Behounek Frantisek Na dwoch planetach


Na dwóch planetach

Frantisek Behounek

PROLOG

Przygoda statku „Waikiri”

Komunikacja lotnicza, obsługująca w rejonie Atlantyku północnego trasę z Europy i Afryki do Ameryki i z powrotem dawno już zepchnęła na drugi plan podróżowanie statkami transoceanicznych linii żeglugowych, natomiast w części południowej tego Oceanu — podobnie zresztą jak i w południowej części Oceanu Spokojnego — komunikacja ta przedstawia się zupełnie inaczej.

Nie tylko znacznie zmniejszy ruch pasażerski, lecz przede wszystkim brak odpowiednio położonych wysp — gdzie samoloty mogłyby lądować po drodze dla uzupełnienia paliwa lub dokonania w razie potrzeby niezbędnych reperacji maszyn — sprawia, że Ttiwet dziś jeszcze trudno mówić o regularnej komunikacji lotniczej w tych rejonach. Tu statki pasażerskie zachowały swe prerogatywy i prawdopodobnie utrzymają je jeszcze przez czas dłuższy, mimo iż tak znaczne odległości domagają się wprost, by pokonywać je samolotem odrzutowym, lecącym z przeciętną szybkością ośmiuset kilometrów na godzinę.

Podróż z Sydney w Australii do portu Yalparaiso, odległego o 11 019 km, powinna normalnie trwać niecałe dwa tygodnie, wliczając w to także krótki postój w porcie Wellington na Nowej Zelandii. Lecz pasażerski statek „Waikiri”, należący do South Australian Shipping Company, zazwyczaj skracał czas trwania podróży średnio o pół dnia. Był to nowoczesny statek o dwudziestu tysiącach ton wyporności, a cztery motory Diesla zapewniały mu przeciętną szybkość dwudziestu pięciu węzłów na godzinę. Jakkolwiek komplet pasażerów wynosił tylko tysiąc pięćset osób,

załoga zaś liczyła pięciuset ludzi, to jednak statek był nie mniej wygodny niż znane kolosy morskie jak ,,Queen Elisabeth” czy „Queen Mary”, których żywot w służbie pasażerskiej był już u schyłku..

Wczesnym popołudniem dnia 30 października 19... roku „Wai-kiri” przemierzał ostatni odcinek drogi z Sydney do Valparaiso. Pogoda była wyjątkowo piękna jak na tę porę roku — odpowiednik wiosny na półkuli północnej — a także jak na tę część Oceanu Spokojnego, gdzie zazwyczaj od bieguna południowego wieją ostre, zimne wiatry, pędząc raz po raz gęste, szare chmury, które przez większość dnia zasłaniają całe niebo: od zenitu aż po krańce olbrzymiego kręgu horyzontu. Tego dnia niebo było lazurowe i bezchmurne, słońce grzało cudownie, dokuczliwy południowy wiatr zmienił się w łagodny powiew, lekko tylko marszczący długą, płytką falą powierzchnię morza. Nic więc dziwnego, że przy tak pięknej pogodzie większość pasażerów opuściła po obfitym obiedzie jadalnie i saloniki: na wszystkich pokładach pełno było ludzi. Stewardzi nie mogli nastarczyć leżaków, pasażerowie z klasy turystycznej wyciągali się po prostu na pokładzie — tak wyszorowanym, że wprost lśniącym czystością — i oparłszy się o nadbudówki pokładowe, zadowoleni z siebie i z całego świata, wpatrywali się w nieustannie zmieniającą się grę fal.

Statek znajdował się właśnie tuż obok punktu, gdzie czterdziesty równoleżnik południowy przecina dziewięćdziesiąty południk zachodni, odległego o prawie dwa tysiące kilometrów od Valpa-raiso, celu swej podróży, gdy zdarzył się ów niezwykły wypadek, który obudził zainteresowanie całego świata. Jego moment początkowy i końcowy udało się dokładnie ustalić według zapisu logu mechanicznego, którego wskazówka szybkości spadła prawie do zera, ponieważ podczas całego zajścia maszyny statku zastopowały. W chwili zatrzymania się turbin „Waikiri”, była godzina druga dwadzieścia pięć czasu miejscowego. W tym samym momencie wszystkich znajdujących się na pokładzie statku ludzi — tak pasażerów jak załogę — ogarnął ciężki, kataleptyczny sen, trwający blisko godzinę. Na cały ten czas statek „Waikiri” zmienił się w pływający zamek „Śpiącej Królewny”: kiedy fale elektromagnetyczne, wysłane z niewidocznego jeszcze wówczas na wysokim niebie samolotu dotarły do właściwych ośrodków w korze

mózgowej ludzi — wszyscy zasnęli w takich pozycjach, w jakich się w danym momencie znajdowali. Z rąk grających w brydża wypadły karty, a głowy opadły bezwładnie na zielone sukno stolików, składający raport kapitanowi oficer pokładowy usnął stojąc w służbowej postawie z ręką przy daszku czapki, marynarz przy sterze zwinął się na miejscu w kłębek, ale koła sterowego nie wypuścił z rąk. Spali podróżni na wszystkich pokładach, spał radiotelegrafista w swej kabinie, kucharze przy kuchniach elektrycznych, maszyniści przy turbinach i zbiornikach ropy. Nie kierowany przez nikogo statek, niesiony łagodnym prądem morskim, leniwie sunął naprzód kołysząc się z boku na bok.

Samolot cicho i bezszelestnie opuścił się nad statek, potem nad jego częścią dziobową zatrzymał się na wysokości kilkudziesięciu metrów. Rozmiarami był od statku znacznie mniejszy, ogon jego nie sięgał nawet pierwszego komina, chociaż była to maszyna

z typu olbrzymów, biorąca na pokład stu trzydziestu pasażerów. W oczach każdego przygodnego świadka — gdyby się taki znalazł — manewrowanie samolotu wzbudziłoby podejrzenie. Wyglądało to tak, jakby między samolotem a statkiem powstała nagle niewidoczna lecz bardzo mocna więź: maszyna wykonywała dosłownie te same ruchy co „Waikiri”, w spokojnym powietrzu posuwała się równie powoli naprzód, chybocąc się na boki jak statek. To jednak nie koniec dziwów — wypadki toczyły się dalej. W ogonie samolotu otworzyły się drzwiczki, wyszło przez nie kolejno dziesięciu ubranych w lotnicze kombinezony mężczyzn. Sylwetki ich były drobne, cera twarzy ciemna. I chociaż między samolotem a pokładem „Waikiri” nie było ani drabinki, ani liny, ludzie ci powoli zeszli na pokład. Przystanęli na krótką chwilę rozmowy, potem rozeszli się po pokładzie. Za pół godziny spotkali się znowu wszyscy w tym samym miejscu, skąd nastąpił powrót do samolotu. Droga powrotna przebiegała podobnie jak zejście na pokład: powoli, w zupełnej ciszy, jeden po drugim mężczyźni unosili się w górę ku drzwiczkom i znikali kolejno w kadłubie maszyny. Gdy ciężkie drzwi zamknęły się za ostatnim przybyszem, samolot szybko począł się wznosić pionowo w górę, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu, mimo iż był to normalny, czteromotorowy samolot odrzutowy, wyposażony podobnie jak wszystkie maszyny transoceaniczne. Po chwili był już tylko niewielkim punktem zanikającym na tle błękitnego nieba.

Śpiący na statku ludzie zaczęli przecierać oczy. W dziesięć minut później, gdy już na dobre ocknęli się ze snu, wszczęli gorączkowe rozmowy na temat tego zupełnie niespodziewanego ataku powszechnej śpiączki. Pierwsze podejrzenie padło rzecz prosta na kucharzy i stewardów: najprawdopodobniej wsypano do potraw — przypadkowo czy rozmyślnie — jakiś preparat usypiający. Chociaż lekarz okrętowy od razu wykluczał takie podejrzenia argumentując, że żaden środek usypiający nie mógłby jednakowo i w tym samym czasie podziałać na tysiąc czterysta pięćdziesiąt sześć osób — tyle bowiem było na statku pasażerów wraz z załogą — jednakże pobrano natychmiast próbki wszelkich pokarmów i napojów, podawanych tak w jadalni pierwszej klasy, jak i klasy turystycznej, i zabezpieczono je w kasie pancernej administracji statku. Wykonane później przez chemików w San

tiago de Chile analizy wykazały, że wszystko było w absolutnym porządku i że lekarz na statku miał rację.

W trakcie pobierania i zabezpieczania próbek potraw i napojów pierwszy oficer zameldował kapitanowi, że pan John Thomas z Melbourne w Australii, właściciel fabryki motorów elektrycznych, stwierdził brak paszportu, który podczas obiadu z całą pewnością miał przy sobie.

— Nie zgłosił żadnej innej straty? — spytał rozdrażniony kapitan, któremu na myśl o czekających go konsekwencjach i nieprzyjemnościach, nerwy zaczynały już odmawiać posłuszeństwa.

Oficer ruszył ramionami.

— Na razie zauważył tylko brak paszportu — odparł uprzejmie. — A oto i on sam!

Fabrykant jednak nie był sam, obok niego dreptał mały, szczupły człowieczek, przybrany w surową czerń duchownego. Wnet się okazało, że był nim istotnie: przedstawił się jako pastor Edward Nares z Birmingham, czasowo w podróży po rozmaitych ośrodkach kościoła metodystów, do którego należał. Zirytowany fabrykant pierwszy wystąpił ze skargą, że prócz paszportu stwierdził także brak 1165 dolarów.

Kapitan bezradnie rozłożył ręce. Bo jakże szukać na statku jego straty? Wszystkie banknoty są jednakowe... chyba, że właściciel ma zanotowane numery posiadanych banknotów... Tu okazało się, że jakkolwiek fabrykant wiedział dokładnie, ile miał pieniędzy w portfelu, nie znał jednak numeru nawet banknotu tysiącdola-rowego.

— Więc jak pan sobie wyobraża, jak mogę ustalić, że to pańskie pieniądze? — pytał bezradny kapitan.

— Ale w grę wchodzi także mój paszport zagraniczny — protestował dotknięty obywatel z Melbourne.

— Mała, cieniutka książeczka, na statku takim jak „Waikiri”! Znajdzie się na nią tysiące skrytek — kapitan zbył jego pretensje. — Nie wymaga pan chyba, bym kazał cały statek prześwietlać promieniami rentgena? I to nawet zrobiłbym chętnie, gdybym tylko wiedział jak!

Na tę ironiczną uwagę fabrykant parsknął gniewnie i już gotował się do jakiejś niemiłej odpowiedzi, gdy pierwszy oficer przeszkodził mu zwracając się z pytaniem do pastora:

— Czy i panu, panie pastorze, także coś zginęło? Tamten, wyraźnie zakłopotany, wsunął palec za niski, sztywny kołnierzyk, parę razy pokręcił głową i po tym niemym wstępie oświadczył, że portfel z pieniędzmi znalazł w innej kieszeni, niż nosi go zazwyczaj; miał w nim znaczną ilość pieniędzy w angielskich banknotach, z których na pewno trochę brakuje. Nie umiał jednak ustalić sumy, ponieważ miał w portfelu zarówno własne pieniądze, jak i sumy pochodzące ze zbiórki na misje wśród Indian Ameryki Południowej.

— To ładnie pan przechowuje powierzone panu pieniądze! — zgromił go surowo fabrykant z Melbourne.

Pastor nie zdołał jeszcze zareagować w odpowiedni sposób, gdy drzwi kajuty kapitana otwarły się, bez pukania wszedł zaaferowany kierownik biblioteki:

— Panie kapitanie, melduję, że z czytelni pierwszej klasy zni-knęły wszystkie czasopisma, magazyny i tygodniki... a także pełny komplet Encyclopaedia Britannica! Dwadzieścia cztery tomy plus dwa tomy uzupełnień, ostatnie wydanie z 1959 roku, to, któreśmy nabyli właśnie niedawno, przed odpłynięciem z Sydney!

Ten przydługi nieco meldunek wyrecytował jednym tchem, bez zatrzymania, tak że zdenerwowanemu kapitanowi wydało się, iż usłyszał jedno niesłychanie długie i zawiłe słowo.

— Benson, czy pan oszalał? — wybuchnął odzyskawszy głos. — A któżby kradł encyklopedię z czytelni pierwszej klasy?

— Kiedy ja mówię prawdę, panie kapitanie — bronił się urażony kierownik biblioteki. — Niech pan sam pójdzie, zobaczy i zasięgnie opinii obu stewardów, którzy utrzymują porządek w czytelni... Jeszcze podczas obiadu wszystkie książki i pisma były na miejscu!

— No proszę, cała encyklopedia, to już nie cieniutka książeczka, którą można schować w tysiącach skrytek — zauważył jadowicie australijski fabrykant. — Nie trzeba już będzie nawet rentgena, by ją znaleźć... Przypuszczam, że dwadzieścia sześć dużych tomów oprawnych w skórę waży co najmniej sto pięćdziesiąt funtów!

Kapitan cisnął mu groźne spojrzenie, lecz nie uznał za właściwe odpowiedzieć na złośliwe uwagi.

— Panie Morgan! Proszę zarządzić rewizję statku! — warknął

pod adresem pierwszego oficera i odwrócił się plecami do obecnych w kajucie, na znak, że dość już ma wszelkich rozmów z nimi.

Goście kolejno opuścili kajutę.

Następnie przez trzy godziny trwała rewizja statku; była ona o tyle dokładna, o ile można to przeprowadzić na terenie małego, pływającego miasteczka, składającego się sponad czterystu kabin i z górą tysiąca przeróżnych zakamarków wszelkich kształtów i wymiarów. Rewizja ta nie dała żadnych rezultatów.

Gdy statek przybył do Valparaiso i wszyscy uczestnicy rejsu na wyścigi zaczęli opowiadać o niezwykłej przygodzie, prasa światowa na serio zainteresowała się całą sprawą. Wysnuwano najprzeróżniejsze domysły, wszystkie były jednak mało prawdopodobne; ostatecznie zgodzono się na konkluzję, że był to po prostu kiepski dowcip. Zupełnie normalna drzemka w słońcu urosła do wymiarów jakichś tajemniczych, kataleptycznych wpływów nieznanych mocy. Ten fabrykant prawdopodobnie przegrał pieniądze w karty i bał się do tego przyznać żonie — uzasadniali autorzy niezbyt mądrych kawałów — natomiast ten pastor sam ostatecznie nie wiedział dokładnie, ile miał przy sobie pieniędzy. Kwestię zaś zaginionego paszportu fabrykanta zupełnie zbagatelizowano, a co do spraw czasopism, to przecież jest rzeczą ogólnie znaną, że pasażerowie często zabierają je do kabin i nikomu na myśl nie przyjdzie kwalifikować tego faktu jako kradzież.

— Także i encyklopedie zabierają? — zgłaszał ktoś zastrzeżenia.

I na to pytanie znalazło się wiele odpowiedzi. Po prostu kierownik się omylił, może zostawił encyklopedię u introligatora w Sydney, a kto wie czy ją w ogóle kupił, przecież i wśród kierowników bibliotek też mogą się znaleźć ludzie niezbyt uczciwi;

wreszcie może ktoś z czytelników, zirytowany informacjami encyklopedii, w ataku wściekłości całą słynną Encyklopedię Brytyjską wyrzucił po prostu za burtę — argumentował jakiś dowcipniś.

Gdy wreszcie hałas wokół przygody statku „Waikiri” przycichł nieco, prasa podała kolejną sensacyjną wiadomość, a sprytni reporterzy od razu połączyli ją z aferą na ,,Waikiri”.

Do Vancouver, portu na zachodnim wybrzeżu Kanady, przypłynął niezbyt szybki szkuner motorowy „Hans Egede” z załogą

norwesko-kanadyjską. Statek łowił na wodach antarktycznych dla wielkiej kanadyjskiej firmy futrzarskiej specjalnie cenny gatunek fok, pływając głównie w okolicach archipelagu Palmera. Po zakończeniu kampanii, przez cieśninę Drake'a i wschodni Pacyfik powracał do rodzimego portu. Tego samego dnia, gdy na statku „Waikiri” miała miejsce owa dziwna przygoda, „Hans Ege-de” znajdował się o sto mil na północ od kursu wielkiego, pasażerskiego statku. Fakt ten potwierdziło ponad wszelką wątpliwość porównanie dzienników pokładowych obu statków.

Korzystając z wyjątkowo pięknej pogody dnia 30 października mechanik szkunera przystąpił do przeglądu i oliwienia maszyn. Za zgodą kapitana wyłączył silnik, na szkunerze zapanowała zupełna cisza. Warto ten fakt podkreślić, by właściwie zrozumieć cały późniejszy przebieg wydarzeń.

Popołudniową wachtę pełnił zastępca kapitana, a wraz z nim norweski marynarz Harald Skjelder. Znudzony marynarz rozglądał się apatycznie po statku, chwilami zamyślony przechodził na rufę, by stwierdzić, że i tam także nic się nie dzieje, a tymczasem oficer tkwił w miniaturowej kabinie nawigacyjnej, mieszczącej się na równie miniaturowym mostku kapitańskim: nanosił na mapę położenie statku, które zgodnie z przepisami ustalił o godzinie czternastej. Pracę tę przerwał mu wachtowy, który wpadłszy zameldował w wielkim podnieceniu, że za prawą burtą jakiś wielki samolot opada w morze.

— Niechże to piorun strzeli! Teraz właśnie, kiedy silnik wyłączony! — zaklął oficer i porzuciwszy mapy wybiegł na mostek.

Tu zawahał się chwilę: dać rozkaz do maszynowni, by jak najszybciej uruchomiono silnik? Koło sterowe było zamocowane, marynarz pełniący funkcję sternika przebywał pod pokładem i najspokojniej popijał sobie herbatę z rumem — skoro silnik był wyłączony nie miał przecież nic do roboty.

— No, trzeba się temu najpierw przyjrzeć — zdecydował oficer, widząc, że przy sterze nie ma sternika. Zdjął lornetę z wieszaka, szarpnął drzwiczki i niemal zjechał po stromej drabince na pokład.

Harald Skjelder biegł tuż za nim.

— Istotnie, tak to wygląda, jakby chciał wodować — mruknął oficer obserwując przez lornetę piękny, biały samolot, który

poziomą spiralą opuszczał się nad powierzchnię morza. W tej chwili był zaledwie pięćset stóp od grzbietów fal. Przez lornetę doskonale było widać wszystkie szczegóły maszyny, można by nawet odczytać napisy, gdyby się tam znajdowały.

— Odrzutowiec — zupełnie zbędnie informował marynarz, bo przez lornetkę widać było świetnie wszystkie cztery dysze samolotu.

— Czyżby? Nie domyśliłbym się tego do samej śmierci — dziwił się drwiąco oficer. — No, dosyć już tego gapienia się, ściągnijcie mi tu Nielsa, niech szybko słucha, co ci tam nadają!

W tym właśnie czasie radiotelegrafista szkunera Niels spoczywał słodko w objęciach Morfeusza. Ponieważ szkuner nie jest wytwornym parowcem, zatrudnia więc jednego tylko „radzika”, a ten także musi mieć parę godzin odpoczynku.

Skjelder już szedł, gdy zatrzymał go okrzyk oficera:

— Spójrzcie no, przecież on leci bez silników!

W ostatniej chwili samolot przeszedł na lot poziomy i powoli mijał szkuner stale na tej samej odległości.

— Przeszedł na lot ślizgowy — obojętnie zauważył Harald.

— Ślizgowy?... — skrzywił się szyderczo oficer. — Ależ z was mądrala, Skjelder. A czyż to szybowiec?

— To jak pan sądzi: nie skrzydła go niosą? — ciągnął spokojnie flegmatyczny Norweg.

— Skrzydła, a jakże: skrzydła!... — parskał zirytowany oficer. — Żaden samolot odrzutowy na skrzydłach się nie utrzyma! A to przecież jest Douglas C8, ma 130 miejsc pasażerskich, więcej waży, niż nasz szkuner może wziąć ładunku. Znam te samoloty jak własną kieszeń, mieszkam tuż przy lotnisku i stale im się z przyjemnością przyglądam, jak lądują.

— No to chyba idzie na silnikach — upierał się marynarz.

— Nie można się z wami dogadać — westchnął oficer, wciąż uważnie obserwując samolot, aby móc później zainteresowanym podać dokładny opis maszyny. — A czy wy coś słyszycie?...

Marynarz musiał przyznać, że prócz uderzeń fal o kil szkunera, nie słyszy nic.

— No naturalnie, że nic nie słychać! A te odrzutowce ryczą przecież od chwili włączenia motorów jak całe stada morsów!

— To mam iść po Nielsa? — spytał marynarz.

— Uważam, że szkoda fatygi, ci tam na górze doskonale panują nad swoim samolotem — zdecydował jego przełożony.

— Na maszynie jest znak PAA — dodał po chwili marynarz.

— Są także i jakieś inne znaki, jest znak rozpoznawczy Stanów Zjednoczonych. To z całą pewnością Amerykanin — zakończył niechętnie oficer. Był Kanadyjczykiem i nie bardzo kochał Amerykanów. Z czasów dawnej przeszłości, gdy jeszcze był młodym marynarzem, utkwiła mu w pamięci jakaś bardzo nieprzyjemna historia z amerykańskimi celnikami; było to jeszcze wówczas, gdy w Stanach obowiązywała prohibicja, a szmuglowanie alkoholu przez granicę przynosiło znacznie większe zyski, niż niejedna mało wydajna kopalnia złota.

— Nic już nie rozumiem... Niech pan spojrzy, co on robi! — zawołał nagle Norweg.

Niezwykły wyczyn samolotu skruszył szybko skorupkę zobojętnienia: maszyna nagle znieruchomiała, dobrych parę sekund

tkwiła zawieszona w jednym punkcie, potem szybko zaczęła się wznosić po linii prostej pionowo w górę, wtopiła się w błękit nieba i w ciągu minuty zniknęła z oczu. Nawet lorneta oficera nie mogła jej już wypatrzyć. Wszystko to rozegrało się w absolutnej ciszy — po prostu jakby jakaś niewidzialna siła wciągała samolot prosto w niebo. Najbardziej jednak zdumiała obu mężczyzn olbrzymia fala, jaka podniosła się w chwili, gdy samolot ruszył w górę, opadła zaś dopiero wtedy, gdy maszyna znikła gdzieś wysoko w chmurach. Morze wzburzyło się tak mocno, że z trudem utrzymali się na nogach; spod pokładu szkunera wypadło kilku przerażonych mężczyzn z kapitanem na czele.

— John, co się tu dzieje? — rzucił pytanie kapitan.

— I ja też chciałbym to wiedzieć, kapitanie — odparł podniecony oficer ocierając rękawem pot, jaki nagle zrosił mu czoło. — Jakiś nowoczesny „latający Holender”, ale tym razem w powietrzu.

Otaczającej go grupie zdumionych mężczyzn opowiedział co widział, powołując się na świadectwo marynarza Norwega, który zdołał już powrócić do swej normalnej obojętności.

— A jakże, tak właśnie było, jak pan opowiada — potwierdził z flegmą. — To pewnie jakiś nowy wynalazek, czy coś podobnego.

Na tym zakończyła się cała przygoda; w dzienniku pokładowym zanotowano wszystkie, dotyczące jej szczegóły z podaniem czasu co do sekundy.

Gdy szkuner wrócił do portu wiadomość o całej sprawie wywołała sporo różnych kontrowersji i to — rzecz dziwna — przede wszystkim wśród zachodnich sprzymierzeńców. Tym razem kamień, który zamącił niezbyt spokojne wody opinii publicznej, rzucili Francuzi, obrażeni na sprzymierzeńców za odmowę przyjęcia ich do „klubu atomowego”.

„La confiance existe-t-elle au sein de NATO” *) — postawił smętne pytanie dziennik „Le Figaro”, naczelny organ burżuazyj-nej prawicy, dając na nie zarazem odpowiedź, że zasadniczo należy w to wątpić. Oto USA wypróbowują nową broń, o której francuskiego sprzymierzeńca nie poinformowano ani słowem. Tu dziennikarz podał wszelkie znane już szczegóły.

*) Czy w łonie NATO istnieje zafufanie?

Przedstawiciele bloku państw socjalistycznych także skupili uwagę na nowym zagadnieniu.

„Czy Stany Zjednoczone istotnie poważnie traktują problem rozbrojenia?” — pytali ich przedstawiciele w komisji rozbrojeniowej ONZ, powtarzając to pytanie w rozmaitych formach.

Przedstawiciel USA na pytania reagował gwałtownie i z irytacją. Tym razem nie mógł podanych faktów określić, jako „wymysł komunistyczny” — co z upodobaniem czynił często tak jak i jego koledzy — ponieważ wszystkie informacje w kwestionowanej sprawie pochodziły z prasy zachodniej; ostatecznie w pewnym skrócie powiedział tylko tyle, że chyba wariat mógłby dokonywać prób z nowym, bezgłośnym samolotem o nieznanej sile napędowej nad tak licznie nawiedzaną przez statki częścią Pacyfiku.

— Nie tak znowu licznie — oponowali przeciwnicy — przecież „Hans Egede”, w chwili gdy dostrzeżono samolot, znajdował się w odległości stu mil od „Waikiri”...

— Ta maszyna miała znaki USA — dodawali inni.

— Oczywiście, bo samolot bez oznakowania budziłby znacznie większe podejrzenia — podsuwali nieufni.

— Skandal, samolot ze znakami USA atakuje statek sprzymierzeńców z SEATO i w sposób nieudolny kradnie na nim encyklopedię...

— To były ćwiczenia w ataku na konwój, a do takiego celu nie mógł im przecież służyć statek radziecki — upierali się oponenci. — A z tą encyklopedią właściwie nie wiadomo jak było.

Dość długo trwał huczek wokół całej tej sprawy, a kiedy wreszcie przycichł zdarzył się fakt, o którym dowiedział się tylko bardzo mały krąg ludzi. Na skutek tego faktu pewność siebie Pentagonu ogromnie zmalała, natomiast napięcie międzynarodowe znacznie zelżało.

Część pierwsza

Być albo nie być?

1. Katastrofa

Według nieznanych praw przyrody, od milionów już lat dokonywał się we wnętrzu planety rozpad nuklearny. Mimo daleko posuniętej cywilizacji i techniki, mieszkańcom planety nie udało się praw tych zmienić. Wyzwalające się przy tym rozpadzie ciepło przenikało w lodowaty kosmos tylko poprzez cienką, otaczającą planetę skorupę, którą jej mieszkańcy poprzecinali gęstą siecią kanałów, nawadnianych wodami z płytkich mórz. Ale już na głębokości dwudziestu czy trzydziestu kilometrów ciepło gromadziło się od wielu milionów lat. W głębokich warstwach lądów i pod morzami temperatura wzrastała nieustannie. Jej przyrost roczny był co prawda tak nieznaczny, że nawet najbardziej precyzyjny termometr mieszkańców tej planety nie zdołałby go wymierzyć, ale lata składały się na stulecia, stulecia na tysiąclecia, te z kolei na miliony lat, podczas których temperatura stale wzrastała. Sięgnęła już takiej wysokości, że topiły się w niej granity na lądach i bazalty pod oceanami. Przez kratery wulkanów na lądy i dna mórz zaczęła się wylewać płynna lawa.

Mieszkańców planety ogarnął strach. Wiedzieli już od wielu lat, co się w głębi pod nimi dzieje, nie przywiązywali jednak zbyt wielkiego znaczenia do podziemnego ognia. Zespół geofizyków opracował bardzo wnikliwą analizę sytuacji, która po dyskusji w kołach fachowych została przez czynniki oficjalne przyjęta. Planecie nie może grozić wielkie niebezpieczeństwo — głosiła opinia fachowców — kiedy bowiem zasięg podziemnego morza ognia zwiększy się, a ciśnienie zgromadzonych nad nim gazów się pod-

niesie, gazy same przebiją sobie drogę na zewnątrz w takich' punktach, gdzie twarda skorupa jest najcieńsza. Według wszelkich teorii oraz na zasadzie przeprowadzonych w różnych punktach próbnych sondowań, najcieńsze warstwy skorupy znajdują się na dnie oceanów. Kiedy skorupa pęknie — prawdopodobnie w wielu miejscach równocześnie — płonąca lawa wyleje się w morza, a w zetknięciu z wodami natychmiast ostygnie i stwardnieje. Rzecz prosta: przy tym wiele wody wyparuje, powstanie więc powtórnie w mniejszym zakresie zjawisko, określane przez dawne legendy jako „potop świata”. Tylko obecnie już nie garstka ludzi będzie na prymitywnej arce szukała wraz ze swymi zwierzętami domowymi schronienia przed gniewem bożym — jak to opisywały legendy. Teraz, gdy ludność planety idzie w miliony, a poziom techniki jest tak wysoki, można będzie każdego rodzaju powódź w każdym punkcie planety opanować przy pomocy gęstej sieci kanałów i zbiorników wodnych...

Kiedy jednak mnożyły się sygnały alarmowe, gdy ożyły dawno wygasłe wulkany i wystąpiły notowane po raz ostatni przez sejsmografy przed wieluset laty trzęsienia ziemi, pojawiły się pierwsze oznaki popłochu. Władze wykonawcze, doszedłszy do wniosku, że geofizycy kierowali się zbytnim optymizmem, poleciły natychmiastowe wykonanie niezbędnych prac zabezpieczających. Zadanie było stosunkowo proste: wywiercić w odpowiednich punktach szereg dostatecznie szerokich i głębokich otworów, które sięgnąwszy do centrów wrzącej lawy spowodują odpływ jej nadmiaru. Inaczej powiedziawszy należało otworzyć wentyle w przegrzanym kotle.

Dla ludzi, którzy dzięki energii jądrowej mogli opanować każdą materię, nie stanowiło problemu szybkie wykonanie potrzebnych głębinowych szybów wiertniczych. Rezultaty ich dały doskonałe wyniki: płynna lawa, pod wpływem wysokiego ciśnienia wewnętrznego, trysnęła potężnymi gejzerami przez wszystkie otwory, podziemne ciśnienie zmniejszyło się, wyglądało na to, że groźny żywioł podziemnego ognia przycichł.

Mieszkańcy planety odetchnęli z ulgą przekonani, że niebezpieczeństwo zostało definitywnie zażegnane. Na przyszłość należało tylko pilnować spętanego olbrzyma, a ilekroć okaże się potrzeba zapewnić mu chwile swobodnego oddechu drogą odpowied

niego zastosowania szybów. Na szczęście planeta posiadała tylko dwa niezbyt wielkie satelity, skonstruowane przez mieszkańców planety dla nocnego oświetlenia planety. Masa ich jednak była tak nieznaczna, że ich przyciąganie nie mogłoby spowodować potężnych fal przypływowych płynnej lawy, które stanowiłyby poważną groźbę dla wszystkiego co żyje na powierzchni planety.

Uwaga mieszkańców planety zwróciła się więc znowu ku innym ważkim problemom. Nad rozwiązaniem pierwszego z nich — ujarzmieniem grawitacji — pracowano już od wielu lat. Początkowo starano się kwestię rozwiązać teoretycznie: co to za siła to ciążenie, które sięga najdalszych odległości? Czy rozchodzi się falami, tak jak inne rodzaje energii?... W ostatnich jednak czasach specjaliści przeszli już od teorii do eksperymentów, dokonywanych na razie w skali laboratoryjnej w głębokich, podziemnych tunelach. Udało im się znieść pole grawitacyjne w określonych granicach. Fakt ten — o ile dalsze badania przebiegać będą

pomyślnie i uda się ujarzmić siły grawitacji — stwarzał niesłychane perspektywy.

Przeludnienie planety domagało się jakiegoś radykalnego rozwiązania problemu. Ponieważ w tym czasie wyżywienie jej mieszkańców opierało się na klasycznym systemie gospodarki rolnej, a energia słoneczna wykorzystana była już do ostatecznych granic, ekonomiści z niepokojem obliczali, że już niedługo gospodarka rolna, do jakiej przywykli od stuleci, nie zdoła wyżywić miliardów obywateli. Jednocześnie z przedłużeniem przeciętnej wieku mieszkańca, ilość urodzin wzrastała w postępie geometrycznym.

Do rozwiązania kwestii populacji wiodły trzy drogi. Pierwsza, najłatwiejsza na pozór, natrafiła na najbardziej zdecydowane opory. Chodziło o uregulowanie liczby urodzin drogą surowych przepisów władz najwyższych, mających na celu zahamowanie nadmiernego wzrostu ludności. Kto .zechce mieć jeszcze jedno dziecko, musi otrzymać specjalne pozwolenie komisji kontroli populacji. Kiedy projekt ten zaczęto propagować, wystąpili przeciw niemu nawet ci, którym nawet na myśl nie przyszło mieć więcej ponad dwoje dzieci.

— To już jest nielogiczne! — protestowali zwolennicy ustawy o regulacji urodzin.

— Z jakiego tytułu występujecie przeciwko projektowanej ustawie? — zapytywali projektodawcy.

— Ponieważ wprowadza ona ograniczenie jednego z najbardziej zasadniczych praw człowieka, prawa do rozmnażania się! — padała odpowiedź.

Drugim sposobem rozwiązania zbliżającego się nieuchronnie kryzysu było podjęcie produkcji sztucznych artykułów spożywczych. Przy tak wysokim stopniu rozwoju cywilizacji i daleko posuniętej wiedzy w zakresie biochemii i chemii organicznej sprawa nie była wcale trudna.

I tu także wrodzony konserwatyzm budził powszechny opór, jakkolwiek chemicy przemysłu spożywczego bardzo szybko wyprodukowali sznycle ze sztucznego tworzywa, w niczym nie ustępujące cielęcym, jak również sztuczną śmietanę, przewyższającą pod każdym względem jej najlepsze gatunki pochodzenia zwierzęcego.

Tym, którzy nie chcieli się pogodzić z namiastkami artykułów spożywczych, niespodziewanie przyszli z pomocą ekonomiści: obliczyli bowiem, że sztucznie produkowana żywność będzie droższa od naturalnej. Dalej, że na produkcję tej żywności nie można liczyć bez ograniczeń.

Pozostawała jeszcze trzecia droga, choć z góry było wiadomo, że będzie kosztowna: spośród krążących wokół gwiazdy centralnej, dawczyni energii, różnych ciał niebieskich wyszukać takie, które pod względem wielkości, atmosfery, siły przyciągania, składu skorupy zewnętrznej i innych właściwości byłoby przydatne do osiedlenia przez ludzi.

Przeciw takiemu rozwiązaniu zagadnienia populacji podniosły się także liczne głosy protestu.

— Nasze źródła energii nie są nieograniczone — mówili krytycy- — Łatwo obliczyć, jak bardzo trzeba by zwiększyć stan liczebny naszej floty kosmicznej, by mogła ona przewieźć na nową planetę tylu mieszkańców, ilu ich przybywa w ciągu roku. Akcja taka przyczyniłaby się oczywiście do obniżenia stopy życiowej wszystkich mieszkańców naszej planety. Jeżeli już po tylu latach stabilizacji gospodarczej mamy obniżyć poziom życia, doprowadzić do pogorszenia się jego ogólnych warunków, to przenoszenie gdzieś części ludności wcale nie jest potrzebne. Wystarczy tylko odpowiednio obniżyć powszechny standard życia, a zdołamy wyżywić znacznie więcej obywateli, niż mamy ich obecnie.

— Cóż dopiero mówić o tym, że nikomu przecież nie można nakazać przeniesienia się w inne warunki, na niegościnną planetę. Powinna to być akcja dobrowolna. Ilu takich amatorów uda się znaleźć? — dowodzili przeciwnicy planu emigracji.

A jednak plan ten miał także wielu zwolenników. Ostatecznie Rada zadecydowała, że celem rozwiązania problemu emigracyjnego zostanie przygotowany plan odpowiednich badań.

Jako nadający się do akcji osiedleńczej teoretycy w krótkim czasie wskazali jednego z satelitów największej planety rodzimego systemu słonecznego. Upatrzona planeta wymiarami przypominała ich własną planetę, panujące na niej ciążenie nieznacznie tylko odbiegało od tego, w jakim żyli dotychczas; różny natomiast był skład atmosfery, lecz przystosowanie go do potrzeb ludzkich nie przedstawiało wielkich trudności.

Po ustaleniu tych wstępnych danych wysłano na satelitę statek kosmiczny, który miał bezpośrednio na miejscu przeprowadzić dalsze badania dla uzupełnienia informacji, jakich astrofizycy nie mogli ustalić na odległość: przede wszystkim stwierdzić stan flory i fauny w nowym na iejscu osiedlenia.

Zanim jednak ów statek kosmiczny zdołał powrócić do bazy, na planecie doszło do niesłychanego kataklizmu, jakiego nie umiał przewidzieć nikt z miliardów stworzeń myślących, żyjących na jej powierzchni. Oto z głębin kosmosu wynurzyło się ciało niebieskie, przedstawiające się początkowo jako gwiazda najmniejszej wielkości, ledwie widoczna przy pomocy elektronowego teleskopu. Kontrolujący stale niebo robot astrofizyczny zwrócił jednakże niebawem uwagę na jej niezwykłą prędkość i dokonał obliczeń hiperboli jej orbity. Zdawało się, że w grę wchodzi zjawisko, jakie już występowało nie raz w przeszłości. Oto jakiś odłamek materii w danym systemie słonecznym, wyłoniwszy się z kosmicznych przestworzy, ruszył po orbicie wyznaczonej mu przez nieubłaganą siłę przyciągania olbrzymiej gwiazdy centralnej, którą obleci w niewielkiej odległości tracąc przy tym płonące gazy, formujące się w długi, jasno świecący lecz bardzo rzadki warkocz, potem zaś powróci w kosmos, skąd przyszedł.

Kiedy owo nieznane ciało niebieskie minęło w pewnej odległości największą planetę rodzimej gwiazdy centralnej, a jego orbita nie uległa przy tym zasadniczej zmianie, fachowcy fakt ten * przyjęli z ogromnym zdumieniem. Planeta ta — nosząca od niepamiętnych czasów nazwę Największej, tak jak inna znów nazwę Najjaśniejszej — znana była jako „łowca” takich przybyszów z kosmosu. Włączała je w liczny rój swych satelitów — z którymi one masą swą w żadnym wypadku nie mogły się równać — i zgodnie z prawem przyciągania zmuszała do krążenia wokół niej. Tym razem jednak siła przyciągania Największej zawiodła: nowe ciało niebieskie minąwszy ją, mknęło dalej po swej hiperbolicznej

orbicie.

Mózgi elektroniczne natychmiast obliczyły dane cyfrowe. Były to wartości graniczne wyznaczające masę ciała niebieskiego, które otrzymało tymczasową nazwę Nieznana i datę bieżącego roku. Dolna granica była niezwykle wysoka, co już obudziło wśród astrofizyków zdumienie, natomiast górna granica wywołała wśród

nich po prostu przestrach. W rocznikach astronomicznych nie napotkano takiego przykładu — masa Nieznanej przewyższała wielokrotnie masę największego z ciał niebieskich, jakie kiedykolwiek przywędrowało z kosmosu w krótkie odwiedziny do gwiazdy centralnej...

Wkrótce siła światła Nieznanej powiększyła się znacznie. Udało się już ściślej określić jej masę. Była znacznie bliższa górnej granicy niż dolnej!

Sytuacja stawała się alarmująca. Teraz, przy dość dokładnej znajomości masy Nieznanej, mózgi elektroniczne na żądanie astrofizyków obliczyły, że siła przyciągania ich planety rodzimej przez Nieznaną będzie przejściowo znacznie większa, niż siła przyciągania gwiazdy centralnej, wokół której przebiegała jej orbita. Ustalono także, że fakt ten wpłynie w pewnym sensie na deformację tejże orbity, co jednak będzie miało stosunkowo nieznaczny wpływ na życie na planecie, ponieważ dotychczasowa orbita eliptyczna zmieni się w orbitę zbliżoną do koła, po jakiej krąży na przykład druga, najbliższa centralnej gwiazdy, planeta.

— A co będzie z oceanem lawy pod naszymi stopami?... Tego rodzaju pytania padały równocześnie z wielu stron. W stosunkowo krótkim czasie z kół fachowych nadeszła na nie konkretna odpowiedź. Oto kiedy Nieznana będzie przechodziła w dość bliskiej odległości obok ich planety, podniosą się nie tylko potężne fale oceanów, ale i fale płonącej lawy. Fale te, posłuszne ruchom Nieznanej oraz rotacji planety wokół własnej osi, powoli zaczną okrążać planetę. Na brzegach mórz należy oczekiwać lokalnych, przejściowych wylewów, likwidowanych jednak szybko przez gęstą sieć kanałów.

— Jakie skutki mieć będzie ruch fal płonącej lawy, poruszających się na nieznacznej głębokości pod oceanami i lądami?

Odpowiedź ogólnikowa była dość łatwa, natomiast szczegółowa bardzo trudna, brak było bowiem zasadniczych parametrów, jak na przykład grubość skorupy powierzchniowej planety, na której koncentrowało się całe życie. A co najgorsze: brak już było czasu na przeprowadzenie pomiarów i badań.

Naczelny astrofizyk powołany został przed Radę dla wyrażenia swej opinii.

— Może dojść do tragicznej katastrofy — oświadczył.

— Jak dalece?... W jakim zasięgu?... — naciskano nań pytaniami.

Ruszył tylko bezradnie ramionami.

Zdyscyplinowanie jednak tych ludzi było tak niezwykłe, że tylko niewiele groźnych wieści dotarło do wiadomości publicznej. Rada nie podjęła żadnych prac zabezpieczających, wiedząc, że na jakiekolwiek skuteczne akcje brak już czasu. Wśród jej członków panowało przekonanie, że prowadzenie jakichś niezwykłych prac mogłoby wywołać powszechną panikę, której skutki przewyższy-łyby wszelkie klęski, spowodowane spotkaniem planety z Nieznaną. Jedynie dowódcy statków kosmicznych, znajdujących się poza planetą, otrzymali dokładne informacje o sytuacji wraz z poleceniem, by starali się możliwie na najdalszy termin przesunąć

powrót do baz.

Odmawiając wypowiedzi na temat przypuszczalnych zniszczeń,

wywołanych spotkaniem z Nieznaną, specjaliści postąpili słusznie. Kataklizm bowiem, jaki miał miejsce na planecie, przeszedł rozmiarami wszelkie najbardziej fantastyczne przewidywania.

Dzieło zniszczenia rozpoczęły fale przyboju oceanów. Wysokość ich sięgnęła ponad dachy wszelkich budynków na wybrzeżach, a napór mas wodnych był tak olbrzymi, że na ich drodze nie ostało się nic. Pas zniszczenia wybrzeży sięgnął daleko w głąb lądów. W ciągu doby fale groźnego przyboju obiegły całą planetę, a kiedy rozpłynęły się wreszcie w sieci kanałów, na ich drodze pozostały miliony trupów i ludzi bez dachu nad głową. Lecz nie był to jeszcze koniec tragedii mieszkańców planety — zniszczenie wywołane przez fale wód stanowiły tylko prolog do powszechnej zagłady.

Wzdymające się masy gorącej lawy dały znać o sobie powszechnym, przez długie godziny trwającym trzęsieniem ziemi, które poczyniło nie mniejsze szkody, niż fale morskie na wybrzeżach. Siła wstrząsów jednak malała, trzęsienie ziemi słabło. Przerażeni mieszkańcy planety odetchnęli z ulgą, pocieszając się myślą, że to już koniec wszelkich udręk. Ale -był to tylko krótki moment przerwy — nadszedł tragiczny epilog.

Pękła w wielu miejscach skorupa lądów i dna oceanów, powstały szerokie na milę i długie na setki mil przepaście, sięgające w głąb nieprzebranych mas płonącej lawy, która olbrzymimi stru

mieniami o temperaturze tysiąca dwustu stopni zalała lądy i dna morskie. Większość siedzib ludzkich zginęła wraz z mieszkańcami w przepastnych otchłaniach. Kataklizm przybierał coraz straszliwsze rozmiary: oto wody oceanów i zniszczonych kanałów stanęły do walki z żywiołem ognia. Pokonać go nie zdołały: olbrzymie masy wód żar lawy zamienił w parę, powstały gęste chmury przesłaniające niebo, a niesione w górę ciepłym prądem powietrza, rozpostarły się wysoko ponad powierzchnią planety, na której ogień nadal prowadził nieubłagane dzieło zniszczenia. Wygrawszy zaś walkę z wodą, zaczął teraz gwałtownie pochłaniać tlen z powietrza i łączyć go z roztopionymi skałami. Ludzie, którzy przeżyli potop, trzęsienie ziemi i inwazję ognia, teraz stwierdzili, że coraz trudniej im oddychać. Umierali straszliwą śmiercią dusząc się powoli. Śmierć dosięgnęła nawet tych, którzy w przestworzach próbowali przeżyć katastrofę.

Kiedy szalona panika sięgnęła szczytu, a instynkt samoobrony zrywał wszelkie tamy, tłum, gnany jedyną myślą: uciekać z tej skazanej na zagładę planety, wdarł się siłą na lotniska rakietowe. Tu wszędzie jednak natrafił na niezłomne kordony policji porządkowej — Rada wydała surowy zakaz startów. W statkach kosmicznych zmieścić się mógł tylko nieznaczny odsetek mieszkańców planety, niepodobna więc było ocalić kilka tysięcy ludzi — jeśli nawet, to według jakiego doboru? — a miliardy skazać na niechybną śmierć. Także członkowie Rady i Komitetu Specjalistów, aczkolwiek reprezentowali zespół najzdolniejszych mózgów całej planety, odrzucili możliwość ucieczki w kosmos.

Tak więc nikt, kto przebywał na planecie, nie przeżył spotkania z Nieznaną.

Kataklizm ten, jeden z wielu, jakie co sekunda mają miejsce w kosmosie, chociaż prawdopodobnie nie zawsze dotyczą istot myślących, wydarzył się setki tysięcy lat przed naszą erą. Gwiazdozbiór Kasjopea — piękne W, widoczne nocą na naszym niebie — był wtedy nieregularną linią falistą, zaś Gwiazda Polarna leżała tak daleko od ziemskiego bieguna północnego, że kto chciałby na powierzchni Ziemi według niej ustalić kierunek północny, na pewno by zabłądził.

Prawdę mówiąc, nikt z mieszkańców kuli ziemskiej nie był wówczas na takim stopniu rozwoju inteligencji, by mógł według gwiazd ustalać kierunek. Prawdopodobnie wtedy właśnie małpolud od niedawna dopiero zdecydował się chodzić na dwóch nogach i zaczynał się interesować ogniem. Po wielu tysiącach lat, nagromadziwszy już pewien zasób wiedzy, zaczął studiować ruchy planet, a jednej z nich, odznaczającej się jasnym, czerwonym blaskiem, nadał nazwę Marsa.

Kiedy fizycy oraz technicy dali astronomii ziemskiej wielkie teleskopy, astronomowie odkryli wówczas dwa niewielkie księżyce Marsa; nazwali je: Fobos i Deimos. Później jeszcze, gdy astrofizyka osiągnęła już pewien poziom, specjaliści zaczęli zastanawiać się nad pytaniem: dlaczego na Marsie nie ma tlenu, czy też jest go tak mało? Przecież jego siła przyciągania doskonale potrafi utrzymać tlen przy planecie, która zresztą tak bardzo jest podobna do Ziemi, zarówno długością rotacji dokoła własnej osi, jak i nachyleniem tej osi do .płaszczyzny orbity, po której krąży dokoła Słońca. Uczeni doszli do wniosku, że najprawdopodobniej na powierzchni planety tlen połączył się z metalami, zwłaszcza z żelazem, co dało planecie ową czerwoną barwę; jak się to jednak stało i dlaczego — tego już wyjaśnić nie zdołali. Zresztą Mars krył w sobie dla nich także szereg innych zagadek, z których wcale nie łatwa do rozwiązania była na przykład sprawa tajemniczych kanałów, pojawiających się na jego powierzchni i znikających znów po jakimś czasie.

2. Na nowej planecie

Podczas gdy na Rodzimej planecie, wśród powodzi, trzęsienia ziemi, płonących mórz lawy i braku tlenu ginęło życie, w kosmosie znajdowały się cztery rakiety marsjańskie. Najszybsza z nich miała za zadanie zbadanie najbliższych okolic systemu słonecznego. Nigdy już się nie zjawiła, nie przekazała żadnych wiadomości o sobie. Ci, którzy byli wysłani w rakiecie na Wenus, przeżyli katastrofę. Przypuszczali, że prawdopodobnie rakieta dalekiego zasięgu nie otrzymała wiadomości z ginącej planety lub też wracając w tym czasie do bazy posiadała tyle tylko materiałów pędnych, że starczyło na lądowanie. Załoga jej, stwierdziwszy wszędzie tylko ślady zniszczenia, nie miała innego wyboru, jak lądować na jednym z dwóch małych księżyców Marsa. Trudno zgadnąć, jak długo jeszcze potem pozostała przy życiu. Zresztą cała ta teoria o losach rakiety miała wielu przeciwników; wskazywali oni słusznie, że nigdy nie udało się odebrać od tamtej załogi jakichkolwiek sygnałów.

Druga rakieta należała właściwie do typu heliograficznych statków kosmicznych, wysyłanych od czasu do czasu przez Marsjan dla inspekcji substancji słonecznej. Dla ich planety Słońce było dawcą życia, niezmiernie ważne było więc obserwowanie, jak w jego wnętrzu przebiegają zmiany składu jego substancji, zachodzące nieustannie skutkiem reakcji jądrowych, które są właściwym źródłem wszelkiej energii, tak szczodrze rozrzucanej w otchłaniach wszechświata. Marsjanom udało się skonstruować specjalny typ rakiety, która po dotarciu do masy Słońca zamie-

niała wysoką temperaturę jego warstw wewnętrznych na energię elektryczną. A tej właśnie energii używano do chłodzenia rakiety, co pozwalało na oszczędzanie energii jądrowej, klasycznego materiału napędowego, jakiego w tych czasach jeszcze używało się do rakiet. Katastrofy statków słonecznych zdarzały się dość często, dlatego też ich załoga składała się zwykle z ludzi bardzo odważnych. Jedynym możliwym sposobem przedostania się statku do wnętrza Słońca, było wykorzystanie potężnych, lejkowatych wirów elektromagnetycznych, występujących często na powierzchni Słońca, które obserwujący je zdała określają jako plamy. Silne pola elektromagnetyczne tych olbrzymich otchłani w kształcie lejków, sięgających daleko w głąb Słońca, wymagały od dowódcy statku znacznych zdolności i umiejętności. Zdarzało się często, że nim jeszcze statek dotarł do powierzchni Słońca, lejek się zamykał, co normalnie oznaczało stratę rakiety, a jej załoga nie miała nawet możliwości przekazania jakichś informacji o swym losie. Wszelkie bowiem próby nadawania sygnałów z wnętrza plam słonecznych pozostawały bez rezultatów, mimo iż próby te podejmowano na falach najrozmaitszej długości i mocy. W głębi plam słonecznych znajdowało się tyle ładunków elektrycznych i pól magnetycznych, że żadna fala nie mogła przebić się przez nie i wydostać się w kosmos.

Fakt, że wysłany w okresie kataklizmu Rodzimej planety na gwiazdę centralną statek słoneczny już się w ogóle nie odezwał, nie zdziwił nikogo z załóg trzeciej i czwartej rakiety. Trzecia rakieta otrzymała wiadomość o początkowej fazie kataklizmu na Rodzimej planecie, a także zakaz powrotu, właśnie w chwili, gdy w drogę do bazy wystartowała z jowiszowego księżyca, Kallisto. Miała w zapasie tylko tyle materiałów pędnych, co wystarczało na powrót do bazy, plus dwadzieścia pięć procent normalnego, żelaznego zapasu. Dowódca jej natychmiast skonfrontował położenie wzajemne planet gwiazdy centralnej: odległość do Najjaśniejszej była taka sama jak do planety Rodzimej. Istniała tam właściwa atmosfera oraz życie roślinne, ale siła przyciągania była niemal trzy razy większa od tej, do jakiej przywykli, a to w znacznej mierze utrudniało im życie. Dlatego też lepiej byłoby pozostać na satelicie, który właśnie opuścili — jakkolwiek żyjące na jego powierzchni potwory wcale nie były przyjemne.

Z drugiej strony istniała nadzieja, że na Najjaśniejszej załoga trzeciej rakiety zdoła prędzej czy później połączyć się z załogą czwartej rakiety, której zadaniem było urządzenie stacji na Drugiej Najbliższej planecie. Stały kontakt radiowy potwierdzał, że pierwszą część zadania załoga wykonała dobrze: wylądowawszy szczęśliwie rozpoczęła budowę stacji. A teraz, gdy nieszczęsna Rodzima planeta ginęła w morzu wody i ognia, poczucie więzi wzmogło się w ludziach znacznie, nie chcieli żyć w tak wielkiej od rodaków odległości, marzyli, by się z nimi połączyć.

Ostatecznie dowódca powziął decyzję: wylądują na księżycu Najjaśniejszej. Znali go szczegółowo, wiedzieli, że tlenu i wody ma bardzo mało, że natomiast jego siła przyciągania jest o połowę mniejsza od tej, do jakiej byli przyzwyczajeni, a to stworzy im znośne warunki życia. Z Najjaśniejszej zaś do Drugiej Najbliższej, gdzie przebywali ich towarzysze, w pewnych okresach czasu jest znacznie bliżej, niż na ich Rodzimą planetę, stąd mogli więc żywić nadzieję, że może uda się im w jakiś sposób tam przedostać i połączyć się z rodakami. Cała załoga była tego samego zdania, rakieta ruszyła więc ku Księżycowi. Wylądowała na odwróconej od Ziemi części — pewne szczegóły jej losów podajemy na innym miejscu.*) Tylko pięciu najmłodszych członków załogi doczekało tego momentu, gdy wylądowała u nich rakieta z nowej ojczyzny, by zabrać ich na pokład, dziewiętnastu innych zmarło na niegościnnym satelicie Najjaśniejszej.

Czwarta i ostatnia rakieta Marsjan miała najliczniejszą załogę, złożoną z mężczyzn i kobiet. Liczyła sto czterdzieści cztery osoby, z których większość miała pozostać w stacji, urządzonej na Lądzie Północnym Drugiej Najbliższej, inni mieli powrócić do domu. Kataklizm Rodzimej spowodował zmianę pierwotnego planu: pozostali wszyscy i na Drugiej najbliższej założyli nową ojczyznę. Wybrali na nią tereny najchłodniejsze, lecz mimo to wypadło im żyć w klimacie znacznie gorętszym niż ten, z jakim zżyli się na Rodzimej. Ich nowa planeta — zwana przez mieszkańców Ziemi Wenus — czerpała z gwiazdy centralnej — określanej przez mieszkańców Ziemi nazwą Słońca — prawie pięciokrotnie więcej światła i ciepła niż ich dawna planeta. Ale była też bardziej

*) v. „Akcja L”.

szczodra niż Rodzima, dostarczała bowiem pięć razy większych zasobów energii. Do obfitości tych darów musieli się dopiero przyzwyczaić. W atmosferze prócz tlenu było dużo dwutlenku węgla. Pracy i wysiłku kilku generacji wymagało skondensowanie go w chmury i wypchnięcie przy pomocy generatorów grawitacyjnych wysoko ponad powierzchnię planety, aż tam, gdzie już nie przeszkadzał im w oddychaniu, a ochraniał przed nadmiernym ciepłem słonecznym. Wiele tysiącleci później ten właśnie dwutlenek węgla budził zdumienie wśród astrofizyków ziemskich.

Nadmierne ilości energii słonecznej i nie nadające się do oddychania powietrze to jeszcze nie wszystkie czekające ich trudności — głównym źródłem kłopotów dla wielu pokoleń była przeszło dwukrotnie większa niż na Rodzimej grawitacja. Walczyli z nią zarówno przy pomocy leków, jak i sztucznej, działającej w odwrotnym kierunku grawitacji, jednakże oba te sposoby uważali za przejściowe, tymczasowe rozwiązanie sprawy. Starali się wychować nowe pokolenie, zdolne do przystosowania się do nowych warunków życia. Po tysiącach lat udało im się to ostatecznie. Wygląd ludzi zmienił się znacznie: wzrost mieli wyższy, kościec mocniejszy, bardziej rozwinięte mięśnie, a zwłaszcza mięsień sercowy, także inną krzepliwość krwi, wyższą temperaturę ciała i szybsze tętno.

Topografię Drugiej Najbliższej dobrze znali jeszcze z dawnych wypraw, więc na miejsce osiedlenia wybrali Ląd Północny, jakkolwiek nie był tak gościnny jak Ląd Południowy. Ten pierwszy miał jednak znacznie korzystniejsze warunki sejsmiczne: wulkanów było tam niewiele. W porównaniu z Lądem Południowym, na Północnym rozwój świata zwierzęcego był dość opóźniony: żyły tam tylko niezbyt rozwinięte gatunki stosunkowo drobnych ryb i ssaków, ptactwo zaczynało się dopiero tworzyć. Ale brak było wielkich, złośliwych płazów morskich, które na Lądzie Południowym były wszechwładnymi panami. Oczywiście przy wysokiej technice Marsjan, likwidacja tych szkodliwych, wstrętnych bestii nie była problemem trudnym, lecz początkowo — co oznaczało życie kilku pokoleń — tyle mieli pracy z osiedleniem i stworzeniem znośnych warunków życia, że na akcję oczyszczenia Lądu Południowego nie stało im czasu. Zresztą, nie był im właściwie potrzebny: Druga Najbliższa tak rozmiarami przewyższała Ro

dzimą planetę, że na Lądzie Północnym więcej było miejsca niż na dawnej planecie.

Kolonizatorom nowej planety nie brak było odwagi, chociaż musieli się imać także pracy fizycznej, wykonywanej w dawnej ojczyźnie wyłącznie przez maszyny. Ale z biegiem czasu życie stawało się łatwiejsze, dobrze wykorzystany duży dopływ energii słonecznej umożliwiał szybki postęp, powrót do standardu życia na dawnej planecie. Pełne opanowanie siły ciążenia — albo też przyciągania czy grawitacji, jeżeli tak to nazwiemy — wniosło dosłowny przewrót w rozwój techniczny. Potężne generatory grawitacyjne trzymały na uwięzi wrzące fale podziemnej lawy, ustabilizowały powierzchnię Lądu Północnego, przesunęły chmury dwutlenku węgla w zewnętrzną atmosferę, stworzyły dla rakiet zupełnie nowy materiał napędowy, zwiększając znacznie ich szybkość i zasięg.

Taki stopień cywilizacji zdołali osiągnąć w ciągu około pięćdziesięciu tysięcy lat pobytu na Drugiej Najbliższej, licząc czas według „nowych lat”.*) W tym mniej więcej okresie także zaczęli się bliżej interesować planetą Najjaśniejszą, wiedzieli już bowiem, że rozwijają się na niej stworzenia tak pod względem fizycznym, jak i zdolności rozwijania właściwości duchowych bardzo do nich samych podobne. Wylądowanie na tej planecie i dokładne jej zbadanie nie przedstawiałoby dla nich większych trudności, zwłaszcza że przystosowali się już do grawitacji swej nowej planety, bardzo zbliżonej do siły przyciągania na Najjaśniejszej.

Przez owe długie tysiąclecia, przeżyte na nowej planecie, w stosunkach społecznych jej mieszkańców nic właściwie się nie zmieniło. Wszelkie źródła energii i środki produkcji znajdowały się we władaniu państwa, zaś dwunastoosobowa Rada sprawowała władzę wykonawczą. Pomocny był jej swojego rodzaju parlament, w składzie stu czterdziestu czterech osób, noszący nazwę Kon-

*) Jak na kuli ziemskiej, tak i na Marsie, obliczano czas na dni, niemal identyczne dla obu planet, wyznaczane przez okres potrzebny do wykonania przez planetę obrotu dokoła własnej osi. Rok Marsjan stanowił okres jednego obiegu planety dokoła Słońca. Na Marsie czas ten równał się 1,86 roku ziemskiego, (tzw. „stary rok Marsjan”), na Wenus natomiast tylko 0,615 ziemskiego roku. „Nowy rok” Marsjan był więc prawie trzy razy krótszy od ich starego roku.

wentu. Rada powinna była kierować się jego uchwałami, nie obowiązywały jej one jednak w wypadku, gdy zaistniała konieczność podjęcia natychmiastowej decyzji. Przy tego rodzaju systemie łatwo mogła się wyrodzić dyktatura małej grupy jednostek nad paruset milionami ludności — do takich bowiem ilości rozrosła się w ciągu długich tysiącleci pierwotna garstka ludzi przybyłych na Wenus — ale skomplikowane ustawy czuwały nad tym, by do tego rodzaju dyktatury nigdy nie doszło. W razie powstania jakichś poważnych różnic zdań między Konwentem i Radą, naród miał możność zadokumentowania swej woli drogą plebiscytu.

Wszelką pracę fizyczną w tym państwie zlikwidowała automatyzacja. Państwo dbało o potrzeby materialne swych obywateli zapewniając im zasadniczy poziom życia. Za wybitne dzieła sztuki, osiągnięcia w nauce i technice, ustanawiano specjalne nagrody. Ponieważ w społeczeństwie tym nie używano pieniędzy, w grę więc wchodziły tylko tytuły honorowe, dzieła sztuki lub przydziały specjalne dla uprzyjemnienia życia: specjalne środki lokomocji, indywidualne domy letniskowe i tym podobne. Swojego czasu zarysował się zdecydowany opór w Konwencie przeciwko tego rodzaju nagradzaniu wybitnych prac. Zgłaszano zastrzeżenia, że ten tryb wytwarza pewne formy kastowości, toruje drogę protekcjonizmowi. Opór ten jednak musiał ustąpić wobec argumentów, że dla swej aktywności duch ludzki potrzebuje stale pewnych bodźców, bez których otępiałby w materialnym dobrobycie, jaki bogate źródła energii i wysoki poziom techniki zapewniają wszystkim mieszkańcom planety.

A jednak w tak dojrzałym społeczeństwie Marsjan, które z racji dobrobytu materialnego wszystkich swych obywateli nie znało pieniędzy ani też klas społecznych, z czasem mimo wszystko wytworzyły się pewne klasy. Wymagała tego konieczność ustalenia zarówno zróżnicowanych rodzajów zadań, jak i zasięgu zdolności psychicznej poszczególnych jednostek. Tak więc powstała klasa pracowników twórczych, prekursorów wszelkiego dalszego postępu, dalej klasa średnia — w klasyfikacji Marsjan druga — zdolna rozpracować wszelkie najtrudniejsze nawet projekty wysunięte przez klasę pierwszą, i wreszcie klasa trzecia, złożona z ludzi najmniej zdolnych: jej zadaniem był nadzór nad wszelkimi maszynami i robotami. Raz do roku wszystkich obywateli poddawano

bardzo szczegółowym badaniom psychoanalitycznym, kontrolującym słuszność ich zaszeregowania. Długo ciągnęły się poważne dyskusje i spory na temat: czy tego rodzaju podziały są właściwe, czy wysiłki pracowników nauki nie powinny pójść raczej w kierunku takiego oddziaływania na umysły wszystkich mieszkańców planety, by nadawali się do najwyższej klasy twórców. Na szczęście dla przeciwników tego „niwelacyjnego” kierunku przeprowadzone przez naukowców próby nie dały rezultatów. Znany był sposób oddziaływania na korę mózgową, można było drogą hipnozy i innych zabiegów znacznie udoskonalić pamięć, pogłębić i poszerzyć zasięg wiedzy, nie udało się jednak z człowieka o przeciętnych zdolnościach stworzyć pracownika o właściwościach twórczych. Naukowcy nie tracili nadziei, że kiedyś można będzie precyzyjnie kierować złożonymi funkcjami mózgu i systemu nerwowego, podobnie jak opanowano funkcje innych tkanek i organów, raz na zawsze likwidując wszystkie dawniej znane choroby.

Nieufni ruszali na to ramionami.

— Całe szczęście, że tego zrobić nie umiecie — twierdzili. — Inaczej zginęlibyśmy z głodu w powodzi genialnych pomysłów!

Zamiast zlikwidowanej już ostatecznie pracy fizycznej uprawiano sport od najwcześniejszej młodości do późnej starości. W wielu jednak wypadkach nie wystarczało to do zachowania równowagi między rozwojem fizycznym i psychicznym człowieka. Żyjące w tak wielkim dobrobycie społeczeństwo wykazywało wysoki procent ludzi nienormalnych psychicznie. Mnożyły się leczące ich sanatoria, wyniki jednak były dość skromne. Najczęściej zdarzały się przypadki niezwykłego przeczulenia, które przeradzało się nieoczekiwanie w wybuchy krańcowego okrucieństwa psychicznego. W stadium końcowym pojawiała się melancholia wiodąca zwykle do samobójstwa. Jedynym lekarstwem była stała hipnoza, ta jednak zmieniała całkowicie osobowość pacjenta i poważnie skracała mu życie.

Problem zdrowia psychicznego był jedną z kwestii zasadniczych, o rozwiązanie których walczyła nie tylko wiedza lekarska Marsjan, ale i całe społeczeństwo.

Z biegiem czasu powstało nowe zagadnienie, dokoła którego skupiła się uwaga całego społeczeństwa Marsjan. Niezwłocznie też przystąpiono do rozwiązania sprawy.

3. Posłowie z kosmosu

Pilne zadanie, jakie od Rady otrzymał Sarti, urzędujący przewodniczący Centralnej Akademii Nauk, wcale nie było przyjemne, nic więc dziwnego, że owego ranka wchodząc do swej pracowni, dokąd kazał zwołać wszystkich naczelnych referentów, był w niezbyt dobrym humorze. Na uprzejme powitanie sekretarki odpowiedział jakimś warknięciem i surowym pytaniem, czy zwołano już wszystkich.

— Jest dyrektor Instytutu Badań Bliższego Kosmosu wraz z asystentem, przewodniczący sekcji technicznej z sekretarzem i jakiś kapitan rakiety kosmicznej. Nie znam jego nazwiska, ale to na pewno ten, którego pan życzył sobie widzieć, przedstawił zaproszenie na dzisiejsze zebranie — szybko wyrecytowała młoda, przystojna kobieta.

Twarz przewodniczącego rozjaśniła się nieco.

— Dobrze — odpowiedział — proszę przygotować wszystko i poprosić ich tutaj!

Sekretarka szybko skontrolowała stan aparatów, protokołującego robota i drugą maszynę, która ze wszystkiego co mówiono przygotowywała definitywny, zwięzły i rzeczowy materiał, dalej stan aparatów zastępczych i automatycznych przełączników. Wyjęła z lodówki karafkę z moszczem owocowym i postawiła ją na stole, gdzie stały już przygotowane szklaneczki, potem nacisnęła sygnał świetlny do pokoju, gdzie czekali wezwani, zapraszając, by weszli. Przewodniczący przywitał ich krótko i od razu zaznajomił z przedmiotem obrad:

— Rada domaga się od Akademii szczegółowego sprawozdania o stanie badań planety Najjaśniejszej, o metodach, jakimi należałoby je uzupełnić, a jeżeli okaże się potrzebne, to i o małych, sztucznych satelitach, które niedawno przychwycono w pobliżu naszej planety. To pańska rakieta dokonała tego, o ile się nie mylę, kapitanie? — zwrócił się do niskiego, śniadego mężczyzny o pięknych, niebieskich oczach, który siedział skromnie najdalej od fotela przewodniczącego.

— Tak jest, panie przewodniczący, przed trzema dniami dokonała tego rakieta pod moim dowództwem. Mogę podać dokładne współrzędne astronomiczne, gdzie miało to miejsce. Był to jeden satelita, nie dwa. Ale przed paru tygodniami rakieta mego kolegi pochwyciła podobnego satelitę — odpowiedział kapitan. — Znaki na nich były odmienne, ich sygnały porozumiewawcze także.

Przewodniczący przerwał mu niecierpliwym gestem:

— To są szczegóły, a ja chciałbym dostać zwięzłe, treściwe i zrozumiałe informacje.

Zadanie było dla niego znacznie bardziej trudne, ponieważ leżało poza zasięgiem jego własnej działalności naukowej. Sarti

był zoologiem, wysoką pozycję naukową zdobył dzięki zbadaniu pierwotnych form życia na nowej planecie. Zadanie z zakresu fizyki i techniki, za którego rozwiązanie teoretyczne był teraz jako urzędujący przewodniczący Akademii odpowiedzialny, tematycznie było dla niego obce. O głos poprosił przewodniczący sekcji technicznej.

— Cała historia pokrótce przedstawia się następująco: w odstępie paru miesięcy zostały przychwycone dwa sztuczne, miniaturowe satelity. Napisy na pierwszej — jak nas informował Instytut Badań Bliższego Kosmosu — pisane były azbuką, na drugiej alfabetem łacińskim. Jest tutaj dyrektor tego instytutu, może potwierdzić moje słowa.

Wymieniony ruchem głowy potwierdził ten fakt, a przewodniczący sekcji technicznej ciągnął dalej:

— Sygnały na falach radiowych, wysyłane z satelitów, chwytaliśmy już dawniej. Nasze aparaty rozwiązały ich szyfry i odczytały treść. Przekazywały na Najjaśniejszą — skąd satelity były wysłane, co wykazała analiza elementów ich orbit — najróżniejsze dane o stanie plazmy kosmicznej i o naszej planecie. Sprawdzały także intensywność pola magnetycznego naszej planety, widmo jej powłoki chmur i tym podobne.

Przewodniczący Akademii zajrzawszy do otrzymanej od Rady instrukcji przerwał mu pytaniem:

— Na jakim „stopniu rozwoju” były znalezione przez was w satelitach instrumenty i aparaty?

Tym razem odpowiedzi na pytanie udzielił sekretarz sekcji technicznej:

— Znaleźliśmy krótkofalowe stacje nadawcze, baterie słoneczne, a także innego typu, w których ciepło powstające w wyniku reakcji jądrowej zamieniało się w prąd elektryczny...

Zniecierpliwiony Sarti przerwał jego wywody:

— Szczegółów mi nie potrzeba, proszę o porównanie z naszą techniką.

Sekretarz namyślał się sekundę.

— Powiedziałbym, że aparatura jest na takim stopniu rozwoju, na jakim nasza technika stała paręset dawnych lat przed katastrofą naszej Rodzimej planety.

Opinię tę potwierdził również przewodniczący sekcji.

— Za jak długo, zdaniem waszej sekcji, mieszkańcy Najjaśniejszej zdołają zbudować wielkie rakiety i przy ich pomocy wylądować na naszej planecie? — pytał Sarti.

Sekretarz bezradnie rozłożył ręce. Przyszedł *mu z pomocą jego przełożony udzielając odpowiedzi:

— Takiego problemu jeszcze nie badaliśmy w naszej sekcji. Brak nam po temu odpowiednich danych, nie znamy tempa rozwoju nauki i techniki na Najjaśniejszej.

W tej chwili uniosła się w górę ręka dyrektora Instytutu Badań Bliższego Kosmosu. Sarti udzielił mu głosu.

— Tej odpowiedzi należałoby spodziewać się od nas, postaramy się więc jej udzielić. Nie będzie ona jednak zawierała konkretnych danych co do czasu.

— Dlaczego? — przerwał mu marszcząc brwi Sarti.

— Ponieważ krzywa rozwoju mieszkańców Najjaśniejszej, inaczej mówiąc: Ziemi — jak oni sami nazywają swą planetę — bardzo długo pełzała tuż przy osi poziomej, nieznacznie tylko posuwając się w górę. Jednakże w ciągu ostatnich stu lat zaznaczył się gwałtowny zwrot ku górze, a ta wznosząca się krzywa może wzrastać i nadal. Znaczy to, że rozwój na Ziemi może ulec znacznemu przyśpieszeniu. Oczywiście mam na myśli rozwój techniczny, cywilizacyjny. Gdy chodzi o rozwój społeczny, to mieszkańcy Ziemi są jeszcze daleko w tyle.

— Proszę o jakiekolwiek dane cyfrowe, które później dałoby się uzasadnić szczegółowo — nalegał Sarti.

— Sto do dwustu lat, naszych nowych lat — odpowiedział dyrektor po namyśle.

— To po cóż taki pośpiech... Niepotrzebnie Rada tak nalegała — mruknął półgłosem Sarti, ale notujący robot dosłyszał jego słowa i przytoczył je dokładnie w protokole. — Czy macie jakieś pewne informacje o tym, co dzieje się na Najjaśniejszej, czyli na Ziemi, jak ją nazywacie — pytał głośno Sarti. — I w jaki sposób je otrzymujecie?

Dyrektor Instytutu tłumacząc się, że badania Ziemi nie wchodzą w zakres jego bezpośrednich prac i badań, poprosił Sartiego, by szczegóły tych osiągnięć mógł przedstawić obecny na sali jego asystent Arin. Zajmuje się on przede wszystkim historią badań Ziemi.

— Do której klasy pracowniczej pan należy? — zwrócił się Sarti do Arina. Już poprzednio rzuciła mu się w oczy niezwykle jasna cera młodego człowieka. Przyjrzawszy mu się bliżej stwierdził, że asystent ma płowe włosy i szare oczy, co u Marsjan było wielką rzadkością.

— Zacząłem w drugiej, a przed dwoma laty zostałem przeszeregowany do pierwszej — odpowiedział młody mężczyzna i na polecenie Sartiego zaczął referować.

Badania Ziemi bezpośrednio na miejscu rozpoczęto wnet po osiedleniu się na nowej planecie. W tych czasach na Ziemi dopiero człowiek zaczynał się rozwijać z małpy, więc zbyt częste przeprowadzanie wywiadów bezpośrednio na miejscu nie miało sensu. Z Ziemi przewieziono do ogrodów zoologicznych Marsjan wszystkie rodzaje żywych stworzeń, z małpoludem włącznie. Robiono także próby sztucznego przyśpieszenia rozwoju małpoluda, ale się nie powiodły. Kiedy na Ziemi pojawiły się państwa narodów wykształconych, jak na przykład: egipskie, asyryjskie, babilońskie itp., Instytut zaczął częściej już przeprowadzać wywiady. W tamtych czasach do napędu rakiet używano jeszcze paliwa atomowego i chemicznego, więc też przylot i odlot rakiety nie uszedł nigdy uwagi mieszkańców Ziemi. Z tych czasów pochodzi legenda jednej z sekt religijnych o proroku, który na ognistym wozie wzniósł się do nieba. Czasem rakieta nie znajdowała odpowiedniego terenu do lądowania i załoga jej musiała budować odpowiednie rampy do przyszłych lądowań. W ten sposób powstały potężne tarasy w Peru i w Baalbeku w Mezopotamii, a wyjaśnienie ich przeznaczenia do dziś sprawia mieszkańcom Ziemi trudności. Nie umieją sobie wytłumaczyć, jak miejscowi ludzie dysponujący prymitywnymi środkami technicznymi mogli transportować i zestawiać tak potężne bloki kamienne.

Rakiety przywoziły na nową planetę nie tylko mieszkańców Ziemi — starając się zawsze dobierać przedstawicieli różnych ras i różnych klas społecznych — ale i dowody ich postępującej inteligencji. Od jeńców Marsjanie uczyli się ich języków. Instytut Badań Bliższego Kosmosu posiada w oddziale badań Ziemi płyto-tekę, która na pewno wzbudziłaby zazdrość naukowców ziemskich, zawiera ona bowiem pełny i dokładny zbiór dawnych języków, znanych dziś ziemskim filologom tylko z krótkich i bardzo

niekompletnych urywków, uzyskanych z rozszyfrowanych napisów.

W ciągu stuleci w niewoli u Marsjan znalazł się bardzo różnorodny zespół mieszkańców Ziemi. Był wśród nich krzyżowiec z wypraw do Palestyny, czeski emigrant, pułkownik wojsk szwedzkich króla Gustawa Adolfa, oficer napoleoński, kaznodzieja kwakierski z Wirginii i naczelnik szczepu Indian. Marsjanie nie mieli żadnych wyrzutów sumienia z racji ich porwania i zatrzymania wbrew ich woli na innej planecie, uważali bowiem mieszkańców Ziemi za twory niższego rzędu, których stadia rozwojowe ważne były dla wiedzy Marsjan.

— W jaki sposób żyli u nas ci bardziej zaawansowani mieszkańcy Ziemi? — w tym miejscu Sarti przerwał Arinowi wykład. — Ich chyba nie przetrzymywaliście już w ogrodzie zoologicznym?

Arin umilkł zmieszany, odpowiedzi udzielił jego przełożony:

— Staraliśmy się stworzyć dla nich takie same warunki życia, jakie mieli na Ziemi — wyjaśnił.

— No dobrze, ale co działo się z ich dziećmi? Jakie było życie seksualne poszczególnych jednostek? Tym już pewnie pozwalaliście na życie w małżeństwie z naszymi kobietami? — zainteresował się Sarti, w którym obudził się znawca genetyki.

— Pozwalaliśmy, ich dzieci były już mieszanką z naszą rasą. Specjaliści od genetyki nie wysuwali przeciw temu żadnych zastrzeżeń, a my sądziliśmy, że dla dobra badań nie należy siłą wkraczać w ich normalny tryb życia. Zresztą tego rodzaju procedura nie doprowadziła do jakichś wyraźnych odchyleń fizycznych czy psychicznych u potomstwa.

Sarti z powątpiewaniem kręcił głową.

Wyjaśnień przełożonego Arin słuchał z uczuciem przykrości. Sam był synem mieszkańca Ziemi — ostatniego z porwanych — i córki naczelnego kierownika aparatów językowych w oddziale badania Ziemi. Na żądanie Sartiego powrócił do przerwanego wykładu. Niewiele już pozostało do omówienia.

Wraz z rosnącym zaludnieniem Ziemi i rozwijającą się wiedzą techniczną jej mieszkańców, porywania poszczególnych jednostek stawały się coraz trudniejsze, mimo iż przejście na grawitacyjny napęd rakiet pozwalało na utrzymanie w tajemnicy lądowania

i startu rakiety. Ostatnie lądowanie miało miejsce w 1908 roku według kalendarza ziemskiego, wśród niegościnnej i niezamieszkałej tajgi syberyjskiej. Do historii wiedzy ziemskiej weszło ono pod nazwą meteorytu tunguzkiego i pozostało zagadką, nad której. rozwiązaniem głowiły się także i późniejsze generacje astrofizyków i geofizyków. Otóż meteoryt ten pościnał w szerokim promieniu potężne pnie lasu, ale żadnych śladów po sobie nie pozostawił. Nie odnaleziono najmniejszego okruchu jego masy, która — sądząc po olbrzymim terenie dokonanych zniszczeń — musiała być bardzo wielka. Szereg wypraw poszukiwało bezskutecznie jakichkolwiek pozostałości. Pojawił się nawet pogląd, że w grę wchodziła rakieta kosmiczna z innej planety, zamieszkałej przez istoty na znacznie wyższym stopniu rozwoju niż mieszkańcy Ziemi. Odrzucono go jednak na zasadzie dość wątpliwego i jednostronnego twierdzenia, że w takim wypadku rakieta musiałaby pozostawić po sobie trwałe ślady w postaci wzmożonej radioaktywności gruntu w miejscu lądowania i ponownego startu. Nikomu nie przyszło na myśl, że nawet rakiety o napędzie atomowym nie będą przy lądowaniu i starcie posługiwać się tego rodzaju napędem, by właśnie przez radioaktywność nie zniszczyć w tym miejscu wszelkich ośrodków życia, i że posłużą się w tym celu chemicznymi materiałami pędnymi. O rakietach napędzanych przy pomocy grawitacji nikt oczywiście nie myślał.

Sporo czasu upłynęło, zanim wysłany w rakiecie przez Marsjan zwiad, wylądowawszy w tajdze tunguzkiej, natknął się na człowieka. Był to zbieg ze słynnych kopalń nerczyńskich, polski rewolucjonista, więzień polityczny. Już szereg tygodni wędrował bez celu poprzez opustoszały przeważnie kraj unikając osad ludzkich, od czasu do czasu tylko udało mu się spotkać miłosiernego Tunguza, który dał mu kawałek chleba i trochę mleka. Był już bliski śmierci głodowej kiedy znaleźli go Marsjanie. Pośpieszyli mu z pomocą, a gdy już trochę się wzmocnił, opowiedział im swoją historię. Mówił, że nazywa się Adam Bielecki, jest inżynierem mechanikiem, a od czasu ruchów rewolucyjnych postępowych Polaków i Rosjan przeciwko caratowi w roku 1905 ka-torżnikiem w nerczyńskich kopalniach. Pochodził z Warszawy, gdzie miał rodziców i rodzeństwo. W momencie spotkania z Marsjanami mógł mieć około trzydziestki. Na pytanie, czy gotów byłby

pojechać z nimi do bardzo dalekiego kraju, odpowiedział, że pójdzie z nimi chociażby do piekła, wierząc, iż nawet tam życie nie może być gorsze niż w państwie carów dla człowieka, który pragnie wolności i postępu. Na Nowej planecie czuł się szczęśliwy, ożenił się z Marsjanką, miał z nią dwoje dzieci. Już od wielu lat nie żyje.

— Chciał pan przez to powiedzieć, że od tego czasu nie przeprowadzano bezpośrednich badań Ziemi? — rzucił Sarti pytanie Arinowi, gdy ten umilkł na chwilę.

— Nic podobnego, tego nie twierdzę. Badania trwały dalej, lecz prowadzone były pośrednio, przy pomocy satelitów. Fotografowano wszystko, co działo się na powierzchni Ziemi; mamy szczegółowe zdjęcia wszystkich nowych, skonstruowanych przez mieszkańców Ziemi maszyn. Później, gdy uruchomiono stacje radiowe, nasze satelity wyłapywały także większość audycji radiowych. Posiadamy bardzo dobre informacje o pierwszej i drugiej wojnie światowej. Po drugiej wojnie światowej kontynuowaliśmy przez kilka lat badania przy pomocy satelitów na niskich wysokościach, lecz nie uchodziły one uwagi lotników z Ziemi. Zaczęto tam wiele pisać i mówić o „latających talerzach”; ponieważ obawialiśmy się, że mogłoby to prowadzić do wykrycia naszego istnienia i stanowić jego zagrożenie, przenieśliśmy więc nasze satelity na większe wysokości. Skutkiem tego nasze możliwości wizualne tylko nieznacznie się pogorszyły, ponieważ posiadamy wspaniałe metody fotograficzne, natomiast powstały duże przeszkody jeżeli chodzi o nasłuchy radiowe. Nasze satelity krążą bowiem ponad naelektryzowanymi chmurami atmosfery ziemskiej, w których zanikają wszelkie fale radiowe.

— Tak, to wielka szkoda — potrząsnął głową Sarti. — Brak nam zupełnie szczegółowych informacji o rozwoju społecznym na Ziemi w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu lat. Przypuszczam, że Rada nie będzie zadowolona z naszego sprawozdania!

Rozpoczęła się żywa dyskusja na temat: jak uzupełnić braki w posiadanych wiadomościach. Zapadła decyzja, że nie da się tego zrobić inaczej, jak drogą wywiadu bezpośrednio na miejscu. Musi on potrwać przez czas dłuższy, więc Marsjanie, którym to zadanie przypadnie w udziale, powinni posiadać wszelkie potrzebne warunki do życia wśród ludzi. Oznaczało to w pierwszym rzę-

dzie: paszporty i pieniądze. Przy wysokim stanie marsjańskiej techniki zaopatrzenie ich w diamenty i złotą walutę sprzed pierwszej wojny światowej nie przedstawiało żadnych trudności, ale przy wymianie tych środków płatniczych na banknoty łatwo mogło się nasunąć jakieś podejrzenie i zagrozić powodzeniu całej ekspedycji. Okazało się, że brak zupełnie wzorów nowoczesnych paszportów, a podróż bez nich stanowiłaby w podzielonym świecie zbyt wielkie ryzyko. Podjęto więc decyzję postawienia wniosku w Radzie, by natychmiast wysłać na Ziemię rakietę grawitacyjną, celem zdobycia wzorów pieniędzy, paszportów oraz — o ile to możliwe — literatury informacyjnej. By uniknąć zwrócenia uwagi, należy rakietę zbudować ściśle według wzoru wielkich, transoceanicznych samolotów odrzutowych, produkowanych w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, których szczegółowe zdjęcia znajdują się w posiadaniu Instytutu. Start mógłby nastąpić natychmiast po wybudowaniu samolotu.

Arin przedłożył prośbę o włączenie go w skład załogi i następnie do grupy, której zadaniem będzie wywiad na Ziemi. Prośbę tę poparł jego bezpośredni przełożony, wskazując na jego wyśmienitą znajomość angielszczyzny. Sarti bez wahania załączył odpowiedni wniosek do sprawozdania dla Rady.

I tak w jakiś czas potem doszło do owego dziwnego wydarzenia na statku „Waikiri”, gdzie zginął nie tylko paszport oraz angielskie i amerykańskie banknoty, ale także — ku zdumieniu wszystkich dowcipnych i wścibskich dziennikarzy — komplet Encyklopedii Brytyjskiej w dwudziestu sześciu oprawnych w skórę tomach dużego formatu.

W pół roku później zdarzył się wypadek wcale nie mniej dziwny niż przygoda statku „Waikiri”, jakkolwiek tym razem wiedział o nim tylko nieduży krąg ludzi.

4. Świat na rozdrożu

Narada u Sartiego była tylko zapoczątkowaniem dalszych, bardzo intensywnie prowadzonych dyskusji. Informacje przywiezione przez wyprawę z Ziemi nie były wcale zachęcające. Badania rakietowe na Ziemi postępują bardzo szybko, znajdują się w stadium współzawodnictwa między ZSRR i USA, i nastawione są w znacznej mierze na problemy wojenne. USA dostrzega w nich znakomity środek do ataku na ZSRR, który wyprzedziwszy znacznie USA w badaniach został zmuszony do przestawienia ich nie tylko na cele pokojowe — jaki był ich sens pierwotny — ale także i na własną obronę. Rozwój społeczny Ziemi znajduje się na bardzo niskim poziomie, mimo iż blisko jedna trzecia jej mieszkańców wyznaje program humanizmu socjalistycznego z perspektywą komunistycznego społeczeństwa bezklasowego nie znającego wojen i głodu. Gdyby ta idea opanowała opinię światową, nie istniałyby obawy, że kiedyś Ziemia wyruszy na podbój ojczyzny Marsjan. Można by wówczas nawiązać kontakty bezpośrednie, ułożyć bratnie współżycie i postawiwszy do dyspozycji mieszkańców Ziemi wszystkie bogate środki wysokiej techniki Marsjan przyczynić się do zrealizowania ich ideałów.

Grupa państw socjalistycznych nie posiada jednakże władzy nad światem i obecnie musi mieć się na baczności przed potęż-„ym nieprzyjacielem: blokiem państw kapitalistycznych, który dysponuje bardzo wysoką techniką militarną. Ziemski świat jest podzielony na: kapitalistyczny Zachód i socjalistyczny Wschód. Stoi on u progu wyniszczającej wojny atomowej, którą rozmaite

wpływowe czynniki na Zachodzie gotowe są rozpętać pod pozorem występowania w obronie wolności osobistej jednostki. Organizacja Narodów Zjednoczonych w stosunku do swoich członków—mocarstw, nie posiada autorytetu i nie może przeforsować uchwały dotyczącej ograniczenia interesów kapitalistycznych. Niedawno dopiero został zlikwidowany kapitalizm — jeszcze nie całkowicie, ale w znacznej części, co prawda na razie przeważnie formalnie tylko, za kulisami zaś kwitnie w najlepsze. Jeżeli miałoby dojść do konfliktu światowego i żywioły imperialistyczne mogłyby w nim odnieść zwycięstwo, mieszkańcy nowej planety powinni obawiać się jak najgorszych skutków.

Nie byłoby sensu czekać, aż niebezpieczeństwo stanie się bliskie, by powtórzyła się katastrofa, jaka spotkała ich dawną ojczyznę — chociażby nawet w mniejszym zasięgu. Nie wolno dopuścić do tego, by ich planeta stała się kiedyś celem rakiet uzbrojonych w bomby atomowe, by dostała się w niewolę barbarzyńców. Należy natychmiast szukać odpowiednich środków, które by zapobiegły zniszczeniu i niewoli.

Taka była w zwięzłym skrócie treść przemówienia, jakie na wspólnym zebraniu Konwentu i Rady wygłosił jej przewodniczący. Spotkało się ono z ogólną akceptacją; gdy sala ucichła, natychmiast przystąpiono do dyskusji. Posypały się pytania: jakie środki zapobiegawcze proponują obecni na zebraniu członkowie Rady i Konwentu dla zażegnania grożącego ich planecie niebezpieczeństwa?

W zebraniu brał także udział, wraz z innymi zaproszonymi gośćmi, Arin. Zarezerwowano dla nich galerię, umieszczoną nieco wyżej nad salą, w której obradowało stu czterdziestu czterech członków Konwentu. Był tu nie po raz pierwszy, a jednak z wielkim zainteresowaniem przyglądał się sali. Troską napawał go fakt, że ta właśnie garstka ludzi ma powziąć decyzję o losie kilku miliardów istot wysoko rozwiniętych umysłowo. Nagle uświadomił sobie, że wśród nich znajdują się także jego bliscy, krewni ze strony ojca. Fakt, iż przyszło mu to na myśl po raz pierwszy, mimo iż cały problem rysował się już blisko od roku, wywołał w nim uczucie przygnębienia. Czy istnieją więzy krwi, czy też to jest tylko herezja przestarzałej ideologii, wywodzącej się z patriotyzmu — jak mówi kodeks moralny jego nowej ojczyzny?

Podniósł wzrok na ogromny fresk na przeciwległej ścianie, lecz zaraz odwrócił oczy z niechęcią. Fresk przedstawiał ostatni dzień Rodzimej planety; straszliwy kataklizm przedstawiony był bardzo plastycznie, z całym szeregiem drastycznych, wstrząsających szczegółów. Prawdopodobnie Konwent umyślnie kazał wymalować ten fresk jako przestrogę — przemknęło mu nagle przez myśl. Rozejrzał się po sali, odszukał wzrokiem autora fresku, członka Konwentu. Siedzący przy stoliku człowiek miał twarz pooraną tak wielu zmarszczkami, że oparła się wszelkim próbom odmłodzenia, ale wciąż jeszcze bardzo był pewny siebie: spoglądał wokoło- z dumą, pełen uwielbienia dla własnej sławy. W klapie kurtki miał błyszczący jasnozielony żeton, odznakę państwowej nagrody pierwszego stopnia, przyznanej za dzieło sztuki. Arin nie lubił tego człowieka, drażniło go jego małostkowe pozerstwo, rzecz niezwykła u człowieka tak wielkiego talentu. Nie zawsze przemawiały też doń jego dzieła, raziło go w nich kapryśne zarozumialstwo. Czasem ten wielki artysta tworzył dzieła wprost wstrząsające, jak na przykład fresk „Ostatni dzień”, kiedy indziej znów wielką satysf-akcję dawało mu tworzenie niezrozumiałych zagadek:-obrazy jego zdawały się drwić z każdego, kto się przed nimi zatrzymał.

Arin spojrzał po galerii: zapełniała się szybko zaproszonymi gośćmi. Wyżej nad galerią rozpościerał się piękny fresk „Nowy dzień”, przedstawiający cudowny krajobraz na Wenus: zielone łąki, a na nich zwierzęta, granatowozielone lasy, ciepły półmrok i przedzierające się przez ciemne chmury pęki jasnych promieni słońca, oblewające cały widnokrąg. Obraz posiadał wyjątkową głębię i działał wyraźnie kojąco. Lecz mimo to Arin przyłapał się na tym, że znów spogląda na „Ostatni dzień”. Aż westchnął pomyślawszy o przewrotności własnego charakteru. To chyba moi ziemscy przodkowie — powiedział sobie — a może to zresztą nie przewrotność, tylko po prostu autor „Ostatniego dnia” jest mimo wszystko większym artystą niż ten, kto malował „Nowy dzień” — rozgrzeszył się z radością.

Za stołem prezydialnym `zasiadało coraz więcej członków Rady i ich sekretarzy. Ciemnoniebieska ściana nad nimi przedstawiała obraz najbliższego kosmosu. Gwiazda centralna — zwana przez mieszkańców Ziemi Słońcem — zajmowała miejsce środkowe,

a zarazem wyznaczała czas przy pomocy wyskakujących na niej cyfr. Dokoła powoli krążyły planety, wszystkie w swych naturalnych barwach. Była więc tam czerwona planeta Rodzima, której Arin w ogóle nie znał, nieco bliżej gwiazdy centralnej inna znów planeta, Ziemia, ojczyzna jego ojca. Oglądał ją niedawno, chociaż tylko pobieżnie, ale miał właśnie się tam wybrać na czas dłuższy. Jak na niej ułoży się jego życie? — postawił sobie pytanie. Przywołał we wspomnieniach rodziców i częste nieporozumienia między ojcem a matką. Dla nich, dzieci, nieporozumienia te były źródłem udręki, nieznanej dzieciom innych rodzin. Powracając we wspomnieniach do czasów wczesnej młodości, nie słuchał uważnie przemówienia przewodniczącego. Zresztą znał jego treść już uprzednio, zasadniczo bowiem było ono opracowywane w ich instytucie. Teraz jednak podświadomie tylko nasłuchując głosu przewodniczącego musiał przyznać, że to dobry mówca, który potrafi mówić jasno i przekonywająco, jakkolwiek zawód techniczny nie stwarzał mu wiele okazji do ćwiczeń w oratorskiej sztuce.

Wciąż rozglądał się po sali wypełnionej po brzegi członkami Konwentu. Większość z nich posiadała odznaki, świadczące o przyznaniu nagrody państwowej. Arinowi po raz pierwszy w życiu nasunęły się wątpliwości, czy ci artyści, technicy i naukowcy to istotnie najzdolniejsi i najbardziej powołani nie tylko do kierowania życiem kilkuset milionów Marsjan, ale także do decydowania o losie trzech miliardów mieszkańców Ziemi, takie bowiem decyzje miały zapaść w trakcie odbywającego się zebrania. Obrady, jakie rozpoczęły się po wypowiedzi przewodniczącego, zdawały się potwierdzać jego wątpliwości.

Uchwała, że nie należy czekać na atak mieszkańców Ziemi, lecz uprzedzić go, zapadła zwykłą większością głosów. Potem zarządzono krótką przerwę, po niej zaś — ku wielkiemu zdziwieniu Arina — o głos poprosił malarz Peri, autor fresku „Ostatni' dzień”. Mówił zwięźle i logicznie, lecz wypowiedź jego była równie straszliwa jak jego fresk. Przedstawił dwa wnioski: radykalny i mniej radykalny, ten ostatni jest dla humanistów — zauważył szyderczo. Wniosek radykalny przewidywał wyniszczenie wszystkich mieszkańców Ziemi, jako istot niższych, zagrażających znacznie wyższej kulturze i cywilizacji Marsjan.

Kiedy przewodniczący sygnałem świetlnym uciszył gwar, jaki powstał na sali po tym wniosku, mówca ciągnął dalej:

— Nie jestem fachowcem — argumentował — wiem jednak, że dla naszej, tak wysoko stojącej techniki nie przedstawiałoby to żadnego problemu. Można by to wykonać przy pomocy promieniowania, wysyłanego z naszych statków kosmicznych, lub też przy pomocy zarazków chorobotwórczych, które statki rozsypią nad Ziemią, a chmury deszczowe zaniosą do wszystkich zakątków kuli ziemskiej. Jeżeli by ktoś miał zastrzeżenia, że w ten sposób zniszczymy także i bardziej postępową część ludzkości, która już akceptuje podstawowe zasady naszego kodeksu moralnego, to dzieło zagłady można łatwo ograniczyć do największych i najbardziej wpływowych wichrzycieli i wrogów pokoju, do mieszkańców Ameryki Północnej i Europy zachodniej. W ten sposób zginie tylko jakaś siódma część mieszkańców Ziemi, co zadowoli obie tendencje, jakie posiadają zwolenników wśród tutaj zebranych, liberalną i radykalną. Usiadł wśród ogólnego poruszenia, które uspokajało się bardzo powoli.

Następny mówca, architekt, twórca projektów wielu osiedli, wystąpił tylko z rzeczową uwagą do przemówienia Periego, mianowicie, że tak w Ameryce Północnej, jak i w Europie zachodniej żyje wiele ludzi pragnących gorąco pokoju.

— Klajstrowanie sprawy! — zawołał ktoś głośno z galerii. Arin szybko obejrzał się na młodego człowieka, którego uwaga przerwała przemówienie. Dobrze go znał, często się spotykali na stadionach sportowych. Nazywał się Kirt i pracował w którymś z działów fizyki stosowanej. Nigdy ich nie łączyły przyjazne stosunki. Kirt należał do grupy młodych, która propagowała plany przebudowy systemu słonecznego na wielką skalę, zamierzenia przeważnie fantastyczne i nierealne. Twarz jego płonęła rumieńcem podniecenia; na ostre skarcenie przewodniczącego za przerwanie zebrania odpowiedział tylko drwiącym grymasem.

Architekt, któremu Kirt przerwał wypowiedź, machnął tylko niechętnie ręką i usiadł bez słowa. W jego obronie wystąpił inny mówca. Tym razem była to kobieta, pisarka, której sentymentalne powieści, przeważnie o tematyce z życia różnych generacji na Rodzimej planecie, cieszyły się wielkim powodzeniem wśród czytelników bez różnicy wieku.

— Padło tu nowe słowo — zaczęła — więc wdzięczni jesteśmy jego twórcy za wzbogacenie naszego języka. Ale zapewne nie zdawał on sobie sprawy z tego, jak wielki tym słowem złożył hołd naszemu zdrowemu rozsądkowi. Gdybym tak wszystkich tu obecnych zapytała: „gdzie wolelibyście być w tej chwili: tam — wskazała fresk „Nowy dzień” — czy też tam” — zwróciła się w stronę obrazu zagłady Rodzimej planety Periego — jestem przekonana, że odpowiedź byłaby tylko jedna, ponieważ wychodzę z założenia, że nie ma między nami samobójców. Każdy z was oczywiście wybierze życie w spokoju i bezpieczeństwie, a tymczasem tego spokoju i bezpieczeństwa chcecie pozbawić mieszkańców innej planety! Czyż nasza wiedza, nasza technika tak jest bezsilna, że nie znajdzie innego środka na zażegnanie niebezpieczeństwa — które zresztą dopiero w odległej przyszłości może nam zagrozić — jak wyniszczenie niezliczonych milionów ludzi, istot inteligentnych i pod każdym względem do nas podobnych, jakkolwiek zacofanych i błądzących? I czy nasz kodeks moralny, którym my wszyscy kierujemy się dobrowolnie, tak jest ograniczony, że mógłby zaakceptować tego rodzaju zagładę? Czyż chcecie obciążyć nie tylko nasze pokolenie, ale i wszystkie jakie po nas przyjdą, straszliwym dziedzictwem, jakim jest wspomnienie zagłady naszej Rodzimej planety?

Skończyła wśród ogólnych braw na sali. Przewodniczący wykorzystując nastrój zarządził głosowanie informując, że do dyskusji nad wnioskiem Periego nie ma już dalszych zgłoszonych mówców.

Arin z wielką uwagą obserwował przebieg głosowania. Każdy z członków Konwentu siedział przy oddzielnym stoliku zaopatrzonym w tablicę z przyciskami i sygnałami świetlnymi. Pierwszy przycisk oznaczał „tak”, drugi „nie”, trzeci zaś „wstrzymanie się od głosowania”. Raz naciśnięty przycisk nie mógł być użyty powtórnie, dopóki przewodniczący zza swego stołu nie wyłączył instalacji blokującej tablice na stolikach. Sygnały świetlne na stolikach, kierowane od stołu przewodniczącego, regulowały przemówienia mówców. Na trzech przejrzystych tablicach nad stołem przewodniczącego, dobrze widocznych z całej sali, zaczęły wyskakiwać błyszczące cyfry. „Radykalny” wniosek Periego upadł przy akompaniamencie ogólnych braw na sali: sto czterdzieści głosów przeciw i jeden za, przy trzech wstrzymujących się. Także

i „mniej radykalny” wniosek odrzucono, tym razem jednak stosunek głosów wynosił: sto jeden do osiemnastu, przy dwudziestu pięciu nie głosujących. Członkowie Rady w głosowaniu udziału nie brali.

Po wznowieniu obrad przewodniczący zwrócił się z pytaniem do członków Konwentu i Rady, czy kto z nich ma jakiś projekt rozwiązania problemu, zgodny z apelem ostatniego mówcy, pisarki Mari. Ledwie skończył, gdy na jednym ze stolików zapaliło się światełko, oznaczające prośbę o głos. W zgłaszającym się Arin rozpoznał niezwykle utalentowanego, młodego jeszcze fizyka, nazwiskiem Roi, postaci ostatnio bardzo popularnej. Niedawno otrzymał bowiem najwyższe odznaczenie za wybitne osiągnięcie:

polaryzację fal grawitacyjnych. Odkrycie Rola i kolektywu jego współpracowników znacznie podniosło moc i wydajność generatorów grawitacyjnych.

Młody fizyk powiedział krótko:

— Moim zdaniem możemy przeprowadzić bardzo prosty ekspe-` ryment, który przekona mieszkańców Ziemi, że nasza planeta nie nadaje się dla nich do osiedlenia. Wystarczy na przykład, że zaczniemy na określonej fali wysyłać słabe promieniowanie cieplne. Jakiż będzie tego oczywisty skutek? Astrofizycy ziemscy stoją już na takim poziomie, że natychmiast dojdą do wniosku, iż w atmosferze naszej planety — którą o ile się nie mylę nazywają Wenus — występuje „efekt cieplarniany”. A to znaczy, że chmury naszej planety przepuszczają wprawdzie promieniowanie krótkofalowe, przede wszystkim świetlne, pochodzące ze Słońca — bo tak nazywają oni gwiazdę centralną — zatrzymują natomiast niemal całe promieniowanie długofalowe, cieplne, wysyłane z powierzchni Wenus z powrotem w atmosferę. Jakie to będzie miało konsekwencje? Możliwa jest tylko jedna: oto astrofizycy ziemscy natychmiast wyliczą, że na powierzchni Wenus utrzymuje się stała temperatura blisko trzykrotnie wyższa niż temperatura wrzenia wody na Ziemi. A to już rzecz prosta odbierze im ochotę do lądowania na naszej planecie!

Przemówienie swe ukończył wśród gromkich oklasków. Wniosek jego został przyjęty następującym stosunkiem głosów: sto czterdzieści za wnioskiem, przy czterech wstrzymujących się. Przeciwko wnioskowi nie głosował nikt.

5. Wyprawa trzech

Generatory grawitacyjne mieściły się w części przedniej i tylnej samolotu, roboty wzdłuż obu jego długich ścian. Mimo to dla trzech mężczyzn, stanowiących całą załogę, miejsca było bardzo dużo. Arin bardzo był z tego zadowolony: otrzymał własną kabinę, jeżeli nie miał ochoty, nie musiał z niej wychodzić. W niej właśnie spędził większość czasu owych czternastu dni, jakie trwała podróż z Wenus na Ziemię. Fara bardzo lubił, ale z Kir-tem nigdy nie mógł dojść do porozumienia. Miał wrażenie, że Kirt traktuje go pogardliwie z racji jego mieszanego pochodzenia. Nie był bowiem Marsjaninem czystej krwi, połowa wszystkich jego przodków pochodziła z Najjaśniejszej, na którą teraz leciał ich statek kosmiczny, dokładna kopia amerykańskiego samolotu—olbrzyma. Między nim a Kirtem występowały znaczne różnice charakterów. Kirt należał do młodej, pionierskiej generacji „nowych architektów wszechświata”, którzy raz po raz przedstawiali Radzie nowe projekty przebudowy bliskiego kosmosu. Nie zadowolili się porażką zwolenników radykalnego rozwiązania „problemu Najjaśniejszej”, wystąpili z nowym planem — tym razem na piśmie — likwidacji wszystkich mieszkańców Najjaśniejszej. Uzasadniali go w ten sposób, że ongiś nikt się nie zawahał, gdy trzeba było wyniszczyć pramieszkańców Wenus, płazów żyjących w morzach Lądu Południowego. Mimo iż zostało udowodnione bezspornie, że były to stworzenia myślące.

Kiedyś podczas wspólnej podróży Kirt przy obiedzie sprowadził rozmowę na ten właśnie temat. Arin długo bez słowa słuchał

jego argumentów, z którymi bardzo dowcipnie polemizował Far, dowódca ich trójosobowej wyprawy, człowiek młody, wesoły, bardzo lubiący żartować. Ostatecznie powtarzane stale pogardliwe opinie Kirta o inteligencji stworzeń ziemskich, które wyniszczają się nawzajem wojnami, a przy tym same nawet się przyzwoicie wyżywić nie mogą, zmusiły Arina do zabrania głosu w rozmowie:

— Wszystko osiąga się na pewnym stopniu rozwoju, czy nie uważasz? Marsjanie także do swego dzisiejszego systemu społecznego nie doszli w ciągu jednej nocy!

-— Ani w ciągu bardzo wielu nocy — poparł go ze śmiechem Far z wyraźnym zamiarem sprowadzenia rozmowy na inne tory.

Ale Kirt hardo oświadczył, że mieszkańców Ziemi nie wolno porównywać z Marsjanami. To stworzenia niższego rzędu, niezdolne do osiągnięcia takiego poziomu społecznego jak Marsjanie.

— Dziwię się, że tego nie rozumiesz, przecież zajmujesz się badaniem Ziemi, musisz ją więc znać nawet lepiej ode mnie — zauważył drwiąco. — Na pewno dobrze wiesz, że na Ziemi żyją stworzenia biologicznie bardzo do człowieka podobne, nazywają je tam małpami. Żyją już tam tak samo długo jak ludzie, a jednak nie osiągnęły dotąd nawet ich stopnia rozwoju.

To mówiąc bawił się spokojnie widelcem rzucając na Arina ironiczne spojrzenia.

Ann zerwał się z miejsca.

— Co przez to chcesz powiedzieć? — głos jego drżał z irytacji. — Czy to ma znaczyć, że między mieszkańcami Ziemi i nami jest taka sama przepaść różnic umysłowych, jak między małpami i ludźmi?

— Właśnie tak — spokojnie odpowiedział Kirt. Rozmowa toczyła się w języku angielskim, którym teraz posługiwali się stale. Arin poczerwieniał i groźnym gestem wyciągnął

rękę w stronę Kirta.

— Spokój, przyjaciele! — interweniował Far już bez uśmiechu na twarzy. — Słuchaj Arin, Kirt na pewno nie miał intencji cię obrazić.

— Ani twoich marsjańskich przodków — wtrącił Kirt ze świadomą złośliwością.

Arin z zaciśniętymi pięściami posunął się ku niemu.

— O nie, tego już za wiele! — Far podniósł się z wyrazem gniewu w twarzy. Mówił surowo: — Jeszcze jedno słowo, a wydam rozkaz do powrotu! I potem będziecie odpowiadali przed Radą. Słuchaj, Kirt, chlubisz się kulturą marsjańską, a przemawiasz tu jak hitlerowski rasista. Arin natomiast zdradza przeczuloną drażliwość. To nie jest dobra cecha, niepożądana przy naszej wyprawie, gdzie czekają nas licho wie jakie przeszkody i trudności. Podajcie sobie ręce! To jest rozkaz, jestem tutaj dowódcą!

Z konieczności usłuchali rozkazu: Kirt z uśmieszkiem na ustach, Arin blady, z trudem opanowujący wzburzenie.

Kiedy później u siebie w kabinie zastanawiał się nad całą sprawą, aż sam się dziwił, że głupie gadanie Kirta mogło go oburzyć

do tego stopnia. Ale od tego czasu unikał starannie spotkania z nim, a Far z troską obserwował ich obu. Dłuższy czas zastanawiał się, jak ma zdecydować: czy istotnie nie należałoby zrealizować tamtej groźby i zawrócić na własną planetę? Kiepsko rysował się początek niebezpiecznej wyprawy, podjętej przez zaledwie trzech ludzi, z których dwóch od razu dzieli wrogi stosunek. Ostatecznie zdecydował, że będą kontynuowali podróż, a później ustawi ich tak, że każdy z nich będzie pracował samodzielnie. Jeżeli jednak Kirt i Arin przed osiągnięciem Ziemi nie wykażą się dostatecznie zdrowym rozsądkiem, trzeba będzie uwięzić ich w samolocie i kazać pilnować robotom, a całą akcję wziąć wyłącznie na siebie... Decyzja ta przywróciła mu spokój, lecz nie powróciła już jego dawna wesołość. Z wielką troską patrzył w przyszłość.

Już większą część koniecznej do przebycia drogi mieli za sobą, gdy robot-nawigator zameldował obce ciało niebieskie na kursie i na rozkaz Fara podał jego współrzędne, a jego koledzy-roboty obliczyli orbitę tego ciała i wykonali szczegółowe fotografie na odległość. W ciągu dwóch godzin załoga posiadała wszelkie potrzebne dane, a wśród nich szczegółową analizę wysyłanych przez owe ciało sygnałów radiowych.

— Sonda w kierunku naszej planety, co z nią zrobić? — zwrócił się Far do obu współtowarzyszy.

— Ja zniszczyłbym ją bez wahania! — rzucił bez chwili namysłu Kirt.

Arin był odmiennego zdania, Far ze swej strony jemu przyznał rację:

— Zbyt wielka odpowiedzialność — zdecydował.

Wysłał raport do Rady z prośbą o instrukcje, jak ma postąpić z napotkaną sondą kosmiczną. Odpowiedź nie kazała na siebie zbyt długo czekać.

„Na razie zmuście do milczenia jej sygnały — brzmiał rozkaz — czekajcie dalszych instrukcji i kontynuujcie swoje zadanie”.

Far polecił skierować na satelitę reflektor elektronowy. Pęk jego promieni otoczył całą sondę i już jej nie wypuścił tworząc wokół niej gęste chmury materii zjonizowanej, pochłaniającej wszystkie sygnały radiowe.

,,Z niewiadomych przyczyn Wayfarer 2 przestał nagle przekazywać informacje — pisała cała prasa na kuli ziemskiej. — Gdyby

znajdował się jeszcze w strefie bliskiej jonosfery, zjawisko to można by łatwo wytłumaczyć skutkiem niedawnej eksplozji jądrowej nad wyspą Johnstona—podawały komunikaty. — Wiadomo, że po wybuchu tym zamilkło kilka sztucznych satelitów naszej planety, wśród nich także Ariel, pierwszy wspólny satelita amerykańsko-brytyjski. Bomba jądrowa o sile ponad jednej me-gatony trotylu, eksplodując na wysokości 400 km nad Pacyfikiem, wytworzyła w jonosferze tak silne chmury materii zjonizo-wanej, że wystąpiło uszkodzenie baterii słonecznych, zasilających nadajniki satelitów. Jednakże tego wytłumaczenia nie da się zastosować do Wayfarer 2, który w drodze na Wenus znalazł się już w odległości 8 milionów km od Ziemi”.

Autor tego artykułu nie przypuszczał, że jego argumenty wyjaśniające są w zasadzie słuszne, a tylko pochodzenie ładunków elektrycznych, pochłaniających sygnały sondy kosmicznej, jest inne niż w przypadku Ariela i reszty satelitów, które zamilkły po amerykańskim próbnym wybuchu jądrowym nad wyspą Johnstona.

Na Wenus tymczasem rozwiązano szyfr sygnałowy Wayfarera 2 i odczytano dokładnie wszelkie wysyłane przez sondę na Ziemię informacje. Można już było teraz za pośrednictwem sondy przekazywać na Ziemię dowolne, zestawione według wyboru dane. W związku z tym Far otrzymał z Rady rozkaz, by umożliwił nawiązanie powtórnie łączności radiowej przez sondę z Ziemią.

„Sonda kosmiczna na Wenus, Wayfarer 2, znowu przekazuje informacje naukowe na Ziemię — komunikowały ze zdumieniem wszystkie dzienniki na kuli ziemskiej. — Spadek napięcia w bateriach słonecznych, jaki miał miejsce przed paru dniami, z nieznanych bliżej powodów wyrównał się na tyle, że sonda produkuje dostateczną ilość energii dla kontynuowania badań naukowych”.

6. Lotnisko Idlewild zamknięte dla lotów

Niezrozumiałe przerwanie i powtórne podjęcie czynności przez nadajniki sondy wysłanej na Wenus nie były jedynym objawem, który w tych czasach zapoczątkował namiętne dyskusje wśród najsławniejszych geofizyków świata.

„Co spowodowało przejściowe wyłączenie baterii słonecznych na Wayfarer 2?” Za tym pytaniem posypały się także inne, na które odpowiedź nie była wcale łatwa.

Wysoko w jonosferze działy się jakieś dziwne rzeczy. Krążące już od lat dokoła Ziemi sztuczne satelity, których orbity były doskonale znane wraz z wszystkimi ich nieprawidłowościami, wywołanymi przez wzmożoną czynność Słońca, zaczęły nagle zmieniać swe orbity. Odległość ich od Ziemi ulegała zmianom tak nieregularnie, że wobec tych zjawisk geofizycy bezradnie rozkładali ręce.

— Niepodobna przecież przypuszczać, że gęstość atmosfery na tych wysokościach, na jakich krążą sztuczne satelity Ziemi, może podlegać tak szybkim i tak radykalnym zmianom — oświadczył w swoim i swych kolegów imieniu pewien wybitny geofizyk amerykański.

— Nie znamy na razie innego sposobu wytłumaczenia zmian orbit sztucznych satelitów. Wiemy, że nagła wzmożona aktywność Słońca może zmienić gęstość atmosfery, lecz zmiany te są kilka rzędów niższe od takich, które mogłyby tłumaczyć niezwykłą deformację orbit satelitów. Należy przy tym wziąć pod uwagę, ze obecnie aktywność Słońca jest stosunkowo niska, ponieważ

Słońce wchodzi w okres największego spokoju, jaki osiągnie w ciągu najbliższych dwóch lat. I ten naukowiec także bardzo bliski był prawdy. Gęstość jonosfery ziemskiej na wysokości kilkuset kilometrów istotnie zmieniała się nieregularnie i bardzo znacznie — mimo iż Far starał się zakłócenia te zmniejszyć do minimum. Całkowicie jednak uniknąć ich się nie udało, ponieważ napęd jego samolotu stanowiły sztuczne pola grawitacyjne, a zmiany grawitacyjne przejawiały się w jonosferze wahaniami w jej gęstości, co oczywiście miało wpływ na orbity satelitów. Ku wielkiej irytacji Amerykanów fałszywe okazały się nie tylko dane satelitów nawigacyjnych typu Tiros, ale i namiary wykonywane przez satelity wywiadowcze. Wśród fachowców wojskowych powstał niepokój, afera statku „Waikiri” znów stała się przedmiotem dyskusji. W obozie zachodnich sprzymierzeńców sytuacja była bardzo naprężona: był to właśnie moment, gdy Francja starała się wyzwolić spod kurateli Stanów Zjednoczonych, stworzyć swoje własne bronie atomowe i wysunąć się na czoło potęg wojskowych Europy.

Samolot Marsjan często schodził poniżej warstwy zjonizowa-nych chmur jonosfery i wyłapywał sumiennie wszelkie wiadomości radiowe, załoga zdawała więc sobie sprawę, jak wielkie obudziła zaniepokojenie. Cóż, kiedy nie miała innego sposobu. Musiała rozwiązać problem niezmiernie ważnej części swego zadania: lądowania. Normalne lądowanie na jakimkolwiek lotnisku nie wchodziło w rachubę, ponieważ nie posiadali potrzebnych dokumentów. Prócz tego niezwykły rodzaj napędu ich samolotu natychmiast zwróciłby ogólną uwagę, a jeśli już raz obudziliby jakieś zainteresowanie, to konsekwencją byłoby niepowodzenie całej ekspedycji.

— Możemy zabawić się w rozbitków — zaproponował Kirt. — Będziemy wodowali w łódce gumowej gdzieś na oceanie, rzecz prosta na trasie statków transoceanicznych. A dalej wszystko już pójdzie łatwo.

— Przeciwnie: bardzo trudno — odparł Arin. Niechętnie nawiązywał rozmowę z Kirtem, nie chciał bowiem jakiegoś nowego z nim starcia, lecz tym razem w grę wchodziło powodzenie całej wyprawy, więc względy osobiste nie powinny wchodzić w rachubę. — Każdy kapitan statku, jaki nas wyratuje, zasypie nas

wprost pytaniami: gdzie i jaki wypadek miał miejsce, statek czy samolot, jak się ten statek czy samolot nazywał i tym podobne. Przy pierwszych odpowiedziach zapłaczemy się bez ratunku.

— Masz może lepszą propozycję? — spytał Kirt z ironicznym uśmiechem.

— Nie zastanawiałem się jeszcze nad tą sprawą — odparł spokojnie Arin.

— A już czas najwyższy — wtrącił się do rozmowy Far. — Niedobrze, że przebywamy tak nisko nad Ziemią, z naszej przyczyny powstało zaniepokojenie wśród naukowców i polityków, co stwierdzamy w nasłuchach wiadomości radiowych.

Kirt w odpowiedzi wybuchnął śmiechem.

— Ja bym się tym nie przejmował — rzekł. — Uczeni wszędzie są jednacy, na każdej planecie i w każdym systemie słonecznym. Są niesłychanie szczęśliwi, kiedy mają temat do jakichś sporów, a wszystkie te zaburzenia, jakich narobiliśmy w jonosferze, dały im przecież bogaty materiał do dyskusji.

— Niech i tak będzie. Ale politycy? — wysuwał zastrzeżenia Far.

— Z tymi to jeszcze łatwiejsza sprawa. Nie słyszałeś niedawno tego komentarza z New York Herald Tribune? — spytał Kirt — Politycy tylko podejrzewają się nawzajem: Zachód przypuszcza, że Wschód wynalazł jakąś metodę oddziaływania na atmosferę i przygotowuje się do wykorzystania jej jako nowej, tajemniczej i bardzo skutecznej broni, Wschód zaś o to samo posądza Zachód. Ponieważ w obu przypadkach chodzi przypuszczalnie o sprawy wojskowe, otoczone zazwyczaj najgłębszą tajemnicą, nic dziwnego, że nikt o tej nowej metodzie nie wspomni ani słówkiem. Pewne odprężenie nastąpi raczej wtedy, gdy każdy z dwóch przeciwników będzie przekonany, że ten drugi jest w posiadaniu jakiejś nowej, nieznanej, rewelacyjnej broni.

Zdziwiony Arin podniósł głowę. Słowa Kirta nasunęły mu niezwykły pomysł. Trwało to jednak tylko sekundę: pomysł natychmiast stracił swoją „wagę”. Lecz po upływie szeregu dni zjawił się znowu.

Robot-radioinformatór podawał właśnie wiadomości z Moskwy. Spiker komentował sytuację ekonomiczną państw zachodnich, robot zaś szybko jego słowa przekładał na język Marsjan.

— Arin, ty właściwie powinieneś to rozumieć — zauważył Far — twój ojciec był Rosjaninem, prawda? Arin otrząsnął się z zadumy.

— Był Polakiem, nie Rosjaninem, ale po rosyjsku mówił bardzo dobrze. Polacy nie mieli wtedy własnych szkół średnich ani wyższych, kraj ich został włączony do państwa carów. Nie darzyli sympatią rosyjskiej burżuazji ani szlachty. Ojciec nie starał się nauczyć nas, dzieci, po rosyjsku. Nie miał na to zresztą czasu:

umarł gdy miałem lat osłem, a moja siostra dziesięć.

— Musiał być jeszcze bardzo młody w porównaniu z przeciętnym wiekiem naszych ludzi.

— Tak, był młody. Lekarze twierdzili, że umarł z tęsknoty za swą ziemską ojczyzną. Nie umieli go leczyć.

— Nie mieli okazji studiować tej choroby... Chyba jeszcze kiedyś, bardzo już dawno, kiedy to członkowie załogi pierwszej rakiety umierali przedwcześnie na nowej planecie z tęsknoty za swą dawną, utraconą ojczyzną. Zresztą i dziś jeszcze nasza medycyna w zakresie leczenia zaburzeń psychicznych nie stoi na właściwym poziomie — wyjaśniał Far.

Kirta nie interesowała ich rozmowa, postarał się więc ją przerwać.

— Posłuchajcie sami tego komentarza, a potem zdecydujcie, czy śmiać się z tego czy płakać. Otóż na Ziemi — zaczął opowiadać — ponad połowa ludzi nigdy nie najada się do syta, a równocześnie Stany Zjednoczone i Kanada niszczą nadwyżki zboża, by ceny jego nie spadły i nie powstał kryzys gospodarczy. W Brazylii z tego samego powodu palą zapasy kawy, w Izraelu zaś zakopują do ziemi całe tony bananów. Czy nie uważacie, że te płazy z mórz Lądu Południowego, które wyniszczyliśmy kiedyś przed wielu laty, były jednak trochę rozsądniejsze, bo nie niszczyły sobie nawzajem potrzebnej żywności?

Far zmarszczył brwi i niechętnie machnął ręką.

— Mam wrażenie, że te kwestie przedyskutowaliśmy już wystarczająco, nie warto do nich powracać. W pierwszym rzędzie musimy się zająć zagadnieniem lądowania i dalszej naszej działalności. Już pełnych dziesięć dni krążymy tutaj nad Ziemią, sporządziliśmy w tym czasie cały szereg szczegółowych map rozmaitych terenów. Czas najwyższy je wykorzystać. Czekam na wasze

dalsze propozycje, a jeżeli ich nie macie, to ja wam przedstawię mój własny plan.

— A mianowicie? — pytał zaciekawiony Kirt.

— Wylądować na lotnisku któregoś z wielkich miast, choćby po prostu w Nowym Jorku, tylko oczywiście nie tak, jak lądują normalne samoloty.

I wyjaśnił im szczegółowo swój projekt, który przyjęli bez zastrzeżeń. Kirt zaraz potem musiał się zabrać do bardzo pilnej pracy: przygotowania szczegółowego kodu dla zespołu robotów. Samolot po wylądowaniu miał natychmiast przelecieć w niezamieszkałe okolice Zatoki Hudsona w Kanadzie i tam czekać dalszych rozkazów pośrednicząc w utrzymaniu łączności trzech mężczyzn z ośrodkami ich planety. Kod musiał uwzględnić wszelkie wypadki i wszelkie okoliczności, w jakich mogłaby się znaleźć i do jakich musiałaby się przystosować załoga robotów.

Ostatniego dnia kwietnia owego roku pogoda w całym stanie Nowy Jork była stosunkowo dobra, dlatego też absolutnie niezrozumiały wydawał się dziwny komunikat meteorologiczny, ogłoszony zaraz po godzinie dziesiątej wieczorem z największego nowojorskiego lotniska, po staremu nazywanego zwykle Idlewild, jakkolwiek po uroczystym otwarciu nowych budynków i urządzeń otrzymało ono oficjalną nazwę International. Tuż przed zapadnięciem zmroku spadł gęsty deszcz, co z początkiem wiosny nie jest w Nowym Jorku specjalnie rzadkością. Trwał zaledwie godzinę, ale tak idealnie oczyścił powietrze, że wieża kontrolna lotniska lądującym samolotom podawała informacje: „doskonała widoczność na odległość 25 mil”. Taką miłą dla każdego pilota wiadomość powtarzano co pięć minut do godziny dziesiątej wieczorem. Wtedy jednak zaszła nieoczekiwana zmiana: nagle, bez stopniowego pogarszania się widoczności, na lotnisko zaczęła opadać mgła — w ciągu paru minut sparaliżowała cały ruch na lotnisku.

Pilot samolotu odrzutowego belgijskich linii lotniczych Sabena, podchodzący do lądowania po locie bezpośrednio z Brukseli, w ostatniej chwili ocalił maszynę przed katastrofą. Już z wysuniętym podwoziem schodził nad betonowy wybieg, odległość od ziemi wynosiła zaledwie pięćdziesiąt metrów, gdy w ostatniej chwili znikły we mgle niebieskie światła, wyznaczające brzegi

pasu startowego. Rozpaczliwym wysiłkiem zdarł maszynę w górę i ostrym skrętem wyprowadził ponad nieprzeniknioną zasłonę, przypominającą grubą warstwę miękkiej, białej waty.

Załoga samolotu patrzyła zdumiona: niezwykłe były ostre kontury, jakby ściany ograniczające bryłę mgły zarówno pionowo, jak poziomo. W bryle tej zniknęło całe lotnisko; pokryła ona także wynoszącą ponad kilometr, autostradę dojazdową od Nowego Jorku, na której teraz jak na komendę zatrzymały się nagle wszystkie jadące na lotnisko samochody. Natomiast drugie, mniejsze lotnisko nowojorskie, La Guardia, odległe około piętnaście mil, miało piękną pogodę i usiane gwiazdami niebo. Nad lotniskiem Idlewild na wysokości około tysiąca metrów mgła kończyła się jakby ją kto nożem ściął. Na pytanie telegrafisty samolotu, czy La Guardia może przyjąć maszynę, odpowiedź brzmiała twierdząco. Pilot natychmiast ustalił kierunek, ale mimo iż po chwili udało mu się uruchomić wszystkie cztery dysze i włączyć największą szybkość, samolot posuwał się naprzód ślimaczym tempem. Siedzący przy sterach kapitan miał wrażenie, że jakaś nieznana siła ciągnie samolot w odwrotnym kierunku. W parę minut później maszyna nagle skoczyła do przodu jak wystrzelona z katapulty. Podróżni, zgodnie z przepisami obowiązującymi na okres startu i lądowania, przypięci byli pasami do siedzeń, odczuli więc tylko niemiłe ściskanie żołądka, natomiast wśród załogi kilka osób odniosło rany, w tym dwu ludzi dość poważne skutkiem uderzenia głowami o metalowe krany. Na szczęście w kwadrans później samolot wylądował na betonowym pasie lotniska La Guardia, gdzie już czekała wezwana przez radio karetka pogotowia.

Cała historia z zamgleniem lotniska Idlewild trwała stosunkowo niedługo: na parę minut przed jedenastą mgła zniknęła bez śladu, jakby ją wiatr zwiał, a nad lotniskiem rozpostarło się pogodne niebo usiane milionami gwiazd.

Przyczyną wszystkich tych niezwykłych zjawisk — o których prasa wspominała tylko krótko nie przywiązując do nich specjalnie wagi — był marsjański statek kosmiczny. Otulony szczelnie gęstą, nieprzeniknioną mgłą zawisł na wysokości paru dziesiątków metrów dokładnie nad lądowiskiem. Szczelnie dotąd zamknięty otwór w dnie kadłuba otworzył się bezszelestnie, a pole grawi

tacyjne powoli zniosło na Ziemię wszystkich trzech członków załogi. Kiedy ostatni z nich stanął pewnie na betonowej płycie, drzwi w kadłubie zamknęły się, a statek z błyskawiczną szybkością uniósł się w górę. W chwilę później mgła nad lotniskiem rozpłynęła się całkowicie.

Ludzie ze statku kosmicznego zatrzymali się na skraju autostrady i ustawiwszy obok siebie walizki czekali na taksówkę. Nie trwało to długo. Ruch na autostradzie znów był w całej pełni, wnet też podjechał samochód z świetlnym napisem na dachu, oznajmiającym już z daleka, że taksówka jest wolna. Kirt przez podniesienie ręki zatrzymał maszynę. Wóz był wygodny i tak duży, że nie trzeba było umieszczać walizek w bagażniku.

— Dokąd? — zapytał krótko kierowca.

— Do jakiegoś dobrego hotelu w Manhattanie — odpowiedział Far.

— Hm... dobry hotel? — powtórzył kierowca. — Z tym to są pewne trudności, zwłaszcza teraz wiosną, tym bardziej, że to musi być Manhattan. Ale... zaraz, zaraz, chyba będzie coś jeszcze w Barbizonie, zawiozłem tam rano jakichś pasażerów.

I ruszył całą szybkością w stronę Nowego Jorku. Jadące w przeciwnym kierunku nieprzerwanym sznurem wozy zupełnie niepotrzebnie obrzucały ostrym światłem jadących w taksówce trzech mężczyzn, autostrada bowiem była dobrze oświetlona.

— Czy to dobry hotel? — rzucił pytanie Kirt.

— Bardzo dobry — zachwalał kierowca. — Ma czterdzieści pięter i wspaniały widok na Park Centralny. Znacznie tam łatwiej oddychać niż gdzie indziej na Manhattanie.

Przejechali jasno oświetlonym tunelem podwodnym pod East River — był jednokierunkowy, choć dostatecznie szeroki, by wystarczył na dwukierunkowy, jak natychmiast zauważył Kirt — i w kwadrans później, po wielu zatrzymaniach przed czerwonymi sygnałami, dotarli do hotelu. Ogromnie ich zdziwił brak wszelkich zawiłych formalności w recepcji: nikt nie żądał od nich paszportów ani dowodów osobistych, mogli podać dowolne nazwiska, ale musieli je przeliterować, by urzędnik hotelowy zapisał je prawidłowo. Ostatecznie każdy z nich dostał mały, cienki kluczyk do pokoju, który wolno im było zatrzymać aż do momentu wyjazdu, jak im zakomunikowano.

Część druga

Wśród ludzi

7. Lekarz z Cleveland

Trzej goście z innej planety spędzili noc spokojnie. Potrafili dysponować snem: usypiali kiedy im się podobało, spali tak mocno i długo jak chcieli. Dobiegający przez okna sypialń hałas sąsiednich ulic, który cichł tylko na parę godzin przed świtem, wcale im nie przeszkadzał. Dawał się im natomiast we znaki kiedy się obudzili, posłużyli się więc dostarczonymi przez mars-jańskich lekarzy pigułkami na uspokojenie nerwów. Skutek ich był natychmiastowy, więc w zupełnie dobrej formie zeszli się rankiem w pokoju u Fara. Tylko Kirt skarżył się na zmęczenie. Wprawdzie miesiące przed startem przyzwyczajali się do większego przyciągania ziemskiego, a potem także podczas lotu przy pomocy sztucznego pola grawitacyjnego, ale organizm Kirta nie przystosował się tak całkowicie jak organizmy jego obu kolegów.

— Najlepiej będzie, jeśli cały dzień zostaniesz w hotelu i porządnie wypoczniesz — doradzał mu Far.

Kirt propozycję przyjął. Przeszli wąskim korytarzem do windy, która zjawiła się natychmiast. Zjeżdżało nią w dół do holu kilku mężczyzn i jedna kobieta. Mężczyźni mieli odkryte głowy, Marsjanie zrobili to samo.

— Cóż za przesadny szacunek dla kobiety — zadrwił Kirt.

— Tylko dla białej kobiety — wyjaśnił Arin. — Gdyby to była murzynka, mężczyźni mieliby kapelusze na głowach.

Przeszli przez obszerny hol, w którym na górze dzień i noc palił się dziwaczny żyrandol z setką drobnych światełek — dla Fara wyglądało to jak krążące wokół jądra atomu elektrony — zeszli

do cichego, prawie pustego lokalu restauracyjnego. Sala była bez okien, lecz z małych, kulistych punktów, wpuszczonych w sufit, sączyło się przyjemne światło. Na zamówienie śniadania potrzebowali sporo czasu, nikomu z nich jednakże się nie śpieszyło. Kelner w czerwonej kurtce i czarnych spodniach postawił przed nimi szklany dzbanek z wodą, w której pływały kostki lodu, podał jeszcze dwa dalsze jadłospisy i znów bezszelestnie zniknął.

— Dobry zwyczaj z czasów prohibicji — zauważył z uśmiechem Arin wskazując dzban z wodą. — Podobno tu nikt nie jest obowiązany zamawiać jakiś alkohol przy jedzeniu.

— Mnie i tak nikt by do tego nie zmusił — odrzekł Far przeglądając z uwagą jadłospis. — Uważam, że płatki owsiane ze śmietanką, tosty na maśle, dżem i herbata będą dla nas najodpowiedniejsze.

Kirt i Arin byli tego samego zdania. Problem odżywiania na Najjaśniejszej był ważną częścią ich programu. Normalnie żywili się jadłem syntetycznym, w którym wszystkie składniki potrzebne dla odżywiania człowieka były właściwie dozowane. Stosunek ich do jedzenia był zdecydowanie inny niż u mieszkańców Ziemi:

dla nich nie była to przyjemność, ale oczywista konieczność, jak sen czy ruch. Po prostu niezbędny warunek życia i sprawnego funkcjonowania wszystkich narządów organizmu. Na długo przed startem na Najjaśniejszą przeszli na ziemski system odżywiania. Wprawdzie fachowcy przygotowywali im potrawy także metodą syntetyczną, ale dokładnie w tej samej postaci, z jaką spotkają się na Ziemi. Uczyli się więc jeść mięso gotowane i pieczone, ziemniaki, wszelkie jarzyny, kasze i potrawy mączne. Początkowo niezbyt dobrze znosili takie odżywianie, dość często musieli interweniować lekarze i biologowie, ostatecznie jednak jakoś się przyzwyczaili, mimo iż potrawy ziemskie wcale im nie przypadały do gustu.

Kirt pożegnawszy się z kolegami poszedł do czytelni hotelowej. Wybrał sobie wygodny fotel obok wielkiego, sięgającego aż do podłogi okna i dobrą chwilę obserwował żywy ruch uliczny. Przechodniów było tam niewiele, ale samochody jechały nieprzerwanym sznurem w obie strony. Przeważały wśród nich taksówki;

jaskrawe kombinacje kolorowych lakierów bardzo szybko zmęczyły mu wzrok. Rozejrzał się po obszernej sali — środkiem jej

ciągnęły się nieprzerwane rzędy wysokich, oszklonych, pełnych książek szaf. Ludzi nie było tu wielu. Niedaleko od niego siedział dość tęgi mężczyzna zagłębiony w czytaniu rozłożystej gazety. Przy dalszym oknie dwie stare, siwe kobiety z wielkim przejęciem robiły na drutach, a z jeszcze większym przejęciem zabawiały się rozmową. Ich przytłumione głosy docierały do uszu Kirta jak monotonne brzęczenie owadów; zaczęła go ogarniać senność. Otrząsnął się gwałtownie i zawrócił z drogi do krainy snów — sięgnął po leżące na sąsiednim stoliku czasopismo. Barwna okładka i tytuł poinformowały go, że jest to organ światowej organizacji zdrowia. Otworzył broszurę, wzrok jego padł na artykuł o tytule: „Kuru, tajemnicza choroba na Nowej Gwinei.” Przez chwilę czytał z zainteresowaniem opis choroby, wykrytej dopiero niedawno przez ekspedycję lekarzy amerykańskich. Byli oni zdania, że w grę wchodzą jakieś zaburzenia centralnych ośrodków systemu nerwowego, przenoszone z pokolenia na pokolenie, charakteryzujące się specyficznym zniekształceniem układu chromosomów komórkowych, przyznawali jednak uczciwie, że wobec tej choroby są bezradni. Przejawiała się ona dygotaniem całego ciała i wstrętem do jedzenia, co ostatecznie powodowało zgon chorego — o ile już wcześniej nie zdążyli go zabić współplemieńcy, jako człowieka nawiedzonego przez złego ducha. W każdym razie później jego współplemieńcy zjadali go, podobnie jak i innych, którzy zmarli z odmiennych przyczyn.

„Tania metoda pogrzebu” — pomyślał Kirt przewracając dalsze kartki broszury. Z kolei zainteresował go podany w piśmie budżet światowej organizacji zdrowia. Okazało się, że wynosi około 30 milionów dolarów rocznie, pochodzących ze składek prawie dziewięćdziesięciu państw.

„Prawie tyle, co kosztuje jedna rakieta dalekiego zasięgu z ładunkiem termojądrowym” — zastanawiał się Kirt.

Odrzucił ze wstrętem broszurę, wstał i podszedł do jednej z szaf z książkami. Przeglądał chwilkę nazwiska autorów, potem na chybił trafił wyciągnął niewielki tom pod tytułem: „The Works of A. E. Poe” i usiadłszy zabrał się do czytania. Mimo iż przedmowa, zawierająca krótki życiorys autora, nie była wcale zachęcająca, zaczął czytać pierwszą nowelę pod tytułem: „Złoty żuk”. Tematem jej było rozszyfrowanie tajemniczego pisma jakiegoś starego

dokumentu i wydobycie z ziemi skarbu nieżyjącego już pirata. Nie przyzwyczajony do trzymania tak ciężkiej książki w ręku, Kirt zmieniał wciąż jej pozycje — w jego ojczyźnie dawno już nie drukowano książek, zastąpiły je mikroskopijne taśmy z zapisami, które wyświetlano na małych ekranach lub przełączano na aparat dźwiękowy. Kiedy już zaczęły mu drętwieć mięśnie rąk, położył książkę na stoliku opierając ją o marmurową popielniczkę, sam zaś wygodnie rozsiadł się na fotelu. Książka znalazła się dość daleko, lecz w takiej odległości, że mógł jej dosięgnąć, ilekroć trzeba było odwrócić kartkę. Rozwiązywanie szyfru, który autor opisywał bardzo dowcipnie, tak go zajęło, że nie zauważył dziwnego zachowania swego sąsiada. A tamten odłożywszy gazetę obserwował Kirta z rosnącym zdziwieniem. Zakaszlał parę razy, by zwrócić na siebie jego uwagę, ale do pogrążonego w noweli Poego Kirta nic w ogóle nie docierało. Mężczyzna widocznie nie mógł opanować podniecenia: wstał, podszedł do Kirta i położył mu rękę na ramieniu. Ten zaskoczony podniósł głowę.

— Przepraszam, że pana niepokoję — zaczął mężczyzna lekko skrępowany. — Jestem doktor James Wilkes, okulista z Cleve-land. Chciałbym postawić panu jedno pytanie.

W pierwszej chwili zimna wściekłość ogarnęła Kirta na myśl, że ten pogardzany stwór ziemski pozwala sobie go zaczepiać. Opanował się jednak i warknął:

— Proszę, niech pan pyta!

— Jak widzę, u pana coś z oczami nie w porządku — zaczął doktor Wilkes.

Kirt spojrzał na niego zdziwiony.

— Co ma pan przez to na myśli?

— Nie używa pan szkieł, chciałem powiedzieć okularów uzupełniających wadę wzroku.

Kirt uśmiechnął się z politowaniem powracając w myślach do opieki, jaką otaczano wzrok na jego macierzystej planecie. Wady wzroku występowały tam rzadko, ale każdą z nich lekarze dawno już umieli usunąć przez wstawienie zastępczych części, a nawet i całych organów. Soczewki z tworzyw sztucznych i ich transplantacje były pierwszym krokiem w kuracji chirurgicznej, drugim zaś nerwy i siatki oczne, wyhodowane na pożywkach pewnych tkanek zwierzęcych.

— Ależ ja nie mam żadnej wady wzroku — odpowiedział Kirt. Coś mu mówiło, że we własnym interesie powinien jak najszybciej zakończyć tę rozmowę i pozbyć się nieproszonego, ciekawskiego okulisty. Ale wrodzona przekora przytłumiła ów głos ostrzeżenia.

— Niech się pan na mnie nie gniewa — mężczyzna tłumacząc się, chrząkał zakłopotany. — To tylko moje zainteresowania zawodowe zmuszają mnie do stawiania panu takich pytań. Obserwowałem pana już dłuższą chwilę, to znaczy: pański sposób czytania. Najpierw trzymał pan książkę w normalnej odległości od oczu — około jednej stopy, jak zwykle do czytania przy prawidłowym wzroku. Potem trzymanie książki wyraźnie pana zmęczyło i położył ją pan sobie na kolanach, co odległość od oczu zwiększyło prawie dwukrotnie, ale pan czytał dalej bez specjalnych trudności. W tym jeszcze nie byłoby nic nadzwyczajnego, taki rodzaj akomodacji oka spotyka się dość często. Pan jednakże później położył książkę na stole i to tak daleko, że musiał się pan nachylić, by jej dosięgnąć i odwrócić kartkę, ale czytał pan bez przeszkód dalej. To już jest fantastyczna zdolność przystosowania się wzroku, od jednej stopy do półtora jarda! Stosunek jeden do pięciu!

W oczach niskiego człowieka lśniła pasja zamiłowanego w swej wiedzy fachowca.

— Proszę mi wierzyć — dodał — byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybym mógł przedstawić pana na zebraniu sekcji oftalmo-logicznej Towarzystwa Lekarskiego w Cleveland.

Kirt musiał wziąć się mocno w garść, by się opanować. Przecież Far przed rozstaniem z takim naciskiem przypominał im, by za wszelką cenę starali się niczym na siebie nie zwracać uwagi. Nie mógł więc temu zwariowanemu okuliście wytłumaczyć, że wchodzi tu w grę normalna akomodacja wzroku mieszkańców jego planety, charakteryzująca się zmianami tak w soczewce, jak w źrenicy, co pozwala im widzieć w ciemnościach, jak pewnym drapieżnikom na Ziemi.

— Niechże pan tego czytania nie bierze tak dosłownie — rzucił lekceważąco. — To była znana powszechnie nowela „Złoty żuk”, której nawet nie trzeba czytać, żeby przypomnieć ją sobie doskonale.

Doktor spojrzawszy na otwartą książkę skinął głową.

— Ma pan rację, pierwszy lepszy chłopak z Anglii czy z Ameryki zna ją wprost na pamięć, jest wspaniała. Ale sądząc po pańskim akcencie nie umiałbym powiedzieć, czy pan pochodzi ze Stanów, czy z Wielkiej Brytanii?

— Istnieje przecież więcej narodów posługujących się językiem angielskim jako językiem ojczystym, na przykład: Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy, prawda?

Lekarz już usta otwierał, by odpowiedzieć jakąś zaskakującą uwagą, ale Kirt uprzedził go, by sprowadzić rozmowę na mniej niebezpieczne tory. A zrobił to z uszczerbkiem dla dawno nieżyjącego już autora.

— Słusznie pan zauważył — rzekł — że młodzież uważa to opowiadanie za wspaniałe, ale każdy człowiek dorosły widzi od razu, że autor łamie w niej w sposób bezwzględny wszelkie zasady logiki przyczynowej!

W oczach doktora pojawił się błysk irytacji. Widocznie tkwił w nim jeszcze młodzieńczy sentyment do „Złotego żuka”.

— Jakże pan może tak mówić! Rozszyfrowanie tajnego pisma to przecież wzór logiki! — zastrzegał się stanowczo.

— Oh, nie to miałem na myśli, jakkolwiek i tu znalazłyby się pewne zarzuty — odparł z uśmiechem Kirt. — Ale niech pan weźmie pod uwagę istotę samego tematu! Pirat, kapitan Kidd, nie był przecież człowiekiem wykształconym, więc wymyślenie takiego tajnego pisma musiało stanowić dla niego nie lada wysiłek. I po cóż on to robił, skoro wystarczyło tylko kilka zupełnie nieznacznych wyjaśnień w zwyczajnym języku, których nikt inny nie zdołałby dobrze zrozumieć, a tym samym sięgnąć po jego skarb. Nie chcę tej kwestii dalej roztrząsać, jakkolwiek to jest oczywiste, że cały ten dokument bez klucza do tajnego pisma nie miał żadnej wartości, że więc Kidd — chcąc kiedyś mieć jakieś korzyści ze skarbu — musiał nosić przy sobie obie te rzeczy razem, co oczywiście stanowiło większe ryzyko zdradzenia całej tajemnicy, niż zrobienie paru adnotacji zwyczajnym pismem, o czym wspominałem. Chcę zwrócić pańską uwagę na jeszcze jeden problem i ciężkie uchybienie przeciwko logice. Dlaczego Kidd w ogóle tak tajemniczo ukrywał ów skarb? Przecież głównie dlatego trudnił się piractwem, by zagarnąć cudze pieniądze i na

stępnie za nie używać życia. Więc nie rozumiem: dlaczegóż je później zakopał w miejscu tak niedostępnym, i notatkę o tym sporządził w sposób wymagający takiego wysiłku przy odczytaniu?

— Ma pan dziwne metody analizowania dzieła literackiego. Nigdy by mi na myśl nie przyszło dokonać tego rodzaju sekcji na słynnym opowiadaniu Poego — podjął temat zirytowany mężczyzna.

Kirt przypuszczał, że dotknięty do żywego nareszcie odejdzie, ale się zawiódł. Raczej wyglądało na to, że okulista z Cleveland ma zamiar powrócić do poprzednich pytań z zakresu swego zawodu, ponieważ znów uparcie wpatrywał się w jego oczy. Marsjanin doszedł więc do przekonania, że nie pozbędzie go się tak

łatwo. Mimo wszystko nie chciał być brutalny i powiedzieć lekarzowi bez ogródek, że nie ma najmniejszej ochoty prowadzić z nim dyskusji na temat własnego wzroku. Postanowił prowokować go tak długo, aż tamten sam odejdzie. Zaatakował więc znowu autora opowiadania:

— Jak zresztą mógł pan oczekiwać logiki od człowieka, znanego alkoholika i narkomana, który skutkiem tych nadużyć skrócił swe życie do lat zaledwie czterdziestu, kiedy tymczasem u nas...

Urwał w ostatniej chwili: niewiele brakowało, by się wygadał, że przeciętny wiek Marsjan to sto pięćdziesiąt lat ziemskich.

Na szczęście doktor nie zauważył przerwanego w połowie zdania.

— Ależ, proszę pana — wybuchnął w najwyższej pasji — jak pan może tak się wyrażać o narodowym poecie amerykańskim? I czy wolno w ogóle oceniać jakieś dzieło sztuki na podstawie sposobu życia jego autora?

Drzwi otworzyły się bezgłośnie, stanął w nich goniec hotelowy i mocno przeciągając wyrazy wołał, że na doktora Wilkesa z Cle-veland w budce telefonicznej numer pięć czeka rozmowa międzymiastowa. Zwolniło to już Kirta od odpowiedzi.

— Przepraszam pana, zaraz wracam — zawołał doktor i wybiegł z czytelni.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Kirt szybko odstawił do biblioteki nieszczęsny tom opowiadań Poego i z wyraźnym pośpiechem opuścił czytelnię. Na szczęście budki telefoniczne znajdowały się w dalszej części holu, zresztą doktor i tak rozmawiał odwrócony do Kirta plecami. Marsjanin zachowując wszelką możliwą ostrożność przemknął się przez hol i niezdecydowany przystanął przed hotelem. Blask Słońca pogodnego dnia docierał i tutaj, między drapacze chmur. Obok przejeżdżała powoli taksówka, Kirt zatrzymał ją i szybko wsiadł.

— Dokąd jedziemy? — padło pytanie kierowcy.

— Dokąd pan chce. Chciałbym trochę popatrzeć na Manhattan. Więc może nad Hudsonem, potem przez Park Centralny na Drive, wzdłuż East River, obok Pałacu Narodów i dalej. A wrócimy znowu przez Park Centralny do hotelu'.

Kirt znał na pamięć ogólny plan Manhattanu, tak samo jak i sylwetki mostów i zabudowań portowych. Mimo to jednak nie

zdarne, naszpikowane żelazem mosty wiszące nad East River znowu obudziły w nim poczucie dumy mieszkańca zaawansowanej planety, której inżynierowie od dawna już umieli przerzucić nad brzegami takiej rzeki jeden wytworny, lekki łuk mostu ze sztucznego tworzywa.

W drodze powrotnej przez Park Centralny, którego zieleń stanowiła wytchnienie dla oczu, natknęli się na powóz zaprzężony w konia — jakiś młody człowiek wiózł na spacer swoją dziewczynę. Na widok tego przedhistorycznego środka lokomocji, Kirt nie wytrzymał: ku wielkiemu zdumieniu kierowcy wybuchnął głośnym śmiechem.

Jeszcze w windzie hotelowej nie przestał się uśmiechać. Humor, popsuty przez rozmowę z okulistą z Cleveland, wyraźnie mu się poprawił.

8. Zdobywcy kosmosu

Pożegnawszy się z Arinem, Far wskoczył w taksówkę i pojechał do Pałacu Narodów. Dowiedział się z gazet porannych, że w gmachu tym o godzinie dziesiątej odbędzie się konferencja COSPAR — komisji badań przestrzeni kosmicznej. Program obrad był jakby specjalnie dla niego zamówiony: badanie planety Wenus przy pomocy sond kosmicznych. Wprawdzie konferencja odbywała się tylko za zaproszeniami, ale Far był przekonany, że jakoś uda mu się tam dostać, chociaż nie miał zaproszenia i w tak krótkim czasie absolutnie nie mógł się o nie postarać. W zabranym przez Marsjan z pokładu statku „Waikiri” magazynie Life zamieszczony był obszerny reportaż amerykańskiego dziennikarza o gmachu Narodów Zjednoczonych — popularnie zwanym Pałacem. Autor wyrażał w nim zdziwienie, że absolutnie bez żadnych przeszkód każdy może się dostać na jakiekolwiek z posiedzeń komisji Narodów Zjednoczonych, nawet na takie, które uchodzą za ściśle zamknięte, dostępne tylko za legitymacją delegata. Jako dowód prawdy przytoczył fakt, że sam był obecny na wielu rozmaitych posiedzeniach, na które nikt go nie zapraszał. Co prawda każdy z delegatów zaraz następnego dnia po przyjeździe otrzymywał w sekretariacie ONZ odpowiednią legitymację w zgrabnej celofanowej okładce, lecz jego nikt o taką legitymację nie zapytał i nie domagał się jej okazania.

Wprawdzie Far był zdania, że artykuł przedsiębiorczego reportera mógł zwrócić uwagę sekretariatu, a personel gmachu otrzymał zapewne instrukcje co do surowej kontroli, ale ponieważ od

ogłoszenia tego artykułu sporo już upłynęło czasu, liczył, że wszystko powróciło na dawne tory lekceważenia sprawy kontroli. Niebawem miał się przekonać, że wnioskowanie jego było słuszne.

Ruch na ulicach był bardzo duży, kierowca taksówki Fara dobrze musiał się namęczyć, zanim zdołał się przedostać na 42 ulicę. Tam było już trochę luźniej, co jednak wcale nie wpłynęło na przyśpieszenie jazdy: czerwone światła na częstych skrzyżowaniach raz po raz zmuszały do zatrzymywania samochodu. Odległość między hotelem i Pałacem Far obliczał na niecałe dwie mile. Na ich planecie, gdzie transport naziemny i powietrzny dzielił się na pasma w zależności od szybkości, w paśmie najpowolniejszym była to kwestia trzech minut. Tutaj doszedłby piechotą do Pałacu w ciągu pół godziny, a taksówka zużyła blisko połowę tego czasu.

„Ci mieszkańcy Ziemi wciąż mają dużo czasu” — pomyślał Far. Przykry był dla uszu nieustanny hałas na ulicach Manhattanu, swąd spalonych materiałów pędnych drażnił gardło do kaszlu. Jednakże pragnąc się przyzwyczaić nie uciekał się do lekarstw. Ponieważ nie było wiadomo, jak długo przeciągnie się ich misja, trzeba było przystosować się do nowych warunków.

W czasie wielu przymusowych postojów miał okazję przypatrzeć się Pałacowi Narodów. Z daleka już zwracał uwagę trzy-dziestoośmiopiętrowy gmach główny, siedziba biur sekretariatu oraz mieszkania sekretarza generalnego. Bardzo przypominał ustawione na najmniejszej ściance pudełko od zapałek. Ściana frontowa gmachu wyglądała jak jedna wielka tafla szklana, przetykana cienkimi jak pajęczyna nitkami stalowych ram okiennych. Przyległe, najwyżej ośmiopiętrowe budynki, wyglądały przy tym olbrzymie-sekretariacie jak tulące się koło kolosa liliputy. Tam właśnie mieściły się liczne sale posiedzeń komisji, sala główna na zgromadzenia ogólne ONZ, biblioteka, restauracja, kawiarnia, rozmaite poczekalnie i saloniki, urząd pocztowy oraz inne niezbędne instytucje. Nad kratownicą ogrodzenia otaczającego ogromny podjazd powiewały na wiosennym wietrze zawieszone na długich drzewcach barwne flagi wszystkich państw, członków ONZ. Far mimo woli szukał wzrokiem jakiegoś mechanicznego urządzenia do wciągania tych flag na maszty, ale go nie znalazł. Głos kierowcy wyrwał go z zamyślenia:

— Wejście dla delegatów czy dla gości?

— Czy to jest jakaś różnica? — zapytał.

— U wejścia dla delegatów mogą od pana zażądać legitymacji.

— Nie mam takiej legitymacji. Proszę wejście dla gości.

Kierowca podwiózł go pod boczną bramkę, przy której nie było nikogo. Far zapłaciwszy wszedł wprost do westibulu niskiego budynku od strony północnej. Miał szczęście: właśnie wokół przewodnika zbierała się grupa gości. Wpłaciwszy dolara przyłączył się do nich. Przewodnik widocznie uznał, że grupa jest już dość liczna, bo ruszył naprzód — inni za nim, rozpoczęło się zwiedzanie. Wędrowali po niezliczonych korytarzach i schodach, pokrytych miękkimi, puszystymi dywanami z nylonu. Przewodnik pokazywał im rozmaite malowidła ścienne, urządzenia różnych sal zebrań.

Specjalnie zaintrygowała Fara swymi niezwykłymi rozmiarami sala zgromadzeń ogólnych ONZ. Szybko obliczył, ilu może pomieścić ludzi, a ilu mniej więcej delegatów reprezentuje owych sto kilka państw, członków Narodów Zjednoczonych. Doszedł do wniosku, że jest ich zbyt wielu, co na pewno nie ułatwia im obrad, przeciwnie — utrudnia wszelkie wysiłki dojścia do porozumienia i osiągnięcia wspólnych celów. Gmach w ogóle mu się nie podobał: wydawało mu się przede wszystkim, że stropy umieszczone są zbyt nisko, co sprawiało wrażenie, że wciąż opadają w dół własnym ciężarem i ostatecznie kiedyś wszystko zmiażdżą. Bardziej zaciekawiała go natomiast grupa ludzi towarzyszących mu przy zwiedzaniu. Byli tam przedstawiciele wszystkich ras zamieszkujących kulę ziemską: mimo że większość stanowili biali, wśród nich oczywiście Amerykanie, nie brak jednak było Murzynów, przedstawicieli rasy żółtej i brązowych Hindusek, przybranych w barwne, ściśle przylegające szaty, które sprawiały wrażenie, że to jest jeden kawałek materiału spowijający ciało ludzkie od stóp do głów.

Taka rozmaitość kolorów skóry była dla Marsjanina ogromnym zaskoczeniem. Na ich planecie macierzystej ludność rozwinęła się z niewielu ośrodków, leżących w pasie równikowym, gdzie panowały najlepsze do życia warunki. W ciągu długich tysiącleci wykształciła się z nich jednolita rasa — teraz dopiero Far zrozumiał, jaki szczęśliwy był ten fakt dla Marsjan: przyśpieszył ich

rozwój społeczny, oszczędził im wielu trudności, powstających z odmienności rasowych oraz różnic ideologicznych, powstających i zaostrzających się właśnie skutkiem różnic rasowych. Rozumiał jasno, że wśród jego rodaków nie mógłby się nigdy pojawić Hitler.

Odetchnął z ulgą gdy zwiedzanie się skończyło; ludzie rozproszyli się po przyległych kawiarniach, sklepach z pamiątkami produkowanymi w różnych państwach członkowskich ONZ, po obszernej hali-księgarni, gdzie obiegli stojaki z pocztówkami. Chociaż większość z nich zachowywała się cicho, dość było paru krzykaczy, by ze zwiedzania Pałacu zrobiła się bardzo gwarna przygoda. W porównaniu z planetą, na której żył dotąd, Far stwierdził, że planeta ziemska była przede wszystkim ogromnie hałaśliwa. Zmęczony usiadł na chwilę, by odpocząć na niskiej ławce, kiedy rzut oka na zegar ścienny przypomniał mu jego

pierwotny cel wizyty w tym gmachu — wskazówka przekroczyła cyfrę 10, posiedzenie COSPAR na pewno już się rozpoczęło. Dobrze pamiętał plan gmachu, wiedział, że za szklanymi drzwiami z holu niski korytarz prowadzi do sali nr 7, gdzie obraduje COSPAR. Zgodnie z przewidywaniami, nikt mu nie zastąpił drogi gdy szedł korytarzem, a gdy śmiało pchnął drzwi wahadłowe wiodące do sali, stojący u wejścia funkcjonariusz w szaroniebieskim mundurze o nic go nie zapytał.

Duża sala była zapełniona w połowie, ale obrady jeszcze się nie zaczęły. Pragnąc się zorientować Far rozejrzał się dokoła. Pod ścianą na wprost wejścia znajdowało się wysokie podium ze stołem prezydialnym, za którym siedziało już kilku mężczyzn. W poprzek sali ciągnęły się szeregi foteli ze stolikami. Było tam przypuszczalnie sześćdziesiąt do osiemdziesięciu miejsc. Na każdym stoliku stał mikrofon, na poprzecznej listwie stołu mieściła się tablica rozdzielcza odbiornika, umożliwiającego słuchanie obrad w jednym z czterech używanych w ONZ języków. Na tablicy wisiała mała słuchawka ze sztucznego tworzywa w kształcie muszli. Na stolikach tabliczki z nazwami poszczególnych państw. Far domyślił się łatwo, że to stoliki przeznaczone dla poszczególnych delegacji państwowych. Dwa szeregi foteli biegnących .wzdłuż bocznych ścian oznaczone były napisami: „eksperci”, „prasa”, „goście”. Mikrofonów przy nich nie było, przed każdym fotelem jednak widniał aparat odbiorczy, na oparciu fotela wisiały słuchawki.

Miejsc dla delegatów zajętych było niewiele, chociaż każde państwo miało tu co najmniej jednego przedstawiciela. Najliczniejsze były delegacje Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych, za nimi dopiero delegacja Wielkiej Brytanii z wyraźnie mniejszą ilością przedstawicieli. Far przypomniał sobie czołową mocarstwową pozycję Imperium Brytyjskiego, tak szybko przez nie utraconą po obu wojnach światowych. W ciągu niecałych czterdziestu lat pieśń narodowa Brytyjczyków „Rule Britannia” stała się zaledwie wspomnieniem utraconej władzy nie tylko nad morzami, ale i nad lądami wszystkich pięciu części świata. Zaskoczyła go w pierwszej chwili nieobecność delegacji niemieckiej, wnet jednak zorientował się, że przecież państwa sprzymierzone, które wygrały drugą wojnę światową, dotąd nie zawarły traktatu

pokojowego z Niemcami, mimo że tak wiele lat już upłynęło od końca wojny, że więc Niemcy czy z Republiki Demokratycznej czy z Federalnej nie mogą brać udziału w żadnych oficjalnych obradach ONZ.

Boczne fotele były co prawda gęściej obsadzone niż miejsca delegatów, lecz i tu nie brak było wolnych miejsc. Far usiadł na jednym z foteli dla gości właśnie w chwili, gdy przewodniczący otwierał zebranie. Przemawiał po rosyjsku. Far szybko nałożył słuchawki i przesunął taster na tablicy rozdzielczej odbiornika. Zaskoczony był, że nic nie słyszy, więc zakłopotany zdjął słuchawki. Sąsiad z fotela gestem wytłumaczył mu, że słuchawki musi założyć inaczej. Far podziękował mu uśmiechem i nastawił aparat na język angielski: zdołał pochwycić jeszcze końcowe słowa przemówienia powitalnego, po którym zakomunikowano zebranym program przedpołudniowych obrad: pośrednie metody badania właściwości chemicznych i fizycznych powierzchni planety Wenus. Głos zabrał delegat Kanady, który rozpoczął referat na temat ostatnich wyników spektrometrycznych badań atmosfery Wenus, przeprowadzanych z ziemi przy pomocy teleskopów.

Zaraz na wstępie Kanadyjczyk przyznał się uczciwie, że właściwie o powierzchni planety Wenus nie wiadomo po prostu nic. Z kolei przytoczył pokrótce supozycje, jakie co do powierzchni tej planety powstawały kolejno w ciągu naszego stulecia. Obserwacje przez teleskopy — o ile zaburzenia w atmosferze pozwoliły na pełne wykorzystanie ich zdolności powiększania — dość wcześnie ustaliły, że Wenus jest stale spowita gęstymi chmurami. Pojęcie chmur u ówczesnych obserwatorów wiązało się nierozdziel-nie z pojęciem wody, skąd domniemanie, że powierzchnię planety oblewają wody. Jeszcze w słynnym dziele badacza szwedzkiego, Svante Arrheniusa, noszącym tytuł: „Gęstości gwiazd”, a wydanym w 1918 roku w Nowym Jorku, powtarza się takie twierdzenie. Stąd rzecz prosta, już krok tylko do konkluzji, że powierzchnia planety to jedno wielkie mokradło, w którym żyją tylko okazy świata roślin. A więc coś podobnego, co istniało na naszej Ziemi w epoce geologicznej przed około 250 milionami lat, zwanej przez fachowców karbon; jej właśnie zawdzięczamy zasoby węgla, bez których nie istniałaby cywilizacja ludzkości. Hipoteza mokradła nie utrzymała się długo. Fakt, że najsumienniejsze obserwacje

spektroskopowe nie zdołały dotąd stwierdzić najmniejszego śladu pary wodnej, doprowadził w konsekwencji do krańcowo różnych domysłów, mianowicie: że powierzchnia Wenus stanowi absolutnie jałową, bezwodną pustynię. Smagające tę pustynię nieustanne wichury odrywają z niej najdrobniejsze cząsteczki pyłu i przenoszą je wysoko ponad powierzchnię Wenus. Tam tworzą się z nich gęste chmury, widoczne w naszych obserwacjach.

Wysunięta w 1922 roku hipoteza bezwodnej Wenus utrzymywała się do niedawna, jak można wnioskować z wydanej w 1950 roku w Nowym Jorku książki „Zdobycie przestworzy”. W książce tej znajduje się ilustracja obrazująca powierzchnię Wenus, wykonana przez znanego ilustratora Charley Bonestalla. Nad nagimi skałami o zębatych szczytach i niskimi piramidami wydm piaszczystych unoszą się gęste chmury pyłu, przez które nie przeniknie najdrobniejszy promyk słońca. Tymczasem badania spektroskopowe istotnie udowodniły obecność w chmurach na Wenus dwutlenku węgla, co poparło tezę o istnieniu na Wenus pustyni.

Referujący zagadnienie Kanadyjczyk udowodnił ten fakt przy pomocy odpowiednich wzorów chemicznych.

Seria wniosków co do powierzchni Wenus na tym się nie skończyła. Wnet po „hipotezie pustyni” zjawiła się „hipoteza węglowodorów”: zgodnie z nią powierzchnię Wenus miały stanowić olbrzymie roponośne pola, co kwestię zdobycia Wenus czyniło jeszcze bardziej atrakcyjną biorąc pod uwagę, że nasze złoża ropy nie wróżą dłuższej eksploatacji jak około pięćdziesięciu lat.

Podczas tej części wykładu Kanadyjczyka Far zauważył, że na twarzach niektórych delegatów, zwłaszcza radzieckich, pojawił się uśmiech, natomiast przedstawiciele prasy, którzy dotąd przysłuchiwali się dość obojętnie, teraz zaczęli notować z. zapałem. Sam z wielkim zainteresowaniem słuchał wywodów referenta. Przyszło mu na myśl, że tego rodzaju naiwne pojęcia mieszkańców Ziemi o Wenus, wzmogłyby jeszcze bardziej dumę Kirta z doskonałości osiągnięć Marsjan.

Hipoteza pól ropodajnych wycofała się wobec nowego współzawodnika: przypuszczenia, że całą powierzchnię Wenus pokrywa woda. Była to już czwarta z kolei próba oceny sytuacji na Wenus; każda z nich zresztą miała namiętnych zwolenników oraz nieprzejednanych przeciwników.

po tym wstępnym, zwięzłym przeglądzie dawniejszych hipotez co do Wenus, które miały charakter dość romantyczny, mówca przeszedł do ostatnich poważnych badań. Far przestał cierpliwie słuchać i zaczął szybko notować. Zdumiewała go gorliwość badaczy i niezwykłe wysiłki dla zdobycia kosmosu przy pomocy intensywnych obserwacji i doświadczeń laboratoryjnych, jakie miały wyjaśnić rezultaty ich obserwacji, stojących w sprzeczności z normalnymi doświadczeniami.

Gdy Kanadyjczyk skończył referat wprowadzający, zabierali głos fachowcy innych narodowości: radzieccy, amerykańscy, brytyjscy i francuscy. Ich krótkie, dziesięcio- lub piętnastominutowe wypowiedzi wnosiły takie ilości faktów, że Far ledwie zdołał je notować. Kiedy dyskusja przybrała dość ostre formy, nieraz miał ochotę zabrać głos i wyjaśnić obecnym prawdziwą przyczynę najzupełniej fałszywie interpretowanego przez nich zjawiska, zawsze jednak zdołał się w porę pohamować. Zresztą: wzięliby go na pewno za jakiegoś romantycznego laika obdarzonego bujną wyobraźnią. Bardzo małe było prawdopodobieństwo, by potrafili odgadnąć źródło jego informacji i uważać go za mieszkańca tej zagadkowej planety, ale nie było wskazane podejmowanie nawet tak małego ryzyka.

Większość mówców zgodna była co do tego, że gęsta warstwa chmur na Wenus do tego stopnia przesłania powierzchnię planety, iż nie znamy z niej właściwie nic. Możemy pochwycić odbite od tych chmur światło słoneczne i poddać je badaniom, ale rezultaty takich badań są zdecydowanie sprzeczne. Wydaje się, że nad chmurami, w chmurach — a może także i pod nimi — znajduje się azot wraz z jego tlenkami i woda. Jeżeli są tam tlenki azotu, to pod działaniem światła słonecznego muszą się one rozkładać na węgiel i tlen. Jest więc bez wątpienia na Wenus tlen, o którym wiemy na Ziemi, że jest nieodzowny do życia, ale w jakiej znajduje się on tam ilości, pozostaje nadal zagadką.

Kilku mówców z wymienionych danych wysnuwało wniosek, że przeciętna temperatura powierzchni planety wynosi ponad 300°C, a więc życie na niej w znanej nam na Ziemi postaci jest wykluczone. Kwestii życia na Wenus nie rozstrząsano szczegółowo, ponieważ przewodniczący zakomunikował, że tej sprawie poświęcone będzie popołudniowe zebranie.

Z czego się składają chmury na Wenus i jak wysoko się znajdują nad jej powierzchnią? I tu także nie było zgody wśród dyskutantów. Jedni twierdzili, że tak mocne odbicie światła słonecznego, jakie można zaobserwować w chmurach nad Wenus, mogą dać tylko krople wody lub kryształki lodu, inni odrzucali tę tezę wskazując na fakt, że cząsteczki pyłu, złożone z różnych minerałów, jak: korund, tlenek wapnia, węglan magnezu i szereg innych, odbijają widzialne światło słońca w taki sam sposób. Zdaniem jednych specjalistów wysokość chmur nad powierzchnią planety wynosi zaledwie 10 km, inni zaś upierali się, że od 50 do 70 km, a każdy z dyskutujących popierał swe twierdzenia określonymi argumentami.

Niewiele stosunkowo czasu poświęcono zagadnieniu prędkości, z jaką Wenus obraca się dokoła swej osi; zgodnie z programem, kwestia ta miała być dyskutowana na jednym z przyszłych zebrań. Podano tylko krótko, że doba na Wenus trwa od 5 do 30 dni ziemskich, natomiast dane co do 24 godzin ziemskich, przedstawione przez Amerykanów na podstawie obserwacji pewnych sygnałów radiowych z Wenus, zostały uznane za bardzo nieprawdopodobne.

W tym momencie dyskusji Far nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Bo przecież te właśnie dane były jedynie prawidłowe, a ustalenie ich umożliwił fakt, że sygnały radiowe, umyślnie wysyłane przez Marsjan, dotarły przez szczelinę w chmurach w kosmos, a olbrzymie teleskopy radiowe Amerykanów przypadkowo złapały je w ciągu kilku kolejnych dni.

Astronomia radiowa, wyłapująca przy pomocy specjalnych teleskopów niewidzialne fale radiowe, długości od kilku milimetrów do kilku dziesiątków metrów, pochodzące z mgławic, gwiazd i niektórych planet naszego systemu słonecznego, przyczyniła się także do badań Wenus. Ale rezultaty obserwacji wprowadziły naukowców ziemskich w nowe trudności, kiedy na ich podstawie próbowali określić temperaturę na powierzchni Wenus. Dane bowiem otrzymywano bardzo różne, w zależności od tego, jakie wysyłane z Wenus fale obserwowano. Obserwacje na falach od 3 do 21 cm naprowadzały znowu na tezę o temperaturze powyżej 300°C — przy tej temperaturze topi się ołów — natomiast milimetrowe fale radiowe wskazywały na temperaturę znacznie niż

szą: od 40 do 160° Celsjusza. W związku z tak znaczną różnicą temperatur rozpętała się gorąca dyskusja na temat: skąd właściwie są wysyłane te zaobserwowane fale, z chmur nad Wenus czy też z jej powierzchni?

Odpowiedź na to pytanie znał tylko jeden z obecnych na sali, mianowicie Far, on jednak nie mógł zabrać głosu w tej sprawie.

Toczącą się żywą dyskusję na te tematy przerwał przewodniczący zwracając uwagę obecnych, że minął już termin rozpoczynający przerwę południową, wobec czego zebranie ranne zostaje zamknięte, a dalszy ciąg dyskusji rozpocznie się punktualnie o godzinie czternastej.

9. Dwa obozy

Wychodząc z sali posiedzeń Far zastanawiał się, jak spędzić czas przeznaczony na przerwę. Ponieważ nie był głodny, postanowił więc w małym barze przy salonie delegatów wypić tylko filiżankę herbaty i zjeść kanapkę. Pojechał windą na drugie piętro i niskim korytarzem przeszedł do salonu. Salon tworzący z korytarzem kąt prosty nie był oddzielony drzwiami, miał wysoki sufit i pokaźną długość, oświetlał go rząd okien sięgających od stropu do podłogi. Ponieważ w sali posiedzeń było tylko sztuczne światło, Far z radością powitał światło dzienne i widok na East River. Lekko sfalowane lustro wody odbijało jaskrawe promienie Słońca, ale długie, rozsuwane zasłony łagodziły przenikający do wnętrza ostry blask. Stojąc przez chwilę przy oknie Far obserwował mały parowiec, który holował dwa długie galary towarowe i parskając torował sobie powoli drogę w górę rzeki, kierując się wzdłuż długiej, skalistej wysepki Welfare pod potężny wiszący most. W jasny, wiosenny dzień nawet ta brzydka dzielnica Queens za East River i jej zazwyczaj tak ponure budynki magazynów, składów oraz kolejowe stacje rozrządowe — wszystko to wyglądało jakoś weselej.

W obszernym salonie stało dużo stolików, przy nich niskie, wygodne drewniane krzesła i skórzane fotele, doniczki z kwiatami, długi pulpit z wielu aparatami telefonicznymi, przy których siedziały urzędniczki ONZ; pod poprzeczną ścianą, wydzielającą z tego dużego lokalu małą kawiarenkę, stał wysoki mahoniowy bar. Przed barem tłoczyła się gromada mężczyzn, dla których

dwaj barmani pośpiesznie mieszali coctaile. W saloniku było pełno ludzi, którzy zeszli tu coś wypić i odpocząć. Większość stanowili biali, ale nie brak też było wielu przedstawicieli rasy brązowej, żółtej i czarnej. Ci ostatni zachowywali się z równą pewnością siebie jak biali, Far doszedł więc do przekonania, że to delegaci państw afrykańskich i azjatyckich; prawdopodobnie bardzo wielu z nich dopiero niedawno, po wyzwoleniu się z pęt kolonializmu, zjawiło się tutaj w Pałacu Narodów reprezentując nowe, wolne już narody.

Przeszedł obok gromady przy barze do sąsiedniej kawiarenki, poprosił kelnerkę o herbatę i wybrał sobie kanapkę, potem rozejrzał się wokoło szukając wolnego miejsca. Problem nie był prosty, ta część salonu cieszyła się bowiem największą frekwencją. Amerykanie normalnie jedzą dość solidne śniadanie, w południe wystarcza im tylko lekka przekąska: herbata lub kawa z kanapką;

tego właśnie rodzaju goście zapełniali kawiarnię. Wreszcie przy stoliku przesuniętym w kąt pod okno zauważył wolny fotel. Siedzieli już tam co prawda dwaj mężczyźni zajęci rozmową, ale na

pytanie Fara, czy miejsce jest wolne, odpowiedzieli skinieniem nie zwracając nań specjalnie uwagi.

Far usiadł i zabrał się do swego skromnego obiadu. Mężczyźni rozmawiali po angielsku i to dosyć cicho. Far zresztą nie miał zamiaru przysłuchiwać się ich rozmowie, ale po chwili temat dyskusji bardzo go zainteresował. Mówili obaj poprawną angielszczyzną, ale akcent zdradzał od razu, że to nie jest ich język ojczysty. Jeden z mężczyzn był szczupłym brunetem w średnim wieku, o pięknych rysach mocno śniadej twarzy z ciemnym wąsikiem. Wciąż się uśmiechał, a Far zauważył, że uśmiech ten był raczej dobroduszny niż ironiczny, jakkolwiek jego zapatrywania zdecydowanie różniły się od opinii jego rozmówcy. Ten drugi to człowiek starszy, barczysty, o jasnych, szpakowatych już włosach. Na nosie miał okulary z grubymi szkłami, a ponieważ zdejmował je czasem w trakcie rozmowy, Far zwrócił uwagę na jakiś jakby zadumany, skupiony wyraz jego spojrzenia, wyraz tak zresztą charakterystyczny dla ludzi z wadami wzroku.

Z rozmowy wywnioskował, że młodszy mężczyzna jest Brazylij-czykiem, starszy zaś przedstawicielem któregoś z mniejszych państw socjalistycznych Europy środkowej. Ponieważ nadarzała się okazja wysłuchania wymiany zdań członków dwóch przeciwnych obozów, postanowił skupić całą uwagę, by z rozmowy tej nie stracić ani słowa.

— Pan jest niepoprawnym marzycielem — powiedział młodszy mężczyzna i uśmiechnął się już bardzo wyraźnie.

— Czymże byłoby życie bez marzeń? — odparł starszy z uśmiechem. — Zresztą marzenia wyprzedzają nas tylko i wskazują drogę do rzeczywistości. Ja wierzę, że ten nasz świat przestanie kiedyś być światem rozdzielonym i wówczas wszyscy w nim będą żyli szczęśliwie, bez strachu przed wojną, głodem i chorobami. Ten ostatni cel będzie rzecz prosta najbardziej odległy i wiele trzeba będzie czasu i pracy, by go osiągnąć.

— Ten pierwszy i drugi także — zauważył Brazylijczyk. — Dajmy spokój wojnie, a weźmy na przykład głód. Niedawno jedna z komisji ONZ wydała sumaryczne sprawozdanie, z którego widać jasno, ie ponad połowa mieszkańców naszej niedużej planety nigdy nie jest syta.

— I pan uważa to za słuszne?

— Oczywiście, że nie! Żaden przyzwoity człowiek nie może się z tym pogodzić. Ale czy pan sądzi, że można tę sprawę załatwić tak, jak to zrobiliście wy, socjaliści? Że zdejmuje się masło z kilku kromek chleba i rozsmarowuje się równomiernie na wszystkie, a więc i na te, które dotąd były suche?... Ależ wtedy żadna kromka chleba nie jest posmarowana porządnie!

Starszy mężczyzna odpowiedział mu uśmiechem.

— To jest dopiero pierwszy krok, a musi pan przyznać, że rezultat jego jest przynajmniej taki, iż nikt już nie je suchego chleba. Nasze starania idą w tym kierunku, by z roku na rok warstwa masła na każdej bez wyjątku kromce chleba była coraz grubsza. I uda nam się to na pewno, jeżeli zdołamy zapobiec wojnie. Niech pan pomyśli: pański kraj jest stosunkowo duży i na pewno nie biedny, skoro mogliście rozpocząć budowę nowej, wspaniałej, milionowej stolicy pośrodku szczerej dżungli. A przecież w waszych dzielnicach północnych miliony ludzi żyją w głodzie i w analfabetyzmie. Skąd się to bierze? Pierwszą przyczyną jest nierównomierny podział środków produkcji. Weźmy państwo, którego gośćmi jesteśmy, Stany Zjednoczone: uchodzą przecież za kraj o najwyższym stopniu rozwoju techniki i przemysłu, posiadają bogate źródła wszelkich możliwych surowców. A mimo to w jednym ze swych przemówień przedwyborczych prezydent Kennedy oświadczył, że siedemnaście milionów Amerykanów co dzień kładzie się spać z uczuciem głodu, piętnaście milionów rodzin mieszka w domach nie odpowiadających nowoczesnemu standardowi higieny, a siedem milionów rodzin ciężko boryka się z życiem, dysponując dochodem rocznym poniżej dwóch tysięcy dolarów. I to jest Ameryka. A teraz weźmy kraje, które wy nazywacie „zacofane”, a my „rozwijające się”, to przecież wszystko są kraje, które do niedawna stanowiły kolonie Wielkiej Brytanii czy Francji. Wie pan doskonale, że najbardziej typowym wskaźnikiem postępu technicznego jest produkcja energii elektrycznej. Kiedy Lenin chciał przed laty zdefiniować w sposób najbardziej lapidarny co to jest bolszewizm, powiedział: to znaczy powołać rady i zelektryfikować Rosję. A teraz popatrzmy choćby na taki Pakistan, który do 1947 roku był kolonią państwa stojącego na tak wysokim poziomie, jak Wielka Brytania. Gdy odzyskał niepodległość, na jednego jego mieszkańca wypadało około dwie kilo-

watogodziny, podczas gdy w Wielkiej Brytanii około tysiąca kilo-watogodzin. Dziś Wielka Brytania produkuje dwa tysiące kilowa-togodzin na głowę rocznie, a Pakistan trzydzieści osiem. Moglibyśmy zestawić równanie, kiedy zniknie różnica między obu państwami. Wielkością nieznaną x byłby tu czas. Obawiam się, że wyliczenie dałoby nam dla x bardzo wysoką cyfrę.

Zmęczony długim wywodem zamilkł i pociągnął ze szklanki ciemnego płynu z kryształkami lodu. Później Far stwierdził, że była to owa słynna coca-cola, konkurująca z napojami alkoholowymi.

Brazylijczyk nie zamierzał puszczać się na mętne wody dyskusji gospodarczej, chętnie jednak zgodził się, że całemu światu potrzeba energii elektrycznej bardziej niż czegokolwiek, dodał jednak, że niełatwo ją będzie zdobyć tak długo, póki dochód narodowy wielu państw idzie w znacznej części na zbrojenia. Nie widział także sposobu zopobieżenia wojnom. Ludzie prowadzili je od niepamiętnych czasów, a będą je prowadzić tak długo, jak długo będą stąpać po ziemi.

— Z tym się absolutnie nie zgadzam — zaprotestował stanowczo starszy mężczyzna. — Pan zupełnie nie dostrzega postępu, przyczyny wojen tak się przecież przeobraziły i uprościły. Dziś właściwie są one natury wyłącznie ekonomicznej, a i to także pozornie, jak wykazało tych parę dziesięcioleci pokojowego rozwoju obu światowych systemów ekonomicznych. Dziś już nikomu nie przyjdzie na myśl przypiąć sobie krzyż na rękawie i ciągnąć z wyprawą wojenną do Palestyny, by wyzwolić grób Chrystusa spod władzy pogan. Znikły także niesnaski natury mocarstwowej czy narodowościowej między sąsiadującymi ze sobą państwami, niech pan weźmie choćby Francję i Niemcy zachodnie.

— Czy pan nie sądzi, że to wcale nie jest odpowiedni przykład? — przerwał mu żywo Brazylijczyk. Rozmówca odpowiedział mu znowu uśmiechem:

— Pozornie. Główne przyczyny tego związku Francji de Gaulle'a z Niemcami Adenauera nie są dziś bynajmniej pokojowe. Podałem to tylko dla przykładu, że także w świecie kapitalistycznym dwaj dawni, zaprzysięgli wrogowie mogą się połączyć dla wspólnego celu. Dzisiaj ten cel Francji i Niemiec zachodnich nie jest przyjemny, ale to wszystko się zmieni. Oba te pań

stwa w niedawnej przeszłości dostały dobrą nauczkę. Imperiali-styczne Niemcy przegrały dwie niesłychanie krwane i kosztowne wojny. A Francja? Wystarczy wziąć do ręki jakąkolwiek broszurę informacyjną i porównać jej dane z przedwojennymi. Przed ostatnią wojną Francja miała jedenaście milionów kwadratowych kilometrów kolonii, przestrzeń dwudziestokrotnie większą niż kraj macierzysty! W koloniach tych żyło ponad sześćdziesiąt sześć milionów mieszkańców, którzy pracą swą przyczyniali się do tego, by czterdzieści dwa miliony Francuzów miało lekkie życie. Dziś wszystkie te bogate kolonie skurczyły się do zaledwie około dwustu tysięcy kilometrów kwadratowych, a to tylko dwa procent przedwojennej powierzchni.

— Ach, kolonializm! — Brazylijczyk machnął ręką. — To ulubiony konik wszystkich waszych mówców w ONZ, nim najchętniej szermujecie!

Uśmiech nie schodził z ust mężczyzny z Europy.

— Już nie będzie zbyt wiele okazji do szermowania tą bronią — odpowiedział. — Kolonializm zamiera, a kiedy zniknie, zniknie także i bariera między obu dzisiejszymi obozami świata. Powstanie jeden świat bez wojen, głodu i chorób.

Brazylijczyka rozbroił jego uśmiech:

— Zgoda, kiedyś istotnie tak będzie. Ale wtedy ten wasz zjednoczony świat będzie miał strasznie dużo do roboty, by wyżywić wszystkich swych mieszkańców, którzy się mnożą jak szarańcza.

— Wyżywi ich, wyżywi, o to się nie obawiam — argumentował Europejczyk akcentując mocno słowa. Potem spojrzał na zegarek i z wysiłkiem podniósł się od stołu. — Zajdę jeszcze do południowego salonu napisać list, nim się zebranie rozpocznie. Pójdzie pan ze mną?

— Pójdę, tam spokojnie przeczytam gazety — zgodził się Brazylijczyk.

— Tam istotnie jest spokój — zaśmiał się jego towarzysz. — Ten południowy salonik służy głównie jako sypialnia, panowie delegaci zachodzą tam po obiedzie na drzemkę...

Odeszli powoli, a Far spoglądał za nimi zamyślony. Kiedy potem, po przerwie, spotkał ich znowu w korytarzu do podziemnego holu, stwierdził, że wezmą oni udział w zebraniu komisji naukowej ONZ dla badań działania promieniowania atomowego.

Chętnie sam wziąłby w nim udział, ale napis na drzwiach właściwej sali posiedzeń poinformował go, że zebrania komisji atomowej są ściśle zamknięte. Stojący przy drzwiach pracownik ONZ wyjaśnił mu dodatkowo, że w zebraniu biorą udział delegaci piętnastu państw członkowskich ONZ, a wraz z nimi eksperci mianowani przez rządy tychże państw.

10. Pochód na Times Square

Wyszedłszy przez drzwi wahadłowe bocznego skrzydła Pałacu Far przystanął na chwilę na placu przed gmachem. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, ale chowało się już za stojące naprzeciwko domy. Jednokierunkowa ulica zapchana była wlokącymi się ślimaczym tempem autami: czerwony sygnał raz po raz zatrzymywał kawalkady wozów. Wyskakujące na narożniku wysoko na domu cyfry mówiły, że minęła już godzina szósta po południu, pora największego ruchu ulicznego. Far starał się jakoś uporządkować swe wrażenia, gdy nagle telepatyczny apel Arina wezwał go, by na niego zaczekał. Rozejrzał się dokoła: na lewo, gdzie pierwsza aleja przecinała czterdziestą drugą ulicę, zauważył jakiś dziwaczny pochód. Na przedzie jechało konno czterech mężczyzn. Zwracali na siebie uwagę przechodniów nie tylko odwagą, z jaką tarasowali ruch na ulicach w porze jego największego nasilenia powolnym stąpaniem swych niezbyt bojowych rumaków, ale i barwnym ubraniem, którego znaczenie Far absolutnie nie mógł odgadnąć, a także powiewającymi im nad głowami sztandarami. Za nimi postępowała dość skromna grupa pieszych. Na oko Far ocenił ją na sto pięćdziesiąt do dwustu osób. Uwagę jego zwrócił specjalnie fakt, że byli to wyłącznie ludzie młodzi. Szli parami: chłopak z dziewczyną. Wzrok Fara zatrzymał się na jednej z par: to właśnie Arin żegnał się grzecznie z młodą, jasnowłosą dziewczyną w niebieskiej sukience. Pochód był zbyt daleko, by mógł dobrze się przyjrzeć twarzy dziewczyny, tymczasem obserwował, jak Arin zręcznie lawirował między niezliczonymi samochodami, i od-

czytywał hasła na wielkich plakatach niesionych przez chłopców w pochodzie. „Nie chcemy wojny atomowej ani żadnej innej!” „Precz z bombą A. i W.!” „Chcecie wychowywać dzieci-potwor-ki?” Takie były hasła wypisane największymi literami, jakie mógł odczytać ze znacznej odległości.

Pochód szedł bardzo powoli, zajmując połowę jezdni jednokierunkowej ulicy. Na głowy jego uczestników sypały się wymyślania kierowców. Kierujący ruchem policjant na skrzyżowaniu ulic robił gorzkie wymówki konnym przodownikom pochodu, że utrudniają mu pełnienie jego obowiązków, ale ci przyjmowali je najzupełniej obojętnie.

— Umiesz bardzo szybko zawierać znajomości — rzucił surowo Far, gdy Arin zdyszany stanął obok niego i wyciągnął rękę na powitanie.

— Zawierać znajomości? — powtórzył zdezorientowany Arin.

— Acha, myślisz o tej dziewczynie w niebieskiej sukni! To Norweżka, moja dawna znajoma. Znamy się już całe cztery godziny, od chwili gdy zetknęliśmy się na Times Square.

— Z Times Square szliście tutaj aż cztery godziny? — zdziwił się Far. — Przecież to zaledwie godzina drogi.

— Cóż to dziwnego przy takim tempie? — Arin wskazał ręką na pochód, który skręcał właśnie w boczną ulicę i znikał za wysokim narożnym gmachem międzynarodowego instytutu Car-negie. — Straszliwie jestem zmęczony, zatrzymajmy jaką taksówkę!

Far odpowiedział mu z uśmiechem:

— To ci się chyba nie uda, o tej porze wszystkie zajęte. Zanim się na jaką doczekamy, możemy już być w hotelu, to niecałe pół

-godziny drogi. Może tyle jeszcze wytrzymasz? Zapomnisz łatwiej o zmęczeniu opowiadając mi po drodze, jak spędziłeś cały dzień. Ja będę mówił dopiero przy kolacji, by nie powtarzać wszystkiego dwa razy, ze względu na Kirta.

— Dobrze — zgodził się zrezygnowany Arin.

Przeszli przez szeroką aleję i przeciwległym chodnikiem ruszyli w stronę hotelu. Arin zaczął opowiadać wszystko, co mu się wydarzyło od chwili, gdy rano po śniadaniu pożegnali się przed hotelem. Zadaniem jego było ulokowanie wyprawy wśród ludzi na dłuższy pobyt. A zadanie to nie było łatwe przede wszystkim dla

tego, że obejmowało problem mieszkania i zdobycia środków płatniczych. Na dłuższe lokum hotel się nie nadawał, z tego chociażby względu, że przeprowadzona rano przez Fara próba nawiązania łączności z samolotem w Zatoce Hudsona skończyła się niepowodzeniem. Wiadomość, jaką otrzymał od robota-informatora, była tak zniekształcona, że daremnie wszyscy trzej starali się ją odszyfrować. Far i Kirt fakt ten przypisywali okoliczności, że fale, na których nawiązywali łączność, natrafiwszy na znaczne ilości żelaza otaczających ich ze wszech stron drapaczy chmur, zniekształcają się i rwą. W związku z tym Far postanowił wejść wieczorem na najwyższy taras Empire State Building, gmachu o stu dwóch piętrach, wysokiego na trzysta siedemdziesiąt metrów, sterczącego jak potężna latarnia morska ponad całym Nowym Jorkiem. Będzie miał pod sobą prawie sześćdziesiąt tysięcy ton stali w szkielecie drapacza, co zapewne odchyli w pewnym stopniu fale grawitacyjne, ale horyzont dokoła będzie swobodny, miał więc nadzieję, że uda mu się nawiązać łączność. Jednakże trzeba było w najbliższym czasie znaleźć jakieś inne mieszkanie — najlepiej gdzieś w pobliżu Nowego Jorku, na wybrzeżu morskim. Załatwić tę sprawę miał właśnie Arin.

Niemniej ważny był drugi problem: sprawa pieniędzy. Mieli przy sobie sto tysięcy dolarów, w amerykańskich i angielskich banknotach, wykonanych ściśle według zdobytych na „Waikiri” wzorach. Jeżeli chodzi tak o papier, jak i o druk, nie różniły się one zupełnie od prawdziwych, a jednak istniało przecież pewne niebezpieczeństwo. Otóż marsjańscy fachowcy musieli numery serii i banknotów dobierać na chybił-trafił, mogło się więc zdarzyć, że przypadkowo fałszywy banknot spotka się z banknotem prawdziwym o tej samej numeracji. Wprawdzie prawdopodobieństwo takiego przypadku było bardzo małe, lecz niepodobna go było wykluczyć całkowicie, zwłaszcza przy okazji otwierania rachunku bieżącego w banku, gdzie wszystkie większe banknoty podlegają kontroli. Z otwarcia konta bankowego nie mogli zrezygnować, ponieważ wszelkie większe rachunki w Ameryce płaci się czekami. Przy płaceniu rachunków bezpośrednio pieniędzmi prawdopodobieństwo wykrycia fałszerstwa było niemal całkowicie wykluczone, więc też do wypłat mniejszych sum mogli swobodnie używać banknotów.

Przed odlotem wyprawy z Wenus kwestię pieniędzy dyskutowano bardzo szczegółowo w specjalnej, zwołanej w tym celu przez Radę komisji. Zastanawiano się także nad tym, czy zaopatrzyć trzech członków wyprawy w diamenty, które mogliby sprzedać na Ziemi. Wyprodukowanie diamentów jakiejkolwiek wielkości to przecież drobiazg dla specjalistów Marsjan, ale co później począć z nimi na Ziemi, jak je spieniężyć? Kwestia surowych, nie szlifowanych diamentów odpadała, ponieważ wolno je było sprzedawać tylko posiadając odpowiedni certyfikat i pieczęcie firmowe odpowiedniej kopalni, a nie mieli pod ręką odpowiednich wzorów, które można by dokładnie skopiować. Zdecydowano więc użyć do tego celu szlifowanych diamentów czyli brylantów, którym nadano nie używane pospolicie na Ziemi kształty geometryczne, by w ten sposób uniknąć podejrzeń, że brylanty te pochodzą z kradzieży.

Arin kazał się zawieźć taksówce na Times Square, do znanej siedziby najpoczytniejszej gazety „New York Times”. Wprawdzie z wysokiego gmachu, w którego wieży mieści się stacja meteorologiczna, większość biur dziennika przeniosła się już gdzie indziej, lecz pozostała tam olbrzymia, dostępna dla wszystkich czy

telnia oraz duży ośrodek informacyjny, gdzie za niewielką opłatą można było otrzymać najrozmaitsze adresy.

Wybrawszy kilka adresów jubilerów i lombardów Arin skierował się pod jeden z nich w południowej części Manhattanu. Pozostały tam jeszcze kręte oznaczone nazwiskami uliczki z tych czasów, kiedy półwysep Manhattan był fortecą holenderską. Przy jednej z nich mieścił się sklep jubilerski, na zewnątrz dość niepozorny, ale w środku wcale duży. Nie było w nim klientów, trzej mężczyźni w głębi za ladą zajęci byli jakąś pracą; jeden z nich podszedł do Arina.

Z torebki papierowej, którą podał mu Arin mówiąc, że chciałby sprzedać parę kamieni, wysypał na wyłożoną watą miseczkę trzy brylanty, a te rzuciły jasne blaski odbijając światło umieszczonej przez pracownika w pobliżu ostrej żarówki.

— Niebieskie brylanty i jak idealnie czyste! — mężczyzna obejrzawszy je oświadczył ze znawstwem. Chwilę oglądał je przez lupę. — I jaki niezwykły mają szlif — zauważył. — Czy mogę zapytać, skąd je pan ma?

— Z prywatnych zbiorów pewnego azjatyckiego magnata. Rodzina je sprzedaje, ja jestem tylko pośrednikiem — odparł Arin spokojnie.

Jubiler pokiwał głową.

— To wyjaśnia ich sposób szlifowania. Czy zgodzi się pan, bym je obejrzał dokładniej i zważył?

Arin zgodził się. Jubiler zniknął za wąskimi drzwiczkami na dłuższą chwilę, potem wróciwszy podał Arinowi kartkę z dokładną wagą i ceną, jaką decyduje się za brylanty zapłacić. Proponował osiem tysięcy pięćset dolarów przyznając z góry, że to połowa prawdziwej wartości kamieni, lecz musi wziąć w rachubę dłuższy okres czasu, zanim zdoła je korzystnie sprzedać, a także wliczyć do ich wartości procenty od włożonego w nie kapitału. Arin zaakceptował propozycję, przyjął czek i podał mu własny adres do hotelu. Chciał także okazać mu swój paszport jako dowód tożsamości, a miał przy sobie dokładną kopię paszportu australijskiego fabrykanta Johna Thomasa, lecz jubiler uważał to za niepotrzebne.

— Mamy zaufanie do naszych klientów, tak jak oni mają je do nas — zaznaczył z szerokim uśmiechem.

Następną wizytę złożył Arin w biurze sprzedaży i wynajmu nieruchomości. Znalazł tam moc adresów mieszkań wraz z urządzeniem do wynajęcia na krótszy czy dłuższy okres czasu. Amerykanie to ludzie praktyczni, nie gardzą żadną okazją zarobienia pieniędzy. Nawet ci zamożni, wyjeżdżając na czas dłuższy, chętnie wynajmują swoje mieszkanie wraz z pełnym urządzeniem. Arin stawiał rozmaite wymagania, a kierownik słuchał go cierpliwie.

— O ile dobrze pana zrozumiałem — rzekł — szuka pan urządzonej willi wraz z dość dużym ogrodem, na brzegu morza, nie dalej jak trzydzieści, czterdzieści mil od Manhattanu, około godziny jazdy, tego panu potrzeba, tak?

Arin skinął głową.

— Myślę, że mam tu coś, co będzie się nadawało — ciągnął kierownik. — Willa „Mayfiower”, pięć mil za Bayville, po drugiej stronie Zatoki Ostryg. Własność senatora Turnera, który na trzy miesiące wyjechał do Europy. Dojedzie pan tam w niecałą godzinę Północną autostradą przez Gleenvale. Pięć sypialni,

biblioteka, pokój mieszkalny, jadalnia, dom piętrowy. Plac tenisowy i park z drzewami iglastymi, całość o powierzchni około dziesięciu akrów. Jest i prywatna plaża, a także personel do obsługi. Cena wynajmu: dwa tysiące dolarów miesięcznie i zaliczka gwarancyjna w sumie pięciu tysięcy dolarów. Mogę panu pokazać fotografie.

Arin obejrzał serię świetnych zdjęć — bardzo mu się podobały. Willa umiejscowiona była dość daleko od bramy wjazdowej, przy której mieściły się: po jednej stronie domek portiera, po drugiej domek ogrodnika. Na plac tenisowy przeznaczony był tak duży trawnik, że w razie potrzeby samolot ich mógł na nim łatwo wylądować. Zdecydowawszy od razu uprzedził kierownika, że willa mu się podoba, ale musi porozumieć się z przyjaciółmi, którzy tam z nim zamieszkają, i obejrzeć willę na miejscu. Potem wręczył mu zadatek, podał swój adres i zadowolony z załatwienia sprawy wyszedł z biura. Zdziwił się bardzo spojrzawszy na zegarek, że minęło już południe. Postanowił jeszcze powrócić do gmachu Timesa i w dawniejszych numerach pisma odszukać wszystko, co pisano o przygodzie na statku „Waikłri”.

Dzień był piękny, słoneczny, powietrze przyjemne, poszedł więc pieszo przez sieć splątanych, starych i wąskich uliczek. Po drodze wstąpił jeszcze do kawiarni, wypił kawę z tostami, zjadł jajecznicę i po tym skromnym śniadaniu powędrował dalej. Do Timesa już było niedaleko, gdy jednak wszedł na plac przed gmachem, przystanął zdumiony. Niewielki plac, obrzeżony z jednej strony pasmem zieleni, zapchany był ludźmi. Wszyscy oni tłoczyli się dokoła kilku chłopców siedzących na koniach, a ubranych jaskrawo w czerwone spodnie i niebieskie kamizelki. W rękach trzymali biało-żółte sztandary na długich drzewcach, które powiewały im nad głowami. Za nimi zaczął się ustawiać długi wąż pochodu, wśród którego z trudem przepychali się ludzie i samochody. Konie okazywały wzorową jak na zwierzęta cierpliwość: mimo iż ludzie ocierali się o nie, wpadali im wprost pod kopyta, te tkwiły spokojnie na miejscach, z rzadka tylko oganiając się ogonami od much czy komarów. Nad pochodem, który falował nieustannie, lecz z braku miejsca nie mógł ruszyć naprzód, sterczały wysokie żerdki, a na nich plakaty z napisami potępiającymi wojny w ogóle, wojnę atomową przede wszystkim,

a także próbne wybuchy atomowe. W tłumie rozlegały się takie krzyki, że Arin w pierwszej chwili stał przerażony, szybko jednak zorientował się, że to tylko wybuchy entuzjazmu oraz słowa komendy dla uczestników pochodu, próbujących za wszelką cenę ruszyć za jeźdźcami na trasę pochodu.

Zdaje się, że do tego samego celu zmierzały wszelkie wysiłki całego tuzina ciemno umundurowanych policjantów z lśniącymi tarczami na mundurach i czapkach. Przy akompaniamencie odpowiednich wrzasków starali się zaprowadzić jaki taki porządek w tym tłumie, ale wyniki były na razie prawie żadne. Wreszcie przyszedł im z pomocą nowy oddział ich kolegów: przynieśli niskie, drewniane bariery przenośne z napisami ,,Police linę, do not cross!” i nimi zagrodzili drogę samochodom na plac. Wozy, które już się znalazły na placu, utknęły jak rozbitkowie w tłumie i musiały bez ruchu czekać, aż całe to zbiegowisko ludzkie przewali się gdzieś dalej. Wszystkie wysiłki policjantów ku temu właśnie zmierzały — ku wielkiej uciesze kawalerzystów, którzy z góry z ciekawością przyglądali się wszelkim policyjnym zabiegom. Wąż pochodu przewalał się raz w tę, raz w tamtą stronę, ponieważ policjanci zaciągnęli kordony i dość bezwzględnie zaczęli usuwać z placu osoby nie należące do pochodu. Przy jakimś nieoczekiwanym ruchu tłumu Arin przypadkiem znalazł się tuż za jeźdźcami i zdołał przytrzymać jakąś dziewczynę w niebieskiej sukience, którą brutalny niezgrabiasz pchnął wprost pod kopyta koni. Podziękowała mu miłym uśmiechem, Arin zaś wykorzystał moment, by zasięgnąć od niej pewnych informacji.

— Błagam na wszystko, niechże mi pani powie: co to za impreza? Na korowód karnawałowy już chyba za późno! Zrobiła urażoną minę, ale tylko na krótko.

— Jak słyszę, umie pan po angielsku, przypuszczam więc, że i czytać pan potrafi! — odpowiedziała wskazując rękę sztandary i hasła. Uśmiechnęła się przy tym, a na jej świeżej, rumianej twarzy o nieregularnych rysach ukazały się małe dołeczki. Uśmiech także odbijał się w jej niebieskich oczach. Arin od razu poczuł do niej sympatię.

— Umiem czytać — podjął ustępliwym tonem — przeczytałem już i te antywojenne hasła. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego trzeba je reklamować przy pomocy koni, jaskrawo ubranych

jeźdźców, sztandarów i wrzeszczących ludzi? Przecież one są oczywiste, jasne dla każdego, choć trochę umiejącego myśleć człowieka. .— Mówi pan tak, jakby pan był nie z tego świata — odparła

dziewczyna z wyrzutem.

.— Bo i nie jestem — odpowiedział szczerze Arin i oboje wy-buchnęli śmiechem.

Tymczasem ogromnym wysiłkiem całej kompanii policjantów udało się utorować drogę pochodowi na Broadway. Jezdni wysunęli się na czoło pochodu, Arin dotrzymywał towarzystwa dziewczynie w niebieskiej sukience.

— A dokąd wy właściwie idziecie? — zapytał.

— Pod Pałac Narodów Zjednoczonych, gdzieżby indziej? — odpowiedziała wyraźnie zdziwiona.

— Dojdziecie tam przecież za chwilkę, czy warto było po to urządzać cały ten pochód? — wysuwał zastrzeżenia Arin.

— Tak pan sądzi? — uśmiechnęła się dziewczyna. — Niech pan idzie z nami, to się pan przekona! Zależy nam na tym, by nasz pochód był jak najliczniejszy i by go jak najwięcej ludzi widziało. Pójdziemy teraz bardzo powoli przez Broadway aż do Parku Centralnego, potem koło parku na wschód, dalej przez Ma-disonkę w dół i wreszcie przez czterdziestą drugą skręcimy pod Pałac i Międzynarodowy Instytut Carnegie, gdzie mieści się na razie nasz sztab. Wszystko to potrwa dobrych kilka godzin, zostanie nas pod koniec ledwie piąta część, ale ostatecznie sztandary i hasła tam doniesiemy. Może nam pan w tym pomóc, jest pan zapewne sportowcem, więc wytrzyma pan tych parę godzin marszu, a udźwignąć coś trochę też pan chyba da radę.

— Mam nadzieję — odparł zmieszany Arin, w duchu zaś pytał sam siebie, co by na to powiedział Kirt, gdyby go zobaczył w tak bliskich stosunkach z pogardzanymi mieszkańcami Ziemi. Ale dziewczyna mu się podobała, była wesoła i jakaś serdeczna, on zaś wyraźnie odczuwał brak przyjaznego słowa. — My, a kto to jest: „my”? Przypuszczam, że nie mówi pani w liczbie mnogiej o sobie, jak królowe i cesarzowe tej małej planety?

Dziewczyna wybuchnęła śmiechem i ręką zaczęła przegarniać krótko ostrzyżone włosy.

— My, to znaczy związek obrońców pokoju. I niech pan sobie

nie wyobraża, że jest nas tylko taka mała grupa, jaka idzie teraz za tymi na koniach. W samym Nowym Jorku jest nas wiele tysięcy, i to nie tylko studentów tak jak ja i większość uczestników pochodu. Są wśród nas i bardzo znani starsi ludzie, jak na przykład profesor Linus Pauling, wybitny fizyk, laureat nagrody Nobla. Zna go pan?

Arin przyznał się, że nigdy dotąd nie miał okazji zetknąć się z tym znanym nazwiskiem, a widząc oburzenie dziewczyny szybko zaczął się usprawiedliwiać, że jako geograf i etnograf niewiele ma wspólnego z fizyką. Prawda wyglądała nieco inaczej: Arin, tak jak wszyscy Marsjanie, znał nauki ścisłe, a ponieważ ich metody nauczania pozostawiały trwałe ślady, których nikt nie mógł zapomnieć, a z drugiej strony wiedza Marsjan była znacznie bardziej zaawansowana od wiedzy ziemskiej, więc bez wątpienia wiadomości Arina z zakresu fizyki stały na znacznie wyższym stopniu, niż wszystkich ziemskich laureatów nagrody Nobla. Rzecz prosta, że tego wszystkiego nie mógł wytłumaczyć swej współtowarzyszce, zresztą ona bynajmniej nie pragnęła żadnych wyjaśnień. Sama zaczęła opowiadać, a mówiła długo i z wielkim entuzjazmem — o ile jej Arin nie przerywał pytaniami.

Linusa Paulinga znała jeszcze ze swej ojczyzny, Norwegii. Właśnie przed rokiem urządził w Oslo kongres przeciwatomowy, w którym wzięło udział wielu wybitnych naukowców różnych narodów. To wysoki, szczupły, bardzo miły siwowłosy pan, a jego żona drobna, niesłychanie żywa i przyjemna pani. Właśnie wtedy jako studentka ostatniego roku filozofii — tu podała Arinowi swoje nazwisko: Eja Nielsen — była członkiem komitetu organizacyjnego manifestacyjnego pochodu, jaki na cześć Paulinga i jego żony urządzili przed Grand Hotelem w Oslo norwescy obrońcy pokoju. Zresztą nie była to pierwsza manifestacja, w jakiej brała udział. Już jako początkująca studentka zorganizowała koło przeciwników broni atomowych. Byli to bardzo młodzi studenci, którzy do swego celu podchodzili z wielkim entuzjazmem. Brak pieniędzy równoważyli wielką gorliwością w pracy, przy-stąpili do zbierania składek wśród znajomych i na różnych imprezach publicznych. Wdzięczni byli ofiarodawcom za każdy grosz.

— No i co zrobiliście z tymi pieniędzmi? — przerwał jej Arin.

— Kupiliśmy aparat do powielania listów i znaczki pocztowe.

Pisaliśmy całe masy listów i zupełnie bezczelnie, jak to tacy młodzi potrafią, wysyłaliśmy je nie tylko mniej znanym politykom i wojskowym, ale nawet i najwyższym dygnitarzom państwowym i głowom państw, jak na przykład prezydent amerykański, Nikita Chruszczow, de Gaulle, Adenauer i cały szereg innych — tłumaczyła Eja ze śmiechem.

— Strasznie chciałbym wiedzieć, co w takim liście było napisane! — z zaciekawieniem dopytywał się Arin.

— Mogę panu powtórzyć dosłownie. Tyle razy przepisywałam treść tych listów, że rozmaite ich koncepty pamiętam doskonale. Jeden z takich listów, datowany jeszcze z gimnazjum w Telemark, brzmiał następująco: „Do mężów stanu Wschodu i Zachodu! My, młodzi Norwegowie w wieku od 14 do 20 lat zdecydowaliśmy, że musimy przestać rzucać na siebie kamieniami. Postanowiliśmy dojść z sobą do porozumienia na drodze dyskusji. Domagamy się podobnej dojrzałości i ludzkich uczuć od mężów stanu świata. Zwracamy się do nich z prośbą, by respektowali prawo młodzieży do życia, do zachowania zdrowia i do wychowania normalnego potomstwa. Zwracamy się z gorącym apelem do najwyższych dostojników dwóch największych mocarstw świata, Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego, by użyli całego swego wpływu celem przerwania próbnych wybuchów atomowych i usunięcia wszelkich przeszkód na drodze do porozumienia między Wschodem i Zachodem. Nie zgadzamy się na żadne iluzoryczne gwarancje pokojowe, które mogłyby zagrażać zdrowiu dzieci. Żadne poprzednie zbrodnie nie mogą usprawiedliwić jakichkolwiek zbrodni przeciw ludzkości. Jeżeli wybuchnie wojna atomowa, to ci, którzy ją przeżyją, nazwiska jej sprawców zapiszą na tych samych kartach hańby i pogardy w dziejach ludzkości, na których widnieją nazwiska wszystkich hitlerowców!” No, jak się to panu podoba?

— Obawiam się, że to był głos wołającego na puszczy i że pozostanie nim nadal, podobnie jak ten wasz uroczysty pochód— odpowiedział ze współczuciem Arin.

Potrząsnęła głową tak gwałtownie, że wszystkie włosy aż się rozsypały na obie strony. Przygładzając je ręką z powagą patrzyła na Arina.

— Nie ma pan racji, nie zgadzam się z panem! — mówiła

z naciskiem. — Zna pan przysłowie łacińskie o kropli, która wy-drąży kamień, nie tyle siłą, ile wytrwałością? Taką właśnie wytrwałość muszą symbolizować wszystkie nasze wystąpienia, choćby i najbardziej dziecinne. Te krople połączą się w strumienie, strumienie w rzeki, a rzeki w potężny nurt, który wszystko zaleje!

Mówiła z tak głębokim przekonaniem, że spełni się to wszystko tak, jak ona to sobie wyobraża, iż Arina ogarnęło wzruszenie.

— Z całego serca życzę wam pełnego sukcesu! — powiedział wyciągając do niej rękę.

— Nam? — zdziwiła się. — A dlaczegóż pan siebie z tego wyłącza? Czy panu to jest obojętne, że większość białych ludzi zginie od wybuchu bomb atomowych?

— Wcale mi to nie jest obojętne — zapewniał ją szczerze Arin. — Jakże pani mogła coś takiego pomyśleć?

— To dobrze, ale skoro panu nie jest obojętne, dlaczegóż nie przyłączy się pan do nas? — zachęcała go. — Dla nas każdy głos ma znaczenie.

Arin milczał zmieszany, Eja zaś gorliwie starała się pozyskać nowego członka koła przeciwników wojny atomowej.

— Niechże pan przyjdzie do nas, schodzimy się w lokalu klubowym w instytucie Carnegie, w tym gmachu, który pan widzi tam na rogu. Nawet dziś wieczorem mamy bardzo ciekawy program dyskusyjny. Robert Hutchins z Ośrodka Studiów nad Demokracją będzie prowadził dyskusję ze znanym dziennikarzem, Józefem Lyfordem na temat: „Grube ryby w polityce”.

— O, do licha, to dość wulgarny tytuł jak na wieczór dyskusyjny! — Arin był wyraźnie zaskoczony. Eja opowiedziała mu śmiechem.

— Taki tytuł ma stanowić tylko atrakcję. Chcemy ściągnąć ludzi obojętnych, którzy jeszcze nie należą do naszego koła. Ale zasadniczo dyskusja będzie się toczyła wokół definicji i pojęcia demokracji. I na pewno będzie bardzo ciekawa, ponieważ Lyford reprezentuje stanowisko filozofa francuskiego, Bertranda de Jouvenel, utrzymującego, że dzisiejsza demokracja jest tylko ideologiczną iluzją.

— Jeżeli ma na myśli demokrację amerykańską, gotów jestem się z nim zgodzić — zauważył Arin z uśmiechem. W tej chwili

zauważył Fara, więc w myślach przesłał mu wezwanie, by na niego zaczekał. — Przyszedłbym chętnie, ale dziś naprawdę nie mogę. Może kiedy indziej, jeżeli oczywiście zaproszenie pani ważne jest także na przyszłość.

._ Naturalnie, że jest ważne — zapewniała go z przejęciem. — Niech pan przyjdzie chociażby za tydzień, będzie wywiad ze specjalistą od spraw atomowych, Hansem Bethe, o zdobyczach amerykańskiej wiedzy, o bombach atomowych i o pokoju światowym. Zna pan to nazwisko?

— Żałuję bardzo, ale nie znam. Moja specjalność to geografia, etnografia i trochę sprawy ekonomiczne obu systemów politycznych, jakie istnieją obok siebie na tym świecie, mimo że są tak bardzo różne.

— Bethe na pewno się panu spodoba — zapewniała go. — To wybitny fizyk atomowy, był nawet doradcą prezydenta, ale przede wszystkim jest gorącym przeciwnikiem wojny atomowej, zwolennikiem porozumienia z Rosjanami. Przyjechał tu z Niemiec przed dwudziestu siedmiu laty, kiedy Hitler rozpoczął prześladowanie Żydów.

— Przyjdę, jeżeli tylko będę mógł — obiecywał Arin. — I nie tylko ze względu na Bethego, ale i ze względu na panią, byśmy mogli bliżej się poznać.

Spojrzała na niego zaskoczona i poczerwieniała. Milczała chwilę zmieszana, potem dopiero rzuciła z uśmiechem:

— Dobrze, i to także może być powód, by zjawił się pan wśród nas. No, więc do widzenia za tydzień!

Podali sobie ręce i rozstali się. Nadspodziewanie jednak spotkali się wcześniej, niż na umówionym zebraniu dyskusyjnym.

11. Plan inwazji

Trzej przybysze z Wenus skończyli kolację, a zarazem Far zakończył pierwszą część swego sprawozdania z obrad COSPAR.

— No tak, to wygląda wcale obiecująco, lepszych rezultatów nie mogliśmy sobie życzyć — zauważył Arin gdy Far zamilkł. — Widać większość naukowców na tej planecie jest zdania, iż na powierzchni Wenus panuje tak wysoka temperatura, że wszelkie lądowanie kosmonautów na niej jest wykluczone. Czegóż lepszego moglibyśmy się spodziewać?

— To możemy zakończyć naszą ekspedycję i chociażby jutro wracać do domu! — przerwał mu Kirt.

Arina ogarnął nagły niepokój: jeżeli jutro odjadą do domu, to już nigdy nie zobaczy Ejł... I aż zdziwił się sam, że ta myśl była mu tak przykra.

Ale Far nie pozwolił mu zbyt długo zajmować się własnymi myślami.

— Słuchaj — zwrócił się do Kirta — sprawa nie przedstawia się tak różowo — wysuwał zastrzeżenia. — Takie wyniki przyniosły poranne obrady, ale na popołudniowych zmieniła się sytuacja. Kilku dalszych mówców dyskutowało kwestię atmosfery na Wenus. Zgodni byli co do tego, że znaczną jej część stanowi dwutlenek węgla, że więc nie nadaje się ona do oddychania ani dla ludzi, ani dla żadnych innych żywych stworzeń. Potem powstał spór na temat, jak wielkie ta atmosfera ma ciśnienie: jedni twierdzili, że około czterech atmosfer, a więc czterokrotnie większe niż atmosfera ziemska. Inni znów byli zdania, że ciśnienie wynosi

tam wszystkiego pół atmosfery. Co do jednego tylko obie strony były zgodne: mianowicie że na Wenus jest znikoma ilość tlenu, znacznie mniejsza niż na Ziemi.

— No to czegóż ty więcej chcesz? — przerwał mu znowu Kirt. — Czyli, że im dalej, tym lepiej! Mieszkańcy Ziemi muszą wysnuć z tego logiczny wniosek, że o ile by nie przeszkadzała im w lądowaniu na Wenus wysoka temperatura na jej powierzchni, to nie mogliby tam istnieć inaczej jak w skafandrach, tak jak na tym ich satelicie Księżycu, ponieważ brak by im było tlenu.

— Poczekaj, pozwól mi dokończyć! — zwrócił mu uwagę Far. — Mieszkańcy Ziemi dokładnie już obmyślili cały plan inwazji na Wenus, łącznie z projektami tak stopniowego produkowania tlenu, jak i obniżania temperatury powierzchni naszej planety. Mają użyć do tego celu mikroorganizmów roślinnych, które w olbrzymiej ilości wstrzykną w naszą atmosferę, pod powierzchnię warstwy chmur. Zdaje się, że żyją tu jakieś drobne wodorosty niebieskozielonkawej barwy, z rodzaju Nostocaceae, posiadające tę niezwykłą właściwość, że wchłaniają dwutlenek węgla, przetwarzają go w swym organizmie i wydzielają tlen. Więc: zabiją w ten sposób dwie muchy za jednym zamachem! W miarę jak w naszej atmosferze będzie ubywało dwutlenku węgla, będzie także słabł „efekt cieplarniany”, czyli że temperatura na powierzchni Wenus będzie się stopniowo obniżała. Ostatecznie opadnie poniżej punktu wrzenia wody i para wodna na powierzchni zacznie się skraplać. A wówczas powierzchnia Wenus przestanie być nagą pustynią i tym samym powstaną dwa zasadnicze warunki dla życia mieszkańców Ziemi: woda i tlen.

— Dobra — przerwał mu znowu zniecierpliwiony Kirt — to jest co prawda pewnego rodzaju plan inwazji naszej planety, ale oparty na bardzo kruchych podstawach. Przecież my możemy każdą ich sondę kosmiczną zniszczyć i zapobiec rozsiewaniu jakichś mikroorganizmów dla celów asenizacji naszej atmosfery, która w gruncie rzeczy wcale nie jest potrzebna, bo mamy przecież tlen tak jak i tutaj na Ziemi. Zresztą możemy ich sondom kosmicznym podać takie informacje, jakie nam się spodoba, a one metodą telemetrii przekażą je na Ziemię, co wprowadzi całkowite zamieszanie w ich domysły i obali wszelkie plany.

— A jeżeli powiedzmy jedna taka sonda wymknie się spod

naszej kontroli i poda prawdziwe informacje, to co wtedy? Takiej rzeczy nigdy wykluczyć się nie da! — oponował Arin.

— Racja — zgodził się Far — takiej sytuacji wykluczyć nie można. Teraz naukowcy czekają na wiadomości, jakie im przekaże sonda Wayfarer 2. Postarają się je jeszcze uzupełnić i wyślą do nas następne sondy. Oczywiście, że możemy tym sondom podyktować wszystko, co się nam spodoba, lecz nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. I chociaż sytuacja nie jest bynajmniej nagląca, jednakże nie będę miał chwili spokoju, póki tych informacji nie przekażę przez nasze automaty w Zatoce Hudsona do wiadomości Radzie.

— Możesz to zrobić nawet zaraz — wtrącił Arin spoglądając na zegarek. — Empire State Building otwarty jest dla publiczności do północy, a z najwyższego jego tarasu na pewno się porozumiesz z naszym samolotem.

— Prawda, dopiero pół do ósmej. Arin, pójdziesz ze mną? — spytał Far.

— Przepraszam cię — Arin uśmiechnął się przecząco kręcąc głową — ale cztery godziny byłem na nogach w tym pochodzie obrońców pokoju i marzę, żeby się położyć.

— To ja pójdę z tobą — zaproponował Kirt. — Wypocząłem doskonale i bardzo chętnie pójdę popatrzeć, jak Manhattan wygląda w nocy z wysokości trzystu siedemdziesięciu metrów.

Pożegnawszy się z Arinem obaj Marsjanie pojechali taksówką do najwyższego w Nowym Jorku gmachu. Z wąskiej ulicy wysokość ta była właściwie niedostrzegalna. Okna mieszczącego głównie biura drapacza chmur były przeważnie ciemne, a jego najwyższa, oszklona część, otoczona galerią i masztami anten telewizyjnych, słabo tylko oświetlona, by nie wprowadzać w błąd lądujących na lotnisku w Nowym Jorku samolotów. Obaj mężczyźni, zapłaciwszy po półtora dolara wstępu, przyłączyli się do czekającej na windę grupy ludzi. Budynek ma wprawdzie sześćdziesiąt trzy windy — jak im tłumaczył przewodnik — które w ciągu godziny mogą przewieźć dziesięć tysięcy osób, ale tylko jedna z nich obsługuje najwyższe, sto drugie piętro. Dla skrócenia czasu oczekiwania opowiadał im przewodnik historię budowy gmachu. Postawiono go przed trzydziestu laty w rekordowym czasie — w dwieście dni, koszty wyniosły trzydzieści pięć milio

nów dolarów, a sam plac pod budowę dalszych piętnaście milionów. Waga budynku tak jest olbrzymia, że w ciągu tych trzydziestu lat zapadł się on już dwadzieścia centymetrów w ziemię. Dalsze wywody przerwał przyjazd windy, z której tłumnie wychodzili ludzie wracający z wycieczki w górę.

— Oczywiście wozimy gości i w górę i w dół — ciągnął przewodnik, gdy już wszyscy wtłoczyli się do windy. — Niech państwo sobie wyobrażą, że zejście w dół, przy największym nawet pośpiechu, musiałoby trwać całe pół godziny. Ta winda jest pośpieszna, jazda z parteru na wysokość osiemdziesiątego piętra trwa sto sześćdziesiąt sekund, jedziemy z szybkością sześciu stóp na sekundę. Proszę, to już osiemdziesiąte piętro, tu przesiądziemy się do innej windy i pojedziemy jeszcze o sześć pięter wyżej.

Przesiedli się i w chwilę później rozstali się z windą, a przewodnik poinformował ich jeszcze, że co dziesięć minut odchodzi winda w dół.

Krótkim korytarzem dotarli na kolisty taras, ogrodzony kamienną, sięgającą dorosłemu człowiekowi do pasa barierą. Taras biegł dokoła oszklonej hali, gdzie mieścił się mały bar i sklep z upominkami. Na barierze stały doskonałe lornety opatrzone zasłoną, która po wrzuceniu srebrnej monety pięćdziesięciocentowej otwierała się umożliwiając na dziesięć minut skorzystanie z lornety.

Kirtowi lorneta nie była potrzebna, wzrok jego, o niezwykłej właściwości dostrzegania i w nocy, miał tę samą ostrość co lorneta. Chodził więc Kirt po tarasie i rozglądał się bacznie wokoło. A widok wart był tego. Bezpośrednio pod nim w dole krzyżowały się pod kątem prostym sznury świateł ulic i alej, a wśród nich błyskały zmieniające się regularnie zielone i czerwone światła sygnałów drogowych. Największe drapacze chmur, zarezerwowane przeważnie na biura i domy handlowe, były w większości ciemne i wznosiły się wysoko w górę ponad otoczenie jak olbrzymie głazy na pradawnych cmentarzyskach celtyckich. Widok nieregularnego profilu zabudowy Manhattanu, gdzie wielopiętrowe drapacze chmur stały na zmianę z domami średniej wielkości, przeważnie do dwunastu, czternastu pięter, a nawet i zupełnie niskimi domkami, był dla mieszkańca Ziemi niezwykle malowniczy, więc też uczestnicy wycieczki przyglądali mu się z podziwem — z wyjątkiem Kirta. Raził go ten brak regularności, był przyzwyczajony do bardzo szerokich drapaczy chmur z sztucznych materiałów budowlanych, rozbiega j ących się w formie regularnie zarysowanych skrzydeł, zlokalizowanych w szerokich, rozległych pasach zieleni. Takie domy stawiano w jego ojczyźnie;

w każdym z nich mieściło się około stu dwudziestu tysięcy mieszkańców.

Z wysokości, na jakiej się znaleźli — podobno 320 metrów, jak twierdził przewodnik, czyli o 46 metrów wyżej niż trzeci poziom słynnej wieży Eiffia w Paryżu — widać było doskonale, jak wąskim półwyspom jest Manhattan. Po opasującej go od zachodu rzece Hudson płynęły powoli ferryboaty z jasno oświetlonymi pokładami, wiozące pasażerów do dalekiej dzielnicy New Jersey,

położonej na przeciwległym brzegu Hudsonu. Widoczność była doskonała, powietrze czyste. Kirt przypuszczał, że zasięg spojrzenia obejmuje odległość siedemdziesięciu do osiemdziesięciu kilometrów. Zainteresowało go położenie miasta. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że Manhattan, serce Nowego Jorku, jest właściwie wyspą w dosłownym tego słowa znaczeniu, chociaż otaczająca go od północy rzeka Harlem, łącząca East River z Hudsonem, jest dosyć wąska. Stwierdził także, że nazwanie nurtu wodnego East River, Rzeką Wschodnią, chociaż opasuje on Manhattan od wschodu, jest zupełnie niewłaściwe, bo to nie żadna rzeka tylko cieśnina, łącząca górną zatokę nowojorską z zatoką Long Island. Musiał przyznać, że miasto ma wspaniałe położenie dla żeglugi, co wraz z faktem dużej rozległości i takiej głębokości portów nowojorskich, że mogą w nich kotwiczyć kolosy transatlantyckie typu „Queen Mary” czy „Queen Elisabeth”, spowodowało, że w punkcie o tak wyjątkowo nieprzyjemnym klimacie powstało dwunastomilionowe miasto.

Kirt patrzył z wysokości osiemdziesiątego szóstego piętra: wozy na ulicach i statki na morzu miały rozmiary mikroskopijne. Przy swym niezwykle ostrym wzroku rozpoznawał nawet ludzi — drobniutkie kropeczki poruszające się powoli na tle oświetlonych ulic. Zaintrygowała go specjalnie jedna z szerokich ulic: miała nieregularne położenie, przecinała na ukos równoległe pasy świetlne ulic i jarzyła się niesłychaną ilością świateł kolorowych reklam. Zapalały się i gasły, co stwarzało jakieś wyraźne świetlne pulsowanie, które przykuło jego uwagę na dobrą chwilę. Przypadkowa uwaga jednego z wycieczkowiczów wyjaśniła mu, że to światła na Broadwayu, ulicy słynnej z nagromadzenia teatrów, kin i różnych lokali rozrywkowych. Ośrodek ten to wielka duma mieszkańców Nowego Jorku; ze względu na skupisko świateł nazywają go „wielką, białą drogą”.

Gwar leżącego na tak znacznej głębi miasta w tej wysokości ledwie już się zaznaczał, znacznie bardziej kaleczył uszy warkot motorów samolotowych. Samoloty pojawiały się raz po raz spływając w dół na któreś z trzech lotnisk wielkiego miasta, światła pozycyjne i szeregi jasno oświetlonych okien na pokładzie wyraźnie odbijały na ciemnym niebie. Noc była pogodna, bez chmur, w których mogłyby się odbijać niezliczone światła miasta-olbrzy-

ma, kopuła nieba wydawała się bardzo wysoko. Kirt wodził spojrzeniem po nocnym stropie: dość nisko nad horyzontem płonęła czerwono planeta Mars, zniszczona podziemnymi wybuchami, utracona ojczyzna, której sam nigdy nie znał. Szukał wzrokiem Wenus — odnalazł ją po chwili, tuż nad linią horyzontu po zachodniej stronie; jej olśniewający blask rozpraszał się w oparach usypiającej Ziemi. Obszedł powoli całym tarasem wokoło, na chwilę zatrzymał się przy płycie z brązu, na której napis wychwalał to wybitne, niedoścignione dzieło ,,Nowego Świata”. Znów powrócił myślami do jaskrawego konfliktu, jaki rysował się między treścią tego napisu i faktem, że mieszkańcy Ziemi sami dobrowolnie gotowali się do zniszczenia wszystkich tych wspaniałych dzieł własnych rąk i mózgów. Westchnął smętnie, raz jeszcze rzucił okiem na zachód, gdzie tymczasem jego planeta zniknęła już za linią horyzontu, i poszedł odszukać Fara.

Far trzymał w ręku nadajnik kształtem zupełnie podobny do normalnego aparatu fotograficznego, stanowiącego zwyczajny rekwizyt turysty. Jego odbiornik natomiast miał kształt bransolety otaczającej nadgarstek i ukrytej pod rękawem. Przy pomocy procesu biofizycznego uchwycona rozmowa trafiała wprost do ośrodka myślowego mózgu. W ciągu paru minut nawiązał łączność z robotami samolotu, który wylądowała bezludnej wysepce Zatoki Hudsona, położonej o tysiąc mil na północny Zachód, lecz w rozmowie z samolotem przeszkadzali mu często inni członkowie wycieczki. Przede wszystkim interesowali się nieznanym typem aparatu fotograficznego i filtru kolorowego, dopytywali się o czas ekspozycji, pewien zaś barczysty i wygadany farmer . z Kansas zastanawiał się głośno, dlaczego Far specjalnie fotografuje drugi brzeg East River, gdzie znacznie mniej jest świateł i barw, zamiast zwrócić uwagę na „wielką białą drogę” z jej świetlistą, rozmigotaną tęczą świateł. Przy najwyższym skoncentrowaniu spokoju i cierpliwości zdołał jednakże Far przekazać zwięzłą informację o tym, czego w Pałacu Narodów dowiedział się na temat projektów mieszkańców Ziemi w stosunku do Wenus, załączając polecenie, by wiadomość ta została natychmiast przekazana Radzie.

— Zaraz jutro przenosimy się do wyszukanej przez Arina willi, tutaj można oszaleć — rzekł do czekającego na niego Kirta.

12. Willa na brzegu morza

Powzięta przez Fara na tarasie gmachu Empire State decyzja zaraz następnego dnia została/wprowadzona w czyn. Ze sprzedaży brylantów — tym razem już w innym sklepie, ponieważ Arin zdobył cały szereg adresów — uzyskali dostateczną sumę pieniędzy. Otwarcie konta w National City Bank było kwestią zaledwie godziny, potem z grubą książeczką czekową udali się do biura wynajmu i sprzedaży nieruchomości. Kierownik natychmiast wysłał z nimi do willi „Mayfiower” jednego ze swych pracowników. Młody, bardzo gadatliwy mężczyzna sam prowadził samochód i przez całą drogę opowiadał siedzącemu obok niego Arinowi o niezwykłych zaletach tej nieruchomości, którą mieli wynająć na całe trzy miesiące. Okazało się wkrótce, że nawet wiele nie przesadził. Po godzinie jazdy, przeważnie po wspaniałej Północnej autostradzie oraz kilku bocznych niemniej dobrych szosach, wiodących między małymi partiami lasów na wschód od Nowego Jorku, dotarli do wysokiego, szarego muru z kamienia, ogradzającego obszerną posiadłość senatora.

— Morza stąd nie widać — mówił urzędnik — bo leży po drugiej stronie parceli. Nad morzem jest także odcinek prywatnej, należącej do posiadłości plaży.

Zatrzymał wóz przed szeroką, niską bramą z kutego żelaza i nacisnął klakson. Jękliwy dźwięk wywołał portiera, który szybko bramę otworzył. Portier mieszkał w niskim domku na prawo od bramy, w domku na lewo zaś — jak poinformował Arina urzędnik — były mieszkania reszty służby.

— W głównym budynku mieszka tylko sekretarz i kamerdyner senatora, ci jednak, podobnie jak reszta służby, poszli na urlop, z wyjątkiem portiera i ogrodnika. Ogrodnik opiekuje się także końmi wierzchowymi senatora, których jest tu dwa.

Ta ostatnia informacja zainteresowała Arina. Urzędnik widząc jego zaciekawienie, zapytał:

— Jeździ pan konno?

Uśmiechnął się. Wprawdzie były na Wenus przywiezione kiedyś już dawno z Ziemi konie, ale tylko w ogrodach zoologicznych. Lecz dosiadanie ich Marsjanie uważali za zupełny nonsens. Arin sam nie wiedział dlaczego, ale w odpowiedzi wyjaśnił urzędnikowi, że nigdy co prawda jeszcze na koniu nie siedział, ale bardzo chciałby się nauczyć konnej jazdy.

— To bardzo łatwo da się zrobić — zapewniał go młody mężczyzna. — Konie potrzebują ruchu, a ogrodnik sam mało ma na to czasu. Będzie więc panu wdzięczny za pomoc. Na przejażdżkę jest w ogrodzie dosyć miejsca, choćby ten wielki trawnik do gry w tenisa.

Wjeżdżali szeroką, dobrze utrzymaną aleją, między zagajnikami drzew liściastych, obok ciągnęła się olbrzymia połać gładko, starannie przystrzyżonego trawnika, podchodzącego aż pod willę, tu zatrzymali wóz. Dom był jednopiętrowy, w części murowany, w części drewniany, wymalowany na biało, z szeregiem kolumn przed głównym wejściem. Przypominał dawne dwory bogatych plantatorów z południa. Na pytanie Arina urzędnik wyjaśnił, że senator istotnie pochodzi z tamtych stron, a jego przodkowie dorabiali się majątku w stanie Wirginia.

Willa „Mayfiower” odpowiadała Marsjanom pod każdym względem. Położona z dala od wszelkiego ruchu, zajmowała dość znaczną powierzchnię i graniczyła z morzem, co mogło gwarantować dobre połączenie z samolotem w Zatoce Hudsona; prócz tego dom mieszkalny znajdował się w dość znacznej odległości od lokali zamieszkałych przez personel. Urządzona była bardzo wygodnie: na piętrze pięć sypialń z łazienkami, na parterze jadalnia, bawialnia, biblioteka i mały barek. Urzędnik poinformował ich także, że śniadanie chętnie będzie im przygotowywała żona portiera, która wraz z żoną ogrodnika zajmą się sprzątaniem i obsługą, obiad i kolację natomiast będą mogli dostać w każdej re

stauracji w Bayville, odległym zaledwie o pięć mil, o ile oczywiście nie będą jeździli do Nowego Jorku. Wprawdzie wozów senatora nie ma na miejscu, ale i tak postarają się zapewne o własny wóz.

Zawarto kontrakt najmu, urzędnik otrzymawszy od Fara czek odjechał bardzo zadowolony, ponieważ w Nowym Jorku czekała na niego prowizja od tej transakcji. W ciągu najbliższych dni Marsjanie zajęli się urządzaniem na nowym miejscu zamieszkania, kupnem dwóch samochodów i nauką jazdy. Instruktor szkoły samochodowej bardzo się zdziwił, gdy zażądali, by nauczył ich prowadzić wóz najwyżej w ciągu trzech dni, ponieważ czwartego dnia mają zamiar przystąpić do egzaminu na prawo jazdy.

— Ależ to zupełny nonsens, gentlemen! — załamał ręce instruktor, który nigdy dotąd w swej pracy nie spotkał się z podobnym żądaniem. — Nawet najzdolniejsi z wszystkich moich uczniów nie zdołali przerobić kursów szybciej jak w ciągu trzech tygodni. Niech panowie spojrzą, ile rozmaitych podręczników dotyczących przepisów wszelkiego rodzaju trzeba do tego przestudiować!

Zapewnili go jednak, że na pewno dadzą sobie radę. Jedno popołudnie przeznaczyli na naukę pamięciową — dopiero sposób w jaki się do tego zabrali wzbudziłby zrozumiałe zdumienie instruktora! Oto teksty podręczników przekodowali na aparat, który następnie za pomocą fal elektromagnetycznych i specjalnego procesu biofizycznego przeniósł go do ośrodków pamięci w ich mózgach; tam pozostał trwale wyryty, jak delikatne rysy na płycie gramofonowej, a ilekroć okazał się im potrzebny, przywoływali go z pamięci w dowolnej rozciągłości. Gdyby się kiedykolwiek zapis taki w pamięci okazał już niepotrzebny, mogli go zupełnie swobodnie wymazać, by nie przeciążać nadmiernie ośrodków pamięciowych mózgu. Prowadzenia amerykańskiego wozu nauczyć się bardzo łatwo, ponieważ jest ono całkowicie zautomatyzowane, więc też ku niesłychanemu zaskoczeniu instruktora jego trzej niezwykli uczniowie istotnie czwartego dnia zdali egzamin z notą celującą. Otrzymali prawa jazdy, niezmiernie dla nich ważne, będące niejako dowodami osobistymi, wystawianymi przez urzędy Stanów Zjednoczonych. Nie potrzebowali się Już posługiwać podrabianymi australijskimi paszportami.

Nauka jazdy konnej w „wydaniu” Arina wywołała uśmiech pobłażania Fara, zaś Kirt nie taił wcale swego oburzenia:

— A jednak on ma jakieś obciążenia po przodkach z Ziemi, znać to chociażby po jego upodobaniach. Najpierw ta norweska panna, potem znów jazda konna... — odezwał się kiedyś do Fara, gdy we dwójkę obserwowali wysiłki Arina utrzymania się w siodle podczas lekcji.

— Ależ to są chyba jakieś dwie niewspółmierne wielkości, nie

sądzisz? — sprzeciwiał się Far z uśmiechem. — Panna i koń! Ta Norweżka to zupełnie miła dziewczyna, chociaż niezbyt ładna. Ale takich samych, podobnych do niej, jest u nas bardzo dużo. Jeżeli chodzi o jazdę konną, to powinieneś ją traktować jak ćwiczenia gimnastyczne. Cała różnica w tym, że to gimnastyka na żywym przyrządzie. Co do twej uwagi, że w Arinie odzywa się jego dziedzictwo po przodkach, zgadzam się z tobą. Cóż w tym zresztą dziwnego: ma przecież połowę krwi ziemskiej i połowę marsjańskiej. Ale Marsjanin czystej krwi nie tak łatwo poradziłby sobie z koniem jak właśnie Arin.

Kirt już nie odpowiedział, z czego Far był zadowolony. Ileż musiał dokładać wysiłków i starań w tej ich dziwacznej wyprawie dla utrzymania spokoju w małym zespole! Jak dotąd udawało mu się go zachować, jakkolwiek kontakty Arina z Kirtem miały stale charakter zbrojnego przymierza.

Arin jadąc stępa dokoła dużego placu tenisowego nie przypuszczał nawet, że to właśnie on jest przedmiotem rozmowy obu kolegów i że Kirt sympatyczną E j ę Nielsen przyrównał do konia. Wbrew wszelkim jego oczekiwaniom wypadło mu się z miłą E ją spotkać znacznie wcześniej, niż na umówionym wieczorze dyskusyjnym w ośrodku Carnegie.

Nadeszła niedziela, trzeci dzień ich pobytu w willi, pogoda była równie piękna jak w dniach poprzednich. Przeźroczyste, szaronie-bieskawe morze łagodną, długą falą, przybraną białymi smugami pian, podpływało do piaszczystego brzegu. Arinowi nagle ogromnie . zachciało się popływać, zwrócił się więc z pytaniem do obu kolegów, czy pójdą z nim na plażę. Kirt bez słowa przecząco pokręcił głową, Far zaś zdecydował, że jedna poranna kąpiel w łazience na razie mu zupełnie wystarczy.

— Tylko ty dobrze uważaj! — przestrzegał Arina.

Arin odpowiedział mu z uśmiechem:

.— Ileż ja się już napływałem po naszych morzach! Mam doświadczenie.

— Wierzę ci — odparł Far — tylko nie zapominaj, że nasze morza są znacznie spokojniejsze, niż tutaj na Ziemi. My przecież nie mamy księżyca, który tutaj potrafi z morzami urządzać rozmaite niespodzianki!

Arin włożył kąpielówki i płaszcz, przez małą bramkę wyszedł na prywatną plażę nad morzem. Była ona niewielka, umożliwiała właściwie tylko przystęp do morza, po obu zaś stronach niewysoki mur oddzielał ją od plaż publicznych. Delikatny jak mąka piasek był przyjemnie nagrzany Słońcem. Arin zapadając się w nim po kostki dobrnął nad brzeg i zrzucił płaszcz za linię zasięgu fal. Nim jeszcze skoczył w wodę zauważył, że na sąsiednią plażę zajechał jakiś samochód, z którego wysiadło kilka osób. Przeniósł wzrok na zalaną Słońcem powierzchnię morza: gdzieś daleko na krańcach horyzontu rozpływała się w powietrzu delikatna smuga dymu z komina parowca, którego pokład ukrył się już za horyzontem przed spojrzeniem widza. W odległości ćwierć mili od brzegu powoli płynęła motorówka morskiej straży przybrzeżnej. Ogrod-nik-masztalerz opowiadał Arinowi, że zadaniem tej straży jest ostrzeganie kąpiących się przed rekinami, Arin jednakże był przekonany, że to tylko wymysł mający na celu wzmożenie atrakcyjności i romantyczności morskich kąpieli. Uważał, że o tej porze roku i na tym równoleżniku wody Atlantyku są zbyt zimne dla rekinów.

— Ja na miejscu rekina wybrałbym sobie nieco cieplejszą kąpiel, gdybym miał po temu okazję — mruknął do siebie przyśpieszając tempa-w pływaniu, by się trochę rozgrzać.

Początkowo trzymał się brzegu, potem jednak zawrócił i popłynął daleko na morze. Miał wrażenie, że ktoś na niego z brzegu wołał, że słychać było jakieś gwizdki z motorówki, ale nie brał tego do siebie, nie zwracał na nie uwagi. Jeszcze chwilę płynął w tym samym kierunku, potem uniósł się nieco nad wodą i rozejrzał się wokoło. Odwrócił się w stronę brzegu, gdzie znów rozległy się jakieś krzyki. Aż zdumiał się, że znalazł się tak daleko od brzegu, powiedział sobie, że czas zawrócić. Zanim jeszcze zanurzył się w fale zauważył, że na brzegu stoi grupa ludzi, którzy

gwałtownie wymachują rękami, nie był jednak pewien, czy te sygnały do niego się odnoszą. Spostrzegł jeszcze, że także motorówka zawróciła ku plaży. Popłynął w stronę brzegu.

Początkowo wszystko szło dobrze, ale w miarę jak zbliżał się do plaży wracające od brzegu fale stawały się coraz mniej przyjemne. Powoli przebijał się przez nie w stronę piasku, ale z każdą chwilą sił mu ubywało. Dostrzegł zbliżającą się ku niemu strażniczą motorówkę, z jej pokładu ktoś rzucał w jego stronę całą masę gniewnych słów, lecz nie miał czasu zwracać na to uwagi. Miał wrażenie, że gdy się odwróci, wybije się z rytmu i ulegnie fali, która raz po raz z coraz większą siłą spychała go na pełne morze. Głęboko zaczerpnął powietrza i znowu uniósł głowę nad fale. Teraz już wyraźnie widział poruszających się na brzegu ludzi: jedną z nich była Eja Nielsen! Zrozumiał, że dawane przez nią i stojących obok niej ludzi znaki były ostrzeżeniem i dopingiem dla niego. Zebrał wszystkie siły jakimi mógł jeszcze dysponować: szczęśliwie udało mu się przemknąć ponad białym grzebieniem fali, dostać się na spokojniejszą, przybrzeżną wodę. Absolutnie wyczerpany, zataczając się ze zmęczenia dobrnął w parę sekund później do brzegu i tam zwalił się na piasek niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu w ciągu wielu minut. Serce biło mu jak młotem, w głowie czuł jakiś chaos. Minęło dobrych parę chwil, zanim uświadomił sobie, że to Eja pochyla się nad nim z bardzo zatroskaną miną.

— Może napiłby się pan trochę whisky, żeby wzmocnić serce? — spytała.

Zauważył, że w ręce trzyma termos.

— Brr... alkohol, dla mnie to byłaby śmierć — odpowiedział starając się słowom nadać wesołe brzmienie. — A czego ten tam tak się okropnie złości? — pytał wskazując na mężczyznę w motorówce, która tymczasem podeszła do brzegu na tyle, na ile pozwalała jej głębokość wody.

Mężczyzna w motorówce z pasją wymachiwał rękami i zasypywał ich grzmiącą lawiną słów. Arin słyszał go dobrze, ale mógł zrozumieć zaledwie co dziesiąte słowo. Podobnie zdaje się i Eja, bo odwróciła się do stojącego obok młodego człowieka, który za boki trzymał się ze śmiechu, i poprosiła go o wyjaśnienie.

— Nie, Eja, tego nie chciałbym ci przekładać na język dla ciebie zrozumiały — odpowiedział śmiejąc się chłopak. — Treścią jego przemówienia są dobrze dobrane epitety pod adresem twojego znajomego za to, że wypłynął zbyt daleko.

— A czy tam był jakiś rekin? — pytał dezorientowany Arin. Młody Amerykanin potrząsnął głową.

— Bardzo wątpię, czy po tej stronie Zatoki Ostryg widział kto kiedykolwiek w życiu rekina, ale były tam fale, a przede wszystkim owa słynna „dziewiąta fala”, która obala wszystko — tłumaczył.

— Czy u was w Australii nie ma fal na morzu? — zażartowała Eja.

Arin nie zdołał jeszcze zupełnie zebrać myśli, niewiele więc brakowało, a odpowiedziałby, że u nich na Wenus przy bezwietrznej pogodzie fale na morzu są bardzo nikłe, ale pohamował się w ostatniej chwili.

— Są, ale nie takie szalone — odpowiedział z uśmiechem. Tymczasem motorówka odpłynęła, na plażę powrócił spokój. Arin odzyskawszy nieco siły, wstał, a Eja zapoznała go ze swoimi kolegami, studentami z tego samego roku, jedną dziewczyną i dwoma chłopcami. Chłopak, który poprzednio z nim rozmawiał — nazywał się John i jakoś jeszcze, ale Arin nie dosłyszał — zapraszał go teraz serdecznie, by się przyłączył do ich paczki i zjadł z nimi obiad.

— Na obiad jest specjalność amerykańska, której pan, jako

Australijczyk bawiący po raz pierwszy w Stanach, na pewno nie

zna. To spearribs, żeberko z rożna.

— Czyli „nic” przy kości, ale to „nic” jest bardzo smaczne — zażartowała Eja. — I ma tę wielką zaletę, że nie musi człowiek wozić z sobą całej masy noży i widelców. Zwyczajnie, je się palcami, nawet w najbardziej eleganckiej restauracji Manhattanu.

— Dziękuję, skorzystam bardzo chętnie, o ile oczywiście nie uczynię zbyt wielkiego wyłomu w waszych zapasach — zgodził się

Arin.

— Niech się pan nie obawia, jakoś i pana też uraczymy —zapewniał John obrzucając badawczym spojrzeniem smukłą sylwetkę Arina.

Arin tymczasem poszedł zawiadomić swych przyjaciół o zmianie programu. Eja z Johnem spoglądali za nim.

— Ten twój przyjaciel musi mieć forsę, skoro mógł sobie pozwolić na wynajęcie willi starego Turnera — odezwał się John. — Mój tata zna tego senatora, to straszny bogacz, a przy tym kawał drania, senator naturalnie, nie mój ojciec. Byłem kiedyś w „May-flower” na jakimś coctailu, ojciec zaciągnął mnie siłą, ależ ja tam użyłem!... Ten stary kutwa poił nas bez pamięci... sokiem pomidorowym! Kieliszków z whisky było zaledwie kilka, toczono więc o nie formalne bitwy. A jeżeli chodzi o jedzenie to było go tam tyle, że nawet stara mrówka, cierpiąca na wrzody żołądka, nie najadłaby się do syta. Jak tylko nadarzyła się okazja, urwałem się z tej mordowni i całą mocą motorów mojej dychawicznej landary pognałem do Bayville, gdzie wtrząchnąłem za jednym zamachem trzy kotlety! Drogo mnie kosztował ten coctail u pana senatora. Ale to wszystko obciąża sumienie mego taty, który uważa, że należy podtrzymywać, tego rodzaju wpływowe znajomości, jak pan senator. Ciekaw jestem, na co mógłby mi się taki stary Harpagon

przydać!

— Może tylko w takich okolicznościach, gdy go to nie będzie

nic kosztowało — śmiała się Eja.

Powrót Ąrina przerwał dalszą rozmowę na temat cnót senatora Turnera. Raz jeszcze całą gromadą skoczyli w morze, ale wnet mieli dosyć kąpieli i z kolei zabrali się do przygotowania obiadu. Arin nie mógł wyjść ze zdumienia, ile przeróżnych rzeczy zdołali pomieścić w wozie Johna: olbrzymi parasol, koce,

sztućce, talerze, kuchenka benzynowa, zapasy żywności, napoje, wszystkiego bez liku...

— To jeszcze nic — odezwał się zmordowany John —` bo tam. z tyłu jest jeszcze wielki bagażnik, a i do środka wozu mogę załadować całą masę rzeczy. Ta krypa jest zrobiona na pięć osób, ale woziłem w niej już nawet siedem, a ja sam byłem ósmy. Pan jest Australijczykiem, prawda? No to uraczymy dziś pana czymś, co jest typowo amerykańskie. „Madę in USA”.

— Spearribs, żeberka z rożna — wyjaśniała Eja rozpakowując z celofanu jakiś olbrzymi, prostokątny przedmiot zawinięty w staniol. — W tym się to piecze, a potem je się palcami, nawet w szykownych restauracjach Nowego Jorku. Z grubsza przyprawiają to już w sklepie, my musimy już tylko nieznacznie wykończyć, żeby wyrazić się fachowo.

— Ja to nazwałem „nic na czymś”, bo mięsa tam jest naprawdę bardzo mało. Zobaczy pan, że będzie panu to smakowało — zachwalał John.

Ogryzając później sczerniałe mięso na kościach Arin musiał mu przyznać rację. Potem na myśl przyszedł mu Kirt: no, gdyby on widział taką ucztę, dopiero zrobiłby pogardliwą minę!

Słońce stało już wysoko, ale pod wielkim parasolem panował przyjemny chłód. Nikomu z towarzystwa nie chciało się wchodzić do wody, John zaś oświadczył, że pełny żołądek ma swoje prawa, których nikomu naruszać nie wolno. I wyciągnąwszy się wygodnie w cieniu, po chwili smacznie usnął. Drugi student zabawiał rozmową dziewczynę, która z nimi przyjechała, omawiając dalszy program niedzieli, Arin zaś rozmawiał z Eją. Obserwował ją już przy obiedzie, złapał się sam na tym, że w myślach porównuje ją z dziewczętami, jakie znał na swojej planecie. Różniła ją od nich przede wszystkim szczerość i jakaś serdeczność, cechy, które wydały mu się najbardziej pociągające. Żadna z marsjańskich dziewcząt nie powiedziałaby mu nigdy o sobie ani dziesiątej części tego, po długiej nawet znajomości, co powiedziała Eja. Starał się także odgadnąć stosunek łączący E j ę z Johnem, który interesował się nią znacznie bardziej, niż ten drugi kolega. Czy to tylko kolega, czy może bliski przyjaciel? Powiedział sobie, że nic go to nie obchodzi, ale był niemile zaskoczony zorientowawszy się, że bliski stosunek Eji z Johnem wcale by mu nie był przyjemny.

Zaczął się zastanawiać nad tą sprawą, lecz Eja nie dała mu czasu na rozmyślania.

— Czy to taki w Australii zwyczaj, że po obiedzie nie mówi się ani słowa? — spytała go otwarcie. Miała przy tym bardzo poważną minę, ale Arin zorientował się natychmiast, że tylko udaje powagę.

— Co takiego? Nic nie mówić?... Myślę, że chyba nie — odpowiedział. — Zresztą, to pani sama dała mi taki przykład, ja tylko nie chciałem przerywać pani głębokiego zamyślenia.

— Wykręca się pan i przerzuca piłkę na moje podwórko, a to wcale nieładnie — skarciła go. — I w dodatku to nieprawda, moi przyjaciele twierdzą, że od rana do wieczora usta mi się nie zamykają i że o sobie mówię aż za wiele!

— Z tym bym się nie zgodził, ja na przykład wiem o pani bardzo niewiele. Nic mi pani dotąd nie powiedziała ani o swej ojczyźnie Norwegii, ani jak się pani stamtąd dostała do Nowego Jorku!

— Zapomina pan, że właściwie nie było jeszcze po temu okazji... Jak byśmy tak policzyli, jak długo się znamy, byłoby wszystkiego parę godzin — trzepała ze śmiechem. — Na to drugie pańskie pytanie bardzo łatwo mogę odpowiedzieć. Dostałam stypendium fundacji Rockefellera na rok studiów na tutejszym uni-s wersytecie. To wynosi czterysta dolarów miesięcznie. Za tę sumę nie kupi pan co prawda toalety przy Piątej Alei, ale gdy się tanio mieszka, jak właśnie ja, to na studenckie życie doskonale wystarczy. Kwestia Norwegii to już bardziej skomplikowana sprawa. Urodziłam się w Narwiku i chociaż przenieśliśmy się stamtąd kiedy byłam jeszcze zupełnie mała, miałam niecałe” cztery lata, mam. z Narwiku tak cudowne wspomnienia, że będą one szły za mną chyba aż do śmierci, chociażbym nawet żyła sto lat.

Umilkła na chwilę i zapatrzyła się w morze raz po raz bijące długimi falami o piaszczysty brzeg.

— Jeżeli te wspomnienia są dla pani przykre, to niech pani o nich nie mówi — odezwał się Arin.

— Dlaczegóż miałabym nie mówić? — protestowała z bladym uśmiechem. — Przynajmniej wtedy pan łatwiej zrozumie moją namiętną walkę o pokój na świecie. Nie wiem, czy pan zna Narwik, to ładne miasteczko leżące w głębokim fiordzie już za kołem

polarnym. I tam także są białe noce, kiedy to słońce jeszcze i o północy przesuwa się po horyzoncie, a prócz tego także bardzo krótkie dni zimowe, kiedy słońce nie ukazuje się wcale i tylko koło południa niebo na południowej stronie nieco się rozjaśnia.

Mieszkańcy tego ślicznego i spokojnego miasteczka to przeważnie rybacy i drwale, oprócz tego także drobni rękodzielnicy, wśród nich większość stanowią kuśnierze, no1! wreszcie właści-ciele pensjonatów. Latem jest tam dość duży ruch turystyczny, jak zresztą wszędzie u nas w kraju, a przyjeżdżają przeważnie Brytyjczycy, którzy nie muszą się tak bardzo liczyć z każdym szylingiem i pozwalają naszym ludziom nieźle zarabiać. Norwegię od dawna łączą z Wielką Brytanią przyjazne stosu `ki, podczas obu wojen światowych sympatia naszego narodu by?. po stronie Anglii. W pierwszej wojnie uszło nam to na sucho, w drugiej już nie. Norwegia ze swym postrzępionym wybrzeżem i głębokimi fiordami świetnie pod względem strategicznym nadawała się na bazy okrętów podwodnych i w ogóle na kryjówki dla wszelkich okrętów wojennych. A sam Narwik miał dla Niemców specjalne znaczenie. Jest to końcowa stacja linii kolejowej, idącej z bogatych kopalń szwedzkiej rudy żelaznej w Kirunie w poprzek całego Półwyspu Skandynawskiego. Stamtąd właśnie chcieli faszyści wywozić szwedzką rudę żelazną, bez której nie mogli się obejść podczas wojny. Mogli co prawda używać drogi wodnej z któregokolwiek portu szwedzkiego na morzu Bałtyckim, ale tam znaleźliby się w zasięgu radzieckich okrętów wojennych i samolotów.

I to właśnie było przyczyną, że pewnego kwietniowego dnia w czterdziestym roku Niemcy zaatakowali Narwik. A już przedtem zajęli południową część Norwegii. Jesteśmy jedynym małym państwem na północy, które broniło swej niepodległości, chociaż była to walka krasnoludka z olbrzymem...

Ostatnie zdanie wypowiedziała Eja z taką dumą w głosie, że Arin słuchał dalej zdumiony.

— Fortyfikacje we fiordzie Oslo broniły się dzielnie ogniem artyleryjskim, zatapiając jeden wielki okręt wojenny i ciężko uszkadzając drugi. Narwik natomiast miał tylko nieliczną załogę, która po krótkim lecz zaciętym oporze musiała się wycofać w góry, a potem przejść granicę państwa. Wszystko to stało się stosunkowo dość szybko, ja pamiętam tylko tyle, że słychać było

strzały. A my wszyscy, ojciec, matka, obaj bracia i ja, musieliśmy się schować w piwnicy. Mnie, dziecku, bardzo się to nawet podobało, ponieważ nigdy nie wolno mi było schodzić do piwnicy.

Aż pewnego dnia zaczęła się nowa bitwa o Narwik. Na ciężkich okrętach wojennych przypłynęli sprzymierzeni i po bardzo zaciekłej bitwie wyokrętowali piechotę, zrzucili z samolotów spadochroniarzy. Domek nasz stał na zboczu nad miastem, fiord cały było z niego widać jak na dłoni. Pamiętam, że strasznie mi się podobały ogromne, białe parasole spadochronów otwierających się nagle gdzieś wysoko na niebie; bardzo byłam niezadowolona, gdy matka zagnała mnie z powrotem do domu i zabroniła nawet nosa wystawiać na dwór. Rozpętała się bezpardonowa walka, runęły ciężkie salwy ognia artyleryjskiego, Niemcy bronili się twardo, ale kiedy z ich umocnień zostały tylko gruzy, zaczęli cofać się w góry. Zaraz na początku Brytyjczycy potopili niemieckie okręty, więc o wycofaniu się morzem nie mogło być mowy. Niemcy zresztą nie mieli wcale zamiaru opuścić Narwik, przeciwnie, chcieli go utrzymać za wszelką cenę. Cofając się na zbocza gór zajmowali każdą odpowiadającą im pozycję, wszystkie dające im osłonę domy. Mieszkańcy nie mieli ani czasu, ani możliwości ucieczki, pozostali więc na miejscu. Zamienione w punkty oporu domki osłaniały najeźdźców i miejscową ludność cywilną. Taką rolę spełniał także i nasz domek. W tym czasie ojciec był już w domu. Zapomniałam panu powiedzieć, że był i jest nadal nau-czycielem. A wtedy byliśmy już wszyscy razem.

Jak dotąd Brytyjczycy ostrzeliwali z dział okrętowych tylko niemieckie pozycje, ludność cywilna nie była zagrożona. Teraz jednak sytuacja się zmieniła: ogień skierował się na wszystkie punkty niemieckiego oporu. Jak mi później opowiadał ojciec, Niemcy ustawili na podwórku dwa ciężkie karabiny maszynowe i ostrzeliwali z nich szturmujące oddziały francuskiej i brytyjskiej piechoty, które miały zlikwidować w walce wręcz niemieckie stanowiska ogniowe... Siedzieliśmy wszyscy w piwnicy, gdzie ^yfy Jakieś zapasy żywności. Wtedy matka przypomniała sobie, że wzięła tylko jedną świeczkę, a gdyby trzeba było przesiedzieć w piwnicy dłużej, to nie wystarczy, więc trzeba było przynieść ich z góry więcej. Mój młodszy, dwuletni braciszek nie chciał jej puścić i zaczął płakać. Mama wzięła go na ręce i szybko razem z nim

pobiegła po paru schodach wiodących do sieni. Nigdy już jej więcej nie widziałam, ani braciszka także. Ojciec nie pozwolił...

Tu Eja umilkła i odwróciła głowę.

Arin gestem pełnym współczucia ujął jej rękę:

— Niech pani już o tym nie mówi, to dla pani zbyt bolesne! — perswadował.

Był wychowany w innych warunkach, Marsjanie śmierci nie uważali za powód do smutku, patrzyli na nią jako na końcowy etap życia ludzkiego. Pojęcie gwałtownej śmierci — o ile nie wchodziło w grę samobójstwo — było im zupełnie obce, stąd też Arin nie potrafił zupełnie zanalizować ogarniającego go, dziwnego, nieznanego mu dotąd uczucia.

Eja końcami palców otarła oczy i próbowała się uśmiechnąć.

— Myślałam nieraz, że w ciągu tylu lat już przebolałam to wszystko, a tymczasem wcale nie — powiedziała cicho. — Postaram się już teraz dokończyć krótko. Dom nasz, trafiony celnie granatem z dużego działa okrętowego, rozleciał się jak domek z kart. Gruz zawalił drzwi do piwnicy i zasypał wyjście. Ojciec wszelkimi sposobami starał się przebić na schody, a mój starszy

braciszek — na imię ma Arne, jest dziś pilotem lotnictwa cywilnego, ale wtedy miał osiem lat — pomagał, ile miał sił. Nic jednak nie pomagało, skutek wysiłków był taki, że gruz coraz bardziej zasypywał piwnicę. Ojciec zrezygnował ostatecznie, a brat usiadł ze mną w najdalszym kącie piwnicy i próbował mnie utulić w płaczu. Wreszcie zmęczona rozpaczliwym płaczem usnęłam, jak to zwykle z dziećmi bywa. Wszystko, co było później, wiem tylko z opowiadań ojca. Umknęliśmy co prawda zasypania gruzami, ale zaraz, potem wystąpiło inne niebezpieczeństwo. Piwniczka była mała, dopływ powietrza zapewniały jej tylko otwory w drzwiach. Drzwi zniknęły, a zastąpiła je szczelna barykada z cegieł i tynków. Powietrze nie dochodziło wcale; po jakimś czasie wyraźnie zaczęliśmy odczuwać jego brak.

W pamięci utkwiły mi tylko na zawsze straszne ciemności, wywołujące we mnie okropne przerażenie. Zaraz po zawaleniu się domu ojciec zgasił świeczkę — nie na długo by nam zresztą wystarczyła, a prócz tego zabierała nam resztki powietrza. Zaczął po ciemku szukać jakichś narzędzi, by przy ich pomocy przebić otwór, umożliwić dopływ powietrza. Po długich poszukiwaniach w ciemności, znalazł wreszcie drąg żelazny i zabrał się do pracy. Długo wszelkie jego wysiłki nie dawały rezultatu: co przebił jakiś mniejszy choćby otwór, natychmiast znów zasypywał go gruz. Aż wreszcie udało mu się... Pełnych pięć dni i nocy przesiedzieliśmy w piwnicy, potem dopiero nadeszli sąsiedzi, by odgrzebać żywych i umarłych. Niemcy już uprzednio wycofali się do miasta nie interesując się wcale losem żywcem pogrzebanych pod gruzami ludzi. Tymczasem bitwa o Narwik przybrała zupełnie inną postać: oto Hitler uderzył na Francję, więc teraz każdy żołnierz był sprzymierzonym potrzebny — nastąpiła pośpieszna ewakuacja Narwiku. I tak się skończyła opowieść o mych przeżyciach z lat dziecięcych, a zarazem zrodziła się więź łącząca mnie ze wszystkimi ludźmi walczącymi o zachowanie pokoju na świecie. Muszę jeszcze panu powiedzieć, że od tego czasu nigdy już nie kładę się spać z zasuniętymi zasłonami. Bo u nas w Norwegii, gdzie są białe noce, w sypialniach wiszą grube, czarne zasłony, by stworzyć do snu warunki sztucznych ciemności. Od czasu tego przeżycia w Narwiku, skąd później przenieśliśmy się do dziadka w Trondheim, nieraz budziłam się w nocy z uczuciem, że jestem

w piwnicy naszego narwickiego domu i że za chwilę zmiażdżą mnie gruzy. Moje krzyki budziły wszystkich w całym domu. Ostatecznie zaprzestali zasłaniania okien i to pomogło. A zwyczaj ten zachowałam do dziś...

Było już późne popołudnie, parasol rzucał długi cień na szaro-żółty piasek. Plaża pełna była ludzi, wyżej na brzegu zgromadziły się masy aut rozmaitej produkcji i rozmaitego wieku. Wśród ludzi na plaży przeważali młodzi mężczyźni i młode kobiety. Na nich właśnie wskazała Eja:

— W tej ich młodości kryje się groźba dla pokoju - powiedziała do zdumionego jej słowami Arina.

— Co pani przez to rozumie? Czyż pani sama nie jest młoda? — rzucił pytanie.

Uśmiechając się potrząsnęła głową.

— Jestem młoda, ale już napiętnowana wojną. Oni zaś wojny nie zaznali zupełnie, zawsze więc będą się w niej doszukiwali tylko romantyzmu. I nigdy nie będą jej potępiali z całym przekonaniem, w stu procentach. Niech pan pomyśli: po zakończeniu wojny Brytyjczycy i Amerykanie wypisywali hasła: „Never more war!”*), w Norymberdze skazywali na śmierć zbrodniarzy wojennych. A dzisiaj co? W Niemczech zachodnich tych zbrodniarzy wojennych zwalniają z więzień, powołują ich na stanowiska. Gdyby Goering był skazany tylko na więzienie, a nie na karę śmierci przez powieszenie — czego uniknął połykając śmiertelną dawkę trucizny — byłby już dziś dawno na wolności, kto wie, może nawet byłby w NRF marszałkiem. Odwetowcy działają zupełnie jawnie i zuchwale. A czymże jest pojęcie odwetu jeśli nie hasłem nawołującym do nowej wojny? Istnieje cały szereg paktów, a wszystkie one nazywają się obronne, lecz środkiem ich obrony jest wojna. Możemy jej tylko przeciwstawić nasze dziecinne wysiłki, nasz śmiesznie niepokaźny pochód obrońców pokoju! Czasem gdy tak się nad tym wszystkim zastanawiam, z bezsilności opadają mi ręce... Ale zawsze jakoś zdołam się otrząsnąć i skoncentrować siłą woli.

— Niech pani sobie przypomni ową legendarną kroplę wody, która draży kamień — przypomniał jej Arin zamiast słów pociechy.

— Ano właśnie — uśmiechnęła się do niego.

Gdy wrócił przed wieczorem do willi, poszedł się przebrać i odszukać kolegów, zastał tylko Fara. Był w bibliotece, gdzie przy zasłoniętych oknach panował przyjemny półmrok i absolutny spokój. Willa leżała od plaży tak daleko, że gwar ludzki wcale do niej nie docierał. Z szafki patefonu płynęła cicho bardzo miła muzyka, jedna z sonet Beethovena, które Far nadzwyczaj lubił. Siedział przy biurku zawalonym czasopismami naukowymi, jedno z nich właśnie przeglądał. Wejście Arina nie przeszkodziło mu wcale, wyglądało raczej na to, że ucieszył się jego widokiem, bo z uśmiechem odłożył pismo.

— No, dosyć masz pływania? Jesteś zdrowy i cały? Nic ci nie brak, co żarłoczny rekin rad połknąłby na śniadanie? Ani nawet serca, ofiarowanego niebieskookiej Norweżce? — żartował z Arina.

Tamten odpowiedział mu uśmiechem i przeczącym ruchem głowy.

— A gdzie Kirt? — zapytał, starając się odwrócić uwagę od własnej osoby.

Far zmarszczył brwi, jego dobry nastrój wyraźnie się kończył.

— Poszedł spać, by trochę nerwy uspokoić. Bardzo mu się to przyda — odpowiedział z chmurną miną. — Nie cierpi Ziemi, co mnie bardzo martwi. Nigdy bym się tego nie spodziewał, zawsze robił na mnie wrażenie człowieka zrównoważonego, wszystkie jego przeprowadzane przed odlotem testy dały bardzo dobre wyniki.

— Czy coś zaszło? — spytał Arin — siadając na wygodnej otomanie.

— Historia zupełnie banalna. Pojechaliśmy na obiad do Bay-ville, Kirt sam prowadził wóz, zdawało się, że jest w normalnym nastroju. Zaszliśmy do restauracji Tempitona i przy wybieraniu potraw się zaczęło. Kirtowi nic nie odpowiadało, domagał się do każdej potrawy obszernego komentarza: z czego to jest i jak jest przyrządzone, aż wreszcie zamówił makaron z sosem pomidorowym, co oczywiście czekającego cierpliwie kelnera wcale nie natchnęło entuzjazmem. Ale to dopiero był początek. Potem przyszło jakieś duże towarzystwo bardzo młodych ludzi, rozsiadło się przy sąsiednich stolikach. Przypuszczam, że byli wśród nich ja-

cyś abnegaci czy bitnicy, jak takich wyróżniających się ubraniem i zachowaniem tutaj na Ziemi nazywają, ale zachowywali się zupełnie przyzwoicie i zabawiali się tylko w swoim własnym towarzystwie. Kirt nie szczędził jadowitych uwag pod ich adresem, ale ponieważ mówił w naszym ojczystym języku, więc nikt go nie rozumiał, ale — jego własnym zdaniem — już z jego min i gestów każdy mógłby zauważyć, że mu się to to-^arzystwo bardzo nie podoba. ,'

Wreszcie któregoś z tych młodych diabeł podkusił i włączył telewizor. Sam wiesz, co Kirt stale wygaduje, jeżeli tu włączymy telewizję. Oczywiście, że ten mglistosiny, rozpływający się obraz bardzo jest prymitywny w stosunku do naszych plastycznych, barwnych obrazów, odbieranych w rozmaitych wielkościach, Kirt jednakże zapomina, że my mieliśmy statki kosmiczne już wtedy, gdy człowiek na Ziemi dopiero zaczynał wyrabiać narzędzia.

Arin zgadzał się z nim.

— Mnie się zdaje, że nawet przeciwnie: ich obecny postęp techniczny jest znacznie szybszy, niż był kiedyś u nas — powiedział.

— Muszę ci przyznać rację, jakkolwiek biorę pod uwagę fakt olbrzymiego naszego opóźnienia wobec konieczności dostosowania Wenus do warunków życia. Ale z Kirtem niepodobna rozmawiać na ten temat. Nieszczęście chciało, że szedł film z jakiegoś nocnego klubu, gdzie grano obrzydliwy jazz i tańczono jakiś okropny taniec — nazywa się twist czy jakoś tak — co do tego muszę Kir-towi przyznać w pełni rację. Taniec ten przypomina drgawki i skurcze całego ciała pod działaniem prądu elektrycznego, zupełnie jak u chorych psychicznie leczonych kuracją wstrząsową. Zamiast spokojnie przesiąść się plecami do ekranu Kirt zerwał się i bardzo stanowczo zażądał, by wyłączono telewizję. W każdym innym kraju także spotkałby się z ogólnym sprzeciwem, a cóż dopiero mówić tutaj, gdzie panują dość dziwne czasami opinie o wolności osobistej. Pojęcia nie masz, jakimi go ta młodzież obsypała drwinami! Muszę przyznać, że i ludzie starsi opowiedzieli się po ich stronie, a nawet ja sam musiałem potępić zachowanie się Kirta. Powstała nieopisana wrzawa — całe szczęście, że udało mi się zapłacić rachunek i wyprowadzić Kirta. Na pożegnanie za

śpiewała nam młodzież jakąś szyderczą piosenkę... Tekst był w dziwnym slangu, nie bardzo go mogłem zrozumieć, ale było tam coś o mumii z czasów faraonów, która obudziła się z tysiącletniego snu i poszła sobie w świat, a kiedy jej ciężarówka zajo-chała drogę, przeszła przez jezdnię przy czerwonym świetle...

Arin roześmiał się głośno, zmarszczki na czole Fara też się wygładziły.

— Nie wyobrażasz sobie, jakimi wyrzutami zasypał mnie Kirt

w drodze powrotnej. Szczęściem jest ona krótka... Wóz prowadziłem sam, już go nie puściłem do kierownicy. „Cóż to za nonsens, że Rada tak się cacka z tymi mieszkańcami Ziemi — powtarzał mi w kółko. — Po co te wszystkie wymyślne zarządzenia ochronne, wysyłanie całej wyprawy dla ustalenia, co oni tutaj robią. Wystarczy tylko niszczyć wszystkie ich sondy kosmiczne i czekać spokojnie, aż się sami między sobą powykańczają w wojnie atomowej, skoro już Konwent tak stanowczo odrzucił wniosek, żebyśmy my ich wykończyli.” Ostatecznie musiałem się odwołać do mego autorytetu dowódcy — a jak sam wiesz u nas to jest wprost niesłychana rzecz — i nakazać mu spokój oraz odpoczynek. No, ale użyłem przy tej okazji... Nie chcę wprost myśleć, co to będzie dalej — przetarł ręką czoło, na którym ukazały się

kropelki potu.

— Niełatwo by nam było obejść się bez niego, on przecież prowadzi dział kodów, a kierowanie zautomatyzowaną załogą we dwójkę wymagałoby zbyt wiele pracy — rzekł zamyślony Arin. — Jedyny sposób, to kończyć tutaj jak najprędzej i wracać na Wenus. — Nadszedł odpowiedni moment do podjęcia próby zrealizowania planu, jaki tkwił w nim ju? od dość dawna, a przy ostatniej rozmowie z Eją przybrał nagle konkretne kształty. Pochylił się więc ku Parowi i rzekł z naciskiem: — A gdybyśmy tak spróbowali jakoś realnie przyjść z pomocą tym mieszkańcom Ziemi, którzy walczą o zlikwidowanie wojen i utrzymanie trwałego

pokoju?

— A jakie korzyści przyniosłoby to nam? — spytał nieufnie Far.

— Ludzie bez wojen wytworzą sobie inną ideologię. I oczywiście nie będą chcieli przenieść wojen na inn” planety. Zawsze wówczas będzie można jakoś się z nimi porozumieć. Wszelkie

kamuflaże i środki zastraszenia nie będą już potrzebne — ciągnął Arin przekonywająco. Far namyślał się długą chwilę, Arin siedział bez słowa i czekał.

— W tym, co mówisz, coś jest. Wygląda, że tkwi w tym pewna logika — przyznał wreszcie Far. — Ale wiesz doskonale, że ja sam nie mogę zainicjować żadnej imprezy o takim znaczeniu, na to potrzebna jest pełna zgoda Rady.

— Jeżeli się zgodzisz, to mogę się do nich zwrócić o wyrażenie zgody — naciskał Arin. Far znów zamyślił się na dobrą chwilę.

— Zgadzam się, mnie samemu też przykra jest myśl, że kiedyś wszystko tu miałoby paść jako hekatomba światowej wojny atomowej — powiedział po chwili. — Kirta p udanie nie będę pytał, bo znam je z góry i zupełnie się z nim me zgadzam. Jeszcze dziś wieczorem skieruję zapytanie do Rady. Poproszę o zgodę w sprawie zasadniczej, potem ustalimy razem szczegóły planu, jak przyjść Ziemi z pomocą, i dopiero wówczas zwrócimy się do Rady o dodatkowe zatwierdzenie go.

Far dotrzymał słowa. Odpowiedź nadeszła w ciągu trzech dni. Brzmiała ona:

„Pod żadnym warunkiem nie wtrącajcie się do spraw mieszkańców Ziemi, o ile nie jest to konieczne dla waszego osobistego bezpieczeństwa. Pracujemy nad absolutnie pewną obroną naszej planety przed jakąkolwiek inwazją. Czekamy na rezultaty w najbliższym czasie. Kontynuujcie swe zadanie i za wszelką cenę starajcie się zapobiec, by mieszkańcy Ziemi zorientowali się, że przebywają wśród nich mieszkańcy z innej planety. Czekajcie na dalsze wiadomości! Rada.”

Tak więc plan Arina został odrzucony. Lecz on ze swych zamierzeń nie zrezygnował. Będąc sam myślał o nich nieustannie, a z krótkich spotkań z Eją czerpał otuchę i zachętę do snucia dalszych projektów, które na pierwszy rzut oka wydawać się mogły fantastyczne i niewykonalne.

Część trzecia

Syn ziemi

13. W Zatoce Hudsona

Wybierając Zatokę Hudsona na kryjówkę swego statku kosmicznego Far uczynił to po dłuższym namyśle. Miejsce musiało być niezbyt odległe od Nowego Jorku, a zarazem z dala od wszelkiego ruchu, tak pieszych, jak i zmotoryzowanych turystów, by to dawało gwarancję, że ich międzyplanetarny samolot nie zostanie przez nikogo wykryty. Zdawało się, że Zatoka Hudsona odpowiada w pełni tym wymaganiom. To jakby małe morze, o powierzchni dziesięciokrotnie większej niż cała Czechosłowacja, leżące daleko na mało dostępnej północy, właściwie poza zasięgiem wszystkich uczęszczanych tras morskich. Już od dawna nie jest ową zapomnianą i pustą częścią Oceanu Atlantyckiego, jaką było w roku 1610, kiedy odkrył je Hudson. Teraz nawet raz na tydzień przemierzał zatokę statek pasażerski, utrzymujący komunikację między portem Churchill i Liverpoolem, poza tym jednak ten rozległy szmat wód większą część roku był zupełnie pusty, a przez szereg miesięcy nawet zamarznięty.

Zatoka Hudsona mimo olbrzymich rozmiarów niewiele ma wysepek, tylko w jej wschodniej części rozrzucone są grupy większych i mniejszych sterczących z morza skał. Ciągną się z północy na południe na przestrzeni 400 kilometrów, większości z nich jednak jak rok długi nie dotyka ludzka stopa. Nie zadali sobie trudu z ich nazwaniem ani ci, którzy je odkryli, ani później władze kanadyjskie podczas przeprowadzania pomiarów i sporządzania map całej olbrzymiej zatoki. Stąd też znajdują się tam trzy grupy wysepek noszące wspólną nazwę: „The Sleepers” —

„Śpiochy”, pojedyncze zaś wyspy na dokładnych mapach morskich oznaczone są tylko cyframi. Miejsce dla samolotu wybrał Far na wysepce wysuniętej najbardziej na północ z całej tej grupy, dokładne współrzędne kazał naczelnemu pilotowi-robotowi włączyć do kodu wraz z dalszą instrukcją, dokąd ma się samolot schronić w wypadku, gdyby wbrew wszelkim oczekiwaniom pojawili się na horyzoncie ludzie. Był przekonany, że w ten sposób miejsce pobytu samolotu jest doskonale zabezpieczone, nie wziął jednakże pod uwagę faktu, że nawet najstaranniej obmyślane plany mogą się okazać zawodne, jeżeli przy ich realizowaniu zdarzy się jakikolwiek błąd. „

Z oceanograficznego punktu widzenia Zatoka Hudsona należała do najbardziej dotąd zaniedbanych części mórz kuli ziemskiej. Nic w tym zresztą dziwnego, leżała z dala od wszelkiego ruchu, specjalnie nikt się nią nie interesował. Ale właśnie wtedy, gdy na jednej z jej wysepek znalazł schronienie samolot z innej planety, rząd kanadyjski, pod naciskiem apelów ONZ, postanowił wysłać do Zatoki Hudsona statek oceanograficzny, dla podjęcia badań. Celem jego było szczegółowe naniesienie na mapę pomiarów głębokości wody, a przede wszystkim dokładne przestudiowanie tak poziomych jak pionowych ruchów wody pod powierzchnią zatoki. Statek nazywał się „Princ Albert”, stanowił własność instytutu oceanograficznego w Vancouver i do swych zadań dobrze był wyposażony. Nośność jego wynosiła dwieście ton, zaś stukonny motor Diesla dawał mu przeciętną szybkość dwudziestu mil morskich na godzinę. Wprawdzie w Zatoce Hudsona niewiele jest portów, jednakże ich rozlokowanie umożliwia statkowi o niezbyt wielkich wymaganiach dostateczne zaopatrzenie w ropę.

Kampanię badawczą rozpoczął „Princ Albert” jeszcze w ubiegłym roku, ale ponieważ wody zatoki nie są żeglowne przez cały rok, nie zdołał wykonać całego programu w ciągu jednego sezonu. Tym bardziej gorliwie zabrał się do pracy w roku następnym, kiedy pozostały do wykonania najtrudniejsze zadania. Trzeba było wykonywać badania we wschodniej części zatoki, gdzie liczne wysepki stale wpływały na zmianę kierunków prądów mor skich oraz ich siłę, co znacznie utrudniało badania. Przy tym wszystkim w sferach ONZ wywierano nacisk na Kanadę, by przy-śpieszyła badania na swym terenie, argumentując, że większość

państw członkowskich ONZ wykonała już odpowiednie badania i ich wyniki przekazała gdzie należy. Całą tę wielką, prowadzoną w światowym zasięgu akcję zapoczątkowała Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej, zrzeszająca siedemdziesiąt osiem państw. Otrzymała ona bowiem od ONZ zadanie szukania w zasięgu ogólnoświatowym możliwości magazynowania w morzu radioaktywnych odpadów z reaktorów atomowych. Otóż na świecie zaczęło gwałtownie przybywać reaktorów jądrowych, produkujących energię przez rozszczepianie jąder atomowych uranu lub plutonu. Przypominały piec, w którym co prawda węgiel się nie pali, ale energia cieplna powstaje przez rozszczepianie jąder atomowych, więc nie pozostawia on popiołu, lecz za to substancje wypromieniowujące niesłychanie drobne, niewidoczne dla oka, naładowane elektrycznością cząsteczki oraz fale elektromagnetyczne. To właśnie jest promieniowanie radioaktywne, groźne dla zdrowia ludzkiego, o ile będzie ono stosowane w niewłaściwy sposób. Odpady, wydzielające takie promieniowanie, trzeba koniecznie tak zmagazynować i zabezpieczyć, by ludziom nie szkodziły. Rzecz prosta, że przede wszystkim myślano o rozległych i głębokich oceanach, gdzie można by w specjalnych, betonowych pojemnikach zatapiać takie właśnie odpady. Kto jednak mógłby zaręczyć, że woda morska po jakimś czasie nie zniszczy pojemników, a ich zawartość nie rozpłynie się w morzach?

— Cóż to szkodzi? — protestowało wielu, kiedy po raz pierwszy zaczęto się zastanawiać nad tym sposobem usuwania odpadów pozostałych po reakcji jądrowej. — Olbrzymie masy wód w oceanach do tego stopnia rozrzedzą te odpady, że me będą one już w ogóle groźne dla zdrowia ludzkiego! Zresztą: morze ma także swą własną radioaktywność, zawiera przecież potas radioaktywny.

Na te optymistyczne głosy posypały się w odpowiedzi zastrzeżenia. Udało się szybko stwierdzić, że zwierzęta morskie zdolne są do gromadzenia w swym ciele radioaktywności. Rekordzistką wśród nich jest przede wszystkim ostryga, która potrafi w swym galaretowatym ciele zgromadzić pewne substancje radioaktywne w skupieniu milion razy większym niż normalnie! Prócz tego:

reaktorów jądrowych przybywa wiele, w związku z czym ich odpady radioaktywne gromadzą się w takim tempie, że według

dokonanych obliczeń już koło roku dwutysięcznego radioaktywność tych odpadów będzie wyższa niż wszystkich mórz!

Mimo to nie poniechano koncepcji magazynowania odpadów radioaktywnych na dnie morskim, tylko program badań ograniczono. Uwaga skoncentrowała się zwłaszcza na morzach płytkich, gdzie będzie można odpady utrzymywać pod kontrolą. W dalszym zaś etapie także i w takich częściach mórz lub oceanów, gdzie brak jest silniejszych prądów i gdzie nie przebiegają morskie szlaki komunikacyjne. I z tego właśnie punktu widzenia Zatoka Hudsona przedstawiała idealne miejsce.

— Przed pięćdziesięciu laty nikt by się na ta. ą opinię nie zdobył — skomentował tę ostatnią uwagę pierwszy oficer statku „Princ Albert”, James Crane, kiedy pewnego dnia rozmawiali o swych pracach przy czarnej kawie w mesie oficerskiej.

— Racja! — wtórował mu gorliwie kapitan, starszy mężczyzna z trzema złotymi galonami na rękawie. — Mam w domu stary atlas Stielera z 1907 roku, w którym są jeszcze zaznaczone ciągi wielorybów do Zatoki Hudsona. A gdzież dzisiaj wieloryby? W Cieśninie Davisa można z biedą spotkać jednego na tydzień. Wszystkie się przeniosły na płytkie wody przybrzeżne północnej Kanady. Licho wie zresztą jak się tam przedostały przez te olbrzymie mielizny!

Zamyślony spojrzał przez iluminator kajuty na morze, gdzie na horyzoncie rysowały się szare cienie wysp. Po chwili strząs-nąwszy popiół z papierosa uśmiechnął się i mówił dalej:

— Dziwna rzecz, jak to nieraz długo trwa, nim ziszczą się człowiekowi jego marzenia!

— O ile w ogóle się ziszczą — zastrzegł się sceptycznie naczelny geofizyk, mężczyzna w tym mniej więcej wieku co kapitan.

— A może! — twierdził kapitan z uśmiechem. — Jeszcze jako uczeń w szkole, a później na studiach w akademii morskiej marzyłem, by pływać kiedyś po tej wielkiej Zatoce. I wiecie dlaczego? Hołubiłem w sercu młodzieńcze rojenia, że kiedyś odnajdę jakieś ślady wyprawy Hudsona...

Obecni w mesie wybuchnęli śmiechem, lecz kapitan uspokoił ich gestem ręki.

— To wcale nie takie absurdalne, jak się wam na pierwszy rzut oka wydaje, moi panowie! Polarny mróz doskonale konser

wuje i przedmioty, i ludzkie szczątki. Przypomnijcie sobie, że kiedy odnaleziono na Nowej Ziemi obozowisko Barentsa, wszystko tam wyglądało tak, jakby je ludzie opuścili dopiero wczoraj, jakkolwiek fakt ten miał miejsce przed dwustu siedemdziesięciu czterema laty.

— No dobrze, ale czy nie sądzi pan, kapitanie, że na Nowej Ziemi zima jest mimo wszystko nieco ostrzejsza? — zastrzegał się geofizyk.

— To prawda, ale jako młody chłopak nie zastanawiałem się nad tym wiele. Nie schodziły mi z myśli straszne przygody wyprawy polarnej Hudsona, kiedy to pewnego dnia, gdy wyszedł na pokład swego statku „Discovery”, zbuntowana załoga rzuciła się na niego, związała i wsadziła go do szalupy, a wraz z nim siedemnastoletniego syna i trzech wiernych marynarzy. Szukałem wszelkich możliwych opisów buntu na „Discovery”. Każdy z autorów przedstawiał te zajścia inaczej, wszyscy jednak zgodni byli co do istoty faktu, że pozostawili kapitana wraz z kilku ludźmi w małej szalupie i bez zapasów, sami zaś spokojnie odjechali do kraju.

— To bardzo dziwna sprawa, że Hudson zginął tak zupełnie bez śladu — odezwał się pierwszy oficer. — Przecież zostawiono go w Zatoce Jamesa, znacznie bardziej na południe od miejsca, w którym znajdujemy się obecnie, a tam są lasy i zwierzyna, można dobrze utrzymać się przy życiu całe lata, mimo że kraina jest pusta, a przynajmniej wtedy taka była. Co prawda łódź była niewielka, ale i do brzegu nie było daleko.

— Niech pan nie zapomina, że niełatwo im było dostać się na brzeg, bo dzieliło ich od niego zamarznięte morze — zauważył natychmiast kapitan. — A przy tym prócz trzech zdrowych było z nimi jeszcze czterech chorych marynarzy, zasobów nie mieli prawie żadnych, a tylko jedną strzelbę z ładunkami śrutowymi. Tych dziewięciu mężczyzn zginęło raczej z głodu i zimna, niż w walkach z Indianami czy Eskimosami, chociaż i to także nie jest wykluczone.

— Człowiek niejedno potrafi, gdy ma nóż na gardle — wtrącił oficer-mechanik. — Pamiętam prawdziwą historię kilku marynarzy rosyjskich z początku osiemnastego wieku. Posiadając jedyny muszkiet i dziesięć czy jedenaście naboi utrzymali się

przez szereg lat na absolutnie pustej wyspie na wschód od Spits-bergenu, aż wreszcie uratował ich jakiś statek.

— A czyż pan nigdy dotąd nie pływał po Zatoce Hudsona, kapitanie? — zapytał pierwszy oficer. Kapitan tylko potrząsnął głową.

— Nigdy, dziś jestem tu po raz pierwszy! Przez całe lat trzydzieści tłukłem się po innych morzach, północny Atlantyk i Pacyfik znam dosyć dobrze, ale do tej zapomnianej przez Boga i ludzi zatoki dotarłem po raz pierwszy.

Ledwie skończył, gdy otwarły się drzwi mesy i wszedł młody kadet, dowódca wachty. Na powitanie uniósł rękę do daszka czapki i zdyszanym głosem zameldował, że właśnie jego wachta zauważyła na wysepce numer 5 średniej grupy Sleepers w odległości dwu mil od lewej burty statku, jakieś szczątki.

Wybuch śmiechu, jaki był odpowiedzią na te słowa, zagłuszył dalsze słowa meldunku. Młody człowiek poczerwieniał i zaskoczony wpatrywał się w roześmianych oficerów.

— Pańskie długoletnie marzenie, kapitanie, zamienia się w rzeczywistość. Gratuluję panu serdecznie — odezwał się geofizyk próbując zachować powagę. — Po trzystu pięćdziesięciu latach właśnie pański statek, kapitanie, odnalazł szczątki szalupy Hudsona.

— To nie wygląda na szczątki szalupy, proszę pana, raczej na jakiś samolot... — szybko wykrztusił kadet.

Kapitan podniósł się bez słowa, za nim wszyscy obecni wyszli na pokład. Wachtowy usłużnie podał kapitanowi swą lornetę, którą ten schwycił szybko, lecz zanim jeszcze podniósł ją do oczu wydał polecenie kadetowi, by dał rozkaz na ster zawrócenia ku wysepce, a do maszyn — zmniejszenia szybkości statku do pięciu węzłów. Morze było zupełnie spokojne, niebo przesłonięte przejrzystą, białoszarą mgiełką, przez którą wysoko nad horyzontem prześwitywała jaśniejsza, o zatartych konturach tarcza słońca. Widoczność była dosyć dobra, lecz odległość od wysepki w dalszym ciągu tak duża, że jej kształty w soczewkach lornety rysowały się jak blady cień na tle szarego nieba. Środek wyspy jednak zaznaczał się nieco ciemniejszą plamą, ponieważ tam koncentrowały się skały — na ich ciemnym tle odbijała jaśniej jakaś bryła, mógł to być równie dobrze kadłub samolotu.

Na pokładzie wszczął się ruch, wszystkie przyrządy optyczne, umożliwiające obserwację na odległość, zostały wykorzystane. Statek płynął powoli, pierwszy oficer, który na polecenie kapitana objął kontrolę nad nawigacją, był w stałym kontakcie telefonicznym z marynarzem, pełniącym służbę przy echosondzie. W chwili, gdy statek wziął kurs na wyspę, głębokość dna morskiego wynosiła około dwieście metrów, teraz jednak zaczęła się szybko zmniejszać. Jeszcze „Princ Albert” znajdował się w odległości dobrej mili od brzegu, gdy głębokość zatoki zmniejszyła się niebezpiecznie do dziesięciu zaledwie metrów. Pierwszy oficer, mając na uwadze pięciometrowe zanurzenie statku, zdecydował, że dalsze zbliżanie się do wyspy może być groźne, dał więc rozkaz zastopowania maszyny. Nie działającą już na tak nieznacznej głębokości echosondę zastąpiła obecnie zwyczajna ołowianka, opuszczana przez marynarza z małej platformy zawieszonej przy lewej burcie statku.

W tym momencie przez lornety widać było już dokładnie

wszelkie szczegóły. W małej grupie oficerów i pracowników naukowych rozpoczęła się głośn? ożywiona dyskusja.

— To samolot odrzutowy typu Douglas C8, ma rozpoznawcze znaki Stanów Zjednoczonych i linii lotniczych PAA — stwierdził

kapitan.

— Zdaje się, że jest w zupełnym porządku, nigdzie nie ma na nim jakichkolwiek śladów uszkodzeń — dodał drugi oficer.

— Cóż za dziwna historia, nigdzie ani śladu ludzi, chociaż maszyna robi wrażenie absolutnie nie uszkodzonej — zauważył ktoś

jeszcze.

— Tylko: jak on mógł tam wylądować? Na wysepce nie ma ani śladu jakiegoś pasa startowego, a przecież te samoloty odrzutowe wymagają kolosalnego rozbiegu — ciągnął dalej kapitan nie przestając ani na chwilę obserwować samolotu przez lornetę. — Panie Graves! — zawołał przez ramię.

Przyskoczył młody kadet. — Słucham, panie kapitanie!

— Niech pan każe rzucić kotwicę i spuścić motorówkę!

Kadet nie miał jednak czasu wykonać otrzymanego rozkazu. Zaszły niespodziewane wypadki.

Nagle spokojnie dotąd morze wzburzyło się krótką, wysoką falą, rozbiegającą się we wszystkich kierunkach. A tego typu fali obawiają się nawet najbardziej wytrawni marynarze, nie wiedzą bowiem” wówczas, w którą stronę skierować statek. Zresztą w tym momencie „Princ Albert” miał zastopowany motor, nie słuchał więc steru i pod naporem fal uderzających raz po raz ze wszystkich stron zaczął się zataczać i obracać wokół osi pionowej.

Kapitan odłożywszy lornetę, trzymając się bariery, biegł co prędzej na mostek, o ile pozwalały mu na to szalone ruchy statku. Całe szczęście, że fale nie były wysokie, nie przewalały się przez pokład. Kiedy wreszcie po dużych trudnościach kapitan dotarł na mostek, dał rozkaz zapuszczenia motoru i ruszenia „całą naprzód”, chociaż zdawał sobie sprawę na jak wielkie niebezpieczeństwo naraża statek przy tak małej głębokości morza. Nie było jednak innego wyjścia, trzeba było jak najszybciej oddalić się od wyspy, która zdawała się być ośrodkiem wzbudzającym tę niezwykłą falę. Gdy zawarczał motor i statek ruszył z miejsca, padła komenda na ster: zwrot o sto osiemdziesiąt stopni.

Wszystko to razem trwało nie więcej jak pięć minut — ustaliła to później ścisła rekonstrukcja przebiegu dziwnych wypadków koło wyspy numer 5. A tymczasem ci, którzy w dalszym ciągu obserwowali przez lornety wyspę — co wcale nie było sprawą łatwą, ponieważ pokład pod ich nogami przybierał coraz inne, niebezpieczne wprost pozycje — stwierdzili, że tajemniczy samolot wystartował. Zdumienie ich nie miało granic: samolot poruszał się normalnie, jakkolwiek powoli, szedł pionowo w górę, lecz ruchom jego nie towarzyszył żaden dźwięk, nie było słychać huku motorów odrzutowych. W ciągu niecałej minuty maszyna uniosła się do wysokości około stu metrów, kontury jej widoczne były dokładnie na tle białawej mgiełki na niebie. Naraz szybkość jego — wiodąca stale pionowo w górę — znacznie wzrosła i wnet zniknął w gęstej mgle, która szybko opadając w dół k.u powierzchni morza otoczyła statek ze wszech stron. Widoczność nie sięgała nawet kilku metrów, nie było zresztą czasu rozglądać się: statek jakby dźwignięty nagle potężną ręką czyhającego gdzieś pod wodą

olbrzyma wyskoczył wysoko nad wodę, potem opadł całym swym ciężarem, zanurzając się tak głęboko, że fale morskie zalały pokład ze wszystkich stron.

Kto nie zdołał się czegoś uchwycić, tego fala rzuciła na pokład. Wokół rozległy się okrzyki przerażenia: ludzie tracąc grunt pod nogami gorączkowo szukali jakie oś oparcia. Chociaż nadmiar wody szybko spłynął, jednak na tycn parę sekund pokład zamienił się w jezioro. Mimo całego zamieszania oficer wachtowy nie stracił przytomności umysłu: nadludzkim wysiłkiem przedarł się przez fale, przez żywe i martwe przeszkody na drodze, dotarł do linki syreny alarmowej i szarpnął z całej siły. Jękliwy głos syreny potoczył się szeroko nad wodami głusząc wszystkie inne dźwięki. Ludzie w kajutach, zorientowawszy się już z niezwykłych przechyłów statku, że coś się dzieje, wszyscy wybiegli na pokład — normalne miejsce ucieczki każdego marynarza w chwili niebezpieczeństwa. Wreszcie całe zamieszanie zostało zlikwidowane, a w kilka minut po zniknięciu samolotu rozwiała się także i mgła. Tylko morze falowało czas jakiś, potem jednak uspokoiło się na tyle, że można było spuścić motorówkę na wodę. Statek znów słuchał steru, dawny ład i porządek powrócił na pokład.

Cały ten wypadek stał się tematem żarliwych dyskusji, zarówno wśród załogi, jak w sztabie oficerskim i naukowym statku „Princ Albert”. Szczegółowy przegląd wysepki, dokonany przez pierwszego oficera wraz z grupką marynarzy, pogłębił tylko jeszcze otaczającą całe zajście tajemnicę. Na wysepce o powierzchni niecałej mili kwadratowej, co ułatwiło szybką i dokładną jej kontrolę, nigdzie nie znaleziono ani śladu niedawnej wizyty. W którymś punkcie na brzegu, z dala od linii przyboju, marynarze wykryli resztki eskimoskiego czółna, ale bardzo zniszczone i spróchniałe, co wyraźnie wskazywało na fakt, że morze wyrzuciło je tam już przed wielu laty. Patrol kontrolny zwrócił uwagę także na dwa niezwykłe zjawiska. Oto gnieżdżące się w rozpadlinach skalnych ptactwo nie zdradzało bynajmniej lęku przed ludźmi. I z wyjątkiem kilku zmiażdżonych mniejszych kamieni — co niełatwo było nawet zauważyć — nie stwierdzono absolutnie żadnych śladów lądowania ciężkiego samolotu. Patrol zabawił na wyspie kilka godzin dokonując całego szeregu zdjęć i z tym tylko powrócił na pokład statku. Później jeszcze okazało się, że jeden

z marynarzy wchodzący w skład wachty, namiętny fotograf-amator, nakręcił film od chwili, gdy „Princ Albert” wziął kurs na wysepkę, aż do momentu owej wysokiej fali, która zalała wszystko na pokładzie. Film ten był później bardzo ważnym dowodem całego wypadku, który kanadyjskie władze państwowe poleciły poddać bardzo dokładnemu i ścisłemu śledztwu. W dokumentach wypadek ten został zanotowany pod nazwą: „Sprawa Sleepers 2, numer 5”.

Rzecz ciekawa, że ostateczny wniosek wszystkich dyskusji, prowadzonych w rozmaitych kołach dyskutantów, brzmiał stale tak samo: „Jakiś nowy wynalazek wojskowy! Ależ to kosztowało forsy!...”

Takiego zdania była załoga statku „Princ Albert”. Podobną konkluzję — tyle że wyrażoną w bardziej literackiej angielszczyź-nie — ustalił sztab oficerów i naukowców statku, dołączając do niej uwagi poszczególnych jego członków, dotyczące przygody kutra kanadyjskiego „Hans Egede”, opowiadanej swojego czasu szeroko przez marynarzy z załogi kutra. Uderzające podobieństwo faktów w stosunku do tego, na co sami patrzyli, zmuszał do zrewidowania stosunku do tamtych opowieści i przekreślenia dawnej wobec tamtego zajścia nieufności. W obu wypadkach samolot poruszał się identycznie, lot odbywał się szybko, cicho, bez udziału motorów odrzutowych, i to w kierunku pionowym!

W trzy dni później prasa całego świata podała informacje o wypadku w Zatoce Hudsona, wywołując niemałą sensację i poruszenie. Zaczęto powtórnie roztrząsać—tyle że bardziej szczegółowo i dokładnie — wszystko, co dotyczyło zajść na pokładzie statku pasażerskiego „Waikiri” oraz kutra „Hans Egede”. Napięcie wśród związanych paktem atlantyckim sprzymierzeńców zachodnich bynajmniej nie zelżało, przeciwnie: nieufność między poszczególnymi partnerami wzrosła jeszcze bardziej. Pertraktacje konferencji rozbrojeniowej ONZ, które utknęły na martwym punkcie, toczyły się znowu w żywszym tempie. Wyglądało na to, że Zachód nagle zapragnął dogadać się ze Wschodem, który nieustannie zapewniał o gotowości do ograniczenia zbrojeń i udzielenia gwarancji dla stałego pokoju na świecie.

14. Sierra Nevada

Z gęstej trawy prosto pod kopyta końskie wyskoczył świstak, gwizdnął przeraźliwie i natychmiast zniknął za niskimi krzakami z taką szybkością, jakiej by się nikt po jego zwalistym ciele nie spodziewał. Arin dobrze musiał się namęczyć, by uspokoić konia, który zaczął stawać dęba. Wierzchowiec był już stary, a w rancho, gdzie go wynajął, zapewniano go, że jest potulny jak jagniątko, ale widocznie w zakres jego codziennych doświadczeń nie wchodziły gwiżdżące jak parowóz świstaki, wobec czego Arin musiał przyznać, że miał prawo się spłoszyć. Biorąc go na kilkudniową wycieczkę musiał prócz opłaty dwudziestu dolarów za dobę wpłacić także zastaw — pięćset dolarów. Wszystko to wydało mu się zabawne: tutaj za pięćset dolarów uzyskał prawo dysponowania siłą jednego konia, gdy tymczasem za tę samą sumę mógł w Nowym Jorku zostać pełnoprawnym posiadaczem przyzwoitego, mało używanego samochodu o sile pięćdziesięciu koni.

Słońce zaczynało powoli chylić się ku zachodowi. Arin nagle poczuł, że jest bardzo zmęczony. Miał za sobą nocny lot do Salt Lakę City, stolicy stanu Utah, i dziesięć godzin jazdy pociągiem na południowy kraniec Nevady. W Las Vegas wysiadł z pociągu, skąd autobus firmy „Chart” przewiózł go na rancho Adamsa w Mushroom Valley, do ulubionej bazy wypadowej wszelkich wycieczek w okoliczne góry. Tam przenocował, a wczesnym rankiem wyruszył, zabierając z sobą zapasy na kilka dni, mały namiot, koce i wszystkie potrzebne do urządzenia obozowiska przedmioty. A było tego dwa solidne worki, które cowboy ulokował na

koniu przed siodłem; worki przez cały czas obijały Arinowi nogi. Ku zdumieniu kierownika rancho nie chciał wziąć strzelby ani żadnej innej broni palnej.

— Myślałem, że będzie pan chciał ustrzelić coś po drodze — mówił mieszkaniec Nevady.

— Nie umiem przyzwoicie obchodzić się z bronią — Arin uczciwie przyznał się z uśmiechem.

Na ustach kierownika zjawił się natychmiast pogardliwy uśmieszek.

— Jak pan sobie życzy — zgodził się. — Zresztą ma pan dostateczny zapas konserw, a drapieżnych zwierząt po drodze pan nie spotka. Są wprawdzie w Nevadzie wilki i kojoty, ale wilk atakuje człowieka tylko wtedy, gdy już głód ostatecznie da mu się we znaki, kojot natomiast będzie go omijał w każdych okolicznościach. Teraz nie brak im wcale żywności, sarny i łanie wyprowadzają młode, a drobnej zwierzyny wszędzie jest mnóstwo. Pan ma zamiar tylko fotografować?...

Mężczyzna był człowiekiem gadatliwym i ciekawym, zaś aparat Anna do wytwarzania fal grawitacyjnych miał kształt kamery filmowej. Arin w odpowiedzi skinął tylko głową, koń właśnie ruszył z miejsca, co uwolniło go od dalszych wypytywań. Miał jeszcze jeden aparat przy sobie, który na pewno zainteresowałby ogromnie rozkochanego w broni mieszkańca Nevady. Był to walec w kształcie większej bateryjki, służący do wysyłania skoncentrowanych promieni — przy ich pomocy mógł w ciągu paru sekund z odległości pięćdziesięciu metrów każdą materię zamienić w parę i gaz, zarówno granit, jak i stal pancerną. Gdy teraz przypomniał sobie o tych szczegółach, doszedł do wniosku, że skoncentrowane promienie w pierwszym rzędzie zainteresowałyby specjalistów z Pentagonu, nie mniej zapewne niż starego cowboya, kierownika rancho w Nevadzie.

Od rana on i jego koń odpoczywali tylko godzinę przy małym potoku, gdzie Arin gotował sobie herbatę. Teraz obaj byli już porządnie zmordowani wcale niełatwą podróżą. Szerokie, łatwo dostępne doliny raz po raz zmieniały się w strome, wąskie wąwozy, gdzie koń niejednokrotnie potykał się na usypiskach naniesionego przez wiosenne wody szczerku. Drobne strumyki teraz już pow” -sychały, ich skaliste koryta tworzyły niezbyt wygodne, ścieżki. Arin ściśle trzymał się wytyczonego kierunku: na północny zachód. Miał szczegółową mapę, na której zakreślony b^ł teren poligonu atomowego Stanów Zjednoczonych w stanie ]^evada: obóz wojskowy w Yucca Flat oraz Mercury, a także nowo zbudowany Camp Gnomę II, przeznaczony dla wybuchów podziemnych. Dostęp do ściśle strzeżonego terenu zapewniały nowoczesne betonowe szosy, biegnące po drugiej stronie terenu, ^ych jednak Arin wykorzystać nie mógł: chciał — o ile się tyl'ko da — uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, chociaż niewielką miał nadzieję, że mu się to naprawdę uda.

Wstrzymał konia, który ze zmęczenia spuścił głowę ku ziemi. Postanowił zajrzeć do mapy. Przypuazczał, że jest na dobrej drodze. Powinny być już niedaleko ruiny warowni mormonów z dawnych czasów, kiedy to „święci dnia ostatniego” szukali nowych miejsc osiedlenia także i w stanie Nevada — naturalnie, o ile nie zboczył z wytkniętej drogi. Rozpościerała się przed nim szeroka, płytka dolina, porośnięta gęstą, wysoką trawą i niskimi

krzakami. Środkiem płynął mały strumyk. Kiedy Arin biegł spojrzeniem za jego nurtem, nagle wydało mu się, że gdzieś daleko na jego brzegu dostrzega mały szałas, a przy nim ludzką postać. Gdy posłużył się lornetą stwierdził, że się nie mylił: nad potokiem stała zwrócona ku niemu twarzą kobieta. W głębi, za grupą niskich olszyn, pasło się małe stadko owiec. Arin wahał się przez moment, potem jednak pognał konia w kierunku kobiety. Gdy podjechał bliżej okazało się, że jest to bardzo stara Indianka. Na słowa przywitania odpowiedziała tylko skinieniem głowy. Próbował -wypytać ją o dalszą drogę, daremnie jednak usiłował wytłumaczyć jej, co to są ruiny, kręciła tylko głową i mówiła coś, czego absolutnie nie mógł zrozumieć. Spróbował wtedy innej metody:

zeskoczył z konia i sztywno wyprostowany przeszedł kilka kroków żołnierskim marszem. „Soldiers, soldiers, where, say!” — powtórzył parokrotnie. Wyglądało, że wreszcie zrozumiała, odwróciła się bowiem powoli ku zachodowi, gdzie kotlina kończyła się szeroką płaszczyzną, i wskazała ręką. Starał się jeszcze słowami i gestami dowiedzieć, jak daleko do obozu wojskowego, ale wszelkie jego wysiłki na nic się nie przydały, kobieta patrzyła na niego czarnymi jak węgiel oczyma i nic nie rozumiejąc wciąż kręciła głową. Wreszcie zrezygnował, dał jej srebrną dwudolarów-kę ,— co ku jego wielkiemu zdziwieniu przyjęła bez cienia radości i bez słowa podziękowania — i skierował konia ku wyjściu z doliny.

Jechał jeszcze całe dwie godziny, im dalej jednak tym wolniej. Wreszcie zatrzymał konia, przywiązał go na długim rzemieniu do drzewa, by mógł paść się swobodnie. Okazało się to zupełnie niepotrzebne, zwierzak tak był zmęczony, że ruszył się z miejsca dopiero wtedy, gdy przyniósł mu z pobliskiego strumienia wody w płóciennym wiadrze. Koń zaczął pić łapczywie. Do wieczora było jeszcze około dwóch godzin, ale Arin postanowił, że w tym miejscu rozłoży się na noc obozem. Znaleźli się w dość wąskiej kotlinie, zamkniętej od zachodu niskimi skałami, pod którymi ciekł strumień. W pierwszej chwili Arin chciał założyć obóz tuż nad brzegiem, tam jednak była skała, niezbyt odpowiednia na nocny odpoczynek. Bardzo był zmęczony i marzył, by już odpocząć, wyciągnąć się na miękkiej trawie, tak jak jego koń, ale opanował się i ruszył do najbliższego zagajnika, by poszukać su-

chych gałęzi na ognisko. Okolica wokoło była absolutnie pusta, od czasu do czasu tylko jakiś ptak przeleciał mu nad głową lub mignęła w gęstej trawie łasica w pogoni za myszą czy jakimś innym drobnym stworzeniem. Szukanie drew na opał zaprowadziło go w sąsiedztwo pagórków ciągnących się zaraz od drugiego brzegu strumienia. Przyszło mu na myśl, że z któregoś z tych wzgórz na pewno rozlega się szeroki widok na całą okolicę i że warto by to wykorzystać zanim jeszcze słońce zajdzie.

Wrócił na miejsce, gdzie zostawił konia i bagaże, zabrał lornetę. Potok był wąski, Arin łatwo go przeskoczył. Obszedłszy wzgórze dokoła znalazł łagodne zbocze i szybko dostał się na szczyt. Najpierw rozejrzał się bez lornety: nigdzie nie dostrzegł siedziby ludzkiej. Trawiasty step przecinały lśniące, kręte strumienie, a step ciągnął się jak okiem sięgnąć na wszystkie strony, rzadko tylko sfalowany pasmami niskich wzgórz, przechodzących na północnym zachodzie w wysoki, ciemny masyw Spring Mountains. Zainteresował go specjalnie widok od południa: odniósł wrażenie, że widzi tam jakieś poszczególne drzewa rosnące w regularnych od siebie odległościach wzdłuż prerii, która w tym kierunku zdawała się być zupełnie płaska. Przytknąwszy lornetę do oczu ustalił, że to, co uważał za drzewa, to smukłe betonowe wieże połączone z sobą gęstym i wysokim płotem z drutu. Nie miał już wątpliwości, że ma przed sobą ogrodzenie wojskowego obozu doświadczalnego. Stwierdzenie tego faktu ogromnie poprawiło mu nie najlepszy w ostatnich godzinach nastrój. Kiedy po rozstaniu z Indianką nie udało mu się odszukać ruin dawnej warowni mor-mońskiej, którą oznaczył sobie na mapie jako punkt wytyczny właściwego kierunku drogi, zaczął podejrzewać, że zabłądził. Przekonał się ostatecznie, że cały czas jechał prawidłowo, tylko że do Camp Gnomę II dotarł od innej strony niż początkowo miał zamiar.

Wyregulował lornetę, obejrzał dokładnie ogrodzenie obozu. Ludzi nie widział nigdzie, co jednak nie miało znaczenia, bo odległość była zbyt duża. Obliczał ją w przybliżeniu na dziesięć mil, liczył się jednakże z tym, że omyłka może być dość poważna i odległość znacznie większa. Trzeba będzie skrócić sobie drogę jazdą na koniu. Postanowił ruszyć po koniecznym odpoczynku. Na ciemniejącym od wschodu niebie zjawił się blady\sierpek księ-

życa — jego światło zupełnie wystarczy dla odszukania drogi. Zadowolony powrócił do konia, który tymczasem z apetytem szczypał soczystą trawę, rozpalił ognisko, zagotował kawę i zagrzał konserwę corned-beefu.

Jedząc samotnie i tak daleko od ludzi, zaczął rozmyślać nad tym wszystkim, co przywiodło go w stepy Nevady. Don Kichot bijący kopią w wiatraki w przekonaniu, że walczy z olbrzymami bez wątpienia więcej miał rozsądku niż on sam w tej chwili gotując się do ataku na obóz wojskowy i kryjące go tajemnice.

Starał się trzeźwo przeanalizować pobudki swego szaleńczego projektu, ale mu się to nie udawało — obracał się w jakimś zaczarowanym kręgu, z którego nie było wyjścia. Nawet Farowi, który był bardzo tolerancyjny i na pewno nie życzył źle mieszkańcom Ziemi, nic podobnego nie przyszłoby na ,myśl. Główną przyczyną — myślał — jest tu moje ziemskie pochodzenie, dziedzictwo duchowe po polskich przodkach, ludziach dzielnych i odważnych, gotowych w każdej chwili przypasać miecz i ciągnąć na nieprzyjaciela, bronić otwartej ze wszech stron dla wrogich najazdów ojczyzny...

Uczciwie jednak przyznawał się sam przed sobą, że to nie jest wyłączna przyczyna. Przyszło mu na myśl ostatnie spotkanie z Eją na dzień przed tym, zanim ukradkiem opuścił Nowy Jork i przyjaciół. Czyniła mu wyrzuty, że jako Australijczyk zbyt mało się interesuje wojną atomową uważając, że w tym swoim dziwacznym świecie przedpotopowych kangurów i jeży australijskich jest przed bombą atomową zupełnie bezpieczny. Teraz rozumiał, że mówiła to, by go drażnić, ale wtedy jej uwaga dotknęła go do żywego. Nie namyślając się wiele odpowiedział, że w jego pojęciu czyny zawsze są ważniejsze od słów i że postara s1? J^ przekonać, iż jest równie zdecydowanym wrogiem wojny jak ona sama. Spostrzegłszy, że mocno uraziła jego ambicję, Eja starała się całą sprawę obrócić w żart i rozmowa zakończyła się przyjaźnie, ale postanowienie Arina nie uległo zmianie.

W toku rozważań uświadomił sobie także wszelkie grożące mu konsekwencje za tę eskapadę do Nevady — bez względu na to, czy zakończy się ona powodzeniem czy też nie. W wypadku sukcesu i szczęśliwego powrotu do kolegów pozostaje jeszcze ciężkie wykroczenie przeciwko dyscyplinie i zarządzeniu Rady, zabrania-

jące członkom wyprawy wtrącania się w jakikolwiek sposób do spraw ziemskich. Przy najłagodniejszym wymiarze kary zostanie po powrocie na Wenus wyłączony na czas jakiś z własnej społeczności, pozbawiony wszelkich przydziałów kulturalnych, skazany jedynie na swój własny aparat przekazujący obrazy i dźwięki, a żółty pasek na rękawie i na kołnierzu będzie każdego informował z daleka, że jest winien wykroczenia przeciwko zasadom moralności społecznej. W społeczeństwie marsjańskim istniały jeszcze gorsze kary: najwyższa pozbawiała przestępcę prawa swobodnego poruszania się po planecie. W internacie, gdzie go zamykano, nie miał okazji rozmawiania z nikim, a obraz i dźwięk tylko raz w tygodniu docierał do jego izby. Przy zastosowaniu tego rodzaju kary na czas dłuższy, wielu skazańców wpadało w melancholię i następnie w obłęd. W związku z tym odzywało się wiele głosów protestu przeciw takiemu wymiarowi kary, często też występowano na Radzie z wnioskiem o zniesienie kary odosobnienia. Ostatecznie jednak wszystko zostało po dawnemu z uzasadnieniem, że kara taka jest motywem odstraszającym i przyczynia się na pewno do zmniejszenia ilości wykroczeń tego rodzaju, za jakie jest stosowana.

Ale czas już był ruszać w dalszą drogę. Arin zagasił ognisko i osiodłał konia, który bronił się przed perspektywą dalszej podróży, ale ostatecznie dał się osiodłać: odpoczynek, chociaż krótki, dobrze mu zrobił, a przy tym Arin wcale nie wymagał od niego jazdy galopem. Powolnym kłusem posuwali się naprzód nie natrafiając po drodze na żadne przeszkody. Z kotliny wydostali się na trawiastą, lekko sfalowaną równinę, potok, z którym rozstali się przy obozowisku, zatoczywszy szeroki łuk, teraz pojawił się znowu. Na obu jego brzegach rosły wierzby i olchy, co Arinowi bardzo było na rękę: drzewa osłaniały go przed oczami strzelców z wież strażniczych obozu. Zapadł już zmierzch, na prerii po-kładły się głębokie cienie. Sierp księżyca świecił już jaśniej, odbijając wyraźniej od tła pociemniałego po zachodzie słońca nieba.

Arin zatrzymał konia pod rosochatą wierzbą i sięgnął po lornetkę. Poligon był już blisko, odległość mogła wynosić najwyżej pół mili. Teren przed drutami kolczastymi i za nimi wyglądał na zupełnie pusty, mimo starannego wypatrywania nie dostrzegł

nigdzie śladu żywej duszy. Czuł jednak, że to tylko pozory, że ten tak przecież ważny ośrodek jest pilnie strzeżony. Niełatwo jednak było odgadnąć jaką tu zastosowano metodę. Dobrze widoczne już gołym wzrokiem wieże także nie zdradzały żadnych śladów życia. Księżyc stał jeszcze dość wysoko na niebie; zanim zajdzie, minie ponad dwie godziny. Zaniepokojony Arin spojrzał na zegarek i zaczął szybko obliczać.

Była godzina dziewiąta, księżyc zajdzie pewnie gdzieś przed północą, ale o tej porze roku noce na Ziemi są bardzo krótkie, już przed trzecią zaczyna świtać. A więc na wykonanie planu pozostawało mu prawie dwie godziny, nie więcej. Powinno wystarczyć — o ile nie zauważą go przedwcześnie. Nie pozostawało nic innego jak czekać aż księżyc zajdzie i nastanie ciemna noc, a pozostały czas wykorzystać możliwie najlepiej, a więc na odpoczynek. Zeskoczył z konia, zdjął z niego cały bagaż oraz siodło i przywiązał go do drzewa. Koń przyjął te zabiegi radosnym parsknięciem. Arin wyciągnął się na trawie, owinął się w koce, pod głowę wsunął siodło. Z myślą o tym, że ma się obudzić za dwie i pół godziny, przyłożył głowę do nieco twardej poduszki i natychmiast usnął.

Obudził się dokładnie o tym czasie, jaki wyznaczył sobie przed uśnięciem. Dokoła panowała głęboka cisza, nawet strumienia płynącego łagodnie wśród trawiastych brzegów, nie było słychać. Na niebie nie było już księżyca, natomiast ku wielkiej swej radości Arin zauważył, że wokół gromadzą się gęste chmury. Najwidoczniej miało się na deszcz, ciemność była tak zupełna, że nawet na trzy kroki nic widać nie było. Z jednej strony to dobrze:

szansę, że go dostrzegą zmniejszały się znacznie, z drugiej natomiast powstała trudność odszukania celu, zwłaszcza gdy nie był oświetlony. Patrząc na obóz zauważył jakieś pojedyncze, kolorowe światła, porozrzucane za ogrodzeniem w dość znacznej odległości, ale wieże strażnicze i płoty z drutów były pogrążone w ciemnościach. Arin doszedł do wniosku, że albo druty ogrodzenia są pod napięciem elektrycznym, albo też ogrodzenia strzegą ukryte w wieżach jakieś aparaty, które kontrolują okolicę przy pomocy niewidzialnych podczerwonych promieni. A bardzo być może, że zastosowano obie metody razem. Przejście przez płot było niemożliwe, zresztą wcale tego sposobu nie brał pod uwagę.

Zarzucił na ramię pasek od aparatu wytwarzającego pole grawitacyjne, a do jego futerału wsunął także magazynek skoncentrowanych promieni. Koń podniósł się tymczasem i zaciekawionym ruchem wyciągnął ku niemu głowę. Poklepał go przyjaźnie po szyi i poszedł wprost przed siebie. Początkowo krył się za drzewami, gdzie panowały zupełne ciemności — bardzo mu się teraz przydała zdolność widzenia w ciemnościach, odziedziczona po marsjańskich przodkach. Kiedy jednak potok zakręcił w innym kierunku, Arin powoli wysunął się na odkryty step. Odległość między nim a światełkami zmniejszyła się wyraźnie — doszedł do wniosku, że czas już przekroczyć ogrodzenie. Przystanął na chwilę, skoncentrował wzrok i słuch: obóz przed nim był cichy, nie dawał znaku życia, gdyby nie drobne światełka, nikt nie domyślałby się jego istnienia.

Kiedy zaczął uruchamiać przyrząd grawitacyjny, w trawie zaszeleściły pierwsze krople deszczu. Uważnie nastawił kąt stożka fal grawitacyjnych, kierunek ich osi, potem włączył generator fal.

Nawet nie zauważył, kiedy oderwał się od ziemi — powoli wznosił się pionowo w górę. Wmontowany w aparat mały zegar świetlny zaczął podawać wysokość: dziesięć metrów, dwadzieścia i tak aż do stu. Teraz zmienił kierunek osi „stożka grawitacyjnego”, w konsekwencji czego zaczął się wolno posuwać w stronę ogrodzenia utrzymując się na wysokości stu metrów. Noc była ciemna, deszcz padał coraz gęściejszy. Raczej wyczuł niż dostrzegł ciemną, zlewającą się z tłem bryłę wieży strażniczej. Był to moment krytyczny: teraz się okaże, czy wieże kontrolują także i przestrzeń powietrzną nad nimi. Przemknął nieco szybciej przez niebezpieczną strefę i odetchnął z ulgą: nic się nie poruszyło, nie było słychać żadnego dźwięku, żaden sygnał świetlny nie zaalarmował nikogo meldując o obecności intruza. Ostrożnie skierował się w stronę kolorowych świateł, utrzymując się wciąż na tej samej wysokości. Zbliżając się do nich rozpoznał po chwili ciemną bryłę niskich budynków, zakończoną strzelistą wieżą o wysokich oknach. Kolorowe światła oznaczały wejścia do poszczególnych budynków, okna ich jednak były ciemne, co oznaczało, że nikogo w nich nie ma.

Całą jego uwagę przykuła wieża. Obsunął się nieco niżej, by lepiej się jej przyjrzeć. Wiodło do niej szerokie, niskie wejście,

zamknięte żelazną bramą, do której podchodziła specjalna rampa. Nad wejściem świeciło się białe i czerwone światło, pod nimi chodził z przewieszonym przez piersi automatem żołnierz. Arin chwilę tkwił w miejscu nieruchomo, obserwował go. Żołnierz przechodził machinalnie od miejsca do miejsca, tak jak wszystkie straże na świecie. Widocznie był już dość długo na służbie i czujność jego znacznie osłabła, bo nawet najbliższe otoczenie nie interesowało go zupełnie. Nasuwało się przypuszczenie, że pewno pilnuje jakiegoś ważnego obiektu, może wieży wyciągowej, przez którą spuszczają bomby atomowe w dół do bunkrów dla próbnych

wybuchów podziemnych.

Arin zdecydował, że tu właśnie wykona swój plan ataku. Deszcz zmieniał się w ulewę, strażnik zniechęcony otulał się nieprzemakalnym płaszczem. Natomiast Arin w lekkim tylko ubraniu, zupełnie nie osłonięty przed deszczem, nie przejmował się wcale ulewą. Trudno było wymarzyć lepszą pogodę dla wykonania takiego planu — powtarzał sobie wciąż w duchu. Jeśli tylko wszystko pójdzie dalej jak dotąd, sukces gwarantowany.

Przesunął się ponad dachem wieży i wpił wzrok w panującą za nią ciemność. Zatrzymał się na moment, a sprawdziwszy, że przestrzeń za budynkami jest absolutnie pusta, powoli opadł na ziemię — stanął na gładkiej, betonowej płycie, obecnie zalanej deszczową wodą, w odległości około dwudziestu, trzydziestu metrów z tyłu za wieżą. Wszędzie wokoło jak wzrokiem sięgnąć było pusto i cicho, tylko strugi deszczu monotonnie pluskały na betonie. Teraz trzeba było poświęcić dobrą chwilę na przygotowanie aparatu, chodziło bowiem o to, by silne pole grawitacyjne wytworzyło się z dala od miejsca, w którym się sam znajdował, by się skoncentrowało na jednej stronie najwyższych pięter wieży. Nie znając dokładnie odległości aparatu od centrum pola grawitacyjnego, które miało zwalić szczyt wieży, musiał ją obliczyć na oko, co bardzo utrudniało dokładne nastawienie aparatu...

Najpierw odezwał się jakby lekki, metaliczny zgrzyt, kiedy me-tal otrze się o metal, potem chyba wieża zakołysała się nieznacznie. Ale ciemności były tak głębokie, że Arin nie mógł zaufać swym oczom — może mu się tylko zdawało? Przesunął więc strzałkę aparatu na najwyższą wydajność ryzykując, że zużyje całą jego energię. Straszliwy łoskot walących się brył betonu, me-

talu i szkła ogłuszył go na krótką chwilę — wierzchołek wieży, mniej więcej trzecia jej część, rozsadzony siłą pola grawitacyjnego, runął całą swą masą tuż przed nim na betonową płytę, rozpryskując się odłamkami dokoła. Jeden z takich odłamków ostrą krawędzią rozciął mu twarz. Poczuł płynący po policzku ciepły strumyczek krwi, lecz teraz nie miał czasu zająć się raną. Uśpiony obóz obudził się natychmiast: ze wszystkich stron dobiegały jękliwe zawodzenia syren, zapłonęły światłami wieże strażnicze, z których pomknęły w ciemność ruchliwe, jaskrawe smugi reflektorów, zamieniając noc w jasny dzień. Mężczyźni w strażackich mundurach zbiegli się ze wszech stron, nieco dalej słychać było klaksony nadjeżdżających wozów straży pożarnej.

Arin biegł ile miał tchu w piersiach, byle w ciemności, byle dalej od miejsca alarmu, dalej od jasnych stożków reflektorów. Starał się przy tym pamiętać kierunek skąd przyszedł, miejsce, gdzie pozostawił konia i bagaże, nie był jednak pewien, czy mu się to uda, całą bowiem uwagę musiał skupić na drodze, którą uciekał. Na szczęście teren był gładki, Arin nie natrafiał na żadne przeszkody i jak dotąd nikt nie zauważył jego obecności — wszyscy gromadzili się dokoła miejsca wypadku. Serce biło mu mocno, w płucach zaczynało brakować tchu. Wydobył chusteczkę i próbował zatamować spływającą po policzku krew, ale bezskutecznie. Miał co prawda małą apteczkę, a w niej lek, który natychmiast zasklepiłby' rankę, cóż, kiedy apteczka została wraz z innymi rzeczami przy koniu, w obozowisku. Tylko gdzie to obozowisko się znajduje? Próbując skontrolować kierunek swej ucieczki obejrzał się na wieżę. Oświetlona smugami jaskrawych reflektorów dziwaczny zaiste przedstawiała widok: cała jej górna część znłknęła, a to co zostało, kończyło się u góry nieregularną linią poszarpanej konstrukcji żelazobetonowej. Miejsce katastrofy otaczała gromada mężczyzn, niektórzy z nich zajęli się oglądaniem gruzów porozrzucanych na płycie betonowej.

Czas najwyższy uciekać dalej — zdecydował — bez wątpienia załoga obozu zainteresuje się lada chwila przyczyną tej nieoczekiwanej katastrofy i oczywiście podejmie szczegółowe poszukiwania na terenie obozu i w najbliższej jego okolicy... Spróbował uruchomić aparat grawitacyjny i unieść się w górę — na próżno, aparat nie działał. Widocznie był wyeksploatowany nadmiernym

obciążeniem przy burzeniu wieży, a zapasowego ładunku energii Arin nie zabrał z sobą. Nie było innej drogi ucieczki jak wprost na ogrodzenie z drutów — najważniejsze, to dotrzeć tam jak najprędzej. Teren na trasie ucieczki był jeszcze wciąż ciemny. Arin przypuszczał, że jako dość odległy od zabudowań nie był objęty zasięgiem reflektorów. Ale stan taki utrzyma się tylko tak długo, dopóki nie zostanie zarządzony generalny alarm.

W bladej poświacie, sięgającej aż tutaj od dalekich świateł, zorientował się, że jest już blisko celu. Deszcz zmniejszył się trochę, ale o ucieczce drogą powietrzną — nawet gdyby działał aparat grawitacyjny — nie mogło być mowy: nisko wiszące chmury tak mocno odbijały światła reflektorów, że gdyby uniósł się w powietrze, ludzie z obozu dostrzegliby go natychmiast.

O kilkadziesiąt metrów przed ogrodzeniem przystanął i zaczął nasłuchiwać. Z daleka dobiegał gwar obozu, jak dotąd, nikt się do niego nie zbliżał. Wyjął z futerału ładunek skoncentrowanych promieni i uruchomił, kierując niewidzialne promienie wprost na

druty. W parę sekund roztopiły się jak śnieg w słońcu — powstała szeroka, wolna przestrzeń: brama do wolności stanęła przed nim otworem. Szybko przez nią przebiegł. Otoczyły go ciemności, tu już nie docierał blady odblask obozowych świateł, jednakże droga przed nim była na tyle widoczna, że mógł iść naprzód szybkim krokiem. Sądząc, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo, zaczął obchodzić obóz wielkim łukiem, by jak najkrótszą drogą dostać się do potoku, gdzie pozostawił swego konia. Nagle usłyszał nad sobą warkot samolotu, spojrzał w górę:

wielki śmigłowiec z zapalonymi światłami pokładowymi krążył nad obozem. Był jeszcze dość daleko. Arin przyśpieszył kroku. W tej chwili jednak dokoła niego zrobiło się jasno jak w dzień — to załoga śmigłowca uruchomiła potężny reflektor, którego stożek powoli zaczął obszukiwać teren. Nie było w pobliżu niczego, za czym można by się było skryć, dokoła ciągnęła się gładka, odsłonięta preria. Wiedząc, że ruchomy cel dużo prędzej może być zauważony niż ktoś leżący nieruchomo, szybko położył się na mokrej trawie.

Najbliższe minuty pełne były groźnego napięcia, warkocz światła parokrotnie przybliżał się i znów oddalał, lecz na razie nie zawadził o niego. Śmigłowiec krążył na niskiej wysokości po linii spiralnej, której zasięg to zwężał się, to rozszerzał, smuga światła sprawdzała dokładnie każdy metr kwadratowy stepu. Arin bacznie obserwował jej ruchy... Nagle zalała go fala ostrego światła i już się nie cofnęła. Dłużej czekać nie było sensu: wstał i rzucił się do ucieczki. Na sekundę tylko wyrwał się z sieci świetlnego koła, po chwili znów znalazł się w samym jego centrum. Reflektor już go nie wypuścił ze swych szponów. Warkot motorów był coraz bliższy. Arin zrezygnowany przystanął — po chwili otoczył go cały oddział na motocyklach. Za każdym kierowcą siedział żołnierz z karabinem w ręku, wszystkie lufy kierowały się w jego piersi.

Tyle miał tylko czasu, że uruchomił mechanizmy niszczące wewnętrzne urządzenia aparatu grawitacyjnego i naboju skoncentrowanych promieni — na myśl mu nawet nie przyszło skierować niszczące promienie na grupę otaczających go ludzi.

Nie miał przy sobie żadnego dowodu osobistego, więc dowódcy zmotoryzowanego oddziału, który kazał mu podnieść ręce do góry

i wyjaśnić kim jest oraz czego tu szuka, odpowiedział że nazywa się John Smith, jest turystą z Glasgow, a wybrał się na wycieczkę w stepy Nevady. Odwieziono go na strażnicę, opatrzono skaleczenie na twarzy. Na pytanie, skąd się ono wzięło, wytłumaczył, że idąc nocą przez prerię potknął się i uderzył głową o drzewo. Spisano z nim protokół i sprowadzono jego konia, ponieważ podał im dokładny opis miejsca, gdzie go zostawił. Stanowczo domagał się zwolnienia, by dalej kontynuować wycieczkę, ale na jego żądania nikt nie zwracał uwagi.

Obchodzono się z nim grzecznie, zatrzymano go pod strażą w pokoju, gdzie spisywano z nim protokół. Rano wsadzono go do samochodu i z asystą oficera oraz dwóch żołnierzy przewieziono do Las Vegas. Tam w innym obozie wojskowym przesłuchiwano go ponownie w obecności zastępcy szeryfa, prokuratora okręgowego i kilku wyższych oficerów. Powtórzył to samo, co zeznawał w nocy. Parę dni spędził w przyjemnej celi urzędu szeryfa,

a tymczasem znawcy badali jego dziwną kamerę filmową oraz pusty nabój po skoncentrowanych promieniach, który on sam określił jako światłomierz do zdjęć. Równocześnie policja sprawdzała wiarygodność podanych przez niego danych co do miejsca zamieszkania: w hotelu nowojorskim, w ambasadzie brytyjskiej, a nawet w Glasgow. Przez hotel Barbizon — którego nazwę Arin podał do protokołu — przewinęło się w' ostatnich dniach kilku różnych Smithów, lecz żaden z nich nie był tym właśnie poszukiwanym. Brytyjska ambasada nie znała żadnego Johna Smitha z Glasgow, zamieszkałego przy High Street 38, nie znano go także i w Glasgow. Co prawda w tym wielkim brytyjskim mieście mieszkało paręset rozmaitych Smithów, a pięćdziesięciu trzech z. nich nosiło imię John, żaden z nich jednak nie mieszkał pod wskazanym adresem, jakkolwiek — rzecz bardzo dziwna — High Street naprawdę w Glasgow istniała.

Grupa rzeczoznawców poddała tymczasem aparaty Arina najrozmaitszym badaniom: prześwietlaniu promieniami rentgena i wszelkim znanym próbom analitycznym. Jasne było dla wszystkich, że nie służyły one do podanych przez Arina celów, nikt jednak nie potrafił ustalić, jak i do czego mogły być zastosowane. Nie ulegało wątpliwości, że aparaty te zostały wykonane z jakiegoś bardzo lekkiego stopu metali, żadna jednak analiza nie zdołała ustalić, z jakich składał się pierwiastków. Pewne informacje przyniosła analiza aktywizacyjna przy pomocy neutronów, lecz to jeszcze bardziej zagmatwało cały wypadek. Oto przez napromieniowanie neutronami w materiale aparatów powstały radioizotopy, których nikt dotąd nie znał.

W czasie gdy przeprowadzano szczegółowe próby z aparatami, Arin znajdował się w areszcie śledczym gmachu prokuratury państwowej pierwszego okręgu nowojorskiego, dokąd przewiózł go z Las Vegas specjalny samolot wojskowy. Poddano go już wielokrotnym przesłuchaniom, przy których starano się drogą najprzeróżniejszych pytań rozwiązać zagadkę jego tożsamości i właściwy cel tajemniczej wizyty w obozie wojskowym Camp Gnomę II, do którego obcym wstęp jest bardzo surowo wzbroniony, Ostatnim tematem pytań było: w jaki sposób zniszczył wieżę i ogrodzenie obozu?

— Schwytaliście mnie” za obozem, gdzie nie było żadnych ta

blic ostrzegawczych, że na teren ten wstęp turystom jest wzbroniony — odpowiadał z niezachwianym spokojem Arin. — Udowodnijcie mi, że wtargnąłem na teren waszego obozu i wykażcie, w jaki sposób zdołałem zniszczyć wasze urządzenia! Nie znaleźliście przy mnie ani uncji materiałów wybuchowych, nie miałem żadnej broni!

Wszystko to była prawda, ale to właśnie doprowadzało organa śledcze do rozpaczy. Arin był dla nich w najwyższym stopniu podejrzany, podał fałszywe dane co do swej osoby — ale na tym właśnie zaczynało się i kończyło jego przewinienie, jak długo, rzecz prosta, policja i prokuratura trzymały się ściśle oczywistych faktów. Pewne nadzieje pokładano jeszcze w opublikowaniu jego fotografii, co zrealizowano niezwłocznie po zdjęciu mu z twarzy opatrunku. Arin tego momentu najbardziej się obawiał, ale gdy spojrzał na długą bliznę, ciągnącą się na ukos od lewego oka przez policzek aż do ust, uspokoił się od razu. Blizna tak zniekształciła całą twarz, że chyba nawet najbliżsi przyjaciele nie mogliby rozpoznać go na zdjęciu.

15. W imieniu narodu!

Far bardzo zadowolny wracał z publicznego zebrania COSPAR-u do willi „Mayfiower”. Sonda Wayfarer II przekazała informacje — podyktowane jej przez naukowców z Wenus — przyjęte przez fachowców na Ziemi ze stuprocentowym zaufaniem. Obrońcy teorii o wysokiej temperaturze na powierzchni Wenus, opartej na badaniu sygnałów radiowych i pasma spektralnego 8000 angstromów, tryumfowali. Prócz tego otrzymali także dane, że planetę otacza silne pole magnetyczne, a wokół niego koncentruje się promieniowanie, którego astronauci obawiają się najbardziej. Można co prawda bronić się przed nim przy pomocy grubych płyt metalowych, to jednak oznaczało tak wielkie zwiększenie wagi rakiety, że technika ziemska jeszcze przez czas dłuższy nie będzie mogła sobie poradzić z tym problemem. Do tych danych przyłączyły się jeszcze inne, dotyczące potężnego wybuchu na Słońcu w tym czasie, gdy sonda mijała Wenus w odległości trzydziestu czterech tysięcy kilometrów, licząc od środka planety. Wybuch ten zresztą zanotowany był na rozmaite sposoby także i na Ziemi, zwrócił więc zrozumiałą uwagę fachowców. Bo właśnie w tym czasie Słońce znajdowało się w okresie spokoju, wybuch zaś miał taką siłę, jaka występuje bardzo rzadko nawet w okresie najwyższej aktywności słonecznej.

Pierwszy cień przysłonił dobry nastrój Fara już w chwili gdy wróciwszy do willi wziął w rękę przywiezioną z miasta gazetę. Wiedział już, że przed czternastu dniami ich samolot — zgodnie z włączonym do kodu rozkazem — schronił się na małą wysepkę

w Zatoce Fosa przy absolutnie bezludnej Ziemi Baffina, ponieważ robot-informator zameldował mu o tym zaraz po odlocie z Zatoki Hudsona. W trzy dni później także prasa codzienna podała zwięzłą notatkę o przygodzie statku „Princ Albert”, ale dopiero dzisiejsze gazety przyniosły szczegóły całej tej sprawy. Już poprzednio Far był ogromnie zdumiony, że doszło do wykrycia samolotu, dziś jednak sprawa wyjaśniła się całkowicie. Samolot uniósł się w powietrze, a dopiero potem otoczył się mgłą, zamiast zasnuć mgłą całą okolicę zaraz gdy tylko aparaty zameldowały obecność statku na wodach obok wyspy. Tylko tak można było ukryć obecność samolotu oraz ewentualny jego start. Far nie mógł zrozumieć, co zaszło. Zmarszczył brwi: jakże mogło dojść do tak skandalicznego przestawienia kolejności akcji samolotu?

Drzwi biblioteki otwarły się gwałtownie, do pokoju wpadł Kirt wymachując trzymaną w ręku kopertą.

— Arin zniknął! — wołał podniecony. — Szukałem w twoim pokoju ostatniego numeru czasopisma o badaniach kosmicznych i znalazłem ten list. Przeczytałem go, ponieważ był otwarty, chociaż zaadresowany do ciebie!

Podał list Parowi, który przeczytał go bez słowa i odłożył na bok. List był krótki, Arin pisał, że w bardzo ważnej sprawie musiał wyjechać z Nowego Jorku, ma jednak nadzieję, że za parę dni wróci. Tłumaczył się, że wobec konieczności pośpiechu nie zdążył osobiście zawiadomić Fara o wyjeździe...

Zmarszczki na czole Fara pogłębiły się jeszcze. Ale jeżeli Kirt spodziewał się, że Far będzie mówił o poważnym przekroczeniu dyscypliny przez Arina, to mocno się zawiódł. Zamiast jakichkolwiek uwag na temat Arina podał mu gazetę, proponując by przeczytał szczegółowe informacje o wykryciu niezwykłego samolotu w zatoce Hudsona. Kirt niechętnie wziął gazetę, usiadł i zaczął czytać. Gdy doszedł do miejsca dokładnego opisu ucieczki samolotu, na twarzy jego pojawił się wyraz zdumienia.

— Jakże to możliwe? — wykrztusił zaskoczony. — Najpierw samolot uniósł się w górę, a potem dopiero przesłonił mgłą okolicę?

—• Przynieś dziennik kodów! — rzucił krótko Far. Kirt wyszedł, po chwili wrócił jakby się ociągając, oczy miał utkwione w aparacie do czytania.

— No, właśnie, tak myślałem, bardzo mi przykro — jąkał zmieszany podając dziennik Farowi. — To nie automaty zawiodły, to moja wina! Przestawiłem kolejność akcji, włączyłem do kodu najpierw odlot, a potem mgłę!

Far spojrzał w aparat i pokiwał głową.

— Rozumiesz chyba, że ten twój błąd może mieć takie samo znaczenie dla powodzenia naszych zadań na Ziemi, jak i ta cała bezsensowna eskapada Arina...

Kirt bez słowa skinął głową.

— ... i że oba te przypadki muszę zameldować Radzie bez żadnych upiększeń, tak jak rzeczywiście miały miejsce? — ciągnął dalej Far.

Kirt powtórnie skinął głową.

— Niedobrze, jak się ma takich współpracowników jak wy obaj — westchnął Far wstając z fotela. — Przejdźmy się trochę po domu, może znajdziemy coś, co nam lepiej wytłumaczy tajemniczy wyjazd Arina, niż te jego parę słów!

Razem z Kirtem odbyli szczegółowy przegląd willi, lecz bez rezultatu. Stwierdzili tylko, że Arin zabrał kilka tysięcy dolarów, aparat grawitacyjny oraz aparat skoncentrowanych promieni. Daremnie jednak próbowali odgadnąć, po co wziął oba aparaty. Także cel jego podróży pozostał dla nich zagadką, która wyjaśnić się miała dopiero za parę tygodni.

Na odpowiedź Rady i nowe instrukcje nie czekali długo. Wymagano od Fara, by w żadnym wypadku nie opuszczał Ziemi bez Arina. Gdyby potrzebne mu były jakieś dalsze środki, natychmiast je otrzyma. Dłuższy ich pobyt na Ziemi nie ma już celu, zadanie należy uważać za całkowicie wykonane. Rada nie ma zamiaru nadal interesować się Ziemią, skoro tymczasem problem zasadniczej wagi został rozwiązany przy pomocy sztucznie wywołanych wybuchów Słońca. Na przyszłość Marsjanie będą mogli w każdej chwili zmusić Słońce do wysłania w kosmos plazmy z zabójczym promieniowaniem w wymaganym kierunku i o oznaczonej sile. Żadne żywe stworzenie nie dotrze na planetę Marsjan, o ile oni sami tego nie zechcą. Korpuskularne i elektromagnetyczne promieniowanie wybuchów słonecznych zabije w ciągu 24 godzin zarówno człowieka, zwierzę, czy mikroskopijne bakterie.

Dni mijały, Arin nie wracał. Tak upłynęło kilka tygodni, aż

kiedyś Farowi wpadła w ręce gazeta z fotografią „człowieka z blizną”, którego policja Stanów Zjednoczonych daremnie starała się zidentyfikować. Na pierwszy rzut oka Fara zaintrygowały patrzące na niego ze zdjęcia oczy: wydawały mu się dziwnie znajome. Przez chwilę w zamyśleniu oglądał fotografię — podpis pod zdjęciem nie podawał żadnych szczegółów — potem wziął odpowiednią farbę i starannie wyretuszował bliznę. Nie miał już żadnych wątpliwości: człowiekiem, którego tożsamość starało się ustalić

FBI, był Arin!

Długo naradzali się z Kirtem, co dalej robić, wreszcie uzgodnili plan i natychmiast przystąpili do działania.

Po przeniesieniu Arina do więzienia prokuratury państwowej I nowojorskiego sądu okręgowego, rozpoczęte w Las Vegas przesłuchania toczyły się w szybszym tempie. Początkowo prowadziła je policja i FBI, potem przejęli je przedstawiciele prokuratury. Zastosowali tak zwane „badania trzeciego stopnia”, polegające na przesłuchaniach w dzień i w nocy, w koncentrycznym świetle reflektorów. Na siedzącego w kręgu oślepiającego światła Arina sypały się z ciemności pytania, krążące stale wokół tych samych kwestii: „Jakie jest pańskie prawdziwe `nazwisko? Skąd pan przyjechał? Jakiej pan jest narodowości? Po co pan wszedł na teren obozu Camp Gnomę II? Dlaczego pan zniszczył wieżę wyciągową? W jaki sposób pan to zrobił? Do jakiego celu służyły znalezione przy panu aparaty? Kto dał panu polecenie zniszczenia urządzeń poligonu atomowego?”

Na wszystkie te osiem pytań Arin z całą stanowczością odpowiadał tak samo, jak podczas pierwszego przesłuchania na poligonie atomowym. Przez dwie doby tolerował bez zastrzeżeń wielokrotne budzenie go w ciągu nocy i atakowanie pytaniami, potem zwrócił uwagę prowadzącemu śledztwo urzędnikowi, że jest bardzo zmęczony i że trudno mu dłużej walczyć ze snem.

— O, z tym już my sobie damy radę — odpowiedział mu

z uśmiechem prokurator.

Wnet jednak przekonał się, że wszelkie znane im sposoby budzenia zawodzą, że nawet działanie prądem elektrycznym nie potrafi zmusić Arina do ocknięcia się z kataleptycznego snu, w który

sam się wprowadził, a mógł go przerwać tylko w wyznaczonym przez siebie czasie. Fakt ten wywołał ogromne zdumienie; w konsekwencji wezwano do Arina najsłynniejszych psychiatrów z całych Stanów Zjednoczonych. Postawili oni co prawda prawidłową diagnozę, że zachodzi tu przypadek autohypnozy, na którą niepodobna oddziaływać z zewnątrz, ale diagnoza ta w niczym nie poprawiła sytuacji organów śledczych.

Oprócz zdjęcia Arina, które natychmiast po zagojeniu się ranki na twarzy opublikowała prasa codzienna, z całego zajścia w Camp Gnomę II absolutnie nic nie przedostało się do wiadomości publicznej. Nikt nie wiedział, dlaczego FBI poszukuje jakichkolwiek informacji o „człowieku z blizną”, ani też jakie popełnił on przestępstwo wobec obowiązującego w Stanach prawa.

W ciemnej części sali, gdzie przesłuchiwano Arina, zmieniali się najrozmaitsi eksperci techniczni i wojskowi, lecz ich obecność nie na wiele przydała się organom śledczym, tyle tylko, że wykaz ośmiu pytań wzbogacił się o jeszcze jedno, dziewiąte: „Z jakiego materiału zrobione były oba znalezione przy panu aparaty?”

Na pytanie to odpowiedział po prostu, że jako człowiek interesujący się historią, geografią i ekonomią z metalurgią nie ma nic wspólnego i na takie pytanie nie może dać odpowiedzi.

Ze snu kataleptycznego Arin budził się wypoczęty, rześki i zawsze z wielkim apetytem. Nie było w planie prokuratury „zmiękczenie” go głodem, zresztą jako więzień w areszcie śledczym miał prawo kupić za własne pieniądze — a tych mu nie brakowało — każdą ilość żywności. W tym czasie, gdy agentów FBI zastąpili pracownicy prokuratury, miał już także — zgodnie z przepisami prawa karnego Stanów Zjednoczonych — swego obrońcę. Pytano go, czy chce wziąć adwokata na własny koszt, czy też życzy sobie, by przydzielono mu obrońcę z urzędu.

— Przypuszczam, że skonfiskowaliście mi dostateczną sumę pieniędzy, by można z nich było opłacić adwokata? — odpowiedział wówczas z uśmiechem.

Przysłano mu młodego, sumiennego prawnika, z którym lubił rozmawiać, tamten jednak koniecznie starał się wyciągnąć z niego jak najwięcej danych, potrzebnych mu do przygotowania obrony. Lecz te jego starania nie dały rezultatów: Arin nie powiedział mu nic więcej poza tym, co mówił na śledztwie.

— Niechże pan zrozumie: nikt przecież nie uwierzy, że w deszcz, wśród nocy, wszedł pan ot tak sobie... spacerkiem na teren poligonu atomowego, dokąd wejście jest surowo wzbronione — powtarzał już po raz nie wiadomo który zrozpaczony obrońca.

— Istotnie jest wzbronione? — odpowiadał mu stale pytaniem Arin.

Adwokat, zanim udzielił mu na to pytanie definitywnej odpowiedzi, sprawdził sytuację na miejscu. Okazało się, że dokoła ogrodzenia poligonu atomowego wytyczono opasujący go teren szerokości trzech mil, na który osobom niepowołanym wstęp jest surowo wzbroniony. Rozstawione na nim gęsto tabliczki z tym rozporządzeniem zawierały także ostrzeżenie, że przekroczenie zakazu ścigane będzie w myśl paragrafów kodeksu specjalnego, mającego na celu bezpieczeństwo państwa, i karane grzywną, więzieniem, do kary śmierci włącznie.

— Żadnej takiej tabliczki nie widziałem — twierdził zgodnie z prawdą Arin.

— Oczywiście, że w nocy mógł je pan mijać i nie zauważyć. Ale to już zależy od dobrej woli ławy przysięgłych, czy w to uwierzą, czy też nie — wyjaśniał adwokat.

— To mnie będzie sądził sąd przysięgłych? — zainteresował się Arin.

— Tak jest, z tym jednak zastrzeżeniem, że udział publiczności ograniczony będzie do minimum, co jest przewidziane w naszym kodeksie, a już prokuratura bez wątpienia się postara, by w jakiś sposób wymanewrować przedstawicieli prasy — tłumaczył mu obrońca. — Pan rozumie, że sferom wojskowym zależy na tym, by cała ta sprawa nie nabrała rozgłosu. Oczywiście, kwestia przedstawiałaby się zupełnie inaczej, gdyby się okazało, że pan Jest agentem bolszewickim. Wówczas politycy staraliby się z wypadku w Camp Gnomę II wyciągnąć jak największe korzyści pro-pagandowo-polityczne i ściągnęliby na rozprawę kogo się tylko da, a przede wszystkim dziennikarzy zagranicznych.

— Ale ja nie jestem bolszewickim agentem — wtrącił z uśmiechem Arin.

— To kim pan właściwie jest? — zaatakował go obrońca nieoczekiwanym pytaniem.

— Jestem John Smith z Glasgow, poddany jej królewskiej mości królowej Wielkiej Brytanii — odparł Arin kłaniając mu się

uprzejmie.

Zrezygnowany prawnik z powątpiewaniem pokiwał głową lecz

zaniechał już daremnych wypytywań.

W dzień rozprawy Arin od chwili wejścia na salę sądową ogromnie się wszystkim interesował. Obserwował ludzi i przedmioty z ciekawością, lecz bez osobistego zaangażowania człowieka, który uważnie śledzi szczegóły procesu przeciw komuś innemu i bez emocji czeka na wyrok, jakkolwiek gra idzie o najwyższą stawkę — przegrana oznacza śmierć. Noc spędził dobrze, ubrany był w nowy garnitur, kupiony na jego życzenie i za jego pieniądze, ponieważ zorientował się, że jego własne ubranie bardzo się zniszczyło w ciągu tych paru tygodni, jakie przebył w więzieniu. Garnitur kupiono gotowy, dozorca więzienny, biorąc miarę, zapewniał go z dumą, że z zakupu na pewno będzie zadowolony, ponieważ w Ameryce można dostać gotowe ubranie każdego rozmiaru.

Arin musiał przyznać, że mówił prawdę: ubranie istotnie leżało

tak, jak szyte na jego miarę.

Sala sądowa była niewielka, stało w niej tylko kilka rzędów krzeseł dla publiczności, zupełnie pustych podczas pierwszej części rozprawy. Obrońca wytłumaczył Arinowi, że uzyskano to w nader przemyślny sposób: wyznaczoną przedtem w tej sali zupełnie nieciekawą rozprawę fałszerza banknotów przeniesiono do innej sali, tu zaś przesunięto rozprawę Arina. Mimo to jednak, wiedziony jakimś szóstym zmysłem sprawozdawca New York He-raid Tribune, czując, że na tej sali dzieje się coś ciekawego, zupełnie nieoczekiwanie zjawił się na sali rozpraw jeszcze przed zakończeniem porannej części. Wprawdzie przewodniczący sądu na żądanie prokuratora natychmiast przeciwstawił się temu ogłaszając, że dalsza część procesu odbędzie się przy drzwiach zamkniętych, lecz sytuacji nie dało się już uratować. W myśl zasad kodeksu Stanów ogłaszanie wyroku musi się odbywać publicznie, było więc oczywiste, że reporter nie przegapi takiej okazji. Sąd mógł jedynie mieć nadzieję, że cały proces uda się zakończyć w jednym dniu i że opublikowanie wyroku ograniczy się do jednej gazety, której reporter, choćby ze względów konkurencyjnych, obecność

przy ogłaszaniu wyroku zarezerwuje wyłącznie dla siebie i nie przyprowadzi kolegów z innych gazet.

Arin przez chwilę czuł się zawiedziony, że jego proces będzie się toczył bez udziału publiczności, lecz szybko otrząsnął się z tego uczucia. Zorientował się bowiem, że za nim kryje się podświadome pragnienie, by wśród publiczności znalazła się E j a i mogła podziwiać jego bohaterski czyn. Wstyd mu się zrobiło, że chociaż na moment uległ tego rodzaju pokusie. Teraz zresztą sprawy toczyły się szybko, absorbując całą jego uwagę. Eskortujący go dwaj policjanci posadzili go na krótkiej ławce, a sami zajęli miejsca po obu stronach. Ławka zwrócona była frontem do podium, gdzie z przodu stał stolik i fotel dla sędziego, a głębiej na wyższym stopniu długi stół i krzesła dla przysięgłych. Z jednej strony podium, obok stołu przysięgłych, znajdował się stolik z magnetofonem, przy którym urzędował protokolant. Przed podium, po obu stronach ławki Arina, były miejsca dla oskarżyciela, którym był przedstawiciel prokuratury, i dla obrońcy. Obok oskarżyciela szereg krzeseł dla świadków, którzy wywołani zeznawali przy specjalnym stoliku ustawionym tuż przed sędzią. Świadków było sporo, wielu z nich odznaczało się tą charakterystyczną postawą, jaka cechuje wojskowego, nawet gdy jest w ubraniu cywilnym.

Wejście sędziego i przysięgłych obecni powitali powstaniem. Gdy już usiedli — sędzia pod gwiaździstym sztandarem Stanów — oskarżyciel wstał i oświadczył, że jest gotów do wystąpienia w imieniu narodu.

Na ustach Arina pojawił się drwiący uśmieszek. Biedny ten naród, w którego imieniu wyrządza się tyle krzywd, dzieje się tyle bezprawia! Gdyby istotnie był tu reprezentowany, nie wiadomo po czyjej opowiedziałby się stronie i jakby zadecydował w tym procesie, gdzie chodzi o życie lub śmierć nie pojedynczego człowieka, lecz wielu milionów ludzi, predestynowanych na ofiary wojny atomowej!

Wstał obrońca Arina i skłonił się sądowi. — Wysoki sądzie, jestem gotów do podjęcia obrony! Sędzia skinął głową i celem odczytania aktu oskarżenia udzielił głosu prokuratorowi. Ten zaczął odczytywać obszerny akt, lecz zaraz po pierwszych słowach przerwał mu energiczny sprzeciw obrońcy.

— Wysoki sądzie, składam stanowczy protest przeciwko określaniu oskarżonego jako przestępcy! Zadaniem tego procesu jest wykazanie, czy istotnie jest winien, natomiast opinia pana prokuratora uprzedza decyzję sądu i z góry nastawia ławę przysięgłych negatywnie do oskarżonego.

— Sprzeciw obrony zostaje przyjęty — zgodził się sędzia. Oskarżyciel zmarszczył brwi, lecz nie zgłosił zastrzeżeń i czytał dalej akt oskarżenia, teraz już w prawidłowej formie.

To drobne starcie obudziło na chwilę uwagę Arina, ale wnet znów go ogarnęło zobojętnienie trwające przez cały niemal czas procesu. Stale te same sprawy, które słyszał już tyle razy, aż mu to obrzydło. Jakże pragnął, był cały ten proces, przy którym nie mógł interweniować — chyba za pośrednictwem swego obrońcy — zakończył się jak najprędzej! Wszystko razem, cała ta prastara procedura zachowująca najrozmaitsze tradycje, przypominało mu sceny z którejś sztuki Szekspira. Rzecz prosta jego pragnienia nie miały najmniejszego wpływu na tok procesu, musiał więc ponownie wysłuchać przedstawienia wszystkich stwierdzonych faktów. Wypowiedzi rzeczoznawców technicznych chwilowo pobudziły jego uwagę. Zainteresowały go nieporadne próby sprecyzowania materiału, z którego zbudowano jego aparaty, a także fachowy opis użytych do tego celu metod analitycznych. Rozbawił go nawet fakt, że wykryto przy tym jakieś nieznane dotąd radioizotopy. „Ciekaw jestem, czy jakoś je nazwali?” — pytał siebie w duchu, oczekując odpowiedzi z ust sędziego. Widocznie jednak przedstawiciel sprawiedliwości nie bardzo interesował się fizyką atomową, ponieważ jego pytania ograniczyły się tylko do ustale-niqicelowości i przydatności aparatów Arina. Rzeczoznawcy uczciwie przyznali, że wszelkie ich analizy w tym zakresie nie dały żadnych rezultatów.

Postępowanie dowodowe zajęło całe przedpołudnie. Arin musiał przyznać, że policja amerykańska wykonała kawał rzetelnej roboty: prześledziła z dokładnym określeniem czasu wszystkie jego ruchy od chwili, gdy na lotnisku La Guardia wsiadł do samolotu lecącego do Salt Lakę City, aż do rozmowy z Indianką. Natomiast wszelkie ślady dalszej jego drogi do obozu Gnomę II zatarł uparcie padający owej nocy deszcz. Policja była zdania, że wtargnął do obozu poprzez zniszczoną siatkę ogrodzenia i tą

samą drogą z niego się wydostał. Tylko druga część tego twierdzenia odpowiadała prawdzie. Obrońca Arina zakwestionował to twierdzenie: czy jest możliwe, by jego klient przedostał się przez metalową siatkę — jej niezwykłe zniszczenie w określonym miejscu rzeczoznawcy wyjaśniali „działaniem potężnego żarzenia, pod wpływem którego drut nie tylko stopniał, lecz po prostu wyparował” — dokonał zniszczenia masywnej wieży i znowu się oddalił zanim aparaty kontrolne zameldowały jego obecność w obozie? Wielce pewny siebie prokurator uśmiechnął się.

— Tak było istotnie, wysoki sądzie — zwrócił się do sędziego. — Aparaty alarmowe prawidłowo zameldowały uszkodzenie ogrodzenia.

Obrońca wstał i wśród pełnego napięcia milczenia wszystkich obecnych głośno postawił pytanie:

— Czy miało to miejsce przed zawaleniem się wieży wyciągowej, czy też po jej zawaleniu? Oskarżyciel poczerwieniał.

— Proszę wysoki sąd o uchylenie tego pytania, jako nieistotnego dla przewodu sądowego! — zażądał. Znów podniósł się obrońca.

— Wnoszę sprzeciw, wysoki sądzie! — oświadczył. — Ja przeciwnie, dokładne ustalenie czasu uważam za niezwykle ważne dla udowodnienia niewinności mego klienta!

— Sprzeciw zostaje uwzględniony — odpowiedział sędzia po krótkim namyśle i zwrócił się do prokuratora, by udzielił odpowiedzi obrońcy.

— Instalacje alarmowe zaczęły działać dopiero po zawaleniu się wieży, wysoki sądzie! — odpowiedział zwracając się do sędziego. — Prokuratura stoi jednak na stanowisku, że fakt ten jest bez znaczenia, ponieważ dokonanie inkryminowanego czynu zostało bezspornie udowodnione. Opóźnienie alarmu mogło nastąpić skutkiem najrozmaitszych przyczyn technicznych, a o ile obrona tego będzie sobie życzyła, to prokuratura nie sprzeciwi się wysłuchaniu opinii rzeczoznawców z tej dziedziny. Zresztą dla ustalenia charakteru winy nie jest istotny sposób, w jaki zniszczono ogrodzenie i wieżę. Stało się to przy pomocy specjalnych aparatów, jakie oskarżony posiadał przy sobie, a których mechanizm zdaniem specjalistów zdołał zniszczyć w momencie aresztowania.

Teraz nastąpiło kolejne starcie oskarżyciela z obrońcą, który domagał się ścisłego ustalenia czasu, jaki upłynął od chwili zawalenia się wieży do sygnałów alarmowych, gdyż jego zdaniem wy-stąpiły one dopiero podczas uszkodzenia ogrodzenia, spowodowanego przez zawalenie się wieży. Fakt zaś zawalenia się wieży obrońca przypisał trzęsieniu ziemi.

Była to nie lada gratka dla oskarżyciela: z uśmiechem triumfu przedłożył sądowi całą stertę zaświadczeń rozmaitych instytutów sejsmograficznych, stwierdzających na podstawie raportów ze stacji w okolicy obozu i w samym obozie, że w wymienionym czasie nigdzie na terenie stanu Nevada żadnych wstrząsów sejsmicznych nie stwierdzono.

Podczas tej kontrowersji oskarżyciela z obrońcą, Arin zaczął się przypatrywać ławie przysięgłych. Za długim stołem siedziało dwunastu mężczyzn, przysłuchujących się z coraz mniejszą uwagą ciągnącej się już ponad dwie godziny rozprawie. Większość z nich stanowili ludzie w średnim wieku, lecz Arin daremnie starał się odgadnąć ich zawód. Nie było wśród nich robotników, jak mu powiedział adwokat, wyjaśniając zarazem ten fakt niską stawką wynagrodzenia za udział w składzie ławy przysięgłych. Uczestniczyli więc w nim ludzie, którym zależało na tej funkcji i dla własnej satysfakcji gotowi byli poświęcić nawet utratę zarobku. Arin doszedł do przekonania, że z tych dwunastu mężczyzn, którzy mają decydować o jego życiu, większość to drobni rzemieślnicy, reszta zaś urzędnicy i ludzie nieokreślonego fachu. Przewodniczący ławy przysięgłych, zdaniem obrońcy, odgrywa dość ważną rolę w procesie, ponieważ jego zadaniem będzie uzyskanie jednomyślności w werdykcie przysięgłych. Arin przyglądał mu się ze specjalną uwagą. Twarz miał szczupłą, ascetyczną, a na oczach okulary w złotej, dawnego typu oprawce. Wysnuł z tego wniosek, że to chyba jakiś konserwatysta. Zauważył także, że w pewnych momentach gorliwie coś zapisywał w notatniku. Wiele dałby za to, by móc zajrzeć do tych jego notatek. Przypuszczał, że uwagi dotyczą procesu, ale równie dobrze mógł to być jakiś koncept listu handlowego.

— No, pierwszą rundę bez wątpienia przegraliśmy — powiedział mu otwarcie obrońca, gdy sędzia przerwał rozprawę na pół godziny, by zespół sądzący mógł udać się na lunch.

Arin z całym spokojem skinął głową.

— Zgadzam się z panem. Nie udało się panu przekonać przysięgłych, że przyczyną wszystkiego było trzęsienie ziemi, ja zaś poszedłem sobie wśród nocy i deszczu na niewinny spacerek. W każdym razie bardzo panu dziękuję za pańskie trudy, zrobił pan wszystko, co było w pańskiej mocy.

— Z tym spacerem sprawa nie jest jeszcze zamknięta — żywo zaprotestował prawnik. — Jeżeli uda nam się przekonać przysięgłych, że w grę wchodzi jedynie fakt, iż w ciemnościach nie dostrzegł pan tablic ostrzegawczych, oraz że jest obowiązkiem oskarżyciela przedstawienie niezbitych dowodów, iż pan istotnie wtargnął na teren obozu, to mamy sprawę wygraną.

Arin z uśmiechem niedowierzania potrząsnął głową:

— Niech się pan nie gniewa, ale ja w to nie wierzę. Przysięgli są przekonani, że zwalenie wieży i zniszczenie ogrodzenia jest dziełem człowieka, a jedynym człowiekiem, który przy tym wchodzi w rachubę, jestem ja — mimo że nie schwytano mnie przy żadnym z tych czynów, ani nawet na ogrodzonym terenie. Istnieją co prawda tylko poszlaki, ale na wyrok skazujący to wystarczy. Taki wyrok nie byłby czymś wyjątkowym, niech pan sobie przypomni chociażby znane porwanie synka Lindberga! A jak wysoką karę może mi sąd wymierzyć w takim wypadku?

Adwokat zmieszał się; ruszył ramionami i nie odpowiedział. Ucieszył się wyraźnie, gdy do małej salki, gdzie Arin spędzał przerwę, weszli strażnicy, by przeprowadzić go na salę sądową.

Znacznie prędzej niż Arin przypuszczał, przegrali także i drugą rundę. Wszystkie argumenty obrony, że Arin nie miał okazji zauważyć tablic ostrzegawczych, ponieważ na terenie, gdzie były umieszczone, znalazł się już w nocy, prokurator obalił podając czas co do minuty od chwili rozmowy Arina z Indianką, aż do przyjazdu nad potok, gdzie zostawił konia i w dalszą drogę ruszył pieszo. Oczywiście oskarżyciel nie miał racji, nie wziął bowiem pod uwagę czasu spędzonego przez Arina przy ognisku w kotlinie na długo przed zachodem słońca, z dala od zakazanego terenu. Cóż, kiedy obrońca nie mógł dostarczyć przekonywających dowodów, że bawił tam istotnie, prośbę zaś obrońcy o odroczenie rozprawy, by uzyskać czas i o takie dowody się postarać, sędzia bezapelacyjnie odrzucił, mówiąc:

— To bardzo wątpliwe, by po tak długim czasie można było odnaleźć jakieś ślady chwilowego obozowiska. A gdyby się to nawet udało, gdzież dowód, że to właśnie obozowisko oskarżonego, a przede wszystkim że opuścił je w takim czasie, iż przez teren opatrzony tablicami ostrzegawczymi przechodził po ciemku?

Mimo, że kwestia ta dotyczyła jego samego, Arin przyznał iż sędzia rozumuje zupełnie logicznie i wcale nie miał do niego pretensji.

W dalszej części procesu Arin znów skupił uwagę. Oto oskarżyciel powrócił do kwestii jego pochodzenia, a na wyraźne życzenie obrońcy z pewnym ociąganiem się przedłożył sądowi opinie językoznawców. To już zaczynało go interesować. Przypomniał sobie, że podczas śledztwa zjawiali się rozmaici filologowie: przeważnie mówili po angielsku z różnym akcentem, niektórzy z nich zaskakiwali go niespodziewanie pytaniami w językach słowiańskich, w rosyjskim, czeskim, polskim. Polskie pytania rozumiał doskonale, z rosyjskich i czeskich te słowa, które przypominały polskie, lecz nawet najmniejszym odruchem nie zdradził się, że coś rozumie.

W myśl przedłożonej sądowi opinii rzeczoznawcy większością głosów uchwalili, że człowiek podający się za Johna Smitha mówi płynnie po angielsku z lekkim akcentem południowoszkockim, istotnie powszechnie spotykanym w Glasgow i okolicy.

Jakkolwiek opinia ta była zupełnie zgodna z rzeczywistością, Arin z trudem pohamował uśmiech, przyszedł mu bowiem na myśl szkocki misjonarz, który był pierwszym nauczycielem języka angielskiego Marsjan. Był człowiekiem wykształconym, — kończył studia w słynnym uniwersytecie w Oxfordzie i z końcem następnego roku wyruszył na wyspy Fidżi, by wśród tubylców głosić słowo boże. Odnosił sukcesy jako kaznodzieja, lecz głównie działał jako lekarz, więc tubylcy pewnego szczepu tolerowali go, chociaż nie wyrzekli się wcale odziedziczonych po przodkach zabobonów. Pewnego razu, podczas napaści sąsiedniego wrogiego plemienia, misjonarz wraz z kilku członkami zaprzyjaźnionego szczepu dostał się do niewoli. W pętach oczekiwali na ostatni akt dramatu — mieli bowiem stanowić atrakcyjne danie przygotowywanej przez zwycięskie plemię uczty. I wtedy najbardziej nieoczekiwanie zjawiła się rakieta wywiadowcza Marsjan.

Misjonarz z entuzjazmem przyjął propozycję wyjazdu wraz z przybyszami na inną planetę — zresztą zabraliby go i bez jego zgody, gdyż nie mogli pozostawić na Ziemi inteligentnego świadka tak niezwykłej wizyty. Szkot był przekonany, że nadarza mu się jedyna w życiu okazja nawracania pogan z innej planety, ogromnie więc był zawiedziony stwierdziwszy, że nikt z nich nie ma zamiaru wyrzec się swej życiowej filozofii. Z czasem sam zaakceptował ich system społeczny oraz kodeks moralny i czuł się wśród nich szczęśliwy. Lata całe poświęcił na opracowanie podręczników gramatyki i poprawnego języka angielskiego, ale chociaż był absolwentem Oxfordu, nie zdołał wyzbyć się lekkiego akcentu południowej Szkocji, który teraz zaznaczył się w wymowie Arina i zwrócił uwagę amerykańskich językoznawców.

Skończyły się utarczki obrońcy z prokuratorem, sędzia przy-stąpił do ostatecznego podsumowania stwierdzonych faktów, co miało stanowić wytyczne dla przysięgłych. Arin przyznał w duchu, że zrobił to inteligentnie i bezstronnie, bez żadnych uprzedzeń co do stanowiska oskarżenia lub obrony. Wyniki pięciogodzinnej rozprawy sądowej udało mu się zamknąć w dziesięcio-minutowej wypowiedzi, którą zakończył słowami:

— Jeżeli panowie przysięgli — zgodnie z tym, co tu słyszeli — uznają, że oskarżony dopuścił się inkryminowanego mu czynu, zostanie on skazany zgodnie z literą prawa. Jeżeli natomiast ława przysięgłych zadecyduje, że przedstawione tu dowody nie są wystarczające dla ustalenia winy podsądnego, przesądzi to kwestię jego niewinności i wypuszczenia na wolność. Zwracam uwagę panom przysięgłym, że przy stwierdzeniu winy w takim jak ten przypadku, gdzie chodzi o przestępstwo przeciw bezpieczeństwu państwa, kodeks karny przewiduje jeden tylko rodzaj kary, mianowicie karę śmierci. Zamykam przewód sądowy i proszę, by panowie sędziowie przysięgli udali się na naradę.

— A co my będziemy robić przez ten czas? — zapytał Arin obrońcy, gdy go przeprowadzono pod strażą do małej salki, przeznaczonej dla oskarżonych i ich obrońców.

— Będziemy czekać— odparł krótko adwokat, wyraźnie zgnębiony wynikiem rozprawy.

— A jak długo może to potrwać?

— Trudno przewidzieć — prawnik wzruszył ramionami — go-

dzinę, dwie, trzy, a nawet i kilka godzin. Werdykt ławy przysięgłych musi być jednomyślny. We własnym interesie będą się starali skończyć jak najprędzej, ale, niestety, pańska sprawa nie należy do gatunku najprostszych.

Arin zamyślił się głęboko. Nigdy tak wyraźnie nie dostrzegał zwyrodnienia systemu społecznego na Ziemi, jak właśnie w trakcie tego procesu. Oto teraz dwunastu ludzi radzić będzie kilka godzin, a może i całą noc, nad losem jednego człowieka, podczas gdy inni ludzie na tej samej planecie z całą świadomością przygotowują śmierć setek milionów ludzi oraz zniszczenie niewymiernych wprost wartości gospodarczych, wytworzonych wieloletnią pracą całych wielkich narodów. Stanęło mu przed oczyma samotne, nocne obozowisko na preriach Nevady i moment, gdy sam sobie wydał się wówczas Don Kichotem, który podejmuje samotną walkę z olbrzymami. I zaraz potem nasunęło mu się wspomnienie książki hiszpańskiego klasyka, czytanej niedawno w angielskim przekładzie, gdzie Don Kichot wzywał go ustami autora:

„Walcz o honor! Tylko taka walka jest godna człowieka. A jeśli odniesiesz rany, przelewaj krew swą jak rosę ożywczą i uśmiechaj się!”

— Jak wykonuje się wyrok śmierci w Stanach Zjednoczonych? — postawił nieoczekiwane pytanie swemu obrońcy. Tamten drgnął, lecz nie dał mu odpowiedzi.

— A dlaczego pan pyta? — próbował się jakoś wykręcić.

— Ot, tak tylko, normalna ciekawość — tłumaczył mu Arin z uśmiechem na ustach. Śmierć gwałtowna, zadana jednej osobie przez drugą, była wśród Marsjan pojęciem absolutnie nieznanym.

— Dosyć różnie, zależy w którym stanie — podjął adwokat niechętnie ten temat. — Czasem jest to szubienica, jak w stanie Nevada, gdzie indziej znów, jak w Kalifornii, stosują gaz trujący, a tu, w stanie Nowy Jork, krzesło elektryczne.

— Dla mnie byłby miarodajny przepis obowiązujący w stanie Nowy Jork, prawda? — zapytał zupełnie spokojnie Arin.

Prawnik bez słowa skinął głową.

Więc nawet krwi przelać nie mogę, jak radzi Don Kichot — rozważał w duchu Arin. — Będzie raczej odwrotnie: prąd elektryczny zatrzyma obieg krwi w mych żyłach... — Jeszcze przez chwilę starał się wyobrazić sobie wrażenia, jakie przyniosą mu

ostatnie chwile życia. Z działaniem prądu już się zapoznał, kiedy więzienni lekarze starali się prądem o wysokiej częstotliwości obudzić go z kataleptycznego snu, w jaki sam się wprowadził, by uniknąć męczących przesłuchań. Daremnie jednak starał się przypomnieć sobie teraz jakieś fizyczne wrażenia wywołane działaniem prądu, spał tak twardo, że nie czuł zupełnie nic.

Mijały godziny, szare cienie przedwieczornej pory kładły się już na ścianach małej salki. Obrońca był coraz bardziej zdenerwowany, Arin zaś na odwrót: odczuwał wyraźnie jakieś miłe znużenie, bliskie już drzemki.

— Pójdę się zorientować, jak daleko posunęła się narada przysięgłych — powiedział obrońca wstając.

Rozbudzony z małej drzemki Arin nie zorientował się w pierwszej chwili o co chodzi.

— Aha — rzekł po chwili — to oni jeszcze wciąż radzą? Niech pan spróbuje czegoś się dowiedzieć.

Gdy adwokat wrócił po dłuższej nieobecności, twarz miał jakąś pogodniejszą.

— Podobno już nie będzie to długo trwało, dla uzyskania jednomyślności muszą przekonać jeszcze tylko jednego człowieka — rzekł. — To dziwne, jednak z tej całej historii coś się przedostało do wiadomości publicznej, bo na korytarzu spora grupa ludzi czeka na publiczne ogłoszenie wyroku, chociaż jest tak późno.

Arin milczał. Bo i cóż można było na to odpowiedzieć? Obojętne mu było, kiedy narada przysięgłych się zakończy, prędzej czy później, bo jego los i tak jest przesądzony. W małej salce było już prawie ciemno, woźny zapalił lampę pod sufitem, lecz jej blade, żółtawe światło częściowo tylko zwyciężyło ciemności: cienie pokryły się głębiej po kątach. Minęło znów pół godziny, potem jeszcze pół... Wreszcie drzwi się otwarły: woźny wezwał oskarżonego, by wrócił na salę sądową celem wysłuchania wyroku.

Wszedłszy na salę, Arin natychmiast zauważył, że przeszło połowa miejsc dla publiczności jest zajęta, a jeszcze wciąż ludzie wchodzą. Ledwie zajął swe miejsce, gdy zaczęli wchodzić członkowie ławy przysięgłych, za nimi sędzia i jego urzędnicy. Wszyscy na sali wstali z miejsc. W tej samej sekundzie do umysłu Arina dotarł apel: „Uwaga, Arin, to ja, Far! Jestem tutaj! Bądź gotów, przyjdziemy po ciebie!” Odwrócił się szybko i przemknął spojrze-

niem po rządach publiczności. Far stał w tyle, pod samą ścianą, uśmiechając się do niego, lekko skinął głową.

— Oskarżony, proszę patrzyć na sąd! — surowo odezwał się sędzia.

Arin odwrócił się natychmiast twarzą do podium, na którym zasiadał sąd, i skłonił się grzecznie.

Na wezwanie sędziego wszyscy obecni na sali usiedli, przewodniczący ławy przysięgłych wysunął się naprzód.

— Czy narada ławy przysięgłych jest zakończona? — spytał sędzia.

— Tak jest, wysoki sądzie — odpowiedział pierwszy przysięgły.

— Czy jej werdykt jest jednomyślny?

— Tak jest, wysoki sądzie.

— Proszę więc o podanie sądowi orzeczenia.

Przysięgły odchrząknął dwa razy, by panować nad głosem.

Mówił zacinając się, widać było, że stara się narzucić sobie ton stanowczości.

— Po naradzie wszyscy członkowie ławy przysięgłych uznali, że oskarżony John Smith z Glasgow winien jest przestępstwa, popełnionego w obozie Gnomę II w stanie Nevada w nocy z 29 na 30 czerwca bieżącego roku.

Publiczność wysłuchała tego werdyktu w głębokiej ciszy, potem jednak na sali rozległy się głosy zdziwienia, posypały się komentarze co do postanowienia ławy przysięgłych.

Sędzia bardzo stanowczo nakazał ciszę, a gdy na sali zapanował spokój, zdecydowanym tonem ogłosił wyrok śmierci. W końcu zwrócił się do Arina ze zwyczajowym pytaniem, czy w związku z wyrokiem chciałby coś powiedzieć.

— Nie, wysoki sądzie, wszystko, co miałem do powiedzenia, powiedziałem już w śledztwie — odparł Arin.

Obrońca natychmiast zapowiedział apelację do wyższej instancji, co sąd, zgodnie z przepisami, przyjął do wiadomości.

Arin opuszczając wraz ze strażnikami salę sądową raz jeszcze odwrócił się w stronę publiczności, która niechętnie opuszczała salę żywo dyskutując sentencję wyroku. Szukał wzrokiem Fara, ale ten już tymczasem gdzieś zniknął.

16. Konferencja w West Point

Mniej więcej o pięćdziesiąt mil na północny zachód od Nowego Jorku, przy drodze prowadzącej do malowniczej doliny potężnej rzeki Hudson, leży osada West Point. Niedługo po wojnie wyzwoleńczej kolonii amerykańskich z macierzystym imperium brytyjskim powstała tam szkoła oficerska, która z czasem rozwinęła się w słynną wyższą szkołę wojenną Stanów Zjednoczonych. Z tej szkoły wyszli wszyscy wybitni amerykańscy wojskowi, zarówno Grant, Sheridon, Jackson „Stonowali” i Lee, którzy podczas wojny domowej przed stu laty dowodzili armiami tak Północy jak Południa, czy też Eisenhower, Patton i MacArthur, najbardziej znani dowódcy z czasów drugiej wojny światowej.

Akademię w West Point rozbudowywano stopniowo w ciągu wielu lat, dlatego też składa się ona z całego szeregu większych i mniejszych budynków, prezentujących się na ogół skromnie, budowanych w stylu neogotyckim lub neorenesansowym, według wzorów, które Amerykanie przejęli z Anglii i dziś jeszcze, mimo tak znacznego postępu techniki budowlanej, ogromnie lubią.

W jednym z tych budynków mieści się internat absolwentów wyższej szkoły łączności. Ongiś wiedza oficerów tego działu ograniczała się do znajomości sygnałów przesyłanych za pomocą chorągiewek, potem przyszedł alfabet Morse'a i wszystko, co wiąże się z telegrafem i telefonem, później jeszcze radio i radar. Lecz w ostatnich latach wiedza z zakresu łączności ogromnie się skomplikowała, obejmując naukę o satelitach wywiadowczych i meteorologicznych typu Midas, Samos i Tiros, obliczanie orbit tych sa

telitów, znajomość ich aparatury i instalacji, obszerne wiadomości z zakresu elektroniki i wykrywania promieniowania jonizacyjnego czy jakiegoś innego, a także z całego szeregu dalszych, pokrewnych gałęzi wiedzy.

W trzy dni po procesie Arina, żołnierz stojący na warcie przed wydziałem łączności zauważył cały szereg samochodów nadjeżdżających od strony Nowego Jorku. Wozy jeden po drugim zatrzymywały się przy wejściu do budynku, a kiedy pasażerowie ich wysiedli, odjeżdżały na wyznaczony z tyłu za budynkiem parking. Wartownik, wyprężywszy się w postawie na baczność na widok szlifów generalskich wysiadającego z pierwszego wozu oficera, musiał w tej pozycji trwać dłuższą chwilę, ponieważ wśród gości więcej było dygnitarzy wojskowych wysokiej szarży. Naliczył ich co najmniej piętnastu; sądząc po dystynkcjach musieli należeć do rozmaitych formacji i rodzajów broni, reprezentowali bowiem sztab główny, broń atomową, wojska rakietowe, łączność, lotnictwo, broń pancerną i tym podobne. Znalazło się wśród nich także kilku ludzi w ubraniach cywilnych, na nich jednak wartownik nie zwracał specjalnej uwagi, jakkolwiek przynajmniej dwóch z nich zasługiwało na to w dużej mierze: profesor 0'Brien, laureat nagrody Nobla, wybitny fizyk atomowy, członek zespołu doradców prezydenta Stanów Zjednoczonych, oraz McNeary, zastępca sekretarza stanu, którego nazwisko w związku z międzynarodowymi konferencjami w sprawie rozbrojenia często ukazywało się w prasie codziennej. Znany był również jako zaufany doradca prezydenta.

Młody wartownik nie interesował się cywilami po `pierwsze dlatego, że jako człowiek w mundurze wojskowym w ogóle nie zwracał uwagi na ludzi w cywilu, po drugie zaś, że jego znajomość wybitnych osobistości kraju ograniczała się do kilku gwiazd filmowych, a przede wszystkim do asów rugby i baseballu. Nie poznałby nawet i prezydenta Stanów Zjednoczonych, ponieważ w całym gmachu nie było ani jednego portretu, a od czasu gdy kandydował na swój urząd — kiedy to twarz jego była zjawiskiem codziennym tak w telewizji, jak na łamach prasy codzienne — minęło już parę lat.

Powodem tej niezwykłej wizyty na wydziale służby łączności była uroczysta promocja przyszłych oficerów, absolwentów ostat-

niego rocznika szkoły. W chwilę później na boisku obok budynku całą uroczystość rozpoczęło przemówienie jednego z generałów, któremu podlegały wojska łączności. W przemówieniu zachęcał młodych oficerów do pilności, czujności i sumienności w pracy, czego dziś domaga się od nich ojczyzna bardziej niż kiedykolwiek w związku z wyjątkowo napiętą sytuacją międzynarodową. Na mowę tę absolwenci odpowiedzieli trzykrotnym entuzjastycznym: „Hurra!”, po czym dowódca rocznika szkoły dał rozkaz:

„Rozejść się!” Chłopcy rozbiegli się, ale nie oddalali się od budynku: wiedzieli, że czeka ich jeszcze jedna zbiórka i przegląd, kiedy cała ta wspaniała elita będzie odjeżdżać.

Tymczasem dostojni goście udali się do biblioteki, gdzie w ściśle określonej kolejności zasiedli przy długim stole.

Fizyk atomowy 0'Brien przyglądał się siedzącym dokoła wy-galonowanym wojskowym z uczuciem człowieka, który wie, że straci kilka godzin cennego czasu, tak bardzo mu potrzebnego do pracy. Odnosił się z pewną pogardą do tych ludzi w mundurach, do ich bardzo ograniczonej wiedzy i zbyt pochopnych wniosków, a już z prawdziwym wstrętem do ich rzemiosła — jak to określał — którego jedynym celem było niszczenie wszystkiego, co stworzyły pracowite ręce innych ludzi, nie mówiąc już o zabijaniu. Z uczuciami swymi krył się rzecz prosta ze względu na własne bezpieczeństwo, bowiem komisja do badania działalności antyamerykańskiej czuwała nieustannie, a w jej pojęciu potępianie wojny przez obywatela Stanów Zjednoczonych wcale nie było cnotą.

Zebraniu przewodniczył zastępca szefa sztabu operacyjnego. Przedstawił porządek dzienny ściśle tajnego zebrania, składający się z czterech punktów — na omówienie każdego z nich wyznaczono dokładnie czas: najwyżej trzydzieści minut. 0'Brien odetchnął z ulgą: był już teraz pewien, że konferencja nie potrwa dłużej jak dwie godziny. Jedyna rzecz, która budziła w nim szacunek dla wojskowych, to dokładne planowanie w czasie i trzymanie się tego ściśle, nawet przy wszelkich konferencjach. A tymczasem zebrania jego kolegów-naukowców jakże często przeciągały się w nieskończoność przy dyskusjach nad szczegółami, które nie warte były takiej straty czasu.

Pierwszym punktem zebrania był zasięg szkód w obozie Gno

mę II, drugim: sposób, w jaki do nich- doszło, trzecim: osoba aresztowanego, obecnie już skazanego, czwartym i ostatnim: tło polityczne całej sprawy. Ponieważ nikt nie zgłaszał zastrzeżeń co do porządku obrad, od razu przystąpiono do omawiania pierwszego punktu. Jeden z oficerów przedstawił zwięźle rodzaj i rozmiary szkód, wręczając równocześnie zebranym czarno-białe oraz kolorowe zdjęcia, doskonale ilustrujące jego informacje. Większość obecnych na własne oczy widziała szkody powstałe w Campo Gnomę II, lecz doradca prezydenta i profesor 0'Brien z wielką uwagą przyglądali się fotografiom.

— Tak to wygląda, jakby jakiś olbrzym odłamał górne piętra wieży wyciągowej do transportu bomb jądrowych i porozrzucał je po okolicy — stwierdził McNeary.

— Takie to robi wrażenie — zgodził się generał wojsk technicznych.

— A ten otwór w siatce ogrodzenia... Zupełnie jakby go jakiś kasiarz wypalił dmuchawką — zauważył zamyślony profesor.

— To musiałaby być jakaś wyjątkowo wielka i mocna dmuchawka, by mogła uzyskać taki efekt w tak krótkim czasie — wtrącił oficer, jeden z dowódców w obozie Gnomę II. — Postaraliśmy się zestawić dokładny terminarz wypadków w obozie, przypuszczam, że udało nam się to osiągnąć z błędem najwyżej pięciu minut in plus lub in minus. Okazało się, że na wypalenie takiego otworu, o powierzchni dokładnie dwunastu? całych i trzydziestu pięciu setnych stóp kwadratowych, zamachowiec miał do dyspozycji najwyżej około pięciu minut czasu. Później na takiej samej siatce przeprowadziliśmy próbę przy pomocy najlepszej z produkowanych obecnie dmuchawki, pracującej na prądzie elektrycznym. Na usunięcie jednej stopy kwadratowej tak grubej siatki drucianej zużyliśmy dosłownie dwanaście minut. Obliczcie, panowie, jak długo musiałoby trwać wypalanie otworu, jak tamten przez nas znaleziony, a cóż dopiero mówić o nieodzownym dla tak szybkiego przeprowadzenia akcji prądzie elektrycznym, którego zdobycie natrafiłoby na przeszkody nie do pokonania.

W tej kwestii wszyscy zebrani byli zgodni, pierwszy punkt porządku dziennego został więc wyczerpany. Przystąpiono z kolei do drugiego. Przez chwilę krążyły z rąk do rąk oba aparaty odebrane Arinowi, które sąd postawił do dyspozycji konferencji,

a oficer wojsk technicznych odczytał.opinie rzeczoznawców co do materiałów, z jakich zostały wykonane. Dołączył także jeszcze dalsze opinie, których jednak sądowi nie przedstawiono. Najciekawsza z nich była ta, która stwierdzała, że nie wykryto nigdzie — zarówno przy zwaleniu wieży, jak i przy przebiciu drucianego ogrodzenia — żadnego śladu użycia materiałów wybuchowych.

— Utrzymuje się opinia — kończył referent — że w obu wypadkach zastosowano jakieś nieznane źródło energii.

Na twarzy profesora pojawił się uśmiech, co przewodniczący generał natychmiast wykorzystał do postawienia pytania, czy pan profesor 0'Brien ma jakieś uwagi co do opinii rzeczoznawców.

— Mam, panie przewodniczący — odparł profesor. — Nie mogę się zgodzić z konkluzją, że w grę wchodzi jakiś nieznany rodzaj energii.

— A więc: o jaki rodzaj energii chodzi tu pańskim zdaniem, profesorze? — spytał przewodniczący, a w głosie jego zabrzmiała bardzo delikatna, a jednak wyraźna nutka ironii.

0'Brien nie mógł jej nie zauważyć. Nim udzielił odpowiedzi dobrą chwilę przyglądał się uważnie fotografii przedstawiającej otwór w drucianej siatce.

— Oczywiście większość panów zetknęła się już z pojęciami „maser” i „laser”, ponieważ w ostatnich latach wiele się o nich mówi także poza kołami fachowców.

Powiódłszy spojrzeniem po twarzach obecnych zauważył, że większość z nich nie orientuje się w tych zagadnieniach, zdecydował więc, że krótki wykład będzie tu nieodzowny. Mimo, iż był to dopiero koniec sierpnia, dzień był dość chłodny, więc na wielkim marmurowym kominku biblioteki płonęły jasnym ogniem bukowe polana. Fakt ten znacznie ułatwił profesorowi zadanie.

— Słowo laser wywodzi się z początkowych liter słów określających skoncentrowanie energii świetlnej, czyli dosłownie: Light Amplifier by Stimulated Emission of Radiation. Jak przy wszelkich wielkich odkryciach, tak i tutaj zasada wynalazku jest bardzo prosta. Wyobraźmy sobie płomień tego kominka — który posiada pewną określoną powierzchnię, a na każdy cal kwadratowy tej powierzchni przypada energia cieplna wielu setek kalorii — skoncentrowany w wąski promień. Tego rodzaju skoncentrowanie

dałoby w efekcie wiele setek tysięcy kalorii na jeden cal kwadratowy płaszczyzny, a więc żar, w którym ta wasza siatka druciana roztopiłaby się w ciągu niecałej minuty, jakby była z wosku, Wokół stołu odezwały się okrzyki zdumienia. Przewodniczący uciszył je ruchem ręki.

— Więc pan przypuszcza, że Związek Radziecki dokonał tego rodzaju odkrycia? — rzucił pytanie nieco podrażnionym tonem. 0'Brien ruszył ramionami.

— Na to nie mogę dać odpowiedzi, panie przewodniczący, wywiad to nie moja specjalność — odparł z lekką ironią. — A w literaturze fachowej nic podobnego nie opublikowano. Potrafimy już jednak przy pomocy bardzo skomplikowanej aparatury skoncentrować światło wielkiego źródła w promień tak wąski, że średnica jego kolistego przekroju wynosi niecałe dwie trzecie mili dopiero z odległości dwustu czterdziestu tysięcy mil, czyli odległości Księżyca od Ziemi.

Po wykładzie 0'Briena rozwinęła się żywa dyskusja, w której większość obecnych zgadzała się z jego zdaniem. Przewodniczący wyjaśniwszy, że specjaliści zajmujący się badaniem zastosowania lasera będą kontynuowali swoje prace, przeszedł do omawiania uszkodzenia wieży wyciągowej.

Oba aparaty Arina krążyły z rąk do rąk, lecz ich zawartość, tworząca masę stopu o nieznanych składnikach, nie mogła dostarczyć żadnego wyjaśnienia.

Profesor słuchał w milczeniu najróżniejszych wymienianych przy stole domysłów; dopiero na skierowane bezpośrednio do niego pytanie, czy znajduje jakieś wyjaśnienie tej sprawy, odezwał się:

— Tu rozwiązanie zagadki jest znacznie trudniejsze niż w kwestii zniszczenia ogrodzenia. Istnieje domniemanie, tylko domniemanie, i proszę, by w protokole naszych obrad było to dokładnie zaznaczone. A więc: podejrzewam, że użyto tu siły, która rządzi wszelką materią we wszechświecie...

—— A siłą tą jest? — rzucił z naciskiem pytanie przewodniczący.

— Grawitacja, powszechne przyciąganie materii — odpowiedział profesor.

Szmer nieufności pokwitował jego słowa. 0'Brien uśmiechnął się:

— Powiedziałem, że w grę wchodzi tylko domniemanie, moi panowie — zaznaczył spokojnie.

— Ale także i domniemanie musi się opierać na jakichś rzeczowych podstawach, panie profesorze! — skonstatował surowo przewodniczący.

— Moje przypuszczenia mają te podstawy — wyjaśniał bardzo uprzejmie 0'Brien. — Od dwudziestu już lat koła naukowe prowadzą badania mając poważne podejrzenia, że stała grawitacji wyznaczająca miarę, z jaką przyciągają się dwie masy ciał, nie jest wielkością stałą. Jeżeli poglądy ich są słuszne, wówczas znaczy to, że na grawitację można oddziaływać sztucznie, czyli — mówiąc bardziej zrozumiale — że wagę ciał można zwiększyć lub zmniejszyć.

— No dobrze, wszystko to bardzo ładnie, ale żadna hipoteza bez uzasadnienia na drodze doświadczeń nie ma absolutnie naukowej wartości! — gwałtownie przerwał profesorowi podrażnionym tonem generał broni rakietowych, nie prosząc nawet przewodniczącego o głos.

Przewodniczący ostro przywołał go do porządku, a tymczasem profesor powrócił do tematu.

— Sam byłbym to wyjaśnił, bez pańskiej interwencji, panie generale — zwrócił się do zniecierpliwionego oficera. — W naszych ziemskich warunkach jest rzeczą bardzo trudną eksperymentowanie w zakresie stałej grawitacyjnej, ale wysunięto astrofizyczny dowód jej zmienności. Objaśnię to pokrótce. By nie uciekać się do zbyt wysokich cyfr, przejdę na system metryczny, który jest znacznie skromniejszy w stosunku do naszych cali, stóp, czy uncji. Otóż jest rzeczą wiadomą, że istnieją gwiazdy niezwykle gęste. Są to tak zwane białe karły. Jeden z nich na przykład krąży wokół Syriusza, najjaśniejszej gwiazdy zimowego nieba. Jest on jedenaście tysięcy razy gęściejszy niż nasza Ziemia, czyli że: gdy jeden centymetr sześcienny Ziemi waży od pięciu do sześciu gramów, to jeden centymetr sześcienny masy tego karła ma na Ziemi wagę sześćdziesięciu kilogramów. Jeszcze wyższą wagę osiąga masa innej gwiazdy-karła, nazwanej nazwiskiem jej odkrywcy, Van Maanena, której jeden centymetr sześcienny waży trzysta trzydzieści kilogramów.

Konsekwencją tak wielkiej gęstości jest oczywiście silne pole

grawitacyjne, w którym zachodzące nawet małe zmiany można już stwierdzić. Rzecz prosta, że na takiego niezmiernie ciężkiego karła działa—podobnie jak na każdą inną normalną gwiazdę— siła grawitacyjna naszej Mlecznej Drogi. Ale właśnie dlatego, że energia grawitacyjna takiego karła jest znacznie większa niż każdej normalnej gwiazdy, karzeł taki będzie się poruszał po innej orbicie niż orbita gwiazdy normalnej gęstości. Wystąpić mogą dwa warianty. Jeżeli karzeł znajduje się wewnątrz zbiorowiska gwiezdnego o słabej więzi grawitacyjnej, to wówczas wymknie się z tego zbiorowiska, ponieważ posiada nadmiar energii grawitacyjnej, albo też, gdy więź wewnątrz zbiorowiska jest na tyle silna, że karzeł z niego wydostać się nie może, to wówczas jego olbrzymia energia grawitacyjna, spowodowana wyższą od normalnej gęstością, przejawi się w postaci jego orbity wewnątrz zbiorowiska gwiezdnego, która będzie odmienna od orbity gwiazdy o normalnej gęstości...

Twarze kilku z obecnych zdradzały wyraźnie, że wykład 0'Briena nie jest dla nich zupełnie zrozumiały. Doradca prezydenta pierwszy przyznał szczerze, że nie orientuje się w zagadnieniu.

— Niech mi pan przedstawi poglądowo, panie profesorze, w jaki sposób tę zmienność stałej grawitacji, której w podanym przez pana eksperymentalnym stwierdzeniu nie zrozumiałem dokładnie, można było wykorzystać do sabotażu, jaki miał miejsce w Camp Gnomę II!

0'Brien zawahał się na chwilę.

— Cóż, muszę się zdobyć na odwagę i wkroczyć na niepewny teren fantazji — rzekł. — Niech pan sobie wyobrazi, że w pewnym punkcie przestrzeni skoncentruje pan grawitację. Jest to siła, jak każda inna. Jeżeli w jakimś punkcie przestrzeni znajdzie się ona w nadmiarze, to ku temu punktowi będą grawitowały wszystkie inne ciała. A gdy ta dodatkowa grawitacja okaże się mocniejsza niż spoistość poszczególnych części tych ciał, rozpadną się one na części. I tego właśnie przykładem jest wieża w obozie Gnomę II, która nie rozpadła się co prawda, lecz się przełamała, ale to na jedno wychodzi.

Przy stole odezwały się głosy niedowierzania. Generał broni rakietowych wyraził je otwarcie:

— Nie sądzi pan, profesorze, że to już czysta fantazja, która nie zgadza się ze ścisłą wiedzą? 0'Brien się uśmiechnął.

— Nie rozumiem, dlaczego fantazja nie mogłaby się zgodzić z wiedzą. Jestem odmiennego zdania: obie kroczą równolegle. Niech mi pan wierzy, że do niczego nie dojdzie naukowiec pozbawiony wyobraźni, która jest matką fantazji. Skoro pan jednak odrzuca fantazję, to przypomnę panu oczywiste fakty, które doskonale kojarzą się z moją teorią sztucznej grawitacji. Pamięta pan, co widzieli marynarze szkunera „Hans Egede”, a później załoga i cały sztab naukowy statku badawczego „Princ Albert”? W obu wypadkach był to samolot wznoszący się pionowo w górę, a także poruszający się szybko poziomo, mimo iż nie było słychać huku motorów! Jakaż to siła unosiła ten samolot? Sztuczne pole grawitacyjne, wytwarzane stale przez załogę zgodnie z kierunkiem lotu. Ale to jeszcze nie wszystko. W ciągu ubiegłych miesięcy zaobserwowaliśmy jakieś dziwaczne nieprawidłowości w ruchu krążących dokoła ziemi sztucznych satelitów. Najbardziej oczywistym ich wyjaśnieniem mogły być nagłe zmiany gęstości atmosfery ziemskiej, tym razem jednak brak było przyczyn owych zmian, wywoływanych zasadniczo przez Słońce. A tymczasem w tym okresie Słońce było spokojne jak baranek. Wobec tego pozostaje jedyne wyjaśnienie: wahania ziemskiego pola grawitacyjnego, które rzecz prosta musiało się wyrazić zmianami gęstości atmosfery ziemskiej. Te odchylenia od normy były co prawda nieznaczne, lecz moża je było wymierzyć dokładnie właśnie na podstawie zmian zachodzących w orbitach sztucznych satelitów...

Gorliwe potakiwania kilku obecnych zachęciły profesora do kontynuowania wyjaśnień.

— Istnieje jeszcze jeden fakt, mało znany poza kołami naukowymi, a mianowicie: dziwna nieregularność w ruchach bieguna ziemskiego. Otóż chwilowa oś obrotowa kuli ziemskiej nie pokrywa się z jej osią bezwładu. Odchyla się od niej nieznacznie, zakreślając dokoła niej stożek, którego wierzchołek znajduje się w środku ziemi. Ta oś rotacyjna przecina powierzchnię ziemi w dwóch punktach, które nazywamy biegunami ziemskimi. Ponieważ oś sama się porusza, poruszają się więc także oba bieguny. Ruch ten jest bardzo nieznaczny, odbywa się na płaszczyźnie nie

większej niż ten pokój, lecz nasze metody obserwacji są tak precyzyjne, że możemy śledzić go dokładnie. A czynimy to już lat ponad sześćdziesiąt na drodze współpracy międzynarodowej naszego państwa ze Związkiem Radzieckim, Włochami i Japonią. Jak dotąd ruch ten odbywał się po linii spiralnej, a tymczasem w ubiegłych miesiącach, nagle, z nieznanych przyczyn, biegun znieruchomiał albo prawie znieruchomiał. Opisał zamkniętą pętlę tak niewielkich rozmiarów, że zmieściłaby się ona swobodnie w teczce z tajnymi aktami, jaką ten oto pan — wskazał na pułkownika siedzącego obok przewodniczącego zebraniu generała — ma przed sobą.

Po tej wypowiedzi, pełna zdumienia cisza zapanowała w sali na dłuższą chwilę.

Doradca prezydenta westchnąwszy głęboko zwrócił się do przewodniczącego.

— Mam prośbę, panie generale: muszę wyjść wcześniej i dlatego pragnąłbym, by czwarty punkt porządku obrad, dotyczący niesłychanie ważnej kwestii: tła politycznego całego wypadku, omawiany był wcześniej, przed punktem trzecim.

Ponieważ inspektor policji FBI, który był głównym referentem punktu trzeciego, nie zgłosił sprzeciwu, prośba McNeary'ego została uwzględniona.

— Wiecie panowie doskonale — zaczął McNeary — że główną przyczyną różnicy zdań między nami i Związkiem Radzieckim, różnicy, która stanowi przeszkodę nie do obalenia przy wszelkich konferencjach rozbrojeniowych, jest fakt, że my upieramy się przy maksimum inspekcji, ponieważ obawiamy się niespodziewanego ataku Sowietów, a tymczasem Rosjanie obstają przy minimum inspekcji obawiając się szpiegostwa z naszej strony. Kto z dwóch partnerów jest silniejszy, może twardo stać przy swoim i domagać się ustępstw. Możemy sobie powiedzieć szczerze, że dotychczas nie my byliśmy tą silniejszą stroną, ze względu na to, że w broniach rakietowych dalekiego zasięgu pozostajemy znacznie za Rosjanami w tyle. A teraz, jeżeli Sowiety posiadają dwa nowe rodzaje tajnej broni: skoncentrowane promieniowanie i skoncentrowaną grawitację, to tym bardziej pozostaniemy za nimi daleko w tyle.

— Nikt nie dowiódł, że sabotażysta jest agentem Związku

Radzieckiego — wtrącił inspektor Wayne, wybitny przedstawi-ciel FBI.

McNeary niechętnie machnął ręką.

— Dajmy temu spokój, inspektorze! Nie uwierzy pan przecież,, że poddany królowej brytyjskiej przybył tu, by zniszczyć naszą strzelnicę atomową! W takim razie nie moglibyśmy mieć zaufania do żadnych sprzymierzeńców! To bardzo zresztą przykre, że tak wspaniała organizacja policyjna jak FBI, która kosztuje nas rocznie olbrzymie sumy, tym razem kompletnie zawiodła i nie zdoła przedstawić żadnych danych o osobie sabotażysty!

Inspektor Wayne aż poczerwieniał z irytacji.

— Pan pozwoli — zaczął sztywno — zauważyć w pierwszym rzędzie, że tak w Wielkiej Brytanii, jak nawet i u nas, jest bardzo wielu ludzi przeciwnych wojnie atomowej, a nawet jakiejkolwiek wojnie. A po drugie: FBI wcale tak kompletnie nie zawiodła, tym bardziej w tym przypadku! Wpadliśmy na pewien trop i dziś jeszcze przeprowadzimy bardzo ważną akcję.

Doradca prezydenta uśmiechnął się życzliwie.

— Tym lepiej, inspektorze, chętnie odwołam co powiedziałem, jeżeli tylko odniesiecie jakiś sukces. Ale muszę przystąpić do tematu, który bezpośrednio mnie obchodzi, ponieważ dziś jeszcze muszę w tej sprawie przekazać informację prezydentowi. Jest czwartek, normalna konferencja prasowa u prezydenta, a w programie są perspektywy konferencji rozbrojeniowej. Będę więc mówił zupełnie szczerze i takiej samej szczerej odpowiedzi oczekuję od wszystkich specjalistów. Jeżeli podjęlibyśmy dziś najbardziej intensywne badania nad skoncentrowanymi promieniami i nad grawitacją, kiedy będziemy mogli stanąć do współzawodnictwa z przeciwną stroną?

Przy stole zaległa pełna zakłopotania cisza. Ale McNeary stanowczo domagał się odpowiedzi.

— Mówiąc uczciwie, żadnego terminu ustalić tu się nie da — odezwał się pierwszy 0'Brien. — Jedno jest tylko pewne, że prędzej rozwiążemy problem skoncentrowanych promieni niż skoncentrowanej energii grawitacyjnej.

— Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie, panie profesorze! — protestował zgnębiony McNeary. — Muszę bezwzględnie znać jakiś termin, prezydent będzie go ode mnie żądał!

— No więc dobrze... Powiedzmy więc: dziesięć lat na promieniowanie i dwadzieścia na grawitację — odezwał się generał-sa-per.

0'Brien potwierdził jego zdanie skinieniem głowy.

McNeary coś zanotował.

— A teraz proszę o absolutnie jednoznaczną odpowiedź panów wojskowych — powiedział. — Gdyby jutro zaistniała konieczność rozpoczęcia wojny, czy odważą się panowie stanąć przeciwko tym dwóm nieznanym broniom?

— Żołnierz musi się na wszystko odważyć, od tego jest żołnierzem — odpowiedział surowo przewodniczący generał. McNeary uśmiechnął się lekko.

— Bardzo przepraszam — rzekł — powinienem był inaczej postawić pytanie... O ile obniżyłyby się nasze szansę na zwycięstwo w walce z nieprzyjacielem uzbrojonym w broń tego rodzaju, o jakiej mówił profesor 0'Brien?

Głucha cisza zapanowała przy stole.

0'Brien z wielką satysfakcją przyglądał się panom w mundurach. „Hic Rodos, hie salta!” — powiedział sobie w duchu.

Przewodniczący odczekał chwilę przyglądając się badawczo zebranym, a kiedy jednak brakło chętnych do odpowiedzi, zdecydował się przemówić sam.

— Wszystko zależałoby od tego, jaką ilością takiej broni specjalnej dysponowałby nieprzyjaciel, jaki byłby zasięg ich działania, a także jakie my ze swej strony mielibyśmy możliwości:

zniszczenia tych broni przed wprowadzeniem ich do akcji, zniszczenia ich wytwórni oraz bronienia się przed nimi. Możemy znaleźć odpowiedź tylko na to trzecie pytanie i to niezbyt pocieszającą. Zdaje się, że nie byłoby innej obrony jak schrony podziemne, jakie budujemy dla ochrony przed bombami atomowymi. Co do pozostałych pytań, to są jak wielkie niewiadome w niezupełnie sprecyzowanych równaniach, których nie jesteśmy w stanie rozwiązać. Przyznaję otwarcie, że na tym odcinku nasza służba szpiegowska zawiodła na całych sto procent, że właściwie dziś dopiero po raz pierwszy dowiedziałem się z ust profesora 0'Brien o możliwości istnienia takich rodzajów broni. Trudno więc wymagać od nas konkretnej odpowiedzi... Gdybyśmy mieli udzielić jej za każdą cenę, nie zawierałaby ona pierwiastków realnych.

— To jest uczciwe postawienie sprawy — zaczął McNeary powoli. — Ale niech się pan nie obawia, generale, nie będę już nalegał. Tylko postawię jeszcze jedno zasadnicze, inaczej sformułowane pytanie: czy pan nie uważa, że byłoby rozsądnie zyskać trochę na czasie i wykazać obecnie większą ustępliwość wobec bloku socjalistycznego?

— Kto zyskuje czas, ten zyskuje wszystko, to bardzo stara maksyma, proszę pana! — odparł przewodniczący.

Słowom jego towarzyszyły ogólne potakiwania zebranych na sali.

McNeary z głębokim westchnieniem zamknął notatnik, wsunął go do kieszeni i wstał.

— Dobrze więc, moi panowie, trzeba tak zrobić jak radzicie. Pożegnał obecnych ukłonem i skierował się do wyjścia. Z obowiązku gospodarza odprowadzał go do drzwi przewodniczący zebraniu generał.

Późnym wieczorem radio podało nieoczekiwaną wiadomość, że prezydent na konferencji prasowej z wielkim optymizmem wyrażał się o szansach na powodzenie międzynarodowej konferencji rozbrojeniowej. Nazajutrz wszystkie agencje prasowe rozniosły tę wiadomość po całym świecie. Wyglądało na to, że groźba wojny atomowej, której koszmarny cień wisiał od szeregu miesięcy nad światem, została zażegnana na całe lata, a może nawet i na zawsze.

17. Sukcesy inspektora Wayne'a

Richardowi S. Wayne zdolnemu inspektorowi FBI, który z polecenia swych władz (prowadził śledztwo w sprawie wypadku w Camp Gnome II, nie śniło się nawet, że największy sukces w swej karierze policyjnej będzie zawdzięczał prostemu policjantowi wiejskiemu i jego nieokiełzanej żądzy wyrwania się ze swego pospolitego środowiska, sięgnięcia zawrotnych wyżyn tajnej policji. Był nim młody, nieżonaty William Whitney, którego obowiązkiem było czuwanie nad bezpieczeństwem i porządkiem niewielkiej osady Oakwood. Nazwę tę wzięła od kilku powykręcanych dębów, które osłaniały swym cieniem stację benzynową, sama zaś osada powstała skutkiem konieczności zamieszkania sporej grupy niezbyt zamożnych ludzi w pobliżu Nowego Jorku, dokąd codziennie dojeżdżali do pracy. Swe niezbyt absorbujące obowiązki dzielił Whitney ze starszym, mrukliwym Irlandczykiem, ojcem kilkorga dzieci, człowiekiem pozbawionym wszelkich życiowych ideałów i niezdolnym do zrozumienia ambitnych pragnień młodego kolegi.

Osada Oakwood leżała przy bocznej szosie, a na jej skrzyżowaniu z autostradą ruch był tak niewielki, że posterunkowy Whitney nawet w ciągu dnia i podczas pełnienia służby dość miał czasu, by snuć swe fantastyczne marzenia. Przedmiot jego rozmyślań zapewne wzbudziłby podziw jego przełożonych, jakkolwiek nie było w nim nic godnego podziwu, zwłaszcza jeśli chodzi o metody śledcze FBI, instytucji, która podatników amerykańskich kosztuje rocznie wiele milionów dolarów...

Posterunek w Oakwood był placówką drobną i ulokowaną na uboczu, nie otrzymywał więc z centralnych komisariatów policji meldunków, że organa sprawiedliwości poszukują takiego czy innego przestępcy, a cóż dopiero mówić o listach gończych z fotografiami ściganych. Młody policjant Whitney tym się jednak nie przejmował, z własnej gorliwości czytał wszystkie komunikaty policyjne — które wielkie dzienniki amerykańskie drukują niechętnie — namiętnie wprost zbierał wycinane z gazet zdjęcia ludzi poszukiwanych przez władze. Nosił je stale przy sobie, a kiedy dany przypadek kończył się schwytaniem i zasądzeniem przestępcy, ze smętną dumą naklejał odpowiednie zdjęcie na karcie dużego albumu i zaopatrywał w zwięzły opis sprawy.

William Whitney miał jedną przyjazną duszę, z którą mógł co dzień po skończeniu służby, w maleńkim wiejskim barze pogadać sobie szczerze przy butelce coca-coli. Był to ogrodnik i masztalerz senatora Turnera, którego luksusowa willa „Mayfiower” stała w odległości około ćwierć mili od Oakwood. Ten to ogrodnik—masztalerz, James Crawley, w pewien duszny, sierpniowy wieczór spotkał się jak zwykle z wracającym ze służby Williamem.

— Straszna pogoda, Jimmy! — jęknął na przywitanie młody policjant wychylając szklaneczkę coca-coli z lodem i natychmiast wyciągając do barmana rękę po drugą.

— Cóż to dziwnego, Bob — odparł tamten. — Dziewięćdziesiąt cztery stopnie w cieniu i dziewięćdziesiąt osiem procent wilgotności. Dopiero radio podawało.

— Coś chyba nadciąga ze wschodu, już się tam zbiera nad Zatoką Ostryg... — William melancholijnie podtrzymywał rozmowę. Teraz już wolno pił drugą szklankę coca-coli, sącząc ją delikatnie przez słomkę ze sztucznego tworzywa.

— Ej, nie zdaje mi się — zaprotestował z powagą ogrodnik. Rozmowa urwała się na chwilę.

— Wiesz, mam znowu nową fotografię — rzucił zamyślony William wyciągając z kieszeni gruby notes zamknięty opaską z gumy. — Ale to już dosyć stara, sam nie wiem jak ją przegapiłem, przecież drukowana była już dawno.

— A jak ją zdobyłeś? — pytał ogrodnik bez większego zainteresowania.

— Czysty przypadek: Pat miał śniadanie zawinięte w starą ga

zetę i tam właśnie było zdjęcie. Trochę zatłuszczone, ale wcale dobre, „Tribune” ma niezły papier, fotografie wychodzą wyraźnie. — Wyciągnął wreszcie z grubego pęku innych wycinków przedmiot rozmowy i przez stolik podał koledze. — Nazywam go „człowiekiem z blizną”, tak zresztą nazywają go też gazety — tłumaczył.

Jimmy dość obojętnie wziął zdjęcie i tylko przez uprzejmość dla kompana zaczął je oglądać. Ale chyba coś go w tej fotografii zainteresowało, bo przyglądał jej się coraz uważniej odsuwając i przysuwając ją znów bliżej do oczu.

Bob popijając swą coca-colę obserwował go bacznie.

— Co, może znasz tego ptaszka? — spytał zaciekawiony widząc, że Jimmy tak szczegółowo ogląda odbitkę. Jimmy niezdecydowanie kręcił głową.

— Tak myślę, że powinienem go chyba znać, tylko coś mnie tu myli... Sam nie wiem co. — Znów oglądał zdjęcie ze wszystkich stron i z rozmaitych odległości, zmuszając myśli do takiego wysiłku, że aż mu liczne poziome bruzdy poorały czoło. — Ach, już mam! — krzyknął nagle z triumfem. — Ja znam te oczy, tylko mnie ta blizna myli, w tym rzecz!

— To prosta sprawa — proponował Bob z przejęciem — możemy ją przecież zakryć! — Wziąwszy od barmana serwetkę papierową wyciął scyzorykiem wąski pasek i nakrył nim na obserwowanej twarzy bliznę, wprowadzającą w błąd przyjaciela.

— To przecież on! — krzyknął Jimmy przyjrzawszy się znowu tak skorygowanemu zdjęciu.

— Kto? Kto? Gadaj! — wołał rozgorączkowany Whitney.

— Jeden z naszych lokatorów, z naszej willi. Nie ma go już parę tygodni... A kiedy pytałem o niego jego dwóch kolegów — bo wiesz: uczyłem go jeździć konno i prowadzić motocykl, to bardzo miły człowiek — odpowiedzieli mi, że wyjechał na jakąś dłuższą wycieczkę, gdzieś do Parku Narodowego w Wyoming i dalej zwiedzać kaniony, nawet już nie pamiętam gdzie.

Zasypany natarczywymi pytaniami Jimmy opowiedział z pewnym ociąganiem całą historię wynajęcia willi Turnera. Mówił coraz mniej szczerze, bo podniecenie przyjaciela narzucało mu pewną ostrożność. Czuł wyraźnie, że może się wplątać w jakąś nieprzyjemną historię, zaczął się więc po trosze wycofywać.

— Ludzie tacy bywają do siebie podobni... Jak tak patrzę na tę fotografię, to wcale nie jestem pewien, czy to na pewno on. Oczy jakby jego, ale on żadnej blizny nie miał.

— Może blizna powstała dopiero później, kto wie? — Bob nie tracił wątku nadziei. — Pod tym zdjęciem nie ma żadnych szczegółów, tylko polecenie, że kto rozpozna tego człowieka, ma natychmiast stawić się w najbliższym posterunku policji lub wprost u inspektora R. S. Wayne'a z FBI. Pojadę wprost do tego Wayne'a, co będę sobie głowę zawracał z tym nadętym sierżantem z Bay-ville.

Nadęty sierżant z Bayville był bezpośrednim przełożonym posterunku policyjnego w Oakwood, Whitney wiedział więc doskonale, że wbrew przepisom ominie obowiązującą go drogę służbową, ale wpadłszy w zapał nie zwracał już uwagi na takie drobiazgi. Nareszcie udało mu się dorwać do jakiejś poważnej sprawy — na myśl mu nawet nie przyszło dzielić się z kimś swymi zasługami!

— Zeznasz mi to wszystko do protokołu, liczę na ciebie! — zawołał podniecony chwytając ogrodnika mocno za ramię. A Jimmy próbował się wykręcać.

— Wiesz, wolałbym nie wdawać się w żadne historie, zresztą co pan senator powie jak wróci? Ci ludzie płacą bardzo przyzwoicie, zachowują się spokojnie. Nawet nic jeszcze nie potłukli, wiem na pewno, bo moja żona tam sprząta!

Ale Bob ani myślał ustąpić. Na jego nalegania i perswazje ogrodnik ostatecznie zgodził się, a także obiecał ani słowem nie wspomnieć Parowi i Kirtowi o zdjęciu.

I tak „klamka zapadła” — jak powiada stare przysłowie, które miało swe znaczenie i w tym przypadku. James Crawley, ogrodnik i masztalerz senatora Turnera nie tylko ani słowem nie wspomniał lokatorom o tamtej rozmowie, lecz nawet na pytanie Fara, kim jest ów młody człowiek, który nagle zamieszkał w domku ogrodnika, odpowiedział nie patrząc mu w oczy, że to donajęty jego pomocnik. Pan senator wróci już za parę tygodni z podróży, więc do tego czasu trzeba cały ogród doprowadzić do porządku.

Młodym pomocnikiem ogrodnika był sierżant z oddziału inspektora Wayne'a. Zabawił na terenie willi „Mayfiower” wszystkiego tydzień — przez ten czas ogród niewiele miał z niego

pożytku, jak to od razu Far zauważył — lecz za to zrewidował dokładnie wszystkie rzeczy Marsjan i porobił dokładne zdjęcia obu Marsjan oraz posiadanych przez nich aparatów. Nic więc dziwnego, że inspektor Wayne ogromnie się ucieszył wykrywszy wśród zdjęć dwa aparaty, które wyglądem zewnętrznym niczym się nie różniły od tamtych, odebranych sabotażyście ze stanu Nevada.

Nic dziwnego także, że gdy Far w trzy dni po wyroku na Arina wszedł do gabinetu Wayne'a podając się za Daniela Mortona, wła-ściciela przędzalni w Leeds i zgłaszając informacje o „człowieku z blizną” — nie miał najmniejszego pojęcia, że w szufladzie biurka inspektora leżą bardzo ostre jego zdjęcia: całej postaci, głowy i twarzy w rozmaitych pozycjach.

Kiedy Far zaczął realizować swój plan uwolnienia Arina, zaraz na początku przekonał się, że ta tak podziwiana nieograniczona wolność osobista Amerykanina jest oszustwem, które demaskuje nawet najprostsze śledztwo policyjne. Można wprawdzie zgłosić się do hotelu i oświadczyć po prostu: „nazywam się Charles Gray”, a portier nie pytając o nic więcej, wyda klucz do pokoju, ale kiedy już kimś zainteresuje się policja i pójdzie wstecz po jego śladach, natychmiast sprawdzi, czy są one prawdziwe, czy też fałszywe. Trzeba więc było dołożyć nie byle jakich starań, zanim można było zdobyć się na odwagę stawienia się na apel władz zamieszczony pod fotografią „człowieka z blizną”, rozpowszechnianą przez codzienną prasę.

Pierwszy krok Fara to zamówienie w drukarni małych, zgrabnych wizytówek: „Leslie McKinIey, reporter Illustrated Weekły News” i w lewym dolnym rogu odpowiedni adres mieszkania w Melbourne, w Australii. Zrobiono mu je w ciągu dwóch godzin. Potem poszedł do biura najstarszej linii żeglugi morskiej „Cunard Linę”, właścicielki dwóch największych statków pasażerskich świata: „Queen Mary” i „Queen Elizabeth”, i poprosił o pozwolenie przejrzenia list pasażerów przewiezionych w ostatnim roku przez Atlantyk z Europy do Stanów Zjednoczonych i ze Stanów do Europy. Jak słusznie przypuszczał, urzędnik nie zgo-

dził się na to, lecz spytał, do jakiego celu potrzebne mu te informacje. Wydobył wówczas wizytówkę i wyrecytował bajeczkę, że czytelnicy jego pisma bardzo się interesują sprawą konkurencji w komunikacji drogą morską i powietrzną, w związku z czym ma zamiar napisać obszerny artykuł z jakimś głębszym uzasadnieniem psychologicznym: kto i z jakich przyczyn woli powolną podróż statkiem — trwającą w najlepszym wypadku pięć dni, z ryzykiem nieuniknionej na największych nawet statkach choroby morskiej, od szybkiej i wygodnej podróży samolotem — trwającej w najgorszym przypadku dziesięć godzin przy minimalnym wprost ryzyku, że samolot wpadnie do oceanu. Do tego rodzaju studium nie wystarczą rzecz prosta suche dane statystyczne, dostępne dla wszystkich w najrozmaitszych rocznikach, które — mówiąc nawiasem — stwierdzają wyraźnie, że droga morska stale przegrywa we współzawodnictwie z drogą powietrzną.

Urzędnik namyślał się przez chwilę.

— Mam nadzieję, że nie będzie pan preferował linii lotniczych — rzekł zdecydowawszy się uczynić zadość prośbie Fara.

Widocznie doszedł do przekonania, że odpowiednio napisany artykuł bardzo mógłby się przydać towarzystwu „Cunard Linę”. Napomknął coś nawet na ten temat wraz z obietnicą premii — co Far uniósłszy się honorem z miejsca odrzucił — i wymógł na nim zobowiązanie, że przed umieszczeniem artykułu w prasie, przedstawi mu go do zaakceptowania. Obietnicę taką mógł mu Far dać- z czystym sumieniem, ponieważ nie miał zamiaru pisać w ogóle żadnego artykułu, jakkolwiek podane na jego wizytówce czasopismo istniało naprawdę, o czym przez ostrożność zdołał się zawczasu przekonać.

Jak na poważne studiowanie listy pasażerów, ów domniemany redaktor zadziwiająco szybko zakończył swą pracę, ale ponieważ tymczasem zmienił się urzędnik nadzorujący jego czynności, nikt więc na ten fakt nie zwrócił uwagi.

A Far tymczasem dość prędko wynotował z listy podróżnych dwa nazwiska, zawód i adres dwóch ludzi, którzy z początkiem lipca przybyli do Nowego Jorku na pokładzie statku Queen Mary”. Jedno nazwisko Daniel Morton, właściciel przędzalni z Leeds w Wielkiej Brytanii, przeznaczone było dla niego samego, drugie zaś, Richard Dobson, inżynier mechanik z Southampton

w Wielkiej Brytanii, miało służyć „człowiekowi z blizną”, z którym jakoby poznał się na pokładzie „Queen Mary”. Pracownie marsjańskie na wzór paszportu, zabranego na statku „Waikiri” brytyjskiemu pastorowi, przygotowały spory zapas paszportów oraz wszelkich możliwych pieczęci organów policyjnych i władz portowych, a także odpowiednich wkładek celnych, które dołącza się do paszportu każdego obcokrajowca przyjeżdżającego do Stanów. Więc Far sporządził sobie odpowiedni paszport mający, służyć mu jako dowód tożsamości dla władz policyjnych, a mógł on zdać egzamin przy wszelkich badaniach, ponieważ niczym się absolutnie nie różnił od normalego paszportu wydanego przez brytyjskie ministerstwo spraw zagranicznych. Zresztą, jeżeli plan Fara zakończy się sukcesem, to amerykańska policja nie będzie nawet miała czasu sprawdzić autentyczności paszportu.

Dalsze posunięcie Fara było już znacznie trudniejsze i długo głowili się wraz z Kirtem, zanim zdecydowali co i jak zrobić. Chodziło o to: gdzie się Arin znajduje i o co jest oskarżony. Krótka informacja, podana w prasie pod zdjęciem ,,człowieka z blizną”, nie dawała żadnych pod tym względem wskazówek. Obaj Marsjanie postanowili skorzystać z usług biura prywatnych detektywów. Zdawali sobie sprawę z ryzyka takiego kroku, ponieważ nawet amerykański detektyw prywatny nie może występować przeciw interesom policji państwowej, jakkolwiek jego działalność ma tu znacznie większe znaczenie niż w każdym innym państwie. Far i Kirt nie zwrócili się do najsłynniejszego prywatnego biura detektywów Pinkertona, do którego o współpracę zwracały się nieraz władze państwowe, lecz wybrali z przedstawionego im w biurze informacyjnym katalogu znacznie skromniejszą firmę Franka Harrisa.

Far udał się do tego biura ze zdjęciem „człowieka z blizną” i starannie opracowaną bajeczką o bratanku, który pracował jako kasjer w jego przędzalni w Leeds. Przypomina on bardzo „człowieka z blizną”, chociaż, gdy widziano go po raz ostatni, żadnej blizny nie miał.

Urzędnik rozmawiający z Farem zapisał jakieś uwagi w notatniku.

— A właściwie dlaczego pan poszukuje tego człowieka? — spytał badawczo patrząc Parowi w oczy.

Far z całym spokojem zaczął opowiadać historię o nadużyciach finansowych, jakie bratanek popełnił w jego przedsiębiorstwie. Całej sprawy nie zgłaszano na policję, rodzina pokryła sprzenie-wierzoną sumę mając nadzieję sprowadzenia chłopaka, który po raz pierwszy pobłądził, na drogę uczciwości. Te intencje przekreślił fakt, że przestępca po dokonaniu nadużycia zniknął i mimo intensywnych poszukiwań dotąd nie udało się trafić na jego ślad. Dopiero teraz, gdy ukazała się fotografia „człowieka z blizną”.

— Więc dlaczego nie zwróci się pan z zapytaniem wprost do policji? — pytał podejrzliwie urzędnik. — Pod zdjęciem jest przecież notatka, że to właśnie policji potrzebne są wszelkie informacje o tym człowieku?

— W pierwszej chwili miałem zamiar to zrobić — odparł spokojnie Far — ale po rozmowie z ojcem, głową licznej rodziny, odstąpiłem od tego projektu. Niech pan zrozumie, to przecież delikatna sytuacja! Policja będzie chciała wiedzieć absolutnie wszystko o tym człowieku. Bo jeżeli to istotnie jest mój bratanek, to nie miałoby znaczenia, bo tak czy inaczej w śledztwie policyjnym — które tu w Stanach prowadzi się bardzo szczegółowo — wszystko wyszłoby na jaw, lecz jeśli to nie jest mój bratanek, to dojdzie także do wiadomości publicznej wieść o malwersacjach chłopaka, które jego rodzina za wszelką cenę chce zataić.

— Ten argument można by uznać za słuszny — zgodził się po namyśle urzędnik. — Ale czego pan w związku z tym od nas sobie życzył

— Chciałbym, by panowie stwierdzili jego nazwisko, przestępstwo, jakie popełnił, oraz więzienie, w którym przebywa obecnie.

Urzędnik z powątpiewaniem ruszył ramionami, ale sprawę wciągnął do rejestru.

— Oczywiście, to będzie bardzo trudna sprawa, ale spróbujemy. Pan rozumie,'że nie możemy nic panu obiecać, ani tym bardziej do niczego się zobowiązać. Muszę jeszcze uprzedzić pana, że tam gdzie chodzi o naszych klientów zachowujemy oczywiście jak największą dyskrecję, ale nie wolno nam zataić przed policją żadnych, podanych nam przez klienta, informacji, które w konsekwencji mogłyby się stać podstawą do oskarżenia tak nas jak klienta o współdziałanie z przestępcą.

— Jak pan to rozumie? — zapytał Far. Ponieważ jego zna

jomość powiązań prawnych na Ziemi była dość nikła, nasunęły mu się więc pewne podejrzenia.

Urzędnik rozparł się wygodnie w fotelu i rozpoczął obszerny wykład. Far zrozumiał z niego tylko tyle, że każdy, kto przemilcza informacje mogące się przyczynić do wyjaśnienia przestępstwa, za które grozi kara śmierci, staje się współwinnym w danej sprawie i jego także dotyczy paragraf grożący karą śmierci.

— Przyzna pan, że w ten sposób nasze biuro bardzo szybko straciłoby cały swój zespół detektywów — zakończył urzędnik swój wykład niezbyt udanym dowcipem.

— Więc jak panowie mają zamiar postępować? — spytał Far zaniepokojony.

— Jeżeli sprawdzimy, że o taki właśnie wypadek tu chodzi, natychmiast przekażemy prokuraturze wszystkie otrzymane od pana informacje oraz dane co do pańskiej osoby — odpowiedział obojętnie urzędnik. — A panu nie pozostanie nic innego, jak uczynić to samo.

— Uważam to za oczywiste i zgadzam się — rzekł Far po chwili namysłu.

— Prócz tego nie jest pan obowiązany opowiadać policji o tym, co tutaj mnie pan powiedział, ponieważ ani policja, ani prokuratura nie podały do wiadomości publicznej powodów, dla których potrzebne im są informacje o „człowieku z blizną” — pouczał urzędnik Fara. Widząc wyraz ulgi na jego twarzy, uśmiechnął się. — Dla pana to przyjemny szczegół, ale dla nas nie — dodał.

— Ale dlaczego? — spytał zaskoczony Far.

— Ponieważ chodzi tu bez wątpienia o jakąś poważną sprawę, prawdopodobnie natury politycznej, przy której — z przyczyn ogólnie wiadomych — ani policja, ani prokuratura nie uważają za wskazane podawać do wiadomości publicznej bliższych danych ani o charakterze czy szczegółach przestępstwa, ani o osobie przestępcy.

Przyjąwszy od Fara grubszą zaliczkę na koszty związane ze zbieraniem informacji i zanotowawszy adres hotelu Astoria, chwilowego miejsca zamieszkania Fara, urzędnik pożegnał go bardzo uprzejmie.

Okazało się, że urzędnik z biura detektywów Harrisa miał chy-ba dar proroczy przewidując trudności, mijały bowiem tygodnie,

a Far żadnych informacji nie otrzymywał. Władze ukrywały starannie wypadek w Camp Gnomę II, więc detektywi Harrisa daremnie zabiegali o jakieś wieści o „człowieku z blizną”. Tak sprawa wyglądała aż do chwili, gdy agent Harrisa, któremu zlecono rozwiązanie tej kwestii, wpadł na pomysł, że blizna poszukiwanego człowieka, może być efektem rany zadanej niedawno i stąd osobnik ze zniekształconą twarzą nie jest znany szerszemu kręgowi osób. Kazał więc przygotować szereg odbitek zdjęcia po wyretu-szowaniu blizny, rozdał je swym podwładnym i wysłał na dalsze poszukiwania. Ci zaś zaczęli od Nowego Jorku — chociaż nic nie wskazywało na to, że cała sprawa ma coś wspólnego ze stolicą Stanów, że domniemany bratanek Fara tam przebywał — normalnym trybem rozpoczęły się wypytywania w hotelach, na dworcach kolejowych, w biurach linii lotniczych. Obietnica nagrody skłaniała w wielu wypadkach zapytywanych do udzielania zupełnie fałszywych informacji, ale do tego wywiadowcy byli już przyzwyczajeni.

Mijały dni i już zdawało się, że cała praca biura Harrisa — pochłaniająca coraz to nowe zaliczki od Fara — pójdzie na marne, kiedy w całą beznadziejną sprawę wdał się niespodziewanie przypadek, bez którego większość rozmaitych śledztw policyjnych zawisłaby w próżni. Oto jeden z młodych agentów biura Harrisa poszedł na dancing ze swoją dziewczyną, a gdy zmęczeni twistem odpoczywali przy szklaneczce orzeźwiającego napoju, zaczął jej się zwierzać ze swych niepowodzeń w poszukiwaniach pewnego człowieka. Na jej prośbę pokazał nawet jego fotografię.

— Ładny chłopak — rzekła bacznie przyglądając się zdjęciu. — Mam wrażenie, że ja go znam.

Słowa jej zelektryzowały agenta, ale odniósł się do nich z pewnym niedowierzaniem. Dziewczyna była stewardesą amerykańskich linii lotniczych PAA, a przecież wszelkie poszukiwania w tym przedsiębiorstwie nie dały dotąd żadnych rezultatów.

— No tak, to na pewno on — powtórzyła dziewczyna z przekonaniem. — Przypominam sobie doskonale: nie chciał pić aperitifu z alkoholem, który mu podałam i poprosił o sok owocowy. I powiedział jeszcze coś dowcipnego na temat swej abstynencji, ale co to było, już dziś nie pamiętam.

Młody detektyw aż drżał z podniecenia, teraz już zaczynał wie

rzyć. Wiedział z doświadczenia, że ludzie tego fachu co jego dziewczyna mają doskonałą zdolność zapamiętywania ludzkich twarzy i drobnych, związanych z ich pracą zdarzeń.

— Przypomnij sobie: kiedy i gdzie to było! — nalegał. — Z tym jest związana spora nagroda, jeżeli się okaże, że twoje informacje są prawdziwe, podzielę się nią z tobą uczciwie, po połowie.

Ale przypomnienie sobie bliższych okoliczności było, rzecz prosta, już znacznie trudniejszą sprawą. Dość długo trwało zanim dziewczyna ustaliła ostatecznie, że zdarzenie miało miejsce przed kilku tygodniami w samolocie lecącym z Nowego Jorku do Salt Lakę City. A w gruncie rzeczy nie była tego tak na sto procent pewna, namawiała więc chłopaka — o ile zna nazwisko poszukiwanego — żeby sprawdził je w listach pasażerów.

Tamten tylko westchnął melancholijnie.

— Jakieś nazwisko znam, ale to przecież diabła warte. Rozumiesz chyba, że zaczęliśmy przecież od list pasażerów linii lotniczych, mimo iż nie mieliśmy żadnej gwarancji co do identyczności nazwiska podanego przez klienta z nazwiskiem używanym przez poszukiwanego człowieka. No i cała zabawa na nic.

Mimo iż nadzieja młodego agenta mocno przybladła, zameldował jednak wiadomość swemu przełożonemu, a bardzo był zdziwiony, gdy w odpowiedzi na to, wysłano go z drugim agentem do miasta Mormonów.

— Lepszy taki ślad niż żaden — twierdził jego szef. Tak więc dwaj agenci Harrisa wyruszyli na zachód i po długich staraniach wyśledzili to samo co policja państwowa, a idąc tropem Arina dotarli w stanie Nevada do starej Indianki, której za dość obszerne, udzielone im wiadomości dorzucili, nawiasem mówiąc, jeszcze jedną srebrną monetę. Ale przede wszystkim przywieźli z Las Vegas krążące gęsto wśród ludności wieści o jakiejś niezwykłej nocnej katastrofie w Camp Gnomę II, która miała miejsce przed paru tygodniami, lecz nic na ten temat nie podano do publicznej wiadomości.

Urzędnik biura Harrisa, który rozmawiał z Farem i miał sobie zleconą całą tę sprawę, natychmiast stawił się u Fara w hotelu i przekazał mu wszystkie zdobyte na ten temat informacje.

— Teraz to już jasne — dodał na zakończenie — dlaczego najwyższe czynniki osłoniły całą historię zasłoną tak bezwzględnej

tajemnicy. Chodzi tu bez wątpienia o ważki problem natury politycznej, szpiegostwo lub coś podobnego, przy którym publikowanie sprawy przynosi olbrzymie szkody państwu.

Zauważywszy wyraz przestrachu na twarzy Fara, szybko zaczął go uspokajać.

— Uprzednio trochę pana postraszyłem — mówił z uśmiechem — ale dotąd ani my, ani pan nie mamy powodu meldować FBI czy prokuraturze. Nasz szef naradzał się z prawnikami, a oni wszyscy zgodni byli co do tego, że nie mamy obowiązku pomagać policji ani prokuraturze jak długo nie opublikowano szczegółów zbrodni.

Twarz Fara rozjaśniła się nieco, lecz urzędnik dodatkową informacją postarał się szybko zlikwidować to uczucie ulgi.

— Oczywiście, jeżeli dojdzie do rozprawy, która zgodnie z obowiązującym u nas kodeksem musi być publiczna — przynajmniej jeśli chodzi o ustalenie faktu i ogłoszenie wyroku — to w tym przypadku musimy natychmiast zakomunikować prokuratorowi wszystko, co nam jest wiadome i co ma jakikolwiek związek z tą sprawą.

— To rzecz najzupełniej zrozumiała, daleki jestem zresztą od jakichkolwiek prób szukania ominięcia obowiązującego prawa — szybko zadeklarował Far. — Ale czy wiadomo już panu gdzie i kiedy będzie się toczył proces? Będę na nim oczywiście obecny i jeżeli rozpoznam w oskarżonym mego bratanku, natychmiast zgłoszę się do władz policyjnych w charakterze świadka.

— Bardzo rozsądnie pan zrobi — odpowiedział oschle urzędnik — a uniknie pan w ten sposób nieprzyjemności, ponieważ tak czy inaczej policja otrzyma nasz meldunek o przekazanej nam przez pana sprawie.

Na powtórne pytanie Fara o czas i miejsce rozprawy urzędnik poinformował go, że agentom biura udało się ustalić, że przestępcę przewieziono z Las Vegas w stanie Nevada do Nowego Jorku i przekazano prokuraturze I Sądu Okręgowego. Daty rozprawy jeszcze nie ogłoszono, ale ludzie Harrisa pilnie obserwują działalność tego sądu, więc nie przeoczą rozprawy „człowieka z blizną”, nawet gdyby została wprowadzona na wokandę nieoczekiwanie. Zawsze jeszcze wystarczy czasu na zawiadomienie, że proces już się rozpoczął, więc na pewno będzie mógł być na nim

obecny. Jeden jest tylko nieodzowny warunek, by zawsze można go było osiągnąć telefonicznie.

Far przyobiecał to solennie. I zobowiązania dotrzymał. Całymi dniami przesiadywał w hotelu wykorzystując dłużący się czas wyczekiwania na szczegółowe opracowanie planu uwolnienia Arina i odlot z Ziemi.

Zaraz po rozprawie Arina, Far za pośrednictwem biura Harrisa zawiadomił władze policyjne, że pragnie złożyć zeznanie w sprawie „człowieka z blizną” i przeprowadzić konfrontację. Odwrotną pocztą otrzymał zaproszenie od inspektora Wayne'a na czwartek, trzeciego dnia po rozprawie, na godzinę czwartą po południu. Uprzednio pan inspektor był zajęty naradą w West Point, a planowany na ten sam dzień wypad do willi „Mayfiower” uważał za wskazane odłożyć na godzinę późniejszą, jako bardziej odpowie dnia. Far natomiast z wyznaczonej na przesłuchanie pory był zupełnie zadowolony, bo godziła się doskonale z całym jego planem.

Kiedy sekretarz inspektora wprowadzał go do gabinetu Way-ne'a, Far nie przeczuwał zupełnie, że przypomina muchę, która lada moment ugrzęźnie w sieci pająka. Sekretarz wymienił jego nazwisko, inspektor Wayne zaś opanował cisnący mu się na usta uśmiech. Na biurku przed nim leżała pokaźna teczka w niebieskawej okładce z całą masą fotografii i pisanych na maszynie meldunków. Od wielu już dni mieszkańcy willi „Mayfiower” byli pod stałym dozorem policyjnym, o czym nie mieli najmniejszego pojęcia, a żaden ich krok nie mógł ujść uwagi agentów policji. Niełatwo było nadzorować niepostrzeżenie stojącą samotnie na wybrzeżu morskim willę, ale FBI ma na wszystko sposoby. Oto skromny posterunek policji w Oakwood stał się nagle — ku wielkiemu zadowoleniu policjanta Whitneya — poważnym ośrodkiem działań tajnej policji, wyposażonym we wszystkie najbardziej nowoczesne urządzenia z szybkim radiowozem dyspozycyjnym włącznie. Łącznikiem między posterunkiem a mieszkańcami willi senatora był ogrodnik-masztalerz, James Crawley, obecnie już wytrawny konfident policji. Bezpośrednia linia telefoniczna łącząca willę z Oakwood — założona w ciągu nocy — umożliwiała mu natychmiastowe przekazanie informacji o każdym kroku obu mężczyzn, później już tylko jednego, gdyż Far oczekując na wia-

domość o rozprawie Arina nie ruszał się z hotelu. Gdy tylko ktoś z nich wyszedł z willi, natychmiast agenci szli za nim trop w trop

nadzorując każdy ruch.

— Proszę, niech pan siada, panie Morton! — powiedział inspektor uprzejmie i odprawił sekretarza bardzo dyskretnym ruchem, który jednak Far zdołał zauważyć,. skupił więc uwagę i wyostrzył zmysły. — Pan przypuszcza, że może nam pan udzielić jakichś informacji o „człowieku z blizną”, który podaje się za Johna Smi-tha z Glasgow... Proces jego odbył się właśnie przed trzema dniami, czy o to chodzi? — ciągnął dalej z równą uprzejmością inspektor, bawiąc się przy tym kościanym nożem do otwierania

listów.

Far zauważył, że przysunął bliżej małą ramkę z przyciskami

dzwonków, od których druty ginęły gdzieś pod biurkiem.

— Pan był na rozprawie tego Johna Smitha? — zaatakował go inspektor niespodziewanym pytaniem, a cała uprzejmość w jego głosie zniknęła gdzieś nagle.

Far tylko krótki moment się wahał.

— Byłem, panie inspektorze — odpowiedział spokojnie.

— A jak się pan o niej dowiedział? Nie zastosowano w tym wypadku normalnej procedury, godzinę rozprawy prokurator ogłosił w ostatniej chwili — naciskał inspektor gwałtownymi pytaniami.

Far spokojnie zaczął opowiadać historyjkę o lekkomyślnym bratanku oraz o człowieku nazwiskiem Richard Dobson, z którym poznał się na statku „Queen Mary” w drodze do Stanów Zjednoczonych.

— A kiedy ta wasza ,,Queen Mary” przybyła do Nowego Jorku? — pytał surowo inspektor.

— Nie pamiętam dokładnie daty, ale zaraz: powinna być w moim paszporcie, na pieczęci władz portowych — odpowiedział Far i z absolutnie obojętną miną podsunął inspektorowi małą, cienką książeczkę w granatowej okładce, paszport obywatela Wielkiej

Brytanii.

Inspektor wziął go w rękę i powoli zaczął odwracać kartki.

„Falsyfikat, ale świetny — pomyślał — nie do odróżnienia od prawdziwego paszportu na pierwszy rzut oka.” Zanotował datę i zwrócił paszport Farowi.

— Więc przyprowadzimy panu tego skazańca — rzucił obojętnie naciskając przycisk.

Drzwi od sekretariatu otwarły się niemal natychmiast, wszedł policjant a za nim ze skutymi z przodu rękami Arin; drugi policjant uzupełniał konwój. Dżwiękoszczelne drzwi zamknęły się za nimi bezgłośnie, co Far zaobserwował z radością: ta absolutna izolacja gabinetu inspektora od pokoju sekretarza bardzo mu była na rękę.

Arin stał twarzą w twarz z Farem; obaj konwojenci cofnęli się o krok nie spuszczając jednak więźnia z oka ani na chwilę. Ale Arin najmniejszym nawet drgnieniem twarzy nie zdradził się, że poznał Fara: patrzył na niego zupełnie obojętnym spojrzeniem.

Inspektor, bacznie czyhający na najdrobniejsze nawet drgnienie powieki któregokolwiek z mężczyzn, bardzo był zawiedziony.

— No, czy to jest któryś z tych dwóch pańskich typów: lekkomyślny bratanek Morton lub inżynier-mechanik Dobson z Sout-hampton? — zapytał Fara nie próbując nawet ukryć szyderczego

tonu w głosie. Skinął głową w stronę policjantów, a ci natychmiast sięgnęli po pistolety. — A może John Smith dawniej się nazywał inaczej? — inspektor kontynuował igraszki pająka z muchą. — Na przykład John Arin, z Melbourne, tak jak pan Daniel Far z tej samej miejscowości?

Ruchy rąk strażników Arina nie uszły uwagi Fara. Od razu więc przesłał w myśli polecenie Arinowi, by na ruch jego ręki natychmiast padł na ziemię, na bezpośredni zaś atak inspektora zwrócił się ku niemu z najzupełniej spokojną twarzą:

— Czy to w tym kraju nie wolno mieć kilku nazwisk? — spytał z uśmiechem unosząc lewą rękę, jakby chciał spojrzeć na zegarek.

Ten ruch nie wzbudził w inspektorze żadnych podejrzeń, nie przypuszczał bowiem, że pod złotą kopertą zegarka kryje się aparat do wywoływania fal snu. Dopiero ruch prawej ręki Fara wydał mu się jakiś niepokojący, ale już było za późno. Far zdążył nacisnąć włącznik aparatu... Teraz już fakty potoczyły się z błyskawiczną szybkością: inspektor zwalił się na leżącą na jego biurku teczkę, Arin zaś w tym momencie już leżał na ziemi. Obaj strażnicy wahali się przez mgnienie oka, potem jeden z nich dobywszy pistoletu skoczył ku inspektorowi, drugi nie dbając o więźnia skierował broń na Fara. Nie zdążył jednak wystrzelić:

ułamek sekundy wystarczył by obsunął się uśpiony na ziemię, a wraz z nim zniknął groźny dla Fara czarny otwór lufy pistoletu. Chylący się nad inspektorem drugi policjant próbował się wyprostować, lecz to już był ostatni ruch: skulony legł na ziemi bez ruchu.

— Szybko poszło, a ci obok chyba nic nie słyszeli — rzekł Far uśmiechając się radośnie. — Miejmy nadzieję, że i stropy są tu dość solidne, może tam na dole też nic nie zauważyli, chociaż te tęgie chłopaczyska waląc się na ziemię dość narobili hałasu. No, teraz twoje kajdanki — zwrócił się do Arina, który uszczęśliwiony stał już obok niego wyciągając ręce. — Ba, ale ja nie mam żadnych narzędzi... Zresztą nie potrzeba, przecież policjanci muszą mieć kluczyki w kieszeni.

Okazało się, że miał rację. Po chwili Arin z radością wyciągnął w górę swobodne ramiona, by wygnać z nich uczucie odrętwienia.

— Ratunek przyszedł w samą porę — zwrócił się z wdzięcznością do Fara — dziękuję ci za serce.

— Czekaj, to jeszcze nie koniec, to dopiero akt pierwszy — ostrzegł go Far. — Musimy przede wszystkim jakoś się stąd wydostać, a to nie będzie takie łatwe!

Okazało się jednak, że Far niepotrzebnie się obawiał. Otworzywszy cichutko drzwi zauważył sekretarza inspektora w przyjacielskiej pogawędce z dwoma agentami sprowadzonymi jako rezerwa na wszelki wypadek. Pogawędka urwała się w pół słowa:

trzej mężczyźni zwalili się na ziemię układając się jeden na drugim i tworząc bardzo malowniczą grupę, jak zdążył zauważyć Far.

— Przeniesiemy ich tam, do gabinetu inspektora, można go będzie zamknąć! Pomóż mi, mają niezłą wagę! — przynaglał Far Arina.

Wspólnymi siłami zaciągnęli wszystkich trzech mężczyzn do gabinetu i ułożyli na miękkim dywanie.

— No, to już gotowe! Pośpią sobie teraz dobrych dziesięć godzin, a to nam wystarczy z nadwyżką — zakończył Far zadowolony.

Nie przypuszczał jednak, że inspektor to bardzo zdolny pracownik policji, który zawsze pamiętał, by mieć w zapasie drugą strzałę do swego łuku. I teraz, gdy on sam pogrążony był w głębokim, kataleptycznym śnie, duch jego czuwał.

Zanim wyszli z gabinetu inspektora, Far wyjął z kieszeni buteleczkę z jakimś przejrzystym płynem, zanurzył w nim cienki pędzelek i przetarł nim bliznę na twarzy Arina.

— Spójrz do lustra! — rzekł bardzo rad z siebie. Arin odwrócił się w stronę wiszącego w kącie nad umywalką lustra i stanął olśniony.

— Weź to — Far podał mu buteleczkę i pędzelek — kto wie, czy ci się dziś jeszcze nie przyda, chociaż jestem pewien, że dziś jeszcze wystartujemy. W zakładzie kosmetycznym zaręczali mi, że lakier wytrzyma całe dwadzieścia cztery godziny.

Machinalnie spojrzał na zegarek: czas uciekał. Rzucił jeszcze raz baczne spojrzenie na gabinet, potem wypchnąwszy przed sobą Arina, wyszedł sam i przekręcił tkwiący na zewnątrz w zamku gabinetu klucz.

W gmachu komendy policji nikt na nich nie zwrócił uwagi, wyszli więc nie natrafiając na żadne trudności. Bez pośpiechu skręcili w boczną, spokojną uliczkę, gdzie czekał na nich wóz z Kir-tem przy kierownicy. Ten przywitał Arina lekkim skinieniem głowy i skrzywieniem ust, raczej szyderczym grymasem aniżeli uśmiechem.

Wóz ruszył bezgłośnie, kierując się na Północną autostradę, w stronę Bayville.

Epilog

18. Żegnaj Ziemio!

Droga do Bayville minęła spokojnie, w zupełnym milczeniu. Żaden z jadących w wozie trzech mężczyzn nie zdradzał ochoty do rozmowy. Kirt ze złością rozmyślał o tym, że gdyby nie ten szaleńczy pomysł Arina mogli już od paru tygodni być w domu, na ojczystej planecie, daleko od tego zwariowanego i przewrotnego świata mieszkańców Ziemi, jego nieustannych, zaciekłych sporów, wiodących do ostatecznej zagłady.

Far analizując w myślach całe zajście w gabinecie doszedł do przekonania, że w willi „Mayfiower” musiał przebywać jakiś szpieg, który śledził każdy ich ruch i zawiadamiał o wszystkim policję. Bez wątpienia przeprowadził także ścisłą rewizję wszystkich ich rzeczy i zidentyfikował niektóre ich aparaty ze skonfiskowanymi u Arina. Przypomniał sobie owego pomocnika ogrodnika, z którego pracy — jak sam zauważył — ogród pana senatora niewiele miał pożytku. To prawdopodobnie człowiek z FBI, który przekazywał inspektorowi Wayne informacje o lokatorach willi „Mayfiower”, a na pewno miał on także na miejscu pomocnika. W konsekwencji Far postanowił, że po przybyciu na miejsce przedsięweźmie odpowiednie kroki zapobiegawcze.

Uwaga Arina natomiast skupiała się stale na pewnym planie. Rozmyślał o nim przez długie, ciągnące się bez końca godziny, spędzone w więziennej separatce, gdzie plan ten przybierał coraz bardziej sprecyzowane zarysy. Obecnie skrystalizował się w nieodwołalną decyzję. Nie powróci już na Wenus! Zostanie wśród ludzi na Ziemi, gdzie urodziła się, żyła i zmarła połowa jego

przodków. Przejmie ich brzemię na swe barki, będzie kontynuował ich walkę i starania o lepszą przyszłość całej tej planety. Nad jego głową krążyło widmo kary śmierci. Nie miał też prawa szukać jakichś krewnych, by nie zdradzić swej drugiej ojczyzny. Był więc teraz wygnańcom, bez ojczyzny i bez przyjaciół... Lecz wszystko to musi się .zmienić. Wyjedzie z tego kraju — w jaki sposób na razie nie wiedział i wcale się tym nie przejmował — wróci do Europy, tam będzie żyć i pracować. Przyszła mu na myśl Eja Nielsen — ona na pewno mogłaby mu pomóc w wysiłkach nad stworzeniem nowego życia... Ale na to będzie czas później, kiedy już oboje znajdą się w Europie. Teraz przypadnie mu dola banity, tropionego i ściganego przez całe sfory policji.

Postanowił cały swój plan otwarcie przedstawić Farowi, lecz ten stanowczo odmówił jakiejkolwiek rozmowy.

— Nie ma teraz czasu na gadanie — zdecydował — musimy szybko brać się do roboty! Tutejsza policja nie zasypia gruszek w popiele. Rozdzielimy między siebie zadania: Kirt zajmie się wszystkimi naszymi aparatami, ja załatwię kwestię sprowadzenia naszej maszyny i startu, a ty, Arinie, zlikwidujesz wszystko, co ma jakikolwiek związek z naszym życiem tutaj: paszporty, korespondencję, pieniądze, brylanty. Włożysz to wszystko do jednej walizki. Kirt, gdy dojedziemy do willi, zatrzymaj wóz tuż za bramą, ja wysiądę, a wy na mnie zaczekacie.

Widział pytanie w oczach obu swych kolegów, lecz nie uznał za wskazane poinformować ich, co ma zamiar zrobić.

Portier usłyszawszy klakson wozu otworzył bramę i uśmiechnął się do Arina: — Dawno pana nie widziałem, mam nadzieją, że zdrowie panu służy i że zadowolony pan z wycieczki.

Tyle w tych słowach było prostoty i serdeczności, że Far stanowczo odrzucił myśl, iż ten człowiek mógł być szpiclem.

— Niech pan zamknie bramę i pójdzie ze mną — poprosił go wysiadając z wozu.

Tamten zrobił trochę zdziwioną minę, lecz usłuchał. Far wszedł do jego domku, uprzejmie przywitał się z żoną.

— Niech państwo usiądą na chwilę — zaczął, gdy wszedł portier. — Nie zatrzymam państwa długo.

Oboje małżonkowie usiedli obok siebie na kanapie, Far wybrał dla siebie krzesło naprzeciwko nich.

— Pan senator Turner wraca pojutrze, a my już dziś wyjeżdżamy — powiedział.

— Jak ten czas zbiegł szybko... To panowie już naprawdę nas opuszczają? — zdziwiła się żona portiera.

— Będzie nam panów brak, nigdy jeszcze nie mieliśmy tak miłych lokatorów — dodał z przekonaniem jej małżonek.

Far uśmiechnął się w odpowiedzi naciskając równocześnie włącznik aparatu wysyłającego fale snu...

— Przynajmniej wygodnie im się będzie spało, kanapa jest miękka — mruknął sam do siebie rozbawiony, gdy tamci dwoje lekko opadli na poduszki.

Zostawiwszy na stole banknot pięćdziesięciodolarowy przyciśnięty popielniczką, szybko wyszedł.

Ogrodnika w domku nie było, nie spotkali go także w drodze do willi, kiedy na żądanie Fara Kirt jechał bardzo powoli. Zastali go natomiast w bibliotece: przeglądał zawartość szuflad biurka, które Far podczas ostatniej swej bytności w willi starannie pozamykał.

— Czy panu coś zginęło, przyjacielu? — zapytał go Far uprzejmie.

Tamten zerwał się przerażony jąkając coś w podnieceniu. Ale Far nie czekał na żadne wyjaśnienia: zwalił go w śnie na twarde parkiety i powstrzymał pełnego współczucia Arina, który już chciał mu podłożyć pod głowę poduszkę z fotela:

— Daj spokój, niech sobie tak leży, nie wart nic lepszego. Ten człowiek nas zdradzał, to konfident policji, nie zasługuje na współczucie. No, a teraz szybko, do roboty! Sprowadzę samolot, będzie tu za godzinę. Doskonale wyląduje na tym trawniku w ogrodzie.

— Ależ to jeszcze będzie biały dzień! — oponował Kirt.

— To cóż z tego? — odpowiedział Far. — Położy zasłonę z mgły, tak jak wtedy, gdy lądowaliśmy na lotnisku Idlewild.

W godzinę później nad willą i jej okolicą w promieniu jednej mili zaległa gęsta mgła.

Fakt ten doprowadził do rozpaczy dwa samochody policyjne, które miały rozkaz natychmiast obsadzić willę „Mayfiower”. Prowadzący akcję sierżant daremnie starał się przed wyjazdem porozumieć się ze swym szefem, inspektorem Wayne: powiedziano

mu w komendzie policji, że wyszedł wraz z sekretarzem i że gabinet jego jest zamknięty. Znacznie później dopiero powstał alarm w całym gmachu, gdy dozorca więzienia stwierdził, że więzień John Smith, wydany za pokwitowaniem agentom FBI, nie powrócił do celi. Ale wszystko to stało się o wiele później, już po zakończeniu całej historii.

Ostatnie pół mili wozy policyjne przejechały w żółwim tempie brnąc po omacku w gęstej, lepkiej mgle. Dotarły do zamkniętej bramy willi „Mayflower” właśnie w chwili, kiedy napięcie wywołane różnicą zdań trzech ludzi z Wenus dochodziło do szczytu...

Samolot wylądował miękko, zupełnie bez hałasu, wyrzucił składane schodki. Kirt wszedł pierwszy, za nim Far. Ann ze swą walizką przystanął przed schodkami.

— Far, ja nie pojadę... Zostanę tutaj, na Ziemi! — oświadczył stanowczo.

Na te słowa Far stojąc już w drzwiach samolotu odwrócił się gwałtownie. Chwilę stał zdumiony bez słowa spoglądając z góry na poważną i skupioną twarz Arina.

— Arin, a cóż ciebie znowu opętało — rzekł wreszcie surowo. — Nie rób głupstw i wsiadaj, niewiele już mamy czasu.

— Nie wsiądę... Bywaj zdrów, Far! Moje miejsce jest tutaj, wśród ludzi — odparł spokojnie Arin.

Tymczasem Kirt wrócił, stanął za plecami Fara i z drwiącym grymasem na twarzy przysłuchiwał się rozmowie.

— Boi się kary, jaką mu Rada wymierzy za ten jego idiotyczny wybryk na poligonie atomowym — rzucił pogardliwie. Arina ogarnęła wściekłość.

— Kłamiesz, Kirt! I sam o tym doskonale wiesz! — krzyknął. — Nigdy nie byłem tchórzem, gotów byłem nawet ponieść karę śmierci!

— Tak, bo wiedziałeś, że cię nie zostawimy na pastwę losu i jakoś cię wyciągniemy — szydził Kirt.

Arin już miał wybuchnąć, gdy powstrzymał go stanowczy gest Fara.

— Po raz ostatni wzywam cię, Arin, wsiadaj! — powiedział po prostu.

Arin w milczeniu kręcił tylko głową.

— Dobrze, więc zostań, ale uprzedzam cię, że Rada na pewno na to się nie zgodzi i bez wątpienia wyda jakieś zarządzenia co do twej osoby.

— Jak Rada będzie chciała — odpowiedział bez cienia protestu w głosie Arin.

Wprawdzie mgła tłumiła wszelkie dźwięki, lecz mimo to od dość odległej bramy doleciały ich jakieś odgłosy. To agenci policji walili w metalowe części bramy, zorientowali się bowiem, że przy pomocy dzwonka, którego alarmujący jęk słychać było wyraźnie, nie uda im się nikogo przywołać.

— To policja, czas najwyższy startować, bywaj zdrów, Ari-nie — powiedział Far i chciał wejść do wnętrza samolotu.

— O nie, tak przecież nie odlecimy! — zaprotestował gwałtownie Kirt. — Nie zostawimy tu Arina, bo on zdradzi nasze istnienie mieszkańcom Ziemi! — I wyciągnął ku Arinowi rękę, w której ściskał lśniący, metalowy przedmiot.

W ostatniej chwili mocnym uderzeniem Far podbił mu rękę.

— Oszalałeś, Kirt? — syknął. — Kto ci dał prawo zabijać czło-wieka?

Lśniący metalowy walec potoczył się pod nogi Arina. Schylił się i machinalnie wsunął go do kieszeni.

Tymczasem Far włączył sygnał rozkazu dla automatycznego pilota. Składane schodki uniosły się w górę, zamknęły się szczelne drzwi kadłuba. W sekundę później Arin miał przed sobą już tylko mgłę. Samolot zniknął zabierając z sobą obu jego kolegów. Chwilę stał jak odurzony, lecz zaraz przypomniał sobie hałasy przy bramie i uwagę Fara, że to na pewno policja. Przy bramie było cicho — widocznie agenci znaleźli już drogę do willi. Będą tu za pięć minut... Jeżeli próbować uciekać, to czas już najwyższy.

Niedaleko znajdowała się tylna furtka, wiodąca na prywatną plażę senatora Turnera. Arin odszukał ścieżkę do niej. Mgła wciąż jeszcze wisiała w powietrzu, lecz nie była już taka gęsta. W pewnej chwili natknął się przed bramką na małą drewnianą budkę, przypomniał sobie, że w niej właśnie ogrodnik przechowywał swój motocykl — szybko szarpnął drzwiczki i zajrzał do środka: motocykl stał na miejscu, bak na benzynę był pełny. Przymocował na bagażniku walizkę, wyprowadził motor na dwór, ostrożnie przeciągnął go przez bramkę i zamknął ją za sobą starannie. Zabrakło mu jednak sił, by ciężki motocykl przenieść przez niewysoki murek, oddzielający prywatną plażę willi od wybrzeża; na szczęście jednak był to okres odpływu: między morzem i końcem muru, widniało wąskie pasmo wilgotnego piasku. Dobrze musiał się namęczyć, zanim zdołał grzęznącą głęboko w miękkim piasku maszynę przepchnąć na widną już dalej wąską ścieżkę — a jednak się udało, tyle, że raz po raz podpływające do brzegu fale opryskiwały go bryzgami słonej piany. Arinowi przyszła na myśl dziewiąta fala, o której mówiła Eja. Ileż to czasu minęło od ich wspólnej kąpieli w morzu? Teraz wydało mu się, że było to już dawno, bardzo dawno.

Trafił na twardszy grunt, koła nie zapadały już tak głęboko w piasek. Ale ł mgła wyraźnie się rozpływała.

Gdzieś z tyłu dobiegły go podniecone głosy, potem padł strzał — kula bzyknęła mu koło ucha. Skoczył na motocykl, pochylił się nisko nad kierownicą i nacisnął starter — motor ruszył głusząc wszystkie inne odgłosy. Zresztą policjanci przestali strzelać gdy cel zniknął im z oczu.

W parę minut później Arin dotarł do Północnej autostrady, nie

chciał jednak ryzykować tej drogi, mimo iż dawała mu możność najszybszego dotarcia do Nowego Jorku. Rogatki akcyzowe to rzecz niebezpieczna, łatwo mogliby go tam rozpoznać i zatrzymać. Przy pierwszej więc okazji skręcił na boczną szosę wijącą się kreto między zaroślami i zagajnikami, potem jednak i z nią się rozstał wjeżdżając na wąską, leśną drogę, by tamtędy dotrzeć do Południowej autostrady. Mgła znikła już zupełnie, widoczność była doskonała, a drogę znał dokładnie ze wszelkimi szczegółami. W pewnej chwili poczuł, że jakiś twardy przedmiot w kieszeni spodni krępuje mu ruchy. Sięgnął ręką i wyciągnął... aparat ze skoncentrowanymi promieniami, który Far wytrącił Kirtowi z ręki. Na ten widok zaświtał mu w myśli nowy pomysł: tak będzie można najlepiej zatrzeć ślady przed pościgiem policji.

Dojechawszy do małego lasku, leżącego już w pobliżu autostrady Południowej, zatrzymał motocykl, zdjął walizkę, w której były paszporty i cały „ziemski” majątek ich wyprawy, odstawił ją na bok, a następnie zniszczył motor skoncentrowanymi promieniami. Na ziemi nie pozostało z niego ani śladu, tylko wypalona trawa i płytki dołek wskazywały, że coś się tu spaliło.

Kiedy w parę chwil później znalazł się na autostradzie, -kierowca pierwszego przejeżdżającego samochodu sam zatrzymał wóz dostrzegłszy mężczyznę z walizką w ręku — widok na amerykańskich autostradach zupełnie niezwykły.

— Miał pan jakiś wypadek? Może pana dokądś podwiozę? — dopytywał się ze współczuciem.

Arin podziękował za życzliwość i przyjął propozycję z ochotą. Zaczął opowiadać o swoim wozie, w którym na bocznej drodze nagle nawalił motor i za nic na świecie nie dał się uruchomić.

Zabawiając się rozmową o zaletach i wadach różnych typów amerykańskich wozów dojechali do rogatek. Kierowca zatrzymał wóz i sięgnął do kieszeni po półdolarówkę, jako przepisową opłatę, ale Arin miał już przygotowaną monetę, podał ją więc przez otwarte okienko wozu. Obok strażnika pobierającego opłaty stał ktoś drugi, oczywiście agent policji: bacznie przyjrzał się obu siedzącym wewnątrz mężczyznom nachylając się nawet w stronę wozu. Wyraźnie szukał ,,człowieka z blizną”, ale doskonale wygolone twarze obu pasażerów wozu były gładkie, bez śladu blizn. Machnął ręką na znak, że mogą jechać.

Far siedział sam w kabinie i patrzył na połyskliwą ścianę-ekran telewizyjny. Początkowo rysowało się na nim wyraźnie wielkie miasto Nowy Jork, kręty nurt Hudsonu, liczne zatoki i cieśniny Atlantyku, lecz później obraz zacierał się coraz bardziej, przesłaniały go chmury. Na brzegu ściany szybko wyskakiwały cyfry podające przyśpieszenie lotu maszyny, aktualną szybkość i przebytą od startu odległość. Szybkość rakiety kosmicznej rosła nieustannie, środkowa część obrazu pociemniała, odsunęła się w głąb, nie minęło pół godziny, gdy odsuwając się od brzegów ekranu zamieniła się w lśniącą tarczę. Ze wzruszeniem spoglądał Far na obraz planety, na której przeżył kilka miesięcy i gdzie ostatecznie pozostawił dobrego kolegę. Kiedy na tej planecie lądował, los jej mieszkańców i dzielących ich zmagań był mu zupełnie obojętny, teraz, gdy ją opuszczał, miał dla tych ludzi głębokie współczucie.

Zegnaj, Ziemio!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Behounek Frantisek Na dwoch planetach
Běhounek František Na dwóch planetach
Běhounek František Na dwóch planetach
Podziemne bazy i przygotowania na przybycie Planety X
Behounek Frantisek Komando pułkownika Brenta
Przygotujmy się do inwazji na naszą planetę, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Behounek Frantisek Akcja 'L'
Behounek Frantisek Robinsonowie kosmosu
Opinie do, Na dwóch pracujących będzie przypadał jeden emeryt
Lot na nieznaną planetę
Behounek Frantisek Robinsonowie kosmosu
POWRÓT MAŁEGO KSIĘCIA NA SWOJĄ PLANETĘ
Diagnostyka obrazowa Operacje na dwóch obrazach
Poznanie odbywa się na dwoch poziomach - folia, Poznanie rzeczywistości dokonuje się na dwu poziomac
Sawczenko Wladimir Druga wyprawa na dziwna planete
Behounek Frantisek W niewoli u Matabelów
Opinie do Na dwóch pracujących będzie przypadał jeden emeryt
Na dwóch pracujących będzie przypadał jeden emeryt
dyfrakcja na dwoch

więcej podobnych podstron