oczywiście, że byłoby to niesprawiedliwe. Ale przecież, jak sam pisze, „rynek często nie jest sprawiedliwy – z jednostkowego punktu widzenia. Jeśli go kochamy, to nie za sprawiedliwość, ale za efektywność”. No właśnie. Ale żeby mógł on działać, to musi móc działać. Jak wyłączymy prawo do upadłości, rynek działać przestaje. I zastanówmy się dlaczego „fiński drwal” czy „słowacki rolnik” mają ponosić koszty ratowania cypryjskich banków? Bo fiński drwal, płaci za pracę słowackiego rolnika, dzięki któremu ma co jeść po robocie tą samą walutą. Może tu jest problem? Bo przecież my w Polsce mamy oprocentowanie depozytów bardziej zbliżone do tych na Cyprze, niż do tych w Niemczech. Ale mamy też inne stopy procentowe, bo nie ustala nam ich Europejski Bank Centralny. Grabiąc cypryjskim ciułaczom 6 mld euro na ratowanie cypryjskich banków, które musiały ratować wcześniej Grecję nie rozwiążemy żadnego problemu, a tylko je pogłębimy. Zgoda: grabież mienia podatników, przy pomocy podatku inflacyjnego, wcale nie jest lepsza od grabieży wkładów oszczędnościowych. A nawet gorsza – bo inflację łatwo się wywołuje, a trudno zwalcza. Ale kto mówi, że nie ma alternatywy??? Niektórym kłopoty śródziemnomorskiej wyspy przypominają problemy Islandii.
www.forsal.pl/artykuly/691036,cypr_aktywa_cypryjskich_bankow_sa_warte_7_razy_tyle_co_cala_gospodarka_wyspy.html
Naprawdę? Islandzkie banki też oferowały depozyty o bardzo atrakcyjnym oprocentowaniu. Jak się okazało się, że nie mają z czego wypłacić odsetek, rząd podjął próbę przerzucenia kosztów na podatników. Próba się nie powiodła, odbyły się przedterminowe wybory, po których nowy parlament przyjął ustawę gwarantującą zobowiązania banków jedynie wobec islandzkich obywateli. Pod koniec 2010 roku udało się Islandczykom powstrzymać zarówno wzrost bezrobocia, jak i spadek PKB. Tania korona spowodowała, że islandzkie towary stały się bardziej konkurencyjne, zaś kraj – uchodzący wcześniej za bardzo drogi – stał się atrakcyjniejszy dla turystów. Bezrobocie spadło już poniżej 5%, tempo wzrostu PKB wynosi prawie 3%, a deficyt budżetowy nie przekracza 2,5%.
www.blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=1142
Można? Można! Tylko nie można być niewolnikiem schematycznego myślenia. Jak pisał Stanisław Jerzy Lec „tylko z jednego układu nie wyrwiemy się nigdy. To jest układ słoneczny”. Bój nie toczy się więc o głupie 10% na cypryjskich depozytach. Tylko o sposób myślenia o gospodarce i naszej przyszłości. Reakcja w polskim Internecie na sytuację na Cyprze jest też w pewnym stopniu reakcją na zainspirowaną przez Pana Premiera Donalda Tuska nową falę dyskusji o szybkim wprowadzaniu Polski do strefy euro. Bo jak widać bycie w niej Cyprowi bardziej szkodzi niż pomaga.
Gwiazdowski
Przez pryzmat seksu W pogodnej anegdotce z życia trzódki dziwnie osobliwej, poseł Palikot dzwoni do posła Biedronia z propozycją spotkania, a ten odpowiada, że nie może, bo jest w Kaliszu. Na co poseł Palikot odpowiada posłu Biedroniu, że w takim razie on też nie może, bo jest w Krakowie na Grodzkiej. Tymczasem w niedzielę 10 marca siostry gomorytki z braćmi sodomitami zorganizowały w Warszawie „manifę” pod hasłem „O Polkę niepodległą” - co wśród obserwatorów wzbudziło nadzieje na jakieś nowe rewolucyjne pozycje pościelowe. Tymczasem manifestantkom chodziło o to, że nie mogą decydować o własnym ciele. Coś jest na rzeczy, bo wiadomo, że o ciele zazwyczaj decyduje alfons, a ściślej mówiąc, nie tyle o „ciele”, co o wynagrodzeniu za jego używanie. „Dmuchaj ją, ale nie za darmo” - mówił lodowatym tonem Rurka do Szmaciaka, przyłapawszy go in flagranti ze Stefą. Wspominam o tych uwarunkowaniach, bo manify wyzwolonych kobiet akurat zbiegły się w czasie z „przełomem” w kwestii żydowskich roszczeń majątkowych wobec Polski. Tak w każdym razie zwierzył się pan Robert Brown, szef utworzonego przez Izrael do spółki z Agencja Żydowską w 2011 roku zespołu HEART, którego celem jest „odzyskanie mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, a przede wszystkim - w naszym nieszczęśliwym kraju. Ten radosny komunikat pan Brown przekazał po rozmowach z polskim rządem, to znaczy - z sześcioma ministrami, m.in. Sikorskim, Gowinem i Rostowskim oraz opozycją. Ciekawe, że ani dygnitarze, ani niezależne media nie puściły pary z gęby. A przecież „przełom” oznacza, że dzień wyzwolenia naszego nieszczęśliwego kraju z 60 miliardów dolarów nieubłaganie się zbliża, a w tej sytuacji również los wyzwolonych kobiet rysuje się bardziej konkretnie. Już sto lat temu pewien żydowski kupiec z branży handlu żywym towarem opowiadał Ignacemu Daszyńskiemu o misji cywilizacyjnej, jaką spełnia przy okazji interesów. „Jak ja zawiozę taką dziewuchę do Buenos Aires, to ona upija się tam nawet nie szampanem, ale parą z szampana!” - powiadał. Chodziło mu o to, że ładne, zdrowe dziewuchy ze Środkowej Europy w argentyńskich burdelach cieszyły się wyjątkowym wzięciem, co wyrażało się między innymi w częstych kąpielach w szampanie, przy okazji których rzeczywiście damy upijały się „parą z szampana”. Naprzeciw tym prawdopodobnym potrzebom kobiet wychodzi Ministerstwo Edukacji. Właśnie dowiedziałem się, że w liceach specjalni instruktorzy prowadzą zajęcia z edukacji seksualnej. Wiadomo, że to jest najważniejsze, bo nie wszyscy zostaną, dajmy na to, prezydentami, czy naukowcami, natomiast od tego człowiek nie ucieknie. Tedy w ramach instruktażu, m. in. „rysujemy oś form aktywności seksualnej i omawiamy”, a następnie, kiedy uczniowie już wszystkie formy aktywności seksualnej będą mieli perfekcyjnie opanowane, następuje przejście do fazy następnej, to znaczy - „seksu bezpiecznego” a nawet - „bezpieczniejszego”. Nie da się ukryć, że po takim przeszkoleniu przedsiębiorcy z branży handlu żywym towarem będą mieli z naszych dziewczyn sto pociech, nie mówiąc już o tym, że taki eksport może stać się naszą narodową specjalnością. Taki Gomułka stawiał na obrabiarki i lokomotywy, a tymczasem okazuje się, że więcej można osiągnąć metodami bezinwestycyjnymi. Niestety, wstyd powiedzieć, ale za tym wszystkim nie nadąża sztuka, zwłaszcza filmowa. Nie mówię o takich produkcjach, jak rzewne opowieści pani reżyserowej Agnieszki Holland o Żydach, czy rozdrapywaniu sumień mniej wartościowego narodu tubylczego przez panów Pasikowskiego i Stuhra, tylko o filmie „Tajemnica Westerplatte” Pawła Chochlewa. Co tu ukrywać; reżyser zmarnował temat! A gdyby tak poczytał wcześniej Stanisława Lema, to natychmiast zorientowałby się, jak teraz trzeba nawijać. Stanisław Lem, jeszcze w koszmarnych latach 60-tych, kiedy to nastała sławna rewolucja seksualna, opisał autora, który w duchu wspomnianej rewolucji przerobił całą klasykę. Metoda była prosta; jeśli na przykład książka była „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, to nowy utwór traktował o „Życiu płciowym krasnoludków z sierotką Marysią”. Okazało się, że nawet takie pozycje, jak „Ogniem i mieczem” nadają się do przeróbki jak najbardziej, jako „Życie płciowe ognia z mieczem”. I tak dalej. Tedy konflikt między majorem Sucharskim i kapitanem Dąbrowskim trzeba było przedstawić na tle homoseksualnym, jako refleks walki między nimi o pozycję w związku partnerskim. Dopiero wtedy poszczególne sceny nabrałyby krwistej smakowitości. Na przykład, kiedy bójka żołnierzy w wartowni nagle przekształca się we wściekłą orgię, w której tracą znaczenie zarówno stopnie wojskowe, jak i rodzaje broni. A gdyby tak zaryzykować scenę, że w tym momencie, korzystając z nieuwagi obrońców, do wartowni wdziera się patrol niemiecki, a widząc co się dzieje, przyłącza się do zabawy? Za takie ukazanie nowej płaszczyzny pojednania Oskar, a w każdym razie - Srebrny Niedźwiedź byłby gwarantowany, a nasza kinedmatografia jednym susem znalazłaby się w pierwszym szeregu światowej czołówki, a poza tym sodomici i gomorytki miałyby wreszcie jakiś obraz kultowy. Ale mówi się: trudno. Pierwsze śliwki - robaczywki, ale miejmy nadzieję, że pan reżyser się poprawi i następne filmy będą już na poziomie, bo inaczej - cóż powiedzą o nas w Paryżu? SM
21/03/2013 „Ponad 70 000 wyroków więziennych jest dziś niewykonywanych, a 35 tysięcy skazanych przebywa na wolności, mimo, że termin stawienia się w zakładzie karnym dawno minął. Zapełnienie w polskich więzieniach wynosi 100,4 procent”- podała pani Luiza Sałapa, rzeczniczka więziennictwa. Bardzo ciekawa statystyka.. Jak tak dalej pójdzie, to wszyscy potencjalni więźniowe będą przebywać na wolności. Może to i dobrze, w ramach konsolidowania społeczeństwa obywatelskiego.. Można im najwyżej pozakładać bransolety elektroniczne- tak jak proponował pan minister Zbigniew Ziobro- w ramach zaostrzenia prawa i walki z przestępczością…. Rozumiem, że panu ówczesnemu ministrowi chodziło o to, że będzie nam wszystkim bezpieczniej – według wzorów humanizmu europejskiego- jak przestępca zamiast siedzieć w odizolowanym miejscu, będzie sobie paradował na wolności, ale z bransoletką elektroniczną na ręku. Taka bransoletka to istne cudo techniki.. Ale czy czasami noszenie takiej bransoletki nie jest naruszeniem praw jego i jego jako człowieka? Na pewno jest- gdyby jakiś dobry prawnik wziął się za tę sprawę mógłby nawet wydębić jakieś dobre odszkodowanie.. Jak można w ogóle człowiekowi zakładać jakąś bransoletkę, choćby elektroniczną, żeby przypominała mu ona, już historyczny sposób przetrzymywania więźnia- w kajdanach.. Na szczęście czasy przytrzymywania więźniów w kajdanach szczęśliwie minęły.. Wszyscy jesteśmy wolnymi ludźmi, nie licząc niewidzialnych kajdan, w które zakuły swoje narody poszczególne rządy socjalistyczne.. Zresztą sam Karol Marks namawiał ludzkość do zrzucenia kajdan.. Co to za państwo prawa, w którym nie wykonuje się 70 000 prawomocnych wyroków? Chyba, że jest to demokratyczne państwo prawne urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości i takiemu państwu chodzi o zacieranie różnicy pomiędzy człowiekiem przestępczym, a takim, który jeszcze żadnego przestępstwa nie popełnił.. Chociaż w demokratycznym państwie prawnym trudno nie być przestępcą, skoro jest tyle przepisów, udoskonalających demokratyczne państwo prawne, że wystarczy znaleźć odpowiedni paragraf- i już uczciwy człowiek staje się przestępcą.. Chodzi o to, żeby umiejętnie- z poszanowaniem praw człowieka- znaleźć odpowiedni paragraf.. Bo nie ma ludzi niewinnych- jak twierdził towarzysz Beria- są źle przesłuchani.. Co to za kabaret, żeby 35 000 ludzi chodziło po wolności , to znaczy oddychając powietrzem wolności, zamiast siedzieć w więzieniach? W europejskich więzieniach, gdzie wyznaczone są normy powierzchni kwadratowej, która przysługuje skazanemu.. Nie pamiętam dokładnie ile to jest metrów- ale na pewno jest to co najmniej dwukrotnie więcej niż za poprzedniej komuny, która była obrzydliwa do granic nieprzyzwoitości, bo traktowała więźniów jak więźniów- i obowiązywał jednie regulamin więzienny- zamiast praw więźnia.. Nie wiem, czy już są w więzieniach rady więzienne- tak jak wiele innych rad w całym państwie demokratycznym i oczywiście prawnym.,. Jeśli jeszcze nie ma- to z pewnością będą, bo, żeby respektować swoje prawa przy pomocy prawników, przydałaby się rada więzienna we wszystkich więzieniach, a przewodniczącym takiej rady powinien zostać największy morderca siedzący na teoretycznym dożywociu. Oczywiście w radzie tez powinni zasiadać gwałciciele- jako arystokracja więzienna, a reszta więźniów powinna mieć prawo zrzeszania się w związki i stowarzyszenia więzienne, żeby móc domagać się jeszcze więcej praw.. Bo więcej praw- to oczywiście mniej sprawiedliwości, a przecież nie o zwykłą sprawiedliwość chodzi w demokratycznym państwie prawnym.. Chodzi o sprawiedliwość społeczną, a o niej piszę z największym szacunkiem.. Bo musi to być coś wyjątkowego- i coś zupełnie innego niż sprawiedliwość zwyczajna, czyli oddawanie każdemu tego co mu się należy, przy pomocy stałej i niezłomnej woli oddawania każdemu tego co mu się należy.. Według definicji sprawiedliwości jeszcze z czasów cesarza Trajana i świetności Cesarstwa Rzymskiego.. Wygląda na to, że muszą być budowane nowe więzienia, żeby pomieścić wszystkich potencjalnych więźniów z prawomocnymi wyrokami , którzy szwendają się pośród obywateli jeszcze nie skazanych prawomocnymi wyrokami.. Bo w takim ZSRR obowiązywał ścisły podział tamtejszych obywateli.. Na obywateli, którzy siedzieli, aktualnie siedzą, no i tych- którzy będą siedzieć.. Ten podział był przestrzegany ściśle przez całe 70 lat istnienia Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich od roku 1922- zanim na dobre nie ukształtowała się władza socjalistycznych rad.. Związek Socjalistycznych Republik Europejskich istnieje dopiero od 1 grudnia 2009- od czasu wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego- tak że czasu dobrego przed nami wiele.. Zanim to wszystko okrzepnie i nabierze odpowiednio czerwonych kształtów.. A wtedy już pójdzie z górki. .Obywatele będą dzielić się na tych co siedzieli, siedzą aktualnie no i na tych, którzy będą siedzieć.. Może dlatego- żeby rozładować tłok w więzieniach- władza socjalna i demokratyczna szykuje wprowadzić w życie pomysł, żeby kradzież do 1000 złotych była jedynie wykroczeniem o małej szkodliwości społecznej czynu.. Krótko mówiąc: żeby można było swobodnie kraść zagrabione- zgodnie z zaleceniami towarzysza Lenina.. I żeby jakoś naprawdę rozładować ten tłok w więzieniach. Żeby tylko ktoś- na przykład pan Paweł Moczydłowski znany obrońca więźniów i ich rzecznik można byłoby powiedzieć- nie wpadł na pomysł, żeby powiększyć powierzchnię kwadratowa dla każdego więźnia.. Byłby wtedy jeszcze większy kłopot! Ale przecież socjalizm, to ustrój w którym piętrzy się kłopoty nieznane w innych ustrojach…. Bo gdyby było jasne i proste prawo.. Pomarzyć dobra rzecz! Ale musi być skomplikowane, żeby nie można było naprawdę wymierzyć sprawiedliwości szybko i sprawnie. „Dyrektorzy zakładów karnych nie upominają się o skazanych, ponieważ nie mają do tego prawa. Powinny zająć się tym sądy, ale te zaledwie w co dziesiątej sprawie wysyłają listy gończe”- powiedziała pani Luiza Sałapa- rzeczniczka więziennictwa. W co dziesiątej sprawie wysyłają listy gończe???? To znaczy wcale nie interesują się przestępcami przebywającymi na wolności powietrznej.. Czym w taki razie zajęte są sądy? Zajęte są gromadzeniem wielkich ilości papierów i odsyłaniem z jednej instancji do drugiej.. No i zajęte są wymierzaniem sprawiedliwości społecznej. Bo sprawiedliwość społeczna jest ostoją III Rzeczpospolitej.. Nie mają nawet czasu rozesłać listów gończych, że jest poszukiwany żywy lub martwy?.. Tak są zapracowani w tworzeniu tego bałaganu sądowego.. Oczywiście nie są winni sędziowie- oni tylko wykonują ten bałagan, który uchwalają posłowie ciała ustawodawczego.. Tam w Sejmie się na tym znają- więc uchwalają-jak to w demokracji. Wszyscy się znają na wszystkim.. A najbardziej jak załatwić swój własny interes.. I pomyśleć? 70 000 wyroków sądowych jest niewykonywanych.. Nie wiem ile to procent całości- ale liczbowo to wiele.. Na pewno nie ma to nic wspólnego z państwem prawa, chyba, że….. z demokratycznym państwem prawa, czyli wielkim chaosem.. WJR
Sąd Najwyższy stanął za Turowskim Tomasz Turowski nie zostanie ponowienie uznany za kłamcę lustracyjnego. Sąd Najwyższy oddalił kasację prokuratora generalnego na niekorzyść Tomasza Turowskiego. Jest to orzeczenie ostateczne i nie podlega dalszemu zaskarżeniu.
– Podstawą uwzględnienia kasacji może być jedynie rażące naruszenie przepisów – stwierdził Sąd Najwyższy. SN uznał, że Turowski podając nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym, działał w stanie wyższej konieczności, chcąc chronić interes państwa. Chodzi o źródła osobowe, jakie miał prowadzić Turowski jako oficer wywiadu. – Ich ujawnienie prowadziłoby do naruszenia interesu prywatnego lustrowanego oraz osób, z którymi się kontaktował – mówi sędzia Michał Laskowski w uzasadnieniu ustnym postanowienia. Tomasz Turowski do Sądu Najwyższego przybył jak zwykle w towarzystwie rosłych ochroniarzy, którzy blokowali do niego dostęp. – Zawsze wierzyłem w to, że polskie organa prawne nie podlegają żadnym presjom zewnętrznym tudzież presjom czwartej władzy – powiedział tygodnikowi „Do Rzeczy” po ogłoszeniu postanowienia Tomasz Turowski.
– Państwo stawia swojego pracownika w sytuacji bez wyjścia – komentował sprawę w rozmowie ze swoimi obrońcami Piotrem Kruszyńskim i Mikołajem Pietrzakiem przed decyzą sądu. – Następnie dodał po rosyjsku: „Это было бы смешно, если б не было так грустно (byłoby to śmieszne, gdyby nie było tak smutne). Tomasz Turowski to oficer Departamentu I – komunistycznego wywiadu. W Służbie Bezpieczeństwa służył od połowy lat 70. w najbardziej zakonspirowanej komórce – Wydziale XIV zajmującym się tzw. wywiadem nielegalnym. Już jako oficer bezpieki wstąpił do zakonu jezuitów i został wysłany do Włoch. W zakonie spędził aż 10 lat, szpiegując m.in. Stolicę Apostolską, polską opozycję we Francji oraz w Polsce. Był tak głęboko zakonspirowany, że jego meldunki najczęściej sygnowano jedynie numerami rejestracyjnymi – 9596 i 10682. Przypisanych mu kryptonimów Orsom i Ritter oraz fałszywego nazwiska Dzierżoń używał niezmiernie rzadko. Po upadku komunizmu rozpoczął pracę jako dyplomata, pracując jednocześnie najpierw dla Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, a potem dla Agencji Wywiadu. Jako dyplomata w 2009 r. złożył oświadczenie lustracyjne, w którym nie podał, że przez wiele lat był funkcjonariuszem bezpieki. Instytut Pamięci Narodowej odkrył jego przeszłość dzięki ustawie deubekizacyjnej, która obcinała emerytury funkcjonariuszom SB. W 2007 r. Turowski sam wypełnił kwestionariusz emerytalny, w którym podał, że służył w wywiadzie od połowy lat 70. Ponieważ zataił ten fakt dwa lata później, IPN skierował do sądu wniosek o uznanie go za kłamcę lustracyjnego. W październiku 2010 r. sąd okręgowy wniosek uwzględnił i orzekł dla Turowskiego zakaz sprawowania funkcji publicznych przez trzy lata oraz odebrał mu na taki sam okres bierne prawa wyborcze. Jednak Turowski skutecznie odwołał się od wyroku. Pod koniec lutego 2012 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie stwierdził, że proces lustracyjny Turowskiego w ogóle nie powinien mieć miejsca. Z tym orzeczeniem nie zgodził się IPN, który wystąpił do prokuratora generalnego z wnioskiem o złożenie kasacji na niekorzyść Turowskiego. Andrzej Seremet zaakceptował stanowisko IPN i w sierpniu 2012 r. skierował wniosek kasacyjny. Na wszystkich etapach postępowania lustracyjnego rozprawy toczyły się z wyłączeniem jawności. Wniosek kasacyjny w sprawie Turowskiego rozpoznał Sąd Najwyższy w składzie trzyosobowym: Piotr Hofmański – przewodniczący, Michał Laskowski – sprawozdawca oraz Bogdan Rychlicki. Największe doświadczenie w sprawach lustracyjnych ma z nich sędzia Hofmański. Był on m.in. w składzie orzekającym, który uwolnił od zarzutu kłamstwa lustracyjnego Mariana Jurczyka, przewodniczącego „Solidarności” w Szczecinie. Materiał obciążający Jurczyka był bardzo mocny. Zachowały się m.in. jego donosy oraz pokwitowania pieniędzy, jakie brał od Służby Bezpieczeństwa. Gmyz
Wojna gangów Z Wiktorem Suworowem, byłym agentem sowieckiego wywiadu GRU, rozmawia Beata Falkowska Współpraca Służby Bezpieczeństwa z sowieckim KGB w okresie komunizmu może w dalszym ciągu wpływać na bezpieczeństwo kraju – alarmuje polska Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Na ile tamte powiązania są niebezpieczne? – To zależy, na ile ludzie dawnego systemu są cenni z punktu widzenia rosyjskich służb, na ile są decyzyjni, mogą wpływać na bieg wydarzeń, kształtowanie opinii publicznej. Nie śledzę dokładnie sytuacji w Polsce, tego, na ile zmieniła się polska armia od upadku komunizmu. W dużym stopniu zmieniło się wiele, tak aby wszystko pozostało bez zmian. – W takim razie ludzie dawnego systemu są wciąż niebezpieczni nie tylko w obszarze polskiej polityki, ekonomii, ale też kultury i nauki. To również obszary pozostające w orbicie zainteresowania służb. Szczególnie wyraźnie widać to w państwach Europy Zachodniej. Zgodnie z tezami teorii konwergencji.
Stypendia rosyjskiego Gazpromu dla polskich studentów powinny nas więc niepokoić, a nie – jak chcieliby niektórzy – być traktowane jedynie jako element sąsiedzkiej współpracy? – To bardzo dziwne. Z jednej strony Rosja jest bardzo bogata, ale z drugiej – niezwykle biedna, zacofana. Na każdym kroku spotykamy się z olbrzymimi brakami w obszarze infrastruktury. Dotąd nie ma przyzwoitej drogi z Moskwy do Władywostoku. Jest tylko kolej, a droga wyłącznie na mapie, bo są fragmenty w praktyce nieprzejezdne. Nie wspomnę o niedofinansowanej służbie zdrowia, szkolnictwie. I w tej sytuacji funduje się stypendia dla kogoś za granicą. Przyglądając się działaniom struktur rosyjskiego państwa, zawsze należy zadać sobie pytanie: dlaczego, z jakiej przyczyny postępują tak, a nie inaczej? Tym bardziej że te struktury noszą wszelkie znamiona organizacji przestępczej. W Polsce łańcuch nieformalnych uzależnień od Moskwy przeciąć chciał prezydent Lech Kaczyński. Jakie schematy działania rosyj- skich służb specjalnych dostrzega Pan w całej palecie wydarzeń związanych z katastrofą pod Smoleńskiem? – Na pewno takim elementem jest dezinformacja, wysuwanie tez, wyroków bez dowodów. To ma sprawiać wrażenie, że mamy bardzo wiele informacji na temat Smoleńska, tymczasem mamy ich bardzo mało. To typowe dla sowieckiej propagandy. Dla mnie ta katastrofa pozostaje głęboką tajemnicą. Z politycznego punktu widzenia sama organizacja tej wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu jest bardzo dziwna. I to, co działo się potem, poczynając od pierwszych chwil po katastrofie, kiedy do Smoleńska jeszcze przed polską delegacją przybył Putin, poprzez sposób działania MAK, który podtrzymał w raporcie rosyjskie tezy, które pojawiły się tuż po katastrofie. To farsa, a nie badanie przyczyn katastrofy.
Julia Łatynina wskazywała tuż po katastrofie, że „woń gazu łupkowego unosi się nad Smoleńskiem”.
– Rosja to kraj wymierający, kurczący się. W Moskwie mieszka tylko 31 proc. Rosjan. Wszyscy pozostali to inne narodowości, głównie muzułmańskie. Wszyscy wiemy, że rosyjska gospodarka istnieje tylko dzięki niewiarygodnie ogromnym zasobom gazu i ropy naftowej. Rosyjskie służby specjalne są bardzo zaangażowane w ten sektor przede wszystkim ze względu na jego lukratywność jako biznesu. Na tym zarabia się miliardy. To, co spędza sen z powiek rosyjskim luminarzom, to problemy z transportem gazu. Budowa rurociągów w kierunku Europy, takich, jakie biegną również przez Polskę, ale i tego nowego pod Bałtykiem, to niezwykle kosztowne przedsięwzięcia. Jeżeli Polska i Ukraina zaczną produkować gaz łupkowy, to wszystkie te wielkie inwestycje, cała strategia załamie się i Rosja straci miliardowe wpływy z eksportu. Służby bardzo intensywnie się tym zajmują. Tu znów kłania się zakrojona na szeroką skalę dezinformacja. – Oczywiście, że służby posługują się oszustwem. Można wmawiać, że gaz łupkowy jest gorszy, szkodliwy dla środowiska, nieefektywny ekonomicznie. Cały świat jest przekonywany, że nie warto rozwijać tej technologii, lepiej kupować produkty rosyjskie. Perswaduje się rządzącym, aby raczej dążyli do zawierania korzystnych kontraktów z Rosją, niż myśleli o własnych zasobach. Służby specjalne mają wiele możliwości i okazji do wpływania na polityków podejmujących decyzje w tym zakresie. Ale powtarzam, sytuacja Rosji jest naprawdę ciężka. Jeżeli Polska i Ukraina zaczną produkować własny gaz, rosyjska gospodarka się załamie.
Jakie sfery życia są w Rosji pod największym wpływem służb specjalnych? – Rosyjskie służby ulegają degradacji jako narzędzie w ręku państwa. Szczególnie dotyka to wywiadu wojskowego – GRU, który coraz bardziej traci na znaczeniu. FSB, czyli cywilna bezpieka, nie przestała istnieć, ale jej aktywność coraz bardziej związana jest z rosyjską zdemoralizowaną oligarchią i podziemiem przestępczym. Organizacja istnieje, ale w dominującym wymiarze nie zajmuje się tym, do czego jest przeznaczona. Wpływ służb jest jednak wciąż bardzo wielki. Służby robią własny biznes za pośrednictwem różnych podmiotów. Są mocno zaangażowane w określone obszary. Na przykład GRU w handel bronią, która jest jeszcze produkowana albo pozostała z ogromnych rezerw postsowieckich: artyleria, kałasznikowy, czołgi, amunicja itd. Tym, owszem, GRU się zajmuje, ale w sensie biznesu, a nie relacji międzynarodowych. Nie osiąga się celów politycznych, realizując plany biznesowe jakiegoś generała. FSB jest zaś blisko powiązana z mafią przemycającą narkotyki. Są one produkowane w Afganistanie i innych państwach azjatyckich, a jedna z głównych dróg przemytu do Europy prowadzi przez Rosję do państw bałtyckich i portu w Sankt Petersburgu. FSB jak inne służby specjalne powinny z tym walczyć, ale naprawdę czerpią z nielegalnych operacji ogromne zyski i kontrolują przemyt. Nie mogą więc go zatrzymać. Aktywność rosyjskich służb w Europie Środkowo-Wschodniej jest duża. Takie sygnały płynęły m.in. z Czech, wszystkich państw bałtyckich. – W kręgu zainteresowania rosyjskiego wywiadu pozostaje głównie gospodarka państw za komunizmu określanych jako „bliska zagranica”, w tym przede wszystkim sektor energetyczny. Także wspomniane już przeze mnie zdobywanie przyczółków w kulturze, nauce. Taki miękki wpływ. W przypadku informacji na temat Łotwy pojawiały się te wątki, o których wspominałem: przemyt, pranie brudnych pieniędzy, jednym słowem, wpływy na styku biznesu i działalności mafijnej. Podporządkowanie przez KGB świata przestępczego innego państwa działa także na korzyść władz w Moskwie, które również działają przestępczymi metodami.
Często mówi się, że rozgrywki w rosyjskich elitach władzy to naprawdę gra różnych rodzajów służb specjalnych. Jedni mają stać za Putinem, inni wspierać Miedwiediewa. Jak – Pana zdaniem – wygląda obecnie rywalizacja FSB z GRU? Kto naprawdę rządzi Rosją? – W czasach komunistycznych GRU i KGB były strukturami niezależnymi, zajmującymi się zupełnie czymś innym. Wyglądały na zewnątrz podobnie, ale zadanie miały inne. GRU nakierowane było na wroga zewnętrznego, pozostającego poza bezpośrednim wpływem Związku Sowieckiego: Stany Zjednoczone, pociski, okręty podwodne itd. Natomiast KGB interesowały zagrożenia wewnętrzne. Dla nich takim zagrożeniem wewnętrznym była choćby polska „Solidarność”, bo niosła przykład, jak walczyć z imperium zła. Albo rosyjscy dysydenci, niezależni pisarze, jak Aleksandr Sołżenicyn. Nawet jeśli mieszkał za granicą, to w pewnym momencie mógł być wrogiem numer jeden dla KGB, podczas gdy z punktu widzenia GRU nie miał żadnego znaczenia. Obecnie słabnie znaczenie GRU. To wynika ze stanu rosyjskiego kompleksu przemysłowo-obronnego, który doświadcza głębokiego załamania. Kontrakt na zakup francuskich okrętów Mistral do przenoszenia śmigłowców to coś niewiarygodnego. W Związku Sowieckim byłoby nie do pomyślenia, żeby kupować broń za granicą. Tymczasem GRU przede wszystkim zajmował się dostarczaniem metodami wywiadowczymi technologii dla kompleksu przemysłowo-obronnego. Im więcej sowiecki przemysł produkował czołgów, okrętów, samolotów, tym więcej GRU musiał dostarczać mu informacji. A importer nie potrzebuje informacji, tylko pieniędzy. Gdy natomiast mówimy o FSB, następczyni KGB, i pyta pani o centrum decyzyjne, to jest to oczywiście Kreml. Ale właściwa odpowiedź na to pytanie jest taka, że rosyjskie służby specjalne i w ogóle całe państwo nie są pod kontrolą jednego ośrodka. Nawet Putin nie ma na nie decydującego wpływu. To są potężne grupy biznesowe, które robią to, co chcą.
Walczą ze sobą tak jak w komunizmie? – Wcześniej to byli wielcy wrogowie. Teraz, w obliczu degradacji całego systemu, rywalizacja nie jest już aż tak dramatyczna. Cała potęga służb rosyjskich, choć nadal jest znaczna, w porównaniu z okresem komunizmu zmniejsza się i przybiera kształt organizacji na poły kryminalnej. Całkowicie zdemoralizowanej. Ciężko oczywiście w tej tematyce o precyzyjne sądy, ale wiele wskazuje na to, że służby w coraz mniejszym stopniu pracują na potencjał państwa, a działają raczej jak mafia. Ich wewnętrzna rywalizacja przypomina już tylko wojnę gangów. Dziękuję za rozmowę. Beata Falkowska
Krzysztof Czabański - ciemna siła zza fasady W niedzielę w notce „Platforma Oburzonych kontra platforma wystraszonych” napisałem, że ruch którego inauguracja odbyła się w sali BHP Stoczni Gdańskiej wystraszył nie tylko koalicję ale także opozycję i proszę – w poniedziałek w najnowszym numerze „Sieci” odezwał się z dramatycznym apelem Krzysztof Czabański „Jednomandatowa „Wiosna Ludów”? Niech Bóg broni!”. Mocne, bo z powoływaniem się na Boga żartów nie ma. Krzysztof Czabański przedstawia się czytelnikowi jako dziennikarz i publicysta. Bo i prawda – jest jednym i drugim. Zapomina tylko dodać, że był i jest partyjnym funkcjonariuszem PiS i to z ramienia tej partii pełnił szereg ważnych funkcji, a podczas rządów PiS sprawował bardzo ważne stanowisko prezesa tzw. dużego Polskiego Radia – a więc centralnej rozgłośni programów I, II i III emitujących program na cały kraj. Potężne medium.
Pewnie byłoby i uczciwiej i bardziej elegancko gdyby od tego wyjaśnienia zaczął swoje wezwanie do Boga w obronie przed Jednomandatowymi Okręgami Wyborczymi. Ale cóż, nie wymagajmy za wiele. Autor napisał: „Można się zgodzić, że niegdyś – zaraz po obaleniu komuny – JOW były niezłym pomysłem. Może kiedyś, za 5 – 10 lat staną się takim na nowo? Dziś jednak to pomysł bardzo zły. Taka ordynacja wyborcza, gdyby ją wprowadzono, utrwaliłaby na dziesiątki lat władzę SLD, Palikota i PO lub ich kolejnych mutacji.” Szkoda zatem, że ani SLD ani PO nie miały jako doradcy pana Czabańskiego. Obie miały szansę JOWy wprowadzić i tego nie zrobiły. Nie wiedziały, że sobie utrwalą.
Ale następna myśl autora też jest godna uwagi: „Dziś mamy scenę polityczną już uformowaną i na szczęście nie nadmiernie rozdrobnioną. Pokazuje to, że również w systemie proporcjonalnym możliwe jest wyłonienie parlamentu zdolnego do tworzenia stabilnych koalicji. Ten wątek autora jest szczególnie odkrywczy. Wcześniej przyznaje, że JOW były dobrym pomysłem po obaleniu komuny. Dobry pomysł został zaprzepaszczony zatem scena polityczna ukształtowała się według złego pomysłu. Ale jak się już tak ukształtowała to jest dobra. Uderza nas wyjątkowa konsekwencja i zwartość wywodu. Zły pomysł ukształtował dobrą scenę! Autor nie jest jednak taki naiwny, by nie wiedział o co chodzi: „Kukiz i szef NSZZ „Solidarność” Duda – nie ukrywają, że chcą w ten sposób odsunąć od władzy w państwie istniejące dziś partie polityczne. Na rzecz kogo czy czego? Nowego ugrupowania? Związku zawodowego? Ruchu społecznego”
Chcą odsunąć i w demokratycznym państwie, poprzez demokratyczne procedury mają do tego święte prawo. Nie słyszałem, by uczestnicy spotkania Oburzonych wzywali do tworzenia miejskiej partyzantki, przemocy czy innych zabronionych prawem działań. Wezwanie do strajku w obronie słusznych praw pracowniczych, czy wezwanie do tworzenia ruchu, który zmieni scenę polityczną pozostaje w granicach prawa. Nie mniej ciekawy jest kolejny wywód autora, który przeciwstawia „sól demokracji” jaką są partie polityczne wszelkim ruchom masowym : „Z ruchami społecznymi jest zaś najczęściej tak , że rządzi nimi ktoś z ukrycia, zza fasady rozhulanej demokracji i równości obywateli. Dlatego boję się populizmu i narzekania na wszystkie partie polityczne. Zresztą nieodmiennie odnoszę wrażenie, że jeżeli ktoś w równym stopniu narzeka na Tuska i Kaczyńskiego, na PO i Pis, to tak naprawdę utrwala III RP. I tuśmy pana Czabańskiego oczekiwali. Nie będę jednak znęcał się nad ostatnim zdaniem wywodu, bo autorowi wyraźnie puściły nerwy. Sięgnę nieco wyżej. Wywód o rozhulanej demokracji i tajemniczych ukrytych manipulatorach ruchów społecznych zapewne zapożyczony został z jakiegoś artykułu w ówczesnym organie KC PZPR „Trybuna Ludu” z lat 80tych. Modyfikacja polega jedynie na tym, że autor nie wskazał wprost na CIA. Dążąc konsekwentnie za myślą autora wszystkie ruchy społeczne są podejrzane a idea tzw. rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego to jedno wielkie oszustwo.
Dalej znowu jest niekonsekwentny bo przyznaje, że co prawda teoretycznie ale system JOW może wymusić pozytywne zmiany w funkcjonowaniu partii, dać obywatelom większy wpływ na wystawianie kandydatów w wyborach i w ten sposób uwolnić państwo od partyjnictwa i bardziej zobowiązać posłów wobec wyborców niż aparatu partyjnego. O co zatem chodzi? Chodzi o to, że: „U nas szansą na zmianę tej złej sytuacji są partie antyetsblishmentowe, takie jak PiS, które za cel stawiają sobie sanację państwa.” Autor najwyraźniej albo zapomniał znaczenia słowa establishment albo sam należąc do establishmentu PiSu stracił dystans do zagadnienia. Kiedyż to owa antyestablishmentowa partia sprawując władzę nie chciała zachować wyłącznie swoich kryteriów a jej ludzie ochoczo i masowo rezygnowali ze swoich przywilejów na rzecz społeczności? W którym momencie doszło do takich antyestablishmentowych demonstracji? Być może przeoczyłem pewne zdarzenia z najnowszej historii Polski, to chętnie swoją wiedze uzupełnię. Krzysztof Czabański przytacza argumenty zwolennika JOW prof. Antoniego Z. Kamińskiego na rzecz wprowadzenia systemu: „zawłaszczenie państwa przez układy partyjno biznesowe, miernota intelektualna osób zajmujących stanowiska publiczne, Sejm sprowadzony do roli maszynki do głosowania, kryzys instytucji publicznych – administracji państwa, wymiaru sprawiedliwości, publicznych środków komunikowania, blokada dróg kariery poltycznej, słabość władzy wykonawczej, korupcja, brak wizji, która mogłaby pobudzić i ukierunkować zbiorowy wysiłek, intelektualne i moralne skarlenie społeczeństwa, prowadzące do rozkładu etosu obywatelskiego” .Kryje się za nimi intelektualna i moralna słabość elit, które swa pozycję dominacji zawdzięczają w poważnym stopniu ordynacji proporcjonalnej jako metodzie rekrutacji”
Pytanie do Krzysztofa Czabańskiego – czy jest jakaś partia wymieniona w artykule wolna do tych słabości? PO, SLD może PiS? Wolne żarty panie autorze. I niby dlaczego zmiana ordynacji miałaby umocnić dzisiejszą patologię polityczną. Bo poza stwierdzeniem, rzeczowych argumentów z pana strony brak. Na koniec Krzysztof Czabański konkluduje: Gdy już Polska stanie się państwem silnym, można pomyśleć o zmianach w ordynacji wyborczej, które utrwalałyby dobre cechy systemu politycznego, a eliminowała złe (np. nadmierne partyjnictwo). Odwrotna kolejność postępowania byłaby fatalnym błędem.” Polska stanie się państwem silnym między innymi pod przywództwem pana Czabańskiego? Panie Czabański bój się pan Boga, bo już nawet komentować się tego nie chce. Pozdrawiam. Czabański
Jadwiga Staniszkis: to dobije słabnącą gospodarkę PiS po przenoszonej ciąży z prof. Piotrem Glińskm znowu zniknęło ze sceny. Bo w mediach znów na najważniejsze, w tym gospodarcze, tematy wypowiadają się posłowie Szydło i Błaszczak. A to tak, jakby nie było nikogo - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Z kolei Janusz Palikot otrzymał dublera w postaci prezesa Kazimierczaka z tzw. Związku Pracodawców Polskich. Ta sama metoda i chamski styl mający udawać, że za tym kryje się realna siła. I w ten sposób apelować do części mniej rozgarniętej, zakompleksionej publiczności. To też falstart, utrudniający pokazanie autentycznego, narastającego niepokoju wśród przedsiębiorców. Duzi, zagraniczni, po prostu wycofają się ze swoich montowni – już to robią. A krajowi widzą, że niebezpieczne (i lekkomyślne) przesunięcie zobowiązań emerytalnych z powrotem na państwo (po destrukcji OFE przez rząd Donalda Tuska) zaowocuje nieuchronnym wzrostem podatków. A to dobije słabą gospodarkę.Widzą też, że przesunięcie wieku emerytalnego nie rozwiązuje problemów rynku pracy. Już 50+ ma problemy. Tu chodzi raczej o brak inwestycji, brak kompetencji i zanik lokalnej infrastruktury transportowej, co unieruchamia zasoby pracy. "Oburzeni" - działający obok struktur demokracji parlamentarnej - bo te nie wpuściły ich na salony i zignorowały setki tysięcy podpisów, mogą zmodyfikować nieco relacje między oficjalnymi aktorami polityki. Uwypuklić nieokreśloność PiS-u, który radykalizm rezerwuje dla obchodów tragedii smoleńskiej. A w sprawach kluczowych dla oburzonych stara się utrzymać pozycję centrową. Także dlatego, że chce być alternatywą dla coraz bardziej rozmytej i dryfującej - a więc równie nieczytelnej - PO. PSL – nieskuteczny w sprawach dopłat, bez pomysłów jak wydawać środki na obszary wiejskie (dziś niewykorzystywane), w wydaniu Piechocińskiego, maskuje tylko politykę gospodarczą. Pawlak miał przynajmniej kilka konkretnych okołokryzysowych pomysłów. SLD próbuje poruszać realne problemy (np. bezrobocie wśród młodych). Ale to wymaga krytycznej refleksji na temat własnej postawy w przeszłości. Między innymi kapitalizmu politycznego z początków transformacji, wyłuskującego zyskowne spółki i pozostawiających resztę w gruzach. A także, zaakceptowanie w toku negocjacji akcesyjnych rozwiązania z wyższej fazy rozwoju, doprowadzające do nierównej konkurencji i upadku całych gałęzi przemysłu. Dziś to trwa, m.in. w zasadach przeprowadzania przetargów. Byłam niedawno w Nysie: bezrobocie 23 procent. Z europejskiej klasy muzeum utrzymującym się, wraz z pracownią konserwatorską, wydawnictwami i działalnością edukacyjną za 1 mln zł rocznie (tyle ile w Warszawie wypłacają sobie nagrody za Euro). Problemem tego miasta jest upadek dwóch zakładów: produkcji samochodów dostawczych i urządzeń przemysłowych. Powiatowe Centrum Aktywizacji Zawodowej próbuje wszystkiego: sensownych prac publicznych, szkoleń, prób uszczelniania wypłat na ZUS (co zapewne oburzy Oburzonych). A w środku miasta straszą porzucone uzbrojone tereny fabryczne. Wciąż stojące hale. Można by je przekształcić na przykład w weekendowy park innowacji dla młodych wynalazców. Przecież blisko stąd i do Wrocławia, Opola, Katowic czy Gliwic. Z obietnicą wsparcia finansowego budowy prototypów i – przede wszystkim – okazją do spotkania z podobnymi pasjonatami. Co nieuchronnie stworzyłoby wartość dodaną. Ale to różne województwa i brak środków. Bo unijne łatwiej wrzucić w JYSK czy – korupcyjne – „informatyzacje”, niż w generowanie rzeczywistych innowacji. A o atrakcyjności inwestycyjnej decyduje przede wszystkim dynamiczny, pełen marzeń i zapału, kipiący od pomysłów, gotowy do uczenia się, klaster młodych ludzi. I – lokalna infrastruktura. Czy tu można by wrzucić nowe unijne środki na pracę do 25. roku życia? Na pewno, ale najpierw muszą dogadać się różne lokalne i centralne władze. Jadwiga Staniszkis
Lustrowany ma prawo kłamać? Turowski pod specjalną ochroną Sąd Najwyższy oczyścił Tomasza Turowskiego, byłego oficera wywiadu PRL z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Odrzucił kasację prokuratora generalnego od wyroku sądu apelacyjnego uniewinniającego komunistycznego szpiega. - To absolutnie niepojęty wyrok - powiedział „Codziennej” Cezary Gmyz, który ujawnił agenturalną przeszłość lustrowanego. Turowski pojawił się na ogłoszeniu wyroku z ochroniarzami, którzy nie opuszczali go na korytarzach sądowych ani o krok i odgradzali go od dziennikarzy. Sprawa lustracyjna Turowskiego toczy się po tym, jak zataił swoją pracę dla wywiadu PRL w oświadczeniu lustracyjnym w 2009 r. Kasację do SN wniósł na wniosek IPN Prokurator Generalny Andrzej Seremet po wcześniejszym wyroku Sądu Apelacyjnego w Warszawie, który stwierdził, że proces lustracyjny Turowskiego w ogóle nie powinien mieć miejsca. Sąd I instancji uznał wcześniej Turowskiego za kłamcę lustracyjnego. W kasacji prokurator generalny zarzucał sądowi drugiej instancji uchybienia procesowe. Naruszenie miało dotyczyć uznania przez sąd, że Turowski zataił informacje o swojej agenturalnej przeszłości działając w stanie wyższej konieczności. Na wstępie ogłaszania uzasadniania wyroku sędzia Michał Laskowski stwierdził, że podstawą uwzględnienia kasacji może być jedynie rażące naruszenie przepisów. Zdaniem SN w procesie Turowskiego w ogóle do tego nie doszło. Sąd apelacyjny „miał prawo uznać”, że Turowski działał w stanie wyższej konieczności bez sprawdzania, czy tak było naprawdę. Zdaniem SN uznanie to nastąpiło „w oparciu o fakty powszechnie znane”. - Zdekonspirowanie wywiadowcy często pociąga poważne niebezpieczeństwo nie tylko dla tej osoby ale i interesów państwa w imieniu którego działa - mówił sędzia Laskowski. Sąd Najwyższy uznał też, że Turowski znalazł się w sytuacji kolizji obowiązków i musiał poświęcić jedne z przepisów, by być w zgodzie z innymi. Sędziowie Michał Laskowski, Piotr Hofmański, Bogdan Rychlicki uznali, że Turowski mógł skłamać w oświadczeniu lustracyjnym, bo „działał w stanie wyższej konieczności”. Sędzia Laskowski, na koniec ogłaszania uzasadnienia wyroku przedstawił refleksję sędziów orzekających. - Nie może być tak, by realizacja pewnych obowiązków prowadziła z konieczności do efektów, które są absurdalne, niekorzystne z punktu widzenia społeczeństwa - mówił. Sąd uznał, że spełnienie obowiązku ujawnienia swojej agenturalnej przeszłości „mogłoby wywołać szkody społeczne - ucierpiałby interes państwa i interes prywatny lustrowanego i innych osób z którymi się stykał”. Przed wyrokiem Turowski narzekał w rozmowie ze swoimi adwokatami Piotrem Kruszyńskim i Mikołajem Pietrzakiem: – Państwo stawia swojego pracownika w sytuacji bez wyjścia . Dodał też po rosyjsku - Byłoby to śmieszne, gdyby nie było tak smutne. Po ogłoszeniu przez sąd wyroku zaś powiedział „Codziennej”, że zawsze wierzył w polskie sądy, które nie ulegają presji zewnętrznej, zwłaszcza ze strony czwartej władzy.
- Wyrok sądu najwyższego jest absolutnie niepojęty. Sąd uznał, że wieloletni szpieg komunistycznej bezpzieki , który działał naprzeciwko stolicy apostolskiej, Kościoła i opozycji, który nie przyznał że był funkcjonariuszem SB, nie może ponieść żadnej odpowiedzialności, za podanie nieprawdy w oświadczeniu lustracyjnym - mówi Cezary Gmyz, któremu Turowski wytoczył procesy cywilny i karny za ujawnienie jego agenturalnej przeszłości. Dziennikarz uznał, że „to bardzo dobry dzień dla wszystkich bezpieczniaków”, ponieważ dziś sąd „wskazał wszystkim pozostałym kłamcom lustracyjnym” w jaki sposób mogą uniknąć odpowiedzialności za swoje czyny.
- Sposób w jaki Sąd Najwyższy kształtuje porządek prawny budzi przerażenie. To tak jakby bandytę złapano z dymiącym pistoletem nad zwłokami i uznano, że nie może ponieść odpowiedzialności, bo działał rzekomo w stanie wyższej konieczności - dodał Gmyz. Orzeczenie jest ostateczne i nie podlega dalszemu zaskarżeniu. Turowski był oficerem wywiadu PRL. Dla SB pracował od połowy lat 70. Był w tajnej komórce –zajmującej się wywiadem nielegalnym. Będąc oficerem wstąpił na 10 lat do zakonu jezuitów, gdzie realizował zadania wywiadowcze szpiegując Stolicę Apostolską i opozycję polską we Francji i Polsce. Po 1989 r. rozpoczął pracę jako dyplomata, pracując jednocześnie najpierw dla Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, a potem dla Agencji Wywiadu. Turowski też jako dyplomata pracujący w ambasadzie RP w Moskwie odpowiadał w Rosji za przygotowanie wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 roku. Sędzia Hofmański ze składu sądu brał wcześniej udział w sprawach lustracyjnych. Oczyścił z kłamstwa lustracyjnego Mariana Jurczyka, przewodniczącego „Solidarności” w Szczecinie mimo iż zachował się obszerny materiał obciążający Jurczyka. Maciej Marosz
ROSJA – IMPERIUM CZY POTĘGA MITU Od wielu miesięcy otrzymujemy doniesienia o postępującej modernizacji armii rosyjskiej oraz gigantycznych wydatkach przeznaczanych na zbrojenia. Projekt budżetu rosyjskiego resortu obrony na lata 2013-2015 zakłada systematyczne zwiększanie rocznych wydatków, aż do kwoty 97 mld. dolarów w 2015 r. Przy obecnym poziomie środków przeznaczonych na obronność, daje to blisko 60 procentowy wzrost (budżet Min. Obrony FR w 2012 r. wyniósł 61 mld. dolarów). Plan zbrojeń przewiduje, że do 2017 roku udział nowej broni i sprzętu wojskowego w siłach zbrojnych ma osiągnąć co najmniej 70 proc., a do roku 2020 roku 100 proc. Na realizację programu modernizacji Rosja zamierza przeznaczyć gigantyczną kwotę 20 bln rubli (ponad 650 mld dolarów). To 4 proc. rosyjskiego produktu krajowego brutto. Dla porównania - tyle swojego PKB wydaje na obronę USA, Anglia i Francja około 2 proc., a Chiny i Niemcy - 1,4 proc. Słowa Putina - „Rosja się zbroi i będzie się zbroić. Nie będzie odwrotu" – są zatem uważane za zapowiedź ofensywnych planów Kremla. Jednocześnie rosyjscy politycy i wojskowi prześcigają się w przekazywaniu informacji mających utwierdzać nas w przekonaniu, że państwo Putina staje się autentyczną potęgą militarną. Stałym zajęciem rosyjskich generałów są konferencje prasowe, podczas których świat dowiaduje się o kolejnych postępach w modernizacji sił zbrojnych. Szef Sztabu Generalnego generał-pułkownik Walery Gierasimow zapewniał niedawno, że „rosyjska armia jest gotowa do wojny na wielką skalę”, zaś dowódca 20. armii Zachodniego Okręgu Wojskowego gen. dyw. Aleksander Łapin, informował, że jego armia otrzyma wkrótce nowe systemy rakietowe Iskander-M i czołgi T-90. Zostanie również uzbrojona w pojazdy opancerzone Tigr-M, systemy wojskowej obrony przeciwlotniczej i nowe środki łączności. Kilka dni później poinformowano, że Rosja rozmieszcza eskadry MiGi- 31 na Arktyce, a tzw. źródła w przemyśle zbrojeniowym zapewniały, że w roku 2014 armia otrzyma nowoczesne samoloty-cysterny Ił-78M-90A. W 2013 r. wojska specjalne mają dostać śmigłowiec szturmowy Mi-8AMTSz, wyposażony w stację poszukiwawczą i radar omijania przeszkód terenowych. Śmigłowiec posiada system nawigacyjny na bazie GLONASS i ma umożliwiać loty nocą. Kolejne doniesienia mówiły o rozmieszczeniu zestawów rakiet S-400 na południowych granicach FR. Mają one zastąpić przestarzałe S-300 w Południowym Okręgu Wojskowym. Dowiadujemy się również, że w roku 2013 jednostki wojsk radiotechnicznych Sił Powietrznych Rosji zostaną wyposażone w najnowszej generacji stacje radiolokacyjne serii „Niebo”. Rosyjscy generałowie chwalą się, że pod względem podstawowych parametrów przewyższają one urządzenia zagraniczne. Ministerstwo obrony zapewnia też, że prowadzone są prace zmierzające do „stworzenia środków pasywnej lub półaktywnej radiolokacji do ukrytego monitorowania sytuacji w całej przestrzeni powietrznej.” Do prasy przedostały się informacje o nowym kontrakcie na budowę trzech okrętów rakietowych w ramach projektu 21631 Bujan-M. Latem tego, roku Flota Kaspijska ma zaś otrzymać nowoczesny okręt flagowy „Grad Swijażsk”. Ministerstwo Obrony złożyło też zamówienie na bojowe pojazdy piechoty do przeprowadzania desantu z lotniskowców Mistral. W tym roku planuje się rozpoczęcie produkcji lotniczych systemów bezzałogowych – czyli dronów, w oparciu o technologię izraelskiej firmy IAI, a do roku 2015 armia ma dostać kilkadziesiąt takich maszyn. Rosjanie chwalą się również najnowszymi technologiami. Gazeta Izwiestija powołując się na „dobre źródło” w Ministerstwie Obrony informowała o projekcie zbudowania na potrzeby wywiadu FR „wielopozycyjnego systemu wywiadowczo-informacyjnego”. System ma monitorować ruch samolotów i statków w zasięgu kilku tysięcy kilometrów, a jego wdrożenie zaplanowano już w 2013 roku. To samo źródło powiadamia o nowoczesnym wyposażeniu dla Strategicznych Wojsk Rakietowych. Otrzymają one instalacje inżynieryjne MIOM 15M69, zdolne do imitowania wyrzutni rakietowych. W tym roku podjęto też decyzję o wznowieniu prac nad laserem bojowym o nazwie „Sokół-Eszełon”, zdolnym do rażenia samolotów, satelitów i pocisków balistycznych. Lista tego typu informacji jest imponująca. Dodatkowe wrażenie sprawiają reformy podjęte w rosyjskiej armii. Liczbę okręgów wojskowych zmniejszono z sześciu do czterech. Korpus oficerski zredukowano z 315 do 220 tys., a generalski - ze 1100 do 900. O połowę zmniejszono też personel resortu obrony. Zredukowano również liczebność samej armii - do 1 mln osób. Zmniejszono liczbę wojskowych uczelni i zreformowano wojskową służbę zdrowia. Rosja szkoli już własnych komandosów. Powstająca formacja ma stanowić „silną pięść do działań w lokalnych wojnach”, zaś dotychczasowe jednostki specjalne - Seneż, Alfa czy Wympieł, zostaną rozbudowane i dozbrojone. Przed kilkoma tygodniami, wicepremier Rogozin, odpowiedzialny za program zbrojeniowy oświadczył – „W 2020 r., gdy zrealizujemy nasz program, będziemy żyć w zupełnie innym kraju”. Trzeba przyznać, że tego rodzaju doniesienia mogą potęgować wrażenie rosnącej potęgi militarnej Rosji, a nawet prowadzić do wniosku, że państwo Putina szykuje się do wojny. Przekonanie to jest wzmacniane bojową retoryką polityków rosyjskich, twardą polityką wobec UE i USA, raportami o aktywności wywiadu oraz postępującym procesem „integracji” euroazjatyckiej i odbudową wpływów w byłych republikach ZSRR. Dodatkowym czynnikiem może być fakt zacieśniania wojskowej współpracy rosyjsko-chińskiej, czego dowodem były niedawne wspólne manewry. Nie ma wątpliwości, że doniesienia rosyjskiej prasy czy buńczuczne wystąpienia generałów, podlegają uważnej analizie służb zachodnich i amerykańskich i są szczegółowo weryfikowane. W publikacjach analityków i raportach służb wspomina się zatem o rosnącym zagrożeniu rosyjskim cyberterroryzmem oraz uaktywnieniu rosyjskiej agentury. Próżno jednak szukać alarmujących doniesień o wzroście rosyjskiego potencjału militarnego. Wydaje się, że realnej oceny tego potencjału dokonano już w roku 2008, podczas rosyjskiej agresji na Gruzję. Zdaniem wielu analityków, ta wojna ukazała ogromną nieporadność i słabości rosyjskiej armii – począwszy od przestarzałego sprzętu i fatalnej gotowości bojowej, po błędy w rozpoznawaniu celów i złą koordynację działań. Atak na Gruzję ukazał też stan rosyjskiego lotnictwa, które samo straciło 11 maszyn, a z powodu braku samolotów do lotów nocą nie było w stanie zniszczyć gruzińskiej artylerii. Skargi rosyjskich żołnierzy, którzy przez kilka dni nie dostawali jedzenia, dopełniały obrazu „bohaterskiej” armii Putina. Ważnych informacji dostarczyła obserwacja rosyjskich manewrów „Ładoga” i „Zachód” z roku 2009, których scenariusz miał wiele w wspólnego z planowanymi obecnie ćwiczeniami rosyjsko-białoruskimi w pobliżu polskiej granicy. Zdaniem analityków Komitetu Wojskowego NATO, manewry pokazały, że Rosja ma ograniczone możliwości prowadzenia wspólnych operacji wojskowych, w dalszym ciągu dysponuje przestarzałym sprzętem, a nawet nie jest w stanie kontynuować działań bojowych podczas złych warunków pogodowych. Z obserwacji wynikało że Rosjanie potrafią sprostać małym, regionalnym konfliktom, nie mogą natomiast prowadzić jednocześnie walk w różnych obszarach geograficznych i nie mają zdolności działania na dużą skalę. Ocena ta dotyczyła konwencjonalnych operacji bojowych, również z użyciem taktycznej broni jądrowej. Kolejnym testem dla modernizowanych Sił Zbrojnych FR miały stać się manewry „Wschód 2010”, prowadzone na dalekowschodnich obszarach Rosji. Chwalono Rosjan za „odwagę w wyznaczeniu hipotetycznego przeciwnika”. Ćwiczenia miały bowiem symulować obronę Syberii od ataku chińskiej armii. Zaangażowano w nie ponad 20 tys. żołnierzy, więcej niż 5000 jednostek sprzętu wojskowego, ponad 40 okrętów, 75 samolotów i śmigłowców. Dmitrij Miedwiediew obserwując ćwiczenia z pokładu okrętu atomowego "Piotr Wielki” dziękował żołnierzom za „wysoki profesjonalizm” i orzekł, że "Rosja była i pozostaje wielką potęgą morską i jest gotowa do obrony swoich interesów". Zdaniem wojskowych obserwatorów, manewry okazały się źle przygotowane, a rosyjscy dowódcy nie byli w stanie sprostać zbyt wygórowanym zadaniom. Nie dostrzeżono też postępów w modernizacji armii. Opinia jednego z analityków, iż „Rosja potwierdziła, że nie jest jeszcze gotowa by bez walki poddać się Chinom”, ukazuje ton ówczesnych ocen. Krytyczną opinię, m.in. na temat rosyjskiego lotnictwa przedstawił również chiński dziennik „China Daily”. Przełomowe miały okazać się manewry „Kaukaz-2012”, podczas których Rosjanie planowali wykorzystanie najnowocześniejszych technologii informatycznych i elektronicznych. Tymczasem dowódca rosyjskiej armii gen. Makarow sam przyznał, że „podczas ćwiczeń napotkano pewne problemy”. Choć Rosja odmówiła obserwatorom dostępu na miejsce ćwiczeń, w opinii wojskowych analityków „pewne problemy” polegały na nieskoordynowaniu poszczególnych formacji, błędach w systemie dowodzenia, brakach kadrowymi (brygady musiano uzupełniać setkami nieprzygotowanych rezerwistów) oraz niezadowalającej synchronizacji działań bojowych. Nie zaobserwowano też, by rosyjska armia dysponowała nowoczesnym sprzętem. Nietrudno zauważyć, że istnieje poważna rozbieżność, między rzeczywistym stanem, a deklaracjami kremlowskich polityków i doniesieniami mediów. Wyjaśnienia tej rozbieżności trzeba szukać w dwóch obszarach, przy czym pierwszy z nich pozwala zrozumieć propagandowy wymiar rosyjskiej megalomanii. Planowane wydatki zbrojeniowe są bowiem raczej wyrazem mocarstwowych ambicji Rosji, niż jej realnych możliwości. Stan rosyjskiej gospodarki w żaden sposób nie pozwala na prognozę tak gigantycznych kosztów. Główne bogactwo Rosji – ropa i gaz stanowią prawie 70 proc. jej eksportu. Po to, by Rosja mogła przeznaczyć na zbrojenia zadeklarowane sumy, przez najbliższe kilka lat cena ropy naftowej musiałaby zwyżkować i sięgnąć ok. 150 dolarów za baryłkę. Nie wydaje się to możliwe. Zdaniem ekspertów, obecny poziom cen może utrzymać się przez najbliższe 2 lata, po czym zacznie opadać, aż do osiągnięcia pułapu 80-90 dolarów za baryłkę. Dla państwa uzależnionego od sprzedaży surowców, którego rezerwy walutowe wynoszą zaledwie 8 proc. PKB, taka cena stanowi „krytyczną granicę”, poza którą rozpościera się głęboki kryzys. Podczas styczniowego Forum Ekonomicznego w Davos, zwracano uwagę, że Rosja stoi w obliczu spadku PKB z 3,4 proc. w roku 2012 do 2,5 proc. w 2013 i zagrożeniem inflacją rzędu 6,7 proc. (5,1 proc. w r. 2012). To zaledwie jedna z przesłanek nakazujących z dużą powściągliwością traktować plany zbrojeniowe Kremla. Są one tak dalece zawieszone w budżetowej próżni, że poziomem ambicjonalnej życzeniowości dorównują jedynie pomysłom Bronisława Komorowskiego, związanym z projektem „polskiej tarczy antyrakietowej”. Niemniej poważną przeszkodą jest wszechobecna korupcja i nieokiełznany bałagan panujący w rosyjskiej armii. Wielu obserwatorów zwraca uwagę, że pieniądze przeznaczane na modernizację, w pierwszej kolejności zasilą kieszenie generalicji, tysięcy pośredników oraz szefów firm zbrojeniowych. Reszta zostanie utopiona w wadliwym systemie rozdziału środków lub zmarnotrawiona z powodu niewydolności rosyjskiego przemysłu. Po cóż zatem Rosja odgrywa ten teatr i próbuje przekonać świat o swojej militarnej potędze? Odpowiedź nie wydaje się skomplikowana. Coraz wyraźniej widać, że rozkaz Putina dotyczący użycia „miękkiej siły” w celu poprawy wizerunku Rosji, oznacza w istocie zastosowanie dezinformacji - na tak rozległą skalę, by obejmowała nie tylko działania dyplomatyczne, ale prowadziła do wytworzenia fałszywej wizji rosyjskiego militaryzmu i mocarstwowości. Już Anatolij Golicyn w książce „Nowe kłamstwa w miejsce starych. Komunistyczna strategia podstępu i dezinformacji” przypominał, że rosyjska dezinformacja opiera się na błędach przeciwnika, na przyswojonych przez niego stereotypach myślenia. Z nich czerpie siłę i inspirację. Po to, by podstęp był wiarygodny i skuteczny, musi zatem jak najpełniej odpowiadać oczekiwaniom tych, którzy mają być przezeń oszukani. Putinowska Rosja, skrywając pod atrapą pseudodemokracji najgorsze tradycje przepoczwarzonego komunizmu, sięga dziś po dezinformację tym chętniej, że państwa „wolnego świata” są wobec niej całkowicie bezbronne. Nieliczne, trafne opinie ekspertów czy analityków, nie są w stanie zrównoważyć powszechnego przekonania, że Rosja jest potęgą, zdolną do globalnych działań wojennych i kierowania losami świata. Cyklicznie przypominana agresywność Rosji, utwierdza w przeświadczeniu, że mamy do czynienia z państwem w dużym stopniu nieobliczalnym, które w obronie swoich interesów gotowe jest do totalnej konfrontacji. Nie powinno zatem dziwić, że kwestia zbrojeń i rozbudowy potencjału militarnego jest jednym z najważniejszych obszarów, w których Rosja sięga po dezinformację. Na przykładzie wielu zdarzeń rozgrywanych na arenie międzynarodowej, widać, że specyfika rosyjskiej (a wcześniej sowieckiej) dezinformacji polega na tym, że czerpie ona ze słabości zachodnich i amerykańskich polityków, niezdolnych do postrzegania Rosji w jej rzeczywistym wymiarze politycznym i militarnym. Obecna mistyfikacja jest tym łatwiej akceptowana, że spełnia oczekiwania tych, którzy z powodu błędu, strachu lub z wyrachowania, chcą w państwie Putina dostrzegać równorzędnego partnera lub groźnego przeciwnika. Znajdziemy tu analogię do postawy, jaką w latach 80. wobec Związku Sowieckiego przejawiał „wolny świat”. Tylko niewielu wówczas rozumiało, że ma do czynienia z mocarstwem, które najbardziej obawia się otwartej, zbrojnej konfrontacji, a swoją siłę czerpie z dezinformacji i propagandowej ofensywy. Jeśli dzisiejsza Rosja musi imitować mocarstwo i straszyć nas hardą retoryką – oznacza to tylko tyle, że państwo Putina staje się coraz słabsze i jest zmuszone sięgać do arsenału komunistycznych środków. Nic też nie wskazuje, by to państwo było w stanie sprostać globalnemu konfliktowi lub miało dążyć do jego sprowokowania. Taka konfrontacja przyniosłaby militarną klęskę Rosji i spowodowała utratę jej najważniejszej broni - ekspansywnej sieci intryg i dezinformacji oplatającej współczesny świat. Głosy publicystów i polityków straszących nas wojną z Rosją lub roztaczających wizję rosnącej potęgi militarnej państwa Putina, są dziś ważnym wkładem w rosyjską strategię podstępu i dezinformacji i – choćby nieświadomie, wpisują się w plany Kremla. Aleksander Ścios
STREFY WPŁYWÓW, KTO GRA O POLSKĘ? Dziś w Polsce wpływy niemieckie są dominujące. Rosja ma możliwość wpływania na sytuację w naszym kraju, ale jej działania są chaotyczne. Moskwa ma bowiem poważne problemy z własną dezintegracją i zastojem we wszelkich dziedzinach życia. Dodatkowo jesteśmy przestrzenią geopolityczną, o której Rosjanie sądzą, że i tak wpadnie w ich ręce – mówi w rozmowie z Arturem Dmochowskim/GPC prof. Jadwiga Staniszkis. Rozziew pomiędzy teorią a praktyką w UE wydaje się w tej chwili ogromny. Pokazały to jasno choćby ostatnie wydarzenia na Cyprze. Mimo traktatu lizbońskiego decydujące zdanie w kluczowych sprawach UE ma Berlin. Zgadzam się z panem, że traktat lizboński jest w tej chwili martwy. Kryzys sprawił, że większość jego rozwiązań w ogóle nie zdążyła wejść w życie. Kolejne projekty federacyjne okazują się już nieaktualną utopią.
A jak zdefiniowałaby Pani wobec tej sytuacji główne polskie problemy w Unii? Podstawowy problem polega na tym, czy przy naszym poziomie rozwoju, innej strukturze własnościowej banków, przyjęcie proponowanych przez Unię Europejską rozwiązań będzie odpowiadało naszym wyzwaniom rozwojowym.
W jaki sposób jesteśmy obecnie potrzebni Europie? Jako źródło młodych ludzi do pracy, których tam brakuje? Zależy które z państw. Dla Niemców w tej chwili najważniejsze jest to, byśmy szybko weszli do strefy euro, co umożliwi im wykorzystanie naszych rezerw dewizowych do wzmocnienia ich gospodarki. Niemcy też – przy obecnej różnicy w poziomie płac w naszym i ich kraju – liczą na dalszy napływ polskiej siły roboczej. Ta tendencja zaś jest absolutnie niezgodna z naszym interesem. Młodzi pracownicy są w Europie postrzegani jako największy, najcenniejszy skarb, wypychanie ich z kraju jest po prostu absurdalne. Polityka Tuska w tym zakresie budzi na Zachodzie szok.
Kto zatem najmocniej wpływa na naszą politykę zagraniczną? Pozostajemy terenem oddziaływania Niemiec. To, co w jakimś sensie świadczyło o zainteresowaniu Amerykanów Polską w pierwszej fazie naszej transformacji, np. próba przejęcia i penetracji przez USA naszego przemysłu zbrojeniowego, wyłuskanie najbardziej cennych zakładów albo zablokowanie działalności na terytorium naszego państwa konkurencji z innych państw, to już przeszłość.
A jak jest z wpływami Rosji w naszym kraju? Długofalowy projekt prowadzenia polityki, którym kieruje się dziś Rosja, zakłada zwiększenie jej wpływu w naszym regionie, szczególnie jeżeli kraje Europy Środkowo-Wschodniej będą odpychane od Unii lub jeżeli ich własne interesy będą je od niej izolowały. Widać to zresztą doskonale na Węgrzech, gdzie Rosjanie znaleźli się natychmiast, gdy Viktor Orbán został bardzo brutalnie potraktowany przez Brukselę.
Orbán uznał ich za przeciwwagę dla Unii. Tak, Rosjanie idealnie weszli w lukę, którą stworzyła Unia Europejska swoją agresywną polityką wobec Orbána. Widać też, że Rosja czeka na podobną okazję, aby zwiększyć swój wpływ w naszym kraju. Podczas wizyty metropolity Cyryla zauważyłam ten sam język, którym teraz operuje Putin wobec Budapesztu. Uderzył mnie słowianofilski aspekt wypowiedzi Cyryla podczas wizyty w Polsce. Jest to elementem długofalowego projektu, który ma na celu zagospodarowanie pustki, jaka może powstać, jeżeli rozpadnie się Unia Europejska bądź zwycięży w naszym kraju partia antyeuropejska. Byłam zszokowana tym słowianofilskim językiem. Jednak aktualnie dla Rosji najważniejszym problemem nie jest Unia. Moskwa ma swoje, poważniejsze – z własną dezintegracją i zastojem we wszystkich dziedzinach życia. Wojna w Gruzji pokazała, że wojsko rosyjskie jest po prostu w rozkładzie. Dodatkowo jesteśmy przestrzenią geopolityczną, o której Rosjanie sądzą, że i tak wpadnie w ich ręce.
Czyli uważa Pani, że znane określenie kondominium, czyli równoważenie się wpływów niemieckich i rosyjskich, nie opisuje dobrze naszej rzeczywistości? Nie, wpływy niemieckie są dominujące. Choć trzeba zauważyć, że jednocześnie ograniczają się tylko do pewnych zakresów działalności naszego państwa. Idealnym przykładem jest handel ziemią w województwach zachodnich. Jednak widać w Polsce oznaki działalności rosyjskiej – począwszy od umowy gazowej, poprzez umowę o ruchu bezwizowym z Kaliningradem, kolejne próby wejścia w nasze sektory strategiczne. Rosjanie do pewnego stopnia mają możliwość wpływania na sytuację w naszym kraju, ale jest to efekt wykorzystywania przez nich naszej bezwładności i dryfowania to tu, to tam, bez planu. Ich działania są jednak dosyć chaotyczne, tak samo zresztą jak próby obrony przed nimi z polskiej strony. W konsekwencji mamy najwyższe w Europie ceny gazu.
Czy Amerykanie oddali nasz region bez walki? Był krótki moment, gdy część polityków amerykańskich, w tym np. Zbigniew Brzeziński, postrzegała Ukrainę jako bardzo ważny element swojej strategii politycznej i dążyła do wciągnięcia jej w orbitę wpływów zachodnich. Dziś paradygmat się zmienił. Także w Unii Europejskiej. Wydaje mi się, że w ostatnim czasie USA w zamian za lekką zmianę stanowiska Rosji wobec Syrii właściwie zrezygnowały z Ukrainy. To symptom wycofywania się Ameryki z naszego regionu. Oczywiście Rosjanie okazje tego typu wykorzystują natychmiast – w wypadku Ukrainy przejmując możliwość zarządzania tamtejszymi rurociągami. To zresztą specyfika Rosji – która jest krajem słabym gospodarczo, borykającym się z ogromnymi problemami ekonomicznymi i społecznymi, a jednocześnie potrafi umiejętnie wykorzystać każdą okazję do rozszerzania swojej strefy wpływów. Jej głównym bowiem atutem, szczególnie w obliczu utraty uprzywilejowanej pozycji na rynku surowców energetycznych, jest zręczna polityka zagraniczna. Jednocześnie Rosjanie są społeczeństwem sfrustrowanym. Chcieliby żyć w bardziej nowoczesnym państwie, a wiedzą, że ich aktualna sytuacja to uniemożliwia. Wiedzą, że u nas też nie jest najlepiej, ale za to mamy silne społeczeństwo.
Rosjanie nam zazdroszczą? Dokładnie tak. To, co tak intensywnie atakowano przy okazji Smoleńska – żałoba, pochody, stojąca za nimi żywotność społeczeństwa – tego nam Rosjanie zazdroszczą. Imponuje im, że potrafimy pewne wydarzenia przeżywać zbiorowo i spontanicznie. Dodatkowo z zazdrością patrzą na nasz żywotny sektor małych i średnich przedsiębiorstw (dobity niestety przy okazji ostatnich inwestycji przed Euro 2012). Natomiast nie sądzę, żeby zazdrościli nam tych, którzy są dla nich najbardziej spolegliwi – Rosjanie tego typu ludźmi pogardzają.Dyktatura urzędników Zrakowaciały system GaPol
Najlepszą polityką zagraniczną, jest jej nie mieć
1. Była kiedyś taka partia, której przedstawiciel, światły minister Tadeusz Syryjczyk, mawiał na początku lat 90-tych poprzedniego stulecia, że najlepszą polityką przemysłową jest jej nie mieć. To „błyskotliwe” sformułowanie, przyszło mi do głowy, kiedy wysłuchałem wczoraj rano w Sejmie, wystąpienia ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego na temat polskiej polityki zagranicznej. Główną myślą tego wystąpienia było płynięcie w głównym nurcie polityki europejskiej, a także stwierdzenia, że na wiele rzeczy w ramach tej polityki nie mamy wpływu, możemy się tylko do nich lepiej lub gorzej dostosowywać.
2. Na początku swojego wystąpienia minister Sikorski, a jakże, podziękował swojemu przełożonemu, premierowi Tuskowi, że był taki słowny i w negocjacjach budżetowych osiągnął obiecane w kampanii wyborczej słynne 300 mld zł na politykę regionalną. Tyle tylko, że budżet UE na lata 2014-2020, ciągle nie istnieje, a 5 grup politycznych w Parlamencie Europejskim (w tym ta na największa EPP do której należą posłowie z Platformy i PSL-u), przegłosowały rezolucję, która już w pierwszym akapicie zawiera sformułowanie, o odrzuceniu porozumienia budżetowego zawartego przez Radę. Wprawdzie nie jest to stanowisko ostateczne PE ale ze zdziwieniem można tylko zauważyć, że tak wpływowa ponoć Platforma nie była w stanie wpłynąć na swoich sojuszników z jednej rodziny politycznej aby wstrzymali się z odrzucaniem budżetu, który jest takim ogromnym sukcesem premiera Tuska. Nawet jednak jeżeli budżet UE na lata 2014-2020, zostanie przyjęty przez PE ostatecznie w czerwcu tego roku, to trzeba wyraźnie stwierdzić, że za względny sukces czyli osiągnięcie tych 300 mld zł na politykę regionalną, premier Tusk zapłacił interesami polskiej wsi.
Środki na wspólną politykę rolną dla Polski jakie w tym budżecie udało się osiągnąć, są o ponad 7 mld euro mniejsze od tych jakie były w projekcie budżetu proponowanego przez Komisję Europejską i jakie znalazły się w rezolucji poświęconej WPR, przyjętej ostatnio przez Parlament Europejski.
3. Kolejne bardzo kontrowersyjne stwierdzenie jakie znalazło się w wystąpieniu Sikorskiego, to wprowadzenie Polski do strefy euro, z uzasadnieniem, że tylko wtedy będziemy w twardym rdzeniu UE i będziemy uczestniczyć w podejmowaniu najważniejszych decyzji dotyczących przyszłości Europy. Wypowiedzenie tych słów, tuż po ujawnieniu kulisów dyktatu jaki eurogrupa zastosowała wobec Cypru, świadczy o tym, że minister Sikorski i cały rząd Tuska, chyba nie rozumie powagi sytuacji w jakiej po tej decyzji, znalazła się cała strefa euro. Wczoraj napisałem między innymi, „że kulisy negocjacji prowadzonych przez słynną Trojkę z przedstawicielami Cypru nie, przypominają negocjacji przedstawicieli instytucji międzynarodowych z reprezentantami demokratycznego państwa, a raczej rozgrywki wewnątrz mafijne. Dyktat i upokorzenie jakie UE zastosowała wobec Cypru, na długo pozostaną w pamięci wszystkich krajów, które starają się o nadzwyczajną międzynarodową pomoc. Oby Polska się nigdy w takiej sytuacji nie znalazła”. Okazuje się, że rząd Tuska i jego minister spraw zagranicznych, nic sobie z tego zagrożenia nie robią i uważają wejście do strefy euro za główny priorytet polskiej polityki zagranicznej. Ba minister Sikorski, odpowiadając na moje wątpliwości w tej sprawie, które sformułowałem we wczorajszej debacie, zauważył, że jego zdaniem mniejsze znaczenie dla niego mają skutki gospodarcze wejścia Polski dla strefy euro, dla niego najważniejsze są skutki polityczne czyli bycie w twardym rdzeniu UE. A co będzie jak ten twardy rdzeń się rozpadnie? A przecież jest to coraz bardziej prawdopodobne i ze względów ekonomicznych ale i politycznych. W Niemczech powstała już partia „Alternatywa dla Niemiec”, założona przez znanych profesorów ekonomi, której obecne poparcie jest szacowane na 20% i której głównym celem jest wyjście tego kraju ze strefy euro. Kużmiuk
Euroestablishment bezradny wobec kryzysu
Rozmowa z Ireneuszem Jabłońskim z Centrum Adama Smitha Tak zwany podatek depozytowy, jaki próbowano wprowadzić na Cyprze to zabór i niegodziwość. Ze względów ideologicznych, m.in. idei zachowania za wszelką cenę unii walutowej w obecnym kształcie, próbuje się doprowadzić do złamania elementarnych zasad prawa, równoprawności podmiotów i wiarygodności relacji cywilnoprawnych z bankami – ocenia Ireneusz Jabłoński, w przeszłości sprawujący funkcje kierownicze w znaczących polskich instytucjach finansowych, obecnie członek Zarządu i ekspert Centrum im. Adama Smitha, wiodącego think-tanku wolnorynkowego w Polsce.
Cypryjski podatek depozytowy, choć w efekcie odrzucony przez parlament, to pierwszy taki pomysł w strefie euro od początku kryzysu. Niebezpieczny precedens? Tak, zdecydowanie, ponieważ mówienie o tym, że to podatek, jest eufemizmem. W rzeczywistości to zabór części oszczędności depozytariuszy, szalenie niebezpieczny, przede wszystkim w kategoriach prawnych i politycznych. Już Alexis de Tocqueville, francuski filozof i myśliciel opisujący demokrację amerykańską, 150 lat temu zauważył, że nie ma takiego łajdactwa, którego nie dopuściłby się rząd wobec swoich obywateli, gdy zabraknie mu pieniędzy. Na Cyprze obserwujemy, niestety, praktyczną realizację tego trafnego spostrzeżenia.
Cypr uważany jest za raj podatkowy. Czy fakt ten nadaje całej sprawie jakiś dodatkowy wymiar? To raczej jedynie pretekst, by usprawiedliwić niegodziwość, wymierzoną w depozytariuszy, łamiącą, powtórzę raz jeszcze, wszelkie normy cywilizacyjne i prawne. Nie jest to, rzecz jasna, również żadne alibi, nawet, jeżeli główna część depozytów w cypryjskich bankach należy do obywateli rosyjskich czy brytyjskich, którzy chronili się przed pazernością własnego fiskusa. To, jaką politykę prowadzi, czy prowadził Cypr wobec sektora bankowego, nie może być usprawiedliwieniem próby konfiskaty części pieniędzy należących do klientów banków. Warto w tym momencie przypomnieć, że banki zarejestrowane również na Cyprze – pełnoprawnym członku Unii Europejskiej – mają status instytucji zaufania publicznego!
Wobec niestabilności cypryjskiego sektora bankowego, podatek od depozytów mógł nim dodatkowo zachwiać. Posunięcie nierozsądne, czy może… celowe? Sądzę, że ono jest podobne do metody, w myśl której „tonący brzytwy się chwyta”. W normalnej sytuacji banki, które nie są w stanie wykonać swoich zobowiązań, tak jak wszystkie inne przedsiębiorstwa, powinny po prostu upaść, a nie być reanimowanymi przez rząd, który na ten cel pożycza pieniądze od innych państw, czy też od banku centralnego Unii Europejskiej. Trzeba ogłosić niewypłacalność państwa, które najzwyczajniej w świecie było źle zarządzane, łącznie z możliwością wystąpienia ze strefy euro, pozwolić na upadłość kilku banków, również źle zarządzanych, chroniąc jedynie właśnie depozytariuszy w takim zakresie, w jakim jest to możliwe. Jednak ze względów ideologicznych, tj. idei zachowania za wszelką cenę unii walutowej w obecnym kształcie i wynikających z nich politycznych działań, próbuje się doprowadzić do złamania elementarnych zasad prawa, równoprawności podmiotów i wiarygodności relacji cywilnoprawnych z bankami, które są przecież, powtórzmy, instytucjami zaufania publicznego.
Pojawiają się komentarze, że Cypr miał być finansowym „królikiem doświadczalnym”. Jakie jest Pańskie zdanie na ten temat? Obawiam się, że to prawdziwa refleksja, ponieważ może być w ten sposób testowana siła oporu i reakcji społeczeństw w innych krajach południa Europy. Gdyby takie przypuszczenia się potwierdziły, ta niegodziwość miałaby znacznie szerszy i głębszy wymiar niż ma to miejsce jedynie w odniesieniu do Cypru.
Sytuacja na Cyprze może być zatem uwerturą do nowego sposobu radzenia sobie z kryzysem zadłużenia, określonego już kiedyś przez Frédérica Bastiata mianem „legalnej grabieży”? Nie można tego wykluczyć, ponieważ testowane są różne rozwiązania, łamiące podstawy prawne, wręcz normy cywilizacyjne. „Eksperyment” ten jest z pewnością jedną z takich prób. Wiarygodność sektora finansowego i państw Unii Europejskiej, w szczególności zaś strefy euro została po raz kolejny już poważnie nadwyrężona.
Jakie więc konsekwencje dla europejskiego systemu finansowego może mieć podważanie tej wiarygodności wśród obywateli? Skutki mogą być dwojakie – bieżące operacyjne oraz strategiczne. W perspektywie krótkoterminowej, być może Grecy, a także Hiszpanie i Portugalczycy mogą zacząć masowo wycofywać pieniądze z banków w obawie, że „eksperyment cypryjski” może dotrzeć również do nich. Należy również oczekiwać oficjalnych i nieoficjalnych działań „dyplomatycznych” Federacji Rosyjskiej w obronie majątku swoich obywateli. Długofalowo zaś – to, co już wydarzyło się i może się jeszcze wydarzyć w najbliższym czasie na Cyprze, dowodzi kompletnej bezsilności establishmentu europejskiego wobec obecnego kryzysu. Zwróćmy uwagę, że istotą tego kryzysu jest upadek modelu państwa opiekuńczego, a nie chwilowa niewydolność systemów finansowych. Ponadto, wydaje się też – i ku takiemu wnioskowi się coraz bardziej skłaniam – że polityka finansowa strefy euro i tzw. programy pomocowe oraz stabilizacyjne mają służyć jedynie przebrnięciu przez kampanie wyborcze w największych państwach Europy, w zeszłym roku we Francji, a w bieżącym w Niemczech. To jest najprawdopodobniej rzeczywista „agenda” europejska – brak jakiegokolwiek pomysłu na ciąg dalszy, w perspektywie krótko- i długoterminowej. Rozmawiał Tomasz Tokarski
Warzecha Duda „zlikwiduje „ Kaczyńskiego ? Duda „ Solidarnośćto nie jest związek lewicowy ani prawicowy,jest to związek chrześcijańsko-pracowniczy „...(więcej )
Rado. Ziemkiewicz ; PiS to paranoja”..... „A skoro zarówno pisowcy jak i platformersi ujadają na "oburzonych", to znaczy, że warto tą inicjatywę obserwować- przekonywał Ziemkiewicz. Z takim postawieniem sprawy nie zgodził się Tomasz Terlikowski, który słusznie zauważył, że mainstream wróży Pawłowi Kukizowi świetlaną przyszłość polityczną: "Pod warunkiem, że wstąpi do PO" - poprawił Terlikowskiego Ziemkiewicz. Szef Frondy nie zgodził się z tezą Ziemkiewicza. Według niego władza znowu na motorówce może przywieść zbawcę narodu polskiego. „....(źródło )
Warzecha „Dobry charyzmatyczny mówca, wyrazista osobowość. Gdyby szef „Solidarności” Piotr Duda zechciał spróbować
swoich sił w polityce,
byłby poważnym konkurentem
przede wszystkim
dla Jarosława Kaczyńskiego
„...”Owszem, Piotr Duda bywał luźnym sojusznikiem PiS, ale nie da się go kontrolować. Nie orbituje tuż obok prezesa jak niegdyś Janusz Śniadek. Gra własną grę. Ma tę przewagę nad PiS, że nigdy nie pozwolił sobie na zbyt bliskie wizerunkowe powiązanie z tym ugrupowaniem, a zwłaszcza jego liderem, którego w polskiej polityce wyróżnia pokaźny negatywny elektorat. „....”Demokracja bezpośrednia”...”Szczególnie ten ostatni punkt jest godny uwagi, bo pokazuje, że przynajmniej część wyborców dostrzega fasadowość demokratycznych mechanizmów i pragnie zaradzić temu, stawiając na demokrację bezpośrednią.„....”Społeczna lewica „....”Jeśli PiS chciałoby za pomocą „projektu Gliński” i innych działań sięgnąć do centrum, projekt Dudy będzie tutaj poważnym rywalem. Trudno sobie wyobrazić, aby środowiska, które ściągnął na spotkanie w Gdańsku lider „Solidarności”, zgodziły się zgromadzić pod egidą PiS. A to one właśnie stanowią przyczółek na terytorium lemingów, wyjściową placówkę do walki o centrum i potencjalnie najbardziej mogą osłabić rządzącą partię. „....”Ponadto jest to ruch sprzeciwu wobec obecnej władzy, i to sprzeciwu w znacznej części pochodzącego – jak w przypadku najbardziej znanej, poza Piotrem Dudą, osoby w Platformie Oburzonych, czyli Pawła Kukiza – spośród kręgów byłych lub przynajmniej potencjalnych zwolenników PO „....(źródło )
Rok 2011 „Wyborcza „We wtorek na prezydium Komisji Krajowej gościł były prezydent i pierwszy przewodniczący ''S'' Lech Wałęsa. Podczas spotkania został zaproszony na obchody Sierpnia '80.Szef NSZZ ''Solidarność'' Piotr Duda poinformował, że związek wysłał zaproszenia także do prezydenta RP, premiera, marszałków Sejmu i Senatu oraz byłych liderów związku. ''Solidarność przyjęła w tym roku zasadę: z uwagi na kampanię wyborczą nie zapraszamy szefów partii politycznych, tylko najwyższych urzędników. Dlatego m.in. zaproszenie dla Donalda Tuska i jego brak w przypadku wicepremiera Waldemara Pawlaka czy Jarosława Kaczyńskiego”.....(więcej)
Mariusz Wis „Piotr Duda, przewodniczący Solidarności, w TVN24, (19.10.2013 r. "Kropka nad i") opowiedział się za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) w wyborach do Sejmu, gdyż jak stwierdził ordynacja proporcjonalna jest złym rozwiązaniem dla Polski.Pełna zgoda. Podpisuję się pod tymi słowami. Ale, między wierszami szef Solidarności napomknął, że można zrobić system mieszany i tu mojej zgody nie ma. Dlaczego?Otóż, profesjonaliści zajmujący się systemami wyborczymi, ze względu na powyborcze skutki polityczne, ordynacje mieszane klasyfikują jako mutacje systemu proporcjonalnego. Piotr Duda, nie może tego wiedzieć, no bo skąd.”...(źródło)
Divide et impera . Dziel i rządź. To najstarsza technika inżynierii władzy. Nie dopuszczaj do połączenia sił przeciwników, podziel wroga , szczuj ich nawzajem . I tak osłabiony obóz przeciwników II Komuny dobij Przypomnę . PJN , Solidarna Polska . Próby osłabienia Kaczyńskiego nic nie dały. Obóz Patriotyczny rósł coraz bardziej w siłę. W sytuacji politycznej wojny domowej , której stawką jest przewrót ideologiczny i ustanowienie przez lewaków politycznej poprawności religia państwową II Komuny podział w obozie Polaków będzie miał katastrofalne skutki. Polsce potrzebny jest powrót do ustroju republikańskiego , czyli systemu prezydenckiego, jow , silnej instytucji referendum , ale także , o czym mało kto wie do wyboru sędziów i prokuratorów przez obywateli . Polacy mają we krwi wolność i tylko ustrój republikański jest dla nich naturalnym systemem politycznym i społecznym . Lewactwo jednak zrobi wszystko , aby do tego nie dopuścić . Mamy j lewicową konstytucję , która jest pożywka dla rozwoju lewactwa , dla terroryzowania Polaków przez hunwejbinów politycznej poprawności W tej sytuacji tak jak na wojnie ,a euro socjaliści prowadzą wojnę totalną przeciwko Polakom muszą oni być zjednoczeni , mieć jednego przywódcę. Dlatego system wodza naczelnego , „namiestnika państwa” jaki funkcjonuje w Obozie Patriotycznym jest jedyną rozwiązaniem na jego stabilizację i polityczna jedność , oraz daje szansę na jeśli nie zniszczenie II Komuny, to na przetrwanie socjalistycznej okupacji Duda nie nadaje się na przywódce. Jest zbyt kiepsko wykształcony , nie ma jasnej wizji politycznej, ani szerszych horyzontów . Ma charyzmę , ale i chore ambicje . Tern koktail to idealna pożywka dla manipulacji. Tutaj warto w kontekście manipulacji zwróci uwagę na intelektualne braki Dudy w zrozumieniu niuansów dotyczących jow , co podniósł Mariusz Wis Warto zwrócić uwagę na słowa Terlikowskiego ,że władza znowu przywiezie Polakom zbawcę na motorówce. I tym zbawcą może być Duda Propagowanie i dążenie do wprowadzenia jow i instytucji silnego referendum jest politycznym obowiązkiem każdego republikanina. Obawiam się że lewacy użyją , zamanipulują Dudę do walki z Kaczyńskim. A drobne potyczki przeistoczą się w zażartą walkę . O tym ,że Duda jest gotów do kolaboracji z II Komuną były jego umizgi do esbecji , czyli Wałęsy , do oligarchii II Komuny, czyli Komorowskiego i Tuska . Duda zwalcza istotny fundament Obozu patriotycznego jakim jest kult polityczny Lecha Kaczyńskiego , nie mówiąc już o kwestionowaniu polskiego przywództwa Jarosława Kaczyńskiego Najpilniejszym zadaniem Obozu Patriotycznego jest doprowadzenie do wymiany Dudy na stanowisku szefa Solidarności na kogoś , kto będzie gwarantem ,że lewacy nie zaczną manipulować i sterować Solidarnością .i milionami polskich robotników .
"Prezydent Bronisław Komorowski zaprosił na czwartek, 21 marca do Pałacu Prezydenckiego przewodniczącego NSZZ +Solidarność+ Piotra Dudę. Szef Solidarności w rozmowie telefonicznej z sekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta Sławomirem Rybickim poprosił o przesunięcie terminu spotkania do czasu, aż uzyska szerszy mandat do rozmowy z prezydentem od członków inicjatywy Platforma Oburzonych" - powiedziała PAP Joanna Trzaska-Wieczorek. „...(źródło )
Duda „ "Poparcie dla PiS rośnie w sondażach, ale niech ta partia nie zapomina, że to także zasługa Solidarności. Bez Solidarności nie byłoby nic" „....”"W tym dniu, w sobotę, my nie byliśmy na marszu w sprawie poparcia Prawa i Sprawiedliwości. Odsunąć władzę, a nie w stu procentach popierać Prawo i Sprawiedliwość i Solidarną Polskę. Naprawdę, panie redaktorze, to był marsz w sprawie obrony telewizji Trwam i postulatów Solidarności. „...(więcej )
„Piotr Duda „Dla mnie, dla przewodniczącego i wszystkich członków Solidarności, którzy tam byli. A że PiS mówi, że to była ich demonstracja... No przepraszam, gdyby nie członkowie Solidarności i sympatycy Radia Maryja, telewizji Trwam, no ta PiS-owska demonstracja i Solidarnej Polski nie wyglądałaby tak okazale, jak to faktycznie było". „ ….(więcej )
Mariusz Wis „Piotr Duda, przewodniczący Solidarności, w TVN24, (19.10.2013 r. "Kropka nad i") opowiedział się za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) w wyborach do Sejmu, gdyż jak stwierdził ordynacja proporcjonalna jest złym rozwiązaniem dla Polski.”..”Otóż, profesjonaliści zajmujący się systemami wyborczymi, ze względu na powyborcze skutki polityczne, ordynacje mieszane klasyfikują jako mutacje systemu proporcjonalnego. Piotr Duda, nie może tego wiedzieć, no bo skąd. Ani nie jest badaczem systemów wyborczych, ani zarówno on, jak i nikt w Polsce nie doświadczał skutków pomieszczania w jednych wyborach dwóch, kompletnie nieprzystających w swych celach systemów: proporcjonalnego, gdzie wybiera się partie i większościowego w JOW, gdzie wybiera się konkretnego z krwi i kości reprezentanta wyborców a nie partii. Taki system pół na pół działa w Niemczech. Polega on na tym, że połowa posłów wybierana jest w głosowaniu na partie, a połowa w okręgach jednomandatowych. Otóż Niemcy w wyborach dysponują 2 głosami. Głos drugi oddają na partie, a pierwszy na kandydata w okręgu jednomandatowym. Z pozoru całkiem do rzeczy: można wybrać partie i dodatkowo człowieka. A jak jest w rzeczywistości? Wyborca niemiecki, przy urnie, w obydwu przypadkach głosuje na partie. W głosie na partie wybiera oczywiście partie, a przy kandydatach w okręgu jednomandatowym szuka symbolu partyjnego i stawia przy nim krzyżyk wyborczy. Partie partie uber alles. Tak czyni (wg badań niemieckich) 90% wyborców. „...”Jeżeli Piotr Duda z Solidarnością i Paweł Kukiz z Ruchem na rzecz JOW, zaczną rosnąć w siłę polityczną, domagając się zmiany ordynacji wyborczej na JOW, przewiduję, że przestraszone partie sejmowe czym prędzej ustanowią tzw. ordynację mieszaną, aby wszystko w polityce pozostało po staremu. Dowody, proszę bardzo. Szef Platformy Obywatelskiej, Donald Tusk zaproponował Polsce (grudzień 2009) ordynację mieszaną. Szczegółów na razie nie znamy, być może PO zechce skorzystać z pomysłu PiS, autorstwa Ludwika Dorna, który przedstawiając swój projekt w Sejmie w 2007 r. odwoływał się do wzoru niemieckiego, czyli ordynacji pół na pół. Janusz Palikot, gdy 2 października 2011 r. w Sali Kongresowej zapowiedział ustanowienie JOW, dostał na stojąco burzę oklasków. Teraz w swoim programie ma pomysł, na wzór PO, ordynację mieszaną. Dobrze wie, że w JOW mogłoby go w ogóle nie być w Sejmie, gdyż w tym systemie wygrywa tylko jeden, ten który uzyska największe poparcie w okręgu. Żaden poseł Palikota, nawet on sam, nie miał najlepszego wyniku w okręgu „......(źródło)
Piotr Duda „Krótko mówiąc, stosują zasadę: kto ma władzę, ten ma rację „....”A rok po debacie emerytalnej mamy ekonomistów, którzy przebąkują, że właściwie to trzeba będzie pracować do 72 czy 75 lat... „.....”W Polsce można odnieść wrażenie, że do UE w 2004 r. weszli na pewno politycy, establishment, ludzie z pieniędzmi. Ale z pewnością nie pozostali. Naprawdę już czas najwyższy, żeby wszyscy Polacy znaleźli się we Wspólnocie. Niech pan premier Tusk, zapatrzony w Niemcy i kanclerz Merkel, zapyta, jakie tam mają umowy na czas określony, ile trwają, czy Niemców dotyka problem umów śmieciowych. „.....”Chcemy zagospodarować inicjatywy obywatelskie, które powstały dlatego, że system III RP ich skrzywdził. Proszę sobie wyobrazić, że w 2012 r. obywatele w różnego rodzaju inicjatywach zebrali prawie 5 mln podpisów. I to zostało gdzieś odłożone albo wręcz wrzucone do kosza. Platforma to miejsce dla tych, którzy nie mogą przebić się przez system. System zabrał im demokrację, bo sami nie mogą decydować w wielu ważnych sprawach na szczeblu ogólnopolskim czy lokalnym. Chcemy jako „Solidarność" to odblokować. A najlepszą drogą będzie zmiana ustawy o referendach. Żebyśmy po zebraniu np. miliona podpisów mieli referendum stanowiące dla prawa i żeby ono się odbyło, a nie trafiało w niebyt. „.....(źródło )
Joanna Bojańczyk „Bo wszędzie jest sex”.... „Obecne natężenie seksualizacji kultury jest bez precedensu. Celem życia ma być rozrywka i zabawa, a seks i zmiana partnerów stanowią jej najważniejszą część. Dziewczynki boją się, że jeśli nie włączą się w ten proces, zostaną odrzucone. Wpisując się w wąskie standardy atrakcyjności fizycznej, dokonują samouprzedmiotowienia. „....”Przyzwyczajamy się do tego od dzieciństwa – mówi profesor psychologii Eileen Zurbriggen z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, która przyjechała do Warszawy na konferencję „Seksualizacja kobiet i dziewcząt we współczesnej kulturze” zorganizowaną przez Stowarzyszenie Twoja Sprawa. Na konferencji, która odbyła się w środę w Sejmie, przedstawiono dwa dokumenty o seksualizacji: jeden autorstwa Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego APA pt. „Sexualization of Girls”. Drugi raport nosi nazwę „Letting children be children” („Pozwolić dzieciom być dziećmi”) i został przygotowany przez brytyjską organizację Mothers’ Union na zlecenie Ministerstwa Edukacji Wielkiej Brytanii. W roku 2011 z rozkazu królowej Elżbiety II przedstawiono go parlamentowi.Oba badania jednoznacznie wskazują, że seksualizacja kultury i mediów zagraża prawidłowemu rozwojowi młodzieży, prowadzi do osłabienia więzi międzyludzkich i rozpadu rodziny.”.....”Do kilkustronicowego materiału pozowały trzy sześcioletnie modelki. W mocnym makijażu, obwieszone biżuterią, w wieczorowych toaletach, ustawione w sugestywnych pozach. Zdjęcie jednej z nich na skórze tygrysa przypomina fotki króliczków playboya w rezydencji Hugh Hefnera. Czytelnicy „Vogue’a” byli pomysłem zachwyceni. Innego zdania były środowiska psychologów, pedagogów. Zaprotestowały portale rodziców. Francuska doktor medycyny Elisabeth Pino, członek komitetu redakcyjnego pisma „Medycyna i dziecko”, rozesłała list do lekarzy, w którym zawiadamiała, że „Vogue” przekroczył granicę. „.....”Widziałam te zdjęcia. Są szokujące – mówi profesor Zurbriggen. – A czy zna pani program „Toddlers and Tiaras” amerykańskiej telewizji TLC? – pyta. – To konkurs piękności dla dziewczynek, w którym czterolatki występują w pełnym makijażu, na obcasach, w dorosłych fryzurach, obwieszone biżuterią. „....”22 proc. dziewcząt i 26 proc. chłopców w wieku od 9 do 16 lat podało, że w ciągu ostatnich 12 miesięcy mieli styczność z seksualnymi obrazami w Internecie lub poza nim. 8 proc. widziało seksualne obrazy, w których występowała nagość, 6 proc. widziało narządy płciowe, 2 proc. było świadkami przemocy.Badacze wykazują, że wczesne zetknięcie się dzieci z takimi materiałami może spowodować samouprzedmiotowienie. Polega ono na traktowaniu swego ciała wyłącznie jako przedmiotu zainteresowania innych. Takie osoby przez całe życie będą miały trudności z życiem osobistym i budowaniem relacji.'.....”Naukowcy ostrzegają przed inną, podstępną konsekwencją. Nazywają to dezintegracją świadomości. Oznacza ona osłabioną aktywność umysłową i fizyczną. Przeprowadzono doświadczenie: studentki poproszono o przymierzenie i ocenę swetra oraz kostiumu kąpielowego. Miały na to 10 minut i w tym czasie musiały rozwiązać test matematyczny. Okazało się, że dziewczyny, które przymierzały kostium, miały wyniki znacznie gorsze od tych, które przymierzały swetry. Powstaje pytanie: czy seksualizacja może mieć wpływ na to, że w szkole średniej dziewczynki rezygnują z uczenia się matematyki na wyższym poziomie? „.....(źródło )
„Premier Australii Julia Gillard złożyła w czwartek w parlamencie w Canberrze oficjalne przeprosiny tysiącom matek, którym australijski rząd w latach 1950-1970 odebrał dzieci i zmusił je do oddania ich do adopcjiPrzemówienia wysłuchało około 800 osób. Na wielu twarzach pojawiły się łzy."Dziś parlament w imieniu narodu australijskiego bierze odpowiedzialność i przeprasza za politykę i praktyki, które doprowadziły do rozdzielenia matek od potomstwa, co wywołało trwające całe życie ból i cierpienie" - powiedziała Gillard.”...(źródło ) Marek Mojsiewicz
Tylko nie Platforma Z gdańskiego spotkania Platformy Oburzonych, z udziałem ponad 100 organizacji, „inicjatyw obywatelskich”, przebiły się do mediów tylko dwa nazwiska: szefa „Solidarności” Piotra Dudy i muzyka Pawła Kukiza, oraz dwa główne postulaty: uszanowania przez władzę wyników referendów i wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych. Pierwszy postulat nie budzi większych wątpliwości, byłaby to bowiem jak najbardziej demokratyczna, wręcz bezpośrednia forma egzekwowania swoich praw przez obywateli. Ale referendum, zgodnie z Konstytucją i ustawą o referendum, może zarządzić Sejm lub prezydent. Mogą też zgłosić obywatele, jeśli zbiorą poparcie minimum 500 tys. osób, tylko że wówczas na referendum musi się zgodzić Sejm. „Oburzonych” słusznie oburza odrzucenie przez Sejm propozycji referendum w sprawie wieku emerytalnego po tym, jak NSZZ „Solidarność” zebrał 1,4 miliona podpisów ludzi, którzy nie życzą sobie pracować do śmierci. Tak samo oburza fakt, że pięciu członków KRRiT ma w nosie 2,5 miliona ludzi domagających się swoimi podpisami obecności Telewizji Trwam na powszechnie dostępnym cyfrowym multipleksie. I to jest rzeczywiście oburzające, że Sejm, nie dając żadnej szansy na referendum, o którego prawdziwym powodzeniu decyduje dopiero więcej niż połowa uprawnionych do głosowania, faktycznie zamyka tę drogę korygowania polityki państwa przez jego obywateli. W sprawach wagi państwowej referendum jest więc u nas fikcją. Pozostaje tylko referendum lokalne w drobnych sprawach, jak na przykład odwołania rady gminy czy burmistrza. Paweł Kukiz nie jest jednak uczciwy, gdy w wywiadzie dla TVP mówi: „Teraz możemy przynieść 8 mln podpisów zebranych w referendum w sprawie emerytury 67, a i tak Niesiołowski z Hofmanem decydują o tym, czy naród ma rację”. Tak to oni dziś decydują, ale akurat Adam Hofman będący posłem PiS, o czym wie chyba każdy interesujący się polityką, zagłosował za referendum. Niestety, za mało było Hofmanów. Niedoinformowany Kukiz mentalnie chyba cały czas jest na „Śniadaniu mistrzów” w TVN, kiedy to głównym gościem był premier Tusk. Drugi gdański postulat – wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych – jedynie z pozoru wydaje się dziś konieczny. Okazuje się, że nie tylko ordynacja większościowa z jednomandatowymi okręgami wyborczymi zapewnia stabilność rządu. Platforma ma taką stabilność w Sejmie dzięki obecnej proporcjonalnej ordynacji. Nieprawdą jest też, że w ordynacji większościowej poseł wybrany większością głosów w okręgu jednomandatowym jest bardziej niezależny od swojej partii, a silniej związany ze swoimi wyborcami. Wybory do Senatu RP w 2011 roku dowiodły, że większość mandatów zdobyła Platforma, a jak „niezależnie” głosują jej senatorowie, wszyscy widzimy. Najwięksi zwolennicy JOW, śp. prof. Jerzy Przystawa i prof. Mirosław Dakowski, pisali, że ordynacja większościowa „podcina korzenie korupcji”, gdyż ordynacje proporcjonalne „reprodukują w kolejnych wyborach zastany układ”. I tu można się zgodzić z „Platformą Oburzonych”, że postulat zmiany obecnego układu politycznego, a jest to przecież układ okrągłostołowy, wydaje się koniecznością. Do krajów lepiej zorganizowanych wyborczo (USA, Anglia, Francja, Kanada), z ordynacją większościową, dołączyły ostatnio Włochy. Czy ta zmiana zapewniła im stabilność rządów, zmniejszyła korupcję, upodmiotowiła obywateli? Może tych głosujących znów na Silvio Berlusconiego? Nie ma jedynie słusznej ordynacji wyborczej. Jej ciągłe zmiany i kombinacje okazują się najczęściej sposobem na zapewnienie sobie (partyjnym, bezpartyjnym, organizacjom, związkom itd.) zwycięstwa wyborczego. Ale warto o tym dyskutować otwarcie, jak w Gdańsku.
I na koniec. Aby gdańskie postulaty przestały być tylko postulatami, trzeba zmienić Konstytucję, na co się dziś nie zanosi. Szukajmy więc rozwiązań w obecnych warunkach politycznych, przygotowujmy się do następnych wyborów, nie zrażajmy sobie ludzi, i wyrzućmy z nazwy słowo Platforma. Wojciech Reszczyński
NASZ WYWIAD. Gadowski o uniewinnieniu Turowskiego: "Ta logika mówi nam, że nie wolno dotykać funkcjonariuszy służb PRL, ponieważ dziś mają najwięcej do powiedzenia" Tomasz Turowski, długoletni agent SB, do współpracy z nią przyznał się dopiero podczas wypełniania dokumentacji emerytalnej, a nie zrobił tego wcześniej, co IPN uznał za kłamstwo lustracyjne. Według Sądu Najwyższego Turowski nie można nazwać tego kłamstwem lustracyjnym. lustracyjnym. O zatajeniu bycia agentem, a co nie jest dla polskiego wymiaru sprawiedliwości kłamstwem lustracyjnym rozmawiamy z publicystą Witoldem Gadowskim, autorem książki "Wieża komunistów", w której opisał tajemnice narodzin III RP.
wPolityce.pl: Sprawa Turowskiego zwykły precedens prawny, czy standard sądowy III RP? Witold Gadowski: Zwykła logika podpowiada, że jest coś nie tak. Ale to jedynie zwykła logika. Natomiast logika III RP jest zupełnie inna i w niej mieści się oczywiście to orzeczenie i ma oczywiście sens. Ta logika mówi nam tyle, że nie wolno dotykać prominentnych funkcjonariuszy służb PRL, ponieważ oni dziś mają najwięcej do powiedzenia. To nie tylko sprawa Turowskiego, ale np. Stanisława Hoca, doradcy Platformy Obywatelskiej w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, który jak się właśnie okazało przeszedł kurs KGB w Moskwie w latach 70. No i co? Nikt nie wszczyna śledztwa. Tak więc wydaje się, jakby rządzący traktowali już Rosję, Władimira Putina, jako swoją metropolię. Położyli uszy po sobie i przestali udawać przed społeczeństwem, że Polska jest niepodległym państwem, którą tracimy na naszych oczach. To jest sytuacja jak z czasów saskich, z ich schyłku, gdy dominowała doktryna, że słabość Polski jest gwarancją jej niepodległości, bowiem tę niepodległość gwarantują silniejsi sąsiedzi. A że Polska jest słaba, więc nie wchodzi w interesy sąsiadów i dzięki temu jest bezpieczna. Taka doktryna zaczyna dziś dominować, co mi przyszło do głowy, gdy słuchałem przemówienia Radosława Sikorskiego w Sejmie.
Czyli takie symboliczne wycofanie się 38-milionowego kraju z grona państw będących podmiotem na arenie międzynarodowej? Tak, im jesteśmy słabsi, tym mniejsze grozi nam niebezpieczeństwo. Może jak będziemy siedzieć jak przysłowiowa mysz pod miotłą, to nikt nas nie zauważy i przetrwamy. Taka jest mniej więcej teoria i ideologia naszej polityki zagranicznej i polityki wewnętrznej, w kontekście służb czy ludzi poprzedniego systemu. Albo sprawa pogrzebu Floriana Siwickiego – przestępcy i zdrajcy jednym zdaniem, a MON wysłał asystę wojskową. Siwicki pochowany został jako generał. Władze III RP nie uznały za stosowne, żeby symbolicznie pokazać społeczeństwu, że ten człowiek był zdrajcą narodu polskiego. Zdaję sobie z tego sprawę, że używam dużych słów – ale to są wszystko zdarzenia, które napełniają wielkim smutkiem i depresją każdego, komu droga jest niepodległość.
Czyli uważasz, że te wszystkie sprawy, włącznie z nieuznaniem Turowskiego za kłamcę lustracyjnego, mają działanie awychowawcze, zwłaszcza dla młodego pokolenia Polaków. Celowo miesza się dobro i zło. Oczywiście. W tym samym czasie usiłuje się urządzić w Sejmie Rzeczypospolitej urodziny Wojciecha Jaruzelskiego. Jaruzelski, który jest zbyt chory na uczestnictwo w rozprawach sądowych, będzie sobie fetował swoje urodziny, także jako generał, w Sejmie RP. Tak więc jeśli to wszystko się to zbierze w jeden ciąg, to nie ma żadnej wątpliwości – i to nie jest jakieś oszołomstwo, że obecne władze podporządkowują swoje działania Moskwie i interesom rządów Władimira Putina.
Sprawa Turowskiego to nie pierwsza tak kontrowersyjna sprawa rozstrzygnięta przez wymiar sprawiedliwości. Np. Marian Jurczyk, legenda szczecińskiej „Solidarności” – zmuszony przez SB do bycia tajnym współpracownikiem zataił jednak ten fakt, choć musiał to ujawnić. Sąd Najwyższy uniewinnił go jednak od zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Tak, ale ja nie porównuję Jurczyka z Turowskim. Jurczyk był jednak ofiarą systemu, któremu Turowski wiernie służył. Jurczyk służył Polsce, idei jej niepodległości, a tego o Turowskim oczywiście powiedzieć nie można. Niedawno rozmawiałem z prokuratorem od sprawy Stanisława Pyjasa i mówię mu, że z relacji esbeków wiem, iż nad Lesławem Maleszką był agent, też w środowisku studentów, który miał zadanie sprawdzać Maleszkę, gdyż miał on opinię osoby, która ma tendencje do konfabulacji. Ten agent działał potem w mediach, był w telewizji. A prokurator mówi do mnie: „a po co się tym zajmować? Przecież nikt nie zwróci na to uwagi. Nawet jak to wyjdzie, to on powie, że nie był agentem”. To jest właśnie klimat w Polsce 2013 roku. W warstwie symbolicznej dzieją się cuda – wyrzekamy się niepodległości. Jak ktoś mówi o polskiej racji stanu, to staje się wrogiem i jest natychmiast niszczony przez machinę propagandową. Rozmawiał Sławomir Sieradzki
Taśmy Jaka-40 - dowód na rosyjskie fałszerstwa Jak twierdzą eksperci „Gazety Polskiej”, niebawem może zostać zaprzepaszczony koronny dowód w polskim śledztwie smoleńskim. Chodzi o taśmy z Jaka-40, które po porównaniu z innymi zapisami rozmów z wieżą lotów w Smoleńsku wskazują jednoznacznie, że Rosjanie sfałszowali stenogramy rozmów wieży w Smoleńsku, a rosyjski kontroler lotu wydał komendę o zejściu Tu-154M nr 101 poniżej dopuszczalnej wysokości. Prokuratura wojskowa ukrywa ten kluczowy dowód od trzech lat. Czy prokuratura ukrywa nagrania z Jaka-40 dlatego, że podważają one nie tylko ustalenia rosyjskiego MAK, polskiej komisji Jerzego Millera, ale także rosyjskiej oraz polskiej prokuratury? Takie podejrzenia mają eksperci „Gazety Polskiej”. – Działania prokuratury wojskowej mogą doprowadzić do tego, że niebawem taśmy utracą status fundamentalnego dowodu w polskim śledztwie – alarmują. Dlaczego? Specjaliści „Gazety Polskiej” wskazują, że treść oryginalnych nagrań z Jaka-40 może zostać dopasowana do rosyjskiej kopii nagrań z wieży. Argument prokuratury, że musi poznać częstotliwość prądu w rosyjskiej sieci energetycznej w czasie powstawania kopii nagrania z wieży w Smoleńsku po to, by określić czasy rozmów nagranych na magnetofonie Jaka-40, nie ma, ich zdaniem, żadnego uzasadnienia. A takie właśnie tłumaczenie umożliwia śledczym odwlekanie opublikowania nagrań z jaka już prawie trzy lata. Jednak niedawno, 28 lutego br., Naczelna Prokuratura Wojskowa poinformowała, że otrzymała z Rosji dane konieczne do wydania przez polskich biegłych opinii fonoskopijnej nagrań z wieży lotniska smoleńskiego, co oznacza, że dopasowanie polskiego oryginału nagrań do rosyjskiej kopii już niebawem może stać się faktem.
Bezzasadna kolejność badań Wskazuje na to informacja rzecznika NPW, płk Zbigniewa Rzepy, który poinformował: „Aby móc precyzyjnie określić czas wypowiedzi zapisanych na rejestratorze Jaka-40, konieczne jest uprzednie odtworzenie wypowiedzi wieży lotniska w Smoleńsku”. A do tego, wedle słów płk. Rzepy, niezbędne były „dane o częstotliwości prądu w sieci elektroenergetycznej Federacji Rosyjskiej z czasu dokonywania kopii tego nagrania, o które to dane prokuratura zwróciła się do strony rosyjskiej we wnioskach z sierpnia 2010 r. oraz z października 2011 r.”. Warto podkreślić, że komunikat NPW z 28 lutego br. pojawił się dzień po tym, jak "Gazeta Polska" wysłała do NPW e-mailem pytania dotyczące zwlekania przez nią z upublicznieniem taśm Jaka-40. „GP” zapytała prokuraturę m.in. o to, jakie są przeciwwskazania, by przyjąć kolejność odwrotną do tej, jaką zastosowali polscy śledczy, czyli najpierw udostępnić opinii publicznej nagrania pokładowego rejestratora dźwięku Jaka-40, a dopiero potem (po uzyskaniu wyników badań nagrań z wieży w Smoleńsku) precyzyjnie określić czas wypowiedzi zapisanych na rejestratorze jaka.
W odpowiedzi płk Zbigniew Rzepa napisał: „Co do upublicznienia otrzymanej opinii (biegłych – przyp. red.), to zadecyduje o tym – jak zawsze – prokurator referent śledztwa (art. 241 kk)”. Nie chodziło nam jednak – co jasno wynikało z pytania – o udostępnienie opinii biegłych, lecz o przedstawienie społeczeństwu nagrania Jaka-40, tak jak zrobiono to z nagraniami innych rejestratorów rozmów między wieżą i pilotami z 10 kwietnia 2010 r.
Synchronizowanie polskiego oryginału z rosyjską kopią Nie tylko kolejność badań jest zdaniem ekspertów „Gazety Polskiej”” niewłaściwa, ale także sposób, w jaki śledczy chcą zsynchronizować taśmy z jaka z nagraniami z wieży.
– Jest wiele metod, by określić na nagraniu z wieży rzeczywistą różnicę czasów między wypowiedziami pilotów i kontrolerów, ale żadna z nich nie polega na badaniu „zabrumienia” (czyli harmonicznego zakłócenia prądem zmiennym) cyfrowej kopii, a tak właśnie postąpiła polska prokuratura wojskowa. Aby określić czas trwania nagrania i zapisanych zdarzeń, należy porównać „zabrumienie” zapisane na oryginalnej taśmie nagrania z wieży (zniekształcone nierównomiernym przesuwem taśmy rejestratora na stanowisku kierowania lotem) z przebiegiem częstotliwości prądu zmiennego z obwodu smoleńskiego z 10 kwietnia 2010 r. Do czego polskim ekspertom jest potrzebna informacja z Rosji o częstotliwości prądu z czasu wykonania kopii, skoro kluczowa jest tu częstotliwość prądu z 10 kwietnia 2010 r., czyli z czasu powstania oryginału rozmów z wieży? – zastanawia się w rozmowie z „GP” bloger E2RDO, zajmujący się wyjaśnianiem przyczyn katastrofy smoleńskiej. Podobnie uważa specjalista od fonoskopii, z którym rozmawiała „Gazeta Polska”. – Z punktu widzenia technicznego nie ma żadnych przeszkód, by zapisy rozmów zarejestrowane na magnetofonie Jaka-40 przedstawić opinii publicznej – dodaje ekspert „GP”.
Ukręcić łeb śledztwu Naczelna Prokuratura Wojskowa poinformowała, że otrzymane z Rosji nagrania zostały przekazane Instytutowi Ekspertyz Sądowych w Krakowie, gdzie przygotowuje się opinie fonoskopijne dotyczące nagrania z wieży lotniska w Smoleńsku i nagrania rozmów z samolotu Jak-40. Jako pierwsze analizowane będzie nagranie z wieży, dopiero później – po wykonaniu tej ekspertyzy – nastąpi opiniowanie dotyczące nagrania z samolotu Jak-40.
– Tłumaczenie śledczych, że analiza taśm jaka musi być poprzedzona badaniem rosyjskich nagrań z wieży, jest całkowicie bezpodstawne. Metodologia badań nie powinna mieć żadnego wpływu na decyzję o publikacji. Ukrywanie zapisu taśm Jaka-40 i „synchronizowanie” go z rosyjskimi kopiami nagrań z wieży to furtka nie tylko do zaprzepaszczenia koronnego dowodu w polskim śledztwie, wskazującego jednoznacznie na winę Rosjan, ale być może do ukręcenia łba całemu polskiemu śledztwu – alarmują specjaliści „Gazety Polskiej”.
„Gazeta Polska” podkreśla, że nagranie wykonane przez zmarłego w niewyjaśnionych okolicznościach Remigiusza Musia na pokładowym rejestratorze Jaka-40 to zapis oryginalny, jedyny dowód zdobyty bez pośrednictwa Rosjan. Pozostałe nagrania rozmów z wieżą lotów w Smoleńsku, znajdujące się w dyspozycji polskiej prokuratury, to rosyjskie kopie. Tymczasem nagranie z Jaka-40, przedstawiające inną wersję zdarzeń na pokładzie tupolewa, niż utrzymują Rosjanie, podważa ich ustalenia i tym samym stanowi fundamentalny dowód na rosyjskie fałszerstwo stenogramów rozmów Tu-154M. Potwierdza też, że wieża kontroli lotów w Smoleńsku wydała komendę zejścia samolotu poniżej dopuszczalnego poziomu. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski