Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła Wielkie Wrota


0x01 graphic

Z norweskiego przełożyła

ANNA MARCINIAKÓWNA

POL-NORDICA

Otwock 1997

Rodzina czarnoksiężnika Móriego wraz z przyjaciółmi przekroczyła wreszcie tajemnicze Wrota. Nikt nie wiedział jednak, co ich czeka po tamtej stronie.

Na szczęście ani Tiril, ani nikt z jej bliskich nie zauważył, że w ostatniej chwili doszło do straszliwej katastrofy, w wyniku której czarnoksiężnik i jego najstarszy syn nie zdążyli przejść przez Wrota. . .

Nie dowierzaj wszystkiemu, co czytasz!

Pozwól jednak swojej wyobraźni w to wierzyć!

Wyobraźnia prowadzi własne życie

równoległe do twojego, realnego.

Wyobraźnia może poszerzyć

granice twojego świata.

„Wielkie Wrota” to pierwsza książka w trzeciej i ostatniej części wielotomowej trylogii.

Część pierwsza nosi tytuł „Saga o Ludziach Lodu”, druga to „Saga o Czarnoksiężniku”. Każdą z tych serii można czytać niezależnie od innych.

CZĘŚĆ PIERWSZA

BOGINI-DZIEWICA

1

Bębny umilkły. Jedyne, co było jeszcze słychać, to suche, przytłumione trzaski pochodni, zatkniętych półkolem w ziemię płaskowyżu.

Dziewczyna siedziała wyprostowana. Mała, drobna i kompletnie naga na zbyt dla niej wielkim tronie.

Duży otwarty plac otoczony był lasem. Srebrzyste liście połyskiwały matowo w półmroku. Nad osadą zaległa złowieszcza cisza.

Pozbawione wyrazu oczy dziewczyny ukrywały śmiertelny strach, który ogarniał ją zawsze, ilekroć spojrzała na swoich zgromadzonych poddanych.

Jej czas się dopełnił. Wiedziała o tym. Wiedziała też, że nie udało jej się wykonać zadania.

Przez dziesięć lat była dla swojego ludu boginią-dziewicą. Działo się tak od chwili, gdy skończyła cztery lata i gdy oni zamordowali jej poprzedniczkę.

Teraz przyszła kolej na nią, ponieważ Światło nie wróciło w ciągu tych dziesięciu lat, kiedy im panowała. Wprawdzie wciąż jeszcze była dziewicą, tak jak wymagało tego prawo, lecz przestała już być dzieckiem. Jej ciało nadal zachowało szczupłość małej dziewczynki, ale piersi zaczynały się wyraźnie zarysowywać. Na razie leciuteńko, ledwo zauważalnie, wystarczająco jednak, by mężczyźni mogli jej pożądać, a ich grzeszne myśli unicestwiały obraz czystości i niewinności, niezbędnej, by Światło wróciło do tego ich pustego i mrocznego świata.

Miała na imię Siska, a jej przodkowie należeli do scytyjskiego plemienia, pochodzącego z bezkresnych stepów Rosji i Środkowej Azji.

Przybyli tutaj dawno temu, być może nawet stało się to przed dwoma tysiącami lat. Włosy dziewczyny nadal pozostały czarne i lśniące tak jak u jej przodków. Wyrosły teraz długie, ukrywały całe jej drobne ramiona i plecy. Oczy miała lodowato szare, osadzone pod czarnymi niczym węgiel brwiami. Usta kusząco czerwone, ponieważ one również zaczynały dojrzewać.

Mężczyźni to zauważali. Siska obserwowała, jak ich zgłodniałe oczy błądzą po jej ciele, tak samo jak błądziły dziesięć lat temu po ciele poprzedniej bogini-dziewicy, kiedy miano składać ją w ofierze. Patrzyła teraz na młodych, silnych wojowników i małych chłopców, niewiele starszych od niej, a także dojrzałych mężczyzn spoglądających na nią pożądliwie. I starców, śliniących się na jej widok.

Niczym dzikie zwierzęta krążyli wokół jej tronu, zrobionego ze świętego giętego drewna. Teraz stanowiła dozwoloną prawem zdobycz. Wiedzieli o tym i pilnowali nawzajem jeden drugiego. Każdy chciał być pierwszy, bowiem odebranie jej dziewictwa oznaczało wielkie szczęście. Chociaż następni też mieliby z jej boskości wiele pożytku. A kiedy już ją posiądą, jeden po drugim, wtedy będą ją mogli złożyć w ofierze. To cena, którą Siska musi zapłacić za przywilej, jakim ją obdarzono, za to, że niemal przez całe swoje życie była ich boginią. Za to, że nosili ją na rękach, oddawali jej wszystko, co mieli najlepszego, wszystko, z wyjątkiem wolności i przyszłości. Mieszkała w najokazalszej chacie, otoczona usługującymi jej kobietami, przyjmowała w ofierze owoce i najdelikatniejsze pokarmy. Najstarsze kobiety plemienia uczyły ją tak, by mogła się stać wszystkowiedzącą wyrocznią.

Ale to się na nic nie zdało. Nie wypełniła swojego zadania. W dalszym ciągu nad lasem trwał mrok.

A teraz wszystko się skończyło. Kobiet nigdzie nie widać. Pochowały się.

Siska dygotała z przerażenia, ale starała się za wszelką cenę nie pokazać, co czuje. Przypominała sobie swoją poprzedniczkę. Ona sama miała wtedy co prawda zaledwie cztery lata, ale już wiedziała, że jest następną wybraną. Dlatego pozwolono jej siedzieć w ukryciu na drzewie, w pobliżu tronu. Teraz na tym drzewie siedzi z pewnością jej następczyni, choć z ziemi nikt jej nie widzi. Mała trzyletnia dziewczynka, wybrana w wyniku skomplikowanych zabiegów dokładnie tak samo, jak niegdyś została wybrana Siska.

Biedne dziecko! Ale prawdopodobnie ta mała wyobrażała sobie teraz to samo, co niegdyś Siska. Patrzyła na swoją poprzedniczkę na tronie i myślała: „Ech, co tam, ta jest przecież taka stara, ja mam przed sobą niemal cale życie i ja sprawię, że Światło powróci do naszego lasu. Ja naprawdę zostanę boginią mojego ludu”.

Nadzieje Siski jednak się nie spełniły. Teraz czas minął i nikt już nie udzieli jej prolongaty.

Tamtego dnia przed dziesięcioma laty nie bardzo rozumiała, co się dzieje z jej poprzedniczką, zapamiętała jednak wszystkie wydarzenia bardzo dokładnie. Wówczas także, podobnie jak teraz, mężczyźni jakby się przemienili w dzikie bestie, skradali się z gorączkowym sapaniem wokół tronu, strzegli nawzajem jeden drugiego, nie spuszczali z siebie rozpłomienionego wzroku tak, aby żaden nie podszedł za blisko do dziewicy, a potem z wyciem, które długo odbijało się echem w lesie, rzucili się wszyscy na nieszczęsną istotę. Z przerażeniem w oczach Siska patrzyła, jak ściągnęli ją z tronu, chociaż biedaczka rozpaczliwie trzymała się oparcia. Rzucili ją na ziemię, przepychali się nad nią, odtrącali jeden drugiego, tłoczyli się niby rój pszczół wokół swojej królowej. Drobne ciało dziewczy­ny całkiem zniknęło w ciżbie. Tylko jej rozpaczliwe krzyki niosły się daleko po lesie.

Krzyczała jednak tylko na początku. Potem umilkła. Mężczyźni jeden po drugim zaspokajali swoje żądze. Siska nie pojmowała, co oni robią. Widziała tylko dziwne ruchy i słyszała obrzydliwe jęki. Czuła się od tego chora i przerażona tak, że o mało nie spadla z drzewa.

Zamknęła oczy, zaciskała je mocno, bardzo mocno. Kiedy je znowu otworzyła, długo potem, gdy krzyki umilkły, zobaczyła, że dziewica leży na ziemi niczym porzucony łachman. Twarz miała białą, ciało zbroczone we krwi. Po chwili mężczyźni zabrali dziewczynę i ponieśli ją w kierunku ogniska, które tymczasem zostało rozpalone na wzniesieniu, w lesie za polanką. Teraz za plecami Siski znajdowało się takie samo. Wiedziała o tym dobrze. Tamtego dnia rozpalono mdły ogień, który miał przywabić do siebie Światło. Ale nic takiego się oczywiście nie stało. Jasno było tylko w kręgu płomieni.

Poza tym nad lasem panował zwykły mrok.

W rozpaczy Siska skierowała wzrok ku Światłu, które majaczyło daleko za górami. Ku Światłu, które nigdy nie docierało do ich lasu i do ich wymarłej doliny.

Określenie „wymarła dolina” jest oczywiście niesłuszne, ponieważ ludzie w niej mieszkali od dawna. Była to jednak uboga i nieurodzajna ziemia, pogrążona w wiecznym półmroku.

Dziewczyna drgnęła. Mężczyźni zaczynali podchodzić coraz bliżej. Większość z nich rozpięła pasy i pozbyła się ubrania. Siska mimo woli zacisnęła kolana. Teraz wiedziała już bardzo dobrze, co oni zamierzają z nią zrobić. To niemożliwe, to się nie może stać, pomyślała nagle. Dotychczas z rezygnacją poddawała się losowi, który ciążył nad jej młodym życiem. Teraz jednak obudził się w niej bunt. Nie chce. Za nic nie chce zostać potraktowana tak, jak jej poprzedniczka.

Widziała, że mężczyźni są gotowi. To przepełniało ją obrzydzeniem i niewypowiedzianą wściekłością, która zdawała się zagłuszać nawet strach. Nie poddam się dobrowolnie, powtarzała w duchu. Ta myśl rozpaliła się w niej niczym ogień i dodawała sił, których istnienia Siska przedtem nawet nie podejrzewała.

Nagle zerwała się z miejsca i wskoczyła na oparcie tronu, ponieważ za jej plecami znajdowało się znacznie mniej mężczyzn niż przed nią. Zanim zdążyli się zorientować, o co chodzi, Siska wyskoczyła w powietrze ponad ich głowami, przewróciła dwóch, którzy stali jej na drodze, upadła na ziemię, stoczyła się w wielkim pędzie po zboczu, po czym natychmiast zerwała się na równe nogi i pobiegła przez płaskowyż.

Z ponurym wyciem tłum mężczyzn rzucił się w pogoń. Siska chwyciła pochodnię przygotowaną do rozpalenia ogniska i rzuciła nią w ścigających. Wycelowała precyzyjnie. Najbliżsi uskoczyli w tył, zatrzymując całą gromadę. Siska skorzystała z zamieszania i co tchu pobiegła w las. Mignęło jej kilka postaci kobiet, które się tam ukryły, ale nie miały teraz odwagi mieszać się w wydarzenia. Ani po to, żeby jej pomóc, ani po to, by ją powstrzymać. Stały tylko z otwartymi ustami i patrzyły, kiedy je mijała.

Słyszała, że mężczyźni się zbliżają. Ożywiona nową siłą dobiegła do wysokiej skały i zaczęła się po niej wspinać. Gołe stopy i ręce same wynajdywały punkty oparcia. Przypominała leśne zwierzę, które instynktownie wie, jak się zachować.

Mężczyźni byli od niej ciężsi i bardziej niezdarni. Stracili dużo więcej czasu, żeby wspiąć się na górę. Ich obute w skórzane mokasyny stopy ślizgały się po gładkiej skale. Jeden ze ścigających odpadł od ściany, stoczył się w dół i pociągnął za sobą innych. Ale Siska umknęła już wtedy daleko w las, w którym rosły drzewa o srebrzystych liściach.

Długo jeszcze słyszała przejmujące, wściekłe nawoływania ścigających, ale docierały do niej z coraz większej i większej odległości.

W końcu musiała się zatrzymać. Czuła, że siły ją opuszczają. Oddychała z wielkim wysiłkiem, w piersiach czuła bolesną ranę. Opadła na ziemię. Wiedziała jednak, że mężczyźni za nic nie zrezygnują z pościgu. Próbowała rozejrzeć się wokół, czy nie znajdzie jakiejś drogi ucieczki. Wzrok jej się mącił ze zmęczenia, krew pulsowała w skroniach, całe ciało było wiotkie, zupełnie pozbawione sił, jakby nie chciało jej słuchać.

Co ja zrobiłam? Zbuntowałam się przeciw prawu, pomyślała przestraszona, ale natychmiast odrzuciła od siebie lęk. Gdyby postąpiła zgodnie z prawem, teraz już by nie żyła. Jej zmaltretowane, zbroczone krwią ciało płonęłoby prawdopodobnie na stosie. Dziewica złożona w ofierze...

Chociaż wyrzuty sumienia nie ustawały i wciąż wracało pytanie: „Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?” - to wiedziała, że ze swojego punktu widzenia postąpiła słusznie.

Teraz chodziło o to, by przeżyć, by znaleźć kryjówkę, do której tamci nie dotrą.

Ale jak może dokonać czegoś takiego ktoś, kto nigdy nie wyszedł poza granicę osady? Kto właściwie nigdy nie opuszczał swojej chaty.

Nie było jej zimno, ponieważ w lesie zawsze panowało ciepło. Pochodziło ono od Światła. Siska wiedziała o tym, tylko że to święte Światło znajdowało się strasznie daleko.

W świecie Siski nie istniała noc ani dzień, tylko nieustanny wieczny półmrok. Ale tutaj, gdzie znalazła się teraz, w tej ciasnej, porośniętej lasem dolinie, ciemność była głębsza niż ta, do której przywykła w rodzinnej osadzie. To ją przerażało, chociaż nie aż tak bardzo jak ścigający mężczyźni. Musi uciekać, tutaj zostać nie może. Gdy tylko natężyła słuch, natychmiast docierały do niej ich wrzaski. Znajdowali się daleko, ale z pościgu nie zrezygnowali.

Gdyby tylko mogła utrzymać się na nogach...

Nic dziwnego, że jest tak śmiertelnie zmęczona. Ona, która nigdy nie wychodziła poza drzwi własnego domu. Wyrosła na bladą i szczupłą dziewczynę, przypominała ziele wyhodowane w piwnicy. Na początku tej szalonej ucieczki gnała ją nieznana dotychczas siła woli. Pędziła przed siebie, nie zwracając uwagi na to, że wielkie korzenie drzew czają się na nią podstępnie, nie zauważając, że stopy ma coraz bardziej poranione, że trawa i rozrzucone wszędzie gałęzie kaleczą jej skórę. Nie zważała na to, że przewraca się raz po raz, chciała uciekać, znaleźć się stąd jak najdalej.

Teraz zdała sobie sprawę ze wszystkiego. Czuła, że jej nie przyzwyczajone do wysiłku płuca o mało nie pękną. Każdy oddech był straszną udręką. Musiała kaszleć, ale próbowała to tłumić. Zasłaniała usta rękami przerażona, że ścigający ją usłyszą. Bała się tak, jak musi się bać tropione leśne zwierzę. Pomóż mi, pomóż mi, błagała w duszy, choć wiedziała, że nie ma nikogo, do kogo mogłaby się modlić. Przecież to ona właśnie była boginią swojego ludu. To do niej inni zwracali się z prośbą o pomoc.

Teraz już nikt nie prosił jej o radę. Pragnęli natomiast ją schwytać i złożyć w ofierze.

Światła prosić o pomoc nie mogła. Światło ją zdradziło, a ona zdradziła Światło. Światło nie chciało nic wiedzieć o jej powołaniu. Osada nadal trwała pogrążona w ciemnościach, opuszczona przez Światło.

Opuszczona? Przecież nigdy go tam nie było.

Mieszkańcy osady żądali od niej tak wiele. I chociaż zrobiła właściwie wszystko, czego oczekiwali...

Nawoływania w lesie.

Czy nie brzmią jakby bliżej? Nie była w stanie tego określić. Nie wiedziała, czy to wyobraźnia, zresztą jak mogłaby coś takiego wiedzieć, skoro krew pulsowała jej w skroniach z głośnym hukiem, a oddech wydobywał się z piersi ze świstem?

Udręczona podniosła się z trudem i oparła o pień drzewa. Rozglądała się, szukając drogi ucieczki. Po chwili ruszyła dalej, wciąż mając osadę za plecami. Nagle zrozumiała, dlaczego tutaj, gdzie się znalazła, jest tak ciemno. Zbliżyła się przecież do gór, które zasłaniają drogę ku Światłu. I tutaj ich cień jest bardziej intensywny niż w Srebrzystym Lesie.

Ale jakie znaczenie mogły mieć dla niej góry? Wszyscy przecież wiedzieli, że są niedostępne, że nikt nie zdoła się przez nie przedrzeć.

Mimo to kierowała się w ich stronę. Po prostu nie miała innej drogi. Wszystko wokół niej było nowe, obce i przerażające. Siska, której nigdy nie pozwolono radzić sobie na własną rękę, której usługiwano od rana do wieczora, uświadomiła sobie teraz, jak bezradną i bezbronną istotą uczynili ją poddani.

Z trudem zrobiła jeszcze kilka kroków i nagle zatrzymała się, bo dotarł do niej jakiś głos.

Oddech w dalszym ciągu rozrywał jej piersi. Skórę poocierała i podrapała do krwi, ale rany nie wyglądały zbyt groźnie, piekły tylko. Całe ciało miała poobijane i obolałe.

Dźwięk, czy to nie... Czy to nie sącząca się woda?

Siska nie znała lasu. Wiedziała jednak, że na skraju osady płynie szeroki potok. I wiedziała, gdzie bierze on swój początek. Tak, czyż opiekunki i doradczynie nie opowiadały, że potok wypływa z gór?

Bez konkretnego celu, nie wiedząc nawet, dlaczego tak robi, skierowała się ku szemrzącej wodzie. Była kompletnie nie przyzwyczajona do poruszania się w otwartej przestrzeni. Większość czasu spędzała przecież siedząc w drzwiach swojej chaty, gdzie przyjmowała ludzi, przychodzących do niej po radę.

Nikt oprócz tych starych kobiet, które jej usługiwały, nie mógł jej nigdy dotknąć. Nikomu nie wolno było się do niej zbliżyć. Służące jej kobiety nie miały w osadzie żadnego znaczenia. Nikt się nimi nie przejmował. To mężczyźni reprezentowali siłę i to oni panowali. Kobiety znały się co prawda na różnych sprawach, ale to się nie liczyło. Prawdziwe wartości to siła i odwaga.

Bogini-dziewica była wyrocznią. To ona miała uratować swój lud, wyprowadzić go z wiecznego mroku.

Siska wiedziała ponadto, że ona sama stawiana jest znacznie wyżej niż jej nieszczęsne poprzedniczki. Ona była wielką nadzieją plemienia. Sam wódz wybrał ją na boginię w dniu, w którym się urodziła. Wybrał swoją córkę.

Tak, Siska była córką wodza. Była Księżniczką. Lud oczekiwał od niej bardzo wiele. Żywiono nadzieję, że nawet Światło pochyli się przed nią z respektem.

Nic takiego się jednak nie stało.

Mimo to zdawała sobie sprawę, że właśnie ona została lepiej przygotowana do swojego zadania niż wszystkie poprzednie dziewice, które złożono w ofierze. Opiekujące się nią kobiety też tak twierdziły. Siska uczyła się szybciej i łatwiej, umiała wyciągać własne wnioski z tego, co jej mówiono, i rozumiała prawo, a także wiedziała wiele o życiu plemienia w lesie.

Co się teraz stanie z jej ojcem? Siska na wspomnienie ojca zadrżała z przerażenia. Patrząc na swoje poranione stopy powlokła się dalej, przytrzymując się drzew. Paliły ją podeszwy, przywykłe do poruszania się po miękkiej podłodze chaty.

Co ludzie w osadzie zrobią z jej ojcem, skoro ona zdradziła i uciekła sprzed ofiarnego stosu?

Otrząsnęła się z ponurych myśli. Teraz nie miała na nie czasu. Ojciec z pewnością da sobie radę. Był bardziej władczy i silniejszy niż wszyscy inni razem wzięci. Przynajmniej na razie. Wkrótce jednak zrobi się stary i...

Ojca nie było w osadzie wtedy, kiedy miano ją składać w ofierze. Siska wiedziała, że bardzo kochał swoją córkę-dziewicę. Nie byłby w stanie patrzeć, jak płonie na stosie.

Może ze względu na ojca... Może ze względu na niego powinna wrócić?

Nie, nie, nigdy nie wróci, nigdy, nigdy.

Nagle drgnęła. W lesie rozległ się odgłos biegnących stóp. Ktoś, potykając się, wspinał się po zboczu.

Trzeba uciekać, ale dokąd? Akurat teraz stała na otwartej polanie, a przed sobą miała...

Tak... serce dziewczyny uderzyło szczególnie mocno. Za drzewami wznosiła się wysoka górska ściana, a po tej ścianie spływał strumyk. Widziała, że wydobywa się ze skały i przemienia w piękny, mały wodospad. Woda spadała z niezbyt dużej wysokości, nie było jej też wiele, ale tworzyła obraz niezwykłej urody. Siska nie miała jednak czasu dłużej go podziwiać, nie wiedziała, czy biec dalej, czy schronić się na drzewo. Nieliczne drzewa rosły tu w rozproszeniu, a poza tym miały wysokie pnie, pozbawione od dołu gałęzi. Nie byłaby w stanie wspiąć się po żadnym z nich. Głośne kroki samotnego mężczyzny zbliżały się coraz bardziej. Wkrótce ścigający znajdzie się na polanie i zobaczy ją. Gdzie, gdzie mogłaby się ukryć?

2

Niegdyś był najsilniejszym i najodważniejszym mężczyzną w osadzie. Sam nadal się za takiego uważał, choć inni myśleli coś dokładnie przeciwnego. Młodzi chłopcy przewyższali go teraz zarówno pod względem odwagi i siły, jak i urody, ale Les tego nie zauważał. Jego imię, Les, oznaczało las. I, oczywiście, znał bardzo dobrze ten las, przez który się teraz skradał.

Nie zauważał tylko, że to skradanie słychać z daleka. Les ścigał dziewicę. Poszedł inną drogą niż reszta mężczyzn, ponieważ nie chciał dzielić się z nimi zdobyczą.

Ostatnimi czasy powodziło mu się bardzo źle. Jego kobieta zrobiła się stara i brzydka, nie dawała mu już w łóżku żadnej radości. Kto chciałby dotykać takiej pomarszczonej i obwisłej skóry? W każdym razie nie on, nie Les, taki przystojny i urodziwy. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że on sam też jest pomarszczony i ma obwisłą skórę.

Prawo jednak zabraniało mu dotykać innych kobiet, a prawa Les przestrzegał.

Wszelkie naruszenia surowo karano.

Ale teraz bogini-dziewica, księżniczka, była zdobyczą dozwoloną przez prawo. Chciał znaleźć w jej ciele zaspokojenie po długich, nudnych miesiącach z żoną, a poza tym chciał odebrać jej cnotę, bo to zapowiedź wielkiego szczęścia dla dzielnego mężczyzny, który weźmie ją w posiadanie. A potem zabić. To jeszcze większe zwycięstwo. Dzięki temu uzyska wszystko, czego w tym życiu może zapragnąć.

Choć Les sam przed sobą się do tego nie przyznawał, to jednak najbardziej podniecała go myśl, że zaraz znowu posiądzie młodą, piękną kobietę. Że będzie mógł wedrzeć się w jej kruche ciało, które ledwo zaczęło się rozwijać. A księżniczka była piękna. Żadna inna nie miała takich długich, gęstych i czarnych włosów jak ona, żadna nie kusiła takimi soczystymi wargami. Widywał ją wielokrotnie ostatnimi czasy. Często chodził prosić o radę w sprawach, co do których nie miał najmniejszych wątpliwości. Chodził tam tylko po to, by znowu poczuć, jak soki życiowe zaczynają w nim krążyć. To on zwrócił uwagę plemienia, że bogini jest już bardziej kobietą niż dzieckiem. To on przyspieszył wydarzenia.

Szczerze mówiąc, Les był zadowolony, że bogini udało się uciec. Dzięki temu stanie się jego zdobyczą. Tylko jego. Wiedział bardzo dobrze, że tłoczący się wokół tronu młodzi mężczyźni próbowali go odepchnąć na bok i że im się to udawało, co przyznawał z niechęcią. Mógłby mieć problemy, żeby dostać to, co mu się sprawiedliwie należało.

Teraz miał ją tylko dla siebie. Dostrzegał ślady małych bosych stóp wszędzie tam, gdzie ziemia była miękka. Tylko on wiedział, w którą stronę bogini pobiegła. Byłby skończonym głupcem, gdyby pokazał ślady innym.

Czuł rozkoszne mrowienie pod skórą. Nowa kobieta, dziewica-bogini, księżniczka!

Teraz dziewczyna już mu się nie wymknie, nie ma najmniejszej szansy.

Świetnie wiedział, że biegnie ku górom. A tam wpadnie we własną pułapkę.

Odwrócił głowę, by się przekonać, że jest sam ze swoją zdobyczą. I rzeczywiście, nigdzie żywej duszy. Tamci głupcy pognali w przeciwnym kierunku.

Na chwilę przystanął, żeby odetchnąć. Młodsi mężczyźni twierdzili, że on nie biega już tak lekko jak niegdyś. Cóż za głupstwa! Był równie niedościgły jak zawsze. Teraz jednak zasapał się trochę, ponieważ przebył znacznie dłuższą drogę niż tamci. Oni by też sapali, gdyby musieli biec tak daleko, i to pod górę. Dużo bardziej by sapali.

Stał i patrzył za siebie. W dali poza osadą wznosiły się złe góry. Ogromne szczyty celowały w niebo, długi łańcuch zamieszkany przez groźne duchy. Wielokrotnie słyszał głuche zawodzenia, kiedy wszyscy w osadzie już spali.

Czy ci głupi młodsi mężczyźni nie rozumieją, że Sisce nigdy by nie przyszło do głowy uciekać właśnie w tamtą stronę? Do gór, którymi władają duchy?

Tylko on miał dość rozumu, by przewidzieć, dokąd ona się skieruje. Ku Światłu.

Les podjął pościg. Teraz spoza drzew widział wyraźnie górską ścianę. Siska znalazła się w pułapce.

Kroki przybliżały się. Rozbieganym wzrokiem dziewczyna szukała jakiejś kryjówki. Oczywiście mogła schować się za pniem któregoś drzewa, ale na jak długo? Na pewno bardzo szybko zostałaby znaleziona.

Raz czy drugi mignął jej między drzewami prześladowca. Wciąż jeszcze był bardzo daleko, ale potrafiła już rozpoznać jego charakterystyczny, skradający się krok. Zwłaszcza teraz kiedy biegł. Les, najokropniejszy z nich wszystkich. Siska przypominała sobie z obrzydzeniem jego pożądliwy wzrok, którym wodził po jej ciele, kiedy przychodził prosić o radę. Zadawał tak głupie pytania, że nawet dziecko potrafiłoby na nie odpowiedzieć. Zaczynał się starzeć. Miał zaokrąglony brzuch i kościste kolana. Zachował jednak jeszcze męskie siły. Tak przynajmniej twierdziły usługujące jej kobiety. Ale wiele pożytku już z niego nie będzie, dodawały i śmiały się przy tym nieprzyjemnie.

Siska wiedziała, co Les zamierza z nią zrobić, gdyby udało mu się ją pochwycić. Jego obrzydliwe ciało przyciśnie ją do ziemi, a twarde ręce będą ją szarpać pożądliwie. Była bliska histerii, kiedy rozpaczliwie poszukiwała drogi ucieczki.

Tak mało czasu, tak niewiele możliwości.

Może wspiąć się po górskiej ścianie?

To niemożliwe, jest tam zbyt stromo i skała zbyt gładka.

Może ukryć się za wodospadem? Nie, to niewykonalne. Woda jest przezroczysta i spada za blisko górskiej ściany.

Nigdzie ani jednego drzewa, na które można by się wdrapać. A biec wzdłuż gór i tam próbować szukać jakiegoś ratunku też nie mogła. Była taka zmęczona, nogi nie chciały jej już nieść. Z trudem utrzymywała ciało w pozycji pionowej.

Źródło. Miejsce, w którym strumień wypływa z góry?

O, nie, otwór jest bardzo ciasny. Nawet gdyby wsunęła głowę do otworu, to co jej to da? Po pierwsze, udusi się pod wodą, a po drugie, Les będzie widział jej ciało wystające na zewnątrz.

Ale czy rzeczywiście otwór jest zbyt ciasny? Wąski, to prawda, ale... Siska nie miała innego wyjścia.

Czepiając się palcami skały tak, że zdarła sobie paznokcie, pięła się pospiesznie w stronę źródełka. Teraz była widoczna z bardzo daleka. Przykucnęła przy otworze i wsunęła do niego rękę. Mech wokół był miękki, ustępował pod naciskiem jej dłoni.

A może?

Gdyby teraz...?

Jest przecież nieduża i drobna. Nie zastanawiając się więcej, wsunęła nogi do wąskiej szczeliny. Jęknęła, gdy zanurzyła stopy w zimnej wodzie. Choć może nie aż tak zimnej, jak się spodziewała. Dziewczyna przemieszczała się w głąb jak daleko mogła. Utopię się, myślała. Ale muszę spróbować. To moja jedyna szansa.

Najtrudniej było przecisnąć klatkę piersiową, ale nie mogła przecież tak zostać, leżąc na plecach, na pól ukryta w szczelinie. Musiała przepychać się dalej. Nie miała odwagi pomyśleć o tym, co będzie, gdyby chciała znowu wydostać się na zewnątrz. Jakaś ostra krawędź rozorała jej skórę wzdłuż mostka. Nie mogła temu zapobiec. Żeby tylko rana nie okazała się bardzo głęboka, myślała z twarzą wykrzywioną bólem.

Wreszcie zdołała wcisnąć klatkę piersiową do środka. Ramiona wsunęły się już lekko.

Co ja teraz zrobię? zastanawiała się, zdjęta paniką. Moje długie, czarne włosy znajdują się przecież na zewnątrz w strumieniu, ale nie mogę przechylić głowy, bo wtedy woda mnie zaleje.

On mnie widzi, on mnie widzi. On już wkrótce tutaj będzie. A ja go nawet nie słyszę, bo szum wody wszystko zagłusza.

Nogi Siski znajdowały się w boleśnie niewygodnej pozycji. Nurt opływał ją ze wszystkich stron, próbując ominąć przeszkodę, jaką stanowiło jej ciało. Ostra skalna krawędź raniła jej jedno biodro. Instynktownie poruszyła nogą i...

Mogła ją unieść! Wysoko! Spróbowała z drugą. Też poszło gładko.

We wnętrzu skały strumień wyżłobił szerokie koryto!

Nie wahając się dalej, Siska przeciskała się w głąb. Zachłysnęła się wodą, rozpaczliwie usiłowała złapać odrobinę powietrza. Umrę teraz, zaraz się uduszę, myślała z rozpaczą. Ale odwrotu nie było. Wpełzła już tak głęboko, że nikt z zewnątrz nie mógłby zobaczyć jej włosów. Sprawdziła zdrętwiałą ręką, czy wszystkie znajdują się w skalnej szczelinie. Szarpnęła kilkakrotnie gwałtownie całym ciałem, zaciskając wargi pogrążyła się pod wodą, przesunęła jeszcze bardziej i w końcu mogła unieść głowę. Otwór był znowu wolny i cała wezbrana woda została wyrzucona na zewnątrz z wielką siłą. Siska miała nadzieję, że Les nie zwróci na to uwagi.

Ona sama znajdowała się teraz ponad spienioną powierzchnią potoku. Znowu mogła oddychać. Och, jakie cudowne uczucie!

Mimo wszystko była wciąż tak przerażona, że nie miała odwagi pozwolić sobie na odpoczynek. Leżąc na plecach przepychała się głową do przodu, po chwili zdołała się przewrócić na brzuch i pełzła teraz dalej, wciąż w głąb góry, nie mogąc się pozbyć dręczącej świadomości, że wisi nad nią straszliwy ciężar potężnej skały. Z rzadka tylko miała odwagę zatrzymać się na moment w tej szalonej ucieczce. Wtedy siadała w wodzie i szlochając z rozpaczy nie potrafiła zdobyć się na żadną rozsądną myśl.

Les wyszedł na polankę pod wodospadem w tej samej chwili, gdy potężna kaskada wody została gwałtownie wyrzucona z otworu. Dlatego nie zwrócił uwagi na nic szczególnego. Po prostu myślał, że tak powinno być. Jeśli w ogóle cokolwiek myślał.

Zdumiony rozglądał się wokół. Jeszcze przed chwilą migała mu między drzewami sylwetka uciekającej dziewczyny, był tego absolutnie pewien. Siska musiała znajdować się gdzieś tutaj. Nigdzie jednak nie widział ani śladu człowieka.

Górska ściana tworzyła w tym miejscu niewielkie zagłębienie. Znakomita pułapka. Skała po obu stronach zamykała drogę ucieczki, ale Siski nie było. Nigdzie żadnej dziewicy do zdobycia.

Les nie używał słowa „gwałt”, ale właśnie tego rodzaju postępki miał na myśli.

Oszukany, pozbawiony pysznego kąska.

Gorączkowo przeszukiwał wzrokiem okolicę. Wypatrywał w koronach drzew. Nigdzie nic. Może za drzewami? Biegał szybko dookoła pni, żeby nie zdążyła mu umknąć.

A może wysoko, na górskiej ścianie. Niemożliwe. Nie jest przecież owadem.

A w strumieniu?

Za płytko.

Les wdrapał się na górę i zatrzymał koło małego wodospadu. Też nic.

Woda wygładziła wszystkie ślady ciała Siski na mchu. Otwór wyglądał znowu jak nie tknięta przez nikogo szczelina w skale. Lesowi nie przyszło do głowy, żeby starannie zbadać miejsce, skąd wypływała woda. Nikt przecież nie mógł się tam wcisnąć. Szczelina była beznadziejnie wąska i ciasna.

Pozostawała tylko jedna droga. Dziewczyna musiała pobiec wzdłuż skalnej ściany i skierować się na północ. Ku południowi bowiem droga była widoczna jak na dłoni.

Z rykiem wściekłości zdesperowany Les zeskoczył na ziemię i podjął przerwany pościg. Będzie ją miał jeszcze dzisiaj. Był tego absolutnie pewien.

Nikt nie zdoła oszukać Lesa, najdzielniejszego mężczyzny w osadzie.

3

Kiedy najgorszy gwałtowny atak płaczu minął, Siska poczuła, że przemarzła do szpiku kości. Wilgotny chłód ciągnący od wody i od skał przenikał ją na wylot. Zrozumiała, że zbyt długo nie może w tym miejscu zostać.

Czy powinna zawrócić tą samą drogą, którą przyszła, i wyjść znowu na zewnątrz w Srebrzystym Lesie?

Na myśl o tym wszystko się w niej burzyło. Jaka przyszłość czekała ją w osadzie? Straszna.

Z drugiej jednak strony tutaj, w ciemnym wnętrzu góry, też nie widziała szans na przeżycie.

Nie miała nic do stracenia. Zdecydowała się dokładniej zbadać głębię.

A zresztą, czy to naprawdę głębia? W gruncie rzeczy przecież posuwała się do przodu wzdłuż koryta potoku. W sposób naturalny woda spadała z góry i nie ulegało wątpliwości, że strumień bierze swój początek na wyższym poziomie.

Ale z zewnątrz widać było tylko ten uskok. Większa część strumienia musiała się znajdować w głębi góry.

Cóż, jak tylko długo się da, powinna brnąć przed siebie, żeby zobaczyć, jak to wygląda dalej.

Siska roześmiała się. Chociaż zabrzmiało to jak histeryczne stłumione łkanie. Jakichż to słów ona używa? Zobaczyć! Nie odróżniała przecież nic na wyciągnięcie ręki. Takich ciemności jak tutaj nigdy w życiu, nie widziała.

Stare kobiety w osadzie przekazały jej tradycje i legendy plemienia. Opowiadały jej o tym, że plemię przybyło z kraju, w którym czas dzielił się na ciemną noc i jasny dzień, w którym był zmierzch i brzask. Pochodzili z kraju o zielonych latach i płomiennie żółtych jesieniach oraz zimach z białym deszczem, który niczym kołdra kładł się na ziemi, i z wiosną, kiedy wszystko ponownie budziło się do życia. Legendy! Do zadań Siski należało opowiadanie ich nie dowierzającym młodym kobietom i mężczyznom, którzy śmiali się szyderczo.

Jej osada znała jedynie półmrok. Odwieczny i nieustanny.

W niektórych miejscach łatwo było pełznąć naprzód pod prąd. Kilkakrotnie mogła nawet stanąć i wyprostować się. Wkrótce jednak uderzała głową o wystające nad nią kamienie i znowu musiała brnąć dalej na czworakach. Dygotała z zimna, ale nie płakała już i przestała się nad sobą rozczulać. Stare kobiety w osadzie mówiły, że ani płacz, ani użalanie się niczego dobrego nie przynosi. Mądre słowa, teraz to pojmowała.

W pewnym momencie usłyszała plusk wody z innej strony, a wkrótce potem natrafiła na jeszcze jeden strumień - mniejszy. Niepewna, co zrobić, siedziała w kucki i wymacywała w mroku rękami, żeby się przekonać, który z potoków jest szerszy i bardziej godzien zaufania.

Przez cały czas nie opuszczał jej lęk. W każdej chwili przecież droga mogła zostać zamknięta. W każdej chwili mogło się okazać, że otwór stał się zbyt ciasny i Siska przez niego nie przejdzie.

Ale właściwie dokąd zmierzała? Nie wiedziała nic. Stare kobiety nigdy jej nie mówiły o drogach strumieni. Nie mówiły ani skąd się biorą, ani w ogóle nic. Wiedziała tylko, że za osadą płynie strumień i że bierze on początek w górach. To wszystko.

Nieoczekiwanie ogarnęło ją leciutkie uczucie triumfu. Teraz wiedziała na temat strumienia więcej niż ktokolwiek inny w osadzie.

Chociaż, czy to jej w czymś pomoże? Oni nie chcieli już nic o niej słyszeć. Potrzebna im była tylko jako dziewica, którą można złożyć w ofierze i być może skłonić Światło, by do nich powróciło. Mogła im się przydać jeszcze po to, żeby mieli się na kim zemścić. Za to, że zawiodła.

Przygnębiająca myśl, odebrało jej to resztki odwagi.

Siska zdawała sobie sprawę, że musi się przez cały czas poruszać, że jeśli się zatrzyma, to jej ciało zesztywnieje. Bolały ją wszystkie członki, ręce i nogi nie chciały jej dźwigać. Musiała mieć zupełnie sine wargi, bo dzwoniła zębami, a jej długie włosy, mokre i lodowate, lepiły się do skóry. Rany piekły, czuła się okropnie.

Zawsze przecież mogę zawrócić, myślała. Ale to była niewielka pociecha.

W końcu zdarzyło się to, co absolutnie zdarzyć się musiało:

Okazało się, że skała nad nią schodzi skośnie w dół. Tak nisko, że Siska musi położyć się w korycie strumienia. Przejście stawało się coraz węższe, mimo to wciąż posuwała się naprzód, przeciskała pod wiszącą ścianą... I nagle wpadła w panikę. Poczucie zamknięcia w ciemności. Świadomość ciężaru wiszących ponad nią skał, jej własna małość i samotność... Nikt nie wiedział, co się z nią stało, nie mogła się wydostać z pułapki. Znajdowała się w potrzasku. Czuła, że rozpacz mąci jej rozum.

Zaczęła krzyczeć dziko i rozdzierająco, szarpiąc jednocześnie ciałem, by wydostać się z potrzasku. Z trudem mogła oddychać, uczucie, że się dusi, dominowało nad wszystkim. Szlochała, zachłystywała się wodą, płakała, krzyczała stłumionym głosem, od czasu do czasu chwytała odrobinę powietrza i nieustannie z wściekłością próbowała się wyrwać z uwięzi. Zdawała sobie sprawę, że nie ma już przed sobą drogi, mimo to wciąż parła naprzód. Przejście było coraz ciaśniejsze, woda zalewała ją raz po raz, dziewczyna z trudem chwytała oddech, pewna, że za chwilę umrze. Czuła, że skała szarpie jej skórę na kawałki... Ciemność, ciemność, przerażająca ciemność!

W ataku histerii nawet nie zauważyła, iż wydostała się z pułapki. Czołgała się dalej, ogarnięta najstraszniejszą klaustrofobią. Obijała się o skałę, potykała, pełzła w górę strumienia, połykała mnóstwo wody, zachłystywała się, walczyła z niewidzialnymi wrogami, wspinała na wystające skały i spadała głową w dół, w którymś momencie uderzyła się boleśnie w czoło, ale nawet to jej nie powstrzymało. Płakała, krzyczała rozpaczliwie i brnęła dalej, dopóki zmęczenie nie zmusiło jej do zatrzymania się. Łokcie i kolana ugięły się pod nią, osunęła się na dno płytkiego strumienia i słyszała, jak woda z szumem przepływa ponad nią.

Śmiertelnie udręczona zdołała jednak unieść głowę nad wodą. Odpoczywała, oparta o duży kamień, kaszlała, pluła i wciąż zanosiła się bezradnym szlochem.

Minęło bardzo wiele czasu, zanim zdołała się pozbierać i mogła ruszyć dalej. Zmęczona, śmiertelnie zmęczona i przerażona.

Koryto strumienia zamykała stroma ściana. Siska przewidziała to. Od dłuższego czasu słyszała już szum wodospadu, a teraz droga była definitywnie odcięta.

W jakiś sposób jednak udało jej się pokonać również tę przeszkodę. Skała była gładka i wysoka, ona jednak wpinała się po niej z gniewną desperacją. Cóż miała do stracenia? Machnęła ręką na wszystko.

Ponad spiętrzeniem łatwiej było się poruszać. Zauważyła też, że łożysko się rozszerza. Woda płynęła wolniej, momentami stała prawie nieruchomo jak w małych sadzawkach. Po chwili znowu trzeba się było wspinać na skałę, a potem... Nagle Siska zatrzymała się, otworzyła usta i patrzyła. Widziała światło!

Daleko, daleko przed nią majaczyła jasna plama. Ale, ale... |

Jeszcze przecież nie skończyła przedzierać się przez ciasne przejścia. Kiedy znowu dostrzegła przed sobą skałę, przeniknął ją lodowaty dreszcz strachu. Ale po drugiej stronie zza kamiennej ściany sączyła się wiązka matowego światła.

- O, nie - zawołała cicho i drgnęła na dźwięk własnego głosu. - O, nie, nikt nie może mnie już zatrzymać.

Wiele razy głęboko wciągała powietrze podniecona tym, że może widzieć, co znajduje się przed nią.

Siska zaciskała zęby i pełzła przed siebie na poranionych kolanach. Musi stąd wyjść!

Na moment zatrzymała się znowu. Nie wiedziała przecież, w jakim miejscu wyjdzie na zewnątrz. A jeśli wróciła do doliny? Jeśli znowu znajdzie się w Srebrzystym Lesie?

Mrużyła oczy, by lepiej widzieć. Czyż na zewnątrz wieczny półmrok nie jest jakby trochę jaśniejszy niż w rodzinnej osadzie? Nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Odległość była zbyt duża.

Przejście... Przejście wydawało się niemożliwe do sforsowania. Znajdowała się teraz tuż-tuż przy nim.

Na szczęście jednak z daleka wyglądało to gorzej, niż w rzeczywistości było. Nie miała wątpliwości, że tym razem będzie się musiała przedzierać głową naprzód. A więc powinna, wstrzymując oddech, zanurzyć głowę pod wodę. Jeśli jednak utknie w przejściu, będzie to oznaczało koniec księżniczki Siski, bogini-dziewicy z osady w Srebrzystym Lesie.

Długo oceniała sytuację. Tym razem nie mogła popełnić najmniejszego błędu.

Otwór był wąski, ale niespecjalnie niski. Siska najpierw wsunęła głowę i ramiona, a potem tak poruszała ciałem, by przeszły barki. Położyła się na boku, starając się leżeć płasko, niczym kromka chleba. Woda zamykała się wokół niej, dziewczyna zaciskała wargi i oczy. Nie było innej rady, musiała wypuścić trochę powietrza z płuc. Nie poddawaj się, Sisko, nie poddawaj, myślała gorączkowo. Nie ulegaj panice. Wytrzymaj, wytrzymaj!

Tkwiła w potrzasku. Mogła się jeszcze wycofać. Mogła zacząć pełznąć w tył, ale nagle odkryła w sobie jakiś nowy, nieznany upór. Nigdy w tył, nigdy!

Nie miała w płucach ani odrobiny powietrza. Czuła, że za chwilę rozpadną się na kawałki, i nagle zauważyła, że zrobiło się jakby luźniej. Szarpnęła całym ciałem, w wyniku czego przesunęło się leciutko, i nieoczekiwanie ramiona zostały uwolnione. Skórę na bokach miała poocieraną do krwi, teraz biodra tkwiły w tym samym potrzasku co przedtem barki, dziewczyna mogła jednak unieść twarz nad wodą i z bolesnym świstem łapczywie wciągała powietrze.

Woda wokół niej zabarwiła się na czerwono, nie miało to jednak żadnego znaczenia. Biodra bez trudu udało się przesunąć przez otwór i oto była wolna.

- Chciałabym zobaczyć takiego śmiałka z osady, który by ścigał mnie tą drogą - szepnęła sama do siebie z triumfem w głosie. Śmiertelnie zmęczona, wciąż boleśnie, głęboko oddychając, czołgała się na drżących rękach i kolanach w stronę Światła.

A ono stawało się coraz intensywniejsze... Nie ulegało już żadnej wątpliwości: tutaj było jaśniej niż nad jej osadą w Srebrzystym Lesie. Różnica niewielka, ale jednak. Siska zresztą sądziła, że jest to najsilniejsze światło, jakie w ogóle istnieje.

Tak więc znajdowała się na zewnątrz po tamtej stronie gór. Mogła podnieść się i stanąć na chwiejnych nogach, choć nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Stała, oślepiona nie znanym dotychczas blaskiem.

Pierwsze uczucie, jakiego doznała, to lęk przed przyszłością. Co ją tutaj czeka? Wiedziała, że jest wysoko w górach, ale co to oznacza?

Znajdowała się w niewielkiej, otwartej kotlince pomiędzy szczytami. Było tutaj małe jeziorko, z którego brał początek strumień. Woda toczyła się sennie wśród kamieni i traw, a potem znikała we wnętrzu góry. Właśnie w miejscu, w którym stała Siska.

Dziewczyna nie miała kłopotu z orientacją, ponieważ Światło, owo święte Światło znajdowało się w dalszym ciągu przed nią, za kolejnym stosunkowo niskim łańcuchem gór. W takim razie rodzinna osada musiała znajdować się po drugiej stronie tego wyższego rzędu szczytów za jej plecami.

To by się zgadzało. Z ulgą myślała o tym, że nie musi już oglądać czarnych gór, w których zbierają się duchy zmarłych. Tych gór, które majaczyły niczym mroczne ostrzeżenie daleko, daleko po drugiej stronie rodzinnej osady. Teraz stały się zupełnie niewidoczne.

Ogarnęło ją uczucie straszliwej samotności. Okolica była taka wymarła, taka pusta, nigdzie najmniejszego znaku życia.

Dawał też o sobie znać głód. Woda, którą wypiła po drodze, nie była w stanie go stłumić. Siska przywykła, że usłużne ręce podsuwają jej tacę z owocami i chlebem, i wszystkim co natura dawała ludziom w rodzinnej okolicy. Teraz musiała znaleźć sobie coś sama. A tutaj nie było niczego.

Przygnębiona skuliła się, chociaż powietrze nie było zimne, W rzeczywistości chyba cieplejsze niż w osadzie, ale Siska przemarzła do szpiku kości. Po długotrwałej wędrówce wewnątrz góry i w lodowatej wodzie strumienia dzwoniła zębami. Musiała natychmiast znaleźć coś, co ją ogrzeje. Ale gdzie, skoro tutaj wszystko jest takie nagie i nieprzytulne.

Jedyne, co mogła zrobić, to poruszać się, biegać lub skakać, dopóki skóra i włosy jej nie wyschną. Tylko jak, skoro jest obolała i poraniona, a najmniejszy ruch odczuwa jak ukłucie nożem. Cała skóra stanowiła jedną wielką ranę.

Nad brzegiem jeziorka rosła trawa. Siska zaczęła po niej biegać, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co robić dalej. Myśli pomagały jej stłumić ból ciała i poczucie samotności. Przywykła do tego, by myśleć szybko, rozważnie i racjonalnie. W osadzie to właśnie należało do jej obowiązków i teraz doświadczenie okazało się przydatne. Mimo woli kierowała się w stronę źródła Światła. To jej wielka nadzieja. Tak jak zawsze Światło było wielką nadzieją dla mieszkańców osady. Przyglądała się łańcuchowi szczytów, przez który będzie musiała się przedostać. Gdy go pokona, z pewnością zobaczy Światło.

Ach, Siska, Siska! Bardzo niewiele, a właściwie zupełnie nic nie wiedziała o pewnej nieprzyjemnej właściwości gór. Nie przypuszczała nawet, że za jednym łańcuchem szczytów, który udaje się człowiekowi zdobyć, na ogół rozciąga się drugi, jeszcze bardziej niedostępny.

Z ufnością podjęła wspinaczkę. Zaciskając zęby z bólu, podpierając się poranionymi rękami, szła w górę. Nagość jej nie martwiła. W swojej chacie na ogół nosiła lekką szatę, ale w obecności innych mieszkańców osady zawsze musiała być naga. To należało do jej godności. Wszyscy musieli widzieć, że jest niewinnym dzieckiem, dziewicą, która może przebłagać Światło.

Rozgrzała się teraz, rany nie dokuczały jej już tak bardzo jak przedtem, głód jednak dręczył coraz dotkliwiej i dziewczyna zaczynała odczuwać zmęczenie. Ponieważ w świecie Siski nie istniał dzień ani noc, dobę dzielono na czas pracy i czas snu. W czasie snu ludzie udawali się do swoich chat i starannie zasłaniali wszystkie otwory tak, by wewnątrz panowały zupełne ciemności. Przyzwyczajenie sprawiało, że budzili się mniej więcej o tej samej porze, by zacząć nowy okres pracy.

Siska musiała przystanąć. Znajdowała się dość wysoko, z góry spoglądała na małą dolinkę z jeziorem otoczonym żółtozieloną trawą. Teraz widziała, jakie naprawdę potężne są góry, i pojmowała, dlaczego nikt nigdy nie wspiął się na nie i nie przeszedł na drugą stronę. Praktycznie biorąc, były nie do pokonania.

I tylko ona znalazła przejście.

Wokół panowała cisza. W świecie Siski nie istniał wiatr, tylko od czasu do czasu dawał się odczuć jakiś słaby ruch powietrza.

Teraz włosy jej już dawno wyschły i dziewczyna odzyskała trochę odwagi. Po drugiej stronie łańcucha gór znajdowało się Światło. Ono mogło dać jej wszystko: jedzenie, ciepło, obecność innych ludzi, miejsce do mieszkania, kogoś, kto opatrzy jej rany, wciąż jeszcze krwawiące. Musi iść dalej. Wyczuwała, że zbliża się pora snu. Trzeba poszukać jakiegoś miejsca, w którym będzie można odpocząć.

Znajdowała się już niemal na samej górze, gdy nagle z boku, po lewej stronie, pojawiło się coś bardzo nieprzyjemnego.

Strome szczyty gór zamieszkanych przez duchy. Więc nawet tutaj nie może się od nich uwolnić...

W takim razie będzie musiała... Przystanęła i zaczęła się rozglądać. To znaczy, że te okropne góry zataczają półkole wokół wielkiej doliny, którą znała przez całe swoje życie, i wokół górskich okolic, do których teraz dotarła, zamykają ponurym kręgiem cały jej świat.

Stała jednak niemal w najwyższym punkcie przejścia. Jeszcze tylko kawałek, a potem Światło ją uratuje.

Skały miały żółtoczerwony kolor i były mocno spękana przynajmniej na powierzchni. Z pewnością w głębi są znacznie twardsze. Mogła się zresztą o tym przekonać wewnątrz nieszczęsnej góry, przez którą dopiero co się przedarła. Pełna otuchy ruszyła dalej. Wymacywała rękami skalne występy i krok po kroku pięła się coraz wyżej. Ostatni odcinek był dość stromy. Stopy same znajdowały punkty oparcia, nie potrzebowała nawet o tym myśleć. Warunki do wspinaczki panowały tutaj dobre. Powstrzymywał ją tylko ból w dłoniach i w stopach.

Nareszcie na górze!

Rezygnacja i rozczarowanie zwaliły się na Siskę niczym ciężki głaz. Przed nią rozciągał się bezbrzeżny świat gór. Dokładnie taki sam jak ten, z którego właśnie przybyła. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się brudnoszare łańcuchy szczytów.

A poza nimi jaśniało Światło. Równie niedostępne jak, zawsze.

Siska wybuchnęła szlochem. Opadła na zimną skałę, przesłaniając rękami oczy. Ponieważ czas snu już się rozpoczął, została w tym miejscu, skuliła się samotna i po długim, rozdzierającym płaczu zasnęła.

W osadzie Siski panowało straszne zamieszanie i podniecenie. Mężczyźni wściekali się z powodu ucieczki bogini-dziewicy. Najstarsi gadali coś na temat nieuchronnej kary, jaka na nich spadnie. Przepowiadali, że Światło zgaśnie całkiem z oburzenia i gniewu, tak że będą musieli żyć w wiecznych ciemnościach, podobnych do tych, jakie zapadają w chatach, gdy zasłoni się wszystkie otwory. Zapewniali, że gniew Światła z powodu postępku Siski będzie straszny. Nikt jednak nie myślał o tym, jak tragiczny los przypadłby dziewczynie, gdyby została w osadzie i pozwoliła im ze sobą zrobić, co zamierzali.

Kobiety były wstrząśnięte, większość z nich wykrzykiwała w podnieceniu złe słowa o niegodziwości i tchórzostwie, jakiego dopuściła się Siska. Tylko najstarsze milczały. One wiedziały, że te rozwścieczone niczym osy nigdy nie okazałyby takiej odwagi jak mała, drobna Siska. Stare kobiety w milczeniu podziwiały dziewczynę, zarazem jednak drżały o własną skórę. To przecież one ją wychowały, a rezultat okazał się taki oto. Krwawa ofiara nie może zostać dopełniona, bo dziewica zniknęła. Kiedy mężczyźni ochłoną z pierwszego gniewu, z pewnością spróbują znaleźć kozła ofiarnego, a wtedy mogą dojść do bardzo nieprzyjemnych konkluzji.

Mała dziewczynka, którą wyznaczono na następczynię bogini-dziewicy, niewiele z tego wszystkiego pojmowała. Trzyletnie dziecko nie rozumie wszystkich pomysłów dorosłych. Była przerażona zamieszaniem, zarazem jednak zachwycona, że może zamieszkać w pięknej chacie Siski, że będzie karmiona smakowitymi kąskami i wszyscy będą jej dogadzać.

Wódz zamknął się u siebie i w samotności pił sfermentowany sok z jagód.

Żona Lesa nie wiedziała, gdzie się podziewa jej mąż. Zaciekle tropił w lesie księżniczkę. Inni czynili to jakby mniej uparcie, wyruszali na poszukiwania od czasu do czasu, często odpoczywali. Ale nie Les. Żona podziwiała jego siłę woli i zdecydowanie. Spłynęłaby na nich wielka chwała, gdyby znalazł dziewczynę i uratował krwawą ofiarę dla osady. Inne myśli nie przychodziły jej do głowy. Wiele czasu minęło od chwili, kiedy Les po raz ostatni pożądał swojej małżonki. Przypuszczała, że kobiety w ogóle go już nie interesują.

Powinna by go jednak zobaczyć, kiedy jak szalony biegał tam i z powrotem u podnóża gór, tylko że on znajdował się bardzo daleko od osady, dalej niż ktokolwiek kiedykolwiek dotarł. Grymas wściekłości wykrzywiał mu twarz, oddychał ciężko, ze świstem, wzrok miał dziki, oczy przekrwione. Za każdym razem kiedy myślał o młodym ciele Siski, odczuwał mrowienie pod skórą. Był tak podniecony, że musiał się zatrzymywać, by uspokoić trochę swoje ciało. Cała wieczność minęła od czasu, kiedy po raz ostatni posiadł kobietę. Prawo bowiem zabraniało mężowi dotykać innej niż własna żona. Dziewica była jedyną dozwoloną przez prawo zdobyczą i on musi ją mieć.

Les nie przejmował się już sprawami osady. Prawo wymagało, by przyprowadził boginię nietkniętą do miejsca, gdzie wzniesiono stos ofiarny. On jednak za nic nie chciał tego zrobić. Wtedy bowiem musiałby się nią podzielić z innymi i może nawet nie byłby jej pierwszym. Młodsi i bardziej urodziwi wyrośli na nieprzyjemnie silnych konkurentów.

Chciał sam posiąść swoją zdobycz tutaj, w lesie, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał. Tutaj sięgnie po swoje męskie prawo. Tutaj po wielekroć będzie zaspokajał z boginią rozgorączkowane ciało, a potem rozpali ogień i złoży ją w ofierze Światłu. Zaczął liczyć, ilu mężczyzn żyje w osadzie. Wielu, naprawdę wielu. Teraz wyprzedził ich wszystkich. Ta myśl podniecała go ponad wszelkie wyobrażenie.

Tutaj złoży swoją prywatną ofiarę z dziewicy, a potem mrok na zawsze opuści rodzinną osadę i cała sława spłynie na Lesa.

Tak rozmyślał, ignorując kompletnie fakt, że inni mężczyźni poczują się z pewnością oszukani tym, iż nie mogli uczestniczyć w krwawej ofierze.

Les drgnął. Przed nim w półmroku wznosiło się coś ciemnego.

Poczuł, że zimna obręcz ściska mu serce. Tak długo biegł wzdłuż górskiej ściany ze wzrokiem wbitym w ziemię, gdzie szukał śladów stóp dziewicy, że nie zauważył, dokąd właściwie zmierza.

To ciemne przed nim, to góra. Straszna, czarna góra, wznosiła się nad nim i zdawała się nie mieć końca. Les nie zauważył również, że w tych okolicach jest dużo ciemniej niż w jego rodzinnej osadzie.

Nie wiedział tego, ale zdawał sobie sprawę, że góra jest strasznie wysoka i że stanowi część tego potwornego łańcucha, w którym mieszkają duchy zmarłych.

Zdawało mu się, że słyszy ich przeciągłe, głuche zawodzenia, wiedział, że polują na żywych ludzi, by zagarnąć w posiadanie ich ciała.

On, Les, znajdował się w zasięgu mocy strasznych duchów. Wkrótce odkryją jego obecność. Był tak przerażony, że stracił kontrolę nad funkcjami swojego ciała. Poczuł na udach ciepły strumień moczu. Chciał zawrócić i uciec jak najszybciej, ale potknął się i upadł na mech. Wybuchnął rozpaczliwym szlochem. Ze strachu stracił świadomość.

4

Przez długi czas Siska błąkała się pośród gór. Jej jedynym celem było Światło, które teraz rzeczywiście zdawało się podchodzić bliżej. To ono trzymało ją przy życiu. Przez wiele dni piła tylko wodę. Od czasu do czasu jednak trafiała na niewielkie dolinki, w których znajdowała trochę roślinności, i wtedy mogła zbierać korzonki, a nawet jagody. Zawsze w takich miejscach pozostawała na dłużej.

Przywykła już do wymarłego pustkowia wokół siebie. Dlatego doznała głębokiego szoku, kiedy pewnego dnia na gliniastej ziemi nad brzegiem rzeczki spostrzegła ślady stóp.

Były to duże męskie stopy. Wyglądało na to, że zostawiło je trzech ludzi. Twarde podeszły zostały przybite do butów gwoździkami. A zatem nie mógł to być nikt z jej rodzinnej osady, tam bowiem używano szytego obuwia. A przeważnie ludzie chodzili boso. Zresztą nie należało się spodziewać, że ktoś z tamtych dotarł aż tutaj.

Oczywiście marzyła o tym, by spotkać ludzi, ponieważ czuła się bezgranicznie samotna. Te ślady jednak sprawiały wrażenie... w jakimś sensie niebezpiecznych. Głupio tak myśleć, oczywiście. Siska zdawała sobie sprawę, że to ta długa, samotna wędrówka czyni ją lękliwą. Z jednej strony bardzo chciała spotkać innych ludzi, z drugiej jednak okropnie się tego bała.

Ślady kierowały się w tę samą stronę co ona, a zatem ludzie znajdowali się przed nią. Tak, to mężczyźni, rozmiar stóp na to wskazywał. Ale jak dawne mogą być ślady?

Trudno to określić. Umiejętności Siski dotyczyły spraw bardziej abstrakcyjnych. Nigdy nie uczyła się niczego, co miało związek z naturą poza jej rodzinną osadą. Tego typu wiedza stanowiła domenę mężczyzn. Siska mogła udzielać rad w trudnych sprawach, mogła wyjaśniać prawo, opowiadać stare legendy. Umiała też pomagać zakochanym młodym ludziom, umiała opowiadać o śmierci i o tym, dlaczego rzeczy są takie, jakie są. Wszystko to jednak miało związek z naturą człowieka. Bogini-dziewica nigdy nie powinna narażać swego życia na niebezpieczeństwo. Nie wolno jej było zatem opuszczać osady.

Dlatego tak niewiele wiedziała o otoczeniu. O świecie poza swoją chatą.

To z pewnością dziwna reakcja, ale na widok tych śladów nagle odczuła swą nagość jako coś bardzo nieprzyjemnego. Po raz pierwszy w ciągu tej gorączkowej wędrówki zapragnęła mieć coś, czym mogłaby się okryć.

Cóż by to jednak mogło być? Skąd wziąć coś takiego w tej nieurodzajnej, górskiej okolicy?

Pożałowała teraz, że nie przygotowała sobie czegoś do okrycia, kiedy przed paroma dniami nocowała w żyznej dolinie nad rzeczką. Znajdowały się tam rośliny o dużych liściach, rosła też grupa srebrzystych drzew. Najpierw na widok tych drzew Siska się przeraziła, przyszło jej do głowy, że oto zatoczyła krąg i znalazła się znowu w domu, w tej szerokiej dolinie, która otaczała rodzinną osadę. Zaraz jednak uświadomiła sobie absurdalność tej myśli. Szła przecież przez cały czas ku Światłu. Zresztą drzewa o srebrzystych liściach mogły rosnąć i tutaj, zwłaszcza że teraz schodziła w dół.

Światło z każdym dniem stawało się intensywniejsze, choć wciąż nie widziała jego źródła. W każdym razie było ono intensywniejsze w oczach Siski, przywykłej wyłącznie do nocnego półmroku. Panujące tutaj Światło też było przytłumione, nie bardzo ciemne, ale jednak dalekie od pełnej jasności.

Siska stała nad śladami stóp, jakby ponownie starała się określić swoją sytuację.

O ubraniu zapomniała. Znacznie gorsze były rany. Musi uzyskać pomoc. Ktoś musi ją opatrzyć. Niektóre skaleczenia zagoiły się wprawdzie same, te najgłębsze jednak wciąż bolały i wypływała z nich żółta ciecz. Na początku ledwo mogła stawiać stopy na ziemi, takie były poranione, a dłonie piekły i paliły. Teraz ręce już jej nie dokuczały, ból w stopach też ustąpił, zresztą do wszystkiego można się przyzwyczaić. Poza tym większość zadrapań się zagoiła. Najgorzej wyglądały długie, głębokie rany, których się nabawiła podczas pokonywania wąskich przejść we wnętrzu góry. W niektórych miejscach miała ciało rozorane aż do kości. Siska wzdychała przygnębiona.

Instynkt samozachowawczy okazał się jednak silniejszy niż strach i uczucie osamotnienia. Co prawda płakała wielokrotnie przez sen, na ogół niewygodnie skulona w jakimś miejscu, gdzie zmęczona długą wędrówką mogła trochę odpocząć, ale nadzieja nigdy jej do końca nie opuszczała. Najgorsza była świadomość, że wszyscy w rodzinnej osadzie odwrócili się od niej. Goryczą napełniała ją również myśl o przyszłości. Czy w ogóle miała przed sobą jakąś przyszłość?

Jedyną pociechę dawało jej Światło.

Gdyby tylko nie było takie nieosiągalne!

Chyba jednak nie jest aż tak źle, może w końcu uda jej się do niego dotrzeć. Siska stwierdzała każdego dnia, że powoli, lecz nieustannie się do niego przybliża. Nie umiała sobie tylko wyobrazić, jak daleko od niego się znajduje.

Długo stała niezdecydowana nad śladami stóp, nie wiedząc, co począć. Jeśli pójdzie naprzód, będzie się przybliżać do tych trzech ludzi w dużych butach.

Niestety, nie miała wielkiego wyboru. Nieznajomi poszli jedyną dostępną drogą, w stronę doliny pomiędzy wysokimi skałami.

Siska oglądała się niepewnie za siebie z wyrazem bólu. Nie, wrócić nie może! To by była najokrutniejsza porażka. Musi tylko teraz zachować niesłychaną ostrożność, skoro nie jest już sama na tych górskich bezdrożach.

Próbowała zgadywać, kim są ludzie przed nią i co oni tutaj robią?

Do tej pory Siska widywała tylko od czasu do czasu jakieś małe gryzonie, które niczym błyskawice przemykały po ziemi i znikały w norkach. Wielkie ptaki, które krążyły nad jej rodzinną doliną, niekiedy ukazywały się również tutaj. Poza tym jednak nie dostrzegła nigdy żadnej łownej zwierzyny.

Co ci ludzie tu robią?

W pewnej chwili Siska znalazła się na wysokich skałach i wtedy odkryła coś nowego, niestety, niezbyt przyjemnego.

Ponury, mroczny łańcuch gór, które nazywała Górami Duchów, okazał się znacznie rozleglejszy, niż się spodziewała. Z lewej strony szczyty wznosiły się tak daleko, że ledwie mogła ogarnąć je wzrokiem, i nie wyglądały sympatycznie.

Zobaczyła jednak także coś innego. Trochę bardziej radosnego. Jej długa wędrówka w wymarłych górach miała się wkrótce skończyć. Siska widziała pod sobą dość płaską dolinę porośniętą srebrzystym lasem i jakimiś ciemniejszymi drzewami, których nie znała. Po drugiej stronie doliny dojrzała niezbyt wysokie wzgórza. I teraz nie było już żadnej wątpliwości: z tyłu za nimi znajdowało się Światło. Przestrzeń za wzgórzami spowijała cudowna jasność, która przepełniła serce Siski radosnym spokojem. Przed nią w dolinie panował jeszcze ów irytujący półmrok, który stopniowo, choć ledwie zauważalnie, z każdym dniem w miarę jak przybliżała się do celu, stawał się jaśniejszy. Ale za łańcuchem wzgórz... Tam, tam Siska musi koniecznie dotrzeć!

Co jednak spodziewała się tam znaleźć? Światło. Tak, oczywiście. Ale nikt przecież nie wiedział, jak ono wygląda ani skąd się bierze. Dreszcz lęku przeniknął ją od stóp do głów, lecz szybko się opanowała.

Zejście w dolinę zajęło jej sporo czasu. Kiedy jednak znalazła się nareszcie na dole w lesie, doznała cudownego uczucia, jakby wróciła do domu. Ciemne drzewa były dla niej czymś nowym, nie rosły na nich liście jak na drzewach srebrzystych, tylko długie kłujące ząbki czy raczej igiełki. Korę miały grubą i brązową, wcale niepodobną do kory drzew srebrzystych. Siska stwierdziła jednak, że nie byłoby trudno się na nie wdrapać.

Szukała roślin o wielkich liściach, ale niczego takiego nie znalazła.

Teraz kiedy korony drzew zasłaniały jej widok i tłumiły Światło, trudniej było posuwać się we właściwym kierunku. Ostatnie, co zdołała zobaczyć, zanim zeszła do lasu, to z pewnością Góry Duchów. Tak przerażająco bliskie i straszliwie wysokie, pogrążone w głębokim mroku. Zostawiła je teraz na lewo od siebie. W lesie już ich jednak nie widziała. Miała tylko dojmującą świadomość, że istnieją i że za nimi panują absolutne ciemności.

Na razie straciła z oczu ślady ludzkich stóp i nie żałowała tego. Dlatego z tym większym zaskoczeniem stwierdziła nagle, że stoi na jakiejś ścieżce.

Nie, to niemożliwe, myślała, nie jestem jeszcze przygotowana na spotkanie z ludźmi. Muszę najpierw czymś okryć swoje ciało. Chcę dowiedzieć się czegoś więcej o tych obcych stworzeniach, zanim one mnie zobaczą.

Poza tym spotkanie z ludźmi nie jest moim celem. Oni będą jedynie przeszkodą w drodze do Światła.

Ciekawość jednak zwyciężyła, Siska ruszyła ścieżką. Powtarzała sobie, że czyni tak dlatego, bo prowadzi ona we właściwym kierunku, ku Światłu.

Ścieżkę, którą szła, przecinały inne szlaki. Wkrótce zobaczyła szeroką drogę, ale tamtędy nie odważyła się pójść, prawdopodobnie bowiem droga wiodła do jakiejś osady. Siska nie chciała jeszcze znaleźć się tak blisko ludzi. Co prawda była potwornie głodna, ale to uczucie towarzyszyło jej od dawna i zdążyła się do niego przyzwyczaić. Poza tym w lesie znajdowała sporo korzonków i innych jadalnych roślin. Nigdy zresztą nie jadła zbyt dużo. Głębokie rany wciąż jeszcze bolały dotkliwie, ale przykładała do nich chłodny mech, gdy tylko nadarzyła się taka okazja. Miała nadzieję, że potrafi wyleczyć się sama.

Tak więc Siska przecięła szeroką drogę i poszła dalej ku łańcuchowi wzniesień, za którymi znajdowało się Światło.

Wkrótce gwałtownie przystanęła.

Nie była w tym lesie sama. Usłyszała coś... Chociaż odgłosy były niewyraźne, pośpiesznie wspięła się na jedno z tych kłujących drzew. Pojękiwała cicho, kiedy ostre igły drażniły jej rany, ale wspinała się najwyżej jak mogła tak, by nie zobaczono jej z ziemi, lecz by ona sama miała widok między gałęziami.

To, co zobaczyła, sprawiło, że omal nie krzyknęła. Wyglądało to jak jakaś dziwna zabawa. Siska nigdy nie miała prawa do zabawy, zawsze musiała siedzieć w swojej chacie i tylko z daleka obserwowała, jak inne dzieci biegają po osadzie radosne, roześmiane, czasem płaczące, kiedy któreś się uderzyło. Mogły jednak być razem, mogły mieć kolegów, ona nie miała nikogo, ona była święta, musiała zachowywać się z godnością. Niejednokrotnie mała dziewczynka znosiła to z trudem. Ta strona życia, zabawy, radość, budziła w niej największą tęsknotę w czasach, gdy traktowano ją jak boginię

Teraz siedziała wygodnie i miała przed sobą otwarty widok na sporą część lasu.

Znowu usłyszała głosy. Głosy męskie, podniecone, choć przytłumione. Słyszała też kroki, które zbliżały się do jej drzewa. Wyglądało nawet na to, że kierują się wprost na to właśnie drzewo... Chyba jej... nie widzieli. A może to ona jest zwierzyną, na którą polują?

I wtedy ich zobaczyła, wiele postaci, które szły szybko, prawie biegły pomiędzy drzewami.

Serce Siski waliło tak mocno, że bała się, iż tamci usłyszą.

Byli wyżsi niż mężczyźni w jej rodzinnej osadzie i... jasnowłosi! Wytrzeszczyła ze zdumienia oczy, kiedy sobie to uświadomiła. Nigdy przedtem nie widziała czegoś podobnego. Nie rozumiała też, co ci ludzie mówią, ale najwyraźniej im się spieszyło. Biegli dokądś w jakiejś bardzo ważnej sprawie. Byli zajęci. Wszyscy mieli bardzo dziwne ubrania, w różnych kolorach, i nosili broń. Krótkie szpady, tak to przynajmniej wyglądało. Jakie to wszystko niezwykłe!

Najwyraźniej byli przyzwyczajeni do poruszania się w lesie, ale... ich buty? To nie te buty zostawiły ślady, które widziała. Ci mężczyźni tutaj nosili ciężkie, ale miękkie, wysokie obuwie o grubych podeszwach, bez szwów na brzegach.

Musiało więc istnieć wiele różnych stworzeń w tym niezwykłym świecie, do którego trafiła.

Na tych mężczyzn na dole przyjemnie było patrzeć. Sprawiali jednak wrażenie dzikich i nieobliczalnych. Z pewnością byli niebezpieczni.

O, nie! Przystanęli teraz, by się naradzić. Zatrzymali się dokładnie pod drzewem Siski.

Dlaczego wybrała właśnie to największe i najbardziej samotne drzewo w lesie? Straszna myśl przemknęła jej przez głowę i sprawiła, że Siska zamarła: sądziła, że jest niewidoczna, ale teraz spojrzała w dół. Skoro ona miała taki otwarty widok, to z ziemi pewnie też nic jej nie przesłaniało. Jeśli tylko któryś z nich podniesie wzrok, natychmiast ją zobaczy.

Siska zwróciła uwagę, że jedną stopą opiera się mocno na grubej gałęzi i że na tej gałęzi pod jej podeszwą znajduje się mała odłamana gałązka. Jeśli poruszy nogą, choćby leciutko, gałązka natychmiast spadnie w dół i wyląduje na głowie któregoś z nich.

Od długiego siedzenia w bezruchu zdrętwiały jej łydki.

Tamci rozmawiali ze sobą podnieceni, coś pokazywali, jeden potrząsał bronią w tym kierunku, inny wskazywał ręką na pogrążony w półmroku las.

Siska miała wrażenie, że rozumie. Toczy się tu jakaś wojna między plemionami. Znała to z własnej doliny, gdzie często dochodziło do awantur z prymitywnym plemieniem mieszkającym w pobliżu.

Owi wysocy, jasnowłosi mężczyźni byli bardzo wzburzeni. Coś musiało się wydarzyć i teraz oni mieli się zemścić. Może to tamci trzej mężczyźni, których ślady widziała, dokonali przestępstwa, a ci ich ścigają?

Siska nie zamierzała się mieszać w sprawy obcych, ledwie miała odwagę oddychać. Za nic nie chciała, żeby odkryli jej obecność.

Jeszcze raz dotkliwie uświadomiła sobie swoją nagość, ale teraz w jakiś inny sposób. Mężczyźni pod drzewem byli bardzo przystojni, wzbudzali w niej pragnienia, jakich nigdy przedtem nie odczuwała. Od dawna zdawała sobie sprawę, że zaczyna być dojrzała do małżeństwa. Wiedziała jednak także, iż nigdy nie wyjdzie za mąż. Miała pozostać wieczną dziewicą, która musi umrzeć, bowiem nie spełniła pokładanych w niej nadziei.

W końcu ożywiona dyskusja pod drzewem dobiegła końca i mężczyźni oddalili się równie szybko, jak przyszli. Siska jednak siedziała na drzewie jeszcze długo. Złamana gałąz­ka dawno spadła na dół, dopiero po jakimś czasie dziewczyna odważyła się zsunąć po pniu.

Schodzenie okazało się znacznie trudniejsze niż wspinanie w górę. Podrapała się boleśnie, łamała gałązki i zawodziła żałośnie. W końcu jednak znalazła się na ziemi przestraszona, że gdyby mężczyźni wrócili, nie będzie się miała gdzie schronić. Mogli się zresztą pojawić również inni.

Na szczęście nikt nie nadchodził. Siska mogła podjąć swoją przerwaną wędrówkę ku Światłu.

Zbliżał się czas snu. Półmrok panował wciąż ten sam, ale instynkt, który skłaniał ludzi do spania w określonym czasie, został głęboko zakorzeniony u wszystkich członków jej plemienia. Ponadto natura wykształciła w nich wspaniały wzrok i znakomity słuch, żeby mogli poruszać się w mroku. Wielu starszym ludziom z plemienia oczy błyszczały w ciemnościach, zwłaszcza w blasku płonącego ognia. Siska była na to za młoda, ale też bardzo dobrze widziała wszystkie szczegóły na niewiarygodnie dużą odległość.

Teraz majaczyły przed nią już ostatnie, stosunkowo niskie góry, przesłaniające Światło. Mimo że Siska czuła obezwładniające zmęczenie, chciała iść dalej. Chciała zobaczyć Światło jeszcze tego dnia czy też w ciągu tego czasu pracy, jak ona to określała.

Była straszliwie głodna, a rany bolały. Nogi uginały się pod nią ze zmęczenia, wlokła się jednak po stromym zboczu uparta, coraz bardziej zdecydowana w miarę zbliżania się do celu.

Ostatnie kroki były prawdziwą udręką. Obolałe płuca z trudem wciągały powietrze. Dziewczyna musiała co chwila odpoczywać, zawsze jednak wstawała i ruszała dalej.

Szczyty gór znajdowały się niemal w zasięgu ręki. Jeszcze tylko parę kroków i wtedy...

Siska stanęła i jak wyciosana w kamieniu, bez najmniejszego drgnienia, patrzyła i patrzy­ła na to, co znajdowało się po drugiej stronie gór. Nie mogła uwierzyć własnym oczom.

Docierały do niej skądś jakieś niewyraźne dźwięki, nie była jednak w stanie oderwać wzroku od tego, co widzi, ani zacząć myśleć o niczym innym. Serce tłukło się w piersi dziko, otworzyła usta, próbowała zrozumieć, ale bez powodzenia.

Dźwięki za nią narastały. W końcu odwróciła się i stwierdziła, że stoi niczym posąg na tle nieba, samotna postać w wymarłym krajobrazie.

Została odkryta. Prawdopodobnie nie przez grupę wojowników, których widziała przedtem, ci bowiem zniknęli w przeciwnym kierunku. To była inna gromada, złożona z mężczyzn i kobiet, wykrzykujących coś podnieconymi głosami. Biegli za nią, za Siską, po porośniętym lasem zboczu.

Dziewczyna wiedziała, że znalazła się w pułapce. Co teraz? Wybrać ucieczkę w dół na nieznaną równinę, czy też czekać na spotkanie z tym tłumem, na spotkanie, które mogło oznaczać przyjaźń i opiekę, lecz równie dobrze wrogość i śmierć?

Stała przez chwilę niezdecydowana, po czym na łeb na szyję rzuciła się w dół ku dolinie, ku temu nieznanemu, niepojętemu, co nazywano Światłem.

Teraz jednak musimy opowiedzieć o tym, co wydarzyło się dwadzieścia lat przed ucieczką Siski.

CZĘŚĆ DRUGA

PO TAMTEJ STRONIE WRÓT

Dla tych, którzy nie czytali „Sagi o Ludziach Lodu” ani „Sagi o Czarnoksiężniku”, przedstawiamy krótkie streszczenie obu tamtych opowieści. Ważna jest zwłaszcza „Saga o Czarnoksiężniku”, której bieżąca historia jest kontynuacją. Ludzie Lodu żyli własnym życiem, choć i w ich losach znalazłoby się wiele nie rozwiązanych zagadek.

Mamy nadzieję, że wszystkie one zostaną teraz wyjaśnione.

PREHISTORIA

Streszczenie 47 tomów „Sagi o Ludziach Lodu” i 15 tomów „Sagi o Czarnoksiężniku”:

Dawno temu w pradawnych czasach, jeszcze przed erą Atlantydy, istniał na ziemi lud nazywany Lemurami. Z pomocą Obcych rozwinęli się oni z prymitywnych istot w wysoko postawiony lud. Ich państwo, Lemuria, w czasach największego rozkwitu obejmowało ogromne połaci ówczesnego świata. Z czasem jednak ograniczyło się do niewielkiego kontynentu w południowo-wschodniej części dzisiejszej Azji. Obecnie kontynent ten całkowicie pokrywa morze.

Największym skarbem Lemurów były trzy kamienie: Święte Słońce oraz niebieski szafir i czerwony farangil. Wszystkie one posiadały niezwykłą siłę, Słońce jednak było najpotęż­niejsze. Rozsiewało wokół siebie światło i miłość. Lemurowie otrzymali je od Obcych.

Kiedy w okresie wielkich katastrof Lemuria pogrążyła się morzu, ostatni jej mieszkańcy wyruszyli do świata Obcych. Musieli w tym celu przejść przez Wrota. Pozostawili jednak na ziemi Święte Słońce po to, by czworo Strażników szafiru i farangila mogło kiedyś podążyć za nimi. Wszystkie trzy kamienie zostały ukryte. Również Słońce i góra, w której znajdowały się Wrota, miały swoich Strażników. W ciągu pierwszej połowy XVIII wieku islandzki czarnoksiężnik Móri oraz jego norweska i austriacka rodzina walczyli przeciwko złemu zakonowi rycerskiemu, przeciwko Zakonowi Świętego Słońca. Powodem tej wojny było właśnie owo zaginione Słońce. Móri wiedział, że jeśli Słońce wpadnie w ręce zakonnych rycerzy, zostanie zanieczyszczone i zbrukane złem.

Niekiedy w walce z Zakonem pomagali mu przodkowie Ludzi Lodu. Wreszcie niezwykły syn czarnoksiężnika, Dolg, zdołał odnaleźć dwa szlachetne kamienie. Następnie odnaleziono również Wrota, a w końcu Święte Słońce. Wszyscy postanowili podążyć za Słońcem do świata Obcych, ponieważ świat ludzki zaczynał być dla nich zbyt nieprzychylny. W ostatniej podróży towarzyszyła im liczna gromada elfów oraz ogników. Wszystko to byli Lemurowie, którzy w wyniku oddziaływania Słońca nigdy nie mogli całkiem umrzeć. Wyruszyły z nimi również różne nadprzyrodzone istoty, które chciały uciec od niczego nie rozumiejących ludzi. Szły też duchy zmarłych, które nie znalazły po śmierci spokoju. Wśród przechodzących na drugą stronę Wrót znajdowało się czworo Madragów, przedstawicieli bawolego rodu, plemienia dawno już wymarłego. Osiem duchów Móriego również chciało opuścić ziemski świat. Towarzyszyło im ponadto wielu ludzi oraz czworo Strażników Lemurów i dwu Obcych. Jednego z nich nazywano Strażnikiem Słońca, drugiego zaś Strażnikiem Góry. Był też Cień, ostatni Lemur i, oczywiście, pies Nero.

W ostatnim momencie jednak Móri i Dolg zostali schwytani przez kilku pozostających jeszcze przy życiu zakonnych rycerzy i oni obaj nie zdołali przekroczyć Wrót. Zarówno ojciec, jak i syn dzięki długotrwałej bliskości trzech kamieni byli nieśmiertelni. Rycerze pochowali Móriego głęboko w starym lesie w zachodniej Szwecji, a dla wszelkiej pewności przebili ciało zaostrzonym osikowym palem. Czarnoksiężnik wprawił się w stan letargu tak, że niczego nie czuł.

Dolg nie wiedział, jaki los spotkał jego ojca. On sam zdołał przenieść się na Islandię, gdzie udręczony i samotny spotkał pozostałe jeszcze na świecie elfy. To one zaprowadziły go do Gjáin w Alvedalen, i tu został przeniesiony do ich królestwa.

Tak kończy się historia o czarnoksiężniku. Ostatnie wydarzenia miały miejsce w roku 1746.

Ludzie Lodu prowadzili swoją walkę. Ich historia zaczyna się bardzo dawno, w XI wieku, od Tengela Złego, przodka rodu, który ściągnął przekleństwo na swoich potomków i zniszczył ich życie na wiele stuleci. Dopiero w roku 1960 udało im się przełamać jego władzę.

Przekleństwo Tengela Złego miało też pewien pozytywny aspekt. Otóż dotknięci nim członkowie rodu mogli po śmierci powracać na ziemię w postaci duchów i pomagać swoim nieszczęsnym potomkom. W XVIII wieku przypadkiem spotkali oni czarnoksiężnika Móriego i od tej chwili stanowili dla jego rodziny wielką pomoc.

Ale duchy Ludzi Lodu nie towarzyszyły bliskim czarnoksiężnika na drugą stronę Wrót. Przed nimi było jeszcze dwieście lat walki z Tengelem Złym.

Opowieść o czarnoksiężniku urywa się, jak powiedziano, w roku 1746. Nie jest to jednak koniec historii tej rodziny. Wiele zagadek pozostaje nie rozwiązanych.

Na przykład: Co się stało z tymi wszystkimi, którzy przeszli na drugą stronę Wrót? I co może się stać z człowiekiem, który jest nieśmiertelny? Było takich wielu, zarówno Móri, jak i jego synowie Dolg i Villemann. A w roku 1861 przyszedł na świat nieśmiertelny z rodu Ludzi Lodu - Marco.

Co stało się z Gabrielem, chłopcem, który został wybrany, by opowiedzieć o Ludziach Lodu? Jak potoczyło się jego życie w dojrzałych latach, kiedy większość wybitnych członków Ludzi Lodu opuściła już ziemię i przeniosła się do Czarnych Sal?

No a owe Sale? Gdzie się one znajdują? Co dzieje się z ludźmi, którzy tam podążyli? Czy to do Czarnych Sal wiodą tajemnicze Wrota?

Czas nie ma znaczenia ani w państwie elfów, ani po tamtej stronie Wrót. Ktoś, kto zyskał nieśmiertelność, uwalnia się od paraliżującego uścisku czasu. To, co dla nas trwa setki lat, dla elfów lub Obcych trwać może zaledwie rok. Czas po prostu nie istnieje.

A co się stało z małą Fionellą i jej uczuciem dla jednego z Obcych? Albo z Tiril, która utraciła zarówno męża, jak i syna? Co z Mórim, który leży pochowany w jakimś miejscu w Västergötland i nie może umrzeć? Co z Dolgiem?

Posłuchajmy teraz, jak potoczyły się losy ich wszystkich.

Oto lista przedstawicieli rodzaju ludzkiego, którzy szukali Wrót, by przejść na drugą stronę:

Móri, czarnoksiężnik.

Tiril, jego żona.

Dolg, ich niezwykły syn, lat 23.

Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21.

Taran, wielka optymistka, bliźniacza siostra Villemanna, lat 21.

Uriel, dusza licząca sobie tysiące lat, mąż Taran.

Theresa, księżna, matka Tiril.

Erling, mąż Theresy, stary przyjaciel Tiril i Móriego.

Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, lat 23.

Amalie, ukochana Rafaela.

Danielle, łagodna i bezbronna siostra Rafaela, lat 19.

Leonard, jej ukochany.

Mariatta, z pochodzenia Finka, kobieta znająca się na czarach, lat 22, ukochana Villemanna.

Greta i Jonas, dzieci Mariatty.

Fionella, młoda pokojówka Theresy.

Heinrich Reuss von Gera, dawny rycerz zakonny, który przeszedł na stronę czarno­księżnika.

5

Przeszli na drugą stronę Wrót.

Najpierw Święte Słońce lśniło intensywnie, a teraz pierwsi „emigranci” nagle znaleźli się w kompletnych ciemnościach. Wielu ludzi nienawidzi dźwięku noża przesuwanego po powierzchni garnka. Działa im to na nerwy, dostają gęsiej skórki. U Taran, szalonej córki Móriego, podobne uczucie wywoływało dotknięcie palcami ziemi. Kiedy teraz, stojąc w kompletnych ciemnościach, wyciągnęła ręce nad głową i dotknęła sufitu, doznała właśnie tego okropnego wrażenia.

Ziemia, skalne ściany poprzerastane grubymi korzeniami drzew, wilgoć, zaduch jak w głębokiej piwnicy. Innymi słowy wszystko, czego człowiek może oczekiwać, kiedy wpadnie do bezdennej rozpadliny wśród gór.

Dlatego więc Tiril zawołała: „Oj, to wcale nie jest to, czego się spodziewałam!”

Bo też to nie było to. Żadne z nich nie wiedziało dokładnie, czego oczekują po tamtej stronie Wrót. Mieli jednak nadzieję na coś bardziej wysublimowanego, coś wznioślejszego niż jama w ziemi.

Początkowo widzieli niewiele, wciąż jeszcze oślepieni blaskiem Świętego Słońca. Po chwili w ciemności ukazało się mdłe światełko. Pochodziło ono z pochodni, które sześcioro Strażników zatknęło w ścianach, by im pomóc Powoli zaczynali dostrzegać wokół siebie różne rzeczy.

Wykute w ziemi schody wiodły w dół.

- Och, nie - jęknęła matka Tiril, Theresa. - Dokąd my właściwie zmierzamy?

Wielu w grupie zaczynało odczuwać lęk.

Dlaczego myśmy to zrobili? zastanawiała się Tiril. Musieliśmy chyba zwariować, albo sama nie wiem... Żeby opuszczać bezpieczną Ziemię i przenosić się w jakiś fantastyczny świat, którego nie znamy! Ci pomocnicy mogli nas przecież oszukać. Cóż my wiemy o Obcych? Cień... To on z takim przejęciem opowiadał o tym nieznanym świecie. Dlatego mu wierzyliśmy? On przecież miał do załatwienia własne sprawy, a my jesteśmy ludźmi. Co nas łączy z tymi wszystkimi elfami i upiorami?

„Bezpieczną Ziemię...”

Ziemia nie była już bezpieczna. W każdym razie nie dla rodziny Tiril. Utracili swoje ziemskie dobra, od dziesięcioleci byli prześladowani.

- Potrzebujemy teraz spokoju - powiedziała głośno. Przestraszona rozejrzała się wokół, ale nie wyglądało na to, by ktoś usłyszał jej słowa.

Kiedy jakiś człowiek zdecyduje się wyjechać, myślała, to traci związek z miejscem, które zamierza opuścić. I dzieje się tak na długo przedtem, zanim je naprawdę porzuci.

Nie, Tiril nie tęskniła. Dręczyła ją tylko straszliwa niepewność, czy wybrali słusznie.

W półmroku przed nią rozległ się czyjś ciepły, dający poczucie bezpieczeństwa głos. Rozpoznała jednego ze Strażników.

- Idź za mną - powiedział uspokajająco. - Nie bój się.

Teraz widziała, że została tylko grupa ludzi, wszystkie inne istoty gdzieś zniknęły. Tiril wyciągnęła rękę, jakby szukała dłoni Móriego, ale jego tutaj nie było. Ach, tak, prawda. On, Uriel i Dolg mieli przyjść jako ostatni. Razem z nimi Villemann i Strażnik Słońca. Była taka duma ze swojego męża i obu synów. To oni w tym ostatnim wielkim momencie odgrywali główne role.

Strażnik, teraz go widziała, to jeden z tej trójki, która strzegła farangila. Dotknął delikatnie jej ramienia wskazując, by zaczęła schodzić po schodach. Tak, bo chyba zatrzymała się na chwilę, jakby czekała na Móriego.

Odwróciła się raz jeszcze, ale nie zobaczyła ani męża, ani Dolga, ani żadnego z tamtych. Wahając się ciągle, pośpieszyła za swoją grupą. Nie była ostatnia, ale znajdowała się wśród ostatnich. Jakie okropnie niewygodne te schody! Nierówne, pośpiesznie wyciosane w ciężkim kamieniu. Wspierała się rękami o ściany po obu stronach i wiedziała, że Taran musi się teraz czuć bardzo źle. Ona, która nienawidziła dotykania suchej ziemi opuszkami palców.

Nagle wokół zrobiło się bardzo jasno. Światło docierało skądś z tyłu. A daleko poza sobą usłyszeli ciężki łoskot. To Wrota się zamknęły. Święte Słońce znajdowało się po ich drugiej stronie. Zadanie zostało wypełnione.

Czy Tiril tylko to sobie wyobraziła, czy też naprawdę usłyszała czyjś krzyk przerażenia? Nie, oczywiście że nie przerażenia. To z pewnością okrzyk triumfu. Cokolwiek to było, docierało z tak daleka, że mogło jej się po prostu przywidzieć.

Zrezygnowana ruszyła dalej.

Niestety, Tiril słyszała dobrze. Wrota zatrzasnęły się za nimi, ale zarówno Uriel, jak i Villemann oraz Strażnik Słońca wiedzieli, iż Móri i Dolg zostali po tamtej stronie...

Na schodach panował taki tłok, że Tiril nie mogła czekać na ostatnich. Musiała po prostu iść wraz z tłumem.

Właściwie jak głęboko będą musieli zejść? To wszystko chyba nam się śni, myślało wielu schodzących po schodach.

Ale Święte Słońce oświetlało podziemne łuki cudownym blaskiem tak, że ani ziemia, ani nagie skały nie wydawały się przerażające. O, nareszcie koniec schodów. A teraz trochę w górę. Bardzo dobrze!

Domyślali się, że musiało minąć tysiące lat od czasu, kiedy ktoś tędy przechodził. Potwornie stara gęsta pajęczyna oblepiała im twarze, kleiła się do warg i brwi. W niektórych miejscach stropy wisiały nisko, ściany przybliżały się do siebie, nigdy jednak nie wyglądało to niebezpiecznie. Coś im mówiło, że to stara naturalna droga pod powierzchnią Ziemi. Później ktoś ją trochę uporządkował tak, że stała się dostępna dla istot ludzkich. W każdym razie dla niewielkich istot. Po co?

Nero zaciekawiony, ale spokojny kroczył u boku Taran. Na samym początku węszył trochę tu i tam, ale wszędzie znajdował jedynie pył i piasek.

Nigdzie już nie widać korzeni, pomyślała Tiril. To bardzo dobrze.

Wiedziała, że to ona zmieniła się najbardziej w toku długotrwałej walki z rycerskim zakonem. Początkowo wszystko wydawało się jej niezwykle ekscytujące. Móri dawał jej tyle radości. Później walka zaczynała się dłużyć, wciąż narastał lęk o rodzinę. Synowie, Dolg i Villemann, widzieli tylko przygody i podniecenie. Taran się bawiła. Móri brał wszystko poważnie i koncentrował się na walce z braćmi złego Zakonu. Theresa rozkwitła w małżeństwie z Erlingiem, a ich przybrane dzieci, Rafael i Danielle, uważały, że po swoim bardzo trudnym dzieciństwie znalazły się w raju.

Tylko Tiril wciąż się zamartwiała. Bała się o swoją rodzinę, byli tacy nieostrożni!

Teraz w końcu będzie mogła odpocząć. Ale czy miejsce, do którego dotarli, wygląda rzeczywiście tak spokojnie? Szli to w górę, to w dół, wciąż dalej i dalej nie wiadomo dokąd.

Jeszcze jedna sprawa dręczyła ją coraz bardziej, mianowicie narastający lęk o synów. „Coś się musiało stać z moimi synami”, powtarzała sobie wielokrotnie. Dusza i tutaj nie mogła zaznać spokoju.

Zgodnie z dość niepewnymi obliczeniami Tiril cała grupa musiała się teraz znajdować tuż pod powierzchnią Ziemi.

Korytarz rozszerzał się. Weszli do czegoś w rodzaju dużej groty, w której ich przewodnik nareszcie przystanął.

Wkrótce zobaczyli też swoich towarzyszy i przyjaciół. Wielkie, niezdarne postaci Madragów o dobrotliwych oczach. Duchy Móriego, szelmowskie, rozbawione. Ukazała się duża grupa elfów, a za nimi nieszczęśliwi umarli, którzy wyglądali teraz dużo spokojniej. Dlaczego oni się nie boją? Może dlatego, tak, chyba dlatego, że są umarli. Łatwiej było zrozumieć, z jakiego powodu prastarzy Lemurowie wyglądają na uszczęśliwionych. Wszystko wskazywało na to, że znaleźli się w czymś na kształt punktu zbornego.

Strażnicy rozmawiali ze sobą półgłosem. Potem Strażnik Góry poprosił wszystkich, by usiedli pod ścianami, to zostaną przewiezieni dalej.

Tiril posłuchała. Trochę ją rozbawiło wyrażenie „przewiezieni”, nie pasowało tutaj, tak głęboko pod ziemią, ale miała nadzieję, że tamci wiedzą, o czym mówią. Próbowała odszukać wzrokiem swoją rodzinę, ale dostrzegała jedynie rodziców i ich przybrane dzieci, a nieco dalej Taran i Nera. Och, Bogu dzięki, jest jeszcze Uriel i Villemann. Z pewnością Móri i Dolg też idą gdzieś z tyłu.

Ale dlaczego Uriel i Villemann są tacy bladzi? No tak, to chyba sprawa tego światła. Bo teraz w grocie pojawiło się samo Słońce i zalało ją intensywnym blaskiem.

Usiedli wszyscy z wyjątkiem Strażników. Dwaj Obcy podeszli do grupy Tiril. Strażnik Słońca odłożył złotą kulę i pochylił się nad Tiril. Przysiadł w kucki tuż obok i coś szeptał, przesuwając jednocześnie ręką przed jej twarzą, ale jej nie dotykał. Miała wrażenie, że słyszy słowa:

- Zapomnij o czasie. Ani dni, ani lata nie mają już teraz znaczenia. Dobre przydarzy się jutro. Zawsze jutro, podczas dni, które nadejdą i które staną się jednym. Nie, cóż za głupstwa! Musiała się przesłyszeć. Poczuła, że powieki ciążą jej jak z ołowiu. Ostatnie, co do niej dotarło, to to, że Strażnik Słońca pochylił się teraz nad Taran i robił to samo, co z nią, a potem pochylił się nad Heinrichem Reussem von Gera.

Móri, dlaczego cię tutaj nie ma? Czy nie możesz przyjść i usiąść obok mnie? Jesteś mi potrzebny. Tak się boję.

To była ostatnia myśl Tiril. Potem straciła świadomość.

Kiedy wszystkie istoty posnęły głębokim snem pozbawionym marzeń, można było kontynuować podróż, ale teraz już w inny sposób, który dla śpiących na zawsze pozostał tajemnicą.

6

Theresa, niegdyś księżniczka Habsburżanka, miała za sobą niezwykłe doświadczenia. Najpierw doprowadziła do skandalu, który szczęśliwie udało jej się ukryć. W zimnej Norwegii urodziła potajemnie dziecko, o którym później starała się zapomnieć, ale bez powodzenia. Ponure małżeństwo z księciem Adolfem von Holstein-Gottorp... Wreszcie połączenie z córką Tiril, za którą zawsze tek strasznie tęskniła.

Wtedy księżna musiała gruntownie odmienić swoje życie. Wędrówki z Tiril i Mórim, a później także z ich przyjacielem Erlingiem. Dwór Theresenhof w Austrii, gdzie mogła zamieszkać na stałe razem ze swą nową rodziną. Potem przyszły wnuki: Dolg, dziecko, które sprawiło im tyle bólu, które wszyscy kochali, ale którego nikt nie rozumiał. Taran, pyskata, enfant terrible rodziny, i Villemann, zawsze radosny, szalony poszukiwacz przygód.

Duchy Móriego! Początkowo z trudnością je akceptowała. Mimo wszystko jednak były one lepsze niż ci rozbójnicy, rycerze Zakonu Świętego Słońca. Od tylu lat prowadzili walkę z tą zgrają. Theresa zadrżała na samo wspomnienie.

A potem zdarzyło się najlepsze ze wszystkiego: rodząca się nieśmiało miłość do Erlinga. Małżeństwo z nim, takie piękne, pełne wzajemnego zrozumienia. Później spotkali dwoje nieszczęsnych dzieci, rodzeństwo Virneburg, Rafaela i Danielle. Erling i Theresa wzięli je do siebie i wychowali jak swoje. Patrzyli, jak dorastają...

Lata płynęły tak szybko. Mimo woli pogładziła się po włosach. Stały się szare i dużo rzadsze. Theresa nie była już młoda. Dawało to o sobie znać na różne sposoby. Najbardziej dokuczliwe ze wszystkiego były niedomagania ze zdrowiem, co sprawiało, że nigdy nie czuła się bezpieczna. Zwykła ironizować od czasu do czasu; „Niektórzy zostali stworzeni do wielkich rzeczy, inni po to, by biegać do toalety”.

Tyle lat, mój Boże. A teraz zakon rycerski został pokonany i...

Theresa uświadomiła sobie, że nie śpi i że musi to trwać już jakiś czas. Gdzie się znajduje, co się z nią stało?

Spojrzała w górę w tym samym momencie, gdy czyjaś przyjazna dłoń dotknęła jej ramienia i pomogła wstać.

Wokół panowała noc. Wielu ludzi, wiele szurających stóp, szepczące głosy. No, Bogu dzięki, nareszcie są na zewnątrz, na świeżym powietrzu.

- Erlingu - szepnęła, szukając dłoni męża.

- Tutaj - odpowiedział spokojnym głosem i wziął ją za rękę.

- Gdzie jesteśmy?

- Nie wiem. Ale powinniśmy zachowywać się spokojnie.

Skinęła głową, choć przecież on nie mógł tego zobaczyć.

- Dlaczego nie zapalą pochodni albo nie uniosą w górę Słońca?

- Nie wolno tego zrobić. Tak mi powiedział jeden ze Strażników. Mam wrażenie, że znajdujemy się we wrogim kraju.

- Nie - rozległ się głos jednego ze Strażników. - My tego nie nazywamy wrogim krajem. To jest niebezpieczna ziemia, ale nie zostaniemy tu długo, musimy tylko jak najszybciej przez to przejść, a potem już będzie dobrze.

Wydano im polecenie, by trzymali się razem. Każdy odpowiadał za swego najbliższego towarzysza tak, by nikt się nie zgubił i żeby nie wiem co się działo, nie wolno nikomu krzyczeć. Cisza, cisza to podstawowy warunek, by mogli się spokojnie przedostać przez niebezpieczny rejon.

Ale co im zagraża, albo kto? Na to nie otrzymali odpowiedzi.

Było tutaj dość ciepło i przemykali się cicho w ciemnościach. Nie żaden upał, ale przyjemna temperatura, jak latem.

Theresa potknęła się na jakimś korzeniu.

- Nienawidzę ciemności - mruknęła. - Czy nie możemy zaczekać do świtu?

- Myślę, że nie - odpowiedział jej Erling szeptem. - Chyba najbezpieczniej jest właśnie teraz.

Dlaczego to robimy? zastanawiał się. W co myśmy się znowu wdali? Wciągamy nasze dzieci i wnuki w dużo bardziej niebezpieczną przygodę niż ta, z której dopiero co zdołaliśmy się wydostać.

Erling zawsze uważał rodzinę Theresy za swoją. Nigdy nie myślał o Daniellle i Rafaelu jako o młodych Virneburgach. Są dziećmi jego i Theresy, zresztą jedynymi dziećmi.

Mimo woli powrócił myślami do Bergen, do egzystencji, jaką tam prowadził, zanim w jego życiu pojawiła się Tiril z Nerem. Syn kupca z dobrej hanzeatyckiej rodziny, Erling Müller, odbył bardzo długą drogę do tego miejsca, w którym się dzisiaj znajdował. Początkowo w małżeństwie z księżną Theresa z Habsburgów zdarzały się trudniejsze momenty. Było to, zanim Erling uświadomił sobie, jak powinien się do niej odnosić. Teraz już od dawna nie mieli żadnych problemów. Czuli się sobie równi. Zresztą Erling nie myślał wcale o szlacheckim tytule, jaki nadał mu cesarz Karol. Najważniejsza dla niego stała się harmonia pomiędzy nim a małżonką.

Gdzie oni właściwie są? Wokół panowała taka ciemność, że nie widział kompletnie nic. Ludzie jednak, jeśli to konieczne, potrafią zastępować jedne zmysły innymi. Niczym nietoperz wyczuwał w pobliżu duże drzewa, szli po stosunkowo równej ziemi, kroki były stłumione, jakby wędrowali po trawie. Od czasu do czasu potykali się o jakieś duże korzenie, poza tym jednak nic im nie przeszkadzało.

Nagle Erling uświadomił sobie, że znaleźli się w nowej okolicy. Odgłos kroków odbijał się teraz echem od skalnych ścian.

Jeden ze Strażników prowadził orszak z podziwu godną intuicją.

Erling wytężył słuch. Gdyby nie szelest licznych stóp, mógłby przysiąc, że coś słyszy. Coś, co dociera z bardzo daleka. I chyba rzeczywiście, ponieważ przewodnik nagle przystanął.

Erling usłyszał, że ktoś za nim się potknął, doleciało do niego zirytowane „do diabła” i poznał, że to Taran.

Taran miała lepszy słuch niż Erling, słyszała więcej niż on.

Co nas tutaj otacza, zastanawiała się, ściskając mocniej rękę Uriela. Co tak mamrocze i szeleści gdzieś w pobliżu, niezbyt blisko, ale też i niezbyt daleko?

Mamy ze sobą wielu obrońców, próbowała się uspokajać. Duchy ojca są z nami, a także Cień, nie mówiąc już o Obcych czy Strażnikach. Poza tym wszystkie istoty nadprzyrodzone, no i oczywiście Uriel.

Kochany Uriel!

Taran poczuła ciepło w sercu na myśl o nim. Przypomniała sobie, jaka była w czasie, kiedy go spotkała. Niczego nie traktowała poważnie. Uwielbiała szaleństwa, złośliwe repliki. Urielowi zresztą też dokuczała, wyśmiewała się z niego, kiedy miał problemy z codziennymi sprawami w nowoczesnym świecie. On przeżył już nieskończenie długie życie. Dusza jego błąkała się długo i o mało nie została włączona do gromady aniołów. Uriel prosił jednak o jeszcze jedno życie ze względu na nią. Ale co będzie teraz, kiedy opuścili własny świat i znaleźli się w kompletnie nieznanym miejscu, w tych przeklętych, piekielnych ciemnościach, nie wiedząc, jaka przyszłość ich czeka? Czy przez nią Uriel nie stracił szansy zostania aniołem?

No cóż, nic już teraz nie pomoże. Mimo wszystko była szczęśliwa i wdzięczna losowi za to, że ma go przy sobie. Razem może uda im się szczęśliwie przejść również i przez tę przygodę?

Cudowny Uriel ze swoimi złotoblond lokami i czystym spojrzeniem, niczym rycerz z dawnych czasów, wysoki i przystojny, a taki szlachetny, że na początku właśnie to irytowało ją najbardziej. Dopóki nie uświadomiła sobie, że to przecież ona jest śmieszna ze swoimi złośliwymi refleksjami na temat innych ludzi.

O mało się nie potknęła i nie wpadła na Erlinga. Erling, mąż babci, zawsze był bezpieczną opoką dla całej rodziny. Bardzo przystojny mężczyzna, teraz już starzejący się, niestety. Widziała, że jego plecy nie są już takie wyprostowane jak dawniej, twarz poorały głębokie bruzdy i zmarszczki wokół oczu. Zawsze jednak był tak samo przyjazny i tak samo stanowczy w działaniu. Kochany dziadek Erling!

Okropne jednak są te szelesty i pomrukiwania w ciemności. Taran odwróciła głowę, by zobaczyć otoczenie obok i ponad nimi, ale oczy nie przywykły jeszcze do mroku. Zeszli chyba zbyt głęboko, a sądząc po temperaturze, musieli być gdzieś na Południu.

Tylko z lewej strony majaczyło przed nią jakieś światło ale też bardzo, bardzo daleko. Coś jakby brzask w świecie pozbawionym światła. Czy można to tak wyrazić? Owszem noce na Południu bywają przecież zawsze bardzo ciemne. Teraz owo słabe światełko znowu zasłoniły drzewa i skały. Tak Taran przypuszczała, bo nie miała przecież najmniejszego pojęcia o tym, jak wygląda okolica.

Z tyłu za Taran podążał Villemann z ponurą, ale bardzo stanowczą miną i prowadził za rękę Gretę. Dziewczynka drugą ręką trzymała dłoń swego brata, Jonasa. Po drugiej stronie chłopca szła Mariatta, matka obojga.

Nikt nie może odebrać nam dzieci w tym okropnym świecie, myślał Villemann uparcie. Będzie ich bronił, nawet gdyby go to miało kosztować życie. Będzie bronił dzieci i Mariatty. Jest teraz za nich odpowiedzialny. Villemann, wesołek i szaleniec, którego tak naprawdę znal tylko Dolg. Teraz Villemann miał nareszcie kogoś, kim mógł się zająć. Kogoś, kogo mógł kochać, a przecież zawsze myślał, że nikt nie zechce potraktować go poważnie. Nikt nie zechce kochać go szczerze i z oddaniem.

Mariatta chciała. Również jej dzieci go zaakceptowały. Musi pokazać, że jest godzien ich zaufania.

Ale wygląd bardzo przeszkadzał Villemannowi. Kto może wzbudzić w sobie romantyczne myśli na widok młodego człowieka o wesołych oczach, zawsze skłonnego do żartów, o ustach, które wyglądają, jakby przez cały czas próbowały tłumić śmiech, o stale potarganych włosach i gibkim ciele, nieustannie chętnym do dziecinnych wygłupów?

Mariatta potraktowała go poważnie i odpowiedziała uczuciem na jego miłość. Mariatta, taka piękna, o typowo fińskich rysach twarzy, obdarzona niezwykłymi zdolnościami tak dobrze znanymi rodzinie czarnoksiężnika. Ta dziewczyna natychmiast stała się jedną z nich.

Villemann wiedział, że zdobył serce Grety. Nieco gorzej miały się sprawy z małym Jonasem, który został zbyt surowo wychowany przez złego ojca. Chłopcu trzeba będzie wiele czasu, by mógł polubić kogoś nowego. Yillemann musiał to zrozumieć.

Rozglądał się ukradkiem wokół, ale oczywiście niczego nie widział. Strażnik powiedział, że pójdą tylko kawałek. Tymczasem szli już i szli od dłuższego czasu, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, czujność Strażników wzrastała w miarę posuwania się naprzód, wędrowcy czuli się źle i niepewnie.

Nagle gdzieś z tyłu rozległ się stłumiony krzyk i powstał okropny tumult. Jeden ze Strażników przemknął obok Villemanna i pobiegł w tamtą stronę. A zatem oni widzą w ciemnościach, pomyślał Villemann. Słyszał, że Leonard klnie okropnie na kogoś, kto najwyraźniej zaatakował Daniellle. Strażnik prosił go szeptem, by milczał, i zaraz potem rozległo się głuche plaśnięcie, jakby komuś wymierzono cios. Strażnik trafił bezbłędnie, pomyślał Villemann, który zdążył już także dotrzeć do miejsca walki. Pochylił się, by podnieść Danielle, ale wielu uczyniło to już przed nim. Villemann dotknął czyjegoś gołego ramienia o dziwnej konsystencji, tak mu się przynajmniej wydawało. Z obrzydzeniem cofnął rękę. Stwierdził, że inni pomogli wstać przestraszonej Danielle, i usłyszał ściszony głos Strażnika:

- Villemann! Leonard! Pomóżcie mi przenieść go gdzieś na bok i ukryć.

- Zabiłeś go - szepnął Leonard głosem drżącym z niepewności o los Danielle.

- Nie, nie, tylko go ogłuszyłem. To nie jest nasze terytorium. Nie możemy oskarżać go o napad. Zostawimy go tutaj, wkrótce się ocknie.

Strażnik polecił Erlingowi pilnować, by nikt nie krzyczał i nie hałasował. Tiril już od dłuższego czasu trzymała mocno ręką pysk wojowniczo usposobionego Nera.

Jakie to niezwykłe uczucie stać w absolutnych ciemnościach, w kompletnej ciszy i nie wiedzieć, gdzie się człowiek znajduje, mieć natomiast wokół siebie mnóstwo ludzi i innych stworzeń.

Jeszcze bardziej niezwykłe było przenoszenie tej niesamowitej istoty, która zaatakowała Danielle. Villemann zadrżał z obrzydzenia, kiedy jej dotknął. Nie mógł pojąć, co to jest. Ciężkie, pozbawione sierści ciało, ale z niewiarygodnie długą i jedwabiście miękką grzywą. Skórę owa istota miała delikatniejszą niż ludzie, mimo to była zbudowana podobnie jak oni. Villemann jednocześnie chciał i nie chciał dotknąć twarzy owego stworzenia, by się przekonać, jak wygląda. Po chwili jednak zrezygnował.

Znaleźli kryjówkę w skalnej niszy i tam złożyli nieznajomą istotę.

- Dlaczego on zaatakował akurat Danielle? - zapytał Leonard.

Strażnik odpowiedział szeptem:

- Prawdopodobnie ze względu na tę jej piękną, połyskującą złociście suknię.

I Leonard, i Villemann o mało nie wykrzyknęli głośno „co?” Opamiętali się jednak w porę. Villemann szepnął z pewnością w głosie:

- Wiemy, że ty widzisz w ciemnościach. Czy oni także widzą?

- Oczywiście. Dlatego musimy się na ich terytorium poruszać tak ostrożnie.

Kiedy wracali do reszty grupy, w głowie Villemanna kłębiły się najrozmaitsze myśli. Jeśli ta istota, która napadła na Daniellle, oraz Strażnicy wykształcili zdolność widzenia w ciemnościach, to nie wróży to nic dobrego dla przyszłości przybyłych tutaj ludzi. Czy będą żyć w wiecznym mroku? Nie, chyba nie, przecież zdarzało się od czasu do czasu, że widzieli coś jakby światło brzasku, a poza tym znajdują się przez cały czas na świeżym powietrzu.

Jeśli jednak ta istota zaatakowała Daniellle ze względu na jej połyskliwą sukienkę... co by to mogło oznaczać? Że jest prymitywna? Że lubi błyskotki i że być może ani ona, ani jej pobratymcy nie są niebezpieczni. Czy w ogóle ktoś atakujący znienacka może okazać się niegroźny? Chyba nie zawsze.

Znowu potykając się i zataczając ruszyli w drogę. Bardziej teraz przestraszeni niż poprzednio. Ludzie szli bliżej siebie i podskakiwali przy najlżejszym szeleście.

Nic nie wskazywało na to, że inne tubylcze istoty wiedziały o ataku na Danielle. Tamten musiał być sam. W dalszym ciągu jednak docierały do nich dźwięki, jakby wydawane przez wiele innych stworzeń nie całkiem w pobliżu, ale i też nie bardzo daleko.

I wtedy stało się to, co stać się nie powinno, ale z czym jednak powinni byli się liczyć. Fionella, owa młoda dziewczyna, która zakochała się w Strażniku Góry, podbiegła do Theresy, do której miała największe zaufanie.

- Wasza wysokość, co ja mam robić, ja muszę!

Theresa zdławiła ciężkie westchnienie. Bardzo dobrze rozumiała dziewczynę, zwierzyły się sobie kiedyś nawzajem, że obie mają problemy z pęcherzem.

- Nie wiem, Fionello - rzekła Theresa przyjaźnie, ale zmartwionym głosem. - Czy nie mogłabyś zaczekać?

- Czekałam już zbyt długo.

Theresa wiedziała, że to tylko nerwy, ale również „tylko nerwy” mogą być okropnie męczące i strasznie działać na wyobraźnię.

- Porozmawiam ze Strażnikiem - obiecała.

- Och, nie, ja nie mogę...

Theresa już podeszła do Strażnika, który okazał zrozumienie. Nakazał wszystkim przystanąć i zadbał, by Fionella (i Greta, i Jonas, i jeszcze kilkoro innych) pod dyskretną opieką mogła na chwilę opuścić ścieżkę.

Kiedy czekali, Villemann, Leonard i Danielle z wielką troską nasłuchiwali dźwięków wydawanych przez niewidzialne obce istoty gdzieś daleko w ciemnościach. Gdy ustał szelest stóp, słychać je było wyraźniej. Docierały do nich nie tylko dziwne mamrotania w pobliżu, ale od czasu do czasu również gorączkowe dyskusje, prowadzone chyba przez liczne grupy w głębi nieznanego lasu, i niekiedy jakieś przeciągłe i bardzo nieprzyjemne głosy. Żałosne, udręczone wołania kogoś, kto latami cierpiał, nie otrzymując znikąd pomocy. W każdym razie trójka przyjaciół tak sobie to tłumaczyła. Tyle tylko że owe krzyki nadchodziły z bardzo daleka i właściwie mogły oznaczać wszystko.

Liczna grupa wędrowców ponownie ruszyła w drogę. Strażnik obiecał, że teraz to już na pewno niedaleko, i sprawiał wrażenie, że nie usłyszał złośliwego szeptu Taran: „To samo mówiłeś pół godziny temu”. Tym razem jednak powiedział prawdę. Wkrótce znaleźli się wśród wysokich skał, a przejście stawało się coraz węższe. Strażnik wszedł na wysoki występ skalny, wszyscy inni wspinali się za nim i z wielkim trudem trzymali się skalnych ścian. Strażnik znowu zeskoczył na dół, przeciskał się pomiędzy skalnymi blokami, pomagał zejść innym... I w końcu szepnął:

- No, to najgorsze mamy za sobą.

Strażnicy wspólnymi siłami odsunęli wielki głaz. W chwilę później wędrowcy stali w kompletnych ciemnościach w jakimś przestronnym pomieszczeniu. Strażnik poprosił, by usiedli wygodnie pod ścianami.

- O, nie, tylko znowu nie to - jęknęła Taran.

- Owszem, znowu to - odparł Strażnik, a w jego głosie zdawał się brzmieć śmiech.

Wkrótce potem wszyscy spali znowu tym samym hipnotycznym snem co przedtem. Villemann jednym ramieniem obejmował Mariattę, a drugim Gretę. Erling i Theresa trzymali się za ręce, Fionella natomiast obgryzała paznokcie i zastanawiała się, czy znowu nie będzie musiała pójść na stronę.

Na szczęście zasnęła, zanim zdążyła coś postanowić.

Ostatnia myśl Tiril była następująca: Teraz Móri i Dolg powinni tutaj być. Dlaczego oni się tak spóźniają?

Taran formułowała swoje myśli znacznie mniej subtelnie: Cholerni Strażnicy, czy oni zawsze muszą nas usypiać, kiedy zaczyna być interesująco? Jestem już znużona tą przeklętą ciemnością, jeśli to ma być nasza przyszłość, to ja chcę wracać.

Droga powrotna była jednak przed nimi zamknięta.

7

Taran obudził głośny szczebiot ptaków. Ich radosna pieśń rozpaliła w niej niezwykłą chęć życia, rzadko bywała w tak znakomitym humorze.

Zanim zdążyła otworzyć oczy, dotarły już do niej inne wrażenia. Dłonie głaskały miękką, chłodną pościel. Skóra wyczuwała delikatne ciepło i Taran, owa szalona, a momentami agresywna Taran czuła się niezwykle życzliwie usposobiona do świata. Pragnęła dobra dla wszystkich, choć przecież nie była to dominująca cecha jej charakteru.

Otworzyła oczy, a to, co zobaczyła, było jej całkowicie obce. Taran przywykła do podróży i nocowania w różnych miejscach, to jednak, co widziała teraz, nie mogło się równać z niczym. Nie widziała nad sobą ciemnobrunatnego sufitu gospody, nie widziała zniszczonych, poczerniałych ścian. Wszystko było lśniące i przyjazne. Człowiek opromieniał się na sam widok tego pomieszczenia.

Sufit miał kształt kopuły zdobionej piękną, jasną mozaiką. W suficie znajdowały się również otwory okienne. Od centrum kopuły rozchodziły się na przemian pasy mozaiki oraz okiennych przezroczystych szyb. Im dalej od centrum, tym były szersze. Wyglądało to niczym piękny kwiat.

Światło po tamtej stronie było ciepłe i zarazem łagodne. Miało stłumiony kolor starego złota. Pokój wyglądał niezwykle pięknie, umeblowany został wygodnie, wszystko w jasnych kolorach, tak że chcąc nie chcąc człowieka ogarniał pogodny nastrój.

Na krawędzi łóżka, odwrócony do niej plecami, siedział Uriel. Miał na sobie pastelową koszulę z krótkimi rękawami, której Taran nigdy przedtem nie widziała.

- Uriel, mój kochany - powiedziała. - Sprawiasz wrażenie równie zaskoczonego jak ja. Gdzie my jesteśmy?

- Nie wiem, Taran. Właśnie przed chwilą się obudziłem i niczego nie pojmuję.

Ujęła jego dłoń, a głos drżał jej lekko, kiedy mówiła:

- Najważniejsze, że jesteśmy razem, muszę jednak przyznać, że to wszystko trochę mnie przeraża.

- Tu jest bardzo pięknie - rzekł Uriel niepewnie. - Złowieszczo pięknie.

Rozległ się cichuteńki dźwięk dzwonka.

- To u drzwi - szepnęła Taran gorączkowo. - Jak ja wyglądam? O Boże, ratunku! Co ja mam na sobie?

Ubrana była w koszulkę tego samego koloru i uszytą z tego samego miękkiego, jedwabistego materiału, co koszula Uriela, jej ubranie jednak, ozdobione haftem i delikatną koronką, miało nieco bardziej kobiecy charakter. Ciemne loki Taran jeszcze pogłębiały urodę stroju.

- Prezentuję się nieźle - stwierdziła. - Proszę wejść.

Mimo to desperacko ściskała rękę Uriela i podciągnęła kołdrę wysoko pod brodę.

Drzwi w ścianie rozsunęły się i do pokoju wszedł Strażnik Słońca, a zatem jeden z owych tajemniczych Obcych.

Taran wsparła się na łokciu.

- Powiedz mi... - zaczęła niepewnie z przepraszającym uśmiechem. - Wiesz, nigdy sobie nie wyobrażałam, że mogłabym trafić do nieba, ale... Czy my umarliśmy?

- Wprost przeciwnie - roześmiał się. - Po prostu przekroczyliście granicę Czasu i staliście się nieśmiertelni. Będzie to trwało tak długo, jak zechcecie.

- Kto by nie chciał - mruknęła Taran, choć serce biło jej tak mocno, że aż sprawiało ból. - To jednak brzmi zbyt dobrze, by mogło być prawdziwe.

- Ale gdzie jesteśmy? - zapytał znowu Uriel.

- Wkrótce się o tym dowiecie. W pokoju obok znajdują się wasze nowe ubrania. Te, w których przyszliście, są zbyt ciepłe. Wykorzystajcie ten dzień na zapoznanie się z otoczeniem. Jeśli będziecie głodni, to wszystko, czego sobie życzycie, znajdziecie w kuchni. To jest teraz wasz dom.

- Nie najgorszy - uśmiechnęła się Taran. - A co z innymi? Co z mamą, babcią i tak dalej?

- Oni też tutaj są. Wszyscy mieszkają we własnych domach. Niektórzy z waszych towarzyszy zostali ulokowani w innej części... kraju. Ale cała rodzina znajduje się tutaj. Będę na was czekał w hallu, bo chciałbym pokazać wam dom.

Uprzejmie skłonił głowę i wyszedł z pokoju.

Patrzyli po sobie trochę spłoszeni, a trochę wzruszeni.

- Chciałbym pokazać wam dom - powtórzył Uriel. - No, no, ale to brzmi!

- Jeśli reszta wygląda tak jak ten pokój, to nie ma się na co skarżyć - powiedziała Taran beztrosko, chociaż w głębi duszy wciąż była bardzo, bardzo niepewna. I przestraszona.

Cień i Strażnicy zapewniali, że po tamtej stronie Wrót będzie im dużo lepiej. Nawet się nie spodziewają, jak dobrze. Mimo to ani Taran, ani Uriel nie mieli odwagi im zaufać. Przez cały czas krążyła im w głowach myśl, że może to jakaś pułapka.

Znajdowali się na piętrze wewnątrz kopuły. Stąd wychodziło się do czegoś w rodzaju przedpokoju, gdzie znajdowały się ich ubrania. Taran zachwycona oglądała jedną sztukę po drugiej.

- Uriel, popatrz na tę bieliznę, jaka delikatna i cieniutka, a mięciutka jak nie wiem co! Po prostu ginie mi w dłoniach. Och, jakie to wspaniałe... Wiesz, będę chodzić tylko w tym.

- Wybij to sobie z głowy - oznajmił Uriel surowo, kiedy ubrała się w tę niemal przezroczystą delikatność. - Natychmiast włóż coś jeszcze!

Taran uśmiechnęła się do niego szeroko i posłuchała.

- Zrozum jednak, że to coś zupełnie innego niż moje własne grube majtki.

Teraz i on nie był już w stanie dłużej zachowywać powagi. Przez chwilę niczym dzieci podziwiali się nawzajem w swoich nowych ubraniach. Prostych, ale wspaniałych. Taran miała długą do pół łydki suknię o pięknie zdobionym brzegu. Uriel natomiast nieco bardziej męską bluzę, a do tego długie spodnie. Oboje nosili lekkie obuwie zrobione z czegoś, co wyglądało na giemzową skórkę, choć nie była to skóra zwierzęcia, lecz jakiś inny nie znany im materiał.

- Więc co będziemy robić teraz? - zapytała Taran, kiedy już nazachwycali się sobą nawzajem.

- Są tutaj tylko jedne drzwi - mruknął Uriel.

Taran powstrzymała go.

- Urielu, czy pamiętasz, co oni mówili o tym, że Wrota oczyszczają?

- Tak, i myślę, że mieli rację.

- No właśnie. Czuję się jakby odmieniona. Jakaś przesadnie dobra.

- Chyba to nie to - odparł jej mąż krótko. - Ale wiem, co masz na myśli. Życie tutaj wydaje się takie lekkie. Człowiek jest przepełniony życzliwością, bliski euforii.

- Tak, właśnie tak. Chciałoby się, by wszystkim ludziom było dobrze. Czuję się tak, jakbym nie miała żadnych wrogów.

Umilkła. Cień lęku przemknął po jej twarzy.

- Rozumiem - powiedział Uriel z powagą. - Nie wiemy tylko, jak długo potrwa ta rajska egzystencja. Nie wiemy nawet, gdzieśmy się znaleźli.

- Zanim się tego nie dowiem i zanim się nie przekonam, że nasi bliscy są tutaj z nami i też czują się dobrze, nie odważę się uwierzyć w to szczęście.

Uriel z powagą kiwał głową. Podeszli do drzwi, które cichutko otworzyły się przed nimi. Oboje podskoczyli zdumieni.

- Tutejsze drzwi mają bardzo nieprzyjemny zwyczaj - westchnęła Taran. - Mam ochotę zajrzeć na drugą stronę, żeby zobaczyć, kto tam za nimi stoi i po kryjomu je przed nami otwiera.

Po tamtej stronie jednak nie było nikogo. Znaleźli się w niewielkim pokoju o cylindrycznym kształcie.

- Nie, to jakaś garderoba czy coś w tym rodzaju - stwierdziła Taran i nie chciała wejść do środka. Uriel okazał się odważniejszy. Zresztą nie było innej drogi. Ujął więc mocno rękę żony i wprowadził ją do pomieszczenia. Gdy tylko się tam znaleźli, drzwi zasunęły się z powrotem. Taran rzuciła się na nie przekonana, że teraz to już na pewno znaleźli się w pułapce. I że na pewno pułapka zatrzasnęła się za nimi. Uriel zatrzymał ją i oboje wydali jęk przerażenia, kiedy podłoga zaczęła się pod nimi zapadać. Po prostu nie pojmowali, że znajdują się w windzie. Było to urządzenie na bardzo wysokim poziomie technicznym. Nawet trzysta lat później mogło budzić zdumienie.

Przerażeni, bardziej jednak oszołomieni tymi wszystkimi interesującymi nowościami, stwierdzili, że gdy tylko winda stanęła, drzwi znowu się rozsuwają. Wyszli na zewnątrz, a tam czekał na nich Strażnik Słońca w towarzystwie jakiejś kobiety. I Nero.

- Nero, stary druhu - zawołała Taran wzruszona, odpowiadając na jego pełne zachwytu powitanie. - Jak to wspaniale, że jesteś z nami i że nic ci się nie stało! Teraz czuję się dużo bardziej bezpieczna.

Podziękowała za ubrania, stłumiła jednak chęć podniesienia sukienki i pokazania im delikatnej bielizny.

- To jest Lia - przedstawił swoją towarzyszkę Strażnik. - Ona się wami zajmie.

Skinął im głową i odszedł.

Lia mogła mieć jakieś trzydzieści lat, była ładna i sympatyczna. Nosiła podobną sukienkę jak Taran, tylko w innym kolorze i ozdobioną innym wzorem. Taką też chciałabym mieć, pomyślała Taran.

- Chodźcie, to oprowadzę was po domu - zaprosiła Lia przyjaźnie.

Uff, nie bądź taka cholernie oficjalna, przynajmniej dopóki się nie dowiem, gdzieśmy się znaleźli, pomyślała Taran ze złością.

Człowiek bywa skłonny do irytacji, kiedy ma do czynienia z niezrozumiałą dla siebie sytuacją.

Nie zatrzymując się szli od jednego pokoju do drugiego. Nera prowadzili na smyczy. Hall okazał się niezwykle piękny, a kuchnia po prostu cudowna i bardzo zainteresowała Uriela. Wypytywał i wypytywał. Gdzie miejsce na palenisko? Co oznaczają te różne kolorowe przyciski i instrumenty? Lia zaś tłumaczyła i pokazywała. Taran, która nigdy nie miała serca do prac domowych, zobaczyła, że na zewnątrz rosną fantastycznie wielkie i piękne kwiaty, a nieco dalej rozciąga się sad owocowy, pełen wspaniałych drzew i krzewów. Dojrzała także grządki z rozmaitymi warzywami. Dla Madragów to po prostu marzenie, pomyślała. Głośno zaś powiedziała:

- Och, to wszystko powinny zobaczyć mama i babcia, a przede wszystkim Madragowie.

Ciemnowłosa kobieta bez wieku uśmiechnęła się.

- Widzą to. Twoja matka, Taran, ma taki sam dom na wzniesieniu obok, a księżna i jej mąż w dolinie po tamtej stronie. Również Villemann i jego rodzina otrzymali podobny dom tu w pobliżu. Madragowie natomiast zamieszkali w innej osadzie.

Aha, więc Villemann ma już rodzinę. No cóż, znakomicie. Zasłużyli sobie na to oboje, i on, i Mariatta, a także jej dzieci.

- Jaki piękny krajobraz - powiedziała Taran z podziwem patrząc na łagodne, pokryte kwiatami wzgórza, skąpane w złocistym świetle.

Wysokie, podobne do cyprysów drzewa rysowały się wyraźnie na tle jasnego nieba, a w dolinie pod nimi znajdowały się skupiska domów przypominających ich własny. Białe, o kopulastych lub mających kształt piramidy dachach. Tu i tam wznosiły się wysokie wieże podobne do minaretów, niemal sięgające nieba. Dachy i wieżyczki mieniły się światłem, które jednak nigdy nie było ostre ani nieprzyjemne. Wszystko tonęło w łagodnym i ciepłym złocistym blasku. Gdzie tu zastawiono na nas pułapkę? Taran rozglądała się podejrzliwie.

Właściwie trudno powiedzieć, że znajdują się w osadzie. Było tu zbyt wiele przestrzeni, pomiędzy domami rozciągały się skwerki i ogrody. Po prostu osiedle rozproszonych na łagodnych stokach domostw.

- To miejsce musi przypominać święte miasto Lemurów - powiedziała Taran cicho.

- I rzeczywiście tak jest - potwierdziła Lia. - Stolica Lemurii została zbudowana na takim samym planie.

- Czy macie tutaj wiele takich... osad czy miasteczek, nie wiem jak to nazwać?

- To bez znaczenia, jak się je nazywa - uśmiechnęła się kobieta. - Ale, owszem, mamy ich trochę.

Uriel zdołał się w końcu oderwać od fantastycznych urządzeń kuchennych i przyłączył się do pań. Wskazał ręką na grupę drzew rosnącą na zboczu na prawo od nich.

- To jest Srebrzysty Las - wyjaśniła Lia. - Nazywamy go tak ze względu na wygląd liści.

- Ja mam raczej wrażenie, jakby liście zostały zrobione ze złota - wtrąciła Taran.

- To zależy od światła. Jeśli człowiek podejdzie bliżej, różnica jest wyraźna, ale my rzadko tam chodzimy. Czy możemy kontynuować oglądanie domu?

„Dlaczego tam nie chodzicie?” chciała zapytać Taran, ale Uriel nie dopuścił jej do słowa. Uniósł wzrok ku złocistemu niebu. Słońca nie było, mimo to wszystko tonęło w złotym świetle.

- Gdzie my właściwie jesteśmy? - zapytał z naciskiem.

- Czy nikt wam tego nie powiedział?

- Nie - odrzekł Uriel. - Przeszliśmy przez Wrota i weszliśmy w głąb Ziemi. Potem znowu szliśmy pod górę, aż znaleźliśmy się w jakiejś wielkiej grocie. Po jakimś czasie wydostaliśmy się z niej i brnęliśmy w ciemnościach przez las pełen bardzo nieprzyjemnych zjawisk. A potem nagle znaleźliśmy się tutaj. W innym świecie tak obcym, że przepełnia nas lękiem.

- I zdziwieniem - wtrąciła Taran pospiesznie, nie chciała bowiem wyglądać na nieuprzejmą lub niewdzięczną. Nie była jednak w stanie opanować drżenia ciała.

- Tak jest, zdziwieniem również - przyznał Uriel.

- No cóż, skoro nikt wam niczego nie powiedział, to i mnie nie wypada podejmować wyjaśnień - rzekła kobieta lekkim tonem. - Wkrótce dostaniecie wszystkie potrzebne informacje. Chodźmy dalej.

Przez chwilę przyglądała się obojgu przybyszom. Szlachetny Uriel o czystych rysach i ufnym wzroku, o pięknych blond włosach, wysoki, mówiono o nim: prawie anioł... Tak, to by się mogło zgadzać. I dziewczyna. Owa młoda Taran. Obdarzona wyjątkową, niezwykłą urodą, szelmowska i pełna wdzięku. Jaka piękna para! Trudno znaleźć drugą taką. Taran z pewnością może stwarzać pewne problemy, w każdym razie dopóki nie zawładnie nią łagodność Słońca.

Wolno ruszyli do następnego pokoju. Tak samo sterylnie czystego i wspaniałego jak poprzednie pomieszczenia.

Dlaczego oni są tacy tajemniczy? zastanawiała się Taran. Jest w tym wszystkim coś podejrzanego. Mogłabym przysiąc, każdy napięty do ostateczności nerw w moim ciele mi o tym mówi.

Czy to jest piekło, to miejsce, w którym się znaleźliśmy? Jeśli tak, to wszyscy ludzie na Ziemi powinni grzeszyć, jak tylko potrafią. Nie, trudno uwierzyć, że to piekło. W takim razie co?

- Powiedz mi - zapytała ostrożnie przewodniczkę. - Powiedz mi, czy my się znajdujemy w innym wymiarze?

Lia wahała się przez chwilę, niepewna, co powiedzieć.

- Nie - rzekła w końcu.

- W takim razie niczego nie rozumiem - westchnęła Taran. - Nie umarliśmy, nie znaleźliśmy się w piekle ani w innym wymiarze, w takim razie w niebie pewnie także nie, bo nie sądzę, że ja mogłabym sobie na to zasłużyć. Urielu, ty przecież w pewnym sensie byłeś już w niebie, w każdym razie miałeś okazję zerknąć na raj. Czy to ci niczego nie przypomina?

- Nie - odrzekł. - To jest znacznie lepsze, bardziej żywe, zachęcające do badań.

- No właśnie, jesteśmy nadal żywi. Znajdujemy się w jakimś cudownym świecie albo... A może my jesteśmy na jakiejś gwieździe? Dostaliśmy się tam w czasie tej dziwnej drzemki...

Lia pochyliła głowę, żeby ukryć uśmiech.

- Znajdujecie się bliżej Ziemi, niż można przypuszczać.

Taran westchnęła zrezygnowana.

Szli dalej. Reszta domu również była wspaniała. Wszędzie komfort, wszystko urządzone z wyszukanym smakiem i tak niepodobne do domów, jakie dotychczas oglądali, że Uriel mruknął:

- Można sądzić, iż znaleźliśmy się w przyszłości odległej o tysiące lat od naszego czasu.

Wtedy Lia uśmiechnęła się tajemniczo.

- Wszystko jest takie perfekcyjne - poskarżyła się Taran na koniec. - Zbyt perfekcyjne, jak na nas. Brak mi tutaj wielu rzeczy, do których przywykłam.

- Wiemy o tym - rzekła Lia łagodnie. - Dlatego mamy dla was małą niespodziankę.

Mięśnie Taran mimo woli się napięły.

- Bardzo radosną niespodziankę - dodała Lia. - Chodźcie ze mną.

Otworzyła jakieś drzwi i poprowadziła ich do innego skrzydła czy też przybudówki głównego domu. Trzy znajdujące się tam pokoje stały kompletnie puste.

- Och! - zawołała Taran zachwycona. - Skąd wiedzieliście, że tego mi właśnie brakuje?

- Każdy człowiek, który urządza sobie mieszkanie, chce to uczynić zgodnie z własnym smakiem. Musicie nam wybaczyć, że główny dom został już umeblowany. Tutaj jednak możecie robić, co się wam podoba.

- Fantastycznie - szepnęła Taran niemal bezgłośnie. - Ale skąd weźmiemy meble? Kto utka materiały, których będziemy potrzebować?

- Rzemieślnicy mieszkają na dole w centrum osady. Zamówicie, co będzie wam potrzebne, a oni już to załatwią. Poza tym można kupić różne gotowe rzeczy. A pieniądze nie stanowią problemu. Mamy tutaj własny system.

Uriel nadal był sceptyczny.

- Wszystko wygląda tak strasznie... wygodnie. Tam, skąd przychodzimy, człowiek musi się bardzo natrudzić, żeby zdobyć niezbędne rzeczy.

Lia spoważniała.

- Tutaj także nic nie spada z nieba. Każdy bez wyjątku ma swoje zadania do spełnienia. Nikt nie chodzi bezczynnie, bo w przeciwnym razie dopiero by powstawały problemy.

- Powiedz to Rafaelowi - mruknęła Taran. - Ale znakomicie. Co my będziemy robić?

- Wkrótce się dowiecie - uśmiechnęła się kobieta.

Uriel rzekł pospiesznie:

- Chociaż nie widzieliśmy jeszcze zbyt wielu mieszkańców osady, wygląda na to, że panuje tu bardzo spokojna i przyjazna atmosfera.

- Takie wrażenie zawdzięczamy Światłu - wyjaśniła Lia.

- Czy zdarzają się przestępstwa kryminalne?

Przewodniczka wahała się przez chwilę.

- Nie. Nie... w obrębie.

- W obrębie czego? - zapytała Taran ostro.

- W obrębie Światła.

- Więc istnieje także Ciemność?

- Daleko stąd - odparła Lia. - Teraz jednak muszę was opuścić. Wykorzystajcie ten dzień na zapoznanie się z otoczeniem. I zachowajcie spokój, nie martwcie się niczym. Nic nie zakłóci wam życia, dopóki sami nie będziecie tego chcieli. A jestem przekonana, że tak nie będzie. Tego typu myśli tutaj znikają.

- Całkowicie?

Lia znowu się zawahała.

- Niemal całkowicie. Niedaleko stąd jest osada dla takich, którzy nie potrafili przeżyć okresu przejściowego. Nie umieli się dostosować do wszelkich nowości. Są niezadowoleni, ale ponieważ drogi powrotnej nie ma, muszą pozostać. Wasza osada jednak przypomina zwyczajną osadę z dawnego świata. Ludzie również.

Chciałabym odwiedzić tę wioskę, o której ona mówi, pomyślała Taran. Gdybym tutaj czuła się źle, to zawsze mogłabym się tam przeprowadzić, jeśli oczywiście Uriel zechce mi towarzyszyć.

Lia pożegnała się uprzejmie i odeszła.

Małżonkowie spoglądali po sobie. Taran zbliżyła się do Uriela, jakby szukając u niego bezpieczeństwa, on objął ją i mocno przytulił. Stali tak przez dłuższą chwilę z uczuciem bezradności i opuszczenia.

- Obszar pogrążony w ciemności znajduje się daleko stąd - szepnęła Taran.

- Tak, zastanawiam się tylko, czy to ta sama ciemność, przez którą musieliśmy przechodzić tam, gdzie znajdowały się te okropne niewidzialne stworzenia. Villemann mówił, że mężczyzna, który zaatakował Danielle, miał ciało o bardzo dziwnej konsystencji, to znaczy jego skóra była dziwna.

- Tylko że my chyba szliśmy przez zwyczajne, nocne ciemności - zaprotestowała Taran. - Mrok, o którym mówiła Lia, jest inny, to coś jakby odmienny świat, nie taki jak ten, w którym my się znajdujemy.

- Chyba tak. Od początku wiedziałem, że to wszystko jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

Taran niepokoiły inne sprawy. Jesteśmy zwyczajnymi ludźmi, myślała. Nie mamy żadnych nadprzyrodzonych zdolności takich jak ojciec i Dolg, a mimo wszystko odczuwam, że tutaj kryje się coś więcej. Dziwne określenie „odczuwam”, ale nie umiem tego inaczej wyrazić.

Wszystko jest po prostu wielką, niepojętą dla nas zagadką.

8

Tego samego dnia po południu rodzina siedziała w domu Taran i Uriela. To znaczy nie było Rafaela i Danielle ani ich towarzyszy życia: Amalie i Leonarda. Brakowało też Heinricha Reussa von Gera. Oni wszyscy otrzymali mieszkania w zachodniej części kraju. Theresa zapytała, dlaczego tak się stało. „Dlatego, że ani Rafael, ani Danielle, ani Reuss nie są tacy silni jak wy. Będzie dla nich bezpieczniej mieszkać tam dalej”. Tak odpowiedział jej przewodnik. „A zatem wschodnia część jest niebezpieczna?” - zapytała ostro. „Nie, nie, tylko że tutaj znajdujemy się bliżej Ciemności. Pani, księżno, a także pani mąż, Erling, mogą również przeprowadzić się do zachodniej części, gdyby sobie państwo tego życzyli”.

Dla Theresy i Erlinga był to trudny wybór. Bardzo nie lubili, kiedy rodzina się dzieliła.

„Zaczekajmy z tym do rana, kiedy wrócą Móri i Dolg" - zdecydował Erling.

Tiril była spokojna i pełna ufności. Wiedzieli już, że Móri i Dolg zostali zatrzymani u Wrót. Była tam potrzebna ich pomoc, chodziło o jakieś sprawy związane z magią. Mieli wrócić „jutro”. Ani Uriel, ani Villemann nie pamiętali już, że obaj czarnoksiężnicy, ojciec i syn, zostali napadnięci przez czterech ostatnich rycerzy złego Zakonu. Strażnik Słońca wymazał ten straszny moment z ich mózgów.

Tego popołudnia podano im przepyszne ciastka oraz kawę i herbatę, napoje, które w ich starym świecie były zupełną nowością. Wyglądało na to, że tutaj używane są od dawna.

Po raz nie wiadomo który ktoś stwierdził: „To wszystko jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe”, na co ktoś inny przypomniał, że Cień obiecywał przecież, iż czeka ich wspaniałe życie, niech no tylko przekroczą Wrota.

- A widzieliście wygódki? - zawołała Taran z entuzjazmem.

- Oczywiście, że widzieliśmy - odparł Villemann ze śmiechem. - Są fantastyczne. Człowiek nie musi wychodzić na dwór i wszystko znika, gdy tylko...

- Dobrze już, dobrze - przerwał mu Erling. - Nie musisz się wdawać w szczegóły. Ale rzeczywiście urządzenie jest genialne, muszę to przyznać. Jonas, już ani jednego ciastka więcej dla Nera - dokończył cicho.

Mały synek Mariatty, zawstydzony, spuścił wzrok. Nero siedział pomiędzy nim i jego siostrą Gretą, ponieważ w tym miejscu spadało ze stołu najwięcej okruchów.

- Jaka szkoda, że Rafaela i Danielle nie ma z nami - westchnęła Theresa.

- Wszyscy inni otrzymali te same informacje co wy - zapewnił Strażnik Słońca, który towarzyszył im wraz ze Strażnikiem z plemienia Lemurów o imieniu Ram.

- Czy będziemy mogli ich od czasu do czasu spotykać? - zapytała Theresa przestraszona.

- Oczywiście, komunikacja pomiędzy osadami nie jest trudna.

- Czy my mieszkamy w stolicy? - zapytała Tiril.

- Nie. Stolica leży w centrum kraju.

- Ano tak, prawda. Przecież znajdujemy się w części wschodniej, w pobliżu Ciemności - przypomniała sobie Taran. - Ta część osady nazywana jest Wschodnią Rzeką, prawda?

- Tak jest - potwierdził Strażnik Słońca z powagą. Nagle umilkł, ponieważ dał się słyszeć cichuteńki, dzwoniący sygnał. Ram odpiął od swego pasa jakiś czarny przedmiot i przyłożył go sobie do ucha. Najwyraźniej rozmawiał z kimś, kogo oni ani nie widzieli, ani nie słyszeli.

Spoglądali po sobie, wytrzeszczając oczy. Mimo że byli razem i że w tym nieznanym świecie otaczał ich komfort oraz same piękne przedmioty, znowu ogarnął ich głęboki niepokój. Czy rzeczywiście wszystko jest takie wspaniałe, jak Obcy chcą im wmówić? Pamiętali przecież, że i Heinrich Reuss, i mały Jonas wpadli w panikę i chcieli uciekać do starego, bezpiecznego świata, który zresztą już od dawna bezpieczny nie był. I wiedzieli, że muszą walczyć z tym nieustannym lękiem, który niekiedy zaczynał się przeradzać w histerię.

Po każdej chwili spokoju nieuchronnie pojawiał się znowu podstępny lęk przed nieznanym. Czym zajmuje się Strażnik? Nie pomagało to, że siedzieli na wspaniałych białych kanapach i mieli przed sobą tyle pyszności, że w narożnikach stały bukiety pięknych kwiatów, że powietrze w pokoju było świeże i ciepłe. To przecież mogła być pułapka.

Lemur Ram zakończył swoją niezwykłą rozmowę i odłożył dziwny czarny przedmiot. Przez chwilę Strażnicy szeptali coś między sobą, a reszta czekała w niepokoju.

Wreszcie Ram uniósł głowę i popatrzył na nich.

- Otrzymałem wiadomość od moich zleceniodawców. Jestem im potrzebny, a ściślej biorąc, potrzebne im są moje powozy. Pewien rolnik ma problem, którego nie potrafi sam rozwiązać. Mianowicie przed kilkoma dniami zgięło mu nieduże cielę. A tutaj inwentarz jest niesłychanie ważny, ponieważ nie możemy sprowadzić nowych zwierząt. To zbyt trudne. Moi zwierzchnicy życzą sobie, bym wyruszył na poszukiwanie cielęcia. Ktoś mógł porwać zwierzątko, jest ono zresztą takie młode, że długo samo nie da sobie rady.

Wszyscy byli wzruszeni, że ów władczy człowiek okazuje tyle troskliwości bezbronnemu zwierzęciu.

- Powozy znalazły się tutaj ze względu na was - ciągnął Ram. - Miałem was zaprosić na małą wycieczkę...

W głowach ludzi zaświtała pewna myśl. Strażnik Słońca popatrzył na nich i uśmiechnął się.

- Świetny pomysł - skinął głową. Wszyscy wstali.

- A matka? To znaczy krowa... - zapytała Tiril. - Czy ona nie mogłaby znaleźć cielęcia?

- Zwierzęta rozłączyły się z winy kilku bezmyślnych dzieciaków - wyjaśnił Strażnik Słońca. - Dzieci z osady nieprzystosowanych goniły cielę dla zabawy i oddzieliły je od stada, a potem zostawiły własnemu losowi.

Mimo że jego głos brzmiał bezbarwnie, wszyscy domyślali się, co sądzi o mieszkańcach tamtej osady.

- A ja wierzyłam, że wszystko tutaj jest doskonałe - rzekła Taran z odrobiną złośliwości.

Strażnik Słońca uśmiechnął się cierpko.

- To pewnie Cień tak mówił, prawda? Że wszystko będzie jak w raju, wystarczy, że przekroczycie Wrota.

- Ależ, Taran, musisz chyba przyznać, że tu jest naprawdę fantastycznie. Po prostu niewiarygodnie pięknie - rzekła Tiril z wyrzutem w głosie.

- Oczywiście, oczywiście, ale przypominam sobie, że miało być idealnie. Wrota miały przecież oczyścić nas, grzeszne stworzenia.

Strażnik Słońca wolno potrząsnął głową.

- Nic nie będzie doskonałe, dopóki pozostaniecie żywymi ludźmi, Taran. A jeśli chodzi o owo oczyszczenie, to odnosiło się ono jedynie do waszych charakterów. Dzięki temu wszystko tutaj wyda wam się łatwiejsze i prostsze. Stare zmartwienia i niepokoje znikną. Tak to właśnie miało być.

- I chyba rzeczywiście tak jest - przyznała Taran. - Ale przecież nie staliśmy się dzięki temu od razu sympatycznymi aniołami, prawda?

- Chyba rzeczywiście nie - uśmiechnął się Strażnik i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Villemann wrócił do sprawy zaginionego cielęcia:

- Sądzicie więc, że moglibyśmy wziąć udział w poszukiwaniach? Bardzo chętnie.

- Jeśli ktoś chciałby zostać w domu, to oczywiście może.

Ale nikt nie zamierzał zostawać, któż by nie chciał spróbować odnaleźć bezradnego zwierzęcia?

Nagle zapomnieli o niedawnych lękach. Teraz chodziło o ratowanie zagrożonego życia.

- Wspaniale - ucieszył się Strażnik Słońca, a Ram kiwał głową. - W takim razie połączymy przyjemne z pożytecznym: wyruszymy na poszukiwanie zaginionego cielęcia, a jednocześnie wy będziecie mogli obejrzeć swoją nową ojczyznę i poznać ją bliżej. Pojedziemy aż do granicy.

- Której nie wolno przekraczać! - zawołała nieznośna Taran.

- Której wy nie możecie przekraczać - sprostował Strażnik Słońca.

- A zatem jesteśmy więźniami?

- Nie, kraj jest duży, będziecie tutaj bardziej wolni, niż byliście kiedykolwiek przedtem, ale masz rację, stąd drogi powrotnej na zewnątrz nie ma.

Coś w jego głosie sprawiło, że Taran nie do końca mu wierzyła. Bardzo jestem ciekawa tych granic, myślała uparta jak zawsze.

W jakiś czas potem wyruszyli na poszukiwania połączone z oglądaniem nowego kraju. Przybysze spodziewali się, że przy bramie wspaniałego ogrodu zobaczą konie. Ale niczego takiego nie było. Poproszono ich natomiast, by wsiedli do jakichś dość dziwnych wozów. Bardzo pięknych i bardzo wygodnych, ale pozbawionych kół.

Na przedzie usiadł woźnica, natomiast Strażnik Słońca zajął wraz ze wszystkimi miejsce z tyłu.

- Niemal jak w łodzi - zdziwił się Villemann zakłopotany. - Ale przecież stąd daleko jest do Złocistej Rzeki, która płynie przez osadę.

Villemann zdążył już wyjść i rozejrzeć się po okolicy, w czym nikt mu nie przeszkadzał.

W jednym powozie by się nie zmieścili, podstawiono więc dwa, i każdy z nich miał swojego woźnicę. Ram wsiadł do drugiego pojazdu.

Wszystko wokół nich było cudownie piękne, harmonijne i zadbane. Taran niemal zaczynała tęsknić za widokiem jakiejś rozpadającej się ruiny na jednym z zielonych, pełnych kwiatów wzgórz. Za czymś, co zakłóciłoby ten wspaniały porządek.

Nie omieszkała poinformować o tym zebranych, a w jej głosie pobrzmiewała agresja.

Strażnik Słońca uśmiechał się z pobłażaniem.

- Wiesz, Taran, spodziewałem się, że powiesz coś podobnego. Mogę cię jednak pocieszyć, że istnieją tego rodzaju okolice również w naszym państwie, zwłaszcza w starych jego częściach. Ta osada jest stosunkowo nowa.

- W to akurat wierzę - mruknął Villemann, rozglądając się uważnie wokół. - Chciałem powiedzieć, że to wszystko sprawia na mnie wrażenie utopii, jakbyśmy się znaleźli w świecie z odległej przyszłości.

Strażnik Słońca znowu uśmiechnął się tajemniczo.

- A ja bym bardzo chciała zobaczyć stare części kraju - powtarzała Taran z uporem.

- Jeszcze zobaczysz.

Muszę się trochę opanować, myślała Taran. Czy ja naprawdę nigdy nie mogę być zadowolona?

Woźnica, jak go nazywali, ubrany był w niebieską bluzę i spodnie. Upewnił się, czy pasażerowie siedzą wygodnie, po czym zakręcił półkolistym przedmiotem, który miał przed sobą, i ludzie krzyknęli głośno z lęku i zdumienia. Nero szczeknął krótko, zaniepokojony.

Powóz albo łódź, czy jak to nazwać, uniósł się lekko z ziemi i popłynął ponad jej powierzchnią na wysokości mniej więcej łokcia.

Oczy Villemanna zrobiły się wielkie jak spodki.

- Co to jest? - zapytał.

- My to nazywamy powietrzną gondolą - odparł Strażnik Słońca wyraźnie ubawiony ich reakcją. - Mamy również zwyczajne gondole, które pływają po wodzie, poza tym mamy jeszcze pojazdy posuwające się po ziemi, te jednak wykorzystujemy bardzo rzadko. Niszczą one bowiem wiele roślinności i zostawiają po sobie głębokie ślady. Najlepsze są pojazdy latające.

- Czy to właśnie jest jeden z nich? - upewniała się Taran, podczas gdy pojazd zataczał łuk wokół domu jej i Uriela. Również od tej strony domostwo prezentowało się wspaniale.

- Ten powóz należy do nisko latających. Mamy jeszcze inne, które wznoszą się znacznie wyżej i latają dużo szybciej.

- Szybciej? - jęknęła Mariatta, trzymająca się kurczowo oparcia. - Mnie się wydaje, że to już wystarczy.

Dwójka jej dzieci pokrzykiwała radośnie, kiedy przepływali nad ich ogrodem i placem zabaw, który zdążyły odwiedzić przed południem.

Gondola przeleciała nad domami na stoku i teraz znajdowała się nad centrum osady. Ludzie w pięknych ubraniach machali do nich radośnie. Oni odpowiadali tym samym. Niektórzy z podróżnych w dalszym ciągu nie mogli pozbyć się lęku, inni zaczynali się uspokajać.

- Wspaniale - wzdychała Taran, która zdążyła już zaakceptować i szybkość pojazdu, i komfort podróży. - A jak sympatycznie wyglądają tutejsi mieszkańcy!

- Jedna rzecz jest istotnie bardzo miła - rzekła Mariatta w zamyśleniu. - Ci ludzie, których widzieliśmy, nie są specjalnie urodziwi, owszem, zdarzają się i tacy, przeważnie jednak są dość pospolici.

Villemann skinął głową.

- Znajdują się tu reprezentanci wszystkich ras: biali, żółci, czerwoni i czarni.

- Trafna obserwacja - przyznał Strażnik Słońca. - Nie przeprowadzamy żadnej selekcji.

- Co to znaczy? - szepnęła mała Greta.

- To znaczy, że nikogo się nie wybiera. Nie wybiera się na przykład najładniejszych i nie wyrzuca tych mniej udanych - wyjaśnił Villemann.

- Więc ja mogę tu zostać?

Nieśmiałe pytanie dziewczynki wzruszyło go.

- Ależ oczywiście, zwłaszcza tacy jak ty, Greto, mogą tu przebywać. Ludzie o dobrych sercach.

Strażnik Słońca przysłuchiwał się ich rozmowie z lekkim uśmiechem. Kiwał małej przyjaźnie głową. Ona uspokoiła się i mocno trzymała braciszka Jonasa za rękę.

- Jonasa również gospodarze zaprosili - zapewnił ją Villemann. - Zresztą zaprosili nas wszystkich.

Dziewczynka westchnęła z drżeniem, a na jej wargach ukazał się pełen szczęścia uśmiech.

W drugiej gondoli powietrznej widzieli Tiril, Erlinga i Theresę. Wszyscy troje sprawiali wrażenie, że otrząsnęli się już ze zdumienia. Teraz siedzieli spokojnie i pokazywali sobie nawzajem różne ciekawe rzeczy w dole. Nero, wyprostowany, z wytrzeszczonymi oczyma, nie odstępował ani na krok Tiril. Taran była przekonana, że wbił mocno pazury w podłogę gondoli.

- Spójrzcie, główna ulica - pokazywał Uriel. - Znajdują się tam wszelkie sklepy, jakie tylko można sobie wyobrazić. O! Tam sprzedają gotowe ubrania, a tam artykuły spożywcze. Dalej widzę aptekę...

- Apteka to by było coś dla ojca i Dolga. Musimy im o tym jutro opowiedzieć - wtrąciła Taran.

- Cukiernia - zawołał Villemann przejęty. - Wiecie co? Myślę, że osiedlę się w tym kraju.

- I dopiero teraz wpadłeś na ten pomysł? - chichotała Taran zaczepnie.

Spotykali inne pojazdy z pasażerami. Woźnice pozdrawiali się nawzajem. Nowo przybyli przyglądali się wszystkiemu coraz spokojniej. Podejrzliwość powoli ich opuszczała.

- Zdaje mi się, że nie powinniśmy ich nazywać woźnicami - rzekła Taran. - Jak wy o nich mówicie?

- Kierowcy - odparł Strażnik Słońca. - To są kierowcy gondoli.

- Aha, to rzeczywiście lepiej brzmi. Woźnica kojarzy się właściwie z koniem, prawda?

Villemann chciał zapytać, czy mają też konie, ale akurat znaleźli się poza granicami osady i zainteresowały go inne rzeczy. Kierowca przyśpieszył, włosy pasażerów powiewały teraz na wietrze, a oni dyskretnie chwycili się mocniej oparć. Wciąż rozglądali się za zbłąkanym cielęciem.

Lecieli ponad urodzajnymi polami z żółtozłocistym zbożem, nad wspaniałymi, pokrytymi kwieciem wzgórzami i nad liściastymi zagajnikami. W oddali na wysokich zboczach widzieli Srebrzysty Las. A ponieważ nauczyli się już rozróżniać kierunki świata, wiedzieli, że leży na wschodzie.

Tam gdzie ciemności?

Pewnie dlatego kierowcy nie jechali w tamtą stronę, ale we wprost przeciwną. Taran przeniknął dreszcz. Dlaczego te ciemności ją tak przerażają?

- Czy nie moglibyśmy zajechać na Zachodnie Łąki? - Zapytał Uriel. - Do Rafaela i pozostałych.

- Później. Najpierw obejrzymy sobie stolicę.

- Czy mamy na to czas? - zaniepokoiła się Taran. - W stolicy raczej nie znajdziemy cielęcia.

- Masz rację, Taran, przyjaciółko zwierząt. Miasto może poczekać.

Kierowca gondoli zatoczył łuk nad bajecznie piękną doliną i ciemnymi lasami na otaczających ją wzgórzach.

- Tutaj osiedlili się wasi przyjaciele elfy i inne istoty natury - wyjaśnił Strażnik Słońca. - Spotkali tu wielu pobratymców z dawnych czasów.

- To znakomicie - ucieszyła się Taran. - A Madragowie?

- Ach, oni - uśmiechnął się Strażnik Słońca. - Nigdy jeszcze nie widziałem równie szczęśliwych i radosnych istot. Oni mieszkają dalej na południe. Razem ze swoimi krewniakami i przedstawicielami innych ras, na Ziemi już wymarłych. Madragowie nareszcie odnaleźli dom.

Na Ziemi! Villemann otworzył usta, by zapytać, gdzie się właściwie znajdują, ale Strażnik Słońca dał mu nieznaczny znak ręką.

- Wkrótce - uspokoił go.

Czy oni również czytają w myślach? zastanawiał się Villemann lekko spłoszony. Uznał jednak, że bardzo łatwo było się domyślić, o co chciał zapytać.

Krajobraz pod nimi był teraz bardziej zróżnicowany, nie mieli jednak dobrego widoku, gondola bowiem sunęła bardzo nisko nad ziemią.

Uriel, który z pewnością wiedział o świecie więcej niż inni, marszczył brwi. Tutaj nie ma żadnego horyzontu, myślał zdumiony. Znajdujemy się stosunkowo wysoko nad powierzchnią ziemi, a linia horyzontu nie znika tak, jak to się dzieje na pełnym morzu, a nawet przeciwnie, wznosi się coraz wyżej i wyżej, łukowato wygięta.

Niepojęte!

Spojrzał w niebo. Nigdzie żadnych chmur, tylko ten ciepły złocisty blask jak przy pięknym zachodzie słońca w pogodny dzień. Jednak ów blask trwa tutaj i we dnie, i w nocy. Dziś rano Uriel obudził się, kiedy Taran jeszcze spała, i widział, jak okna w kopulastym suficie się otwierają wolno i bezgłośnie. Kiedy kopuła była szczelnie zamknięta, pokój tonął w ciemnościach.

A zatem na dworze wciąż jest jasno?

Będzie to musiał sprawdzić dzisiejszej nocy.

Przelatywali nad kwiatami, jakich nigdy przedtem nie widzieli, nad niewielkimi leśnymi jeziorkami, zabarwionymi na złoto tak jak niebo w górze, mijali niewielkie wioski i grupy domów zbudowane w jakimś starszym chyba stylu niż ich własna osada. Tutaj dachy były czerwone, a domy białe, świetne połączenie kolorów na tle szmaragdowozielonej trawy.

Nigdzie jednak ani widu samotnego cielęcia. Im bliżej dużej osady niezadowolonych, tym częściej spotykali gromadki pasącego się bydła. Krowy chodziły przeważnie spokojne i szczypały trawę. Tylko jedna ryczała żałośnie i rozglądała się nieustannie wokół. Ludziom zrobiło jej się żal. Rozumieli, co musi czuć.

Taran westchnęła.

- Teraz powinniśmy mieć tutaj Móriego albo Dolga. Oni by znaleźli zagubione cielę w jednej chwili. Po prostu pomyśleliby o tym i już.

- No, no - roześmiał się Villemann. - Aż tacy zdolni to oni nie są.

- No może nie, ale czuję się bez nich jakoś niepewnie. My wszyscy jesteśmy tacy beznadziejnie zwyczajni.

- Naprawdę? - zapytał Uriel przeciągle.

- Co masz na myśli? Żadne z nas nie potrafi przecież odnajdywać zagubionych przedmiotów.

Uriel zwrócił głowę ku dziewczynie, która siedziała obok Villemanna.

- Mamy przecież Mariattę - oznajmił spokojnie.

Młoda Finka, wnuczka prawdziwych szamanów z fińskich lasów, patrzyła na niego przestraszona.

9

Strażnik Słońca przyglądał się Mariatcie z zainteresowaniem. Dziewczyna rumieniła się i, zakłopotana, próbowała protestować. Ależ ona niczego takiego nie potrafi. Może ze­chciałaby przynajmniej spróbować, przekonywali ją. Nie, nie, ja przecież nigdy... No, może zresztą kiedyś, jeszcze jako dziecko znalazłam papiery, które mama schowała nie wiadomo gdzie. Znalazłaś je? Tak... Nie... Owszem, rzeczywiście znalazłam, ale nie wiem, czy to był przypadek, czy... coś innego. Spróbuj, Mariatto. Do chóru proszących dołączały się coraz to nowe głosy. Spróbuj, Mariatto. Tu chodzi przecież o bezradne cielątko. Czas nagli.

Strażnik Słońca dał znak kierowcy gondoli, by się zatrzymał. Zobaczyli, że również druga gondola natychmiast zwolniła. Obie wylądowały na trawie w pobliżu osady niezadowolonych i pasażerowie wysiedli. Na polecenie Strażnika Słońca wszyscy znaleźli sobie jakieś miejsca do siedzenia. Nero wyglądał na bardzo uradowanego.

Taran spojrzała ukradkiem na przewodników. Tylko Strażnik Słońca należał do Obcych. Pozostali trzej wyglądali na Lemurów. Można to było poznać po ich wielkich, czarnych niczym węgiel oczach bez białek, po pięknych rysach twarzy, co czyniło ich tak podobnych do Dolga, i po wysokich, zgrabnych sylwetkach.

Obcy, Strażnik Słońca, był jeszcze wyższy. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wyglądał dokładnie tak jak ludzie, to różnił się od nich pod wieloma względami. Te jego oczy, które promieniały łagodnością, bezgraniczną miłością i zrozumieniem, te jego lśniące włosy, układające się niczym hełm wokół pięknej głowy, a zwłaszcza te dziwne, graniaste palce. W jego ruchach wyczuwało się godność, a głos brzmiał delikatnie.

Wszyscy natychmiast podporządkowywali się Obcemu, mimo że przecież nie wiedzieli, ani kim jest, ani skąd przyszedł.

Podczas gdy niezwykli przewodnicy grupy nad czymś z ożywieniem dyskutowali, trzy kobiety o imionach zaczynających się na T: Theresa, jej córka Tiril i wnuczka Taran, przyglądały się ładnej osadzie rozłożonej na zboczach.

- Dobrze wiedzieć, że to miejsce istnieje - powiedziała Theresa. - I że można tutaj zamieszkać, gdyby te wspaniałe nowości wydały nam się zbyt przytłaczające.

- Tak - zgodziła się Tiril. - Myślałam o tym samym. Sądzę, że nigdy nie zdołam się przyzwyczaić do mojego niezwykle pięknego i komfortowego domu. Wszystko w nim jest takie obce.

- My z Urielem też o tym rozmawialiśmy - rzekła Taran. - Oczywiście jest w naszym mieszkaniu mnóstwo niepojętych drobiazgów, którymi można się cieszyć, całość jednak sprawia jakieś zimne i nieprzyjemne wrażenie.

- Właśnie! - wykrzyknęła Theresa. - Te rzeczy są takie bezosobowe.

Mariatta chciała na chwilę zostać sama. Była przekonana, że próba się nie powiedzie, jeśli jednak miała ją podjąć, musiała się skoncentrować w spokoju.

Wszyscy to, oczywiście, znakomicie zrozumieli. Wycofali się i usiedli na trawie z dala od niej. Villemann chętnie by jej towarzyszył. Wiedział jednak, że bardziej będzie przeszkadzał niż pomoże.

Zamyślony zerwał jakiś piękny kwiatek. Unosił w górę płatki i przyglądał się temu niezwykłemu, szalenie kolorowemu dziełu natury.

Gdzie my jesteśmy? pomyślał po raz już chyba tysiączny.

Mariatta siedziała bez ruchu. Nigdy mi się to nie uda, myślała. Czego oni ode mnie żądają? Co innego znać się na starych fińskich czarach, a co innego znaleźć zagubione zwierzątko. Może powinnam spróbować telepatii? Nie, bo jeśli cielę nie żyje, to telepatia nie pomoże, a ja będę myślała, że w ogóle nic nie potrafię.

Tak sądzę.

Wiele razy odetchnęła głęboko i próbowała zapomnieć o tym, co ją otacza. Trudne do wykonania przedsięwzięcie, ponieważ wszystko wokół było takie nowe i egzotyczne.

Podciągnęła w górę kolana, objęła je ramionami i oparła na nich głowę. Siedziała tak, skulona, i próbowała się koncentrować.

Czuła, że jest bardzo zmęczona, nagle jednak uświadomiła sobie, że chyba coś jej się uda. Bardzo tego chciała. Nie ze względu na prestiż, chociaż może i to trochę też, ale przede wszystkim ze względu na małe, samotne zwierzątko.

Cielę żyje. Niejasne początkowo wrażenie stawało się coraz wyraźniejsze i Mariatta zdawała sobie sprawę, że jest na właściwej drodze. Odnajdowała żywą istotę. Wyczuwała jej... Jak by to nazwać? Wibracje? Tak, to chyba najwłaściwsze określenie.

Zachęcona sukcesem, posuwała się dalej. Szło to wolno, ale...

Ciemność. Lęk. Głód.

Brud i odpady. Ból w boku. Samotność... przerażenie.

Poczucie smutku i nieszczęścia. Gdzie jest mama?

Mariatta zdwoiła koncentrację. Teraz najważniejsze jest otoczenie...

Nie mogła się w żaden sposób zorientować, gdzie zwierzę teraz przebywa. Czy to jakaś rozpadlina w skale? Nie... Sufit. Ciasnota. I te wszystkie śmieci. Co to może być? I ciemność?

Nagle zobaczyła samo zwierzątko. Uniosła w górę rozjaśnioną twarz. Tak. Udało się.

Siedzący wraz z innymi na trawie Villemann kontynuował swoje rozważania na temat sytuacji, w jakiej się znaleźli.

Domyślał się, że jest na właściwym tropie. Nie był jednak w stanie ogarnąć całości.

Spojrzał w górę na wciąż złociste niebo.

- Czy wy tu nigdy nie macie deszczu?

- Oczywiście - odparł Ram. - Jeśli jest potrzebny, to go uwalniamy w nocy.

„Uwalniamy go”? Villemann nie miał odwagi pytać o więcej. To wszystko było zbyt dziwne.

Taran zastanawiała się nad innymi sprawami.

- To duże miasto, które mijaliśmy jakiś czas temu, to stolica, prawda? - zapytała Strażnika. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Duże miasto i takie piękne, z wieloma wieżyczkami jak u minaretów, nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieliśmy.

- Słusznie, to rzeczywiście nasza stolica. Przeważnie mieszkają z niej Lemurowie. Dzisiaj już się tam nie wybierzemy, bo na zwiedzanie miasta potrzeba co najmniej dnia. A, jak sama powiedziałaś, musimy najpierw odnaleźć cielę.

- Oczywiście, to jasne - zgodziła się Taran. - Ale w samym środku miasta wznosi się nieprawdopodobnie wysoka wieża. Pojęcia nie mam, do czego mogłaby służyć.

- Ja też nie - przyznał Uriel.

- I gdzie ona się właściwie kończy? - pytała dalej Taran podejrzliwie. - Nie widzieliśmy jej iglicy.

Strażnik Słońca wciągał powietrze. Długo i głęboko.

- Wkrótce nadejdzie czas i dowiecie się całej prawdy o tym, dokąd przybyliście. Przyjmowaliśmy tutaj już wielu ludzi i większość z nich dostawała ataków histerii, ponieważ nie rozumieli, gdzie są. Muszę wam powiedzieć komplement. Wy odbieracie to wszystko z niezwykłym spokojem.

Villemann uśmiechnął się radośnie. Uwielbiał pochwały.

Strażnik Słońca mówił dalej:

- Jesteście już sami blisko odkrycia prawdy. Nie potrwa długo i sformułujecie właściwe wnioski. Posługujecie się zresztą tym wyjątkowym wynalazkiem od Madragów. Owymi aparacikami, które sprawiają, że człowiek rozumie wszystkie języki i może rozmawiać z każdym, jeśli tylko obie strony posiadają urządzenie. To naprawdę cudowny wynalazek. I cieszymy się, że superinteligentni Madragowie są z nami, to naprawdę wielka pomoc.

- Świetnie - Theresa uśmiechnęła się łagodnie. - Madragowie to naprawdę fantastyczne istoty.

- My też tak uważamy.

- I pomyśleć, że w naszym starym świecie byliby traktowani jak niezdarni idioci, a może jeszcze gorzej. Nie mogliby pokazywać się wśród ludzi, żeby jacyś przesądni durnie, dużo od nich głupsi, nie zrobili im krzywdy.

- Niestety, to prawda, ale oto nadchodzi Mariatta. Posłuchajmy, czego zdołała się dowiedzieć.

Serce Villemanna tłukło się mocno w piersi. Miał nadzieję, że nikt nie będzie pogardzał Mariattą, jeśli jej próby się nie powiodły.

Ona zaś uśmiechała się nieśmiało.

- Nie do końca to wszystko rozumiem, ale udało mi się przywołać obraz...

- Tak?

- Miałam rację. Musimy się śpieszyć. Ten mały biedak długo już nie pożyje. Znajduje się w prawdziwej potrzebie. Myślę... myślę, że został schwytany i ukryty.

- Schwytany i ukryty? - powtórzył Ram. - Ale przecież w tym kraju nikt nie kradnie...

Spojrzał w stronę osady niezadowolonych.

- Z wyjątkiem może tego miejsca.

- Właśnie! - zawołał Mariatta. - Ja też tak myślę. Cielątko leży ukryte w jakiejś ciemnej komórce i jest mu tam bardzo niedobrze.

- Zaprowadź nas do niego - poprosił Strażnik Słońca z goryczą i wsiadł do gondoli. Wszyscy poszli za jego przykładem i wkrótce pojazd znalazł się nad osadą.

- Nie jestem pewna, gdzie ta komórka się znajduje - powiedziała Mariatta. - Może Nero mógłby mi pomóc?

- Znakomicie - rzekł Strażnik Słońca.

Gondole leciały tak blisko siebie, że Nero słyszał, co mówią. Miał bardzo dumną, wyrażającą zadowolenie z siebie minę. Kolejne zadanie!

Wylądowali na rynku i wysiedli.

- Jak tu pięknie! - zachwycała się Theresa. - Prawie tak jak w domu.

- Przeprowadzamy się tutaj - mruknęła Taran.

- Postanowione - odparła Tiril cicho.

Mieli przed sobą miasteczko o prawdziwych ulicach, w którym bochenek chleba na szyldzie oznajmiał, gdzie znajduje się piekarnia, a wymalowany pięknie but informował o warsztacie szewskim. Chodniki zostały wyłożone kamieniami, a pod ścianami domów rosły kwiaty. Na dziedzińcach kobiety rozwieszały pranie. Teraz niektóre sztuki spadały na ziemię, ponieważ kobiety z zaciekawieniem przyglądały się przybyszom.

Nic nie wskazywało na to, że Ram jest szczególnie popularny wśród mieszkańców miasteczka. Na jego widok kobiety odwracały wzrok. Nero biegał po chodniku z nosem przy ziemi, by odnaleźć trop.

- No, Mariatto, jak tam? - zapytał Strażnik Słońca.

Dziewczyna przystanęła i zaczęła się rozglądać. Nieco dalej na ulicy bawiły się dzieci.

- Chyba straciłam ślad - rzekła spłoszona.

Ram podjął decyzję.

- Trzeba porozmawiać z Rozalindą. To jedyna rozsądna osoba w tej osadzie.

Zastukali do drzwi małego domku przy rynku. Czyjś zachrypnięty głos zawołał: „Proszę!”

Wszyscy nie mogli wejść do małego wnętrza, poszły więc z Ramem tylko kobiety. Strażnik Słońca, Villemann, Uriel i inni mężczyźni zostali na zewnątrz i pilnowali Nera, który wciąż próbował odnaleźć trop.

Ram otworzył drzwi, a wtedy panie cofnęły się gwałtownie, bo powietrze wewnątrz było aż gęste od tytoniowego dymu i innych zapachów. W małym saloniku siedziały przy stole cztery kobiety. Przesłaniały je kłęby dymu tak gęste, jakby strzelano tutaj z armat.

- Och, czyż to sam główny pasterz Ram przyszedł do nas w odwiedziny? - zawołała wesoło jedna z obecnych, z pewnością Rozalindą, gospodyni tego domu, starając się jednocześnie ukryć grube cygaro. - Wchodźcie, wchodźcie, siedzimy tu sobie i plotkujemy.

- Nie plotkujemy - mruknęła inna z pań. - Dyskutujemy!

Sąsiadki Rozalindy taksowały Theresę od stóp do głów. Nie przypuszczały, że nowi przybysze rozumieją każde wypowiadane przez nie słowo.

- Nowi, jak widzę - stwierdziła jedna z nich. - Czy nikt nie powiedział tej damulce, że jest za stara na taki strój?

Theresa, która ze względu na swój wiek otrzymała bluzę o dłuższych rękawach oraz dłuższą spódnicę, poczerwieniała.

Jedna z kobiet nie okazywała żadnego zainteresowania temu, co się dzieje.

- Czy nikt nie słyszy, co ja mówię? - powtarzała raz po raz. - Mówię, że złamałam paznokieć. Co mam teraz zrobić? Rozalindo, nie masz jakichś nożyczek?

Ram zwrócił się do gospodyni:

- Mogłabyś wyjść z nami na chwilę?

- Zwariowałeś? Moje zdrowie nie znosi powietrza - roześmiała się, ale wstała nie zwlekając. Ledwo zdążyła zamknąć drzwi, dwie z siedzących przy stole kobiet pochyliły do siebie głowy i zaczęły coś z ożywieniem szeptać. „Czy widziałaś...?” Trzecia zajmowała się swoim złamanym paznokciem.

Po drugiej stronie ulicy dwaj sąsiedzi kłócili się, stojąc każdy po swojej stronie płotu. Najpierw wymyślali sobie głośno, potem zaczęli rzucać w siebie kawałkami drewna, w końcu w ruch poszły ogrodowe krzesełka.

- Czego sobie życzycie? - zapytała Rozalindą przymilnie. Była to dama o pełnych kształtach, w nieokreślonym wieku jak wszyscy ludzie, których dotychczas spotykali. Zaniedbana i brudna, ale nie pozbawiona pewnego stylu.

Ram wytłumaczył jej, z czym przychodzą, i zapytał, czy nie widziała albo nie słyszała gdzieś w pobliżu cielęcia. Rozalinda otworzyła drzwi i głośno powtórzyła jego pytanie swoim gościom.

Po krótkiej wymianie zdań usłyszeli w odpowiedzi:

- Niech on sobie sam pilnuje swoich krów! Nas nie obchodzą sprawy chłopów!

Ram pospiesznie chwycił za rękę Taran, która sprawiała wrażenie, że zaraz wpadnie do domu i nawymyśla kobietom.

Rozalinda powiedziała, że rzeczywiście przed kilkoma dniami słyszała w pobliżu jakieś zwierzę, a później w nocy przerażone pobekiwania. W końcu jednak wszystko ucichło.

- Skąd mogły pochodzić te dźwięki? - dopytywał się Ram.

Popatrzyła na niego czułym wzrokiem.

- Uważam, że to niezwykłe, iż sam najwyższy pasterz wszystkich zwierząt przychodzi tutaj, żeby szukać nieszczęsnego cielęcia.

Nie, nie umiała powiedzieć, skąd pochodziło beczenie. Poradziła im natomiast, żeby przepytali tych przeklętych smarkaczy z ulicy Małej. To strasznie rozpuszczone bachory. Podziękowali jej, a ona pospieszyła do mieszkania. „Zanim zamarznę na śmierć”, burknęła. Tiril nie pojmowała, że ktoś może marznąć w tym łagodnym powietrzu.

Odszukali pozostałą na dworze grupę i wszyscy razem poszli na ulicę Małą. Nero tropił nieustannie i z wielkim zapałem. Taran nie wierzyła, że coś znajdzie, ale nie przeszkadzała mu.

Rodzice dzieci byli głęboko poruszeni tym, że ktoś tak wysoko postawiony oskarża ich pociechy o niecne czyny. Rzeczywiście przed kilkoma dniami dzieci przyprowadziły tu jakiegoś cielaka, ale przecież trzeba im pozwolić na trochę zabawy. Gdzie się teraz cielę podziewa, to chyba mogłyby powiedzieć same dzieci. Bawiły się z nim gdzieś tu niedaleko, karmiły je, dawały mu trawę i kawałki chleba, cielę jednak nie chciało jeść, więc cóż biedactwa miały robić? Zostawiły je w końcu własnemu losowi. Najlepiej by dla niego było, gdyby zdechło.

Strażnik Słońca i Ram nakrzyczeli na rodziców i tamci wyraźnie spokornieli.

- Gdzie jest zwierzę? - dopytywali się Strażnicy nieoczekiwanie ostrymi głosami.

Rodzice niestety tego nie wiedzieli. Wyglądało jednak, że Nero natrafił w końcu na jakiś trop. Ciągnął Uriela w stronę ogrodu, gdzie znajdowały się jakieś szopy i komórki.

Znaleźli cielaka dokładnie w takim miejscu jak to, które opisała Mariatta. W niedużej szopie pełnej starych gratów. Zwierzę było wychudzone i tak przerażone, że musieli do niego długo przyjaźnie przemawiać, zanim mogli je zabrać. Było maleńkie i Uriel niósł je na rękach. Z troską oglądał sterczące żebra i zmierzwioną sierść. Poszli razem z cielęciem na rynek i tam wsiedli do swoich gondoli.

Trzy kobiety o imionach zaczynających się na T spoglądały po sobie i kiwały głowami. Dobrze jest nam w naszych nowych domach, zdawały się mówić ich spojrzenia, a o to, żeby były przytulne, zatroszczymy się same.

Szukający pamiętali, w którym miejscu widzieli stado bydła. Gondole wzięły kurs w tamtą stronę i po niedługim czasie wylądowały w pobliżu pasących się zwierząt. Uriel i Ram zanieśli cielątko do matki, a wszyscy ze wzruszeniem oglądali scenę powitania. Cielę było zbyt słabe, by utrzymać się na nogach, więc obaj mężczyźni podpierali je, gdy spożywało swój pierwszy od trzech dni posiłek.

Ludzie na długo mieli zapamiętać wielkie, zdumione i przerażone oczy cielaka, kiedy odkryli go w zagraconej komórce.

Ram poprosił młodego chłopaka z najbliższej zagrody, by doglądał matki i cielęcia przez kilka dni, dopóki malec nie wydobrzeje. Potem Strażnik Słońca zarządził kurs w kierunku stolicy. Wylądowali na wzgórzach ponad miastem i wysiedli.

- Teraz już naprawdę zasłużyliście sobie na to, by dowiedzieć się, gdzie rzucił was los - powiedział ów Obcy, o którego pochodzeniu ani Cień, ani Lemurowie nic nie wiedzieli. - Mam jednak wrażenie, że przynajmniej Villemann zdążył już odkryć prawdę.

- Nie do końca - odparł młody człowiek. - Chociaż sądzę, że posuwam się we właściwym kierunku.

- Jestem tego pewien.

Taran słuchała, co mówią, a jednocześnie pochłaniały ją własne myśli. W tym kraju nigdy nie wieje wiatr, stwierdziła. Nigdy nie poczułam nawet najlżejszego powiewu. Zawsze jest tak jak trzeba, ani nie za chłodno, ani nie za ciepło.

Strażnik Słońca oznajmił:

- Muszę zacząć od wyjaśnienia sprawy tej wysokiej wieży, która zdaniem Taran nie ma końca. Rzeczywiście Taran była bliska prawdy. Wieża jest nieprawdopodobnie wysoka. Jak wiecie, w naszym świecie nie ma słońca. Wiecie jednak również, że my, Obcy, pewnego razu otrzymaliśmy wielki dar...

- Tak, tak - wtrącił Villemann. - Dostaliście płomień będący częścią Wielkiego Światła, tego, który posiada największą władzę nad wszystkim. Światła Miłości.

- Słusznie, Villemann. Rzeczywiście otrzymaliśmy ogromnie dużo tej płonącej miłości, owego łagodnego światła ze skraju wieczności. Podzieliliśmy je na wiele świętych słońc. W swoim czasie Lemurowie otrzymali jedno z nich. O tym wiecie. Było to owo Święte Słońce, z którym zawarliście znajomość na dobre i na złe. Złe reprezentował w tym wypadku zakon Świętego Słońca. Wielka część świętego światła, które otrzymaliśmy, została przeniesiona tutaj, tu bowiem okazało się ono bardzo potrzebne.

Teraz nareszcie cała prawda dotarła do Villemanna. Patrzył z niedowierzaniem na Strażnika Słońca, odpowiadającego uśmiechem na jego zdziwione spojrzenie.

- Widzę, że rozwiązałeś zagadkę, Villemannie. Tak jest, rzeczywiście tak jest, ale czy pojąłeś również tajemnicę wysokiej wieży?

Villemann z ożywieniem kiwał głową.

- Chyba tak. Ponieważ nie macie słońca krążącego po niebie i dającego światło oraz ciepło, to pozatykaliście święte płonące blaskiem kule na szczytach owych... minaretów.

- Otóż to! Z tą tylko różnicą, że mają one niewiele wspólnego z minaretami. Musieliśmy jednak umieścić kule tak wysoko, by mogły rozjaśnić świat ciemności możliwie jak najbardziej. Na najwyższej wieży znajduje się największa kula.

- Zaczekajcie, zaczekajcie! - wykrzyknęła Taran cierpliwie. - Villemann twierdzi, że pojął prawdę. My natomiast nie. Możemy się jedynie domyślać, że znajdujemy się na jakiejś ciemnej planecie lub innym pogrążonym w mroku ciele niebieskim.

- Nie, nie - zaprotestował Villemann. - Czy nie pamiętasz, jak ktoś powiedział: jesteście bliżej Ziemi, niż wam się wydaje? Myślę, iż rzeczywiście nie można znajdować się bliżej.

Taran wytrzeszczała oczy.

- Chcesz powiedzieć, że... Nie, nie mogę w to uwierzyć!

- Ale to prawda, Taran - rzekł Strażnik Słońca łagodnie. - Posunęliście się w swojej wiedzy bardzo daleko. Ludzkość odkryje to wszystko dopiero w przyszłości. Zwłaszcza fizycy będą tu mieli dużo do powiedzenia. Powinnaś jednak zrozumieć, że wiele dużych i małych ciał niebieskich zostało zbudowanych mniej więcej w ten sam sposób...

Wszyscy starali się nadrabiać minami, ale nie było to łatwe. Zostali przytłoczeni takim mnóstwem niepojętych informacji...

- Nie, nie będę was już więcej dręczył - oświadczył Strażnik Słońca. - Czy wystarczy, jeśli powiem, że wiele ciał niebieskich zostało zbudowanych wokół pustej przestrzeni? To wielkie uproszczenie, rzecz jasna, może nawet zbyt wielkie, jeśli jednak zastanowicie się nad tym, że Ziemia również została ukształtowała według tej samej zasady, to z pewnością zrozumiecie prawdę.

I rzeczywiście. Nareszcie zaczynało do nich docierać, co się stało. Podróż w dół. Kraj pozbawiony słońca. Kraj, w którym nigdy nie wieje wiatr. Linia horyzontu...

- Podziemne korytarze nigdy nie wiodły w górę - stwierdziła Mariatta.

- Czasami tylko tak się wydawało. Przeważnie jednak szliśmy po równym terenie.

- Znajdujemy się w centralnym punkcie Ziemi - szepnął Erling.

- Otóż to - przyznał Strażnik Słońca z łagodnym uśmiechem.

10

W milczeniu, jakie zaległo po tych słowach, ludzie wyczuwali ową wielką, totalną ciszę, jaka zawsze panowała w ich nowym świecie.

- Oko cyklonu - szepnął Uriel.

Wszyscy popatrzyli na niego, wciąż nie mogąc wykrztusić słowa po szokujących informacjach Strażnika Słońca.

Uriel próbował wytłumaczyć, co ma na myśli.

- Mówi się, że w samym centrum każdej wielkiej burzy, w środku szalejącego sztormu, znajduje się miejsce absolutnej ciszy. Nazywa się je okiem burzy lub okiem cyklonu. I myślę, że chyba właśnie coś takiego... że znajdujemy się w czymś podobnym, prawda?

Włączyła się Theresa:

- Chodzi ci o to zamieszanie wokół? O wichury, deszcze i niepogodę, a także o nieustanne walki prowadzone przez ludzi, prawda? I że my znajdujemy się teraz w całkowicie wyciszonym centrum?

- A czyż tak nie jest? - zapytał Villemann.

Wszyscy kiwali głowami na znak, że się zgadzają.

- No, Urielu, bardzo niegłupia definicja - rzekł Strażnik Słońca. - W każdym razie do naszej krainy słońca się to odnosi.

Na zewnątrz, pomyślała Taran zdjęta dreszczem. Na zewnątrz poza tą osadą i jej najbliższą okolicą znajdują się tylko ciemności.

Przez chwilę w całkowitym milczeniu zastanawiali się nad tym, co zostało powiedziane, a potem posypały się pytania.

Zadawano je Strażnikowi Słońca bardzo długo, on próbował odpowiadać najlepiej, jak potrafił.

- Tak, Erlingu, istnieje wiele Wrót i prowadzi do nich wiele dróg, ale nie wszystkie wiodą do Królestwa Światła.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Pusta przestrzeń we wnętrzu Ziemi ma średnicę długości tysięcy mil.

Słuchający go ludzie wychowali się i żyli w XVIII wieku, dlatego Strażnik musiał czynić wiele dygresji i wyjaśniać im mnóstwo spraw, jak choćby to, jaką długość ma mila. Zabrało to sporo czasu, a i tak trudno im było pojąć, jaka to naprawdę droga wiedzie z powierzchni Ziemi do Królestwa Światła. W ogóle trudno było to wytłumaczyć, ponieważ wnętrze Ziemi to nie gładka równina, znajdują się w nim masywy górskie znacznie wyższe od wszystkiego, co poznali na powierzchni.

Kiedy wyjaśniono już najważniejsze wątpliwości, Strażnik Słońca podjął opowiadanie:

- Ale święte słońca nie oświetlają aż tak ogromnej przestrzeni liczącej sobie tysiące mil, nie są w stanie rozjaśnić całego tego wewnętrznego świata. Dlatego byliśmy zmuszeni do ograniczenia naszego królestwa.

- I dlatego wciąż mówicie o ciemnościach? - szepnęła Taran.

- Tak. Niedługo zrobimy wycieczkę do granic naszego królestwa, więc sami zobaczycie. Moi przodkowie wykonali tutaj nieprawdopodobną pracę. Wznieśli coś w rodzaju kopuły, której właściwie nie można zobaczyć, ale która mimo to istnieje. Wszystko po to, by zatrzymać światło w jej obrębie.

- To musi być ogromna kopuła - rzekła Theresa w zamyśleniu.

- Rzeczywiście, bardzo wielka. Nasze królestwo obejmuje setki tysięcy kilometrów kwadratowych. Powiedzmy mniej więcej tyle, ile... no, ile wynosi powierzchnia Islandii

- Niezły kawałek - przyznał Villemann spokojnie.

- Rzeczywiście, sporo - westchnęła Tiril.

- Macie rację - potwierdził Strażnik Słońca. - Sporo, ale i tak nasze królestwo zajmuje jedynie niewielki fragment wnętrza Ziemi.

Taran milczała. W tym jest coś więcej, myślała. Sens, zagadka, tajemnica, jedno wielkie dlaczego.

Villemann zastanawiał się marszcząc czoło.

- Nasza powierzchnia Ziemi, to znaczy powierzchnia po tamtej stronie, zewnętrzna, zawiera w sobie..., no, jest w tym jakaś konsekwencja. Wiedzie... Uff, jak mam to wyrazić? Otacza ona całą Ziemię, jeśli nie brzmi to zbyt głupio...

- Rozumiemy.

- Dziękuję. Natomiast ta, nazwijmy to tak, powierzchnia wewnętrzna ma kształt muszli. W takim razie nad nami musi się wznosić coś w rodzaju sufitu.

- Słusznie. Znajduje się on jednak tak wysoko, że nie ma żadnego znaczenia - uspokoił go Strażnik Słońca.

- Czy tam wysoko... ktoś mieszka?

- Nie. To są niedostępne masywy górskie.

Mimo woli Taran spojrzała w górę.

- Mam nadzieję, że żadna skała nie spadnie nam na głowy - szepnęła.

- Nie ma obawy, siła odśrodkowa tutaj również działa i nic nie zmieni miejsca. A poza tym jest przecież ów dach... Kopuła.

Uriel spoglądał zamyślony na zlocistożółte niebo.

- Ale światło może z pewnością rzucać blask na góry?

- Nieznaczne. Odległości są zbyt wielkie i, jak powiedziałem, zamknęliśmy nasze święte słońce we wnętrzu kopuły.

- Aha. Tak, rozumiem, że umieściliście mniejsze słońca w każdej osadzie na terenie całego kraju - rzekł Uriel. - Natomiast główne słońce zostało ulokowane na najwyższej wieży.

- Otóż to właśnie. Znajduje się ono niezmiernie wysoko i obejmuje swym zasięgiem cały kraj.

- Ale jakaś część światła musi się chyba przedzierać przez mury - wtrąciła Taran, która nie mogła zapomnieć o ciemnościach. - Czy może poza murami jest zupełnie ciemno?

- Nie, nie tak zupełnie, w każdym razie nie w pobliżu murów. Tam panuje szary mrok.

- I ludzie tam mieszkają? A może... jakieś inne istoty, wyrzucone z naszego świata do wiecznego mroku?

Strażnik Słońca wahał się przez chwilę, lekko uśmiechnięty.

- Chyba nigdy nie przywyknę do twojego sposobu wyrażania się, Taran, ale tak, rzeczywiście mieszkają tam inne plemiona.

- Dlaczego nie pozwolicie im przenieść się do światła?

- Już to mówiłem. Wiele dróg prowadzi tutaj z powierzchni Ziemi, ale nie wszystkie wiodą do Królestwa Światła. Ta droga, którą my przybyliśmy, była tak stara, że musieliśmy się przedzierać przez Królestwo Ciemności, wy również. Plemiona, które mieszkają tam od dawna, rozwinęły w sobie... konieczne zdolności.

Wszyscy pamiętali spotkanie z tym jakimś dziwnym stworzeniem w głębi ciemnego lasu.

Urodziwa, trochę surowa twarz Strażnika Słońca spoważniała. Zastanawiał się nad czymś i wyglądało, jakby zapomniał o swoich podopiecznych. Po chwili otrząsnął się i powiedział:

- W takim razie pojedźmy do granicy, sami zobaczycie mur.

Ponownie więc znaleźli się w tych niezwykłych powozach, które młodzi mężczyźni i dzieci zdążyli już polubić. Villemann i Uriel ostrożnie wypytywali, czy prywatne osoby mogą posiadać coś takiego, i dowiedzieli się, że oczywiście, jest to możliwe, ale że trzeba się wiele nauczyć, żeby móc się z nimi obchodzić.

To zrozumiałe, obaj młodzi ludzie patrzyli na siebie rozradowani. W tajemnicy studiowali uważnie wszystko co robił kierowca, oglądali wszelkie niepojęte instrumenty i przyciski.

Łagodnie ruszyli z miejsca i znowu lecieli nad pięknymi dolinami oraz niezwykle urodziwymi kotlinami. Kiedy z daleka oglądali dość duże miasto, Strażnik Słońca wyjaśnił:

- To jest miasto Lemurów. Jak wiecie, był taki czas, kiedy przybyło tutaj bardzo wielu Lemurów. Większość ich potomków mieszka teraz w stolicy, część jednak żyje tutaj.

- Ojej, od czasu kiedyśmy przybyli do Królestwa Światła, nie widziałam Cienia - poskarżyła się Taran. - Bardzo mi go brakuje.

- Cień też mieszka tutaj, właśnie w tym mieście - wyjaśnił Strażnik Słońca bardzo spokojnie. - Odwiedzi was, kiedy nadejdzie odpowiednia pora.

- Tak, on pewnie potrzebuje sporo czasu, żeby się tutaj zaaklimatyzować - zaśmiała się Taran. - I pewnie bardzo się cieszy, skoro nareszcie dotarł do celu.

- Z pewnością - zgodził się Strażnik Słońca.

Nie chciał mówić swoim podopiecznym, że Cień przeżywa głęboką depresję i potrzebuje szczególnych zabiegów, by odzyskać równowagę. Cień wiedział mianowicie, że Dolg i Móri zostali po tamtej stronie Wrót, i tęsknił za Dolgiem, którego kochał jak syna. Cierpiał bardziej, niż można to sobie wyobrazić. Uważał, że to z jego winy tamci dwaj zostali zatrzymani, i to w chwili, na którą wszyscy czekali od tak wielu lat.

Strażnik Słońca otrząsnął się z ponurych myśli.

Kierowca prowadził powóz ponad jedną z najstarszych części królestwa i Taran mogła zobaczyć budowle o rozległych dachach z wysokimi wieżami, połączone ze sobą mostami wznoszącymi się łukowato w powietrzu. Pomiędzy poszczególnymi budowlami widać było wymarłe, na wpół zarośnięte ścieżki i wąskie uliczki osady.

- Tutaj mogłabym się osiedlić - oznajmiła.

- Nie jestem tego taki pewien - odparł Strażnik Słońca.

- Czy nikt tam nie mieszka?

- Owszem, ale to stara, zupełnie ci nieznana rasa, tak samo nieznana jak niegdyś byli Madragowie, Silinowie i Lemurowie. Oni w ogóle nie potrafią mówić, nie mają organu mowy, wydają z siebie jedynie ostre syknięcia. Byli jednak tutaj przed nami i dlatego mimo wszystko mogli pozostać. Niektórzy z nich są bardzo, bardzo starzy.

Gondola powietrzna ponownie zawróciła, opuszczali teraz okolice z pięknymi starymi budowlami.

Kiedy powóz brał kurs na wschód, wszyscy pomyśleli to samo... W całym tym niezwykłym królestwie widzi się tylko dorosłych mężczyzn i dorosłe kobiety. Można również spotkać dzieci. Nie ma jednak zupełnie ludzi starych.

Theresa i Erling poczuli się troszkę niepewnie. Czy będą jedynymi osobami w starszym wieku? A poza tym, co się dzieje ze starymi? Czy są eliminowani, czy może umieszcza się ich w tych starych wsiach z na wpół zrujnowanymi domami, które by znakomicie pasowały do Prowansji albo Toskanii?

Theresa poszukała dłoni Erlinga i mocno ją ścisnęła. Połączył ich niepokój.

Strażnik Słońca kazał zatrzymać gondolę na wysokim wzniesieniu. Stąd rozciągał się piękny widok na ogromne połacie kraju.

- Tam jest nasza osada, prawda? - pokazywał ręką Villemann. - Wschodnia Łąka.

- Zgadza się. Przejdźmy jednak na drugą stronę wzniesienia.

Stamtąd mieli nowy widok, długo stali i przyglądali mu się w milczeniu. Na prawo od nich znajdował się Srebrzysty Las. Był dużo bardziej rozległy, niż przypuszczali, rozciągał się daleko ku jakiemuś dziwnemu... jakby to nazwać? Ogrodzenie? Płot?

W powietrzu coś się mieniło, jakieś refleksy. W dole, bliżej lasu, zdawały się bardziej intensywne, sprawiały wrażenie połyskliwego muru lub ściany, jeśli można się tak wyrazić o czymś mieniącym się i przezroczystym. Im bliżej ziemi, tym ów dziwny twór zdawał się być gęstszy.

Strażnik Słońca wyjaśnił:

- Byliśmy zmuszeni wzmocnić mur, ponieważ w dawnych czasach często zdarzały się próby sforsowania go.

Villemann uniósł wzrok. Dostrzegał owo ledwo widoczne ogrodzenie bardzo daleko, aż do miejsca, w którym rozpływało się w złocistym świetle.

- Czy tutaj nie ma żadnych chmur? - zapytał nagle.

- Oczywiście. Skoro mamy rzeki i jeziora, to chmury są czymś naturalnym. Przesuwamy je jednak przy pomocy specjalnych turbin do miejsca, gdzie możemy mieć z nich pożytek.

„Jak to?”, chciał zapytać Villemann, lecz jego mózg nie był w stanie przyjąć już więcej nowych wiadomości. Skinął więc tylko głową.

Taran, wciąż zajęta kwestią ciemności poza murem, usiłowała przeniknąć go wzrokiem.

- Po tamtej stronie panuje półmrok - stwierdziła wreszcie. - Wygląda na to, że rzeczywiście udało wam się zamkną światło pod kopułą, mimo że mur jest przezroczysty.

- Tak jest - potwierdził Strażnik Słońca, ów bardzo wysoki, przystojny mężczyzna z dziwnej, całkowicie im obcej rasy. - Mur jest tylko z pozoru przezroczysty. Światło się przez niego nie przedostaje, a jeśli już, to w bardzo niewielkim stopniu. Musimy je oszczędzać dla siebie. Tak, Taran, ja wiem, o czym ty myślisz. Wszystko, co mówię, brzmi bardzo nieprzyjemnie, ale uwierz mi, to było jedyne rozwiązanie. Oni zaś, tamci, którzy mieszkają po drugiej stronie, mają ogniska i pochodnie, mogą sobie nimi świecić.

Taran nie skomentowała jego słów.

- Tam na zewnątrz znajduje się jakieś rozległe zbocze, prawda? I coś bardzo ponurego w tle.

- Tak. Najpierw, tuż za murem, rozciąga się równina, porośnięta srebrzystymi drzewami, takimi jak te tutaj. Rosły one zarówno po wewnętrznej, jak i po zewnętrznej stronie, kiedy nasi przodkowie wznosili mur. Więcej po zewnętrznej. My zatrzymaliśmy tylko ten mały lasek tutaj na prawo. Dalej wznosi się owo, jak mówisz, zbocze. Ciągnie się ono aż do rozległego płaskowyżu. Zresztą niezbyt wysokiego. Wszędzie tam jest sporo wystających skal i niewielkich płaskich wzniesień, a... dalej, jeśli spojrzycie w lewo, widać łańcuch bardzo wysokich i stromych gór z czerwonawego kamienia. Widzicie to?

- Niewyraźnie - odparł Villemann. - Sprawiają wrażenie potwornie stromych.

- Tak, w istocie zamykają one ogromną część świata w głębi Ziemi. Oprócz tego, zarówno na prawo, jak i na lewo, a także na wprost przed nami znajdują się czarne góry.

- Oj, to ciemne, co widać w oddali, to są góry? - zapytała Taran.

- Owszem, ale nikt, pod żadnym pozorem, nie powinien się tam wyprawiać.

Nie byliby rodziną czarnoksiężnika, gdyby na to ostrzeżenie nie wykrzyknęli natychmiast zgodnym chórem:

- Dlaczego?

Strażnik Słońca uśmiechnął się z wyższością i odwrócił się do nich plecami.

- Te góry mają bardzo złą opinię. Zresztą to nieważne bo wy i tak nie będziecie mogli opuścić Królestwa Światła. Nie zdołacie wyjść na zewnątrz, a poza tym co byście tam robili? Chodźcie, wracamy do domu.

W drodze do powietrznych gondoli, gdy większość szła w milczeniu, Tiril zapytała nagle:

- A te święte kamienie, które Dolg miał ze sobą... Co się z nimi stało?

Strażnik przystanął i popatrzył na nią z pełnym życzliwości uśmiechem.

- One zostaną umieszczone w wielkiej świątyni w stolicy. Trzeba jednak zaczekać, aż Dolg i Móri dołączą do nas. To przecież oni przynieśli kamienie.

- Tak - rzekła Tiril z rozjaśnioną twarzą. - Oni przybędą tu jutro, prawda?

Chwila ciszy. Jakby Strażnik się wahał.

- Oczywiście, przybędą jutro - potwierdził z udaną swobodą.

Reszta podróżnych dogoniła ich. Dzieci już zdążyły ulokować się w gondolach. Uriel spytał zaciekawiony:

- Byliśmy już na wschodzie i na zachodzie, na południu i w centrum kraju. A jak wygląda północ?

- Tam się nie wybieramy.

I znowu owo zwykłe, zadawane chórem pytanie:

- Dlaczego?

Strażnik Słońca zwlekał z odpowiedzią.

- Zaczekaj, nie musisz jeszcze nic mówić - odezwała się Taran. - To jest wasze terytorium, prawda? Ziemia Obcych.

Strażnik Słońca westchnął i uśmiechnął się niepewnie.

- Właściwie to nie wiem, czy dobrze się czuję z takimi dociekliwymi ludźmi jaki wy. Czy nie mamy prawa zachować żadnej tajemnicy? Oczywiście, Taran, masz rację. Nasza część kraju znajduje się na północy i to jest strefa zamknięta. Nigdy nie próbujcie się tam dostać!

Taran spoważniała.

- Nie będziemy. Obiecujemy, że powstrzymamy swoją ciekawość, przynajmniej na razie.

Reszta bąkała coś na znak, że myśli podobnie.

- Tak, wierzę wam - rzekł Strażnik Słońca z uśmiechem. - Ale czas wracać do domu. Dzień minął. Czy nie jesteście głodni?

- Jesteśmy. To był bardzo długi dzień! - zawołała Mariatta.

- Dłuższy niż sądzisz - stwierdził Strażnik patrząc na nią z powagą. - Czy pamiętacie, jak powiedziałem, że teraz przekroczyliście granicę czasu?

- Pamiętamy - potwierdził Uriel.

- To nie było całkiem ścisłe wyrażenie, to...

- Zaczekaj, ja wiem - wtrącił Villemann pośpiesznie. - Ziemia obraca się wokół własnej osi w ciągu doby, to pamiętamy. Wszystko zależy od szybkości obrotów Ziemi. Ale tutaj, w jej wnętrzu, obroty są znacznie krótsze. Tutaj doba musi mijać szybciej, prawda?

- Można tak powiedzieć. Z tym jednym zastrzeżeniem, że my, których wy nazywacie Obcymi, posiadamy możliwość manipulowania czasem według własnej woli. Wkrótce będziecie mogli się o tym przekonać. Nie wydobyliśmy się całkiem spod władzy czasu... Zrobiliśmy jednak coś innego.

- Co takiego? - rozległo się chóralne pytanie.

Strażnik spoglądał na nich w zamyśleniu. Ożywione twarze Villemanna, Taran i Uriela. Tiril i Mariatta były raczej przestraszone. Erling i Theresa zatroskani. Dzieci i pies nie rozumiały niczego.

- Chciałem powiedzieć, że sądzę, iż otrzymaliście dzisiaj tyle informacji, ile byliście w stanie sobie przyswoić. Nie chcemy was zasypać nowymi wiadomościami i nowymi przeżyciami. Czas nie ma znaczenia, ale to wytłumaczymy wam kiedy indziej.

Przystali na takie rozstrzygnięcie, choć najmłodsi w grupie trochę marudzili.

W drodze powrotnej do osady rozglądali się wokół szczęśliwi, że znaleźli się w takim cudownym świecie, głęboko poruszeni tym wszystkim, co przeżyli, i wciąż jeszcze nie czuli się tutaj zadomowieni. Strażnik Słońca przyglądał im się ukradkiem.

Miał nadzieję, że Móri i Dolg zdołali ujść cało ze starcia z rycerzami. Wierzył, że jakimś sposobem uda im się przedostać do Królestwa Światła. Nie da się utrzymywać Tiril w nieświadomości przez całą wieczność. Ona zresztą prawdopodobnie nie zniosłaby takiego ciosu jak świadomość, że już nigdy nie zobaczy męża i syna.

Tiril pod względem psychicznym była najsłabsza ze wszystkich. Dojrzała, odpowiedzialna, opiekuńcza, nie miała jednak siły na walkę z przeciwieństwami, których w życiu musiała pokonać tak wiele. Za bardzo się niepokoiła o swoich ukochanych. Teraz mogłaby nareszcie żyć w spokoju, wolna od wszelkich trosk, ale cóż, kiedy znowu Móriego i Dolga musiała spotkać ta fatalna przygoda.

A oni dwaj byli jej najbliżsi. Ukochany mąż, czarnoksiężnik, i ich syn, który przyczynił im tyle bólu.

Taran i Villemannowi nic nie groziło. Oni zresztą zawsze niczym koty spadali na cztery łapy.

Taran... no cóż... Od czasu do czasu odnosiło się wrażenie, że Taran wie.

Nie, to niemożliwe, przecież nie mogła wiedzieć, w głębi duszy jednak żywiła podejrzenie, że w tym nowym świecie jest coś jeszcze...

Taran była osobą bardzo inteligentną, chociaż nie przyniosła ze sobą na świat żadnych ponadnaturalnych zdolności.

Miała teraz swego Uriela i pragnęła żyć z nim w spokoju. Villemann także tego pragnął, choć przecież miał opinię szalonego i żądnego przygód. I on, i jego siostra dawali sobie radę w różnych sytuacjach.

Natomiast Dolg...

Wybrany przez Cienia i duchy. Wykorzystany przez nich do załatwienia ich trudnych spraw, z których najważniejszą było odnalezienie trzech świętych kamieni. Skazany przez nich na samotność i w ostatniej chwili przez nich zdradzony.

On i jego ojciec, czarnoksiężnik, będą musieli znaleźć drogę do innych Wrót, ale w jaki sposób?

Czas zaczynał naglić.

Jedna z tajemnic, których Strażnik Słońca nie chciał przekazywać swoim podopiecznym, zwłaszcza Tiril, to to, że podczas gdy tutaj od ich przybycia minęły zaledwie dwie doby, to na powierzchni Ziemi upłynęło ich już dwanaście.

11

Podczas wesołej ceremonii Nero i Mariatta zostali mianowani wysoko postawionymi osobami, niemal bohaterami, i później już zawsze musieli pomagać w rozwiązywaniu na pierwszy rzut oka niemożliwych do rozstrzygnięcia problemów.

Po trzech miesiącach wszyscy byli zadomowieni w nowym świecie i czuli się tak, jakby nigdy nie mieszkali gdzie indziej.

Tymczasem na Ziemi upłynęły całe trzy lata. Oni jednak nie mieli o tym pojęcia. Królestwie Światła wszystko było nieopisanie proste i łatwe, a ludzie życzliwi. Rodzina czarnoksiężnika urządziła puste pokoje w swoich domach, poznała sąsiadów, z wieloma z nich się zaprzyjaźniła. Wielokrotnie odwiedzała Zachodnie Łąki i dość dobrze poznała kraj, a wszystko to dostarczało jej członkom wyłącznie radości.

Tiril żyła w nieustannym oczekiwaniu, że Móri wróci jutro, a razem z nim Dolg. Reszta jej bliskich również w to wierzyła. Każdego ranka zapominali, że wczoraj mówiono dokładnie to samo. Ci, których brakowało, mieli przyjść „jutro”.

Po wielu „ale” i „jeśli” Theresa i Erling przeprowadzili się w końcu do Zachodnich Łąk, ponieważ chcieli być jak najbliżej swoich przybranych dzieci, dużo przecież młodszych od Tiril. Również wnuki, Taran i Villemann, byli dorośli i zupełnie samodzielni. Przy nich babcia i dziadek czuli, że to raczej oni sami potrzebują wsparcia.

Pewnego dnia Theresa stała przed lustrem w hallu i przyglądała się sobie uważnie.

- Erlingu, wczoraj powiedziałeś coś bardzo sympatycznego... że wyglądam dużo młodziej niż dawniej.

Erling podszedł blisko, położył dłonie na ramionach żony i patrzył na jej odbicie w lustrze.

- Rzeczywiście - uśmiechnął się ciepło. - A ty powiedziałaś to samo o mnie.

- No właśnie, Erlingu. Przyjrzyj się nam, ale uważnie.

Oboje w milczeniu oglądali swoje odbicia.

Erling głęboko wciągnął powietrze.

- Thereso, masz rację. Jesteśmy młodsi. Nie za bardzo, ale jednak zupełnie wyraźnie.

Theresa podjęła decyzję. Chwyciła swój cienki lniany żakiet i pociągnęła męża za sobą.

- Chodź, zapytamy naszych sąsiadów.

Sąsiedzi, para mniej więcej trzydziestopięcioletnia, siedzieli właśnie na werandzie i jedli drugie śniadanie. W tej zawsze pięknej, ciepłej tutejszej pogodzie nigdy nie trzeba było się osłaniać od słońca. Światło było zawsze przyjemne dla oczu.

Theresa i Erling opowiedzieli im o swoich obserwacjach.

Reakcja była zaskakująca.

W Królestwie Światła wiek ludzi jest niemal nieograniczony, dowiedzieli się goście. Ale byłoby przecież bez sensu spędzać długie lata w podeszłym wieku, być może w chorobach i słabości. I właśnie dlatego nigdzie nie widać starych ludzi. Dzieci owszem, dzieci rodzi się sporo, ale proces starzenia, czy może raczej dojrzewania, zatrzymuje się około trzydziestego, trzydziestego piątego roku życia. Później, w miarę upływu lat, człowiek staje się mądrzejszy, bardziej doświadczony, ale wciąż zachowuje swój młodzieńczy wygląd.

- A wy?

Wtedy sąsiadka uśmiechnęła się szeroko.

- My też byliśmy starszymi ludźmi, kiedyśmy tu przybyli. I tak samo się dziwiliśmy, kiedy nam się wydawało, że stajemy się młodsi.. Dokonywało się to powoli, bardzo powoli, aż doszliśmy do wieku, w którym jesteśmy teraz.

Theresa rozważała w milczeniu te tak istotne informacje. Potem uśmiechnęła się radośnie.

- A więc żadnego sadełka w talii? Żadnych obwisłych mięśni? Żadnych siwych włosów, które wypadają, żeby je nie wiem jak pielęgnować? Żadnych problemów z wchodzeniem pod górę ani z wkładaniem pończoch, żadnego biegania na stronę po parę razy dziennie, żadnego irytującego zapominania ani zmęczenia, kiedy człowiek sobie tego nie życzy...

- Żadnych dokuczliwych chorób ani paskudnych starczych plam, żadnych zmarszczek - kontynuował jej wywody Erling. - Ani wsłuchiwania się w alarmujące sygnały z własnego wnętrza. Czy to może być prawda?

Sąsiedzi z ożywieniem kiwali głowami.

Theresa i Erling popatrzyli na siebie, a potem padli sobie w objęcia.

- Musimy o tym opowiedzieć Heinrichowi Reussowi - rzekł Erling. - Nie widzieliśmy go od paru tygodni, ciekawe, czy i on też się zmienił. A skoro już o tym mowa, to chcielibyśmy dowiedzieć się o was czegoś więcej - zwrócił się do sąsiadów. - Skąd wy właściwie przybyliście? Owszem, po języku poznaję, że jesteście z pochodzenia Włochami, ale jak to się stało, iż znaleźliście się tutaj?

Mężczyzna zaczął opowiadać:

- Wraz z pięcioosobową grupą prowadziliśmy badania jaskiń. Działo się to w czasach, kiedy na Ziemi był rok tysiąc siedemset piąty. Kiedyś postanowiliśmy wybrać się do legendarnych kopalń króla Salomona, w których miały się jakoby znajdować nieprawdopodobne skarby. Po wielu nieprzyjemnych przeżyciach, zwłaszcza po trudnej ucieczce przed wojownikami Watusi, dotarliśmy w końcu do głębokiego podziemnego korytarza. Żadnych skarbów nie znaleźliśmy, natomiast zgubiliśmy drogę. Błąkaliśmy się długo po podziemnych sztolniach i wreszcie doszliśmy do wniosku, że będziemy musieli tam umrzeć. I wtedy przytrafiło się coś bardzo dziwnego. Kiedy już zrezygnowaliśmy z walki i przygotowywaliśmy się na śmierć, ponieważ korytarze schodziły wciąż głębiej i głębiej, poza tym skończyły się wszystkie zapasy, a latarnie pogasły, nagłe zjawiły się przed nami jakieś wysokie istoty trzymające w rękach promieniste słońce. One to sprawiły, że straciliśmy świadomość i ocknęliśmy się już tutaj. O lepsze przebudzenie człowiek nie mógłbyby się nawet modlić.

Rozmawiali ze sobą jeszcze długo z wielkim ożywieniem o tych wszystkich dziwnych rzeczach, jakie towarzyszyły przybyciu do Królestwa Światłości.

Jacyś inni sąsiedzi przechodzili wyłożoną kamieniami uliczką, kłaniali się uprzejmie i pozdrawiali uniesieniem ręki.

Erling wstrzymał oddech.

- Czy to byli Indianie? - zapytał. - Oni muszą pochodzić z Nowego Świata.

- Dla nich to z pewnością nie był Nowy Świat - uśmiechnęła się sąsiadka.

- Nie, oczywiście - rzekł Erling zawstydzony. - Na Ziemi słyszeliśmy wiele o Indianach. Opowiadano o nich nieprawdopodobne historie. Wiedzieliśmy, że statek „May-flower” pożeglował do Nowego Świata z pierwszymi imigrantami jakieś mniej więcej sto lat temu i że potem ich śladem podążyło wielu innych. Słyszeliśmy, że osadnicy pisywali do domów o ciężkich walkach z barbarzyńskimi tubylcami, którzy za nic nie chcą zrozumieć, co jest dla nich najlepsze. Wydawało nam się wtedy, że to, najłagodniej mówiąc, głupie rozumowanie wynikające ze złych intencji. Chociaż jednak nigdy nie widzieliśmy żadnego Indianina, natychmiast, kiedy spotkaliśmy tych tutaj, wiedzieliśmy, że to właśnie oni. A przecież w stolicy i w naszej osadzie mieszka ich wielu. To znakomicie, że zachowali swoją kulturę i swoje obyczaje. Ale, ale, mamy jeszcze do przekazania państwu nowinę, mianowicie dziś rano nasza córka Daniellle poinformowała, że oczekuje dziecka.

- Serdeczne gratulacje! - zawołała sąsiadka. - Czy to będzie pierwszy wnuk? Nie, nie, prawda, przecież państwo mają już dorosłe wnuki.

- Tak, oboje założyli już rodziny. Zarówno nasza Wnuczka Taran, jak i Mariatta, żona Villemanna, niebawem urodzą nam prawnuki. Niesamowite, jak my się rozmnażamy! Poza tym Mariatta ma już przecież dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa, Gretę i Jonasa. Naprawdę, rodzina rozwija się wspaniale. Musimy o tym opowiedzieć Móriemu i Dolgowi, którzy jutro do nas dołączą.

Sąsiedzi zaczęli nagle pospiesznie sprzątać ze stołu. Nie wiedzieli wprawdzie, co się dzieje z czarnoksiężnikiem i jego synem, obiecali jednak, że nie będą na ten temat z jego rodziną rozmawiać. Przede wszystkim ze względu na Tiril, ale też przez wzgląd na pozostałych.

Theresa i Erling uszczęśliwieni wrócili do domu urządzonego już zgodnie z ich własnym smakiem. Zachowali nowoczesne wyposażenie głównej części domu, postarali się natomiast, by boczne skrzydło przypominało w jakimś stopniu Theresenhof. Stolarze pomogli im stworzyć właściwą atmosferę. Z dawnego świata przynieść mogli jedynie nieliczne drobiazgi. Theresa zadbała jednak, by każdy zabrał parę rzeczy. Tyle, ile zdołał unieść. Te przedmioty miały zarówno wartość emocjonalną, jak i ekonomiczną.

Erling „przeszmuglował” też gałązkę austriackiej winorośli Schloss Theresenhof, jak zwykł nazywać ten gatunek trochę dla żartu, ale również z odrobiną powagi. Mieli więc zamiar w nowej ojczyźnie uprawiać winorośl. Pomagali im w tym Leonard i Daniellle, a sąsiedzi obserwowali ich wysiłki z radością, ponieważ wino w Zachodnich Łąkach rzeczywiście potrzebowało uszlachetnienia.

Theresa wiedziała, że Taran i Uriel w dalszym ciągu szukają dla siebie jakiegoś sensownego zajęcia. Natomiast Villemann i Mariatta wpadli na zupełnie nieoczekiwany pomysł, zajęli się mianowicie hodowlą psów. Nero został głównym reproduktorem. Okazało się bowiem, że przed nimi w Królestwie Światła znajdowały się już trzy suki. Ich właściciele z zachwytem przyjęli wiadomość, że oto pojawił się również wspaniały samiec.

Początkowo Villemann protestował: „Nie, nie, Nero jest za stary na takie rzeczy, a poza tym on w ogóle nie ma pojęcia, o co chodzi z sukami”. Tiril go jednak przekonała. Pamiętała ten dzień sprzed niemal dwudziestu pięciu lat, kiedy to Nero zniknął na jakiejś samotnej wędrówce na obrzeżach Christianii. Teraz Tiril obiecała Villemannowi pomóc w pracy przy szczeniakach, ponieważ właściciele suk nie mieli czasu zająć się malcami.

- No dobrze, mamo, skoro nam pomożesz... - rzekł w końcu Villemann zrezygnowany.

Tiril była przejęta przynajmniej tak samo jak Greta i Jonas.

Nero sprawił się znakomicie. Wciąż jeszcze zachował wspaniałą potencję. Pierwszego miotu oczekiwano już za kilkanaście dni i wszyscy bardzo się na to cieszyli. Tak więc i Nero zaczynał się rozmnażać. Niecodzienne zadanie jak dla niego.

Faktem, że tworzą oto nową mieszankę rasową, nikt się specjalnie nie przejmował. W całym Królestwie Światła opowiadano sobie anegdoty, „stworzymy nową odmianę”, obiecywali zachwyceni właściciele suk. Sam Nero reprezentował rasę dość wątpliwą, należałoby raczej powiedzieć, że łączy w sobie wiele wspaniałych ras. Suki na szczęście były spore, uniknięto więc poważniejszych problemów. Jedna miała chyba wśród przodków dużego pudla, druga była psem myśliwskim, trzecia natomiast, silnie zbudowana, pochodziła z równie nieokreślonej rasy jak Nero, chociaż innej maści i zupełnie do Nera niepodobna. Wszyscy cieszyli się, że małe nie będą zbyt blisko spokrewnione z psami myśliwskimi, ponieważ w tutejszych lasach żyły piękne jelenie i wiele innej zwierzyny.

Tak więc w nowym świecie przybysze czuli się znakomicie.

Wkrótce Taran urodziła syna, któremu dano na imię Jori.

- Ty chyba nie masz dobrze w głowie, Taran. Jori to przecz imię dla dziewczynki - zwrócił jej uwagę Villemann.

- Na tamtym świecie, w Norwegii, może - odparła Taran. - Ale teraz jesteśmy tutaj i nie przejmuję się tym, co zostało za nami. Chciałam uczcić w ten sposób Móriego, czy ty tego nie rozumiesz? Zresztą norweskie imię dla dziewczynki brzmi Jorid albo Jofrid, a to absolutnie nie to samo.

Villemann skinął głową, ale nie dał za wygraną.

- Ja nie wiem, pod jakim względem imię Jori przypomina Móri - stwierdził. - Jori wymawia się J o r i, natomiast imię naszego ojca wymawiamy M ó ł r i.

- Zrobiłeś się okropnie pedantyczny - syknęła Taran urażona.

Villemann złagodniał i roześmiał się.

- Ale poza tym zostałem wujkiem wspaniałego małego chłopaczka. Hej, Jori, powiedz „Villemann”. Potrafisz? Villemann.

- Ty głuptasie - zachichotała Taran, tuląc malca, który uśmiechał się radośnie do wuja.

Villemann również został ojcem jasnowłosego chłopczyka, któremu dano na imię Jaskari, na pamiątkę ukochanego dziadka Mariatty. Wymawiało się to z akcentem na pierwszą sylabę i brzmiało jak najprawdziwsze imię fińskie. „Mój Boże” - wzdychała Taran. - „Można sądzić, że Jaskari to pierwsze dziecko na świecie. Villemann chodzi dumny niczym paw. Pokazuje chłopca wszystkim, i ludziom, i psom, i wiewiórkom, które spotyka na spacerze. Ale rzeczywiście, chłopak jest wspaniały. Prawie tak samo urodziwy jak Jori. Prawie”.

Danielle urodziła córeczkę, i dała jej imię Elena, na pamiątkę Erlinga, który czul się tym niebywale zaszczycony. „Wybacz mi, mamo" - mówiła Danielle do Theresy. - „Wybacz, ale mamy w rodzinie już tak wiele imion zaczynających się na »T«, więc nie mogliśmy ochrzcić naszej dziewczynki po tobie. Przepraszam cię, kochana mamo”.

„Znakomicie to rozumiem - uśmiechnęła się Theres, z dnia na dzień młodsza. - Nie mogłaś wybrać lepszego imienia, twój ojciec jest uszczęśliwiony”.

Przyszły też wiadomości od młodej Fionelli. Osiedliła się ona na terytorium północnym, ponieważ zamieszkała razem ze Strażnikiem Góry, należącym do Obcych. Zwykłym ludziom nie wolno było tam jeździć, mogli natomiast przesyłać informacje. Teraz bardzo przejęta i uszczęśliwiona Fionella donosiła, że urodziła synka, bardzo pięknego i naprawdę wyjątkowego chłopczyka, który przyniósł na świat niezwykłe umiejętności, choć matka nie mogła pojąć, po kim je odziedziczył. Z wdzięczności dla Mariatty, w której domu spotkała swego ukochanego, nadała synkowi jedyne fińskie imię, jakie znała, mianowicie Armas.

Wszyscy napisali do Fionelli długi list z gratulacjami i wyrazili nadzieję, że wkrótce będą się mogli spotkać, żeby podziwiać nawzajem swoje dzieci.

Nieco gorzej miały się sprawy Rafaela i Amalie. Dziewczyna była już w takim wieku, że pojawiły się problemy z donoszeniem ciąży. Dopiero po trzech nieudanych próbach urodziła maleńką ciemnowłosą „księżniczkę”, którą nazwano Berengaria. Romantyczne imię, to prawda, ale czegoś takiego właśnie można się było spodziewać po Rafaelu. Dziewczynka była dużo młodsza od innych dzieci w rodzinie, które przyszły na świat niemal równocześnie.

Nero także został ojcem licznej gromady wspaniałych szczeniąt.

Rzeczywiście, rodzina się rozrastała.

I wszyscy czuli się znakomicie.

Były, rzecz jasna, różne problemy, które ich niepokoiły, zwłaszcza gdy zaczynali się nad nimi zastanawiać.

Jak na przykład to: w Królestwie Światła i ludzie, i inne istoty żyły setki lat. Rodziły się dzieci, nikt jednak nie przekraczał wieku trzydziestu, trzydziestu pięciu lat. Śmierć była osobistą decyzją każdego. Kto chciał, mógł żyć niemal nieskończenie. Powinno więc panować straszne przeludnienie

Niczego takiego jednak nie zauważali.

Wreszcie Uriel znalazł odpowiedź na dręczące ich pytania. Kiedy oboje z Taran bez powodzenia próbowali mieć drugie dziecko, Uriel zaczął się czegoś domyślać. Poszedł wtedy do jednego ze Strażników w stolicy i usłyszał jak się rzeczy mają.

Praktykowano tutaj coś w rodzaju kontroli urodzin. Wszystko zależało od tego, ile właśnie ludzi żyło w Królestwie Światła. Akurat teraz było ich sporo, wobec czego każda rodzina mogła mieć tylko jedno dziecko. Gdyby liczba ludności w państwie się zmniejszyła, wtedy rodziny uzyskają prawo do posiadania dwojga dzieci. Nigdy jednak więcej, ponieważ ciągle trwa imigracja do Królestwa Światła. Nieustannie przychodzą tutaj ludzie i inne stworzenia z zewnątrz. Trzeba to trać pod uwagę.

Po tej rozmowie Uriel zastanawiał się nad nową kwestią. Nad tym, co powiedział Strażnik, że wszystko zależy od tego, ile ludzi znajduje się właśnie w Królestwie Światła... To by świadczyło, że niektórzy z nich w jakiś sposób znikają. Ale jak? Co się z nimi dzieje? Uriel wiedział, że w pobliżu stolicy znajduje się cmentarz. Grobów jednak było tam mało.

A przecież nie ma drogi powrotnej na powierzchnię Ziemi... Uriel już chciał o to zapytać Strażnika, ten jednak popatrzył na niego z życzliwym uśmiechem, ale stanowczo odmówił dalszej rozmowy. Nie, nie, żadnych więcej pytań.

Tak więc Uriel musiał szukać odpowiedzi na własną rękę.

Wielu z tych, którzy mieszkali w pobliżu wschodniej granicy, przeżywało czasem nocami dziwne rzeczy.

Pierwsza zwróciła na to uwagę Tiril.

Pewnej nocy w pierwszym roku pobytu w Królestwie Światła obudziła się pod wpływem koszmarnego snu. Usiadła na posłaniu, nie mogąc się otrząsnąć ze strasznego wrażenia. Śniło jej się coś okropnego, jakieś wysokie góry tonące w mroku, które niewyraźnie majaczyły tuż przed nią. Poza górami jednak dostrzegała chybotliwie falujące światło, pojawiało się i znikało, pojawiało i znikało. Słyszała przy tym jakieś straszne odgłosy. Wysokie, przeciągłe, pełne skargi jęki i wycia. A za łańcuchem gór czaił się wielki strach. We śnie czuła to wyraźnie. Coś naprawdę potwornego, co trwało, jakby czekając na zdobycz.

Tiril długo wciągała powietrze. Nagle uświadomiła sobie, że chociaż już nie śpi, wciąż słyszy te nieludzkie zawodzenia.

Tiril mieszkała sama w domu przeznaczonym dla niej i dla Móriego, który miał przyjść „jutro”. Teraz jednak była samotna i potwornie przerażona, jak się bywa w koszmarnym śnie. Mimo to opanowała lęk i wyszła na werandę.

Jak zwykle na zewnątrz panowało światło, chociaż trwała pora snu i nigdzie nie widziało się ludzi. Wioski i łąki ciche, oblane tym samym światłem, co za dnia, ale zdaniem Tiril nastrój był zupełnie inny.

I nagle znowu usłyszała owe budzące grozę jęki. Odwróciła się i pospiesznie weszła do domu. To tak jakbym słyszała duchy Móriego, pomyślała.

Zawodzące krzyki pochodziły z bardzo daleka. Wydawało się co prawda dziwne, że słyszała je tak wyraźnie w swojej sypialni. Prawdopodobnie jednak zostały wzmocnione przez senny koszmar.

Z osady nie widziała granicy ani tego, co znajdowało się poza nią. Mimo to wyczuwała, że krzyki nie pochodzą ze wzgórz położonych najbliżej muru. Płynęły z dużo większej odległości. Była niemal pewna, że muszą docierać z tych wysokich czarnych szczytów ledwo widocznych z jej domu. Dokładnie tak, jak to przeżywała we śnie. Co to powiedział pewnego razu Strażnik Słońca? Że tam nie wolno im się wyprawiać. Oni zaś zapytali: dlaczego? Wtedy odpowiedział, że nic ważnego, ale krążą na temat tych miejsc jakieś głupie pogłoski.

Tiril nie wierzyła już, że to tylko głupie pogłoski.

Kiedy usłyszała, że inni również mówią o niesamowitych, pełnych rozpaczy krzykach, podzieliła się swoimi doświadczeniami, a wtedy okazało się, że wszyscy przeżyli to samo. Próbowali przejść nad tym do porządku dziennego, nigdy jednak nie zdołali się przyzwyczaić.

Jeszcze jedna sprawa mogła budzić wątpliwości, ale w tym przypadku sami Strażnicy popełnili błąd. Spostrzegli mianowicie, że ciekawości Taran i Villemanna nie da się zlekceważyć. Dlatego Strażnik Słońca zebrał wszystkich nowo przybyłych na terytorium wschodnim i tam dokonał rytuału podporządkowania ich swojej woli. W stanie przypominającym hipnotyczny sen przekazał im, że nigdy nikomu nie wolno odwiedzać ani nawet pytać o północne terytorium należące do Obcych, ani o Srebrzysty Las, ani też o stare wsie ze zrujnowanymi budowlami. I oczywiście nigdy nikomu nie wolno przekraczać granicznego muru. Nie mogą też starać się rozwiązać wielkiej zagadki.

Taran i Uriel, Villemann i Mariatta, i wszyscy pozostali obiecali solennie, że nigdy nie będą wykazywać zainteresowania zakazanymi rejonami.

Później Strażnik Słońca to samo zrobił z Tiril i mieszkańcami Zachodnich Łąk, chociaż nie przypuszczał, by Theresa i Erling czy któreś z ich dzieci chciało złamać obietnicę złożoną w chwili przybycia do Królestwa Światła. Heinrich Reuss również nie.

Strażnicy zapomnieli jednak o nowej generacji...

CZĘŚĆ TRZECIA

NIEMĄDRA ODWAGA

12

Z okresu dorastania dzieci warto wspomnieć jedynie o wydarzeniach w czasie, kiedy najstarsze miały po piętnaście, a mała Berengaria jedenaście lat.

Nikomu, jak wiadomo, nie było wolno odwiedzać rejonów północnych, natomiast Fionella miała prawo wyjeżdżać stamtąd i zwykle zabierała ze sobą Armasa, najlepszego kolegę chłopców z rodziny czarnoksiężnika. Elena i Berengaria mieszkały nieco dalej i nie mogły się zbyt często z chłopcami spotykać, ale wszystkie dzieci przyjaźniły się ze sobą serdecznie. Większość zresztą łączyły więzy krwi.

Poza tym Elena i Berengaria miały w sąsiedztwie kolegę, pewnego indiańskiego chłopca. Szczerze powiedziawszy, to on najchętniej odwiedzał swoje małe sąsiadki, kiedy Jori i Jaskari bawili u nich z wizytą. Niekiedy zastawał tam również Armasa.

Dla wszystkich najmłodszych wspaniałą starszą siostrą była Greta. To do niej przybiegali, kiedy chcieli zwierzyć się z jakiejś tajemnicy, smutku lub radości. Greta wyrosła na dobrą i sympatyczną panienkę. Nerwowość, która tak wyraźnie cechowała ją w dzieciństwie, ustąpiła dzięki poczuciu bezpieczeństwa w nowym świecie. Dziewczyna zachowała fińskie cechy urody, miała wystające kości policzkowe i ładną, pociągłą twarz, była łagodna i kochana przez wszystkich, zarówno dużych, jak i małych.

Jej młodszy brat, Jonas, chodził natomiast własnymi drogami. Miał kolegów wśród dzieci sąsiadów i żył odrębnym życiem, niezależnym od tego, co robił Jaskari i jego przyjaciele. Uważał ich zresztą za zbyt dziecinnych, po prostu za małych na towarzystwo dla siebie.

Rzecz jasna co jakiś czas ktoś w rodzinie zaczynał się zastanawiać nad wciąż powtarzanym zdaniem: „Jutro kiedy Móri i Dolg przybędą...” Nie można było dłużej oszukiwać Tiril. Strażnicy uznali, że ci dwaj nie zdołają już nigdy przekroczyć Wrót. Widocznie wtedy na skraju lasu w Tiveden rycerze zamordowali ich obu.

W tej sytuacji Strażnicy postanowili odbyć poważną rozmowę z dorosłymi członkami rodziny. Miało to miejsce na kilka lat przed opisywanymi tu wydarzeniami i większość zdążyła się już otrząsnąć z dojmującego smutku i bólu. Tamtego dnia, kiedy dowiedzieli się o tragedii i o tym, że dłużej nie powinni się łudzić, wszyscy szukali odosobnienia, każdy pragnął zostać sam ze swoim smutkiem. Tylko Taran i Villemann nie chcieli zrezygnować i zamierzali wyprawić się na poszukiwania. Dla Tiril świat się po prostu zawalił.

Strażnicy bardzo im współczuli, ale cóż mogli zrobić? I tak zwlekali bardzo długo ze złymi wiadomościami. Wciąż też mieli nadzieję, że Dolg i Móri zdołali się jakimś cudem uratować. Kiedy jednak oczekiwanie się przeciągało, Strażnicy byli po prostu zmuszeni wyjawić brutalną prawdę.

Wielokrotnie wysyłali zwiadowców do starego świata, ale Móriego i Dolga jakby zmiotło z powierzchni Ziemi. Poza tym na Ziemi minęło już tymczasem ponad sto lat. Śmiertelni czy nieśmiertelni, nie należało oczekiwać rzeczy niemożliwych.

Tiril, która mieszkała sama w domu przeznaczonym dla niej i Móriego, nie chciała w to uwierzyć. I ją, i jej dwoje dzieci, Taran i Villemanna, kilkakrotnie przyłapywano na próbach powrotu do starego świata. Ale przecież kto raz przekroczył Wrota, nie ma już możliwości, żeby się cofnąć. Taran i Villemann poddali się w końcu. Z Tiril było gorzej. Zamknęła się we własnym, fantastycznym świecie, z którego Móri i Dolg wyszli jedynie na chwilę. Na nic się nie zdało przemawianie jej do rozsądku, doszło więc do tego, że Strażnicy musieli ją zabrać do stolicy i poddać specjalnym zabiegom. Przez jakiś czas pozostawała w zamkniętym pokoju, w blasku jednego z mniejszych świętych słońc. Trwało to tak długo, aż ponownie odzyskała chęć życia.

Wtedy wróciła do domu. Czuła się znacznie lepiej, zawsze jednak miała w oczach tęsknotę i smutek. Nabrała teraz zwyczaju wychodzenia z Nerem na długie spacery. Strażnicy zawsze śledzili ją dyskretnie i pilnowali, by znowu nie podjęła próby ucieczki.

Jak powiedzieliśmy, od tamtych smutnych wydarzeń minęło kilka lat.

Owego wyjątkowego dnia, o którym chcemy opowiedzieć, panował jakiś dziwny nastrój. Greta chodziła zamyślona, jakby nieobecna duchem, i nie miała czasu dla młodego rodzeństwa. Zakochała się w pewnym młodym chłopcu ze stolicy, a jej uczucia były w najwyższym stopniu odwzajemniane. Mariatta uważała oczywiście, że dziewczyna jest jeszcze bardzo młoda, i prosiła ją, by nie śpieszyła się z niczym, w tym wieku uczucia są przecież takie zmienne. Greta kręciła się więc po domu z nieobecną miną i wyrazem błogości w oczach, a chłopcy, teraz kilkunastoletni, czuli się odrzuceni.

Poza tym tego dnia babcia Tiril bardzo długo pozostawała poza domem i rodzina się niepokoiła. Wielu wyszło, żeby jej szukać. Mariatta próbowała nawet odnaleźć Tiril za pomocą telepatii.

Najmłodsze dzieci nie znały Móriego ani Dolga, słyszały tylko mnóstwo historii o ich niezwykłych dokonaniach. Greta spotkała obu i od tej pory żywiła dla nich podziw graniczący z uwielbieniem.

Chłopcy czuli się niepotrzebni, zabawy przestały ich interesować, zresztą pewnie już z nich wyrośli. Mieli przecież obaj po piętnaście lat. Rozpogodzili się dopiero, kiedy przyjechali goście: Armas i jego matka Fionella.

Fionella nigdy nie opowiadała o północnych rejonach nie miała do tego prawa. Armas także nic nie mówił, chociaż chłopcy wypytywali go zaciekawieni.

Tego dnia witali przyjaciela szczególnie serdecznie, ponieważ Armas osobiście kierował powietrzną gondolą. To on przywiózł matkę. Nie było z nimi żadnego kierowcy, uznano bowiem, że chłopiec jest na tyle dorosły, by móc wykonywać skomplikowane manewry bez niczyjej pomocy.

Armas wyrósł na niezwykłego młodego chłopca. Był bardzo wysoki, ale proporcjonalnie zbudowany. O jego matce Fionelli powiadano, że nadrabia serdecznością, czułością i zrozumieniem dla ludzi wszystko, czego nie pojmuje lub nie potrafi. Zresztą w ostatnich latach, mieszkając w kraju swojego ukochanego, Strażnika Góry, nauczyła się wiele. Armas odziedziczył po niej łagodny charakter, po ojcu zaś inteligencję. Wyglądem natomiast przypominał i jedno, i drugie. Był zarówno podobny do normalnych ludzi, jak i do Obcych. Nie miał wprawdzie sześciograniastych palców, odziedziczył natomiast po ojcu głęboko osadzone, przenikliwe oczy i owe niezwykłe jedwabiste włosy, które niczym peleryna spływały mu na ramiona. Sylwetkę miał prostą, uśmiechał się z powagą, jakby w zamyśleniu, umiał jednak, jeśli to konieczne, działać bardzo szybko. Pozostałe dzieci wiedziały, że Armas przyniósł też na świat pewne umiejętności, które różnią go od normalnych ludzi. Nigdy jednak nie odważyły się rozmawiać o tym głośno.

Jori i Jaskari nie posiadali się z zachwytu na wieść o tym, że Armas sam potrafi prowadzić gondolę. Przepychali się na miejscu kierowcy, obaj bowiem chcieli dokładnie obejrzeć wszystkie instrumenty. Armas tłumaczył im cierpliwie.

Jori podobny był i do ojca, i do matki, chociaż nie odziedziczył ani czarnych włosów Taran, ani blond loków Uriela. Wziął od każdego po trochu, włosy bowiem miał brązowe, lekko faliste i teraz chyba trochę zbyt długie. Patrzył na świat łagodnym spojrzeniem swego ojca, ale przejął też wiele beztroski matki. Bardzo chciał być przywódcą w grupie rówieśników, nigdy mu się to jednak nie udawało. Silny, pogodny Jaskari z jasnymi lokami miał dużo więcej autorytetu niż on. Nie mówiąc już o Armasie, który pod tym względem przewyższał Joriego co najmniej dziesięciokrotnie.

Wszyscy trzej chłopcy i Elena byli prawie rówieśnikami. Jedynie dwa miesiące dzieliły najstarszego od najmłodszego.

Teraz już nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na szalony pomysł, ale natychmiast wszyscy się z nim zgodzili: pobiegli do znajdujących się jeszcze w domu dorosłych i poprosili, by pozwolono im udać się na poszukiwanie Tiril. Oczywiście gondolą.

Taran i Fionella popatrzyły na siebie. Owszem, dlaczego nie, dobra myśl. Poszukiwania z powietrza zawsze są dużo skuteczniejsze, a ta gondola wznosi się wszak bardzo wysoko...

- I Tiril ma przecież ze sobą Nera - rzekł Jori z ożywieniem. - Dwoje nietrudno będzie odnaleźć.

Taran zaproponowała nieśmiało, że może ona również mogłaby się wybrać, ale chłopcy stanowczo zaprotestowali. Bo co by się stało, gdyby Tiril wróciła do domu podczas ich nieobecności? Ktoś przecież musi tutaj na nią czekać.

Zanim Taran zdążyła powiedzieć, że jest Mariatta, Armas już poderwał gondolę z ziemi, zatoczył elegancki krąg nad ogrodem, w którym stały obie panie, i pojazd zniknął.

- Do licha - rzekła Taran.

- Nie martw się. Armas wie, co robi - uspokajała Mariatta, chyba troszkę zanadto optymistycznie.

Bo tego właśnie nie można było o chłopcach powiedzieć. Szczerze mówiąc, nie wiedzieli, co robią.

Przez jakiś czas krążyli nad łąkami i zagajnikami, widzieli z góry szukających Tiril członków rodziny i wreszcie postanowili pojechać do Zachodnich Łąk, żeby zaimponować mieszkającym tam kuzynkom.

Bardzo podnieceni dotarli na miejsce. Podczas lotu zarówno Jori, jak i Jaskari próbowali prowadzić maszynę dokładnie wbrew napomnieniom, których Strażnik Góry nie szczędził synowi. Obaj chłopcy postanowili, że będą się tak długo naprzykrzać rodzicom, aż także dostaną własne gondole.

Dostał Armas, to oni też chcą!

Pojazd nie należał wprawdzie do Armasa, dano mu go tylko na tę jedną podróż, ale co szkodzi spróbować?

Elena, spokojna, pewna siebie i sympatyczna, choć nie przesadnie urodziwa, była zachwycona. Wszyscy razem pobiegli do Berengarii, która z podziwu nie mogła wykrztusić słowa. Naprawdę bardzo jej to zaimponowało, że chłopcy mają prawdziwą gondolę powietrzną.

- Chcecie się przejechać? - zapytał Armas i cała gromadka pospiesznie wsiadła do pojazdu.

- Ale czy nam wolno? - zastanawiała się Berengaria o wielkich oczach.

Elena pomyślała chwilę, pokusa była jednak zbyt wielka.

- Nasi rodzice przecież wyszli i szukają cioci Tiril, więc... Zresztą zaraz wrócimy.

- A dokąd polecimy? - chciała wiedzieć Berengaria.

- Tylko tak polatamy sobie tu i tam. Trochę pomożemy szukającym - odparł Jori beztrosko. Chłopcy czuli się teraz silni i niepokonani.

Dziewczynki chciały zaprosić na przejażdżkę również swego indiańskiego przyjaciela.

- Nic nie stoi na przeszkodzie - zapewniali kuzynowie. - Chętnie.

Zbliżała się właśnie inicjacja młodego Indianina. Miał zostać wprowadzony do świata dorosłych i otrzymać prawdziwe imię podczas trwającej cztery dni i nocy ceremonii. W tym czasie będzie musiał pozostawać na pustkowiu sam, bez jedzenia, bez żadnego towarzystwa. To próba męskości. Dziewczynki nie były więc pewne, czy zechce teraz pojechać z nimi.

Młody Indianin wyrósł na bardzo ładnego chłopca, który, gdyby mu było dane żyć na Ziemi, zostałby pewnie dzielnym wojownikiem. Włosy miał długie i proste, czarne z niebieskim odcieniem, oczy ciemne jak noc, a profil niezwykle szlachetny. Berengaria podziwiała go. Był kilka lat starszy od reszty dzieci. To, czego on nie wiedział na temat śladów i różnych znaków w naturze, nie było warte poznania.

Podczas lotu do domu, w którym mieszkała indiańska rodzina, Berengaria siedziała z tyłu i rozkoszowała się tym, że może przebywać ze starszymi od siebie kuzynami. Dla jedenastoletniej dziewczynki bowiem piętnastoletni chłopcy są prawie dorośli. A swoich kuzynów Berengaria traktowała jak idoli, bohaterów godnych najwyższego szacunku. Z promiennym wzrokiem pobiegła do domu przyjaciela, zapytać jego rodziców, czy mógłby się z nimi przejechać. Niczym młoda kózka wbiegła na marmurowe schody ozdobione kwiatami. W ogrodzie wzniesiono niewielki wigwam, a obok niego znajdowały się dekoracyjne totemy.

Ponieważ chłopiec miał jeszcze tylko swoje dziecięce imię, którego bardzo nie lubił, wszyscy nazywali go Bezimienny. Berengaria zadzwoniła, rzucając raz po raz ukradkowe spojrzenia na czekającą przed domem gondolę.

Córka Rafaela w pełni zasługiwała na swoje romantyczne imię. Miała długie, brązowe i kędzierzawe włosy tak jak jej ojciec, po nim też i po delikatnej ciotce Danielle odziedziczyła wiotkie ciało i promienne ciemne oczy. Charakter dziewczynki był mieszaniną wszystkich ludzkich cnót i słabości. Wciąż jeszcze była dzieckiem, ale mama Amalie zamartwiała się, która z cech małej dziewczynki zwycięży w przyszłości.

Drzwi otworzyły się, Berengaria dygnęła grzecznie przed matką chłopca i przedstawiła swoją prośbę, zdyszana ze szczęścia i niepokoju, czy pozwolą wyjść jej przyjacielowi. Ojciec chłopca, Ptak Burzy, jak zwykle pozostawał poza domem. Podobnie jak Ram, który odpowiadał za cały inwentarz w kraju, Ptak Burzy był również osobą publicznego zaufania. Powierzono mu zarząd nad wszystkimi lasami w Królestwie Światła.

Z tyłu za plecami matki pojawił się Bezimienny. Berengaria zarumieniła się i coraz bardziej zdyszana powtórzyła prośbę.

Ciemne, niezgłębione oczy szesnastolatka natychmiast dostrzegły przed domem machających mu przyjaźnie gości, siedzących bez opieki dorosłych w gondoli. Między matką i synem wywiązała się krótka wymiana zdań. Spokojna, ale stanowcza.

Bezimienny był chłopcem samotnym, zamkniętym w sobie. W tej części Zachodnich Łąk nie miał rówieśników z wyjątkiem dwóch białych dziewczynek, Eleny i Berengarii.

Ta ostatnia, która dosłownie w ostatniej chwili powstrzymała się od pytania, czy Bezimienny może wyjść i bawić się z nimi, czekała z sercem w gardle. Była dumna z siebie, wiedziała bowiem, że Bezimienny bardzo nie lubi wyrażenia „wyjść i bawić się z nami”. Coś takiego było rzecz jasna poniżej godności szesnastoletniego Indianina. Elena już dawno to Berengarii wytłumaczyła.

W końcu matka chłopca skinęła głową i synowi, i stojącej w progu dziewczynce. Bezimienny może pójść.

Mała podskakiwała radośnie, ucieszona, że tak znakomicie załatwiła sprawę. Trzymała Bezimiennego mocno za rękę, niepewna, czy nie zostanie odwołany z powrotem do domu albo sam się nie rozmyśli.

Bezimienny powściągliwie, jak to on, przywitał się z chłopcami i z Eleną, a potem, nie zdradzając najmniejszym grymasem zainteresowania, wsiadł do gondoli. Berengaria już była na górze, za młoda jeszcze, by po kobiecemu czekać, aż chłopiec jej pomoże. Przyjaznym gestem wskazała mu miejsce obok siebie, Jori jednak był bezlitosny.

- Elena, zrób miejsce Bezimiennemu. On powinien zobaczyć instrumenty sterownicze.

Tak więc dziewczęta zostały odesłane na tył pojazdu. Nie pierwszy to raz w historii tak potraktowano pasażerki i chyba nie ostatni.

Przez dłuższy czas krążyli ponad doliną i osadami, aż w końcu któreś zaproponowało:

- A może przyjrzeć się z góry tej starej osadzie?

- Osadzie Duchów? Czyś ty zwariował? Przecież tam nawet zbliżać się nie wolno! - zawołała Elena.

- Nie, no oczywiście, wiem, ale skoro teraz nikt z dorosłych nas nie widzi...

Wszyscy uznali, że propozycja brzmi nader interesująco. Oni przecież nie zostali przez Strażników zahipnotyzowani. Nie wierzyli więc, że odwiedzanie starej osady może być niebezpieczne. Poza tym akurat w tej chwili czuli się niezwykle odważni, bo Jonas i jego przyjaciele widzieli ich, jak wyruszają na wycieczkę. Jonas wpatrywał się w pojazd i pewnie był wściekły, że to nie on, prawie dorosły mężczyzna, otrzymał prawo prowadzenia pojazdu.

W dorastającej gromadce trudno by się doszukać jakichś nieprzyjaznych uczuć, wszyscy jednak nieustannie ze sobą konkurowali. Właśnie dlatego, że Jonas nazywał ich młodszych dziećmi.

Nasza gromadka, czterej chłopcy i dwie dziewczynki, bardzo przejęta leciała ponad skąpanym w złocistym świetle krajem. Łagodny blask świętych słońc dodawał krajobrazom przyjemnego ciepła, pojazd sunął absolutnie bezszelestnie. Mogli spokojnie ze sobą rozmawiać i z dołu nikt ich nie widział. Rozkoszowali się pędem.

Tymczasem Tiril i Nero wrócili do domu, gdzie przyjęto ich z radością. Młodzi w gondoli interesowali się co prawda bardziej swoją przygodą niż poszukiwaniem Tiril, wspominali jednak o niej, lecąc nad szerokim strumieniem.

- Przecież wasza babcia wie, że nie można stąd powrócić do świata zewnętrznego - irytował się Armas.

- Tak, wie - przyznał Jori. - Ale nigdy nie zapomniała dziadka ani wuja Dolga, w każdym razie nie całkiem.

- Tak to właśnie z nią jest - westchnął Jaskari i przekazał kierowanie pojazdem Bezimiennemu. Przelecieli nad kolejną doliną, mieli przed sobą zupełnie nieznane tereny. Sprawiały one wrażenie nie zamieszkanych, zeszli więc niżej, żeby lepiej się przyjrzeć.

- Zawsze mi się jednak wydawało dziwne, że oni tak mało tęsknią do przeszłości. Często wprawdzie opowiadają o świecie zewnętrznym, o tym, jakie życie tam było trudne i beznadziejnie staromodne, czasami bywają smutni i sentymentalni, ale wracać by nie chcieli. Chodzi mi o to, że człowiek przecież zawsze powinien tęsknić do miejsc swego dzieciństwa, prawda?

- Tak, tak - zgadzali się kuzyni.

Przypominali sobie teraz, co prababka Theresa i inni opowiadali o białym śniegu, padającym cicho na ziemię, o świętach Bożego Narodzenia w Theresenhof z zapachem pysznego jadła i płonącymi świecami. O koniach zaprzężonych do sań i dzwoniących dzwoneczkach, o ciepłych napojach w zimne dni. To wszystko brzmiało tak przyjemnie. Dorośli malowali przeszłość w niezwykłych barwach i często miewali przy tym błyszczące oczy. Ale tylko na chwilę.

- Ojciec mówi, że Wrota oczyszczają - wtrącił Jori, syn Uriela. - Że kto przez nie przejdzie, nie tęskni za tym, co stracił.

- Z pewnością tak jest - przyznał Jaskari, jasnowłosy i niebieskooki potomek Villemanna i Mariatty.

- Ale czy nie jest również tak, że człowiek sam stwarza własne tradycje? Chodzi mi o to, że przecież mamy wiele tradycji tutaj w Królestwie Światła. Ty, Bezimienny, również znasz wiele waszych dawnych rytuałów, prawda?

- No jasne - przyznał młody Indianin. - Ojciec pieczołowicie je chroni.

- Moim zdaniem, określenie „świat zewnętrzny” brzmi niedobrze - stwierdziła Elena, sympatyczna, nieco powolna córeczka Danielle. Była bardziej podobna do swego ojca, chłopskiego syna Leonarda, niż do delikatnej matki. Elena swoją troskliwością o wszystkich najbardziej chyba przypominała Gretę. Wyglądem jednak się różniły. Elena, krępa i silniej zbudowana, poruszała się też bardziej niezdarnie.

- Pamiętajcie, co Taran i Villemann opowiadają o wszystkich złych, ponurych ludziach, o rycerzach Zakonu Świętego Słońca i przestępcach, których w tamtym świecie było tak wielu.

- Masz rację - przyznał Jori i nagle twarz mu się rozjaśniła. - Z drugiej jednak strony brzmi to wszystko niezwykle podniecająco.

- Tutaj też mamy mnóstwo okropnych rzeczy - rzekł Jaskari. - Zwłaszcza poza granicami Królestwa Światła. Wszyscy chyba słyszeliście te zdławione wycia, które docierają do nas z tak daleka?

Grupa młodych ludzi umilkła.

- Myślę, że zbliżamy się już do prastarej osady - oznajmił Armas cicho.

W oddali, w samym centrum doliny, majaczyły wysokie wieże wsparte na wygiętych łukowato fundamentach. Przypominało to jakiś zamek rycerski ze złej baśni. Cała osada sprawiała takie wrażenie. Ponure miejsce, otoczone złą sławą i podaniami o ukrytych wśród ruin strasznych tajemnicach.

Nic dziwnego, że młodych podróżników przenikały dreszcze.

13

Właśnie w tym momencie w gondoli rozległ się delikatny dźwięk dzwonka. Wszyscy podskoczyli na swoich miejscach. Wszyscy, z wyjątkiem Armasa.

- To mama - oznajmił spokojnie. - Zastanawia się pewnie, gdzie się podziewamy.

I rzeczywiście Fionella niepokoiła się nieobecnością młodzieży. Poprosiła Armasa, żeby natychmiast wracali, tym bardziej że Tiril i Nero już się odnaleźli.

- Zaraz będziemy, mamo - obiecał Armas, patrząc spokojnie na swoich towarzyszy. - Chcieliśmy tylko jeszcze zejść nieco w dół nad rzekę i przyjrzeć jej się z góry.

To nie było kłamstwo, tylko inaczej wyrażona prawda.

Poprosił matkę, by porozmawiała sobie jeszcze z przyjaciółkami, i jego propozycja padła, zdaje się, na bardzo podatny grunt.

- Tylko nie wałęsajcie się tam zbyt długo - upomniała na koniec Fionella i Armas obiecał, że postarają się wrócić tak szybko jak to możliwe.

Cokolwiek to oznaczało, obietnica brzmiała dość uspokajająco.

- Co my właściwie wiemy o tej osadzie? - zapytała Elena, kiedy zbliżyli się już do celu. - Wszystko tu wygląda groźnie. Niegdyś pewnie było wspaniale, ale teraz mury się rozpadają, przejścia pomiędzy budynkami zawalone gruzem. Okienka na wieżach gapią się niczym puste oczy, a zwieńczenia murów, poszczerbione, wyglądają jak zepsute zęby. Wiele łuków, które dawniej musiały się wznosić wysoko, również popadło w ruinę.

- Czy ktoś tutaj jeszcze mieszka? - zastanawiała się Elena.

- Za dużo pytań jak na jeden raz - odparł Armas. - Ojciec opowiadał mi o tej osadzie, ale tylko trochę. Zbyt wiele więc nie wiem.

Wszystkich bardzo interesowała osoba ojca Armasa, czyli Strażnika Góry, który z pewnością miał też normalne imię, tyle tylko że nikt go nie używał. Syn jednak, pomny ojcowskich zakazów, milczał jak zaklęty, nigdy nie mówił nic na temat spraw związanych z należącym do Obcych obszarem królestwa, to znaczy z jego północnymi rejonami. Była to największa część kraju i mieli tam słońce umieszczone niemal tak wysoko, jak w stolicy. Zresztą sam Armas także nie znał dobrze północnych części królestwa, a wyłącznie rejon, w którym mieszkali. Jego ojciec często przebywał poza domem, pracował w okrytych szczególną tajemnicą okolicach jeszcze dalej na północ albo wyprawiał się w jakieś tajemne podróże, Armas nie wiedział dokąd.

Niegdyś obiecywano dzieciom, że będą mogły odwiedzić Armasa. Jakoś jednak nigdy do tego nie doszło. Pewnie dorośli ufali, że w końcu dzieci same wykażą rozsądek i przestaną prosić.

Wszyscy uważali, że Armas bardzo ładnie odnosi się do swojej matki. Wiadomo przecież, że Fionella, kiedy spotkana Strażnika Góry, była, najdelikatniej mówiąc, prostą dziewczyną. On zaś, obojętnie przecież nastawiony do ziemskich kobiet, zainteresował się nią ze względu na jej dobroć, prostolinijność i zaufanie, jakim go obdarzyła, a także ze względu na te wszystkie piękne ludzkie cechy, których miała tak wiele. Sądząc po tym, co mówił Armas, ich osobliwe małżeństwo było bardzo szczęśliwe. Pewnie dlatego, że Obcy zatroszczył się również o rozwój Fionelli i nauczył ją wielu rzeczy, nie niszcząc jednocześnie jej łagodności i ufności. Dzieci wiedziały, że Armas szanuje i kocha swoją matkę.

Teraz chłopiec opowiadał im, co wiedział o osadzie duchów.

Kiedyś dawno, dawno temu, w praczasach, Obcy przybyli tutaj przez ukryte przejście, czyli ich własne Wrota, których nikt inny nie znał, i osiedlili się w północnej części kraju. Działo się to na długo przedtem, zanim na Ziemi zapanował gatunek ludzki. Tutaj, w centrum Globu, wszystko tonęło w ciemnościach i Obcy w zajmowanej przez siebie części ulokowali jedno ze swoich słońc. To najmniejsze. Mieli jednak zamiar zbadać całą okolicę i kiedy przesunęli się bardziej na południe, dostrzegli tam słabe światło.

Nieśli ze sobą własne słońce, widzieli więc, że wędrują przez bardzo piękną okolicę. Poza tym jednak krajobraz spowijał mrok. Przed nimi tliło się tylko to jedno jedyne słabe źródło światła.

Kiedy podeszli bliżej, przekonali się, że pochodzi ono z ogniska i sączy się na zewnątrz przez otwory okienne jakiejś budowli właśnie w tym grodzie, w którym teraz znalazła się gromadka młodych.

Obcy byli ludem życzliwie usposobionym do świata, posiadali jednak groźną broń. Mogli z łatwością uśmiercić mieszkańców twierdzy. Uznali to jednak za zupełnie bezsensowne, ponieważ mieszkańcy grodu znajdowali się tutaj przed nimi...

- Gdyby tak biali, którzy przybyli do kraju Wakan Tanka, okazali się równie wielkoduszni - mruknął Bezimienny, a inni kiwali w milczeniu głowami. Wiedzieli, że przodkowie Indian pojawili się w Królestwie Światła stosunkowo niedawno. Przedstawiciele pokolenia dziadka Bezimiennego trafili tutaj zupełnie przypadkowo.

Tak więc Armas opowiadał, że Obcy oraz tajemniczy lud ze zrujnowanej osady, oczywiście w tamtych czasach była to wspaniała twierdza, a nie ruiny jak teraz, doszli do porozumienia. Obcym pozwolono zająć kraj poza obrębem twierdzy, natomiast mieszkańcy otrzymali światło i rozległa dolina, nad którą dopiero co przelatywała gromadka młodych przyjaciół, miała stać się ich terytorium. Obcy zapewnili, że nikt im tam nie zakłóci spokoju.

Tak też się stało. Mieszkańcy twierdzy pogrążali się jednak w stagnacji, przestali się rozwijać i raz po raz dochodziło do napięć między nimi a tymi, którzy mieszkali poza doliną.

- Czy myślicie, że oni będą do nas wrogo nastawieni? - zapytała Elena nerwowo.

- Tego nikt nie wie - odparł Armas. - Na wszelki wypadek jednak nie powinniśmy im się pokazywać.

- Phi, oni nas już z pewnością widzieli - prychnął Jori.

- Nie sądzę. Sam widzisz, że w murze od tej strony nie ma zbyt wielu otworów, a nigdzie też nie widzieliśmy żadnego wartownika. Wykonaj jeszcze jedno okrążenie nad lasem, Bezimienny, a potem zejdziemy w dół.

Młody Indianin uznał, że najlepiej jest oddać kierowanie pojazdem Armasowi, który bez trudu wylądował na polanie w lesie w pobliżu osady tak, by pojazd nie mógł być zauważony przez ewentualnych obserwatorów z wież.

- Myślę, że byłoby najlepiej, gdyby dziewczęta zaczekały w gondoli - zaproponował Jaskari.

One jednak nie chciały o niczym takim słyszeć. Pójdą z chłopcami, a jeśli nie, to natychmiast wracają do domu. Cóż było robić, pozwolono im. Tylko bez żadnych histerycznych wrzasków, ostrzegali chłopcy.

- To myślicie, że będzie się tam czego bać? - zapytała Elena zaczepnie.

- I żadnego trzymania się za ręce.

Berengaria zawstydzona cofnęła dłoń, którą zdążyła wyciągnąć w stronę Bezimiennego.

Przekonani, że mieszkańcy osady zdołali ich już zobaczyć z wysokich wież, przemykali się przez las. Nagle ze zdumieniem stwierdzili, że znajdują się pod jakimś wysokim murem.

- Stara, bardzo stara budowla - mruknął Jori.

Odnaleźli w murze drzwi, jak się okazało, otwarte. Zawiasy skrzypnęły żałośnie. Wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy tego miejsca czuli się przez bardzo wiele lat bezpieczni, skoro zostawili wejście zupełnie nie strzeżone.

Jeśli w ogóle istnieli tu jeszcze jacyś mieszkańcy.

Kiedy przybysze posuwali się ostrożnie wąską uliczką, pełną zwiędniętych liści, i przeciskali się pomiędzy pochylonymi ze starości domami, nagle usłyszeli, że spod ich stóp dobywają się jakieś dźwięki. Móri nazwałby pewnie to zjawisko wibracjami śmierci, chociaż może to jednak co innego. Każdy zresztą odbierał dźwięki zupełnie inaczej. Elena w ogóle niczego nie słyszała, Berengaria przestraszona wpatrywała się pod własne nogi, Bezimienny rozglądał się czujnie, jak przystało na prawdziwego Indianina. Jaskari słyszał tylko delikatne brzęczenie, natomiast Armas i Jori zasłaniali uszy rękami. Mieli wrażenie, że ziemia trzęsie się pod ich stopami, a towarzyszy temu głuchy łoskot.

Na szczęście po chwili wszystko przycichło, choć całkiem nie ustało.

Wydarzyło się jednak coś innego: teraz nie mieli już wątpliwości, że są obserwowani.

- Ktoś nas śledzi z okien - szepnęła Elena.

- Tego nie może robić jedna istota - odpowiedział Jaskari. Miał on najgłębszy głos ze wszystkich chłopców, a mimo to bardzo lubił jeszcze go obniżać.

- Ich musi tu być więcej.

- Nie wiem, domy stoją tak blisko siebie, że jeśli są nie zamieszkane, to można z pewnością przebić otwory przez ściany - rzekł Armas. - Mam wrażenie, że jest tam tylko jedna istota, która biegnie z pokoju do pokoju, z domu do domu.

- W takim razie... - zaczął Jori.

Armas dokończył za niego:

- W takim razie ten dźwięk był sygnałem alarmowym, zostaliśmy dostrzeżeni.

Domy były tak wysokie i stały tak blisko jeden drugiego, że pomiędzy nimi panował mrok. Nie przywykli do tego w Królestwie Światła. Mała Berengaria odnosiła wrażenie, że pełzają jej po plecach jakieś paskudne stworzenia, zrozumiała reakcja, kiedy człowiek czuje się obserwowany od tyłu. Nie miała odwagi odwrócić się ani spojrzeć w stronę okien.

Musieli przejść jakimś bardzo ciemnym korytarzem.

Jaskari głęboko wciągnął powietrze i ruszył jako pierwszy.

- Chodźcie za mną - polecił najgłębszym głosem, na jaki mógł się zdobyć.

Reszta z ulgą przyjęła fakt, że ktoś inny wykazał inicjatywę.

Posuwali się w milczeniu naprzód. Wciąż w głąb nieznanego.

- Uff, ale ciemno! - szepnęła Berengaria drżącym głosem. - Myślę, że powinniśmy zawrócić.

Nagle zaczęła histerycznie krzyczeć:

- Ratunku, oślepłam, nic nie widzę! Wszystko jest czarne, oślepłam, oślepłam!

- Nie bądź niemądra - szepnął Jori. - Nikt tutaj nic nie widzi, a przecież nie mogliśmy nagle oślepnąć wszyscy jak jeden mąż. Idź przede mną. Będę cię osłaniał.

- Dobrze, dziękuję - nieoczekiwanie zachichotała Berengaria. Czuła się teraz znacznie odważniejsza. - Ja tylko żartowałam, nie zauważyłeś tego?

Nikt jej nie uwierzył, zwłaszcza że po chwili, nastąpiwszy na obluzowaną deskę, wrzasnęła przeraźliwie. Jori położył jej rękę na ustach i zdławił krzyk.

- Wiecie, mam wyrzuty sumienia - rzekł Armas cicho. - Przecież przy bramie nie było żadnego wartownika, a to znaczy, że oni czują się bezpieczni. Żyli tutaj w spokoju, dopóki my... Cii! Co to było?

„To ty gadałeś” - chciała powiedzieć Elena, ale przystanęła tak jak inni i zaczęła nasłuchiwać.

Początkowo w ciemnym korytarzu panowała kompletna cisza, dopiero po chwili coś usłyszeli, jakiś brzęczący czy syczący dźwięk. Jakby ktoś mówił, ale nie wydobywał głosu, poruszał tylko językiem i wargami. Nie rozróżniali żadnych słów. Mieli swoje aparaciki, które dostali od Madragów, i mogli rozumieć każdy obcy język, te dźwięki brzmiały jednak zbyt obco, były zbyt ciche i zbyt niewyraźne.

Zresztą może to w ogóle nie żadna mowa, tylko po prostu szelest?

Dźwięk dochodził z domu na prawo od nich. Zanim którekolwiek zdołało zawołać: „Uciekamy” i zawrócić w ciemnym korytarzu, coś zeskoczyło przed nimi na ziemię z okropnym łoskotem. Słyszeli jakieś świsty i parskania, jakby spotkali przestraszoną wiewiórkę.

- O rany, co to? Nic nie widzę... - zaczęła Elena ogarnięta paniką.

- Ale ja widzę - odpowiedział Armas spokojnie. W jego żyłach płynęła krew Obcych i potrafił widzieć w ciemnościach. - To jakiś mały, obrzydliwy potwór, cały zielony w brunatne plamy, nieustannie wymachuje dwoma kijami i robi przy tym potworny hałas.

- Czy on jest niebezpieczny?

- Raczej niezdarny, powiedziałbym.

- Docierają do mnie jakieś słowa - zawołał Bezimienny. - On coś mówi.

Aparaciki Madragów sprawiły, że zaczynali pojmować znaczenie tych jego syków: „Wynoście się stąd, ale już! Uciekajcie, myślicie że się was boję?”

- Tak myślimy - mruknął Jori.

- No, no, spokojnie - Armas zwrócił się przyjaźnie do stworzenia, którego nikt oprócz niego nie widział. - Nie chcemy ci zrobić nic złego i przestań już wymachiwać tymi kijami! Uspokój się. Och, ależ jestem głupi! Mam przecież ze sobą słońce mojego ojca.

Nieznajoma istota nieustannie skakała przed nimi, starając się na wszystkie sposoby ich przestraszyć. Tymczasem Armas wyjął z kieszeni nieduże pudełeczko i otworzył je. Natychmiast pomieszczenie wypełniło się cudownym światłem i zobaczyli, że sufit grozi zawaleniem.

Zaraz też ujrzeli ową obcą istotę. Była mniej więcej tego samego wzrostu co oni i prawdopodobnie liczyła sobie tyle samo lat, w każdym razie na tyle wyglądała. Jak powiedział Armas, skóra tego potworka przypominała leśne podszycie. Brunatnozielona w żółte plamy. Natomiast oczy i włosy miały intensywną barwę topazu. Z potarganych włosów sterczało dwoje uszu takich jak u elfa. Ale istota elfem nie była. Przypominała raczej człowieka. Ciało pozbawione mięśni, gibkie, ubrane w jakąś szatę tego samego koloru co skóra.

- Przystojniaczek - szepnęła Elena, która skończyła już piętnaście lat i zaczynała interesować się mężczyznami.

Choć bardzo ruchliwy, dziwny ten młodzian był okropnie niezdarny. Kiedy promienie światła padły na jego twarz, przeraził się, zamachnął i mocno uderzył się w rękę. Odrzucił oba kije, które z hałasem upadły na ziemię, on sam zaś skakał wokół, wywijając bolącą ręką i krzywiąc się strasznie. Zobaczyli, że zęby ma białe i bardzo ostre, poza tym twarz dosyć pociągającą, choć w jakiś dziwny, trudny do określenia sposób. Oczy żywe jak u łasicy i wyraźnie zaznaczone, szerokie usta. Było w nim coś z fauna.

Jori zaczął:

- Zapewniam, że przychodzimy w dobrych zamiarach...

Rozległo się nowe mlaskanie i parskanie, z czego zrozumieli, że stwór zastawił na nich pułapkę, w którą zaraz wpadną.

- Chodzi ci o to rusztowanie z tyłu za tobą? - zapytał Jori wskazując ręką.

Fakt, że Jori zrozumiał jego słowa, był dla tego dziwnego młodzieńca kompletnie niepojęty. Patrzył na nich zdumiony, nie będąc w stanie się poruszyć.

Bezimienny wyjął z kieszeni jeszcze jeden aparacik Madragów i zamierzał przymocować go do ramienia chłopca tak, by mogli nareszcie zacząć ze sobą rozmawiać. Ten jednak bardzo się przestraszył i z nieoczekiwaną zwinnością wskoczył na występ muru. Poruszył przy tym sufit, który natychmiast zawalił się ze strasznym łoskotem. Młodzieniec wpadł we własną pułapkę.

Chłopcy wykorzystali sytuację i rzucili się na niego. Mimo szaleńczego oporu - próbował ich nawet gryźć - udało się Bezimiennemu przymocować mu aparacik do ramienia, pozostali chłopcy natomiast trzymali go za ręce, by nie mógł urządzenia odrzucić. Owe aparaty, wspaniały wynalazek Madragów, przykleja się bezpośrednio do skóry i bez trudu można je z powrotem oderwać.

W końcu do pojmanego dotarło, że on też rozumie, co mówią jego przeciwnicy. Spoglądał to na aparacik, to na nich, dopóki nie zorientował się, na czym cała sprawa polega.

- Jesteśmy przyjaciółmi - mówił Jori z uśmiechem, chociaż z trudem opanowywał wściekłość, ponieważ istota wciąż się szamotała i kopała go. - Chcielibyśmy porozmawiać w spokoju. Zgódź się, potem cię wypuścimy.

Młody „faun” leżał na plecach i przyglądał się sześciu pochylonym nad nim twarzom. Mniej lub bardziej życzliwym, chociaż starali się wyglądać sympatycznie.

- Ja mam na imię Armas - powiedział syn Obcego. - A jak ty się nazywasz?

Żadnej odpowiedzi, tylko wściekłe syczenie przez zęby.

Przedstawili mu się wszyscy po kolei. W końcu on również wykrztusił swoje imię jakimś syczącym, bezgłośnym szeptem , jakby wypychał słowa językiem pomiędzy zębami:

- Tsi-Tsungga.

Tak to przynajmniej zabrzmiało.

- Tsi-Tsungga - powtórzyła Elena.

Tamten z ożywieniem kiwał głową. Twarz mu się powoli rozjaśniała, ale wciąż jeszcze nie odzyskał pewności siebie. Kiedy spróbowali go uwolnić, natychmiast rzucił się do ucieczki.

- O, nie, nie! - zawołał Jaskari. - Jeśli nie chcesz współpracować, to będziemy cię trzymać tak długo, dopóki me dowiemy się czegoś więcej o tej twierdzy i jej mieszkańcach.

Podnieśli go z ziemi i pozwolili usiąść, wciąż jednak nie zwalniając chwytu, i zaczęli wypytywać.

Nadal wrogo usposobiony i przestraszony Tsi-Tsungga zachował jednak godność i odpowiadał im monosylabami na wszelkie pytania.

- Czy dużo stworzeń mieszka tutaj w twierdzy i w osadzie?

- Nikt.

- Ale Obcy mówią, że jest was tutaj wielu.

- To było dawno temu.

Jori zwrócił się do swoich towarzyszy:

- Zgadza się, bo Obcy nie odwiedzali tych miejsc od wielu lat.

- Od tysięcy lat - przyznał Armas - gdyby stosować ziemską rachubę.

Czyżby więc Tsi-Tsungga był ostatnim ze swojego rodu? To nieprawdopodobne.

- Kto zbudował twierdzę? - zapytała Elena.

- Tamci.

- Jacy tamci?

Popłynęły jakieś szmery i szelesty, długa opowieść której mimo wysiłków dokładnie nie pojmowali. Dotarło do nich tyle, że pojawił się tu kiedyś jakiś straszny lud, który przybył z zewnątrz. Działo się to w trudnej do określenia przeszłości. Ów lud nie był zbyt liczny, ale bardzo zły i wkrótce przemienił przodków Tsi-Tsunggi w swoich niewolników, których zmusił do zbudowania twierdzy i domów w osadzie. Plemię Tsi-Tsunggi nie chciało tam mieszkać, ale zostało do tego przymuszone.

Władcy twierdzy źle znosili niektóre rodzaje tutejszego pożywienia. Lud Tsi-Tsunggi, który znał naturę jak nikt inny, dawał im do jedzenia trujące rośliny, tak że nie mogli się więcej rozmnażać. Z czasem władcy twierdzy postarzeli się i wymarli. Wtedy przybyli Obcy i przynieśli ze sobą światło. Plemię Tsi-Tsunggi miało dość rządów innych, zawarło więc z przybyszami ów kompromis, który dawał Obcym prawo pozostania w kraju w zamian za światło i za to, że nie będą niepokoić pierwotnego ludu.

- A więc to wy jesteście tutejszym pierwotnym ludem? - zapytał Jaskari.

- Tak. Ta ziemia była nasza - odparł Tsi-Tsungga dumnie. - My byliśmy tutaj zawsze.

- No, w to zawsze to ja nie bardzo wierzę - mruknął Jori.

- I teraz też nie chcemy żadnych intruzów - prychnął Tsi-Tsungga. - Nie mieliście prawa tutaj przychodzić i jeśli was złapię, to ja wam... - Reszta zdania przybrała formę strasznych pogróżek.

- Dziękuję, że wykazałeś chęć współpracy - rzekł Armas. - A teraz zabierzemy z powrotem nasz aparacik tak, by...

Tsi-Tsungga nie chciał jednak o tym słyszeć. Zamierzał zatrzymać aparat i wywiązała się wściekła szamotanina, z której oczywiście chłopcy wyszli obronną ręką. Bezimienny zdołał zerwać pożyczony aparat i wszyscy odetchnęli z ulgą.

- Teraz chętnie bym obejrzał twierdzę - zaczął Jaskari, ale Tsi-Tsungga wyrwał się i błyskawicznie zniknął w jednym z chylących się domów. - Do licha! - zawołał Jaskari. - Co my teraz zrobimy?

- Obejrzymy twierdzę - odparł Jori krótko.

14

W chwilę później znaleźli się w rozległej hali, przekonani teraz, że Tsi-Tsungga jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy.

I tak chyba było najlepiej. Sprawiał, delikatnie mówiąc, wrażenie wrogo usposobionego.

Wędrówka przez zrujnowaną osadę okazała się bardzo niebezpieczna. Musieli się przeprawiać przez gruzowiska zniszczonych domów, stojące jeszcze resztki murów groziły w każdej chwili zawaleniem, pod ich stopami ziały ogromne dziury. Wielokrotnie przyjaciele musieli ratować się nawzajem z poważnych opresji.

Najgorsze były schody, w których brakowało wielu stopni. Młodzi wędrowcy przeszli przez główną bramę i znaleźli się wewnątrz twierdzy. Ciekawe, co by powiedziały matki, gdyby zobaczyły, w jakim stanie są ich ubrania.

Rozglądali się wokół. Wszędzie prastare, pociemniałe, zimne i ponure ściany. Kamienne schody wiodły do wyższych pięter, do nadbudówek i wież. Drzwi, które już dawno wypadły, prowadziły do sal i pokojów.

- Teraz to chyba powinniśmy już wracać do domu - mrukną Elena.

Nikt jednak nie chciał o tym słyszeć.

- Tam, moim zdaniem, nie należy wchodzić - rzekł Jaskari, mając na myśli wysokie, na wpół zawalone schody.

- Tam także nie - dodał Jori, pokazując w inną stronę.

- O ile dobrze widzę, to dostępne są tylko jedne schody - stwierdziła Elena. - Te wielkie.

- A czy nie powinniśmy najpierw rozejrzeć się po dolnych salach? - zapytała Berengaria, której schody wydawały się zbyt niebezpieczne.

- Nie, ja chcę jak najszybciej wejść na wieżę - oznajmił Jori i zaczął pokonywać kolejne stopnie. - Chcę obejrzeć jeden z tych wysokich do nieba pomostów.

- Chyba nie masz całkiem dobrze w głowie! - wołał Jaskari, biegnąc za nim. - Toż to niechybne samobójstwo.

- Ależ skąd, jestem niepokonany.

- To bardzo niebezpieczny sposób myślenia, zaczekaj na nas.

Wkrótce wszyscy stanęli na wyższym poziomie, na którym znajdowała się wielka paradna sala. Wejście do niej było otwarte, a po obu stronach leżały kupki spróchniałego drewna. To pewnie dawne drzwi.

Wstrzymując oddech wemknęli się do środka. Stąpali ostrożnie, bo podłogi nie budziły zaufania. Z daleka widzieli, że z parkietu w wielkiej sali zostały same belki. Reszta po prostu zniknęła.

- Oj, czyście zauważyli? - szepnął Jori.

Wszyscy poszli za jego wzrokiem. W drugim końcu sali pod samą ścianą stała jakaś dziwna statua, wyglądała jak posąg bóstwa. Wysoka, pompatyczna i przerażająca. Niegdyś musiała przedstawiać jakąś istotę, coś pośredniego pomiędzy człowiekiem a jaszczurem. Teraz jednak niewiele zostało z dawnej wspaniałości.

- To bóstwo mieszkańców twierdzy - mruknął Armas. - W końcu wiemy, jak oni wyglądają.

- Zgadzam się z Tsi-Tsunggą, że musiały to być bardzo złe istoty - szepnęła Elena z przerażeniem pomieszanym z szacunkiem. - Ale czy już gdzieś nie widzieliśmy czegoś podobnego?

- W każdym razie słyszeliśmy o tym - rzekł Jori z nie wróżącym nic dobrego spokojem.

- Tak jest - potwierdził Jaskari. - Ojciec opowiadał o takich istotach. One są straszne.

- Owszem, to Silinowie - oznajmił Jori. - Mama i ojciec ich spotkali. To właśnie oni więzili Madragów.

Roztrząsali te sprawy jeszcze przez jakiś czas i stwierdzili, że rodzice prawie każdego z nich, albo ojciec, albo matka, albo oboje, spotkali kiedyś Silinów. Ojciec Jaskariego Villemann, mama i ojciec Joriego, Taran i Uriel, matka Eleny, Danielle, oraz ojciec Berengarii, Rafael. Tylko rodzice Armasa i Bezimiennego nie mieli do czynienia z nikim z jaszczurzego plemienia.

- Ale jakim sposobem oni dostali się tutaj? - zastanawiał się Armas.

- Twierdza Silinów została zniszczona podczas wielkiej katastrofy światowej całą wieczność temu - wyjaśnił Jaskari. - I pewnie od tamtej pory przedstawiciele tego plemienia znajdują się również tutaj. Sigilion i kilku innych zostali z resztkami swojej twierdzy wyrzuceni wysoko ponad ziemię i wylądowali w Himalajach. Inni Silinowie też mogli ocaleć. Ziemia się otworzyła albo też wpadli w jakąś rozpadlinę w morskim dnie. Przecież właściwie oni żyli w morzu. W każdym razie kilku z nich prawdopodobnie odnalazło drogę tutaj.

- Bogom niech będą dzięki za to, że lud Tsi-Tsunggi zdołał ich unicestwić - rzekł Bezimienny.

Jori potwierdził z ożywieniem:

- Tak, i kiedy opowiadał o tym, jak pozbawili ich płodności, a tym samym możliwości rozmnażania się, przyszło mi do głowy, że już kiedyś coś takiego słyszałem, bo przecież dokładnie to samo uczynili Madragowie z ostatnimi Silinami w Himalajach, a zwłaszcza z tym... jak to on się nazywał?

- Sigilion - podpowiedział Jaskari. - Prawdziwa stara świnia, erotoman i...

Właśnie wtedy chłopcy odkryli, że statua przedstawia kogoś pochodzącego z tej samej rasy co Sigilion. Ona też miała ogromny organ płciowy. Całe szczęście, że Berengaria zawołała:

- Ja nie chcę tutaj stać! Pomyślcie, gdyby tak on ożył?

- Phi! - roześmiał się Jori.

Zarówno jednak on, jak i cała reszta zawróciła pośpiesznie, wdzięczna Berengarii, że przerwała nieprzyjemne rozważania. Żaden z chłopców nie miał odwagi spojrzeć na Elenę, pozostawała tylko nadzieja, że dziewczyna niczego nie zauważyła.

Ale ona widziała wszystko. Płomiennie czerwona gapiła się na posąg bóstwa, zafascynowana tym, co widzi. Potem również odwróciła się na pięcie i pobiegła do wyjścia. Czuła jednak, że coś dziwnego dzieje się z jej ciałem, i bardzo jej się to nie podobało.

Powoli weszli po schodach na jeszcze wyższe piętro, ale ta wspinaczka bardzo działała im na nerwy. Wszędzie w murach ziały ogromne otwory po blokach kamiennych, które obluzowały się i spadły w dół. Schody zaś były tak zniszczone, że właściwie trudno było mówić o jakichś stopniach.

Na szczęście wkrótce znaleźli się na czymś w rodzaju galeryjki otaczającej całą twierdzę. Wydawało się, że są pod główną wieżą, tym bardziej że balkon został solidnie zbudowany z kamieni i otoczony balustradą.

Przed ich oczyma rozciągał się wspaniały widok na dolinę, z której przyszli. Okolica była porażająco piękna, chociaż całkowicie wymarła. Po chwili Jori podszedł wygiętego łukowato mostu łączącego galerię z mniejszą częścią twierdzy, zakończonej niższą wieżyczką.

- Nie rób tego - poprosiła Elena.

- Ale on wygląda bardzo pewnie.

- Żebyś się tylko nie oszukał.

Jori przyglądał się uważnie mostowi. Przejście na górze było proste i równe, dolną część mostu stanowił pięknie wygięty łuk.

Armas, z zachwytem podziwiający piękne widoki, zaczął nagle podśpiewywać z radości, że znalazł się tak wysoko, a pewnie też i po to, by usłyszeć, jak jego głos niesie się ponad doliną. Berengaria dołączyła do niego, a po chwili również Jaskari.

Bezimienny natomiast wciąż uważnie oglądał balkon. I nagle zawołał:

- Cii! Do licha, uciszcie się i chodźcie tutaj popatrzeć.

Pobiegli natychmiast.

- Oj - jęknęła Elena.

Znajdowali się teraz w tylnej części twierdzy. W tej zwróconej ku górom. Na zboczach poza obrębem zrujnowanej osady rozciągały się starannie uprawione pola i łąki, a wśród drzew, których nigdy przedtem nie widzieli, rozłożyła się osada małych budynków o okrągłych dachach. Budowle wzniesiono z ziemi i trawy, tak że stapiały się z krajobrazem i trzeba było czasu, żeby je dostrzec, obudowano ich jednak mnóstwo i leżały blisko siebie.

- A więc to tam oni mieszkają - szepnął Jaskari.

- „Nie chcieliśmy mieszkać w twierdzy” - powtórzyła Elena słowa Tsi-Tsunggi.

- Jakie śliczne małe domki - zachwycała się Berengaria. - Z pewnością żyją w nich krasnoludki.

- Nie, to domy ludu Tsi-Tsunggi - odparł Bezimienny. - Spójrzcie, kilku z nich chodzi po polu.

Nawet z tak daleka widzieli wyraźnie, że ciała tamtych mają te same barwy ziemi co Tsi-Tsungga.

Nagle Bezimienny zawołał:

- Padnij! Zostaliśmy odkryci!

Wszyscy schowali się za balustradą, ponad którą Jori ostrożnie wyglądał.

- Tak jest, zobaczyli nas! A może usłyszeli naszą pieśń? Widzę jednego, który stoi przed domem i z przejęciem pokazuje w naszą stronę. Musimy zwiewać, i to szybko!

Armas także wyjrzał sponad balustrady.

- Oj! Wychodzą z ziemianek. Ruszają w naszą stronę. Och, ratunku, jak oni szybko biegają!

- No właśnie, widzieliście przecież, jak zręcznie potrafi się poruszać Tsi-Tsungga - rzekła Elena, kiedy uciekali galeryjką ku schodom.

- Nie, zatrzymajcie się! - zawołał Bezimienny. - Oni są już przy twierdzy. Chyba zostaliśmy otoczeni.

- Wszyscy na most! - nakazał Jori.

- Nie, my... - zaczął Jaskari, lecz również on uznał, że to jedyne wyjście. Tsi-Tsungga był do nich usposobiony wrogo, ale działał sam, więc nic nie mógł zrobić. Teraz wrogów jest kilkuset i wszyscy znajdują się już na terenie twierdzy.

Nie wahając się dłużej, młodzi wędrowcy weszli na most. Tylko Berengaria stała przez chwilę przerażona wysokością i tym, że most jest taki stary. Ale Bezimienny pociągnął ją za sobą tak mocno, że o mało nie wyrwał jej ręki ze stawu. Zamknęła oczy, by nie widzieć bezdennej głębi pod sobą.

Pośrodku mostu Jori zachwiał się i spod jego stóp wypadł kamień, który zleciał w dół do przepaści. Pozostali obchodzili ostrożnie niebezpieczne miejsce.

- Żebyśmy się znowu nie znaleźli w tej sali z posągiem bóstwa - mruknęła Elena - bo teraz już byśmy się chyba nie wydostali.

- Nie bój się - uspokajał ją Jaskari, gdy schodzili na inny, położony niżej balkon. - Nasza wieża nie ma połączenia z tamtą częścią twierdzy. Chodźcie szybko, nie ma chwili do stracenia.

Schody wiodące w dół były bardzo wąskie i okrążały wielokrotnie wieżę, wyglądały jednak na dość stabilne.

Zeszli już prawie na sam dół do ostatniej hali. Tam jednak okazało się, że schodów, którymi mogliby uciec na wolność, nie ma.

Słyszeli pościg coraz bliżej. Nie było wyjścia. Jori zeskoczył na dół, wysokość w końcu nie była zbyt duża. Bezimienny popchnął Berengarię w ślad za nim i sam skoczył również. Elena wahała się, ale Jaskari był już na dole i wołał do niej, że nie ma się czego bać. Armas popchnął dziewczynę z całej siły i sam skoczył za nią.

Szczęśliwie wszyscy znaleźli się na dole. Trochę podrapani i poobijani, ale to bez znaczenia.

- Uciekamy! - nakazał Jaskari.

Wkrótce wybiegli na coś w rodzaju małego ryneczku. Słyszeli za sobą zbliżającą się hordę i przez chwilę stali bezradni. Gdzie się znajdują? W którą stronę powinni uciekać?

- Tutaj! - wrzasnął Jaskari i pobiegł w kierunku najbliższej, ciasnej uliczki. Reszta ruszyła za nim.

Chwilę uciekali, przez nikogo nie niepokojeni, i nagle uświadomili sobie, że wpadli w pułapkę. Nie wszyscy prześladowcy wbiegli do twierdzy. Pewna grupa okrążyła budowlę i teraz zamykała im drogę. Stała na drugim końcu ulicy, gotowa powstrzymać uciekinierów. Prześladowcy wyglądali bardzo groźnie. Podobni do Tsi-Tsunggi, wydawali się jednak starsi, a poza tym wszyscy byli uzbrojeni. Młodzi przybysze nie potrafili jednak określić, co to za broń.

Pośpieszne spojrzenia za siebie, na prawo i na lewo, przekonywały młodych ludzi, że możliwości ucieczki jest niewiele. Z tyłu mogła w każdej chwili nadejść główna grupa pościgu, wejście w uliczkę po prawej stronie było kompletnie zasypane gruzem, uliczka z lewej strony okazała się wprawdzie wolna, ale za to krótka. Po prostu ślepy zaułek. Woleli jednak to, niż wpaść w ręce owych nieznanych istot.

Na szczęście okazało się, że od ślepej uliczki odchodzi jeszcze jakaś przecznica. Przejścia były coraz węższe i coraz szczelniej zasypane gruzem, w końcu musieli się zatrzymać. Wokół siebie mieli już tylko ruiny.

- Co zrobimy? - krzyknęła Elena ogarnięta paniką.

Musieli zawrócić, innego wyjścia nie było.

I wtedy zobaczyli jego, Tsi-Tsunggę. Stał na piętrze domu z tyłu za uciekającymi i dawał im znaki ręką, żeby czym prędzej do niego biegli.

Zawahali się na ułamek sekundy. On przecież także nie żywił dla nich szczególnie ciepłych uczuć, ale co im pozostawało? Ruszyli na górę, Tsi-Tsungga wyciągnął ręce, by pomóc Berengarii, Jaskari podniósł ją i wkrótce znalazła się na piętrze. Wspólnymi siłami zdołali się wdrapać w ślad za nią. Już na górze, biegnąc z pokoju do pokoju, słyszeli nadciągających prześladowców.

Tsi-Tsungga trzymał Berengarię za rękę, Elena podążała tuż za nią. Posuwali się gęsiego jedno za drugim tak, jak ich prowadził przez kolejne pomieszczenia pierwszego piętra, a potem na tym samym poziomie przechodzili z jednego domu do drugiego. To najwyraźniej on wybił dziury w ścianach, zresztą w ogóle świetnie orientował się w położeniu. W końcu sprowadził ich do jakiejś piwnicy, a stamtąd przeszli do ruin kolejnego domu.

Po chwili znaleźli się w kompletnie ciemnym korytarzu, w którym pachniało mokrą ziemią. Brodzili po błocie, wszędzie ziemia i ciemność...

Nagle uświadomili sobie, że znajdują się poza obrębem twierdzy. W lesie pod jakimś skalnym nawisem, tak wysokim, że mogli stać wyprostowani.

Wciąż przerażeni, spoglądali na Tsi-Tsunggę, który patrzył na nich ze złością.

- Dziękuję - wykrztusił Jaskari i inni dziękowali również. Tylko Bezimienny pojął, że Tsi-Tsungga niczego nie rozumie, i podał mu aparacik Madragów. Tym razem Tsi-Tsungga się nie sprzeciwiał. Chętnie pozwolił, by umocowano mu aparacik na gołym ramieniu. Powtórzyli raz jeszcze podziękowania, tym razem dużo serdeczniej, on zaś prychał i mlaskał, że powinni się śpieszyć. Elena zapytała, gdzie się teraz znajdują, a Tsi-Tsungga odpowiedział, że ich powietrzny statek czeka niedaleko stąd.

- Uciekajcie - powtarzał nerwowo.

Chciał oderwać aparacik i oddać, ale Bezimienny zaprotestował ruchem dłoni.

- Zachowaj go, jest twój. Chociaż tyle możemy dla ciebie zrobić za to, że nas uratowałeś.

Tsi-Tsungga rozjaśnił się w uśmiechu od ucha do ucha.

- Czy będę dzięki niemu rozumiał zwierzęta?

- Będziesz - zapewnił Jori, ponieważ on właśnie bardzo często rozumiał, co Nero chce przekazać. - Ale pilnuj go dobrze i nie pokazuj byle komu.

Zielone oczy zrobiły się wielkie.

- Nikomu - zapewnił. - Ale śpieszcie się.

Berengaria podbiegła i pocałowała go w policzek. Potem uciekła razem ze wszystkimi.

Tsi-Tsungga stał w miejscu. Śledził wzrokiem gondolę, dopóki nie zniknęła za wierzchołkami drzew.

Kiedy nareszcie doszli trochę do siebie, Elena zapytała:

- Czy zwróciliście uwagę, że nigdy nie widzi się tego wielkiego słońca, to znaczy nie widzi się go nad stolicą, teraz przecież znajdowaliśmy się bardzo wysoko i byliśmy blisko niego, a jednak pozostało niewidoczne.

Odpowiedział jej Armas:

- To dlatego, że światło jest tam wyjątkowo intensywne.

Elena westchnęła:

- Jak my mało wiemy na temat Królestwa Światła.

- Owszem - przytaknął Jori. - Mama wciąż powtarza, że to czy tamto jest tajemnicą i że za tym wszystkim kryje się coś wielkiego.

- Twoja mama ma rację - stwierdził Armas krótko.

Zgromadzili się wokół niego. To on kierował teraz gondolą.

- Czy wyjaśnienie tych tajemnic kryje się w północnej części kraju? - zapytał Jaskari.

- Nie wolno wam o to pytać.

- No właśnie, nie wolno pytać o rejony położone najdalej na północ, prawda? I ani o to, skąd przybyli Obcy? Ani o to, kim są.

- Tak jest.

- A czy wolno pytać o ciemność poza granicami Królestwa Światła? - rzekł Bezimienny.

- Nie.

- Ani o Srebrzysty Las? - tym razem pytała Berengaria.

- Ani o Srebrzysty Las.

- Ani o mur graniczny i o dochodzące z daleka żałosne wołania?

- O to także nie.

- Ani o to, co właściwie zamierzają Obcy, ani o wielką zagadkę? - włączyła się Elena.

- Nie.

Jori spoglądał na Armasa podejrzliwie.

- A czy ty znasz odpowiedź na te pytania?

- Nie.

Wtedy wybuchnęli śmiechem. Armas również.

Wrócili do domu, każde do siebie, i wszyscy musieli wysłuchać wymówek swoich przestraszonych matek.

Nie wyjawili jednak, gdzie się podziewali. Nie starczyło im na to odwagi.

15

OKO NOCY

Większość rodzin indiańskich mieszkała poza obrębem miast. Tylko niektórzy z nich wybrali stolicę albo tak jak rodzice Bezimiennego osiedlili się w Zachodnich Łąkach.

Pewnego dnia, w parę tygodni po niebezpiecznej wyprawie młodzieży do zrujnowanej twierdzy, wszyscy Indianie z Królestwa Światła zebrali się u Ptaka Burzy. Jego ogród wypełniły wigwamy, czyli namioty zbudowane z palików i skóry. Indianie zamierzali tu pozostać przez wiele dni, ponieważ Bezimienny miał być poddany męskiej próbie i, jeśli wyjdzie z niej zwycięsko, otrzymać swoje właściwe imię.

Matka chłopca uszyła piękną narzutę, na której będzie siedział samotnie na pustkowiu przez cztery dni i cztery noce. Nie wolno mu w tym czasie ani jeść, ani pić, musi radzić sobie zupełnie sam, a jeśli wszystko pójdzie tak jak trzeba, to powinien mieć w tym czasie wizje, które staną się drogowskazami na całe przyszłe życie.

Chłopiec musiał przejść przez wiele ceremonii, zanim uznano, że gotów jest wyjść na pustkowia. Przed podróżą spożywał rytualne posiłki. Wszyscy członkowie jego plemienia trwali w niezwykle uroczystym nastroju. Dzieci również towarzyszyły obrzędom, chociaż to sprawy ze świata dorosłych, do którego obecnie Bezimienny miał wkroczyć.

Wielkim problemem był wybór odpowiedniego górskiego szczytu. Przodkowie chłopca w Ameryce mieli Świętą Górę z tak zwaną Grotą Wizji, czegoś takiego jednak we wnętrzu Ziemi nie było. Ponadto, zgodnie ze starą tradycją, noce powinny być ciemne i przerażać takiego młodego chłopca. W Królestwie Światła jednak noc nigdy nie zapadała. Tutaj zawsze, przez okrągłą dobę, panuje światło.

Dlatego postanowiono, że Bezimienny musi opuścić Królestwo Światła i udać się do Królestwa Ciemności.

W dotarciu tam jednak musieli mu pomóc Obcy, ponieważ tylko oni znali drogę. To zresztą ta sama droga, którą rodzina czarnoksiężnika przybyła do Królestwa Światła.

Z grona Obcych towarzyszył chłopcu Strażnik Słońca i jeszcze jeden o imieniu Rok. Obaj uczestniczyli też w licznych ceremoniach przygotowawczych i obaj wysoko cenili Indian za ich wiedzę i rozsądek oraz poczucie godności, a także za to, że żyją tak blisko natury oraz licznych duchów.

Ojciec Bezimiennego, Ptak Burzy, również przybył tą drogą do Królestwa Światła, lecz jej nie poznał, albowiem i on, i jego krewni pokonali ją w głębokim śnie.

Zgodnie z rachubą czasu stosowaną w Królestwie Światła Indianie pojawili się tutaj stosunkowo niedawno. W świecie zewnętrznym obowiązywały jednak inne miary i według nich wydarzyło się to dawno temu. Około roku 1690 pewne plemię indiańskie zostało przepędzone ze swoich terenów przez Czirokezów. Ptak Burzy, który był wtedy młodym chłopcem i dopiero co otrzymał dorosłe imię, towarzyszył swoim rodzicom i innym członkom plemienia w ucieczce. Grupa liczyła nie więcej niż dwadzieścia siedem dusz. By przebłagać duchy, udali się do Świętej Góry, nigdy tam jednak nie dotarli, ponieważ zgubili się w otoczonej złą sławą Jaskini Mamuciej w Kentucky, jednej z najdłuższych jaskiń świata, liczącej prawdopodobnie około trzystu sześćdziesięciu kilometrów długości. Indianie nie wiedzieli, gdzie się znajdują, zrozpaczeni schodzili wciąż głębiej i głębiej. Krążyli całymi dniami po ciemnych grotach, aż w końcu kompletnie stracili orientację. Wyczerpani głodem i zmęczeniem poddali się, ułożyli na ziemi i czekali na śmierć. I wtedy pojawiły się przed nimi wysokie jasne istoty, które nakazały im iść za sobą. To one doprowadziły Indian do Królestwa Światła.

Tutaj zadomowili się szybko, korzystali zresztą z wielkiej swobody.

Bezimienny był pierwszym młodzieńcem, któremu miano nadać imię zgodnie z indiańską tradycją. Całe plemię bowiem przestrzegało w nowym świecie swoich starych zwyczajów.

Nadeszła wreszcie oczekiwana chwila. Ptak Burzy pożegnał się ze swoimi gośćmi, zabrał syna oraz dwóch Obcych, a także wszystko, co Bezimiennemu mogło być potrzebne na pustkowiu.

Nie było tego wiele, przede wszystkim narzuta i fajka. Owa fajka, której chłopiec nienawidził, ponieważ kiedy raz zaciągnął się dymem, poczuł się kompletnie chory. Fajka jest jednak niezbędna podczas męskiej próby. Dzięki niej młody człowiek może nawiązać kontakt z duchami. Prócz tego Bezimienny miał jeszcze koszyk z wysuszonej trawy, pełen różnych małych przedmiotów, pomocnych przy odpędzaniu złych duchów, gdyby takie się pojawiły.

I to wszystko.

Matka chłopca płakała cicho, gdy opuszczał dom. Nigdy żaden Indianin nie był zmuszony odbyć swojej męskiej próby w takiej budzącej grozę okolicy. W dawnym świecie na powierzchni Ziemi też czyhały na młodych ludzi niebezpieczeństwa, ale były one na ogół znane. Tutaj nie wiadomo nic. Królestwa Ciemności lękali się wszyscy.

Matka wiedziała, że dziadek Bezimiennego pragnie, by chłopiec został szamanem znającym się na uzdrawianiu chorób, ponieważ nikogo takiego Indianie w Królestwie Światła nie mieli. Ona jednak tego nie chciała. W osadzie znajdują się przecież doświadczeni lekarze, zawsze gdy trzeba, można uzyskać u nich pomoc. Dziadek złościł się i nazywał ją głupią squaw, która nie powinna porównywać białego doktora z indiańskim szamanem, ponieważ pracują oni w zupełnie odmienny sposób i w innych wymiarach.

Zresztą dopiero na pustkowiu miało się okazać, czy Bezimienny zostanie szamanem.

Ptak Burzy i jego syn zostali pogrążeni w głębokim śnie i przewiezieni tajemnymi tunelami do Królestwa Ciemności. Bezimienny nigdy tam nie był. Myślał teraz o swoich przyjaciołach. Co by oni powiedzieli o lesie, w którym się znalazł, czy też by się lękali? Panował tutaj głęboki mrok. Obcy poruszali się mimo to pewnie i zdecydowanie wiedli ich w górę. Bezimienny czuł pod obutymi w mokasyny stopami grube korzenie, rozpoznawał surowy zapach ziemi i mokrych od deszczu drzew.

Nikt nic nie mówił.

Zupełna cisza panowała do chwili, gdy Bezimienny przystanął gwałtownie. Inni zatrzymali się również.

- Widzę jakieś światło w oddali - szepnął. - Słaby strumień światła.

- To blask odbity znad naszego królestwa - odparł jeden z Obcych z uśmiechem. - Teraz widzisz, jak daleko od domu jesteśmy.

Po chwili Bezimienny znowu przystanął.

- Ja coś słyszę...

- To te istoty, które mieszkają w lesie. Nie bój się, znajdujemy się wysoko ponad nimi.

W końcu doszli do stromej góry. Powietrze stało nieruchome, ciemności były gęste, nieprzeniknione.

Oprócz...

Znowu dostrzegał jasny promień znad Królestwa Światłości. Widział jednak coś jeszcze.

Czarne góry. Tam, ponad sterczącymi szczytami i górskimi przejściami, od czasu do czasu przetaczały się jakieś świetlne zjawiska. Gwałtowne niczym błyskawice.

- Ojcze - szepnął Bezimienny pobladłymi wargami. - To burza. Jestem zgubiony.

Zgodnie z indiańską tradycją burza podczas męskiej próby oznaczała kompletną porażkę. Młody człowiek został wystawiony na pogardę i lekceważenie wszystkich.

- Spokojnie, chłopcze - powiedział Rok. - To trwa przez cały czas, bez przerwy, światło jednak nie może się do ciebie zbliżyć, jeśli nie będziesz wzywał złych duchów, które tam mieszkają.

- Czy to te, które krzyczą tak żałośnie w ciche noce?

- Tak, to właśnie one. To są pokutujące dusze z Ziemi.

Bezimienny nie słyszał nigdy o chórze umarłych czarnoksiężników. Móri jednak, gdyby tu był, rozpoznałby podobieństwo w brzmieniu skarg. Chociaż chór czarnoksiężników zawodził żałosną pieśń, a ci tutaj wydawali jedynie wysokie, głuche okrzyki. Ptak Burzy stał przygnębiony. Nie chciał zostawiać syna w takim strasznym miejscu.

Dawno temu Ptak Burzy rozmawiał z synem o swoim imieniu. Nie miało ono nic wspólnego z burzą ani piorunami podczas jego męskiej próby. Zostało mu nadane na pamiątkę Wielkiego Ptaka, który istniał w Starym Świecie, na powierzchni Ziemi.

Bezimienny wciąż jeszcze zachował ciepłą i gładką skórę po gorącej kąpieli, jakiej musiał się poddać w domu, ty się oczyścić przed spotkaniem z duchami. Teraz miał na sobie jedynie mokasyny i otulił się ową piękną narzuta matki. Kąpiel w parze była straszliwie gorąca. Wiedział jednak, że owe białe gorące obłoczki w specjalnie w tym celu zbudowanym szałasie to mowa duchów. Dlatego wytrzymał i wdychał możliwie jak najwięcej gorącej pary.

W Krainie Ciemności było chłodniej niż w Królestwie Światła, ale trudno to nazwać zimnem. Trzej dorośli mężczyźni wyszukali miejsce, na którym miał siedzieć, osłonięte ze wszystkich stron. Usadzili go, pomogli otulić się narzutą i poszli. Mieli powrócić po czterech dniach.

Ostatnie słowa ojca do syna brzmiały:

- Zwracaj uwagę na wszystko, co widzisz. Twoje imię zostanie utworzone na podstawie tego, co tu przeżyjesz.

Bezimienny, przejęty powagą chwili, w milczeniu skinął głową.

Tak więc został sam.

Ciemność podpełzała coraz bliżej. A za ciemnością podchodziło pustkowie. Wkrótce stał się jego częścią. Dźwięki dochodzące z położonego w dole lasu przerażały go. Starał się ich nie słyszeć. Skulił się i naciągnął narzutę na głowę.

Po jakiejś godzinie wyjął fajkę oraz tytoń sporządzony z czerwonej kory, ojciec przyniósł go ze Starego Świata. Gliniana fajka również miała czerwoną barwę. Przechodziła ona z pokolenia na pokolenie, a używanie jej było wielkim honorem. Fajka stanowiła więź pomiędzy Wielkim Duchem Wakan Tanka i ze wszystkimi dobrymi duchami. Dym, który teraz chłopiec wydychał, był jego mową skierowaną do duchów, a ten, który wciągał do płuc, był ich głosem i ich siłą

Bezimienny wiedział, że krewni Joriego i Jaskariego, znani czarnoksiężnicy, również mieli za pomocników duchy. Znajdowały się teraz w Królestwie Światła, chociaż on nigdy ich nie widywał. Natomiast czarnoksiężnicy Móri i Dolg zostali po tamtej stronie Wrót. Wszyscy martwili się z tego powodu, również duchy. Tak mówiono.

Fajka została zapalona. Bezimienny zebrał całą odwagę i zaciągnął się mocno.

Nie było tak źle jak za pierwszym razem. Zaciągnął się ponownie, tym razem głębiej, i zakręciło mu się w głowie, poczuł dym aż w żołądku.

Ale to dobrze. Dziadek i ojciec zapewniali, że dym pomoże mu wprawić się w trans.

Żeby tylko nie było tak ciemno. Dziadek i ojciec mieli przynajmniej jasne dni pomiędzy okresami ciemności. On musiał przetrwać sam w wiecznej nocy.

Żar z fajki rozjaśniał maleńki fragmencik pustkowia.

Tutaj w górze, gdzie siedział, Bezimienny miałby szeroki widok, gdyby nie ciemność. Niestety, jedyne, co dostrzegał, to mdła poświata nad Królestwem Światła. Natomiast po drugiej stronie rozciągał się łańcuch czarnych gór, nad którymi od czasu do czasu przetaczał się błysk światła i z których niekiedy dochodziły owe zawodzące wołania.

Jakim sposobem zdoła nawiązać kontakt z duchami?

Fajka. Zmęczenie. Głód.

Mógł tylko czekać.

Żałosne nawoływania rozpraszały go. Do tego jednak nie wolno było dopuścić. Musiał za wszelką cenę przestać myśleć o krzykach.

Ale to nie takie łatwe.

Mijały godziny. Bezimienny skulił się pod swoją narzutą, fajka już zgasła, trzeba oszczędzać tytoń.

W grupie swoich towarzyszy Bezimienny był najstarszy. Wiedział, że wszyscy traktują go z szacunkiem, że jest autorytetem nie tylko dla Berengarii. Teraz czuł się mały i bezradny.

Musi zebrać całą odwagę. Musi sprostać zadaniu.

Dziadek i ojciec powiedzieli, że ta chwila jest najważniejsza w życiu Indianina. Że to uroczystość nie mająca sobie równej. Że człowiek poznaje wtedy całą historię plemienia, staje się jej częścią, a także częścią nieba i ziemi oraz tego, co na tej ziemi żyje i się porusza.

Ale Bezimienny niczego takiego nie odczuwał.

Głosy dochodzące z lasu stawały się coraz głośniejsze. Chłopiec nie wiedział, czy wolno mu wstać, ale mimo wszystko zrobił to. Spojrzał w dół i pospiesznie wrócił na swoje miejsce.

W oddali dostrzegł ognisko, jakby znajdowała się tam wioska czy też może obozowisko grupy nomadów. Nie potrafił tego określić.

Z głośno bijącym sercem skulił się znowu w swojej niewielkiej niszy. Cały omotał się narzutą.

- Duchy - szeptał, ponieważ nie był w stanie mówić głośno. - Duchy, wysłuchajcie mnie w mojej samotności. O ty, Duchu Gór, który nosisz szary płaszcz, przemów do mnie w tę długą, ciemną noc. Duchu Drzewa, ty, który dajesz nam cień i płonące światło, ty, który dajesz nam wiele z tego, czego potrzebujemy, przybądź do mnie i daj ukojenie mojemu niespokojnemu sercu. Duchu Nieba, okryj mnie swoją uwagą jak ciepłym płaszczem. Duchu Wody, poznaj moje pragnienie i nie potęguj go, pozwól, by naczynie pełne twojej życiodajnej ochłody stało przede mną, kiedy wrócę stąd do domu. Duchu Zwierząt, wskaż, jakie zwierzę da mi siłę. A ty, wielki Wakan Tanka, prowadź mnie właściwą drogą, spraw, bym był ciebie godzien.

Ciemność i cisza spowijały szczyty gór. Ani jeden podmuch wiatru nie pojawił się pośród skał. Dziadek opowiadał o kunach i kojotach, ale czyż tego rodzaju zwierzęta istnieją tutaj? Czy w ogóle jakieś stworzenie mogłoby go zaatakować?

Bezimienny nie wiedział już, czy minęły dni, czy lata. Kiedy głód dawał o sobie znać, młody Indianin zaciągał się dymem z fajki. Wyobrażał sobie, że duchy go słuchają. On słyszał je również jako coś nieokreślonego. Czasami był nawet pewien, że to tylko wyobrażenie, powstające w jego duszy. Ciało bolało go od siedzenia w jednej pozycji dzień za dniem, jednak słabo sobie ten ból uświadamiał. Popadł w jakieś przypominające śmierć odrętwienie, wywołane zmęczeniem ciała i tytoniowym dymem.

Później otrząsnął się, jakby trochę doszedł do siebie. Znajdował się w dziwnym zamroczeniu, mimo to czuwał. Nagle stwierdził, że coś się wokół niego zmieniło. Trwało dobrą chwilę, zanim zrozumiał, co to.

Okolica zalana była światłem. Widział wokół siebie góry. Widział rośliny pokrywające zbocza. I stwierdził, że nie jest już sam.

Jakieś zwierzę, które to przystawało, potrząsając głową, powoli, jakby z namysłem, to znowu chodziło czujnie po małym płaskowyżu, na którym siedział Bezimienny. Takich zwierząt w Królestwie Światła, w którym Bezimienny się urodził i wychował, nie było. Mimo to one istniały, Bezimienny widział je na obrazku.

Miał oto przed sobą niedźwiedzia.

Serce biło mu głośno. Próbował stać się niewidzialny, nikt mu nie mówił, że te wielkie zwierzęta żyją w Królestwie Ciemności.

Czy powinien potrząsnąć swoim koszyczkiem z trawy, by przestraszyć przybysza? Czy kiedy bestia go dostrzeże, nie będzie jeszcze gorzej?

Światło było takie ostre, takie migotliwe, że nie mógł na nie patrzeć. Oczywiście oczy miał po długiej nocy nieprzywykłe.

Ale co się stało z niedźwiedziem?

Już go teraz nie widział.

To, co Bezimienny przed chwilą zobaczył, to było jego zwierzę. To zwierzę, które każdy człowiek ma sobie przypisane. Niedźwiedzia Indianie uważają za bardzo szlachetne zwierzę opiekuńcze. Bezimienny uświadomił to sobie z radością.

Usiadł i wpatrywał się w stronę Królestwa Ciemności. Widział przed sobą bezkresne lasy, a nieco bliżej drzewa, tak blade, jakby wyrastały pod ziemią. Wysokie, strome ściany gór. Próbował określić, gdzie poprzedniego wieczora widział ogniska.

Poprzedniego wieczora... Bezimienny nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd tu przyszedł, Zamroczenie mogło trwać krótką chwilę, ale równie dobrze całą dobę. Mógł mieć przed sobą jeszcze bardzo długie oczekiwanie, mogło się też zdarzyć, że ojciec i Obcy zapomnieli o nim bardzo dawno temu.

To była straszna myśl.

Wibrujące światło zniknęło. Z ponurym westchnieniem rozejrzał się znowu. Nie zdążył jeszcze spojrzeć w stronę czarnych gór, albo może nie chciał tam patrzeć, w każdym razie wdzięczny był losowi, że nie musi tego robić. Może zresztą właśnie chodziło o to, by tego nie robił?

Nie, cóż on sobie wyobraża? Że już nawiązał porozumienie z duchami i to one decydują, co jest dla niego najlepsze? Nie powinien wmawiać sobie takich rzeczy.

Z uczuciem, że nie jest już tutaj sam, pogrążył się ponownie w drzemce czy też w transie, czy może w przypominającym śmierć śnie. Nie wiedział, jak to określić. Płuca miał pełne szarego tytoniowego dymu, w głowie mu się kręciło, w mózgu zaczynały się pojawiać dziwne obrazy.

Albo... Czy naprawdę spał? Czy snem jest to wszystko, co przetacza się przed jego wzrokiem? Był tak zmęczony, że nie potrafił sobie odpowiedzieć. Wszystko wydawało się takie prawdziwe, takie rzeczywiste.

Bezimienny patrzył na świat, którego nie znał. Nie do końca to rozumiał. Prawdę powiedziawszy, nie rozumiał prawie nic. Ale przecież te oderwane obrazy muszą się w jakiś sposób ze sobą łączyć.

Widział człowieka, który został pochowany w lesie. Twarz jego była jednak żywa, choć oczy miał zamknięte. Jakaś nieprawdopodobnie piękna mała dolinka z wodospadem i niebieskimi strumykami, zielone kotlinki, pełne żółtych kwiatów, i małe istoty poruszające się tak lekko, że ledwie dotykają ziemi.

Widział niebo usiane migotliwymi punkcikami. Gwiazdy i sierp księżyca dokładnie taki, jaki dziadek widywał w starym świecie.

Nagła odmiana. Mroczne tajemnice znajdują się teraz coraz bliżej. Statek, który mknie w powietrzu. Nowe wizje: wielkie... Co to jest? Laboratorium, tak blisko niego... żal i podniecenie. Istoty poruszające się wewnątrz. On je rozpoznaje...

Wizje przesuwały się w oszałamiającym tempie, szybciej, coraz szybciej, dawne wydarzenia na prerii, przemieszane z indiańskimi tajemnicami, jakiś głos wołający w wielkiej ciemności, która go otacza: „Nie możesz zostać szamanem, ponieważ nie masz nauczyciela. Mimo to sprawisz, że twoi przodkowie będą z ciebie dumni”. Potem pojawiły się sceny z Królestwa Światła. Wiele z nich rozpoznawał, inne były całkiem nowe, nieznane, na przemian przerażające, piękne, pełne napięcia, smutne i radosne.

Potem wszystko eksplodowało. Stało się jedną przejmująco wyrazistą wizją. Tak intensywną, że Bezimienny usiadł i wrzasnął:

- Nie!

Obudził się.

Wciągał głęboko powietrze, próbując się uspokoić i zrozumieć, co się stało. Kiedy się nad tym zastanawiał, ostatnia wyraźna wizja rozwiała się niby poruszona wiatrem mgła.

Rozdygotany otulał się swoją piękną narzutą. Wciąż próbował zebrać myśli, uświadomić sobie, co się stało, gdy nagle usłyszał, że ktoś idzie po płaskowyżu.

Przestrach natychmiast ustąpił miejsca uldze.

Ojciec. I dwóch Obcych.

- No i jak poszło, synu? - zapytał Ptak Burzy.

- Czy mogę dostać trochę wody? - poprosił Bezimienny matowym głosem.

Bezimienny musiał wobec zebranych gości zdać sprawę ze swego czuwania w górach. Przybyli tutaj najstarsi członkowie plemienia, którzy jednak wyglądem wcale nie różnili się od młodych. Zjawił się również Wódz. Bezimienny poprosił, by wolno mu było przyprowadzić na inicjację swoich towarzyszy. Był to przecież jakby jego chrzest, niezwykle uroczysty moment w życiu.

Rozumiało się samo przez się, iż Bezimienny, gdy dorośnie, powinien ożenić się z indiańską dziewczyną. Nic innego nie wchodziło w rachubę. Matkę chłopca niepokoiła więc jego przyjaźń z białymi dziećmi, zwłaszcza zaś z dziewczynkami, mieszkającymi najbliżej, a już specjalnie z małą Berengarią, która go uwielbiała. Ale, oczywiście, wciąż jeszcze byli dziećmi, cieszyła się więc, że syn ma kolegów i przyjaciół.

Bezimienny kilkakrotnie przełknął ślinę, zanim zaczął mówić.

- Boję się, że nie wszystko poszło, jak trzeba - zaczął cicho. - Nie przeżyłem żadnego spotkania z duchami.

Potem rozpoczął swoją opowieść o niedźwiedziu i o tym, jak wygląda Królestwo Ciemności. W każdym razie ta jego część, którą widział. O swoich wizjach, przede wszystkim tych, mających coś wspólnego z życiem Indian na prerii, a także o części wizji, dotyczących królestw Światła i Ciemności. Kiedy jednak doszedł do ostatnich przeżyć, umilkł.

- Tak, synu, słuchamy - zachęcał go Ptak Burzy. - Co chciałeś nam opowiedzieć?

Bezimienny spojrzał na obu Obcych, siedzących wśród innych gości na trawniku w pięknym ogrodzie. On i Obcy długo patrzyli sobie w oczy.

Potem chłopiec zwrócił się znowu do starszyzny, bo tam siedzieli również jego ojciec i dziadek.

- Nie - powiedział beznamiętnym głosem po długiej, bardzo długiej przerwie. - Nie, już nic. To tylko takie dziwne sny. Wybacz mi, ojcze, że zawiodłem. I ciebie, dziadku, też proszę o wybaczenie. Nie okazałem się godny, duchy odwróciły się ode mnie.

Znowu nastało długie milczenie. W końcu starsi plemienia zaczęli o czymś między sobą szeptać, a reszta zebranych czekała, aż szacowna grupa skupiona wokół wodza uzgodni swoje poglądy.

Dziadek chłopca podniósł się wolno z miejsca i stanął przed nim.

- Synu mojego syna - zaczął głosem drżącym z przejęcia. - Czy ty właściwie zdajesz sobie sprawę, o czym mówi twój język? Czego ty się spodziewałeś, że duchy staną przed tobą i będą cię poklepywać po ramionach? Czy naprawdę możesz tak nie doceniać Wakan Tanka? Czyż nie widziałeś swego zwierzęcia? Nie słyszałeś głosu, który do ciebie przemawiał? Czyż ciemność nie opuściła twoich oczu? Czy nie widziałeś ziemi i nieba w miejscach, których nigdy nie odwiedziłeś? Czyż nie widziałeś zarówno tego, co minione, jak i tego, co teraz trwa, a nawet tego co przyszłe? To prawda, że nie zostaniesz szamanem, jak marzyłem. Zaprawdę jednak jesteś wybrany, a duchy dotykały cię bardziej, niż to czyniły w stosunku zarówno do twojego ojca, jak i do mnie. Mędrcom plemienia łatwo było znaleźć odpowiednie dla ciebie imię, bowiem otrzymałeś dar widzenia w ciemnościach. Otrzymujesz tedy imię niezbyt odmienne od dawnego. Od tej chwili twoje imię brzmieć będzie Oko Nocy.

Po kolejnym uroczystym dniu goście zaczęli się żegnać, strażnik Słońca i Rok wyszli zamyśleni przez bramę ogrodu.

- On wie - stwierdził Rok. - Nie jest to jeszcze dla niego całkiem jasne, ale on wie.

- Tak - potwierdził Strażnik Słońca. - A więc mamy jeszcze jednego.

- Owszem. Jest jednym z tych, których wybieramy. A co z resztą młodych? Co z jego przyjaciółmi z rodziny czarnoksiężnika?

- Są zbyt niedojrzali. Za mało jeszcze o nich wierny

- Tak to jest. - Rok westchnął. - Powinniśmy tutaj mieć czarnoksiężnika i jego syna. To prawdziwa tragedia, żeśmy ich utracili.

- Tak.

Poszli dalej pogrążeni w myślach. Wielu z wizji młodego Indianina nie rozumieli. Na przykład nie wiedzieli, co może oznaczać grób w lesie, w którym znajduje się żyjąca istota. Ani czym jest piękna dolina z wodospadami, porośnięta żółtym kwieciem. Skąd pochodzą tego rodzaju wizje?

Właściwie to wielka szkoda, że na uroczystości nie było rodziców białych przyjaciół chłopców. Taran, Uriel i Villemann by zrozumieli. A w każdym razie domyśliliby się sensu wizji chłopca. Wciąż bowiem żyli nadzieją. Może udzieliliby Obcym ważnych wskazówek?

Rok jednak i Strażnik Słońca nie pojmowali niczego.

Odwrócili się jeszcze raz i pomachali na pożegnanie gospodarzom, którzy wciąż dziękowali im serdecznie za tak wiele wsparcia w ceremonii wprowadzenia syna do świata dorosłych.

Obaj Obcy wsiedli do gondoli, która szybko przeniosła ich na północ, do tamtejszych okrytych tajemnicą rejonów.

CZĘŚĆ CZWARTA

ROZWAŻANIA MŁODYCH O MIŁOŚCI

16

ELENA

Theresa, teraz młoda niczym trzydziestolatka, wraz ze swoim równie młodzieńczym mężem Erlingiem wysiadła z gondoli powietrznej przed bramą domu Taran. Zostali zaproszeni na przyjęcie urodzinowe. Czworo równolatków: Jori, Jaskari, Elena i Armas, połączyło swoje dziewiętnaste urodziny i miały one być obchodzone u Joriego. Zmieniało się to z roku na rok, tym razem Taran przyjmowała u siebie całą radosną i dość wymagającą gromadkę.

Theresa była szczęśliwa jak nigdy przedtem. Cieszyła się, że Erling może ją oglądać taką młodą i pociągającą. Wprawdzie kiedy spotkali się po raz pierwszy, nie była o wiele starsza niż teraz, ale wtedy przygniatały ją zmartwienia, była zgaszona, blada i, aż strach teraz o tym pomyśleć, posiniaczona przez swego ówczesnego męża księcia Adolfa. Teraz stała się ładniejsza niż kiedykolwiek przedtem i w pełni zdawała sobie z tego sprawę. W dawnym życiu Theresa nigdy nie była wielką pięknością, uważała więc, że zasłużyła sobie na tę przyjemną przemianę.

Erling również odzyskał dawną urodę. Theresa wiedziała bardzo dobrze, że w latach młodości miał wielkie powodzenie u kobiet, ale wtedy ona jeszcze go nie znała. Teraz dochowywał jej absolutnej wierności, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Takie rzeczy po prostu się wie.

- Mamy wspaniałe dzieci i wnuki - uśmiechnęła się do męża.

- Masz rację - potwierdził Erling. - Wszyscy są naprawdę cudowni.

Dzieci chodziły do szkoły, teraz już do wyższej, ale właśnie miały ferie.

Erling otworzył furtkę. Żadne z nich nie wspomniało o tym, o czym oboje myśleli. Szczerze mówiąc, dwoje wnucząt przysparzało im nieco zmartwień. Berengaria płocha i roztrzepana, oraz bardzo do niej podobny Jori.

Najgorsze, że w realizację swoich szalonych pomysłów wciągali resztę młodzieży.

Że też ten chłopiec w najmniejszym stopniu nie przejął spokoju Uriela, wzdychała często Theresa. Natomiast szaloną naturę Taran odziedziczył w całości.

- Zjawił się też Armas, jak widzę - ucieszył się Erling. - W takim razie możemy być spokojni. On utrzyma porządek. On, Jaskari, a także Elena stoją obiema nogami na ziemi. Podobny charakter ma Oko Nocy i, jak widzę, on też już przyjechał.

- Jaka to wspaniała gromadka - zachwycała się Theresa, stojąc na ogrodowej alejce, wysadzanej pięknymi różami. - Żeby tylko nie wymyślili czegoś, co wystawi cierpliwość Obcych na próbę.

- Miejmy nadzieję, że będą panować nad temperamentami. A jak się czuje Tiril?

- Myślę, że dobrze - odparła Theresa, gładząc dłonią dorodny bladoróżowy kwiat - ale ona nigdy nie zapomni.

Erling przystanął również.

- Myślisz, że nie zamierza wyjść ponownie za mąż?

- Starających się ma kilku, ale dla niej istnieje tylko Móri. Żaden inny mężczyzna nie może się z nim równać.

- Czy nie mogłaby się zgodzić na kogoś chociaż w połowie tak dobrego? Ciągle się boję, że ona w końcu poprosi o to, by mogła umrzeć.

- Dopóki ma dzieci i wnuki, to chyba nie, ale przecież one się wkrótce usamodzielnią... Dobry Boże...

Theresa wyprostowała się, zapomniała o róży, którą dopiero co podziwiała.

- Co się stało? - zapytał Erling.

- Dlaczego myśmy o tym nie pomyśleli wcześniej? Cóż za idioci!

- Z pewnością od czasu do czasu bywamy niemądrzy, ale co teraz masz na myśli?

- Po prostu uświadomiłam sobie, co sprawia, że ona ciągle ma nadzieję. W każdym razie jeśli chodzi o Dolga.

- A ja wciąż tego nie rozumiem.

- Czy nie pamiętasz, że dopóki żyje Dolg, żyje również Nero? I odwrotnie. Oni mogą umrzeć tylko razem.

Erling stał bez ruchu.

- Rzeczywiście, zapomniałem o tym - rzekł matowym głosem.

- Och, Dolg, mój kochany Dolg - jęknęła Theresa. - Jak mało go znaliśmy. Dlatego pewnie też kochaliśmy go najbardziej z całej trójki wnuków.

- Z pewnością. Tak trudno było go zrozumieć, a poza tym zdawaliśmy sobie sprawę, jaki los go czeka.

- I nie koniec na tym. Kto mógł sobie wyobrazić, że to właśnie on i Móri nie będą mogli przekroczyć Wrót.

- Przeklęci rycerze! Ich straszne łapy wyciągają się za nami aż tutaj - powiedział Erling z goryczą. - Czy naprawdę nie ma żadnej możliwości, by ktoś z nas mógł wyjść na Ziemię i podjąć poszukiwania?

- Żadnej, absolutnie żadnej. Tiril przecież tyle razy pytała, próbowała dosłownie każdego sposobu, ale ja myślę, że ona nie zapomniała tak jak my o tej sprawie z Dolgiem i Nerem.

- Zastanawiam się, czy mimo wszystko Obcy nie mogliby podjąć poszukiwań?

- Chodzi ci o to, czy oni nie mogliby wyjść jakimiś własnymi drogami? Cóż, na to nie mamy wpływu...

Z domu rozległo się wołanie Taran:

- Jeśli napodziwialiście się dość już moich pięknych róż, to może moglibyśmy zacząć przyjęcie? Jori od dłuższego czasu stara się spróbować śmietankowego tortu.

- O mój Boże, a ja myślałam, że on jest zbyt dorosły na takie rzeczy - uśmiechnęła się Theresa do Erlinga.

- Mam do ciebie prośbę: nie mówmy na razie nic na temat Dolga i Nera, dobrze?

- Nie, oczywiście, że nie. Przecież i tak chyba tylko Tiril zdaje sobie sprawę z tego, co oznacza fakt, że Nero żyje.

- I nic dziwnego, że nigdy się z nim nie rozstaje. O mój Boże, iluż to młodych gości się zebrało! Myślisz, że to nie będzie zbyt męczące?

- To są ich szkolni koledzy. Cała trójka naszych wnuków chodzi przecież do tej samej klasy. Tylko Armas uczy się w szkole Obcych w północnej części kraju. Odwagi, Thereso, nie jesteśmy jeszcze tacy starzy.

- No pewnie - roześmiała się Theresa. - Patrz, idzie Tiril z Nerem, zaczekajmy na nich.

Urodzinowe przyjęcie minęło spokojnie i większość gości rozeszła się już do domów. Wszyscy byli podnieceni i radośni. Zostało tylko sześcioro przyjaciół, którzy nie chcieli się jeszcze rozstawać. Ktoś wpadł na pomysł, by wybrać się na niewielki spacer, co wszyscy przyjęli z radością.

Taran też się ucieszyła, że wyszli, będzie mogła spokojnie posprzątać po orgii obżarstwa.

Co prawda zbliżała się pora snu, ale któż by się przejmował takimi sprawami w czasie ferii szkolnych, zwłaszcza że przecież w tym kraju światło trwało przez całą dobę.

- Chodźcie, pójdziemy brzegiem Złocistej Rzeki - rzekł Armas. - Nie byłem tam już bardzo dawno, a w ogóle to zawsze miałem ochotę zobaczyć, skąd ona wypływa.

Wszyscy natychmiast przystali na propozycję, tylko Jori, który niechętnie brał udział w nazbyt spokojnych przedsięwzięciach, zawołał, że najlepiej będzie, jeżeli wyruszą jego nową gondolą, którą dostał na urodziny. To całkiem nowy typ gondoli, porusza się zarówno w powietrzu, jak i na wodzie. Jori cieszył się ogromnie z prezentu i niechętnie zostawiłby pojazd w domu.

Ów pomysł Joriego miał im wkrótce uratować życie, ale na razie jeszcze o tym nie wiedzieli.

To podniecające być poza domem w porze snu, zwłaszcza że surowo przestrzegano zasad, cała społeczność musiała się im podporządkowywać, w przeciwnym razie bowiem powstałby w kraju trudny do opanowania chaos. Młodzi ludzie jednak zawsze uwielbiają nocne spacery i fakt, że w Królestwie Światła nigdy nie zapada zmrok, nie miał tu nic do rzeczy. Ta noc była zresztą wyjątkowa, poza tym mieli pozwolenie rodziców. Tylko Rafael i Amalie trochę protestowali. Berengaria nie skończyła jeszcze szesnastu lat. Miała jednak swoje sposoby, żeby przekonać rodziców, więc wkrótce i oni się zgodzili.

Kiedy znaleźli się już nad rzeką i pojazd Joriego delikatnie osiadł na połyskującej złotem wodzie, stwierdzili, że powietrze jest tej nocy dziwnie czyste, a wokół panuje niezmącony spokój. Nie było w tym świecie błękitnego nieba, które mogłoby się odbijać w wodzie, wszędzie panowało złociste światło. Glosy dźwięczały donośnie, na wzgórzach, za plecami spacerowiczów, leżały pogrążone we śnie zabudowania. Okna w domach szczelnie pozamykano, nikt nie mógł widzieć młodych, którzy odważnie wędrowali w górę rzeki. Berengaria była ogromnie podniecona.

Nagle Elena przystanęła.

- Cii! Słyszeliście?

Rzeczywiście, przystanęli i zaczęli nasłuchiwać jakichś okropnych, „śmiertelnych jęków”, dochodzących z daleka.

- Tutaj słychać je dużo wyraźniej niż w domu na Zachodnich Łąkach - rzekł Oko Nocy.

- Masz rację - potwierdził Jori. - Złocista Rzeka znajduje się bliżej Ciemności.

Berengaria wsunęła dłoń w rękę Jaskariego.

- Myślicie, że oni mogą tutaj przyjść?

- Oczywiście, że nie - odparł Jaskari. - Nie przedostaną się przecież przez mur.

Ruszyli znowu. Znajdowali się teraz bardzo daleko od domu. Dalej niż kiedykolwiek w tym kierunku zaszli, nie widzieli już stąd swojej osady. W ogóle żadnej osady.

Elena szła z tyłu za innymi i przyglądała im się w ostrym, złocistym świetle nocy. Patrzyła na małą sylwetkę Berengarii i wzdychała w głębi duszy z goryczą. Mama Berengarii jest duża i niezdarna, myślała. Córka jednak odziedziczyła urodę po swoim pięknym, romantycznym, delikatnie zbudowanym ojcu, Rafaelu. Moja matka jest drobna i krucha, we wszystkich mężczyznach budzi instynkty opiekuńcze. Jest śliczna jak rzadko kto, ta moja mama Danielle. Ja natomiast wszystko wzięłam od ojca, dużego i silnego chłopskiego syna. Bardzo kocham tatę, ale dlaczego los jest taki niesprawiedliwy? Dlaczego człowiek może się urodzić z talią podchodzącą pod ramiona i biodrami jak wyciosanymi z ciężkiej kłody drewna?

„Bądź tylko miła i pogodna, a wszyscy będą cię lubili” - powtarza zwykle mama na pociechę, ale to przecież kłamstwo. Jaka dziewczyna chciałaby być lubiana za to, że jest godna zaufania i sympatyczna, natomiast nie budzi żadnego zainteresowania chłopców. Kto chciałby mieć takie włosy...

Mimo woli Elena przeczesała palcami swoją gęstą, kędzierzawą grzywę. Podziwiała ciemne, falujące włosy Berengarii i bardzo chciała mieć takie same. Ale ona nosiła na głowie trudny do rozczesania gąszcz, który spływał na plecy i sięgał niemal do talii, a z przodu przesłaniał znaczną część twarzy. „Obetnij to” - powtarzała mama. „Obetnij to” - mówiła Taran i wielu innych, którzy sądzili, że wiedzą lepiej, Elena jednak nie chciała ostrzyc włosów. Ona chciała wyglądać tak jak Berengaria.

Spoglądała teraz na swoją piękną wyjściową sukienkę z delikatnego materiału w zielony, niebieski i złoty wzór, długą do kolan. Bardzo piękna sukienka, wszyscy to mówili, ale tak naprawdę to zachwycali się ogniście czerwoną sukienką Berengarii. Tego dnia Elena umalowała wargi. Zrobiła to bardzo dyskretnie i delikatnie, prawdopodobnie teraz nic już z tego nie zostało, a ona ma twarz czerwoną i wszystkie wypryski na brodzie i policzkach wyraźnie widoczne, zaś ufne oczy spoglądają dokładnie tak jak zawsze, bez cienia wdzięku czy uwodzicielskiej kokieterii.

Solidna Elena, pospolita Elena. Gdyby stanęła na jakimś neutralnym tle, po prostu nie byłoby jej widać, niczym by się nie wyróżniała. Wygląd decyduje o wszystkim. O wszystkim, myślała rozżalona.

Chłopcy w grupie... podkochiwała się w nich po kolei, żadnemu, oczywiście, o tym nie wspominając ani słowem. Byłaby głupia, gdyby coś takiego zrobiła. W szkole jej kuzyni mieli wielkie powodzenie u dziewcząt, zresztą w ogóle byli bardzo popularni i tylko przy takich okazjach jak dzisiejsza, kiedy zbierała się cała rodzina, młodzi mogli być znowu razem.

Dlaczego dzieciństwo musi się kończyć? Za kilka lat rozejdą się w różne strony.

Kuzyni nie mieli pojęcia o tym, że Elena tak źle myśli o sobie samej. W ogóle nie przychodziło im do głowy nic na temat talii pod pachami ani kanciastych bioder. To byty jej wymysły, na dodatek mocno przesadzone. Jeśli w ogóle o niej myśleli, to na ogól coś w rodzaju, że to znakomita dziewczyna, powinna się tylko ostrzyc.

Tej nocy jednak Elena szła i rozmyślała o swoich czterech kuzynach i przyjaciołach. Wspominała, co było dawniej. Jori... Mogli mieć wtedy po piętnaście lat. Podczas jakiegoś przyjęcia znaleźli się sami w pustym pokoju. Wtedy Jori zaczął mówić o sprawach związanych z miłością, o tym co dorośli robią ze sobą po ślubie i w ogóle. Elena była kompletnie nieprzygotowana na coś takiego, więc przeważnie milczała. W końcu Jori położył się na kanapie z rękami pod głową i skrzyżowanymi nogami, leżał tak, patrzył w sufit i mówił głośno: „Wiesz, Eleno, jestem okropnie ciekawy, jak się to wszystko odbywa, co się wtedy mówi i jak to jest mieć dziewczynę?” Elena nie była w stanie odpowiedzieć. Wtedy on usiadł i objął ją. „Czy mógłbym spróbować, Eleno? Mógłbym poczuć, jaka jest w dotyku skóra dziewczyny?”

Ona ze zdumienia przestała oddychać, zerwała się z miejsca i uciekła. Potem żałowała okropnie i długo o nim myślała. Robiła wszystko, żeby znowu znaleźć się z Jorim sam na sam, ale nigdy jej się to nie udało. Teraz była rada, że tamta sprawa tak się skończyła. Nigdy nie wiadomo, do czego to mogło doprowadzić. Może grupa przyjaciół by się rozpadła albo... nie, o tym nie miała odwagi myśleć.

Jaskari. W okresie dojrzewania był trochę niezdarny, teraz jednak bardzo wyprzystojniał. Jaskari był niezwykle silny, kiedy raz przenosił ją przez kamienny murek, poczuła przyjemne mrowienie pod skórą w miejscu, którego dotykały twarde mięśnie jego ramienia, i od tamtej pory śniła o nim po nocach. To znaczy właściwie to nigdy nie był on, zawsze widziała jakieś obce twarze, kiedy się jednak budziła, myślała właśnie o Jaskarim. Romantyczne, piękne sny, że na przykład on przytula ją do siebie i całuje. Czy raczej zamierza pocałować, bo nigdy w żadnym śnie do tego nie doszło, zawsze coś ją gwałtownie budziło w ostatniej chwili. Po jakimś czasie również zauroczenie Jaskarim minęło.

Kolejnym, który zaprzątał jej myśli, był Armas. Taki niebywale urodziwy z tymi rysami Obcych i jakiż przystojny! Elena zaczęła snuć długie historie, że na przykład Armas ratuje ją z jakiejś okropnie niebezpiecznej sytuacji albo jeszcze lepiej na odwrót - że to ona ratuje go w ostatniej chwili od śmierci, wtedy on zarzuca jej ramiona na szyję, patrzy na nią i szepcze coś niebywale tajemniczego, co dotyczy tylko ich dwojga.

Po jakimś czasie te fantazje, które snuła za dnia, zaczęły jej się śnić po nocach, że na przykład znajduje się w domu zawładniętym przez duchy i Armas przychodzi, by ją uratować. Biegnie z nią przez pokoje, jak najdalej od strasznej, budzącej grozę bestii, której nigdy nie widzieli. Uciekają z domu do lasu, nagle znajdują się na ziemi, a wtedy on...

Elena zarumieniła się na samo wspomnienie tego, co tam miało zajść. On dotknął jej dłonią, a ona natychmiast poczuła, że...

Nie, nie chciała o tym nawet myśleć. Obudziła się wtedy, to było okropnie nieprzyjemne i zawstydzające przeżycie, chciała je wymazać z pamięci.

Jedynym, który nigdy nie wzbudzał w niej żadnych romantycznych ani erotycznych emocji, był Oko Nocy. Po pierwsze, to najlepszy przyjaciel Berengarii, a poza tym Elena uważała, że chyba nie jest stworzony do takich spraw. Głupio byłoby zakochać się w kimś, kto został wybrany do zupełnie innego życia, no i Oko Nocy nigdy nie patrzył na nią w ten sposób. Zresztą chyba w ogóle na nią nie patrzył.

Inni chłopcy w grupie też na ogół spoglądali na nią z rzadka.

To bardzo przykra myśl!

O przyszłości dziewczyny decyduje jej wygląd, myślała Elena z goryczą.

Ale Oko Nocy też jest niebywale przystojny i jakiż to wspaniały człowiek! Szczęśliwa ta indiańska dziewczyna, która go dostanie!

Jeszcze jedna bardzo przykra myśl.

Patrzyła na swoich czterech przyjaciół. Fakt, że znali się z dzieciństwa, miał swoje niedobre strony, wiele się przy tym traci, nie ma tej ciekawości wobec nieznanego.

Ale inni chłopcy w szkole? Nie! Nie, nie, żaden z nich nie mógł się nawet mierzyć z jej najbliższymi przyjaciółmi.

Znajdowali się teraz naprawdę daleko od domu. Zaczął padać drobny, nocny deszcz, więc wszyscy schronili się w gondoli Joriego i zaciągnęli dach. Zrobiło się bardzo przytulnie, a nawet intymnie, i w tym nastroju kontynuowali wycieczkę. Nikt nie chciał jeszcze wracać do domu, mieli zresztą gondolę, która przecież bardzo szybko w każdej chwili może ich odstawić na miejsce.

Powóz mknął więc w górę rzeki, a oni śmiali się, śpiewali i tryskali humorem. Nowe okolice położone z dala od domu. Ostatnie osady minęli już bardzo dawno temu, wciąż jednak przebywali w dzielnicy wschodniej. Życie było takie podniecające, noc cudownie piękna, a oni młodzi. Wyprawa wydłużała się niebezpiecznie. Od czasu do czasu na brzegu widzieli tablice ostrzegawcze, ale nic sobie z tego nie robili.

Gondola przepłynęła rozległe zakole i wtedy...

- Oj! - zawołał Armas. - Srebrzysty Las! Rzeka wypływa ze Srebrzystego Lasu! Ale czy płynie również przez jego teren?

17

JASKARI

Jori zatrzymał gondolę. Kiedy ustał chlupot wody, zrobiło się bardzo cicho. Rzeka nie należała do burzliwych, ledwie zauważało się prąd. Deszcz przestał padać, wszyscy więc wyszli spod dachu. Wokół nich rozciągały się pustkowia, nigdzie jak okiem sięgnąć ani śladu ludzkiej osady.

W ciszy dotarł do nich daleki, pełen skargi krzyk znad Czarnych Gór.

- Srebrzysty Las widać z naszego domu - powiedział Jori. - Na wzniesieniu kawałek od osady, ale to krańce leśnych terenów, natomiast teraz znaleźliśmy się w samym środku puszczy, tak mi się przynajmniej wydaje.

Rozglądali się dookoła w milczeniu. Las sprawiał ponure wrażenie, pod koronami drzew o srebrzystych liściach czaił się mrok. Wszystko wydawało się takie tajemnicze i podniecające...

- Chyba nie wolno nam... - zaczęła Elena zdławionym głosem.

- Nie ma tu przecież żadnych tablic ostrzegawczych - rzekł Jori w zamyśleniu.

- Może byśmy zajrzeli... tylko na chwilkę - zaproponowała Berengaria niepewnie.

- To chyba nie zaszkodzi - zgodził się z nią Jaskari.

Armas był nieco bardziej ostrożny. W ogóle miał więcej poczucia odpowiedzialności niż inni, ale w końcu jego status pól-Obcego zobowiązuje.

- Tylko zajrzymy. Naprawdę na chwilkę - upierała się Berengaria. - Moim zdaniem las wygląda dość nieprzyjemnie. Bałabym się pójść dalej w głąb.

Ale właśnie jej obawy rozpaliły ciekawość Eleny.

- A ja pójdę!

Dlaczego ja to robię? pomyślała zaraz zawstydzona. Berengaria jest moją najlepszą przyjaciółką, najbardziej zaufaną osobą, podziwiam ją i strasznie lubię, dlaczego wobec tego występuję przeciwko niej?

Elena sama nie rozumiała swoich reakcji, ale przecież w tym wieku działaniem człowieka kierują często zaskakujące, ukryte gdzieś w głębi duszy motywy.

- Ja też chcę iść - oznajmił Jaskari.

Bogu dzięki, pomyślała Elena. Sama nigdy bym się nie odważyła.

- Ja też! - dołączył Oko Nocy.

Jeszcze lepiej.

Jori wahał się pomiędzy chęcią pójścia z przyjaciółmi a obowiązkiem pilnowania swojej nowej gondoli. Tata Uriel przykazał, by nie spuszczał jej z oczu, natomiast drzewa miały gałęzie tak nisko, nad rzeką znajdowały się jeszcze jakieś zarośla, więc gondolą do lasu wjechać by nie mógł.

- Teraz widać wyraźnie, że liście mają srebrzystą barwę - stwierdził Armas ze wzrokiem utkwionym w najbliższe drzewo. - A przecież często połyskują, jakby były złote. Berengario, zostanę tutaj z tobą i ty też powinieneś zostać, Jori.

Jori z westchnieniem przyznał mu rację, ale ostrzegł biegnącą do lasu trójkę:

- Tylko nie zapuszczajcie się zbyt daleko!

- Będziemy do was krzyczeć - obiecała Elena przejęta tym, że wyrusza w towarzystwie dwóch przystojnych i silnych młodzieńców. Berengaria również wyglądała na zadowoloną ze swojego towarzystwa.

Pochyleni zaczęli się przemykać pod koronami drzew.

Ziemię porastała miękka i bardzo zielona trawa. Był to niezwykle piękny las i Jaskari, który przejął kierownictwo, nie mógł pojąć, dlaczego nie wolno im tutaj przychodzie Drzewa rosły stosunkowo rzadko, ale ich gałęzie zwieszały się nisko w dół niczym u płaczących wierzb, był to jednak zupełnie inny gatunek drzew. Tu i tam ziemię pokrywały małe, różowe kwiatki, których też nie byli w stanie zidentyfikować. Znajdowali się jakby w zupełnie obcym świecie, odmiennym od tego, który dotychczas znali.

O wszystkich swoich obserwacjach donosili głośno czekającym nad rzeką przyjaciołom.

By nie zabłądzić, trzymali się brzegu rzeki. Stawała się ona teraz coraz węższa, wyglądała niczym niewielki potok, w końcu przemieniła się w płynący wolno strumyczek.

- Może powinniśmy zawrócić? - zaniepokoiła się Elena.

- Za chwilkę - obiecał Jaskari, który uważał, że to wszystko jest zbyt interesujące, żeby przerywać wycieczkę.

Las stawał się coraz gęstszy, kwiatki tu już nie kwitły, zamiast trawy ziemię pokrywał ciemny mech.

Jaskari nawet nie zauważył, że przemyka się do przodu najciszej jak tylko może. To on był kierownikiem grupy, wiedział jednak, że Oko Nocy jest najzdolniejszym z nich wszystkich tropicielem śladów, chociaż akurat tutaj nie ma chyba żadnych śladów do tropienia.

W koronach drzew zaczynały się budzić ptaki. Villemann, ojciec Jaskariego, mówił, że niektóre gatunki ptaków w Królestwie Światła są takie same jak na Ziemi. Inne natomiast zupełnie na Ziemi nie występują. Jaskari znał wiele gatunków ptaków i umiał rozróżniać ich śpiew.

Chyba wkrótce będzie rano, myślał. A może ptaki mają inny rytm dobowy niż ludzie, chyba tak, bo czas snu rozpoczął się dopiero co.

Jaskari był młodzieńcem bardzo silnej budowy. Miał długie, jasne włosy i szeroką twarz. Reprezentował dużo bardziej fińską urodę niż jego mama Mariatta. Bardzo lubił pracę na świeżym powietrzu i nie unikał fizycznego wysiłku. Miał więc rozwinięte muskuły, które napinały się tak, iż czasami odnosiło się wrażenie, że rękawy koszuli Jaskariego popękają. Był najsilniejszy w grupie przyjaciół.

Mama i ojciec chcieli, by został lekarzem, ponieważ miał bardzo sympatyczne usposobienie i zawsze pomagał słabszym lub bezradnym. Sam Jaskari nie miał nic przeciwko temu, pod warunkiem jednak, że od czasu do czasu będzie mógł pracować fizycznie. Zastanawiał się ciągle, czy zostać lekarzem, czy też weterynarzem. Miał bowiem od dzieciństwa do czynienia z psami i innymi chorymi lub okaleczonymi zwierzętami, którymi zajmowała się Tiril. Babcia Tiril była najlepszą przyjaciółką Jaskariego, u niej zawsze mógł szukać rady i z nią najwięcej rozmawiał o wyborze zawodu. Teraz jego myśli zajmowała jedna ze szkolnych koleżanek. Ona również uczestniczyła w urodzinowym przyjęciu, śmiała się dużo i żartowała ze wszystkimi chłopcami, także z Jaskarim, ale pod żadnym względem go nie wyróżniała. On zaś nie nabrał jeszcze pewności w kontaktach z dziewczętami i właśnie teraz, podczas wycieczki, z irytacją wyrzucał sobie, że nie okazał jej wyraźniej, jak bardzo się nią interesuje.

Przystanął, kiedy Oko Nocy szepnął: „Cii!”

Wszyscy troje stali bez ruchu. Nagle droga powrotna wydała im się nieprawdopodobnie długa.

- Co to za odgłos? - szepnęła Elena.

Nasłuchiwali znowu. Docierał do nich jakiś słaby szmer, trudny do określenia. Oko Nocy położył się i przycisnął ucho do ziemi. Reszta poszła za jego przykładem.

Teraz Jaskari odkrył, co to takiego. Delikatne drganie ziemi. Jakiś bardzo cichy, nieprzerwany odgłos jakby dalekiego grzmotu albo szum...

- Trzęsienie ziemi? - szepnęła Elena, kiedy wszyscy wstali.

- Nie, nie - odparł Oko Nocy. - To chyba w ogóle nie jest głos natury.

Inni kiwali głowami. Uważali, że Oko Nocy ma rację.

- Czy powinniśmy to zbadać? - zapytała Elena.

- Myślę, że nie, w każdym razie nie teraz. To dociera do nas z bardzo daleka, a sądzę, że nasi przyjaciele zaczynają się już niepokoić. Chodźcie, wracamy nad rzekę!

Ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli, ale niełatwo było utrzymać kurs.

- Czy naprawdę zaszliśmy tak daleko od rzeki? - niepokoiła się Elena. - Las nie był przecież aż taki gęsty.

Byli teraz niemal kompletnie otoczeni czymś, co mogło przypominać las iglasty, ale drzewa, rosnące bardzo blisko siebie, miały jednak coś w rodzaju liści, a nie szpilki, gałęzie zaś sięgały aż do ziemi.

- Oko Nocy - zapytał Jaskari. - Czy potrafisz odnaleźć drogę powrotną?

Indianin stał przez chwilę bez ruchu, próbując się zorientować w stronach świata.

- Jesteśmy bardzo blisko rzeki - powiedział w końcu. - Zaszliśmy tylko głębiej w las. Chodźcie!

Poprowadził ich poprzez przypominające dżunglę zarośla i wkrótce stanęli nad rzeką, która w tym miejscu była bardzo wąska.

- Niemal jak... jakby płynęła w rurze - rzekł Jaskari zdumiony. - Albo jakby to był kanał.

- Możliwe, że to kanał - zgodził się Oko Nocy.

- Zaczekajcie chwileczkę - poprosiła Elena. - Coś mi wpadło do buta.

Usiedli na sporym kamieniu i pomogli jej doprowadzić but do porządku.

Nagle wszyscy troje spojrzeli po sobie.

- Co to było? - zapytał Jaskari cicho.

- Szept? - zdziwiła się Elena. - Może to strumyk...?

- Nie - odparł Oko Nocy. - To nie strumyk. Słuchajcie! Znowu!

Trudno było rozróżnić słowa, ale ktoś szeptał gdzieś w pobliżu.

Spojrzeli ku gęstym liściom, spod których wypływał strumyk.

Po chwili wstali i poszli w górę rzeczki. Musieli odsuwać zwisające gałęzie, żeby przejść.

Nagle ich ręce natrafiły na opór.

Wyraźnie wyczuwali dłońmi przeszkodę, ale jej nie widzieli.

- To mur - szepnął Jaskari. - Niesłychane. Doszliśmy aż do samego muru!

Byli już kiedyś pod murem, w pobliżu Wschodniej Rzeki. Poszli tam z Ramem, który chciał im go pokazać, ale to było coś zupełnie innego. Zdawali sobie sprawę, że znajdują się na zakazanym terenie. Nie wolno im samodzielnie odwiedzać okolic muru, tak przykazał wtedy Ram, i to samo słyszeli wielokrotnie od najwcześniejszego dzieciństwa. Mur, Srebrzysty Las, północna część kraju i stara osada w pobliżu twierdzy to były cztery surowo zakazane rejony.

Okazuje się, że trzy z tych zakazów zdążyli już złamać, nie zakradli się jeszcze tylko do północnej części kraju.

Odkryli, że woda strumienia wyprowadzana jest na drugą stronę muru poprzez mnóstwo wąskich rur, tak aby nikt niepowołany nie mógł przedostać się wodą. Rury były tak wąskie, że nikt by się przez nie nie przecisnął.

Badali rękami mur. Był gładki i prawdopodobnie bardzo gruby, tak to przynajmniej wyglądało przy samym strumieniu.

- Nie wolno nam o tym wspomnieć nikomu z dorosłych - powiedział Jaskari lekko drżącym głosem. Wiedział bowiem dobrze, że złamali jedną z głównych obietnic, jakie kiedyś musieli złożyć.

- Tylko naszym przyjaciołom - potwierdziła Elena.

- To oczywiste. Chodźcie, wiejemy stąd jak najprędzej. Odwrócili się już gotowi do ucieczki, gdy znowu usłyszeli szept. Teraz wyraźniejszy i jakby desperacki.

Oglądali wprawdzie uważnie mur ponad strumieniem, ale nie rozglądali się na boki. Kiedy teraz ponownie odwrócili się ku niemu, zobaczyli coś, co zaparło im dech w piersiach.

Po tamtej stronie stała jakaś istota, przyciśnięta do grubej, przypominającej szkło tafli. Rozpostarła szeroko ramiona, jakby chciała przecisnąć się przez mur.

Czułe serce Jaskariego skurczyło się boleśnie, a w oczach chłopca pojawiły się łzy. Po tamtej stronie stała mała dziewczynka, mniej więcej taka duża jak Berengaria, kompletnie naga, o długich, czarnych włosach, i nawet przez ten gruby mur można było zobaczyć, że jej oczy płoną przerażeniem i błagalną prośbą o ratunek.

Teraz zaczynali rozumieć również jej szept. W jakimś bardzo obcym języku błagała: Pomóżcie mi! Pomóżcie! Oni przyjdą i mnie złapią. Zostanę złożona na ofiarnym stosie! Albo rozszarpią mnie na kawałki i pożrą! Ratunku! Zlitujcie się, pomóżcie mi!

I rzeczywiście, docierały do nich podniecone, okropne, dzikie wrzaski. Słychać je było na wielkiej przestrzeni. Wciąż jeszcze dalekie, nie ulegało jednak wątpliwości, że przybliżają się coraz bardziej.

18

ARMAS

- Jak można słyszeć szept - zastanawiał się Jaskari, - przez taki gruby mur?

Wkrótce jednak to zrozumiał. Niektóre rury umieszczone zostały ponad powierzchnią wody. To one przerodziły dźwięk. Pochylił się więc i zawołał tak głośno, że aż metal zadźwięczał:

- Przyjdziemy, pomożemy ci!

Ona oczywiście nie rozumiała, co powiedział, ale skuliła się rozpaczliwie po tamtej stronie i podjęła swoje błagalne prośby. Jaskari, który dzięki aparatowi Madragów mógł ją rozumieć, posłużył się tymi kilkoma słowami z jej języka, które dziewczynka wypowiadała:

- Przyjdziemy! Pomoc przyjdzie.

Potem odwrócił się do przyjaciół.

- Oko Nocy, ty jesteś najszybszy, sprowadź innych, wyjaśnij im, o co chodzi. Może Armas będzie wiedział jak ją uratować.

Oko Nocy bez słowa pomknął wzdłuż brzegu strumienia.

- Co robić? - pytała Elena gorączkowo.

Jaskari pochylił się i zaczął szarpać metalowe rury w strumieniu, które jednak trwały nieporuszone. Cały układ był jak zamurowany. Trzeba by chyba wielkiej siły, żeby usunąć choć jedną z nich.

Rzucił się na ziemię i zaczął rękami kopać tuż przy murze, po chwili zobaczył, że dziewczynka po tamtej stronie robi dokładnie to samo. Przerwali też oboje równocześnie. Było oczywiste, że mur wchodzi zbyt głęboko w ziemię.

Zrozpaczeni patrzyli na siebie nawzajem przez szklaną taflę.

- Schowaj się! - zawołała Elena. - Schowaj się przed swoimi prześladowcami, a my postaramy się cię uratować.

Dziewczynka nie rozumiała jednak ich języka.

W miejscu gdzie zostawiono łódź, na brzegu siedział Armas i rozmyślał.

Bardzo mu się nie podobała ta cała wyprawa. To prawda, że przebywanie w towarzystwie piątki kuzynów było niezwykle podniecające, oni zawsze potrafili wymyślić coś ekstra, ale teraz wszedł w konflikt z surowymi zakazami ojca. Sprawiało mu to ból, ponieważ chciał być lojalny wobec obu stron.

Armas wiedział, że nie jest podobny do swoich rówieśników. Nie przypominał też wcale Obcych i sam zwykł mówić o sobie, że jest bastardem. Jego najlepszym sojusznikiem i przyjacielem był Uriel, ojciec Joriego. Często ze sobą rozmawiali i rozumieli się nawzajem znakomicie. Obaj pochodzili z takich samych związków, ich ojcami byli Obcy, a matkami ziemskie kobiety, to znaczy Uriel przyszedł na świat przed tysiącami lat i jego dusza wędrowała już od jednego ludzkiego ciała do drugiego, nigdy jednak nie wyzbył się cech odziedziczonych po Obcych. Bardzo wysoki i szlachetny, o włosach blond, piękny i utalentowany.

Armas nie miał pewności, czy i on posiada te wszystkie cechy. Mówiono mu często, że tak. Powtarzali to i jego przyjaciele, i dorośli, on jednak nie całkiem w to wierzył. Czuł się kimś pospolitym, obarczonym wszystkimi słabościami i grzechami świata. Wiedział tylko, że jego kodeks moralny jest dużo bardziej surowy niż innych.

Ojciec miał w stosunku do syna wielkie plany, ale mu ich nie wyjawiał. „Skończ najpierw szkołę” - odpowiadał, kiedy chłopiec pytał. - „Później zobaczysz”.

Wspominano też czasami, że Armas powinien ożenić się z dziewczyną pochodzącą z Obcych. Dla zachowania wysokiej inteligencji. I to mówił ojciec, ten, który wziął sobie za żonę małą Fionellę! Armas wiedział, że wzajemna miłość jego rodziców jest obecnie tak samo silna jak w czasach, kiedy on był jeszcze dzieckiem. Dlaczego więc on sam nie miałby sobie wybrać dziewczyny z rodu ludzkiego?

Ale co tam, na razie nie ma to znaczenia, ponieważ Armas nie dojrzał jeszcze do małżeństwa. Czuł się tylko niepewnie wśród zwykłych dziewcząt, ponieważ pochodził z Obcych, a także wśród kobiet Obcych, ponieważ w połowie był zwyczajnym śmiertelnikiem.

Bardzo wiele rozmawiał o tych sprawach z Urielem. Ten bowiem, zanim zjawił się na Ziemi jako prawie anioł, przeżywał podobne kłopoty. „To się jakoś ułoży” - zwykł mawiać Uriel uspokajająco. - „Zobaczysz, że się ułoży, kiedy czas nadejdzie, wszystko rozwiąże się samo z siebie”.

Armas miał co do tego poważne wątpliwości.

Krajobraz tonął w złocistym blasku. Rodzice mówili, że na zewnątrz ponad Ziemią znajduje się niebieskie niebo. To musi być piękne. Na Ziemi istnieją też podobno pory roku. Cudowna wiosna. Jesień. Theresa tak ładnie opowiada o złotej jesieni. Wszystkie barwy...

Armas przypominał sobie taką rozmowę z Theresa nie tak dawno temu, kiedy co najmniej przez godzinę opowiadała mu o tym, jak jest na Ziemi. Theresa twierdzi, że bardzo lubi z nim rozmawiać. „Ponieważ jesteś bardzo inteligentny, Armasie” - tak powiedziała ostatnio z łobuzerskim błyskiem w oku. - „Ty umiesz słuchać. Ludzie, którzy umieją milczeć i słuchać, są mądrzy”.

Po tych słowach oboje wybuchnęli śmiechem.

Armas zapytał ją potem, czy nigdy nie tęskni do tej bajecznej krainy na zewnątrz. Tak, ponieważ dla Armasa i jego rówieśników zewnętrzny świat był krainą z baśni. Theresa westchnęła wtedy ciężko i odparła, że jej stary świat w swojej katastrofalnej niedoskonałości jest z pewnością czymś unikatowym, ale że oczywiście często, bardzo często odczuwa za nim głęboką tęsknotę.

„Bo widzisz, Armasie, tęsknota jest czymś, co ludzie przynoszą ze sobą na świat. Człowiek, który za niczym nie tęskni, jest tylko w połowie sobą. Ja na przykład wcale nie mam ochoty opuszczać Królestwa Światła, ponieważ wszystko tutaj jest takie cudowne. Muszę jednak mieć prawo do tęsknoty. Ty przecież także tęsknisz do tamtego świata, prawda?”

„Oczywiście” - przyznał wtedy. - „Ale ja chyba tęsknię najbardziej za odkryciami, jakich mógłbym tam dokonać. Domyślam się bowiem, że ten zewnętrzny świat jest dużo większy od naszego i dużo bardziej zróżnicowany. Z pewnością istnieją jeszcze tereny zupełnie nie odkryte”.

„Jasne, że istnieją. Ale na tamtym świecie istnieje też bardzo wiele zła, nie zapominaj o tym! Wiele barbarzyństwa. Wiele ucisku ludzi i zwierząt. Wojny religijne, których ja nigdy nie byłam w stanie zrozumieć, ale to nie jest moja sprawa. Nie, nie, ja tęsknię za znacznie mniejszymi sprawami, za powiewem wiatru wczesną wiosną nad przysypanym śniegiem Theresenhof, za moim wygodnym fotelem przy kominku...”

Armas długo się nad tym zastanawiał. „Wszyscy, których znam, za czymś tęsknią. Ojciec również, ale nie wiem, za czym, zresztą ja sam także tęsknię za czymś bardzo nieokreślonym”.

Theresa uśmiechnęła się leciutko.

„Rozumiem cię. To jest wieczna, głęboka tęsknota młodości, Armasie”.

Nagle coś się musiało stać w pobliżu miejsca, w którym siedział.

Gwałtownie odwrócił głowę tak, że jego długie jedwabiste włosy uniosły się w powietrzu. Ciemne oczy w doskonale ukształtowanej twarzy spostrzegły, że z lasu w strasznym pośpiechu wypada Oko Nocy.

Trójka czekająca na brzegu zerwała się z okrzykiem:

- Co się stało?

Oko Nocy pospiesznie wyjaśnił sytuację.

- Musimy sprowadzić pomoc - zakończył zdyszany. - Musimy powiedzieć Strażnikom.

- Oczywiście, ja mogę pojechać moją gondolą... - zaczął Jori, lecz Armas mu przerwał.

- Nie, zaczekaj! Trzeba się dobrze zastanowić. Ojciec powiada, że istoty, znajdujące się po tamtej stronie muru, robią co mogą, by przedostać się do Królestwa Światła. Oszukują i używają podstępów na wszystkie możliwe sposoby. Musimy więc mieć pewność.

Oko Nocy patrzył na niego z wielką powagą.

- Armas, to jest mała dziewczynka, blada jak kreda, chuda i bezradna. Jeśli kiedykolwiek widziałem prawdziwą rozpacz i śmiertelny lęk, to właśnie w jej oczach.

- Nie ma w sztuce aktorskiej niczego, co łatwiej i prościej wyrazić niż właśnie przerażenie i rozpacz - upierał się Armas.

- W takim razie chodźcie i przynajmniej zobaczcie sami. Oceńcie, czy ona oszukuje!

- Oczywiście!

Pomogli Joriemu ukryć łódź wśród drzew i pobiegli przez las.

- Poza tym słyszeliśmy jej prześladowców - poinformował Oko Nocy. - W ich głosach brzmi żądza mordu.

- To też może być gra - powiedział Armas. - Och, wybaczcie mi, ale musimy być ostrożni. Zdarzały się okropne rzeczy, kiedy niepowołani przedarli się do Królestwa Światła. Działo się to dawno, zanim jeszcze my się urodziliśmy, ale miały tu miejsce prawdziwe rzezie niewinnych mieszkańców... Jeśli jednak na dziewczynie można polegać, to oczywiście powinniśmy zrobić wszystko co można.

Pojmowali jego niechęć, nawet Jori, który sam miał nieczyste sumienie z powodu gondoli. Zdawali sobie sprawę z tego, że weszli na zakazany teren i że Armas postępuje wbrew rozkazom swego ojca.

Nie przebyli jeszcze nawet połowy drogi, gdy zatrzymali się przerażeni, a zaraz potem ukryli się bez słowa za grubymi pniami drzew.

Poprzez piękny las szły dwie groteskowo wyglądające istoty pogrążone w rozmowie.

Oko Nocy i Armas byli wstrząśnięci. Nigdy przedtem nie widzieli nikogo takiego i w przeciwieństwie do swoich towarzyszy nie rozumieli, z kim mają do czynienia.

Widzieli oto przed sobą dwie potężne sylwetki okropnie niezdarne, mimo to poruszające się z niezwykłą lekkością. Stworzenia te miały duże, ciężkie głowy i po trzy palce u rąk zamiast pięciu. Zmierzwione włosy opadały na szerokie czoła nad fantastycznie pięknymi, zwierzęcymi oczyma i szerokimi płaskimi nosami. Chociaż chodziły na dwóch nogach, poruszały się i rozmawiały ze sobą niczym ludzie, to najbardziej przypominały zwierzęta. Zwierzęta kopytne?

Jori wyszedł ostrożnie ze swojej kryjówki.

- Ludzie-bawoły? Bawoli ród, Madragowie! - wykrzyknął zachwycony. - Przyjaciele mamy i ojca, i wszystkich naszych staruszków. Nigdy przedtem ich nie widziałem, chociaż słyszałem mnóstwo opowieści o ich geniuszu i w ogóle.

Reszta młodych również opuściła kryjówki, choć czyniła to nie bez obawy.

Madragowie zatrzymali się zdumieni.

- Ależ, drogie dzieci, co wy tutaj robicie? - odezwał się jeden w dziwnym języku Madragów. - Przecież nie wolno wam tutaj przebywać.

- Wiemy o tym - przyznał Oko Nocy i ukłonił się onieśmielony. - Chodzi jednak o to, że musimy uratować życie pewnej małej dziewczynki.

W kilku słowach wyjaśnił całą sprawę. Madragowie spoglądali to na jedno, to na drugie.

- Ty musisz być synem Taran - uśmiechnął się jeden z nich do Joriego. - Taran i Uriela. Jesteś podobny do nich obojga.

- Dziękuję. Traktuję to jako komplement, ale...

- A ty jesteś córką... Rafaela czy Danielle?

- Rafaela. Mam na imię Berengaria - szepnęła dziewczynka spłoszona i dygnęła głęboko.

- Piękne imię, ale reszty z was nie rozpoznaję. Ty, który wyglądasz, jakbyś źle się czuł w tym lesie, musisz mieć w żyłach krew Obcych.

- Częściowo - odparł Armas sztywno. Stał jak na szpilkach.

- A ty pochodzisz chyba z tego dumnego ludu - rzekł Madrag do Oka Nocy przestępującego niecierpliwie z nogi na nogę, ale pragnącego zachować się uprzejmie.

Drugi z Madragów rzekł:

- Ja ciebie poznaję, ty jesteś Oko Nocy, prawda?

- Owszem, jestem, ale jakim sposobem...?

- Wiele się od ciebie oczekuje. Tak, rozumiem was bardzo dobrze, ale, niestety, dla tej małej dziewczynki nic nie można zrobić. Mur został wzniesiony w pradawnych czasach z niezniszczalnego materiału, do tego potrzebna jest magiczna siła.

- Gdybyśmy tylko mogli się z nią jakoś porozumieć - powiedział Oko Nocy, który widział dziewczynkę. - Próbowaliśmy nawiązać z nią kontakt, jedyne słowa, jakie zrozumieliśmy z tego, co powiedziała, to „ratunku” i „oni mnie złapią!”

Wymawiał słowa w dziwnym języku dziewczynki.

Madragowie zmarszczyli czoła.

- Nie znamy tej mowy. To nie jest jeden z tych języków, którymi mówiono po tamtej stronie muru. Ona musiała przyjść z bardzo daleka. Być może z krainy, w której panuje jeszcze większy mrok... A w takim razie, Oko Nocy, masz rację, ona potrzebuje pomocy.

- Tak, i my jesteśmy w stanie ją zrozumieć, tylko że ona nie rozumie, co do niej mówimy. Musi poszukać sobie jakiejś kryjówki i schować się, ale nie potrafimy jej tego wytłumaczyć.

- Dzieci kochane, to przecież da się bardzo prosto załatwić. Wciąż pracujemy nad sposobami rozumienia obcych języków. Proszę. Oko Nocy, weź ten aparacik, dziewczynka zrozumie, co mówisz, nawet jeśli sama nie będzie miała aparatu.

Wszyscy stali bez słowa, zdumieni nowym wynalazkiem. Oko Nocy przyjął aparat z uprzejmym podziękowaniem.

- Czy ona jest teraz sama? - zapytał jeden z Madragow.

- Nie - odparł Jaskari - syn Villemanna oraz Elena, cóka Danielle, dotrzymują jej towarzystwa. Niczego więcej nie mogą dla niej zrobić.

- Ach, rodzina czarnoksiężnika - rzekł jeden z Madrgów wzruszony. - Bardzo za nimi tęsknimy.

- W takim razie prosimy w odwiedziny - zawołał Jori spontanicznie. - Nasi rodzice wciąż tyle o was opowiadają!

- Odwiedzimy was chętnie, tylko zakończymy tę sprawę tutaj. Teraz jednak musimy iść, już i tak jesteśmy spóźnieni, a wy powinniście zmykać z tego lasu, zanim ktoś was dostrzeże.

- Tak - obiecał Armas. - I dziękujemy za pomoc. Czy wy mieszkacie tutaj?

- Tutaj pracujemy - odpowiedzieli uprzejmie. - Żegnajcie na razie. Jakby co, to myśmy was nie widzieli.

Armas stał jeszcze przez chwilę i patrzył w ślad za Madragami, podczas gdy jego przyjaciele pobiegli już w stronę muru.

Rzeczywiście w państwie mojego ojca znajduje się wiele niezwykłych rzeczy, myślał chłopiec. Niemal każdego dnia znajduję coś nowego. Co właściwie kryje ten las?

A przecież jeszcze nie widziałem najdalej na północ położonych części kraju, tych leżących na północ od rejonu, w którym sam mieszkam. Nawet mnie nie wolno w tamtą stronę spoglądać, a co dopiero moim przyjaciołom.

Trzeba biec do muru.

19

BERENGARIA

Ze zgrozą spoglądali w stronę muru. Elena i Jaskari próbowali podtrzymywać odwagę w dziewczynce najwyraźniej bez powodzenia. Nawoływania prześladowców rozlegały się teraz okropnie blisko.

- Możemy tylko mieć nadzieję, że oni jej nie znajdą, przecież nie muszą wybiec z lasu akurat tutaj - westchnął Jaskari.

Armas powiedział coś, co sprawiło, że włosy na głowach jego przyjaciół stanęły dęba.

- Oni kierują się węchem, są niczym zwierzęta, tropią wzdłuż strumienia, oczywiście, że ją znajdą.

Oko Nocy pokazał im swój nowy aparacik. Wszyscy odetchnęli z ulgą. W wielkim pośpiechu Jori opowiedział o spotkaniu z Madragami, po czym wszyscy podeszli do muru.

- Pozwól, że ja to zrobię - poprosiła Berengaria.

Spojrzeli na nią zaskoczeni. To niepodobne do tej rozchichotanej, kłótliwej dziewczynki. Teraz miała łzy w oczach, a dłoń, w której ściskała aparacik, drżała.

Bez słowa pozwolili jej podjąć próbę nawiązania kontaktu z nieznajomą. Ze zdumieniem stwierdzili, że obie są do siebie podobne, choć oczywiście twarzy tamtej obcej dokładnie nie widzieli. Była też chudsza niż Berengaria, szczerze mówiąc była wycieńczona, jakby przez długi czas odżywiała się jedynie wodą.

Zdawało się, że Berengaria nawiązała z nią kontakt, zanim jeszcze zdążyła posłużyć się aparacikiem. Działo się tak pewnie dzięki temu, że obie dziewczynki były w tym samym wieku, ale po części pewnie też dlatego, że mała po tamtej stronie z ulgą przyjmowała do wiadomości spotkanie z normalnymi ludźmi. Niestety, sprawa zaczynała się trochę komplikować. Dziewczynka nie chciała odejść od muru, nie chciała zrozumieć, że to dla niej jedyny ratunek.

Wtedy Berengaria zaczęła się posługiwać nowym aparatem i wszyscy zebrani patrzyli zdumieni, jaka rozsądna jest ich najmłodsza przyjaciółka.

Początkowo nieznajoma dziewczynka była wyraźnie przerażona tym, że musi się komunikować w taki dziwny sposób. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że rozumie słowa Berengarii, zaczęła słuchać bardzo uważnie.

- Niewiarygodni Madragowie - szepnął Jaskari z podziwem w głosie. - Szkoda, że jeszcze ich nie poznałem.

- Wszystko przed tobą - mruknął Jori. - Uważaj teraz, słuchaj, co mówi Berengaria.

Ich mała przyjaciółka przemawiała wolno i wyraźnie:

- Oni cię tropią, dlatego musisz wejść do strumyka. Idź kawałek wodą, a potem wyjdź na brzeg i wdrap się na to wysokie drzewo, tam... - Berengaria pokazywała ręką, a dziewczynka śledziła jej ruch wzrokiem. - Spróbuj jak najmniej dotykać ziemi, kiedy wyjdziesz z wody. Przemknij się na palcach i natychmiast wchodź na drzewo. I śpiesz się, myśliwi dopadną cię lada moment!

Słuchali jej słów z drżeniem. Skąd przyszło jej do głowy słowo „myśliwi?” Zdawali sobie jednak sprawę, że to najwłaściwsze określenie.

Dziewczynka po raz ostatni rozpaczliwie przycisnęła całe ciało do „szklanej” tafli muru, jakby uparcie prosiła, by jej nie opuszczali, po czym skinęła głową.

- Jak masz na imię? - zapytała Berengaria.

- Siska - odparła nieszczęsna dziewczynka. - Jestem księżniczką. I byłam boginią. Teraz już nie. Oni chcieli złożyć mnie w ofierze, ale im uciekłam. Później zaczęli mnie gonić tamci. Nieznajomi. Żegnajcie! I bardzo dziękuję! Nie zapominajcie o mnie! Tak bym chciała przyjść do was, do Wielkiego Światła. Czy będę mogła potem?

„Po czym?” pomyśleli wszyscy, zgnębieni.

- Tak, tak - obiecała Berengaria. - Ale teraz śpiesz się, śpiesz.

Nareszcie mała Siska zdołała oderwać się od przyciągającego ją z wielką siłą światła i pobiegła, jak jej kazała Berengaria, brzegiem strumienia. Widzieli, że macha im na pożegnanie, i widzieli, jak wspina się na gałęzie wielkiego drzewa. Po chwili zniknęła całkiem wśród listowia.

- Wysoko, Siska! Tak wysoko, jak tylko potrafisz! - wołała Berengaria.

Zaległa cisza, jedyne, co ją zakłócało, to podniecone wycia prześladowców Siski, zbliżających się nieuchronnie. Najwyraźniej było ich wielu, rozproszonych po całej okolicy.

- Idziemy - rzekła Elena.

- Ja chciałbym ich zobaczyć - zaprotestował Jori. Inni zresztą też podzielali jego ciekawość. Berengaria pragnęła dotrzymać obietnicy danej Sisce i zostać przy niej.

- Mieli ją złożyć w ofierze - rzekł Armas ze współczuciem. - Prawda, że i o tym wspomniała?

- Tak, chyba rzeczywiście jest tak, jak mówił jeden z Madragów. Ona przyszła tutaj z bardzo daleka.

- Może z tych pogrążonych w nieprzeniknionym mroku części Królestwa Ciemności, które kiedyś odwiedziłem - zastanawiał się Oko Nocy. - Jest taka blada, jakby nigdy jeszcze nie widziała światła.

Armas odnosił się sceptycznie do całej sprawy.

- Mój ojciec powiada, że istnieją różne odcienie mroku tam na zewnątrz. Myślę, że ona nie pochodzi z tych najciemniejszych, na to by wskazywało jej zachowanie. Ale też z pewnością nie wychowała się w jasnych okolicach poza murem.

- No właśnie. A co to za istoty ci, którzy ją prześladują? - zastanawiała się Berengaria. - Co to za bestie?

- Istnieje wiele odmian różnych stworzeń. Te, jak sądzę, należą do półzwierząt, przenikniętych żądzą mordu. Istnieją jednak również inne, o blond włosach, nie takie dzikie jak te tutaj.

- Musimy ją przeprowadzić na tę stronę muru - rzekła Berengaria w rozmarzeniu.

Armas westchnął:

- Oczywiście. Ale sama słyszałaś, mur może zostać otwarty jedynie przy pomocy siły magicznej.

- A my takiej nie posiadamy - westchnął Jori zgnębiony. - Nawet Madragowie nie mogą nam pomóc, powinniśmy mieć teraz przy sobie dziadka Móriego. Albo Dolga.

- Tak, ale w żadnym razie nie wolno nam o tym rozmawiać z Obcymi. Oni nigdy by się nie zgodzili na otwarcie muru - rzekł Jaskari. - Może Cień? Nie, jego nigdy jeszcze nie widziałem. Elfów zresztą także nie.

W oczach Joriego zabłysło światełko.

- Mam pewien pomysł - rzekł z wolna. - Najpierw myślałem o samym słońcu, że mogłoby utworzyć przejście, ale przecież ono właśnie jest chronione przez ten mur, więc to się pewnie nie uda, natomiast szlachetne kamienie...

Armas spoglądał na niego zdumiony.

- Szafir i farangil? Czyś ty zwariował?

Jori nie ustępował. I w końcu nawet Armas zaczął się interesować jego planami. Farangila nie odważyliby się nawet tknąć. Jest zbyt niezbezpieczny dla kogoś, kto nie wie, jak się z nim obchodzić, ale szafir...? Szafir posiada wielką moc, sądząc po tym, co mówią rodzice i inni dorośli. Żeby tylko jakoś się do niego dostać.

Pożyczyć go nie mogli. To pewne. Wszyscy jednak wiedzieli, gdzie przechowywane są cudowne klejnoty. W wielkim budynku w największym mieście. Budynek nazywa się świątynia i jest niedostępny.

Ale...?

- Ja krążyłem ponad świątynią w mojej gondoli - rzekł Armas. - Znajduje się tam wiele powietrznych kanałów oraz wyraźne szczeliny w ścianie przy dachu. Nikt się jednak nie zdoła przez nie przecisnąć, musiałby być szczuplejszy niż Berengaria.

Krzyki i wycie dzikich myśliwych rozlegały się coraz bliżej, a tymczasem cała szóstka dyskutowała z ożywieniem, nie znajdując rozwiązania. Spojrzeli sobie w oczy i nagle chyba wszyscy pomyśleli to samo.

- Ja od tamtego czasu często go wspominałem - powiedział Jori cicho.

- I ja również - potwierdziła Elena. - Sprawiał wrażenie strasznie samotnego.

- Jakby został odepchnięty przez wszystkich - skinął głową Armas.

- Ale też był dosyć złośliwy - wtrącił Jaskari.

- No, powiedzmy niezbyt życzliwie usposobiony - przyznał Oko Nocy.

- Ale jest szczuplutki - rzekła Berengaria. - Szczuplejszy niż ja i nieprawdopodobnie zwinny.

- Tak jest - potwierdziła Elena.

- Mogę wziąć gondolę - zdecydował Jori, a pozostali się z nim zgodzili.

- W jaki sposób zamierzasz nawiązać z nim kontakt? - zawołał Armas za odchodzącym Jorim. - Czy pomyślałeś, że on może już nie mieć swojego aparatu?

- To zmartwienie zostaw mnie - odparł Jori zarozumiale. - Szkoda tylko, że nie będę mógł zobaczyć tych dzikich myśliwych. Pokażcie im język w moim imieniu.

Po tych słowach zniknął.

Wszyscy patrzyli w ślad za nim z ulgą.

- Tyle razy o nim rozmyślałam - rzekła Berengaria z rozjaśnioną twarzą. - Wciąż miałam wrażenie, żeśmy go w jakiś sposób zawiedli.

- Ja też nie mogłam się pozbyć wyrzutów sumienia - powiedziała Elena z błyszczącymi oczyma. - Mam nadzieję, że Jori go znajdzie.

- Dzicy nadchodzą! - zawołał Armas. - Co robimy?

- Będziemy ich drażnić - zaproponował Jaskari.

- Nie ! - wykrzyknęła Elena. - Berengaria, rozbieraj się! Oszukamy ich.

- Rozbierać się?

- Tak, tak, pośpiesz się! Nie, nie, majtki możesz zostawić, ale nic więcej. A my wszyscy powinniśmy się ukryć.

Błysk zrozumienia pojawił się w oczach Berengarii. Nie zastanawiając się dłużej, zdjęła z siebie krótką sukienkę, a także buty i stała teraz tylko w cielistego koloru majteczkach. Przez gruby mur z pewnością trudno je zauważyć.

Stanęła tuż przy przezroczystej tafli. Czekała...

Wreszcie się pojawili.

Parskający, wściekli, że wciąż jeszcze nie dopadli zdobyczy, pędzili przed siebie. Wrzeszczeli coś podnieceni i nagle odkryli, że stoją przed znienawidzonym murem. Na chwilę zaległa śmiertelna cisza, a potem po drugiej stronie zobaczyli Berengarię.

Byli straszni, nie tylko dlatego, że wyglądali ohydnie, obdarci i brudni ponad wszelkie wyobrażenie, tak że nie można było określić koloru ich skóry, ale nie to przerażało najbardziej. Największą grozę budziła dzika zaciekłość w ich twarzach. Owa zwierzęca nienawiść wobec wszystkiego, co nie jest podobne do nich samych. Nie ma bardziej niebezpiecznych indywiduów niż te, które uważają, że tylko one mają rację.

Przez kilka sekund Berengaria była jak sparaliżowana ze strachu i ponad wszystko pragnęła uciec, ukryć się gdzieś, pamiętała jednak o zadaniu, którego sama się podjęła. Miała odwrócić uwagę bestii od małej bezbronnej Siski, schowanej w koronie drzewa. Podeszła więc bliżej, wsadziła kciuki w uszy i machając dłońmi przy twarzy, pokazywała prześladowcom język.

Oni również nareszcie ocknęli się ze zdumienia. Znowu zaczęli wydawać z siebie wściekle wojenne okrzyki, rzucali się na mur, tłukli w niego kijami i siekierami, próbowali ciąć nożami, rozzłoszczeni tak, że Berengaria zaczynała się ich bać, bo co by się stało, gdyby mur nie wytrzymał.

Mur jednak trwał niewzruszony. Dzicy próbowali też wyrwać rury ułożone na dnie strumyka. A przez cały czas Berengaria podskakiwała i tańczyła, żeby ich jeszcze bardziej rozdrażnić.

Kiedy zdyszani dali na chwilę spokój rurom, usłyszała, że jeden z nich ryknął:

- Jeśli ona mogła przejść na drugą stronę, to my też przejdziemy!

Wtedy Berengaria zrozumiała, że dzicy tak szybko stąd nie odejdą. Dla Siski nie oznaczało to niczego dobrego. Berengaria zresztą też nie mogła teraz po prostu odejść. Musiała coś wymyślić, i to zaraz.

Kiedy dzicy ponownie zbliżali się do muru, tym razem z wielkim kamieniem, którym zamierzali zaatakować przeszkodę, wyprostowała się i zawołała:

- Nie! Wy tędy nie przejdziecie, bo powinniście wiedzieć, że ja jestem boginią i otworzyłam mur za pomocą magii jednym jedynym ruchem dłoni. Wy tego nie potraficie. Nie dokonacie tego nawet za sto lat!

Dopiero teraz przystanęli zdumieni tym, że dziewczyna rozumie, co mówią, a także tym, że oni rozumieją jej słowa. Berengaria trzymała przecież wciąż w dłoni najnowszy wynalazek Madragów.

Kamienny blok upadł na ziemię z hukiem, który usłyszała, a także poczuła.

Zawołała głośno do dzikich prześladowców, skoro już zaczęli jej słuchać:

- I mogę przywołać z lasu wojowników, żeby mnie ochronili, popatrzcie tylko!

Strzeliła palcami. Wyjdźcie teraz, pokażcie się, moi przyjaciele! Wyjdźcie do cholery!

To było brzydkie słowo, ale w tej chwili bardzo go potrzebowała. Pomyśleć, co się stanie, jeśli przyjaciele nie usłyszą...?

Ale, oczywiście, usłyszeli. Armas i Oko Nocy, i Jaskari wyszli z lasu, próbując wyglądać jak potężni wojownicy. Wysocy i przystojni chłopcy robili ogromne wrażenie, zwłaszcza że dzicy byli niewielkiego wzrostu.

- Brawo, Berengario - mruknął Armas. - Daj mi aparat. Teraz ja z nimi porozmawiam.

Oddała mu z wdzięcznością, że będzie mogła choć na chwilę odetchnąć. Zauważyła teraz, że drży na całym ciele.

- Nędznicy! - wołał Armas, największy z chłopców, władczym głosem. - Wracajcie do swoich siedzib, zanim dosięgną was promienie świętego Światła.

Tamci drgnęli, ale najwidoczniej Armas ich jeszcze nie przekonał.

Wtedy wyjął z kieszeni małą szkatułkę, w której przechowywał przewodnie światło swojego ojca, małe słońce.

Skierował jego promienie ku napastnikom, którzy z przeraźliwym wyciem odwrócili się i po chwili zniknęli w Srebrzystym Lesie.

Teraz również Elena wyszła ze swojej kryjówki, nie mogła już przecież zepsuć wrażenia „dzielnych wojowników”.

- Siska! - zawołał Armas. - Pozostań jeszcze w kryjówce. Musimy na chwilę odejść, ale tylko na chwilę, i nie pójdziemy daleko. Musimy przygotować wszystko tak, żeby pomóc ci przedostać się przez mur.

Nie obiecuj zbyt wiele, pomyślała Berengaria.

W koronie drzewa rozległ się cichutki pisk:

- Nie odchodźcie!

- My nie odchodzimy, ale nie bój się, oni już nie wrócą i nie będą cię szukać, są przekonani, że znajdujesz się po drugiej stronie muru.

- Rozumiem.

- Wkrótce do ciebie zawołamy.

- Tak, dziękuję.

Odwrócili się i poszli, zostawiając mur za sobą.

- Berengaria, byłaś wspaniała - rzekł Jaskari.

- Tak, rzeczywiście - potwierdzali inni.

Dziewczynka rozpromieniła się, słysząc tyle pochwał. Ujęła dłoń Oka Nocy tak samo, jak robiła to w czasach dzieciństwa, i tym razem on swojej ręki nie cofnął.

- Naprawdę byłam dzielna? - zapytała rozjaśniona niczym słoneczko.

- Byłaś fantastyczna - odpowiedział Oko Nocy.

Och, kocham was wszystkich, myślała Berengaria, jesteście takimi cudownymi przyjaciółmi i wytrzymujecie ze mną tyle czasu. Tym razem jednak chyba naprawdę zrobiłam coś ważnego. Życie jest cudowne.

Kocham cię, rozkoszowała się tymi słowami tak, jak to czyniła co najmniej sto razy przedtem. Nigdy nie wymawiała ich, myśląc o kimś szczególnym. Chciała tylko sprawdzać, jaką te słowa mają władzę, lubiła, gdy wprawiały ją w oszołomienie.

Kocham cię, kocham cię, kocham...

Szła teraz rozdarta pomiędzy chęcią pojechania gondolą razem z Jorim a obowiązkiem zostania z Siską, wiedziała, że inni mocują się z tym samym problemem, czytała to w ich twarzach, ale Siska bardziej potrzebowała wsparcia niż Jori.

- Mam nadzieję, że Jori go odnajdzie - westchnęła.

- Tak, chociaż może mieć niejakie problemy - odparł Oko Nocy.

- On był taki sympatyczny - uśmiechnęła się Berengaria szeroko.

Oko Nocy zachichotał.

- Sympatyczny? To jest mała bestia, ale zasłużył sobie na naszą przyjaźń.

- Absolutnie. Oko Nocy, czy ja naprawdę dzisiaj byłam dzielna?

20

JORI

Jori gnał ponad krajem w swojej nowej gondoli. Wszystkie napomnienia taty Uriela uleciały z wiatrem, czy raczej, ściślej biorąc, z tym strumieniem powietrza, który wzbudzał pojazd Joriego. Rzeczywiście była dobra okazja, by przekonać się, co ta gondola potrafi osiągnąć.

Potrafiła sporo. Jori pędził, urzeczony szybkością, lecz także gnany strasznymi wyrzutami sumienia. Ale co tam, nikogo nie było na dworze, mógł szaleć jak tylko chciał w kryształowo czystym powietrzu nocy.

W pobliżu wielkiego miasta zwolnił nieco i wykonał kilka okrążeń nad wielką budowlą, w której przechowywano cudowne skarby kraju. Nad wielką świątynią. Rzeczywiście, Armas mówił prawdę. Wysoko ponad ulicami znajdowało się coś w rodzaju powietrznych kanałów. O ile mógł się przekonać, żaden człowiek nie byłby w stanie się tamtędy przedostać.

Wyglądało na to, że owe wentyle wiodą wprost do najświętszych sal. Jori zwiedzał je kiedyś ze szkolną wycieczką i nauczyciel, pewien uczony Lemur, opowiedział im co nieco o cudownych klejnotach. Uczniom nie pozwolono wejść do pomieszczenia, w którym przechowywano szafir i farangil, Jori jednak widział kamienie poprzez szklaną ścianę. Gdyby ktoś znajdował się w tamtym pomieszczeniu, z łatwością mógłby je wziąć.

Owego dnia kamienie leżały spokojnie, lecz Jori, który słyszał o nich znacznie więcej niż nauczyciel, wiedział, iż kiedy je stosować, ożywają. Niebezpieczny farangil, obrońca, atakuje wszystko co złe, może płonąć intensywnym czerwonym blaskiem oraz wysyłać rozżarzone promienie śmierci i unicestwiać każdego, kto nosi w duszy zło.

Szafir, ów piękny niebieski klejnot, leczy rany, ratuje życia i dokonuje prawdziwych cudów. Na Ziemi po tamtej stronie Wrót potrafił również przedłużać ludziom życie. Oba kamienie były wielkie jak dłonie Joriego i przezroczyste. Gdyby jednak znalazły się w posiadaniu kogoś niegodnego, zmętnieją i staną się bezużyteczne, w przeciwieństwie do Świętego Słońca, którym może się posługiwać również zło i które w takim wypadku staje się śmiertelnie niebezpieczne, bowiem Słońce wzmacnia to, co ochrania.

A gdyby tak teraz kamienie były zmętniałe? I gdyby nie można by ich użyć do wykonania zadania?

Jori, pogrążony w rozmyślaniach, opuścił już okolice stolicy. Gnał przed siebie w tempie, którego mama i ojciec z pewnością by nie pochwalali... no, zresztą mama to może jeszcze, ona zawsze chętnie popierała jego szaleństwa. Z pewnością jednak martwiłaby ją samotna wyprawa nieposłusznego syna.

Jori chichotał pod nosem.

Od czasu do czasu jednak mimo wszystko doznawał wyrzutów sumienia. Wiedział, że czeka ich rozwiązanie co najmniej dwóch mało zabawnych problemów. Po pierwsze, jak zdołają naprawić mur, kiedy będzie już po wszystkim? A poza tym, jakim sposobem odłożą szafir na miejsce w szczelnie zamkniętej sali?

Ale co tam, przyjdzie czas, znajdzie się i rada.

Było to ulubione powiedzenie Joriego, które zresztą przejął od matki.

W dole ukazała się stara twierdza duchów, twierdza Silinów, którzy wymarli dawno temu. Teraz przejęli ją... Jak to Armas ich nazwał? Jakiś rodzaj istot natury czy też elfów. Odpowiedniejsza byłaby chyba nazwa „istoty ziemi”. Cokolwiek się tam kiedyś stało, to te właśnie istoty najpierw zagarnęły twierdzę, potem ją opuściły i wróciły do swoich ziemianek.

Z wyjątkiem może jednej.

Co stwór, którego spotkali, robił wtedy, przed czterema laty, sam w twierdzy? Dlaczego pomógł im, swoim arcywrogom? Ojciec Armasa mówił, że oni wszyscy są niezwykle wrogo usposobieni do innych mieszkańców Królestwa Światła, które niegdyś stanowiło część ich pogrążonego w mroku świata. Otrzymali Światło, to prawda, ale obszary ich władztwa skurczyły się do jednej doliny.

Nic dziwnego, że złościli się na intruzów.

Gondola zatoczyła krąg nad twierdzą. Jori nie miał odwagi polecieć nad jej zapleczem, jeszcze nie teraz, najpierw chciał zbadać ruiny.

Cicho zawołał w ich stronę:

- Tsi-Tsungga?

Gdy nie doczekał się reakcji, powtórzył imię, tym razem głośniej:

- Tsi-Tsungga! Masz jeszcze nasz aparat? Do diabła, włóż go!

Czy będę musiał wylądować poza twierdzą? myślał zaniepokojony. Pamiętał, jak szybko poruszają się istoty ziemi, spotkanie z nimi w tym ich gnieździe os, czy raczej mrowisku, mogłoby być bardzo nieprzyjemne.

Jednak muszę wylądować, nie mogę przecież tak krążyć bez końca.

Wylądować w tym samym miejscu co przedtem? A potem niepostrzeżenie przemknąć do osady?

Uff!

Nagle do jego uszu dotarło intensywne brzęczenie. Wściekłe: „Dlaczego zapomnieliście o mnie na tyle lat? Czy myślisz, że teraz będę się czołgał na pierwsze zawołanie”?

Jori odpowiedział:

- Uważam, że ty nie będziesz się czołgał przed nikim Tsi-Tsungga. My wszyscy tęskniliśmy za tobą, ale nie mogliśmy nikomu opowiedzieć o naszym spotkaniu. Teraz jednak potrzebujemy twojej pomocy.

„Aha, więc teraz jestem dobry?”

- Zamknij się, ty ponuraku! Mówię, że tęskniliśmy za tobą, nie słyszałeś? A może należysz do takich płaczków, którzy są najszczęśliwsi, kiedy mogą się nad sobą rozczulać? Tutaj chodzi o ratowanie życia. Ale jeśli nie chcesz, to...

Jori uświadomił sobie, że chyba nie jest najodpowiedniejszą osobą do załatwiania takich interesów. Zamiast niego powinien tu przyjechać ktoś bardziej opanowany.

Od strony Tsi-Tsunggi rozległo się parskanie, prychanie i syczenie. Kiedy już wyładował pierwszy gniew, powiedział z uporem:

„A ja za wami nie tęskniłem. Ani przez chwilę”.

- Oczywiście, że nie - rzekł Jori sucho. - To jasne. Czy mogę wylądować?

„W tym samym miejscu co przedtem. To znaczy, dla mnie możesz wcale nie lądować, nie interesuje mnie to”.

Jori odszukał znajomą polankę, wylądował i czekał. Starał się ocenić sytuację...

Jori, najmniejszy i najmniej szanowany z czterech chłopców, starał się rekompensować braki największą odwagą i szalonymi pomysłami. Po części odziedziczył te cechy po Taran, ale najważniejsze było to, że nie zniósłby, gdyby trzej przyjaciele pod każdym względem go przewyższali. No i rzeczywiście, jego radość życia bardzo się podobała dziewczętom.

Teraz jednak czuł, że chyba posuwa się za daleko. Ale co tam, cóż warte jest życie bez ryzyka i śmiałych przygód.

Nie musiał czekać długo, po chwili z lasu przy murze twierdzy wyłonił się Tsi-Tsungga z wiewiórką na ramieniu. Nie była to zwyczajna wiewiórka, chyba ze dwa razy większa niż te żyjące na Ziemi i sprawiała wrażenie oswojonej.

- Muszę wszędzie nosić swojego przyjaciela - powiedział Tsi-Tsungga tonem usprawiedliwienia.

- Oczywiście - Jori uśmiechnął się szeroko. - W naszym gronie zwierzę jest zawsze serdecznie witane. Miło znowu cię widzieć!

- Hm - mruknął Tsi-Tsungga, wdrapując się do gondoli. Wahał się trochę, bo z pewnością nigdy jeszcze w czymś takim nie siedział. Przytulał do siebie wiewiórkę i szeptał jej uspokajające słówka, żeby zwierzę nie przestraszyło się i nie uciekło. Ci dwaj mieli bardzo podobny sposób wyrażania się.

Tsi-Tsungga wyrósł w ostatnich latach, Jori zresztą również. W jego przypominającej elfa twarzy pojawiła się jakaś powaga i smutek, których przedtem Jori nie dostrzegał. Nie było w nim też tej łobuzerskiej chęci psot, co dawniej. Jori odnosił wrażenie, że w ciągu tych ostatnich lat nie wiodło mu się zbyt dobrze.

Poza tym miał teraz wyraźnie szersze ramiona. Czy w tej sytuacji zdoła przedostać się przez powietrzny wentyl?

Gondola uniosła się i Tsi-Tsungga, siedzący obok Joriego, zesztywniał. Jedną rękę zaciskał na oparciu pojazdu tak mocno, że palce mu zbielały, drugą obejmował wiewiórkę i wciąż przemawiał do niej uspokajająco.

- Mieszkasz w twierdzy? - zapytał Jori.

- Tak, w ruinach.

- Dlaczego? Dlaczego nie jesteś razem ze swoimi?

Tsi-Tsungga znowu prychnął gniewnie.

- Bo ci przeklęci idioci nie chcą zostawić w spokoju moich zwierząt. Strzelają do nich, zabijają je i potem zjadają. Teraz został mi już tylko Czik.

- W takim razie świetnie cię rozumiem - westchnął Jori. - I jednego możesz być pewien: wszyscy moi przyjaciele są przyjaciółmi zwierząt.

- Ale dlaczego nigdy potem do mnie nie przyszliście?

- Bo nie wolno nam przebywać w twojej dolinie. Poprzednim razem zostaliśmy surowo ukarani.

Wtedy nareszcie Tsi-Tsungga się roześmiał. Szeroko, bardzo zadowolony.

- Mnie też nie wolno przebywać w waszym świecie! Dokąd jedziemy?

- Na dość niebezpieczną wycieczkę. Widzisz, na pewną małą dziewczynkę po tamtej stronie muru polują kanibale. Żeby ją uratować, musimy zdobyć cudowny szafir, a tylko ty jesteś na tyle mały i drobny, by się do niego dostać.

- Co to jest szafir?

- Magiczny kamień, który potrafi dokonywać cudów. Jest bardzo czujnie strzeżony w jednym z budynków w stolicy. W najświętszym pałacu, zwanym świątynią.

- Czy wam rozum odebrało? - wrzasnął Tsi-Tsungga. - Ukraść coś, co jest tak strzeżone?

- Pożyczyć - sprostował Jori. - Nikt nie musi o tym wiedzieć. Trzeba się spieszyć, bo zaraz rozpocznie się czas pracy. Czy tylko z powodu zwierząt mieszkasz w ruinach?

- Nie - odparł Tsi-Tsungga cicho. - Nie tylko dlatego. Mój ojciec był Lemurem i tamci nie chcą mnie znać. Nawet własna matka mnie porzuciła.

- Mnie się też wydawało, że jesteś jakby większy i bardziej, powiedziałbym, ludzki z wyglądu niż tamci, którzy mieszkają w ziemiankach. No nic, nie bój się. Armas też jest tak zwanym bastardem. Kimś pośrednim między ludźmi a Obcymi, natomiast brat mojej matki, Dolg, miał w swoich żyłach krew i ludzi, i Lemurów. Ale jego już nie ma.

Zdawało się, że te słowa uspokoiły Tsi-Tsunggę. Jori odsunął na bok urodzinowe prezenty, by jego gość mógł posadzić na podłodze wiewiórkę Czika. Żadne z jego przyjaciół nie chciało się rozstać z prezentami. Dziewczęta dostały wspaniale ubrania, chłopcy natomiast różne wynalazki techniczne. Armas na przykład otrzymał pistolet miotający promienie, nie wolno mu jednak było go wypróbować, dopóki nie zapozna się z instrukcją, zastrzeżono zresztą, że w żadnym razie nie wolno mu używać pistoletu jako broni. Nie do takich celów został przeznaczony. Jori dostał, jak wiadomo, tę gondolę, Oko Nocy zaś wiele świętych przedmiotów swojego plemienia, został bowiem wyznaczony na nowego wodza i miał objąć panowanie, kiedy obecny wódz już odejdzie. Ze stanowiska, oczywiście, nie ze świata, bo o tym każdy może sam decydować. Jaskari dostał bardzo skomplikowaną maszynę do liczenia, również absolutną nowość techniczną.

Dla białych dziewiętnaste urodziny to ważny moment. Od tej chwili uważa się człowieka za dorosłego. Oko Nocy przeżył inicjację już przed wieloma laty, poza tym on i Berengaria urodzin teraz nie obchodzili, ale również dostali prezenty.

O, tak, to była wielka uroczystość i chyba nie można się dziwić temu, co się stało po przyjęciu. Niełatwo przerwać, kiedy zabawa jest znakomita.

W stolicy obaj pasażerowie gondoli przeżyli rozczarowanie, okres pracy już się rozpoczął, wszędzie spotykali mnóstwo ludzi i pojazdów.

- Nigdy nam się nie uda - mruknął Jori. - Skoro już jednak jesteśmy...

Koło wspaniałej budowli czekał ich kolejny cios. Tsi-Tsungga w żaden sposób nie byłby w stanie przecisnąć się przez wąski otwór, okazał się za duży. Przez moment zastanawiali się, czy by nie wysłać do świątyni Czika, bowiem Tsi-Tsungga znakomicie potrafił nim kierować na odległość. Szafir był jednak zbyt ciężki dla małego bądź co bądź zwierzątka.

Chwilę stali przy wentylu i zaglądali do wnętrza.

- Ten czerwony jest o wiele ładniejszy - westchnął Tsi-Tsungga przejęty.

- Miej się na baczności! - ostrzegł Jori. - Schyl się! Zbliża się jakaś gondola, musimy zwiewać!

Mieliby się z pyszna, gdyby ich ktoś odkrył w pobliżu skarbów.

Pozostawało im tylko powrócić do Srebrzystego Lasu. Niczego nie osiągnęli. Jori był okropnie zawiedziony i zmartwiony. Czy powinni spróbować następnej nocy? Jak długo Siska poradzi sobie sama? I na co się zda czekanie do nocy, skoro i tak nie zdołają dostać się do świątyni?

A może chociaż...?

Mieli już przed sobą Srebrzysty Las i nagle Joriemu przyszedł do głowy pewien pomysł.

- Podaj mi ten pistolet - zwrócił się do Tsi-Tsunggi. - Nie, nie, tamten czarny futerał. Ten, tak. Muszę przeczytać instrukcję obsługi. Potrzymaj tymczasem kierownicę! Po prostu trzymaj, nie ruszaj ani w jedną, ani w drugą stronę.

Sztywny z napięcia i wzruszenia Tsi-Tsungga zamienił się z Jorim na miejsca i w tej chwili odkrył, że taka będzie jego przyszłość. Zanim Jori bezlitośnie odebrał mu kierownicę, zdążył wykonać kilka odważnych ewolucji.

Jori odłożył pistolet do futerału i spokojnie zajął się prowadzeniem pojazdu.

- Żebym zbyt wiele z tego zrozumiał, to nie powiem - rzekł z wolna. - Chyba jednak warto spróbować. Absolutnie warto.

Urządzenie, z którym się właśnie próbował zapoznać, było pistoletem laserowym.

Dwadzieścia lat przed opisanymi wydarzeniami rodzina czarnoksiężnika przybyła do Królestwa Światła.

W świecie zewnętrznym minęło tymczasem lat dwieście czterdzieści.

Na Ziemi dokonał się postęp techniczny niemal równy temu w kraju Joriego. Większość ziemskich osiągnięć można z pewnością przypisać faktowi, że Obcy stosunkowo często wchodzili w związki krwi z ludźmi.

21

Zdumienie młodych na widok Tsi-Tsunggi było ogromne. Oczekiwali, że zobaczą małą, brzydką, ale zręczną niczym łasica istotę. Tymczasem wygląd starego znajomego kompletnie ich zaskoczył.

- No, no - rzekł Armas cicho, a Jaskari i Oko Nocy kiwali głowami.

Berengaria szepnęła: „Jaki on śliczny!” A Elena? Elena po prostu głośno westchnęła i wpatrywała się w przybysza szeroko otwartymi oczyma.

Tsi-Tsungga nie do końca pojmował jej reakcję.

On sam nie bardzo wiedział, jak teraz wygląda, ponieważ w ruinach twierdzy nie miał lustra. Był wyższy niż jego pobratymcy, z tego zdawał sobie sprawę, i miał znacznie niż oni szersze barki. Zielone, brązowo nakrapiane ciało stało się bardzo zwinne i wytrzymałe, mogło znieść nieprawdopodobny wysiłek, ale Tsi-Tsungga pojęcia nie miał, jak bardzo jego twarz zyskała na dojrzałości. Wszystkie linie były jakby troszkę przesadnie wyrzeźbione. Miał wysokie kości policzkowe, owalne, połyskujące zielenią oczy, ostry podbródek, jeszcze bardziej spiczaste uszy, pięknie wygięte łuki brwi, kształtny nos i usta niczym u fauna.

Nic dziwnego, że obdarzone fantazją dziewczęta tak reagowały na jego widok!

Zdziwienie trwało krótką chwilę, po czym wszyscy zaczęli się głośno i radośnie witać. Tsi-Tsungga zapomniał, że jest obrażony. Teraz zresztą wiedział już, że to zakaz dorosłych rozdzielił go z gromadką przyjaciół.

Nie wspomniał jednak ani słowem o tamtym dniu, kiedy opuścił rodzinną dolinę i wybrał się w długą drogę do stolicy. Wypatrywał tam młodych, którzy kiedyś odwiedzili go w zrujnowanej osadzie, ale żadnego z nich nigdzie nie dostrzegł. Nie miał natomiast odwagi wejść do miasta. Droga powrotna była bardzo trudna, okazała się bowiem drogą do samotności. Został odrzucony przez wszystkich, najpierw przez swoich współplemieńców, a inni też go nie chcieli.

Teraz jednak wróciły dobre czasy. Jori powiedział, że Tsi-Tsungga będzie mógł zostać w ich części kraju. To być może trochę lekkomyślna obietnica, żadne z nich bowiem nie wiedziało, co Lemurowie i Obcy powiedzą na taką przeprowadzkę. Tyle jednak zakazów złamali dzisiejszej nocy, że jeden drobiazg więcej nie robił różnicy.

„Phi!” jak to zwykł był mawiać Jori.

Teraz syn Taran wyjaśnił przyjaciołom, że jego wyprawa poniosła fiasko.

- A zatem znajdujemy się w punkcie wyjścia - rzekł Jaskari przygnębiony. - Mała Siska zeszła z drzewa i siedzi na brzegu strumienia skulona, bliska utraty wszelkiej nadziei i odwagi, my zaś przedyskutowaliśmy już wszystkie możliwości, do kogo moglibyśmy się zwrócić z prośbą o otwarcie muru, myśleliśmy o Cieniu, ale on jest tylko Lemurem, myśleliśmy też o duchach Móriego, lecz nie wiadomo, gdzie się one podziewają, nie możemy spytać o to nikogo z dorosłych, bo musielibyśmy wyjaśnić, dlaczego nas to interesuje i...

- Może byś czasami przerwał, choćby dla zaczerpnięcia powietrza - zaproponowała Elena. - Za takie zdanie w szkole dostałbyś dwóję.

Jori uniósł dłoń.

- Uciszcie się. Mam szalony pomysł!

Zanim ktokolwiek zdążył zawołać jak zwykle: „Nie, nie, znamy twoje pomysły”, Jori wyciągnął drugą rękę, którą dotychczas chował za plecami.

- Mój pistolet? - zawołał Armas. - Dlaczego go wziąłeś?

- Dlatego, że przeczytałem instrukcję, zobacz sam!

Armas, odbierając swój urodzinowy prezent, powiedział cicho:

- Cieszę się, że wam się nie udało, Jori. Miałem okropne wyrzuty sumienia, a ojciec nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy bez pozwolenia wzięli szafir. Cieszę się natomiast, że przyprowadziłeś ze sobą Tsi-Tsunggę.

Tsi-Tsungga, który promiennym wzrokiem obserwował Berengarię, jak chodzi tam i z powrotem, tuląc w objęciach Czika, z policzkiem dotykającym miękkiego futra wiewiórki, kiwał radośnie głową, słuchając tego, co mówi Armas. Na krótką chwilę znowu wszyscy zwrócili uwagę na tę istotę, która kiedyś uratowała im życie.

Teraz chodziło o życie Siski. Trzeba przejść na drugą stronę muru.

- Zastanawiam się, co robią nasi rodzice - mruknęła Elena. - Czas pracy zaczął się już dawno i wszyscy z pewnością się pobudzili, na pewno się o nas martwią.

- Tak - przyznał Jaskari z poczuciem winy. - Ale nie możemy zostawić tej dziewczyny własnemu losowi.

- Nie możemy też posłać nikogo do domu, by uspokoić rodziców. W takim razie bowiem musielibyśmy wytłumaczyć, co robiliśmy w nocy. Uff! Nie skończy się to dobrze dla naszej dzielnej szóstki.

- Która niedługo przekształci się w ósemkę. Jeśli wszystko pójdzie dobrze. No i jak, Armas?

- Rzeczywiście, chyba masz rację. Czy mógłbym na czymś wypróbować pistolet?

Rozejrzeli się wokół. Nikt nie chciał niszczyć pięknej roślinności.

- A dlaczego nie na murze? - zapytał Oko Nocy spokojnie.

To chyba rzeczywiście najlepszy pomysł. Armas poprosił wszystkich, by odsunęli się na bok, zaś Berengaria przekazała Sisce, iż powinna zostać na brzegu strumienia. Nie wolno jej podchodzić bliżej, dopóki nie zawołają. Widzieli, że drobna postać skuliła się na swoim miejscu.

Armas skierował pistolet na mur.

- Powinienem? - zapytał z nerwowym uśmiechem.

- Zamknij oczy i strzelaj - zachichotał Jori.

- Tylko ty możesz powiedzieć coś takiego - prychnął Armas.

Wskazującym palcem powoli nacisnął spust.

Długa, piękna wiązka oślepiająco niebieskich promieni trafiła w mur dokładnie w tym miejscu, w którym się spodziewali. Armas przez chwilę trzymał pistolet bez ruchu, po czym wolniutko przesunął wiązkę w dół.

- Powstała szczelina - szepnęła Elena. - Głęboka szczelina, i to na wylot!

Wszyscy odetchnęli.

Armas wolniutko przesuwał promienie w dół. Kiedy dotarł do ziemi, skierował pistolet ponownie w górę do punktu wyjścia i zaczął wolno kreślić łuk po drugiej stronie.

- To wygląda jak drzwi - szepnęła Berengaria z podziwem. - Teraz trzeba je tylko popchnąć i będzie można przejść na drugą stronę.

- Powinieneś również wyciąć próg - rzekł Oko Nocy rzeczowo.

O tym Armas nie pomyślał. Okazało się jednak, że mur wchodzi daleko w głąb ziemi. Tsi-Tsungga zdążył to odkryć, już dawno, położył się tuż przy ścianie z uchem przy ziemi i „nasłuchiwał”, dokładnie tak samo jak Oko Nocy nasłuchiwał przy strumieniu. Ci dwaj zresztą porozumieli się natychmiast, obaj bowiem byli ludźmi natury. Jeśli oczywiście Tsi-Tsunggę można nazywać człowiekiem, co jest, niestety, wątpliwe. Teraz siedział przy samym murze i powtarzał: „Głęboko, głęboko! Bardzo głęboko!”

Armas dokończył dzieła, przecinając mur na poziomie ziemi.

Dopiero teraz zdali sobie sprawę, jak bardzo gruby jest ten mur. Armas przeciął go z jednej strony nieco ukośnie i było oczywiste, że nie da się go tutaj przesunąć. Trzeba było więc powtórzyć czynność i wyciąć próg dokładnie nad ziemią. Pozostali chłopcy bardzo chcieli mieć takie same pistolety, wiedzieli jednak, że to narzędzie przeznaczone jest wyłącznie dla Obcych.

W końcu wyglądało na to, że drzwi są wycięte jak trzeba i wystarczy je po prostu otworzyć. Pomagali wszyscy. Z ciężkim sapaniem wspólnymi siłami pchnęli mocno wycięty fragment, który wysunął się i z łoskotem upadł po tamtej stronie na ziemię.

Wszyscy oddychali wolno, patrząc w zdumieniu na swoje dzieło.

Armas gładził czule swój pistolet.

- Czarodziejska różdżka - powiedział z uśmiechem.

- Tak, techniczne zdolności Obcych i Madragów coraz bardziej zaczynają przypominać czary - stwierdził Jaskari. - Pomyślcie tylko o tym aparacie, który dostałem w prezencie. Ale teraz najważniejsza jest Siska. Chodźcie, trzeba ją przeprowadzić przez otwór.

- Ale jakim sposobem zdołamy... - zaczęła Elena, kiedy ruszyli w stronę otworu. Zakończyła onieśmielona tak cicho, że nikt jej nie usłyszał: - ...Wstawić drzwi na miejsce i załatać mur?

- Siska! - zawołał Jaskari cicho, gdy tylko znalazł się po drugiej stronie, w Królestwie Ciemności.

Jakie to okropne uczucie. Tam na zewnątrz światło było wyraźnie przytłumione i człowiek zaczynał tęsknić za pełnym blaskiem. Ale jasny blask wpadał jedynie przez „drzwi”, a one były przecież niewielkie.

Oko Nocy powiedział coś, o czym nikt nie myślał:

- Pamiętajcie!... Ona jest księżniczką!

- I będziemy ją traktować jak księżniczkę - odpowiedział Armas z powagą. - Berengario, idź i przyprowadź ją do nas.

Najmłodsza w grupie skinęła głową i pobiegła na brzeg. Bez chwili wahania zdjęła z siebie sukienkę i podała dziewczynce, która niepewnie szła jej na spotkanie.

- Weź to, ja mogę zostać w samych majtkach.

Siska przyjęła ubranie z wdzięcznością, okryła się chętnie przed spotkaniem z tak licznym gronem nie znanych sobie ludzi.

- Wejdź do Królestwa Światła i bądź pozdrowiona - rzekła Berengaria swoim najłagodniejszym głosem, starając się nie przestraszyć małej dziewczynki.

Z bardzo uroczystą miną Siska przekroczyła granicę.

Przyglądali jej się wszyscy uważnie i witali ją z szacunkiem, każdy na swój sposób, tak jak się wita nadchodzącą osobistość, księżniczkę, a może nawet boginię.

Z bliska nie była już tak bardzo podobna do Berengarii. Miała o wiele ładniejsze oczy, ogromne, odrobinę skośne i lodowato szare. To, co w niej najbardziej zwracało uwagę oprócz tej nieprawdopodobnej bladości, to pełne, czerwone wargi i bardzo długie, wspaniałe czarne włosy. Gładkie i jedwabiste, żadne z nich nie sądziło, że włosy mogą być aż tak piękne.

Była to śliczna dziewczyna, ale chociaż Berengaria również odznaczała się urodą, różniły się od siebie bardzo.

- Ty chyba pochodzisz z jakiegoś wschodniego plemienia - stwierdził Jori rzeczowo.

- W każdym razie jestem spokrewniona z ludami scytyjskimi ze wschodu. Moi przodkowie pochodzą z wielkich stepów.

- Aha, teraz rozumiem. Musieli jednak opuścić stepy wiele stuleci temu.

- Tak - potwierdziła Siska, która dostała aparacik Madragów, gdy tylko przekroczyła mur. - Potem jednak bardzo długo mieszkaliśmy w Ciemnościach.

Patrzyła uważnie na wszystkich po kolei. Biali ludzie zdawali się nie budzić w niej żadnych szczególniejszych uczuć, natomiast w wielkim skupieniu przyglądała się Oku Nocy. Bardzo jej się spodobało jego powitanie, pełne szacunku, a przy rym młody Indianin ani na sekundę nie stracił nic ze swojej godności. To król, pomyślała.

I tak bardzo się nie pomyliła. Oko Nocy miał przecież zostać wodzem Indian.

Tsi-Tsunggi w ogóle nie pojmowała. Starała się do niego nie zbliżać, mógł się okazać wrogiem. Poza tym trzymał w objęciach zwierzę. To niedobry znak, należało się wystrzegać zniżania do poziomu zwierzęcia, tak mówi prawo.

- Musisz coś zjeść - oznajmił ten, o którym mówiono Jori i który śmiał się często, na wszelkie sposoby starał się okazywać jej życzliwość, nawet trochę z tym przesadzał. Siska przywykła do tłumaczenia sobie zachowań ludzi i wiedziała mimo wszystko, że ów Jori życzy jej jak najlepiej.

Cała gromadka życzy jej wyłącznie dobrze.

- Rzeczywiście, jestem głodna - przyznała. - Przygotujcie mi tacę z owocami!

Dały więc o sobie znać nawyki księżniczki, która przyzwyczaiła się do pełnej obsługi...

Młodzi ludzi spoglądali po sobie odrobinę skrępowani, nie znali takich manier.

W lesie zaległa cisza.

Dopiero teraz Siska uwierzyła naprawdę, że znalazła się na terenie objętym wytęsknionym Światłem, które sączyło się przez korony drzew zabarwiając na złoto srebrzyste liście.

I wtedy się załamała.

Dni bólu, głodu i bezgranicznego strachu miała za sobą. Została uratowana, znajduje się wśród życzliwych ludzi i chyba naprawdę nie będzie musiała wracać do wszystkiego, co w jej życiu było złe.

Jaskari, ów wysoki i silny, objął ją, przytulał mocno do siebie i szeptał uspokajające słowa. Początkowo stała przy nim sztywna, mężczyźni przecież nie mieli prawa jej dotykać, później jednak się poddała. Oni przygotują jej posiłek z owoców, znajdą dla niej dom, w którym będzie mogła spać i nie będzie się musiała niczego bać. Trzeba tylko zaczekać jeszcze trochę, a wszystko się ułoży...

Nagle Jaskari popatrzył przerażony na swoich towarzyszy. Oni, również przestraszeni, odwrócili głowy i zrozumieli, co tak niepokoi Jaskariego.

Stoją oto w lesie z dwojgiem swoich nowych podopiecznych przy ogromnym wycięciu w murze, do którego obiecali się nigdy nawet nie zbliżać.

A gdzieś za murem znajduje się horda przerażających dzikusów, która tylko czeka, by przejść na drugą stronę, zniszczyć wszystko i zawładnąć Królestwem Światła. Młodzi „bohaterowie” zaś nie mają najmniejszego pojęcia, co zrobić, by załatać dziurę. Zadanie niewykonalne choćby dlatego, że „drzwi” leżą po drugiej stronie. Gdyby chcieli wstawić je na miejsce, jedno z nich powinno tam przejść i je podnieść, a potem wepchnąć w otwór. I co dalej? Czy ta osoba musiałaby już tam zostać? Jak naprawić szkodę i zatrzeć ślady, nie mówiąc nic Obcym?

Na co oni się ważyli w swoje pierwsze dorosłe urodziny?

Uratowali życie, to prawda. I inną istotę uratowali od strasznej samotności.

Ale cena, cena...

Nie unikną odpowiedzialności za swoje lekkomyślne przestępstwo! Odpowiedzialności i kary.

Sytuacja wyglądała naprawdę ponuro.

CZĘŚĆ PIĄTA

NASZA STARA, UDRĘCZONA ZIEMIA

22

Na Ziemi od owego fatalnego dnia, w którym Móri i Dolg zostali zatrzymani przez ostatnich rycerzy zakonnych i nie zdołali przejść przez Wrota, minęło ponad dwieście lat.

Theresa nie miała pojęcia o upadku habsburskiego tronu ani o rewolucji francuskiej, która zmiotła jeden z najsolidniejszych domów panujących w Europie. Nie wiedziała nic o Napoleonie, władcy, który pojawił się właściwie znikąd, zatrząsł w posadach europejskim porządkiem i skończył jako samotny, opuszczony przez wszystkich więzień. Nie wiedziała nic na temat wielkich odkryć i wynalazków, wiek dziewiętnasty był dla niej czymś kompletnie nie znanym, podobnie jak wiek dwudziesty, stulecie gwałtownych wstrząsów z wielkim rozwojem cywilizacyjnym, wojnami światowymi i przemianami ludzkiej świadomości, rozpadem rodziny oraz swobodą obyczajową. Królestwo, „w którym słońce nigdy nie zachodzi”, czyli Imperium Brytyjskie, skurczyło się do rozmiarów zwyczajnego państwa, a w krajach skandynawskich pojawiały się tymczasem i przemijały wielkie nazwiska takie, jak Ibsen, Grieg, Strindberg, Sibelius i Carl Nielsen.

Szczęśliwie nie dotarły do niej wiadomości o katastrofach takich, jak zatonięcie Titanica czy trzęsienie ziemi w San Francisco. Oko Nocy uniknął informacji na temat prześladowania Indian. Po drugiej wojnie światowej zaczęto wiele mówić o UFO i innych niezwykłych zjawiskach. Władza Kościoła zmalała, pojawiły się natomiast inne parareligijne ruchy alternatywne, a wszystkich którzy znaleźli schronienie w czeluściach Ziemi, ominęły też informacje o wielkich przemeblowaniach politycznych, dokonujących się na całym świecie.

Kiedy w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku zapanowała chwila względnego spokoju, choć świat wcale nie stał się bardziej rozsądny, pewne młode szwedzkie małżeństwo, Jenny i Peter Johanssonowie, zakupili działkę na terenie budującego się nowego osiedla mieszkaniowego. Bardzo pięknie położoną działkę, trzeba dodać. Na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na rozległe równiny Västergötland.

Dawniej okolicę porastał gęsty las, ale granice miasta poszerzały się nieustannie i drzewa stopniowo karczowano. Jenny i Peterowi przypadła ostatnia działka pod samym lasem. Zdołali też uprosić, by oszczędzono kilka najpiękniejszych sosen.

Często odwiedzali swoją nową posiadłość i patrzyli, jak dom nabiera kształtów. Pomagali przy budowie, oczyszczali teren przyszłego ogrodu, który, niestety, nie wyglądał zbyt obiecująco, wciąż jeszcze był to po prostu kawałek kamienistej, leśnej ziemi.

Robotnicy budowlani nie sprawiali wrażenia zadowolonych. Raz nawet Peter zapytał, czy może przeszkadzają im te odwiedziny właścicieli, może przychodzą tu zbyt często. Ale nie, tamci mamrotali w odpowiedzi, że to nie to.

- Zbudowałem już wiele domów - powiedział w końcu majster. - Nigdy mi się nic podobnego nie przytrafiło, nie wiem, jak to nazwać, ale z tą ostatnią działką jest coś nie w porządku.

Pozostali robotnicy byli podobnego zdania.

- Coś tu jest nie tak jak trzeba - stwierdził najstarszy.

- Ale co takiego? - dopytywali się Peter i Jenny trochę zirytowani i urażeni. - Czy w planach coś się nie zgadza?

- Z domem wszystko w porządku.

Po tych słowach zaległa cisza.

- No... To w takim razie, co? - nie dawał za wygraną Peter.

- My... nie wiemy. Czujemy się po prostu na tej działce źle.

Peter i Jenny popatrzyli po sobie, potem rozejrzeli się wokół. Spoglądali na dom, który rozrastał się z każdym dniem, na sosny, na rozległy widok poniżej oraz na swoje niezbyt udane próby uporządkowania porośniętego mchem terenu.

Po chwili znowu popatrzyli sobie w oczy. Robotnicy wyrazili jedynie to, co oni sami od dawna odczuwali i o czym rozmawiali. Oni również natrafiali tu na coś, jakby opór...

Nie, opór to nieodpowiednie słowo. Raczej jakby niecierpliwość, niepokój...

Dziwne określenia, ale też i dziwne odczucia.

W końcu Peter rzekł:

- My też to zauważyliśmy. To nie jest sympatyczne miejsce, niezależnie od tego, jak bardzo chcemy wyobrażać sobie coś przeciwnego. Ale wyłożyliśmy na ten dom wszystkie nasze pieniądze, to marzenie życia, a z czegoś takiego nie rezygnuje się przecież ot tak sobie.

Robotnicy świetnie ich rozumieli. Majster zarządził przerwę śniadaniową i odbyła się poważna rozmowa. Wszyscy po kolei mówili o swoich przeżyciach.

Wyglądało na to, że sam dom leży jakby poza zasięgiem owego niepokoju czy jak to nazwać. Jego źródło znajdowało się chyba na skraju lasu. Każdy, kto przeszedł na tyły domu, czuł się w jakiś sposób obserwowany. Niektórzy mieli wrażenie, że słyszą przemawiający cicho głos, bez słów, ale jakby w błagalnej prośbie.

Po zebraniu opowieści wszystkich obecnych tyle zdołano ustalić. To trochę pomogło, nastrój się poprawił, nikt nie chce czegoś takiego przeżywać w pojedynkę.

- No i co o tym myślicie? - zapytała Jenny drżącym głosem.

Robotnicy spoglądali na siebie. Większość z nich zapewniała, że nie wierzy „w takie sprawy”, ale nawet oni nie mogli zaprzeczyć, że na tyłach domu dzieje się coś nieprzyjemnego.

- Czy ktoś zna historię tego miejsca? - zapytała znowu Jenny.

- Nieee - odparł najmłodszy z nich, jeszcze właściwie chłopiec, z wahaniem. - Mieszkam w okolicy całe życie, ale tutaj zawsze był tylko las.

- Nikt nigdy tu nie mieszkał?

- Nigdy. Wuj mojej dziewczyny pracuje w bibliotece i on się interesuje lokalną historią, mówi, że tu zawsze były lasy, zresztą to widać. Tylko niegdyś, dawno temu, wiodła przez las droga. Wąska dróżka dla konnych...

Wszyscy zwrócili głowy w stronę lasu. Najpierw z nadzieją, później ze sceptycyzmem.

- Czy w lesie mogą być niedźwiedzie? - zapytał Peter.

- Ale skąd, mowy nie ma! - roześmiał się majster.

Rozmowa wygasła.

Wieczorem jednak Peter i Jenny powrócili do przerwanego tematu.

- Czy mielibyśmy zaczynać od nowa? - wzdychała Jenny, wpatrując się w mrok pokoju, który wypożyczyli im jej rodzice.

- To okropne, nie dalibyśmy już rady.

Znowu zastanawiali się, co robić.

- A może powinniśmy poszukać jakiegoś magika od duchów, egzorcystę czy jak się to nazywa? - powiedział nagle Peter.

- Nie gadaj głupstw! Mnie wcale nie jest do śmiechu.

- Ale ja mówię poważnie.

Jenny milczała przez chwilę.

- Znasz może kogoś takiego? - zapytała w końcu.

- Nie znam, ale wiem, że sprawy tak zostawić nie można. Nie będziemy przecież mieszkać w miejscu, w którym czujemy się źle.

- Albo się boimy.

Peter przewrócił się na drugi bok.

- Musimy to dokładnie przemyśleć.

Jenny nie mogła spać. Ssało ją w dołku. Tyle lat tęsknili za własnym domem i co, mieliby teraz zrezygnować?

- Może powinniśmy porozmawiać z sąsiadami? Może inni też coś zauważyli?

Peter westchnął zaspany.

- Ale nie wolno się wystawić na pośmiewisko - mruknął.

Na to Jenny nie miała odpowiedzi.

Z sąsiadami rozmawiać nie musieli, bo w kilka dni później rozwiązanie znalazło się samo. A przynajmniej nadzieja na rozwiązanie.

Peter i Jenny próbowali usunąć wielki kamień leżący przed domem, pracowali jednak bez zapału, jakby nie mieli nigdy tutaj zamieszkać. I wtedy przyszli robotnicy.

- Rozmawialiśmy trochę z ludźmi w okolicy - powiedział majster.

Młodzi właściciele działki wyprostowali plecy. Byli to dość zwyczajni ludzie, nie zwracali na siebie uwagi ani wyglądem, ani sposobem bycia, ale robotnicy lubili ich i chcieli im pomóc.

Peter zaprosił wszystkich, by usiedli na stosie desek.

- No i co? - zapytał.

Majster zdjął swoją czapeczkę z daszkiem i rękawem otarł czoło.

- No więc nasz Ernst - wskazał ręką na najmłodszego kolegę. - Ernst rozmawiał z Kallem, tym, który pracuje w bibliotece, a mnie przyszedł do głowy pewien pomysł.

- Tak, no więc wuj Kalle, to znaczy nie mój wuj, tylko mojej dziewczyny, ale to nieważne, on rozmawiał z jedną swoją koleżanką, a tamta zna rodzinę egzorcystów. Tylko że to jest w Norwegii.

- A ja pytałem o radę moją starą matkę - wtrącił majster. - I też się dowiedziałem tego i owego.

- Świetnie - ucieszyła się Jenny.

- Otóż moja matka słyszała bardzo dziwną historię o ludziach, którzy zniknęli z powierzchni ziemi...

Słuchacze w napięciu czekali na dalszy ciąg. Peter bez słowa częstował zebranych piwem w puszkach, które przyjmowano również w milczeniu, dziękując jedynie skinieniem głowy.

- Ale to się stało dawno temu. I nie dokładnie tutaj.

Zainteresowanie przygasło.

- Sprawa może mimo wszystko mieć jakiś związek z naszą okolicą - ciągnął majster ostrożnie.

W końcu zdecydował się opowiedzieć im całą historię od początku do końca.

- Podobno kiedyś, w osiemnastym wieku, zniknęła pewna matka z dwojgiem małych dzieci. Kompletnie bez śladu. Na imię jej było Mariatta czy jakoś tak. I miało się to przydarzyć kilkadziesiąt kilometrów stąd. Na południe od Tiveden.

- Ale to przecież nie tak daleko! - wołali zdumieni mężczyźni. - Nietrudno uwierzyć, że zabłądzili i doszli gdzieś tutaj, a potem już nie mieli sił...

- Moja mama też tak mówi, tylko że wtedy, kiedy się to stało, tam działy się i inne dziwne rzeczy.

- Opowiadaj! - ponaglał Peter.

- To była niesamowita noc - rzekł majster przepraszającym tonem, ponieważ nie chciał się ośmieszać, z drugiej jednak strony pochlebiało mu zainteresowanie słuchaczy. - Ludzie widzieli na północnej stronie nieba jakąś potworną błyskawicę i słyszeli straszne grzmoty, chociaż nie było wcale burzy. A w środku nocy tabun bezpańskich koni przeleciał koło jednego gospodarstwa. Widziano te konie jeszcze wielokrotnie w innych miejscach.

- Jezu - jęknął któryś z robotników.

- Nieprawdopodobne - powiedziała Jenny.

- Tak, ale nie dość na tym. Na kilka dni przedtem w okolicy kręcili się jacyś obcy. Dziwni mężczyźni w szerokich opończach niczym magowie albo czarnoksiężnicy, poza tym orszak jeźdźców podobnych do rycerzy. A potem tej jednej nocy wszystko zniknęło.

- Rany boskie - szepnął inny z robotników. - Ale to, oczywiście, tylko takie gadanie?

Peter nie był tego pewny.

- Sądzisz, że wymysły przetrwałyby ponad dwieście lat? To bardzo interesujące, co mówisz - zwrócił się do majstra, a potem do najmłodszego, czyli Ernsta: - Do jakich to wniosków doszedł twój wuj Kalle? Powtórz jeszcze raz. Jakiś egzorcysta w Norwegii?

- No, to podobno jest cała rodzina - wyjaśnił Ernst. - To wszystko brzmi dosyć fantastycznie, ale ta bibliotekarka o nich słyszała.

- Wymieniła jakieś nazwisko... albo adres?

- Tego nie wiem, ale mogę zapytać.

Peter podjął decyzję.

- Nie. Zrobię to sam, daj mi tylko telefon tej dziewczyny, która słyszała o egzorcyście z Norwegii. Może się okaże, że jacyś jej krewni uzyskali kiedyś od niego pomoc, na przykład uwolnił ich dom od nieprzyjemnych dźwięków albo coś podobnego.

Wkrótce okazało się, że bibliotekarka zapomniała, jak się egzorcysta nazywa, pamiętała tylko, że to jakieś krótkie nazwisko.

Peter stracił wszelką nadzieję, ale wtedy Jenny zapytała dziewczynę:

- No a może twoi krewni wiedzą coś więcej?

Bibliotekarka rozjaśniła się.

- Tak, no pewnie! Mieszkają przecież w Norwegii, to powinni wiedzieć...

Telefonowanie do Norwegii i czekanie trwało kilka dni. W końcu Peter dostał numer telefonu lektora Gabriela Garda.

W tym czasie już sytuacja na działce pogorszyła się do tego stopnia, że jeden z robotników zamierzał zrezygnować z pracy. Nerwy miał w strzępach i po prostu nie był w stanie więcej znieść. On to bowiem kładł dach na części domu skierowanej w stronę lasu i mógłby przysiąc, że ktoś go nieustannie wzywa. „Chodź” - błagalne wołanie dochodziło raz po raz z lasu. - „Chodź, czas nagli! Nie odchodź, pomóż nam! Pomóż!”

Robotnik był przekonany, że to prosi owa zaginiona kobieta i jej dzieci.

Peter odważył się sam pójść do lasu za domem. Dotychczas nigdy tego nie robił. Jenny też nie. Dziwne, bo przecież cóż jest bardziej naturalnego niż dokładne zwiedzanie okolic swego przyszłego obejścia? Zwłaszcza że świetnie znali tu każdą małą uliczkę, wszystkie zaułki, byli też na wzgórzach zarówno po prawej, jak i po lewej stronie osiedla, zwiedzili piękną dolinę, tylko ten las omijali. W każdym razie nigdy nie wchodzili między drzewa tuż za swym domem. Peter znał też dróżkę, o której opowiadał majster. Owszem, zdarzało się, że chodzili również przez las, ale zawsze zataczali wielkie kręgi, jak najdalej od terenu osiedla.

Dlaczego, na Boga, tak właśnie się zachowywali?

Teraz się to wyjaśniło. Podświadomie unikali nieprzyjemnych miejsc.

Tak, bo on sam zawsze czuł się jakoś dziwnie na tyłach swego domu. Unikał również przylegającej do lasu części przyszłego ogrodu. „Założymy tam trawnik” - zdecydowała kie­dyś Jenny. - „I postawimy suszarkę do bielizny”. A on potwierdził: „Tak będzie najlepiej”.

Później nie wspomnieli o tej sprawie ani jednym słowem.

Dziwne!

Żadne okna też na las nie wychodziły, tylko małe okienko z łazienki i jeszcze jedno takie samo z pomieszczenia przeznaczonego na pralnię. Cieszyli się w duchu z takiego rozwiązania, sami nie wiedząc czemu.

Tego dnia, kiedy Peter zdecydował się pójść do lasu, poprosił Jenny i robotników, by trzymali się gdzieś w pobliżu. Nikogo nie nakłaniał, by mu towarzyszył, nikt sam też mu tego nie zaproponował.

Zastanawiał się, dlaczego planujący osiedle akurat w tym miejscu wytyczyli granicę. Był to przypadek czy też...?

Peter nie wierzył w przypadek.

Co, na Boga, kryje ten las, że atmosfera tak przeraża ludzi?

Kiedy zbliżał się do pierwszych drzew, starał się przypomnieć sobie dzień, kiedy oboje z Jenny wędrowali starą leśną dróżką. Było to jakiś rok temu, brnęli w roztopionym marcowym śniegu, a w koronach drzew śpiewały ptaki. Dróżka wiodła równolegle do granicy lasu, może jakieś trzysta metrów od niej.

Czy wtedy już coś wyczuwał? Nie potrafił sobie przypomnieć, minęło tyle czasu.

Nie, nic nie pamiętał. Miał tylko niejasne wspomnienie czegoś nieprzyjemnego, ale trudno powiedzieć, czy prawdziwe. Może sobie to tylko teraz wyobrażał. Kiedy się jednak dłużej nad tym zastanawiał, nabrał pewności, że jakoś bardzo szybko zeszli wtedy z tej starej drogi. Niegdyś służyła konnym jeźdźcom, ale mogły też po niej jeździć powozy. Tego typu transport wyszedł z użycia chyba na krótko przed drugą wojną światową. Jazda wierzchem jako sposób pokonywania odległości została zarzucona dużo dawniej, może nawet jakieś sto lat.

Byłoby więc rzeczą naturalną, że droga do tego celu wykorzystywana zarosła. Ale droga dla ruchu kołowego? Prowadząca z zachodu na wschód? Dlaczego zbudowano ją tu sto lat temu, a prawdopodobnie jeszcze dawniej? Czy były po temu jakieś powody? Co takiego oznaczało to miejsce? Może tędy, przez wielkie lasy, jeździło się do Norwegii?

Peter zdał sobie sprawę z tego, że od dłuższej chwili stoi na skraju lasu, a tamci na działce przyglądają mu się zaniepokojeni.

Dlaczego nie poszedł dalej?

Nie wyczuwał żadnego oporu, wprost przeciwnie, odnosił wrażenie, że coś go pcha naprzód. Z wielką, przerażającą silą i to on się opiera.

Peter nasłuchiwał. Dał znak robotnikom, by zachowali milczenie. Zupełnie niepotrzebnie, bo i bez tego stali cichuteńko jak myszy.

I wtedy również Peter usłyszał owo rozpaczliwe, ciche: „Chodź! Pomóż!” Dokładnie takie, o jakim opowiadał robotnik.

Jestem zbyt słaby, pomyślał Peter i zawrócił tak szybko, że wyglądało to na ucieczkę. Mam nadzieję, że nawiążemy kontakt z tymi strachami.

Bo przecież wszyscy chcemy im pomóc, nie tylko się ich pozbyć.

23

- Nie - odpowiedział Gabriel Gard w telefonicznej rozmowie. - Ja sam nie jestem egzorcystą. Ale w naszej rodzinie mieliśmy wielu posiadających takie zdolności.

„Mieliśmy”? Nie brzmi to zbyt obiecująco, pomyślał Peter.

Lektor Gard mówił dalej:

- Teraz zostało chyba tylko troje, którzy zajmują się takimi sprawami, a i to tylko w razie absolutnej konieczności. Poza tym oni, mój wuj Nataniel Gard, jego żona Ellen oraz dalsza krewna, Tova Morahan, są już dość starzy. Wszyscy troje po sześćdziesiątce...

- To przecież żaden wiek - zaprotestował Peter.

- No nie, zwłaszcza w ich przypadku. Mamy chyba jeszcze jedną osobę... Chociaż nie, ona jest za młoda.

- Kto taki? - zapytał Peter.

- Nie, nie, proszę o tym zapomnieć. Miałem na myśli moją młodszą córkę, ale ona z pewnością przesadza, kiedy opowiada, że ma nadprzyrodzone zdolności. Mówi czasem, że widuje istoty z innych wymiarów, ale tego rodzaju głupstwa były w mojej rodzinie znane od dawna.

- Sądzi pan, że to głupstwa? - zapytał Peter cicho.

Po drugiej stronie przewodu zaległa cisza.

- Nie - dało się słyszeć w końcu. - Nie, to nie to, ale przywykłem do szyderczych uśmieszków, jeśli nie zaprzeczam wszystkiemu bez namysłu. Przepraszam, pan sobie na to nie zasłużył.

- Ale rozumiem pana bardzo dobrze. Trzeba chwytać byka za rogi - stwierdził Peter.

Odpowiedział mu krótki śmiech.

- Peterze Johansson, jesteś, jak widzę, niezłym psychologiem. Myślę, że wuj Nataniel wyrazi zgodę na spotkanie, kiedy mu o tobie opowiem. Więc powiadasz, że to była kobieta i dwójka jej dzieci?

- Nic pewnego nie wiemy, ale to jedyna możliwa do przyjęcia teoria, skoro oni zginęli nagłą śmiercią i pewnie nie zostali pochowani w poświęconej ziemi.

- Rozumiem. Porozmawiam z wujem Natanielem.

- Bardzo o to proszę - powtórzył Peter. - Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zechciał przyjechać.

Oficjalnie Gabriel Gard i cała jego rodzina przestała używać nazwiska „Ludzie Lodu”. Wszyscy jednak nadal byli z niego bardzo dumni.

Gabriel miał teraz czterdzieści siedem lat. Już dawno zapomniał o tamtym przestraszonym dwunastolatku, który brał udział w ostatecznej walce z Tengelem Złym i jego zastępami, ale blizny w duszy pozostały i od czasu do czasu dawały o sobie znać, mimo że zdołał sobie ułożyć zarówno życie osobiste, jak i zawodowe. Wciąż jeszcze budziły go po nocach koszmarne wspomnienia ostatniej bitwy albo żal, że ci, którzy go wtedy ochraniali, zniknęli z powierzchni ziemi. Gdyby chociaż kilkoro zostało, byłaby to dla niego wielka pociecha.

W dorosłym życiu spotkała go straszna tragedia. Jego żona, Gro Volden z Ludzi Lodu, oraz ich jedyny syn zginęli w bezsensownym wypadku samochodowym. Jakiś pijany kierowca zajechał im drogę i tak się skończyło szczęśliwe małżeństwo Gabriela, a także wielkie nadzieje, jakie wiązał z synem. Trzeba było wielu lat, zanim zdołał opanować ból i pogodzić się ze swoją sytuacją.

Został sam z dwiema córkami, Indrą i Mirandą, obie miały teraz po kilkanaście lat.

Nie zawsze było mu łatwo.

Córki miały, łagodnie mówiąc, oryginalne charaktery, poza tym jednak różniły się między sobą niczym dzień i noc. Indra, starsza, była chyba najdziwniejszą nastolatką świata, żeby nie powiedzieć najśmieszniejszą. Nie brakowało jej jednak wdzięku. Z błyskiem w oczach i autoironicznym uśmieszkiem potrafiła unikać wszystkiego, co wymagało jakiegokolwiek wysiłku. Rówieśnicy bardzo ją lubili, a klasa po prostu zazdrościła jej umiejętności wymigiwania się od trudniejszych zadań i unikania niewygodnych pytań ze strony nauczycieli. Gabriel nie pojmował, jakim sposobem to osiągała, zawsze jednak miała zupełnie przyzwoite stopnie. Nigdy nie wątpił w jej inteligencję, ale...

Dziewczyna przeważnie spędzała czas leżąc na swoim łóżku, gdzie czytała albo słuchała muzyki, zaopatrzona w słodycze i napoje, z telefonem w zasięgu ręki. Często rozwiązywała krzyżówki, a wszystko, czego potrzebowała, musiało znajdować się obok, żeby nie trzeba było sięgać zbyt daleko.

Wielbicieli miewała od chwili, gdy skończyła czternaście lat, i jej zapotrzebowanie pod tym względem poważnie martwiło Gabriela.

Nie odznaczała się specjalną urodą, raczej dość pospolita, chłopców uwodziła swoim wdziękiem, któremu naprawdę trudno się było oprzeć.

Prawdziwą troską Gabriela była jednak Miranda, siedemnastolatka. Nie wierzył wprawdzie, by brała narkotyki, jeszcze nie, należała jednak do tych, którzy mogą chcieć spróbować. Z czystej ciekawości.

Bo ciekawa była życia ponad wszelkie wyobrażenie. A poza tym pragnęła naprawiać wszystko, co na tym świecie było złe lub niedoskonałe. Czasami ktoś taki w domu bywa nieco męczący. Z drugiej jednak strony, ta jej cecha stanowiła też prawdziwą pociechę dla ojca. Jej poczucie sprawiedliwości i dążenie do doskonałości traktował jako dowód, że Miranda nie ma do czynienia z narkotykami. Mogła próbować, owszem, w jej klasie zdarzały się takie przypadki, raz czy drugi zakończone nawet sporym skandalem, ona jednak chyba poprzestała na próbie, chciała posmakować, nic więcej.

Na tyle znał swoją młodszą córkę.

Miała ona w sobie żywotność tak charakterystyczną dla Gro. Gabriel uważał, że jest ładna, ale to chyba przez te bystre oczy i nieustanne zaangażowanie, ono dodawało jej blasku. Niebieskooka blondynka o żywym usposobieniu i ładnej sylwetce. O jej romansowych sprawach wiedział niewiele. Jeśli coś takiego się zdarzało, to uważała to chyba za sprawę absolutnie prywatną. W domu nigdy nie mówiła, co robi, kiedy wychodzi z przyjaciółmi. W domu rozprawiała jedynie o swoich wspaniałych planach przebudowy i naprawy świata.

Dziewczęta nie miały wspólnych przyjaciół, a ich wzajemne stosunki charakteryzowało nieustanne, choć pozbawione złośliwości drażnienie się. „Jeśli nie przestaniesz tak ciągle leżeć, to niedługo zaczniesz przypominać hipopotama” - zwykła mawiać Miranda. A Indra: „Kogo dzisiaj zamierzasz zmieniać?”

Gabriel nie wiedział, czy jest dla nich dobrym ojcem, ale poza okresami buntowniczych wybuchów w najtrudniejszym okresie dojrzewania i wymyślania mu od sklerotycznych starców obie go chyba kochały.

Mimo to martwił się. Czasy niosły tyle okropnych niebezpieczeństw.

Gabriel zadzwonił do Nataniela. Jak zawsze miło było usłyszeć spokojny głos wuja. Nataniel zadał kilka dodatkowych pytań i natychmiast postanowił jechać do Szwecji, by zbadać sprawę. Wyglądała bardzo interesująco, zwłaszcza że tyle osób odczuwało to samo. Nie miał też wątpliwości, że Ellen zechce mu towarzyszyć. Nudziła się trochę w domu od czasu, kiedy dzieci dorosły.

Szkoły miały akurat ferie, więc i Gabriel się długo nie zastanawiał.

- Przeszkadzałoby wujowi, gdybym i ja się wybrał? I zabrał ze sobą dziewczęta. Powinny się trochę rozerwać.

Nataniel ucieszył się, zawsze to przyjemność spotkać się z rodziną.

Indra jednak stanęła dęba. Ona nie jedzie, poznała właśnie pewnego młodego człowieka, który sprawia bardzo interesujące wrażenie, a poza tym jest okropnie zazdrosny!

W końcu jednak zmieniła zdanie i postanowiła towarzyszyć ojcu i siostrze.

No i po kilku dniach, w pewien niezwykle piękny wiosenny wieczór, znaleźli się wszyscy na małej działce Petera.

Przyszli, oczywiście, gospodarze, Peter i Jenny, oraz robotnicy, bardzo ciekawi rodziny egzorcystów. Oprócz nich Nataniel z Ellen oraz Gabriel i jego córki.

Zebrani uważnie obserwowali Nataniela z Ludzi Lodu, najważniejszego egzorcystę, jak go nazywali.

Był to bardzo przystojny mężczyzna, w ciemnych włosach mieniły się gęsto srebrne nitki siwizny. Stał teraz bez ruchu i zdawał się chłonąć atmosferę miejsca. Pozostali z przejęcia wstrzymywali dech. Panowała absolutna cisza.

Skrzydełka nosa Nataniela drgały. Znalazł się znowu w swoim żywiole, myślała Ellen, znająca go jak nikt. Wiele czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni podjęli się podobnego zadania, chociaż wyprawę do Szwecji traktowali w znacznej mierze jako odmianę w monotonnej codzienności.

- Owszem - rzekł po chwili Nataniel cicho. - Coś tutaj jest.

Zrobił kilka niepewnych kroków w stronę lasu, reszta poszła za nim.

Czy naprawdę tego chcę? zastanawiał się. Czy pragnę tego bólu? Czy będę w stanie wrócić do starych, zapomnianych praktyk, do tego, co, jak sądziłem, należy już do przeszłości?

- Ktoś tu szepcze rozpaczliwe prośby - powiedział głośniej. - Słyszę desperackie wołanie o pomoc.

- Czy to ta zaginiona kobieta i jej dzieci? - zapytał Peter stłumionym szeptem.

Nataniel znowu nasłuchiwał przez dłuższą chwilę.

- Nie.

Zrobił jeszcze kilka kroków między drzewami i przystanął obok porośniętej mchem kupki kamieni.

- Tutaj... - rzekł niepewnie.

Przez co najmniej minutę stał bez ruchu, wstrzymując oddech, i nagle zgiął się wpół, jakby go przeniknął nieznośny ból.

Towarzyszący mu ludzie nie wiedzieli, co począć, stali jak sparaliżowani.

W końcu Nataniel wyprostował się ze zgrozą w oczach.

- Dobry Boże - szeptał. - Dobry, miłosierny Boże.

- Co to jest? - zapytała Ellen spokojnie.

Odetchnął głęboko i popatrzył na zebranych. Wyglądał na wstrząśniętego.

- To nie żaden upiór, który prosi, by go pochować w poświęconej ziemi. To żywy człowiek. Nie umarł, pogrzebano go żywcem.

- Och, nie - jęknęła Ellen, pamiętająca potworne spotkania przodków Ludzi Lodu z takimi, którzy nie mogli umrzeć. Heike... Jego makabryczne przeżycia w Transylwanii, spotkanie z tą o imieniu Skrzydła Kruka. Eskil z Eldafjordu. I wielu innych.

- Nie, nie - rzekł Nataniel z tą osobliwą niecierpliwością, która charakteryzowała jego zachowanie, kiedy miał do czynienia ze sprawami ponadnaturalnymi. - Nie, Ellen, tutaj nie ma zła. Czary, to tak, a poza tym jedynie niepojęta tragedia.

- Kto to w takim razie jest? - dopytywał się Gabriel.

Nataniel popatrzył na zebranych.

- W czasie, kiedy nasi zmarli przodkowie uczestniczyli w walce z Tengelem Złym, odbyłem kiedyś rozmowę z Sol. Wspomniała mi ona o czymś, czym się specjalnie wtedy nie przejąłem, ale teraz przypominam sobie wyraźnie. Powiedziała mi mianowicie, że dopiero co pomogli jakiejś niezwykłej rodzinie. Rodzinie austriackiej księżnej, której zięć i wnuk należą do islandzkich czarnoksiężników. Tak, brzmi to dziwacznie, ale Sol tak właśnie powiedziała. Podobno walczyli oni ze strasznym potworem, istotą podobną do wielkiego jaszczura, i Sol się wmieszała w tę sprawę. Ci ludzie mieli też porachunki ze złym zakonem rycerskim. Zwyciężyli, ale Sol powiedziała: „Czarnoksiężnik zniknął! I to bardzo dziwne, był bowiem nieśmiertelny”.

- Oj - jęknęła Miranda. - I ty myślisz, że to może być on...?

- Miejsce mogłoby na to wskazywać, on miał zaginąć w pobliżu Tiveden.

Nataniel wpatrywał się w usypisko kamieni, po chwili podniósł wzrok.

- Tu jednak chodzi o taką magię, z którą sam sobie nie poradzę. Będę potrzebował pomocy.

- Czyjej? - zawołała Ellen.

- Znam tylko jednego, który może mi pomóc. Zdarzało mi się nawiązywać z nim kontakt psychiczny... zastanawiam się więc, czy... On sam też jest przecież nieśmiertelny i chociaż akurat teraz nie ma go w naszym świecie, to...

- O kim ty myślisz?

- O Marcu. Marcu z Ludzi Lodu.

- Oczywiście - szepnęła Ellen z wyraźną ulgą. - To jedyna istota, która może tutaj pomóc. Spróbuj nawiązać z nim kontakt!

- Już dawno nie odbierałem od niego żadnych sygnałów. Naprawdę nie wiem, czy można dotrzeć do kogoś, kogo nie ma na świecie...

Robotnicy i Peter spoglądali na siebie, sprawa zaczynała przekraczać granice ludzkiego pojmowania.

Skulili się pod wpływem podmuchu zimnego wiatru, który nagle zerwał się w lesie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła 01 Wielkie Wrota
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła Sol z Ludzi Lodu
Sandemo Margit Saga O Królestwie Światła Sol Z Ludzi Lodu (Mandragora76)
Sandemo Margit - Saga O Królestwie Światła 14 - Lilja I Goram, Margit Sandemo, Saga o Królestwie Świ
Sandemo Margit Saga O Królestwie Światła Trudno Mówić 'nie' (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga O Królestwie Światła Wyprawa (Mandragora76)
Sandemo Margit - Saga o Królestwie Światła 17 - Ratunek, Margit Sandemo, Saga o Królestwie Światła
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła Tęsknota
Sandemo Margit - Saga O Królestwie Światła 10 - Czarne Róże (Mandragora76), Saga o Krolestwie Światł
Sandemo Margit Saga O Królestwie Światła 12 Drżące Serce (Mandragora76)
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła 02 Móri i Ludzie Lodu

więcej podobnych podstron