KRASZEWSKI W OCZACH WSPÓŁCZESNYCH, KRYTYKÓW I HISTORYKÓW LITERATURY


JtttSAtfiOO

O

'Kraszewski w Oczach współczesnych, krytyków I Historyków Literaturty

ataki ultramontańskie na „TYDZIEŃ" KRASZEWSKIEGO]

(Wypowiedź anonimowa w dziale „Notatki literacko-biblio-

grafiezne". „Przegląd Lwowski" 1871, t 1, s. 447—448)

Z prawdziwą przykrością wystąpić nam wypada prze­ciwko publikacjom niezmordowanego w pracy pisarza, którego lat temu kilka mieliśmy szczęście poznać osobiście z jak naj­szlachetniejszej strony. Mamy tu na myśli „Tydzień" drez­deński p. Kraszewskiego. Jeżeli więc sąd nasz o tym piśmie będzie wprost przeciwnym naszym uczuciom, jakie dla prywat­nych cnót jego redaktora mamy, to tylko świadczyć będzie, że ponad wszelką osobistość wyżej miłujemy Kościół i sta­wiamy obowiązek bronienia jego praw i świętej nam nauki Amicus Plato sed magis amica veritas!2 Żal nam niewypo­wiedziany p. Kraszewskiego. Pisarz, co tak pięknie ongi w swoich pierwszych publikacjach malował Kościół i jego instytucje, tak rzewnie umiał trafić do serca i duszy katoli­ków, od lat kilkunastu szczególniej crescendo doszedł już do tego, że ilekroć o rzeczach, sprawach, prawach Kościoła i religii mówi, mówi w taki sposób, jak wszyscy inni wrogowie Ko­ścioła, maczający swoje pióra w inkauście nienawiści, niepo­hamowanego gniewu, a najczęściej najobrzydliwszego prze­kręcania i zmyślania faktów. Czemu przypisać, jak wytłuma­czyć tę zmianę w znakomitym pod wielu względami pisarzu, i to sprzeciwiającą się Jego własnemu podobno usposobieniu! Jedna tylko chyba słabość, na którą on zdaje się szwankować, słabość powszechna w naszych czasach, zwana popularnością, ona tylko rozwiązać nam może tę zagadkę. Dla niej p. Kra­szewski uśmiecha się do tych, z którymi dawniej pewnie żad­nych nie chciałby mieć stosunków, dla niej poświęca swoje talenta, szlachetny charakter, godność pióra, i pozwala się używać za chorągiewkę tym, którzy na jego surowe tylko potępienie zasługiwać by powinni. Ona to czyni zeń dogodną wielce dla moralnych karłów, bluzgających przerobionym na Kościół i wszystko, co święte, błotem, tarczę, aby spoza niej

tym swawolniej całą -dziejową przeszłość naszego narodu znie­sławiać mogli i przyszłość naszą o zatratą przyprawić..

Bo mogąż do czego innego doprowadzić szerzone przez „Tydzień" zasady, sądy, oskarżenia, jak tylko do domowych w narodzie waśni, do stargania zupełnego pośród warstw i stanów w ojczyźnie zgody, do rozerwania jedności, do pomia­tania wszelką Bożą, kościelną i pracą zdobytą powagą. P. Kra­szewski, zdaje się, jakby nie wiedział, gdzie zmierza swoimi publikacjami, a przede wszystkim „Tygodniem", sieje nie­ufność, potwarz i zawiść. Z tego plonów ojczyzna zbierać nie będzie, ale najzaciętsi wrogowie nasi. P. Kraszewski kocha ojczyznę, o tym przekonani jesteśmy, ale również i o tym prze­świadczeni, że pismem swoim dobru ojczystemu szkodę tylko przynosi. Nie mówimy tutaj wcale o artykułach naukowych, ale o owych rozlicznych korespondencjach takiego np. „brzu- chomowcy"8, zaklinającego się na wszystko, że jest katoli­kiem, dlatego jedynie, aby tym snadniej mógł Kościół znie­ważać, okradać jego świętości i zniesławiać go w katolickim narodzie. A w zamieszczaniu owych korespondencji z różnych zaułków świata księżulów buntujących się przeciwko jego poleceniom4, czy „Tydzień" nie widzi nic złego? Czy p. Kra­szewski nie spostrzega, że takie tajne konszachty i konspiracje w duchowieństwie wywołują następstwa jak najopłakańsze dla Kościoła i kraju? Jakich bądź zasad byłby i jest p. Kraszew­ski, to jednak przekonani jesteśmy, że nie może mieć szacunku dla kapłana spotwarzającego swego biskupa, dla kapłana, co gotów tłuc kamienie raczej na szosie, zrzucić suknią, złamać zaprzysiężone biskupowi posłuszeństwo, aniżeli poddać się pokornie do kościelnej dyscypliny odnoszącym się jego pole­ceniom. Pewni jesteśmy, powtarzamy, że p. Kraszewski dla takiego księdza ani szacunku, ani dla słów jego wiary mieć nie może. Dlaczegóż więc od takich przyjmuje korespondencje i podnosi je jeszcze w swoim piśmie? Nie na co innego, jak tylko aby jątrzyć i dezorganizować wszystko i wszystkich w narodzie. Jeden z takich księży, w artykule Głos z dekanatu św. Michała 6, sierdzący się ogromnie na Veuillotów (Veuillota | tacy księżule nie cierpią jak tylu innych, co go w życiu nigdy

nie czytali), opowiada, jak wielką uczynił „ofiarę dla Polski", „ofiarę z kariery", za którą żąda wynagrodzenia (sic). Za ofiarę zapłaty? Aby tę ofiarę „przynajmniej świeccy umieli ocenić". Capisco7 — ofiara, kariera, zapłata. Basta!9 Ksiądz- -ofiara nie u Boga, nie w kościele, ale za pośrednictwem „Ty­godnia" żąda ocenienia swej ofiary. Oj, pycho niepowściąg- niona, do jakiegoż poniżenia doprowadzić możesz! I to ma być patriotyzm? Nigdy, przenigdy, kapłan Bogu i Kościołowi nie­wierny, zdradza Ojczyznę swoją! [...]

[WALKA ULTRAMONTAN0W Z DZIAŁALNOŚCIĄ POLITYCZNĄ PISARZA]

(Artykuł anonimowy pt. Kandydatura p. Kraszewskiego. „Tygodnik Katolicki" 1871, t. 12, s. 90—91. Jest to przedru­kowana z krakowskiego „Czasu" korespondencja z Poznania)

Korespondent poznański do „Czasu" pisze (nr 27 i 28): [...] Zastanówmy się bliżej nad tą kandydaturą1. To nie zdarzenie przypadkowe, ale symptom ważny choroby, toczącej społeczeństwo* nasze, trującej nasz organizm. Redakcja „Dzien­nika" i kilku jej przyjaciół w 20 i kilka osób zagaiło sprawę, która niezawodnie wywoła ogromne rozjątrzenie i znowu na jakie parę lat uniemożebni wszelkie wspólne działanie i pochop- ność do zgody. Mówią wciąż o porozumieniu, o łączności, wspól­nych pracach, a zaledwie społeczeństwo nasze pocznie się układać do równowagi, aliści niespodzianie wrzucają weń zarzewie rozstroju i niezgody. Tak przed dwoma laty, gdyśmy ubolewając nad wypadkami 63 [roku], przy całym uszano­waniu dla pamięci nierozważnych, ale szlachetnych ofiar, pragnęli tylko, aby klęski tej nie wywodzono na wierzch, a tym mniej apoteozowano, zjawia się nagle kandydatura hr. Dzia- łyńskiego2, który tylko co był przedstawił się przed sądem berlińskim za nieugiętego przedstawiciela tej myśli, i zanim wyborcy obejrzeć się mogli i w rzeczywistym świetle sprawę zrozumieć, kandydatura ta przez cząstkę komitetu przeprowa-

dzoną zostaje. Teraz znowu, gdy boleść nad Francją zaczynała zacierać niechęci i pomimo nagabywań drezdeńskich stronni­ctwa nasze miały się ku podaniu sobie rąk do wspólnej pracy, arcymistrz niezgody otwiera naraz puszkę Pandory3 i daje hasło do zaciętszej niż kiedykolwiek walki. A jak idą prędko! Zaledwie zjawiła się nowa redakcja „Dziennika", nie otarłszy się jeszcze nawet z grubszego z stosunkami tutejszymi, wystę­puje z wnioskiem, aby nam narzucić swego pryncypała na reprezentanta myśli i interesów naszych.

Nie można redakcji odmówić poczucia wdzięczności, odwagi; ale jaki brak taktu, jakie nieobrachowanie sił, jaka niedbałość na ostateczny skutek i szkodę sprawy narodowej. Czyż można bowiem przypuścić, aby jakikolwiek szczery katolik, ktokol­wiek, co nieobłudnie pragnie zgody, przystąpienia wszystkich stronnictw do pracy organicznej, mógł dać głos swój na czło­wieka, co dopiero w ubiegłym roku miotał wciąż takie potwarze na Rzym, wystawiał naszego arcypasterza jako najemnika Rosji i Prus, rozbijał nasze duchowieństwo na dwa obozy i jednemu, wielkiemu odłamowi naszego obywatelstwa śmiał powiedzieć, że przestało być polskim i że rozbrat z nim jest konieczny? Solidarność jest pożądaną rzeczą, ale jeśli pod tym hasłem mają wtargnąć z ubocza nowe do nas żywioły rozkładu i roz­jątrzenia, wtedy nikt z prawych obywateli, nikt z zacnie, bez osobistych widoków, kochających sprawę ojczystą nie zawaha się złamać tej narzuconej solidarności, choćby nie wiem jak krzyczano na odstępstwa, zdradę i Targowicę! Solidarność jest dobrą i konieczną, ale póki na własnym, nie kunsztownym gruncie, póki na prawdzie, a nie na intrydze oparta. Wniosko­dawcy tak dobrze wiedzą, jak my, że się kandydatura p. Kra­szewskiego udać nie może. Fortel więc ten czy awantura musi mieć co innego na celu: albo żeby spróbować, co rząd na to powie (myślę, że rząd chętnie ujrzy nowy zamach na rozbicie społeczeństwa naszego, bo tym sposobem snadniej Niemca prze­prowadzi); albo aby dać sposobność p. Kraszewskiemu wymó­wienia się od ofiarowanej godności, w jakim to razie nie omiesz­kają jego zwolennicy twierdzić, że gdyby był chciał, byłby był niezawodnie wybranym; albo wreszcie, skoro proponowany

kandydat nie przejdzie, a żadną miarą przejść nie może, aby stronnicy jego przygotowali sobie zawsze dla się miłą sposob­ność zrzucenia całej winy na stronnictwo katolicko-konser- watywne i szermowania wtedy do syta drogimi dla się epite­tami: zdrada, apostazja, przeniewierstwo, Targowica!

Zresztą p. Kraszewski, jako urodzony w zaborze moskiew­skim, mógłby może samą swoją postacią na jakim sejmie rosyjskim, panslawistycznym, protestować przeciw zaborowi i gwałtom moskiewskim; ale skądże mu do tego w zaborze pruskim, przecież on się tu nie urodził, nikt go nie zmuszał do obywatelstwa niemieckiego, tak jak nas, co chcąc nie chcąc, już z urodzenia jarzmo to dźwigamy. Cóż by odpowiedział p. Kraszewski, gdyby jaki Niemiec go zagadnął: upominasz się pan o prawo swych rodaków, protestujesz, że nie chcesz do Rzeszy Niemieckiej należeć, a dlaczegóż od lat tylu usilnie się starałeś zostać obywatelem niemieckim? Zgoła sama anor- malność i nielogiczność takiego położenia, nie z musu, ale dobrowolnie przyjętego, podcina wszelkie argumenta, które w pomoc tak dziwnemu wnioskowi starano się przytoczyć.

Położenie duchowieństwa wobec tak wyzywających kan­dydatów coraz staje się trudniejszym, nie mogąc go przełamać na zebraniach przedwyborczych i nie mogąc usunięciem się od głosowania i udzielenia rady wyborcom, to jest całemu ludowi, ułatwić zwycięstwa Niemcom protestantom i radykalistom. Zdaniem naszym jest jednak wyjście dla duchowieństwa z tego trudnego położenia, a nim oświadczenie zbiorowe np. w „Ty­godniku"; a zbiorowym się stanie, byleby kilku śmielszych duchownych, przesyłając swe oświadczenie, inicjatywę wzięło: „Że w wyborach tylko takim kandydatom głos swój oddadzą i za takimi tylko głosować radzić będą tym, co ich o radę zapytają, to jest ludowi całemu, którzy oświadczą piśmiennie zgodność z programem zebrania przedwyborczego kościań­skiego, zastrzegającego u kandydatów zasady kościoła"...

Tutejszy organ p. Kraszewskiego ani chwili nie ustaje w popieraniu jego kandydatury. Sypią się listy „z miasta", „z prowincji", a tak szybko po sobie następujące, tak jednakie tonem i stylem, iż zdawałoby się, że jedna ręka je kreśli.

Wkrótce zapewne ujrzemy komedię: Siedem razy jeden V Powtarza on wciąż ten sam argument, że p. Kraszewski samym swoim zjawieniem się na ławach poselskich, choćby słowa nie przemówił, a wiadomo, że nawet po polsku publicznie mówić mu trudno, stanie się daleko potężniejszą protestacją przeciwko gwałtom niemieckim i przeciw wcieleniu naszemu do Niemiec niż jakiekolwiek protestacje dotąd przez nas wnoszone.

Stronnicy tutejsi p. Kraszewskiego przydają mu za towa­rzysza p. Karola Hofmana 6. Cóż im ten zacny i tak powszech­nie poważany mąż zawinił, że go używają za parawan dla osoby wręcz odeń odmiennej? Ale tak bywa zawsze we wszy­stkich intrygach i sztuczkach politycznych. Tymczasem „Ty­dzień" drezdeński schował od paru tygodni swoje rogi, poczyna być przyzwoitszym; nie miewa już listów korespondenta sobo­rowego, nie dogryza „Czasowi", nie mówi o odstępcach itp. Jestże to zręczność kandydata, który sobie chce jak najwięcej;:: głosów zjednać?

Jak wam już donosiłem, nie zdaje mi się, by p. Kraszewski mógł przejść w okręgu poznańskim. Coraz więcej osób się oświadcza, że nie dbając na późniejsze obelgi, w razie tej kandydatury wstrzymają się całkiem od głosowania. W każdym także innym okręgu znajdzie się niezawodnie kilku obywateli i duchownych mających dość odwagi cywilnej, aby się sprze­ciwić narzuceniu takiego kandydata. Niechże komitet wybor­czy dobrze się wprzód namyśli, nim narazi nasze społeczeń­stwo na takie nowe rozdarcie, jakiego nie bywało. Choćby par impossible0 odniesiono zwycięstwo, cóż z tego? Chwilowa radość, zaspokojenie zemsty, a następnie długie lata niesnasek i większe jeszcze zwątlenie organizmu i sił narodowych. Biedne nasze społeczeństwo, któremu nigdy nie ■ przybywa pierwia­stków zgody i pojednania, lecz natomiast wciąż w jego łono wkraczają nowe elementa rozkładu. Są między nami poważni ludzie, którzy całe życie pracowali nad układaniem do har­monii zwaśnionych z sobą żywiołów, wytrwale wierzą, że w końcu osiągną cel zamierzony. Otóż obecnie opadają im ręce, bo jeśli arcytrudnym było zbliżać do siebie miejscowe stron­nictwa, cóż dopiero teraz?

[PRETENSJE 1 OSZCZERSTWA ULTRAMONTANÓW]

(Artykuł anonimowy pt. Z Wielkopolski. „Przegląd Lwow- skL" 1871, t. 2, s. 197—200)

[„.] Można więc bez najmniejszej troski pominąć te trzy listy o Rzymife, którymi dokonał swego biednego żywota „Ty­dzień" drezdeński | Ale czego pokryć milczeniem nie godzi się i czego nikt nawet w korespondencie soborowym do „Ty­godnia", a tym mniej w p. Kraszewskim nie przypuszczał, to tej zapamiętałości, która w chwili właśnie, gdy niemal cały świat katolicki, a w części i różnowierczy, składał Ojcu św. jubileuszowe życzenia jak najdłuższego życia, nakazała jed­nemu panu K. pisać, a drugiemu drukować2 pod dniem 11 czerwca najobelżywsze przeciw temuż papieżowi zarzuty, zakończone blużnierczym wykrzykiem: „Aby nade wszystko minęło to nieszczęsne Piusa IX panowanie!"3 Nie ma co mówić, szlachetne uczucie, mądre życzenie i pora jak najzręczniej wybrana! Ostatnie to słowo, epitome4, testament i główny tytuł „Tygodnia" do pamięci współczesnych i potomnych. Naj­lepiej też z niego wyziera zamiar i treść tego pisma, które przez półtora roku starało się wszystkimi sposobami zerwać naszą jedność ze Stolicą Apostolską, zaszczepić jakąś nową, narodową religię, a rozbiwszy duchowieństwo, postawić kościół poli­tyczny, i jako najskuteczniejszy ku temu środek usiłowało najprzód zohydzić Piusa IX w obliczu narodu naszego. Ale zamiar spełzł haniebnie na niczym. „Tydzień" upadł sromotnie, miotając przed swym końcem, jak zły duch, same złorzeczenia i przekleństwa. Warto dla przestrogi wspomnieć nieco o tych jego przedśmiertnych kurczach i szaleństwach. Widząc, że obrońców religii i Kościoła nie pokona, począł najprzód zakli­nać, aby pism katolickich nie czytano, a nakazywać dzien­nikarstwu radykalnemu, aby o nich nigdy jednym słowem nie wspominało, co mu jednak, pełnemu zawsze najdziwniejszych sprzeczności, nie przeszkodziło w ostatnich numerach uskarżać się na dzienniki „obowiązujące się choćby wspomnieniem nadać rozgłos współzawodnikom" (nr 23), bo każdy z nich się oddziela,

osamotnia, ignoruje, aby siebie uczynił Jedynym, najważniejsze kwestie, jeśli wystąpiły na jaw w organie współzawodniczącym, mijając milczeniem lub wzmianką przygłuszającą (nr 26). Na­stępnie w braku argumentów jął miotać przezwiskami „Cza­sowi", do tylu innych, poprzednio nadanych przydomków przyczepił w końcu na dobitkę miano starego rzezańca. I was6 nie pominął w swym tchu ostatnim. Powiada, że wasz „Prze­gląd" został „ufundowany dla trafiki0 mszami". Nie dziw, że człowiek, który nic nigdy darmo nie zrobił i nie napisał, nie może zrozumieć waszej szlachetnej przysługi, jaką przykładem księdza Mignę7 i tylu zacnych wydawców oddajecie uboższym kapłanom, przesyłając im wasze pismo gratis, z prośbą jedynie o mszę św. lub modlitwę na waszą intencję. Nareszcie czując już ostatnie dreszcze, chciał jeszcze nadać sobie pozór życia, przepowiadając swym przeciwnikom zgon bliski. Paralitykowi, kościotrupowi „Czasowi" od dawna już śmierć zwiastował. „Tygodnikowi Katolickiemu" straszny wyrok obwieścił: „Opry- szek pójdzie w las i tam sobie z głodu skona". A zawzięty na życie nie tylko pism katolickich, ale i całego stronnictwa docho­wującego wiarę kościołowi, bluzgnął mu w oczy tym szlachet­nym pożegnaniem: „Potrzebujemyż walczyć z nim, troszczyć się i posiłkować mu rozgłosem?... Niech ono stanie się kastą zamkniętą i powoli wymiera na moralnej banicji". 1 tak to ten, co swe nienawiści i gniewy pokrywał obłudnym aposto­łowaniem miłości, nie mógł inaczej skończyć, jeno życzeniem śmierci i zagłady dla swych przeciwników. Runął więc „Ty­dzień" wśród ogólnego pośmiechu albo raczej litości, a redaktor ześliznął się tam, gdzie go od dawna czekał tron zasłużony, dwór odpowiedni i należne wawrzyny. Zygmunt Krasiński, pomnąc na lepszą jego przeszłość, niezawodnie przystosowałby teraz do niego znane swe wiersze:

Z Chrystusowej spadł Kalwarii Do żydowskiej kancelarii *.

Ale i tam dezorganizator pewnie popasać długo nie będzie; jego bowiem zadaniem jest przerzucać się wciąż z miejsca na miejsce, wszędzie wichrzyć i rozdwajać, wszystko poczynać,

a niczego nigdy nie dokonywać. Dziś głównym celem jego pożądliwości jest PoznańChciałby powetować klęskę, jakiej doznał w czasie ostatnich wyborów. Dręczy go, te pomimo półtorarocznej „Tygodnia" pracy znalazło się tu w jednej chwili dWakroć kilkadziesiąt tysięcy podpisów, uznających Papieża królem. Zaczną się najprzód niby dorywcze i przelotne wizyty, później nastąpią coraz częstsze i dłuższe, znajdzie się dalej uczta i radykalne owacje, nalegania, aby się między nami osiedlił, potem współpracownictwo w „Dzienniku", może 1 na­czelne redaktorstwo, a w końcu nowa kandydatura do sejmu. Ody tę osiągnie, albo raczej gdy i ta spełznie na niczym, ale gdy się dobrze wszystko zawichrzy i zajątrzy, wtedy sprawca całego zamlęszania cofnie się z udaną godnością miłośnika zgody i pokoju, może do Lwowa, a stamtąd już chyba do, daj Boże, oswobodzonej Warszawy. To ostatnie przypuszczenie przy­pomina mi okoliczność, która tu niedawno była przedmiotem wszystkich rozmów. W marcu czy kwietniu rozniosła się po War­szawie pogłoska, jakoby książę Bariatyński10 miał jednemu oby­watelowi powiedzieć, że skoro na miejscu Berga11 zostanie namiestnikiem, przy zwie zaraz p. Kraszewskiego, aby w jego zamiarach wpływał na opinię publiczną. Łatwość, z jaką ta plotka rozeszła się po Królestwie, dowodzi poniekąd, co tam sądzą o panu K. Nikt jednak z poważniejszych ludzi nie uwie­rzył jej, nawet wtedy, gdy się w „Tygodniu" pojawiły nastę­pujące, wielce znaczące wyrazy: „Wątpimy bardzo, ażeby księciu feldmarszałkowi miano ofiarować generał-gubernator- stwo; a gdyby się sprawdziła wieść, tylko powinszować by należało Królestwu". W ślad potem ukazały się w „Kraju" a artykuły nakłaniające emigrację do przenoszenia się do Kró­lestwa i wynoszące wyższość intelektualną i moralną Moskwy nad Polską, a jednocześnie wykrył się udział redaktorów tegoż pisma w panslawistycznych zabiegach, które jakiś podróżujący po Galicji konsul francuski prowadził. Na domiar przyszło w sam raz oświadczenie p. Kraszewskiego, że wchodzi do redakcji z zaręczeniem „Kraju", „iż gdy w kwestiach zasad­niczych podziela przekonania tego dziennika, w zapatrywaniu się też na ich rozwinięcie różnić się nie będzie". Dziwny za-

iste zbieg okoliczności13, a przecież żaden z dzienników kon­serwatywnych i katolickich nie podjął tej łatwej sposobności oddania wet za wet tak bezwzględnemu przeciwnikowi, nikt z naszej strony nań najlżejszego podejrzenia, owszem każdy z oburzeniem, jak i ja w tej chwili to czynię, odpierał wszelkie uwłaczające w tym względzie domniemania. I tak też przy­stało każdemu, co szanując sam siebie, umie i przeciwnika szanować. Godzi się jednak zapytać, gdyby podobna pogłoska, gdyby nie już cały ten uderzający zbieg wypadków, ale jeden z nich tylko najdrobniejszy szczegół przyczepił się był do którego z konserwatystów lub gorliwych katolików, jakiż to akt oskarżenia byłby p. Kraszewski wystosował przeciw nie­mu, ba, nawet przeciwko całemu katolickiemu stronnictwu, a może i przeciw Kościołowi i Papieżowi, on, co bez najmniej­szego powodu, jakoby z pustej igraszki, wciąż pomawia swych przeciwników o przeniewierstwo i odstępstwo sprawy narodo­wej. Ale w pysze i zarozumiałości mniema on, że mu wszy­stko wolno i że co- innym byłoby hańbą, to jemu za chwałę i zasługę poczytanym być winno.

[HOŁD MŁODYCH POZYTYWISTÓW]1

(Artykuł anonimowy pt. Józef Ignacy Kraszewski. „Prze­gląd Tygodniowy" 1874, nr 12)

Z pochylonym czołem stajemy przy wspaniałym posągu, jaki wdzięczne i oczarowane społeczeństwo wzniosło z gorą­cych uwielbień na cześć swego dziś najpotężniejszego prze­wodnika i mistrza. Stajemy zaś przed tą wielką chwałą nie dlatego, ażeby wszystkie liście jej nieśmiertelnego wieńca na czole bohatera przeliczyć, ale po to, ażeby objaśnić, co znaczy gromadka dusz młodych, hardych, przed byle powagą nie ustępujących, kornie czcząca skromnym, ale serdecznym upo­minkiem wielkiego krajowej literatury kapłana. Co znaczy...? Samo to pytanie wydać się może niestosowną uwagą, jak dy-

sonans wrzuconą między zgodne głosy hymnu, z zachwytu wszystkich serc i umysłów złożonego. A jednakże pytanie to stawiamy. Po co? Przecież jak daleko sięga granica słowa, którym myśli swe i uczucia wyrażamy, wszystkim światlejszym jednostkom wiadomo, że genialny nasz ziomek ma prawo do tronu w swoim piśmiennictwie, a zatem i do hołdów młodego pokolenia. Nazwisko jego stało się już dziś znakiem chrztu w prasie, nieustannie powtarzającym się, a wymownym i naj­sympatyczniejszym w krajowej twórczości wyrazem — on sam postacią, jak starzy, dobroczynni dla swej ziemi bohatero­wie, wszechwiedną i wszechpotężną, niemal tajemniczą. Ty­siące codziennie mają przed oczyma to dziwnie wszędzie obecne imię, wszyscy je czczą, wielu nie wie, że ono należy do ich współcześnika, sądząc, że przechowuje pamięć wiel­kiego w świecie ducha — tworzy cielą; każdy co chwila je gdzie indziej dostrzega i o czarodziejską moc posądza; krytycy, nie mniej od tłumu zdumieni, stracili wobec olbrzyma siłę i poplątali się we wszelkim prawdopodobieństwie rachunku. Był czas, kiedy można było wyliczyć, ile Kraszewski napisał, i obliczyć, kiedy napisać zdołał. Dziś stało się to już niepodo­bnym. Nie krople, nie strumienie, ale potop piśmienniczy spływa z- pióra tego czarodzieja. Weźmiesz gazetę, zajrzysz do bibliograficznego spisu, rzucisz okiem na księgarską wystawę, przypatrzysz się nowym publikacjom, wszędzie wzrok twój spotka to sakramentalne nazwisko. Zdaje ci się wtedy, że marzysz, że ci wyobraźnia na zbłąkanie myśli wskazuje między ludźmi jakiegoś półboga. Zaledwie po największym wysiłku możesz jej zaufać. Nie dość bowiem pamięci i rozwagi, trzeba mieć wiarę w moce nadprzyrodzone, ażeby uwierzyć w Kra­szewskiego i jego potęgę. Nawykły do sceptycyzmu i miar średnich duch naszego wieku nie może od razu pojąć jakiegoś bajecznego Atlasa, który na swych barkach niemal sam dźwi­ga jeden świat naszej literatury. Powieść, powieść swojska, swojskimi uczuciami i zagadnieniami natchnięta, jest przecież owym światem, który on stworzył i w którym dziś bez żadne­go współzawodnictwa panuje. Ta u nas bardzo bogata i ludna kraina z niewielkimi wyłączeniami prawie wszystko jemu win-

na; stała się też główną jego królestwa dzielnicą, on zaś może po wsze wieki będzie jej naczelnym patronem. I czy tylko na jej kresach kończą się ostatnie odgłosy jego chwały? Trudno byłoby porachować już nie ślady, ale drogi, na których je głęboko odcisnął. W iluż kierunkach piśmiennictwa pozostawił cenne po sobie pamiątki! Obok powieści historia, dzieje litera­tury, mitologia, archeologia, poezja, dramat, krytyka, filozo­fia, estetyka, dziennikarstwo — słowem najrozmaitsze pola uprawiał i zasiewał ziarnem swej płodnej myśli. I dlatego też, kto by chciał zorientować się, w jakich rodzajach Kraszewski pisał, prędzej by się rozejrzał w tym chaosie, pytając biblio­grafii, czego nie pisał. Gdyby dziś społeczeństwo chciało mu pomnik wystawić i symbolicznym otoczeniem muz zasługi jego wyrazić, chyba orszak bogiń musiałby na tę głowę lauro­wy wieniec wkładać. [...]

Wielcy bogacze ducha nie znają wcale rzeczywistej ceny swych hojnych datków; o to trzeba pytać tych, którzy z owych datków skorzystali. Wreszcie pochlebstwo tylu i tak karłowa­tych pigmejów obwieszało znakami niespożytej zasługi, że nawet zapewniający nieśmiertelność komunał wiary u olbrzy­ma znaleźć nie może. Chociaż więc od lat kilkunastu tłum wielbicieli przypina na piersiach wielkiego naszego pisarza coraz nowe krzyże chwały, dekorowany w ten sposób bohater jakoś nie zdumniał, skoro jeszcze niedawno wątpił w trwałość swych zasług. Tym lepiej. Wolimy, że przyjmuje hołdy zdu­miony niż dumny. Wolelibyśmy nawet, ażeby w każdym do­wodzie czci widział dobrowolne uczuć wzruszenie niż obowiąz- kowo-poddańczy pokłon. Niech go każda pochwała jak kom- pliment zrumieni. Z tą swoją skromnością jest dla nas jeżeli nie większy, to milszy. Nic ona zaś nie zmniejsza, ani stopnia jego u ziomków zasług, ani uwielbień... Dziś w kraju naszym nie ma w oświeceńszych klasach ust, które by wyrazu „Kra­szewski" od czasu do czasu z szacunkiem nie wymówiły. Nie­wiele brak, żeby dzieci, ucząc się rodzinnego języka, zaczynały składać sylaby na tym wszędzie obecnym nazwisku.

Wobec tej wielkości, takich zasług, takiej powszechnej adoracji, co znaczyło nasze postawione wyżej pytanie, którego odpowiedzią chcemy objaśnić pobudki, jakie skłoniły piszącą młodzież do złożenia hołdu mistrzowi pamiątkowym darem? Alboż pobudki dopiero co przez nas wyliczone nie uspra­wiedliwiają i nie tłumaczą dostatecznie tego kroku? Za­pewne, ale obok tych istnieje jeszcze inny wzgląd, niemałej w tym wypadku wagi, będący jedną z głównych sprężyn kierujących uczuciami młodej w naszym dziennikarstwie ge­neracji. Tym względem, tą sprężyną jest głęboka miłość tego dostojnego umysłu, jaką on ciągle zachowuje dla ojczystej literatury, i wypływający z tej miłości, a bezprzykładny takt pisarski. Wszyscy wiedzą, że Kraszewski jest kolosem w na­szej literaturze, ale nikt tak, jak młoda u nas prasa, nie wie, o ile on jest kolosem rozumnym i uczciwym. Znana każdemu gorąca i często krwawa walka kierunków ścierających się w naszym periodycznym piśmiennictwie, znane lekkomyślnie

lub niesumiennie rzucane pociski na młodych tej walki za­paśników; wśród tylu sędziwych publicystów jeden tylko Kra­szewski nie splamił się żadnym inkwizytorskim wyrokiem, nie ubliżył postępowemu stronnictwu żadnym krzywdzącym za­rzutem. Mówimy: on jeden, bo chociaż wielu znakomitych, starszych pisarzy również nie pokalało swego pióra w tej spra­wie, tych jednakże mija taka zasługa, bo z dala trzymali się od pola boju i wcale albo tylko krótką chwilę gościli w kon­serwatywnym obozie. Tymczasem Kraszewski ciągle ma bar­dzo czynny w naszej prasie udział, głównie zasila starsze jej gałęzie i ani raz nie zrobił zamachu na złamanie którejkolwiek ze świeżych jej odrośli. Wtedy, gdy sam swoją powagą mógł wpłynąć na przechylenie szali zwycięstwa, gdy ku jednej stro­nie ciągnęły go tradycje przeszłości, a z drugiej urażała często jakaś przykra lub nieopatrzna wymówka, gdy nieraz musiał odczuć dotknięcie jakiejś idei, którą jak dogmat w duszy swej nosił, wtedy, gdy wielu, zstąpiwszy z niezależnej pozycji, stanęłoby na czele partii, partii konserwatywnej, on, wszy­stkich jednakowo ceniąc, stał poza obozami, przypatrywał się niemy biegowi walki, jak gdyby jej milcząco błogosławił. Tak! Błogosławił, bo pamiętne były wszystkim słowa, które przed kilkunastu laty w tej sprawie wyrzekł:

„Jak różne są — mówił — w każdym narodzie, niemal w każdej chwili jego rozwoju popędy, różnostronne przekonania stronnictw, na które się dzieli, pragnienia i nadzieje grup, cząstek, stanów itp., tak też dziennikarstwo jednolitym i monotonnym być nie może. Jeden organ życia bez polemiki, bez boju i walki, byłby najpewniejszym zwiastunem śmierci lub zdrętwienia. Gdzie nie ma ścierania się zdań, gdzie obu­marła panuje zgoda lub zobojętnienia panują, tam już nie ma lub nie ma jeszcze przyszłości. [...] Każdy dziennik, by żył, musi wyrażać sobą jakąś dążność społeczeństwa, jakąś stronę jego życia. Nie na­rzekajmy więc na bój i spory rozdzielające dziennikarstwo w sprawie literatury i sztuki, na ścieranie się wyobrażeń i opinii różnych, ale owszem, błogosławmy tym objawom życia, bez których nie ma dla dzienników przyszłości, nie ma w nich tętna, krwi i barwy. Umarli tylko o nic się nie troszczą i tego nawet kawałka ziemi, na której gniją, obronić nie potrafią; żywym przystało nie obojętnie znosić, co ich przekonaniu przeciwne, ale do ostatka walczyć w raz poślubionej spraiwie"s.

W tym błogosławieństwie i napomnieniu sędziwego mistrza młoda generacja piszących widziała silną dla siebie zachętę i zawsze brzmiały jej w uszach te czcigodne wyrazy wtedy, gdy ją niegodne, spędzone pod wsteczny sztandar rzesze ukamie­nować chciały. Ile razy obwiniano ją o odstępstwo od tradycji i surowe sądy o przeszłości, ona przypominała sobie znowu, co dostojny kapłan jej radził, gdy się na jego pracach myślić uczyła.

„Ukochanie przeszłości — powiedział on — absolutne, bezwyjąt- kowe, zdzioza nas i spycha ze stopnia, na jakim stać powinniśmy. [...] Szaleje, kto dla miłości zmarłego zakopuje się z nim w jednym grobie, chybaby sam chciał umrzeć, bo grób mieszkaniem umarłych. Inna jest opłakiwać na mogile, a inna do niej zstępować z zimnymi trupami. Myśmy właśnie tego rodzaju samobójstwa dopuścili się w naszej li­teraturze... Dzisiaj głos usiłujący sprowadzić nas nazad do życia wy­śmianym być musi i odepchniętym, ale zrozumieją go później, a to, co się prawdą nam uznaje, zawsze wypowiedzieć potrzeba..."1.

Nie! Wznieść się wyżej niepodobna! Tylko orłom w świecie ducha dano lot tak podobłoczny," tak ponad mizerne myśli niziny i ślepe namiętności wzbity! Wielu posiada serce topnie­jące w każdym szlachetnym ogniu, wielu namiętnie ukochało swą przeszłość, żaden jednakże z pisarzy naszych nie przewyż­szył tego między największymi największego uczuciem i mi­łością dla wieków minionych; a jednakże on, on sam zachęca do walki przekonań, wskazując w niej zbawienie, i napomina, ażebyśmy nie wykręcali wzroku poza siebie, lecz w oczeki­waniu przyszłości oko swe utkwili. Jeżeli młode pokolenie, tęż samą prawdę w literaturze powtórzywszy, ściągnęło na siebie gromy, szczęśliwe, że może się powołać na takiego na­uczyciela i obronę swej winy mu powierzyć. Przy nim niech będzie spokojne o swój honor...

Czy zrozumiałą jest teraz cześć, jaką młoda nasza prasa przed innymi Kraszewskiemu okazuje? Zaprawdę, piękny to akt w swym moralnym znaczeniu! Wielki mistrz uszanował zasady, uczucia i pracę generacji, która pod jego natchnieniami wzrósłszy, samodzielne stanowisko zajęła; ona w zamian skromną pamiątką hołd mu swój złożyła.

W dzień imienin dostojnego naszego ziomka, 19 marca, dwu młodych pisarzy powiozło do Drezna i ofiarowało mu zbiorowe album4. Była to galeria, złożona z sześćdziesięciu kilku żeń­skich i męskich fotografii, między którymi mieścił się znaczny procent osobistości dziś już znanych w literaturze. Album w całości było wyrobem miejscowym. Na frontowej, pięknie z orzechowego drzewa rzeźbionej okładce, pośród emblematów nauki i sztuki, umieszczono opasane wieńcem zasługi, wymo­delowane przez znanego rzeźbiarza Syrewicza5, a następnie odlane popiersie. U góry napis: Józefowi Kraszewskiemu, u dołu: Młoda prasa. Ornamentacje fotografii dokonał z wiel­kim gustem i wdziękiem znany malarz Ksawery Pillati.

ODEZWA SOCJALISTÓW POLSKICH WYSTOSOWANA DO JOZEFA IGNACEGO KRASZEWSKIEGO Z POWODU JUBILEUSZU PRAC JEGO NA POLU LITERACKIM1

(Przedruk wg oryginalnego egzemplarza odezwy)

Kraj nasz długo bezwładny, ogłuszony leżał, przybity gru­zem nieszczęść. Dziś, kiedy myśli swe zbiera, świadomieć po­czyna, Jubileusz prac Twoich, miłością kraju natchniętych, daje mu sposobność złożenia w Twej osobie hołdu godłom przez się wyznawanym.

Wśród wielu oznak powszechnego szacunku i my, odłam polskiego ludu, przesyłamy Ci wyrazy uznania, głównie za te listki z wieńca zasług Twoich, co weń nasz narodowy wplótł Bolesławita. Kieruje nami jeszcze cel inny, proszenia Cię o spełnienie obietnicy, którąś lat kilka temu uczynił, a zisz­czenia się której na próżno dotąd oczekujemy. Mówimy o Ra­chunkach2 z prac i cierpień kraju corocznych, które z wielo- ma potrzebami jego obznajmiały nas tak dokładnie, które przemawiały do nas tak żywo.

Społeczeństwo nasze, wskutek walk i cierpień niedawno przebytych w senną apatię, bezduszność pogrążone, odrzuciło przed laty głos tak wymowny, jak Rachunki. Nie upadło ono jednakże tak nisko, by nie czuć potrzeby upozorowania pa­triotyzmem swych egoistycznych dążności i nie zastawiać się teorią o pracy organicznej, o pośrednim wpływie bogactwa krajowego. Teorii tej jednak każdy głos o krzywdach, cierpie­niach Ojczyzny jawnie się urąga, jej nicość, bezskuteczność wykazuje. Cele nasze, dążenia zupełnie są różne, my Rachunki Twoje z radością powitamy, gdyż umiemy ocenić ich prawdzi­wy pożytek.

My, SOCJALIŚCI POLSCY, następcy demokratów z czwar­tego lat dziesiątka, jasno widzimy, że skupianie bogactw kosz­tem dodatkowych wartości nie tylko pauperyzmu nie wyplenia, ale go utrwala i szerzy; że w ustroju, co głównie prawa kapi­tału ma na względzie, obok skarbów wiedzy i bogactw jedno­stek istnieje bezmiar nędzy i ciemnota mas. Stąd więc pracę organiczną, dążącą li tylko do zwiększania absolutnej masy bogactw, jako cel rzucamy i inne na swym sztandarze wypi­su jem godła.

Godłem zaś naszym możliwa równomierność podziału bo­gactw, wiedzy, praw i obowiązków, uwarunkowana nie płcią, wyznaniem albo kastą, ale osobistą pracą i indywidualnymi właściwościami. Równomierność taka, będąca prawdziwym zadatkiem szczęścia i swobody, jedynie przez ujednostajnienie warunków życiowych utrwaloną być może, co znów nieuchron­nie doprowadza do oddania we wspólne władanie sił społecz­nych: kapitału i ziemi.

Przyznajemy więc każdemu człowiekowi niezaprzeczalne prawo do korzystania z części ogólnego dziedzictwa ludzkości, do władania nad częścią przekazanej potęgi wytwórczej i prze­świadczeni jesteśmy, że wypełnienie prawa tego, przy wzrasta­jącym ciągle uspołecznieniu, doprowadzi do wspólnego wła­dania nad tym dziedzictwem, do wspólnego skierowywania tej potęgi. Jak również przyznajemy każdemu zupełną swobodę w czynach swych, postępowaniu, o ile jednak ona podobnej swobody drugich nie ogranicza, i wierzymy, że zasada ta, będąc

zarówno istotą prawa wyżej wskazanego, doprowadzi do swo­bód politycznych dla jednostek, do zupełnego samorządu dla gmin.

Przekonani jesteśmy, że wskutek potęgującej się ciągle spójni narodowej, wskutek wzrastającego ciągle uspołecznie­nia, czynniki, które spowodowały łączenie się ludzi, nabiorą daleko większej siły i świadomie • kierownictwo nad pracami społecznymi obejmą; że pomoc wzajemna, współdziałanie sobie przeniosą się całkowicie z dziedziny indywidualnego gospodar­stwa w gospodarstwo zbiorowe, zniosą konkurencję, nadużycia i zapewnią wraz z umoralnieniem dobrobyt.

Zasady te, wierzymy, że szczęście krajowi naszemu przy­niosą; one wypełniają sobą zupełnie interesa ekonomiczne i narodowościowe ludu naszego, które przeto za jedyny cel działalności naszej stawimy. Polska nasza będzie Polską ludową, bo w niej jedynie zasady te sprawiedliwe w formy społeczne wcielone być mogą. Na drodze ku niej, na której przyświeca nam obraz skrzywdzonej Ojczyzny naszej, gdzie widnieje niedola dziesięciomilionowej masy ludu polskiego, uciskanego fizycznie i umysłowo, zadaniem naszym podniesie­nie samowiedzy praw społecznych i politycznych do znaczenia siły, zdolnej przemianę form uskutecznić.

A do tego pierwszym krokiem prawdziwe wykazanie dzi­siejszego stanu rzeczy, a mianowicie złych stron ustroju eko­nomicznego, w którym coraz wszechwładniej panujący najem rzuca biednych na pastwę świadomym i nieświadomym wy­zyskiwaczom; ustroju zamieniającego ich życie w nieprzerwa­ne pasmo wegetacyjnych procesów i wysiłków do zdobycia prawa na nie kosztem utraty de facto 3 wszystkich praw czło­wieczych; jak również i ucisku polityczno-narodowościowego, który przez systematyczne wyniszczanie w ciągu lat 100 z górą szlachetniejszych jednostek w każdym pokoleniu, przez pozbawienie nas publicznego życia sprzyja rozwojowi uczuć egoistycznych i karierowiczostwa; [ustrój ten] przez prześlado­wanie religijne wywołuje średniowieczny fanatyzm i oddaje społeczeństwo nasze na pastwę przesądów i zabobonów, na­reszcie przez wykłady w językach obcych, przez zniesienie

centrów oświaty w kraju i wyciąganie rokrocznie masy mło­dzieży naszej obojga płci poza granice jego stawi nieprzepartą tamę rozwojowi nauk, sprowadza zastój literatury naukowej i wynaradawianie, zabija postęp, co wszystko razem wykreś­liło nas z liczby przodujących, jak niegdyś, w ruchu umysło­wym narodów Europy.

Dla wykazanego właśnie dopiero co działania, dla przelania w masy wiedzy o systematycznym zabijaniu indywidualności narodowej Rachunki są cennym materiałem.

I w imię tego tylko celu, drogiego nie tylko nam, patrio­tom ludowym, w chwili, która chcemy, by była świętem iście narodowym, gdzie by potrzeby ludu główne zajęły miejsce, zwróciliśmy się do Ciebie z prośbą naszą, motywując ją wbrew formom adresów przesiąkłych chwalbą, z wiedzą, że ściągniem gromy potępień zmaterializowanej części społeczeństwa, bez obawy krytyki, bo tylko fałsz prawdy się lęka, bez obawy o dysharmonię z panującymi doktrynami, bo harmonia dok­tryn przy dysharmonii interesów nie życia, ale martwoty wyrazem.

I,RODAK" DO KRASZEWSKIEGO]

(Przedruk wg rękopisu ze zbiorów Biblioteki Jagiellońskiej, sygn. rkps 6484/IY, k. 25&—259 b)

Wielce Szanowny Panie!

Ze czcią prawdziwie synowską składam Ci, najzasłużeńszy z mężów przodujących naszemu narodowi, swe powinszowanie z przyczyny odbyć się mającego jubileum półwiekowego zawodu twego pisarskiego, a serce me przepełnione jest rado­ścią, że się doczekałem tego uroczystego dnia, w którym naród Ci swój hołd składa. Chociaż zostaję w oddali od kraju rodzin­nego i jeden jedniutki z przedstawicieli naszej narodowości w wsi, wszakże święcić będę ów dzień jako chwilę twego, Panie,

i narodowego szczęścia. Dni tak pogodne, a przynoszące nam lepszą otuchę w przyszłość przyświecają nam rzadko, a po­kolenie, na zazdrośną dolę którego wypadło uwieńczyć Twoją zasługę, póki żyć będzie, z rozrzewnieniem będzie pamiętać i w szczegółach opowiadać swym dzieciom i wnukom o podjęciu Cię przez naród polski w Krakowie w dniach 2, 3 i 4 paździer­nika bieżącego roku.

A teraz, czcigodny jubilacie, pozwól mi dołączyć swą na j- pokorniejszą prośbę do Ciebie. Spodziewam się, że zawartość jej nie jest demonstracyjną, ale w zupełności legalną. Gdy, Szanowny Panie, przyznacie, że prośba, którą do was zanoszę, nie może budzić niechęci rządów, na których wolę opatrywać nam przychodzi się, to weźcie ją pod swą opiekę. Wasz głos jedynie może być usłuchany przez cały naród; w obecnej chwili dla wszystkich prawych Polaków on ma siłę odwoływa­nia się do ludu izraelskich patriarchów! Niech z dniem ju­bileuszowym Waszym, Panie, łączy się zorza zaczynów na­gląco potrzebnych w łonie naszego społeczeństwa przekształ­ceń, by ono nie zamarło. Naród polski nie jest głazem: naród nasz Was poważa a kocha i wierzy, żeście mu nic nie doradzi­cie, co by jemu nie przyniosło pomyślność. Od Was, wielce szanowny Panie, zależy, jaką doniosłość nabędą następne prag­nienia nie tylko moje, ale i licznego zastępu współziomków:

1) By nasz ogół nie zaniedbywał łącznoś­ci z Kaszubami: bo czyż ostatni szmat ziemi polskiej nad morzem i przy ujściu Wisły ma stać się siedzibą Niemców!?

2) By prąd emigracyjny z prowincji pol­skich do Ameryki wstrzymać, a gdzie inaczej nie można, skierować do Królestwa a Litwy. W tym by wielką pomoc mogłyby okazać dzienniki ludowe poznańskie, śląskie a galicyjskie.

3) By nie zapominać o rozsianych po świe­cie koloniach polskich. W stolicach niektórych mieszka po kilkanaście tysięcy; w miastach prowincjonalnych po kilka tysięcy polskiej ludności, a w Ameryce podobno wię­cej stu tysięcy jest naszej braci! Czyż ci przedstawiciele pol-

śkiegó imienia na obczyźnie mają bezkorzystnie dla swego narodu wegetować lub wynaradawiać się?

4) By zawiązywały się wśród nas spółki a stowarzyszenia różne! Bo rozbici na atomy, cóż my zdziałamy?

5) By nie marł nasz lud jak muchy. Czyż każda gmina nie jest w stanie utrzymać choć felczera i mieć małą lecznicę?

6) By się zacierały rażące różnice między stanami, a gdzie obywatelstwo nie jest w stanie zbliżyć się do włościan, to niech przynajmniej nie broni swym dzie­ciom obcować z dziećmi kmiecimi; a to nasza szlachta nie dopuszcza tego przez obawę, by ich dzieci nie schamieli w wy­mowie, ruchach i pojęciach.

7) By nie odstrychiwano się od Żydów, przestano jemi gardzić, a z oświecieńszymi prowadzono towarzystwo, inaczej oni nie tylko materialnie, ale i intelektualnie nas [...]1. Dlaczego też nikt się nie przyczyni, by po księgarniach książek hebrajskich mie­ścili się i książki polskie, traktujące rzeczy przede wszystko obchodzić mogące starozakonnych; dotąd jeszcze i katalogu takich książek nie widziałem.

8) By nie odejmowano, skoro kto nie jest katolik, jemu prawo liczyć się za Polaka. Dotąd nie słyszeliśmy jeszcze, by był w polskim języku kate­chizm wschodniokatolicki.

9) By Polacy między sobą, a z tym, kto umie po polsku, nie przekładali mówić na obcym języku, co przez pychę, przypodobanie się, lękliwość lub fałszywy wstyd coraz częściej się zdarza. Pewien Niemiec, umiejący po polsku, chwalił się przede mną, że przejechał poprzek przez całą Polskę, przez żart tłumacząc się nie inaczej jak po niemiecku, a wszędzie go rozumiano i w tymże języku mu odpowiadano.

10) By każden oświeceńszy Polak liczył za swój obowiązek podtrzymywać polskie

piśmiennictwo a prasę, a nie prenumerował i nie kupował gwoli kaprysowi jedynie, bez istotnej potrzeby, obce dzieła i pisma. Takiego zakroju ziomków naszych dziś na tysięcy liczyć można.

11) By, kto może, trzymał dla dzieci polskie czasopisma, a to w ostatnie dziesiątki lat wzrastająca młodzież nasza obeznana jest ze wszystkimi znaczniejszymi płodami literatur obcych; tylko nigdy nie zaglądała baczniej do dzieł sławnych autorów naszych. Tłumaczy się brakiem na to czasu, a nic to więcej nie jest, jak odzwyczajenie się od czytania polskich książek, skosmopolicynie się.

12) By na podobieństwo narodów przodu­jących w oświacie, Francuzów, Niemców, Anglików, Włochów, nasi ziomkowie używali swe chrzestne imiona, nie modyfikując ich dla każdego cudzoziemca przez chęć przypodoba­nia się. W tym objawie tkwi często chęć zatajenia nawet swej narodowości; potrzeba zaś wiedzieć o adresach swych ziom­ków — szczególnie w znaczniejszych ogniskach umysłowego czy ekonomicznego ruchu poza krajem przemieszkujących |j| bywa nieraz naglącą. Dotąd z książek adresowych niepolskich tylko czerpać musiemy wiadomość o tym, na jakim stanowisku społecznym pozostaje nasz rodak.

13) By w młodzieży naszej kształcono nie tylko serce i umysł, *ale i charakter. A to wyradza się u nas przerzucanie się w krańcowości: to przece­nianie swych sił, to rozpacz zupełna. Przez chwiejność charak­teru jednostek swych nasz naród topnieje... Niechby już z dzie­ciństwa u nas przyuczano składać oszczędności, wtedy i uczyn­ności można by lepiej uczyć młódź. Człowiek nie przygnieciony biedą i w późniejszym wieku potrafiłby lepiej zadośćuczynić obowiązkom obywatelskim, a nie rozmijać się z uczciwością.

14) By przydbano więcej o oświatę ludu naszego. Pozostajemy pod tym względem w tyle od wszy­stkich z nami sąsiadujących narodów, a stąd obczyzna i do chałupki polskiego kmiotka może już się wkradać. By polskie

pismo ludowe w Królestwie stało się poczytne, trzeba, by ono o wpół przynajmniej było tańsze od „Zorzy" 2; a przecież dzien­niczek dzielny to nie lada odczynnik do postępu ludu.

15) Trzeba, by nasz ogół więcej się odzwy­czaił od używania, a bardziej się brał do produkcyjnej pracy. Wtedy znikną dla wielu z nas przeszkody do ożenienia się i głównie do pójścia za mąż. Czyżby nie możną też i w strojach a traktamentach ustanowić jakąś miarę, a to i z tej przyczyny rujnują się wielu majątkowo i moralnie.

16) Dlaczego by ludziom zamożniejszym, zamiast rozjeżdżać po zagranicy, nie zwie­dzać różne strony swego kraju, a niekiedy dla­czego by całe towarzystwo nie urządziło wycieczkę krótszą czy dłuższą po kraju? Dobrodziejstwo by uczynił ten, kto by wygotował stosowny przewodnik na ten cel.

17) Czyż nie może młodzież kończąca śred­nie a wyższe naukowe zakłady dać sobie słowo, skoro w życiu jej nastąpi możność, osiąść znowu w rodzinnym swym kraju i na nim przeważnie pracować? A to szczególnie nasze mniejsze miasta świecą prawie zawsze pustką co do ludzi inte­ligentnych, ledwie kilka urzędników i ciemne pospólstwo żydowskie w nich tylko przemieszkują.

18) T o w a r z y s t w o zabezpieczające przy­szłość literatów naszych jest nam niezbę­dnie potrzebne. Kiedyż my się go doczekamy? Do zbliżenia się z sobą literatów a trochę żywszego ruchu piśmien­niczego dopomogłoby może też cokolwiek, gdyby pan Stani­sław Czarnowski8 na końcu swego „Rocznika Literackiego" zamieszczał adresa wszystkich pisarzy i wydawców książek polskich.

19) Warto, by stworzono kapitał na zawią­zanie wyższych kursów kobiecych w War­szawie; a to pół naszej biedy stąd płynie, że kobieta nasza jest dotąd — najczęściej tylko lalką. Taką jejmość więk­

szość kawalerów gotowa tylko oszukać, ale nie łączyć z nią całe swe życie!

20) Pragnąć wypada widzieć w dziennikach naszych liczniejsze korespondencje z róż­nych stron kraju, a to nieraz lata mijają, nim czy­telnikowi przez utrzymywany dziennik przypomnianym zostaje nie już jakieś miasteczko, ale i grody nasze. Jakże tu party- kularz ma się rozwijać, gdy prasa — mówię tu przeważnie o warszawskiej — traktuje go po macoszemu i luźnie tylko notuje jego krzątanie się o polepszenie bytu swych mieszkań­ców. Własnego zaś organu mało naszych okolic posiadają. Zdol­nych korespondentów z prowincji nie zabraknie; niech tylko redakcje nie szarlatanując prowadzą swe interesa.

21) Nie zawadziłoby też słówko powiedzieć ci za oficjalistów na Litwie a czynszowni- ków szczególnie na Wołyniu i Podolu; a to byli oficjaliści z bezrobocia demoralizują się, a czynszownicy od łaski panów swych całymi tłumami zmykają do Besarabii, Krymu, guberni chersońskiej, jekaterynosławskiej, pskowskiej, Kurlandii, słowem, gdzie Bóg zaniesi.

22) Niech obywatelowie sami by gospoda­rzyli; a stąd zostawaliby wpływowymi w okolicy i chlebo­dawcami wielu ludzi, a nie zdawali, jak to na Litwie, swe majątki w dzierżawę byle komu, co resztki ich wpływów miej­scowych stara się wyniszczyć, a ich samych przed ludem ośmie­szyć czy zrobić nienawidzianymi. Widziałem, jak w Bułgarii przy pierwszej zawierusze znikło wszystko z tej ziemi, co się nie cieszyło sympatią ludu. Czy tak chcemy na Litwie4, jak jest ona szeroką, się postawić? Toż prowincja, której z natury rze­czy przypada być żywicielką nadmiaru ludności polskiej z Kongresówki!

23) Materiał surowy posiada nasz naród jeszcze w okolicznej8 szlachcie na Litwie. Jak go zużytkuje, by on nie spróchniał?

Zasypałem wielce szanownego Pana mymi życzeniami; są to tylko słabe, jak sobie pochlebiam, odblaski myśli Waszych.

Wyście najlepiej, Panie, nasz naród rozumiecie, a wszystko, co się daje zdziałać dla narodu przez niego, nie zaniedbali­byście uczynić i bez mego pisania; cel mojego odezwania się jest głównie ten, by was uprosić, abyście nie odraczając przy obchodzie Waszego jubileuszu zalecili zgromadzonym współ­ziomkom do spełnienia niektóre z przytoczonych przeze mnie zagadnień czy inne, których urzeczywistnienie Wy, wielce poważany Panie, uważacie za najpilniej potrzebne do wywo­łania normalnego a widoczniejszego rozwoju wśród naszego społeczeństwa.

Oby Bóg Was na ile można dłużej w życiu i zdrowiu nam zachować raczył, o to go modlić będę.

Pozostaję z najwyższym poważaniem dla Was, Panie, a Wam w zupełności oddanym

Rodak

(kuzyn Gustawa Wasilewskiego8) Zza Charkowa 26/14 września 1879 r.

P. S. Za obdarowanie mnie kartkami fotograficznymi, prze­słanymi z Drezna, niewypowiedzianie jestem wdzięczny7. Mieszkając teraz na wsi, odebrałem je dopiero. Cenną one mnie zawsze będą stanowić pamiątkę. Czcigodnego, a wielce łaska­wego Pana sługa

A. K.

[BERNARD BARCHAN DO KRASZEWSKIEGO]

(Przedruk wg rękopisu ze zbiorów Biblioteki Jagiellońskiej, sygji- rkps 6486/IV, k. 146)

Wielmożny Panie J. I. Kraszewski!

Jak promienie słoneczne wszystko wokoło ogrzewają i oży­wiają, tak utwory W-go Pana, przed którymi wszystko inne blednieje i niknie, od niejakiego czasu ogrzewają serce, oży­wiają nerwy moje i wzbudzają we mnie wszystkie idee, ideały, o których dotychczas nawet pojęcia nie miałem; jedna tylko myśl, czy zdołam wszystkie utwory W-go Pana przeczytać i przejąć, jest dla mnie nader dręcząca, i tym więcej napełnia mię dziecięcym uszanowaniem przed olbrzymem — duchem ich twórcy, którego pióro niewyczerpane, którego umysł nie­dościgły. Od czasu do czasu powstało we mnie życzenie ujrzenia oblicza ubóstwianej istoty poświęcającej wszystkie swoje siły wzbogaceniu literatury polskiej, lecz niestety nie. może ona przekroczyć granicy życzenia! I przeto z uniesieniem witam przybliżenie się uroczystego dnia jubileusza W-go Pana, ażeby wyrażać uczucia serca mego. Oby Przedwieczny w nieskoń­czonej łasce Swojej zachował W-go Pana przy życiu w szczęściu i zdrowiu na długie, bardzo długie jeszcze czasy, ażeby żadna chmurka nie zasępiła horyzonta pomyślności W-go Pana.

Przyjm, W-ny Panie, te słów kilka, pochodzące z głębi duszy mojej, jako kwiatek do nieskończonego wieńca, jaki uplótł W-mu Panu świat na zbliżający się Jubileusz Jego i bądź pewny, że najmniejszy znak przychylnego ich przyjęcia będzie uszczęśliwieniem najniższego sługi

Bernarda Barchan w Domu Handlowym S. Heymann jr w Łodzi.

Łódź, dnia 25.9.79.

(Przedruk wg rękopisu ze zbiorów Biblioteki Jagiellońskiej, sygn. rkps 6494/IV, k. 152—153)

[CZARNECKA DO KRASZEWSKIEGO]»

Dnia 6 listopada 1879.

Czcigodny Mężu!

Wyrazy moje nie są w stanie wyrazić mej czci, uwielbienia, hołdu, jakim jest przejęte serce moje. Na Twych dziełach, Szanowny Mężu, nauczyłam się myśleć, wielbić, co piękne, w nich znajduję uspokojenie ducha, godzę się ze światem, staję się lepszą. Pamiętniki nieznajomego, w których tak znakomicie określiłeś życie, są dla mnie pociechą, w której czerpię uspo­kojenie w walkach codziennego życia. Ile mnie to boli: w dniu tak wielkim, ta£ uroczystym, nie byłam uczestniczką Jubileuszu Twego, Szanowny Mężu! Ileż to takich chwil naliczyć by można, gdy serce się rwie, a nie można zadość uczynić.

Przebacz, Czcigodny Mężu, mej śmiałości. Szlachetni są wyrozumiałymi. Chciałam tylko do laurów dodać jeden listek serca wdzięcznego. Pragnę wykazać, że nie ma zakątka ziemi naszej, gdzie by Cię nie wielbiono i gdzie by praca tak mozolna nie wydawała obfitych owoców. Nie śmiem nawet marzyć o tej błogiej chwili: byłoby to nadużyciem Twej łaski, Czcigodny Mężu, abyś raczył paru wyrazy obdarzyć tę, co tyle Ci za­wdzięcza.

Z wysokim uszanowaniem

Czarnecka

Adres: Ostrów, przez Kraśnik, powiat janowski.

[MICHAŁ BAŁUCKI DO KRASZEWSKIEGO]1

(Przedruk wg rękopisu ze zbiorów Biblioteki Jagiellońskiej, sygn. rkps 6486/TV, k. 53—54)

Czcigodny Panie!

Zadziwi to Szanownego Pana zapewne, że ja, który nigdy dotąd nie ośmieliłem się pisaniną moją zajmować Sz. Pana drogiego czasu, obecnie zdecydowałem się na przesłanie tego listu. Stało się to wskutek wzmianki, jaką, Szanowny Panie, byłeś łaskaw zrobić w korespondencji do „Kłosów" o mnie i o pracach moich2. Nie próżność autorska włożyła mi pióro do ręki; jest głębszy powód, z którego czuję się w obowiązku wyspowiadać przed Panem. Zdaje mi się, że na każdego z piszą­cych przychodzą chwile zwątpienia, chwile, w których napada go obawa nie już o to, co po stu latach zostanie między ludźmi z jego działalności literackiej, ale czy na teraz przynajmniej wobec tego, co inni zrobili, praca jego nie jest marnotrawstwem czasu i papieru, czy pisanie jego zda się na co komu, czy zamiast tych kilkunastu tomów, którymi zatrudniał prasę drukarską i publiczność, nie lepiej by na innej, mniej rozgłośnej drodze zrobić coś pożytecznego dla ludzi. Otóż mnie obecnie właśnie opadło takie zwątpienie we własne zdolności, a za tym poszło zniechęcenie i apatia, z której wyrwały mnie po trochu Twoje słowa, Czcigodny Panie. Pochwała, a raczej słowo uznania z ust męża, którego czczę i szanuję, orzeźwiła mnie i dodała bodźca do pracy. Dlatego uważałem sobie za obowiązek przesłać Ci, Szanowny Panie, serdeczną podziękę. Niezasobne jest pióro moje w piękne słówka i wymowne frazesy i na wyrażenie mojej wdzięczności nie umiem nic więcej powiedzieć, jak tylko „Bóg zapłać", które z głębi serca wypowiadam, łącząc wyrazy uwielbienia i szacunku dla niestrudzonego mistrza i przewod­nika naszego

M. Bałucki

Kraków, dnia 6.3.81.Salomon Blay

Chwała Wam, męże wyższego na­tchnienia, że dusza żyje przez Wasze zjawienie.

Goszczyński

Kalisz, 21 marca 1882.

Zacny i wielce szanowny Panie!

Nie będę Cię przepraszać, sędziwy ziomku mój, iż jako nieznajomy śmiem choć na chwil kilka stać Ci się natrętnym i przeszkodą w Twojej tak dla nas pożytecznej działalności; powiem lepiej z otwartością staropolską, że do naszego Kraszewskiego, jako do ojca narodu i nestora literatów naszych, mogę bez wahania nakreślić słów kilka, aby wynurzyć Ci, Panie, uczucie wdzięczności, pochodzące z serca czysto polskiego (aczkolwiek nie polskie noszę imię). Pokorny sługa Twój jest nauczycielem prywatnym, a niedawno temu słyszałem od Pani Kempińskiej, byłej uczennicy mojej, która z mężem odwiedziła Cię w Dreźnie, iż tak bardzo kochasz nasz Kalisz. Teraz, prze­czytawszy w „Kłosach" ostatnią korespondencję Twoją jak Ty, szlachetny mężu, zapatrujesz się na czyny antyludżkie, pogląd, który nam odzwierciedla wielkość duszy Twej i poczu­cie sprawiedliwości, właściwej wielkim charakterom, nie mo­głem już jako dziecię kaliskie ociągać się dłużej ze złożeniem Ci tak w imieniu własnym, jak i współwierców, hołdu i głę­bokiej czci za Twe ojcowskie i namaszczenia pełne słowa. Tuszemy też, iż słowa przez Ciebie wyrzeczone przebrzmiewać nie mogą bezskutecznie; albowiem jak ongi w pustyni arab­skiej, tak Ty stałeś się dla obecnego pokolenia prawdziwym ognistym drogowskazem, wiodącym nas z puszczy ciemności do błogosławionej krainy światła i prawdy. W zupeł­ności podzielamy słuszne twierdzenie Twoje, iż powinniśmy wspólnymi siłami pracować nad wypieleniem tego chwa-

stu fanatyzmu i wzajemnych uprzedzeń. Niech zacofany katolik raz się pozbędzie błędnego mniemania, iż Żyd jest wrogiem jego kościoła i religii, nakazującej bezwzględną miłość (co niestety służyło za pobudkę do zamachu tak w Kaliszu, jak i w Warszawie); również i Żyd prostak niech już raz na zawsze pozbędzie się wstrętnego wyrazu goj, pochodzącego z czasów Talmudu, a w Polaku chrześcijańskim niech widzi potomka Kazimierzów Wielkich, Bolesławów Kaliskich, Czackich, Wielo­polskich2 itp. Tak to, podług poczciwej rady Twej, przy zobo- pólnym usiłowaniu ku jednemu celowi obywatelskiemu i narodowemu, mieć możemy kiedyś prawdziwych synów jednej polskiej ojczyzny. Wszakże u nas nigdy nie był znany ów osławiony „antysemityzm", a Żyd, jeśli duchem przejęty był polskim, jak Joselewicz, Jankiel Cymbalista, wcale nie był uważany za Semitę, ale za Polaka; ów kąkol wyrósł przecież na ziemi Kulturtragerstwa, tam gdzie tak kulturmassig

gnębią naszą narodowość8; tam wyszło hasło do szczwania Izraelitów przez apostoła zawiści Stóckera4, chowającego się zawsze pod płaszcz Chrystusa, do którego trafnie zastosować można było słowa poety: „Są to własności zemsty, że naj- zgubniejsze marzenia w cnoty ustroją, a swą szpetność barwią światłem aniołów". Miejmy jednak nadzieję, iż nikczemność ta wkrótce przeżyje siebie samą, a ludzkość weźmie górę, jak się wyrazić miał przed śmiercią idealny- Auerbach, mówiąc: „Aus allen [...] des Gefiihls und der Verzweiflung ruft mit mir: «Und doch wird der Geist der Humanitat siegen»"5. Nam w Polsce czeka wprawdzie walka z chasydyzmem oraz z za­ciekłym konserwatyzmem; ale nie powinniśmy upaść na duchu, prędzej lub później wobec oświaty narodowej, ogrzanej ciep­łem poczucia obywatelstwa i miłości bliźniego, wszelki sepa­ratyzm koniecznie zniknąć musi, a Żyd zamieni się w Polaka wyznania mojżeszowego. Takie były zawsze niewzruszenie silne przekonania moje, a takie same i dziś mam dążenie. Wiadomo bowiem, że od dawna walczyłem piórem przeciwko niemieckości współwyznawców tutejszych wraz z przyjaciółmi moimi już nie żyjącymi, śp. Neufeldem i Lubelskim („Jutrzen­ka" 6, rok 1864). Wybacz mi, drogi Ojcze, iż Cię tak długo nudzę, do tego i polszczyzną niekoniecznie może odpowiednią osobie, dla której jest przeznaczona; nie moja w tym wina, iż, tak jak mój rodak śp. Tripplin7, w młodości macierzyńska mowa moja nie była polska — u mnie niestety — żargon... a do 20 lat nie mówiłem po polsku, straciwszy młodociany wiek nad nadwerężającym zdrowia mego Talmudem, aż roz­budziła się w piersi mojej owa iskra świętego zapału dla wszy­stkiego, co rodzime i swojskie, a ukształcenie zawdzięczam wyłącznie samouctwu własnemu... Ale, ale! Zapomniałem, że Kraszewski tylu czasu nie ma do takiego rodzaju gadulstwa! Na zakończenie więc raz jeszcze szczery dank za złotoustne kazanie Twoje (jak sam piszesz). Nie wiem, czy pismo to będzie godnym odpowiedzi ze strony Twojej, w każdym razie przyjm, czcigodny Panie i Mistrzu, uroczyste zapewnienie wdzięczności oraz wyrazy najwyższego uwielbienia dla talentu i cnót Twych. Bracia moi po wierze wołają jeszcze raz ze mną słowami Wiesz­

cza: „Chwała Wam, męże wyższego natchnienia!" Oby Naj- dobrotliwszy Ojciec Niebieski zachował Cię nam długo na chlubę narodu naszego!

Czego z serca życzy pokorny sługa Twój

Salomon Blay Nauczyciel

[ANONIM DO KRASZEWSKIEGO]

(Przedruk wg rękopisu ze zbiorów Biblioteki Jagiellońskiej, sygn. rkps 6484/IV, k. 402—403)

Panu J. I. Kraszewskiemu

Cześć Tobie, Panie, oddał cały naród w 1879 r. Nigdy i nigdzie takiej czci nie doznał żaden pisarz, żaden pracownik. W tych objawach uczuć całego narodu było uwielbienie Twoich prac do owego czasu, Twoich zasad, Twego celu, a razem nadzieja na przyszłość, że dalej będziesz prowadzić rodaków tą samą drogą. Należała się Tobie, Panie, taka cześć; ale z dru­giej strony zaciągnąłeś wielki dług względem narodu, za to, że umiał Cię poznać i ocenić.

Źle, Panie, spłaciłeś dług swój narodowi!

Krytyka milczy, ale naród cały oburzony. Tu jestem tylko wyrazem powszechnego głosu. W tak niezwykłych okoliczno­ściach trzeba powiedzieć całą prawdę.

Wiadomo wszystkim, że grono księgarzy warszawskich żądało, abyś w powieściach dał popularny obraz historii pol­skiej, obraz wierny, dokładny, który by mógł pod formą powie­ściową oświecić tych, co nie znają ojczystych dziejów, i wcisnąć się do chałup wieśniaczych w całej Polsce, pod strzechy ubo­gich i ciemnych.

Jakże się wywiązałeś z tego zadania? Powieści Twoje historyczne trzeba zamykać pod klucz przed młodymi osobami! Z dziejów naszych pochwyciłeś same cienie, a szu­

kałeś cieniów tam nawet, gdzie ich nie było. Wyjąwszy kilka pierwszych powieści, rzeczywiście znakomitych, przedstawiłeś szereg obrazów albo wstrętnych, albo nic nie znaczących. Zamiast odmalowania każdego panowania, bawiłeś się, na tle kronik nie zawsze przecież godnych wiary, malowaniem fanta­stycznych epizodów i błahych tylko szczegółów. Najznakomit­szych królów naszych, których każde dziecko polskie, każdy starzec Polak z uwielbieniem wspominają, odarłeś ze wszel­kiego uroku. Zrobiłeś z nich albo rozpustników, albo niedołę­gów, głupców, albo łotrów. Bawiłeś się rysowaniem karykatur, a nie poważnych portretów. Tacy królowie, jak Kaźmierz, Jagiełło, Zygmunci, Batory, Władysław IV, nie byli w stanie natchnąć Cię! W ich panowaniu nie widziałeś nic prawie więcej, tylko powszednie, płaskie intrygi albo miłostki. I takie obrazki gorszące, wstrętne, a częstokroć nieprawdziwe podałeś naro­dowi! Więc owa Polska XIV, XV, XVI wieku, przed którą chyliła czoło cała Europa, nie mogła w Tobie wzbudzić zapału, zachwytu? Więc owa Polska, według słów Krasińskiego w Psal­mie Dobrej Woli „ubrana w przedchrześcijańskie blaski nad- europejskiej cnoty", okazała się Twej wyobraźni jako stek brudów, otchłań nędznych intryżek, serwilizmu, rozpusty, samolubstwa? I nie drgnęło Ci pióro ani razu, nie ostrzegło sumienie, gdy własną Matkę obrzucałeś błotem?!

Powiesz: „Malowałem rzeczywistość, taką, jaką była, praw­dziwą". Nie. Ale przypuśćmy, że byłeś wiernym malarzem. Czyż naród chciał, abyś fotografował kuchnię, ohydę? Czy nic więcej, nic pięknego, nic wzniosłego nie widziałeś w tych wiekach, które dotąd opisałeś?

Cyniczny realizm przedstawia Zola w swych powieściach, Jecz w tych obrzydliwych obrazach maluje on nędzę, upadek człowieka, takie przynajmniej, na które patrzy własnymi oczyma. Ty, Panie, znajdujesz rozkosz w malowaniu drobno­stkowych tylko faktów, więc bardzo wątpliwych.

Gdzież jest kraj, gdzie są królowie, aby zakulisowe życie ich nie przedstawiało stron ujemnych, ciemnych, a nawet nagannych. Czyż w całym tysiącletnim istnieniu naszej Polski jest choć jeden czyn taki, jakich w innych krajach było milio­

nami?! Czyż w całych dziejach naszych, którym poświęciłeś owe powieści swoje pseudohistoryczne, nie znalazłeś dotąd ani jednej chwili, ani jednego zdarzenia, które by Cię uniosło, rozgrzało, natchnęło?

Więc uczysz naród jak ów „trzeci z chóru" w Dniu dzisiej­szym Krasińskiego, aby mówił:

Wszystko snem jest, coś kochała,

Snem twa cnota — cześć — wstyd — chwała.!...]

I giń śmiercią wieczną! A być może, iż traf ziści, Że z bezedni tego błota Jakie wnijdą i korzyści [...]

Trzeba, trzeba, gdy los woła, Z człowieczeństwa wynijść koła, Z Chrystusowej zejść Kalwarii Do moskiewskich kancelarii...

A my wołamy, abyś powiedział sobie jak ów „czwarty z chóru":

Ja mych braci tylko bral Minie nie wolno rzucać w świat Ból i zgon!

Zle Ojczyznę, źle kochałem. Polska dzielność

Wierzyć tchnieniem piersi całem

W nieśmiertelność.

Źle Ojczyznę, źle kochałem!

Ty, Panie, coś przez lat pięćdziesiąt budził naród do życia, do miłości Ojczyzny, do pracy dla Polski, maszże teraz przed­stawić narodowi Ojczyznę obrzydliwą? Aby jej nikt nie kochał, aby każdy odwracał się od niej ze zgrozą!!

O, jakżeż czarne myśli trzymały Cię pod swym wpływem, kiedy od lat kilku, z każdym tomem coraz wstrętniejsze malu­jesz obrazy! Cóż dalej powiesz, gdy przyjdzie malować rzeczy­wisty upadek w Polsce podczas panowania Augusta II, Augu­sta III, Poniatowskiego?

Egzemplarze Twoich historycznych powieści rozeszły się, niestety, wszędzie! Z nich nasi wrogowie i cudzoziemcy będą uczyć się historii naszej i pomyślą, że Polska była taką!! Bis- marki i Katkowy1 będą mówić: „Patrzcie! Cóż to za społe­czeństwo było, ta wasza Polska! Jacy to byli królowie, mini­strowie! Czyż godną była istnieć? Czyż godną jest, aby ją dźwignąć do życia? Wszak to wasz najpierwszy mędrzec, naj­sławniejszy pisarz tak ją przedstawił".

Panie! Z uczuciem najcięższej boleści to wyznaję, iż Ojczy­źnie wyrządziłeś krzywdę straszną. Spotwarzałeś, oczerniłeś Polskę, zrobiłeś z niej karykaturę, potwór!

Czy jest jaki ratunek? Może by się jeszcze znalazł? Wszakże w dziele swoim Polska pod trzema rozbiorami2 przedstawiłeś epokę z dziejów najwyższego upadku Ojczyzny naszej, epokę świadczącą o spodleniu moralnym społeczeństwa, o przekup­stwach i zdradzie, skreśliłeś te straszne obrazy z najściślej­szą historyczną prawdą i sprawiedliwością, a stworzyłeś arcy­dzieło rozumu i uczucia narodowego.

Grudzień, r. 1885.

iŚmierć i pogrzeb pisarza w prasie ultramontańskieji |

(Nekrolog i artykuły anonimowe z działu „Notatki z prasy periodycznej". „Przegląd Katolicki" 1887; nr 13, s. 199; nr 14, s. 215—216; nr 18, s. 280—281)

■[31 marca]

Sp. Józef Ignacy Kraszewski, pisarz wielkiego talentu, olbrzymiej pracy, nieobliczonych zasług dla piśmiennictwa kra­jowego, po życiu pełnym ciężkich trudów i boleści zmarł 19 marca br. w Genewie. Wszystkie pisma krajowe oddały hołd jego pamięci, a skrzętni dziejów naszej literatury badacze zajmują się przeglądaniem i ocenianiem wielkiej spuścizny jego pracy; dla nas pozostaje zaznaczyć obok naszego żalu nad jego

trumną, iż choć były w jego życiu chwile, w których ulegając przeróżnym wpływom, przemawiał ze stanowiska wrogiego Kościołowi, wszakże chwile te były krótkie, w ogóle zaś chciał być poczytywanym za wiernego syna tego Kościoła, w którym się urodził. Zaznaczył to sam jak najwyraźniej, gdy 1879 r. w wigilię dnia swoich imienin, na biesiadzie wyprawionej mu w Dreźnie, przy toaście na cześć ks. B. Jastrzębskiego2 rzekł:

„Niech mi wolno będzie, wnosząc zdrowie przytomnego tu ducho­wnego, kapłana polskiego, ks. Bonifacego Jastrzębskiego, w kilku sło­wach oznaczyć jasno, fałszywie może tłumaczone, położenie moje względem Kościoła naszego, którego dzieckiem nigdy być nie przesta­łem i w wierze ojców moich, w której się urodziłem, dotrwam do końca. Być może, iż z pian moich, pod rozmaitymi wpływy, w róż­nych czasach wydanych, znajdzie się niejedno, co mogło usprawiedli­wiać posądzanie mnie o odstępstwo i odszczepieństwo; pragnę więc w tym dniu uroczystym znieść wszelką wątpliwość i stwierdzić moją wierność Kościołowi katolickiemu i Głowie jego, Ojcu św. Leonowi XIII, prosząc Was, szanowny ojcze, abyście byli uczuć moich tłuma­czem i obrońcą"3.

Słowa te dobrze charakteryzują szlachetną duszę zmarłego.

Nie znamy szczegółów domowego i wewnętrznego jego życia, ale spodziewamy się, iż gdy zostanie odsłonięte dla nas, ujrzymy w nim wierne słów powyższych odbicie. Żadna też z licznych prac ostatnich lat jego, o ile wiemy, nie zadała im fałszu.

Pokój wiekuisty daj, Panie, tej duszy, którą tyle niepokojów kołatało za jej życia ziemskiego, a to światło boże, do jakiego pomimo chwilowych wahań i zaćmień dążyła, niechaj jej świeci na wieki.

Jak dowiadujemy się z listu pisanego do „Kuriera Warszaw­skiego", śp. Kraszewski na dwa dni przed śmiercią, we czwartek rano, będąc jeszcze przytomnym, zażądał pociech religijnych i pomocy sakramentalnych. Przybył kapłan, Francuz, i zastał go w stanie omdlenia; po przyjściu do siebie schorzały spo­wiadał się. W sobotę tenże kapłan przybył po raz drugi i dał mu ostatnie Olejem Sw. namaszczenie. Z tego także listu

dowiadujemy się, iż w ostatnich chwilach jedynym słowem, jakie jeszcze wymawiał, gdy już tracił mowę, był wyraz „Jezus". Prze<#todził więc Kraszewski do wieczności z świętym imieniem zbawienia na konających ustach.

[7 kwietnia]

Opis ostatnich dni życia Kraszewskiego, podany w „Gazecie Warszawskiej". i „Kurierze Warszawskim" przez p. Jeża, a w „Tygodniku Ilustrowanym" przez pannę Zofię .Kosmowską, nader smutne budzi uczucia, w żadnym bowiem z tych opisów nie znaleźliśmy wzmianki o żądaniu przez umierającego pomocy religijnych, ani stwierdzenia tego, co w poprzednim numerze za „Kurierem Warszawskim" i „Słowem" powtórzyliśmy, jakoby Kraszewski we czwartek przed śmiercią swoją, która nastąpiła w sobotę, odbył spowiedź świętą. Czyżby spowiedzi tej umie­rający nie odbył, czyżby odbyć jej nie pragnął? Czyżby nikt z obecnych przy nim potrzeby jej mu nie nasunął?

P. Jeż i p. Kosmowska notują najdrobniejsze okoliczności towarzyszące zamieraniu Kraszewskiego, wymieniają osoby, które mu choćby najmniejszą oddały posługę, wymieniają wszystkich nawiedzających go; przemilczenie ich tedy o posłu­dze religijnej jest w najwyższym stopniu bolesnym.

Bolesnym jest to tym bardziej, że Kraszewski, jadąc do Genewy, jak zgodnie podają owe opisy, wcale o śmierci nie myślał, że zaskoczyła go ona znienacka, że dopiero na dzień przed śmiercią począł odzywać się niekiedy o śmierci, że i wtedy nawet nie znalazł się nikt, kto by mu o potrzebie pomocy religijnej myśl podsunął! A było to tak łatwym, choćby wtedy wreszcie, gdy wołał: „Podnieście mnie", a gdy otaczający go rozumieli, że chce, aby ciało jego uniesiono, odrzekł, iż nie tego pragnie, ale aby ducha jego podnieśli, aby dodali mu siły. Czyżby nikt z obecnych tam nie rozumiał już tego, skąd siłę brać na ostatnie, straszliwe zapasy życia ze śmiercią? I co mu znaczą teraz te honory, te uwielbienia, jakie mu oddają jego ziomkowie, kiedy wówczas, w straszne dni agonii, nie

było nikogo, kto by w upadającą pod ciężarem cierpień duszę wlał balsam pociech i nadziei niebieskich!

Cóż mu z tego, że teraz wierszem i prozą sławią jego wiel­kość; że go nazywają tytanem i olbrzymem ducha, kiedy w te straszne dni ostatniej próby swojej, jak nam go przedstawiają owe naoczne opisy, czuł się najzupełniej bezsilnym, że jak najsłabszy z słabych myśl tylko na swoją chorobę miał skie­rowaną i powtarzał, iż poddaje się wszystkiemu i oddaje wszy­stko, byle mu dano jakie lekarstwo skuteczne na tę chorobę. Pisano poprzednio, że ostatnim wyrazem, jakim na wieki zamknęły się jego usta, był wyraz „Jezus"; p. Kosmowska rozwiała i tę pociechę naszą, zapewniając, jako obecna w owej chwili, że ostatnim okrzykiem umierającego było: „Ratujcie, ratujcie", i to wyrzeczonym w języku wrogów, którzy go w Magdeburgu więzili!

Co mu z tego, że redakcja „Biesiady Literackiej" klęka teraz przed nim i prosi go „o błogosławieństwo Swoje dla nas z za­kątka, który teraz zamieszkuje" lub że p. Gomulicki4 śpiewa o nim teraz, iż

Rozmnażał ducha jako Chrystus chleby

I wszystkie (?!!) nasze nasycał potrzeby,

kiedy wtedy sam spragniony jakiej bądź pomocy miał tylko małoduszny okrzyk rozpaczy, kiedy z krzyża swoich cierpień nie powtarzał za Chrystusem: „Ojcze, w ręce Twoje polecam ducha mojego".

Ta znikoma część jego ducha, która się nazywa sławą dzieł jego, jak okazała się mu niczym wobec jego cierpień ostatnich, tak okaże się z czasem, po tęczowych swych dzisiejszych prze­błyskach, marną literacką wrzawą dnia wobec późniejszych krytyków, którzy jak mole zgryzą ją na strzępy lub roz­wieją w mgle zapomnienia. Duch tymczasem jego realny, osobisty, schodził z ziemi zupełnie opuszczony i rodacy pie­lęgnujący jego ciało głuchotą swoją na jego wołanie o pod­niesienie ducha dopuścili się względem tego ducha straszliwego okrucieństwa! [...]

[5 maja]

Rozmaite zgorszenia postępowiczów z okazji śmierci i po­grzebu Kraszewskiego. Zgorszeń tych jest dosyć. „Przegląd Tygodniowy" i „Głos" gorszą się bardzo nietolerancją naszego pisma, które ubolewa nad tym, że Kraszewski umarł bez sakra­mentów świętych, „Kurier Codzienny" i „Życie" gorszą się tym, że byli w Krakowie ludzie, jak mówi „Kurier Codzienny", „kohorta ultramontańska", którzy nie podzielali zdania, aby Kraszewskiego należało pochować na Skałce, i że Ks. Biskup Krakowski przed nabożeństwem, jakie celebrował u Panny Marii, kilku słowami oznajmił, iż „tylko w przekonaniu, że może polegać na prawdziwości relacji, jako śp. Józef Kraszew­ski umarł opatrzony sakramentami Św., pojednany z Bogiem i Kościołem Św., decyduje się odprawić za jego duszę żałobne nabożeństwo". Wreszcie gorszą się tym mocno, że ci, co nie podzielali zdania, jakoby Kraszewskiemu należał się hołd zło­żenia jego ciała do grobów zasłużonych, nie uczestniczyli w pogrzebowym pochodzie do tych grobów.

Ale na wszystkie te zgorszenia odpowiedź bardzo łatwa.

Co do pierwszego, wystarczy to, co powyżej w tym przed­miocie napisaliśmy. Jeżeli kto tu był nietolerantem, to przede wszystkim ci, co otaczali Kraszewskiego przy śmierci i korzy­stając z jego osłabienia, z jego nierozumienia sytuacji, nie przypomnieli mu o obowiązku religijnym, którego wypełnie­nie, jak o tym dobrze wiedzieli, najzupełniej odpowiadało jego przekonaniom, bez względu już, że i na razie przyniosłoby mu uspokojenie i ulgę w cierpieniach.

Nie mniejszy też nietolerancji dowód dają te dzienniki, które się gorszą tym, iż byli ludzie, którzy odmiennego od nich byli zdania i którzy odpowiednio do tego zachowali się, nie przyj­mując udziału w pogrzebie. Że Kraszewski położył wielkie zasługi na polu piśmiennictwa krajowego i że mu za to należy się wdzięczność narodu, zaprzeczeniu ulegać nie może, ale i tego zaprzeczyć niepodobna, że nie był on bez zarzutu. Kto pa­miętał, ja_k-_ swego czasu wychwalał on Garibaldiego5, choć ten walczył przeciwko Ojcu Św., jak na serdeczne, ojcowskie na­pomnienie Piusa IX, uczynione mu na prywatnej audiencji6, aby w powieściach swoich unikał wszystkiego, co by de na­miętności człowiecze rozbudzać i podsycać mogło, oburzył się tak dalece, iż nawet stawić się nie chciał na powtórne zawez­wanie do Watykanu, na którym Ojciec św. pragnął załagodzić mimo swej woli zbyt dotkliwie przyjęte poprzednie swoje słowa; kto pamiętał jego „Tydzień", wydawany w Dreźnie, w którym wszystkie baśnie i plotki wrogie Stolicy św. znaj­dowały gościnność; kto wreszcie tu i owdzie w jego pismach spotykał się z wątpliwej wartości zdaniami i ostrymi słowami krytyki instytucji szanownych i szanowanych w Kościele Jgl ten mógł dość zasadnie nie podzielać entuzjazmu przez dzien­nikarzy dzielnie rozdmuchiwanego, mógł wstrzymać się od udziału w objawach tego entuzjazmu, którego nie podzielał, mógł też wreszcie być przeciwnym pochowaniu zwłok zmar­łego pisarza w grobach na Skałce. Przeciwko takiemu pocho­waniu walczyła nawet okoliczność bardzo poważna.

W powieści swej Boleszczyce postać św. Stanisława biskupa maluje Kraszewski w sposób osobliwy. Jest w niej po trochu wszystkiego: są rysy piękne, podniosłe, właściwe świętemu,

ale są i nader nędzne, wręcz świętości przeciwne i zupełnie ją wyłączające. Obok spokoju, umiarkowania, świątobliwości jest w tej postaci duma, a co gorsza, święty ten występuje w Boleszczycach jako zdrajca narodu, knujący zmowy z Cze­chami. Wprawdzie Kraszewski tłumaczy tę zdradę dobrą in­tencją świętego, jego troską o dobro publiczne, ale bądź co bądź, święty, odpowiednio do konceptu kilku nowych, podej­rzanej wiary i wartości historyków, miał być zdrajcą.

Dziwną ironią losów pod stopy wielkiej postaci świętego, panującej swym męczeństwem na Skałce, złożono jednego z tych, co szerzą zdanie jego oszczerców, jakby z myślą tej kornej ekspiacji, że właśnie to ma być największym dlań za­szczytem, iż złożony został pod cieniem pamięci tego Męczen­nika, którego tak ciężko znieważył. Ale myśl ta, wytwarzająca się dopiero siłą samego zestawienia rzeczy, nie była myślą prowadzących tam ciało Kraszewskiego; dlatego nic dziwnego* że byli tacy, co nie chcieli, aby go tam chowano, i że w po­grzebie jego nie uczestniczyli.

Zdaje nam się tedy, że nietolerancja nie była po stronie „kohorty ultramontańskiej", jak się grzecznie -wyraża jakiś p. S. Poraj w „Kurierze Codziennym". [...]

ALEKSANDER ŚWIĘTOCHOWSKI

ROZMYŚLANIA NADGROBNE

(Poseł Prawdy: Rozmyślania nadgrobne. Felieton Liberum veto. „Prawda" 1887, nr 13)

[...] Kraszewski był umysłem wyjątkowo płodnym i wy­jątkowo wielostronnym, nie tylko w historii naszej, ale po­wszechnej. Patrzyliśmy na niego z bliska, sam on odsłaniał tajemnice swej zdumiewającej twórczości i mimo to pozostał nierozwiązaną zagadką. Jakim sposobem człowiek wątły,

chorowity, przez burze często unoszony, mógł napisać około pół tysiąca, a gdyby starannie wszystko zebrać, około tysiąca tomów, tego nikt nie objaśni. Nie żądając niemożliwości, ażeby każdy strumień był głębokim i porywającym, zważywszy natomiast szeroki ich rozpływ w społeczeństwie, pomyślmy, jak potężnie ten jeden umysł oddziałał na swój naród, zwła­szcza że nie było doniosłej sprawy ogólnego znaczenia, w której by on głosu nie zabrał. Przez lat kilkadziesiąt nazwisko jego było dla większości ostateczną instancją wszelkich sporów, mieczem, rozcinającym najzawilsze węzły. Bo i umiał wzbudzić zaufanie. Konserwatysta w zasadach, posiadał szeroką pojętność dla zdań i kierunków odmiennych, właściwą wzrokom daleko widzącym. Każde nowe tchnienie czasu przeradzało jego krew, nigdy nieskrzepłą, każdy prąd przysuwał go do nadpływają­cej fali postępu. Chociaż ciążył ku przeszłości, powietrze epoki wdychał pełną piersią i nie radził społeczeństwu zatykać przed nim szpar i otworów. Artysta we wszystkich upodobaniach i sądach, omijając nawet prawdę brzydką, łatwo dostrzegał najdrobniejsze znamiona piękna i skutkiem tego nadzwyczaj szczęśliwie pobudzał rozwój kiełkujących talentów, które do niego się zwracały. Zarzucony stosami płodów, których ojco­wie prosili o błogosławieństwo, umiał w każdym dopatrzeć i wskazać jakiś znak upoważniający do dobrej wróżby. Od niego nikt nie odchodził zniechęcony. A ilu się cisnęło! Kraszewski odpowiadał na wszystkie listy. Jego koresponden­cja — zebrana — utworzyłaby małą bibliotekę.

Los, jak gdyby dla pomnożenia szczupłego zastępu sił dziel­nych i ustosunkowania ich do ogromu zadań, dał nam czło­wieka, który zastępował całą gromadę ludzi znakomitych i za nich pracował. Człowiek ten wydawał się legendowym boha­terem, któremu powierzono dokonanie dzieła wymagającego trudów zbiorowych. Powieściopisarz, dramaturg, poeta opi­sowy, liryk, historyk, archeolog, filozof, moralista, polityk, socjolog, krytyk literacki, estetyk, muzyk, malarz — jakaś wielotwarzowa postać mistyczna, przerastająca normy ludz­kie. Każdy z tych pierwiastków był w nim niezmordowanie czynnym i działał współcześnie z innymi. Rachunkiem czasu

dowodzono, że jego płodność bez obcej pomocy jest niemoż­liwą. Poskarżył się na to podejrzenie publicznie i powołał na fakt, że wszystko pisze ręką własną. Tak jest. Papier przez niego zużyty, niewąskimi skrawkami sklejony, opasałby ziemię.

Do karlej małości kurczysz się w własnym przekonaniu, gdy pomyślisz o tym tytanie i jego pracy. Czymże jesteśmy wobec niego my, na jednym tomiku jadący ku nieśmiertelności, mocno popychani przez przyjaciół? Czy najpracowitsi nie są jeszcze lazzaronami, wygrzewającymi się próżniaczo na słońcu? [...]

Krepą przepasane pióro nasze mimo woli i wiedzy odchyla się od przedmiotów innych i kłoni ku niezapomnianej mogile. Niepodobieństwem jest dziś grzebać się w prochu drobnych spraw dnia, dopóki stoi przed nami ten duch wielki, świeżo rozebrany z ciała. Czegokolwiek dotkniesz, wszystko wobec niego małe i mizerne, wszystko gdzieś ściele się nisko pod jego stopami. [...]

TEODOR TOMASZ JEŻ

wspomnienia o j. 1. kraszewskim

(T. T. Jeż: Wspomnienia o J. I. Kraszewskim. Warszawa 1888; s. 25—31)

Kraszewskiego nazwisko pamiętam tak dawno, iż przez przybliżenie jeno oznaczyć mogę moment, w którym się po raz pierwszy o moje obiło uszy. Stało się to, kiedy dzieckiem jeszcze byłem i mieszkałem z rodzicami w okolicy, do której promienie dostawały się dłuższą aniżeli gdzie indziej drogą. Pobereże1, gdziem światło dzienne ujrzał, leży na najbardziej od ognisk świetlnych oddalonym dawnej Rzeczypospolitej krańcu. Książki do nas dochodziły bądź z Kamieńca, skąd je bryką brodzką na rozprzedaż wyprawiał księgarz, nazwiskiem

Czech, bądź też z Kijowa, dokąd ojciec mój rokrocznie prawie na kontrakty jeździł. Owóż jedną z tych dwóch dróg, po utwo­rach Bronikowskiego, Bernatowicza, Kropińskiego, Walter Scot­ta, Krasickiego, równocześnie prawie z Brodzińskim, Mickiewi­czem, z Czajkowskim Michałem, zawitały pod strzechę naszą książki z podpisem: J. I. Kraszewski. Nazwisko to sprawiło wrażenie, wrażenie, które szybko wzrastało i potęgowało się. W latach czterdziestych, ba, nawet pod koniec czwartego wieku naszego dziesięciolecia, było ono już szeroko w zapadni8 naszej znane. Powieści jego ze wzmagającym się czytano zapałem. Szlachcice, z kontraktów wracając, przywozili je do domów pakami całymi. Nie miał spokoju ze strony zwłasz­cza dorosłych i dorastających córek ten, co obok kawioru, śledzi holenderskich, konfitur od Bałabuchy, skórek na trze­wiki i sprawunków innych nie przywiózł w żółtych, w nie używany dziś.sposób ilustrowanych okładek książek z Kra­szewskiego podpisem. W ruchu umysłowym, jaki się był w cza­sie owym obudził, odegrały one rolę ważną, służyły za pod­nietę, akcentowały grę wrażeń, co zaś ważniejsze, nie bladły ani trochę wobec dzieł cięższego wagomiaru s, rzucanych pomię­dzy czytelników prowincjonalnych przez potentatów takich, jak Jarosz Bejła4 lub Michał Grabowski f| Czytały się z zaję­ciem, z zapałem nawet, przez płeć piękną szczególnie. Płeć niepiękna w bałagulskim6 roztargnieniu niekoniecznie się z książkami wdawała. I ona atoli wciągała się powoli, wciąganą bowiem była przez panny na wydaniu, mające posagi donośne. W sąsiedztwie naszym na przykład jeden z młodych L., gdy serce jego rozgorzało do panny E., posiadającej pięćdziesiąt tysięcy złp., które mu koniecznie do uporządkowania stajni i psiarni potrzebne były, dla podbicia serca jej kupił sobie pół tuzina powieści Kraszewskiego, woził się z nimi po jar­markach, polowaniach i chwalił się, że je czytał. Kraszewski większe jeszcze cuda czynił: poetów tworzył. W Humańszczyź- nie mieszkał szlachcic młody, noszący nazwisko autora My- szeidy, podobno nawet jakiś jego krewny. W Humańszczyżnie też mieszkała panna, której na imię było Joanna, przez przy­prawione na sposób francuski spieszczenie przerobione na

Źańcia; nazwisko zaś jej, kończące się na „...acka", dla zama­skowania nazwiska prawdziwego przeinaczymy na Nowacka. Owa Żańcia Nowacka tak się w Kraszewskim rozczytała, że się w nim rozkochała. Nie oglądała go w życiu nigdy. To jej atoli zgoła nie przeszkadzało pokochać go sercem całym i duszą całą i kochać do tego stopnia, że wzięła przed się postano­wienie za mąż nie wychodzić i wychowaniu sierot ubogich się poświęcić. Piękne to postanowienie nie dogadzało krewniakowi biskupa-poety, pragnącemu gorąco za małżonkę ją pojąć. Na­tknął się na spółzawodnika, którego zaćmić w stanie nie był, ani piątką w lejc, ani koczem wiedeńskim, ani krawatem osobliwym, ani żadnym ze sposobów, w jakie kawalerowie na Ukrainie serca panieńskie podbijali. Przy tym spółzawodnik ów niewidzialny był i niedotykalny. Ażeby go jednak usunąć, trzeba z nim było spółzawodniczyć, walczyć, walczyć bronią równą: kawaler próbował pisać prozą. Pisał, kleił, nie szło mu. Zwrócił się do poezji i ta mu dopisała, dopisała tak dalece, że rozmowę zwyczajną z ludźmi, a nawet z ekonomem, lokajem, furmanem, kucharzem swoim prowadził rymami. Rymami też przemawiał do wybranej swojej. Przemawiania jego podchwy­tywano, przerabiano i powtarzano. Zawodniła się nimi okolica. Umiałem tego niegdyś dużo na pamięć. We wspomnieniach pozostało mi jedno tylko:

Idę ja sobie przez pola; patrzę, aż oto topola.

Podchodzę bliżej, patrzę znienacka:

To nie topolas, to Żania Nowacka.

Złośliwi dorobili dwa wiersze:

Moja ty piękna, moja ty wzniosła,

Na coś ty taka długa wyrosła?

Nie ręczę atoli, czy i te dwa wiersze kompozycji jego nie były. Nic to mu jednak nie pomogło. Serca panny rymami nie podbił. Żańcia pozostała wierną miłości dla Kraszewskiego; pozostawała jej wierną długo, długo; przysposabiała się do wychowywania sierot; w końcu atoli — za mąż poszła. Komuś oddała rękę. Czy z ręką i serce — nie wiem.

Płeć piękna u nas (mówię o Pobereżu, Humańszczyźnie, Bracławszczyźnie) pierwsza do Kraszewskiego przylgnęła. Do niej on najprzód trafił i przez nią w popularność rósł, rozpo­wszechniając potrzebę czytania. Ktoś, co pierwszy powiedział, że on czytać nauczył, powiedział czystą prawdę. Lekka strawa, którą publiczności dawał, budziła umysły z uśpienia i przy­sposabiała je do przyjmowania pokarmów esencjonalniejszych. Nie wycisnęła ona jednakże, jak utrzymują gdzieniektórzy, lektury francuskiej. Te sfery, co się nią karmiły, karmi tej nie rzucały — Balzaca na Kraszewskiego nie mieniały; lecz dzięki Kraszewskiemu powstawały czytelników zastępy nowe, rekrutujące się z tych, co i po francusku nie umieli, i bądź nic nie czytali, bądź też zadawalniali się piśmiennictwem powstałym w epoce Stanisława Augusta. Pochodziło to stąd, że nie było pośrednictwa pomiędzy piśmiennictwem a publicz­nością; dziennikarstwo dla prowincji nie istniało; na okolicę naszą, a bodaj czy nie na cały powiat bałcki7, jeden tylko szlachcic, niejaki Lipiński, gazety prenumerował i otrzymywał. Dochodziły bo one w kopertach i opłacały transport pocztowy wedle taksy na listy, co je bardzo kosztownymi czyniło. Świat przeto dla nas deskami był zabity i przez te to deski przerzucał Kraszewski powieści swoje, które kobiety chwytały i w kurs puszczały.

Płeć męska miała to zrazu za zabawkę, urozmaicającą robótki szydełkowe i krosienkowe. Wolała karty. Fakty atoli takie, jak zniewolenie L. do kupienia sześciu powieści, jak rozko­chanie się w niewidzianym panny Żańci i tym podobne, to sprawiły, że i płeć męska książkę do ręki imać poczęła. Po­wieści Kraszewskiego szły w obieg, rozchodziły się po dwo­rach i dworkach; z rąk panieńskich dostawały się do rąk pani­czów i, obczytane, przechodziły via kredens i garderobę, pod strzechy ekonomskie, na posiłek dla ekonomówien, prakty­kantów gospodarskich i pisarzów prowentowych. Ci, co nic do czytania nie mieli, czytali.

Działo się to w warstwie społecznej średniej, w sferze szlach­ciców na jednej wiosce, dzierżawców, oficjalistów, po kolo- kacjach, nie dochodząc do stanu włościańskiego, o oświecaniu

którego mowy jeszcze zgoła w czasie onym nie było. Na progu chłopskim literatura wszelaka zamierała; progów zaś wielko- pańskich nie przekraczała literatura polska. Wielkim panem w okolicy naszej był Karol Brzozowski8 — człowiek dobry, patriota nawet, ojciec Zenona, co ze Słowackim w ścisłych pozostawał stosunkach. W domu jego jednak książka francuska prym nad polską trzymała. Rodzina, jak rodziny Potockich, Komarów i innych, czasu dużo spędzała za granicą i zapewne ani wiedziała, co się w kraju na polu literackim dzieje, przy­puszczając może, że literatura polska wyniosła się wraz z Mic­kiewiczem, Brodzińskim, Mochnackim, Słowackim, Lelewelem i innymi. Z mniemaniem tym spotkać się można obecnie nawet. Dziś jeszcze w Paryżu istnieją w sobie zamknięci Polacy, co o czasach pomickiewiczowskich nic nie wiedzą i wiedzieć nie chcą. Nic przeto dziwnego, że w okresie roku 1840, w rodzinie wielkiego pana, spędzającej więcej czasu za granicą aniżeli w kraju ojczystym, uznawano Mickiewicza, czytywano Balzaca i nie słyszano o Kraszewskim. Rodzina ta wchodziła w czasie onym w stosunek matrymonialny z rodziną Zamojskich. Członek tej ostatniej, Andrzej 9, przyjechał na Podole. O przy­jeździe jego wieść się po okolicy rozniosła i po dworach szla­checkich opowiadano, jak to Andrzej Zamojski, naprowadziw­szy rozmowę na materią literatury, odczytał głośno w salonie Brzozowskich powieść Kraszewskiego i zachwycił nią słuchaczy. Opowiadanie to niemały w okolicy naszej wywarło wpływ i wsparło potężnie wpływ kobiet. Czytanie straciło charakter zabawkowości. Garnąć się poczęli do niego moszt er dzieje i moszterdziejki, weszło ono do stosunków. Sąsiadki, odwie­dzając się, po wyczerpaniu materii tyczącej się uprawy jarzyn, sadzenia kur, w ogóle gospodarstwa domowego, jako też chorób nadzwyczajnych i pelerynek w ząbki czy też bez ząbków, zapytywały jedna drugiej:

'— A czytała pani dobrodziejka (na przykład) Dwa a dwa cztery?...10

Jakkolwiek odpowiedź wypadała, twierdząco czy przecząco, o powieści tej zawiązywała się rozmowa i jedna z sąsiadek drugiej treść onej szczegółowo opowiadała, przyozdabiając

opowiadanie wykrzyknikami: „Jakie to piękne!...", „Jakie to śliczne!...", „Jak to on to napisał!..." Opowiadanie powieści Kraszewskiego weszło po dworach szlacheckich w użycie powszechne. Celowała w tym między innymi jedna z ciotek moich, która sztukę tę do takiej doprowadziła doskonałości, że słuchaczy zamęczała, mimo że z narracją łączyła gestyku­lacją odpowiednią. Rzecz prosta z zajęciem, jakie książki wzbudzały, łączyła się ciekawość co do osoby autora.

O Kraszewskim różne, nierzadko dziwne, krążyły wieści. Ożenienie jego nastąpić miało w sposób jakiś nadzwyczajny. Opowiadano, że mu w ogrodzie pokazuje się postać cała w bieli. Postać jego otaczała legendarność, która na kolorycie traciła w miarę, jak obok niego, jako też spoza niego, wynurzać się na widownię poczęli pisarze inni. On jednak zawsze prym trzymał, z raz zajętego stanowiska nie ustępował ani Rzewu­skiemu, ani Grabowskiemu (Tarszy), Grozien, Padalicy12, Sztyrmerowi1S, ks. JankowskiemuI4, ani nawet Józefowi Korzeniowskiemu. Pojawianie się ich atoli moderowało pier­wotny do Kraszewskiego zapał. Czytelnictwo się rozszerzało, rozkładało i w krytyczne zaopatrywało poglądy. [...]

Pamięci J. I. Kraszewskiego

MARIA KONOPNICKA

NAD MOGIŁĄ

(M. Konopnicka: Nad mogiłą. „Kłosy" 1887, nr 1137)

Kto cię z nas nie znał? Kto cię nie miłował? Kto duchem twoim jako chlebem nie żył? Kto z wątka twego przędzy swej nie snował? Nie płakał z Tobą i z Tobą nie wierzył?...

Ty jak pelikan, upadłszy na gniazdo, Głodne i słabe karmiłeś pisklęta, A pierś twa była miłośnie rozcięta I krwi świecąca rubinem — jak gwiazdą...

A zaś pojrzawszy na rzesze te ludu, Co szły za tobą łaknące, ażeby Słowo twe słyszeć, zdobyłeś moc cudu — I rozmnożyłeś duchowe swe chleby.

I nikt nie odszedł głodny, kto tę białą Hostią twych myśli wziął z rąk twych na dobie; Jeszcze się złomków na przyszłość zostało Dla tych, co rzesze powiodą po tobie.

O, miłujące serce! O, ty bratnie! Krzywdzonym słodkie, krzywdzicielom twarde, Ty miałeś różne bronie: łzy i wzgardę, Lecz przebaczenie wszem — było ostatnie.

,Jeśli wy bez serc, wy —

to moje serce Za was czuć będzie...'

Słowacki

Gdy my, bez ducha skarleli nędzarze, Tracili prawo nasze pierworodne, Tyś sam czcił za nas ojczyste ołtarze, Miłując matkę za syny wyrodne.

Od chaty szedłeś, od kwietnych futorów, Zstępując między stare uroczyszcza; Za tobą tęcze szły pełne kolorów I złote zorze błyskały nad zgliszcza.

I jak czarodziej budziłeś po drodze Wieniec mar wdzięcznych, co groby oplata, Sadzałeś na koń pachołki i wodze, A chłopa brałeś w ramiona — jak brata.

Tyś nas nie rzucił w sieć pustych mamideł, Ale żyć uczył i cierpieć na ziemi; I byłeś wzlotem dla wielu tu skrzydeł, Ty — najsilniejszy pomiędzy silnymi.

Stroskane oczy i niepocieszone Będą się teraz obracać w błękity, Gdy wyjdą pługi na łany zroszone, A nie obaczą — gdzie lemiesz twój wbity.

A tak zostanie tu między żywymi Miejsce po tobie umarłym — niewzięte, I pokoleniom, co przejdą po ziemi, Jak praojcowskie, tak drogie a święte.

A teraz, Panie, modlić się nie mogę Dla tego ducha o wieczne spocznienie... Daj mu ruch raczej wieczny! A wskaż drogę Przez serce ludu, przez ludu sumienie!

KRYTYCY I HISTORYCY LITERATURY O KRASZEWSKIM

PIOTR CHMIELOWSKI

[SPUŚCIZNA LITERACKA KRASZEWSKIEGO)

(P. Chmielowski: Józef Ignacy Kraszewski. Zarys historycz­noliteracki. Kraków 1888; s. 514—516, 520—524)

W spuściźnie tej [Kraszewskiego] nie ma wprawdzie ani jednego arcydzieła w najwyższym znaczeniu tego wyrazu, ale jest ogrom utworów, przejmujący zdumieniem i podziwem. Galeria powstała z wyobrażonych tu postaci mało zawiera wspaniałych, imponujących posągów z marmuru, ale mieści w sobie cały nieprzejrzany las nadzwyczaj charakterystycznych i żywych figur z terakoty, wychylających się ku nam z uśmie­chem, tęskną łzą, marsowym nastrojem, zadumą, smutkiem, jowialnym żartem, sarkazmem, bólem serdecznym, rozpaczą — w najprzeróżniejszych kombinacjach, które nieraz zaledwie odczuć, a nie określić się dają. Wśród tych niepoliczonych obja­wów życia brak jedynie upostaciowań myśli głębokiej a nowej i tragiczności.

Te znamienne cechy utworów tłumaczą się charakterem umysłu pisarza.

Rozum jego to gąbka wchłaniająca chciwie wszystko, co ją wypełnić może. Kraszewski interesował się każdym przed­miotem, każdym objawem, zostającym w jakimkolwiek związku z rozwojem ducha, z dziejami człowieka. Jak w pierwszej mło­dości oddawał się studiom nader od siebie różnym, bo litera­turze francuskiej i gramatyce arabskiej, powieściopisarstwu

i dziejoznawstwu, filozofii i filologii, bibliografii i slawistyce; tak i później przez cały ciąg życia wzbogacał nieustannie skarbiec wiadomości ze wszystkich dziedzin poznania. Wiado­mości te zbierał zazwyczaj z nadzwyczajną skrzętnością, bez głębszego krytycznego ich roztrząsania; chodziło mu o dokład­ność, nie o ścisłość. Świadczyć o tym może zamiłowanie w takich naukach, które dzisiaj są jeszcze w stadium groma­dzenia materiałów, jak archeologia i dzieje sztuki. Świadczą o tym również prace historyczne naszego autora, tak obfite w rysy znamienne, w drobiazgi barwne, a tak mało posiadające systematyczności i spójności. Kraszewski śledził bardzo pilnie rozwój prądów cywilizacyjnych oraz nauk wywierających wpływ na wielkie masy, starał się zawsze być obznajmionym z, najnowszymi zdobyczami wiedzy; nigdy nie przemienił się w zakamieniałego rutynistę, powtarzającego z uporem to tylko, czego raz się nauczył, ale chętnie porzucał wiadomość, choćby nawet silnie z dziejami umysłu jego związaną, jeżeli się oka­zała fałszywąchętnie przejmował pierwiastki świeże, wytwo­rzone przez postęp, usiłując je zharmonizować ze starymi. Oprócz krótkiej chwili w pierwszej młodości, kiedy butnie krańcowymi popisywał się frazesami, zawsze dążył do złotego środka, polegającego na pomiarkowaniu zbyt daleko idących a różnokierunkowych zapędów myśli i dążeń. Złoty ten środek stosownie do zmieniających się wpływów i nastroju ogólnego ulegał także odmianom, a raczej odmiennym zabarwieniom; raz się zwał zasadą ewangeliczną, drugi raz pogodzeniem tra­dycji z postępem, trzeci raz zlaniem idealizmu z realizmem. Nigdy go autor ściśle, we wszystkich szczegółach nie określał, gdyż zawsze chciał sobie pozostawić możność dodania lub ujęcia czegoś ze sfery w nim zawartej. Wielostronnym bowiem był i pragnął się okazać umysł Kraszewskiego; tylko że nie w jed­nym czasie i nie w skupieniu rozpatrywał różnorodne cechy pewnego objawu życia lub wiedzy; brał je po kolei albo w róż­nych okresach swego rozwoju; stąd mogły poglądy jego wyda­wać się w danym wypadku ułamkowymi i jednostronnymi; ale gdy się przegląda dzieła wszystkie i gdy się jednym rzu­tem obejmie całość jego twórczości, widoczną się stanie dąż­

ność do jak najszerszego uwzględniania objawów życia czy to narodowego, czy ogólnie cywilizacyjnego. Nowych dróg w krai­nie ducha nie torował, lecz na wszystkich umiał znaleźć zasiłek i przyswoić sobie w pewnej mierze to, co było albo niewątpli­wie dobrym nabytkiem, albo przynajmniej najwięcej uznania wśród współczesnych znajdowało. [...]

Fantazja Kraszewskiego stanowiła dla niego niewyczerpaną kopalnię pomysłów; nie znajdował w niej co prawda drogich marmurów, ale glinki, dającej się artystycznie modelować, zawsze miał pod dostatkiem. Fantazja ta potrzebowała zawsze zasiłku z zewnątrz, w obserwacji lub w dokumentach pisanych; wtedy była pewna siebie i tworzyła rzeczy najlepsze. Pociąg­nięty przykładem romantyków, tworzył też Kraszewski postaci, stosunki i krajobrazy niewidziane, ale okazywało się wów­czas, że były one bez porównania słabsze od tych, do których materiału dostarczyło spostrzeganie bezpośrednie lub pośred­nie. Jakże piękne i jak prawdziwe są krajobrazy okolic, które znał dobrze z długoletniego w nich pobytu — krajobrazy Woły­nia, Polesia Wołyńskiego, a w części i Litwy! — a z drugiej strony jak blado, jak ogólnikowo przedstawiają się opisy miejsc, które Kraszewski pobieżnie tylko oglądał. Czując tę właściwość swego talentu, powieściopisarz zawsze najchętniej wracał do dawniej znanych stron i w nich miejsce akcji naznaczał, zby­wając pobieżnie to, czego nie mógł szczegółowo malować. Obserwacja jego miała sobie właściwe znamię: odnosiła się przede wszystkim do strony zewnętrznej przedmiotów. Oko jego zachowało niemal aż do śmierci spojrzenie nadzwyczaj bystre i od razu ogarniające dużą przestrzeń. Stąd pochodzi zdumiewająca plastyka jego postaci osób i rzeczy. A że talent ten posiadał nasz powieściopisarz w stopniu najwyższym, jeżeli o odtworzenie powierzchowności chodzi, to śmiało można twierdzić, iż nikt mu w tym nie zrównał. Postaciami szafował nad miarę nawet, bo wiedział, że nigdy mu ich nie zabraknie. Istotnie, pomimo tak olbrzymiej ilości osób, jaka się w jego utworach przewija, niepodobna znaleźć dwu do siebie zupełnie podobnych — tak samo jak w naturze. Nieraz podobieństwo bywa bardzo wielkie, zdaje się na pozór, że autor powtórzy

własne swe dzieło, ale naraz występuje jakiś rys, chociażby drobny, ale znamienny, który jedną postać od drugiej wyróżni i samoistne znaczenie jej nada. Inaczej rzecz się ma ze stroną duchową osób. Do odtworzenia wnętrza brakło Kraszewskiemu głębszych studiów psychologicznych. Pod koniec życia znał on i oceniał ważność a zarazem trudność zbadania duszy ludzkiej, gdy pisał:

„Proces, jakim się każda istota wyrabia, kształtuje i przybiera sobie właściwe cechy indywidualne, tak jest skomplikowanym, że kto by go chciał wyjaśniać umiejętnie, wskazując, jak się tam składały atomy na pierwiastki, a pierwiastki na rozliczne kombinacje, musiałby badaniu jednego życia, własne całe poświęcić. Szczególniej ta doba, gdy istota dobiega do najwyższego rozwinienia swej potęgi, jest jakby dra­matem sił i prądów z niezmierną szybkością walczących z sobą i wy­dających coraz nowe kombinacje. Twórcza siła młodości przerabia ciało, zahartowuje narzędzia życia, rozwija umysł i nadaje kierunek prawie wszystkim władzom; ale są tajemnice w tym niezbadane, bo każde indywiduum jest nową oryginalną kreacją, może podobną do innych, nigdy im całkowicie równą" ?;

W praktyce, o ile można było porobić wnioski z fizjognomii, gestów i mowy osób, Kraszewski dokonywał tej pracy nadzwy­czaj trafnie, ale gdzie potrzeba było dłużej pożyć z człowie­kiem, ażeby go poznać do gruntu, gdzie kombinacje sił pier­wiastkowych były bardzo zawiłe, tam pospolicie talent jego chromał. [...]

Kompozycja utworów artystycznych Kraszewskiego jest luźna; brak jej ześrodkowania nie z zasady, ale po prostu z nie­zbyt wielkiego uzdolnienia do zawiązania i prowadzenia akcji. Autor nasz umie doskonale kreślić sytuacje, zazwyczaj działając drobnymi rysami i małymi scenkami; w jednym bowiem tylko okresie swojej twórczości (1851—1862) powołał na swe posługi rozlegle malowane obrazy. Związać atoli dobrze te sytuacje, skupić umiejętnie rozproszone środki artystyczne, nie było już dla niego rzeczą łatwą. Krótkie, najwyżej tomikowe kom­pozycje bywają bardzo często udatne, ale obszerniejsze dale­kimi są od doskonałości, tak że niepodobna wskazać ani jednej kilkotomowej powieści, która by za arcydzieło formy uważana być mogła.

Gdyby nam wypadło w myśl Mickiewicza poszukać w Kra­szewskim namiętności zasadniczej, z której by można było wyjaśnić wszystkie objawy twórczości, tobyśmy szukali jej chyba w niepowstrzymanym pociągu do pisania, gdyż z niego wypłynęło właściwe powieściopisarzowi pojęcie obowiązków obywatelskich, nadzwyczajna, zjawiskowa jego ruchliwość i płodność oraz niesłychana wytrwałość w pracy. W roku 1841, odpisując na uwagi przyjaciela co do swojej twórczości, tak pisał Kraszewski:

„Zarzuciłeś mi, że się zbyt na drobne pisemka rozsypuję i trwonię, co tam we mnie jest daru (jeśli jest); pozwól się wytłumaczyć. Mnie nie chodzi wcale o siebie, o moje pisma itd. Inny mam cel. Nie wierzę \ w nieśmiertelność literacką 1 niewiele stoję o sławę; mnie chodzi o to, aby pismami swymi, przykładem, krzykiem, biciem itd. poruszyć, roz­ruszać, zachęcić, aby otworzyć drogi drugim, rozrzucić kilka idei, błą­dzących mi po głowie. Oto mój cel, oto sława, której pragnę, sława po budziciel a. Dlatego to ja nie wypracowuję tego, co piszę, ani dbam o przyszłość pism moich. Jedną drogę otworzywszy, reucam się na drugą. Tak piszę, tak żyję i pragnę, aby kiedyś o mnie tylko to powiedziano, iżem się przyłożył do obudzenia ruchu umysłowego za moich czasów"3.

Tej zasługi rzeczywiście nikt, nawet gdyby najniżej oceniał wartość myślową i artystyczną utworów Kraszewskiego, zaprzeczyć mu nie może. Rozpocząwszy działalność swoją wówczas, gdy wielcy poeci i historycy usunąć się musieli poza granice kraju i dziełami swoimi nie mogli bezpośrednio i na­tychmiastowo wpływać na umysły najznaczniejszej części narodu, gdyż względy polityczne stały temu na przeszkodzie, .Kraszewski, nie mogący się z nimi równać talentem, piekł — jak sam się wyraził w przemówieniu jubileuszowym — chleb razowy dni powszednich, ażeby nim nakarmić rzesze zgłodniałe, potrzebujące pokrzepienia wśród nader smutnych, przygnę­biających stosunków. Artykułami i utworami pisanymi lekko, żywo i przystępnie a barwnie pociągnął ku czytaniu nawet takie sfery, które dawniej prócz książek do nabożeństwa i kalendarzów nic więcej z literatury nie kupowały i nie czytały. [...]

ZENON PRZESMYCKI

TWÓRCZOSC POETYCKA J. I. KRASZEWSKIEGO

(Z. Przesmycki: Twórczość poetycka J. I. Kraszewskiego.

„Życie" 1887, nr 17, s. 261—263 1 nr 19, s. 291—292)

/Poezja w szerszym słowa znaczeniu obejmuje wszystkie utwory, w których przejawia się twórczość będąca rezultatem działania wyobraźni ludzkiefTjW ten sposób jest ona poniekąd równoznacznikiem „literatury pięknej" i nie wyłącza z zakresu swego panującej dziś wszechwładnie powieści. Ta ostatnia jest zatem gatunkiem poezji, a powieściopisarzowi — choćby ani jednej strofy rymowanej albo przynajmniej rytmicznymi spadkami ozdobionej nie napisał — tytuł poety przyznać trzeba, i to poeto. częstokroć lepszego od wielu nieudolnych rymo- twórców.Qy tym znaczeniu J. I. Kraszewski wielkim był poetą. Wiele już razy o tym mówiono i wielokrotnie już mu to przy­znano. Ale zająwszy przodujące, naczelne stanowisko na niwie powieściopisarstwa, we wszystkich jego rodzajach i odmianach, nie zamknął się wielki nasz pisarz na niej wyłącznie. Nie było chyba takiego zakresu w dziedzinach literatury nadobnej, sztuki i nauk społecznych, który by nie zwrócił jego uwagi i w którym by niesłychanie rozległa twórczość jego wybitniej­szym nie zaznaczyła się rezultatem. Między innymi sięgnął po laury w dziedzinie poezji ściśle pojmowanej, tj. utworów wierszowanych, a to, co nam w zakresie lirykirpoezji opisowej i epicznejjzostawił, jakkolwiek blednie obok świetnych owoców działalności powieściopisarskiej, wychodzi jednak daleko poza zwykłą miarę i —i jako uwydatniające pod jednym więcej względem wszechstronność i wszechstronną dzielność wielkiego pisarza — na sumienny i szczegółowy rozbiór zasługuje, a to tym bardziej, że ta strona działalności jego autorskiej zbyt mało może zdołała zwrócić na siebie uwagi i nie dość dokładnie, nie dość głęboko, za ogólnikowo — jednym słowem, do dziś była traktowana. Nie kusząc się o wyczerpujące jej zbadanie, na które zresztą szczupłe ramy czasopisma nie pozwalają,

postaramy się przynajmniej w głównych zarysach wykazać zalety wielkiego zmarłego na tym — z zadania samego organu naszego — szczególnie interesującym nas polu.

niwo poetyckie Kraszewskiego, w stosunku do ogromu innych prac jego, było bardzo niewielkie i pojedyncze snopki utworów w długich jeden po drugim zjawiały się odstępach czasu) Pierwociny talentu swego zawarł w dwóch tomach Poezyj, wydanych po raz pierwszy w r. 1838 drukiem Blumowicza w Wilnie, a powtórnie w r. 1843 nakładem Orgelbranda w Warszawie, oraz w „fantazji dramatycznej" Szatan i kobieta, puszczonej w świat przez T. Glucksberga w Wilnie r. 1841, lecz poczętej w duchu autora — o ile sądzić można z ogólnego jej nastroju — znacznie \ycześniej, może jednocześnie z wie­loma ustępami z Poezyj.JTo był okres pierwszy jego twórczości poetyckiej, okres romantyzmu i pesymizmu egotycznego, prze­jętego bezkrytycznie od innych epigonów bajronicznej muzy, okres naśladowczy

^5Vuga epoka, która nastąpiła bezpośrednio po pierwszej, a ciągnęła się wszystkiego lat kilka, wydała trzy wielkie poe- mata epiczne z prastarych dziejów Litwy, związane jedną myślą przewodnią i jednym tytułem Anafielas^ Myśl napisania czegoś podobnego błąkała się snadź już około r. 1838 w głowie autora, o czym świadczy ustęp z Poezyj pt. Dziewięć pokoleń Litwy, powtórzony następnie wierszem nierymowanym w czę­ści pierwszej Anafielasa, Witoloraudzie, którą zapowiedział w r. 1839, a w r. 1840 wydał Zawadzki w Wilnie.JjPo upływie dwóch lat (1843) ukazał się drugi poemat: Mindows, i nareszcie, po takim samym czasu odstępie, trzeci: Witoldowe bojeTJPo ukończeniu tego, bądź co bądź, imponującego cyklu, dla stwo­rzenia którego przez sześć lat pilnie i niezmordowanie badał język, podania, pieśni i dzieje Litwy, umilkł Kraszewski jako poeta na długo. JPo latach czternastu dopiero ozwał się znowu we wspaniałym cyklu utworów lirycznych pt. Hymny boleści (1857), a we dwa lata potem wydał „sielankę", jak ją sam nazwał, a raczej poemat opisowo-Kiydaktyczny pt. Wioska) I znów cisza nastała na lat siedmnaście. Po raz ostatni przy­pomniał się podstarzały już autor Anafielasa rodakom swoim

jako poeta w roku 1876 Starą baśnią, tą czarodziejską opowie­ścią o legendowej przeszłości Słowian, a zwłaszcza umieszczo­nymi w niej pieśniami starego gęślarza Słowana, które słusznie jeden z krytyków nazwał „kartkami wyciętymi z Rękopismu królodworskiego 1 lub ze Słowa o pułku Igora"2.

Twórczość Kraszewskiego jako poety potężniała z wiekiem, talent jego rósł, doskonalił się i coraz wynioślejszych sięgał wyżyn. Od pierwszych prób poetyckich, które miały wprawdzie swoje zalety, lecz tu i ówdzie tylko, w pojedynczych ustępach, czymś wybitniejszym uderzały i którym p. Chmielowski słusz­nie, choć nieco za ogólnikowo, przyznał jedynie propedeutyczne znaczenie, nazwawszy je „środkami tylko udoskonalenia w pro­cesie rozwoju twórczości" wielkiego pisarza — do ostatnich pieśni swoich lirycznych i epicznych, które najznakomitszy poeta chętnie by w swoim skarbcu duchowym widział, prze­szedł Kraszewski-poeta różne stopnie artyzmu i doskonałości, aż wreszcie w późniejszym już wieku w tak pełny i donośny akord uderzył, że echo tych Hymnów boleści i tej Starej baśni do dziś brzmi w uchu i nigdy snadź nie ucichnie...

Poezja Byrona, niby ognista rzeka lawy, zalewała w pierw­szej połowie wieku bieżącego całą Europę, ogarniając wszystkie umysły potęgą swych idei i gwałtownością uczuć, budząc potęż­niejsze duchy do samodzielnej twórczości, a w mniej udaro- wanych naturach wywołując nieprzepartą żądzę naśladowni­ctwa. Nie było piśmiennictwa, w którym by wpływ pieśniarza „boleści bytu" wybitnych nie zostawił śladów. [...]

Kraszewski jest w swych pierwszych utworach — o ile nie liczyć za szkolnych jeszcze czasów pisanych ballad — czystej krwi romantykiem i bajronistą. Nastrój całego tomu pierw­szego wspomnianych wyżej Poezyj (tom drugi zajmuje Halszka, dramat, którym, jak i innymi utworami dramatycznymi, zaj­mować się tu nie będziemy) jest na wskroś rozpaczliwym prze­jęty zwątpieniem. Niewiara w siebie i w ludzi; rozpacz, wywo­łana świadomością nędzy i krótkości życia; powątpiewanie o rozumnym celu istnienia świata i człowieka; wahanie się w przewidywaniu wiecznej nicości albo też nieskończonych

przemian, zanim dusza, oczyszczona, powróci tara, gdzie „stoją Boga dzieci"; gorycz i zniechęcenie do ludzi, spowodowane odkrytym jakoby zupełnym brakiem prawdy w ich uczuciach, i ucieczka na łono przyrody — oto treść wszystkich prawie lirycznych utworów oraz lirycznych ustępów, wstawianych często gęsto, wedle zwyczajów romantyków, w poemata epiczne. Autor czytał snadż chętnie angielskiego poetę, którego wówczas najlepsze u nas tłumaczyły pióra, i w liryce zwłaszcza stał się echem najrozpaczliwszych jego wybuchów. Wpływały na to niewątpliwie i zdarzenia ówczesne, które mogły o rozpacz przyprawić najwytrwalsze serca. Bądź co bądź, z całego tomiku takie wieje zwątpienie, że autor mógł śmiało jako motto położyć na nim posępne słowa Manfreda:

Jesteśmy lalki czasu i słabości; Dnie cieką na nas i ściekają. Żyjem W przesycie życia i obawie śmierci; Wśród masy godzin srogiej niepewności, Brzemienia życia na zbolałym sercu, Co raz się smuci, raz zająknie głośno Z bólu, z rozkoszy, nim om dli lub skona. W tej masie godzin przyszłych i minionych — Bo teraźniejsze w życiu nie istnieją — Jak mało takich, nawet mniej niż mało, W których by dusza nie pragnęła śmierci: A jednak zawsze cofa się ze wstrętem, Jak od strumienia /w grudniu, chociaż tylko Mróz trwa przez chwilę...

(Przekład Paszkowskiego)

Porównajmy u Kraszewskiego miejsce następujące:

Ludzie i losy Są jak wiatr i liście, Czasem widują, wzleclawszy, nlebiosy I zakazane im Edenu wnijście, Czasem mmi wiatr powionie

I lecą daleko — Spocząć w zimnej, obcej stronie, Skąd już nieprędko losy ich wywleką.

Mówią: człek idzie za rozumem, iwolą, Gdzie chce, dąży, skąd chce, stroni. OJ czyż człowiek swą kieruje dolą I cugle wozu życia w swojej trzyma dłoni? Inna ręka je puszcza, kieruje lub wstrzyma, Swymi, nie jego rządząc się oczyma. A biedny człowiek na życia rydwanie Siedzi i patrzy -— nieraz widzi gaje, Łąki i drzewa — chcę spocząć -7- nie stanie,

Choć łaje koniom i woźnicy łaje. Wóz leci ciągle — gdzieś w przepaści chłodnej, Kiedy się konie, wóz i oś wywrócą — Gdzieś w stronie zimnej, bezludnej i głodnej Wóz i rumaki dopiero go rzucą.

(W dzień pożegnania, s. 212)

[...] Tyle co do treści lirycznych ustępów zawartych w Poezjach. Forma ich wiele pozostawia do życzenia. Skutkiem silenia się na wykazane wyżej naśladownictwo wyobraźnia nie mogła na wyżyny prawdziwego podnieść się polotu, uczucie wulkanicznym nie mogło wybuchnąć żarem. Stąd częstokroć dydaktyczna retoryka zastępuje miejsce porywów serca; stąd pewna bezbarwność kolorytu i brak należytej plastyki; stąd banalność porównań, przenośni, i powszedniość zwrotów poe­tyckich; stąd zaniedbanie warunków rytmiki i rymowania, stąd wreszcie chłód jakiś, wiejący ze strof tych i nie dozwalający im porwać czytelnika. Że w naśladownictwie wskazaliśmy właściwą braków tych przyczynę, dowodzi między innymi fakt, że nawet drobniejsze treścią utwory, w których wszakże duch poety samodzielniej się przejawia i na oryginalniejsze wstę­puje tory — daleko większą plastyką słowa i doskonałością formy się odznaczają. Za przykład służyć może np. dziwnie udatna i wzruszająca piosnka, w której autor odmalował wybor­nie cichą boleść wiecznie prześladowanego przez losy biedaka:

Na mojej grządce powiędły kwiatki, Na moim polu grad wybił zboże I piorun wleciał do mojej chatki.

Biedny ja, biedny! zlituj się, Boże!

Miałem dziewczynę jedną na świecie,

Czyż taka druga być może?

Ach! i ta jedna zwiodła mnie przecie

Biedny ja, biedny! zlituj się, Boże!

Był u mnie ptaszek, co jak my gada, Piórka miał lśniące i. hoże, I mego ptaszka zjadł kot sąsiada.

Biedny ja, biedny! zlituj się, Boże!

Miałem konika, który od młodu Nosił mnie nieraz w bezdroże, I konik nawet zdechł u mnie z głodu.

Biedny ja, biedny! zlituj się, Boże!

Los mi grób matki jeszcze zostawił, Tam choć popłakać syn może, Ale pan. na nim karczmę postawił.

Biedny ja, biedny! zlituj się, Boże!

(Biedny chłopiec, s. 280)

[...] Wyżej nieporównanie od utworów lirycznych Kraszew­skiego stoją zawarte w tym samym tomie Poezyj poemaciki epiczne. Jeżeli w liryce chęć naśladowania maniery bajro- nicznej żadnego prawie nie znajdowała hamulca i rozwijała się swobodnie na niekorzyść zarówno formy, jak i treści, w epice skutecznie przeciwdziałała jej pewna wrodzona wielkiemu powieściopisarzowi skłonność do szlachetnego realizmu, który złym stronom rodzaju romantycznego, w jakim najwięcej lubo­wali się zacietrzewieni a mniejszym talentem obdarzeni epigo­nowie Byrona, stanowczą stawiał tamę. Wskazując poecie konieczność jakiej takiej prawdy życiowej, nieodzowność jakiej takiej podstawy realnej, potrzebę pewnej konsekwencji, logiki, jasności i zrozumiałości, mus wreszcie — o tyle, o ile przynaj­mniej — dokładnego oznaczenia miejsca, czasu i osób utwo­ru — powstrzymywała go ona od zbytniego rozhukania wy­obraźni, od przesłaniania wszystkiego mgłą chorobliwego misty­cyzmu, od uganiania się za grozą i tajemniczością wyłącznie, od malowania wreszcie — śladem innych ultraromantyków —

patologicznych jedynie, potwornych namiętności zamiast zdrowych, prawdziwych uczuć, i niebywałych dziwolągów psychologicznych zamiast pewnych możliwych typów życio­wych. Mówiąc to, nie chcemy bynajmniej dowieść, że utwory epiczne Kraszewskiego z pierwszej epoki pozbawione są zupeł­nie przesadnych cech maniery ultraromantycznej; chcemy jedynie zwrócić uwagę czytelników, że cechy te nie przechodzą w przywary zasadnicze, zabijające dzieło i matujące wszystkie jego zalety; że poeta, nie mogąc wyłamać się spod ogólnie działającego i wszystkich ogarniającego wpływu Byrona, bo to udaje się tylko geniuszom, a takim on nie był, nie uważał jednak niewolniczego naśladowania mistrza za cel główny i najpierwszy, lecz stosował tylko w pewnych wypadkach i pewnych szczegółach receptę romantyczną (w której inni naj­mniejszej zmiany zrobić nie śmieli) jako środek dla przepro­wadzenia swoich własnych, oryginalnych pomysłów i tylko wtedy, gdy się ona do tego nadawała, że wreszcie — jakeśmy to już powiedzieli — hołdował zawsze i wszędzie prawdzie życiowej, która osłaniała go od nadużycia efektów bajronicz- nych. Zasługa to była wielka w ogóle, a zwłaszcza w epoce, kiedy najpotężniejsze umysły, zbyt niewolniczo trzymając się dróg wytkniętych przez albiońskiego wieszcza i biorąc często za drogowskazy to, co właściwie za znaki ostrzegające o wirach i głębiach uważać należało, schodziły na manowce i bezdroża, na których zdolności ich marniały bezowocnie. [...]

JULIUSZ STARKEL

[RECENZJA PRZEDSTAWIENIA „PANIE KOCHANKU" W R- 1867]

(J. S.: Teatr. „Dziennik Literacki i Polityczny" 1867, nr 19, a 303)

W piątek (d. 3 maja) przedstawiono po raz pierwszy 3-aktową anegdotę dramatyczną J. I. Kraszewskiego pt. Panie Kochan­ku Jest to ujęta w sceniczne ramy jedna z licznych przygód, które opowiadają o księciu Karolu Radziwille. Szanowny autor wywiązał się nader zręcznie i z wielką znajomością rzeczy z trudnego zadania; naszkicowawszy lekko tylko drugorzędne osoby i fabułę, wykończył natomiast eon amore 2 postać same- goż księcia „Panie Kochanku", tę postać pełną humoru i ory­ginalności, która się już od dawna na scenę wpraszała. Na samej postaci księcia polega właściwie wszystko, od jej przed­stawienia zależy powodzenie sztuki. Otóż z przyjemnością przychodzi nam tu podnieść, iż p. Królikowski8 wcale dobrze z trudnej tej roli się wywiązał. Począwszy od ucharakteryzo- wania, które było bardzo trafne i staranne, aż do ruchów i gło­su, stanowiła gra p. Królikowskiego zaokrągloną całość i dała widzom dokładne wyobrażenie sławnego księcia „Panie Ko­chanku". [...]

Przedwczoraj odegrano po raz drugi Panie Kochanku. Prze­pełniony teatr przyjmował sztukę z entuzjazmem. [...]

TADEUSZ BOY-ŻELEfłSKI

[„RADZIWIŁŁ PANIE KOCHANKU" J. I. KRASZEWSKIEGO W TEATRZE NARODOWYM W R. 1929]

(T. Boy-Żeleński: Premiera w teatrze. „Kurier Poranny" 1929, nr 125. Przedruk wg: Flirt z Melpomeną. Wieczór dziewiąty. Warszawa 1930; s. 66—68)

Do tego, aby ta staropolska „krotochwila" mogła się nam wydać zabawna, przeszkadza nam kilka rzeczy. Układają się te przeszkody niejako warstwami; tak, narastają warstwami melancholii. Pierwsza przeszkoda to — data akcji; choć nam jej w sztuce na pozór nic nie przypomina, data ta, mimo naszej woli, wciąż jest przytomna. Rzecz dzieje się w dobie rozbiorów Polski; Radziwiłł, wojewoda wileński, prywatny właściciel czwartej części Litwy a potentat nad całą, jest jednym z owych kilku królików, którzy trzęsą państwem. I ta ciągła świadomość, że ten wieprz, ten buffon, ten rozkapryszony bałwan, którego widzimy na scenie, był zarazem tym, który trzymał w ręku losy kraju, który prowadził swoją — Boże, zmiłuj się! — poli­tykę, który traktował — niemal jako odrębna „potencja"! — z zagranicą, nadawał ton masie szlacheckiej, od tej świado­mości robi nam się w ustach dziwnie cierpko, najfantazyjniejsze łgarstwa książęce nie mogą z nas wymusić uśmiechu. To pierwsze. Drugie — to data, kiedy ta sztuka została napisana, mniej więcej w sto lat potem, w innej znów epoce, jakże ponu­rej i ciemnej. Ale szlachetczyzna była wówczas jeszcze tak wkorzeniona, urok magnackich nazwisk tak żywy, tęsknota za kontuszem jako symbolem polskości tak powszechna, że nawet ta brzydka historia mogła znaleźć sympatyczne echo. Dziś, doprawdy, trudno się nam pogodzić z ustosunkowaniem autora do swoich bohaterów, z quasi-„słonecznością" tego obrazka, w którym Radziwiłł, nagroziwszy się dokoła — a nie były to wówczas czcze słowa! — szubienicą, batami, goleniem głowy i wsadzaniem do Bonifratrów, pozwala się w końcu szlachcicowi objąć pokornie za nogi i puszcza mu z łaski

w dzierżawę jakiś foiwarczek. A reszta tego świata, cóż za figury! Najdodatniejsza z nich, ten, który reprezentuje pra­wość szlachecką, tężyznę objawia głównie mocną głową, a honor szlachecki bezczelnym naciąganiem magnata, łechtaniem jego pańskiego ambitu i próżności. Nie, to nie jest wesołe; że zaś ramotka ta nie ma jakiegoś Fredrowskiego artyzmu ani hu­moru, który wszystko prześwietla i rozzłaca, mamy przeto czas na refleksje i ta ciągła rozbieżność uczuć jest nam przykra. Nie żądamy od autora, aby się pastwił satyrą nad tym świat­kiem; ale doprawdy jego pobłażliwej czułości dla tych „pod- -ludzi" nie umiemy podzielić. I pomyśleć, że ja tę sztukę dzie­ckiem jeszcze oglądałem w krakowskim teatrze w czasie gościny Rapackiego jako repertuar „patriotyczny", wówczas niemal utożsamiony z „kontuszowym"! [...]

ELIZA ORZESZKOWA

[POWIEŚĆ OBYCZAJOWA'J. I. KRASZEWSKIEGO W DRUGIM DZIESIĘCIOLECIU JEGO DZIAŁALNOŚCI LITERACKIEJ (IWO—IS50)]

(Książka jubileuszowa dla uczczenia pięćdziesięcioletniej działalności literackiej J. I. Kraszewskiego. Warszawa 1880; s. 42—43)

[...] Kraszewski, fantazją swą i myślą stwarzając coraz nowe, a świeżością i pięknością pociągające obrazy, rozbudził też w narodzie swym miłość dla ojczystego języka; wskrzesił w nim wiarę w moc i żywotność rodzinnego piśmiennictwa; w ręce jego, przewracające niedbale kartki zdawkowych pło­dów literatur obcych, włożył książkę polską i w niej, jak w zwierciedle, ukazał mu jego samego. Z książek Kraszewskiego społeczeństwo epoki owej uczyło się wielkiej mądrości pozna­wania samego siebie, z nich płynęła mu w serce miłość dla natury ojczystego kraju. Nie wszystkie zapewne znajdujące

się w ówczesnych powieściach Kraszewskiego pojęcia i arty­styczne środki do przedstawienia ich użyte znaleźć mogą poklask dzisiejszego czytelnika. Czas płynął, a z nim do głów i piersi ludzkich przypływały prądy nowe, a upływały z nich dawne. Dziś znajdujemy w ówczesnych tworach Kraszewskiego coś z tego, cośmy już odrzucili, a nie znajdujemy czegoś, cośmy za swoje przyjęli. Lecz gdy w następstwie czasu silna i bogata organizacja umysłowa umożebniać miała Kraszewskiemu roz­wijanie się, równoległe niemal z rozwojem powszechnych wyobrażeń i powszechnej wiedzy, i wówczas już, rozważany w stosunku do czasu i społeczeństwa swego, Kraszewski uka­zuje się nam jako przewodnik, umiejący spojrzeć daleko po drodze świata i dosłyszeć toczące Się po niej głuche szmery przyszłości. Dzisiejsze więcej zapewne niż ówczesne społeczeń­stwo jest zdolne i mocne oddać mu hołd wdzięczności za to, że dostrzegł on i-ogół przekonywać usiłował, iż w pracach tylko umysłowych i organizacyjnych spoczywa godność i szczęście ludów.

To wydarcie się z objęć rutyny, tak umysłowej, jak spo­łecznej, sprawiło, iż w epoce tej właśnie J. I. Kraszewski zbu­dował najszersze i najtrwalsze podstawy dla nowożytnej powieści polskiej.

Wtedy to, po chwilowym zaledwie wahaniu się, śmiało i stanowczo zwrócił się twarzą ku naturze i prawdzie, ku rzeczywistemu życiu natury i ludzi, i z nich pełnymi dłońmi czerpać zaczął dla powieści swych tła, postacie i idee. Dojrzał on i dowiódł, że nie przenosząc się w zaklęte krainy nadprzy­rodzonych i nieprawdopodobnych zjawisk, na każdym miejscu rzeczywistego świata znaleźć można piękność natury, a w piersi i doli każdego, najzwyczajniejszego choćby człowieka odkryć dramat i naukę.

J. I. Kraszewski jest niewątpliwie twórcą nowożytnej powieści polskiej, a obdarzenie ojczystego społeczeństwa jedną więcej formą, w którą przelewać ono może myśli swe i uczucia, jednym więcej narzędziem do uszlachetniania charakterów i oświecenia umysłów, staje obok wszystkich innych zasług

i prac wielkiego pisarza i obywatela jako jedno z pierwszych praw jego do miłości i wdzięczności żyjących i potomnych.

Co do nas, w późniejszej już dobie przybyłych pracowników pióra, którzy wprzód, nim zaczęliśmy pisać, uczyliśmy się czytać i myśleć na książkach przez Kraszewskiego pisanych, my wszyscy powieściopisarze i beletryści w ogóle powiedzieć możemy, według starego, pięknego przysłowia, że „jak gałęzie z drzewa swego, z niego początek swój bierzem". Przybywając, znaleźliśmy już dział piśmiennictwa, do którego wiodły nas skłonności nasze, przez niego uprawiony i wysoce udo­skonalony; społeczeństwo, dla którego pracować zapragnęliśmy, przez niego do słuchania nas przysposobione; znaleźliśmy poważanie dla pracowników myśli, przez niego zapraco­wane, i skłonność ogółu do cierpliwego słuchania rzeczy i ludzi nowych, którą w nim on wyrobił. Toteż jeżeli kiedy ktokol­wiek z nas, w miarę zdolności swej i możności, przyniesie : większy lub mniejszy pożytek społeczeństwu swemu, zdobędzie sobie wobec niego mniejszą lub większą zasługę — wielką zawsze część przyniesionych przez nas pożytków i zdobytych zasług sąd ogólny wplecie, i sami z radością wpleść będziemy gotowi, w wieniec chwały otaczający skroń naszego mistrza.

WIKTOR HAHN

[POWIEŚCI SZLACHECKIE KRASZEWSKIEGO]

(W. Hahn: Józef Ignacy Kraszewski. Wstęp do powieści J. I. Kraszewskiego Morituri. Kraków 1925. Biblioteka Na­rodowa, 1 86; s. LX—LXII i LXIV—LXV)

Okres III, 1851—1862, znamionuje coraz wyższy rozwój techniki powieściopisarskiej, który Kraszewski osiąga pod wpływem autorów obcych: Balzaka, Dickensa, Gogola, twór­ców nowej powieści, odtwarzającej rzeczywistość z celem moralnym. Nie można też pominąć tu wpływu powieści Józefa

Korzeniowskiego, za którego przykładem wprowadza Kraszew­ski do powieści w tym okresie powstałych obszerne opisy przedmiotów i szczegółową charakterystykę osób. W porów­naniu z poprzednimi latami był to znaczny postęp, przedtem bowiem szkicowe traktowanie przedmiotów i osób nie dawało obrazów pełnych, artystycznie wartościowych. Pięknymi, dokładnymi opisami rzeczy i wyczerpującą charakterystyką osób osiąga Kraszewski jeden z najważniejszych warunków techniki epickiej, tzw. pełnię epiczną. W odróżnieniu od Korze­niowskiego zabarwia opisy swe pierwiastkiem podmiotowym, nie ukrywając swych uczuć, myśli, ironii, szyderstwa. Pod względem artystycznym nie było to zaletą, ale dla czytelników stanowiło pewnego rodzaju atrakcję, nawiązując między nimi a autorem silniejszą nić sympatii.

Ów pierwiastek subiektywny wywołał także nową stronę w powieściach tego okresu — głęboką miłość stosunków i życia, opisywanych przez twórcę; w przeważnej części utworów teraz

powstałych nicią wspólną im wszystkim jest serdeczne uko­chanie swojszczyzny, życia spokojnego, wolnego od namięt­ności przerafinowanego i zepsutego świata zachodniego.

Przeważna część powieści wydanych w tym okresie należy do rzędu szlacheckich. Kraszewski, sam szlachcic, bolejąc nad tym, że społeczeństwo szlacheckie mimo zmiany stosunków nie chce i nie umie do nich się zastosować, wzywał je do ustępstw na rzecz nowych żywiołów. Stanowisko swoje zazna­czył w przedmowie do powieści Ostatni z i Siekierzyńskich w ten sposób:

„Szlachta u nas miała wieki zaszczytnego posłannictwa, które prze­żyła rosnąc w siły i skarbiąc sławę krwią, miała żywot wyrobiony odręb­nie, oryginalnie, pociągający barwami, jakie przybierał, lecz misja jej wyłączna, przedłużana sztucznie, skończyła się wreszcie. Inny ustrój społeczeństwa nowe żywioły powoływał do, równego życia, do walk, do samoistnej pracy. Z przodowników tnzeba było przejść do szeregowców. Smutnym to było, ale koniecznym. Szlachectwo zostało piękną pamiątką, a upierało się być przywilejem. Uporme trwanie to na nieuprawnionym stanowisku, przypną wiło ją o ciężkie losy... co gorzej, o sponiewieranie, a kraj o skutki straszne zepsutego, osłabionego organizmu, który co rychlej wlaniem nowych sił ratować było potrzeba..."

Widząc upadek stanowiska szlachty, uważał za stosowne przy­gotować ją do nowego układu stosunków. Stanowisko jego było niezmiernie trudne, gdyż ogół szlachecki wolał umrzeć na daw­nym stanowisku niż zastosować się do nowego porządku; po­nadto widziano w Kraszewskim wroga szlacheckich przywi­lejów, nie szczędzono mu potwarzy, ukłuć różnego rodzaju, mściwych napaści. Patrząc w r. 1872 na swe usiłowania w tym kierunku, mógł Kraszewski stwierdzić, że powieść jego poru­szająca kwestię stanowiska szlachty szła jak pług, pierwsza podnosząc skiby, w pocie czoła, mulając ręce i oblewając się potem, Z biegiem czasu zapomniano o roli Kraszewskiego, przypisując zasługi osiągniętej pracy innym czynnikom.

Rękawicą rzuconą szlachcie była powieść Ostatni z Siekie­rzyńskich, z tendencją, że żadna praca nie hańbi. Szlachta zubożała, o ile nie może utrzymać się pracą koło roli, winna jąć się innej, byle tylko uczciwej, a za taką uczciwą, nie hańbiącą,

uważał Kraszewski zajęcie się handlem. Jeżeli przypomnimy sobie, że do niedawna w pewnych sferach stan kupiecki uwa­żany był jako „nieodpowiedni", niezaszczytny, zrozumiemy z łatwością, jakie oburzenie wywołało wśród szlachty rzucone hasło. Nie zrażony tym jednak, porusza Kraszewski w Złotym jabłku kastowość warstwy szlacheckiej, tak rażąco objawia­jącą się w jej zachowaniu^ wobec zacnego kupca Bala; nie szczędzi tu ciemnych barw w kreśleniu ujemnych stron szlachty, jej zaściankowości, próżności, zachłanności, zawiści, nadętości, co więcej, chciwości, nie przebierającej w środkach, byleby tylko doprowadziły do celu.

Przeciwko zmaterializowaniu społeczeństwa szlacheckiego występował w Chorobach wieku (1857), nie zrozumiawszy jednak ważności przemysłu i handlu dla nas, niesłusznie potę­piał pierwsze objawy przejawiającego się ruchu na tym polu. Później wyjaśnił tendencję tej powieści w ten sposób, że nie myślał o zniechęcaniu do zajęcia się przemysłem i handlem, że samą tylko pogoń za groszem potępiał, nie mogąc się zgodzić na to, by miała ona być celem głównym, a nie środkiem, wio­dącym do osiągnięcia celów podnioślejszych.

Zachowując bezstronność, dostrzegał przecież Kraszewski obok wad także zalety wśród warstwy szlacheckiej; odezwała się w autorze miłość tej warstwy, z której sam pochodził, której licznych, szlachetnych, prawych przedstawicieli znał zarówno z tradycji rodzinnej, jako też z licznych doświadczeń życiowych. Co go zaś najwięcej pociągało u braci szlacheckiej, to miłość ziemi rodzinnej, ukochanie tradycji domowych, zwyczajów staropolskich. I rodzi się w duszy powieściopisarza wielka tęsknota do minionych, lepszych, patriarcłialnych cza­sów, wytwarza się w piersi jego umiłowanie i uwielbienie swoj­szczyzny. Ten właśnie czynnik jest najważniejszynPzwrotem w trzecim okresie jego twórczości, wspólnym mu z Polem, Kaczkowskim, Syrokomlą. Ukochanie życia szlacheckiego — nie przesadne jednak — stwarza przepiękne obrazy, malujące nam żywo staroszlacheckie zwyczaje, staropolską tężyznę. W tym odtwarzaniu życia szlacheckiego przekazał Kraszewski potomności wierny obraz swych czasów, stąd powieści jego

mają do dziś dnia wartość trwałą, wartość dokumentu histo­rycznego. Z nich to możemy poznać jak najdokładniej duszę -szlachecką, wiernie odtworzoną z jej zaletami i słabostkami. Jakże pięknie przedstawiony stary rotmistrz w Komedian­tach, Hieronimostwo Zawilscy i dziadunio Dymitr Pałucki -w Interesach familijnych, z jakim zwłaszcza ciepłem skreślony cichy zaścianek szlachecki w Bożej czeladce, z rzewnymi posta- ciami państwa Jamuntów, „ten obłamek starego świata, któ­rego już nie ma", odtworzony przez Kraszewskiego wiernie .z rzeczywistości. [...]

Z tego wreszcie okresu pochodzi jedna z najpiękniejszych powieści Kraszewskiego: Powieść bez tytułu (napisana 1854 r.), uznawana przez współczesnych za arcydzieło. Nowe to podjęcie tematu, opracowanego po raz pierwszy w powieści Poeta i świat. Na pokrewieństwo obu powieści zwrócił uwagę sam Kraszew­ski, uwydatnił jednak różnicę pisząc: „pomiędzy 1837 a 1853 rokiem autor przeżył wiele, nauczył się trochę, zapomniał nie­mało, doświadczył do syta, i z tamtego pierwszego poety czuł potrzebę stworzyć Szarskiego". Sam stwierdził jednak w r. 1872, że Szarski nie odpowiada właściwemu wyobrażeniu poety; istotnie też autor nie zdołał stworzyć w Sżarskim typu praw­dziwego poety, co, nawiasem mówiąc, rzadko tylko nawet genialnym twórcom się udaje. W młodym poecie nie możemy odkryć tej iskry prawdziwego geniuszu, która by nam kazała wierzyć, że mamy do czynienia z duchem istotnie wielkim, tytanem poezji. Tylko w tym wypadku konflikt jednostki wy­jątkowej z otoczeniem byłby prawdziwie tragiczny. Tymcza­sem Szarski, nie stojący na takiej wysokości, własnym niedo­łęstwem sprowadzający na siebie liczne niepowodzenia, nie wzbudza większego współczucia. Niemałą jednak zaletą powie­ści pozostanie wierne odtworzenie stosunków wileńskich (m. in. typów żydowskich), nadto prozaicznego społeczeństwa, nie mającego zrozumienia dla wzniosłych ideałów.

BRONISŁAW CHLEBOWSKI

[OBRAZY ŻYCIA LUDOWEGO W TWÓRCZOŚCI KRASZEWSKIEGO]

(B. Chlebowski: Stanowisko Kraszewskiego w literaturze i życiu społeczeństwa. 1812—1912. Warszawa 1912; & 12— —13. Odbitka z „Biblioteki Warszawskiej" [1912, Ł 1])

Twórczość Kraszewskiego w ciągu dwudziestoletniego okresu wołyńskiego (od ożenienia w r. 1838 do osiedlenia się w War­szawie r. 1859) ogarnia trzy odrębne sfery zjawisk życiowych. Jedną z nich stanowi przeszłość, odtwarzana w formie epopei, dramatu, powieści, drugą współczesne życie klas średnich i wyż­szych, dostarczające materiału do licznych powieści i rozpraw krytycznych, trzecią współczesne życie ludu wiejskiego, obser­wowane przez pisarza-ziemianina na Wołyniu i PolesuTl Sto­sunek uczuciowy i stanowisko pojęciowe Kraszewskiego do zjawisk i postaci każdej z tych trzech sfer jest inny i stąd wynikają różnice doniosłe w wartości utworów, odtwarzających objęte nimi postacie i zjawiska.

J Najlepsze wyniki osiągnęła twórczość Kraszewskiego trzeciej z tych sfer, w obrazach życia ludowego, dzięki har­monijnemu współdziałaniu uczucia, podnieconego przez bliższe zetknięcie się w życiu wiejskim z niedolą ludu, z ciężkimi warunkami jego bytu — i umysłu, interesującego się żywo sprawą ludu, pod wpływem zasad chrześcijańskich, pojęć humanitarnych, zarówno wieku oświeconego, jak dawnych pisarzów polskich z wieku XVI i XVII, których pisma świeżo studiował.

Przekonania grupujące się w umyśle pisarza-ziemianina około idei ludowości, zajmującej wtedy w duszach polskich tak wydatne stanowisko, iż w ludzie, w jego uzdolnieniach, sferze jego pojęć, wierzeń odbitych w przysłowiach, pieśniach, podaniach, wierzeniach, znajdują się nieznane, nie zużytko­wane siły i zasoby, z których wyniknąć może przyszłe odro­dzenie społeczne, narodowe, literacko-artystyczne — nadały rozpraszającej się uczuciowości Kraszewskiego wyraźny kieru-

nek, a plastycznej wyobraźni podsunęły tak bliski — przez warunki życia — przedmiot. /Stąd twórczość, dzięki szczęśli­wemu, harmonijnemu zespoleniu głównych czynników artyzmu, wydała świetny cykl wysokiej i trwałej wartości obrazów życia ludowego, interesujących prawdą charakterystyki i ujmujących ciepłem uczucia^ Szereg tych utworów rozpoczęła ogłoszona pierwotnie w „Athenaeum" (1841)" a następnie włączona do obrazów Latarni czarnoksięskiej Historia Sawki, z kolei zjawiła się Ulana (1843), Ostap Bondarczuk (1847), Budnik (1848), Ja­rym (1850), Ładowa pieczara (1852), Chata za wsią (1854), Jermola (1856) i Historia kolka w płocie (1859). Powieści te, mające, obok wysokiej wartości artystycznej i społecznej, zna­czenie świadectwa. historycznego, nadającego im trwałe zna­czenie, wzbogaciły literaturę,, do której wprowadziły po raz pierwszy w tak szerokich ramach, w takiej pełni i prawdzie życie wieśniacze; w bogatej zaś działalności społecznej Kra­szewskiego stanowią najpoważniejszą może zasługę. Takie Szczęśliwe połączenie uczuciowości z opanowaniem pojęcio­wym i artystycznym ujęciem dobrze znanego pisarzowi przed­miotu jest dość rzadkim w grupie jego powieści osnutych na życiu klas szlacheckich i mieszczańskich.

WACŁAW KUBACKI O LUDOWYCH POWIEŚCIACH KRASZEWSKIEGO

(W. Kubacki: O ludowych powieściach Kraszewskiego. Wstęp do zbioru Powieści ludowe J. I. Kraszewskiego. T. L Warszawa 1955; s. 7—10)

Przejmująca, surowa w swym literackim wyrazie powiastka o doli pańszczyźnianego chłopa na Wołyniu, Historia Sawki (1842), stanowi część dużego malowidła obyczajowego, w któ­rym główne miejsce zajmuje arystokracja i ziemiaństwo |Latarnia czarnoksięska). Fakt to dość charakterystyczny. Nie

jest najważniejsza kwestia, czym się zajmowali dawniejsi bada­cze, co było pierwej pomyślane i napisane: szlachecki .cykl - obyczajowy czy chłopski obrazek? Wcześniejsze wydrukowanie fragmentu Historii Sawki w czasopiśmie „Athenaeum" nie zmienia rzeczy zasadniczej: powiastka stała się częścią oby­czajowej kompozycji. Historię Sawki można wydawać i czytać osobno, lecz dopiero na tle całego malowidła nabiera ona spo­łecznej wymowy i okazuje swój nieprzygasły blask artystyczny.

W Historii Sawki bezpośrednim winowajcą jest chciw.a, okrutna służba dworska (Lach-ekonom). Czyniono nieraz z tego powodu zarzut autorowi, że nie widział właściwego źródła zła czy że oszczędzał panów. Otóż tak nie jest. Kto czyta tę powia­stkę w szlachecko-obyczajowym kontekście Latarni czarno­księskiej, ten nie ma wątpliwości, gdzie leży ukryte źródło chłopskiej niedoli. Sawka zresztą, jak wszyscy ludzie jego klasy, nigdy nie stykał się z państwem. Zawsze miał do czynienia tylko z oficjalistami, a raczej z ich pięścią i batogiem. I takie właśnie ujęcie tematu w wiejskim epizodzie Latarni czarno­księskiej dowodzi znajomości stosunków i realistycznego wi­dzenia życia. Traktując Historię Sawki jako odrębną całość, naruszamy ideowo-artystyczne proporcje dzieła i zmniejszamy, wbrew intencjom autora, społeczną perspektywę jego powieści.

Pisarz dostrzega kontrast między wzrostem zamożności kapitalizującego się ziemiaństwa i pogłębianiem się nędzy chłopa:

„O, na Wołyniu to życie! Tu szlachetka jaki taki jeździ, je, pije, ubiera się jak litewski pan, a pszenicy przedaje więcej niż cały klucz gdzie indziej.

Na Wołyniu to życie, ale nie chłopowi... Biedny Saiwka urodził się na Wołyniu, gdzie pędzą na pańszczyznę od niedzieli do niedzieli, najmują parobków na flisy, sadzą dziewczęta w sukiennie ciemne i smrodliwe, wydzierają ostatki za daniny i czynsze, a w dodatku powiadają chłopom, jak na szyderstwo, że się dobrze mają i-mieć powinni".

Dzieje rodziny Sawki stanowią przykład wspomnianego kontrastu. Przywiedzione w toku opowieści gospodarcze i spo­łeczne fakty tłumaczą jasno i żarliwie ścisły związek ziemiań­

skich dostatków i chłopskiej nędzy. Autor tradycyjnym oby­czajem wspomina o bożym dopuście, zesłanym na wioskę. A czytelnik widzi, że ten boski gniew przybiera drastyczny kształt ekonomskiego kańczuga i nie da się zwieść gawędziar­skiej metaforze, stylowi uformowanemu w epoce panowania Opatrzności nad światem.

Pisarz łączy pogorszenie się doli chłopów z rządami oficja­listów. W powiastce czytamy, że zło się zaczęło od czasu, kiedy hrabia, właściciel majątku, wyjechał za granicę. W czasie nie­obecności pana na pewno wzrosła samowola dworskiej służby. Sądzić jednak należy, że i wydatki bawiącego za granicą hra­biego musiały też wzróść niepoślednio. Stąd większe wymagania zarządcy i większy ucisk chłopów. Uprzemysłowienie majątku wymagało również zwiększonych nakładów kapitału, a jedynym jego pomnożycielem w feudalnej gospodarce rolnej był chłop. Nie wolno też zapominać o niezłomnym prawie ekonomii, które mówi, że cechą charakterystyczną każdej upadającej formacji gospodarczo-społecznej jest samobójcza dezorgani­zacja stosunków produkcyjnych, ślepe niszczenie własnych narzędzi i sił wytwórczych.

Upadające ziemiaństwo przyśpieszało swą zgubę, wynisz­czając pańszczyźnianego chłopa, którego krwawy znój był podstawą dworskiego bogactwa. Niewiele w tym procesie zna­czył fakt, czy pan był dobry i czy miał ludzkiego ekonoma. Nie mogło radykalnie zmienić sytuacji to, że dziedzic siedział w majątku lub że zgrywał się gdzieś u wód w ruletkę. I znowu widzimy triumf realizmu pisarskiego nad ograniczonym rozu­mieniem historycznych przemian u narratora Historii Sawki. Pogorszyła się dola rodzinnej wioski Sawki, bo hrabia wyje­chał za granicę. Ale sąsiad hrabiego, dziedzic -Sulmirzycki, siedzi na wsi i wcale jego poddanym nie powodzi się lepiej.

W zakończeniu powiastki dowiadujemy się, że ciężko do­świadczony Sawka doczekał się wreszcie lepszych czasów. Przy tej sposobności Kraszewski staropolskim i poczciwie wiejskim obyczajem wspomni o błogosławieństwie boskim: „Bóg dał Sawce dwóch synów, poszczęścił na gospodarstwie; wiodło mu się na pasiece, na bydle, rodziło w polu i spokój był w chacie,

spokój taki, jaki w niej być może, dostatek, jaki się u nich dostatkiem nazywa, dostatek, co roku graniczący z głodem,, a nie dochodzący do głodu". Trudno o okrutniejszą, choć mimo­wolną, parodią względów Opatrzności i trudno o bardziej iro­niczny, choć zapewne nieświadomie ironiczny happy end!

W krótkiej, bezpretensjonalnej powiastce, prostą, niewy­myślną fabułą objął Kraszewski najważniejsze szczegóły pań­szczyźnianej doli i pańszczyźnianego trybu życia, jak ciężka praca, bezlitosny wyzysk, okrucieństwo względem ludu, głód,, nędza, choroby, deprawowanie kobiet, głupota panów, złodziej­stwo służby i przekupstwo carskich urzędników. Ankietę personalną Sawki mógłby śmiało podpisać, oczywiście dwoma, lub trzema' krzyżykami, każdy pańszczyźniany chłop.

Historia Sawki jest opowieścią smutną, lecz nie bezna­dziejną. Ciężką atmosferę panującą w tej powiastce oczyszcza nieugięty opór wsi (epizod sądowy), solidarność uciśnionych, wobec ciemiężców, szlachetny charakter i piękny buntowniczy duch tytułowej postaci. Sawka jest wprawdzie tylko indywi­dualnym buntownikiem i mścicielem jednostkowej krzywdy. Chłopski to jakby odpowiednik pozytywnego i osamotnionego- bohatera szlacheckiego, jakiego stworzył postępowy polski. romantyzm. Jeszcze raz widzimy ścisły związek szlacheckiej' i chłopskiej problematyki w literaturze połowy XIX wieku.. Związek zupełnie zrozumiały. Kordian i Sawka żyją na różnych szczeblach społecznej drabiny, lecz w ramach tego samego- feudalnego ustroju.

Życie chłopa we wschodnich prowincjach dawnej Rzeczy­pospolitej znał Kraszewski wybornie i odtwarzał je wiernie z surowym, budzącym podziw i uznanie realizmem. Chłop Kraszewskiego jest wzruszający i głęboko poetycki. Na czym polega ta tajemnica? Jest to chłop prawdziwy, żywy. Chłop nobilitowany przez pisarza realistę — na człowieka. Jaka. wspaniała jest babka-położnica, stara Czyżycha! Jaką kreacją psychologiczną jest przywódca gromadzkiego oporu, stary chłop Jurko! A rodzice Sawki! Na wiadomość o urodzeniu się syna ojciec Sawki wraca pośpiesznie do chaty z pańszczyzny i zalewa się łzami radości, biorąc na ręce dziecię, o którym przecież wie,.

że przyszło na świat na nędzę i poniewierkę. Chłopska rodzina zapożycza się i wyprzedaje, byle wyprawić chrzciny. Skąpa, macierzyńska miłość Hrypiny tak samo wzrusza, jak błaganie niewiernej Nastki o litość nie dla siebie, lecz dla swego dworskiego miłośnika.

W Historii Sawki nie ma cienia romantycznej maniery i na tym właśnie polega zaszczytne pierwszeństwo tej chłopskiej opowieści przed równie znakomitą, choć z innych powodów, Ulaną, a nie na chronologicznym pierworództwie. Daremnie byśmy szukali w polskiej literaturze tej epoki takich rysów psychologicznego realizmu, jak tajona radość chłopów z powodu zakatowanego przez ekonoma chłopca Danysa. Wieś boleje nad tą zbrodnią i cieszy się, że chłopak nie wytrzymał katuszy, bo teraz dopiero będą mogły wystąpić władze sądowe. Realizm psychologiczny Kraszewskiego w przytoczonym wypadku — to nie tylko jeden z przejawów jego realistycznego widzenia

życia, lecz także artystyczne narzędzie jego społecznego sumienia, surowej krytyki pańszczyźnianych stosunków.

Jeśli idzie o technikę powieściową, Historia Sawki jest literacko opracowanym opowiadaniem tytułowej postaci. Tech­nika autorelacji dobrze się przysłużyła realizmowi powiastki i podkreśliła jej wymowę społeczną. Chłop opowiadał o swych przygodach swym stylem i w granicach swych wyobrażeń o świecie. Środowisko wiejskie mogło w ten sposób wystąpić zupełnie naturalnie, bez cienia literackiego egzotyzmu. W świe­tle tej techniki można zrozumieć artystyczną celowość ogra­niczonego widzenia stosunków pańszczyźnianych przez chłop­skiego bohatera, co nieraz uważano za dowód klasowego ogra­niczenia autora. Fikcja opowiadania pozwalała na swobodną krytykę systemu feudalnego. Autor nie poprzestał na obiek­tywnym obrazie nadużyć. W usta swemu bohaterowi wkłada antyszlacheckie dygresje i antypańskie wycieczki, usprawiedli­wione bezpośrednim, emocjonalnym charakterem żywego opo­wiadania chłopa o własnych, ciężkich przeżyciach. Krajowa opowieść wyraźnie przejmowała funkcję romantycznego poematu epicko-satyrycznego.

Opisana technika literacka była tedy celowym narzędziem artystycznym i równocześnie maską, autorską asekuracją, dobrze zrozumiałą w ówczesnych warunkach społecznych i po­litycznych. Inna rzecz, że ta maska mogła wprowadzić w błąd niejednego czytelnika. Występowanie podwójnego opowiada- cza — Sawki i autora —vzacierało niekiedy granicę między obiektywnie przedstawionym światem chłopskich pojęć, wy­obrażeń i mniemań i stosunkiem autora do tego świata. W pew­nych miejscach można by mieć wątpliwość, czy wypadkiem punkt widzenia Sawki nie pokrywa się z punktem widzenia autora. Zastrzeżenie to mogłoby się odnosić do tych ustępów, gdzie obiektywna wymowa faktów kłóci się z ideologiczną nad­budową, z opatrznościowym poglądem na świat.

WŁADYSŁAW SMOLEŃSKI

CZASY STANISŁAWA AUGUSTA W POWIEŚCIACH J. I. KRASZEWSKIEGO

(Książka jubileuszowa .dla uczczenia pięćdziesięcioletniej działalności literackiej J. I. Kraszewskiego. Warszawa 1880; s. 242—246)

[...] Na studiach oparta charakterystyka czasów Stanisława Augusta jest taką, jaką przedstawiły pamiętniki, z których Kraszewski farb zapożyczał obficie. Wiadomo, jak smutne wyobrażenie daje Ochocki1 o sobie i o społeczeństwie, któremu pióro poświęcił; ile żółci na czasy Stanisławowskie wylał Kito- wicz; jaki żal do owej epoki mają tacy ludzie, jak Niemcewicz. Z takich pomników, fotografujących społeczeństwo ośmnastego wieku z jego strony obyczajowej, a więc rzeczywiście najsłab­szej, z materiałów, pomijających burzę w umysłach, łamanie się zasad i kiełkowanie nowych poglądów, słowem, z materia­łów czerniących, a usuwających to wszystko, co zaszczyt owym czasom przynosi, koloryt epoki Poniatowskiego jasnym wyjść nie mógł. Jakoż czarnym jest bardzo: dla charakterystyki życia Warszawy jeden Kraszewskiemu wystarcza wyraz: „orgia!" — i definicji takiej przesady zarzucić nie można.

Admirując prawdę historyczną, z jaką w szczegółach nawet przedstawił autor obyczaje ośmnastego stulecia, zarzucić jednak musimy, że naturę zaakcentowanego we wszystkich powie­ściach faktu demoralizacji wykłada fałszywie. W Polsce ośmna­stego stulecia kołyskę — nowy, a grób znalazł świat stary; świat stary, z surowych, zdaniem autora, złożony proroków, poszedł do grobu; świat' nowy, choć sprośny, z przepaści wybrnąwszy, ideały, które i dzisiaj jeszcze nie zbladły, wy- karmił. Były to więc czasy przełomu, epoka rdzennego prze­twarzania się; a ów szał, ta orgia ludzi, w których musimy uznać robotników około nowych podwalin życia, niczym więcej nie były, jak wyskokiem krewkiej młodości, chwilowym zbo­czeniem z toru moralnych zasad, które wśród ogólnego wstrzą- śnienia ataku sceptycyzmu uniknąć nie mogły.

Różniąc się z autorem w pojmowaniu natury demoralizacji omawianej epoki, inaczej się też pogląda i na wewnętrzną wartość jej ludzi [...]

Kraszewski, wstręt mając do orgii i w niej śmierć widząc, w ludziach owego wieku nie spostrzega żadnych objawów dodatnich; wszędzie przed jego oczami blade cienie tylko się snują. Maluje szaleństwa Radziwiłła, rozłamujące się ściany, występujące spod podłogi nakrycia, niewidzialne orkiestry, nankiny eks-podkomorzego2, szlafrok księcia Andrzeja8, chiń­skie altany i różnych błazeństw moc wielką; lecz nie spostrzega nowo wzniesionych miasteczek i wiosek, z mozołem kopanych kanałów, dymiących fabryk i banków. Zaprzeczyć nie może, że myśląc o reformie, wytężano umysły, zasięgano rady u obcych i powodzią projektów zarzucano kraj cały; wie o tym, lecz nie uznaje w podobnych wysiłkach pracy na serio i w nich upatruje błazeństwa. Według Kraszewskiego, począwszy od księcia Andrzeja, strojącego się w poranny szlafrok, aż do tych mężów, którzy zasięgali rady Mably'ego4 i Rousseau, każdy miał bzika, którym się rozrywał i bawił. Słowem, Kraszewski, zrozpaczywszy o rozpasanym społeczeństwie ośmnastego wieku, nie przypuszcza w nim myśli poważnej i pochopu do czynu; uprzedzenie zaś swoje nie tylko na fikcyj­ne, lecz i na osobistości historyczne, wręcz przeciwny dające dowód, przenosi [...]

Wiemy, że pod piórem Kraszewskiego rysy fizjonomii Sta­nisława Augusta kilkakrotnie korzystnej dla monarchy uległy zmianie; jednakże i na ostatni, w porównaniu z poprzednimi wizerunek pochlebny, pesymizm sporo narzucił cienia. Chociaż Poniatowski tak dalece był czynny, że „tchnąć nie miał czasu", jednakże pracę swoją odbywał jakoś na zimno, bardziej z przy­musu niż z rzetelnego zapału, jakby się chciał tylko ze wszech­stronnym dyletantyzmem popisać i, że mu nic obcym nie było, okazać. Tymczasem fakta dowodzą, że najpracowitszy z pol­skich monarchów mozolił się z poczucia obowiązków i zamiło­wania raczej niż z innych pobudek. Któż mu kazał ważniejsze narady i rozmowy spisywać lub w treści notować, odczytywać wszystko, co do niego pisano, odbierać codziennie kilkanaście

depesz i mnóstwo raportów, własnoręcznie 'na nie odpisywać, do cyfrowania lub kopiowania odpowiedzi gotować albo wresz­cie przygotowane odpisy poprawiać? A któż obliczy jego ko­respondencję wewnętrzną? Każdym wakansem królewszczyzny lub urzędu wywołane żądania wymagały licznych odpowiedzi, które król osobiście załatwiał. Godził zwaśnionych, ratował podupadłe majątki, wstawiał się do sądów, przyśpieszał wyko­nanie wyroków, pośredniczył w układach, w sprzedaży dóbr lub zamianie urzędów pomagał, ułatwiał nawet związki mał­żeńskie. Nie stworzył biura, które by go w większości spraw takich mogło wyręczyć, lecz robił sam wszystko. W archiwum Czartoryskich korespondencja polska Stanisława Augusta zawiera się w dziewięćdziesięciu czterech woluminach in folio, co przecież nie dowodzi zabawki lub chęci popisu. Zaakcen­towany przez Kraszewskiego dyletantyzm, pomiędzy innymi i polityczny, również zastrzeżeniu ulegnie, skoro się zważy, że to był człowiek wykształcony gruntownie, a wśród tak wielkich panował trudności, że niełatwo by im i najdzielniejszy poradził organizm. Założenie i utrzymanie mennicy, szkół rycerskich w Warszawie i Wilnie, reperacja Kamieńca 5, ludwi- sarnia6 i fabryka broni w Kozienicach, otworzenie szyby mie­dzianej 7, przebudowanie zamku, koszary i cmentarz warszaw­ski — są to roboty, którymi dowiódł, że nie dla rozrywki, lecz z afektu dla kraju własnej szkatuły i mozołów nie skąpił. [...] Sądzę, że błąd taki popełnił autor z powodu przeceniania doniosłości obyczajów, skutkiem hołdowania zasadzie, jakoby w moralność społeczeństwo wcielało całą wewnętrzną swą war­tość. Lecz temu historia zaprzecza. Rzym w czasach zepsucia więcej i głębiej myślał niż za Cyncynnata8 i Grakchów |; hulaszcza Francja ośmnastego stulecia we wszystkich kierun­kach życia i myśli zbawiennego dokonała przewrotu. Społe­czeństwo polskie z końca ubiegłego stulecia jeden więcej przy­nosi dowód, że wśród moralnego rozstroju kwitnąć może głę­boki krytycyzm, rozumienie warunków bytu, troska o dobro ogólne — wiele uczuć szlachetnych obok lekkomyślności w ży­ciu i bezczelnego zepsucia. Ludzie epoki przełomu są zawsze pełni najjaskrawszych sprzeczności: ani ich chwalić, ani ganić

nie można bez ciągłych zastrzeżeń. Sprzeczności takich Kra­szewski nie widzi. Bohaterowie jego są jednolici, bo zepsuciem tylko celują; ponad używaniem nic wiedzieć nie chcą, nic nie robią, nic nie myślą, nie czują; jeżeli coś czynią, to dla roz­rywki i bzika.

Przyczyną złego był, według autora, „wpływ obcy", fran­cuszczyzna, która „gdyby wrzód na karku siedziała krajowi, nic mu, prócz pogardy, nie dając". Kraszewski ideom fran­cuskim z ośmnastego wieku, przeważnie ze stanowiska klery- kalnego patrząc na nie, uznania swego odmawia stanowczo. W dykcjonarzu Voltaire'a widzi „koncepta"; czytanie dzieł filozoficznych mąciło, według niego, „zdrowsze wyobrażenia" zaczerpnięte w wychowaniu religijnym; wstręt ma „do scepty­cyzmu bez granic, zimnego rozbioru, rozumowania i materia­lizmu", bo to wszystko groźnym było dla wiary10. Niechęć swoją dalej jeszcze posuwa: reprezentantowi tych idei pracę, obowiązek i poświęcenie każe nazywać przesądem; na Poin- sota n, adepta encyklopedystów, rzuca poszlakę zbrodni.

Czy który z pisarzy ośmnastego wieku pracę, obowiązek i poświęcenie uważał za przesąd? Dlaczego Francuz-libertyn ma być koniecznie zbrodniarzem? Podszyte barwą filozoficzną niedorzeczności powinien był autor przypisać spaczeniu nowych pojęć przez głowy płytkie i serca robaczne, nie zaś identyfi­kować z poglądami ośmnastego stulecia, które, pomimo tego, że wierze były przeciwne, tchnęły szlachetnością rzetelną i szczerą miłością prawdy gorzały.

Zresztą odnośnie do obyczajów Kraszewski, potępiając fran­cuszczyznę, dużo posiada słuszności, lecz racja zniknie, skoro się wpływ obcy na kierunek myśli rozważy. Literatura czasów Voltaire'a, Rousseau, d'Argensa18, d'Alemberta i Diderota istotnie podkopywała zasady, na których się dawna wspierała moralność, i na bezdroża powiodła płytkich; lecz jednocześnie i dobroczynne przyniosła owoce, wpływając na znękanie obskurantyzmu, rozpraszając ciemności epoki Sasów. Że zakwe­stionowała stary porządek, nowe ideały wywiodła przed oczy i dyskusji szerokie otwarta wrota — wybaczmy Jej wywrót obyczajów, które zresztą przy każdym głębszym wstrząśnieniu

zachwiać się i chwiać się muszą dopóty, aż ferment ostygnie i nowe zasady nabiorą trwałości. Pod wpływem obcym libertyn, jak po woskowej posadzce, na przepaścistych drogach życia się ślizgał, lecz myśl jego szerszego nabrała lotu; wprawdzie porzucił różaniec i mozołów około zbawienia zaniechał, lecz posiadł wiarę w ludzkość, w uszczęśliwienie jej przez naprawy społeczne, na filozoficznych oparte teoriach. Nie można posą­dzać tych ludzi, żeby z dzieci własnych szydzić mieli tym śmiechem szatańskim, jaki później na ponurych twarzach baj- ronistów wystąpił; przeciwnie, działali w głębokim przeświad­czeniu o świętości swych zasad, a to ich do wstrząsających światem pędziło czynów. [...]

JULIAN KRZYŻANOWSKI

J. /. KRASZEWSKIEGO „HISTORIA W POWIEŚCI"

(J. Krzyżanowski: J. I. Kraszewskiego „Historia w po­wieści". Wstęp do powieści J. I. Kraszewskiego Stara baśń. Warszawa 1060; s. 8—15)

[...] W czasach naszych, gdy pojęcie planowania występuje na każdym kroku i w każdej dziedzinie życia, gdy nadto pojęcie to postuluje istnienie jakichś założeń ogólnych, teoretycznych, narzuca się naturalne pytanie, czy istniał i jak wyglądał Kra­szewskiego plan „pracy wielkiej", plan „historii w powieści". A jeśli istniał, na czym się opierał?

Odpowiedź na pytanie ostatnie dają Wizerunki książąt i kró­lów polskich, gdzie na wstępie, datowanym „Drezno, dn. 6 marca 1883" czytamy takie oto wyznanie pisarza:

„Historia staje się z każdym dniem bardziej bezosobową, zajmuje Kię przeważnie społeczeństwem, prawami, instytucjami, rozwojem na­rodu 1 idei, badaniem przyczyn, które ów rozwój spowodowały.

Stare posągi, które stały niegdyś w świątyni jako uosobienia epok

i wypadków, walą się, bledną, nikną, rozpływają się 1 z oczu nam schodzą. A przecież były to postacie, w których wieki rzeźbiły ideały swoje, i jeżeli niczym więcej, powinny być dla nas choćby drogimi pamiątkami przeszłości.

Staraliśmy się dobyć je z gruzów, oczyścić z pyłów i przywrócić im fizjognomie, jakie miały przed wieki. Szczegóły, z których składają się te wizerunki, nie wszystkie są nowe, ale zestawienie ich, wydobycie figur na światło często im przywraca niespodziany charakter, uwydat­nia ich rysy, podnosi zatartą piękność lub oryginalność".

Wypowiedź to bardzo znamienna. Dowodzi ona, iż Kraszew­ski nie najgorzej orientował się w charakterze historiografii so­bie współczesnej i usiłował zająć wobec niej jakieś własne sta­nowisko. Sprawa ta zaś była dla niego szczególnie doniosła, ponieważ na wiele już lat przed zabraniem się do cyklu dzie­jowego snuł rozważania teoretyczne nad powieścią historyczną i poszukiwał ustalenia jej stosunku do historii. Zarysowały się wówczas dwa stanowiska krańcowe. Pierwsze, poparte odwołaniem się do Walter Scotta, głosiło, iż czynnikiem domi­nującym w utworze literackim, nawet gdy mówi o przeszłości, jest fantazja pisarza. Na stanowisku tym stał wybitny krytyk, a lichy powieściopisarz, Michał Grabowski. Kraszewski nato­miast wyznawał pogląd krańcowo odmienny: zasadę wierności historycznej tak ścisłej, że właściwie zacierała się granica między dziełem literackim a dziełem naukowym. I gdy po latach wielu zabrał się do cyklu dziejowego, niemal bezwiednie, choć w zgodzie z założeniami podjętej pracy, wracał do swego dawnego stanowiska, wierności w stosunku do naukowo stwier­dzonej prawdy o przeszłości.

Tu jednak czekała go przykra niespodzianka, ukazana w wypowiedzi przytoczonej przed chwilą. Powieściopisarz, zwróciwszy się do historiografii naukowej, spostrzegł, iż histo­rycy jego czasów odeszli całkowicie od problemów, które inte­resowały ich poprzedników, iż poczęli traktować przeszłość „bezosobowo". W terminologii dzisiejszej powiedzielibyśmy, że chodzi tu o śledzenie procesu historycznego, a więc zjawiska abstrakcyjnego, w przeciwieństwie do dziejów takich czy innych osobistości, mniej lub więcej bohaterskich, które

były jedynym i wyłącznym przedmiotem badań historiografii dawniejszej.

Trudność, na którą natknął się Kraszewski i z którą starał się uporać, bodaj czy nie pierwszy w literaturze światowej, ma charakter najzupełniej nowoczesny i aktualny. Dotyczy bowiem zagadnienia centralnego: funkcji jednostki w procesie historycznymi sprawy, czy jednostka ta jest podmiotem, to jest twórcą serii zjawisk przez nią wywołanych, czy ich przed­miotem, wytworem zależnym od nich, choć w różnym stopniu, podobnie, jak cała masa jednostek innych.

Dla powieściopisarza, wychowanego w atmosferze roman­tyzmu, sprawa ta miała znaczenie rozstrzygające. Wybranie drogi dawnej, tradycyjnej wiodło do „śpiewów historycznych" czy — co na jedno wyjdzie — do rapsodyj Króla Ducha, do stworzenia galerii jednostek, które zadecydowały o takim a nie innym przebiegu procesów nieraz wielowiekowych. Droga nowa, historii bezosobowej, była daleko trudniejsza, wszak i dzisiaj jeszcze literatura znaleźć jej nie umie.

Sytuacja Kraszewskiego przedstawiała się wyjątkowo nie­łatwo ze względu na wiedzę, którą posiadał, i na źródła, któ­rymi dysponował, i na nawyki wreszcie czytelnika, dla którego powieści swe przeznaczał. Wiedzę historyczną o przeszłości Polski pisarz czerpał ze źródeł bardzo różnych wprawdzie, ale mających podstawowe cechy wspólne. Źródłami tymi były dlań kroniki średniowieczne Galla Anonima i Kadłubka, Janka z Czarnkowa i Długosza, zarówno w oryginale, jak w przerób­kach późniejszych Bielskiego, Kromera, Stryjkowskiego i in. Szczegół ten nader ważny, kronikarze bowiem renesansowi nawet wówczas, gdy nie wychodzili poza wielkiego swego poprzednika, Długosza, wiadomości od niego przejęte podawali w języku polskim, co dla powieściopisarza wcale nie było sprawą obojętną. Kronikom zaś na warsztacie literackim Kra­szewskiego towarzyszyły dwie inne grupy źródeł historycznych. Były to więc przeróżne księgi i książki o charakterze pamięt­nikarskim, poczynając od dzieł takich, jak praca Kallimacha ó Życiu i obyczajach Grzegorza z Sanoka, przy czym cała ta dziedzina, pisarzowi doskonale znana, miała specjalną wagę

już dla obrazu w. XV, a tym bardziej dla czasów późniejszych. Grupę wreszcie ostatnią stanowiły prace historyków nowszych, od Naruszewicza po badaczy Kraszewskiemu współczesnych, z dziełami Joachima Lelewela i profesora wrocławskiego Richarda Roeppela na miejscu pierwszym.

Przy całej swej odmienności wszystkie te źródła były — by posłużyć się tytułem książki Kraszewskiego, która stanowiła coś w rodzaju sprawozdania z nich — „Wizerunkami książąt i królów polskich", ujmowały dzieje jako wytwór działalności władców wielkich i małych, szczęśliwych i nieszczęśliwych, mądrych i głupich. Nacisk tej ogromnej tradycji był tak silny, iż należało albo poddać się jej bez oporu, albo zdobyć się na zuchwały krok rewolucyjny i odrzucić ją całkowicie. Kraszew­ski nie mógł pójść żadną z tych dwu dróg. Całe jego przygo­towanie i wieloletnie doświadczenie historyczne nie pozwalało mu obrać drogi pierwszej, tradycyjnej, zwłaszcza że „stare posągi" panujących rysowały się w świetle dawnych przeka­zów bardzo niejednakowo. Zerwaniu zaś z tradycją przeszka­dzały czynniki dla pisarza nader istotne: uczuciowe i rozumowe, naukowe i artystyczne* „Drogich pamiątek przeszłości" nie mógł odrzucać lekkomyślnie, bo zżył się z nimi bardzo ściśle, a nadto wiedział, że wybitne osobistości w jakiś, nie zawsze łatwo dający się uchwycić sposób kształtowały przebieg proce­sów historycznych. Następnie nowe metody nauki „bezoso­bowo" ujmującej przeszłość nie wykształciły się na tyle, by można je było przenieść na pole powieści, która — z natury swej istoty — miała zadania nie tylko poznawcze; nie miała badać zawiłych zjawisk życia zbiorowego, lecz ukazywać je w losach ludzkich.

W obliczu tych wszystkich trudności, niemożliwych do prze­widzenia w chwili rozpoczynania pracy nad cyklem dziejowym, wyłaniały się one bowiem dopiero w toku pracy, Kraszewski wybrał drogę pośrednią, wyznaczoną poniekąd przez własną praktykę pisarską, i wybór ten zaważył na charakterze i losach jego powieści w sposób niezwykle znamienny.

Opinia mianowicie krytyczna, odtwarzająca stanowisko pierwszych odbiorców, wyrażona zaś bądź jeszcze za życiapisarza, bądź bezpośrednio po jego śmierci, była dla cyklu nieprzychylna. Sformułował ją przede wszystkim Piotr Chmie­lowski. Jego monografia o Kraszewskim ukazała się w r. 1888, a więc w dwa lata po ukończeniu cyklu, którego ogniwa ostatnie znano jedynie z odcinków w dziennikach, wydawcy bowiem nie kwapili się — wobec spadku poczytności dzieł ulubionego do niedawna pisarza — ze sporządzeniem wydań książkowych.

Całe to wysoce zawiłe zjawisko Chmielowski usiłował wy­jaśnić okolicznością, że po Starej baśni

„... coraz to wyraźniej ujawniać się zaczęły wady wykonania nie obmyślanego należyci®, pospiesznego, rażącego pospolitością a upośle­dzającego wielkie zdarzenia i wielkie postaci dziejowe. Autor zanie­chał tak szczęśliwie w kilku powieściach z czasów saskich użytej metody działania artystycznego za pomocą szeroko nakreślonych scen, a wrócił do malowania rysami drobnymi, które powtarzając się nie­kiedy aż do wywołania znużenia i zacierając się wzajemnie, efektu artystycznego wywołać nie mogły".

Pierwszy z dwu wysuniętych tu zarzutów, upośledzenie wielkich zdarzeń i wielkich osobistości dziejowych, krytyk uzasadniał odwołaniem się do postaci władców u Kraszew­skiego, gdzie Popiel to okrutnik, a Piast — domator, Mieszko — człek słabej inteligencji i słabej woli, Chrobry — tyran do­mowy, lubieżnik i ograniczony gospodarz, Łokietek ukazany jakoby tylko przygodnie.

„Jednym jedynym królem wspaniale pięknym, rycerskim, szla­chetnym bez żadnej ujemności jest u Kraszewskiego jedynie Wła­dysław Warneńczyk, a i ten krótko tylko zbyty".

Do tego dochodzi jeszcze zarzut dodatkowy, a to że w cyklu „nie ma ani Grunwaldu, ani Obertynu, ani Orszy, ani Połocka, ani Chocima".

Poglądy te w ćwierć wieku później (1913) powtórzone przez innego wybitnego krytyka, Bronisława Chlebowskiego, mają swą osobliwą wymowę. Doszło w nich do głosu to stanowisko, które w czasach powstawania cyklu Kraszewskiego swój wyraz artystycznie najdoskonalszy otrzymało w płótnach batalistycz­nych Matejki i w powieściach historycznych Sienkiewicza,

wprowadzających Grunwald, Beresteczko czy Chocim jako tryumfalne fanfary ku chwale wojennej przeszłości. Wśród takich nastrojów, o których sile świadczy fakt, iż ulegli im nawet krytycy ostrożni, jak Chmielowski i Chlebowski, cykl Kraszewskiego nie mógł liczyć na poczytność, sam zaś pisarz ukazywał się jako... „pomniejszyciel olbrzymów", by użyć zwrotu popularnego w krytyce pokolenia następnego.

Krytyka ta, jak wiadomo, miała z biegiem czasu energicznie zaatakować fanfary Sienkiewicza, uznane za przeżytek kultury szlachecko-burżuazyjnej. Krytyka ta bowiem wychodziła z założeń w tym czy innym stopniu marksistowskich, przyj­mujących m. in. pojęcie historii bezosobowej, historii badającej wielkie procesy dziejowe, nie zaś czyny książąt i królów. Kry­tyka ta wreszcie usiłowała wyrażać potrzeby kulturalne naj­szerszych, nie tylko elitarnych klas i grup społecznych, które w początkach wieku bieżącego poczęły występować jako świa­domi kierownicy życia zbiorowego.

Konsekwencją zaś tego wszystkiego jest dzisiaj coś, co na­zwać by można renesansem Kraszewskiego. Jego sposób widzenia przeszłości stał się bliższy czytelnikowi naszych czasów, aniżeli był dla odbiorcy bezpośredniego przed laty osiemdziesięciu. Jego metoda konstruowania materiału histo­rycznego, odmienna od stosowanej przez Sienkiewicza, należy do tej samej kategorii, co głośna powieść o Piotrze Wielkim Aleksego Tołstoja lub twórczość naszych powieściopisarzy historycznych, zajmujących się wczesnymi dziejami Polski. [...]

Obok wielkich procesów dziejowych o charakterze poli­tyczno-społecznym, które w ciągu stuleci doprowadziły do scalenia państwa i stworzenia jednolitej kultury, zwracał Kra­szewski stale, choć nierównomiernie, uwagę na życie i rozwój tej kultury właśnie, jakkolwiek nigdy nie poświęcił jej zbyt wiele miejsca. Jedyną na większą skalę próbą w tej dziedzinie jest powieść pt. Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik, z rozległą relacją o świcie humanizmu w Krakowie za czasów Kazimierza Jagiellończyka. [...]

W każdej powieści cyklu dziejowego Kraszewski dużo kart wyznaczył kulturze życia codziennego i obyczajowi opisywa­

nych epok. Na sprawach tych znał się jak nikt inny w jego czasach, z wyjątkiem chyba tylko Jana Matejki. Toteż opisy zamków i zameczków, klasztorów i kościołów, dworów magna­ckich i dworków szlacheckich, domów mieszczańskich i chat, niekiedy wręcz bud chłopskich, następnie strojów, posiłków, obyczajów przeróżnych, wypadły bogato i plastycznie. Z tego stanowiska cykl jest istną encyklopedią życia polskiego w daw­nych wiekach. [...]

W powieściach jego codzienne życie dworskie, żołnierskie, klasztorne, nawet mieszczańsko-kupieckie rysuje się — jak się rzekło — bogato i wyraziście. Wśród obrazów tych jednak odczuwa się dotkliwie brak analogicznych przedstawień życia przemysłowego. Powieściopisarz jednak nie miał odpowiednich materiałów, które pozwoliłyby mu pokazać życie np. w sali­nach bocheńskich czy wielickich, w „górach", czyli kopalniach śląskichI czy tatrzańskich, w odlewniach dział i dzwonów, w drukarniach wreszcie; co gorsza, dla spraw tych nie zdra­dzał zrozumienia, podobnie jak nie doceniał doniosłości czyn­ników ekonomicznych, jakkolwiek niejednokrotnie akcentował kłopoty finansowe swych koronowanych i nie koronowanych bohaterów. [...]

TADEUSZ MIKULSKI

NULLA DIES SINE LINEA

(T. Mikulski: Spotkania wrocławskie. Wroclaw-Warszawa 1950; s. 269—272, 275—276, 281—283)

Pisarze, zwłaszcza dawnej epoki, chętnie kładli na karcie tytułowej zawołania czy hasła literackie, sądząc, że wskazują w ten sposób główne rysy swojej twórczości. Stary Marcin Bielski1 kazał wyryć w drzewie napis pod własnym portretem: „Przeciw prawdzie rozumu nie", prymitywny, choć rzetelny drogowskaz Kroniki wszystkiego świata. Krasickiemu Michał

Gróll2 złożył ozdobną kursywką motto „Moribus antiąuis" (Obyczajom staropolskim) na zgrabnych oktawkach3 Pana Podstolego. Poezjom Trembeckiego nadałyby się słowa jego własne: „Mójże to obraz czy pieska?" z wiersza na pochwałę Kiopka, szpica-faworyta Stanisława Augusta. Kraszewski, autor tysiąca książek, wyprzedził swoich czytelników wyborem przysłowia łacińskiego: Nulla dies sine linea (Ani dnia bez pisania), nałożywszy na siebie obowiązek codziennej pracy literackiej.

Nullą dies sine linea! Wystarczy krótkiego spojrzenia na rękopisy Kraszewskiego, by odkryć sekret tej swoistej techniki pisarskiej. Kraszewski codziennie, jak nakazywało mu przy­słowie, rozsypywał z kałamarza długie rzędy literznaków stenograficznych, pisanych z posuniętą najdalej oszczędnością ręki, bez zbędnych wywijasów i kaligraficznej rozrzutności. Przywykł do sterty papieru na roboczym stole, do piór gęsich, które mu nadsyłały babka i matka z Dołhego i Romanowa (Kraszewski temperował umiejętnie pióra gęsie, by służyły do pisania, a z piór nieprzydatnych przycinał sobie munsztuczki do cybucha). Powoli rozdziela mu się sterta na dwa stosy: na jednym leży papier czysty, na drugim coraz przybywa kart zapi­sanych, zasnutych czarnymi paciorkami. Nulla dies sine linea —* aż dojdzie do tysiąca tomów, z którymi ciężko radzi sobie dzisiaj bibliograf i historyk literatury.

Nałóg pracy jest wynikiem dyscypliny pisarskiej, którą Kraszewski uzyskał, jak chyba nikt ze współczesnych. Ale przysłowie Nulla dies sine linea określa przede wszystkim oso­bowość pisarza. Kraszewski nie mógł pracować inaczej. Mówi o tym w liście do redaktora „Biblioteki Warszawskiej" z 7 kwie­tnia 1844, wciśniętym aż do zupełnego zapomnienia w petitowej kolumnie starego periodyku:

,.Weszło już w oklepane rzeczy powtarzać nieustanne narzekania na moją tak nazwaną płodność pisarską. Każdy czuje się mniej więcej obowiązany powiedzieć mi słowa prawdy! Mnie to bolesny uśmiech na usta wprowadza. Czy godzi się bowiem wiecznie sądzić wszystkich jednym sądem, mierzyć jedną miarą; każdy ma warunki moralne swego bytu inne, każdy jest sobą. Ani ja jestem lepszy.

że wiele piszę, ani ktoś tam doskonalszy, że pisze mniej. Wieczne słysząc narzekania na niepoprawność, na pośpiech itp., próbowałem inaczej pracować niż dotąd: poprawiać, gładzić. Cóż wynikło? wynikło to, że to, cam poprawiał, było niechybnie zepsute. Może być, że innym służy metoda, która mnie na nic się nie zdała; pozwalam na to, że wszystko, co piszę, jest nie wykończone, ale inaczej być nie może. Wyjść nikt z natury, z warunkiem swego bytu, nie potrafi. Gwałcąc siebie, nic się dobrego pewnie nie stworzy. Wszyscy baranim głosem wołają na tę moją płodność, niepopratwność itd., ale nikt się nie za­stanowił, że jestem, jakim być muszę, bo j a jestem j a. Gorszy mogę być od wszystkich, ale inaczej być nie potrafię, jak jestem. (...) Jeżeli z tego, com napisał, osądzi mnie teraźniejszość i przyszłość suro­wo, słowa nie powiem; zasłużyć na to mogłem; niecierpliwi mnie nade wszystko to wymaganie szczególne, aby wszyscy wykształcili się na jeden kopyt, gdy nie wszyscy przecie są jednej natury ludźmi. Mogę być, powtarzam, gorszy, ale jestem inszy, i takim, jak jestem, zostanę. Rozpisałem się zapewne niepotrzebnie o tym, ale przyszło mi na myśl, że i tego roku zapewne moje powieści, i Witold4 i wspomnie­nia s, narobią hałasu na pośpiech niesłychany! Alboż się ja śpieszę?..."

Hasło robocze Kraszewskiego dolegało mu czasem w po­dróży. Bo i w podróży także pisarz nie pozwalał sobie na odpo­czynek czy zaniedbanie pióra. Nulla dies sine lineal Wrażenia Kraszewskiego z włóczęgi po kraju i świecie, urosłe do kilku­nastu tomów, wszystkie noszą to przysłowie łacińskie na kar­cie tytułowej, jako charakterystykę pracowni. Motto autora ma wyjaśniać technikę literacką, której ślady przechowały jego książki, ma nawet — być może — usprawiedliwiać ich po­wstanie.

Narządziwszy sobie zapas piór gęsich z Dołhego czy Roma­nowa, Kraszewski wiosną 1858 r. układał plan i kierunek pierwszej podróży za granicę. Ciągnęła go z Żytomierza cie­kawość turystyczna, dość osobliwie pojęta: Kraszewski chciał się przekonać, czy istotnie można zobaczyć w Europie to wszy­stko, „co ludzie napisali o cudach obcych krajów". Była to turystyka zrównoważona, chłodna, prawie racjonalistyczna.

„Zarówno uniesienia, jak krytykę ^ pisze Kraszewski w swoich Kartkach z podróży * — pragnąłem z własnymi porównać wrażeniami, aby się nauczyć, o ile się one zgodzą z tym, co uświęcone i przyjęte, co się stało pewnikiem, o czym nie godzi się wątpić nikomu, nie śmie­jąc naruszyć, nie ważąc się już rozbierać".

Tak układając cele poznawcze podróży, Kraszewski wybrał się z Żytomierza 3 maja 1858 na Warszawę i Kraków, a później szlakiem cudzoziemskim do Wiednia, Włoch, Paryża, Niemiec. Czasu miał niewiele, bo na podróż przeznaczył cztery mie­siące (odliczywszy pobyt w Warszawie i Krakowie). Gdzież tu skontrolować dokładnie opowiadania turystów, zasłyszane na prowincji wołyńskiej i odczytane z druku? Kraszewski spo­strzegł rychło, że popadnie w chaos i nieporządek obserwacji. Żeby więc uratować ład w swoich notatkach (Nulla dies sine linea!), pisarz postanowił ograniczyć pole patrzenia. Nie zoba­czy, nie zapisze wszystkiego. Niechże chociaż zobaczy — sztukę. [...]

Kraszewski wybrał się po raz drugi za granicę jesienią 1860 r., już z Warszawy, razem „z wędrownymi ptakami, które co roku odlatują od nas w cieplejsze kraje". Metafora ornito­logiczna nie była tu zresztą zbyt stosowna: Kraszewski jechał dla odpoczynku po pracy redakcyjnej, do której dał się zaprząc w „Gazecie Codziennej", ale także dla szukania stosunków dziennikarskich. Towarzyszył mu starszy syn Jan (ur. 1841), którego ojciec chciał umieścić w szkole rolniczej w Gembloux, w Belgii. Tyle powodów na raz usprawiedliwiało dostatecznie podróż „w cieplejsze kraje".

Wierny swojej zasadzie: Nulla dies sine linea, chociaż wy­prawiony na odpoczynek, Kraszewski nie rozstaje się z narzę­dziami pracy: pisze co dzień, jak mu to weszło w nałóg. Już by nie żył bez tego. Ale rok, spędzony w drukarni i w kantorze redakcyjnym „Gazety Codziennej", zrobił swoje: Kraszewski nie odkłada wrażeń do książki, do odcinka. Gra w nim tempe­rament publicystyczny, bogaty, jak wszystko w tym piórze. Wysłannik „Gazety Codziennej" nadsyła do pisma Listy redak­tora z podróży, żywe, doraźne, pisane każdego wieczora, które ukazują się natychmiast drukiem, nie czekając podziału na tomy ani edycji książkowej. I ta technika notowania wrażeń określa wiernie nową postawę turystyczną Kraszewskiego. To już nie amator i kolekcjoner sztuki, jak przed dwoma laty. To dziennikarz, zainteresowany życiem społecznym, politycz-

nym, potocznym. Trzeba podziwiać, patrząc na działalność literacką Kraszewskiego, ilu w nim było pisarzy i jaki żywioł prozy. [...]

W ostatnim „krzyżyku"7 z podróży, liście datowanym z Wrocławia 11 listopada, pisarz, w którym siedział zbyt silnie miłośnik sztuki, pokusił się o charakterystykę wrocławskiego gotyku.

„Głębiej dopiero przeniknąwszy w samo stare miasto, postrzega się jego charakter gotycki i malownicze dawnych wieków zabytki, dające mu piętno oddzielne. Po architekturze gotyckiej Belgii i brze­gów Renu tutejsza uderza zupełnie odrębną fizjognomią. Minąwszy to, że cegła użyta jako materiał daje barwę odmienną, smutniejszą, ża­łobną, sam rysunek i linie większej prostoty, swobody, nie tyle obcią­żone rozkwitłymi ozdobami, czynią ją bardzo wdzięczną, stosówniejszą do ogólnej kraju barwy i twarzy. Te silne z płaszczyzn podnoszące się mury i wieżyce tłumaczą myśl pobożną wyraziściej niż rzeźbione całe 1 oko powstrzymujące gotyki zachodnie. Postawmy tu tum mediolański, a ujrzymy, że się niepojętym dla nas stanie pod tym niebem, wśród tych dolin lesistych".

Kraszewski oglądał Wrocław, który po kilkudziesięciu latach nie zdołał usunąć wszystkich śladów zniszczenia, jakie wyrzą­dził straszliwy pożar miasta, oblężonego przez armię napoleoń­ską na przełomie 1806 i 1807 r. Jego opis, mimo że ogólnikowy i pod tym piórem rozlewnym raczej oszczędny, przerzuca mimo woli niejeden pomost do naszej epoki. Czytamy, nie gubiąc słowa:

„Kościoły tutejsze porujnowane, nie pokończone, z poutrącanyml wieżycami, to z poszczerbianymi boki, są jednak wspaniałe i majesta­tyczne swą prostotą. Przypominają one żywo architekturę krajów krzyżackich dawniej z jednej strony, z drugiej żenią się z budową krakowskich świątyń. Wrocław dla nas, jako studium architektoniczne, gdy przyjdzie restaurować, co czas pokruszył, jest nieocenioną skar­bnicą".

Myśląc w ten sposób, Kraszewski nie pozwolił oderwać się od wrocławskiego gotyku. Wolnym krokiem, oglądając się wokoło, przeszedł nawę główną katedry, zapatrzywszy się na sklepienia i „wnętrze wspaniałe". Potem stał długo przed

zniszczonym portalem. I znowu z „krzyżaków" Kraszewskiego pragniemy wyjąć słowa opisu, aby je dziś jeszcze odczytać:

„Może szczęśliwie się stało, że go dotąd [portal katedry] uczenie 1 umiejętnie nie restaurowano, myśl się tego podejmuje i woli to, co dosnuć może, niż białe linie i czyste rzeźby, które by rzeczy nadały pozór całkiem nowy".

Myśl się tego podejmuje — dotychczas.

Przyciągnęły oczy Kraszewskiego: kościół św. Krzyża, św. Elżbiety, św. Magdaleny, Bożego Ciała. Tylko u św. Elżbiety przyszło mu otrząsnąć się z przykrego wrażenia, które wywołała nadmiernie nowoczesna restauracja wnętrza:

„... a te oprawy kunsztowne rzeźb starych w nowe ramy, malowa­nia i złocenia są jak róż i bielidło na poważnym licu staruszka..."

Nowa fala zachwytu napłynęła na tego bywalca, który już niejedną tekę szkiców i profilów architektonicznych przywiózł z zachodu, kiedy spod św. Elżbiety, trzymając się pobrzeża Rynku, trafił przed ratusz. Nie mógł odejść od kamienia;

„... jest przecudnie piękny. Świeżo widziałem najpiękniejsze tego rodzaju gmachy w Belgii, a szczególniej w słynnym Louvaln, a jednak nie wahałbym się pod względem malowniczym temu dać pierwszeń­stwa Luwański jest misternym pudełkiem rzeźbionym, to budowa pełna fantazji, swobody i tak estetycznie piękna, ze swoim zaniedba­niem i lekceważeniem, że się jej napatrzyć nie można. Na pierwszy rzut oka ma to bardzo pozór kościoła 1 łatwo się zwieść, nie wiedząc przeznaczenia, zwłaszcza wieżycą, która nad nim panuje. Ale z lewej strony co za bogactwo linii, ozdób, jaki wdzięk w tych poprzyczepia- nych wieżyczkach, między którymi tak szczęśliwie dziką winną lato­rośl przypięto. Od reszty budowli różni ratusz i kamienny jego, ciemny, Posępny, ale piękny koloryt, a tu i ówdzie snujące się wśród ścian ozdoby samą swą niezupełną regularnością prześliczny stwarzają efekt".

Może w tej chwili Kraszewski żałował, że ma przed sobą kartę papieru, nie zaś płytę miedzi czy przybory do trawienia metalu, tak plastycznie widział ratusz wrocławski, tak łatwo mógł uczynić z niego miedzioryt delikatnego rylca. Ale w ba­gażu podróżnym miał tylko pióra gęsie z Romanowa. Nierad z tego ograniczenia środków wypowiedzi, wszedł do wnętrza.

„Wnętrze tego gmachu, zachowanego równie troskliwie jak inne, także jest zajmujące, sale magistratu, sienie, górne izby świeżo po- odnawiane imają sklepienia i pełno ozdób charakterystycznych. Na jednych drzwiach silne cięcia siekiery z XV wieku pozostały jeszcze, jakby wczoraj ręką burzy ludowej wysieczone. Ale i po ratuszu długo by wędrować można, chcąc go opisać... a niestety! my tak zawsze mało mamy czasu!"

Więc Kraszewski kładzie przelotnie rękę na rany zadane drzewu i kamieniowi przez „bunt tkaczów" w r. 1418, jakby dotykał w ten sposób wydarzeń historycznych, i nie zwle­kając — bo jutro znowu cicha niedziela wrocławska — idzie dalej. Miasto okazuje przed nim całe swoje bogactwo handlowe. Kraszewski notuje pośpiesznie — już wyraźnie dziennikarskim ołówkiem — że Wrocław liczy 130 000 mieszkańców, w tym 40 000 ludności katolickiej. Widzi, że „wszystkie prawie napisy sklepowe są na pół polskie", i zastanawia się przez krótką chwilę, czy to język dla wygody turystów, napływających tłumnie z Galicji i Królestwa, czy dla ludzi miejscowych. Ale wahanie jest przelotne: wszędzie słyszy język polski, „mało gdzie nie mówią po polsku", część Wrocławia „za Odrą, przy Tumie nawet, dotąd polską się zowie". Czarnym sznureczkiem szybkiego pisma Kraszewski wyszywa ważne zdanie w swoim liście wieczornym:

„Sam Wrocław nawet już, można powiedzieć, jest półpolskim miastem".



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nr 6 Rene Wellek Teoria, krytyka i historia literatury
Wellek Teoria, krytyka i historia w nauce o literaturze
Wellek Teoria, krytyka i historia w nauce o literaturze
Egzamin magisterski Historia literatury rosyjskiej notatki z Drawicza
Mapa w interdyscyplinarnym dialogu geografii, historii i literatury
Teoria procesu historyczno literackiego
Fascynacja, czy poczucie obcości Człowiek współczesny wobec dzieł literatury staropolskiej
Powstanie starożytnego Izraela w świetle współczesnych koncepcji historyczno archeologicznych
historia literatury polskiej - staropolska 2 k, KARTA KURSU
Wspolczesny Sylwy wobec literackosci
KRYTYKA SZLACHTY W LITERATURZE POL., Szkoła, Język polski, Wypracowania
Historia literatury koło nr 2
Historia literatury rosyjskiej Nieznany
Teoria literatury, vodicka, Felix Vodička: Historia literatury
07A, Historia literatury historią idei (plan pracy)
EPOKI, starozytnosc, Historię literatury starożytnej Grecji zwykło się zamykać w przedziale pomiędzy

więcej podobnych podstron