DZIEJE BIAŁEGO KWIATKA


Zdaje mi się, że gdyby kwiatek potrafił mówić,

opowiedziałby po prostu,

co Dobry Bóg uczynił dla niego.

Jestem takim kwiatkiem.

Małym, Białym Kwiatkiem w ogrodzie Jezusa.

I chcę opowiedzieć Wam o łaskach,

jakie od Niego otrzymałam.

Posłuchajcie...

Biały Kwiatek zaczyna opowiadać swoje dzieje

Moje pierwsze wspomnienia pełne są uśmiechów i najczulszych pieszczot. Dobry Bóg otoczył mnie wielką miłością i napełnił nią także moje serduszko.

Bardzo kochałam swoich rodziców. Mamusia - Zelia Martin [czyt: martę] - robiła chyba najpiękniejsze koronki w całej Francji. Tatuś - Ludwik Martin - był zegarmistrzem.

Oboje myśleli w młodości o życiu zakonnym, jednak Dobry Bóg postanowił inaczej i dlatego Mały Kwiatek mógł pewnego dnia przyjść na świat.

Miałam cztery starsze siostry: Marię, Paulinę, Leonię i Celinę. Będąc najmłodszą córeczką Mamusi i Tatusia, okazywałam im moją czułość na tysiąc sposobów. Sposoby te były, przyznaję, nie­kiedy dziwaczne. Mówiłam na przykład:

- O, jakbym bardzo chciała, żebyś umarła, moja Mamusiu! Wtedy karcono mnie, a ja wyjaśniałam szybko:

- To dlatego, żebyś poszła do nieba! Przecież mówisz, że trze­ba umrzeć, aby tam pójść!

Kiedyś zapytałam Mamusię, czyja także tam pójdę. Odparła, że tak, jeśli będę bardzo grzeczna. Zawołałam wówczas:

- Wiem, co zrobię! Odlecę razem z tobą do nieba! Dobry Bóg na pewno nas nie rozłączy. Będziesz mnie trzymać mocno w ra­mionach, prawda?

W ogrodzie Jezusa

Bardzo byłam ciekawa, dlaczego dusze nie otrzymują łask w równym stopniu. Jezus pouczył mnie o tej tajemnicy. Postawił mi przed oczyma księgę natury i zrozumiałam, że wszystkie kwiaty stworzone przez Niego są piękne. Że przepych róży i biel lilii nie ujmują zapachu małemu fiołkowi ani zachwycającej prostoty stokrotce. Zrozumiałam, że gdyby wszystkie małe kwiaty chciały być różami, natura straciłaby swoje piękno, a łąki nie byłyby tak barwne i pachnące.

Podobnie dzieje się w świecie dusz, w tym - w ogrodzie Jezusa.

Spodobało Mu się stworzyć wielkich świętych, których można porównać do lilii i róż.

Lecz stworzył także najmniejszych, którzy winni się zadowo­lić tym, że są stokrotkami i fiołkami, by radować oczy Dobrego Boga.

Anioł Stróż opiekuj się Białym Kwiatkiem

Mieszkaliśmy wtedy w Alencon [czyt: aląsą], uroczym mia­steczku w Normandii. Mamusia chodziła codziennie rano na Mszę świętą, a mnie kła­dła do swego łóżka i przysuwała kołyskę, żebym nie spadła.

Ale jednego razu zapomniała przysunąć kołyskę. Kiedy wró­ciła, siedziałam na krześle u wezgłowia łóżka z głową opartą na poduszce i... spałam.

Było to bardzo dziwne. Toteż Mamusia długo nie mogła zro­zumieć, jak to się stało, że upadając, usiadłam na tym krześle. Powinnam raczej stoczyć się na ziemię. Była pewna, że strzegł mnie dobry Anioł Stróż.

W obronie róży

Lubiłam, kiedy Mamusia była ze mną w ogrodzie. Kiedyś, by sprawić mi przyjemność, zamierzała ściąć dla mnie różę i jednak zaczęłam prosić, by tego nie robiła.

- Maria nie pozwala! - upierałam się czerwona z przejęcia.

Maria istotnie nie pozwalała. I była moją najstarszą siostrą, miała już szesnaście lat.

Za nic nie chciałam sprawić jej przykrości. Chociaż róże były właściwie Mamusi, a nie Marii.

Lecz Mamusi musiało się wydawać, że się z nią tylko tak przekomarzam. Ścięła dla mnie niejedną, ale... dwie róże! A potem bardzo się dziwiła, kiedy nie śmiałam pokazać się z nimi w domu.

Biały Kwiatek przyznaje się do winy

Pewnego razu rozdarłam niechcący kawałek tapety i czułam się jak przestępca. Chciałam powiedzieć o tym natychmiast Tatusiowi, ale nie było go w domu. Wrócił dopiero po czterech godzinach.

Zaraz po jego powrocie zwróciłam się do Marii:

- Powiedz szybko Tatusiowi, że rozdarłam tapetę!

Ona jednak, po­dobnie jak pozostali domownicy, całkiem o tym zapomniała. Tylko ja stałam cier­pliwie i czekałam na słuszny wyrok. Byłam przekonana, że łatwiej otrzymam przebacze­nie, skoro sama odważnie przyznam się do winy.

Paulina

Zawsze bardzo uważnie słuchałam, czego Maria uczy moją sio­strę Celinę. Chciałam robić to samo, co ona. Maria była pen­sjonarką u sióstr wizytek w Le Mans [czyt: le mą], a Celina miała już prawie siedem lat.

Byłam dumna z obu moich sióstr. Jednak moim ideałem była Paulina. Ona także, podobnie jak Maria, mieszkała na pensji w Le Mans. I była tylko o jeden rok młodsza od Marii. Od kiedy tylko zaczęłam mówić, na pytanie Mamusi:

Raz, wodząc paluszkiem po szybie, oznajmiłam:

- Piszę: Paulina!

Słyszałam często, jak powtarzano, że Paulina na pewno zostanie zakonnicą. Niezbyt rozumiejąc, co to znaczy, myślałam: ja też będę zakonnicą.

Kawałek tortu z piramidką.

Czwarta moja siostra, Leonia, zajmowała również wiele miejsca w moim sercu.

Kochała mnie bardzo. Kiedy się urodziłam, miała dziesięć lat. Wieczorami, gdy cała rodzina szła na przechadzkę, to ona właśnie zostawała ze mną. Zdaje mi się, że jeszcze teraz słyszę te miłe pio­senki, które śpiewała mi do snu.

Doskonale pamiętam Pierwszą Komunię Świętą Leonii. Zwłaszcza od chwili, kiedy wzięła mnie na ręce i zabrała ze sobą do prezbiterium. Ogromnie przyjemnie było być niesioną przez starszą siostrę, która, podobnie jak ja, cała była w bieli.

Tego wieczoru położono mnie spać wcześniej, ponieważ byłam za mała, by zostać na uroczystym obiedzie. Jednak ciągle jeszcze widzę Tatusia, jak idzie do swojej królewny podczas deseru niosąc jej... kawałek tortu z piramidką!

Biały kwiatek bywa uparty

Z Celinką rozumiałyśmy się wspaniale, niemniej od czasu do czasu dochodziło do sprzeczki. Celina ustępowała wtedy, by zdobyć perłę do swej korony, a ja, karcona przez Mamusię, wpa­dałam w istną furię. Wydawało mi się, że jeśli coś dzieje się nie po mojej myśli, jest już definitywnie stracone.

Celina była słodka, ja raczej swawolna. Ona posiadała duszę czystą, ja byłam roztrzepanym trzpiotem. I do tego okropnie upar­tym. Kiedy powiedziałam „nie”, za nic nie ustępowałam. Wolałam pozostać cały dzień w piwnicy, a nawet spędzić w niej noc, aniże­li powiedzieć „tak”.

Kiedy jednak coś zbroiłam, wyznawałam to bez żadnej litości.

Wołałam:

- Mamusiu, raz popchnęłam Celinę, raz ją uderzyłam, ale wię­cej już tego nie zrobię!

Tabliczka czekolady

Spacerowaliśmy któregoś dnia w pobliżu dworca kolejowego, kiedy uparłam się, by iść do poczekalni i jechać do Le Mans, po Paulinę. Okropnie już za nią tęskniłam. Biegłam z szaloną ra­dością, która okazała się niestety złudzeniem. W drodze powrot­nej bardzo płakałam.

Jakiego jednak doznałam szczęścia, kiedy Paulina i Maria po­jawiły się wreszcie w domu. Maria brała na ręce Celinę, a Paulina - mnie.

Na wiele sposobów okazywałam jej wtedy serdeczność, a tulona przez nią w ramionach, przechylałam się do tyłu, by podziwiać jej piękny warkocz. To tamtego pamiętnego dnia Paulina dała mi tabliczkę czekolady przechowywaną na tę okazję od trzech miesięcy.

Ta czekolada była dla mnie jak relikwia.

Dwa drogocenne pierścionki z cukru

Pierwszy raz jechałam pociągiem, kiedy miałam dwa lata. Cóż to była za radość podróżować tylko z Mamusią. I to - do Le Mans! Tymczasem, nie wiem już dlaczego, zaczęłam płakać i biedna Mamusia zmuszona była zaprezentować cioci w Le Mans małe­go brzydala, całego czerwonego od łez wylanych podczas drogi.

Ciocia Maria Ludwika była starszą siostrą Mamusi i mieszkała w klasztorze sióstr wizytek. Była zakonnicą, toteż nasze spotkanie miało miejsce w rozmównicy klasztornej.

Na pożegnanie podarowała mi białą myszkę i koszyczek z brystolu wypełniony cukierkami. Królowały na nich dwa piękne pier­ścionki z cukru.

Natychmiast zawołałam:

- Co za szczęście! Będzie także pierścionek dla Celiny!

Wzięłam koszyk za ucho, drugą rękę podałam Mamusi i - wy­chodzimy. Po kilku krokach oglądam koszyk i... co widzę? O, bo­leści! Prawie wszystkie cukierki posiałam na ulicy, jak kamyki Tomcia Paluszka. Także jeden z cennych pierścionków podzielił ich los. Nie miałam co dać Celinie!

Drewniane łóżeczko

Nie byłam bez wad. Nie można było o mnie powiedzieć nawet tego, że jestem grzeczna, kiedy śpię. W nocy wierciłam się jeszcze więcej niż za dnia. Przez sen zrzu­całam z siebie wszystkie przykrycia i uderzałam się o brzeg drew­nianego łóżeczka. Budziłam się wtedy z bólu, wołając:

- Mamusiu, jestem stuknięta!

Biedna Mamusia wstawała, stwierdzała, że mam istotnie guzy na czole, że jestem stuknięta, okrywała mnie, i szła się położyć. Jednak już po chwili znowu byłam stuknięta, toteż w końcu trze­ba było mnie przywiązywać do łóżka.

Co wieczór przychodziła Celinka, by powiązać małego skrzata mnóstwem sznurków, uniemożliwiając mu tym samym stukanie się i budzenie Mamusi. Sposób ten okazał się dobry i odtąd byłam grzeczna, kiedy spałam.

Biały Kwiatek sprawia Mamusi coraz więcej pociech

Pewnego razu wybierałyśmy się z wizytą do chrzestnej matki Leonii. Mamusia poleciła Marii, by ubrała mnie w śliczną błękitną sukienkę ozdobioną koronkami, jednak ramion nie zostawiała odkrytych, by ich nie opaliło słońce.

Pozwoliłam się ubierać z obojętnością, jaką powinny mieć dzie­ci w moim wieku, ale po cichu myślałam, że o wiele ładniej wyglą­dałabym z odsłoniętymi ramionkami.

Byłam próżna, ale miałam też umiłowanie dobra. Zaledwie za­częłam myśleć poważnie - a było to bardzo wcześnie - wystarczyło powiedzieć mi, że coś nie jest dobre, a już nigdy więcej nie trzeba było powtarzać tego po raz drugi.

Z radością spostrzegłam, że w miarę jak rosłam, sprawiałam Mamusi coraz więcej pociechy. Mając koło siebie tylko dobry przy­kład, w sposób naturalny chciałam go naśladować. Sama zaczęłam praktykować małe ofiarki.

Pani Gaucherin [czyt.: goszerę], nasza sąsiadka, nieraz przysłu­chiwała się rozmowom, jakie ja i Celina prowadziłyśmy w ogrodzie. Kiedyś zastała nas podczas takiej rozmowy w sklepie kolonialnym. Wybrałyśmy się tam z Ludwiką, która pełniła obowiązki pomocy domowej w naszej rodzinie.

Byłyśmy bardzo zajęte, kiedy zapytała nagle Ludwikę:

- O czym ona mówi? Kiedy bawi się w ogrodzie, słychać tylko o „praktykach”!

Zabawy przy kominku

Z Celiną kochałyśmy się bardzo. Zimą, zaraz po obiedzie, ona brała swego kogutka, ja swoją kurkę, i siadałyśmy przy ko­minku. Bawiłyśmy się tam długo. Kurkę i kogutka dostałam w pre­zencie. Kogutka dałam Celinie.

Pewnej nocy Celina spała z Mamusią na parterze, a ja na pię­trze, w łóżku Celiny.

Rankiem poprosiłam Ludwikę, żeby zniosła mnie na dół do ubierania. Kiedy jednak zjawiła się po pewnym czasie, znalazła łóżko puste. Usłyszawszy bowiem na schodach głos Celiny, sama zeszłam z nią na dół. Zeszła także Ludwika. Widząc zaś, że jesteśmy bardzo zajęte, zapytała:

Po tych słowach objęłyśmy się i zaczęłyśmy się ściskać.

Nierozłączki

Celina i ja byłyśmy nierozłączne.

Mamusia nieraz powtarzała, że nie widziała jeszcze tak bardzo kochających się dzieci.

Bawiłyśmy się w gonitwę, puszczałyśmy bańki mydlane, wspina­łyśmy się na drzewa i liczyłyśmy nasze „praktyki” na różańcu.

Cóż więc dziwnego, że kiedy Maria zabierała Celinę, by odro­bić z nią lekcje, ja zalewałam się łzami. Wówczas Maria, z litości, zabierała także mnie.

Siedziałam na krześle dwie albo trzy godziny, a Maria dawała mi koraliki do nawlekania lub jakiś gałganek do szycia. Nie mia­łam odwagi się poruszyć. Wzdychałam tylko czasem, zwłaszcza kiedy nitka wysunęła się z igły, ponieważ nie potrafiłam jej nawlec. Dopiero na widok łez płynących mi po policzkach, Maria nawle­kała igłę, a Mały Kwiatek uśmiechał się przez łzy.

Drogocenne klejnoty

Nie mogłam obejść się bez Celiny. Wolałam wstać od stołu przed skończeniem deseru, byle móc pójść z nią, kiedy tylko się podniosła. Wierciłam się na wysokim krześle, prosząc, by mnie zsadzono, i zaraz szłyśmy się bawić.

Czasem bawiłyśmy się z Genny [czyt.: żeni], córką prefekta. Prefektura znajdowała się po drugiej stronie ulicy, widać ją było z okien naszego domu. Mieściła się w zamku z czerwonej cegły, który był siedzibą króla Henryka IV. Zabawy z Genny były miłe ze względu na widok parku i piękne zabawki, jakie nam pokazy­wała. Chodziłam tam jednak głównie dlatego, by zrobić przyjem­ność Celinie.

Dużo bardziej wolałam, kiedy zostawałyśmy w naszym ogród­ku i skrobałyśmy mury. Wybierałyśmy z nich błyszczące kamyki, a potem szłyśmy sprzedawać je Tatusiowi, który - bardzo poważ­nie - kupował je od nas.

Niedzielna Msza Święta

W niedzielę Mamusia zostawała ze mną przed kościołem, ponieważ byłam za mała, by uczestniczyć w nabożeństwie. W czasie trwania Mszy świętej byłam bardzo grzeczna i chodziłam na paluszkach. Kiedy jednak zobaczyłam, że drzwi kościoła się otwierają, wybuchałam nieopisaną radością. Biegłam naprzeciw mojej ślicznej siostrzyczki, wystrojonej - jak się u nas mówiło - „jak kaplica”, i wołałam:

- Och, Celinko, daj mi szybko święconego chleba!

Zdarzyło się raz, że go nie miała, ponieważ przyszła za późno. Co począć? Było rzeczą niemożliwą, bym się bez niego obeszła. To była przecież „moja Msza”!

Znalazło się jednak wyjście.

- Nie masz święconego chleba, to nic, zrób go!

Celina wzięła krzesło, otworzyła ścienną szafkę, wyjęła chleb, ukroiła kromkę i z wielką powagą odmówiła nad nim Zdrowaś Maryjo. Potem podała mi, a ja - zrobiwszy znak krzyża - spoży­łam go bardzo pobożnie, stwierdzając, że... naprawdę ma smak święconego chleba!

Biały Kwiatek robi postępy duchowe

Miałam trzy i pół roku i znałam już cały alfabet, kiedy za­częłam odprawiać z Celiną konferencje duchowe. Któregoś dnia Celina spytała:

- W jaki sposób Dobry Bóg może być obecny w tak małej Hostii?

Odrzekłam:

- Że czyni wszystko, co tylko zechce!

Mamusia uważała, że odpowiedzi, jakich udzielałam Celinie, należały do rzadkości u dzieci w moim wieku, i skrzętnie wszystkie notowała. Także bajeczki, które niezmiernie lubiłam opowiadać. Jedna z nich zaczynała się tak:

- Dziecino złotowłosa, czy wiesz, gdzie mieszka Bóg? On jest wysoko, wysoko, w błękitnym niebie...

Byłam na ogół dzieckiem uśmiechniętym. Nie widać tego, niestety, na jedynej fotografii, jaka zachowała się z tego okresu. Przestraszyłam się pana fotografa, który niespodziewanie scho­wał głowę pod... wielką czarną zasłonę!

Niełatwy wybór

Pewnego dnia Leonia, uważając, że jest już za duża, by bawić się lalką, przyszła z koszykiem pełnym sukienek i pięknych gałganków przeznaczonych do szycia. Na wierzchu leżała jej lalka.

- Proszę, siostrzyczki - zwróciła się do mnie i do Celinki - wybierajcie, daję wam to na zawsze.

Celina, wyciągnąwszy rękę, wzięła kłębek jedwabnych sznurków. Po chwili zastanowienia i ja wyciągnęłam rękę.

- Ja wybieram wszystko! - zawołałam. I bez żadnych cergieli zabrałam cały koszyk.

Świadkowie tej sceny uznali, że miałam prawo tak postąpić. Celina także nie protestowała, miała bowiem dosyć zabawek. Ojciec chrzestny wprost zasypywał ją podarunkami.

Dziwne było jedynie to, że po wielu latach powiedziałam bardzo podobnie do Jezusa:

- Wybieram wszystko! Czego Ty chcesz...

Sen o diabełkach

Śniło mi się jednej nocy, że wyszłam na spacer do ogrodu. Ogród znajdował się za domem i żeby się do niego dostać trzeba było minąć podwórze, wejść na cztery schodki i przejść kawałek alejką. Ale ja, doszedłszy do schodków, zatrzymałam się przerażona.

Obok altany, na beczce od wapna, ujrzałam dwa szkaradne diabełki tańczące z zadziwiającą zwinnością, pomimo ciężkich kajdan, jakie miały na nogach. Naraz rzuciły na mnie ogniste spojrzenia, po czym - wystraszone bardziej niż ja - zeskoczyły z beczki i ucie­kły, żeby się ukryć w bieliźniarni.

Widząc, jak wielkie z nich tchórze, chciałam się przekonać, po co tam poszły. W tym celu zbliżyłam się do okna. Biedne diabeł­ki biegały po stołach, nie wiedząc, w jaki sposób umknąć przed moim wzrokiem. Raz po raz spoglądały niespokojnie, a widząc mnie, zaczynały biegać na nowo.

Ten sen, wiem to na pewno, dał mi Dobry Bóg po to, bym wiedziała, że dusza w stanie łaski nie powinna obawiać się szata­nów - tchórzliwych złych duchów, niezdolnych znieść spojrzenia dziecka.

Babcia Fanie

Wszystko na ziemi uśmiechało się do mnie. Z radością przypominam sobie dni, kiedy Tatuś zabierał nas do Pawilonu, uroczej posiadłości, którą zakupił, jeszcze zanim ożenił się z Mamusią. Pamiętam dziwną budowlę przypominającą wieżę i zbieranie truskawek w ogrodzie, a także niedzielne spacery, w których zawsze towarzyszyła nam Mamusia.

Tatuś, uważając niekiedy, że droga dla jego królewny jest zbyt długa i męcząca, zabierał mnie wcześniej do domu. Wówczas Celina, żeby mnie pocieszyć, napełniała stokrotkami swój piękny koszyczek i wręczała mi go po powrocie.

Cóż z tego! Babcia Fanie [czyt: fani], mama Tatusia, która także mieszkała w Alencon, lubiła przychodzić do nas w niedzielę z wieczorną wizytą i - pod pretekstem, że mam za dużo kwiatków - zabierała większą ich część dla swojej Najświętszej Panny. Nie podobało mi się to wcale, ale starałam się tego nie okazywać. Miałam bowiem taki zwyczaj, żeby się nie skarżyć. Nawet wtedy, kiedy byłam oskarżana niesprawiedliwie, wolałam milczeć, niż się tłumaczyć.

Biały Kwiatek zaczyna odczuwać chłód

Jak wiosenne kwiaty zaczynają kiełkować pod śniegiem i rozwijają się w pierwszych promieniach słońca, podobnie Kwiatek, którego wspomnienia opisuję, musiał przejść przez zimę doświadczeń.

Pamiętam chorobę naszej drogiej Mamusi, zwłaszcza ostatnie tygodnie, które spędziła na ziemi. Czułyśmy się z Celiną jak bied­ne małe wygnanki.

Codziennie rano przychodziła po nas nasza krewna, pani Leriche [czyt: lerisz], i cały dzień spędzałyśmy u niej. Któregoś dnia nie zdążyłyśmy zmówić pacierza i przed wyjściem Celina szepnęła do mnie:

Zwróciła się więc z tym nieśmiało do pani Leriche, a ta rzekła:

- A więc, moje dzieci, zróbcie to teraz.

I wyszła, pozostawiając nas w dużym pokoju. Celina spojrzała na mnie i obie stwierdziłyśmy:

- Ach! To nie to, co Mamusia. Ona zawsze modliła się z nami.

Ostatni pocałunek

Bawiąc się z dziećmi, myślą byłyśmy stale przy naszej drogiej Mamie. Kiedyś Celina, otrzymawszy piękną morelę, nachy­liła się do mnie i szepnęła:

- Nie jedzmy jej, dam ją Mamusi.

Niestety. Biedna Mamusia była już zbyt chora.

W dniu jej śmierci Tatuś wziął mnie na ręce, mówiąc:

- Chodź ucałować po raz ostatni twoją Mamę.

Bez słowa zbliżyłam usta do jej czoła. Nie pamiętam, bym bar­dzo płakała. Patrzyłam i słuchałam w milczeniu. Nikt nie miał czasu się mną zajmować.

Nowa Mamusia

Był śliczny sierpniowy dzień i Mamusia była już na pewno w niebie, ale my patrzyliśmy na siebie ze smutkiem. Wtedy Ludwika powiedziała do mnie i do Celiny:

- Biedne małe, nie macie już matki...

Celina rzuciła się natychmiast w ramiona Marii.

- A więc ty będziesz moją mamusią! - zawołała.

Choć przywykłam robić to samo co ona, zwróciłam się jednak do Pauliny. Pobiegłam prosto w jej ramiona, wołając:

- A więc moją mamusią będzie... Paulina!

Biały Kwiatek potrzebuje słodkiej rosy

Po śmierci Mamusi moje usposobienie zmieniło się całkowi­cie. Dotąd żywa i skłonna do zwierzeń, stałam się nieśmia­ła i przewrażliwiona. Wystarczyło jedno spojrzenie, a zalewałam się łzami. Żeby mnie zadowolić, trzeba było zupełnie się mną nie zajmować.

Nie mogłam znieść towarzystwa obcych ludzi, wesołość odzy­skiwałam jedynie w gronie najbliższej rodziny.

Jestem przekonana, że gdyby Dobry Bóg nie udzielił swemu Kwiatkowi dobroczynnych promieni, nie zdołałby on już dłużej rosnąć na ziemi. Był zbyt słaby, by móc znosić deszcze i burze. Potrzebował ciepła, słodkiej rosy i wiosennego wietrzyka. Tych do­brodziejstw na szczęście mu nie brakowało. Jezus pozwalał znaj­dować je Białemu Kwiatkowi nawet pod śniegiem doświadczeń.

Lisieux

Opuszczając Alencon, nie odczuwałam żadnej przykrości. Dzieci lubią zmianę, toteż z przyjemnością przybyłam do Lisieux [czyt: lizje]. Przypominam sobie czterogodzinną po­dróż pociągiem, przyjazd wieczorem do cioci Elizy, widzę jeszcze Joannę i Marię czekające na nas w drzwiach. Byłam bardzo szczę­śliwa z posiadania tak miłych kuzynek, kochałam je bardzo, po­dobnie jak ciocię.

Kochałam także wuja Izydora, który był rodzonym bratem Mamusi i miał aptekę w Lisieux. Bałam się go jednak, kiedy pa­trzył na mnie zza binokli i mówił grubym głosem. Nie czułam się u niego tak swobodnie, jak w naszej nowej posiadłości. Tatuś wynajął ją dla nas za radą wujostwa, a nazywała się - Buissonnets [czyt.:błisone].

Nauka czytania i pisania

Moje życie w Buissonnets było bardzo szczęśliwe. Maria, jako najstarsza, od razu zajęła się domem. Leonia zamieszkała na pensji u sióstr benedyktynek. Na pensję zaczęła wkrótce chodzić także Celina, lecz każdego dnia po skończonej nauce wracał do domu. Tymczasem Paulina zajmowała się wyłącznie wychowaniem moim i Celiny, głównie jednak moim. Była moją nową mamusią.

Każdego ranka mamusia Paulina przychodziła i pytała najpierw czy oddałam już serce Dobremu Bogu. Potem ubierała mnie mówiąc mi o Nim. Następnie ja mówiłam przy niej pacierz. Później następowała lekcja czytania.

Pierwsze słowo, jakie potrafiłam przeczytać, mając pięć lat, było: NIEBIOSA. Paulina uczyła mnie wszystkiego poza pisaniem, którym zajęła się Maria. Maria, o czym chyba jeszcze nie wspo­mniałam, była także moją chrzestną matką.

Nauka nie przychodziła mi łatwo, ale miałam dobrą pamięć. Katechizm, a szczególnie historia święta, miały u mnie pierwszeń­stwo, uczyłam się ich z radością. Gramatykę jednak często oble­wałam łzami.

Piątki bez minusa

Zaraz po skończonej lekcji szłam do Tatusia do belwederu, żeby się pochwalić.

Belweder - było to mieszkanie na poddaszu, z okien którego widać było całe Lisieux.

Jakże byłam szczęśliwa, kiedy mogłam powiedzieć:

- Mam piątki bez minusa!

Znaczyło to, że Paulina pierwsza to powiedziała. Kiedy bowiem ja ją pytałam, czy mam piątki bez minusa, a ona tylko potwierdza­ła, w moich oczach był to niższy stopień.

Paulina przyznawała mi także punkty. Kiedy zebrałam ich okre­śloną ilość, dostawałam nagrodę i wolny dzień. Pamiętam, że te wolne dni wydawały mi się znacznie dłuższe od innych. Sprawiało to Paulinie przyjemność. Świadczyło bowiem o tym, że nie lubię pozostawać bezczynną.

Herbatka dla tatusiu

Każdego popołudnia szłam na przechadzkę z Tatusiem. Odwiedzaliśmy wtedy Najświętszy Sakrament, wstępując codziennie do innego kościoła.

Po przechadzce, w czasie, której Tatuś kupował mi zawsze prezencik, wracałam do domu. Odrabiałam lekcje, po czym resztę czasu spędzałam w ogrodzie, skacząc obok Tatusia, ponieważ nie umiałam bawić się lalką.

Wielką radość sprawiało mi przyrządzanie herbatki z ziarenek i kawałków kory znalezionych na ziemi. Zanosiłam to potem - Tatusiowi w pięknej filiżance, a Tatuś, śmiejąc się, przerywał swoje zajęcia i udawał, że pije. Przed oddaniem filiżanki pytał, czy ma wylać zawartość. Nieraz odpowiadałam twierdząco, ale częściej zabierałam z powrotem moją drogocenną herbatę, chcąc się nią posłużyć więcej razy.

Tatuś podziwia arcydzieła Białego Kwiatka

Bardzo lubiłam zajmować się kwiatami w ogródku, który podarował mi Tatuś. Często spędzałam czas na ustawianiu ołtarzyków w zagłębieniu w murze, a kiedy skończyłam, biegłam po Tatusia. Prowadząc go mówiłam, aby mocno zamknął oczy i nie otwierał ich wcześniej aż w chwili, kiedy mu powiem, że może to uczynić.

Robił wszystko, co chciałam, i pozwalał się prowadzić. W końcu wołałam:

- Tatusiu, otwórz oczy!

Otwierał i zachwycał się, by sprawić mi przyjemność, podzi­wiając to, co uważałam za swoje arcydzieło.

Biały Kwiatek pomaga Tatusiowi łowić ryby

Za najpiękniejsze uważałam dni, kiedy mój kochany Król zabierał mnie ze sobą na połów ryb. Czasem próbowałam łowić sama na swoją małą wędkę.

Lecz najbardziej lubiłam siąść samotnie na ukwieconej trawie. Pogrążałam się wtedy w głębokich myślach i moja dusz zatapiała się w prawdziwej modlitwie. W takich chwilach marzyłam o niebie.

Przypominam sobie, jak to pewnego pięknego dnia błękit nieba zaciemnił się i wkrótce rozległ się ryk burzy. Błyskawice zaczęły przeszywać czarne chmury. Ten widok nie przeraził mnie wcale. Byłam zachwycona i czułam, że Dobry Bóg jest przy mnie. Jednak Tatuś nie podzielał zachwytu swojej królewny. Pamiętam, że trawa i rumianki były wyższe ode mnie, a krople deszczu lśniły na nich jak najdroższe klejnoty. Żeby jednak dojść do domu, musieliśmy pokonać kilka takich obsypanych klejnotami łąk. W tej sytuacji Tatuś, nie chcąc, by diamenty zmoczyły jego córeczkę, pomimo sporej ilości sprzętu, jaką miał ze sobą, bez wahania wziął ją na barana!

Niezwykłe spotkanie

Podczas spacerów Tatuś dawał mi drobne monety, które chętnie wręczałam ubogim.

Któregoś dnia ujrzeliśmy biedaka, który z trudem posuwał się o kulach. Podeszłam, by podać mu monetę, on jednak, uważając, że nie jest na tyle biednym, by przyjmować jałmużnę, spojrzał na mnie ze smutkiem i odmówił przyjęcia daru. Nie potrafię wyrazić, co działo się w moim sercu. Chciałam go ucieszyć, a tymczasem sprawiłam mu przykrość.

Biedak musiał chyba odgadnąć moje myśli, bo odwrócił się do mnie i uśmiechnął.

Miałam chęć ofiarować mu ciastko, które kupił mi Tatuś, lecz zabrakło mi śmiałości.

Mimo to postanowiłam ofiarować mu coś, czego przyjęcia nie mógłby odmówić, gdyż poczułam do niego wielką sympatię. Przypomniałam sobie, że w dniu Pierwszej Komunii Świętej otrzy­muje się wszystko, o co się prosi. Ta myśl przyniosła mi ulgę. I choć miałam wtedy nie więcej jak sześć lat, postanowiłam: pomodlę się za mojego biedaka w dniu Pierwszej Komunii Świętej.

Pięć lat później spełniłam swoją obietnicę i ufam, że Dobry Bóg wysłuchał modlitwy, skoro sam dał natchnienie, by ją do Niego skierować.

Wiktoria

Kiedy sprowadziliśmy się do Buissonnets, zamieszkała z nami Wiktoria, która tak jak przedtem Ludwika, pełniła obo­wiązki pomocy domowej. Kochała mnie bardzo i ja też bardzo ją kochałam.

Pewnego dnia wyratowała mnie z wielkiego niebezpieczeństwa, w które wpadłam z własnej winy. Wiktoria prasowała, mając obok siebie wiadro z wodą, ja zaś obserwowałam ją, kołysząc się na krześle, jak to miałam w zwyczaju. Nagle krzesło usunęło się spode mnie i spadłam, lecz nie na ziemię, ale... do wiadra!

Nogi dotykały głowy i wypełniałam sobą wiadro tak, jak kur­czątko wypełnia jajko.

Biedna Wiktoria patrzyła na mnie z bezgranicznym zdumie­niem, nigdy, bowiem nie widziała czegoś podobnego. Chciałam wydostać się z tego więzienia, było to jednak niemożliwe.

Dopiero Wiktoria wybawiła mnie z niego. Nie uratowa­ła jednak sukienki i reszty, które musiała mi zmienić, bo byłam przemoknięta do ostatniej suchej nitki.

Innym razem wpadłam do kominka. Całe szczęście, że nie palił się w nim ogień.

Wiktoria wydostała mnie także stamtąd i otrzepała z popiołu, którego miałam pełno na sobie.

Te przygody przytrafiały mi się zawsze w środę, to znaczy wtedy, kiedy Maria i Paulina wychodziły z domu na naukę śpiewu.


Przed ołtarzykiem Maryi

Pewnego dnia, czy raczej pewnego wieczoru, w pięknym miesiącu Maryi, popełniłam winę, która bardzo mnie zasmuciła. Dała powód do upokorzenia, a ufam, że także do doskonałej skruchy.

Ponieważ byłam za mała, by chodzić na majowe nabożeństwa, zostawałam z Wiktorią.

Razem z nią odprawiałam swoje nabożeństwa przed ołtarzykiem, który urządziłam sama. Wszystko w nim było małe: lichtarzyki i wazoniki na kwiaty. Do oświetlenia służyły zaś dwie zapałki-świeczki. Czasem Wiktoria robiła mi niespodziankę i da­wała resztki świecy, ale zdarzało się to bardzo rzadko.

Tego wieczoru wszystko było już gotowe do rozpoczęcia mo­dlitwy, więc zwróciłam się do niej:

- Wiktorio, bądź tak dobra zacząć: Pomnij..., a ja zapalę.

Udała, że zaczyna, ale nic nie mówiła, tylko patrzyła na mnie, śmiejąc się. Widząc, jak moje drogocenne zapałki gwałtownie się spalają, błagałam, by się modliła, ona jednak w dalszym ciągu mil­czała, więc unosząc się gniewem, zaczęłam na nią głośno krzyczeć, że jest niegodziwa, i - porzucając swoją zwykłą słodycz - tupnę­łam nogą z całych sił!

Biedna Wiktoria straciła natychmiast ochotę do śmiechu. I do­piero wtedy pokazała mi świeczkę, którą przyniosła. Po łzach złości wylewałam łzy szczerego żalu. Czyniąc jednocześnie postanowie­nie, że nigdy już tak nie postąpię.

0x08 graphic
Wiktoria znowu obrywa

Innym razem doszło do awantury z Wiktorią z powodu kałamarza, który stał na kominku w kuchni. Będąc zbyt małą, by go dosięgnąć, poprosiłam bardzo grzecznie Wiktorię, by mi go podała, ona jednak odmówiła, powiedziawszy, bym weszła na krzesło. Bez słowa wzięłam krzesło, myśląc sobie, że nie jest zbyt uprzejma. Chcąc dać jej to odczuć, szukałam w głowie słowa w mym pojęciu najbardziej obraźliwego. Kiedy ją nudziłam, często nazywała mnie „smarkulą”, co bardzo mnie upokarzało. Zanim więc zeskoczyłam z krzesła, obróciłam się z godnością i powiedziałam:

- Wiktorio, jesteś smarkulą! - po czym uciekłam, pozwalając jej rozważyć to twarde słowo.

Na wynik nie trzeba było długo czekać. Wkrótce usłyszałam jej krzyk:

- Panno Mario! Teresa powiedziała mi, że jestem smarkulą!

Maria przyszła i kazała mi ją przeprosić. Zrobiłam to, ale bez żalu. Uważałam, że skoro Wiktoria nie chciała wyciągnąć swej dużej ręki, by oddać mi małą przysługę, zasługiwała na tytuł smarkuli.

Łzy małego Jezusa

Pewnej środy przyszedł do nas z wizytą ks. Ducelier [czyt.: diselie]. Wiktoria powiedziała mu, że w domu nie ma nikogo prócz małej Teresy. Wszedł do kuchni, by mnie zobaczyć, i oglądał moje wypracowania. Byłam bardzo dumna, że przyjmuję swego spowiednika, ponieważ krótko przedtem po raz pierw­szy się spowiadałam.

Jakże troskliwie przygotowała mnie Paulina, mówiąc, że nie człowiekowi, ale Dobremu Bogu będę wyznawać grzechy. Byłam o tym tak mocno przekonana i spowiadałam się w tak wielkim duchu wiary, że zapytałam kiedyś Paulinę, czy aby nie powinnam wyznać księdzu Ducellier także tego, że go kocham z całego serca, skoro zwracając się do niego, będę mówić do samego Boga.

Nigdy nie zapomnę tej mojej pierwszej spowiedzi. Dobrze po­uczona o wszystkim, co należy mówić i czynić, zbliżyłam się do konfesjonału. Uklękłam, ale ks. Ducellier - po otwarciu okienka - nie zobaczył nikogo. Byłam tak mała, że moja głowa znajdowała się pod podpórką, na której opierał ręce. Powiedział więc, żebym wstała.

Posłuchałam natychmiast i zwraca­jąc twarz wprost do niego, by go do­brze widzieć, wyspowiadałam się jak dorosła dziewczynka. A potem z wiel­ką pobożnością przyjęłam jego błogo­sławieństwo, ponieważ wiedziałam od Pauliny, że w tym momencie łzy ma­leńkiego Jezusa obmyją moją duszę.
Opuszczałam konfesjonał z tak lekkim sercem i z uczuciem takiej radości, jak jeszcze nigdy. Odtąd, ilekroć przy­stępowałam do spowiedzi, było to dla mnie zawsze prawdziwe święto.

Biały Kwiatek sypie płatki


Wszystkie święta obchodzone w Kościele były dla mnie dniami nieba. Głównie dzięki Paulinie, która tak dobrze umiała wytłumaczyć mi tajemnice ukryte w każdym z nich.

Najbardziej kochałam procesje z Najświętszym Sakramentem. Co za radość sypać kwiaty pod stopy Dobrego Boga! Nie pozwoliłam im jednak tam upaść, lecz rzucałam je najwyżej, jak mogłam, i najszczęśliwsza byłam, widząc, jak moje płatki róż dotykają monstrancji.

O ile wielkie święta bywały rzad­ko, to każdy tydzień przynosił bardzo drogą memu sercu niedzielę. Było to święto Dobrego Boga, święto odpoczynku.

Najpierw pozostawałam w łóżku dłużej niż w inne dni, następnie mamu­sia Paulinka dogadzała swojej córeczce, przyno­sząc jej do łóżka ciepłą czekoladę w filiżan­ce, wreszcie ubiera­ła ją jak królewnę. Chrzestna mama przychodziła ukła­dać loki swojej chrześniaczce, która nie zawsze była grzeczna, gdy ją ciągnięto za włosy. Ale potem - bar­dzo zadowolona - brała za rękę swego Króla i cała rodzina udawała się na Mszę świętą do katedry. Przez całą drogę, a nawet w koście­le Tatusiowa królewna trzymała go za rękę. Jej miejsce było zawsze obok niego.

W kościele

Słuchałam bardzo uważnie kazań, często niewiele z nich rozu­miejąc. Pierwszym, jakie zrozumiałam i które mnie głęboko wzruszyło, było kazanie o Męce Pańskiej, głoszone przez księdza Ducellier. Odtąd rozumiałam już wszystkie.

Kiedy ksiądz mówił o św. Teresie z Awili, Tatuś nachylił się i szepnął:

- Słuchaj dobrze, moja królewno, bo to o twojej patronce.

Słuchałam dobrze, ale więcej patrzyłam na Tatusia niż na księ­dza. Jego piękna twarz mówiła mi tak wiele. Bywało, że jego oczy napełniały się łzami, które na próżno usiłował powstrzymać. Dusza jego z takim upodobaniem zatapiała się w prawdach wiecznych, że zdawało się, jakby już nie był na ziemi.

Imię zapisane w niebie

Niedzielne wieczory spędzałam czasem z moimi siostrami u wuja. Największą przyjemność sprawiało mi słuchanie jego opowiadań. Nie lubiłam jednak, gdy mnie o coś pytał, a już bardzo się bałam, kiedy sadzał mnie na kolanie i śpiewał gromkim głosem: „Barbe-blewe...". Z radością witałam przychodzącego po nas Tatusia.

W drodze powrotnej do domu oglądałam gwiazdy, które migotały łagodnie i zachwycałam się ich widokiem. Była wśród nich grupa złocistych pereł w kształcie litery T. Pokazałam ją kiedyś Tatusiowi, ciesząc się, że moje imię jest zapisane w niebie.

A nie chcąc już niczego więcej oglądać, prosiłam, by mnie prowadził i - nie zważając, gdzie stawiam kroki - podziwiałam gwieździsty firmament.

Przed snem

Bardzo lubiłam po grze w warcaby usiąść razem z Celiną przy płonącym kominku na kolanach Tatusia. Śpiewał tak pięknie „Wygnanego Bretończyka” „Anielski śpiew” i inne pieśni napeł­niające duszę głębokimi myślami. Albo kołysząc się łagodnie, re­cytował wiersze pełne Bożych prawd.

Na zakończenie niedzieli była wspólna modlitwa, podczas któ­rej królewna zajmowała miejsce obok swego Króla, żeby widzieć, jak modlą się święci.

Wreszcie podchodziłyśmy po kolei, by powiedzieć Tatusiowi dobranoc i otrzymać od niego pocałunek. Królewna zbliżała się oczywiście ostatnia. Król, aby ją uściskać, chwytał ją pod pachy, a ona wołała z wysoka:

- Bądź zdrów, Tatusiu, dobranoc, śpij dobrze!

Powtarzało się to, co wieczór. Potem mateczka Paulina brała mnie w ramiona i zanosiła do łóżka Celiny, a ja pytałam:

- Paulinko, czy byłam dzisiaj grzeczna? Czy aniołki będą fruwać koło mnie?

Paulina i moja chrzestna matka Maria, uściskawszy mnie odchodziły, a biedna królewna zostawała w ciemnościach zupełnie sama. Na próżno wyobrażała sobie fruwające wokół niej aniołki. Bała się ciemności, bo ze swego łóżka nie widziała niestety pięknie migocących gwiazd.

Biały Kwiatek ćwiczy się w posłuszeństwie

Uważam to za prawdziwą łaskę, że Paulina przyzwyczajała mnie do przezwyciężania lęku. Czasem posyłała mnie wieczorem samą, bym poszukała czegoś w odległym kącie pokoju. Gdyby tego nie robiła, stałabym się z pewnością bardzo lękliwa.

Paulina nigdy nie czyniła mi niesłusznych wymówek. Nigdy też nie cofnęła raz wypowiedzianego słowa. Dobrze wiedziała, że nie mogę zrobić ani kroku, jeżeli mi tego zabroniła. Nawet Tatuś obowiązany był stosować się do jej zaleceń.

Bez pozwolenia Pauliny nie ośmieliłam się iść na przechadzkę, i kiedy Tatuś mówił: „chodź!” odpowiadałam:

- Paulina nie chce.

Szedł wtedy prosić dla mnie o łaskę. Czasem Paulina zgadzała się, by zrobić mu przyjemność. Ale ja, poznając po jej minie, że nie była zadowolona, zaczynałam płakać i nie dawałam się pocieszyć, aż Paulina powiedziała „tak” i uściskała mnie z całego serca!

Wyjątkowo smaczne lekarstwa

Kiedy byłam chora, a zdarzało się to każdej zimy, trudno wypo­wiedzieć, z jaką troską byłam pielęgnowana. Paulina kładła mnie do swego łóżka - łaska niezrównana - i dawała mi wszyst­ko, na co miałam ochotę.

Któregoś dnia wyciągnęła spod poduszki śliczny scyzoryk z gwiazdką z perłowej masy, a wręczając mi go, wprawiła mnie w nieopisany zachwyt.

- Ach, Paulino! - zawołałam. - Musisz mnie bardzo kochać, skoro pozbawiasz się dla mnie tego ślicznego scyzoryka. Skoro jednak aż tak mnie kochasz, czy zrobiłabyś także ofiarę z zegarka,
by nie dopuścić do mojej śmierci?

Wtedy Paulina odpowiedziała:

- Gotowa jestem na każdą ofiarę, żebyś jak najszybciej wyzdrowiała!

Przyznaję, słuchałam słów Pauliny ze zdumieniem i wdzięcz­nością.

W lecie z kolei byłam kilka razy chora na serce. I znowu Paulina pielęgnowała troskliwie swoją córeczkę, a dla zabawy - co było najlepszym lekarstwem - woziła mnie na taczkach dokoła ogro­du. Potem wkładała na moje miejsce piękne sadzonki stokrotek, a ja z radością patrzyłam, jak odjeżdżają z wielkimi honorami... prosto do mego ogródka!

0x08 graphic
Jak to jest w tym niebie?

Dziwiłam się bardzo, że Dobry Bóg nie udziela równej chwały w niebie wszystkim swoim wybranym. Obawiałam się, że nie wszyscy będą szczęśliwi.

Wtedy Paulina poleciła mi przynieść dużą szklankę Tatusia i postawić ją obok mego maleńkiego naparstka. Potem kazała napełnić oba naczynia wodą i zapytała, które z nich jest pełniejsze.

Odpowiedziałam, że oba są tak pełne, iż niemożliwością byłoby nalać w nie więcej wody, ponieważ nie zdołałyby jej w sobie pomieścić.

I oto nagle - dzięki mojej drogiej Paulinie - zrozumiałam, że Dobry Bóg daje w niebie swoim wybranym tyle chwały, ile oni sami są w stanie jej przyjąć.

Tajemnicza postać


Było tak: Tatuś od kilku dni przebywał w podróży i miał po­wrócić dopiero za dwa dni. Była godzina druga albo trzecia po południu, słońce świeciło jasnym blaskiem. Stałam w oknie man­sardy i patrzyłam przed siebie zajęta radosnymi myślami, kiedy nagle dostrzegłam w ogrodzie człowieka ubranego tak jak Tatuś, identycznej, co on postaci, i poruszającego się tak jak on; był jedy­nie o wiele bardziej pochylony.

Pomyślałam, że to na pewno jest Tatuś, który wrócił i ukrywa się, by zrobić mi niespodziankę. Krzyknęłam więc głosem drżą­cym z przejęcia:

- Tatusiu! Tatusiu!... Ale tajemnicza postać zdawa­ła się mnie nie słyszeć. Odeszła, znikając za drzewami.

Ponieważ byłam zaniepoko­jona, Paulina wybrała się ze mną i z Wiktorią do ogrodu, nic jed­nak nie wskazywało, że ktoś tam był. Nakazała mi więc, żebym o tym więcej nie myślała.

Nie było to jednak w mojej mocy. W głębi serca byłam prze­konana, że to, co widziałam, ma swój sens, który pewnego dnia zo­stanie mi wyjaśniony.

I rzeczywiście. Dobry Bóg wy­jawił mi po latach sens tego widzenia. Wtedy zrozumiałam, że chciał przygotować mnie na to, co miało stać się później z Tatusiem. Na przyjęcie jego ciężkiej choroby.

Biały Kwiatek odważnie kocha Tatusia

Pewnego razu Tatuś wszedł na szczyt drabiny, a ja znajdowałam się tuż pod nim.

Zawołał do mnie:

- Odsuń się, smyku, bo jeśli spadnę, to cię zgniotę!

Odczułam bunt wewnętrzny na te słowa i zamiast się oddalić przytuliłam się do drabiny, myśląc: „Jeżeli Tatuś spadnie to przynajmniej nie będę cierpiała, widząc go umarłym, ponieważ umrę razem z nim".

Nie potrafię wypowiedzieć, jak bardzo kochałam Tatusia. Wszystko mnie w nim zachwycało. Kiedy dzielił się ze mną swoimi myślami - jakbym była już dużą dziewczynką - mówiłam mu, że gdyby powiedział to samo członkom rządu, oni na pewno ogłosili by go królem i wtedy Francja byłaby szczęśliwa, jak nigdy dotąd.

W duchu byłam jednak zadowolona, że jest tylko moim Tatusiem. Gdyby bowiem został królem Francji, na pewno nie byłby szczęśliwy, ponieważ taki jest już los wszystkich monarchów. Ale przede wszystkim nie byłby już... wyłącznie moim Królem!

Spacer na plaży

Miałam niecałe sześć lat, kiedy Tatuś zabrał mnie do Trouville [czyt.: truwil], gdzie wujostwo wynajęli willę letniskową na czas wakacji. Pojechaliśmy, żeby przywieźć Marię i Celinę, które przebywały tam na krótkim odpoczynku.

Nie zapomnę nigdy wrażenia, jakie zrobiło na mnie morze. Nie mogłam oderwać od niego oczu. Jego majestat, szum fal, wszystko to mówiło mojej duszy o wielkości i mocy Dobrego Boga.

Pamiętam, że podczas spaceru na plaży jacyś państwo obser­wowali mnie skaczącą obok Tatusia. Zbliżywszy się, zapytali, czy jestem jego córką i stwierdzili, że bardzo miła ze mnie dziewczyn­ka. Tatuś odpowiedział, że tak, ale zauważyłam, jak dawał znak, by nie mówili mi komplementów.

Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o sobie, że jestem miła, i sprawiło mi to przyjemność, ponieważ nie wiedziałam o tym.

Na samotnej skale

Wieczorem, kiedy zdawało się, że słońce zanurza się w bez­miarze fal, pozostawiając po sobie świetlistą smugę, siada­łyśmy z Paulina na samotnej skale.

Przychodziło mi wówczas na myśl przejmu­jące opowiadanie „O złotej smudze”. Długo wpatrywałam się w tę świe­tlistą linię, obraz łaski oświetlającej drogę, jaką miał przebyć mały okrę­cik o wdzięcznym białym żaglu.

Siedząc przy Paulinie, postanowiłam, że nigdy nie usunę swojej duszy spod spojrzenia Jezusa, abym mogła dopłynąć bezpiecznie do niebieskiej Ojczyzny.

Biały Kwiatek rozpoczyna naukę na pensji

Miałam lat osiem i pół, kiedy Leonia opuściła pensję sióstr benedyktynek, a ja zajęłam jej miejsce. Często słyszałam, że czas spędzony na pensji jest najmilszym okresem życia.

Nie mogę powiedzieć, że i dla mnie był taki. Pięć lat, które spędziłam na pensji, to najsmutniejsze lata mego życia. Gdybym nie miała przy sobie Celiny, rozchorowałabym się przed upływem miesiąca.

Przybywając na pensję, byłam tak dobrze przygotowana że umiałam więcej niż pozostałe dziewczęta w moim wieku. Umieszczono mnie zatem od razu w klasie czwartej, „zielonej” (z racji koloru mundurka), wśród uczennic znacznie ode mnie starszych. Jedna z nich, mająca trzynaście czy czternaście lat była niezbyt inteligentna, ale potrafiła imponować uczennicom, a nawet nauczycielkom.

Widząc, że chociaż taka mała, jestem w nauce prawie zawsze pierwsza, a do tego jeszcze kochana przez wszystkie zakonnice, na tysiące sposobów odpłacała mi zazdrością za moje małe sukcesy.

Będąc z natury nieśmiałą i delikatną, nie wiedziałam, jak się bronić. Nie skarżyłam się jednak nawet Paulinie. Płakałam tylko, a moje serce bardzo cierpiało.

Na szczęście każdego wieczoru wracałam do domu i do mojej oswojonej sroki w ogrodzie, która chodziła za mną krok w krok. Wskakiwałam na kolana kochanego Króla, a jego pocałunek po­zwalał mi zapomnieć o wszystkich troskach.

Srebrna odznaka

Z wielką radością ogłosiłam wynik mojej pierwszej klasów­ki. Zadanie z historii świętej. Byłam najlepsza i przyniosłam wspaniałą srebrną odznakę. W nagrodę dał mi Tatuś małą mone­tę, którą włożyłam do szkatułki przeznaczonej do tego, by w każdy następny czwartek wkładać do niej nową monetę, zazwyczaj tej samej wielkości.

Ze szkatułki tej korzystałam, ilekroć w wielkie święta chciałam dać ofiarę podczas zbiórki na rozszerzanie wiary lub inne podobne dzie­ło misyjne.

Paulina tak była zachwycona moimi szkolnymi sukcesu, że podarowała mi piękne serso, które miało mnie zachęcić do dalszej pilności w nauce.

Nudne spotkania

Popołudnia czwartkowe, chociaż wolne od nauki na pensji były dla mnie wyjątkowo przykre. Musiałam się bawić nie tylko z Celiną - bardzo lubiłam być tylko z nią - ale także z dwiema naszymi kuzynkami: Joanną i Marią, a także z trzema kuzynkami naszych dwóch kuzynek.

Nie umiejąc bawić się jak inne dzieci, nie byłam miłą towarzyszką zabaw. Mimo że czyniłam wszystko, co mogłam, by je naśladować, robiłam to bez powodzenia i bardzo się nudziłam, zwłaszcza, gdy trzeba było przez całe popołudnie tańczyć kadryla.

Cieszyłam się, kiedy czasem znalazłam się sama z moją starszą kuzynką Marią.

Zostawiała mi bowiem wolność wyboru, a ja wybierałam za każdym razem... zupełnie nową zabawę.

Zabawa w pustelników

Byłyśmy pustelnikami mającymi jedynie ubogi szałas, pólko zboża i odrobinę jarzyn, które uprawiałyśmy. Nasze życie upływało na nieustannej modlitwie. Znaczyło to, że jeden z pustelników zajmował miejsce drugiego przed Panem Bogiem, gdy ten drugi musiał zajmować się pracą. Wszystko to odbywało się w milczącym porozumieniu, w sposób najdoskonalej zakonny.

Kiedy przychodziła ciocia i brała nas na spacer, nawet na ulicy nie przerywałyśmy naszej zabawy. Obaj pustelnicy odmawiali wtedy różaniec. Ale na palcach, by w ten sposób ukryć swą po­bożność przed niedyskretnymi spojrzeniami przechodniów.

Jednak pewnego dnia młodszy pustelnik zapomniał na chwi­lę o praktykowanym ubóstwie. Otrzymawszy od cioci ciastko na podwieczorek, zjadł je z apetytem, robiąc przedtem - ku radości pozostałych spacerowiczów - wielki znak krzyża!

Chodzenie z zamkniętymi oczami

Z kuzynką Marią zgadzałyśmy się idealnie. Miałyśmy do tego stopnia podobne upodobania, że kiedyś zjednoczenie na­szych serc przeszło wszelkie granice. Wracając wieczorem z pen­sji, powiedziałam do Marii:

Rozgniewany kupiec wybiegł zbierać towar, a dwaj „ślepcy" poderwali się szybko i odeszli wielkimi krokami z oczami otwar­tymi bardzo szeroko.

Czytanie książek

Nie umiałam bawić się jak inne dzieci, ale za to bardzo lubiłam czytać książki.

Wydawało mi się, że na tym zajęciu mogłabym spędzić całe życie. Miałam też ziemskich aniołów, a oni wybierali dla mnie tylko takie książki, które karmiły serce i umysł.

Na czytanie miałam czas ograniczony, co stwarzało okazję do wielkich ofiar. Czasem trzeba było, bowiem przerwać lekturę w połowie najbardziej interesującego fragmentu.

Czytając rozmaite opowieści rycerskie, nieraz zachwycałam się chwałą, jaką dzielni rycerze odbierali za swoje czyny. Podobnie czytając opowiadania o czynach wielkich bohaterów, szczególnie o Joannie d'Arc [czyt.: dark], bardzo pragnęłam ich naśladować. Zdawało mi się, że czuję w sobie ten sam zapał, który ich ożywiał, to samo natchnienie pochodzące z nieba.

Otrzymałam wówczas łaskę, którą uważam za największą. Będąc przekonaną, że urodziłam się do chwały, zrozumiałam, że moja chwała nie ukaże się oczom ludzi, ale że będzie polegać na... stawaniu się wielką świętą.

Celina

W Lisieux role zdecydowanie się odmieniły. Z Celiny zrobił się psotny figlarz, ja natomiast stałam się dzieckiem łagod­nym, lecz nadmiernie skłonnym do płaczu. Mimo to kochałyśmy się coraz bardziej.

Lubiłam patrzeć, kiedy Celina bawiła się lalkami. Ustawiała w szeregu cały zastęp naszych lalek i prowadziła z nimi lekcje jak prawdziwa nauczycielka. Dbała przy tym o to, by jej córeczki oka­zywały się zawsze mądre, moje natomiast były często wyrzucane za drzwi za złe sprawowanie.

Często opowiadała mi, czego uczono ją w szkole. Uważałam moją siostrę za niewyczerpane źródło wiedzy. Tytułowano mnie wtedy „córeczką Celiny". Kiedy jednak była na mnie zagniewana, najwyższą oznaką tego niezadowolenia było stwierdzenie:

- Nie jesteś już moją córeczką, skończone, zapamiętaj to sobie na zawsze!

Nie pozostawało mi wtedy nic innego, jak tylko płakać i błagać ją, by nadal uważała mnie za swoją córeczkę. Ściskała mnie więc i obiecywała, że nie będzie już o niczym pamiętać.

Następnie, chcąc mnie pocieszyć, brała jedną ze swoich lalek i mówiła do niej:

- Moja kochana, proszę, uściskaj teraz twoją ciocię.

Pewnego razu lalka włożyła mi swoje malutkie rączki do nosa. Celina, która nie zrobiła tego umyślnie, patrzyła ze zdumieniem, a ponieważ wyglądałam zabawnie z lalką uczepioną nosa, zamiast się złościć, obie z całego serca zaczęłyśmy się śmiać!

Boże wezwanie

Pewnego dnia zwierzyłam się Paulinie, że chcę zostać pustelnikiem i pójść z nią na odległą pustynię. Odpowiedziała mi, że podziela moje pragnienie i poczeka aż podrosnę. Powiedziała to żartem, ale ja wzięłam na serio.

Jakiż więc był mój ból, kiedy któregoś dnia usłyszałam, jak moja droga Paulina rozmawia z Marią o wstąpieniu do Karmelu. Nie wiedziałam, co to jest Karmel, ale zrozumiałam, że Paulina mnie opuści, by wstąpić do klasztoru. Że nie będzie na mnie cze­kać. Że stracę moją drugą mamusię!

Płakałam gorzkimi łzami, nie rozumiałam, bowiem wtedy jesz­cze, co to jest radość płynąca z ofiary.

Nigdy nie zapomnę, z jaką czułością pocieszała mnie Paulina. Tłumaczyła mi życie Karmelu, które ogromnie mi się podobało. A rozważając to, co mi powiedziała, poczułam, że Karmel jest wła­śnie tą pustynią, na którą i mnie wzywa Dobry Bóg.

Przekonanie o tym było tak mocne, że nie pozostawiało w sercu najmniejszej wątpliwości. I nie było to tylko marzenie, ale pew­ność Bożego wezwania. Chciałam pójść do Karmelu nie ze wzglę­du na Paulinę, ale... dla samego Jezusa!

Zaraz następnego dnia powierzyłam swoją tajemnicę Paulinie, a ona obiecała, że już niedługo pójdę razem z nią odwiedzić matkę przeoryszę i będę mogła sama powiedzieć jej, co Dobry Bóg dał mi odczuć.

Nowe imiona

Starałam się korzystać jak najpełniej z obecności Pauliny pod­czas tych kilku tygodni, kiedy pozostawała jeszcze z nami. Codziennie obie z Celiną kupowałyśmy jej ciastko i cukierki w przekonaniu, że już wkrótce nie będzie ich jadła. Byłyśmy nie­ustannie przy niej, nie pozostawiając jej ani chwili wytchnienia.

W końcu nadszedł dzień, kiedy Jezus zerwał swój pierwszy kwiat w naszym ogrodzie, a moja Paulina przyjęła imię Agnieszka od Jezusa.

Rankiem tego dnia, leżąc jeszcze w łóżku, za­dałam sobie pytanie, jakie ja będę miała imię w Karmelu. Nagle pomyślałam o małym Jezusie, którego tak kocha­łam i zawołałam:

- O, jakże byłabym szczęśliwa, gdyby mnie nazwano Teresą od Dzieciątka Jezus!

Za kratami

Tego październikowego ranka, kiedy Tatuś odprowadzał Paulinę do Karmelu, ciocia zabrała nas na Mszę świętą do kościoła św. Jakuba. Cała nasza rodzina płakała. Ludzie w kościele patrzyli na nas ze zdziwieniem. Mnie było to obojętne. Dziwiło mnie tylko to, że słońce może świecić tak jasno, kiedy moja dusza pogrążona jest w smutku.

Był to jednocześnie pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Rozpoczynałam naukę w klasie trzeciej, „fioletowej”, przygotowującej do Pierwszej Komunii Świętej.

Po południu ciocia odebrała Celinę, mnie i moje kuzynkę z pensji, i zaprowadziła nas do karmelitanek. Zobaczyłam tam moją drogą Paulinę... za kratami. Jak bardzo cierpiałam.

Odtąd w każdy czwartek szliśmy tam całą rodziną, a ja, przyzwyczajona rozmawiać z Pauliną z serca do serca, otrzymywałam zaledwie dwie lub trzy minuty pod koniec czasu przeznaczonego na rozmowę. Te minuty, tak bardzo oczekiwane, spędzałam oczywiście we łzach. Nie rozumiałam, że to przez delikatność wobec cioci Paulina zwracała się głównie do moich kuzynek, zamiast rozmawiać ze mną i z Celiną. Nie rozumiejąc zaś, powtarzałam w głębi serca:

- Paulina jest dla mnie stracona!

Dziwne dreszcze

Cierpiałam do tego stopnia, że się rozchorowałam. Tymczasem spotkał mnie jeszcze jeden bolesny zawód: zostałam wyłączona z przygotowań do Pierwszej Komunii Świętej. Dlaczego? Bo we­dług metryki, urodziłam się... o dwa dni za późno. Uważałam to za wielką niesprawiedliwość. I z powodu tych dwóch dni zmuszo­na byłam czekać cały rok!

Z kolei z nastaniem zimy zaczęłam cierpieć na nieustanne bóle głowy. Ponieważ były jeszcze znośne, mogłam się uczyć i nikt się mną nie przejmował. Trwało to aż do Wielkanocy. Tatuś z Marią i Leonią wyjechali zaraz po świętach do Paryża, a mnie i Celinę przygarnęła ciocia.

Któregoś dnia nazwałam ciocię „mamą", a moja kuzynka Maria powiedziała niespodziewanie:

- Moja mama nie jest twoją mamą. Ty już nie masz swojej.

Było mi przykro. Wtedy wuj zaczął opowiadać nagle o Mamusi i snuł wspomnienia w sposób tak czuły, że wzruszona, zaczęłam płakać. Widząc moje łzy, stwierdził, że potrzebuję więcej rozry­wek i postanowił się o nie zatroszczyć.

Tego samego wieczoru mieliśmy pójść na spotkanie do koła katolickiego, ale ciocia uznała, że jestem zanadto zmęczona i położyła mnie spać. Przy rozbieraniu się dostałam dziwnych dreszczy. Otuliła mnie, więc i obłożyła gorącymi butelkami, a mimo to dreszcze trwały całą noc.

Rano wuj przyprowadził doktora. Choroba okazała się bardzo ciężka i nie spotykana u takich małych dzieci.

Kiedy Tatuś wrócił z Paryża z moimi siostrami, Amata, kucharka wujostwa, powitała ich w drzwiach z taką miną, że myśleli, iż już umarłam.

Dobry Bóg nie odmawia pociechy Białemu Kwiatkowi

Wkrótce także moja siostra Maria musiała zamieszkać u Wuja, gdyż przeniesienie mnie do Buissonnets okaza­ło się niemożliwe.

Tymczasem zbliżał się dzień obłóczyn Pauliny. Dzień, w któ­rym miała przywdziać habit karmelitanki. Wystrzegano się, by nie wspominać o tym przy mnie, sądzono bowiem, że ta wiado­mość mogłaby mnie zasmucić. Było więcej jak pewne, że nie będę mogła wziąć udziału w tej pięknej uroczystości. Ja jednak mówi­łam o tym często, zapewniając, że do tego czasu na pewno poczu­ję się dobrze i zobaczę moją drogą Paulinę.

I rzeczywiście. Dobry Bóg nie chciał odmówić mi tej pociechy. Nie chciał także odmówić tej pociechy Paulinie. Mogłam, więc ją uściskać, usiąść na jej kolanach i podziwiać, jaka była urocza w bia­łym stroju oblubienicy Jezusa.

Prezent od Pauliny

Niestety. Nazajutrz moja choroba przeszła w stan tak ciężki, że według wszelkich przewidywań nie powinnam była wy­zdrowieć. Maria była nieustannie przy moim łóżku.

Leonia także była dla mnie bardzo dobra i na różne sposoby usiłowała mnie zabawić.

A Celina? Czego nie dokonywała dla swojej Teresy? Wielką ulgą było dla mnie to, że znajdowałam się znowu w Buissonnets. Lecz największą pociechą okazał się list Pauliny.

Czytałam go nieskończoną ilość razy, aż w końcu nauczyłam się go na pamięć.

Pewnego dnia przysłała mi klepsydrę i jedną z moich lalek przebraną za karmelitankę.

Nie potrafię wyrazić, jak wielką sprawiło mi to radość. Ale wuj nie był zadowolony.

Uważał, że zamiast poddawać mi myśl o Karmelu, należałoby raczej usunąć ją z mojej pamięci. Czułam coś wręcz przeciwnego. To właśnie nadzieja zostania karmelitanką trzymała mnie przy życiu.

Błogosławiona gwiazda

Był piękny miesiąc maj, cała natura stroiła się w kwiaty i oddychała radością. Tylko Biały Kwiatek opadał z sił i zdawał się więdnąć na zawsze. Jednakże i on miał obok siebie - Słońce.

Była nim cudowna figura Najświętszej Panny, która kiedyś dwukrotnie przemówiła do jego Mamusi. Często, bardzo często Mały Kwiatek zwracał swój kielich w stronę tej błogosławionej Gwiazdy.

Kiedyś zobaczyłam, jak Tatuś, z wyrazem ogromnego smutku, wszedł do pokoju Marii, gdzie leżałam w łóżku. Podał jej kilka zło­tych monet i polecił, by napisała do Paryża i zamówiła Msze świę­te u Matki Bożej Zwycięskiej z prośbą o moje uzdrowienie.

Jakże byłam wzruszona, patrząc na tak wielką wiarę i miłość mego kochanego Króla. Chciałam móc mu powiedzieć, że będę zdrowa, ale dość już było złudnych radości.

Moje pragnienia nie mogły zdziałać cudu.

Uśmiech Najświętszej Panny

Cud uczyniła Matka Boża Zwycięska 13 maja, w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego. Maria wyszła do ogrodu, zostawiwszy mnie z Leonią, która siedziała z książką przy oknie. Po upływie kilku minut zaczęłam wołać bardzo cichutko:

- Mamo... Mamo...

Leonia, przyzwyczajona do mego wołania, nie zwracała na mnie uwagi. Trwało to już długo, więc zawołałam bardzo głośno. Wtedy nadbiegła Maria. Nie mogłam jednak powiedzieć, że ją po­znałam. Wołałam więc coraz głośniej:

- Mamo!...

Cierpiałam bardzo, jednak Maria cierpiała chyba jeszcze wię­cej, daremnie usiłując mnie przekonać, że jest przy mnie. Upadła w końcu wraz z Leonią i Celiną na kolana przy moim łóżku.

A zwracając się do Najświętszej Panny z żarliwością matki proszącej o życie dla swego dziecka, uzyskała to, czego pragnęła.

I ja zwróciłam się do Niej. Prosiłam, by się nade mną zlitowała.

Nagle Najświętsza Panna wydała mi się piękna. Tak piękna, że nigdy nie widziałam nic równie pięknego. Jej twarz tchnęła dobrocią i niewypowiedzianą czułością. Ale tym, co przeniknęło do głębi duszy, był... czarujący uśmiech Najświętszej Panny.

Znikły naraz wszystkie moje udręki. Dwie wielkie łzy wysunęły się spod powiek i cicho spłynęły po policzkach. Były to jednak łzy radości.

- Ach - pomyślałam - Najświętsza Panna uśmiechnęła się do mnie. Jaka jestem szczęśliwa...

Biały Kwiatek powraca do życia

Będąc jeszcze zanurzona w szczęściu, jakie mnie spotkało, po­stanowiłam: „Nigdy nikomu o tym nie powiem, bo wtedy moje szczęście zniknie". Potem spojrzałam na Marię. Patrzyła na mnie czule i była bardzo wzruszona. Wyglądała tak, jakby domyślała się, że otrzymałam jakąś niezwykłą łaskę od Najświętszej Panny. Byłam pewna, że to jej modlitwie zawdzięczam uśmiech Królowej Niebios. Widząc bowiem mój wzrok utkwiony w Nią, powiedziała sobie: „Teresa jest uzdrowiona!".

Mały Kwiatek istotnie powracał do życia. Jasny Promień, który go ogrzał, zdawał się nie wstrzymywać swych dobrodziejstw. Nie działał nagle, ale łagodnie i słodko podnosił swój kwiat.

Smak goryczy

Maria rzeczywiście odgadła, że Najświętsza Panna obdarzyła mnie jakąś szczególną łaską. Toteż kiedy zostałyśmy same, zapytała mnie, co widziałam.

Nie byłam w stanie oprzeć się tak serdecznym i tak naglącym pytaniom. Dziwiąc się, że moja tajemnica została odkryta, mimo że sama jej nie ujawniłam, zwierzyłam się Marii ze wszystkiego.

Niestety, przeczucie nie myliło mnie. Moje szczęście znikło i ustąpiło miejsca goryczy.

Maria, wysłuchawszy, bowiem mego opowiadania, poprosiła o pozwolenie powtórzenia go w Karmelu, a ja nie mogłam się sprzeciwić.

Pod koniec maja, ubrana na czarno z racji żałoby po babci Fanie, która zmarła w czasie mojej choroby, znalazłam się znowu w Karmelu. Pytano mnie o łaskę, którą otrzymałam. Proszono bym opowiedziała, czy Najświętsza Panna miała na ręku maleńkiego Jezusa, czy było dużo światła i jakiego koloru była Jej suknia. Wszystkie te pytania sprawiały mi przykrość. Mogłam powiedzieć tylko jedno:

- Najświętsza Panna wydała mi się bardzo piękna i widziałam, jak się do mnie uśmiechnęła.

Zakonnice spodziewały się jednak czegoś innego. Byłam pewna, że gdybym zachowała milczenie, zachowałabym także moje szczęście.

Przy grobie mamusi

Do szkoły już nie wróciłam. Zresztą i tak niedługo potem za­częły się wakacje.

W sierpniu pojechałam z Tatusiem do Alencon. Cieszyłam się, że mogę ujrzeć miejsca, w których spędziłam dzieciństwo, i po­modlić się przy grobie Mamusi.

Wszystko wokół tchnęło radością i szczęściem. Podziwiano mnie i przyjmowano w pięknych posiadłościach należących do przyjaciół mego Króla, a podczas pobytu w zamku pani Monnier [czyt: mąnje] miałam nawet okazję jeździć konno. Jednym słowem, moje życie w ciągu tych piętnastu dni było usłane kwiatami.

Wszędzie wołano na mój widok:

- Żegnaliśmy dziecko, a witamy śliczną młodą dziewczynę!

Tatuś był bardzo dumny ze swojej królewny o jasnych długich włosach i niebieskozielonych oczach.

Przyznaję, że takie spędzanie czasu miało dla mnie pewien urok. W jedenastym roku życia serce łatwo daje się olśnić. Przyjaciele, których tam mieliśmy, byli jednak zbyt światowi. Uważam więc za wielką łaskę, że nie pozostałam w Alencon.

Mały doktor

Nowy rok szkolny zaczęłam w październiku w tej samej „fiole­towej" klasie, ale w innej sekcji. Z łatwością chwytałam sens tego, czego się uczyłam. Trudno mi było jednak wyuczyć się czegoś na pamięć, nie wyłączając katechizmu. A ponieważ chciałam się przygotować jak najlepiej do Pierwszej Komunii Świętej, prawie codziennie prosiłam o pozwolenie, bym mogła się go uczyć także podczas przerw.

Moje wysiłki nie po­szły na marne i byłam zawsze pierwsza. Jeśli przypadkiem z jakie­goś powodu utraciłam to zaszczytne miejsce, wówczas mój ból obja­wiał się takimi łzami, że ks. Domin [czyt.: domę] nie wiedział, jak mnie uspokoić.

Był on ze mnie bardzo zadowolony (oczywiście nie wtedy, kiedy płakałam) i nazywał mnie swoim małym doktorem, a to ze względu na imię mojej patronki, św. Teresy od Jezus, która była doktorem Kościoła.

Pewnego dnia uczennica, która zajmowała zaraz po mnie drugie miejsce, nie potrafiła zadać koleżance pytania z katechizmu. Uczyłyśmy się, bowiem na pamięć zarówno pytań, jak i odpowiedzi. Ksiądz, po bezskutecznym przepytaniu wszystkich uczennic zwrócił się do mnie, stwierdzając, że teraz się przekona, czy zasługuję na moje pierwsze miejsce.

Prawdę mówiąc, tylko na to czekałam. Wstałam śmiało i - ku zdziwieniu moich koleżanek - wyrecytowałam bezbłędnie to, o co zostałam zapytana.

Za firanką


Nikt jeszcze wtedy nie pouczył mnie o sposobie odprawiania modlitwy myślnej, mimo że bardzo tego pragnęłam. Maria pozwalała mi tylko na odmawianie pacierzy.

Pewnego dnia jedna z nauczycielek zadała mi pytanie, co robię w dniach wolnych, kiedy jestem sama. Odpowiedziałam jej, że wchodzę do pustego kąta za swoim łóżkiem, który łatwo daje się zasłonić firanką, i tam... myślę.

Poczciwa zakonnica serdecznie się uśmiech­nęła i później nieraz py­tała mnie, czy w dalszym ciągu „myślę". Tymczasem ja, nie zdając sobie z tego sprawy, odprawiałam już wtedy rozmyślanie.

Pod pogodnym niebem rekolekcji

Na czas rekolekcji przed Pierwszą Komunią Święta przeniosłam się do internatu.

Czułam się prawdziwą pensjonarką.

Bardzo mi się podobało, jak rano wszystkie uczennice wstawały z łóżek. Chciałam robić to, co one, ale nie byłam przyzwyczajona ubierać się zupełnie sama. Nie było też przy mnie Marii, która by mi ułożyła włosy. Musiałam pójść z grzebieniem do dyżurnej nauczycielki, która śmiała się na widok dużej jedenastoletniej dziewczynki nie umiejącej posługiwać się grzebieniem. Potem czesała mnie, ale nie tak delikatnie jak Maria, a ja mimo to nie śmiałam krzyczeć.

Podczas tych rekolekcji przekonałam się, że byłam dzieckiem rozpieszczanym i otaczanym opieką, jak mało, które na świecie. Szczególnie zaś spośród tych, co są pozbawione matki.

Wśród koleżanek wyróżniałam się wielkim krucyfiksem ofiarowanym mi przez Leonię. Zakładałam go za pasek, na wzór misjonarzy. Krzyż ten wzbudzał zainteresowanie sióstr, które, sądziły, że nosząc go, chcę naśladować moją siostrę karmelitankę.

Myślami rzeczywiście byłam przy niej. Wiedziałam, że Paulina podobnie jak ja, odprawia w tym czasie rekolekcje w Karmelu, przygotowując się do złożenia ślubów zakonnych. Miały się odbyć w dniu mojej Pierwszej Komunii Świętej, 8 maja.

W infirmerii

Od czasu mojej choroby nauczycielki bardzo na mnie uważały i kiedy choć trochę bolała mnie głowa albo, gdy zauważyły, że jestem bledsza niż zwykle, wysyłały mnie na świeże powietrze lub na odpoczynek do infirmerii.

Któregoś dnia posłano mnie do infirmerii, ponieważ bardzo kasłałam. Patrzę, a tu... wchodzi moja droga Celina! Otrzymała po­zwolenie, by się ze mną zobaczyć i ofiarować mi obrazek, którym bardzo się ucieszyłam. Był to: „Mały kwiatek Boskiego Więźnia" Jezusa-Więźnia, za kratami tabernakulum. Jakże było mi przyjemnie otrzymać tę pamiątkę z rąk Celiny. Ileż aktów miłości jej zawdzięczam.

Moje zamiłowanie do obrazków było równe zamiłowaniu do książek. A „Mały kwiatek Boskiego Więźnia" przemawiał do mnie szczególnie. Widząc, że imię Pauliny zostało wypisane u stóp kwiat­ka, chciałam, by znalazło się tam również imię Teresy, i ofiarowa­łam się Jezusowi jako Jego Mały Kwiatek.

Pierwszy pocałunek Jezusa

Nadszedł w końcu najpiękniejszy spośród wszystkich dni. Dziś jeszcze pamiętam radosne przebudzenie o świcie, serdecz­ne pocałunki nauczycielek i starszych uczennic, a także dużą salę wypełnioną białymi płatkami, w które przybierano kolejno każdą z nas. Potem wejście do kaplicy i poranny śpiew pieśni: „O, świę­ty ołtarzu, otoczony Aniołami"...

A jak słodki był dla mojej duszy pierwszy pocałunek Jezusa. Był to pocałunek miłości. Czułam, że jestem kochaną, i sama też mówiłam:

- Kocham Cię, Jezu, oddaję się Tobie na zawsze!

Moja radość była zbyt wielka, zbyt głęboka, bym mogła ją opanować. Wkrótce, więc zalałam się słodkimi łzami, ku wielkiemu zdumieniu moich koleżanek, które mówiły potem między sobą:

- Dlaczego ona płakała? Czy miała jakieś zmartwienie? A może dlatego, że nie widziała przy sobie swojej matki albo siostry kar­melitanki, którą tak bar­dzo kocha?

Nieobecność Mamusi nie zasmuca­ła mnie w tym dniu. Czy niebo nie było w mojej duszy? A czy Mamusia nie przebywa­ła w nim już od dawna? Tak więc przyjmując odwiedziny Jezusa, przyjmowałam także odwiedziny mojej Matki, która bło­gosławiła mnie, radując się moim szczęściem.

W białych welonach

Już rano, po Mszy świętej, uściskałam Tatusia i moich krewnych, ale dopiero wieczorem połączyliśmy się na dobre. Tatuś wziął swoją królewnę za rękę i ruszyliśmy w stronę Karmelu.

Zobaczyłam tam Paulinę w białym, jak ja, welonie, i w wian­ku z róż.

Uroczystości rodzinne, które nastąpiły potem, także nie były mi obojętne. Ucieszyły mnie piękne prezenty: zegarek, który po­darował mi mój Król, a także sukienka z kremowobiałej wełny ozdobiona ciemnoczerwonym aksamitem i słomkowy kapelusz z ciemnoczerwonym piórem, które wręczyła mi Maria. Moje szczę­ście było jednak pełne ciszy. Nic nie mogło zakłócić pokoju mego serca.

Biały Kwiatek odczuwa lekki wietrzyk

Niedługo potem, bo w połowie czerwca, miałam przystąpić do Sakramentu Bierzmowania.

Ponieważ jednak biskup Hugonin [czyt: igonę] z Bayeux [czyt: baje] nie mógł przybyć w oznaczonym dniu, nauczycielka zapro­wadziła nas dla rozrywki na urocze pagórki należące do opactwa benedyktynek, nazywane szumnie Mont Cassin [czyt.: mą kasę]. Tam pełnymi garściami zbierałam rumianki i, jak apostołowie, z radością oczekiwałam na przyjście Ducha Świętego.

Cieszyłam się na myśl, że już niedługo będę w pełni chrześcijan­ką, a przede wszystkim, że na moim czole pozostanie już na wieki tajemniczy znak krzyża, który nakreśli biskup podczas udzielania sakramentu.

Nadeszła wreszcie ta upragniona chwila. Kiedy przyjmowałam Ducha Świętego, nie odczuwałam gwałtownego wichru, ale raczej lekki wietrzyk, którego szum słyszał kiedyś prorok Eliasz na górze Horeb.

W tym szczególnym dniu otrzymałam moc do znoszenia cierpień.

Spełnione marzenie

Na zakończenie roku szkolnego mój Król sprawił mi niespodziankę. Dostałam psa, jakiego zawsze chciałam mieć: ślicznego białego spaniela. Otrzymał imię Tom i był odtąd strażnikiem - Buissonnets.

Tak zaczęły się wakacje, na które bardzo czekałam.

W sierpniu wyjechałam na wieś do babci Fournet [czyt: furne]. Głównie ze względu na kaszel, który męczył mnie od maja, kiedy to zaraziłam się kokluszem. Babcia Fournet nie była moją babcią. Była babcią Joanny i Marii. Jej posiadłość odrazu wydała mi się cza­rująca, a znajdowała się zaledwie dziesięć kilometrów od Lisieux. Mogłam odbywać stamtąd piękne spacery, bawić się z moimi ku­zynkami, a w sąsiednim gospodarstwie wypijać codziennie kubek ciepłego mleka. Ciocia była ze mnie zadowolona. Mówiła, że moja twarz - promienieje szczęściem!

Wymyślanie nowych zabaw

Po wakacjach rozpoczęłam naukę w klasie drugiej, „poma­rańczowej".

Przed Pierwszą Komunią Świętą lubiłam spotykać się z dziew­czynkami w moim wieku, z których wszystkie, podobnie jak ja, chciały poważnie praktykować cnotę, czyli zdobywać te cechy cha­rakteru, które są miłe Bogu. Teraz spotykałam się z uczennicami zupełnie innego rodzaju: roztrzepanymi i niekarnymi, i to czyni­ło mnie nieszczęśliwą.

Byłam wesołego usposobienia, ale nie potrafiłam bawić się od­powiednio do mego wieku. Często podczas przerw opierałam się o drzewo, snując poważne refleksje.

Wymyśliłam jednak zabawę, która bardzo mi się podobała, a mianowicie: grzebanie martwych ptaszków znalezionych pod drzewami. Wiele koleżanek mi w tym pomagało, dzięki czemu nasz cmentarzyk wyglądał naprawdę ładnie.

Lubiłam także opowiadać historyjki. Wtedy moje towarzyszki otaczały mnie ze wszystkich stron. Przyłączały się i starsze uczennice. Jedno opowiadanie ciągnęło się czasem przez kilka dni, ponieważ - widząc zaciekawienie słuchaczek - wzbogacałam je o coraz to nowe szczegóły. Dość szybko jednak nauczycielka zakazała mi kontynuowania zawodu „mówcy". Wolała widzieć, jak się bawimy i biegamy, zamiast dyskutować.

Nauka

Nauka nie sprawiała mi trudności. W opinii nauczycielek uchodziłam za uczennicę bardzo inteligentną. Inaczej wy­glądałam w opinii wuja, który uważał mnie za małą ignorantkę, czyli po prostu... nieuka. W jego oczach byłam dzieckiem dobrym, miłym i posiadającym zdrowy rozsądek, ale zdecydowanie nie­zdolnym i wręcz niezgrabnym.

Nie dziwiła mnie ta opinia, jaką mieli o mnie wujostwo. Będąc nieśmiałą, prawie zawsze milczałam, a moje gryzmoły i ortogra­fia nie mogły nikogo oczarować. Inne prace, jak szycie czy haft, nie sprawiały mi wprawdzie trudności, ale niezbyt zachwycają­cy sposób ich wykonania usprawiedliwiał mało korzystną opinię, jaką się cieszyłam.

I to właśnie uważam za łaskę. Nie byłam, bowiem nieczuła na pochwały i kto wie, do czego mógłby doprowadzić mnie ich nad­miar. Często chwalono przy mnie inteligencję innych, ale mojej nigdy. Wywnioskowałam z tego, że jej nie posiadam i pogodzi­łam się z tym.

Przyjaciółki

Próbowałam przyjaźnić się z dziewczynkami w moim wieku, szczególnie z dwiema. Kochałam je naprawdę, one zaś ko­chały mnie o tyle, o ile były do tego zdolne. Wkrótce mogłam się przekonać, jak ciasne i zmienne bywają ludzkie serca.

Jedna z moich przyjaciółek musiała wyjechać na kilka miesięcy do swojej rodziny. Podczas jej nieobecności myślałam o niej i starannie przechowywałam mały pierścionek, który mi ofiarowała. Kiedy zobaczyłam ją znowu, ucieszyłam się, ale cóż, otrzymałam obojętne spojrzenie.

Ponieważ jednak Dobry Bóg dał mi serce tak wierne, że gdy raz głęboko pokocha, kocha już na zawsze, dlatego i dziś modlę się za moją przyjaciółkę i nadal ją kocham.

Biały Kwiatek opowiada o miłości, jaką kocha go Dobry Bóg

Oto przykład, który choć trochę wytłumaczy moją myśl. Przypuśćmy, że syn lekarza przewraca się na drodze o kamień i nieszczęśliwie łamie sobie rękę. Ojciec, widząc to, podnosi go, pielęgnuje i z miłością opatruje jego rany. Wkrótce syn, całkowicie wyleczony, okazuje mu swoją wdzięczność. Dziecko to miało bez wątpienia powody, żeby kochać swego ojca.

Ale przypuśćmy inną ewentualność:

Ojciec, widząc, że na drodze syna znajduje się kamień, wyprzedza go i niepostrzeżenie usuwa kamień. Z pewnością syn, nie wiedząc o nieszczęściu, z którego ojciec go wybawił, nie okaże mu wdzięczności i będzie go mniej kochał, niż gdyby został przez niego uleczony. Jeśli jednak się dowie, jakiego niebezpieczeństwa uniknął, czy nie będzie kochał go jeszcze więcej?

Otóż ja jestem takim właśnie dzieckiem. Przedmiotem uprzedzającej miłości Dobrego Boga.

Zadziwiający eksperyment


Po feriach wielkanocnych spędzonych nad morzem przepro­wadziłam doświadczenie, które bardzo mnie zdziwiło. Moja kuzynka Maria, będąc ciągle cierpiąca, często popłakiwała. Wtedy ciocia pocieszała ją najczulszymi słowami, a ona, przez łzy, powta­rzała w kółko, że boli ją głowa. Ja też prawie codziennie miałam bóle głowy, ale się nie skarżyłam. Jednak tego wieczoru postano­wiłam naśladować Marię i zabrałam się do wylewania łez w fo­telu. Wkrótce Joanna i ciocia przybiegły, pytając, co mi się stało. Odpowiedziałam jak Maria: - Boli mnie głowa.

One jednak, uważając najwyraźniej, że nie mógł to być dla mnie wystar­czający powód do skargi, nie dały się przekonać i - zamiast się nade mną użalić - przemawiały jak do całkiem doro­słej osoby.

Wyszło mi to ostatecz­nie na dobre. Przyrzekłam sobie nie naśladować więcej innych i zro­zumiałam bajkę La Fontaine [czyt.: la fąten] o ośle i pie­sku. Byłam osłem, który widząc piesz­czoty, jakimi obdarzano pieska, położył na stole ciężką łapę, by odebrać swoją porcję czułości. Wprawdzie nie otrzymałam uderzeń kijem, jak tamto biedne zwierzę, niemniej zapłacono mi stosowną monetą i ta zapłata wyleczyła mnie na całe życie z chęci zwracania na siebie uwagi.

Choroba skrupułów

Podczas majowych rekolekcji przed rocznicą Pierwszej Komunii Świętej zapadłam nagle na chorobę, która trwała półtora roku. Polegała ona na tym, że wszystkie moje myśli, słowa i nawet najdrobniejsze czyny stały się dla mnie powodem przesadnych wątpliwości. Bałam się, że mogę nimi sprawić komuś przykrość, do tego stopnia, że prawie cały czas cierpiałam z tego powodu.

W tym stanie ducha trudno mi było słuchać nauk rekolekcyjnych księdza Domin, który, opowiadając o Bogu, mówił wyłącznie o grzechu śmiertelnym, śmierci, piekle i sądzie ostatecznym.

Bóg księdza Domin zdawał się być wyłącznie surowym Sędzią. Tymczasem Dobry Bóg, który opiekował się Małym Kwiatkiem napełniał jego serce miłością i okrywał duszę słodkimi pocałunkami. Cierpiałam, że moja miłość nie była zrozumiana. Ulgi doznawałam jedynie, zwierzając się ze wszystkiego Marii.

Maria okazywała mi wyjątkową cierpliwość. A widząc, że pobyt u babci Fournet korzystnie wpływa na moje samopoczucie, wysłała mnie tam znowu w lipcu.

Jazda na ośle


Nikt nie domyślał się, jak bardzo cierpię. Ciocia, słysząc mój beztroski śmiech, zapewniała Marię:

- Teresa jest naprawdę szczęśliwa. Nigdy nie widziałam jej rów­nie wesołej.

Będąc u babci Fournet, miałam istotnie wiele powodów do ra­dości. Wymyślałyśmy bowiem z kuzynką Marią najcudowniejsze zabawy.

Pewnego dnia wróciłyśmy ze spaceru przystrojone w bukieciki kwiatów. Maria - różowej centurii, ja - niezapominajek. Miałyśmy na sobie bretońskie fartuszki, a na każdym brzegu fartuszka, na głowach, na końcach warko­czy, a nawet na bu­cikach - śliczne bukieciki. Maria była Różyczką, ja Bławatkiem.

Zaraz po powrocie od babci Fournet cze­kał mnie kolejny wy­jazd, tym razem nad morze, do Trouville. Tam, w willi Róża, spędziłam dwa ty­godnie z Celiną.

Ciocia znowu była niezrównana. Postarała się dla nas nawet o prze­jażdżki na ośle.

Miałam już lat dwanaście i pół, ale byłam jeszcze bardzo dziecinna. Pamiętam radość przy zakładaniu błękitnych wstążek do włosów, które podarowała mi ciocia. I to, że się z tego potem spowiadałam, bo uznałam tę dziecinną przyjemność za grzech.

Pani Papinau

Celina, ukończywszy ostatecznie naukę na pensji, pozostała odtąd w Buissonnets.

Moja kuzynka Maria, ciągle chora, także nie wróciła na pensję po wakacjach. Byłam bardzo nieszczęśliwa, pozostając tam sama zwłaszcza bez mojej nieustraszonej Celiny, która zawsze skutecznie wybawiała mnie z kłopotów.

Tymczasem Tatuś podróżował od sierpnia po szerokim świecie. Wyglądaliśmy go już wszyscy z utęsknieniem, nawet Tom w swojej budzie. On jednak zjawił się dopiero w połowie października. Zastając mnie chorą i widząc, że choroba nie ustępuje, zaraz na początku marca zabrał mnie z pensji. Odtąd chodziłam kilka razy w tygodniu na prywatne lekcje do pani Papinau [czyt: papino].

Pani Papinau była bardzo poczciwą i wykształconą osobą, posiadała jednak pewne maniery, które ogromnie mnie śmieszyły. Sama już niemłoda, mieszkała z matką i zachowywała się trochę tak, jakby nadal była pensjonarką.

Ogromnie miły widok przedstawiało ich mieszkanie, w któ­rym osobne miejsce zajmowała kotka, należąca także do rodziny. Musiałam pogodzić się z tym, że często odprawiała drzemkę na moich zeszytach, jak również podziwiać jej piękne ruchy.

Kiedy się zjawiałam, starsza pani Cochain [czyt: koszę] przy­glądała mi się najpierw dużymi jasnymi oczyma, po czym głosem spokojnym i uroczystym wołała:

- Pani Papinau... Pa...nna Teresa przyszła!

Jej córka natychmiast odpowiadała dziecinnym głosem:

- Jestem, mamusiu.

I wkrótce rozpoczynała się lekcja.

Niebezpieczeństwo pochlebstw

Nowym staroświecko umeblowanym pokoju, otoczona książkami i zeszytami, byłam nierzadko świadkiem od­wiedzin wielu interesujących osób. Wtedy pani Cochain sama za­bawiała gości, aby jej córka mogła prowadzić ze mną lekcje.

W takich dniach nie nauczyłam się wiele. Z nosem w książ­ce, słyszałam wszystko, co mówiono, a nawet i to, czego lepiej mi było nie słyszeć, próżność bowiem łatwo zakrada się do serca. Zwłaszcza kiedy skończyło się już trzynaście lat.

Jedna z pań mówiła na przykład, że mam ładne włosy. Inna, wychodząc i sądząc, że nie słyszę, pytała: „Kim jest te piękne dziewczę?". Słowa te, tym bardziej pochlebne, że nie skierowane, bezpośrednio do mnie, sprawiały mi przyjemność, ukazując jasno, jak wielka była we mnie miłość własna.

Tak. Bardzo łatwo jest zejść z drogi prawej na usłane kwiatkami ścieżki świata.

Mansarda

W tym czasie zamieszkałam w mansardzie na drugim piętrze w dawnej pracowni malarskiej Pauliny. Urządziłam ją jednak według własnego gustu. Czego tam nie było - istny bazar! W głębi, na ścianie: wielki krzyż z czarnego drewna (bez Chrystusa) oraz kilka ulubionych rysunków. Na drugie ścianie: kosz przybrany muślinem i różowymi wstążkami, pełen aromatycznych ziół i kwiatów. Na trzeciej: portret dziesięcioletniej Pauliny, pod którym znajdował się stolik, a na nim wielka klatka z mnóstwem ptaków.

Był tam jeszcze biały mebelek pełen szkolnych książek i zeszytów, na którym stała figura Najświętszej Panny od Uśmiechu, wazony pełne świeżych kwiatów i świeczniki, a dokoła figurki świętych, koszyczki z muszelek, pudełka z brystolu i inne różności.

Za to przy oknie wisiał mój ogród. Pielęgnowałam kwiaty w doniczkach, najrzadsze, jakie udało mi się spotkać. Miałam także specjalną półkę, na której umieszczałam swoją ulubioną roślinę.

Pod oknem stał stół przykryty zieloną makatką. Ustawiłam na nim klepsydrę, figurkę św. Józefa, pudełko z zegarkiem, koszyczki kwiatów i kałamarz. Kilka kulawych krzeseł i łóżeczko lalki Pauliny uzupełniały całe umeblowanie.

Był to w rzeczywistości cały mój świat.

Kiedy jednak dowiedziałam się, że Maria - jedyne moje opar­cie - ma zamiar także wstąpić do Karmelu, postanowiłam wyrzec się wszelkich ziemskich przyjemności, a mój śliczny pokój stracił nagle cały urok.

Zapas pocałunków

Kochałam Marię tak, że nie mogłam bez niej żyć. Ilekroć przechodziłam obok drzwi jej pokoju, pukałam dotąd, aż mi otworzyła, po czym ściskałam ją, by zrobić zapas pocałunków na czas, kiedy będę ich pozbawiona.

Nikt, nawet Tatuś, który nazywał ją „cyganką” i bardzo sobie cenił jej niezależność, nie spodziewał się, że Maria wybierze życie klasztorne.

W październiku, wkrótce przed jej wstąpieniem do Karmelu, Tatuś zawiózł nas znowu do Alencon. Podróż ta bardzo różniła się jednak od poprzedniej. Wszystko napełniało mnie smutkiem. Trudno wypowiedzieć, ile łez wylałam na grobie Mamusi, gdyż zapomniałam o bławatkach zerwanych specjalnie dla niej.

Potem Leonia - podczas tego właśnie pobytu - wstąpiła nieoczekiwanie do klasztoru klarysek w Alencon. Nigdy nie zapomnę zakłopotania Tatusia, kiedy przyszedł nam to oznajmić. Tak i my uważał to za dziwactwo. Dobry Bóg miał chyba podobne zdanie, bo zadowolił się jedynie dwoma miesiącami jej ofiary.

Jednak, opuszczając Alencon, wierzyłam, że Leonia pozostanie u klarysek na zawsze, toteż wracałam do Lisieux z ciężkim sercem. Z licznej i wesołej rodziny Martin miałyśmy pozostać w Buissonnets tylko my dwie: Celina i ja.

Biały Kwiatek prosi o pomoc siostrzyczki i braciszków w niebie

Maria przyjęła w Karmelu imię Maria od Najświętszego Serca. Nie miałam już komu się zwierzać. Tymczasem cierpienia z powodu skrupułów stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Zwróciłam się więc w stronę nieba i wzywałam moich czterech aniołków, zmarłe we wczesnym dzieciństwie rodzeństwo: Helenkę Józia, Jasia i Melanię. Ufałam, że te niewinne dusze zlitują się nad swoją siostrzyczką cierpiącą na ziemi.

Zwracałam się do nich z dziecięcą prostotą, przypominając im, że jako najmłodsza w rodzinie byłam zawsze najbardziej kocha­na, więc i oni, gdyby pozostali na ziemi, dawaliby mi niewątpliwie takie same dowody miłości.

Odpowiedź nie dała na siebie długo czekać. Wkrótce słod­kie fale pokoju zalały moją duszę i przekonałam się, że jestem... uzdrowiona!

Od tej chwili wzrosło moje nabożeństwo do braciszków i sio­strzyczek w niebie, i lubiłam często z nimi rozmawiać.

Praktykowanie cnoty


Przyznaję, zabierałam się do tego w spo­sób osobliwy.

Na przykład: Jako najmłodsza nie miałam zwyczaju sama sobie usłużyć. To ona sprzą­tała pokój, w którym spałyśmy z Celiną, ja zaś nie zajmowałam się żadną pracą domo­wą. Po wstąpieniu Marii do Karmelu, aby sprawić przyjemność Dobremu Bogu, kilka razy przyszła mi ochota pościelić łóżko lub też, pod nieobecność Celiny, pownosić wieczorem z ogrodu jej doniczki z kwiatami. Robiłam to, jak już wspomniałam, rzekomo jedynie dla Pana Boga, nie spodziewając się od nikogo podziękowania.

W rzeczywistości było niestety inaczej. Jeżeli Celina nie okazała się uradowana i zaskoczona moimi drobnymi przysługami byłam niezadowolona i objawiałam to łzami.

Nadmierna uczuciowość czyniła mnie nieznośną. Jeśli komuś z moich ukochanych sprawiłam mimo woli choćby najmniejszą przykrość, płaczem powiększałam tylko swoją winę, zamiast ją zmniejszyć. A kiedy przestawałam płakać z powodu samej winy, płakałam, dlatego, że przedtem płakałam. Nie pomogły żadne perswazje. Nie byłam w stanie zdobyć się na poprawę z tej brzydkiej wady.

Nie mam pojęcia, jak mogłam łudzić się słodką myślą o wstąpieniu do Karmelu, tkwiąc ciągle w pieluchach. Dobry Bóg musiał sprawić mały cud, abym w jednej chwili dojrzała.

Cud

Ten cud uczynił Dobry Bóg w święto Bożego Narodzenia, kiedy miałam już prawie czternaście lat. Było tak:

W drodze powrotnej z pasterki cieszyłam się, że pójdę zaraz po prezenty ukryte w moich bucikach stojących na kominku. Ów stary zwyczaj sprawiał nam w dzieciństwie tak wielką radość, że Celina chciała nadal traktować mnie jak małe bobo. Tatuś także z przyjemnością słuchał moich zachwytów, a radość mego Króla potęgowała tylko moją radość.

Jednak Jezus, wyzwalając mnie z dziecinnych słabostek, chciał odebrać mi również te niewinne radości. Dopuścił więc, że Tatuś, będąc zmęczony po powrocie z pasterki, okazał znudzenie na widok moich bucików stojących na kominku i wyrzekł słowa, które bardzo mnie zabolały:

- Całe szczęście, że w tym roku będzie to wreszcie po raz
ostatni...

Szłam właśnie na górę, by zdjąć kapelusz. Celina, spostrzegłszy moje łzy, sama była bliska płaczu.

- Tereso - powiedziała - nie schodź. Będzie ci teraz trudno
oglądać buciki.

Tymczasem Teresa nie była już ta sama.

Jezus - przemienił jej serce!

Tłumiąc łzy, zbiegłam ze schodów i, powstrzymując bicie serca, postawiłam buciki przed Tatusiem, promieniejąc szczęściem ni­czym królowa. Tatuś śmiał się i zdawał się być zadowolony, a Celina myślała, że to sen.

Na szczęście była to słodka rzeczywistość. Terenia na zawsze od­zyskała moc duszy, którą utraciła wkrótce po śmierci Mamusi.

Biały Kwiatek pragnie bardziej urodzajnej ziemi

Kiedy powiedziałam Celinie o tym, że chcę wstąpić do Karmelu, przyjęła to ze zrozumieniem. Czekała mnie jeszcze rozmowa z Tatusiem.

Na to wielkie zwierzenie wybrałam dzień, w którym wypadła uroczystość Zesłania Ducha Świętego. Wróciliśmy właśnie z Nieszporów i Tatuś odpoczywał w ogrodzie, kiedy usiadłam przy nim z oczyma pełnymi łez. Spojrzał na mnie z czułością, przytulił do serca i zapytał:

- Co ci jest, moja królewno? Wyznaj mi.

Powierzyłam mu swoje pragnienie i wtedy nasze łzy popłynęły razem. On także nie powiedział słowa, by odwieść mnie od powołania. Zwrócił mi tylko uwagę, że jestem o wiele za młoda na pod­jęcie tak ważnej decyzji. Ja jednak tak skutecznie broniłam swej sprawy, że szybko został przekonany.

Zdawało mi się nawet, że się cieszy. Rozmawiał ze mną jak świę­ty. Nagle podszedł do niskiego muru i pokazał mi skalnicę, roślin­kę o białych kwiatuszkach kształtem zbliżonych do lilii. Podał mi jeden taki kwiatek, tłumacząc, jakim staraniem Dobry Bóg go oto­czył, aby mógł się rozwinąć i przetrwać aż do tego dnia.

Przyjęłam ten kwiatek jak relikwię i zauważyłam, że Tatuś przy zrywaniu wyjął go wraz z korzonkami. Wyglądało na to, jakby był przeznaczony do dalszego życia w ziemi bardziej urodzajnej niż ta, w której przeżył swoje dotychczasowe poranki.

Pierwszy uratowany grzesznik

Od pamiętnej nocy świąt Bożego Narodzenia rozpoczął się najpiękniejszy okres w moim życiu. Odtąd szłam ze zwy­cięstwa w zwycięstwo, rozpoczynając - można powiedzieć - bieg olbrzyma!

Poczułam jednocześnie wielkie pragnienie nawracania grzesz­ników.

Pewnej lipcowej niedzieli, pod koniec Mszy świętej, z mojego modlitewnika wysunął się obrazek przedstawiający Pana Jezusa na krzyżu. Uderzył mnie widok Jego krwi, ogarnął smutek na myśl, że krew Jezusa spada na ziemię i nikt jej nie przyjmuje.

Postanowiłam stać odtąd - w duchu - pod krzyżem i przyjmo­wać tę Boską rosę, by ją potem wylewać na dusze grzeszników.

O tym, że moje pragnienie spodobało się Bogu, mogłam się przekonać już wkrótce w związku z pewnym wydarzeniem.

Słyszałam, jak rozmawiano o wielkim zbrodniarzu Pranzinim, który miał być skazany na śmierć. Wszystko wskazywało, że umrze nie okazując skruchy. Postanowiłam nie dopuścić, by poszedł do piekła, i wykorzystałam w tym celu wszelkie dostępne mi środki. W głębi serca czułam pewność, że moje pragnienie zostanie spełnione. Żeby jednak dodać sobie odwagi na przyszłość, kiedy będę się modlić za grzeszników, poprosiłam Boga o jakiś znak.

I oto moja modlitwa została wysłuchana - dosłownie! Pranzini nie wyspowiadawszy się, czekał na śmierć, kiedy poruszony nagłym natchnieniem obrócił się, chwycił krucyfiks z rąk kapłana i trzykroć ucałował święte rany. Tak otrzymałam znak, o który prosiłam.

Jezus śpi w łódeczce Białego Kwiatka

Uzyskawszy pozwolenie Tatusia, wierzyłam, że ulecę już bez przeszkód do Karmelu. Niestety Wuj, który po śmierci Mamusi został wyznaczony na drugiego opiekuna mojego i moich sióstr zgłosił stanowczy sprzeciw i oświadczył, że trzeba cudu, aby zmienił zdanie. Błagałam, więc Jezusa, żeby uczynił potrzebny cud, ponieważ inaczej nie będę mogła odpowiedzieć na Jego wezwanie. Moja dusza wydała mi się podobna do małego czółna, które z powodu braku sternika zdane jest na łaskę burzliwych fal. Wiedziałam, że w mojej łódeczce śpi Jezus, ale noc była tak ciemna, że nie sposób było Go zobaczyć. Żadne światło, żadna błyskawica nie rozjaśniała ciemności. Zdawało mi się, że Dobry Bóg mnie opuścił.

Minęły dwa tygodnie, zanim znowu odważyłam się na roz­mowę z wujem. Kazał mi przyjść za kilka dni po ostateczną od­powiedź. Przyszłam, więc z drżącym sercem, a on oznajmił mi, że cud nie jest już konieczny. Wyznał, że prosił Boga o przychylność serca w mojej sprawie i - został wysłuchany.

Dla mnie jednak cud już się stał. Wuj nie był tym samym człowiekiem.

W jednej chwili znikły chmury, rozpogodziło się niebo, ustał huk fal. Jezus, obudziwszy się w mojej łódeczce, wrócił mi radość.

Chłodne przyjęcie

Uradowana, poszłam zobaczyć się z Paulina, a tam - nowa przeszkoda. Ks. Delatroete [czyt.: delatroet], duchowy opie­kun karmelitanek, nie chciał nawet słyszeć o przyjęciu mnie do klasztoru przed ukończeniem... dwudziestego pierwszego roku życia.

Nie tracąc odwagi, wybrałam się do niego z Tatusiem i Celiną.

Przyjął nas bardzo chłodno. Na koniec stwierdził jednak, że ostateczna decyzja należy do biskupa w Bayeux.

Kiedy opuszczałam plebanię kościoła św. Jakuba, gdzie miało miejsce to smutne spotkanie, padał deszcz, a ja zalewałam się łzami. Tatuś nie wiedział, jak mnie pocieszyć. Ja tymczasem byłam tak zdecydowana podążać dalej do celu, że postanowiłam - o ile i bi­skup się nie zgodzi - iść do samego Ojca Świętego. Czemu nie? Czyż Tatuś nie zapisał nas na pielgrzymkę do Rzymu?

Dziecięce dusze

Zanim jednak udaliśmy się do biskupa, Dobry Bóg dał mi pewną pociechę. Sprawił, że mogłam poznać z bliska dziecięce dusze. Jako najmłodsza w rodzinie nie miałam nigdy tego szczęścia. Teraz sprawiły to smutne okoliczności.

Pewna biedna kobieta zmarła, zostawiając troje maleńkich dzieci. Podczas jej choroby wzięliśmy do domu dwie dziewczynki, z których starsza nie miała jeszcze sześciu lat. Zajmowałam się nimi i wielką radość sprawiała mi prostota, z jaką wierzyły we wszystko, co im mówiłam.

Kiedy chciałam, by dziewczynki żyły ze sobą w zgodzie nie obiecywałam im zabawek, ani cukierków tej, która ustąpi siostrze. Mówiłam im natomiast o wiecznej nagrodzie, jaką grzecznym dzieciom da w niebie mały Jezus. Starsza patrzyła na mnie z zainteresowaniem i zadawała mnóstwo pytań o małego Jezusa i Jego piękne niebo.

I obiecywała, że już zawsze będzie ustępować siostrze.

Pomyślałam, że tak jak pisklęta uczą się śpiewać, wsłuchując się w śpiew swoich rodziców, tak i dzieci uczą się miłości Bożej, prze­bywając w pobliżu tych, którzy zajmują się ich wychowaniem.

Pamiętam, że miałam kiedyś kanarka, który śpiewał zachwy­cająco, i maleńką makolągwę, której nikt nie uczył śpiewać. Wsłuchując się od rana do wieczora w śpiew kanarka, bardzo chciała go naśladować. Trudne to było jednak przedsięwzięcie dla makolągwy. Jej słaby głosik niełatwo upodabniał się do dźwięcznego głosu mistrza. Mimo to jej wysiłki zostały uwieńczone suk­cesem. Śpiew makolągwy, nie tracąc delikatności, stał się w końcu - identyczny ze śpiewem kanarka.

Biały Kwiatek obsypuje księdza biskupa diamentami

Kiedy przybyliśmy do Bayeux, lało jak z cebra. Tatuś, nie chcąc, by jego królewna pokazała się w siedzibie biskupiej przemo­czona w swej pięknej sukni, kazał jej wsiąść do konnego pojazdu i zawiózł ją do katedry. Tam zaczęły się moje utrapienia.

Ksiądz biskup uczestniczył właśnie w uroczystym pogrzebie. Kościół wypełniony był paniami w żałobie i wszyscy patrzyli na moją jasną suknię i biały kapelusz. Chciałam wyjść, ale z powodu deszczu nie było to możliwe.

Po wielu perypetiach, których nie będę opisywać, udało nam się w końcu dotrzeć do ks. Reverony [czyt.: reweroni], który miał nas zaprowadzić do biskupa. Zanim to jednak nastąpiło, ks. Reverony popatrzył mi w oczy, a widząc w nich łzy, zauważył:

- Ach, widzę diamenty. Nie trzeba ich pokazywać księdzu biskupowi.

I poprowadził nas przez mnóstwo wielkich sal ozdobionych portretami biskupów. Miałam wrażenie, że jestem małą mrówką, i zastanawiałam się, czy zdobędę się na odwagę, by przemówić. Łudziłam się, że to raczej Tatuś zabierze głos, ale polecono mi, żebym sama przedłożyła cel naszej wizyty.

Zrobiłam to najlepiej, jak umiałam, siedząc naprzeć Jego Ekscelencji w fotelu, w którym zmieściłyby się z powodzeniem cztery takie kandydatki do Karmelu, jak ja.

Biskup Hugonin nie wydał się poruszony moimi argumenta­mi, zapytał jednak uprzejmie, czy od dawna pragnę wstąpić do klasztoru.

- To prawda - przyznałam - ale niewiele lat trzeba by odliczyć.
Biskup Hugonin, sądząc, że sprawi tym przyjemność Tatusiowi, usiłował mnie przekonać, żebym została przy nim jeszcze kilka lat. Jakże się więc zdziwił, widząc, że Tatuś staje po mojej stronie. Niestety. Bohaterska postawa mego Króla okazała się równie bez­skuteczna, co mój wspaniały kok, który upięłam z takim staraniem na tę okazję, by wydać się starszą. Nie tylko pokazałam biskupowi moje diamenty, ale nawet go nimi... obsypałam!

Koloseum

Wkrótce potem wyruszyliśmy z pielgrzymką do Rzymu.

Mogłam nareszcie zobaczyć Koloseum. Arenę, na której tylu męczenników przelało krew za Jezusa. Szykowałam się do uca­łowania uświęconej przez nich ziemi, gdy tymczasem, jakie roz­czarowanie - żelazna barierka broni wejścia. Być w Rzymie i nie zejść do Koloseum? Przestałam słuchać objaśnień przewodnika. Zajmowała mnie tylko jedna myśl: zejść na arenę! I oto nagle, wy­dawszy okrzyk radości, zawołałam do Celiny:

- Chodź szybko, jest przejście!

Tatuś, kompletnie zaskoczony, zawołał, byśmy wracały, ale my już tego nie słyszałyśmy.

Jak wojownicy czują wzrastającą odwagę wśród niebezpieczeństwa, tak i nasza radość wzrastała w miarę trudu, jaki miałyśmy pokonać, by osiągnąć upragniony cel. Serce biło mi mocno zbliżałam usta do piasku przesiąkniętego krwią pierwszych chrześcijan. I ja pragnęłam być męczennicą. Błagałam Jezusa o tę łaskę i w głębi serca czułam, że moja modlitwa została wysłuchana.

Na audiencji u Ojca Świętego

Sześć dni minęło nam na zwiedzaniu cudów Rzymu. Siódmego dnia ujrzałam największy spośród wszystkich... papieża Leona XIII.

Ubrana według przepisów ceremoniału watykańskiego: na czarno, z koronkowym nakryciem głowy i z zawieszonym na biało-niebieskiej wstążce medalem Leona XIII, udałam się wraz z innymi do Watykanu, na Mszę świętą w kaplicy papieża.

Potem rozpoczęła się audiencja. Leon XIII usiadł w wielkim fotelu. Przechodziliśmy przed nim w procesji. Każdy pielgrzym klękał, całował stopę i rękę papieża oraz przyjmował błogosławieństwo, po czym gwardziści - zgodnie z ceremoniałem - doty­kali go na znak, że ma się podnieść.

Poczułam, że moja odwaga słabnie. W tej samej chwili usły­szałam wiadomość, że zabrania się mówić do papieża, ponieważ audiencja trwałaby zbyt długo. Odwróciłam się do Celiny, by prze­konać się, co o tym sądzi.

- Mów! - rzekła mi.

W chwilę później znalazłam się u stóp Ojca Świętego. Pocałowałam jego pantofel, on podał mi rękę, ale zamiast ją po­całować, złożyłam swoje ręce i podnosząc ku niemu oczy pełne łez, zawołałam:

- Ojcze Święty, proszę cię o wielką łaskę!

Wówczas papież pochylił się ku mnie tak, że moja twarz doty­kała niemal jego twarzy.

- Ojcze Święty - powtórzyłam - dla uczczenia twego jubileuszu pozwól mi wstąpić do Karmelu w piętnastym roku życia. Jeśli powiesz „tak", wszyscy się zgodzą!

Patrząc na mnie uważnie, powiedział:

- A zatem... a zatem... wstąpisz, jeśli Pan Bóg zechce.

Dobroć Ojca Świętego dodała mi odwagi. Chciałam jeszcze powiedzieć, ale dwaj gwardziści dotknęli mnie, dając znak do powstania. Widząc zaś, że to nie wystarczy, wzięli mnie pod ramiona by mnie podnieść, gdyż nadal pozostawałam ze rękoma złożonymi na kolanach Leona XIII.

Kiedy Ojciec Święty podniósł rękę, by mi pobłogosławić moje oczy napełniły się łzami i posypało się z nich co najmniej tyle diamentów, co w Bayeux.

Piłeczka

Jeszcze przed wyjazdem do Rzymu ofiarowałam się Dzieciątku Jezus jako Jego mała zabawka. Prosiłam, aby się mną bawił nie jak czymś drogocennym, co dzieci oglądają tylko, nie mając śmiałości wziąć tego do ręki, ale jak nic nie wartą piłeczką. Taką, którą mógłby rzucić na ziemię, kopnąć, zostawić w kącie lub przytulić mocno do serca, jeśli miałby na to ochotę. Jednym słowem, chciałam sprawić Mu radość, oddać się Jego dziecięcym kaprysom.

I wysłuchał mojej modlitwy.

Po zajściu, jakie miało miejsce podczas audiencji u papieża, o czym poinformował zaraz następnego dnia włoski dziennik Univers, czułam się piłeczką upuszczoną przez Jezusa na ziemię. Wszyscy znali już moją tajemnicę.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia, a na listy, jakie wysła­łam w sprawie wstąpienia do Karmelu ciągle nie było odpowiedzi. Czułam, że Jezus śpi i wcale nie patrzy na swoją piłeczkę.

Któregoś dnia Tatuś zapytał niespodziewanie:

- Królewno, czy chcesz jechać do Jerozolimy?

Marzyłam o tym, żeby zobaczyć ojczyznę Jezusa. Wiedząc jed­nak, że opóźniłoby to moje wstąpienie do Karmelu, szybko po­dziękowałam drogiemu Królowi. Patrzył na mnie, na moją zieloną suknię ozdobioną lamówką z karakułów, na włosy związane błę­kitną wstążką i tak pięknie się do mnie uśmiechał.

Powiedziałam więc na pociechę:

- Spróbuję przysporzyć ci chwały, zostając... wielką świętą!

Biały Kwiatek wstępuję na górę Karmel

Rankiem w święto Zwiastowania, rzuciwszy ostatnie spojrze­nie na Buissonnets, poszłam pod rękę z moim kochanym Królem, by wstąpić na górę Karmel.

Wkrótce potem w długiej niebieskiej sukni, z narzuconą czar­ną peleryną i w ciemnym czepku przykrywającym włosy, szłam za matką przeoryszą, oglądając mój nowy dom. Wszystko mnie w nim zachwycało. Krużganki z czerwonej cegły, ogród z kasz­tanową aleją, refektarz. Miałam wrażenie, że naprawdę zostałam przeniesiona na pustynię.

Celka, w której miałam odtąd żyć, miała dwa metry szeroko­ści i cztery metry długości. Znajdowało się w niej łóżko przykry­te brązową narzutą, ławeczka, lampa naftowa, klepsydra. Na białej ścianie wisiał prosty drewniany krzyż. Z okna widać było dach i niebo.

Radość, jaką odczuwałam, była cicha. Najlżejszy wietrzyk nie marszczył spokojnych wód, po których płynęła moja łódeczka. Czułam się w pełni wynagrodzona za wszystkie doświadczenia. Powtarzałam wciąż te same słowa: „Na zawsze, na zawsze jestem tutaj!".

Kiedy przeorysza zastanawiała się, jakie imię należy mi dać przyszło jej na myśl, aby nazwać mnie... Teresą od Dzieciątka Jezus. Jakże byłam szczęśliwa! Ani słowem nie pisnęłam bowiem wcześniej o tym wyśnionym przeze mnie imieniu.

Miłość siostrzana

Mały Kwiatek przeszczepiony na górę Karmel rozkwitał odtąd w cieniu krzyża. Jego praca polegała na naprawianiu odzie­ży, sprzątaniu i pracach w ogrodzie.

Szybko zrozumiałam, jak niedoskona­le kocham moje siostry, i spostrzegłam, że nie taką miłością kocha je Dobry Bóg. Zrozumiałam, że doskonała miłość bliźnie­go polega na tym, by znosić błędy innych, nie dziwić się ich słabościom i cieszyć się najmniejszymi oznakami dobroci.

Moim pragnieniem było odtąd myśleć o wszystkich z miłością.

Była jednak siostra, która drażniła mnie na każdym kroku. Nie chcąc ulec niechęci, jaką do niej czułam, postanowiłam postę­pować wobec niej tak, jak postępowałabym względem najdroż­szej mi osoby. Miłość bliźniego nie powinna się bowiem opierać na uczuciach, ale wyrażać w czynach.

Ponieważ nie domyślała się moich prawdziwych uczuć, trwa­ła w przekonaniu, że skoro jestem dla niej miła, jej charakter bar­dzo mi się podoba.

Pewnego dnia zapytała z zadowoloną miną: - Powiedz mi, siostro Tereso od Dzieciątka Jezus, co cię tak do mnie pociąga, bo za każdym razem, kiedy na mnie patrzysz, widzę, że się uśmiechasz?

Tym, co mnie pociągało, był oczywiście Jezus ukryty w jej duszy. Jezus, który czyni słodkimi rzeczy najbardziej gorzkie. Ja odpowiedziałam jednak:

- Uśmiecham się, ponieważ cieszę się, że cię widzę.


0x08 graphic
Jezus spełnia życzenia Białego Kwiatka

Dzień obłóczyn, tak przeze mnie oczekiwany, został przesunięty o trzy miesiące. Powodem była choroba Tatusia, która zaczęła się zaraz po moim wstąpieniu do Karmelu i wzbudziła w Lisieux wiele emocji. Podejrzewano, że Tatuś stracił rozum.

Nadszedł jednak w końcu ten upragniony dzień.

Niczego nie zabrakło, niczego, nawet śniegu.

Będąc maleńką, zachwycałam się jego bielą, a jedną z największych przyjemności był dla mnie spacer wśród śnieżnej zawiei. Skąd się wzięło to moje upodobanie do śniegu? Może stąd, że będąc zimowym kwiatkiem, pierwszym spojrzeniem dziecięcych oczu ujrzałam naturę przystrojoną w biały płaszcz. Toteż zawsze pragnęłam, aby w dniu moich obłóczyn natura wraz ze mną przybrała się w biel.

W wigilię tego pięknego dnia ze smutkiem patrzyłam na szare niebo, z którego od czasu do czasu mżył drobny deszcz. Tymczasem pierwszą rzeczą, którą dostrzegłam, znalazłszy się na krużganku już po zakończonej uroczystości, była figurka małego Jezusa i... wirujące płatki śniegu!

Czy jest na ziemi człowiek, choćby najpotężniejszy, który potrafiłby ściągnąć z nieba śnieg dla zachwytu swojej ukochanej? Jakże wielka i niepojęta jest delikatność Jezusa.

Dumna byłam także z mojego kochanego Króla. Prowadził swoją królewnę ubraną w białą aksamitną suknię z długim trenem, z rozpuszczonymi włosami, w wianku z lilii.

W tym dniu oddał Bogu wszystkie swoje dzieci, bowiem i Celina
zwierzyła mu się ze swego powołania. Tak więc cała nasza piątka już nie tylko postępowała drogami świętości, ale nimi - biegła!

Życie zakonne

Od czasu obłóczyn nosiłam już karmelitański strój: brązową suknię i szkaplerz, skórzany pas z różańcem i sandały ze sznurka.

Pewnego wieczoru daremnie szukałam lampki na półce. Ponieważ zaczął się już czas nocnego milczenia, nie mogłam się o nią upomnieć. Pomyślałam, że któraś z sióstr wzięła ją przez po­myłkę. Zamiast jednak odczuć smutek, poczułam się szczęśliwa. Zrozumiałam, że cnota ubóstwa polega na tym, by brakowało nam nie tylko rzeczy przyjemnych, ale i... koniecznych. Rozmiłowałam się przy tym do tego stopnia w przedmiotach najbrzydszych i naj­mniej wygodnych, że któregoś dnia z radością powitałam w celi ciężki poobijany dzban postawiony w miejsce dotychczasowego ślicznego dzbanuszka.

Nie mając wprawy w praktykowaniu wielkich cnót, przykła­dałam się do tych małych. Lubiłam składać płaszcze pozostawio­ne przez siostry i oddawać im różne małe przysługi. Starałam się również bardzo, by się nie usprawiedliwiać.

0x08 graphic
Oto moje pierwsze zwycięstwo: Stłukł się wazonik, który stał pod oknem. Mistrzyni nowicjatu, sądząc, że spadł z mojej winy, pokazała mi go, mówiąc, abym na przyszłość była uważniejsza. Bez słowa pocałowałam ziemię, po czym przyrzekłam, że będę odtąd bardziej dbała o porządek.

Słodkie uczynki miłości

Ofiarowałam się pomagać pewnej starszej siostrze, którą niełatwo było zadowolić. Należało najpierw podnieść ją z klęcznika, a potem iść, podtrzymując w określony sposób. Robiłam to, jak mogłam najostrożniej.

Jeżeli jednak na nieszczęście potknęła się, zaraz jej się zdawało, że trzymam ją źle, że upadnie.

- O mój Boże - narzekała. - Siostra idzie za szybko, siostra
mnie porozbija!

Kiedy natomiast próbowałam iść jeszcze ostrożniej, słyszałam:

- Ależ niech mnie siostra trzyma! Miałam rację, mówiąc, że
jest siostra za młoda, by mnie prowadzić.

Pewnego wieczoru, kiedy jak zwykle spełniałam swoją po­winność, usłyszałam nagle dobiegające z oddali dźwięki muzyki. Stanął mi przed oczami lśniący od złoceń, bajecznie oświetlony salon, wytwornie ubrane dziewczęta. Wzrok mój przeniósł się na­stępnie na biedną chorą, którą podtrzymywałam. Zamiast melo­dii dochodziły do moich uszu jej żałosne skargi, zamiast złoceń widziałam surowe cegły klasztoru, zaledwie rozjaśnione słabym płomykiem lampki.

Nie jestem w stanie wyrazić, co działo się w mojej duszy. To tylko wiem, że nie oddałabym dziesięciu minut pełnienia mego po­kornego uczynku miłości za tysiąc lat ziemskich przyjemności.

Maleńkie rzeczy

Praktykowanie miłości bliźniego nie zawsze przychodziło mi łatwo. Przez długi czas podczas wieczornego rozmyślania w chórze zajmowałam miejsce przed siostrą, która, kiedy tylko weszła, natychmiast zaczynała robić dziwny szmer, jakby ocierała o siebie dwie muszelki. Nie potrafię powiedzieć, jak męczył mnie ten nieznaczny hałas.

Miałam ochotę odwrócić głowę i spojrzeć na winną, by jej to uświadomić. W głębi serca czułam jednak, że lepiej będzie znieść to z miłości do Boga i nie robić siostrze przykrości. Próbowałam, zatem pokochać te drażniące dźwięki i zamiast starać się ich nie słyszeć, słuchałam ich z uwagą, jakby był to zachwycający koncert. Niestety, moje rozmyślanie upływało wówczas wyłącznie na ofiarowywaniu Jezusowi... tego koncertu.

Innym razem znalazłam się w pralni naprzeciw siostry, która podnosząc z ławki mokre chustki, opryskiwała mnie brudną wodą. W pierwszej chwili chciałam się cofnąć i otrzeć twarz, a tym samym zwrócić siostrze uwagę. Zaraz jednak przyszło mi na myśl, że postąpiłabym niemądrze, gdybym odrzuciła skarby tak wspaniałomyślnie mi ofiarowane. Starałam się, zatem obudzić w sobie pragnienie, by mnie jak najobficiej oblewano brudną wodą. Doszło do tego, że nie tylko polubiłam ten nowy rodzaj pokropienia, ale nawet przyrzekłam sobie, że na drugi raz wrócę na to uprzywi­lejowane miejsce, gdzie można otrzymać tyle skarbów. Czy więc nie jestem maleńką duszą, która może ofiarować Dobremu Bogu tylko maleńkie rzeczy?

Narzeczona

Moje zaręczyny z Jezusem zostały przedłużone o osiem mie­sięcy. Tak postanowiła matka przeorysza, kiedy Tatuś został umieszczony w zakładzie dla umysłowo chorych w Caen [czyt: ką]. Do Caen przeniosły się także Leonia i Celina.

Te przedłużone zaręczyny starałam się przeżyć jak najowocniej.

Miałam jeszcze jedno dziecinne pragnienie, podobne do śnie­gu z dnia obłóczyn, i Jezus spełnił je. Było ono związane z moją miłością do kwiatów.

Istnieje taki piękny zwyczaj, że narzeczony przynosi narzeczonej kwiaty. Jezus także pamiętał o tym zwyczaju. Przysyłał mi całe naręcza bławatków, rumianków, maków i tych wszystkich kwiatów, którymi się najbardziej zachwycałam.

Był wśród nich mały kwiatek zwany czarnuszką. Kwiat mego dzieciństwa, rosnący beztrosko na polach Alencon, którego nigdy nie spotkałam podczas naszego pobytu w Lisieux. Miałam wielką ochotę zobaczyć go i oto w Karmelu... uśmiechnął się do mnie. I zaświadczył, że tak w rzeczach najmniejszych, jak i największych Dobry Bóg już w tym życiu stokrotnie
wynagradza duszom, które opuściły wszystko z miłości do Niego.

Ślubna szata

Tymczasem Najświętsza Panna pomagała mi przygotować szatę mojej duszy.

Podczas tego przygotowania przeżyłam istną zawieruchę, i to w przeddzień ślubów.

Było tak: Podczas odmawiania Drogi Krzyżowej moje powołanie wydało mi się nagle urojeniem. Dostrzegałam piękno życia w Karmelu, ale mimo to szatan wzbudził we mnie pewność, że nie jest ono dla mnie i że oszukuję przełożonych. Zdawało mi się także, że jeśli wyznam swoje obawy mistrzyni nowicjatu, ta nie dopuści mnie do złożenia ślubów. Co za udręka! Na szczęście powiedziałam jej o wszystkim, a ona od razu mnie uspokoiła. Zresztą, już sam mój akt pokory spowodował ucieczkę szatana.

Ślubna szata była zatem gotowa.

Nadszedł i dzień, w którym Najświętsza Panna ofiarowała małe­mu Jezusowi swój Mały Kwiatek. W tym dniu wszystko było małe, z wyjątkiem łaski i pokoju, które otrzymałam. Z wyjątkiem rado­ści, z jaką tego wieczoru patrzyłam na gwiazdy na niebie.

Czułam się rzeczywiście królową. Korzystałam, więc z mego ty­tułu, by wyjednać u Króla łaski dla Jego niewdzięcznych podda­nych - uwolnić więźniów, wyprowadzić wszystkie dusze z czyśćca, nawrócić grzeszników.

Piękny ten dzień przeminął, jak mijają i dni najsmutniejsze, po­nieważ i te najbardziej promienne mają swoje jutro. Bez żalu zło­żyłam, więc wianek z róż u stóp Niebieskiej Matki.


Wieczorek taneczny


Martwiłam się o Celinę. Najskrytszym moim pragnieniem było to, żeby i ona znalazła się w tym samym klasztorze. Tymczasem już drugi kandydat starał się o jej rękę.

Pewnego dnia, kiedy miała pójść na wieczorek z okazji ślubu naszego kuzyna, byłam tym tak zmartwiona, że poprosiłam Jezusa, żeby przynajmniej nie pozwolił jej tańczyć.

Jezus raczył mnie wysłuchać. Celina istotnie nie mogła tań­czyć, chociaż - ilekroć była zapraszana - wcale się nie wzbraniała.

To raczej jej partner nie był w stanie rozpocząć tańca. Zawstydzony, musiał w końcu odprowadzić ją na miejsce, po czym zniknął, by nie pokazać się już więcej tego wieczoru.

Ta przygoda, jedyna w swoim rodzaju, spotęgowała moją ufność i miłość do Tego, który kładąc swój znak na moim czole, złożył go równocześnie na czole Celiny.

Bezcenna relikwia

Wielkim szczęściem była dla mnie możliwość poznania w Karmelu matki Genowefy, która słusznie uchodziła za świętą.

Wstępując kiedyś, by złożyć jej wizytę, zastałam przy niej dwie siostry. Chciałam się wycofać, ale ona, patrząc na mnie rzekła jakby w natchnieniu:

- Zaczekaj, moje dziecko, chcę ci coś powiedzieć. Ilekroć przychodzisz, prosisz mnie o wiązankę duchową. Otóż dzisiaj dam ci taką: Służ Bogu w pokoju i z weselem. Pamiętaj, moje dziecko, że nasz Bóg jest Bogiem pokoju.

Podziękowałam jej przekonana, że Dobry Bóg objawił jej stan mojej duszy. Tego dnia byłam, bowiem wyjątkowo udręczona.

Kiedy innym razem chciałam się dowiedzieć, czy miała jakieś przesłanie dla mnie, zapewniła, że nie odebrała żadnego. Gdy więc się przekonałam, jak dalece Jezus w niej żył, przez nią działał i mówił, podziw mój dla niej wzrósł jeszcze bardziej. Taka świętość wydała mi się najprawdziwsza i takiej zapragnęłam.

W dniu, w którym uleciała do nieba, byłam szczególnie wzruszona, gdyż pierwszy raz asystowałam przy śmierci. I oto w chwili narodzin naszej matki dla nieba poczułam, że ogarnia mnie taka radość, jak gdyby matka Genowefa dzieliła się ze mną szczęściem, którego dostąpiła.

Każda z sióstr usiłowała zdobyć jakąś relikwię. Ja, podczas ago­nii matki Genowefy, spostrzegłam łzę błyszczącą jak diament pod jej powieką. Wieczorem, kiedy nikogo już przy niej nie było, wzię­łam skrawek płótna i wytarłam ją. Tę relikwię nosiłam odtąd za­wsze przy sobie.

Tatuś

W maju mogłam znowu zobaczyć mego Króla. Mogłam prze­konać się, jak wiele wycierpiał, ale też z jaką godnością zniósł wszystkie upokorzenia. Jego powrót z zakładu w Caen po przeszło trzech latach stał się w Lisieux prawdziwą sensacją.

Mój wychudzony Król z siwą brodą, pochylony i podtrzymy­wany przez Leonię i Celinę, tak bardzo przypominał tajemniczą postać, którą Dobry Bóg dał mi zobaczyć w Buissonnets, kiedy byłam jeszcze dzieckiem.

Ten, który nazywał mnie swoją królewną, jasnowłosym chra­bąszczem i szarym wilczkiem, wypowiedział tym razem tylko dwa słowa, ale za to jakże pełne wiary:

- W niebie!

I ja wierzyłam, że tam się kiedyś spotkamy.

Baranki

Tak jak Jezus powiedział kiedyś do Piotra: „Paś baranki moje” tak powiedziała do mnie któregoś dnia matka przeorysza. Chciała, żebym pomogła jej w kierowaniu nowicjuszkami. Jakże byłam zdziwiona. Błagałam ją, żeby sama pasła swoje baranki, mnie zaś strzegła i pozwoliła paść się razem z nimi.

Spełniając po części moje pragnienie, strzegła mały baranków i owiec, nakazując mi jednak, bym je często pasła w cieniu, wskazywała im trawy najlepsze i najbardziej wzmacniając, a także ukazywała im kwiaty o zwodniczym blasku, których mogą dotykać jedynie po to, by je deptać.

Nie obawiała się, że sprowadzę baranki z właściwej drogi. Mój brak doświadczenia, moje młode lata, wcale jej nie przeraziły. Przeciwnie, stwierdziła, że Dobry Bóg oświeca moją duszę, dając mi - jak to określiła - „doświadczenie długich lat”.

Biały Kwiatek cieszy się wiosennym słońcem

Biały Kwiatek miał już dwadzieścia lat i wychodził powoli z dłu­giej zimy.

Dobry Bóg, chcąc go ucieszyć i pomóc mu radować się wio­sennym słońcem, przygotował dla niego niespodziankę. Na nową przeoryszę Karmelu w Lisieux wybrana została... siostra Agnieszka od Jezusa. Paulina stała się więc znowu matką Białego Kwiatka, chociaż już całkiem inaczej.

Patrząc na Paulinę jako na swój ideał, zawsze pragnęłam być do niej podobna. Widząc, że ma­luje piękne obrazy i pisze uro­cze wiersze, mówiłam sobie: „Jakże byłabym szczęśliwa, gdybym i ja umiała malo­wać i pisać wiersze, by w ten sposób sprawiać radość innym”. Nie chciałam jed­nak prosić Dobrego Boga o te dary. Moje pragnie­nia pozostawały ukry­te w głębi serca.

I oto Jezus, ukryty również w moim sercu, postanowił mi poka­zać, jak bardzo tego rodzaju pragnienia są próżne i zwodnicze.

Odkąd przejęłam opiekę nad barankami w nowicjacie, do moich obowiązków należało również malowanie. Byłam więc szczęśliwa, chociaż, przyznaję, nie były to arcydzieła. Na ścianie dokoła Najświętszego Sakramentu namalowałam na przykład dwunastu fruwających aniołków, a wśród nich małe dziecko śpiące przy tabernakulum. Tym dzieckiem byłam ja. Coraz częściej zdarzało mi się, bowiem modlić tak jak święty Piotr, to znaczy... spać jak święty Piotr w Ogrodzie Oliwnym.

Na prośbę jednej z sióstr ułożyłam także, tak jak tego pragnęłam, swój pierwszy wiersz, a potem następne.

Na szczęście dary, jakie otrzymałam od Dobrego Boga, zamiast przynieść mi szkodę i napełnić próżnością, wzniosły mnie jeszcze bardziej do Niego. Stało się tak, dlatego, ponieważ zrozumiałam, że bez miłości niczym są wszystkie nasze dzieła, nawet te najwspanialsze. I że tylko On sam, który jest Miłością, może zaspokoić moje pragnienia.

Słońce przyczynia się do wzrostu Białego Kwiatka

Biały Kwiatek zdołał się już wspaniale zakorzenić. Jezus zmienił więc sposób postępowania z Białym Kwiatkiem. Odtąd słońce miało się przyczyniać do jego wzrostu.

To słońce wcale nie odbierało Kwiatkowi świeżości, ale pozwalało mu wspaniale się rozwijać. W głębi kielicha zachowywał on drogocenne krople rosy, które przypominały mu, że jest mały i słaby. Wszystkie stworzenia mogły podziwiać go i chwalić, ale to nie było w stanie dodać ani jednej kropli fałszywej radości do prawdziwego szczęścia, którym cieszył się w swym sercu, widząc się takim, jakim był w oczach Boga.

Nie groziło mu już zatem żadne niebezpieczeństwo. Przeciwnie, Biały Kwiatek tak zasmakował w rosie, która go napełniała, że uważał bardzo, aby jej nie zamienić na mdłą wodę pochwał.

Winda do nieba

Zawsze pragnęłam być świętą, ale cóż! Kiedy porównywałam się ze świętymi, stwierdzałam, że jest między nami ta sama różnica, co między niebotyczną górą a nieznanym ziarenkiem pia­sku deptanym stopami przechodniów.

Lecz zamiast zniechęcać się, mówiłam sobie:

- Dobry Bóg nie dawałby mi pragnień, których nie mógłby spełnić, więc, pomimo, że jestem tak małą, będę dążyć do świętości. Skoro nie mogę stać się wielką, będę znosić się taką, jaką jestem.

Chciałam jednak znaleźć sposób dostania się do nieba. Jakąś małą drogę, bardzo prostą i bardzo krótką, małą drogę - zupeł­nie nową.

Żyjąc w wieku wynalazków, nie mamy już potrzeby wchodzić na górę po schodach. Z powodzeniem zastępuje je winda. Otóż i ja chciałam znaleźć taką windę, która by mnie uniosła na górę, gdyż jestem zbyt mała, by wstępować po stromych stopniach doskonałości.

Szukałam w świętych księgach wytłumaczenia co do owej windy i znalazłam takie słowa u proroka Izajasza: „Jak matka pociesza swe dziecię, tak Ja was pocieszać będę, na rękach was poniosę i będę was kołysał na mych kolanach”. Nigdy jeszcze słowa czulsze o bardziej melodyjnym brzmieniu, nie rozweseliły mojej duszy.

Wiedziałam już.

Windą, która mnie uniesie do nieba są... ramiona Jezusa

Ofiara Miłości Miłosiernej

Wkrótce Jezus ofiarował mi kwiat, jakiego najbardziej pragnęłam - moją drogą Celinę, która w Karmelu przyjęła imię Genowefa od Najświętszego Oblicza. Nie miałam już innych pragnień. Pragnęłam tylko jednego: kochać Jezusa!

Jezus dał mi łaskę lepszego rozumienia, jak pragnie być kochany. Myślałam o duszach, które oddają się na ofiarę Sprawiedliwości Bożej, żeby odwrócić kary od innych, a ściągnąć je na siebie. Ofiara ta wydała mi się wielka, ja jednak nie odczuwałam wezwania do tego, by ją złożyć. Zawołałam więc z głębi serca:

- Mój Boże, czy jedynie Twojej Sprawiedliwości mają oddawać się dusze na ofiarę? Czy Twoja Miłość Miłosierna, tak często odrzucana, nie potrzebuje jej? Pozwól, niech ja stanę się tą szczęśliwą ofiarą!

Kiedy powiedziałam o tym moim siostrom i zapytałam, czy zechcą także oddać się na ofiarę Miłości Miłosiernej Boga, Maria odpowie­działa z prostotą:

- Oczywiście, że nie. Bóg trzymałby mnie za słowo, a ja za bar­dzo boję się cierpienia.

Ułożyłam zatem sama akt oddania się na ofiarę Miłości Miłosiernej i dwa dni później, za zgodą matki Agnieszki, wypo­wiedziałam go wraz z Celiną przed figurą Najświętszej Panny od Uśmiechu.

Siostra dwóch misjonarzy

Od dawna nosiłam w sercu pragnienie, które wydawało mi się niemożliwe do zrealizowania. Chciałam mieć brata kapłana, który każdego dnia pamiętałby o mnie przy ołtarzu.

Jezus wyświadczył mi tę łaskę. Połączył mnie więzami duchowy­mi z dwoma swymi apostołami, którzy stali się moimi braćmi.

Pierwszego braciszka otrzymałam jako upominek imienino­wy. Znajdowałam się w pralni, kiedy dano mi do przeczytania list. Młody seminarzysta, Maurice [czyt.: moris], prosił w nim o siostrę, która poświęciłaby się specjalnie za zbawienie jego duszy, a kiedy zostanie misjonarzem, wspierała go modlitwami i ofiarami.

Jakieś siedem miesięcy później usłyszałam:

- Czy chce siostra zatroszczyć się o duchowe potrzeby misjo­narza, który ma być wyświęcony na kapłana i wkrótce potem wy­jechać do Chin?

Jakże byłam zaskoczona i szczęśliwa. Mój drugi braciszek miał na imię Adolf.

Dusze pozbawione wiary

Wielki Piątek Jezus dał mi nadzieję, że ujrzę Go wkrótce w niebie. Tą nadzieją były pierwsze objawy nieuleczalnej choroby.

Cieszyłam się wiarą tak żywą i jasną, że myśl o niebie napełniała mnie wyłącznie szczęściem. W głowie mi się nie mieściło, że mogą istnieć ludzie nie mający wiary.

Jezus dał mi odczuć, że istotnie są dusze pozbawione wiary. Dusze, które utraciły ten cenny skarb, źródło jedynej czystej i prawdziwej radości. Pozwolił jednocześnie, aby duszę moją ogarnęły najgęstsze ciemności, tak, że myśl o niebie, tak dla mnie słodka stała się nagle niewyobrażalną udręką.

Spróbuję wyjaśnić to w następujący sposób:

Przypuśćmy, że uro­dziłam się w krainie gęstej mgły i nigdy nie podzi­wiałam pięknego widoku natury, zalanej promie­niami słońca. Słyszałam jednak o jej wspaniało­ściach i wiedziałam, że kraj, w którym przeby­wam, nie jest moją oj­czyzną. Że jest nią inny, do którego powinnam nieustannie tęsknić. Wiedziałam też, że jego istnienie nie jest bajką zmyśloną przez mieszkańców smutnego kraju, w którym się znajduję. Jest najprawdziw­szą prawdą, ponieważ Król owej słonecznej ojczyzny przybył do krainy ciemności i żył w niej przez trzydzieści trzy lata. Ale cóż. Ciemności nie mogły zrozumieć, że ten Boski Król był światłem świata.

Tymczasem ja - zrozumiałam! I pragnęłam tylko jednego: aby wszyscy ci, którzy nie zostali dotąd oświeceni jasnymi promienia­mi wiary, zobaczyli w końcu jej światło.

Potęga modlitwy

Jak wielka jest potęga modlitwy. Można by powiedzieć, że to królowa, która w każdej chwili ma dostęp do Króla i może otrzymać wszystko, o co prosi.

Aby zostać wysłuchanym, nie trzeba koniecznie wypowiadać pięknej formułki. Dla mnie modlitwa jest już samym wzniesieniem serca do Boga, okrzykiem miłości i wdzięczności.

Kiedy jednak z różnych powodów nie mogę wznieść serca tak od razu, wtedy odmawiam bardzo powoli Ojcze nasz. Wówczas modlitwa ta porywa mnie i karmi duszę o wiele lepiej, niż gdybym odmówiła ją setki razy, ale z pośpiechem.

Pewnego dnia szyłam w celi zatopiona w modlitwie, kiedy weszła jedna z nowicjuszek. Na mój widok zatrzymała się i zapytała:

- To tak słodko nazy­wać Boga naszym... Ojcem.

Biały Kwiatek czuje się kochany przez świętych w niebie

Myśląc o snach, jakie mieli wielcy święci, stwierdziłam, że taki sen byłby dla mnie słodką pociechą. Nie prosiłam jed­nak o nią. Moja mała dusza, wpatrując się w chmury, które zasnu­ły niebo, powtarzała sobie, że piękne sny nie są dla niej i pośród burzy zasnęła.

Jednak Dobry Bóg dał mi to, o co nie prosiłam. Ujrzałam we śnie trzy karmelitanki, które przyszły z nieba, ubrane w płaszcze i duże welony. Pomyślałam: „Jakże byłabym szczęśliwa, gdybym mogła zobaczyć twarz chociaż jednej z nich”. Wtedy jedna z tych świętych podeszła do mnie. Uchyliła welon i okryła mnie nim, a ja rozpoznałam od razu matkę Annę od Jezusa, założycielkę Karmelu we Francji.

Nie potrafię wyrazić radości, która napełniła moją duszę, ani opisać pełnego miłości uśmiechu Świętej. A czując się tak serdecz­nie kochaną, odważyłam się zapytać:

Wielkie odkrycie

Jakich bohaterskich czynów pragnęłam dokonać dla Jezusa! Chciałam oświecać dusze jak prorocy, jak apostoł przebiegać ziemię, być misjonarzem i męczennikiem. Jak jednak połączyć te sprzeczności? Jak zaspokoić pragnienie duszy? Jakiej jest w końcu moje powołanie? - myślałam.

Odpowiedź znalazłam w liście św. Pawła. Przeczytałam tam, że wszyscy nie mogą być apostołami, prorokami i męczennikami. Że Kościół składa się z różnych członków, i że oko nie może być zarazem ręką. Zrozumiałam, że skoro Kościół jest ciałem złożonym z różnych członków, posiada również serce, a to serce płonie miłością. I to właśnie ona, miłość, pobudza inne członki Kościoła do działania. Inaczej apostołowie przestaliby głosić Ewangelię, męczennicy nie chcieliby prze­lewać krwi.

Moja radość nie miała gra­nic. Zawołałam:

- O Jezu, nareszcie znalazłam swoje powołanie! W sercu Kościoła, mojej Matki, będę miłością! W ten sposób będę wszystkim i moje marzenie zostanie spełnione!


Biały Kwiatek nie przestaje żartować

Nadeszła kolejna mroźna zima. Biały Kwiatek kasłał coraz bardziej i z dnia na dzień coraz bardziej opadał z sił.

W tej sytuacji przeorysza udzieliła mi pozwolenia na używanie grzejnika do nóg. Bardzo mnie to rozśmieszyło, ponieważ nigdy dotąd nie korzystałam z tego przywileju. Zawołałam więc:

- Świat stanie chyba na głowie! Święci wchodzili do nieba z na­rzędziami pokuty, a ja wejdę tam... z grzejnikiem!

W ogrodzie

Pewnego wiosennego dnia przechadzałam się po ogrodzie pod­trzymywana przez Paulinę, gdy nagle łzy stanęły mi w oczach.

Zatrzymałam się na widok białej kury, tulącej pod skrzydłami swoje kurczęta.

Innym razem jedna z sióstr, widząc, że spacer męczy mnie, powiedziała:

Ufność, która budzi wściekłość szatana

Nie lękałam się cierpień choroby, nawet wielkich. Dobry Bóg wspierał mnie zawsze, mogłam na Niego liczyć. Ta moja głęboka ufność musiała obudzić wście­kłość szatana. Pewnej nocy poprosiłam infirmerkę, aby skropiła moje łóżko wodą święconą.

- Szatan jest koło mnie - powiedziałam. - Nie widzę go, ale czuję. Dręczy mnie, by nie dopuścić najmniejszej ulgi.

Infirmerka zapaliła gromnicę, a duch ciemno­ści uciekł bezpowrotnie.

Uśmiech w cierpieniu

Kiedy bardzo cierpiałam, kiedy spotykało mnie coś przykrego, zamiast przybierać smutny wyraz twarzy, odpowiadałam na to uśmiechem. Z początku nie zawsze mi się to udawało, ale wkrótce weszło mi w zwyczaj i byłam szczęśliwa, że go sobie przyswoiłam.

Jedna z zakonnic, odwiedzając mnie pewnego razu, spostrzegła wyraz radości na mojej twarzy i chciała znać przyczynę.

Innym razem usłyszałam:

- Miałam dwie małe przykrości, o, bardzo dotkliwe... Nic tak nie sprawia mi małych radości, jak małe przykrości.

Innym znów razem jedna z sióstr, chcąc mnie pocieszyć, za­pytała:

Deszcz róż

Byłam pewna, że po mojej śmierci będę spuszczać na ziemię deszcz róż. Czułam, że moje posłannictwo rozpocznie się do­piero wtedy. Będę uczyć innych małej drogi, którą wskazał mi Jezus. Będę mówić:

- Zgódź się być małym dzieckiem. Ty podnoś tylko nóżkę, aby
wejść na pierwszy stopień świętości. Nie uda ci się wejść nawet
na ten pierwszy, ale Bóg wymaga od ciebie jedynie dobrej woli.
Zwyciężony twoimi daremnymi wysiłkami zejdzie sam, weźmie
cię w ramiona i - uniesie do swego Królestwa!

Byłam pewna, że moim niebem będzie czynić dobrze na ziemi. Nie jest to niemożliwe, skoro i aniołowie wpatrujący się w Boga czuwają nad nami. Wiedziałam - nie spocznę do końca świata, póki będą dusze, które trzeba zbawiać.


Biały Kwiatek idzie do nieba

Niebawem moja dusza miała opuścić ziemię. Miałam wrócić do Ojczyzny, by podziwiać piękno, którego oko ludzkie nigdy nie widziało, by słyszeć śpiewy, jakich ucho ludzkie nie słyszało, cieszyć się szczęściem, którego serce nigdy nie zakosztowało.

Byłam kwiatem wiosennym, a Pan ogrodu miał go zerwać, by się nim cieszyć.

Wszyscy jesteśmy kwiatami zasadzonymi na ziemi, a Bóg zrywa
je w swoim czasie, jedne wcześniej, drugie później. Któregoś dnia spotkamy się w raju i cieszyć się będzie­my szczęściem prawdziwym.

Zapytano mnie niedawno:

- Jakim imieniem mamy cię wzywać, kiedy będziesz już w niebie?

Odpowiedziałam:

- Nazywajcie mnie małą Teresą.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jerzy Kwiatkowski Poezja białego cierpienia O poezji Anny Kamieńskiej(1)
kwiatKi 2
Dyplom (kwiatki)
DZIEJE RELIGII, FILOZOFII I NAUKI DO KOŃCA STAROŻYTNOŚCI
Tajemnice księżyca, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Dziwne kolorowe obiekty spadały na terenie Stanów Zjednoczonych, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZ
Ze wszystkich kwiatków świata, dzień mamy i taty
Wielka kometa w 2013 roku, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Chemtrails, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
DZIEJE ŻYDÓW W POLSCE - HOLOKAUST ( 1939 - 1945 )
Z tajnych archiwów - Trzecia bomba atomowa, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Rząd niszczy tajne archiwa poświęcone UFO, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Dźwięki z dawnych wieków, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Wstrząsy w okolicy japońskiego superwulkanu, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Zaświeci sztuczne Słońce, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Czarne i białe dziury, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Dziwny obiekt w okolicy Słońca uchwycony za pomocą koronagrafu SOHO, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt

więcej podobnych podstron