Petecki Bohdan 獵 Dwadzie艣cia cztery


Bohdan Petecki

A, B, C… DWADZIE艢CIA CZTERY

Sen.

Pierwsza sekunda.

Co b臋dzie dalej?

Druga sekunda.

Co by艂o dalej?

Trzecia sekunda…

A. Adam 艣pi.

B. By艂o. B臋dzie. Kolejno艣膰 tych s艂贸w?

C. Czas. Amplituda. Warto艣膰 艣rednia: 偶ycie. Najwi臋ksze wychylenie: pami臋膰 sekund.

Jaki m艂odzie艅czy sen: kanion, jego dno niewidoczne dla o艣lep艂ego od s艂o艅ca

sterownika.

Receptory nad obiema kraw臋dziami, efektory informacyjne rozproszone pod kopu艂ami

czterech powiek jak gwiazdy.

D. D艂onie podobne do komet.

E. Efektory zasileniowe: dojrza艂e w ciszy jab艂ko z drzewa wiadomo艣ci

przepo艂owione

ciosem d艂oni. Ch艂opiec. Kropelki l艣ni膮 na rozdarciu delikatnej b艂ony, skalnym

ostrzu

p艂askowy偶u. Z kanionu zapach jab艂ka, za wej艣ciem zmyli艂 drog臋, podany nerwem

b艂臋dnym do

o艣rodka w okolicy przedwzg贸rzowej. G艂贸d.

F. Funkcje receptor贸w i efektor贸w odebrane pami臋ci. Pami臋膰? Takie ma艂e rajskie

jab艂uszko z drzewa nie艣wiadomo艣ci, dojrza艂e w s艂o艅cu, czerni, huku, marzeniu,

gwa艂cie?

Zabaweczka. Tyle czasu, co w ziarnku popio艂u. Tyle ciszy, co w muszlach d艂oni

z艂o偶onych do

oklask贸w.

G. Godno艣膰? Ha, ha, ha!… (spokojnie… spokojnie… nie zbudzi膰 si臋…)

H. Halochromia — nocy. Stopy sterownika ju偶 jedna przy drugiej. Nie ma kanionu,

szczeliny, blizny. Zamiast s艂onecznej 艣lepoty — scukrzony mrok. Podatna bia艂a

sk贸ra,

tchnienie pami臋ci przez pory, przez zwiotcza艂e mi臋艣nie, przez 艣ci臋gna, przez

ko艣ci.

Akceleracja cz膮stek czasu (znowu), pami臋膰 (znowu) ci臋偶sza, ci臋偶sza, ci臋偶sza…

przybywa

neutron贸w, tylko neutron贸w, ci臋偶ka pami臋膰, ostro偶nie z naczyniem, eksplozja

przed

艣witem: 偶贸艂to艣膰 w br膮z, br膮z w szaro艣膰, szaro艣膰 w fiolet, fiolet w r贸偶, r贸偶 w

czerwie艅,

czerwie艅 w krew. Halochromia: nieobecno艣膰 barw, obecnych za spraw膮 nienasycenia

(Matyldo, Karolino, Anno, spytajcie chemik贸w). Najpro艣ciej: zmiana uk艂adu wi膮za艅.

Nienasycenie: t臋cza od trzcin na skraju jeziora do sosen nad bindug膮, cierpko艣膰

jab艂ek

(znowu), zapach jab艂ek (skre艣li膰 s艂owo „g艂贸d”), powietrze, woda, ogie艅, piersi

kobiet jak

po艂贸wki owoc贸w, jak na opuszkach palc贸w, jak kapelusze kani, jak po odlocie.

I. Identyfikacja: 偶ycie, plus 偶ycie, plus 偶ycie… Identyfikowanie: jedno 偶ycie…

jedno

偶ycie… jedno 偶ycie…

J. J臋zyk. Efektory emisyjne nadawc贸w w kanionie (znowu?). Na dnie pod 艣cian膮

s艂o艅ca, za

obiema kraw臋dziami pami臋ci (znowu!). Translacja w zupe艂nej ciszy.

K. Kana艂 艂膮czno艣ci. Dyskretny. Ko艅 by si臋 u艣mia艂…

L. Labirynt. Uk艂adanka. A jednak z dystansu. Be艂kot Adama uwik艂anego w

interpretacj臋

geometryczn膮 snu.

M. Matryca. Macierz. Matylda o macierzance. Matyldo, teraz nie mog臋 lecie膰 z

tob膮 na

Ziemi臋.

N. Neurony, Panteon.

O. Osoba w grze. Adam? Matylda? Identyfikacja r贸wna zeru. Uk艂ucie 偶alu pochodzi

z

innego snu.

P. Prawdopodobie艅stwa…

R. …rachunek. Szcz臋艣cie.

S. S艂owa, s艂owa, s艂owa… Oczywi艣cie, udawa膰. Co 艣nisz, Adamie? S艂owami? A jak

inaczej? Grajmy wi臋c. A… B… C… Adam ma kota…

T. Tautologia (szybko, szybko!)…

U. Uk艂ad. Taniec zaimk贸w osobowych.

V. Van der Waals. Si艂y. U艣miech do brodatego portretu. Werbalna b艂azenada. Wiesz

o

tym? W takim razie to koniec snu. Zanik si艂 oddzia艂ywania mi臋dzy cz膮steczkami

czasu.

Y. Yellowstone. Matyldo, zrozum. Matyldo, nie m o g 臋… Bajdurzysz, stary.

Opadasz

przy muzyce jak latawiec. Tylko spojrzenia dzieci trzymaj膮 ci臋 jeszcze w g贸rze.

Matyldo, nie

us艂yszysz ju偶 ani s艂owa…

W. Wreszcie zaczynasz m贸wi膰 rozs膮dnie. Ale sen by艂 wart tej nocy… tak jak noc

nie by艂a

warta takiego snu…

Z. Zubrin. Adam (Tak偶e Adam, tylko m艂odszy. Do licha, piekielnie m艂ody!). Adam

Zubrin

nuci sw贸j wiersz:

W naszej pracowni profesorze,

Pierwszy skowronek ko艅czy noc,

Godzin臋 g贸rskiej astronomii,

D艂ug膮 jak le艣nej gwiazdy lot,

Kr贸tk膮 jak ja艂owcowy p艂omie艅,

B艂ysk ciszy, czerni krzyk w po偶odze,

Archetyp czasu by艂 i p臋k艂,

I wr贸ci艂 w adamowym wzorze:

Jutro spe艂nienie, wczoraj 艣mier膰,

Dzisiaj?… Wybieraj, profesorze!…

— Adam! Adam! — g艂os Matyldy uderzy艂 jak cienka, spr臋偶ysta strza艂a.

Profesor Adam Layton otworzy艂 oczy. Ujrza艂 sufit sypialni, nas膮czony matowym,

nocnym

艣wiat艂em i stwierdzi艂, 偶e nadal u艣miecha si臋 do swego snu.

— Adam!

Zacisn膮艂 powieki i potar艂 je mocno palcami. D艂onie, ze艣lizguj膮c si臋 po

policzkach, zabra艂y

ze sob膮 u艣miech.

— Co si臋 sta艂o? Dlaczego nie 艣pisz? — spyta艂.

— Jak mam spa膰, skoro ca艂y czas mruczysz, m贸wisz, a nawet 艣piewasz… — w g艂osie

kobiety zabrzmia艂a tak dobrze znana Laytonowi nuta gorzkiej satysfakcji.

— Naprawd臋?… — uda艂 zdziwienie. Ponownie otworzy艂 oczy i pokonuj膮c bierny op贸r

rozlu藕nionych mi臋艣ni, uni贸s艂 si臋 na 艂okciach. Matylda naga podobnie jak on,

le偶a艂a

nieruchomo na wznak. W p贸艂mroku profil jej cia艂a, spoczywaj膮cego na niskim

aurostorze,

przypomina艂 wieko staroegipskiego sarkofagu. Zabawne — pomy艣la艂 ze smutkiem Adam.

Oto jest sen mojego 偶ycia. Magiczna piecz臋膰 na ksi膮偶ce zawieraj膮cej wyja艣nienie

zagadki,

kt贸ra z biegiem lat przesta艂a najpierw j膮trzy膰, potem kusi膰 nadziej膮, wreszcie

intrygowa膰, a偶

sta艂a si臋 zwapnia艂a blizn膮, ograniczaj膮c膮 swobod臋 ruch贸w, ale nie my艣li. —

艢piewa艂em?…

C贸偶, wida膰 dziecinniej臋… — uciek艂 si臋 do autoironii.

— Nuci艂e艣 ten wiersz, kt贸ry Zubrin napisa艂 na tw贸j jubileusz. Kpi艂 sobie z

ciebie, a ty si臋

艣mia艂e艣…

— Odpowiedzia艂 piosenk膮 na moj膮 opini臋 o jego teorii. Czy uwa偶asz, 偶e powinienem

by艂

si臋 obrazi膰? Jest moim uczniem…

— …jako cybernetyk. Ale nie jako biomatematyk, egzobiolog, konstruktor i licho

wie co

jeszcze… oraz nie jako m膮偶… na szcz臋艣cie. W dodatku jest tak偶e „poet膮” —

ostatnie s艂owo

wym贸wi艂a z przesadn膮 emfaz膮.

— Podoba mi si臋, 偶e pisze wiersze i traktuje to jak zabaw臋. Melodyjki do nich

ka偶e

uk艂ada膰 komputerowi… Wiesz — Adam zmieni艂 temat i ton — 艣ni艂 mi si臋 alfabet. A

raczej

jakie艣 bzdurne, kolorowe obrazki, jakby wariacje na temat cybernetycznego

abecad艂a…

— 艢ni艂a mi si臋 Ziemia — powiedzia艂a Matylda. — By艂 ranek. Wybieg艂am z namiotu

nad

jeziorem, wskoczy艂am do 偶agl贸wki…

— Sta艂em r贸wnocze艣nie na obu brzegach g艂臋bokiego kanionu, nie widzia艂em dna, ale

mog艂em patrze膰 prosto w s艂o艅ce…

— Dop艂yn臋艂am do male艅kiej wyspy, po艣rodku kt贸rej ros艂o jedno jedyne drzewo.

Wierzba

p艂acz膮ca, a mo偶e stary modrzew…

— Czu艂em zapach jab艂ek i bawi艂em si臋 klockami czasu jak jaki艣 b贸g…

— By艂am boso. Wia艂 lekki wiatr. W trzcinach szele艣ci艂y ptaki…

— Wreszcie zacz膮艂em si臋 budzi膰. Wtedy w艂a艣nie przy艣ni艂 mi si臋 Zubrin. Pewnie

dlatego

nuci艂em jego piosenk臋. Przepraszam…

Matylda poruszy艂a nieznacznie g艂ow膮.

— Gdyby艣 偶y艂 jak inni ludzie — powiedzia艂a rzeczowym tonem — nie musia艂by艣 bawi膰

si臋 po nocach klockami…

— A jak ja 偶yj臋?

— Tak samo jak ja… przez ciebie. Wi臋c 艣ni艂 ci si臋 Zubrin? Dziwne.

— Dziwne? — podchwyci艂 skwapliwie Adam. — Dlaczego?

— Bo on nie jest cz艂owiekiem snu. Nie egzystuje wy艂膮cznie wewn膮trz siebie jak

drzewo.

Co najmniej dwa razy do roku zabiera Dian臋 na Ziemi臋. Biwakuj膮 w rezerwatach,

w臋druj膮,

p艂ywaj膮 po oceanach, nurkuj膮. Zreszt膮, wystarczy zobaczy膰, jak mieszka tutaj. Ta

prze藕roczysta 艣ciana z widokiem na g贸ry. G贸ry, w kt贸rych zna ka偶d膮 艣cie偶ynk臋…

— Ja te偶 chodzi艂em po g贸rach, zanim tacy jak Zubrin nie zdeptali w nich ka偶dej

艣cie偶ynki

i nie napisali o nich tych wszystkich piosenek, kt贸re tak ci si臋 nie podobaj膮 —

rzek艂 艂agodnie

Layton. — Poza tym nie jestem ju偶 m艂ody…

— Wiek nie ma z tym nic wsp贸lnego. Nigdy nie umia艂e艣, a raczej nie chcia艂e艣 偶y膰

tak jak

Zubrin i nigdy nie my艣la艂e艣 o mnie jak on o Dianie.

— A jak on o niej my艣li?

D艂u偶sz膮 chwil臋 w sypialni panowa艂a martwa cisza. Wreszcie spod przeciwleg艂ej

艣ciany

dobieg艂o delikatne tchnienie, nieuchwytny ruch powietrza, jakby przysiad艂 tam

cichy, nocny

ptak i z艂o偶y艂 skrzyd艂a.

— Nie zaczynajmy od pocz膮tku — westchn臋艂a Matylda. — Po prostu Diana nie jest

sama.

A ja tak…

— Przykro mi. Co do mnie, jestem tylko samotny… — Adam po偶a艂owa艂 tych s艂贸w,

zanim

jeszcze zd膮偶y艂 je wypowiedzie膰. Ale by艂o za p贸藕no. G艂os kobiety zabrzmia艂 偶ywiej.

— Tak postanowi艂e艣. Za siebie i za mnie. Mo偶e zreszt膮 niczego nie postanawia艂e艣,

tylko

pozwoli艂e艣 zepchn膮膰 si臋 na 艣lepy tor, 偶eby tam wygodnie przeczeka膰 lata, kiedy

normalny

cz艂owiek nie tylko rozmy艣la o zmianach, lecz tak偶e je aran偶uje. Potem poczujesz

si臋

rozgrzeszony i wreszcie osi膮gniesz sw贸j wymarzony, doskona艂y spok贸j. Rodzina

jest dla

ciebie balastem i nie chcesz sobie zada膰 bodaj tej odrobiny trudu, 偶eby to ukry膰.

Nasze c贸rki

boj膮 si臋 z tob膮 rozmawia膰, bo nigdy nie wiedz膮, co my艣le膰 o twoich

odpowiedziach… je艣li

naturalnie w og贸le raczysz si臋 odezwa膰. Kiedy Karolina nie mo偶e sobie poradzi膰 z

jakim艣

testem cybernetycznym, to biegnie z nim do twojego ukochanego Zubrina, a Anna

spyta艂a

mnie kilka dni temu, z kim byli艣my w weso艂ym miasteczku przy wyje藕dzie do

Yellowstone,

gdy mia艂a cztery latka. Odpowiedzia艂am, 偶e z tatusiem, ale nie uwierzy艂a.

Zapami臋ta艂a

wysokiego blondyna z roze艣mian膮 twarz膮, kt贸ry jej si臋 szalenie podoba艂. M贸wi艂a o

nim z

rozanielon膮 buzi膮, a ja przy艂apa艂am si臋 na tym, 偶e sama pr贸buj臋 sobie

przypomnie膰, kto

naprawd臋 by艂 w贸wczas z nami. Co艣 ci powiem. Tacy jak ty powinni lata膰 w

za艂ogowych

pr贸bnikach do Centrum Galaktyki..

— A jednak i tutaj co艣 zrobi艂em — rzek艂 bardzo cicho Adam, jakby us艂ysza艂 tylko

to

ostatnie zdanie i uzna艂, 偶e ono jedno zawiera zarzut, z kt贸rego powinien si臋

oczy艣ci膰…

przynajmniej sam przed sob膮. — By艂em jednym z za艂o偶ycieli bazy, zosta艂em jej

pierwszym

kierownikiem. 艢ci膮gn膮艂em kilku m艂odych, zdolnych specjalist贸w i umia艂em

zatrzyma膰 ich w

Evolucie…

— Evoluta! — parskn臋艂a Matylda. — Kosmiczny och艂ap, przesz艂o sze艣膰 parsek贸w od

Ziemi! Twoi dawni uczniowie s膮 teraz dyrektorami wielkich instytut贸w w Uk艂adzie

S艂onecznym!…

— Dostaj臋 od nich listy. Czuj臋 si臋 z nimi zwi膮zany…

— …w膮tpi臋, czy 艂膮czy ci臋 z nimi co艣 wi臋cej ni偶 niezobowi膮zuj膮ce wspomnienie.

Raczej

udajesz, 偶e jest inaczej, bo w ich listach odnajdujesz siebie… jakim by艂e艣

dawniej.

— Uczy艂em ich przezwyci臋偶ania stereotyp贸w my艣lenia. Samodzielno艣ci…

— T臋 osi膮gn膮艂e艣 w ka偶dym razie sam. A je艣li chodzi o innych, to dajesz im woln膮

r臋k臋, bo

tak ci jest wygodnie. Przecie偶 nie uznajesz teorii Zubrina. Inaczej m贸wi膮c,

uwa偶asz, 偶e on,

tw贸j podopieczny, marnuje talent i 偶ycie, id膮c po fa艂szywej drodze. To jednak

nie

przeszkodzi艂o ci powiedzie膰 mu, 偶e mo偶esz si臋 myli膰. Odda艂e艣 mu do wy艂膮cznej

dyspozycji

jedno z najwi臋kszych zewn臋trznych laboratori贸w i nawet nigdy tam nie zajrza艂e艣…

— Nie jest ju偶 studentem…

— A mo偶e l臋ka艂e艣 si臋, 偶e je艣li oka偶esz zdecydowanie, to poszuka pracy gdzie

indziej?

Niepotrzebnie. On tu zostanie. Wie, 偶e kiedy艣 zajmie twoje miejsce. A to

znakomita

odskocznia… oczywi艣cie, dla kogo艣 takiego jak Zubrin…

— Jego teoria rozszczepiania hipotetycznych j膮der chron贸w czy kwant贸w czasu, jak

sam

je 偶artobliwie nazywa, wydaje mi si臋 utopi膮 z punktu widzenia fizyki. Mam tak偶e

w膮tpliwo艣ci

natury etycznej. To prawda. Ale cho膰 sam jestem starym profesorem, dobrze wiem,

jak cz臋sto

w imi臋 uznanych racji i m膮dro艣ci trzymano niespokojne umys艂y w kasach pancernych.

A

kiedy te kasy wreszcie p臋k艂y, wali艂 si臋 艣wiat naukowych dogmat贸w. Dlatego da艂em

mu

laboratorium i pozornie nie interesuj臋 si臋, co w nim robi. Czekam. Zapewniam ci臋,

偶e pr臋dzej

czy p贸藕niej sam do mnie przyjdzie i…

— …p贸藕niej, p贸藕niej — wpad艂a mu w s艂owo Matylda. — A je艣li przyjdzie za p贸藕no?

Czy

nadal b臋dziesz dumny z tego, 偶e ta grupka ludzi, kt贸r膮 „uda艂o ci si臋 zatrzyma膰”

— wtr膮ci艂a z

przek膮sem — na Evolucie, mo偶e i musi zadowala膰 si臋 twoj膮 obecno艣ci膮? Nie

kierownictwem,

rad膮, pomoc膮 — a w艂a艣nie: obecno艣ci膮? I co wtedy stanie si臋 z nami? Osi膮dziemy

na jaszcze

mniejszej 艂upince, jeszcze dalej od S艂o艅ca?…

Layton usiad艂, opu艣ci艂 nogi na pod艂og臋 i si臋gn膮艂 po kombinezon.

— Wiem r贸wnie dobrze jak ty, co si臋 wtedy stanie — rzek艂 wci膮gaj膮c przez g艂ow臋

lekki,

b艂臋kitny ubi贸r. — Ale b膮d藕 spokojna. Nie b臋d臋 wam przeszkadza艂. Najwy偶ej

przylec臋 od

czasu do czasu utwierdzi膰 ci臋 w przekonaniu, 偶e post膮pi艂a艣 s艂usznie. Powierzono

mi Evolut臋,

uwa偶am, 偶e tu jest moje miejsce… i na ten temat nie potrafi臋 powiedzie膰 nic

wi臋cej. Mnie

wystarczy jednego 偶ycia. Jednak gdyby mia艂o si臋 okaza膰, 偶e teoria Zubrina jest

czym艣 wi臋cej

ni偶 utopi膮… — zrobi艂 pauz臋, westchn膮艂, po czym m贸wi艂 dalej: — a nu偶 i nasze

sprawy

zyska艂yby now膮 perspektyw臋?… Widzisz, kiedy艣 my艣la艂em, 偶e potrafi臋 dzieli膰 to

jedno 偶ycie

z tob膮. My艣la艂em, 偶e zatrzymam twoj膮 mi艂o艣膰, zachowuj膮c prawo do uporu, z jakim

musz臋

przebija膰 si臋 przez w艂asn膮 codzienno艣膰, aby nie pozbawi膰 jej sensu, bo nawet

je艣li ten sens

jest tylko unoim z艂udzeniem, to ono tkwi we mnie zbyt g艂臋boko, abym m贸g艂 je

zdemaskowa膰

i porzuci膰, pozostaj膮c sob膮… przy tobie. Skoro wi臋c a偶 tak si臋 pomyli艂em, to

mo偶e Zubrin…

— Nie chodzi o to, co my艣lisz, lecz jaki jeste艣 — przerwa艂a. — Nigdy si臋 nie

zrozumiemy.

Ta rozmowa nie ma sensu… jak wszystkie poprzednie. Chc臋 wreszcie zasn膮膰. Mo偶e

znowu

przy艣ni mi si臋 Ziemia? A ty rozmy艣laj sobie o swoim pos艂annictwie i o Zubrinie,

ale nie

艣piewaj wi臋cej jego wierszy. Jest noc. Rano musz臋 przeprogramowa膰 sekcje

psychotechniczne g艂贸wnego komputera, 偶eby sko艅czy膰 badania i sporz膮dzi膰 wnioski,

kt贸rych

i tak nie przeczytasz. Co robisz? — podnios艂a si臋 nagle, s艂ysz膮c kroki m臋偶a

id膮cego przez

sypialni臋.

— Nic, nic — powiedzia艂 przepraszaj膮cym tonem Layton. — Wybi艂em si臋 ze snu.

Zamierzam troch臋 pochodzi膰…

G艂owa kobiety wr贸ci艂a na swoje miejsce we wkl臋艣ni臋ciu poduszki.

— Tylko uwa偶aj, 偶eby艣 wracaj膮c nie zbudzi艂 dziewczynek. Anna ma bardzo lekki sen,

a

Karolina zdaje jutro okresowy egzamin…

— Nie b贸j si臋. Ciebie tak偶e nie zbudz臋. 艢pij spokojnie. — Adam cicho zamkn膮艂 za

sob膮

drzwi.

Bazie na Evolucie posk膮piono w艂asnego imienia. W sztabach nawigacyjnych

figurowa艂a

pod suchym symbolem 0687-BBS-1E. By艂a jedyn膮 plac贸wk膮 na planecie wielko艣ci

Ksi臋偶yca, zbli偶aj膮cej si臋 powoli lecz nieuchronnie do zewn臋trznej granicy

ekosfery s艂abego

s艂o艅ca, darz膮cego sw贸j 艣wiat miedzianym 艣wiat艂em.

艢rodkiem osiedla bieg艂 g艂贸wny, a zarazem jedyny szlak komunikacyjny pomy艣lany

jako

promenada i zwany kr贸tko „Ulic膮”. Znajdowa艂y si臋 tutaj dwa bary, dwie kawiarenki

ze

stolikami nakrytymi obrusami z prawdziwego lnu, trzy pawilony, upraw

hydroponicznych

oraz kilkana艣cie automat贸w z kaw膮, kol膮, syntetycznym mlekiem, sokami, a tak偶e

mn贸stwem

praktycznych drobiazg贸w, kt贸re wabi艂y doskona艂膮 harmoni膮 kszta艂t贸w mi艂ych dla

r臋ki i oka.

Przedmioty te miesi膮cami tkwi艂y na tych samych p贸艂eczkach z trzech stron

os艂oni臋tych

wypuk艂ymi szybami. Os艂ony by艂y niezb臋dne, poniewa偶 od czasu do czasu ksenonowe

s艂o艅ce

zawieszone mi臋dzy p贸艂prze藕roczystym b艂臋kitnym stropem a szczytem kopu艂y

rozjarza艂o si臋

ostrzejszym blaskiem i wtedy Ulic膮 przebiega艂 s艂aby, orze藕wiaj膮cy wiatr.

Marszczy艂 obrusy

na stolikach i szele艣ci艂 w li艣ciach akacji ocieniaj膮cych kawiarniane ogr贸dki.

Sze艣膰dziesi膮t lat temu, kiedy 0687-BBS-1E powsta艂a jako najbardziej wysuni臋ta

plac贸wka w si贸dmym sektorze Galaktyki, jej konstruktorzy postanowili, 偶e ludzie

b臋d膮 si臋

tutaj czu膰 naprawd臋 u siebie. Na 艣cianach, kt贸re mija艂 teraz profesor Layton,

umieszczono

maszkarony i reliefy, 艣lepe antresole z ozdobnymi balustradami, a nawet trzy

staro艣wieckie

zegary. Ulica zyska艂a w ten spos贸b sm臋tny wyraz dekoracji do przysz艂o艣ciowego

filmu sprzed

trzystu lat, filmu kt贸rego scenograf cierpia艂 na chroniczny brak poczucia humoru,

nie mia艂 za

grosz smaku, a na domiar z艂ego bardzo si臋 艣pieszy艂. W najciemniejszych k膮tach

pr贸偶no

by艂oby szuka膰 艣ladu kurzu, a mimo to pierwsze wra偶enie, jakie odbiera艂 ka偶dy

nowy

przybysz, polega艂o na przygn臋biaj膮cym odkryciu, 偶e nie wy艂膮czaj膮c 艣wiat艂a,

ro艣lin i

sterylnych obrus贸w nie ma tutaj nic 艣wie偶ego. Barwne kwiaty na krzewach nie by艂y

nawet

sztuczne, by艂y nie偶ywe. Przypomina艂y wielkie, umar艂e motyle.

A jednak specjali艣ci pracuj膮cy w 0687-BBS-1E, nie z艂orzeczyli swemu losowi.

Wprawdzie nikt nie wytrzyma艂 na Evolucie tak d艂ugo jak Adam Layton, ale te偶

za艂oga bazy

sk艂ada艂a si臋 na og贸艂 z ludzi bardzo m艂odych. Najstarszy po profesorze Alan

Nicollson,

biochemik, przedwczoraj obchodzi艂 pi臋膰dziesi膮te urodziny. Z tej okazji jego 偶ona,

malutka,

sko艣nooka Sima, wyda艂a egzotyczne, „ziemskie” przyj臋cie, po kt贸rym Matylda

jeszcze

p贸艂tora dnia chodzi艂a u艣miechni臋ta. Nicollson przyby艂 na Evolut臋 dziewi臋tna艣cie

lat temu i

przynajmniej na razie nie my艣la艂 o przeprowadzce w bardziej cywilizowane strony.

A inni?

Przylatywali albo na sta偶e albo bezpo艣rednio po studiach w renomowanych

instytucjach czy

na uniwersytetach. Wysiadali z rakiet, powtarzaj膮c sobie w my艣lach docinki

odprowadzaj膮cych i ich dobre rady, z kt贸rych najlepsze dotyczy艂y tego, co i jak

nale偶y zrobi膰,

aby jak najpr臋dzej znale藕膰 si臋 z powrotem bli偶ej S艂o艅ca. Po czym zostawali.

D艂ugo, d艂u偶ej ni偶

ich r贸wie艣nicy na innych dalekich, osamotnionych plac贸wkach. Zatrzymywa艂 ich

dobrotliwy

stoicyzm profesora Laytona, jego nacechowany dyskretnym dystansem ojcowski

stosunek do

ludzi i gwiazd, jego naiwny a chwilami wr臋cz kokieteryjny u艣miech, kt贸ry w ma艂ej

spo艂eczno艣ci osiedla od dawna sta艂 si臋 przys艂owiowy. To by艂 u艣miech Starego —

m贸wi艂 kto艣,

a twarze obecnych 艂agodnia艂y, jakby na d藕wi臋k has艂a nakazuj膮cego wraca膰

wspomnieniami w

cieplarnian膮 krain臋 w艂asnego dzieci艅stwa.

Layton uwa偶aj膮c, 偶e jako wsp贸艂tw贸rca i kierownik bazy nie ma prawa pozbawia膰

zespo艂u

spoiwa, jakim — a wiedzia艂 o tym — by艂a jego obecno艣膰, odrzuca艂 jedn膮 po drugiej

liczne

niegdy艣 propozycje obj臋cia stanowisk naukowych w Uk艂adzie S艂onecznym, a nawet na

samej

Ziemi. Matylda, kt贸rej natura buntowa艂a si臋 przeciw ka偶dej godzinie monotonnego

偶ycia w

0687-BBS-1E, pocz膮tkowo ostro protestowa艂a, wytaczaj膮c racje i argumenty

osadzone w

najg艂臋bszej warstwie ich wzajemnych uczu膰 i nierozerwalnie zwi膮zane z wizj膮

wsp贸lnej

przysz艂o艣ci. Potem nast膮pi艂a era burzliwych scen. Raz po raz pada艂y w贸wczas

imiona c贸rek

Layton贸w, osiemnastoletniej teraz Karoliny i m艂odszej od niej o cztery lata Anny.

Wreszcie,

kiedy prze艂o偶eni Adama, przyj膮wszy do wiadomo艣ci jego niewolnicze przywi膮zanie

do

Evoluty, przestali darzy膰 go pami臋ci膮, a wraz z ni膮 ofertami, gniew Matyldy

zakrzep艂 w

ci臋偶ki g艂uchy 偶al, spychaj膮cy j膮 si艂膮 bezw艂adno艣ci za 贸w pr贸g, kt贸rego obecno艣膰

zauwa偶a si臋

zawsze dopiero po jego przekroczeniu.

Oczywi艣cie, nawet najbardziej wytrwali m艂odzi przybysze nie zostawali w bazie na

zawsze. Profesor zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e jego otoczenie nie przestanie si臋

zmienia膰, tak jak

zmienia艂o si臋 do tej pory, bez wstrz膮s贸w gro偶膮cych zachwianiem rytmu bada艅, 偶e

przyjdzie

mu jeszcze wiele razy 偶egna膰 starych, a wita膰 nowych specjalist贸w, kt贸rych coraz

trudniej

b臋dzie nazywa膰 kolegami, tak ze wzgl臋du na r贸偶nic臋 wieku, jak i bariery

psychiczne dziel膮ce

pokolenia naukowc贸w, przynajmniej w oczach 艣wie偶o upieczonych absolwent贸w.

Godzi艂 si臋

z takim porz膮dkiem rzeczy, tak samo jak godzi艂 si臋 z nieuchronno艣ci膮 faktu, 偶e

jego c贸rki

wkr贸tce sko艅cz膮 zdaln膮 szko艂臋 艣redni膮 i opuszcz膮 swoje pokoje, pe艂ne

uczniowskich dator贸w,

pokoje kt贸re niegdy艣 sam urz膮dza艂 z sercem pe艂nym rado艣ci i tkliwych przeczu膰. A

kiedy po

studiach zaczn膮 pracowa膰, do jednej z nich przeniesie si臋 tak偶e Matylda. Jego

samotno艣膰

straci ostatnie pozory umowno艣ci.

*

Layton min膮艂 wej艣cie do Centrali Koordynacyjnej, jedynego kompleksu roboczego

zlokalizowanego w centrum osiedla i wzdrygn膮艂 si臋, us艂yszawszy j臋kliwe

dzwonienie zegara

na przysadzistej, pseudogotyckiej bramie, zamykaj膮cej Ulic臋 od wschodu.

Odruchowo uni贸s艂

g艂ow臋. By艂o p贸艂 do trzeciej.

— Powinienem poszuka膰 lustra i roze艣mia膰 si臋 sobie w nos — powiedzia艂 na g艂os.

D藕wi臋k

tych s艂贸w odbi艂 si臋 st艂umionym echem od niskiego sklepienia bramy i ucich艂,

przechwycony

przez t艂umiki, kt贸re o tej porze pozwala艂y odzywa膰 si臋 tylko zegarom. —

Powinienem wr贸ci膰

do 艂贸偶ka i p贸j艣膰 spa膰, a rano oznajmi膰 Zubrinowi, 偶e wystarczy艂 g艂upi sen i

chwila

zniecierpliwienia, abym po tym wszystkim, co mu obieca艂em, postanowi艂 zakra艣膰

si臋 w

艣rodku nocy do jego laboratorium, 偶eby sprawdzi膰… co w艂a艣ciwie? Nic. O to chodzi,

偶e nic.

Przecie偶 nie znam nawet szczeg贸艂贸w jego teorii, nie m贸wi膮c ju偶 o informatycznym

szkielecie

aparatury, jak膮 tam zastan臋. Zatem czy id臋 odkry膰 prawd臋 o Zubrinie, czy o sobie?

A mo偶e

dowiedzie膰 si臋 czego艣 o tym czasie, kt贸ry on pragnie zwielokrotni膰, a kt贸ry mnie,

jak

powiada Matylda, przep艂ywa mi臋dzy palcami? Powinienem natychmiast zawr贸ci膰, ale

nie

zrobi臋 tego.

— S艂ucham? — przerwa艂 mu aksamitny baryton, wybiegaj膮cy z niewidocznego g艂o艣nika.

— Nie zrozumia艂em polecenia. Uprzejmie prosz臋 powt贸rzy膰…

Profesor ockn膮艂 si臋. Brama zosta艂a poza nim. Dalsz膮 drog臋 zamyka艂a b艂yszcz膮ca,

ceralitowa 艣ciana, stanowi膮ca fragment pancerza chroni膮cego mieszkaln膮 cz臋艣膰

bazy. Kr贸tki

chodnik prowadzi艂 wprost do zamkni臋tych, prostok膮tnych drzwi, obrze偶onych

艣nie偶nobia艂膮

listw膮 z barwnymi kropelkami lampek sygnalizacyjnych i ko艅c贸wkami komunikator贸w.

— Nic, nic — powiedzia艂, z przyzwyczajenia darz膮c swym s艂ynnym u艣miechem czujn膮

aparatur臋. — Otw贸rz drzwi i pu艣膰 w ruch chodnik prowadz膮cy do wyj艣cia „A”.

— Zrozumia艂em — odrzek艂 g艂o艣nik. Prostok膮tna p艂yta bezszelestnie uciek艂a w g贸r臋,

ods艂aniaj膮c czarne wn臋trze korytarza, kt贸re w nast臋pnym u艂amku sekundy

rozja艣ni艂o si臋

mlecznym 艣wiat艂em. Adam wszed艂 na chodnik oznaczony 偶贸艂t膮 strza艂k膮. Po dw贸ch

minutach

jazdy perspektyw膮 tunelu ponownie zagrodzi艂a po艂yskliwa 艣ciana zaopatrzona w

drzwi, tutaj

ju偶 szeroko otwarte. Komputer uprzedzi艂 automatyczn膮 obs艂ug臋 艣luzy, 偶e przybywa

cz艂owiek.

Layton przekroczy艂 wysoki pr贸g i stan膮艂 przed robotem przygotowuj膮cym skafandry.

— Tu automat wyj艣cia „A” — odezwa艂 si臋 mi艂y g艂os. — Urz膮dzenia 艣luzy sprawne.

— Dobrze. Prosz臋 mnie ubra膰.

Z sufitu zjecha艂a srebrzysta kuk艂a z rozprutym brzuchem. Nieruchomy dot膮d robot

przyst膮pi艂 do pracy.

— Czy wezwa膰 艂azika z automatem opieku艅czym? — pad艂o pytanie.

— Nie, p贸jd臋 pieszo. Chc臋 si臋 przej艣膰… — wyja艣ni艂 poufnym tonem profesor, jakby

szukaj膮c zrozumienia u kogo艣 偶ywego.

— Dok膮d cz艂owiek idzie?

— Laboratorium E-31.

— Odleg艂o艣膰 p贸艂tora kilometra. Temperatura powietrza minus dwadzie艣cia dziewi臋膰

stopni

Celsjusza — recytowa艂 automat. — Wiatry po艂udniowo-wschodnie, w porywach

osi膮gaj膮ce

szybko艣膰 pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w na sekund臋. Zachmurzenie ca艂kowite. Opady 艣niegu

ust膮pi膮

za trzy godziny. Mam obowi膮zek uprzedzi膰, 偶e w tych warunkach cz艂owiek powinien

pojecha膰 艂azikiem w towarzystwie robota opieku艅czego. Przepraszam.

— P贸jd臋 pieszo — powt贸rzy艂 Layton, ju偶 uzbrojony w baniasty he艂m. — Sprawdzi艂e艣

skafander? — mimo woli obejrza艂 si臋 za aparatem znikaj膮cym w swojej niszy.

— Skafander szczelny — us艂ysza艂 w odpowiedzi. — Ogniwa energetyczne osobistej

aparatury dysponuj膮 zapasem na osiemdziesi膮t cztery godziny maksymalnego

obci膮偶enia.

Butle tlenowe pe艂ne. — Dobrze. Otw贸rz w艂az.

*

Dwa, trzy metry za wyj艣ciem panowa艂 jeszcze wzgl臋dny spok贸j. Dalej 艣wiat艂a

pot臋偶nych

reflektor贸w, otaczaj膮cych baz臋, grz臋z艂y w wiruj膮cych pasmach 艣niegu. S艂uchawki

wewn膮trz

kasku zanios艂y si臋 wysokim wyciem.

*

Matylda, nie otwieraj膮c oczu, pod艂o偶y艂a sobie splecione d艂onie pod g艂ow膮.

D艂u偶sz膮 chwil臋

le偶a艂a bez ruchu, a偶 poczu艂a ch艂贸d. Trzeba z tym sko艅czy膰 — pomy艣la艂a. Si臋gn臋艂a

do ga艂ki

klimatyzatora i przesun臋艂a j膮 o dwa stopnie. Nast臋pnie unios艂a powieki i

spojrza艂a na zegarek.

Trzecia. Trzeba z tym sko艅czy膰 — zagryz艂a wargi i wzdrygn臋艂a si臋, jakby na jej

piersi

spocz臋艂a nagle obca, lodowata r臋ka. Trzeba z tym sko艅czy膰…

*

Suchy 艣nieg, wypadaj膮cy z mroku sko艣nymi smugami, nie zatrzymywa艂 si臋 na szybie

kasku, mimo to jednak widoczno艣膰 by艂a r贸wna zeru. Layton, nisko pochylony,

posuwa艂 si臋 z

trudem drobnymi kroczkami. Coraz cz臋艣ciej unosi艂 lew膮 r臋k臋 do oczu, by spojrze膰

na

kompon, opinaj膮cy przegub jego d艂oni. Os艂ania艂 male艅k膮 tarcz臋 praw膮 r臋kawic膮 i

widz膮c

po艣wi臋caj膮c膮 nitk臋 namiaru dziwi艂 si臋, 偶e ci膮gle idzie we w艂a艣ciwym kierunku.

Szale艅stwo —

powtarza艂 sobie w duchu. Co powiedzieliby jego wsp贸艂pracownicy, gdyby wiedzieli,

偶e ich

starzej膮cy si臋 z godno艣ci膮 szef brnie teraz przez zamie膰, wyp臋dzony z domu

s艂owami 偶ony,

s艂owami, z kt贸rych 偶adne nie zabrz臋cza艂o czujnym d藕wi臋kiem otwartego,

czekaj膮cego

ogniwa zerwanego 艂a艅cuszka sprz臋偶e艅. I tak post臋puje on, profesor Layton,

pozostaj膮cy

cybernetykiem nawet we snach. A najdziwniejsze, 偶e ta walka z 偶ywio艂em

przyjemnie burzy

w nim krew, jest o偶ywcza jak ziemski wiatr, budzi w sercu zapomniane, radosne

g艂osy. Ile

razy szed艂 t膮 drog膮? Wtedy nie by艂o jeszcze laboratorium Zubrina. T臋dy chodzi艂o

si臋 w

g贸ry… i tylko w g贸ry.

Zaspy rozst膮pi艂y si臋 zupe艂nie niespodziewanie. Stopy Adama uderzy艂y w tward膮

p艂yt臋.

Wicher zmi贸t艂 艣nieg z chodnika, kt贸ry pod cienk膮 warstw膮 lodu po艂yskiwa艂

niebieskawym

艣wiat艂em. Przed oczami w臋drowca przemkn臋艂a ostatnia chmura bia艂ego py艂u, za

kt贸r膮

zamajaczy艂y sygnalizacyjne lampki kopulastego budynku. By艂 na miejscu.

Do wyj艣cia prowadzi艂 kr贸tki tunel o przekroju podkowy. Pierwsza fala ciszy

przybieg艂a jak

b艂ysk eksplozji, po kt贸rym nast臋puje bierne oczekiwanie na cios. Up艂yn臋艂o

dobrych kilka

sekund, zanim Layton zda艂 sobie spraw臋, 偶e s艂yszy mi艂y, bezosobowy g艂os,

dok艂adnie taki

sam jak ten, kt贸ry 偶egna艂 go w bazie.

— Witam — m贸wi艂 komputer. — Uprzejmie prosz臋 o podanie klucza do E-31.

— Nie znam klucza — odrzek艂 Adam, rozpinaj膮c zesztywnia艂膮 kiesze艅 na piersi.

Wydoby艂

bia艂y, tr贸jk膮tny znaczek i przytkn膮艂 go do ma艂ego okienka komunikatora. —

Poznajesz? Mam

prawo wst臋pu do wszystkich strze偶onych obiekt贸w na Evolucie — u艣miechn膮艂 si臋

mimo woli,

ubawiony t膮 manifestacj膮 w艂asnej w艂adzy.

— Prosz臋 wej艣膰 — pad艂a kr贸tka odpowied藕. Drzwi znikn臋艂y. Profesor wszed艂 do

艣luzy,

poczeka艂, a偶 nad wewn臋trznym wej艣ciem zap艂onie zielony napis, po czym odda艂

robotowi

kask i pozwoli艂 mu si臋 rozebra膰. Nast臋pnie przez kr贸tki przedsionek wszed艂 do

obszernej,

mrocznej pracowni. Oddali艂 si臋 kilka trok贸w od drzwi, stan膮艂, po raz ostatni

zada艂 sobie w

duchu pytanie, co tutaj robi, wzruszy艂 ramionami i usi艂uj膮c przebi膰 wzrokiem

ciemno艣ci

zacz膮艂 bada膰 wn臋trze Zubrinowego kr贸lestwa czasu.

Po艣rodku kolistego pomieszczenia sta艂 pulpit sterowniczy, z kt贸rego wybiega艂y

rozwichrzone wi膮zki kolorowych kabli. Za nim majaczy艂y zaryty jakiej艣 a偶urowej

konstrukcji, przypominaj膮cej beczkowat膮 klatk臋. Na lewo i na prawo z pod艂ogi

stercza艂y

chude kolumienki, unosz膮ce puszki podobne do starodawnych kliszowych aparat贸w

fotograficznych. Ich podstawy oznaczone du偶ymi literami A, B, C… sta艂y w

regularnych

odst臋pach, otaczaj膮c szerokim 艂ukiem ow膮 okr膮g艂膮 kratownic臋. By艂o ich co

najmniej

kilkana艣cie.

Layton podszed艂 do pulpitu. Jak wsz臋dzie, tak i tutaj g艂贸wny wy艂膮cznik znajdowa艂

si臋 w

g贸rnym prawym rogu. Przesun膮艂 czerwon膮 r膮czk臋 do oporu i obserwowa艂, jak w

okienka

wska藕nik贸w wst臋puje 偶ycie. Kiedy szeroka p艂yta pod nim migota艂a ju偶 dziesi膮tkami

pastelowych gwiazdek, rzuci艂 pytanie:

— Gdzie jest zbiorcze wyj艣cie do sieci informatycznej bazy?

— Nie ma wyj艣cia — zabrzmia艂 w mroku spokojny g艂os.

Przez chwil臋 panowa艂a cisza.

— Chcesz powiedzie膰, 偶e komputer Centrali Koordynacyjnej nie jest informowany o

przebiegu prac w tym laboratorium? — spyta艂 wreszcie z niedowierzaniem Adam.

— Tak. Nie jest.

— Wobec tego teraz ja prosz臋 o relacj臋.

— Niestety nie jestem odpowiednio zaprogramowany. Moje sekcje pracuj膮 bez

wzajemnego kontaktu. W tej chwili mog臋 rozmawia膰 z cz艂owiekiem, anga偶uj膮c jedn膮

dziesi臋ciotysi臋czn膮 cz臋艣膰 potencja艂u informacyjnego. Wszystkie niezale偶ne

wej艣cia s膮

zgrupowane na stanowisku sterownika.

To by艂o czym艣 zupe艂nie nowym w ca艂ej dotychczasowej praktyce profesora Laytona.

Czy偶by Zubrin nie ufa艂 nawet w艂asnemu komputerowi, i to tak dalece, 偶e

zrezygnowa艂 z jego

zdolno艣ci b艂yskawicznego kojarzenia pozornie odleg艂ych fakt贸w przy sumowaniu

wynik贸w

poszczeg贸lnych etap贸w do艣wiadcze艅? Nonsens. A jednak…

Uwa偶nie obejrza艂 pokryw臋 pulpitu oraz wybiegaj膮ce z niego przewody. Kilka minut

p贸藕niej wyprostowa艂 si臋. Nawet gdyby komputer posk膮pi艂 mu zdumiewaj膮cej

wiadomo艣ci o

semantycznym rozcz艂onkowaniu swoich sekcji, instynkt cybernetyka podszepn膮艂by

Adamowi, 偶e informatyka w tym laboratorium dzia艂a na najbardziej wariackich

zasadach, z

jakimi zetkn膮艂 si臋 kiedykolwiek w 偶yciu. Poszczeg贸lne ci膮gi nie tylko pozbawiono

kontaktu.

Zatroszczono si臋 tak偶e o idealnie szczeln膮 izolacj臋 uniemo偶liwiaj膮c膮

oddzia艂ywanie jednego,

logicznego uk艂adu na drugi. Tak spreparowany komputer, w kt贸rym system sprz臋偶e艅

zast膮piono sk艂adowiskiem protez, po prostu nie m贸g艂 funkcjonowa膰.

Ale Zubrin nie by艂 przecie偶 dzieckiem bawi膮cym si臋 w budowniczego superm贸zg贸w za

pomoc膮 skrawk贸w folii, drucik贸w, elektronicznych rupieci i kolorowych klock贸w. A

zatem

gdzie艣 tutaj musi by膰 zainstalowany jeszcze jeden uk艂ad, nad — rz臋dny, a

r贸wnocze艣nie

niedost臋pny dla cz艂owieka stoj膮cego za pulpitem sterowniczym. Wydaje si臋 to

wprawdzie

zupe艂n膮 niedorzeczno艣ci膮, lecz r贸wnocze艣nie jest jedynym jako tako sensownym

rozwi膮zaniem.

— S艂uchaj — rzek艂 z namys艂em Layton — czy z konstrukcji laboratorium wynika, 偶e

obok

ciebie mog膮 istnie膰 tory i 艂膮cza, o kt贸rych nie wiesz?

— Teoretycznie… — zacz膮艂 komputer, ale profesor, uderzony now膮 my艣l膮, nie

pozwoli艂

mu sko艅czy膰.

— Poczekaj. O kt贸rych nie wiesz — powt贸rzy艂 — poniewa偶 impuls贸w dostarcza im

bezpo艣rednio m贸zg sterownika?…

— Teoretycznie to jest mo偶liwe. Jednak przy takim za艂o偶eniu fakt, 偶e nie jestem

w stanie

poda膰 zbiorczych danych dotycz膮cych operacji przeprowadzanych w E-31, by艂by tym

bardziej uzasadniony.

Logika tej wypowiedzi posiada艂a ci臋偶ar sprasowanego o艂owiu.

— Dobrze — zgodzi艂 si臋 spokojnie Layton. — Wobec tego zacznij mi podawa膰

informacje, kt贸re zdo艂asz odnale藕膰 w dost臋pnych ci b臋bnach pami臋ciowych.

— Zrozumia艂em. Od kt贸rego sektora zacz膮膰? Statystycznego?

— Niech b臋dzie.

— Sterownik uruchamia艂 aparatur臋 dwie艣cie osiemdziesi膮t trzy razy. Zu偶ycie

energii…

— Przesta艅.

— Tak jest.

— Gdzie sta艂 zazwyczaj Zubrin… to znaczy cz艂owiek — poprawi艂 si臋 —

przeprowadzaj膮c

do艣wiadczenia?

— W punkcie przeci臋cia osi obiektyw贸w projekcyjnych, kt贸re nazywa艂

akceleratorami.

— Wska偶 mi to miejsce.

— Ekran informacyjny po艣rodku sali.

— Ekran… informacyjny? Czy mo偶e elektromagnetyczny?

— Informacyjny. Kiedy sterownik zajmuje swoje miejsce, ja przestaj臋 odbiera膰

impulsy.

— Rozumiem. Ale gdyby m贸wi艂 na g艂os — to m贸g艂by艣 zapisywa膰 w przystawce

pami臋ciowej wszystko, co powiedzia艂?

— Tak jest.

Layton rozejrza艂 si臋.

— Ekran — mrukn膮艂 z przek膮sem. — Chodzi zapewne o t臋 klatk臋?…

— Prosz臋 powt贸rzy膰 pytanie.

— Nic, nic — profesor okr膮偶y艂 pulpit i zatrzyma艂 si臋 przed a偶urowym walcem,

sporz膮dzonym z pionowych pr臋t贸w, przyspawanych do poziomych obr臋czy. Na wprost

niego

kraty rozst臋powa艂y si臋, tworz膮c przej艣cie wysoko艣ci cz艂owieka. Z niemi艂ym

uczuciem, 偶e

w艂azi do pieca plazmowego, kt贸ry kto艣 w ka偶dej chwili mo偶e uruchomi膰, pochyli艂

si臋 i

wszed艂 do wn臋trza „ekranu”. Zaraz potem wyprostowa艂 si臋 i bacznie zlustrowa艂

otaczaj膮c膮 go

konstrukcj臋. Na oko wygl膮da艂a zupe艂nie zwyczajnie. Pr臋ty by艂y szare, wyk艂adzina

pod jego

stopami nie r贸偶ni艂a si臋 twardo艣ci膮 ani odcieniem od pod艂ogi wok贸艂 urz膮dzenia.

Spojrza艂 w

g贸r臋 i zobaczy艂 jaki艣 przedmiot przypominaj膮cy lamp臋.

— Jak to si臋 uruchamia?

— Aparatura jest czynna. Kontakt nast膮pi艂 przez prze艂o偶enie g艂贸wnego wy艂膮cznika

w

pulpicie sterowniczym. Pob贸r energii wzrasta szybciej ni偶 kiedykolwiek podczas

do艣wiadcze艅 z udzia艂em cz艂owieka.

Layton odetchn膮艂 g艂臋boko.

— Uwa偶aj teraz — powiedzia艂. — Po艂膮cz si臋 ze wszystkimi b臋bnami pami臋ciowymi,

jakimi dysponujesz i zapisuj ka偶de moje s艂owo. B臋d臋 m贸wi艂 na g艂os. Czy… —

zawaha艂 si臋,

tkni臋ty nag艂膮 obaw膮 — jeste艣 absolutnie pewny, 偶e 偶adna z twoich sekcji nie ma

kontaktu

ze zbiorcz膮 sieci膮 bazy? — spyta艂, poniewa偶 przysz艂o mu na my艣l, 偶e gdyby mimo

wszystko

istnia艂 jaki艣 ukryty kana艂, 艂膮cz膮cy E-31 z g艂贸wnym komputerem, to sprawi艂by swym

wsp贸艂pracownikom niez艂膮 niespodziank臋. Ale z g艂o艣nika pad艂a zdecydowana

odpowied藕:

— Nie. St膮d nie ma wyj艣cia.

*

W laboratorium pali艂y si臋 wszystkie lampy. Jasno o艣wietlone, koliste wn臋trze

jakby

zmala艂o, a kszta艂ty przedmiot贸w, nie wy艂膮czaj膮c pustego teraz, beczkowatego

szkieletu,

odzyska艂y powszednio艣膰 i prostot臋 sprz臋t贸w s艂u偶膮cych ludziom.

— Ju偶 jedzie — powiedzia艂a nerwowo Diana, spogl膮daj膮c w niewielki ekran obok

wej艣cia

do 艣luzy. — Sama… — stwierdzi艂a po chwili z niemi艂ym zdziwieniem. — Powiedz —

przenios艂a wzrok na m臋偶a — dlaczego mnie wezwa艂e艣 wcze艣niej ni偶 j膮?…

Adam Zubrin prze艂kn膮艂 艣lin臋. Jego oczy pow臋drowa艂y ku p艂ytkiej niszy naprzeciw

g艂贸wnego wej艣cia i natychmiast uciek艂y w bok, jakby sp艂oszone widokiem

zamkni臋tych

stalowych drzwi.

— Nie wiem… — odrzek艂 g艂ucho. Zwil偶y艂 wargi ko艅cem j臋zyka i doda艂 z przymusem: —

Po prostu chcia艂em, 偶eby艣 tu by艂a, kiedy si臋 zjawi. Przepraszam ci臋…

— Nie ma za co — szepn臋艂a. — Ona b臋dzie rozs膮dna… a偶 nazbyt rozs膮dna…

M臋偶czyzna westchn膮艂 ci臋偶ko.

— Zawsze wszystko rozumiesz… — powiedzia艂 bez cienia ironii. — Zawsze wszystko

rozumiesz… — powt贸rzy艂.

Diana potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. 艢wiat艂o kt贸rego艣 z reflektor贸w prze艣lizn臋艂o si臋 po jej

d艂ugich,

czarnych w艂osach, obejmuj膮c je ruchomym z艂otym pier艣cieniem. Wchodz膮c przed

chwil膮 do

laboratorium zrzuci艂a tylko kask — pozostaj膮c w pr贸偶niowym skafandrze. Jednak

nawet ten

str贸j nie zdo艂a艂 odebra膰 jej sylwetce smuk艂o艣ci i wdzi臋ku. Twarz mia艂a 艣niad膮, o

delikatnie

zarysowanych p艂askich 艂ukach ko艣ci policzkowych, w膮skim nosie i du偶ych,

l艣ni膮cych oczach

koloru szlifowanych granat贸w. W trzydziestym drugim roku 偶ycia stanowi艂a

uosobienie

dziewcz臋cej wiotko艣ci, przez kt贸r膮, jak przez tkanin臋 spowijaj膮c膮 posta膰 kobiety

na

siedemnastowiecznej miniaturze rad偶puta艅skiej, przebija艂a jej bujna, zmys艂owa

dojrza艂o艣膰.

Adam Zubrin, starszy od 偶ony o pi臋膰 lat, by艂 szczup艂ym, przystojnym szatynem.

Ambitny,

zdolny, wysportowany nale偶a艂 bez w膮tpienia do czo艂贸wki m艂odych specjalist贸w,

kt贸rzy

zdecydowali si臋 pracowa膰 z dala od Ziemi. Decyzja ta przysz艂a mu zreszt膮 bez

trudu.

Prowadz膮c ruchliwy tryb 偶ycia traktowa艂 Evolut臋, jak kto艣 mieszkaj膮cy w ziemskim

rezerwacie m贸g艂by traktowa膰 sw贸j oddalony od ludzkich siedzib dom, z kt贸rego

codziennie

doje偶d偶a艂 do pracy te marne trzysta czy czterysta kilometr贸w. Tego ranka po raz

pierwszy,

odk膮d przesta艂 by膰 dzieckiem, czu艂 si臋 zagubiony i nieszcz臋艣liwy. To nowe

uczucie budzi艂o w

nim nieco perwersyjne zaciekawienie i z pewno艣ci膮 by艂by mu po艣wi臋ci艂 wi臋cej

uwagi, gdyby

nie obecno艣膰 Diany, a przede wszystkim czekaj膮ca go rozmowa z Matyld膮 Layton,

kt贸ra

przed chwil膮 zajecha艂a 艂azikiem pod laboratorium.

Drzwi 艣luzy otwar艂y si臋 i wpu艣ci艂y kobiet臋 w skafandrze, wysok膮, szczup艂膮, o

surowej

twarzy aktorki graj膮cej w艂a艣nie rol臋 opuszczonej kr贸lowej, kt贸ra musia艂a wiele

przemy艣le膰 i

przecierpie膰, zanim nauczy艂a si臋 spogl膮da膰 w lustro suchymi oczami.

— Gdybym wiedzia艂, 偶e pani przyjedzie sama, wyszed艂bym naprzeciw — zacz膮艂 Zubrin.

Stan膮艂 pi臋膰 krok贸w przed przyby艂膮 i wbi艂 wzrok w pod艂og臋. — Tak strasznie mi

przykro… —

m贸wi艂 odrobin臋 zbyt szybko, napi臋tym, przyt艂umionym g艂osem. — Powinienem z艂o偶y膰

pani

kondolencje, ale zupe艂nie nie wiem, co powiedzie膰 — ci膮gn膮艂. — Sam czuj臋 si臋 tak,

jakbym

straci艂 ojca. 呕adne s艂owa nie s膮 w stanie odda膰 mojego 偶alu…

— Serdecznie pani wsp贸艂czuj臋 — odezwa艂a si臋 Diana, podchodz膮c bli偶ej.

Matylda przymkn臋艂a na moment powieki, po czym skin臋艂a g艂ow膮 i rozejrza艂a si臋.

— Dzi臋kuj臋 — powiedzia艂a sucho. — Gdzie on jest?…

Adam znowu pos艂a艂 kr贸tkie spojrzenie w stron臋 zamkni臋tej niszy. Nast臋pnie

odchrz膮kn膮艂 i

rzek艂:

— Tam. — To znaczy, w salce medycznej. Tylko… teraz nie powinna pani tam

wchodzi膰… Automaty nie sko艅czy艂y jeszcze… nie sko艅czy艂y… — zaj膮kn膮艂 si臋 — chodzi

o

badanie po艣miertne… — s艂owo „sekcja” najwyra藕niej nie mog艂o mu przej艣膰 przez

gard艂o. —

Mo偶e troch臋 p贸藕niej?… — zawiesi艂 g艂os.

— Badanie?… — powt贸rzy艂a t臋po Matylda. — Wi臋c to by艂 wypadek?

— Profesor Layton umar艂 na atak serca. Ale… — zreszt膮, mo偶e ona lepiej to

wyja艣ni… —

obejrza艂 si臋 na stoj膮c膮 za nim 偶on臋. — Ja nie jestem lekarzem…

— Och! — wykrzykn臋艂a cicho Diana. — Przecie偶 przyjecha艂am dos艂ownie kilka minut

temu… nic jeszcze nie wiem. Oczywi艣cie — doda艂a szybko — kiedy dostan臋

orzeczenie

aparatury medycznej, przejrz臋 je i sama jeszcze raz zbadam profesora…

— Pozwolicie mi usi膮艣膰? — spyta艂a Matylda, po czym nie zwa偶aj膮c na Zubrina,

kt贸ry

skoczy艂, 偶eby przysun膮膰 jej jedyny znajduj膮cy si臋 w pracowni fotel, przycupn臋艂a

na kraw臋dzi

pulpitu. — Atak serca…

— Tak — podchwyci艂 gor膮czkowo m臋偶czyzna. — Jednak w pewnym sensie to by艂

wypadek… zawiniony przeze mnie — doda艂 z jak膮艣 gorzk膮 zawzi臋to艣ci膮. — Ja… wie

pani,

urz膮dzenia, kt贸re tutaj zainstalowa艂em, s膮 bardzo nietypowe — ci膮gn膮艂

niezmienionym

tonem. — Ale musia艂y by膰 takie, bo i moja hipoteza dotyczy obszar贸w nauki,

dotychczas nie

obj臋tych praktycznym eksperymentowaniem. Chocia偶 sk膮din膮d jej przes艂anki s膮

stare jak

艣wiat. Jeszcze teoria Einsteina pozwala艂a opisywa膰 cz膮steczki, poruszaj膮ce si臋 z

szybko艣ci膮

艣wiat艂a i posiadaj膮ce w贸wczas nieograniczon膮 energi臋 oraz p臋d. Trac膮c stopniowo

energi臋 a偶

do zera, cz膮steczki te r贸wnie偶 stopniowo osi膮ga艂yby pr臋dko艣膰 niesko艅czon膮. Owe

hipotetyczne tachiony, jak je nazwano, pozwalaj膮 ca艂kiem realnie my艣le膰 o

pozornie

najbardziej fantastycznych zastosowaniach, jak cho膰by os艂awione podr贸偶e w czasie.

Ale

przecie偶 ju偶 z w艂asnej praktyki ka偶dy z nas wie, 偶e w statkach rozwijaj膮cych

pr臋dko艣ci

przy艣wietlne czas biegnie relatywnie szybciej lub wolniej. Postanowi艂em p贸j艣膰

krok dalej.

Wprawi艂em w ruch, ten ruch wolny od rygor贸w czasoprzestrzeni, nie cz艂owieka, a

jego

otoczenie. Odwr贸ci艂em sytuacj臋 znan膮 astronomom, tworz膮c stacjonarne,

laboratoryjne

warunki na艣laduj膮ce wzajemn膮 relacj臋 czasu na Ziemi i na pok艂adzie statku

lec膮cego z

szybko艣ci膮 艣wiat艂a. To wszystko jednak stanowi艂o dla mnie zaledwie wst臋p do

sprawdzenia

mojej teorii rozszczepiania chron贸w. Zamiast jednemu przy艣pieszonemu nurtowi

czasu da膰

si臋 porwa膰 r贸wnocze艣nie wielu… widzi pani, b艂yskawica tak偶e jest jedna, a

biegnie

rozwidlonymi drogami…

— M贸j m膮偶 zawsze m贸wi… to znaczy, m贸wi艂 — powiedzia艂a Matylda patrz膮c

nieodgadnionym wzrokiem na Zubrina — 偶e pan jest poet膮.

Przez twarz Adama przebieg艂 nieweso艂y, przelotny u艣miech.

— Chodzi o t臋 b艂yskawic臋 — rzek艂 niezmieszany. — Prosz臋 pani, w tym por贸wnaniu

nie

ma krzty poezji. Ono jest z mojej strony wy艂膮cznie manifestacj膮 bezradno艣ci.

W艂a艣nie,

bezradno艣ci… — przytakn膮艂 sam sobie. — Dlatego tak du偶o m贸wi臋, zamiast od razu

wyzna膰,

偶e dotychczas nie wyszed艂em poza wst臋pn膮 faz臋 eksperymentowania. Na razie

bada艂em

jedynie psychiczne i fizjologiczne reakcje organizmu, powielonego, 偶e tak si臋

wyra偶臋, w

czasie, uruchamiaj膮c pojedyncze segmenty mojego urz膮dzenia. Profesor Layton

zaj膮艂 miejsce

eksperymentatora… To moja wina… Tylko moja….

— Prosz臋 sobie nie robi膰 wyrzut贸w — przerwa艂a mu spokojnie Matylda. — Znam

stosunek mojego m臋偶a do pa艅skich prac. Nie przeszkadza艂 panu i nie pomaga艂… Nikt,

a ju偶

najmniej pan, nie m贸g艂 przewidzie膰, 偶e przyjdzie tutaj w tajemnicy przed

wszystkimi i

rozp臋ta reakcj臋, kt贸rej nie b臋dzie w stanie powstrzyma膰.

— Mimo to powinienem by艂 go uprzedzi膰 — upiera艂 si臋 Zubrin. — Przedstawi膰 mu

wst臋pne sprawozdanie — a przynajmniej poinformowa膰 o konstrukcyjnych za艂o偶eniach

aparatury…

— Pani Matyldo — zagadn臋艂a niespodziewanie Diana — przepraszam, 偶e o to pytam,

ale

czy tej nocy nic si臋 nie sta艂o? Nie daje mi spokoju my艣l, co sk艂oni艂o profesora

do przyj艣cia

tutaj… akurat dzisiaj?… Czy wychodz膮c z domu nic nie m贸wi艂?

Nasta艂a d艂u偶sza chwila ciszy. Wdowa po Adamie Laytonie zagryz艂a wargi i

siedzia艂a bez

ruchu, patrz膮c przed siebie niewidz膮cymi oczami. Nagle gwa艂townym ruchem wsta艂a,

wyprostowa艂a si臋 i powiedzia艂a zaskakuj膮co mocnym g艂osem:

— Nic si臋 nie sta艂o. W ka偶dym razie nic niezwyk艂ego. Nie m贸g艂 spa膰. O艣wiadczy艂,

偶e

zamierza si臋 przej艣膰. By艂am pewna, 偶e nied艂ugo wr贸ci.

Zubrin za艂ama艂 r臋ce.

— Dlaczego?!… — j臋kn膮艂. — Je艣li mi nie ufa艂, je艣li chcia艂 si臋 przekona膰, co

robi臋, m贸g艂

mnie przecie偶 w ka偶dej chwili wezwa膰 i za偶膮da膰 oblicze艅… szkic贸w…

przyprowadzi艂bym go

tutaj… Czemu przyszed艂 w nocy, sam?! Gdybym to potrafi艂 zrozumie膰, by膰 mo偶e

by艂oby mi

l偶ej…

— Wybacz, m贸j drogi — odezwa艂a si臋 znowu Diana — ale nie s膮dz臋, aby chodzi艂o o

to,

czy tobie b臋dzie l偶ej. Nikomu z nas nie b臋dzie l偶ej, poniewa偶 nic nie zmieni

faktu, 偶e profesor

nie 偶yje. A swoj膮 drog膮 — podj臋艂a po kr贸tkiej pauzie — te automaty medyczne… —

spojrza艂a pytaj膮co na m臋偶a — czy naprawd臋 nie mo偶emy ich odwo艂a膰 i p贸j艣膰 z pani膮

Layton

po偶egna膰… — urwa艂a nagle. Z piersi Adama wyrwa艂 si臋 kr贸tki, zd艂awiony okrzyk,

zawieraj膮cy zarazem tyle l臋ku i rozpaczy, 偶e nawet Matylda unios艂a oczy i przez

jaki艣 czas

wpatrywa艂a si臋 w stoj膮cego przed ni膮 m臋偶czyzn臋 z najczystszym zdumieniem.

Nast臋pnie

powiedzia艂a:

— Nie mam zamiaru nalega膰… — wpad艂a w ton osoby, kt贸ra nigdy na nic nie nalega,

poniewa偶 wie, 偶e wszystkie jej pragnienia i tak uton膮 w milcz膮cej oboj臋tno艣ci

艣wiata. —

Skoro jednak nie powinnam go ogl膮da膰, to po co w艂a艣ciwie sprowadzili艣cie mnie

tutaj?…

Znowu zapad艂a cisza. Tym razem trwa艂a d艂u偶ej. Sk膮d艣, zza pancernej 艣ciany

dobieg艂 suchy

szelest, jakby przeci膮g porusza艂 pasemkami folii. Wreszcie Zubrin westchn膮艂.

— My艣leli艣my… a raczej ja my艣la艂em, 偶e pani zechce obejrze膰 miejsce… to sta艂o

si臋 tam

— wskaza艂 beczkowat膮 klatk臋. — A poza tym… widzi pani, ja… — z trudem opanowa艂

dr偶enie g艂osu — ja… oszukiwa艂em.

W twarzy Matyldy nie poruszy艂 si臋 najmniejszy mi臋sie艅. Czeka艂a. Adam, unikaj膮c

wzroku

obu kobiet, odchrz膮kn膮艂 chrapliwie i m贸wi艂 dalej:

— Powiedzia艂em przed chwil膮, 偶e nie wyszed艂em poza wst臋pn膮 faz臋

eksperymentowania.

To nawet w pewnym sensie prawda… ale r贸wnie prawdziwe by艂oby stwierdzenie, 偶e w

og贸le

niczego nie zacz膮艂em. Sprawa wygl膮da tak, 偶e dot膮d zbudowa艂em jedynie aparatur臋

fantomatyczn膮… z zastosowaniem fantomatyki bezprzewodowej — i w jej programach

pr贸bowa艂em zawrze膰 dynamiczne modele 艣wiat贸w, w jakich m贸g艂by si臋 znale藕膰

cz艂owiek,

kt贸rego czas uleg艂 zwielokrotnieniu i biegnie po rozwidlonych torach. Oczywi艣cie,

komponuj膮c informatyczne granice tych 艣wiat贸w, nie mog艂em zna膰 ich tre艣ci. To

zale偶y

wy艂膮cznie od m贸zgu jednostki, poddanej do艣wiadczeniu. Aby osi膮gn膮膰 rozbicie na

poszczeg贸lne ci膮gi czasu, pozbawi艂em sprz臋偶e艅 zespo艂y mojego komputera. Ka偶dy z

nich

obs艂uguje tylko jeden projektor fantomatyczny. Jednak wszystko zosta艂o urz膮dzone

tak, aby

aparatura mog艂a zn贸w utworzy膰 logiczn膮 ca艂o艣膰 pod wp艂ywem uk艂adu nadrz臋dnego,

jakim za

ka偶dym razem stawa艂 si臋 偶ywy cz艂owiek, wchodz膮c do wn臋trza ekranu — ponownie

wskaza艂

oczami a偶urowy walec. — Tym cz艂owiekiem by艂em, rzecz jasna, zawsze ja sam… ale

jeszcze

nigdy nie o艣mieli艂em si臋 podda膰 dzia艂aniu wi臋cej ni偶 dw贸ch projekt贸w

r贸wnocze艣nie. Nikt

nie zna przecie偶 progu, do jakiego mo偶na posun膮膰 swoje bytowanie w fikcyjnych

艣wiatach,

aby raz na zawsze nie zerwa膰 nici wi膮偶膮cych system nerwowy z rzeczywisto艣ci膮.

Profesor

Layton by艂 pewny, 偶e ja eksperymentuj臋 ju偶 z u偶yciem w艂a艣ciwej aparatury do

rozszczepiania

chron贸w i uruchomi艂 wszystkie projektory na raz. Potem zaj膮艂 miejsce w 艣rodku

ekranu.

Rozumie pani?

— Wydaje mi si臋, 偶e tak… — wyszepta艂a Matylda. — Chce pan powiedzie膰, 偶e m贸j m膮偶

umar艂 w wyniku szoku wywo艂anego tylko i wy艂膮cznie przez z艂udzenia, jakich

dozna艂?…

— Ot贸偶 to — przyzna艂 ponuro Zubrin. — Musia艂em zdoby膰 si臋 na to wyznanie z dw贸ch

powod贸w. Po pierwsze uwa偶a艂em, 偶e nale偶y si臋 pani prawda… a po drugie on, to

znaczy

profesor, dok艂adnie notowa艂 swoje wra偶enia, odbierane w fantomatycznym transie.

Przypuszcza艂em, 偶e zechce si臋 pani zapozna膰 z tymi zapisami… chocia偶 s膮 bardzo

smutne…

tak偶e dla mnie, bo podwa偶aj膮 ca艂膮 moj膮 teori臋. Ale nie m贸wmy teraz o mojej

teorii —

dorzuci艂 gorzko. — Wa偶niejsze jest to, 偶e tym bardziej smutne, a nawet okrutne

b臋d膮 z

pewno艣ci膮 dla pani. Czy mam je odtworzy膰? — zako艅czy艂 kr贸tkim pytaniem.

Matylda jaki艣 czas sta艂a nieruchomo, po czym z powrotem opar艂a si臋 ca艂ym

ci臋偶arem cia艂a

o pulpit. Jej ramiona zwis艂y bezradnie.

— Notowa艂?… — b膮kn臋艂a. — Jak m贸g艂 notowa膰?…

— M贸wi艂 na g艂os, a komputer zapisywa艂 jego s艂owa w b臋bnie pami臋ciowym…

— Kiedy zd膮偶y艂e艣 to przes艂ucha膰?! — wyrwa艂o si臋 Dianie. — Przecie偶 przysz艂am

tutaj

zaraz po tobie?…

— Nie tak „zaraz — przerwa艂 jej po艣piesznie m膮偶, jakby nie chc膮c dopu艣ci膰, by

powiedzia艂a co艣 wi臋cej. — Ja przybieg艂em o 艣wicie wezwany przez m贸j komputer,

kt贸ry mi

da艂 zna膰, 偶e do E-31 wszed艂 „kto艣 uprawniony”`. Opr贸cz mnie jedynym uprawnionym

by艂

kierownik bazy. Przylecia艂em od razu… a jednak za p贸藕no. Profesor nie 偶y艂… ale

b臋bny

pami臋ciowe by艂y jeszcze w ruchu. Natychmiast cofn膮艂em zapis. My艣la艂em, 偶e w nim

znajd臋

wyja艣nienie tragicznej zagadki…

— I znalaz艂 pan? — spyta艂a cicho Matylda.

— Przecie偶 m贸wi艂em… — rzek艂 jeszcze ciszej Zubrin.

— W takim razie prosz臋 to pu艣ci膰.

Adam pos艂usznie si臋gn膮艂 do wy艂膮cznika, jednak jego r臋ka zatrzyma艂a si臋 kilka

centymetr贸w nad klawiszami.

— Tylko… — zacz膮艂 z wahaniem — musimy ca艂y czas pami臋ta膰, 偶e chodzi o 艣wiat

z艂udze艅. Cokolwiek us艂yszymy, nie b臋dzie to mie膰 nic wsp贸lnego ani z prawdziwymi

my艣lami profesora, ani jego wol膮, ani nawet marzeniami. Pod艣wiadomo艣膰 ma swoje

niezbadane zau艂ki, azyle, drogi ucieczki prowadz膮ce do nik膮d. A fantomatyka…

— Niech pan nie zapomina — przerwa艂a Matylda — 偶e jestem psychologiem. Prosz臋 —

wskaza艂a ruchem g艂owy pulpit sterowniczy.

D艂o艅 Zubrina spad艂a na klawiatur臋. Ukryty w 艣cianie g艂o艣nik o偶y艂. Pad艂y s艂owa

wypowiedziane zbyt mi臋kkim barytonem:

— Projektor „A”. Pierwsza sekunda.

Zaraz po tej zapowiedzi zabrzmia艂 g艂os Adama Laytona.

— Mamu艣ku?…

Oczy obu s艂uchaj膮cych kobiet spotka艂y si臋 i rozbieg艂y, jakby ka偶da z nich,

odnalaz艂szy u

drugiej sw贸j w艂asny l臋k, niesmak i niedowierzanie, poczu艂a si臋 tym odkryciem

dotkliwie

ura偶ona. A przecie偶 to tylko znany im tak dobrze m臋ski, niski g艂os profesora

Laytona

przeszed艂 w kokieteryjne skomlenie rozkapryszonego ch艂opca.

— Mamu艣ku?… m贸g艂bym prosi膰 o herbatk臋?… ale sko艅cz najpierw je艣膰… dobrze…

dzi臋kuj臋, tak, ta poduszka ci膮gle mi zje偶d偶a艂a… 艣wietnie… um, jaka gor膮ca!…

dobrze, do

zimnej wody… lepiej, lepiej, troszeczk臋 — razi mnie 艣wiat艂o… znakomicie… nie,

nie chc臋

spa膰, tylko zamykam oczy… co?… nie, niech nie przychodzi.. wola艂bym po po艂udniu

p贸j艣膰

na spacer… ale chcia艂a艣, zdaje si臋, odwiedzi膰 t臋 twoj膮 przyjaci贸艂k臋?… naprawd臋?…

poszliby艣my do ogrodu botanicznego: tak cicho, tylko szelest li艣ci, ptaki i

偶aby… kto? Terry?

Powiedz mu, 偶e zasn膮艂em… dzi臋kuj臋… jak tak trzymasz r臋k臋 na moim czole, to

naprawd臋

wszystko we mnie usypia… tak, teraz herbata jest w sam raz… a w radio nie ma

jakiej艣

dobrej muzyki?… gdyby tak grali teraz cichutko „Obrazki z wystawy”… nie, nie

wyci膮gaj

sama tego ci臋偶kiego magnetofonu… czy w pokoju nie jest jeszcze troszeczk臋 za

jasno?…

dzi臋kuj臋… o, jaka mi艂a muzyka…

W g艂o艣niku rozleg艂 si臋 pojedynczy, suchy stuk, po czym pad艂y s艂owa:

— Koniec pierwszego zapisu. Dwadzie艣cia sekund.

— Czy mam odtwarza膰 dalej? — spyta艂 Adam.

— Profesor by艂 naukowcem w ka偶dym calu i wiedzia艂, co robi, kiedy kaza艂

komputerowi

zapisywa膰 swoje… uwagi — zdanie to Diana wypowiedzia艂a opanowanym g艂osem, kt贸ry

jednak za艂ama艂 si臋 przy ostatnim s艂owie. — Ale… ze wzgl臋du na bardzo intymny

charakter…

— zaj膮kn臋艂a si臋. — Albo powiedzmy inaczej. Ja osobi艣cie nie jestem ani

specjalist膮, ani te偶

kim艣, kogo pan Layton uwa偶a艂 za szczeg贸lnie bliskiego sobie… s膮dz臋 wi臋c, 偶e nie

mam

prawa s艂ucha膰…

— Nonsens — zaprzeczy艂a Matylda. — Przynajmniej dowiesz si臋 czego艣 o m臋偶czyznach

— dorzuci艂a z zimn膮 ironi膮. Zaraz jednak odwr贸ci艂a wzrok od m艂odej kobiety i

skin臋艂a na

Zubrina. — Prosz臋 dalej…

— Projektor „B” — zapowiedzia艂 g艂o艣nik. — Pierwsza sekunda…

Diana drgn臋艂a, zmarszczy艂a brwi i utkwi艂a badawcze spojrzenie w twarzy m臋偶a. Ten

szybko odwr贸ci艂 g艂ow臋. W tej samej chwili pracowni臋 ponownie wype艂ni艂 g艂os

profesora

Laytona. Tym razem brzmia艂 艣wie偶o i mocno. Wyczuwa艂o si臋, 偶e m贸wi m臋偶czyzna

pe艂en

wiary w' siebie, si艂y i rado艣ci 偶ycia.

— Spokojnie, Piotrze. Tam jest przewieszka, male艅ka jak groszek. Trzeba obej艣膰 z

lewej

strony. Pod ambonk膮 znajdziesz wygodny stopie艅… masz go? Uwa偶aj, w szczelinie

jest

troch臋 lodu. Heeej!!! Nic, nic! Czasem si臋 leci… dobra! Wybra艂em lin臋. Nie

pot艂uk艂e艣 si臋?

艢wietnie. Odpocznij chwil臋. Za艂o偶臋 karabinek i zejd臋 po ciebie. Co? Bzdury. Mam

przecie偶

teraz g贸rn膮 asekuracj臋, jak stuprocentowy 偶贸艂todzi贸b. Wbij臋 jeszcze jeden hak O,

w艂a艣nie.

Wpraw teraz cia艂o w ruch wahad艂owy i staraj si臋 chwyci膰… ju偶?! Znakomicie, stary!

Wobec

tego ja winduj臋 si臋 z powrotem do g贸ry, a ty id藕 spokojnie za mn膮. Wykorzysta艂

ten

dodatkowy hak. Brawo, widz臋 ci臋 ju偶! Zostawi艂e艣 za sob膮 t臋 cholern膮 przewieszk臋!

No,

nareszcie. A teraz patrz! Widzisz?! Siod艂o jak klepisko, a to ju偶 szczyt! St膮d

mogliby艣my

wjecha膰 na rowerach! Piotrze! Pierwsze wej艣cie na „dach” tej uroczej planetki!

Ty i ja,

przyjacielu! Ty i ja!…

— Koniec drugiego zapisu! — oznajmi艂 komputer. Dwadzie艣cia sekund.

— Czy on… przepraszam, czy profesor chodzi艂 po g贸rach? — spyta艂a cicho Diana.

Matylda niech臋tnie skin臋艂a g艂ow膮.

— Kiedy艣 chodzi艂. Dawno temu. Potem przesta艂.

— A… ten Piotr?… Czy pan Layton mia艂 przyjaciela Piotra?…

— Raz czy dwa wspomina艂 chyba o jakim艣 Piotrze, z kt贸rym przyja藕ni艂 si臋 w

m艂odo艣ci,

ale nie jestem pewna. Ostatnio raczej nie miewa艂 przyjaci贸艂. Nie byli mu

potrzebni…

— Mo偶e jednak byli… — ledwie s艂yszalny szept Diany zbieg艂 si臋 z kolejn膮

zapowiedzi膮.

— Projektor ,,C”. Pierwsza sekunda.

— Och, Diano, Diano… — przepojony nami臋tno艣ci膮 g艂os zabrzmia艂 tak obco, 偶e

musia艂a

up艂yn膮膰 dobra chwila, zanim obecni poj臋li, 偶e nale偶y do tego samego m臋偶czyzny,

kt贸ry

dopiero co pokona艂 niezdobyt膮 skaln膮 艣cian臋. — Diano, wydaje mi si臋, 偶e trzymam

w

ramionach samego siebie… pi臋knego jak wszyscy staro偶ytni bogowie i szatani razem

wzi臋ci.

Dziewczyno, czy czujesz to, 偶e w tej chwili nie wiem nic… nie wiem nawet, czy

ci臋

kocham?… Rozumiesz?… Jedyn膮 prawd膮 jest twoje cia艂o… twoja sk贸ra, kt贸ra o偶ywa

tam,

gdzie ci臋 dotykam. Twoje w艂osy… powieki… twoje uda, ch艂odne, kiedy przesuwam po

nich

policzek i gor膮ce jak s艂o艅ce. Twoje piersi jak sarnie bli藕ni臋ta… naprawd臋?

Oczywi艣cie! Bo to

ja napisa艂em dla ciebie „Pie艣艅 nad pie艣niami”, ja zbudowa艂em zikkuraty, 偶eby si臋

w nich do

ciebie modli膰, ja zaczerpn膮艂em wody i pu艣ci艂em potoki spadaj膮ce w dolin臋 Kury,

ja

wymy艣li艂em ksi臋偶yce i gwiazdy, a nawet przywioz艂em ci臋 na jedn膮 z nich, 偶eby

tutaj… och,

zrobi艂bym miliardy miliard贸w jeszcze pi臋kniejszych 艣wiat贸w, i zrobi臋, zobaczysz,

Diano,

tylko teraz nic ju偶 nie m贸w… obejmij mnie mocno… o, tak… o, tak…

— Koniec trzeciego zapisu. Dwadzie艣cia sekund.

— Nie! Nie! To przecie偶!… — Diana unios艂a r臋ce w obronnym ge艣cie i zastyg艂a w

tej

pozycji z szeroko otwartymi oczami, wyra偶aj膮cymi bezgraniczn膮 rozpacz. — A

m贸wi艂am, 偶e

nie powinnam tego s艂ucha膰!… — zawo艂a艂a po chwili niemal p艂acz膮c.

— A ja powiedzia艂am ci na to, 偶e powinna艣, bo mo偶esz dowiedzie膰 si臋 czego艣 o

m臋偶czyznach — odpar艂a lodowatym tonem Matylda. — I mia艂am racj臋.

— Wszystko to jest koszmarne… koszmarne… — wykrztusi艂 Zubrin. — Kiedy pomy艣l臋 o

tej pozornej ciszy, pozornej rado艣ci, pozornym kochaniu… o fa艂szu, kt贸rego

ofiar膮 pad艂

profesor, przyszed艂szy do mojego laboratorium, to chce mi si臋 wy膰…

— Jest znacznie gorzej, gdy cz艂owiek ma ochot臋 wy膰, my艣l膮c o swoim prawdziwym,

jedynym 偶yciu — us艂ysza艂 w odpowiedzi. — S膮dzi pan, 偶e on tutaj, w pa艅skiej

pracowni,

obejmowa艂 pa艅sk膮 偶on臋? 艢miesznie. Po prostu Diana jest zapewne najpi臋kniejsz膮 i

najbardziej godn膮 po偶膮dania kobiet膮, jak膮 m贸j m膮偶 widzia艂 kiedykolwiek w 偶yciu.

By艂

kochankiem… tylko kochankiem. Imi臋 jego partnerki stanowi艂o jedynie symbol…

s艂uchamy

dalej?

Adam a偶 nazbyt skwapliwie wcisn膮艂 na powr贸t klawisz przystawki rejestruj膮cej.

— Projektor „D”. Pierwsza sekunda.

— Prosz臋 o cisz臋 — g艂os Laytona tym razem brzmia艂 w艂adczo. — Og艂aszam, 偶e

dowodzony przeze mnie pierwszy patrol mi臋dzygalaktyczny zawr贸ci艂 z drogi i

dokona艂

inwazji Ziemi. Zagarn臋li艣my w艂adz臋 si艂膮, obalaj膮c rz膮dy G艂贸wnej Rady Naukowej. Z

ca艂膮

bezwzgl臋dno艣ci膮 wykorzystali艣my fakt, 偶e najpot臋偶niejsza bro艅, jakiej dzisiaj

potrzebujemy

ju偶 tylko dla za艂贸g wysy艂anych w gwiazdy, znalaz艂a si臋 w naszych r臋kach.

U偶yli艣my

szanta偶u. To prawda. Ale na tym ko艅cz膮 si臋 wszelkie podobie艅stwa naszego

post臋pku do

zamach贸w stanu znanych z dawnej historii Ziemi. Nie b臋d臋 m贸wi艂 d艂ugo. Ludzie!

Pokonali艣my bariery energetyczne, technologiczne, a nawet spo艂eczne. Mimo to nie

jeste艣my

szcz臋艣liwi. Ka偶dy z was, s艂uchaj膮cych mnie w tej chwili, nie czuje si臋 w pe艂ni

szcz臋艣liwy. Z

tym trzeba sko艅czy膰. Moc膮 mojej w艂adzy ogranicz臋 rozw贸j szeregu nauk

podstawowych i

wprowadz臋 ostr膮 selekcj臋 informacji odbieranych przez nas naturze. Rzecz w tym,

偶e mimo

stale powtarzanych obietnic proces rozpraszania si臋 nie by艂 dot膮d skutecznie

hamowany.

Teraz to si臋 zmieni. Oczywi艣cie, nie zamkniemy wszystkich program贸w kosmicznych

ani nie

zrezygnujemy z dalszego rozwoju fizyki… a nawet wielu fizyk. Ale jedyn膮 racj膮

nauki staje

si臋 od dzisiaj w praktyce, a nie tylko w intencjach, szcz臋艣cie cz艂owieka Nie

bezpiecze艅stwo,

spok贸j, syto艣膰, zdrowie i swoboda manewrowania przyrod膮, a po prostu szcz臋艣cie.

Najt臋偶sze

umys艂y i najnowocze艣niejsze kompleksy badawcze oddajemy w s艂u偶b臋 socjologii,

psychologii i fizjologii, Ziemianie! Prosz臋 was o zaufanie. By膰 mo偶e, wielu z

was czuje si臋 w

tej chwili ura偶onymi w swojej godno艣ci. Jednak za rok, dwa, dziesi臋膰 lat,

b臋dziecie

wspomina膰 dzisiejszy dzie艅 tak, jak dot膮d wspominali艣my likwidacj臋 armii, granic

oraz

partykularyzmu w podziale d贸br. Historia zaczyna si臋 teraz. To wszystko, ludzie,

co mia艂em

wam do powiedzenia!…

— Koniec czwartego zapisu. Dwadzie艣cia sekund.

— Absolutny w艂adca, przemoc膮 uszcz臋艣liwiaj膮cy ludzko艣膰 — mrukn臋艂a Matylda,

wydymaj膮c pogardliwie wargi. — Nie jestem historykiem, ale ten ostatni sen Adama

偶ywo

przypomina mi pewne ksi膮偶ki i filmy…

— To nie sen — przerwa艂 jej zdecydowanie Zubrin. — Sen zawsze pozostaje odbiciem

zwi膮zk贸w zachodz膮cych mi臋dzy pod艣wiadomo艣ci膮 a tym, co j膮 kszta艂tuje, co nale偶y

do

艣wiata fakt贸w. To fantomatyka. Tylko fantomatyka…

— Pod艣wiadomo艣膰 tak偶e jest faktem. Nie chc臋 jednak ucieka膰 si臋 do w艂asnej

specjalno艣ci,

chocia偶 m贸j m膮偶 mianowa艂 j膮 w艂a艣nie kr贸low膮 nauk. Mog艂oby to zaprowadzi膰 nas

odrobin臋

za daleko.

— Jestem tylko lekarzem — powiedzia艂a ze smutkiem Diana. — Ale moi pacjenci,

decyduj膮c si臋 na rozmow臋… to znaczy, kiedy nie chc膮 powierza膰 swoich stan贸w

psychicznych niezawodnym automatom… och, nie potrafi臋 wyrazi膰, co my艣l臋… a

raczej, co

czuj臋! — zawo艂a艂a nagle p贸艂g艂osem. — Wiem jednak, 偶e pani si臋 myli…

— Mo偶e… — zgodzi艂a si臋 niedbale Matylda. — Czy przes艂uchali艣my ju偶 wszystko? —

spojrza艂a spokojnie na Adama.

— Zosta艂 jeszcze jeden zapis.

— Prosz臋.

— `Projektor „E”. Pierwsza sekunda.

— Sp贸jrz — zabrzmia艂 pogodny g艂os profesora Laytona — postawimy je tutaj.

Zrobimy

mamie niespodziank臋… Pi臋knie wygl膮daj膮, prawda, kochanie? Czemu na Evolucie

rosn膮

tylko takie suche kwiatki? Widzisz, c贸reczko, przez ca艂e lato musz膮 obywa膰 si臋

bez wody..

S艂ucham, Karolino?! — podni贸s艂 g艂os, jakby m贸wi艂 do kogo艣 w s膮siednim pokoju. —

Poczekaj chwileczk臋, urz膮dzamy tutaj z Ann膮 ma艂y park kwiatowy dla mamy… no, ju偶.

Co

tam masz? A fe, jakie paskudne r贸wnanie — za艣mia艂 si臋 ciep艂o. — Ale kiedy

zdemaskujemy

te g艂upie literki i wykresy, to oka偶e si臋, 偶e sprawa jest 艣liczna i bardzo

ciekawa. Dotyczy

rozpraszania wodoru w g贸rnych warstwach atmosfery. Dzi臋ki temu niebo jest

b艂臋kitne… To

znaczy, prawdziwe niebo. Pami臋tasz niebo na Ziemi? Prosz臋 bardzo, niech b臋dzie

nad

jeziorem. Mo偶na je zobaczy膰 w tym wzorze. Ale偶 tak, polecimy. Zostawimy pojazd w

lesie,

nakryjemy go ga艂膮zkami, 偶eby na niego nie patrze膰, b臋dziemy p艂ywa膰, nurkowa膰,

podpatrywa膰 ptaki, pali膰 ognisko… Chod藕, Anno, m贸wimy z Karolin膮 o Ziemi.

P贸jdziemy

tak偶e w g贸ry. Poka偶臋 wam dolin臋, gdzie kiedy艣 spad艂 olbrzymi meteoryt, i ruiny

tajemniczych

艣wi膮ty艅. Urz膮dzimy prawdziw膮 wypraw臋 odkrywc贸w. Mo偶e wykopiemy skarb? A kiedy

nam

si臋 znudzi, skoczymy na granic臋 parku do weso艂ego miasteczka. Rozumiesz ju偶 ten

wz贸r?…

Pysznie! To chod藕cie, nakryjemy do sto艂u. Mama zaraz przyjdzie… ooo, ju偶 jeste艣?!

Wszystko na nic! Chcieli艣my ci zrobi膰 niespodziank臋, a tu masz! No, trudno.

Wymy艣limy co艣

lepszego ju偶 na Ziemi. Pewnie, 偶e jedziemy! Jutro ko艅cz臋 cykl do艣wiadcze艅, a

pojutrze w

drog臋! Zawadzimy tylko o nasze stare miasteczko, zaopatrzymy si臋 we wszystko,

czego mog膮

potrzebowa膰 dzicy ludzie w dziewiczej puszczy… oj, zostawcie, wariatki! Udusicie

mnie!

Tak?… No to ja wam teraz poka偶臋! O, jedna… druga… trzecia… i raz! I dwa! I raz!

I dwa!…

Nie, nie puszcz臋! Taniec zwyci臋stwa! I raz… i dwa!… — 艣miech Laytona urwa艂 si臋

raptownie. Nasta艂a chwila martwej ciszy, a nast臋pnie z g艂o艣nika buchn膮艂

przera藕liwy,

wstrz膮saj膮cy okrzyk: — Matyldo!!! Matyldo!!!…

Dwa ostanie s艂owa by艂y wo艂aniem cz艂owieka spadaj膮cego w przepa艣膰. Ale g艂os,

chocia偶

zaskakuj膮co bliski, bez w膮tpienia nale偶a艂 do profesora.

— Teraz wierz臋 — powiedzia艂a szczeg贸lnym tonem Matylda — 偶e to tylko

fantomatyka…

— a nie sen. Nie sen, stanowi膮cy nie艣wiadome odbicie rzeczywisto艣ci. On tak

d艂ugo odk艂ada艂

wszystko na p贸藕niej — ci膮gn臋艂a pozornie bez zwi膮zku i jakby do siebie — a偶

wreszcie to, co

mia艂o si臋 sta膰 wcze艣niej, przesz艂o w krain臋 rzekomych wspomnie艅…

— A jednak wo艂a艂 pani膮… — szepn臋艂a Diana.

— Tak samo jak przedtem uwodzi艂 ciebie — odpar艂a bez zastanowienia pani Layton.

Szkoda… — po raz pierwszy w jej oczach odmalowa艂 si臋 wyraz 艣miertelnego znu偶enia.

Sko艅czyli艣my, prawda? — spojrza艂a na Zubrina. Ten przytakn膮艂 ruchem g艂owy.

— A jednak wo艂a艂 pani膮… — powt贸rzy艂a z zadum膮 Diana. — To by艂o jego po偶egnanie…

Matylda zignorowa艂a t臋 uwag臋.

— Pi臋膰 zapis贸w — odetchn臋艂a g艂臋boko. — A, B, C, D, E… Do dwudziestu czterech

jeszcze daleko…

Twarz m艂odego naukowca w mgnieniu oka sta艂a si臋 bia艂a jak 艣nieg.

— Sk膮d pani wie?… — wyj膮ka艂. — Dlaczego wymienia pani akurat t臋 liczb臋?…

— Co艣 mi si臋 przypomnia艂o — odpowiedzia艂a bez zdziwienia Matylda. — Dzisiaj w

nocy,

zanim wyszed艂, 艣ni艂 mu si臋 alfabet. „Cybernetyczne abecad艂o”, jak to okre艣li艂. I

znowu

m贸wimy o snach..

— Czyli 偶e jednak rozmawiali艣cie pa艅stwo… — podchwyci艂a cichutko Diana. I te jej

s艂owa przesz艂y nie zauwa偶one.

— Zosta艂y nam zapisy z pi臋ciu projektor贸w — rzek艂 uspokojony Adam. — Tylko

pi臋ciu.

A jest ich w艂a艣nie dwadzie艣cia cztery. Dwadzie艣cia cztery programy fantomatyczne

zatoczy艂 r臋k膮 艂uk, obejmuj膮c nim p贸艂kole tajemniczych kolumienek. — Profesor

uruchomi艂

wszystkie. Ale ju偶 przy pi膮tym jego serce… nie mog臋 o tym m贸wi膰… — urwa艂 nagle.

— Prosz臋 si臋 uspokoi膰 — powiedzia艂a Matylda. — Niech mi pan lepiej wyt艂umaczy,

dlaczego jest ich akurat dwadzie艣cia cztery… tych projektor贸w? — przebieg艂a

wzrokiem

stojaki oznaczone kolejnymi literami alfabetu.

— No c贸偶 — Zubrin wzruszy艂 bezradnie ramionami — na jak膮艣 liczb臋 musia艂em si臋

przecie偶 zdecydowa膰. Chodzi艂o o czas, wi臋c widocznie mimo woli operowa艂em jego

poj臋ciami. Doba ma dwadzie艣cia cztery godziny…

Matylda wsta艂a. Potar艂a d艂oni膮 czo艂o, bezwiednym ruchem poprawi艂a sobie w艂osy i

rozejrza艂a si臋, jakby czego艣 szukaj膮c.

— Wi臋c to jest wszystko… naprawd臋 wszystko… — raz jeszcze potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, a

nast臋pnie si臋gn臋艂a po sw贸j kask. Adam natychmiast zerwa艂 si臋 z miejsca, ale

powstrzyma艂a

go niecierpliwym gestem.

— Nie p贸jd臋 do niego… teraz ani potem… — powiedzia艂a patrz膮c prosto przed siebie.

Ale… — zni偶y艂a g艂os — zabior臋, go na Ziemi臋… Nie wiem, czy on 偶yczy艂by sobie

tego,

jednak ja… my, wkr贸tce rozstaniemy si臋 z Evolut膮 i… czy m贸j m膮偶 nie cierpia艂? —

pytanie

pad艂o tak niespodziewanie, 偶e Diana z najwy偶szym trudem powstrzyma艂a okrzyk 偶alu

i

przestrachu. Natomiast Zubrin odrzek艂:

— Nie. Umar艂, zanim zda艂 sobie spraw臋, 偶e nieodwo艂alnie traci kontakt z

rzeczywisto艣ci膮.

Matylda zacz臋艂a przygotowywa膰 si臋 do wyj艣cia.

— Dzi臋kuj臋 wam — odezwa艂a si臋 po chwili. — I nie odprowadzajcie mnie. Zamie膰

usta艂a,

jest pi臋kna s艂oneczna pogoda, a na mnie czeka 艂azik z robotem opieku艅czym.

— Mimo to… — zacz膮艂 Zubrin, lecz umilk艂, napotkawszy wzrok Diany.

— Nie — uci臋艂a Matylda. — Chc臋 by膰 sama.

*

— Mam idiotyczne wra偶enie, 偶e sam znalaz艂em si臋 w wid艂ach czasu — mrukn膮艂 Adam,

wci膮偶 jeszcze wpatrzony w drzwi, kt贸re zamkn臋艂y si臋 za kobiet膮 w skafandrze. —

呕e tkwi臋

jak ostry g艂az w korycie potoku, rozdzielaj膮c go na dwa nurty wzbieraj膮ce dalej

w dwie r贸偶ne

rzeki: imienia Adama Laytona i Matyldy. Nie, nie zwariowa艂em — odetchn膮艂 g艂臋boko

i

przeni贸s艂 spojrzenie na 偶on臋. — Powiedzia艂a艣, 偶e b臋dzie rozs膮dna. Odgad艂a艣, o

czym

my艣la艂em. Ona go nie kocha艂a.

— Nie wiem… — szepn臋艂a Diana. — W艂a艣nie teraz dopiero nie wiem… Dlaczego j膮

ok艂ama艂e艣?

— Ok艂ama艂em? — powt贸rzy艂 zd艂awionym g艂osem Zubrin, okrywaj膮c si臋 na powr贸t

trupi膮

blado艣ci膮.

— Powiedzia艂e艣, 偶e umar艂, zanim zda艂 sobie spraw臋, 偶e uciek艂a mu szansa powrotu

do

rzeczywistego 艣wiata…

— Wyrazi艂em si臋 troch臋 inaczej…

— Mniejsza o s艂owa. Ich sens by艂 zupe艂nie jednoznaczny. Tymczasem wiesz r贸wnie

dobrze jak ja, 偶e ten straszny okrzyk: „Matyldo! Matyldo!”, nie nale偶a艂 do

fantomatycznego

seansu. On wtedy mia艂 kontakt z rzeczywisto艣ci膮, a co gorsza, wiedzia艂, 偶e go

bezpowrotnie

traci… To potworne. Akurat w momencie kiedy nie by艂 ani w艂adc膮, ani kochankiem,

tylko po

prostu szcz臋艣liwym cz艂owiekiem, otoczonym kochaj膮c膮 rodzin膮. W艂a艣nie to… to

doznanie

tak wstrz膮sn臋艂o ca艂膮 jego istot膮, 偶e wyzwoli艂 si臋 z tego jakiego艣 stworzonego

przez ciebie

艣wiata, oprzytomnia艂 i… umar艂.

Twarz Adama z bia艂ej zrobi艂a si臋 czerwona.

— Mia艂em jej to powiedzie膰?! — spyta艂 z t艂umion膮 w艣ciek艂o艣ci膮. — Po co? Je艣li

sama si臋

nie domy艣li艂a?…

— S膮dz臋, 偶e si臋 domy艣li艂a — g艂os Diany z艂agodnia艂 — i dlatego zacz臋艂am wierzy膰,

偶e

jednak go kocha艂a… Ale przypu艣膰my, 偶e to twoje k艂amstwo by艂o aktem mi艂osierdzia.

A

drugie?

— Drugie?…

— Nie r贸b ze mnie idiotki. Komputer, odtwarzaj膮c kolejne zapisy stale zaczyna艂

od

wsp贸lnego momentu startu: „A” — pierwsza sekunda, „B” — pierwsza sekunda. „C” —

pierwsza.. i tak dalej. A ko艅czy艂 niezmiennie: dwadzie艣cia sekund. Czyli, 偶e za

ka偶dym

razem chodzi艂o o ten sam odcinek czasu, o te same sekundy… oczywi艣cie, gdyby je

mierzy膰

naszymi zegarkami. Powiedzia艂e艣, 偶e pope艂ni艂e艣 oszustwo, bo nie zacz膮艂e艣 jeszcze

w艂a艣ciwych do艣wiadcze艅 z rozszczepianiem chron贸w, a tylko bada艂e艣 reakcj臋

ewentualnych… nazwijmy to, pacjent贸w. Ot贸偶 istotnie oszukiwa艂e艣, ale dopiero

wtedy, kiedy

tak jej to przedstawi艂e艣. Gdyby艣 przedtem nie zacz膮艂 prawdziwych eksperyment贸w,

komputer nie rozpoczyna艂by odtwarzania zawsze od zera, zawsze od pierwszej

sekundy, tylko

dodawa艂by odcinek czasu, w jakim Layton prze偶ywa艂 swoje kolejne fikcyjne

wcielenie.

Przecie偶 to jasne jak s艂o艅ce. Poza tym, profesor uruchomi艂 od razu wszystkie

projektory, wi臋c

i my, s艂uchaj膮c zapis贸w, odbierali艣my je na艂o偶one na siebie, zmieszane, jak

g艂osy pi臋ciu os贸b

m贸wi膮cych r贸wnocze艣nie. Nie zd膮偶y艂by艣 przeprogramowa膰 przystawek i b臋bn贸w

pami臋ciowych tak, by wyodr臋bni艂y poszczeg贸lne ci膮gi znaczeniowe… ja tak偶e znam

si臋

troch臋 na cybernetyce. A to wszystko znaczy, 偶e Layton, uruchomiwszy twoj膮

aparatur臋,

znalaz艂 si臋 naprawd臋 w warunkach rozdzielonego czasu. Wi臋c czemu nie chcia艂e艣

si臋 do tego

przyzna膰? Rozumiem tw贸j 偶al, ale Matylda mia艂a racj臋 przynajmniej pod jednym

wzgl臋dem

— nie mog艂e艣 przewidzie膰, 偶e on tutaj przyjdzie. Nie ponosisz winy za to, co si臋

sta艂o.

Natomiast jako naukowiec, i to jego ucze艅, odnios艂e艣 sukces. Dlaczego jej nie

powiedzia艂e艣,

偶e profesor post膮pi艂 s艂usznie, daj膮c ci woln膮 r臋k臋, bo nie zawiod艂e艣 jego

zaufania i dokona艂e艣

wa偶nego odkrycia?…

Adam wyprostowa艂 si臋 gwa艂townie. Jego usta wykrzywi艂y si臋 w gorzkim grymasie.

— Wi臋c dobrze — wychrypia艂. — Masz racj臋. Ok艂ama艂em j膮. Zrobi艂em to z dw贸ch

powod贸w. Po pierwsze, nie chcia艂em si臋 przyzna膰 do kl臋ski…

— Do… o czym ty m贸wisz!… — oczy Diany rozszerzy艂y si臋 z przera偶enia.

— Teraz mi ju偶 nie przerywaj. Tak, do kl臋ski. Sukces… ha, ha, ha!… — jego 艣miech

powr贸ci艂 spod szczytu kopu艂y przejmuj膮cym zgrzytliwym echem. — Stary Layton

jeszcze raz

czego艣 mnie nauczy艂. Przyszed艂 tutaj i zanim zgin膮艂, udowodni艂, 偶e by艂em durniem.

Pomyli艂a艣

si臋. Ja zd膮偶y艂em przeprogramowa膰 przystawk臋 rejestruj膮c膮 komputera, chocia偶

inaczej,

ni偶 tobie przysz艂o to na my艣l. Nie oddziela艂em pi臋ciu r贸偶nych zapis贸w

wniesionych

r贸wnocze艣nie, bo ich nie by艂o! Ja jedynie skr贸ci艂em, i to tysi膮ce razy, te,

kt贸re

nast臋powa艂y po sobie. Komputer pracuje szybko. Na moje polecenie wybra艂

najbardziej

charakterystyczne fragmenty, a reszt臋 wymaza艂. Widz臋, 偶e zaczynasz pojmowa膰. Nie

ma

rozszczepiania czasu! Nie mo偶na oszuka膰 godzin — znowu wybuchn膮艂, kr贸tkim,

ironicznym

艣miechem — nawet, je艣li posegreguje si臋 je w porz膮dku alfabetycznym! On

pozostawa艂 w

polu dzia艂ania biochronotronu dwadzie艣cia sekund. Naszych dwadzie艣cia sekund.

Jemu

te sekundy da艂y pi臋膰 pe艂nych istnie艅. Sp臋dzi艂 jedno ca艂e 偶ycie jako ch艂opiec

otoczony tkliw膮

opiek膮 matki, potem drugie jako zdobywca g贸r, potem trzecie jako kochanek, potem

czwarte

jako w艂adca uszcz臋艣liwiaj膮cy ludzko艣膰, a wreszcie pi膮te jako cz艂owiek po prostu

zadowolony

ze swego miejsca w艣r贸d ludzi. Z jakiegoj powodu w艂a艣nie to ostatnie

„偶ycie”` wzbudzi艂o tak

silny rezonans w jego systemie nerwowym, 偶e wbrew wszelkim prawom fizyki przebi艂

si臋 do

wyj艣ciowej rzeczywisto艣ci. Przera偶aj膮ce, prawda?! To „Matyldo! Matyldo!” by艂o

g艂osem

Fausta wo艂aj膮cego: „Chwilo, zatrzymaj si臋!”. Za p贸藕no. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e

jest za p贸藕no.

Czas nie stan膮艂, stan臋艂o jego serce. Teraz ju偶 wiesz? Nie mo偶na zintensyfikowa膰

偶ycia przez

rozszczepienie go na niezale偶ne ci膮gi czasu, tak aby jeden i ten sam cz艂owiek

si臋gn膮艂 po

szcz臋艣cie w ca艂ej gamie barw swego umys艂u, swojej woli, swoich marze艅 i swojej

pod艣wiadomo艣ci! Aby sta艂 si臋 alfabetem rozcz艂onkowanym na samodzielne byty

poszczeg贸lnych liter. Czas jest jak spirala. Nie da si臋 z niej zrobi膰 mn贸stwa

odr臋bnych,

zamkni臋tych z艂otych pier艣cieni. Mo偶na j膮 tylko rozprostowa膰, wyci膮gn膮膰, aby

powsta艂a

d艂uga, sztywna linia. Moja teoria jest fa艂szywa. Automat?! — podni贸s艂 g艂os o p贸艂

tonu.

— S艂ucham? — odezwa艂 si臋 g艂o艣nik.

— Zniszcz urz膮dzenia, kt贸re tutaj zainstalowa艂em. A potem wezwij roboty, 偶eby

usun臋艂y

z艂om.

— Tak jest.

— Poczekaj… poczekaj.. — wyszepta艂a Diana. Wargi jej dr偶a艂y, w oczach b艂yszcza艂y

艂zy,

dokonywa艂a jednak heroicznych wysi艂k贸w, by si臋 opanowa膰 i zebra膰 my艣li. —

Poczekaj… —

powt贸rzy艂a z gor膮czkowym po艣piechem — przecie偶 skoro potrafi艂e艣 uzyska膰

ekspansywne

pomno偶enie czasu, to mo偶e w przysz艂o艣ci uda ci si臋… uda ci si臋…

— W przysz艂o艣ci! — przerwa艂 jej Adam z zaciek艂膮 pasj膮. — Mojego odkrycia

dokona艂a

sama natura ju偶 na pocz膮tku 艣wiata, tworz膮c po prostu r贸偶nych ludzi! Pyta艂a艣,

czemu

ok艂ama艂em Matyld臋 Layton. Powiedzia艂em, 偶e z dw贸ch powod贸w. Pierwszy ju偶 znasz.

Chcesz teraz zobaczy膰 cz艂owieka, kt贸ry skorzysta艂 z dobrodziejstwa mojego

wynalazku?! To

chod藕! — niespodziewanie chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i poci膮gn膮艂 w stron臋 owej zamkni臋tej

niszy,

kt贸ra tak nieodparcie przyci膮ga艂a jego spojrzenie w ci膮gu ostatnich trzydziestu

minut. — No,

chod藕! — wykrzykn膮艂!.

— Pu艣膰! To boli… — Diana na pr贸偶no pr贸bowa艂a stawia膰 op贸r. Spojrza艂a na m臋偶a i

przestraszy艂a si臋. Zubrin sprawia艂 wra偶enie ob艂膮kanego.

— Nie b贸j si臋! — wo艂a艂, stale zaciskaj膮c palce, kt贸re wi臋zi艂y przegub jej d艂oni.

Chcia艂a艣 zbada膰 cia艂o Laytona, kiedy automaty sko艅cz膮 swoj膮 robot臋! Wi臋c je

zbadasz!

Przekonasz si臋, czemu m贸wi艂em te bzdury o fantomatyce i robi艂em wszystko, 偶eby

Matylda

nie posz艂a po偶egna膰 swojego m臋偶a. Pami臋tasz to wierszyd艂o, kt贸re za艣piewa艂em na

przyj臋ciu

jubileuszowym u Layton贸w?! — m贸wi艂 coraz szybciej, coraz wy偶szym, chrapliwym

g艂osem.

— W naszej pracowni, profesorze, Pierwszy skowronek ko艅czy noc. Godzin臋 g贸rskiej

astronomii. D艂ug膮 jak le艣nej gwiazdy lot. Kr贸tk膮 jak ja艂owcowy p艂omie艅… — chod藕,

chod藕,

jeszcze par臋 krok贸w, a zobaczysz m贸j sukces w ca艂ym jego blasku!… B艂ysk ciszy,

czerni

krzyk w po偶odze, Archetyp czasu by艂 i p臋k艂. I wr贸ci艂 w adamowym wzorze: Jutro

spe艂nienie,

wczoraj 艣mier膰, Dzisiaj?… wybieraj, profesorze1… — wydysza艂 resztk膮 tchu.

Otworzy艂

stalowe drzwi, wepchn膮艂 偶on臋 do niewielkiego pomieszczenia, wszed艂 za ni膮 i

wtedy dopiero

zaczerpn膮艂 ze 艣wistem powietrza.

— Prosz臋, patrz! Patrz!

B艂膮dz膮ce w pop艂ochu oczy kobiety zatrzyma艂y si臋 na plamie 艣wiat艂a, padaj膮cego z

pojedynczego reflektora.

— Co… co to jest?

— Nie wiesz?! No tak — jeste艣 przecie偶 lekarzem, a nie archeologiem! — z czo艂a

Zubrina

sp艂ywa艂y stru偶ki potu. — No wi臋c co, mia艂em jej to pokaza膰? — zacz膮艂 m贸wi膰 nieco

spokojniej. — On si臋 naprawd臋 wyrwa艂 z fa艂szywego 艣wiata, chocia偶 ten 艣wiat nie

mia艂 nic

wsp贸lnego z fantomatyk膮 i wzywa艂 Matyld臋, wiedz膮c, 偶e jest za p贸藕no… o kilka

wiek贸w!

Czy mia艂em powiedzie膰 tej kobiecie, 偶e jej m膮偶 wszed艂 tutaj jako m臋偶czyzna w

pe艂ni si艂, a po

dwudziestu sekundach… sp贸jrz! Ta kupa po偶贸艂k艂ych ko艣ci, kt贸ra po nim zosta艂a, ma

przesz艂o

osiemset lat! Tak orzek艂 komputer. „Matyldo! Matyldo!” — kiedy on to zawo艂a艂?!

Kiedy on

to zawo艂a?!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Petecki Bohdan Kr贸lowa Kosmosu
Petecki Bohdan Operacja Wiecznosc (rtf)
Petecki Bohdan Operacja Wieczno艣膰
Petecki Bohdan Tylko cisza
Petecki Bohdan Wiatr od s艂o艅ca
Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy?rriego (rtf)
Petecki Bohdan Tu Alauda z Planety Trzeciej
Petecki Bohdan Kogga z Czarnego S艂o艅ca
Petecki Bohdan X 1 uwolnij gwiazdy
Petecki Bohdan W po艂owie drogi
Petecki Bohdan Prosto w gwiazdy
Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy?rriego
Petecki Bohdan Tysi膮c i jeden 艣wiat贸w
Petecki Bohdan Messier13
Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy?rriego

wi臋cej podobnych podstron