Patterson J Na szlaku terroru


James PATTERSON

NA SZLAKU TERRORU

Do Larry'ego Kirshbauma.

Oto dziesiąty Alex Cross.

Nic by z tego nie wyszło, gdyby nie Twoje rady,

przyjaźń i serdeczna pomoc.

PROLOG
POWRÓT ŁASICY, CZYLI NIESPODZIANKA

1

Pułkownik Geoffrey Shafer bawił się znakomicie. Już dawno słyszał o Salvadorze. Trzecie pod względem wielkości miasto Brazylii, intrygujące i wesołe. A może nawet najweselsze?

Wynajął luksusową sześciopokojową willę z widokiem na plażę Guarajuba. W ciągu dnia zazwyczaj popijał słodkie caipirinha i lodowate piwo Brahma. Czasami grywał w tenisa. Nocą pułkownik Shafer - morderca psychopata, znany jako Łasica - wracał do starych sztuczek i polował w ciemnych, wąskich i krętych uliczkach Starego Miasta. Już nie pamiętał, ilu zabójstw dokonał w Brazylii. W Salvadorze nikt się tym wcale nie przejmował. Gazety nie wspomniały ani jednym słowem o zniknięciu kolejnej młodej prostytutki. Ani jednym. Ponoć Brazylijczycy, jeśli nie balują, to właśnie się szykują do nowej zabawy. Chyba było w tym wiele prawdy.

Kilka minut po drugiej w nocy Shafer wrócił do domu w towarzystwie młodej i pięknej dziwki o imieniu Maria. Naprawdę była urodziwa, gibka i ciemnoskóra. Jak na kogoś w jej wieku miała wspaniałe ciało. Upierała się, że ma dopiero trzynaście lat.

Na dziedzińcu Łasica zerwał dużego banana. O tej porze roku nikt nie mógł narzekać na brak świeżych owoców. Rosły tu kokosy, gujawy, mango oraz pinha, czyli flaszowce. W tym całym Salvadorze zawsze coś dojrzewa, pomyślał Łasica. To prawdziwy raj. A może raczej piekło, a ja jestem diabłem? - przemknęło mu przez głowę. Parsknął śmiechem.

- To dla ciebie, Mario - powiedział, kusząc ją bana­nem. - Tylko go nie zmarnuj.

Dziewczyna przesłała mu znaczący uśmiech. Łasica spojrzał w jej wspaniałe piwne oczy. Wszystko moje, pomyślał. Oczy, usta, piersi...

Nagle zobaczył małą brazylijską małpkę, zwaną nico, która usiłowała zakraść się do domu przez moskitierę zawieszoną w oknie.

- Wynoś się stąd mała złodziejko! - krzyknął. - Spadaj! Słyszysz?

W tej samej chwili trzech ludzi wyskoczyło z krzaków. Rzucili się na niego. Policja, jęknął w duchu Łasica. Na pewno Amerykanie. Alex Cross?

Miał wrażenie, że są dosłownie wszędzie. Czuł ucisk silnych nóg i ramion. Ktoś go powalił uderzeniem pałką lub ołowianą rurką, ktoś inny chwycił za włosy, podniósł i na nowo zasypał gradem ciosów. Łasica stracił przytomność.

- Mamy go. A to ci heca... Dał się złapać już za pierwszym razem. I to bez trudu - powiedział jeden z napastników. - Wnieście go do środka.

Potem popatrzył na dziewczynę. Była wyraźnie przestra­szona.

- Dobra robota, Mario. Podałaś go nam na tacy. - Skinął na swego pomagiera. - Wykończ ją.

Huk strzału przerwał ciszę zalegającą nad dziedzińcem. W Salvadorze nikt na to nie zwracał uwagi.

2

Łasica chciał jak najszybciej umrzeć. We własnej sypialni zwisał z sufitu głową w dół. Dookoła niego wszędzie były lustra, mógł więc się podziwiać dosłownie z każdej strony.

A wyglądał jak upiór. Nagi, pobity i cały zakrwawiony. Ręce miał spięte kajdankami z tyłu, a nogi związane tak mocno, że już ich wcale nie czuł. Krew napłynęła mu do głowy.

Obok wisiała Maria. Sądząc po straszliwym smrodzie, nie żyła już od kilku godzin, a może nawet dobę. Piwne oczy skierowane były na Łasicę, ale patrzyły gdzieś dalej.

Brodaty przywódca napastników ciągle miętosił w ręku czarną piłkę. Przykucnął tuż przed twarzą Shafera i powiedział cicho, niemal szeptem:

- Wiesz, co kiedyś na służbie robiłem z więźniami? Łagod­nie, delikatnie sadzałem przy stole... a potem przybijałem im język do blatu. To szczera prawda, drogi przyjacielu. A wiesz, co jeszcze? Wyrywałem włosy. Z nosa... piersi... brzucha... genitaliów. To rzeczywiście boli. Auć!

Wyszarpnął kilka włosów z nagiego ciała Shafera.

- Ale teraz ci opowiem o najgorszej torturze. Dużo gorszej niż to, co chciałeś zrobić z Marią. Łapiesz więźnia za barki i trzęsiesz z całej siły aż dostaje konwulsji. Aż mózg się zlasuje. To bardzo czuły narząd. Facet ma wrażenie, że zaraz mu łeb odpadnie. Boli go całe ciało. Naprawdę nie przesadzam. Chcesz, to ci pokażę.

Trzęśli nim na zmianę prawie przez godzinę - na dodatek wciąż wisiał do góry nogami. To było coś strasznego.

Wreszcie któryś odczepił go z sufitu.

- Kim jesteście? - wrzasnął Łasica. - Czego ode mnie chcecie?

Herszt wzruszył ramionami.

- Twardziel z ciebie, ale pamiętaj, że jednak cię znalazłem i znajdę po raz drugi, jeżeli będzie trzeba. Zrozumiałeś?

Geoffrey Shafer ledwo cokolwiek widział, ale odwrócił głowę w stronę, skąd dobiegał głos.

- Czego... chcesz? - szepnął. - Błagam... Brodacz nachylił się do niego. Chyba niewiele brakowało, żeby się uśmiechnął. - Mam dla ciebie robotę. Najlepszą na świecie. Uwierz mi, to coś w sam raz dla ciebie.

- Kim jesteś? - szepnął Łasica, z trudem poruszając spuchniętymi i zakrwawionymi ustami. W czasie tortur dzie­siątki razy powtarzał to pytanie.

- Niektórzy mówią na mnie Wilk - odparł brodacz. - Na pewno gdzieś to już słyszałeś.

CZĘŚĆ PIERWSZA
NIEWIARYGODNE

3

Pewnego słonecznego, jasnego popołudnia - w dniu, w któ­rym jedno z nich miało umrzeć zupełnie niepotrzebną śmier­cią - Frances i Dougie Puslowski rozwieszali pranie: poszwy, prześcieradła i dziecięce ubranka.

Nagle na parking dla przyczep campingowych Azure Views w Sunrise Valley, w Nevadzie, wjechał konwój armii amerykań­skiej. Jeepy i ciężarówki z hukiem wtoczyły się na polną drogę i stanęły. Wyskoczyli żołnierze. Mieli broń. Dużo broni.

- Przenajświętszy Jezu, co się tutaj dzieje? - zapytał Dougie, który niedawno odszedł na rentę z kopalni Cortey w pobliżu Wells i usiłował przyzwyczaić się do domowego życia. Nie bardzo mu to wychodziło. Przeważnie czuł się zdołowany, burczał na wszystkich i nieustannie dokuczał Frances i dzieciakom.

Od razu spostrzegł, że żołnierze wysiadający z ciężarówek są w mundurach polowych. Skórzane buty, spodnie w panterkę, ciemnozielone podkoszulki - jakby byli co najmniej w Iraku, a nie w zapadłej dziurze w Nevadzie. Uzbrojeni w karabiny M - 16 podbiegli do najbliższych przyczep. Niektórzy wyglądali tak, jakby bali się samych siebie.

Wiał mocny pustynny wiatr, więc ich głosy wyraźnie docie­rały na podwórko Puslowskich. Słychać było:

- Ewakuacja! To nie są ćwiczenia! Alarm! Wychodzić! Ruszać się, ludzie!

Frances Puslowski zauważyła, że praktycznie wszyscy wołają to samo, jakby powtarzali wyuczoną rolę. Ich surowe i zacięte miny nie dopuszczały myśli o sprzeciwie. Na parkingu oprócz Puslowskich mieszkało jakieś trzysta osób. Wśród nich byli prawdziwi dziwacy. Większość z nich narzekała głośno, ale posłusznie wychodzili z przyczep.

Delta Shore, która mieszkała najbliżej, zaniepokojona przy­biegła do Frances.

- Co się stało, kochana? Co to za żołnierze? Boże Wszech­mogący! Możesz w to uwierzyć? Chyba przyjechali z Nellis albo Fallon. Trochę się boję, Frances. A ty, kochana?

- Coś krzyczeli o ewakuacji - odpowiedziała Frances, wypuszczając z ust spinacz do bielizny. - Pójdę po dziewczynki.

Pobiegła do domu. Nigdy nie myślała, że przy wadze dwustu czterdziestu funtów potrafi jeszcze biegać.

- Madison! Brett! Szybko do mnie. Niczego się nie bójcie. Musimy na chwilę wyjść. To tylko taka zabawa. Jak na filmie. Prędzej!

Dwie dziewczynki, w wieku dwóch i czterech lat, wyskoczyły z maleńkiej sypialni, w której oglądały Rolie Polie Olie na kanale Disneya. Starsza, Madison, zapytała jak zwykle:

- A dlaczego, mamooo? Po co? Nie chcę. Nie pójdę. Teraz nie mamy czasu.

Frances chwyciła komórkę leżącą na kuchennym stole... i znów stało się coś dziwnego. Nie dodzwoniła się na policję.

Zamiast sygnału usłyszała tylko jakieś trzaski. Coś takiego nigdy dotąd jej się nie zdarzyło. Głośny szum był irytujący. Co to jest? Jakaś inwazja? Bomba atomowa?

- Szlag by to trafił! - Ze złością odłożyła telefon. - Co się tu dzieje?! - spytała podniesionym głosem.

- Och! Powiedziałaś brzydkie słowo! - natychmiast za­wołała ze śmiechem Madison. Wręcz uwielbiała takie sytuacje. Bawiło ją, kiedy dorośli popełniali niemądre błędy.

- Zabierzcie panią Summerkin i Chruma - powiedziała Frances. Dobrze wiedziała, że dziewczynki nigdzie nie pójdą bez dwóch swoich ulubionych lalek, choćby na miasto w tym momencie spadły wszystkie plagi egipskie naraz. Bogu dzięki, zapewne tak nie było, ale... Skąd tu się wzięło to całe wojsko wymachujące pukawkami?

Zza okna dobiegały ją podniesione głosy. To sąsiedzi ze strachem żądali odpowiedzi na te same pytania, które krążyły jej po głowie.

- Co się stało?

- Kto kazał nas stąd wywieźć?

- Dlaczego?!

- Po moim trupie, bratku! Słyszysz?!

Rozpoznała ostatni głos. Boże, przecież to Dougie! Co on znowu wyprawia?

- Dougie! - krzyknęła. - Chodź tu prędko! Pomożesz mi przy dziewczynkach!

Huknął strzał. Rozległ się ostry, przenikliwy trzask, jakby pioruna.

Frances podbiegła do drzwi - proszę, znów biegła - i zobaczyła dwóch żołnierzy stojących nad ciałem jej męża.

O mój Boże... Dougie się nie rusza. Boże, Boże, Boże... Zastrzelili go jak wściekłego psa. I to po prostu za nic! Frances zadygotała niczym w febrze, a potem zwymiotowała lunch.

- Bleee! - zawołały córki. - Patrz, mamo! Patrz, co narobiłaś! Zapaskudziłaś całą kuchnię!

W tej samej chwili jakiś żołnierz z kilkudniowym zarostem na twarzy kopniakiem otworzył drzwi i wrzasnął:

- Jazda stąd! Won z przyczepy! Też chcecie zginąć? Czarny otwór lufy karabinu skierowany był prosto w Frances.

- Nie żartuję, kobieto - dodał żołnierz. - Prawdę mówiąc, sam nie wiem, po co tyle gadam...

4

Cel roboty - misji, operacji - to całkowite wymazanie z mapy jakiegoś amerykańskiego miasta. W biały dzień.

Zupełnie chory pomysł. W porównaniu z tym Świt żywych trupów to po prostu betka. Sunrise Valley, Nevada, liczba mieszkańców: 315. Niedługo: 0. Kto by uwierzył? No cóż... Za mniej więcej trzy minuty nie będzie żadnych niedowiarków.

Nikt na pokładzie małego samolotu nie miał pojęcia, dlaczego to właśnie miasto zostało skazane na zagładę. Nikt także nie znał szczegółów misji. Ale wszyscy dostali za lot niezłą kasę... i to w dodatku z góry. Do diabła, nigdy przedtem nawet się nie spotkali! Każdy otrzymał tylko część zadania. Swój kawałeczek układanki. Tak to nazwano - „kawałeczek”.

Michael Costa z Los Angeles był zręcznym pirotechnikiem. Kazano mu pokątnie zrobić „bombę paliwową o porządnej sile rażenia”.

Z tym akurat nie miał problemów.

Za punkt wyjścia przyjął BLU - 96, popularnie zwaną ko­siarką stokrotek, co precyzyjnie określało skutki jej wybuchu. Bomba służyła kiedyś do likwidacji pól minowych oraz ni­szczenia lasów w miejscu lądowiska. Dopiero potem jakiś kretyn uświadomił sobie, że równie dobrze jak drzewa można nią ścinać ludzi.

No i dlatego Costa znalazł się na pokładzie starego i zdeze­lowanego samolotu transportowego, lecącego ponad górami Tuscarora w stronę Sunrise Valley. Byli już bardzo blisko punktu „C”, oznaczonego tak od słowa „cel”.

Nowi najlepsi przyjaciele Costy skończyli montaż bomby dopiero w samolocie. Mieli nawet rysunek z opisem, jak to zrobić. Ktoś potraktował ich jak idiotów. Bomba paliwowa - instrukcja dla debili.

Prawdziwa BLU - 96 stanowiła pilnie strzeżoną własność wojska i nikt inny jej nie mógł dostać. Jednak na nieszczęście dla tych, którzy mieszkali, jedli, spali, załatwiali się i gzili się w Sunrise Valley, można ją było także skonstruować w domu, z części dostępnych niemal w każdym sklepie. Costa kupił nylonowo - uretanowy zbiornik na tysiąc galonów, wypełnił go wysokooktanowym paliwem, zamontował rozpylacz i kilka lasek dynamitu, pełniących funkcję zapalnika, a na koniec dorobił spust i hamulec z kawałków spadochronu. Proste jak drut, prawda?

Potem powiedział kumplom z samolotu:

- Nadlecicie nad cel i wypchniecie bombę przez luk ładun­kowy. Później zwiewajcie jakby się paliło, i to najlepiej od razu nad ocean. Wierzcie mi, po „kosiarce” nie pozostaje nic oprócz spalonej ziemi. Sunrise Valley będzie jedynie zakopconą kropką na pustyni. Pustym wspomnieniem. Sami zobaczycie.

5

- Tylko spokojnie, moi panowie. Nikt nie powinien doznać nawet najmniejszej krzywdy. Nie tym razem.

Około ośmiuset mil dalej Wilk oglądał bezpośredni prze­kaz telewizyjny z tego, co się właśnie działo na pustyni. Co za film! Obraz z czterech naziemnych kamer rozstawio­nych wokół Sunrise Valley trafiał na ekrany czterech mo­nitorów w willi w Bel Air, w luksusowej części Los An­geles. Tutaj mieściła się kwatera Wilka - przynajmniej na razie.

Z uwagą patrzył, jak żołnierze prowadzili mieszkańców osiedla do czekających ciężarówek. Przekaz był czysty i klarow­ny. Wilk widział nawet naszywki na mundurach: NEVADA ARMY GUARD UNIT 72ND.

Nagle powiedział na głos:

- Cholera! Nie rób tego! Gwałtownie ścisnął w dłoni czarną gumową piłkę. Taki miał zwyczaj, kiedy był bardzo zły lub zdenerwowany.

Jeden z cywilów wyciągnął spluwę i wycelował w żołnierza. Co za beznadziejnie głupi pomyleniec!

- Ty durniu! - krzyknął Wilk w stronę ekranu. Chwilę później cywil leżał martwy, twarzą w piachu pustyni.

Inni już całkiem bez oporu dali się wepchnąć do ciężarówek.

Trzeba tak było zrobić od początku, pomyślał Wilk. Ale to w gruncie rzeczy żaden kłopot...

A potem jedna z ręcznych kamer pokazała mały samolot, który zataczał krąg nad miastem. Wspaniały widok. Operator prawdopodobnie siedział już w samochodzie i opuszczał pole rażenia.

Przecudne czarno - białe zdjęcia, a przez to pełne niezwykłej siły. Czarno - biały obraz ma w sobie więcej realizmu, prawda? Absolutnie.

Kamera wciąż była skierowana na samolot nadlatujący nad osiedle.

- Anioły śmierci - szepnął Wilk. - Coś pięknego. Jestem artystą...

Dwóch ludzi wypchnęło zbiornik z luku. Pilot gwałtownie skręcił w lewo, wdusił manetkę i odleciał stamtąd, jak mógł najszybciej. Taka robota; taki jego kawałeczek układanki - i wywiązał się z zadania bardzo dobrze.

- Będziesz żył - powiedział Wilk do ekranu. Samolot znikł, a kamera uchwyciła bombę spadającą z wolna na nieszczęsne miasto. Kapitalne ujęcie. Przerażające jak cho­lera, nawet dla patrzącego Wilka. Wybuch nastąpił niespełna trzydzieści metrów nad ziemią.

- I kurwa, bum - mruknął Wilk. Tak mu się wyrwało. Na ogół nie przejawiał równie głębokich uczuć.

Wlepiał wzrok w ekran. „Kosiarka” zrównała z ziemią wszyst­ko w promieniu pięciuset jardów od wybuchu. Zabiła każdą żywą istotę. Zdewastowała całą okolicę. Dziesięć mil dalej powypadały szyby z okien. Wstrząsy były odczuwalne w odleg­łym o czterdzieści mil Elko. Huk słyszano w sąsiednim stanie.

A prawdę mówiąc, jeszcze dalej. Na przykład w Los Angeles. Ponieważ mała Sunrise Valley w Nevadzie była tylko poletkiem doświadczalnym.

- Drobna rozgrzewka - powiedział Wilk. - Wstęp do czegoś naprawdę wielkiego. To będzie moje arcydzieło. Spłata zaciągniętego długu.

6

Byłem daleko na wakacjach, kiedy to wszystko się zaczęło. Mój pierwszy urlop od ponad roku. Trwał równo cztery dni. Pierwszy przystanek: Seattle, w stanie Waszyngton.

Seattle - przynajmniej dla mnie - jest pięknym, żywym miastem, balansującym na krawędzi dawnego blichtru i na wskroś współczesnej cyberprzestrzeni, z lekkim ukłonem w stro­nę Microsoftu i wszystkich rzeczy, „których jeszcze nie ma”. W innych okolicznościach byłbym bardzo zadowolony z tej wizyty.

Ale cóż - wystarczyło, że spojrzałem na małego chłopca, ściskającego mnie za rękę, gdy przechodziliśmy przez Wallingford Avenue North, abym pamiętał, co w zasadzie mnie tutaj sprowadza.

Wystarczyło, że wsłuchałem się w głos serca.

Chłopiec miał na imię Alex i był moim synem. Nie wi­działem go od czterech miesięcy. Mieszkał z matką w Seattle, a ja w dalszym ciągu urzędowałem w Waszyngtonie, w roli agenta FBI. Matka i ja „po przyjacielsku” wykłócaliśmy się o syna. Przynajmniej teraz, bo do niedawna wcale nie było tak spokojnie.

- Fajnie jest? - zapytałem malca. Wciąż nosił ze sobą czarno - białą krowę o imieniu Muuu, którą uwielbiał jeszcze w czasach, kiedy był ze mną w Waszyngtonie. Miał już prawie trzy lata i nie tylko umiał doskonale mówić, ale w trudnych chwilach bywał najlepszym rozjemcą. Boże, kochałem go. Christine uważała, że jest wyjątkowo zdolny - inteligentny i pomysłowy. A ponieważ sama uczyła w podstawówce, pewnie się nie myliła.

Alex z matką mieszkali w dzielnicy Wallingford. To bardzo dobre miejsce na spacery, toteż nie musieliśmy zbytnio oddalać się od domu. Zaczęliśmy więc od zabawy na podwórku, w cieniu wysokich daglezji. Było tu sporo miejsca, nie mówiąc o widoku na Góry Kaskadowe.

Zgodnie z poleceniem Nany zrobiłem chłopcu kilka fotek. Alex koniecznie musiał mi pokazać grządki pielęgnowane przez Christine. Tak jak się tego spodziewałem, były we wzorowym stanie, pełne sałaty, pomidorów i kabaczków. Obok ciągnął się równo przystrzyżony trawnik. Na kuchennym pa­rapecie stała skrzynka z miętą i rozmarynem. Pstryknąłem jeszcze parę zdjęć Alexa.

Po skończonym obchodzie podwórka poszliśmy na główny plac zabaw w Wallingford. Pograliśmy w softball, zwiedziliśmy zoo i spacerkiem okrążyliśmy pobliskie Green Lake. Alex wciąż trzymał mnie za rękę. Bez przerwy opowiadał o niedzielnej paradzie podczas Seafair Kiddies. Nie rozumiał, dlaczego nie mogę na nią zostać. Domyślałem się, że jeszcze trochę i czekają mnie ciężkie chwile.

- Dlaczego musisz wciąż wyjeżdżać? - spytał Alex.

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Poczułem tylko do­brze znany, potworny ucisk w głębi piersi. Chciałbym być z tobą w każdej minucie każdego dnia, mały kolego, po­myślałem.

- Po prostu muszę. - Westchnąłem ciężko. - Ale nie­długo wrócę. Obiecuję. Przecież wiesz, że zawsze dotrzymuję obietnic.

- To dlatego, że jesteś policjantem? - zapytał. - Dlatego jeździsz?

- Tak. Między innymi. To moja praca. Muszę zarabiać, żeby kupować ciastka i wideo.

- A nie możesz sobie znaleźć innej pracy? - nie ustę­pował Alex.

- Myślałem o tym - odparłem. To nie było kłamstwo.

Ostatnio coraz częściej chciałem zmienić zawód. Nawet roz­mawiałem o tym z lekarzami. Z kolegami po fachu.

Wreszcie, koło wpół do trzeciej, wróciliśmy do domu. Chris­tine mieszkała w starej wiktoriańskiej wilii, starannie odnowio­nej i pomalowanej na ciemnoniebiesko, z białymi wykończe­niami. Miłe i przytulne miejsce. Przyznaję bez bicia: w sam raz dla małego dziecka jak całe Seattle.

Alex mógł nawet przez okno w swoim pokoju podziwiać wspaniałe góry. Czego chcieć więcej?

Może ojca, który zaglądałby tu częściej niż raz na kwartał? Nie pomyślałeś o tym?

Christine czekała na werandzie. Przywitała nas bardzo ser­decznie. Nie kłóciła się ze mną tak jak w Waszyngtonie. Mogłem jej już zaufać? Chyba nie miałem wyjścia.

Przed domem jeszcze raz zrobiłem zdjęcia dla Nany i na pożegnanie uściskałem Alexa.

Potem Christine zabrała go środka, a ja zostałem na ulicy sam jak palec. Wsadziłem ręce do kieszeni i bez pośpiechu poczłapałem do wypożyczonego samochodu. Rozmyślałem o życiu i tęskniłem za synem. Tak, tak... już tęskniłem. Przejdzie mi kiedyś? - pomyślałem. Czy zawsze będę tak rozpaczał? Odpowiedź brzmiała: chyba zawsze.

7

Z Seattle poleciałem prosto do San Francisco na spotkanie z panią inspektor z tamtejszego wydziału zabójstw, Jamillą Hughes. Widywaliśmy się już od roku. Niecierpliwie czekałem na każdą kolejną randkę. Jamilla zawsze Umiała mi poprawić nastrój.

W czasie lotu słuchałem rewelacyjnych nagrań Eryki Badu i Calvina Richardsona. Przy nich też czułem się nieco lepiej. Przynajmniej odrobinę.

San Francisco powitało nas zaskakująco czystym widokiem na most Golden Gate i panoramę miasta. Rozpoznałem Embarcadero i Transamerica Building, ale potem machnąłem na to ręką. Nie mogłem się doczekać spotkania z Jam. Kiedyś pro­wadziliśmy wspólne śledztwo w sprawie o morderstwo. Od tego czasu byliśmy ze sobą bardzo zżyci - sęk w tym, że mieszkaliśmy po przeciwnych stronach wielkiego kontynentu. Lubiliśmy swoje miasta i lubiliśmy swoją pracę. Żadne z nas nie wiedziało, co zrobić z tym fantem.

Z drugiej strony okropnie tęskniliśmy za sobą. Wypatrzyłem Jamillę w tłumie w hali przylotów międzynarodowego portu lotniczego w San Francisco. Aż skakała z radości przed sklepem North Beach Deli i klaskała nad głową. Zawsze była szalona, ale z takim wdziękiem, że praktycznie nikomu to nie przeszkadzało.

Uśmiechnąłem się z ulgą. Widok Jam zawsze działał na mnie w ten sposób. Ubrana była w jasną skórzaną kurtkę, niebieską bluzkę i czarne dżinsy. Wyglądała, jakby przed chwilą wyszła z pracy, ale i tak cholernie mi się podobała.

Zaraz chwyciłem ją w ramiona. Poczułem woń perfum.

- Och, tak... - szepnąłem. - Nareszcie jesteś...

- Trzymaj, przytulaj, całuj - odpowiedziała. - Co słychać u Szczeniaczka? Jak twój mały Alex?

- Duży, mądry, kochany. Wspaniały dzieciak. Strasznie mi go brakuje, Jamillo.

- Wiem. Wiem, kochanie. Uściskaj mnie tak jak zawsze.

Uniosłem ją i okręciłem się wokół własnej osi. Jamilla jest słusznego wzrostu i mocnej budowy ciała. Uwielbiam trzymać ją w ramionach. Zauważyłem, że kilkoro pasażerów przyglądało się nam z uśmiechem. Na ich miejscu sam zapewne też bym się uśmiechnął.

Potem podeszła do nas jakaś smutna para w ciemnych płasz­czach. Co u licha?

Kobieta pokazała odznakę. FBI.

Och, nie. Błagam, nie róbcie mi tego.

8

Z cichym jękiem ostrożnie postawiłem Jamillę na ziemi, jakbym zląkł się, że naprawdę robimy coś złego. Mój dobry nastrój prysnął w jednej chwili. Ot, tak - po prostu. Łup, bum!

Koniec odpoczynku.

- Jestem Jean Matthews, a to agent John Thompson - rzekła kobieta, wskazując na jasnowłosego trzydziestoparolatka, który spokojnie żuł batonik Ghirardelli. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzamy, ale kazano nam na pana czekać. Pan Alex Cross?

- Tak, to ja. A to inspektor Hughes z policji w San Francis­co. Możemy mówić całkiem swobodnie.

Agentka Matthews pokręciła głową.

- Obawiam się, że jednak nie, proszę pana.

Jamilla poklepała mnie po dłoni.

- Wszystko w porządku - powiedziała i odeszła. Nagle zostałem sam - z obcymi tajniakami - chociaż przecież powinno być całkiem odwrotnie! To oni mieli odejść, najlepiej jak najdalej.

- O co chodzi? - spytałem agentkę Matthews. Wiedzia­łem, że to coś złego. Jeszcze jeden kłopot związany z moją pracą. Dyrektor FBI, Burns, znał mój rozkład zajęć i cały plan podróży, łącznie z urlopami. W praktyce oznaczało to, że nigdy nie miałem wolnego.

- Jak już mówiłam, kazano nam tu na pana czekać. Musi pan natychmiast polecieć do Nevady. To sytuacja alarmowa. Zbombardowano małe miasto. Wybuch po prostu zmiótł je z powierzchni ziemi. Straszna tragedia. Dyrektor chce, żeby pan to zobaczył na własne oczy.

Gwałtownie pokręciłem głową. Byłem niewiarygodnie zły i zniechęcony. Z ciężkim sercem podszedłem z powrotem do Jamilli. Miałem wrażenie, że ktoś mi wywiercił dziurę w piersi.

- Chodzi o jakiś atak bombowy w Nevadzie - powiedzia­łem. - Podobno było o tym już w dzienniku. Muszę tam jechać. - Westchnąłem. - Wrócę tak szybko, jak tylko się da. Przepraszam. Nawet nie wiesz, jak mi przykro.

Wszystko mogłem wyczytać z wyrazu jej twarzy.

- Rozumiem - odparła. - Jasne, że rozumiem. Musisz jechać. Wróć kiedyś w wolnej chwili.

Próbowałem ją objąć, ale mi uciekła. Smutno pomachała ręką na do widzenia, odwróciła się i odeszła, nie mówiąc nic więcej. Coś mi mówiło, że ją także tracę.

9

Wciąż byłem w drodze, ale to już mnie nawet nie wkurzało. Sytuacja stała się wręcz surrealistyczna. Najpierw poleciałem prywatnym odrzutowcem z San Francisco do niewielkiego miasteczka w Nevadzie, a stamtąd śmigłowcem FBI do miejsca, w którym niegdyś stało Sunrise Valley.

Starałem się nie myśleć o małym Aleksie i Jamilli. Niestety, nie umiałem. Może mi przejdzie, kiedy zobaczę lej po bombie? Znów byłem w akcji - to znaczy tkwiłem po uszy w gównie.

Wyraźnie czułem, że na mój widok agenci stają się nerwowi. Może chodziło tutaj o moją reputację, a może o to, że na co dzień siedziałem w Waszyngtonie. Dyrektor Burns na pewno dał im do zrozumienia, że lubię mieszać i że jestem tutaj z jego polecenia. Nie mam zwyczaju pisać donosów do centrali, ale skąd oni mogli o tym wiedzieć?

Lot śmigłowcem na miejsce zdarzeń trwał jakieś dziesięć minut. Z góry widziałem feerię migoczących świateł wokół Sunrise Valley. Miasto zniknęło. Wprawdzie dym nadal unosił się w powietrzu, ale nie było ognia. Nie miało co się palić.

Przed chwilą minęła ósma. Co tu się, do diabła, stało? Dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby zbombardować taką zapadłą dziurę jak Sunrise Valley?

Na pokładzie śmigłowca zrelacjonowano mi krótko przebieg wydarzeń. Krótko, bo w zasadzie mało kto coś wiedział. O czwartej po południu wszystkich mieszkańców Sunrise Valley - z wyjątkiem jednego, który został zabity przed domem - „ewakuowały” domniemane oddziały amerykańskiej Gwardii Narodowej. Ludzi wywieziono dwadzieścia mil dalej, do punktu znajdującego się mniej więcej w połowie drogi do następnego większego miasta, Elko. Anonimowy rozmówca zawiadomił policję stanową w Nevadzie, gdzie ich szukać. Zanim odsiecz przybyła we wskazane miejsce, po jeepach i wojskowych ciężarówkach nie było już ani śladu. Po Sunrise Valley także. Zdmuchnięto je z mapy.

Nie pozostało nic, oprócz piachu, szałwi, i karłowatych chaszczy.

W dole widziałem wozy strażackie, mikrobusy, sprzęt tech­niczny i chyba z pięć różnych śmigłowców. Nasz helikopter też zaczął zmniejszać pułap. Zobaczyłem kilku żołnierzy w kom­binezonach chemicznych.

Jezu, o co w tym wszystkim chodzi?

Broń chemiczna?

Wojna?

Tu i teraz? W dzisiejszych czasach? Jak najbardziej.

10

Przez całe lata pracy w policji nie widziałem czegoś tak strasznego. Całkowita zagłada - bez wyraźnych motywów, bez ładu i składu.

Kiedy wysiadłem ze śmigłowca, od razu dostałem pełny zestaw ochronny przed skażeniem chemicznym, CPOG, łącz­nie z maską przeciwgazową i tak dalej. Maska była wspaniała, z podwójnymi goglami i wężykiem łączącym urządzenie do picia. Czułem się jak bohater jakiejś mrocznej powieści Philipa K. Dicka. Na szczęście to nie trwało długo. Zobaczy­łem żołnierzy chodzących bez masek, więc zaraz ściągnąłem swoją.

Kilka minut później udało nam się zdobyć garść konkretniej­szych informacji. Dwóch wspinaczy widziało jakiegoś faceta, który filmował moment eksplozji. Wydawał im się podejrzany, więc jeden z nich pstryknął mu zdjęcie. Zrobili także kilka fotek samej ewakuacji.

Teraz byli przesłuchiwani przez naszych agentów, dlatego musiałem poczekać, aż skończą. Niestety, aparat wpadł w ręce miejscowej policji. Nie chcieli nam go oddać bez zgody komendanta. A komendant się spóźniał, bo wracał z polowania.

Wreszcie podjechał do nas stary czarny dodge polaris. W jednej chwili dopadłem komendanta i zarzuciłem go gradem słów, zanim zdążył wysiąść.

- Pańscy ludzie przejęli pewien ważny dowód. Musimy go zobaczyć - mówiłem, nie podnosząc głosu, ale w miarę dobitnym tonem. - To już jest śledztwo federalne. Reprezen­tuję FBI i Urząd Bezpieczeństwa Narodowego. Tracimy mnós­two cennego czasu...

Komendant miał pokaźny brzuch i na pewno był po sześć­dziesiątce. Jak po sekundzie wyszło na jaw, nie patyczkował się ze swoimi podwładnymi.

- Dawać tutaj ten dowód, głąby! - krzyknął. - Co wam strzeliło do łba! Myśli któryś? No, ruszać mi się, do ciężkiego diabła!

Obaj przybiegli co sił w nogach. Wyższy z nich - zięć komendanta, jak się potem dowiedziałem - podał mi aparat. Był to dobrze mi znany canon powershot, więc umiałem dobrać się do fotografii.

Co my tu mamy? Zdjęcia przyrody. Nawet niezłe, ale bez ludzi. Kilka zbliżeń, ze dwa większe widoczki...

Nagle ujrzałem ewakuację. Niewiarygodne.

Wreszcie... jest. Westchnąłem z ulgą. Facet, który filmował wybuch.

Na pierwszym zdjęciu stał odwrócony tyłem. Później klęk­nął na jedno kolano, jakby chciał uzyskać trochę lepsze ujęcie.

Nie wiem, co w zasadzie skłoniło wspinacza do zrobienia tych fotek, ale miał wyczucie. Tajemniczy filmowiec wycelował kamerę w wyludnione miasto - i naraz pół pustyni stanęło w płomieniach. Cudów nie ma; po prostu musiał wcześniej wiedzieć o ataku.

Na następnych zdjęciach spoglądał już prosto w obiektyw. Był coraz bliżej. Wyglądało to tak, jakby celowo szedł w stronę wspinaczy. Może zauważył, że go obserwują?

Przyjrzałem mu się i zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Przez chwilę nie wierzyłem własnym oczom. Znałem tę twarz!

Zresztą nie mogło być inaczej. Od kilku lat ścigałem go za kilkanaście morderstw, które popełnił w Stanach i Europie. Był zwyrodniałym psychopatą - jednym z najgorszych, jacy ciągle chodzili wolni po tym świecie.

Nazywał się Geoffrey Shafer, ale dla mnie pozostawał Łasicą.

Co tu robił?

11

Znalazłem jeszcze dwa udane zdjęcia wrednej gęby Łasicy, najwyraźniej zrobione z bliższej odległości.

Zemdliło mnie na jego widok. Nie umiałem pozbierać myśli. Zaschło mi ustach, toteż bez przerwy oblizywałem wargi. Po co tu przylazł? Skąd wiedział o zamachu na to maleńkie miasto? To wszystko wydawało się jakieś nierealne niczym senny koszmar.

Pierwszy raz spotkałem pułkownika Shafera trzy lata temu w Waszyngtonie. Zabił tam kilkanaście osób, chociaż nigdy mu niczego nie udowodniono. Udając taksówkarza, krążył po mojej dzielnicy w południowo-wschodniej części miasta. Ofia­ry same mu wchodziły w ręce, a on znał na tyle metody działania stołecznej policji, aby wiedzieć, że nikt nie będzie robił zbytecznego szumu wokół śmierci jakiegoś biednego Murzyna lub Murzynki. Za dnia pan Geoffrey Shafer był szanowanym pułkownikiem, zatrudnionym w ambasadzie Wielkiej Brytanii. Człowiek na pozór bez zarzutu, w rzeczy­wistości straszny zbrodniarz. Jeden z najbardziej zdegenerowanych seryjnych morderców, z jakimi zetknąłem się w trakcie swojej pracy.

Wciąż stałem obok śmigłowca i oglądałem zdjęcia. Podszedł do mnie miejscowy agent, niejaki Fred Wade. Chciał wiedzieć, co się stało. Nie miałem mu tego za złe. W gruncie rzeczy sam byłem ciekaw, co tu jest naprawdę grane.

- Facet, który filmował wybuch, nazywa się Geoffrey Shafer - powiedziałem. - Znam go. Popełnił serię zabójstw w Waszyngtonie. Później podobno uciekł do Londynu i tam, na oczach własnych dzieci, zamordował żonę. Na koniec zniknął. Teraz jak widać wrócił. Nie wiem po co, lecz już sam widok jego twarzy przyprawia mnie o ból głowy.

Zadzwoniłem z komórki do Waszyngtonu. Powiadomiłem ich pokrótce o moich ustaleniach. W trakcie rozmowy machinal­nie przejrzałem pozostałe zdjęcia. Na jednym z nich Shafer wsiadał do czerwonego forda bronco.

Następne pokazywało tył odjeżdżającego samochodu. Jezu... Widać numer!

Zbrodniarz popełnił błąd. To chyba najdziwniejsze, co się mogło zdarzyć.

Ten Łasica, którego znałem, nigdy nie robił takich rzeczy.

Czyli to nie błąd.

Raczej część planu.

12

Wilk ciągle siedział w Los Angeles, ale dokładnie wiedział o wszystkim, co działo się w Nevadzie. Policja w okolicach Sunrise Valley... śmigłowce... wojsko... wreszcie FBI.

Zjawił się także Alex Cross. Świetnie, stary. Dzielny z ciebie chłopak.

Oczywiście nikt nic z tego nie rozumiał.

Nikt nie potrafił sklecić porządnej teorii, która wyjaśniałaby przebieg zdarzeń na pustyni.

Zupełny chaos. To było piękne. Ludzie najbardziej boją się rzeczy niezrozumiałych.

Weźmy chociażby obecną sytuację, dumał Wilk. Był sobie pewien dupek z Los Angeles, niejaki Fiedia Abramcow. Miał żonę Lizę. Z jednej strony chciał być gangsterem i rządzić miejscową mafią, z drugiej zaś tęsknił do luksusu. Mieszkał w Beverly Hills i żył jak wielki gwiazdor. Nawiasem mówiąc, Wilk właśnie wprowadził się do jego domu, lecz przecież takie było jego święte prawo. Z czyich pieniędzy Fiedia kupił tę chałupę? Z moich, pomyślał Wilk. Gdyby nie ja, wciąż byłby chłopcem na posyłki. Nie miałby nic, oprócz samych marzeń.

Fiedia i Liza nawet się nie spodziewali, że mają u siebie gościa. Dopiero po dziesiątej wieczór przylecieli do Los An­geles, wrócili z wakacji w Aspen.

Możecie sobie wyobrazić ich zdziwienie.

Jakiś zwalisty chłop siedział w salonie na kanapie. Po prostu siedział. Całkiem spokojnie. W prawej dłoni rytmicznie gniótł gumową piłkę.

Nigdy przedtem go nie widzieli.

- Coś ty za jeden? - zawołała Liza. - Co tu robisz?

Wilk szeroko rozłożył ręce.

- To ja wam dałem te wszystkie cuda. I co otrzymuję w zamian? Tak mnie witacie? Jestem Wilk.

W tym momencie Fiedia nie musiał już o nic pytać. Skoro Wilk zjawił się tu osobiście i pozwolił, aby go widziano, to znaczy, że chciał ich zabić. Może więc najlepiej uciec i liczyć na to, że przyszedł zupełnie sam? Chociaż to wątpliwe...

Dał krok do tyłu, a wtedy Wilk wyciągnął pistolet spod poduszki. Umiał strzelać. Trafił Fiedię raz w plecy i raz w szyję.

- Zimny trup - powiedział do Lizy. Wiedział, że po­sługiwała się zdrobnieniem imienia. - Wolę Elizawieta - mruknął. - Nie tak oklepane. Mniej amerykańskie. Chodź, siadaj. Proszę.

Klepnął się w udo.

- Siadaj. Nie lubię powtarzać dwa razy.

Dziewczyna była bardzo ładna, na pewno sprytna... i wyra­chowana. Przeszła na drugą stronę pokoju i usiadła Wilkowi na kolanach. Czyli zrobiła to, co kazał. Grzeczna.

- Podobasz mi się, Elizawieto. Ale nic na to nie poradzę... Zdradziłaś mnie. Okradłaś razem z Fiedią. Tylko się nie kłóć. Wiesz, że to prawda. - Spojrzał głęboko w jej piwne oczy. - Znasz zamoczit! Łamanie kości? Chyba znała, bo wrzasnęła ile sił w płucach. - Dobrze - rzekł Wilk, biorąc ją za nadgarstek. - Wszyst­ko dziś idzie jak po maśle. Zaczął od najmniejszego różowego palca jej lewej ręki.

13

Co to? Naprawdę wojna? Z kim? Gdzie szukać wroga?

Było ciemno choć oko wykol i przeraźliwie zimno, jak to na pustyni. Oględnie mówiąc, czułem się niepewnie. Bezksięży­cowa noc. To też część planu? W co teraz łupną? Gdzie? W kogo? Dlaczego?

Na razie usiłowałem choć trochę zebrać myśli i stworzyć coś w rodzaju harmonogramu zadań na kilka najbliższych godzin. To była ciężka sprawa, prawie niemożliwa. Szukaliśmy małego konwoju wojskowego, który dosłownie zniknął gdzieś w tuma­nach kurzu, wchłonięty przez pustynię. Ale mieliśmy także drugi ślad w postaci forda bronco z numerem 322JBP z Nevady i symbolem zachodzącego słońca.

Musieliśmy znaleźć Geoffreya Shafera. Dlaczego tu przy­jechał?

Czekaliśmy w zasadzie nie wiadomo na co. Może na jakąś wiadomość albo ostrzeżenie? Wybrałem się na spacer wokół Sunrise Valley. W epicentrum wybuchu nie znalazłem zniszczo­nych samochodów i przyczep. Tutaj wszystko jakby wyparowało. Iskry i popiół, drobiny śmierci i zniszczenia, wciąż unosiły się w powietrzu. Gęste kłęby smolistego dymu zasłaniały pociemnia­łe niebo. Prześladowała mnie natrętna myśl, że jesteśmy zdolni do najgorszych rzeczy. Tylko człowiek chciałby zrobić coś takiego.

Wędrowałem wśród szczątków, przystając co chwilę, żeby porozmawiać z agentem lub kimś z ekipy śledczej. Zrobiłem też kilka własnych pobieżnych notatek:

Resztki pojazdów i przyczep mieszkalnych leżą rozrzucone po całej okolicy.

Świadkowie mówią o kanistrach zrzuconych z samolotu.

Jeden z pojemników spadał wprost na przyczepę, lecz eks­plodował jeszcze w powietrzu.

Początkowo wybuch wyglądał jak „falująca biała meduza”, potem chmura stanęła w ogniu.

Żar wybuchu i związana z tym konwekcja ciepła wywołały huragan wiejący co najmniej przez kilka minut.

Jak dotąd znaleziono tylko jedno ciało. Dlaczego jedno? Wszyscy zadawali sobie te same pytania. Dlaczego wywie­ziono pozostałych ludzi? Dlaczego ktoś chciał zniszczyć tę nędzną osadę?

To po prostu nie miało sensu. Ani to, ani nic innego. Zwłasz­cza obecność Shafera.

Usłyszałem głos tutejszej agentki, Ginny Moriarity. Wołała mnie. Spojrzałem na nią i zobaczyłem, że z podnieceniem wymachuje ręką. Co znowu?

Podbiegłem do niej. Czekała w towarzystwie dwóch równie przejętych policjantów.

- Znaleźliśmy forda - powiedziała. - Konwoju nadal nigdzie nie ma, ale ford bronco dotarł do Wells.

- A co jest w Wells? - spytałem.

- Lotnisko.

14

- Ruszamy!

Znów siedziałem w śmigłowcu FBI i leciałem do Wells z nadzieją, że złapię Łasicę. Był to wprawdzie strzał w ciemno, ale nie umiałem wymyślić nic innego. Wziąłem ze sobą Wade'a i Moriarity. Za nic nie chcieli tego przegapić - choć nie wiedzieli, co ich czeka.

Dopiero teraz, po raz drugi lecąc nad Sunrise Valley, za­uważyłem, że jesteśmy na wielkim płaskowyżu. Miasto leżało kiedyś na wysokości ponad czterech tysięcy stóp nad pozio­mem morza.

Po chwili przestałem podziwiać krajobraz i pomyślałem o Shaferze. Wciąż byłem cholernie ciekaw, jaką odgrywał rolę w tym całym bałaganie, katastrofie, zbrodni... Trzy lata temu porwał Christine Johnson. Zdarzyło się to podczas wakacji na Bermudach. Christine była wtedy moją narzeczoną. Żadne z nas nie wiedziało jeszcze, że zostaniemy rodzicami. A później wszystko się zmieniło. Znalazłem ją dzięki pomocy starego przyjaciela, Johna Sampsona. Przeżyła szok - i za to jej nie mogłem winić. Po pewnym czasie wyjechała na stałe do Seattle. Z winy Łasicy toczyliśmy ustawiczną wojnę o prawo do opieki nad małym Alexem.

Z kim Shafer wszedł w komitywę? Jedno było zupełnie pewne i może też ważne dla śledztwa: nalot na Sunrise Valley wymagał współdziałania kilkudziesięciu ludzi. Nie wiadomo, kto zagrał rolę żołnierzy armii amerykańskiej, ale nie brały w tym udziału jednostki Gwardii Narodowej. Tak twierdził Pentagon. Jedźmy dalej: bomba. Kto ją skonstruował? Praw­dopodobnie ktoś z wojskowym doświadczeniem. Shafer miał w Anglii stopień pułkownika, ale służył także w oddziałach najemników.

Dużo ciekawych tropów, lecz nic konkretnego.

Pilot helikoptera zerknął w moją stronę.

- Jak tylko miniemy góry, będzie widać Wells! - zawo­łał. - Przynajmniej światła. Ale to samo można powiedzieć o tamtych. Tu, na pustyni, nie da się nikogo zaskoczyć znienacka!

Pokiwałem głową.

- Niech pan spróbuje wylądować jak najbliżej lotniska. Musimy zgrać działania z policją stanową! Może być strzela­nina - dodałem na koniec.

- Tak jest - odparł.

Wdałem się w krótką rozmowę z Wade'em i Moriarity. Mamy lądować na lotnisku czy raczej na pustyni? Strzelaliście do kogoś? A ktoś do was strzelał? Nie, nigdy - odpowiedzieli chórem. Ekstra.

Pilot znów spojrzał na nas.

- Dolatujemy! Lotnisko powinno być po prawej stronie. O, tam.

Zobaczyłem niewielki piętrowy budynek i dwa pasy startowe. Na parkingu stało kilka samochodów. Nie zauważyłem wśród nich czerwonego bronco.

Za to po pasie kołował niewielki samolot. Przygotowywał się do startu.

Shafer? Pomyślałem sobie, że to niemożliwe, ale jak dotąd wszystko się kłóciło ze zdrowym rozsądkiem.

- Przecież lotnisko miało być zamknięte! - krzyknąłem do pilota.

- Też tak myślałem - odparł. - Może to nasz chłoptaś. Jeżeli tak, to już nam uciekł. Znam ten samolot. To learjet 55. Cholernie szybka maszyna.

Od tamtej pory mogliśmy tylko patrzeć. Learjet gładko pomknął wzdłuż pasa, wzniósł się w powietrze i odskoczył od nas. Wszystko to ładnie, zręcznie i zgrabnie. Pomyślałem, że Shafer też patrzy na śmigłowiec. Pewnie pokazał nam środkowy palec. A może ten gest był przeznaczony dla mnie? Już się dowiedział, że go ścigam?

Pięć minut później wylądowaliśmy w Wells. Po chwili usły­szałem hiobową wiadomość, że learjet zniknął z radarów.

- Jak to „zniknął”?! - huknąłem na dwóch kontrolerów siedzących w maleńkiej sali naziemnej obsługi lotów.

- Po prostu przepadł - odparł starszy. - Tak jakby nigdy go nie było.

Ale Łasica był. Sam widziałem - i na dowód miałem jego zdjęcia.

15

Geoffrey Shafer jechał przez pustynię granatowym olds­mobilem cutlassem. Wcale nie wsiadł do samolotu, który od­leciał z Wells. To byłoby za łatwe. Łasice zawsze mają kilka dróg ucieczki.

Wrócił myślami do niedawnych zdarzeń. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z pierwotnym planem, chociaż na pewno istniał jeszcze inny wariant, przygotowany do wykorzystania w razie jakiejś wpadki. Podobno nawet doktor Cross, teraz pracownik FBI, pokazał się w Nevadzie.

To też fragment większego planu? Chyba tak, westchnął Shafer. Ale dlaczego właśnie Cross? Co ten Wilk znowu kom­binował?

Pierwszy przystanek wypadał w Fallon. Tam miał się skon­taktować z kolejnym łącznikiem. Nie wiedział, z kim ani dlaczego... Nie znał zasadniczego celu całej akcji. Dostał ka­wałek układanki - Wilk kazał mu zadzwonić pod wskazany numer i czekać na polecenia.

Shafer skrupulatnie wypełnił rozkazy. Zameldował się w mo­telu Best Inn Fallon, natychmiast poszedł do pokoju i wziął komórkę, którą zamierzał zniszczyć po rozmowie. Żadnych powitań, uprzejmości lub tym podobnych niepotrzebnych słów. Przeszli od razu do konkretów.

- Tu Wilk - usłyszał głos w słuchawce. Ciekawe, czy to naprawdę on? - przemknęło mu przez myśl. Chodziły słuchy, że Wilk ma dublerów, być może nawet sobowtórów. Każdy z nich znał tylko swój kawałek, prawda?

Pierwsza wiadomość była nie najlepsza.

- Ktoś was przyłapał, pułkowniku Shafer. Ktoś was sfoto­grafował koło Sunrise Valley. Wiecie coś o tym?

Łasica usiłował słabo protestować, ale Wilk przerwał mu już po pierwszym słowie.

- W tej chwili mam przed sobą zdjęcia. Nic dziwnego, że wyśledzili forda. Właśnie dlatego kazałem wam zawczasu zmienić auto i pojechać do Fallon. Tak na wszelki wypadek.

Shafer nie wiedział, jak zareagować. Kto go wyśledził na tym pustkowiu? Dlaczego przyjechał Cross? W końcu Wilk roześmiał się donośnie.

- Och, nie łam sobie tym pięknej główki, Shafer. Chciałem, żeby cię zobaczyli. Fotograf pracuje dla nas. Rano jedź do następnego punktu kontaktowego, a dzisiaj się po prostu zabaw. Trochę poszalej. Chcę, żebyś kogoś zabił na pustyni. Sam sobie możesz wybrać ofiarę. Bądź sobą. To rozkaz.

16

Z godziny na godzinę czułem, jak rosną we mnie napięcie i frustracja. Nigdy w życiu nie byłem świadkiem tak koszmar­nego bałaganu. Zupełny chaos.

Dobę po bombardowaniu nie mieliśmy dosłownie nic oprócz dziury w ziemi na pustyni w Nevadzie i kilku wątpliwych śladów. Przesłuchaliśmy trzystu mieszkańców Sunrise Valley. Nie umieli nam pomóc. Nie pamiętali, żeby przed zamachem zdarzyło się coś niezwykłego. Nikt obcy nie zaglądał do osiedla. Nie znaleźliśmy ciężarówek użytych do ewakuacji. To wszyst­ko - łącznie z obecnością pułkownika Shafera - w gruncie rzeczy nie miało najmniejszego sensu. Ale wystarczyło, żeby nas wystraszyć.

Jak dotąd nikt się nie przyznał do zamachu.

Dwa dni później uświadomiłem sobie, że nie muszę już dłużej siedzieć na pustyni, więc wróciłem do Waszyngtonu. Nana, dzieci, a nawet kotka Ruda czekali, aby mnie przywitać na werandzie.

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Kiedy wreszcie trochę zmądrzeję i przestanę włóczyć się po świecie?

- To bardzo miło z waszej strony - powiedziałem, wcho­dząc po schodach. - Pełny komitet powitalny. Wszyscy za mną strasznie tęsknili? Długo czekacie na tatusia?

Nana stanowczo pokręciła głową. Dzieciaki zrobiły to samo. Od razu wyczułem spisek.

- Dobrze, że jesteś, Alex - powiedziała Nana i uśmiech­nęła się nareszcie. Dzieciaki też. Jednak spisek.

- Mam cię! - zawołała dziesięcioletnia Jannie. Warkocze wystawały jej spod ronda plecionego kapelusza. - A skąd wiedziałeś, że to nasz komitet? Okropnie tęskniliśmy, tato!

Kto by nie tęsknił?

- Mam cię! - zawtórował jej siedzący na barierce Damon.

Typowy dwunastolatek: hiphopowa koszulka od Seana Johna i proste szerokie dżinsy.

Wskazałem na niego palcem.

- To ja zaraz cię dopadnę! - krzyknąłem. - Łamiesz mi barierkę! - dokończyłem ze śmiechem.

Potem musiałem odpowiedzieć na dziesiątki pytań, głównie dotyczących małego Alexa. Wyciągnąłem cyfrówkę i pokaza­łem zdjęcia naszego kochanego malca.

Zataczaliśmy się ze śmiechu. Wiedziałem, że znów jestem w domu, chociaż po cichu wciąż czekałem na nowe wieści o zamachu i kolejnych ruchach Shafera.

Nana zrobiła mi kolację. Palce lizać: pieczony kurczak z czosnkiem i cytryną, kabaczki, grzyby i cebula. Później odbył się zjazd rodzinny w kuchni. Zjedliśmy lody i posprzątaliśmy. Jannie pokazała mi swoje najnowsze dzieło - wykonany ołówkiem i tuszem portret jej dwóch bohaterek: Venus i Sereny Williams. Na koniec obejrzeliśmy wspólnie mecz Washington Wizards. Przed snem nastąpiła chwila obowiązkowych uścisków i pocałunków. Było mi bardzo, bardzo miło. Miałem o wiele lepszy humor niż wczoraj... i zapewne nie gorszy niż jutro.

17

Dopiero koło jedenastej poszedłem na poddasze do mojego gabinetu. Przez dwadzieścia minut przeglądałem notatki z Sunrise Valley. Po trochu przygotowywałem się do jutrzejszej pracy. Potem zadzwoniłem do San Francisco, do Jamilli. Co prawda wczoraj i przedwczoraj też próbowałem ją kilka razy złapać, lecz bez większego powodzenia. Z moich wyliczeń wynikało, że powinna już wrócić do domu.

Niestety, odezwała się tylko poczta głosowa.

Byłem zły, bo po pierwsze, nie lubię tych urządzeń, a po drugie, nagrywałem jej się już w Nevadzie. Mimo to powie­działem:

- Cześć, tu Alex. Wciąż usiłuję cię przeprosić za to, co się stało na lotnisku w San Francisco. Jeśli chcesz lecieć na wschód, to kupię ci bilet. Jeszcze zadzwonię. Tęsknię za tobą, Jam. No to na razie.

Odłożyłem telefon i westchnąłem ciężko, z głębi piersi. Znów dałem dupy? Chyba tak. Do diabła, nigdy się nie zmienię?

Zszedłem na dół i zjadłem podwójną pajdę kukurydzianego chleba, przygotowanego przez Nanę na śniadanie. Nic nie pomogło. Wręcz przeciwnie, było nawet gorzej, bo nagle za­wstydziłem się swoich nawyków. Usiadłem na kuchennym stołku, wziąłem kotkę na ręce i pogłaskałem ją po grzbiecie.

- Lubisz mnie choć trochę, Ruda? Powiedz, że jestem fajny...

Ale dzień na tym jeszcze się nie skończył. Tuż po północy zatelefonował agent Fred Wade. Ten sam, który był ze mną w Nevadzie. Mówił, że ma coś bardzo ciekawego.

- Dostaliśmy wiadomość z Fallon - zaczął. - Dwa dni temu ktoś zgwałcił i zamordował recepcjonistkę z tamtejszego motelu Best Inn. Ciało leżało w krzakach obok parkingu. Morderca najwyraźniej chciał, żeby je znaleziono. Z zeznań wynika, że jeden z gości to zapewne pański pułkownik Shafer. Oczywiście już dawno zwiał z Fallon.

Pański pułkownik Shafer. To mówi samo za siebie, prawda? Dawno zwiał z Fallon. Bez wątpienia.

18

Źle spałem tamtej nocy. Dręczyły mnie koszmary. Raz wi­działem Łasicę, raz zgliszcza Sunrise Valley.

Rano miałem podpisać dzienniczki, żeby dzieci mogły poje­chać na wycieczkę do oceanarium w Baltimore. Zrobiłem to o wpół do piątej, zanim wszyscy wstali, a chwilę potem musia­łem po cichutku wyśliznąć się do pracy. Byłem na siebie wściekły, że z nikim się nie żegnam, zostawiłem więc kartkę do Jannie i Damona. Kochany tatuś.

Po drodze słuchałem Alici Keys i Calvina Richardsona. Niezła muzyka na początek dnia, zwłaszcza gdy się siedzi za kierownicą.

W ostatnich latach pojęcie „głównego zagrożenia” uległo znacznemu przewartościowaniu. Po jedenastym września dia­metralnie zmienił się wizerunek FBI. W miejsce skostniałej i dla wielu wręcz reakcyjnej grupy śledczej powstało nowe, proaktywne biuro, pełne pomysłów i inicjatywy. Za jedyne sześć milionów baksów założono w budynku imienia Hoovera bazę danych, zawierającą czterdzieści milionów stron informacji o wszelkich przejawach terroryzmu w dzisiejszym świecie, począwszy od zamachu na World Trade Center z 1993 roku.

Było tam wszystko. Teraz chciałem sprawdzić, czy to się na coś przyda.

Spotkaliśmy się na czwartym piętrze budynku Hoovera, w Ośrodku Informacji Operacji Strategicznych (SIOC), żeby omówić sytuację w Sunrise Valley. Zagładę miasta uznano za „główne zagrożenie”, chociaż nikt z nas nie mógł na ten temat powiedzieć nic konkretnego. Na dobrą sprawę nie wiadomo było, co tam naprawdę zaszło.

Zamachowcy nie dali znaku życia. Żaden z nich nawet nie pisnął.

Surrealizm. Chyba bym wolał, żeby stawiali jakieś żądania.

Ośrodek był wyposażony w jedną z najweselszych i naj­wygodniejszych sal konferencyjnych. Granatowe skórzane fo­tele, ciemny drewniany stół, bordowy dywan i tak dalej. Pod ścianą amerykańska flaga i sztandar Departamentu Sprawied­liwości - a wokół stołu białe koszule i krawaty w prążki.

Sam byłem ubrany w dżinsy i wiatrówkę z napisem FBI TERRORISM TASK FORCE. To chyba lepiej pasowało na taką okazję. Dzisiejsze spotkanie w niewielkim stopniu przy­pominało rutynową naradę.

W sali zasiadały same grube ryby. Najwyższe notowania miał jeden z pięciu zastępców dyrektora FBI, Burt Manning. Byli także starsi agenci z Połączonych Krajowych Sił Za­daniowych ds. Terroryzmu i najlepsi eksperci z nowo po­wstałego biura wywiadu, rekrutującego swoich pracowników z FBI i CIA.

Obok mnie siedziała Monnie Donnelley. Moja dobra zna­joma i świetny analityk kryminalny. Poznaliśmy się jeszcze w Quantico.

- Widzę, że dostałaś specjalne zaproszenie - powiedzia­łem, sadowiąc się w fotelu. - Witaj w klubie.

- Nie mogłam tego przegapić, Alex. Sytuacja niemal jak z filmu science fiction... albo jeszcze gorzej.

- Masz rację.

Z ekranu odezwała się do nas agentka, która nadzorowała śledztwo w polowej kwaterze FBI w Las Vegas. W zasadzie powiedziała tylko, że do Sunrise Valley skierowano ruchome laboratorium kryminalne. Poza tym nic nowego. Dyskusja szybko zeszła na temat potencjalnego zagrożenia.

Od razu zrobiło się ciekawiej.

Najpierw omówiliśmy własne grupy terrorystyczne, takie jak National Alliance i Aryan Nations. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nigdy by nie uwierzył, że po mistrzowsku wykonany zamach na Sunrise Valley był dziełem tych pros­taków. Po chwili padło hasło „dżihad”, czyli al - Kaida i Hez­bollah. Przynajmniej to zasługiwało na dwie godziny bicia piany. Mieliśmy głównych podejrzanych. Na koniec Manning przydzielił nam zadania.

Nic nie dostałem. Byłem wolny. Z miejsca zacząłem podej­rzewać, że czeka mnie rozmowa z Burnsem. Wcale nie miałem na to ochoty. Nie chciałem znów wyjeżdżać z Waszyngtonu - a już na pewno nie do Nevady.

A potem cały świat oszalał.

Wszystkie pagery zapiszczały dosłownie w tej samej chwili!

Każdy z obecnych, łącznie ze mną, natychmiast sięgnął do pasa. Już od dawna właśnie w ten sposób informowano nas o zagrożeniach, bez względu na to, czy chodziło o jakąś paczkę pozostawioną bez opieki w nowojorskim metrze, czy o wąglika w Los Angeles.

Przeczytałem:

Z BAZY LOTNICZEJ KIRTLAND W ALBUQUERQUE SKRADZIONO DWA POCISKI TYPU ZIEMIA - POWIETRZE.

BYĆ MOŻE MA TO ZWIĄZEK Z ZAMACHEM W SUNRISE VALLEY.

BĘDZIEMY W KONTAKCIE.

19

„Nie ma spoczynku dla sprawiedliwych”, głosił napis na ścianie w pobliżu bufetu i automatów z coca - colą. Za dziesięć szósta znów nas wezwano na czwarte piętro na naradę. Zasied­liśmy w tym samym szacownym gronie. Część z nas była przekonana, że zamachowcy z Sunrise Valley wreszcie skon­taktowali się z kimś z biura. Zdaniem innych chodziło raczej o kradzież rakiet w Kirtland.

Kilka minut później na salę wkroczyli agenci CIA. W gar­niturach i z aktówkami. Tak, tak... Potem przybyła delegacja Urzędu Bezpieczeństwa Narodowego. Sytuacja wyraźnie stała się poważna.

- Ale jaja! - szepnęła Monnie Donnelley. - Wiem, że jest mowa o pełnej współpracy, ale w życiu nie spodziewałam się tu CIA.

Uśmiechnąłem się do niej.

- Masz wyjątkowo dobry humor - zauważyłem. Wzruszyła ramionami.

- No cóż, generał Patton mawiał przed każdą bitwą: „Wy­bacz mi Panie Boże, ale to dla mnie frajda!”.

Dyrektor Burns wszedł punktualnie o szóstej, w asyście szefa CIA, Thomasa Weira, i Stephena Bowena z Urzędu Bezpieczeń­stwa. Wyglądali na zdenerwowanych. Może byli speszeni tym, że siedzą obok siebie? W każdym razie ich niepokój od razu udzielił się obecnym.

Popatrzyłem na Monnie. Kilkoro agentów nadal rozmawiało, jakby nie przejmując się obecnością szefów. W ten sposób chcieli pokazać, że dla nich to nie pierwszyzna. Naprawdę tak było? Szczerze wątpię.

- Proszę państwa o uwagę - zaczął dyrektor Burns i na sali natychmiast zapanowała cisza. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę.

- Pokrótce streszczę przebieg wydarzeń. Cała sprawa zaczę­ła się dwa dni przed zamachem bombowym w Sunrise Valley w Nevadzie. Wiadomość, która do nas dotarła, kończyła się słowami: „Mamy nadzieję, że atak nie pociągnie za sobą żadnych ofiar”. Rodzaj ataku nie został określony. Jednocześnie rozmów­ca groził „strasznymi konsekwencjami” w razie ujawnienia tego ostrzeżenia. Jakie to miałyby być konsekwencje - nie wiemy.

Burns przerwał i rozejrzał się po sali. Popatrzył na mnie, lekko skinął głową i zaczął mówić dalej. Na pewno wiedział więcej od nas. Kogo dopuścił do tajemnicy? Biały Dom? Całkiem możliwe.

- Zamachowcy kontaktowali się z nami codziennie. Jedna wiadomość przyszła do pana Bowena, druga do dyrektora Weira, a trzecia do mnie. Do tej pory nie zawierały żadnych żądań. Dzisiaj rano otrzymaliśmy film z zamachu w Nevadzie. Nie jest to pełny przekaz, lecz montaż wybranych scen. Propo­nuję, żebyśmy go teraz obejrzeli.

Dał znak ręką, by włączono monitory rozmieszczone w całej sali. Film był czarno-biały, nieco rozmyty i drżący. Wyglądał jak dokument kręcony z ręki. Jak kronika wojenna. Przy stole narad panowało grobowe milczenie.

Najpierw przyjechał konwój, sfilmowany mniej więcej z od­ległości mili. Żołnierze poganiali wystraszonych mieszkańców przyczep i ładowali ich do ciężarówek.

Jakiś człowiek wyciągnął broń i chwilę później zginął. Zna­łem jego nazwisko: Douglas Puslowski.

Konwój odjechał szybko, wzbijając tumany kurzu.

Następne ujęcie przedstawiało długi ciemny przedmiot, spa­dający z nieba. Ciągle leciał w powietrzu, gdy nastąpił straszliwy wybuch.

Ten fragment też był mocno pocięty, lecz nakręcony z jednej kamery. Szybki, niechlujny i amatorski montaż. Denerwujący, ale skuteczny.

Na koniec długie ujęcie eksplozji. Samolot, z którego zrzu­cono bombę, nie pojawił się w kadrze ani razu.

- Sfilmowali wszystko na dowód, że tam naprawdę byli i że to właśnie oni zbombardowali miasto. Za kilka minut zadzwonią i przestawią żądania - powiedział Burns. - Ich łącznik zawsze korzysta z publicznych telefonów. Prosty, ale skuteczny sposób. Dzwonił ze sklepu, z kina, kręgielni. Sami wiecie, jak trudno to namierzyć.

Przez jakieś dwie minuty siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było jedynie szept kilku zdawkowych rozmów.

A potem ostry terkot telefonu zmącił napiętą ciszę.

20

- Damy rozmowę na głośniki, tak żeby wszyscy ją sły­szeli - oznajmił Burns. - Im to akurat nie przeszkadza. Wręcz nalegali, żeby was tu ściągnąć. Innymi słowy chcieli mieć publiczność. Jak się za chwilę sami przekonacie, lubią rządzić.

- Co to za „oni”? - szepnęła mi do ucha Monnie. - Może kosmici? Mówiłam, że to science fiction.

Dyrektor Burns wcisnął klawisz na swoim pulpicie i w głoś­nikach rozległ się jakiś głos. Wprawdzie był mocno zniekształ­cony, ale bez wątpienia należał do mężczyzny.

- Dobry wieczór - usłyszeliśmy. - Tu Wilk.

W jednej chwili włos zjeżył mi się na głowie. Znałem Wilka; ścigałem go prawie rok. Najgorszy morderca z możliwych.

- To ja zniszczyłem Sunrise Valley. Zaraz to wyjaśnię... przynajmniej częściowo. Powiem wam tylko to, co moim zdaniem powinniście wiedzieć.

Monnie spojrzała na mnie i pokręciła głową. Też znała Wilka. Równie dobrze mógłby zadzwonić diabeł z piekła.

- Miło z wami pogadać. Tylu ważniaków chce posłuchać mojego ględzenia? FBI, CIA, Urząd Bezpieczeństwa... - ciąg­nął Wilk. - Naprawdę jestem pod wrażeniem. Aż mi trochę głupio.

- Mamy jedynie słuchać czy podjąć rozmowę? - zapytał Burns.

- A z kim mówię? Kto to się odezwał? Może się pan przedstawić?

- Dyrektor Burns, FBI. Są ze mną dyrektor Weir z CIA i Stephen Bowen z Urzędu Bezpieczeństwa Narodowego.

Coś zgrzytnęło w głośnikach. Prawdopodobnie Wilk się roześmiał.

- Och... To dla mnie prawdziwy zaszczyt, panie Burns. Myślałem, że na początek oddeleguje pan do rozmów jakiegoś pachołka. Na przykład doktora Crossa. Ale faktycznie lepiej, jak dogadamy się na samej górze. Podziela pan moje zdanie?

- Poprzednim razem zastrzegł pan, że ma się stawić „pierw­szy sort” naszych pracowników - wtrącił Weir. - Wypeł­niliśmy to żądanie. Proszę mi wierzyć, że nie lekceważymy zamachu w Nevadzie.

- Posłuchaliście mnie? To bardzo dobrze. Sporo o panu słyszałem, panie Weir. Ale obawiam się, że w przyszłości pewnie się pokłócimy.

- Dlaczego? - spytał Weir.

- Jest pan z CIA, a wam nie wolno ufać. Ani przez minut­kę... Nie czytał pan Grahama Greene'a? A kto tam jeszcze z wami siedzi? - zagadnął Wilk. - Kolejno odlicz.

Burns wymienił nazwiska obecnych, ale pominął kilka osób.

Ciekawe dlaczego?

- Znakomity wybór - powiedział Wilk, kiedy Burns za­kończył swoją wyliczankę. - W to się nie wtrącam, bo najlepiej wiecie, komu z was można naprawdę zawierzyć. W końcu chodzi o wasze życie. Wprawdzie nie lubię CIA, ale tego już nic nie zmieni. To sami kłamcy i bandyci. Ktoś jest innego zdania?

Milczeliśmy, więc w głośnikach znów dał się słyszeć zgrzyt­liwy śmiech Wilka.

- Ciekawe, prawda? Nawet CIA nabrało wody w usta, zamiast odpowiedzieć na moje złośliwości.

Nagle zaczął mówić zupełnie innym tonem.

- Posłuchajcie uważnie, co teraz wam powiem, durnie. Macie być posłuszni. Jasne? Tylko w ten sposób zdołacie uratować wielu niewinnych ludzi. Dotarło do was? Chcę to usłyszeć. Odezwać mi się! Zrozumiano, kurwa, co się do was mówi?!

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Było to głupie i dzie­cinne, lecz każdy zdawał sobie sprawę, że w tym momencie Wilk ma nad nami ogromną przewagę. Panował nad sytuacją.

- Uciekł! - nieoczekiwanie rozległ się głos Burnsa. - Przerwał połączenie! Sukinsyn odłożył słuchawkę!

21

Czekaliśmy w sali konferencyjnej jak posłuszne psiaki, ale rosyjski gangster już się nie odezwał. Dobrze znałem drania i wiedziałem, że nie zadzwoni. Bawił się z nami.

Po pewnym czasie wróciłem do biura, a Monnie Donnelley pojechała do Wirginii. Oficjalnie nadal nie miałem żadnego przydziału - ale Wilk wiedział, że będę na naradzie. Nawet bezczelnie mnie obraził. To było w jego stylu.

Co znów wymyślił? Chciał zostać terrorystą? Rozpętać wojnę? Skoro mogła to zrobić mała grupka szaleńców z pustynnego kraju, to dlaczego nie ruska mafia? Przecież wystarczy mieć silnego przywódcę i odrobinę kasy.

Nie byłem pewien, czy to przypadkiem nie jest część większego rosyjskiego planu. Być może chcieli nas nacisnąć. Ale w zasadzie po co? Żeby nas kontrolować? Żeby wystawić na próbę naszą cierpliwość?

Oczywiście pomyślałem też o Geoffreyu Shaferze i jego powiązaniach. Skąd się wziął w tym całym bałaganie? Sięgnąłem do najnowszych danych. Śledziliśmy dawną dziewczynę Shafera - i zarazem jego terapeutkę. Nazywała się Elizabeth Cassady. Chciałem spojrzeć w notatki, które robiła w trakcie leczenia.

Zadzwoniłem do domu, żeby pogadać z Naną. Zwymyślała mnie za to, że zjadłem pół bochenka chleba. Usiłowałem zrzucić winę na Damona, ale to wywołało u niej tylko atak śmiechu.

- Kiedy się nauczysz brać odpowiedzialność za swoje występki? - zapytała.

- No już dobrze, dobrze... - Westchnąłem. - Zjadłem całe dwie kromki i bardzo się z tego cieszę. Były pyszne.

Ledwie zdążyłem odłożyć słuchawkę, kiedy wezwano mnie do sali narad. Spotkaniu przewodniczył Tony Woods z biura dyrektora.

- Mamy nowe wieści - oznajmił grobowym głosem. - W Europie rozpętało się prawdziwe piekło.

Przerwał na chwilę.

- Godzinę temu doszło do dwóch kolejnych bombowych zamachów. W obydwu wypadkach w Europie Zachodniej. Pierwszy w północnych rejonach Anglii, w Northumberland, niedaleko granicy ze Szkocją. Zniszczono wieś Middleton Hall. Populacja: czterysta osób. - Znowu pauza. - Tym razem nikogo nie ewakuowano. Nie wiemy dlaczego. Zanotowano prawie sto ofiar. To była po prostu rzeźnia. Zginęły całe rodziny: mężczyźni, kobiety, kilkoro dzieci.

Ze Scotland Yardu dostaliśmy film nakręcony przez miej­scowego policjanta. Zdjęcia zrobiono ze wsi Cheviots, leżącej na sąsiednich wzgórzach. Proponuję, żebyśmy go teraz obej­rzeli.

Film był krótki. Oglądaliśmy go w głuchym, otępiałym milczeniu. Na koniec sam policjant stanął przed kamerą.

- Nazywam się Robert Wilson i wychowałem się w tym miejscu, którego już dzisiaj nie ma. W Middleton Hall. Mieliśmy tutaj główną ulicę, kilka pubów, sklepy. Byli tu ludzie, których znałem. Mieliśmy stary most Royal Engineers. Został znisz­czony. Nasz ulubiony pub - zniszczony. Patrząc teraz na te ruiny, nareszcie wiem, dlaczego jestem chrześcijaninem. Czuję obecnie jedynie beznadziejny smutek, że nasz świat jest tak okrutny.

Po skończonej projekcji Woods wspomniał o drugim zamachu, tym razem w Niemczech. Nie było jeszcze żadnych zdjęć z miejsca przestępstwa.

- Zniszczenia w Lubece są mniejsze, ale równie straszne. Grupa studentów stawiła opór. Zabito jedenaście osób. Lubeka leży w Szlezwiku-Holsztynie, w pobliżu granicy z Danią. Obszar rolniczy, odizolowany od reszty kraju. Wilk nie skon­taktował się z nami w tej sprawie. Nie było też żadnego ostrzeżenia. O ile nam wiadomo, nastąpiła wyraźna eskalacja działań.

22

Co dalej? Czego mieliśmy się spodziewać?

Znów wypadało tylko czekać. Narastające wciąż napięcie stawało się nie do zniesienia. Wariat niszczył kolejne wsie, nie mówiąc, kiedy to się skończy. Na dodatek nie stawiał żadnych żądań.

Żeby czymś zająć umysł, zacząłem się przebijać przez pękate akta Łasicy. Część z nich już znałem, lecz mimo to czytałem je ponownie. Wciąż go widziałem i słyszałem - i strasznie chciałem przyskrzynić. Popatrzyłem w notatki lekarki, która zajmowała się Shaferem w czasie jego pobytu w Nowym Jorku. Doktor Elizabeth Cassady... Dla niego była nie tylko psychiatrą. Z czasem zostali kochankami.

Oględnie mówiąc, od tych zapisków miałem całkowity mętlik w głowie. Istny szok - zwłaszcza dla kogoś, kto znał rzeczywistą naturę związku i błędy, które doktor Cassady popełniła względem Shafera. W trakcie czytania robiłem Własne notatki.

PIERWSZE SPOTKANIE

Mężczyzna w nieokreślonym wieku, czuły na swoim punkcie, wciąż narzekający - Nie potrafię skupić się na swojej pracy. Zapytany, co robi, odpowiedział: To tajne. Koledzy mówią mu, że się zachowuje dziwnie. Oznajmił, że jest żonaty i ma troje dzieci: córki bliźniaczki i syna. W domu podobno jest szczęśliwy.

WRAŻENIE

Dobrze ubrany, bardzo atrakcyjny, elokwentny, trochę nie­spokojny, o poważnym wyglądzie. Z pewną przesadą mówi o swoich dokonaniach.

ODRZUCIĆ

Psychozę maniakalno-depresyjną Zespół urojeniowy

Zmiany nastroju wywołane innymi czynnikami (głównie al­koholem lub środkami uspokajającymi)

Zespół deficytu uwagi z nadpobudliwością (ADHD) Pograniczne zaburzenie osobowości Depresję jednobiegunową

SESJA 3

Dzisiaj spóźnił się 10 minut. Zareagował nerwowo, gdy o tym wspomniałam. Twierdził, że czuje się wspaniale, a mimo to przez cały czas sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

SESJA 6

Zapytany o życie rodzinne i problemy natury erotycznej - o których wspominał na jednym z poprzednich spotkań - zaczął zachowywać się trochę niestosownie. Chichotał, chodził, opo­wiadał pieprzne dowcipy i wypytywał mnie o moje preferencje seksualne. Przyznał się, że wtedy gdy jest z żoną, to myśli o mnie - i to powoduje u niego przedwczesny wytrysk.

SESJA 9

Dzisiaj bardzo spokojny, niemal zadumany, ale powiedział, że nie ma depresji. Skarżył się za to, że ludzie go nie rozumie­ją. Znów opisywał kłopoty z żoną. Powiedział, że tydzień temu miał kłopoty z erekcją, choć fantazjował o mnie. Ze szczegółami opisywał fantazje erotyczne i nie chciał przestać, chociaż go o to prosiłam. Twierdził, że ma obsesję na moim punkcie.

SESJA 11

Wyraźna zmiana zachowania. Tryskający energią, radosny i niemal przesadnie charyzmatyczny (podejrzenie zaburzeń so­cjopatycznych). Spytał, czy potrzebna jest dalsza terapia, i oznaj­mił: Czuję się świetnie. Zapytany o żonę, odpowiedział: Nie może być lepiej. Ciągle się zaleca .

Rozmawialiśmy o ryzykownym zachowaniu. Przyznał, że w zeszłym tygodniu, jadąc samochodem, znacznie przekroczył dozwoloną prędkość i z premedytacją zmusił policję do pościgu. Napomknął o kontaktach z jakąś inną partnerką, zapewne prostytutką, i mówił coś o brutalnym seksie. Usiłował flir­tować, a nawet był otwarcie uwodzicielski. Jest przekonany, że chcę go.

SESJA 14

Nie przyszedł na poprzednie spotkanie; nie zadzwonił. Dziś był potulny i przepraszał, ale później wpadł w złość i zachowywał się bardzo niespokojnie. Powiedział, że musi sobie wyna­grodzić pewne rzeczy. Mówił o zwiększonym poziomie libido i wspomniał o spotkaniach z luksusowymi callgirls. Przyznał się, że myśli o związku sadomasochistycznym.

Powiedział, że prawdopodobnie jest we mnie zakochany. Nie wyczułam w tym nic fałszywego. Ani trochę. Nie wiem, jak zareagować. Wydaje mi się, że pułkownik Shafer przychodzi tutaj tylko po to, żeby mnie uwieść. Co gorsza, może mu się udać.

23

Przeczytawszy notatki doktor Cassady, też nie wiedziałem, jak zareagować. Po szesnastej wizycie ton wyraźnie stał się przychylniejszy dla Shafera. Brakowało opisów jego osobistych uczuć, które bez wątpienia prowadziły do romansu.

A potem wszystko nagle się urwało. Koniec notatek. Nie­wiarygodne i w dodatku nieprofesjonalne. Zapewne wtedy zaczął się ów związek. Gdybym naprawdę szukał jakiegoś dowodu na to, że Shafer był cholernie sprytnym i niezrów­noważonym psychopatą, wystarczyły uwagi doktor Cassady.

Późnym wieczorem otrzymałem polecenie natychmiastowego stawienia się w sali narad. Wilk zapowiedział, że zadzwoni. To już coś. Zaczęło się odliczanie.

Kiedy zebrali się już wszyscy, zaczął ugrzecznionym tonem:

- Dziękuję panom za przybycie. Jestem doprawdy poru­szony. Nie chcę nikogo rozczarować ani zabierać cennego czasu. Może panowie dyrektorzy Burns, Bowen i Weir mają ochotę coś powiedzieć, zanim zacznę?

- Kazał nam pan słuchać - odparł Burns. - Więc słuchamy.

Wilk roześmiał się po swojemu.

- Pan mi się podoba, Burns. Będzie pan godnym przeciw­nikiem. A propos, jest tam może niejaki pan Mahoney?

Mój przyjaciel i szef HRT posępnie spojrzał na Rona Burnsa. Dyrektor skinął głową.

Ned Mahoney zgarbił się w fotelu i wysunął środkowy palec prawej dłoni.

- Tak, jestem - odpowiedział. - Słucham. Co mogę dla pana zrobić?

- Może pan wyjść, panie Mahoney. Przykro mi, ale jest pan tutaj zupełnie niepotrzebny. Za duży raptus z pana. A to niedobrze... Mówię poważnie.

Burns ruchem ręki odprawił Mahoneya.

- HRT na nic się nie przyda - ciągnął Wilk. - Wszyst­ko przepadnie, jeżeli oni chociaż na chwilę włączą się do sprawy. Chyba pomału nadążacie za moim rozumowaniem? Żadnych pomysłów z HRT, żadnego dochodzenia. Odwołać psy.

Ciągle słuchacie? Niech was nie obchodzi, kim naprawdę jestem albo kim jesteśmy. Zrozumiano? Naprawdę? Chcę usły­szeć odpowiedź.

Wszyscy odpowiedzieli „tak”. Zrozumieli. Wilk znowu ba­wił się naszym kosztem. Robił z nas dzieci albo po prostu cieszyło go, że może zakpić z FBI, CIA i Urzędu Bezpie­czeństwa.

- Ten, kto przed chwilą milczał, ma wyjść z sali - burk­nął. - Nie, nie... Siadajcie. Tylko żartowałem. Jestem, jak to się mówi, „człowiekiem twórczym”. Ale moje uwagi pod adresem pana Mahoneya potraktujcie zupełnie poważnie. I po­wtarzam: żadnego śledztwa. To już nie żarty.

A teraz przejdźmy do sedna sprawy. Z góry zapewniam, że to będzie niezwykle ciekawe. Pisze tam ktoś?

Przerwa trwała około piętnastu sekund, a potem znowu rozległ się głos Wilka.

- Podam wam nazwy następnych miast. Chyba najwyższa pora.

Miasta są cztery... i niech się przygotują na możliwie najgor­szy scenariusz wydarzeń. Na totalną destrukcję.

Znowu cisza.

- Dyktuję: Nowy Jork... Londyn... Waszyngton... Frankfurt. Grozi im najgorsza zagłada w dziejach świata. Ani słowa o tym na zewnątrz, bo zaraz przyłożę.

Połączenie przerwano. Znowu nie wyznaczył żadnego terminu.

24

Prezydent Stanów Zjednoczonych nie spał już o wpół do szóstej rano. Mało tego - od dwóch godzin przewodniczył burzliwym obradom. Był już przy czwartym kubku czarnej kawy.

Rada Bezpieczeństwa Narodowego zebrała się w jego gabi­necie mniej więcej o wpół do czwartej. Wśród obecnych byli szefowie FBI i CIA oraz kilku ekspertów wywiadu. Wszyscy poważnie traktowali groźby Wilka.

Prezydent miał wrażenie, że dowiedział się już wystarczająco wiele, aby zacząć kolejną naradę, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie może być niczego pewny - zwłaszcza w tych sytuacjach, w których polityka miesza się z realnym zagrożeniem.

- Dobra, chłopaki. Kurtyna w górę - powiedział w końcu do szefa sztabu.

Kilka minut później rozmawiał z kanclerzem Niemiec i pre­mierem Wielkiej Brytanii. Obu widział na monitorach. Głos - jak to zwykle bywa w dziwnym świecie wideokonferencji - nie bardzo zgadzał się z ruchami ust rozmówców.

Okazało się, że wywiad obu krajów nic konkretnego nie wie o Wilku. Nikt nie znał jego prawdziwej tożsamości ani miejsca pobytu. Prezydent głośno wyraził swoje zdumienie.

- Chociaż w tym w pełni się zgadzamy - odparł kanclerz Niemiec.

- Wiemy na pewno, że istnieje - dodał premier Wielkiej Brytanii. - Nie wiemy, gdzie przebywa. Podejrzewamy, że to były pracownik KGB. Podejrzewamy, że ma po czterdziestce. Wiemy, że jest cholernie cwany. To strasznie wkurzające.

W tej kwestii także się zgadzali. A potem ustalili jeszcze jedno.

Żadnych negocjacji z terrorystą.

Wilka trzeba osaczyć i zlikwidować z całą bezwzględnością.

CZĘŚĆ DRUGA
MYLNE TROPY

25

Od czasu kiedy na świecie zaczął dominować kapitalizm i międzynarodowy biznes - w połączeniu z postępującą za tym falą wielkich zbrodni - wszystkie duże miasta stały się dla Wilka nudne i jałowe. Tej nocy wybrał się na spacer uli­cami jednej z najważniejszych metropolii świata. Nieważne, której - bo Rosjanin wszędzie czuł się nieswojo.

Tak się złożyło, że był w Waszyngtonie. Planował kolejne ruchy.

Nikt go nie rozumiał. Zupełnie nikt. Zresztą to przecież niemożliwe, nawet pośród „normalnych” ludzi. To znana prawda. Ale z drugiej strony nikt nawet nie mógł sobie wy­obrazić, jak głęboko sięga paranoja wypalona na zawsze w jego sercu - i to gdzie? Aż wstyd powiedzieć: w Paryżu. To było coś niemal fizycznego, jad drążący wnętrze orga­nizmu. Pięta achillesowa, myślał czasem. Właśnie ta para­noja i świadomość nieuchronnej śmierci doprowadziły go do pasji - ludzkie życie przestało się liczyć, ważna była tylko gra i zwycięstwo za wszelką cenę. Wilk nigdy nie przegrywał.

Teraz szedł ulicami Waszyngtonu i planował kolejne mor­derstwa.

Sam. Zawsze sam. Odruchowo ściskał czarną gumową piłkę.

Talizman? Bzdura. Ale jak na ironię losu, klucz do jego wnętrza. Mała czarna kulka.

Czas pomyśleć, coś zaplanować, przystąpić do działania... - przypomniał sobie. Był przekonany, że władze nie spełnią jego żądań. Nie ustąpią tak łatwo. Przynajmniej na razie.

Potrzebna była kolejna lekcja. Może nawet więcej niż jedna?

Pojechał na przedmieścia Waszyngtonu, pod dom dyrektora FBI, Burnsa.

Cóż... Można mu tylko pozazdrościć spokojnego życia na łonie rodziny, pomyślał Wilk.

Ładna, dobrze utrzymana willa w stylu rancza - wystar­czająco skromna, lecz wygodna, niczym ucieleśnienie amery­kańskiego marzenia. Niebieski mercury sedan na podjeździe. W garażu trzy motocykle. Boisko do koszykówki z plastikową przejrzystą tablicą, obramowaną białym pasem.

Powinni umrzeć? To przecież proste. Na swój sposób przyje­mne. Na pewno zasłużone.

Ale czy to wystarczy?

Tego Wilk nie był pewny. Zatem odpowiedź brzmiała: nie.

Miał jeszcze jeden cel na widoku.

Stare porachunki.

Może być coś lepszego.

Zemsta najlepiej smakuje na zimno, pomyślał Wilk, bez­ustannie ściskając w dłoni czarną piłkę.

Rozdział 26

Witaj w biurokratycznym świecie agencji federalnej i jej przedziwnych metod działania. Tak brzmiała moja nowa mantra, którą recytowałem niemal za każdym razem, kiedy przekracza­łem próg budynku imienia Hoovera. Od kilku dni była praw­dziwsza niż przedtem.

Wszystko, co działo się do tej pory, przebiegało w myśl stałego protokołu, przyklepanego decyzjami wprost z kancelarii prezydenta. Sprawę Wilka podzielono na dwie kategorie: „śledz­two” i „naprawa skutków”. FBI zajęło się wyłącznie śledztwem, do naprawy skutków wyznaczono Federalną Agencję Zarzą­dzania Kryzysowego (FEMA).

Wszystko ładnie, porządnie i do kitu. Takie było moje zdanie.

Ze względu na potencjalne zagrożenie kilku amerykańskich metropolii - a ściśle mówiąc dwóch: Nowego Jorku i Wa­szyngtonu - postawiono na nogi Krajowy Zespół Pomocy Kryzysowej. Odbyliśmy z nimi naradę na czwartym piętrze budynku Hoovera. Z wolna zacząłem sobie uświadamiać, że pracuję w centrum dowodzenia. Ale i tak było strasznie nudno.

Na pierwszy ogień poszła ocena zagrożenia. Oczywiście po trzech zamachach traktowaliśmy terrorystów zupełnie poważnie. Dyskusję poprowadził nowy wicedyrektor biura, niejaki Robert Campbell Mclllvaine junior, do niedawna emeryt, ale był tak dobry w tym, co kiedyś robił, że Burns ściągnął go do siebie aż z Kalifornii. Ktoś poruszył sprawę fałszywych alarmów, których mieliśmy kilka przez ostatnie lata. Wszyscy zgodzili się, że tym razem niebezpieczeństwo jest realne. Tak twierdził Bob Mclllvaine, a to dla nas było koronnym argumentem.

Potem rozważaliśmy skutki ataku i tu pałeczkę przejęła FEMA. Przede wszystkim pytano o służby medyczne. Jak sobie dadzą radę po takim zamachu w Waszyngtonie albo Nowym Jorku, albo obu miejscach naraz? Nie mniej istotna była sprawa ewakuacji. Wybuch paniki - zwłaszcza w Nowym Jorku - mógł za sobą pociągnąć tysiące nowych ofiar.

Teoretyczna, ale zupełnie szczera dyskusja należała chyba do najgorszych, w jakich brałem udział w trakcie swojej kariery zawodowej. Po półgodzinnej przerwie na lunch - dla tych, którzy mimo wszystko byli zdolni coś przełknąć - i paru telefonach rozmowa zeszła na terrorystów.

Kto był odpowiedzialny za tę zbrodnię? Wilk? Rosyjska mafia? A może jakaś inna grupa? Czego w zasadzie chcieli?

Wstępna lista domniemanych sprawców była bardzo długa, ale udało się ją bardzo szybko sprowadzić do konkretów. W grę wchodziły: al - Kaida, Hezbollah, islamski Dżihad z Egiptu lub jakaś niezależna grupa działająca wyłącznie dla zysku i być może opłacana przez którąś z wymienionych organizacji ter­rorystycznych.

Na koniec wreszcie przeszliśmy do „akcji”. To już leżało w gestii biura. Kilkanaście najbardziej podejrzanych osób w Sta­nach Zjednoczonych, Europie i na Bliskim Wschodzie znalazło się pod stałą i ścisłą inwigilacją. Rozpoczęliśmy ogromne śledztwo, jedno z największych w dziejach FBI.

A wszystko to na przekór groźnym i stanowczym rozkazom Wilka.

Wieczorem znów zasiadłem nad teczką Shafera. Część do­kumentów zgromadzono w Stanach, a część w Europie. W Euro­pie? - powtórzyłem w myślach. Może tam trzeba szukać twórców planu? W Anglii, gdzie Shafer mieszkał całymi latami?

W Rosji? A może jednak w którymś z rosyjskich osiedli w Ameryce?

Przejrzałem sprawozdania z działalności Shafera na rzecz najemników walczących w Afryce.

Nagle coś mi się przypomniało.

W czasie ostatniej ucieczki do Anglii Shafer udawał inwalidę. W przebraniu przeszedł przez granicę, ale i później, już w Lon­dynie, nadal poruszał się na wózku. Chyba nie zdawał sobie sprawy, że o tym wiemy.

Może to samo robił w Waszyngtonie?

Może o krok go wyprzedziłem, zamiast podążać dwa kroki za nim?

Dosyć na dzisiaj, pomyślałem. Miałem nadzieję, że ten dzień wreszcie dobiegł końca.

27

Z samego rana Łasica zjawił się na zatłoczonym i hałaś­liwym Union Station. Spokojnie siedział w składanym czarnym wózku inwalidzkim. W zasadzie niczym się nie trapił. Lubił wygrywać, a od pewnego czasu dobra karta szła mu za każdym rozdaniem.

Miał doskonałe kontakty w kręgach wojskowych w Waszyn­gtonie, więc był niezwykle cenny dla całej operacji. Znał także paru ważniaków w Londynie, ale tego akurat Wilk nie brał pod uwagę. Shaferowi to wcale nie przeszkadzało. Znów uczest­niczył w grze i czuł, że jest kimś naprawdę ważnym.

A poza tym chciał dołożyć Amerykanom. Gardził nimi. Wilk dawał mu możliwość rzezi na wielką skalę. Zamoczit. Łamanie kości. Masakra.

Shafer ostatnio obciął włosy i ufarbował je na czarno. Nie mógł zmienić swojego wzrostu - a miał sześć stóp dwa cale - zatem wymyślił coś lepszego. Choć prawdę mówiąc, pomysł podsunął mu jeden z dawnych kumpli. Za dnia jeździł po Waszyngtonie w wózku na tyle lekkim i zręcznie zaprojek­towanym, że wieczorami mógł go bez kłopotu chować do bagażnika saaba kombi.

Tego ranka, dokładnie dwadzieścia po szóstej, Shafer miał spotkanie na Union Station. Łącznik stanął tuż za nim w kolejce do Starbucks Coffee. Po chwili jakby od niechcenia nawiązali zdawkową rozmowę.

- W firmie jest huk roboty - odezwał się łącznik, który był asystentem jednego z wysoko postawionych agentów FBI. - Olali zakaz prowadzenia śledztwa. Do wszystkich wymienionych miast wysłano specjalne ekipy dochodzeniowe. Ciebie szukają tutaj. Nadzoruje to agent Cross.

- Przecież nie mogło być inaczej - odparł Shafer i uśmiech­nął się łobuzersko, jak to miał w zwyczaju. Informacje łącznika wcale go nie zdziwiły. Wilk wiedział, że będzie śledztwo. On też. Spokojnie został w kolejce i kupił kawę latte. Potem nacisnął guzik na poręczy fotela i podjechał do telefonu wiszącego na ścianie w pobliżu kas biletowych. Popijając gorącą kawę, wystukał jakiś numer.

- Mam dla ciebie wredne zadanie. Dobrze płatne - powiedział, gdy po drugiej stronie rozległ się głos kobiety. - Pięćdziesiąt tysięcy baksów za mniej więcej godzinę pracy.

- Nie ma sprawy. Już jestem twoja - odrzekła tajemnicza dama, która w pewnych kręgach uchodziła za najlepszą snaj­perkę świata.

28

Spotkanie z „podwykonawcą” odbyło się tuż przed południem w restauracyjnej części centrum handlowego Tysons Corner. Pułkownik Shafer umówił się z kapitan Nicole Williams przy małym stoliku naprzeciwko baru Burger King.

Kupili hamburgery i wodę gazowaną, ale żadne z nich nie kwapiło się do jedzenia. Shafer nazywał hamburgery jankeskim zapychaczem żył”.

- Masz ładny wózek - z kpiącym uśmiechem powie­działa Williams, kiedy Łasica podjechał do stolika. - Nie wstyd ci?

- Nie. Jestem na to zbyt wyrachowany, Nikki. - Również się uśmiechnął. - Przecież zdążyłaś mnie już poznać do tej pory. Kierują mną praktyczne względy.

- Tak, tak. Pamiętam, pułkowniku. Ale dziękuję, że pomyś­lałeś o mnie.

- Nie dziękuj, dopóki nie dowiesz się do końca, o co chodzi.

- Dlatego przyszłam. Słucham.

Ze swojej strony Shafer był lekko skonsternowany. Zdziwiło go, że Nikki tak bardzo się zmieniła od czasu, kiedy ostatnio pracowali razem. Przy wzroście pięciu stóp sześciu cali ważyła tak na oko dwieście funtów.

Mimo to zachowywała się spokojnie i z rozwagą, jak przy­stało na profesjonalistkę. Shafer dość dobrze znał ją od tej strony. Przez pół roku byli razem w Angoli i tam nabrał do niej pełnego zaufania. Kapitan Williams znała się na swoim fachu i skrupulatnie wypełniała wszelkie polecenia.

Powiedział jej zaledwie to, co uznał za niezbędne do wyko­nania powierzonej misji, i powtórzył, że za niecałą godzinę pracy otrzyma pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nikki nigdy się nie skarżyła na trudności lub ryzyko związane ze zleceniem. To też mu się bardzo podobało.

- Co dalej? Kiedy wyruszamy? - zadała tylko dwa pytania, kiedy zapoznał ją ze szczegółami akcji, wyjąwszy nazwisko ofiary.

- Jutro o pierwszej bądź na lotnisku Manassas w Wirginii. Pięć minut po pełnej godzinie wyląduje tam helikopter MD - 530. Na pokładzie mamy dla ciebie HK PSG - 1.

Williams zmarszczyła brwi i przecząco pokręciła głową.

- Mmm... Jeśli pozwolisz, to zostanę przy swoim wyborze. Wolę winchestera M70 z pociskami 300 Win Magnum Hollowpoint Boattails. Miałam już z nimi do czynienia i wiem, że są najlepsze do takiej roboty. Sam mówiłeś, że trzeba będzie strzelać przez szybę.

- To prawda. Pocisk musi przebić okno w biurowcu.

Shafer nie miał nic przeciwko zmianie broni. Pracował już z wieloma snajperami i dobrze wiedział, że to specyficzni ludzie, kierujący się własnymi przyzwyczajeniami. Był przygotowany na modyfikację pierwotnego planu i zdziwiło go, że Williams żądała tak mało.

- Kto zatem jutro umrze? - zapytała w końcu. - To akurat powinnam wiedzieć.

Podał nazwisko. Nie wywarło to na niej żadnego wrażenia. Powiedziała tylko:

- Cena nagle wzrosła. Należy się dwa razy tyle. Shafer z wolna pokiwał głową.

- Zgoda. Wedle życzenia, pani kapitan.

Nikki Williams uśmiechnęła się.

- Jeszcze za mało? - Shafer znów skinął głową. - Owszem. Ale i tak miałem ci zapłacić sto pięćdziesiąt. Tylko nie spudłuj.

29

Wreszcie nastąpił jakiś przełom w śledztwie. W końcu mieliśmy coś konkretnego - coś, co w dodatku ja podsunąłem. Wózek inwalidzki! Ślad, który mógł nas doprowadzić do Shafera.

O dziesiątej rano pojechałem na drugą stronę Waszyngtonu, do apartamentowca Farragut przy Cathedral Avenue. To właśnie tutaj, trzy lata temu, w podziemnym garażu zamordowano moją przyjaciółkę i partnerkę, Patsy Hampton. Zabił ją Geoffrey Shafer. W tym samym domu mieszkała jego terapeutka.

Doktor Elizabeth Cassady od trzydziestu sześciu godzin pozostawała pod stałą obserwacją. To było dobre posunięcie. Zjawił się Łasica. Zaparkował w podziemiach, w pobliżu miej­sca, gdzie zginęła Patsy. Potem pojechał windą na górę, do mieszkania numer 10D, gdzie nadal mieszkała doktor Cassady.

Był w wózku inwalidzkim.

Wsiadłem do windy razem z czterema agentami. Wyciąg­nęliśmy i odbezpieczyliśmy broń.

- To wyjątkowo niebezpieczny facet. Nie lekceważcie tego, co mówię - powtórzyłem ostrzegawczym tonem, kiedy wy­siedliśmy na właściwym piętrze.

Pomalowano je od czasu mojej poprzedniej wizyty. Mimo to nadal budziło we mnie okropne wspomnienia. Znów byłem przygnębiony z powodu śmierci Patsy Hampton i wściekły na Łasicę. Zadzwoniłem do drzwi z numerem 10D.

- Proszę otworzyć, FBI! - zawołałem. - Tu FBI, doktor Cassady.

W progu stanęła dobrze mi znana wysoka, atrakcyjna blondynka.

Też mnie poznała.

- Doktor Cross - powiedziała. - Co za niespodzianka. Chociaż... nie. Mogłam się pana spodziewać. Za jej plecami rozległ się szmer nadjeżdżającego wózka. Uniosłem broń i przepchnąłem się obok lekarki. Wycelowałem.

- Stój, bo strzelam! Stój! - krzyknąłem.

W polu widzenia miałem wózek i siedzącego w nim czło­wieka. Pokręciłem głową i powoli opuściłem rękę z pistoletem. Powstrzymałem się, żeby nie zakląć. Czułem smród szczura, a może raczej Łasicy.

- Jak pan widzi, to nie pułkownik Geoffrey Shafer - odezwał się inwalida. - Nawiasem mówiąc, nigdy go osobiście nie spotkałem. Jestem aktorem, nazywam się Francis Nicolo i naprawdę nie mogę chodzić, więc proszę traktować mnie ostrożnie. Zapłacono mi niemałą sumkę za ten występ. Mam panu przekazać pozdrowienia od pułkownika i przypomnieć o ostat­nio wydanych poleceniach. Widać nie słuchał pan, skoro pan tu przyszedł.

Ukłonił się w pas.

- Na tym się kończy moja rola. Nic więcej nie wiem. No i jak? Podobało się wam przedstawienie? Kto chce, może zacząć klaskać.

- Jest pan aresztowany - powiedziałem. Odwróciłem się w stronę Elizabeth Cassady. - Pani także. Gdzie on jest? Gdzie Shafer?

Z niewypowiedzianym smutkiem pokręciła głową.

- Nie widziałam go już całe lata. Wykorzystał mnie... zresztą podobnie jak pana. Ale dla mnie to dużo gorsze, ponie­waż go kochałam. Musi pan w końcu do tego przywyknąć. Taka jest moja rada. Trochę znam jego chory umysł. Powinnam wiedzieć, co planuje.

Ja też, ciężko westchnąłem w duchu. Ja też.

30

Imponujące, pomyślała kapitan Nikki Williams. Chodziło jej nie tylko o samo spotkanie na lotnisku. Cały plan był olśniewa­jący. Wręcz zuchwały.

Manassas okazało się niewielkim i nijakim miejscem, o po­wierzchni mniej więcej trzystu hektarów, z dwoma równoleg­łymi pasami startowymi. Był budynek terminalu i wieża kontroli lotów, ale nic więcej. Znakomity punkt kontaktowy.

Ktoś to dokładnie wszystko przemyślał. Może się uda...

Po kilku minutach przyleciał śmigłowiec. Kapitan Williams westchnęła w duchu: skąd oni do diabła wzięli MD - 530? Idealna zabawka do tej roboty.

To rzeczywiście mogło się udać. I może nawet nie było trudne.

Nikki podbiegła do helikoptera, niosąc pod pachą winchestera w miękkim pokrowcu. Pilot przekazał jej nowe informacje. Najwyraźniej znał resztę planu.

- Mam pełny bak. Polecimy na północny wschód, wzdłuż autostrady numer dwadzieścia osiem. Na pół minuty wyląduje­my w Rock Creek Park - powiedział.

- W Rock Creek Park? Niby dlaczego? - zapytała kapitan Williams. - Po jakie licho mamy lądować, skoro już raz stąd wystartujemy?

- Powinnaś przesiąść się na płozę. Stamtąd się lepiej strzela. Dasz radę?

- Oczywiście - odparła. - Już wszystko jasne. Odważny pomysł, ale nie pozbawiony szans. Wszystko miało tu pewien sens. Nawet to, że wybrali pochmurny dzień z lekkim wiatrem. MD - 530 był szybki i diabelnie zwrotny - a do tego na tyle stabilny, że umożliwiał dobre celowanie. Podczas pobytu w wojsku Nikki wystrzelała tysiące nabojów, uczepiona płozy helikoptera. Ćwiczyła w każdych warunkach pogodowych, aż wreszcie doszła do perfekcji.

- Gotowa? - zawołał pilot, kiedy znalazła się na pokła­dzie. - Cały lot do Waszyngtonu i z powrotem zajmie nam niecałe dziewięć minut.

Williams wystawiła kciuk na znak, że wszystko w porządku. MD - 530 poderwał się do lotu, skręcił na północny wschód i po chwili przemknął nad Potomakiem. Leciał na wysokości trzy­dziestu, czterdziestu stóp, z prędkością osiemdziesięciu węzłów.

Postój w Rock Creek Park zajął im niespełna czterdzieści sekund.

Kapitan Williams usadowiła się na prawej płozie, nieco za siedzeniem pilota. Potem dała mu znak, że może lecieć dalej.

- Ruszamy. Do roboty. Ekstra zabawa, przemknęło jej przez głowę, kiedy helikopter zbliżał się do celu. Tam i z powrotem w niecałe dziewięć minut. Gość nawet się nie dowie, co mu się przytrafiło.

31

Przed południem znów byłem w swoim gabinecie, wkurzony jak cholera. Wściekle stukałem w klawiaturę, łącząc się z bazą danych Krajowego Rejestru Karnego (NCIC) i wypiłem już chyba galon kawy. Nic gorszego nie mogłem zrobić. Zasrany Shafer. Jakoś się zorientował, że dowiedzieliśmy się o wózku. Ale jak? Miał wtykę w biurze? Ktoś na pewno mu o tym powiedział.

Około pierwszej ciągle siedziałem przy biurku. Nagle w bu­dynku rozległ się przenikliwy, świdrujący w uszach głos alarmu.

W tej samej chwili zapiszczał mój pager. Terroryści.

Na korytarzu słychać było krzyki:

- Wszyscy do okien. Do okien, prędko!

Wyjrzałem na zewnątrz i zobaczyłem dwóch mężczyzn w panterkach, biegnących przez dziedziniec wyłożony różowym granitem. Właśnie mijali brązową rzeźbę Fidelity, Bravery, Integrity.

Od razu pomyślałem, że na teren biura wdarli się zamachow­cy samobójcy. Bo jak inaczej chcieli kogoś zabić albo dokonać jakichś zniszczeń?

- Widzisz to, Alex? Możesz uwierzyć?

- Widzę... ale nie wierzę.

Nie umiałem oderwać wzroku od tego, co się działo w dole, na podwórku. Kilka sekund później do akcji przystąpili uzbro­jeni agenci.

Najpierw było ich tylko trzech, potem chyba z tuzin. Dołą­czyli do nich strażnicy z budki przy głównej bramie.

Wszyscy mierzyli do intruzów. Mężczyźni zwolnili kroku, a potem stanęli. Wyglądało na to, że chcą się poddać.

Nikt jednak do nich nie podchodził. Być może tak jak ja bali się wybuchu albo - co bardziej prawdopodobne - postępowali zgodnie z procedurą.

Podejrzani trzymali ręce wysoko nad głową. Potem powoli i z premedytacją położyli się płasko na ziemi. Do diabła, co to wszystko znaczy?

Wtedy spostrzegłem helikopter wyłaniający się zza połu­dniowej ściany budynku Hoovera. Widziałem tylko jego nos i kawałek śmigła.

Groźnie wiszący helikopter zwrócił uwagę agentów na dzie­dzińcu. Kilku z nich wycelowało w niebo. W końcu to była strefa zamknięta dla lotnictwa. Jedni głośno krzyczeli, inni wymachiwali bronią.

Śmigłowiec nagle odskoczył od budynku i zniknął z pola widzenia.

Sekundę później wpadł do mnie Charlie Kilvert.

- Na górze kogoś zastrzelono!

Omal go nie przewróciłem, biegnąc na korytarz.

32

Dopiero w Waszyngtonie MD - 350 pokazał, co potrafi. Pilot co chwila chował się między domami i mknął wzdłuż ulic, jakby uczestniczył w jakiejś szaleńczej zabawie.

Chciał w ten sposób ominąć radary i zdezorientować przygod­nych obserwatorów. Poza tym wszystko działo się niewiarygod­nie szybko. Nikt nie zdążyłby zareagować w porę, nie mówiąc o tym, że wojskowe odrzutowce nie zbliżyłyby się tak bardzo do śródmieścia.

Nikki widziała cel. A niech to wszyscy diabli! Zgodnie z planem na ziemi wybuchło zamieszanie. W kwaterze głównej FBI niemal wszyscy podbiegli do okien. To jest coś! Cudownie! Nikki brała udział w wielu akcjach na dużą skalę, ale nigdy w czymś takim. Zresztą w wojsku zawsze były tysiące przepi­sów, których musiała ściśle przestrzegać.

A tutaj rozkaz jest tylko jeden. Mała zastrzel faceta i zwiewaj gdzie pieprz rośnie, zanim ktokolwiek cię przyskrzyni.

Pilot wiedział, jak znaleźć właściwe okno. Stali tam dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach, wyraźnie zainteresowani tym, co działo się na dole. Podstęp udał się doskonale. Kapitan Williams znała twarz ofiary. Zanim facet z odległości piętnastu jardów zobaczy mój karabin, pomyślała, padnie trupem, a ja będę już daleko stąd.

Jeden z mężczyzn stojących w oknie coś krzyknął i próbował odepchnąć drugiego. Bohater.

Ale to nie miało żadnego znaczenia. Williams nacisnęła cyngiel. Łatwizna.

A teraz w nogi!

Pilot śmigłowca wykorzystał te same sztuczki do ucieczki z miasta, a potem polecieli prosto do Wirginii. Cały lot, od kwatery FBI do miejsca lądowania, trwał zaledwie trzy i pół minuty. Nikki Williams nawet nie zdążyła ochłonąć po emo­cjach związanych z polowaniem. Pomyślała też o nagrodzie. Podwójna stawka - i na Boga, zasłużyła na każdego centa!

Helikopter lekko zawisł tuż nad ziemią i Nikki zręcznie zeskoczyła z płozy. Zasalutowała pilotowi, a on wyciągnął do niej prawą rękę - i strzelił dwa razy. Raz trafił ją w czoło i raz w szyję. Nie chciał tego, ale co miał zrobić? Przecież musiał wykonać rozkaz. Podejrzewał, że wypaplała komuś coś o swojej misji. Nic więcej nie wiedział.

To był jego kawałek układanki.

33

Nikt prawie nic nie wiedział.

Dwaj mężczyźni schwytani na dziedzińcu zostali wciągnięci do budynku i w tej chwili siedzieli gdzieś na pierwszym piętrze. Ale kim, do cholery, byli?

Ktoś puścił plotkę, że Ron Burns zginął od kuli snajpera. Że mój zwierzchnik i przyjaciel nie żyje.

Celem ataku było na pewno biuro Burnsa. Odruchowo pomyśla­łem o Stacy Pollack, zabitej na początku roku. Wilk nigdy się nie przyznał do zamordowania szefowej SIOC, ale nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że to właśnie on wydał rozkaz. Burns zapowiedział zemstę i na tym się skończyło. Przynajmniej na razie.

Niecałe pół godziny po zamachu wezwano mnie na pierwsze piętro. Bardzo dobrze. Musiałem czymś się zająć, bo zaraz bym zwariował.

- Wiemy coś więcej o tej strzelaninie? - zapytałem agenta, który po mnie przyszedł.

- Nie. Też słyszałem plotki, ale nikt tego nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Pytałem nawet Tony'ego Woodsa z biura dyrektora. Nie chciał mi nic powiedzieć. Wszyscy nabrali wody w usta. Przykro mi, Alex.

- Ale to znaczy, że jednak coś się stało, prawda? Ktoś został postrzelony?

- Tak. Tyle wiem na pewno.

Mdliło mnie na myśl o tym, co się ostatnio działo. Zbiegłem na pierwsze piętro. Strażnik pokazał mi korytarz, z którego wiodło wejście do niewielkiej celi. Jednej z kilku, jak się po chwili przekonałem. Wcześniej nie znałem tego miejsca. Agent, którego tam zastałem, wyjaśnił mi, że chce, abym przesłuchał aresztantów bez wcześniejszego wprowadzenia. Był ciekaw, co z nich wyciągnę.

Wszedłem do małej izby i zobaczyłem dwóch wystraszo­nych Murzynów, ubranych w wyrudziałe mundury. Terroryści? Wątpliwe. Na pewno mieli już po trzydziestce, może nawet koło czterdziestki. Trudno powiedzieć. Najpierw powinni się porządnie ostrzyc i ogolić. Ubrania mieli brudne i pogniecione. W pomieszczeniu śmierdziało stęchłym potem - i jeszcze czymś gorszym.

- Kurna, wszystko już powiedzieliśmy - jęknął jeden z nich na mój widok i skrzywił pomarszczoną twarz. - Znowu będziem to w kółko wałkować?

Usiadłem naprzeciwko nich.

- To jest śledztwo w sprawie morderstwa - oznajmiłem. Nie wiedziałem, czy ktoś o tym już im wspomniał, ale w ten sposób chciałem zacząć. - Na górze ktoś zginął.

Ten, który do tej pory milczał, zakrył twarz rękami i zaczął żałośnie kołysać się na boki.

- Och nie, och nie, och nie, Boże, nie... - zawodził płaczliwym tonem.

- Opuść ręce i słuchaj, co do ciebie mówię! - huknąłem. Obaj spojrzeli na mnie i umilkli. Teraz naprawdę mnie słuchali. - Chcę wiedzieć dosłownie wszystko. Jasne? Z najdrob­niejszymi szczegółami. Nie obchodzi mnie, ile razy będziecie to powtarzać. Zrozumieliście? Jeśli wam każę, zaczniecie wszystko od początku. W tej chwili jesteście podejrzani o mor­derstwo. Chcę poznać waszą wersję zdarzeń. Być może będzie dla was kołem ratunkowym. Czekam.

Przemówili. Obaj. Szło im to trochę nieskładnie, zacinali się i jąkali, ale mówili. Po dwóch godzinach wyszedłem stamtąd z pełnym przekonaniem, że usłyszałem prawdę, a przynajmniej jej zasadniczy zarys.

Ron Frazier i Leonard Pickett byli włóczęgami, żyjącymi w pobliżu Union Station. Obaj kiedyś służyli w wojsku. Ktoś ich namówił, żeby jak wariaci biegali wokół budynków FBI. Zdaje się, że naprawdę byli trochę kopnięci. Panterki należały do nich. Chodzili w nich codziennie, po parku i ulicy, żebrząc o parę centów.

Potem przeszedłem do drugiego pokoju, na spotkanie z dwo­ma starszymi agentami z wyższych pięter. Wyglądali na nie mniej przejętych ode mnie. Byłem ciekaw, czy wiedzą coś o Burnsie.

- Ci dwaj dużo nam nie pomogą - powiedziałem. - Może zostali wynajęci przez Geoffreya Shafera. Ten, z którym roz­mawiali, miał angielski akcent. Opis też pasuje do Shafera. Dał im równo dwieście dolarów. Dwieście dolarów za to, co zrobili.

Popatrzyłem na swoich rozmówców.

- Teraz wasza kolej. Co się stało na górze? Do kogo strzelano? To Ron Burns?

Jeden z agentów, Miliard, głęboko zaczerpnął tchu.

- To, co ci teraz powiem, nie może wyjść z tego pokoju, Alex. Nic nie wiesz, dopóki nie podamy oficjalnej wersji. Zrozumiałeś?

Z powagą skinąłem głową.

- Dyrektor nie żyje?

- Thomas Weir. Strzelano do Weira - odparł agent Miliard.

Nagle poczułem, że gdzieś odpływam i że miękną mi nogi. Ktoś zabił dyrektora CIA.

34

Chaos.

Komunikat o śmierci Thomasa Weira podały wszystkie stacje telewizyjne. Wkrótce pod budynkiem Hoovera zgromadził się tłum dziennikarzy. Oczywiście, nikt im nie zdradził naszych prawdziwych podejrzeń, ale i tak wiedzieli, że coś ukrywamy.

Po południu nadeszła wiadomość, że w lasach północnej Wirginii znaleziono ciało kobiety. Prawdopodobnie to ona zabiła Toma Weira. Przy zwłokach leżał winchester - naj­pewniej narządzie zbrodni.

Punktualnie o piątej zadzwonił Wilk.

Zabrzęczał telefon w sali narad. Ron Burns osobiście podniósł słuchawkę.

Nigdy nie widziałem go tak smutnego i przygnębionego. Thomas Weir był jego starym przyjacielem. Latem obaj jeździli z rodzinami do Nantucket na wspólne wakacje.

- Ma pan niewiarygodne szczęście, dyrektorze - zaczął Wilk. - Ten pocisk był przeznaczony dla pana. Na ogół nie popełniam błędów, ale pewne rzeczy są nieuniknione, zwłaszcza podczas wojskowej operacji na tak wielką skalę. To się zdarza na każdej wojnie. Cóż, takie życie.

Burns milczał. Siedział z pobladłą twarzą, nieruchomą jak maska. Nawet my nie potrafiliśmy z niej nic wyczytać.

- Chyba rozumiem, co pan teraz czuje - kontynuował Wilk. - Co wszyscy czujecie. Pan Weir był ojcem rodziny, prawda? Dobrym człowiekiem? Rozpiera was złość. Chcecie mnie zastrzelić niczym wściekłego psa. Ale popatrzcie na to z mojej strony. Ustaliliśmy pewne reguły gry, a wy nadal idziecie swoją drogą.

Widać, do czego to prowadzi? Tylko do śmierci i zniszczenia. Zawsze do śmierci i zniszczenia. To nieuniknione. A stawka jest o wiele większa niż jedno marne ludzkie życie. Zatem ruszajmy dalej. Zegar tyka.

Wiecie co? W dzisiejszych czasach ludzie na ogół nie słuchają. Za bardzo są zajęci sobą. Weźmy na przykład na­szą zabójczynię, kapitan Williams. Przykazano jej, żeby ni­komu nie mówiła o swoim zadaniu. Powiedziała mężowi. Musiała zginąć. Chyba już znaleźliście ciało. A teraz dzien­nik: mąż też nie żyje. Możecie zabrać go z ich domu. To w Denton, w Marylandzie. Potrzebny dokładny adres? Chęt­nie służę.

- Już wiemy o jej mężu - odparł Burns. - Jaki jest zasadniczy cel tej rozmowy? Co mamy zrobić?

- To chyba jasne, panie dyrektorze. Chcę, żeby każdy uświadomił sobie, że dotrzymuję raz danego słowa.

Oczekuję od was pełnej uległości i ją wymuszę w ten czy inny sposób.

Zawsze tak robię.

A teraz, skoro już to powiedziałem, przejdźmy do krwawych szczegółów - czyli do cyferek. Nasza cena za wasze szczęście. Ma tam ktoś papier i ołówek?

- Słucham - powiedział Burns.

- Dobrze, zaczynajmy.

Nowy Jork, sześćset pięćdziesiąt milionów dolarów amery­kańskich. Londyn, sześćset milionów. Dolarów. Waszyngton, czterysta pięćdziesiąt milionów. Frankfurt, czterysta pięćdziesiąt milionów. Razem: dwa miliardy sto pięćdziesiąt milionów dolarów. Plus wolność dla pięćdziesięciu siedmiu więźniów politycznych. Nazwiska podam w ciągu godziny. Ciekawe, że wszyscy są z Bliskiego Wschodu. Rozumiecie coś z tego? Interesująca zagadka, prawda?

Daję wam cztery dni na dostarczenie pieniędzy i więźniów. To mnóstwo czasu, nie? Więcej niż potrzeba. Później wam powiem, gdzie i kiedy. Macie dokładnie cztery dni... od... teraz.

Aha, traktujcie to poważnie. Wiem, że żądam ogromnej sumy i że zaraz usłyszę: „Niemożliwe, aby ją w tym czasie zebrać”. To mnie nie obchodzi. Nie próbujcie kwękać i płakać.

Nastąpiła chwila milczenia.

- Ot, i kurwa wszystko, panie Burns. Dajcie mi pieniądze. Dajcie więźniów. Nie naróbcie znów bałaganu. Och, prawda... Jeszcze jedno. Ja nie wybaczam i nie zapominam. Pan musi zginąć, dyrektorze Burns, zanim ta cała sprawa dobiegnie do końca. Niech pan uważa, bo w najbliższym czasie zjawię się gdzieś w pobliżu i nagle bum! Tak jak mówiłem: cztery dni, chłopcy!

Połączenie zostało przerwane.

Ron Burns popatrzył gdzieś przed siebie i powiedział przez zaciśnięte zęby:

- Właśnie: bum! Będę na ciebie czekał.

Potem niespiesznie powiódł wzrokiem po pokoju, aż spojrzał na mnie.

- Zegar już tyka, Alex.

35

- Chciałbym, aby doktor Cross opisał nam swoje wraże­nia związane z tym szaleńcem - ciągnął Burns. - Wie o nim dosłownie wszystko. Tym, którzy jeszcze nie znają Alexa Crossa, wyjaśniam, że przyszedł do nas z policji wa­szyngtońskiej. Ich strata. To człowiek, który przyskrzynił Kyle'a Craiga.

- I dwa razy wypuścił z rąk Geoffreya Shafera - ode­zwałem się z fotela. - Moje wrażenia? Cóż, nie będę się rozwodził nad tym, co oczywiste, to znaczy nad jego niepoha­mowaną żądzą potęgi i władzy. Powiem tyle: planuje rzeczy na olbrzymią skalę. Chce grać pierwsze skrzypce. Jest pełen po­mysłów i obsesyjnych koncepcji. To typ „kierownika”, czyli człowieka, który potrafi coś zorganizować, dobrać właściwych ludzi i bez wahania podjąć trudne decyzje. Ale przede wszystkim Wilk jest sadystą. Uwielbia krzywdzić ludzi. Lubi patrzeć, jak cierpią. Dał nam tyle czasu, żebyśmy dobrze sobie przemyśleli, co nas za chwilę czeka. Przecież dokładnie wie, że nie chcemy - że nie możemy - zapłacić mu tak ogromnej sumy. Z drugiej strony bawi się nami. Zdaje sobie sprawę, że go niełatwo złapać. Bin Laden ciągle chodzi na wolności, prawda? Powiem teraz, co mi w tym wszystkim nie pasuje: zamach na dyrektora. Nie mieści się w schemacie. Na to jeszcze grubo za wcześnie. Nie wierzę w błąd ani przypadek.

Zabrzmiało to trochę niezręcznie, toteż spojrzałem na Burnsa. Uspokoił mnie ruchem dłoni.

- Myślisz, że spudłowali? Czy chodziło im jednak o Toma?

- Moim zdaniem... prawdziwym celem był Weir. Wilk nie popełnia tak dużych błędów. A przed chwilą po prostu kłamał.

- Po co to zrobił? Ktoś chce coś powiedzieć?

Nikt się odezwał, więc podjąłem przerwany wątek.

- Jeżeli rzeczywiście chodziło o Weira, to powinniśmy iść tym tropem. Dlaczego Wilk go zlikwidował? Co dyrektor Weir mógł o nim wiedzieć? Nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby spotkali się w przeszłości, choćby Weir nawet o tym nie pamiętał. To bardzo ważne. Gdzie natknął się na Rosjanina? Trzeba znaleźć odpowiedź na to pytanie.

- I to prędko - dorzucił Burns. - Do roboty. Niech zajmą się tym wszyscy, powtarzam: wszyscy pracownicy biura!

36

Człowiek, który najczęściej dzwonił w imieniu Wilka, znał swoją rolę i wiedział wystarczająco dużo, żeby postępować ściśle według poleceń. Miał być „widoczny” w Waszyngtonie. To był jego kawałek.

Pojawienie się Wilka na pewno wywoła zamieszanie. Prawda?

Ekipy śledcze bez trudu ustalą, że do kwatery FBI telefo­nowano z hotelu Four Seasons przy Pennsylvania Avenue. Taka była część planu, a plan jak do tej pory działał beż zarzutu.

Mężczyzna spokojnie zszedł do recepcji i dał się zauważyć wszystkim pracownikom, nie wyłączając dwóch portierów na ulicy. Przyszło mu to o tyle łatwo, że był wysoki, jasnowłosy, z gęstą brodą i nosił długi kaszmirowy płaszcz. Wszystko zgodnie z planem.

Powoli spacerował M Street. Przystawał przy restauracjach, czytał menu i podziwiał witryny sklepów z najnowszą modą z Georgetown.

Uśmiechnął się, kiedy zobaczył radiowozy i samochody FBI ze wszystkich stron zajeżdżające pod hotel Four Seasons.

Wreszcie wsiadł do białego chevroleta kombi, który czekał na niego u zbiegu M Street i Thomasa Jeffersona.

Samochód ruszył w stronę lotniska. Poza kierowcą był w nim jeszcze jeden człowiek. Siedział z tyłu obok brodacza.

- Dobrze poszło? - spytał kierowca, kiedy już byli parę mil od hotelu. Brodacz wzruszył ramionami.

- Oczywiście. Mają dokładny rysopis. Jakiś punkt zacze­pienia. Słabą nadzieję albo coś takiego. Lepiej być nie może. Zrobiłem wszystko, co mi kazano.

- Świetnie - powiedział ten siedzący obok niego.

Wyjął berettę i strzelił mu w prawą skroń. Blondyn zginął, zanim usłyszał stłumiony huk wystrzału. Teraz policja i FBI dysponowały rysopisem Wilka - tylko nikt żywy do tego nie pasował.

37

Tego dnia czekało nas więcej zagadek, a przynajmniej zdziwienia. Zgodnie z tym, co twierdzili nasi eksperci od telefonów, Wilk dzwonił z hotelu Four Seasons w Waszyng­tonie. Podobno nawet go tam widziano. Rysopis szybko roze­słano po całym świecie. Wszystko wskazywało na to, że jednak popełnił błąd, chociaż ja ciągle nie mogłem w to uwierzyć. Zawsze korzystał z budki telefonicznej. Dlaczego teraz miałby wybrać hotel?

Do domu wróciłem o wpół do dziesiątej. Tu czekała mnie mała niespodzianka. W dużym pokoju, razem z Naną, siedziała doktor Kayla Coles. Obie kuliły się na kanapie i rozmawiały o czymś zawzięcie. Bóg jeden wie, co to za konspiracja... Ale zdziwiłem się, że lekarka Nany odwiedziła nas o tak późnej porze.

- Wszystko w porządku? - zapytałem. - Co się stało?

- Kayla akurat była w sąsiedztwie - odpowiedziała Nana. - Więc wpadła do nas. Prawda? - Spojrzała na doktor Coles. - Nic się nie stało. Poza tym, że spóźniłeś się na kolację.

- No cóż... - wtrąciła Kayla. - Nana znów czuła się trochę słabo. Na wszelki wypadek przyszłam.

- Nie przesadzaj, kochana. Nie ma powodów do paniki - po swojemu ofuknęła ją Nana. - Nic mi nie jest. A że czasami mdleję...

Kayla z uśmiechem pokiwała głową. Potem westchnęła głośno i usiadła wygodniej na kanapie.

- Przepraszam. Opowiedz sama.

- W zeszłym tygodniu parę razy miałam zawroty głowy. Przecież wiesz, Alex. To nic groźnego. Przejęłabym się tylko wtedy, gdyby był z nami mały Alex...

- Tymczasem ja już się przejmuję - przerwałem jej w pół słowa.

Kayla znów uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- Dobrze. Tak jak mówiła Nana, byłam w pobliżu i po prostu zajrzałam do was, żeby spytać, co słychać. Przy okazji zmierzyłam jej ciśnienie. Wygląda na to, że wszystko w normie. Namawiam ją, żeby dodatkowo poszła na badanie krwi.

- Pójdę, pójdę - mruknęła Nana. - A teraz pogadajmy o pogodzie.

Westchnąłem ciężko. Obie były niemożliwe.

- Ciągle harujesz tak jak przedtem? - zwróciłem się do Kayli.

Roześmiała się.

- I kto to mówi?

W jej obecności wszystko nagle stawało się weselsze, jakby padł na to jasny promień.

- Pracy jest aż za wiele. Tylko mnie nie proś, żebym ci podała liczbę ludzi, którzy w stolicy naszego bogatego państwa nie mogą sobie pozwolić na wizytę u dobrego lekarza albo też stoją godzinami w kolejce do przychodni u Świętego Antoniego i w innych miejskich szpitalach.

Zawsze lubiłem Kaylę. Prawdę mówiąc, gdy była blisko, czułem się trochę onieśmielony. Dlaczego? - pomyślałem podczas rozmowy. Zauważyłem, że nieco schudła, pewnie na skutek ciągłych wędrówek po szpitalach i do pacjentów. Wy­glądała lepiej niż kiedyś. Zawstydziłem się własnych myśli.

- Co tak stoisz? - burknęła Nana. - Siadaj tu przy nas.

- Muszę iść - powiedziała Kayla, unosząc się z kanapy. - Późno już, nawet jak na mnie.

- Wcale nie chciałem wam przerywać - zaprotestowa­łem szybko.

Naprawdę żal mi się zrobiło, że Kayla już wychodzi. W duchu liczyłem na pogawędkę o zwykłych ludzkich sprawach, bez ciągłej obecności Wilka, bomb i ter­rorystów.

- Niczego nie przerwałeś, Alex. Nic się nie stało. Po prostu muszę jeszcze odwiedzić dwóch pacjentów.

Spojrzałem na zegarek.

- Pacjenci? O tej porze? Kłamiesz. Chyba oszalałaś. - Uśmiechnąłem się do niej.

- Pewnie masz rację - odparła, wzruszając ramionami. - To zupełnie możliwe.

Czule pocałowała Nanę.

- Pilnuj się. I nie zapomnij o badaniach krwi.

- Pamięć mi jeszcze nie szwankuje.

Odprowadziłem ją do drzwi.

- Świetna dziewczyna - rzekła Nana, kiedy zostaliśmy sami. - Wiesz co? Mam dziwne wrażenie, że przychodzi tutaj przede wszystkim ze względu na ciebie. Tak mi się zdaje.

Muszę przyznać, że też tak pomyślałem.

- To dlaczego tak szybko ucieka na mój widok?

Nana zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie spod oka.

- A prosiłeś ją chociaż raz, żeby została? Nic tylko się na nią gapisz. Po co to robisz? Kto wie, może to właśnie dziew­czyna dla ciebie. Nie kłóć się ze mną. Masz przed nią pietra... i bardzo dobrze.

Zastanawiałem się przez chwilę, ale nie znalazłem żadnej odpowiedzi. To był naprawdę długi dzień i mój umysł pracował na półobrotach.

- Jak się czujesz? - spytałem Nanę. - Na pewno nic ci nie jest?

- Alex - westchnęła. - Mam osiemdziesiąt trzy lata. Mniej więcej. Jak mogę się czuć w tym wieku? - Pocałowała mnie w policzek i poszła do swojej sypialni. - Ty też nie jesteś coraz młodszy - rzuciła przez ramię na odchodnym.

Święte słowa.

38

Nie każdy spał już o tej porze. Dla niektórych noc była ciągle młoda.

Łasica nigdy nie potrafił w pełni kontrolować swoich tak zwanych podstawowych potrzeb i dzikich instynktów. Czasami bywał z tego powodu wkurzony, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że to stanowi jego słabość. Lecz z drugiej strony to go nakręcało. Niebezpieczeństwo, szum adrenaliny... Wtedy do­piero czuł, że naprawdę żyje. Cieszył się każdym polowaniem. Czuł się tak władczy i potężny, że na tę chwilę dosłownie zapominał o całym bożym świecie.

Waszyngton znał jak własną kieszeń jeszcze z czasów, kiedy pracował w brytyjskiej ambasadzie. Nie stronił także od biedniej­szych dzielnic. To właśnie tam w przeszłości wypatrywał ofiar.

Dziś znowu był na łowach. Znów mógł oddychać pełną piersią.

Jechał czarnym mercurym cougarem wzdłuż South Capitol. Padała zimna mżawka, więc po ulicy kręciły się same poczwary. Ale jedna z dziewczyn od razu zwróciła jego uwagę.

Kilka razy objechał ten sam kwartał, patrząc na nią znaczą­cym wzrokiem. Zachowywał się jak stały klient.

Wreszcie zjechał do krawężnika i przystanął obok młodej drobnej Murzynki, prezentującej swoje wdzięki obok wejścia do klubu „Nation”. Dziewczyna miała na sobie srebrne bolerko, krótką spódniczkę i klapki na obcasach.

A teraz najważniejsze: Shafer otrzymał rozkaz z samej góry, żeby polować w Waszyngtonie. Działał na polecenie Wilka. Wypełniał zadanie.

Młoda Murzynka kusząco wypięła pierś, kiedy Shafer po­chylił się nad fotelem pasażera i skinął w jej stronę. Pewnie myślała, że facet straci głowę na widok jej sterczących sutków. To spotkanie może być ciekawe... - pomyślał Shafer. Na głowie miał perukę, a policzki i dłonie pomalował na czarno. W uszach pobrzmiewał mu głupawy rockowy kawałek: „A ty­tuł piosenki brzmi I like it like that.

- Prawdziwe? - spytał, gdy dziewczyna podeszła trochę bliżej.

- Ostatnio były całkiem prawdziwe. Może sam sprawdzisz? Chciałbyś dotknąć? Wszystko da się załatwić. Mały objazd, kochanie, wyłącznie dla ciebie.

Shafer uśmiechnął się, nie wychodząc z roli nocnego pod­rywacza. Jeśli dziewczyna nawet zobaczyła, że nie był Murzy­nem, to nie dała tego po sobie wcale poznać. Nic cię nie wzrusza, co? - pomyślał. Jeszcze zobaczymy.

- Wskakuj - powiedział. - Całą cię sprawdzę. Od stóp do piersi, jak to powiadają.

- Stówa - mruknęła i nagle odsunęła się od samochodu. - Pasuje ci? Bo jak nie...

Shafer wciąż się uśmiechał.

- Jeżeli są prawdziwe, to dostaniesz stówę. Żaden problem.

Dziewczyna otworzyła drzwi i wsiadła. Chyba wylała na siebie cały flakon perfum.

- Zaraz się przekonasz, miły. Może nie są duże, ale baaardzo miłe. I całe tylko twoje.

Łasica wybuchnął śmiechem.

- Wiesz co? Podobasz mi się. Pamiętaj to, co powiedziałaś. Trzymam cię za słowo. I całe są tylko moje.

39

O północy znów byłem w robocie. Czułem się, jakbym wrócił do wydziału zabójstw. Przyjechałem do dobrze znanej sobie dzielnicy Southeast, pełnej białych, drewnianych i prze­ważnie opuszczonych domów przy New Jersey Avenue. Na miejscu zbrodni zgromadził się już spory tłumek gapiów, łącznie z kilkoma wyrostkami i - mimo późnej pory - dzieć­mi na rowerach.

Jakiś koleś z dredami, w rastafariańskiej czapce, krzyczał zza żółtej taśmy w stronę policjantów:

- Hej, słuchasz tej muzyki, gościu? - Miał bełkotliwy i dychawiczny głos. - Lubisz taką muzę? To muzyka mojego narodu!

John Sampson czekał na mnie przed jednym ze zrujnowanych domów. Dalej poszliśmy razem.

- Zupełnie jak za starych kiepskich czasów - powiedział, kręcąc głową. - Właśnie dlatego się zjawiłeś, Pogromco Smoków? Tęskno ci za przeszłością? Chciałbyś wrócić do pracy w policji?

Zatoczyłem ręką szerokie koło.

- Tak. Tego mi właśnie brakowało. Paskudnej zbrodni w środku nocy.

- Jeszcze trochę, a ci uwierzę.

Dom, w którym znaleziono zwłoki, był zabity deskami, ale bez kłopotu weszliśmy do środka. Nie miał frontowych drzwi.

- To jest Alex Cross - przedstawił mnie Sampson stoją­cemu w progu policjantowi. - Słyszałeś o nim? To ten Alex Cross, brachu.

- Dobry wieczór - odparł policjant i odsunął się z drogi.

- Nieobecny, ale niezapomniany - mruknął John Sampson.

Miejsce było smutno znajome i odrażające. W korytarzu walały się przeróżne śmieci, a smród gnijących resztek i uryny drapał w gardle. Może dlatego, że już ponad rok nie zaglądałem do takich dziur.

Powiedziano nam, że ciało jest na drugim piętrze, więc zaczęliśmy wspinać się po schodach.

- Wysypisko - powiedział Sampson.

- Tak. Akurat dobrze to pamiętam.

- Łaska boska, że nie musimy łazić po piwnicach - zaburczał pod nosem. - Nadal nie wiem, skąd się tu wziąłeś. Powiesz mi?

- Zatęskniłem za tobą. W FBI nikt nie mówi do mnie „Sugar”.

- Aha! Federalni nie lubią przezwisk? No to przyznaj się, po co tu przyszedłeś, Sugar.

Dotarliśmy na drugie piętro. Wszędzie kręciła się policja, głównie mundurowi. To było dla mnie prawdziwe deja vu. Nałożyłem gumowe rękawiczki; to samo zrobił Sampson. Za­wsze lubiłem z nim pracować, więc dzisiejsza noc przywoływała u mnie złe i dobre wspomnienia.

Zatrzymaliśmy się przy drugich drzwiach po prawej. Właśnie z nich wychodził młody czarnoskóry policjant. Jedną ręką zakrywał usta, a w drugiej ściskał białą chusteczkę. Wiedziałem, że za chwilę zwymiotuje. Pod tym względem też nic się nie zmieniło.

- Mam nadzieję, że nie zarzygał całej okolicy - mruknął Sampson. - Cholerne żółtodzioby.

Weszliśmy do środka.

- O kurczę... - jęknąłem. Takie widoki to normalka dla ludzi z wydziału zabójstw, ale mimo to nie można się do nich przyzwyczaić. Nie zapomina się szczegółów, odczuć, woni ani też paskudnego posmaku, który zostaje w ustach.

- Najpierw zadzwonił do nas - wyjaśniłem Sampsono­wi. - Dlatego przyjechałem.

- Kto to był? - spytał.

- Ty mi powiedz - odparłem.

Podeszliśmy do ciała leżącego na gołej drewnianej podłodze. Młoda dziewczyna, prawdopodobnie jeszcze nastolatka. Drobna i ładna. Naga - jeśli nie liczyć klapka, który jej zwisał z palców lewej stopy. Złoty łańcuszek na prawej nodze. Ręce miała związane na plecach czymś, co wyglądało na kawałek kabla. W usta wepchnięto jej czarną plastikową torbę.

Widziałem już takie morderstwa. Wyglądały tak samo. Sampson był podobnego zdania.

- Prostytutka - westchnął. - Nasi widywali ją na South Capitol. Osiemnaście, dziewiętnaście lat... może nawet młodsza. Powiesz mi, kto to zrobił?

Morderca odciął dziewczynie piersi. Poranił jej twarz. W myślach zerknąłem na listę zachowań zboczeńców, której nie przeglądałem już od dłuższego czasu: wyraźna agresywność (tak), sadyzm (tak), molestowanie seksualne (tak), działanie z premedytacją (tak). Tak, tak, tak.

- To Shafer, John. To Łasica. Wrócił do Waszyngtonu. Ale to nawet nie jest najgorsze. Chciałbym, żeby było.

40

Znaliśmy bar, który wciąż był otwarty o tej porze, i tam poszliśmy we dwóch na małe piwo, żeby odsapnąć po widokach przy New Jersey Avenue. Oficjalnie byliśmy już po służbie, ale wciąż miałem włączony pager. John także. Poza nami siedziało tu tylko dwóch facetów, toteż całą knajpę mieliśmy praktycznie dla siebie.

To i tak nie sprawiało nam żadnej różnicy. Cieszyłem się, że wreszcie mogę pogadać z Johnem. Potrzebowałem tego. Chcia­łem go o coś spytać.

- Jesteś zupełnie pewien, że chodzi o Shafera? - zaczął John, kiedy już siedzieliśmy przy orzeszkach i piwie.

Opowie­działem mu o filmie ze zniszczenia Sunrise Valley. Nic nie wspomniałem o ultimatum ani o innych zagrożeniach. Musiałem milczeć - i to chyba gryzło mnie najbardziej. Zakrawało na kłamstwo, a ja zawsze byłem wobec niego szczery.

- Tak. To nie ulega najmniejszej wątpliwości.

- Szlag by trafił - powiedział John. - Łasica. Dlaczego znowu wybrał się do Waszyngtonu? Ostatnim razem niemal go tu złapano.

- Może właśnie dlatego? Potraktował to jak wyzwanie.

- Uhm. I na pewno za nami tęskni. Ale tym razem nie popuszczę. Palnę mu prosto między oczy.

Pociągnąłem łyk piwa.

- Nie powinieneś być w domu, z Billie? - zapytałem.

- Dzisiaj mam nocną zmianę. Billie to wyrozumiała babka. A poza tym teraz ma u siebie siostrę. Na pewno już dawno śpią.

- Jak ci się wiedzie w małżeńskim życiu? Szwagierka w domu i tak dalej...

- Trina mi nie przeszkadza. Bardzo ją lubię. Może to śmieszne, ale jak do tej pory nie mam żadnych zmartwień. Jestem szczęśliwy. Pierwszy raz w życiu szybuję w chmurach, stary.

Uśmiechnąłem się.

- Wspaniała miłość?

- Bez wątpienia. Spróbuj kiedyś.

- Jestem gotów - odparłem z uśmiechem.

- Serio? Zawsze byłem ciekaw... Naprawdę?

- Posłuchaj, John. Jest coś, o czym chciałbym z tobą poważnie pogadać.

- Wiem. Z miejsca to wyczułem. Chodzi o tamten zamach. Potem zamordowali Weira... Shafer znów jest w mieście... - Sampson spojrzał mi prosto w oczy. - O co chodzi?

- To poufna wiadomość John. Grożą zbombardowaniem Waszyngtonu. Możesz mi wierzyć. Ostrzeżono nas przed kolej­nym zamachem. Żądają strasznego okupu.

- Którego nikt nie chce zapłacić? - spytał Sampson. - Stany Zjednoczone nie paktują z terrorystami.

- Tego nie wiem. Chyba nikt nie wie, może z wyjątkiem prezydenta. Nie dopuszczają mnie aż tak daleko. Powiedziałem ci już wszystko.

- I mam podjąć pewne działania.

- Tak. Ale z nikim o tym nie rozmawiaj. Z nikim, John. Nawet z Billie. Podał mi rękę.

- Jasne. Dziękuję.

41

W drodze do domu byłem zdenerwowany i dręczyło mnie poczucie winy, że zdradziłem poufne informacje Sampsonowi, ale z drugiej strony czułem, iż nie mogłem postąpić inaczej. John należał do mojej rodziny, proste? A może najzwyczajniej w świecie wylazło ze mnie zmęczenie po dniach, w których pracowałem od osiemnastu do dwudziestu godzin na dobę? Może stres brał górę nad rozsądkiem? Gdzieś za kulisami wciąż trwały przygotowania do straszliwej katastrofy, a tu nikt nie umiał mi powiedzieć, co właściwie dzieje się z okupem. Wszyscy, łącznie ze mną, mieli nerwy napięte jak postronki. Już minęło prawie dwanaście godzin z czasu wyznaczonego nam przez terrorystów.

W głowie huczało mi od natrętnych pytań. Czy to naprawdę Shafer zabił i okaleczył tę dziewczynę, którą znaleźliśmy przy New Jersey Avenue? Byłem tego niemal pewny, a Sampson się ze mną zgadzał. Ale w zasadzie czemu miało służyć to morder­stwo? Dlaczego ryzykował? Ciało dziewczyny z premedytacją porzucono dwie mile od mojego domu. Nie wierzę w takie przypadki.

Było późno, chciałem pomyśleć o czymś innym, ale nie mogłem się do tego zmusić. Mój stary porsche mknął pustawymi ulicami szybciej, niż powinien. Usiłowałem skupić się na prowadzeniu. Niewiele to pomogło.

Zajechałem przed dom i przez kilka minut siedziałem w sa­mochodzie. Próbowałem uspokoić rozbiegane myśli. Zastanów się, co będziesz robił... Najpierw zadzwonię do Jamilli - na Zachodnim Wybrzeżu była dopiero jedenasta. Miałem wrażenie, że łeb mi zaraz pęknie. Tak samo czułem się poprzednim razem, kiedy Łasica w szale zabijania miotał się po Waszyngtonie. Tylko że teraz było dużo gorzej.

Wreszcie powlokłem się do domu. Popatrzyłem na stary fortepian w przeszklonej części werandy. Może usiądę i coś zagram? Małego bluesa? Broadway? O drugiej w nocy? Dla­czego nie? I tak pewnie nie zasnę.

W tej samej chwili zadzwonił telefon. Pobiegłem, żeby go odebrać. Jezu... kto to, do wszystkich diabłów?

Chwyciłem słuchawkę aparatu wiszącego w kuchni koło lodówki.

- Słucham, Cross.

Nic.

A potem lekki trzask. Ktoś przerwał połączenie. Kilka sekund później znów zadzwonił. Odebrałem po pierw­szym sygnale.

Znowu cisza.

I jeszcze raz.

Zdjąłem telefon ze ściany. Żeby stłumić hałas, schowałem go w kuchenną rękawicę i położyłem na kredensie.

Za mną rozległ się jakiś szmer.

Odwróciłem się błyskawicznie.

W drzwiach stała Nana: pięć stóp wzrostu i dziewięćdziesiąt funtów wagi. Piwne oczy gorzały żywym ogniem.

- Co się tu dzieje, Alex? Dlaczego nie śpisz? - zapyta­ła. - Coś kombinujesz. Kto dzwonił o tak dziwnej porze?

Usiadłem przy stole i popijając herbatę, opowiedziałem Nanie wszystko, co tylko mogłem.

42

Następnego dnia przydzielono mi do pomocy Monnie Donnelley. Ucieszyliśmy się oboje. Mieliśmy zbierać in­formacje o Shaferze i najemnikach, którzy wzięli udział w zamachach. Liczył się przede wszystkim czas, a jego było mało.

Monnie, rzecz jasna, dużo wiedziała na ten temat, paplała więc niemal bez przerwy, ciągle podając nowe dane. Jak raz zaczęła, trudno ją było zastopować. Prawie zupełnie niemożliwe. Uważała, że fakty są najlepszą drogą do prawdy.

- Najemnicy, czyli tak zwane psy wojny. W większości byli żołnierze sił specjalnych, takich jak Delta Force, Army Rangers Navy, SEALs i SAS - jeżeli są Anglikami. Na pozór działają zupełnie legalnie, choć oczywiście dotyczy to pewnej niszy prawnej. Dzięki temu nie podlegają amerykańskiemu kodeksowi wojskowemu ani też naszym prawom. Teoretycznie powinny ich obowiązywać prawa państw, w których działają, ale w tamtych rejonach na ogół nie słyszano o normalnym systemie sądownictwa.

- Czyli działają na własną rękę. To odpowiada Shaferowi. Większość pracuje dla prywatnych spółek?

Monnie skinęła głową.

- Tak, Świerszczyku. To prywatne spółki wojskowe, PMC. Niektórzy z nich zarabiają do dwudziestu tysięcy miesięcznie. Przeciętna pensja wynosi trzy, cztery tysiące. Większe firmy mają własną artylerię, czołgi i myśliwce, jeżeli w to uwierzysz.

- Wierzę. Ostatnio już we wszystko wierzę. Nawet w wiel­kiego złego Wilka.

Monnie oderwała wzrok od komputera i spojrzała na mnie. Czułem, że zaraz wygłosi jakieś kolejne słynne „o­świadczenie”.

- Alex... Departament Obrony podpisał ponad trzy tysiące umów z różnymi PMC działającymi na terenie Stanów Zjed­noczonych. Łączna wartość kontraktu przekracza trzysta miliar­dów dolarów. W to też uwierzysz?

Gwizdnąłem z cicha.

- To stawia żądania Wilka w zupełnie innym świetle.

- Zapłaćmy mu - powiedziała Monnie. - A potem go złapmy.

- Wolałbym coś innego. Ale masz rację. To przynajmniej zalążek planu.

Monnie wróciła do komputera.

- Mamy coś o Shaferze. Był zatrudniony w Mainforce International. Posłuchaj tego: biura w Londynie, Waszyngtonie i we Frankfurcie.

To zwróciło moją uwagę.

- Trzy z zagrożonych miast. Co jeszcze masz o Mainforce?

- Popatrzmy... Do ich klientów należały przede wszystkim instytucje finansowe. Nafta, kamienie szlachetne...

- Diamenty?

- Najlepszy przyjaciel najemnika. Shafer używał pseudo­nimu Timothy Heath. W Gwinei „odzyskał” parę kopalń, zaję­tych przez miejscową ludność. Aresztowany pod zarzutem próby przekupienia kilku urzędników. W chwili zatrzymania miał przy sobie milion funtów. Gotówką.

- Jak się z tego wywinął?

- Napisane, że uciekł. Hmmm... Żadnych szczegółów. Nikt go nie ścigał. Dziwne.

- W tym zawsze był naprawdę dobry. Umie się wykręcić z najgorszej sytuacji. Zawsze spada jak kot na cztery łapy. Może dlatego Wilk wziął go do roboty.

- Nie - odpowiedziała Monnie. Odwróciła się i spojrzała mi prosto w oczy. - Wziął go tylko ze względu na ciebie. Wie, że jesteś cięty na Łasicę. I wie, że jesteś dobrym kumplem dyrektora FBI.

43

Tego samego dnia, o drugiej po południu, byłem w drodze na Kubę, do zatoki Guantanamo. Gittno, jak ją nazywali. Wypeł­niałem polecenie dyrektora, a pośrednio samego prezydenta. Ostatnio baza w Guantanamo była w centrum publicznej uwagi, a to za sprawą ponad siedmiuset „aresztantów”, przetrzymy­wanych tam za przestępstwa wojenne i terroryzm. Oględnie mówiąc, ciekawe miejsce. Wręcz historyczne - w dobrym i złym znaczeniu tego słowa.

Tuż po wylądowaniu pojechałem do Camp Delta, gdzie przebywało najwięcej więźniów. Obozu strzegły wieże strażni­cze i zasieki z drutu kolczastego. Z tego, co mi mówiono w czasie drogi, pewna amerykańska korporacja dostawała dodatkowe sto milionów dolarów rocznie za usługi świadczone w Guantanamo.

Czekało mnie spotkanie z pewnym człowiekiem pochodzą­cym z Arabii Saudyjskiej. Trzymano go w niewielkim szpitalu psychiatrycznym, w budynku oddzielonym od więzienia. Nawet nie znałem jego nazwiska. W ogóle nic o nim nie wiedziałem, poza tym, że mógł mi przekazać ważne informacje o Wilku.

Siedzieliśmy w „cichym gabinecie”, bez okien i ze ścianami wyłożonymi grubym materacem. Wstawiono tam jedynie dwa krzesełka, żebyśmy nie musieli stać w czasie rozmowy.

- Powiedziałem już wszystko, co wiem - przemówił więzień zaskakująco dobrą angielszczyzną. - Umawialiśmy się, że mnie wypuszczą. Taka była mowa dwa dni temu. Wszys­cy tu kłamią. Kim pan jest?

- Specjalnie przyjechałem tutaj z Waszyngtonu, aby wy­słuchać pańskich zeznań. Proszę zacząć od początku. To tylko może panu pomóc. Na pewno nie zaszkodzi.

Ciężko pokiwał głową.

- Nic mi już nie zaszkodzi. Wie pan, siedzę tutaj dwieście dwadzieścia siedem dni. Nie zrobiłem nic złego. Nic a nic. Byłem nauczycielem w gimnazjum w Newark. Nie miałem żadnych kłopotów z prawem. Co pan o tym myśli?

- Myślę, że może pan stąd wyjść na wolność. Proszę mi tylko powiedzieć wszystko, co pan wie o Rosjaninie znanym pod pseudonimem Wilk.

- A dlaczego mam z panem rozmawiać? Coś chyba prze­gapiłem. Spytam raz jeszcze: kim pan jest?

Wzruszyłem ramionami. Zabroniono mi podawać swoje personalia.

- Może pan dużo zyskać, a niewiele stracić. Chce pan stąd wyjść. Mogę w tym pomóc.

- Zrobi to pan?

- Jeśli tylko zdołam.

Zaczął mówić. W sumie trwało to ponad półtorej godziny. Facet miał całkiem ciekawe życie. W Arabii Saudyjskiej praco­wał w ochronie rodziny królewskiej. Czasami jeździł z nią do Stanów Zjednoczonych. Spodobało mu się to, co tam zobaczył, i zdecydował się na emigrację, choć w dalszym ciągu miał przyjaciół w najbliższym otoczeniu króla.

- Mówili mi, że ktoś z Rosji kontaktował się z dysydentami z rodziny królewskiej. Wbrew pozorom jest ich całkiem sporo. Chodziło o fundusze na sfinansowanie dużej akcji, wymierzonej przeciwko Stanom Zjednoczonym i kilku krajom Europy Za­chodniej.

- Zna pan nazwisko tego Rosjanina? Skąd przyjechał? Kraj, miasto?

- Dochodzimy do najciekawszej kwestii - odparł mój rozmówca. - To była Rosjanka. Jestem przekonany, że chodzi o kobietę. Jej pseudonim, czy jak to tam nazwać, brzmiał rzeczywiście Wilk.

- I co teraz? - spytał po zakończonej opowieści. - Pomoże mi pan?

- Jeszcze nie - westchnąłem. - Zaczynamy od początku.

- Usłyszy pan dokładnie to samo - odpowiedział. - Bo to prawda.

Wieczorem odleciałem z Gitmo do Waszyngtonu. Było już bardzo późno, ale musiałem jak najprędzej zdać sprawozdanie z rozmowy z więźniem. Dyrektor Burns i Tony Wood czekali na mnie w małej salce konferencyjnej, przylegającej do gabinetu dyrektora. Burns chciał przede wszystkim poznać moje zdanie o Saudyjczyku. Można mu wierzyć? Powiedział coś o Wilku? Kto prowadził tajne rozmowy na Bliskim Wschodzie?

- Możemy go spokojnie puścić - powiedziałem. - Wierzysz mu?

Pokręciłem głową.

- Myślę, że podsunięto mu te informacje. Nie wiem dla­czego. Nie wiem, czy są prawdziwe. On zresztą też tego nie wie. Skoro nie można go oskarżyć, to powinien wyjść na wolność.

- Alex... Czy to możliwe, że Wilk jest kobietą? Kto w za­sadzie był w Arabii Saudyjskiej?

- Więzień zeznał jedynie to, co mu powiedziano - po­wtórzyłem. - Niech sobie wraca do Newark.

- Już to mówiłeś - warknął Burns. Westchnął z głębi piersi. - Rozmawiałem dzisiaj z prezydentem i jego doradcami. Nie widzą żadnej, możliwości negocjowania z tymi łajdakami. To oficjalne stanowisko. - Popatrzył na mnie. - W ciągu dwóch dni musimy jakoś złapać Wilka.

44

To straszne wiedzieć, że coś się stanie, i jednocześnie żyć w poczuciu bezradności. Wstałem o piątej rano i zjadłem śniadanie z Naną.

- Musimy chwilę porozmawiać o tobie i o dzieciach - rzekłem, siadając do stołu z kubkiem kawy i cynamonową grzanką bez masła. - Na dobre już się obudziłaś?

- Tak, Alex. A ty? - odparła. - Chcesz się ze mną spierać?

Skinąłem głową i zagryzłem usta. Nana chciała mi coś powiedzieć, a ja miałem tylko słuchać. Każdy z nas, choćby był dorosły, w oczach dziadków i rodziców zawsze pozostaje dzieckiem. Nana Mama była tego najlepszym przykładem.

- Mów. Słucham.

- O, właśnie. Z dwóch powodów nie wyjadę z Waszyng­tonu - zaczęła. - Wszystko rozumiesz do tej pory? To bardzo dobrze. Po pierwsze, mieszkam tutaj już osiemdziesiąt trzy lata. Tu urodziła się Regina Hope i tu ma zamiar umrzeć. Może to brzmi troszeczkę głupio, ale nic na to nie poradzisz. Kocham Waszyngton, kocham tę dzielnicę i co ważniejsze, kocham ten stary dom, w którym przeżyłam wiele wspaniałych chwil. Umrę wraz z nim. To okropne, lecz nie oddzielisz tego, co zaszło w Waszyngtonie, od reszty naszego życia. W ten sposób funk­cjonuje dzisiejszy świat, Alex.

Uśmiechnąłem się lekko do mojej babci.

- Wiesz co? Znów zaczynasz mówić jak nauczycielka. Zdajesz sobie z tego sprawę?

- Być może. Ale co z tego? To poważna sprawa - od­powiedziała Nana. - Pół nocy nie spałam, tylko leżałam po ciemku, zastanawiając się, co zrobić. A co ty masz mi do powiedzenia? Chcesz, żebyśmy stąd wyjechali, prawda?

- Nano... Jeżeli dzieciom coś się stanie, to nigdy sobie tego nie wybaczę.

- Ani ja - odparła. - To się rozumie samo przez się.

Jej oczy pozostały zupełnie nieruchome. Boże, naprawdę była twarda.

Patrzyła na mnie, ale myślami błądziła gdzieś daleko. Miałem nadzieję, że się zastanowi.

- Tu mieszkam, Alex. Muszę zostać. Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej, to wyślij dzieci do ciotki Tii. A teraz... co chcesz do jedzenia? Jak długo pociągniesz na kawałku chleba? Zaraz ci zrobię porządne śniadanie. Czeka cię trudny dzień. Potworny.

Rozdział 45

Wilk rzeczywiście był na Bliskim Wschodzie, więc część plotek mówiła prawdę.

Spotkanie, które nazywał „małą kwestą”, odbyło się wśród namiotów na pustyni, jakieś siedemdziesiąt mil na południowy zachód od stolicy Arabii Saudyjskiej. Stawili się Azjaci i Ara­bowie. No i Wilk, który się przedstawiał jako „podróżnik i obywatel świata”.

Na pewno mieli do czynienia z Wilkiem? A może tylko z jego wysłannikiem? Dublerem? Tego nikt nie wiedział. Prze­cież ostatnio powiadano, że to kobieta była Wilkiem.

Tymczasem zjawił się mężczyzna, wysoki i brodaty, o długich ciemnych włosach. Pozostali uczestnicy spotkania bezwiednie pomyśleli, że ktoś taki bez większego trudu mógł zostać namie­rzony przez agentów wywiadu lub siły specjalne. A jednak ciągle się wymykał. To pasowało do legendy, że był człowie­kiem tajemnicą, może prawdziwym supermózgiem.

Przez pół godziny przed oficjalnym otwarciem mityngu zachowywał się dość osobliwie. Inni spokojnie rozmawiali, pijąc whisky lub herbatę miętową, a on stał z boku, milczał i niecierpliwym gestem odprawiał tych, którzy chcieli się do niego zbliżyć. Sprawiał wrażenie, że jest ponad wszystkim.

Pogoda była nadzwyczaj łaskawa, więc zdecydowano, że spotkanie odbędzie się na zewnątrz. Uczestnicy opuścili namiot i rozsadzono ich według poszczególnych krajów.

Ogłoszono początek narady i Wilk wyszedł przed zebranych.

Mówił po angielsku. Wiedział, że wszyscy znają ten język albo przynajmniej w wystarczającym stopniu rozumieją.

- Chcę potwierdzić, że wszystko idzie bez zarzutu, cał­kowicie zgodnie z planem. Możemy sobie nawzajem podzię­kować.

- Skąd ta pewność? Co mamy poza pańskim słowem? - zapytał jeden z głównych uczestników. Wilk wiedział, że ma do czynienia z mudżahedinem. Uśmiechnął się łagodnie.

- Po pierwsze, jak sam pan powiedział, macie moje słowo. A poza tym, może nie tutaj, ale na pewno na całym świecie, jest jeszcze telewizja, radio i gazety. Wszyscy już trąbią o kłopotach Amerykanów, Niemców i Anglików. Jakby co, to mam CNN. Tu, w namiocie. Może pan sprawdzić, jeżeli moje słowo panu nie wystarczy.

Ciemne oczy przez chwilę patrzyły na rozmówcę. Potem Wilk odwrócił wzrok od niego. Mudżahedin był czerwony na twarzy, zły i zakłopotany.

- Plan działa, ale potrzebne są dalsze dotacje, żeby to utrzymać wszystko w ruchu. Zrobimy małą turę wokół stołu, żeby przekonać się, kto wciąż jest z nami. Trzeba zainwestować, żeby zarobić. To wprawdzie zachodni pomysł, ale prawdziwy.

Wilk patrzył kolejno na zebranych, którzy potakiwali mu poprzez skinienie głowy lub podniesienie ręki. Kłopot sprawił jedynie pewien Arab. Buńczucznym ruchem skrzyżował ra­miona na piersiach i powiedział:

- Chcę wiedzieć coś więcej. Słowa to za mało.

- Oczywiście - powiedział Wilk. - Przyjąłem tę uwagę. A teraz mam własną, panie wojowniku.

W mgnieniu oka wyciągnął rękę - i huknął strzał. Brodaty Saudyjczyk spadł martwy z krzesła. Nieruchome oczy patrzyły w niebiosa.

- Czy ktoś jeszcze ma jakieś uwagi? Czy moje słowa w pełni wystarczą? - spytał Wilk. - Może przejdziemy do następnej fazy naszej wielkiej wojny z Zachodem?

Nikt nie odezwał się ani słowem.

- Świetnie. Zatem następna faza - powiedział Wilk. - Ekscytujące, prawda? Uwierzcie mi, naprawdę wygrywamy. Allah akbar. Bóg jest wielki. Ja też.

46

O szóstej piętnaście, z kubkiem kawy w dłoni, jechałem z wolna wzdłuż Independent Avenue. Czułem się nawet względnie odprężony. W radiu śpiewała Jill Scott. Nagle usłyszałem brzęczenie komórki i cały dobry nastrój diabli wzięli.

Dzwonił Kurt Crawford. Był tak podniecony, że nie dał mi dojść do słowa.

- Alex! W Nowym Jorku widziano Geoffreya Shafera. Zjawił się w swoim starym mieszkaniu, które wzięliśmy pod obserwację, jak tylko wszystko się zaczęło. Uwieczniliśmy go na taśmie. Poza tym rozpracowaliśmy grupę, która planowała zamach na Manhattanie. Oni są z al-Kaidy, Alex. Co to wszystko znaczy do cholery? Musisz być w Nowym Jorku. Trzymamy tu dla ciebie miejsce, więc zbieraj dupę i wal prosto do Andrews.

Chwyciłem „koguta” z siedzenia pasażera i umieściłem go na dachu. Miałem wrażenie, że znów jestem w policji.

Pojechałem do bazy lotniczej Andrews i niecałe pół godziny później już siedziałem w czarnym śmigłowcu Bell lecącym w stronę Downtown Manhattan Heliport na East River. Lecąc nad miastem, wyobraziłem sobie panikę w Nowym Jorku.

Mieliśmy poważny problem: we wszystkich czterech wymie­nionych miastach pełna ewakuacja okazywała się fizycznie niemożliwa. Były na to po prostu za duże. A poza tym Wilk zapowiedział, że odpali bomby przy pierwszej próbie usunięcia mieszkańców z rejonu zagrożenia. Jak dotąd żadna z jego pogróżek nie przedostała się do mediów, lecz po zamachach w Nevadzie, Anglii i Niemczech cały świat zamarł w ocze­kiwaniu.

Prosto z lotniska na East River przewieziono mnie do biura FBI na Dolnym Manhattanie. Od rana trwały tam narady zwią­zane z obecnym kryzysem. W pewnej chwili ktoś rozpoznał na filmie Shafera. Skąd się nagle wziął w Nowym Jorku? Dlaczego kontaktował się z al-Kaidą? Nagle plotki o wizycie Wilka na Bliskim Wschodzie nabrały nowego znaczenia. Ale co się właściwie działo?

W biurze poinformowano mnie krótko i rzeczowo o działal­ności komórki terrorystycznej, ukrywającej się w małym ceg­lanym domu koło Holland Tunnel. Nie wiadomo było, czy Shafer wciąż jest w środku. Wszedł tam wczoraj o dziewiątej wieczór i nikt nie widział, żeby wychodził.

- Pozostali to bez wątpienia członkowie al-Dżihadu - powiedziała Angela Bell, analityk informacji, przydzielona do brygady antyterrorystycznej w Nowym Jorku. Wyjaśniła mi, że dwupiętrowa rudera, stanowiąca kryjówkę bandy, oficjalnie była wynajmowana przez koreańskie przedsiębiorstwo impor­towo - eksportowe i biuro tłumaczeń z hiszpańskiego. Terroryści ukrywali się za szyldem organizacji humanitarnej o nazwie Pomoc Afgańskim Dzieciom.

W raporcie, który mieliśmy w ręku, była mowa o wzmożonej działalności terrorystów w Nowym Jorku. W magazynie w Long Island City znaleziono rozmaite chemikalia i mieszadła. Maga­zyn został wynajęty przez jednego z mieszkańców domu przy Holland Tunnel. Drugi przerobił swoją półciężarówkę; wypo­sażył ją w grubsze resory, jakby chciał przewieźć coś ciężkiego. Może bombę? Ale jaką?

Podjęto decyzję o jednoczesnym nalocie na magazyn na Long Island i kryjówkę przy Holland Tunnel.

Około czwartej po południu pojechałem do TriBeCa, żeby dołączyć do grupy szturmowej.

47

Ostrzegano nas, żebyśmy tego nie robili. I co? Mieliśmy grzecznie słuchać? Siedzieć na tyłkach, kiedy tysiące ludzi mogło zginąć? Zawsze istniała przecież wymówka, że szło wyłącznie o al-Kaidę i że to nie miało nic wspólnego z Wilkiem. Do diabła, a może nie istniała.

Kryjówka terrorystów, będąca domniemanym miejscem po­bytu Geoffreya Shafera, była stosunkowo łatwa do inwigilacji. Do ceglanego domu prowadziło tylko jedno wejście. Tylne schody pożarowe kończyły się w wąskim zaułku, w którym już dawno rozmieszczono niewielkie kamery. Budynek z jednej strony przylegał do drukarni podręczników szkolnych, a z dru­giej do małego parkingu.

Ciekawe, czy Łasica nadal siedział w środku?

Grupa HRT i oddział SWAT z policji nowojorskiej zajęły miejsca na najwyższym piętrze rzeźni TriBeCa, parę prze­cznic od Holland Tunnel. Zebraliśmy się tam, żeby omówić szczegóły ataku. Na razie nie wiadomo było, czy mamy podjąć akcję.

HRT przekonywało wszystkich, że powinniśmy ruszać. Chcieli wejść do budynku gdzieś tak pomiędzy drugą i trzecią nad ranem. Sam nie wiedziałem, co bym zrobił na miejscu dowódcy. W zasięgu wzroku mieliśmy grupę terrorystów i zapewne Shafera. Zdawałem sobie jednak sprawę z konsekwencji. To także mogła być pułapka, rodzaj próby.

Tuż przed północą dostaliśmy wiadomość, że HRT odkryło coś nowego. Około pierwszej wezwano mnie do małego pokoju księgowej, zamienionego na kwaterę. Zbliżała się pora działania lub odwrotu.

Akcją dowodził Michael Ainslie z nowojorskiego biura FBI. Wysoki, chudy jak tyka, przystojny i zaprawiony w boju, chociaż po cichu podejrzewałem, że o wiele lepiej czuł się na korcie tenisowym niż w tym całym bajzlu.

- Jak wiecie, mamy nowe ustalenia - powiedział do gru­py. - Jeden ze snajperów sfilmował terrorystów. Nam też się to udało. Wieści są raczej pomyślne. Zresztą zobaczcie sami.

Oglądaliśmy film wideo na laptopie. Była to seria bliższych i dalszych ujęć kilku okien po wschodniej stronie budynku.

- Zauważyliśmy, że te okna są nie zasłonięte - wyjaśniał Ainslie. - Gnoje myśleli, że są tacy cwani? Udało nam się zidentyfikować pięciu mężczyzn i dwie kobiety przebywające wewnątrz. Przykro mi, ale pułkownik Shafer nie pojawił się ani na chwilę. Przynajmniej do tej pory. Ale nie widziano też, żeby wychodził. W tej chwili robimy zdjęcia termowizyjne, żeby sprawdzić, czy nie przegapiliśmy jeszcze kogoś.

Policja w Waszyngtonie nie miała urządzenia do zdjęć ter­mowizyjnych, ale widziałem je w działaniu od czasu, jak pracowałem w biurze. Aparat wyłapywał różnicę temperatur, np. ciepłotę ciała, i w ten sposób umożliwiał „patrzenie” przez ściany. Ainslie wskazał na ekran laptopa.

- Teraz będzie najciekawsze - powiedział. Na stop - klatce ukazały się twarze dwóch mężczyzn, siedzących przy stole w kuchni.

- Ten z lewej to Karim al-Liljas. Numer czternasty na liście Urzędu Bezpieczeństwa Narodowego. Oczywiście, z al-Kaidy. Podejrzany o udział w zamachach na nasze ambasady w Dar es-Salaam i Nairobi w dziewięćdziesiątym ósmym. Nie wiemy, kiedy tutaj przybył ani dlaczego, ale mamy go jak na dłoni.

Obok niego siedzi Ahmad al-Masry, numer ósmy na wspo­mnianej liście. Gruba ryba. Poza tym jest technikiem. Żadnego z nich nie było na wcześniejszych zdjęciach. Musieli zjawić się niedawno. Ale po co? W normalnych warunkach już byśmy byli w kuchni, żeby zaparzyć im herbatkę i pogadać. Posłaliśmy ten film do centrum i Waszyngtonu. Teraz czeka­my na odpowiedź: wóz albo przewóz.

Ainslie potoczył po nas wzrokiem i wreszcie się uśmiechnął.

- Gwoli ścisłości, moim zdaniem, trzeba tam iść na herbatę.

W małym pokoju zahuczało od głośnych wiwatów. Przez kilka sekund było nam prawie wesoło.

48

Niektórzy najzuchwalsi i zdrowo narwani chłopcy z HRT - czyli prawie wszyscy - nazywają takie niebezpieczne akcje: „Pięć minut strachu i emocji. Ich strach, nasze emocje”. Mnie też podniecała myśl, że za chwilę złapię Geoffreya Shafera.

Grupy HRT i SWAT tylko czekały, żeby wedrzeć się do budynku. Dwa tuziny ciężko uzbrojonych, świetnie wyszkolo­nych wojowników dumnie przechadzało się po drewnianej podłodze rzeźni. Byli nabuzowani i pełni przekonania, że swoją robotę wykonają szybko i dokładnie. Patrząc na nich, człowiek nabierał ochoty, żeby przyłączyć się do akcji.

Kłopot w tym, że ich zwycięstwo mogło być jednocześnie naszą klęską. Ostrzegano nas, co się stanie, jeśli będziemy nieposłuszni, i dostaliśmy gorzką lekcję. Lecz przecież mogliś­my mieć przed sobą bojówkarzy Wilka. Co zatem robić?

Znałem dosłownie każdy szczegół akcji. Do ataku wyzna­czono pełny oddział, czyli HRT i SWAT. Łącznie było sześć grup szturmowych i sześć strzelców wyborowych, choć HRT uważało, że to o dwie za dużo. Nie chcieli pomocy SWAT. Grupy snajperów HRT liczyły po siedem osób i nosiły nazwy: X-Ray, Whiskey, Yankee i Zulu. Zespoły operacyjne FBI miały stanąć po bokach budynku, SWAT asystował tylko od frontu i od tyłu.

Najciekawsze, że w tym wypadku to HRT grało pierwsze skrzypce. Kiedy jeszcze pracowałem w policji w Waszyngtonie, wydawało mi się, że jest odwrotnie. Snajperzy HRT stosowali tak zwany kamuflaż miejski z czarnego muślinu, sznurków, ciemnych plastikowych rurek i tak dalej. Każdy dokładnie znał swój cel. Mieli pod obstrzałem wszystkie drzwi i okna kryjówki terrorystów.

Pozostawało wciąż pytanie: atakujemy?

A gdzie Shafer? Gdzie Łasica? Ciągle ukrywał się w bu­dynku?

O wpół do trzeciej przyłączyłem się do dwóch strzelców siedzących w domu po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko miejsca ataku. Napięcie z wolna stawało sienie do wytrzymania.

Snajperzy urządzili sobie gniazdo w pokoju o wymiarach mniej więcej dziesięć stóp na dziesięć. Niedaleko okna postawili namiot z czarnego muślinu. Samo okno pozostawało zamknięte.

- Jak będzie sygnał do ataku, to wybijemy szybę ołowianą rurką. Prymitywne, ale nikt jeszcze nie wymyślił nic lepsze­go - wyjaśnił mi jeden z nich.

W ciasnym i dusznym pomieszczeniu na ogół panowała cisza. Przez pół godziny gapiłem się na kryjówkę terrorystów przez lunetę zamontowaną na zapasowym karabinie. Serce waliło mi jak młot. Prawdę mówiąc, szukałem Shafera. Ale co będzie, jak go zobaczę? Zdołam wytrzymać tu, na górze?

Czas mijał. Każdą sekundę niemal odmierzałem biciem własnego serca. Grupa szturmowa stanowiła oczy i uszy do­wództwa. Mogliśmy więc tylko czekać na rozkazy.

Iść.

Nie iść.

Wreszcie przerwałem milczenie.

- Schodzę na dół - powiedziałem. - Muszę być jak najbliżej.

49

Tu mi się bardziej podobało.

Dołączyłem do grupy HRT, ukrytej tuż za rogiem. Teoretycz­nie nie miałem prawa tam się plątać - więc oficjalnie mnie nie było - lecz zadzwoniłem do Neda Mahoneya i on załatwił sprawę.

Trzecia w nocy. Minuty wlokły się w nieskończoność, a żadne wieści i rozkazy nie nadchodziły z dowództwa w Nowym Jorku ani z kwatery głównej FBI w Waszyngtonie. Ciekawe, o czym teraz myśleli? Czy ktoś w ogóle był zdolny podjąć tak trudną decyzję?

Iść?

Nie iść?

Posłuchać Wilka?

Nie posłuchać i stawić czoło konsekwencjom?

Minęło wpół do czwartej. Potem czwarta. Wciąż ani słowa z dowództwa.

Ubrano mnie w czarny kombinezon lotniczy, dano pełne oporządzenie i wciśnięto do garści MP - 5. Chłopcy z HRT wiedzieli o Shaferze i o tym, że kiedyś ostro zalazł mi za skórę.

Dowódca grupy usiadł koło mnie na ziemi.

- Jak tam? Wszystko w porządku?

- W Waszyngtonie byłem w wydziale zabójstw. Brałem już udział w wielu obławach.

- Wiem. Jeśli Shafer jest w środku, na pewno go złapiemy. Może sam go dopadniesz.

Właśnie. A może mu rozwalę łeb.

Po chwili, nagle, przyszedł rozkaz: ruszać. Zielone światło! Pięć minut strachu i emocji.

Najpierw rozległ się brzęk tłuczonego szkła. To snajperzy.

Potem najkrótszą drogą pobiegliśmy do celu. Wybieraliś­my się na wojnę - w czarnych kombinezonach i uzbrojeni po zęby.

Z hukiem nadleciały dwa ośmiomiejscowe śmigłowce Bell. Zawisły nieruchomo nad budynkiem z czerwonej cegły. Druga grupa szturmowa po linach zjechała na dach.

Czterech ludzi wspinało się po pionowej ścianie. Stanowili niezwykły widok.

Na moment przypomniałem sobie jeszcze jeden „bojowy slogan” HRT - szybko, nagle i brutalnie. Czegoś takiego właśnie byłem świadkiem.

Stłumiony huk oznaczał, że wywalono drzwi. Trzy lub cztery wybuchy nastąpiły w ciągu kilku sekund. Nie przewidziano żadnych negocjacji.

Byliśmy w środku. Co najlepsze - ja też tam byłem.

W ciemnych korytarzach rozległo się echo strzałów. Potem, gdzieś nade mną, ktoś puścił serię z automatu.

Przedarłem się na pierwsze piętro. Z pokoju wybiegł jakiś potargany facet. Miał karabin.

- Ręce do góry! - ryknąłem na niego. - Do góry! Wysoko.

Znał angielski. Rzucił broń i wyciągnął ręce nad głowę.

- Gdzie jest pułkownik Shafer? Gdzie Shafer?

Bezradnie pokręcił głową. Wyglądał na wystraszonego całą sytuacją.

Zostawiłem go w rękach ludzi z HRT i pobiegłem na drugie piętro. Za wszelką cenę chciałem dopaść Łasicę. Był tu gdzieś?

Jakaś drobna dziewczęca postać w czerni przemknęła przez obszerny pokój na szczycie schodów.

- Stój! - krzyknąłem do niej. - Hej... stój!

Nie zatrzymała się - wybiegła prosto przez otwarte okno. Usłyszałem jej krzyk, a potem zapadła cisza. Poczułem mdłości.

Po chwili wreszcie usłyszałem:

- Koniec! Budynek czysty! Wszystkie piętra zabezpieczo­ne!

Ale Shafera wciąż nie było. Łasica znów zniknął.

50

Ludzie z HRT i SWAT kręcili się po całym domu. Wszystkie drzwi były wyrwane z zawiasów. Widziałem też powybijane okna. To tylko tyle, jeżeli chodzi o zasadę „zapukać i krzyczeć”. Ale poza tym plan okazał się bezbłędny. Z jednym wyjątkiem. Chodziło o Łasicę. Gdzie ten sukinsyn mógł się schować? Znów wyciął mi ten sam numer.

Dziewczyna, która się rzuciła z okna, zmarła. Tak to zwykle bywa, kiedy ktoś skacze z drugiego piętra i wali głową o betonowy chodnik. Idąc korytarzem, pogratulowa­łem udanej akcji paru chłopakom z HRT, a oni pogratulo­wali mnie.

Na schodach spotkałem Michaela Ainslie.

- Waszyngton chce, żebyś wziął udział w przesłucha­niach - mruknął. Nie wyglądał na uradowanego. - Mamy ich sześciu. Jak chcesz to pogodzić?

- Gdzie Shafer? - spytałem. - Wiesz coś o nim?

- Mówią, że go tu nie ma. Nie do końca im wierzę. Wciąż go szukamy.

Nie powiem, zmartwiłem się, że Łasica znów uciekł, ale jakoś pomału doszedłem do siebie. Zajrzałem do warsztatu, który przerobiono na sypialnię. Na gołej podłodze leżały śpi­wory i zaplamione materace. Pięciu mężczyzn i jedna kobieta siedzieli w kucki razem, skuci jak jeńcy wojenni. W istocie nimi byli.

Popatrzyłem na nich bez słowa.

Po pewnym czasie wskazałem najmłodszego. Był niski, chudy, w drucianych okularach i ze zwichrzoną brodą.

- Ten - wskazałem i odwróciłem się do wyjścia. - Natychmiast mi go przyprowadzić!

Kiedy wyciągnięto go z warsztatu i wprowadzono do przyleg­łego pokoiku, spojrzałem na pozostałych.

Wybrałem jeszcze jednego młodzieńca, o długich czarnych włosach i gęstej brodzie.

- Ten! - warknąłem.

Tego też zabrano bez słowa wyjaś­nienia.

Potem poznałem tłumacza FBI, niejakiego Wasida, który podobno znał arabski, farsi i paszto. Razem weszliśmy do pokoju.

- Prawdopodobnie wszyscy są Saudyjczykami - powie­dział tłumacz. - Ten też.

Mały chudzielec, skądkolwiek był, strasznie się denerwował. Czasem muzułmańscy terroryści wolą zginąć, niż dać się złapać i odpowiadać na pytania diabła. Taką tym razem miałem rolę. Byłem diabłem.

Zachęciłem tłumacza, by porozmawiał z więźniem na luźne tematy. Żeby zapytał go o rodzinę i o to, jak dotychczas dawał sobie radę w jaskini diabła, czyli w Nowym Jorku. Miał mu napomknąć, niby od niechcenia, że w gruncie rzeczy jestem bardzo dobry i nie stoję po stronie zła.

- Niech pan mu powie, że czytałem Koran. Piękna książka.

Sam usiadłem i próbowałem naśladować zachowanie ter­rorysty, ale tak, żeby nie było to zbyt nachalne. Pochylił się głęboko w przód. Ja też. Gdyby udało mi się zdobyć jego zaufanie, mógłbym przypadkiem usłyszeć coś ważnego.

Początkowo szło nam opornie, ale odpowiedział na kilka prostych pytań związanych z pochodzeniem. Upierał się, że przyjechał do Ameryki z wizą studencką. W rzeczywistości byłem przekonany, że nawet nie miał paszportu. Nie znał adresu żadnej nowojorskiej uczelni, łącznie z NYU.

Wreszcie wstałem i z udawaną złością wyszedłem z po­koju. Odwiedziłem drugiego więźnia i powtórzyłem całą procedurę.

Potem wróciłem do chudzielca. W ręku miałem plik raportów. Z rozmachem rzuciłem je na podłogę. Rozległ się głośny trzask i więzień aż podskoczył.

- To zwykły kłamca! - wrzasnąłem na tłumacza. - Niech pan mu powie, że nie zasłużył na moje zaufanie! Że wbrew temu, co mówią w jego kraju, to w FBI i CIA nie siedzą sami głupcy! Proszę po prostu mówić do niego. Albo najlepiej krzyczeć. Przez pewien czas nie wolno mu dojść do słowa. Gdyby próbował coś powiedzieć, to proszę go zwymyślać. Ma wiedzieć, że niedługo umrze i że dotrzemy nawet do jego krewnych w Arabii Saudyjskiej!

Przez dwie godziny krążyłem między pokojami. Po wielu latach praktyki lekarskiej znałem na pamięć zachowania ludzi, zwłaszcza tych, którzy pozostawali pod wpływem silnego stresu. Jeszcze dodałem do tej grupy pozostałą przy życiu terrorystkę. Gdy wychodziłem, agenci CIA przejmowali dalszą indagację. Żadnych tortur, tylko lawina pytań.

Na kursach FBI w Quantico mówiono mi o zasadach prawid­łowego przesłuchania: racjonalizowanie, projekcja, pomniej­szanie. Próbowałem zatem przemawiać do rozsądku: „Jesteś dobrym człowiekiem, Ahmad. Twoje poglądy są słuszne. Chciałbym mieć twoją wiarę”. Udawałem wstyd: „To nie twoja wina. Po prostu jesteś młody. Administracja Stanów Zjed­noczonych także popełnia błędy. Czasami myślę, że powinno się nas ukarać”. Pomniejszałem znaczenie konsekwencji: „Do tej pory nie popełniłeś w Ameryce żadnej zbrodni. Nasze prawo i system sądowniczy na pewno cię ochronią”. Wreszcie drąży­łem zasadniczy temat: „Powiedz mi o Angliku. Wiem, że nazywa się Geoffrey Shafer. Mówią na niego »Łasica«. Był tu wczoraj. Mamy to na filmie, zdjęciach i nagraniach. Wiem, że się z wami spotkał. Gdzie go znajdę? Tak naprawdę chodzi nam głównie o niego”.

W kółko wracałem do tej samej kwestii.

- Czego chciał Anglik? To on jest winny, a nie ty albo twoi przyjaciele. Tyle już wiemy. Potrzeba tylko paru punktów. Potem puścimy was do domu.

Te samo powtarzałem, pytając o Wilka.

Nic nie pomogło. Terroryści, nawet ci najmłodsi, byli po prostu twardzi. Bardziej doświadczeni i zdyscyplinowani, niż nam się zdawało. Sprytni i oddani sprawie.

Dlaczego nie? Przecież w coś wierzyli. A może powinniśmy brać z nich przykład?

51

Następny terrorysta, którego wybrałem, był starszy i na swój sposób przystojny. Nosił sumiaste wąsy i miał białe, niemal idealne zęby. Znał angielski i powiedział mi z pewną dumą, że studiował w Berkeley i Oksfordzie.

- Biochemię i elektrykę. Jest pan zaskoczony?

Nazywał się Ahmad al-Masry i był na ósmym miejscu na liście osób poszukiwanych przez Urząd Bezpieczeństwa Naro­dowego. Chętnie odpowiadał na pytania o Geoffreya Shafera.

- Tak, był tutaj. Ma pan zupełną rację. Taśmy wideo i nagrania na ogół nie kłamią. Upierał się, że ma nam coś ważnego do powiedzenia.

- Miał?

Al-Masry głęboko zmarszczył brwi.

- Raczej nie. Myśleliśmy, że to jeden z waszych agentów.

- Więc po co przyszedł? - zapytałem. - Dlaczego pan mu na to pozwolił.

Zbył mnie wzruszeniem ramion.

- Z ciekawości. Wspominał coś, że ma dostęp do taktycz­nych głowic jądrowych.

Drgnąłem. Serce zabiło mi dużo szybciej. Broń jądrowa w Nowym Jorku?

- Widział pan je?

- Zgodziliśmy się z nim porozmawiać. Byliśmy święcie przekonani, że miał na myśli bomby walizkowe. Wie pan, atomówki. Trudno je zdobyć, ale można. Były produkowane w Związku Radzieckim w okresie zimnej wojny. Nikt nie wie, ile zrobiono i co się z nimi stało. Chodziły plotki, że przynajmniej kilka wpadło w ręce rosyjskiej mafii. Próbowali je sprzedać w ostatnich latach. Nie mam pojęcia, czy to prawda. Przyjecha­łem tutaj w nadziei, że zostanę profesorem. Szukałem pracy.

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. W odróżnieniu od głowic konwencjonalnych bomby walizkowe miały wybuchać na ziemi. Były wielkości sporej walizki i mogły być bez trudu przenoszone.

Nie zdziwiłbym się, gdyby któraś z nich spoczywała teraz w jakiejś bezpiecznej kryjówce w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Londynie lub we Frankfurcie.

- I co w końcu z tymi bombami? - spytałem więźnia.

Al-Masry wzruszył ramionami.

- Jesteśmy grupą uczniów i wykładowców. Co my możemy wiedzieć o broni jądrowej?

Domyślałem się, o co mu chodzi. Zaczął targować się o siebie i swoich podopiecznych.

- To dlaczego jedna z pańskich tak zwanych uczennic popełniła samobójstwo, wyskakując przez okno? - zapytałem.

Zrobił zbolałą minę.

- Od dnia przyjazdu do Nowego Jorku ciągle dręczyły ją obawy. Była sierotą. Jej rodzice zginęli w niesprawiedliwej wojnie, zabici przez Amerykanów.

Powoli pokiwałem głową, jakby ze zrozumieniem i współ­czuciem.

- Dobrze... Wiem, że do tej pory nie popełniliście w Stanach żadnej zbrodni. Obserwujemy was już od tygodni. Ale pułkow­nik Shafer to inna sprawa. Miał te bomby? - powtórzyłem swoje pytanie. - Muszę znać odpowiedź. To jest ważne także dla pana i dla pańskich ludzi. Rozumiemy się?

- Chyba tak. Chce pan powiedzieć, że nas deportują, jeśli pójdziemy na współpracę? Wyślą do domu? Będziemy czyści? - pytał Al-Masry. Próbował przypieczętować układ.

Popatrzyłem prosto na niego.

- Niektórzy z was dopuścili się w przeszłości wielu prze­stępstw. Łącznie z morderstwem. Pozostali zostaną przesłuchani i odesłani do swojego kraju.

Skinął głową.

- W porządku. Szczerze wątpię, żeby pułkownik Shafer miał w swoim arsenale broń jądrową. Mówił pan, że byliśmy pod stałą obserwacją. A jeśli o tym wiedział? Nie widzi pan tu pewnej logiki? Może was wystawił? Wcale nie twierdzę, że go przejrzałem. Po prostu przyszło mi to na myśl w trakcie naszej rozmowy.

Niestety, to, co mówił, miało sens. Potwierdzały się moje najgorsze przypuszczenia. Pułapka. Próba. To na pewno robota Wilka.

- Jak Shafer stąd wyszedł niezauważony? - spytałem.

- Nasza piwnica łączy się z piwnicą w sąsiednim budynku. Pułkownik Shafer o tym wiedział. W ogóle dużo o nas wiedział.

Wyszedłem stamtąd o dziewiątej rano. Byłem tak zmęczony, że miałem ochotę położyć się w jakimś zaułku i zasnąć. Podej­rzani czekali na transport. Zamierzaliśmy zamknąć całą tę dzielnicę, łącznie z Holland Tunnel, bo nikt nie wiedział, czy przypadkiem właśnie to miejsce nie będzie pierwszym celem nowego zamachu. Obawialiśmy się, że lada chwila wszystko wyleci w powietrze.

Nowa próba, nowa pułapka. Tak już będzie zawsze?

52

Ale ten dzień jeszcze się nie skończył.

Na ulicy zebrał się już spory tłumek. Przepchnąłem się do samochodu i w tej samej chwili usłyszałem, że ktoś mnie woła.

- Doktorze Cross! Doktorze Cross? Co to za kawały?

Jakiś wyrostek w brązowo-czerwonej kurtce machał do mnie ręką.

- Tutaj, doktorze Cross! Alex Cross! Chcę z tobą poroz­mawiać, stary!

Podszedłem do młodzieniaszka. Na pewno nie miał jeszcze dwudziestu lat. Popatrzyłem na niego z góry i pochyliłem się w jego stronę.

- Skąd wiesz, jak się nazywam? - zapytałem. Uniósł głowę i cofnął się o pół kroku.

- Ostrzegano was! - powiedział. - Nie słuchacie Wilka! Zanim skończył mówić, skoczyłem, złapałem go za kurtkę; i włosy, rzuciłem na ziemię i przydusiłem całym ciałem.

Poczerwieniał na twarzy i próbował się szarpać.

- Hej! Hej! - krzyknął. - Wziąłem za to kasę! Kurwa, złaź ze mnie. Facet dał mi stówę. Jestem tylko posłańcem. To ten Angol! To on powiedział, że nazywasz się Alex Cross!

Samozwańczy posłaniec spojrzał mi prosto w oczy.

- Nie wyglądasz mi na doktora.

53

Wilk był w Nowym Jorku. Za żadne skarby świata nie przegapiłby tej okazji. To było zbyt wspaniałe, zbyt dobre, zbyt smakowite, żeby nie spróbować.

Negocjacje weszły w dużo gorętszą fazę. Prezydent Stanów Zjednoczonych, premier Wielkiej Brytanii, kanclerz Niemiec... Żaden z nich, rzecz jasna, nie szedł na ugodę. Nie chciał obnażać swojej słabości. Przecież nikt nie może paktować z terrorystami. To stworzyłoby tylko niepotrzebny precedens. Trzeba ich było nacisnąć mocniej, dać im ciut popalić, żeby wreszcie zmiękli.

Wilk to potrafił. Był najszczęśliwszy, gdy torturował tych upartych głupców - i z góry wiedział, co się stanie. Umiał przewidzieć ich reakcje.

Tym razem wybrał się na przechadzkę po wschodnim Man­hattanie. Mały spacer dla zdrowia. W myślach rozkoszował się swoją przewagą. Które rządy świata mogły się z nim równać? i Miał ogromną przewagę. Nie był skrępowany żadną polityką, nachalnością dziennikarzy, biurokracją, prawem i etyką. Kto mógł go pokonać?

Wrócił do jednego z luksusowych mieszkań, których miał kilkanaście, rozsianych po całym świecie. Spojrzał przez okno na East River i sięgnął po telefon. Lekko ściskając w dłoni czarną piłkę, zadzwonił do znajomej agentki federalnej. Piastowała jedno z najwyższych stanowisk w kwaterze FBI w No­wym Jorku.

Opowiedziała mu o wszystkim, co biuro wiedziało w jego sprawie - i co zrobiono, by go znaleźć. W sumie nie było to nic ważnego. Prędzej złapaliby bin Ladena.

- Mam ci płacić za takie gówno?! - krzyknął do słu­chawki. - Sam wiem o tym! Powinienem cię zaraz zabić.

Ale potem roześmiał się na całe gardło.

- To tylko taki kiepski żart, kochana przyjaciółko. Cieszę się z dobrych wieści. W zamian mam coś dla ciebie. W Nowym Jorku niedługo zdarzy się wypadek. Unikaj mostów. Są niebez­pieczne. Wiem to z doświadczenia.

54

Bill Capistran był człowiekiem czynu, ale jednocześnie złym i niebezpiecznym. Oględnie mówiąc, lubił pakować się w kło­poty. Ale przecież wiedział, że już niedługo stanie się posiada­czem konta w banku na Kajmanach. A na koncie będzie dwie­ście pięćdziesiąt patoli. Musiał tylko załatwić pewien drobiazg. Da się to zrobić, no problemo.

Capistran miał dwadzieścia dziewięć lat, był szczupły i żylas­ty, pochodził z Raleigh w Karolinie Północnej. Przez rok grywał w lacrosse na uniwersytecie stanowym, a potem służył w pie­chocie morskiej. Po trzech latach został najemnikiem w pewnej prywatnej spółce spod Waszyngtonu. Dwa tygodnie temu od­wiedził go znajomy, niejaki Geoffrey Shafer, z propozycją roboty za ćwierć miliona baksów. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. To mogło się opłacać.

Bill wziął się do dzieła.

O siódmej rano przejechał czarnym fordem przez 57. na Manhattanie i skręcił na północ, w Pierwszą Aleję. Wreszcie zatrzymał się w pobliżu 59. Bridge, czyli mostu zwanego też Queensboro.

Miał ze sobą dwóch pomocników przebranych za malarzy. Wyciągnęli sprzęt z bagażnika, ale nie farby i drabiny, tylko ładunki wybuchowe - połączenie C4 i azotanu - które mieli rozmieścić w dolnej części mostu, w strategicznych punktach po stronie Manhattanu.

Capistran zdążył poznać Queensboro od podszewki. Patrzył na solidny żelazny most, zbudowany przed dziewięćdziesięcio­ma pięcioma laty, i widział otwartą, giętką konstrukcję, wspartą na mocnych filarach. Z czterech mostów na East River tylko ten nie był wiszący. To wymagało specjalnej bomby - takiej jak ta w bagażniku forda.

Robię coś zupełnie nowego, myślał Capistran, idąc z kump­lami w stronę rzeki. Nowy Jork. East Side. Miasto kutasów biznesmenów i blond księżniczek, udających, że cały świat należy tylko do nich. W ogóle się nie denerwował. Wręcz przeciwnie, miał dobry nastrój i nawet zaczął pogwizdywać starą piosenkę, bardzo śmieszną w obecnej sytuacji: The 59th Street Bridge Song (Feelin' Groovy) Simona i Garfunkela. Dwóch kolejnych dupków - Kudłacz i Liliput. Typowi nowo­jorczycy.

Przez kilka dni Capistran pracował po godzinach z dwoma sympatycznymi studentami ze Stony Brook University na Long Island. Jeden z nich był z Iranu, a drugi z Afganistanu. Potrafili docenić ironię tych zdarzeń: nowojorscy studenci biorący udział w zamachu na Nowy Jork. Przecież to, kurwa, ziemia wolności, nie? Ich plan zyskał nazwę Projekt „Manhattan”. Jeszcze jeden udany dowcip.

Capistran początkowo chciał podłożyć ANFO, czyli bombę, która z pewnością wybija krater w ziemi, ale nie wiadomo, czy zburzyłaby tak potężny most jak Queensboro. Studenci poradzili mu, żeby odpalił fajerwerk na ulicy i zobaczył, co się wtedy stanie. Efekt określili jako „działanie tchórzliwej siły, skiero­wanej tam, gdzie trafia na najmniejszy opór”. Innymi słowy bomba wypaliłaby paskudną dziurę, lecz spowodowała znacznie mniejsze szkody, bo impet wybuchu poszedłby w powietrze, w górę i na boki.

To się nie nadaje. Za łagodne. Nawet w połowie nie pasuje do tego, czego nam potrzeba.

Potem sprytni studenci wpadli na lepszy pomysł. Pokazali Capistranowi, jak i gdzie założyć niewielkie ładunki w kluczo­wych miejscach u podstawy mostu. W podobny sposób niektóre spółki budowlane burzyły stare domy. Działało jak zaklęcie.

Capistran nie chciał, żeby go złapano, więc zamierzał wynająć nurków, żeby umieścili miny na filarach od strony East River. Parę razy wybrał się nad rzekę i ze zdumieniem stwierdził, że most pozostawał praktycznie bez ochrony.

Tak samo było tego ranka. We trzech doszli do filarów Queensboro i nikt na nich po drodze nie naskoczył.

Z daleka srebrno pomalowana żelazna konstrukcja starego mostu wydawała się niemal delikatna. Dopiero z bliska było naprawdę widać jego ogrom: masywne kratownice i nity o łbach wielkich jak rzepka kolanowa.

Może to brzmiało głupio, lecz Capistran wiedział, że jego plan zadziała. Jego kawałek był bezbłędny.

Czasami zastanawiał się, jak do tego doszło, że stał się tak skłócony z życiem, zgorzkniały i posępny. Przecież przed kilku laty, jeszcze w piechocie morskiej, ratował takich ludzi jak Scott O'Grady, amerykański pilot zestrzelony w Bośni. No cóż, nie był już bohaterem. Stał się zwyczajnym kapitalistą, wpisa­nym w określony system, prawda? Pewnie, że prawda, chociaż nie wszyscy zechcą w to wierzyć.

Capistran ciągle nucąc pod nosem, zbliżał się do filarów. Wreszcie zaśpiewał cicho:

- Groovy. Feeling very groovy.

55

Najdziwniejsze nastąpiło potem.

Minął termin ultimatum... i nic się nie stało.

Nie nadeszła żadna wiadomość od Wilka, nie było żadnych zamachów. Nic. Cisza. Nie tylko dziwne, ale budzące też największą grozę.

Tylko Wilk wiedział, co się naprawdę dzieje - albo też Wilk, prezydent i jeszcze kilku przywódców państw świata. Chodziły plotki, że prezydent, wiceprezydent i członkowie gabinetu już dawno zostali zabrani z Waszyngtonu.

Kiedy to się skończy do diabła? Ludzie gubili się w domys­łach. „Post”, „New York Times”, „USA Today”, CNN i lokalne sieci telewizyjne - każdy miał własną wersję groźby, która zawisła nad miastami. Nikt nie wiedział, o które miasta chodzi i kto za tym wszystkim stoi. Ale po latach „żółtych” i „pomarań­czowych” alarmów ogłaszanych przez Urząd Bezpieczeństwa Narodowego nikt nie traktował tych doniesień i pomysłów zbyt poważnie.

Ciągła niepewność i wojna nerwów na pewno były częścią planu. Właśnie zaczął się długi weekend związany z Dniem Pamięci. Spałem sobie smacznie w Waszyngtonie, kiedy obu­dził mnie telefon. Miałem natychmiast stawić się w budynku Hoovera.

Zmrużyłem oczy i spojrzałem na budzik. Trzecia w nocy. Co znowu? Akcja odwetowa? Nawet jeżeli tak, to nic mi nie powiedzieli.

- Zaraz tam będę - burknąłem i klnąc pod nosem, zwlok­łem się z łóżka. Wszedłem pod prysznic, umyłem się i przez minutę albo dwie stałem pod zimną wodą. Ubrałem się, wsiad­łem do samochodu i wciąż ogłupiały pojechałem przez ciemne ulice Waszyngtonu. Wiedziałem tylko, że Wilk będzie dzwonił za jakieś pół godziny.

O wpół do czwartej rano, po długim weekendzie - i po upływie wyznaczonego terminu ultimatum. To już nie była zwykła chęć rządzenia. To był sadyzm.

Wkrótce znalazłem się w sali narad na czwartym piętrze. Siedziało tam przynajmniej dziesięć osób. Przywitaliśmy się jak krewni na pogrzebie. Co chwila wchodził kolejny zaspany agent. Chyba nikt jeszcze się porządnie nie obudził. Kiedy przynieśli kawę, od razu ustawiła się kolejka do ekspresu. W sali panowało wyraźne napięcie.

- Nie ma kanapek? - ktoś spytał. - Nikt już nas nie kocha?

Żaden z nas nawet się nie uśmiechnął.

Dyrektor Burns wszedł kilka minut po wpół do czwartej. Tak jak zwykle był pod krawatem i w ciemnym garniturze, ale w tej chwili wyglądał szczególnie uroczyście. Wyczuwałem, że on też nie wie, co się stało. Nikt inny tylko Wilk sprawował tutaj władzę.

- A podobno uważano mnie za twardego szefa - za­chrypiał Burns po kilku minutach milczenia. Wreszcie rozległy się stłumione śmiechy. - Dziękuję, że przyszliście - dodał.

Wilk zadzwonił o trzeciej czterdzieści trzy. Zmieniony głos. Typowa arogancja i wzgarda w każdym słowie.

- Pewnie zastanawiacie się, po co was wezwałem w samym środku nocy - powiedział. - Bo tak chciałem. Jak wam się to podoba? Tak właśnie chciałem! Musicie wiedzieć, że was nie lubię. Mało nie lubię - nienawidzę. Mam ku temu swoje powody. Wkurza mnie wszyst­ko, co amerykańskie. Może to taka moja mała zemsta? Może ktoś z was mnie kiedyś skrzywdził? Może ktoś skrzywdził moją rodzinę? To też element układanki. Zemsta jest dla mnie słodką premią.

Ale wracajmy do obecnych zdarzeń. Jeśli się nie mylę, to zabroniłem wam prowadzić śledztwo w mojej sprawie.

A wy co? Udupiliście aż sześć osób w centrum Manhattanu, bo myśleliście, że pracują dla mnie! Pewna dziewczyna w prze­rażeniu rzuciła się z drugiego piętra. Widziałem to! W pustym łbie komuś się uległo, że Nowy Jork będzie bezpieczny, jak zamkniecie moich pomocników?

Aha, przepraszam, byłbym zapomniał. Zdaje się, że minął pewien ważny termin.

Pewnie byliście przekonani, że o tym nie pamiętam? Więc uświadomcie sobie, że nic z tego. Obrażacie mnie swoją po­stawą. A teraz patrzcie, co potrafię.

56

O trzeciej czterdzieści rano Łasica zgodnie z instrukcją usiadł na ławce w parku na bulwarze, na rogu Sutton Place i 57. Miał sporo wątpliwości związanych z tym zadaniem, zrekompen­sowanych jednak z nawiązką: po pierwsze, dostał kupę forsy, po drugie, znów był w środku akcji. Jezu, od lat już tkwię po uszy w gównie.

Spojrzał na ciemny, bystry nurt East River. Środkiem pły­nęła barka ciągnięta przez czerwony holownik z napisem MCALLISTER BROTHERS. Miasto, które nigdy nie śpi, co? Do diabła, bary na Pierwszej i Drugiej Alei jeszcze przyj­mowały ostatnie zamówienia. W drodze nad rzekę Shafer minął otwarty szpital dla zwierząt z napisem „Ostry dyżur”. Ostry dyżur dla psów i kotów? Co za miasto... Co się porobiło z tą Ameryką?

Za chwilę wielu nowojorczyków wstanie i już nie będzie mogło zasnąć. Nastąpi płacz i zgrzytanie zębami. Już Wilk się o to postarał. Jeszcze minuta albo coś koło tego...

Shafer śledził wzrokiem wskazówkę sekundnika, ale co chwila zerkał na rzekę i most Queensboro.

Nawet o tak późnej porze przez most przejeżdżały taksówki, samochody i kilka ciężarówek. W tym momencie było tam ze sto pojazdów. Może nawet więcej. Biedni idioci!

O trzeciej czterdzieści trzy Shafer wdusił przycisk na swojej komórce.

Wysłał prosty zakodowany sygnał do małej anteny umiesz­czonej pod mostem, po stronie Manhattanu. Zaniknął obwód...

Odpalił pierwszy ładunek...

Mikrosekundy później list z piekła dotarł do mieszkańców Nowego Jorku i całej reszty świata.

Symboliczne przesłanie.

Kolejna pobudka.

Potężny wybuch zniszczył filary i przęsła Queensboro. Złącza trzasnęły prawie natychmiast, zupełnie nagle i nie­odwołalnie. Stara konstrukcja pękła niczym skorupka orze­cha. Olbrzymie nity wyskakiwały z gniazd i z głośnym plus­kiem tonęły w rzece. Popękał asfalt. Żelazobeton darł się niby mokry papier.

Jezdnia pękła na dwoje, a potem wielkie kawały stali i betonu jak bomby spadły na niższy poziom, który też zwijał się i tań­czył - i z hukiem spadał w odmęty.

Samochody znikały w wodach East River. Ciężarówka wio­ząca gazety z drukarni w Queens tyłem zsunęła się z fragmentu jezdni i koziołkując, wpadła do rzeki. Za nią jak ołów poleciały inne pojazdy. Zerwane kable elektryczne, sypiąc iskrami, ponie­wierały się po całym moście. Wciąż przybywało tonących samochodów, które znikały pod falami.

Niektórzy ludzie zdążyli wysiąść i teraz sami skakali w wo­dę - po pewną śmierć. Rozdzierające krzyki sięgały nawet uszu Shafera.

We wszystkich okolicznych domach pozapalano światła. Ludzie włączali telewizory i komputery, żeby wysłuchać naj­nowszych wieści o katastrofie, w którą nie mogli uwierzyć i która jeszcze kilka lat temu byłaby w ogóle nie do pomyślenia.

Szychta skończona, pomyślał Shafer. Wstał z ławki i poszedł się trochę przespać. Nie wiedział jednak, czy zdoła zasnąć. Zrozumiał jedno: to był początek. Teraz miał jechać do Londynu.

London Bridge... - myślał. Wszystkie mosty świata zginą w ten sam sposób. Cywilizacja zacznie się rozpadać. Ten głupi Wilk może jest szaleńcem, ale potrafi dopiąć swego. Cholernie cwany łajdak!

CZĘŚĆ TRZECIA
TROPEM WILKA

57

Potężny czarny lotus przyhamował do stu mil na godzinę. Wilk musiał jechać trochę wolniej, bo w tej chwili rozmawiał przez telefon - jeden z sześciu, które miał w samochodzie. Wybierał się do Montauk na cyplu Long Island, ale pewne sprawy nie mogły dłużej czekać, nawet o pierwszej w nocy. Toczył rozmowę z amerykańskim prezydentem, kanclerzem Niemiec i premierem Wielkiej Brytanii. Góra z górą. Mogło być coś lepszego? - Nie da się mnie namierzyć, więc nie traćcie czasu. Moi technicy są dużo lepsi - powiedział. - To o czym dzisiaj pogadamy? Jest osiem godzin po terminie. I co?

- Potrzebujemy więcej czasu - w imieniu wszystkich przemówił premier Wielkiej Brytanii.

Świetnie. Zatem to on grał tam pierwsze skrzypce? Niespodzianka. Do tej pory Wilk uważał go za pomagiera.

- Nawet pan nie wie... - zaczął prezydent, lecz zaraz umilkł, skarcony gniewnym głosem Rosjanina.

Wilk aż uśmiech­nął się do siebie. Przyjemnie było okazywać wzgardę potężnemu przywódcy świata.

- Dość. Nie chcę słuchać tych obrzydliwych kłamstw! - wrzasnął do słuchawki.

- Możemy przecież porozmawiać - wtrącił kanclerz Nie­miec. - Niech pan nam pozwoli...

W tym momencie Wilk przerwał połączenie. Zapalił cygaro zwycięstwa, z satysfakcją zaciągnął się parę razy i strzepnął popiół do popielniczki. Potem zadzwonił pod ten sam numer, ale z innego telefonu.

Ciągle tam byli. Ciągle czekali na dalszą część rozmowy. Wilk wcale ich nie lekceważył jako potężnych przeciwników, cóż jednak mogli w takiej chwili zrobić? Wyłącznie czekać.

- Chcecie, żebym rozwalił wszystkie cztery miasta? Mam udowodnić, że mówię serio? Mogę to zrobić w mgnieniu oka. Wystarczy, że nawet teraz dam rozkaz. Właśnie w tej chwili. Nie mówcie mi, że wam potrzeba czasu. Nie potrzeba! Państwa, które trzymają więźniów, zatańczą tak, jak im zagracie.

Prawdziwy kłopot polega na tym, że nie chcecie pokazać ludziom swojej prawdziwej twarzy. Boicie się przed całym światem przyznać do klęski i słabości. Ale jesteście słabi! Jak to się stało? Kto pozwolił? Kto dał wam do ręki władzę? Kto was wybrał. Czekam na forsę i wspomnianych więźniów politycznych. Do widzenia.

- To wszystko nie tak! - zawołał premier, zanim Wilk zdążył się rozłączyć. - To pan ma wybór. Dobrze widzimy różnicę siły. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Ale nie można szybko spełnić pańskich żądań. Przecież pan dosko­nale wie, że jest to po prostu fizycznie niemożliwe. Owszem, nie chcemy iść na ustępstwa, ale musimy. To już postanowione. Jednak potrzeba nam więcej czasu. Załatwimy tę sprawę. Obiecujemy.

Wilk wzruszył ramionami. Brytyjski premier naprawdę go zaskoczył. Chłop był konkretny i z jajami. Przynajmniej trochę.

- Pomyślę o tym - mruknął Wilk i odłożył słuchawkę. Na powrót wetknął cygaro w usta i rozkoszował się tą chwilą. Był najpotężniejszym człowiekiem świata i w odróżnieniu od ko­gokolwiek świetnie pasował do tej roli.

58

Dokładnie pięć po szóstej rano pan Randolph Wohler wysiadł z samolotu British Airways, który przyleciał z Nowego Jorku. Paszport i inne dokumenty jednoznacznie potwierdzały jego tożsamość. Dobrze być w domu, pomyślał Wohler, czyli w rze­czywistości Geoffrey Shafer. A będzie jeszcze lepiej, kiedy Londyn zniknie z mapy Europy.

Celnicy bez pytania przepuścili pana po siedemdziesiątce. Tymczasem Shafer już planował następne posunięcie: zamierzał odwiedzić dzieci. To było jego kolejne zadanie. Zdziwił się, ale dawno przywykł od tego, żeby nie pytać Wilka o takie rzeczy. Poza tym sam chciał je zobaczyć. Tatuś za długo przebywał poza domem.

Miał pewną rolę do zagrania, następną misję, następny frag­ment układanki. Dzieci mieszkały teraz u młodszej siostry jego zmarłej żony, w niewielkim domu koło Hyde Parku. Pamiętał ten dom. Z głową pełną wspomnień wsiadł do wynajętego jaguara. Wcale nie tęsknił za swoją żoną, delikatną i głupią Lucy Rhys - Cousins. Zabił ją kiedyś w supermarkecie Safewaya, w Chelsea, na oczach córek. To był prawdziwy akt miłosierdzia. Córki bliźniaczki, Tricia i Erica, miały zapewne sześć lub siedem latek. Syn Robert chyba skończył piętnaście. Shafer uważał, że lepiej im się wiodło bez ciągle zapłakanej i skamlącej matki.

Zapukał do frontowych drzwi, nacisnął klamkę i przekonał się, że są otwarte. Wszedł więc bez zaproszenia.

Szwagierka, Judi, bawiła się z dziewczynkami w dużym pokoju. Grały w monopol i - zdaniem Shafera - wszystkie przegrywały. Żadna z nich nie była stworzona do wygrywania.

- Tatuś wrócił! - zawołał z okrutnym uśmiechem. Potem wycelował z beretty prosto w pierś kochanej cioci Judi. - Milcz. Ani słowa. Nawet najmniejszego dźwięku. Nie kuś mnie, żebym pociągnął za spust. To byłoby za łatwe, chociaż na pewno przyjemne. Nienawidzę cię. Jesteś grubszą wersją twojej ukochanej siostry.

Cześć, dzieciaki! Przywitajcie się z tatą. Wiecie, że przyje­chałem tu aż z Ameryki, żeby was zobaczyć?

Jego małe córeczki, rozkoszne bliźniaczki, zaczęły płakać, więc Shafer zrobił jedyną rzecz, którą potrafił, aby przywrócić spokój w domu. Podszedł krok bliżej i wymierzył pistolet w zalaną łzami twarz Judi.

- Powiedz im, żeby przestały beczeć. No już! Pokaż mi, że naprawdę jesteś dobrą opiekunką.

Ciotka schyliła się i przytuliła dziewczynki do piersi. Płakały dalej, ale przynajmniej nie było ich tak głośno słychać.

- Teraz posłuchaj, Judi. - Shafer zaszedł ją od tyłu i przy­tknął lufę do jej głowy. - Niestety, nie przyszedłem tutaj po to, żeby cię wydymać i zastrzelić. Trochę szkoda, ale do rzeczy. Mam wiadomość dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Prze­każesz im ją. Widzisz, co za ironia losu? Twoje nędzne, absur­dalne życie nabrało nowego znaczenia. Możesz w to uwierzyć? Bo ja nie potrafię.

Ciocia Judi wyglądała na lekko ogłupiałą. Jeśli Shafer dobrze pamiętał, to było u niej wręcz chroniczne.

- Jak mam to zrobić? - wyjąkała.

- Po prostu zadzwoń na policję! A teraz zamknij się i słu­chaj. Powiesz policji, że wróciłem i że już nikt nie jest tu bezpieczny. Ani gliniarze, ani ich rodziny. Wejdziemy do nich, tak jak dziś do ciebie.

Na wszelki wypadek powtórzył to dwa razy, bo nie był pewny, czy dobrze zrozumiała. Potem popatrzył na Tricię i Erice, które go obchodziły tyle, co ohydne porcelanowe lalki stojące na kominku. Nienawidził tych głupich i kruchych zaba­wek. Kiedyś były własnością jego żony; traktowała je jak żywych ludzi.

- Co słychać u Roberta? - spytał, lecz nie usłyszał od­powiedzi.

Jak to? Dziewczynki miały ten sam zagubiony i smutny wyraz twarzy co ich matka i bełkocząca ciotka. Nie powiedziały ani słowa.

- O Roberta pytam! O waszego brata! - ryknął Shafer na całe gardło. Bliźniaczki znów zaczęły głośno płakać. - Co z nim? Co z moim synem? Opowiedzcie mi coś o swoim bracie! Może wyrosły mu dwie głowy? Gadać!

- Nic mu nie jest. Wszystko w porządku - wykrztusiła wreszcie Tricia.

- Tak, nic mu nie jest - szybko powtórzyła za siostrą Erica.

- Wszystko w porządku? No to dobrze - powiedział Shafer.

Po tym spotkaniu jeszcze bardziej gardził klonami zmarłej Lucy. Tęsknił natomiast za Robertem. Bywały chwile, że podobał mu się ten lekko szurnięty chłopak.

- Dajcie buzi na pożegnanie - mruknął. - Jakbyście zapomniały, to ciągle jestem waszym tatą - dodał. - Biedne głupole.

Nie doczekał się pocałunku, a nie mógł ich zabić, więc w końcu wyszedł z tego strasznego domu. Na odchodnym przesunął ręką po kominku i rozbił wszystkie lalki o podłogę.

- To na pamiątkę! - krzyknął przez ramię.

59

Żołnierze, którzy pełnili służbę w Iraku, skarżyli się, że wszystko wokół wydaje im się absurdalne i pozbawione naj­mniejszego sensu. Taka jest chyba dzisiejsza wojna. Odczułem to na własnej skórze.

Byliśmy grubo po terminie i żyliśmy niemal na kredyt. Przynajmniej tak mi się zdawało. Miałem wrażenie, jakbym od kilku dni nie mógł zaczerpnąć powietrza. Teraz, w asyście dwóch agentów z wydziału do spraw międzynarodowego ter­roryzmu (ITS), leciałem do Londynu.

Geoffrey Shafer był w Anglii. Co gorsza, wcale się z tym nie krył. Ktoś chciał, żebyśmy to wiedzieli.

Samolot wylądował na Heathrow tuż przed szóstą rano. Prosto z lotniska pojechałem do hotelu w okolicach Victoria Street i spałem do dziesiątej. Po krótkim odpoczynku wybrałem się „po sąsiedzku” na Broadway, do New Scotland Yardu. Fajnie mieszkać w pobliżu pałacu Buckingham, Westminster Abbey i gmachu parlamentu.

Wszedłem do biura inspektora Martina Lodge'a ze stołecznej policji. Lodge skromnie mi wyjaśnił, że w zasadzie jest szefem miejscowej jednostki antyterrorystycznej zwanej S013. W dro­dze na poranną odprawę opowiedział mi trochę o sobie.

- Tak jak ty przyszedłem tutaj wprost z policji. Najpierw byłem w SIS w Europie, a potem jedenaście lat w komendzie głównej. A jeszcze wcześniej szkółka w Hendon i służba w roli krawężnika. Jednak wolałem być detektywem. Znam języki obce, więc przenieśli mnie do S013.

Skorzystałem z okazji, że przerwał na chwilę, i wtrąciłem szybko:

- Sporo słyszałem o tutejszych antyterrorystach. Podobno są najlepsi w Europie. Lata praktyki w wojnie z IRA.

Lodge uśmiechnął się pod wąsem. Prawdziwy uśmiech we­terana.

- Czasem najlepiej uczyć się na błędach. W Irlandii było ich naprawdę dużo. Ale jesteśmy już na miejscu, Alex. Wszyscy czekają. Strasznie cię chcieli poznać. Tylko przygotuj się na niebotyczne bzdury. Będziesz miał do czynienia z MI5 i MI6, a oni żrą się dosłownie na każdym kroku. Nie przejmuj się tym. I tak w końcu wszystko trafia do nas. No, może prawie wszystko.

Pokiwałem głową.

- Jak u nas biuro i CIA. Gdzieś to już widziałem.

Okazało się, że inspektor Lodge w niczym nie przesadzał, mówiąc o „świętej wojnie”. Zastanawiałem się, czy to przypad­kiem nie blokuje działań w Londynie. Kryzys kryzysem, ale... Na sali było też kilka osób ze Special Branch. Szef gabinetu premiera. Plus całkiem spora delegacja londyńskich służb me­dycznych i porządkowych.

Z cichym jękiem zająłem swoje miejsce - czekała mnie kolejna nudna nasiadówka. Tylko się cieszyć. Jesteśmy po terminie - Wilk rozwala miasta! Miałem ochotę wyć z roz­paczy.

60

Duży plażowy dom koło Monatuk na Long Island nie był własnością Wilka. Ot, po prostu wynajęta buda, za czterdzieści patoli tygodniowo, nawet po sezonie. Rozbój w biały dzień, pomyślał Wilk, ale specjalnie tym się nie przejmował. Zwłasz­cza dzisiaj.

Bo w zasadzie było to całkiem fajne miejsce. Obszerna rezydencja w stylu georgiańskim, na dwa piętra górująca nad uśpioną plażą, z wielkim basenem osłoniętym przez ścianę budynku i żwirowym podjazdem, na którym stało teraz kilka samochodów - same limuzyny, prowadzone przez silnych, muskularnych szoferów w ciemnych garniturach.

Wszystko za moją kasę! - pomyślał z pewną goryczą. Mój pot, moja krwawica...

Dzisiaj czekało go spotkanie z kilkoma ludźmi z Czerwonej Mafii. Zabrał ich do biblioteki czy raczej salonu, skąd rozciągał się rozległy widok na pustą plażę i Atlantyk.

Udawali jego najlepszych, najbliższych przyjaciół. Kiedy wszedł do pokoju, ściskali mu rękę, klepali po szerokich plecach i kłamali, że cieszą się na jego widok. Tylko oni wiedzą, jak wyglądam. Wewnętrzny krąg; ludzie, którym najbardziej za­ufałem.

Lunch podano jeszcze przed jego przyjazdem, a potem cała służba wyszła z domu. Wilk zajechał od tyłu i wszedł przez kuchnię. Nikt go nie widział oprócz gości siedzących w salonie. Było ich dziewięciu. Wilk stanął przed nimi i zapalił cygaro. Za zwycięstwo.

- Prosili mnie, żebym przedłużył termin ultimatum. Mo­żecie w to uwierzyć? - spytał, z satysfakcją puszczając kółka z dymu.

Zgromadzeni za stołem Rosjanie gruchnęli zgodnym śmie­chem. Na równi z Wilkiem mieli w pogardzie obecne rządy i przywódców świata. Politycy z natury rzeczy byli słabi. Kilku twardzielów także zmiękło z chwilą, kiedy dorwali się do władzy. Tego już nic nie mogło zmienić.

- Przywal im! - krzyknął jeden z obecnych.

Wilk uśmiechnął się.

- Chyba w zasadzie powinienem. Lecz z drugiej strony mają rację. Jeśli się zbytnio pospieszymy, to mimo woli też przegramy. A może chcecie z nimi porozmawiać? Nadal czekają na odpowiedź. Ciekawe, nie? Negocjujemy z rządem Stanów Zjednoczonych, Anglii i Niemiec. Jakbyśmy byli czwartym mocarstwem.

Wilk uniósł palec wskazujący, czekając na połączenie.

- Przewidywali, że zadzwonię...

- Wszyscy jesteście? - rzucił do słuchawki. Byli. - Bez pogawędek, bo nie mamy czasu. Moja decyzja: macie dwa dni więcej, do siódmej czasu nowojorskiego. Ale... cena dwukrotnie wzrosła!

Rozłączył się i powiódł wzrokiem po zebranych.

- No i co? Jak wam się to podoba? Wiecie, ile w tej chwili dla was zarobiłem?

Zaczęli klaskać i krzyczeć radośnie.

Wilk został z nimi przez całe popołudnie. Słuchał fałszywych komplementów i próśb przedstawianych w formie sugestii. Wieczorem pożegnał się ze swoimi gośćmi, bo miał jeszcze parę spraw do załatwienia w Nowym Jorku.

- Zaraz przyjdą dziewczęta - obiecał na odchodnym. - Nowojorskie ślicznotki. Prawie same modelki. Podobno naj­piękniejsze dupy świata. Bawcie się.

Za moją kasę, pomysły i krwawicę.

Wsiadł do lotusa i pojechał na Long Island Expressway. W ręku ściskał czarną gumową piłkę. Po pewnym czasie odłożył ją i sięgnął po komórkę. Wystukał jakiś numer. Wysłał sygnał. Zamknął obwód. Odpalił zapalnik.

Nawet z tej odległości było słychać straszliwy huk wybuchu. Dom wyleciał w powietrze. Wilk wzruszył ramionami. Kumple mu byli niepotrzebni. Nikogo już nie potrzebował.

Zamoczit! Bomba bez wątpienia połamała im wszystkie kości.

Zapłata, zemsta.

To było coś pięknego.

61

Do Londynu dotarła wieść, że termin ultimatum został prze­dłużony o następne czterdzieści osiem godzin. Odczuliśmy chwilową, dość niezwykłą ulgę. Godzinę później dowiedzieliś­my się o wybuchu na plaży w Long Island. Zginęło kilku bossów Czerwonej Mafii. Dlaczego? To też było dzieło Wilka? Mordował własnych ludzi?

Po długiej turze rozmów w Scotland Yardzie nie miałem już nic więcej do roboty. Umówiłem się więc na dziesiątą z pewną znajomą z Interpolu. Spotkaliśmy się w restauracji Cinnamon Club, w miejscu gdzie dawniej była Old Westminster Library przy Great Smith Street.

Byłem już na tym etapie zmęczenia, że, jak to się mówi, „złapałem drugi oddech” i wstąpiły we mnie nowe siły. A poza tym lubiłem Sondrę Greenberg. Uważałem ją za najmądrzejszą policjantkę, z jaką kiedykolwiek przyszło mi pracować. Może umiałaby mi jakoś pomóc w sprawie Wilka? Albo Łasicy? Nikt tak dobrze jak ona nie wiedział, co się dzieje w przestępczym świecie Europy.

Najbliżsi przyjaciele zwracali się do niej Sandy. Na szczęście też należałem do tej grupy. Sandy była wysoka, ładna, elegancka, trochę niezgrabna, ale dowcipna i obdarzona wspaniałym poczu­ciem humoru. Uściskała mnie na powitanie i ucałowała w policzki.

- Zawsze trzeba czekać na kryzys międzynarodowy, żebym się mogła z tobą spotkać, Alex? A gdzie miejsce na miłość?

- Przecież zawsze możesz przylecieć do Waszyngtonu - powiedziałem, kiedy mnie puściła. - Świetnie wyglądasz.

- Prawda? - Sandy się roześmiała. - Chodź, zarezer­wowałam stolik w głębi sali. Boże, strasznie fajnie, że jesteś. Okropnie za tobą tęskniłam. Mimo tego całego cyrku też wyglądasz nie najgorzej. Jak ty to robisz?

Kolacja była w stylu hindusko - europejskim. W Stanach czegoś takiego na pewno nie uświadczysz, przynajmniej nie w Waszyngtonie. Przez godzinę rozmawialiśmy o sprawach zawodowych. Dopiero przy kawie atmosfera stała się nieco luźniejsza. Zauważyłem złoty pierścionek i potrójną obrączkę na jej ręku.

- Piękne - powiedziałem.

- Od Katherine - odparła z uśmiechem. Katherine Grant była z nią już od dziesięciu lat i we dwie stanowiły jedną z najszczęśliwszych par na świecie. Może to skłaniało do głębszych refleksji, ale kto w tym wszystkim mógłby się poła­pać? Na pewno nie ja. Nawet nie wiedziałem, co zrobić z włas­nym życiem.

- Wciąż się nie ożeniłeś - zauważyła Sandy.

- Bystra jesteś.

Parsknęła śmiechem.

- Jak to detektyw. Śledczy par excellence. Musisz mi wszystko opowiedzieć, Alex.

- Niewiele tego - westchnąłem. Własne słowa wprawiły mnie w zdumienie. - Cholernie lubię pewną dziewczynę...

- No właśnie! - wtrąciła Sandy. - Kłopot w tym, że wszystkich cholernie lubisz. Taki już jesteś. Lubiłeś nawet Kyle'a Craiga. Zaprzyjaźniłeś się z najgorszym psychopatą.

- Z grubsza rzecz biorąc, pewnie masz rację. Ale Kyle to dawne dzieje. Już mi przeszło. Na mur beton nie lubię Geoffrey Shafera... i Ruska o przezwisku Wilk.

- Zawsze mam rację, mój drogi chłopcze. A zatem, kim jest ta niezwykła dama, której złamałeś serce? Albo ona tobie. Jedno z dwojga, jestem tego pewna. Dlaczego wciąż się męczysz? Uśmiechnąłem się mimo woli.

- Kolejna policjantka, w dodatku w stopniu inspektora. Mieszka w San Francisco.

- Bardzo przyjemnie. Jesteś świetny, Alex. Ile to będzie? Dwa tysiące mil od Waszyngtonu? Spotykacie się raz na miesiąc?

Zawsze zmuszała mnie do śmiechu.

- Jak zwykle masz cięty język.

- To tylko kwestia wprawy. Więc jednak nie znalazłeś sobie odpowiedniej babki. Szkoda. Naprawdę szkoda. Mam parę przyjaciółek... Nie, nawet nie myślmy o tym. Pozwól, że zadam ci osobiste pytanie. Myślisz, że pogodziłeś się już z utratą Marii?

To była cała Sandy. Niestrudzony detektyw, zawsze myśląca o tym, co inni pomijali. Dziesięć lat temu moja żona Maria zginęła w ulicznej strzelaninie. Nigdy nie ustalono sprawców - i na dobrą sprawę nie wiem, czy rzeczywiście z tym się pogo­dziłem. Powtarzam: nie wiem. Może mi przejdzie dopiero wtedy, gdy morderca znajdzie się za kratkami. Sprawa jest wciąż otwarta. Mimo upływu lat wspomnienia wciąż bolały - i wolałem o tym nie myśleć.

- Nazywa się Jamilla Hughes i jestem nią oczarowany - powiedziałem. - To wszystko, co w tej chwili przychodzi mi do głowy. Bardzo się lubimy. Czy to coś złego?

Sandy uśmiechnęła się.

- Wcale nie musisz tego powtarzać, Alex. Lubicie się. Ale nie powiedziałeś, że ją kochasz. Znam cię i wiem, że „oczaro­wanie” to za mało, aby myśleć o poważnym związku. Mam rację? Pewnie, że mam. Nigdy się nie mylę.

- Kocham ciebie - odparłem, kładąc nacisk na ostatnie słowo.

Zachichotała.

- A zatem wszystko załatwione. Dzisiaj nocujesz u mnie.

- Ekstra. - Pokiwałem głową.

Roześmialiśmy się oboje, lecz pół godziny później Sandy odwiozła mnie na Victoria Street i wysadziła przed hotelem.

- Wymyśliłaś coś? - zapytałem, zanim wysiadłem z tak­sówki.

- Pracuję nad tym.

Wiedziałem, że mnie nie zawiedzie, a w tej chwili potrzebna mi była każda pomoc, jaką mogłem znaleźć w Europie.

62

Henry Seymour mieszkał niedaleko kryjówki Łasicy przy Edgware Road, w tak zwanym Małym Libanie, pomiędzy Marble Arch i Paddington. W przeszłości był agentem SAS. Pułkownik Shafer wybrał się do niego, lecz po drodze zachodził w głowę, co się ostatnio stało z miastem, jego miastem i w ogóle z całym cholernym krajem. Zgroza.

Wzdłuż ulicy ciągnęły się arabskie sklepy, bary i kawiarnie. Już o ósmej rano w powietrzu unosiły się ciężkie zapachy egzotycznych potraw: tabbuli, zupy z soczewicy i b'steeya. Przed składem papierniczym dwóch starców paliło nargile. Szlag by trafił! Co oni, kurwa, zrobili z moim krajem?

Henry Seymour wynajmował mieszkanie nad męskim skle­pem odzieżowym. Łasica wszedł na drugie piętro. Zapukał raz. Seymour od razu mu otworzył.

Shafer przyglądał mu się z pewną konsternacją. Ostatni raz widzieli się zaledwie przed paroma miesiącami, ale od tamtego czasu Henry schudł co najmniej trzydzieści funtów. Zamiast bujnej ciemnej czupryny miał na głowie zaledwie kilka siwych kosmyków.

Łasica z trudem w nim rozpoznał dawnego kumpla z wojska, jednego z najlepszych ekspertów od rozwałki. We dwóch brali udział w operacji „Pustynna Burza”, a potem walczyli jako najemnicy w Sierra Leone. W „Pustynnej Burzy” Shafer i Sey­mour wchodzili w skład grupy operacyjnej 22. pułku SAS. Ich zadanie polegało głównie na tym, żeby siać zamęt na tyłach wroga. Pod tym względem Henry i Shafer nie mieli sobie równych.

Biedny Henry nie wyglądał teraz na groźnego, ale pozory czasami mylą. Może tak było i tym razem?

- Mam dla ciebie ważne zadanie - oznajmił Shafer. - Jesteś gotów?

Henry Seymour się uśmiechnął. Brakowało mu kilku przed­nich zębów.

- Mam nadzieję, że samobójcze - mruknął.

- Prawdę mówiąc, to nawet niezły pomysł - odparł Łasica.

Usiadł koło Henry'ego i wyjaśnił mu, o co chodzi. Dawny kumpel wysłuchał go z zainteresowaniem i energicznie po­kiwał głową.

- Zawsze chciałem rozpieprzyć Londyn - powiedział. - Świetnie nadaję się do tej roboty.

- Wiem - rzekł Łasica.

63

Doktor Stanley S. Bergen ze Scotland Yardu przemawiał do kilkuset osób zgromadzonych w pełnej po brzegi sali narad. Byli wśród nich przedstawiciele stołecznej policji i innych służb państwowych. Doktor Bergen był już po sześćdziesiątce, ale nadal miał niezaprzeczalny autorytet.

Mówił bez kartki. Do końca przemowy nikt z nas ani na moment nie spuścił z niego oka. Wszystkim dokuczała bolesna świadomość, że w zasadzie żyjemy wyłącznie na kredyt.

- Osiągnęliśmy punkt krytyczny, w którym należy wdrożyć w życie plan awaryjny dla Londynu - mówił Bergen. - Głów­na odpowiedzialność spoczywa teraz na London Resilience Forum. Mam do nich pełne zaufanie. Wy też możecie im zaufać. Pokrótce powiem, co zamierzamy. Z chwilą gdy otrzymamy jakikolwiek sygnał o nadchodzącej katastrofie, wszyscy nadaw­cy publiczni i prywatni oddadzą nam swój czas antenowy. Roześlemy wiadomość do sieci komórkowych i na pagery. Wykorzystamy też mniej efektywne metody przekazu: syreny, głośniki umieszczone na samochodach i tak dalej.

Chyba nie trzeba mówić, że mieszkańcy Londynu dowiedzą się o zagrożeniu tylko wtedy, gdy informacja o tym dotrze do nas z pewnym wyprzedzeniem. Zaplanowaliśmy także telewizyjne wystąpienie głównego komendanta policji albo ministra spraw wewnętrznych.

W razie ataku bombowego lub chemicznego do obszaru objętego katastrofą zostaną skierowane wydzielone oddziały policji i straży pożarnej. Po dokładnym rozpoznaniu wspo­mniany obszar zostanie odizolowany od reszty miasta i po­dzielony przez policję i strażaków na trzy strefy: gorącą, ciepłą i zimną.

Poszkodowani ze strefy gorącej - jeśli jeszcze będą żyli - zostaną w niej do zakończenia pełnego odkażania, pod warun­kiem że taka procedura w ogóle okaże się możliwa.

W ciepłej strefie ulokujemy służby medyczne i dodatkowe jednostki straży pożarnej. Tam też będą ruchome punkty od­każania.

W strefie zimnej pozostaną wozy dowodzenia, laboratoria śledcze i karetki do przewozu rannych.

Doktor Bergen przerwał na chwilę i popatrzył na nas. Miał poważną minę, ale jednocześnie widać po nim było, że napraw­dę lęka się o swoje miasto i jego mieszkańców.

- Niektórzy z państwa pewnie zauważyli, że nie użyłem słowa „ewakuacja”. Chodzi po prostu o to, że w tych warunkach ewakuacja miasta jest fizycznie niemożliwa. Musielibyśmy zacząć teraz, ale wiadomo przecież, że odrażający i złośliwy Wilk grozi nam natychmiastową akcją odwetową, gdybyśmy poczynili jakiekolwiek kroki zmierzające do usunięcia ludzi z miejsca zagrożenia.

Rozdano mapy i dodatkowe materiały kryzysowe. Nastrój wśród zebranych był najgorszy z możliwych.

Spojrzałem w dokumenty, które mi wręczono. W tej samej chwili podszedł do mnie Martin Lodge.

- Dzwonił Wilk - szepnął. - Na pewno cię to zaciekawi. Pochwalił plan i zgodził się z Bergenem, że ewakuacja nie wchodzi w rachubę...

Nagle całym budynkiem wstrząsnął huk potężnej eksplozji.

64

Kiedy wreszcie udało mi się zejść na parter i dotrzeć na miejsce wybuchu, zobaczyłem totalny chaos. Znany na całym świecie szyld Scotland Yardu uległ zupełnemu zniszczeniu. Tam gdzie kiedyś było wejście od strony Broadwayu, teraz ziała dymiąca dziura i piętrzyły się stosy gruzu. Szczątki czarnego mikrobusu tkwiły wbite w chodnik.

Wcześniej zapadła pospieszna decyzja, że zostajemy „na pozycjach”. Nikt nie kwapił się do ucieczki. Moim zdaniem to było słuszne, a przynajmniej świadczyło o odwadze. W cen­trum kryzysowym zastałem kilkanaście osób, w tym Martina Lodge'a. Przygaszono światła i puszczono film zarejestrowany przez kamery wideo na zewnątrz budynku.

Usiadłem, żeby go obejrzeć. Odruchowo zerknąłem w dół i zobaczyłem, że ręce mi się trzęsą.

Film pokazywał fragment ulicy i uzbrojonych policjantów, pilnujących ogromnego, imponującego gmachu. Nagle na Caxton Street pojawiła się czarna furgonetka. Pędziła pod prąd w stronę głównego wejścia do Scotland Yardu. Przecięła Broad­way i uderzyła w barierę przed drzwiami. Niemal od razu nastąpiła gwałtowna eksplozja. Na filmie była bezgłośna. Blask wybuchu oświetlił cały budynek.

Usłyszałem, że ktoś coś mówi na drugim końcu sali. Martin Lodge wyszedł przed zebranych.

- Nasz wróg to terrorysta w pełnym tego słowa znaczeniu. Chce nam pokazać, że jesteśmy zupełnie bezradni. Chyba do wszystkich to dotarło, prawda? Najciekawsze, że poza kierowcą furgonetki nikt nie zginął. Może Wilk ma jednak choć trochę litości?

- To nie litość, tylko część planu - odpowiedział mu jakiś głos z ostatniego rzędu. To był mój głos, chociaż tak zmieniony, że niemal go nie rozpoznałem.

65

Resztę dnia spędziłem w Scotland Yardzie. Potem przespałem się na kanapie.

Wstałem o trzeciej nad ranem i od razu usiadłem do roboty. Termin drugiego ultimatum mijał o północy. Nikt nie wiedział, co się potem stanie.

O siódmej, w pełnej gotowości bojowej, pojechaliśmy poli­cyjną furgonetką do Feltham, w pobliżu lotniska Heathrow. Był ze mną Martin Lodge i trzech detektywów z policji miej­skiej. Dostaliśmy specjalne pozwolenie na noszenie broni. To już dużo lepiej.

W czasie jazdy Lodge pokrótce opisał sytuację.

- Nasi ludzie, do spółki z agentami Special Branch, bez przerwy patrolują Heathrow. Współpracujemy także z ochroną lotniska. Na dachu jednego z pobliskich budynków zauważono człowieka z wyrzutnią rakietową. Od tamtej pory mamy go na oku. Z oczywistych względów, o których nam dobitnie przypo­mniano wczoraj, nie podjęliśmy żadnej akcji. Z tego, co wiemy, podejrzany obserwuje okolicę. Co do tego nie mam najmniej­szych wątpliwości.

- Kto jest w budynku? - zapytał jeden z policjantów. - Mamy jakieś rozpoznanie?

- Dom został wynajęty przez firmę budowlaną. Pakistańską, jeżeli to ma jakieś znaczenie. Na razie nie wiemy, kto w nim przebywa. Stoi zaledwie kilkaset jardów od pasów startowych. Muszę mówić coś więcej?

Spojrzałem na niego. Lodge siedział z rękami ciasno sple­cionymi na piersi.

- Paskudna sprawa - mruknął. - To mało powiedziane, co?

- Też odnoszę takie wrażenie, od chwili kiedy poznałem Wilka. Uwielbia znęcać się nad ludźmi.

- Domyślasz się, kim jest naprawdę? Co go skłania do tych wszystkich zbrodni?

- Bez przerwy zmienia wygląd i tożsamość. On... a może ona? Bądź co bądź parę razy miałem go na wyciągnięcie ręki. Może nareszcie nam się uda.

- Im szybciej, tym lepiej.

Kilka minut później byliśmy już w Feltham. Lodge zapoznał mnie z członkami angielskiej grupy operacyjnej SOI9, której powierzono nadzór nad całą akcją. W okolicznych domach zainstalowano policyjne monitory. Obraz trafiał do nas co najmniej z sześciu kamer.

- Siedzimy tu jak w kinie - zaczął narzekać Lodge, kiedy obejrzeliśmy kawałek nagrania. - Nic nie możemy zrobić. Cholerny pat. Nie powinniśmy tu przyjeżdżać. To było wbrew rozkazom Wilka. Ale mieliśmy biernie czekać?

Lodge miał spis wszystkich lotów przewidzianych na dzisiaj rano. W ciągu najbliższej godziny na Heathrow oczekiwano co najmniej trzydziestu samolotów. Kilku z Eindhoven, trzech z Edynburga, dwóch z Aberdeen i lotu British Airways z Nowego Jorku. Wprawdzie była mowa, żeby odwołać wszystkie przyloty na Heathrow i Gatwick, ale nikt jeszcze nie podjął wiążącej decyzji. Samolot z Nowego Jorku powinien wylądować mniej więcej za dziewiętnaście minut.

Jeden z policjantów wskazał na ekran.

- Ktoś jest na dachu! Tam! Tam! Dwa monitory przekazywały obraz dachu filmowany z dwóch przeciwległych kamer. Zobaczyłem ciemno ubranego mężczyz­nę. Po chwili przez otwartą klapę wyszedł drugi. Niósł ze sobą ręczną wyrzutnię rakiet typu ziemia-powietrze.

- A niech go szlag trafi! - ktoś syknął.

Wszystkich pono­siły nerwy. Mnie też.

- Skierować wszystkie samoloty na inne lotniska! - warknął Lodge. - Nie mamy wyboru. Snajperzy na stanowiskach?

Dostał odpowiedź, że strzelcy SOI9 trzymają cały dach pod ostrzałem. Tymczasem wszyscy wlepialiśmy wzrok w dwóch facetów widocznych na ekranie. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że szykują się do zestrzelenia samolotu. Jak za­hipnotyzowani patrzyliśmy na tę straszną scenę z przeświad­czeniem, że nic więcej nie możemy zrobić.

- Poczekacie sobie, kutasy! - rzucił wściekle Lodge w stronę monitora. - Żaden samolot nie nadleci! Jak wam się to podoba?

- Wyglądają mi na Arabów - powiedział jeden z detek­tywów. - To na pewno nie Rosjanie.

- Nie ma zezwolenia na otwarcie ognia - oznajmił tele­grafista ze słuchawkami na uszach. - Nadal czekamy. - Co tam się dzieje, do cholery?! - podniesionym, niemal piskliwym głosem jęknął Lodge. - Trzeba ich zlikwidować! Prędzej...

Nagle rozległo się echo strzałów! Słyszeliśmy to na przekazie wideo. Człowiek z wyrzutnią osunął się na ziemię. Nie wstał, nie ruszał się. Sekundę później upadł drugi. Dwa czyste strzały prosto w głowę.

- Co jest grane?! - zawołał ktoś w furgonetce. Potem wszyscy zaczęli kląć i krzyczeć.

- Kto dał rozkaz? Co się tam dzieje? - chciał wiedzieć Lodge.

Początkowo nikt nie mógł uwierzyć w odpowiedź. To nie nasi snajperzy. Ktoś inny zastrzelił dwóch domniemanych zamachowców.

Obłęd.

Czysty obłęd.

66

Chyba nikt, kto choć trochę był przy zdrowych zmysłach, nie umiałby przewidzieć takiego obrotu zdarzeń. To zakrawało na szaleństwo. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje, a tymczasem termin ultimatum upływał już za parę godzin. Kto mógł coś wiedzieć? Może premier? Prezydent? Kanclerz Niemiec?

Każda godzina stawała się torturą. Potem bolała już każda minuta. Mogliśmy tylko modlić się po cichu, żeby w miarę szybko zapłacono okup. Jak żołnierze w Iraku, powtarzałem w myślach. To właśnie my. Świadkowie absurdu.

Po powrocie do Londynu dla uspokojenia nerwów wybrałem się na krótki spacer w okolice Westminster Abbey. Tutaj co krok czuło się potężny powiew historii i chwały. Po ulicach kręciło się trochę ludzi, ale samochodów było raczej niewiele, zwłaszcza na Parliament Square. Po drodze minąłem zaledwie kilku przechodniów i turystów. Ludzie w Londynie nie wiedzieli dokładnie, co się święci, lecz domyślali się, że nic dobrego.

Kilka razy dzwoniłem do domu, do Waszyngtonu. Nikt nie odbierał. A może jednak Nana się przeniosła? Dzieciaki były u ciotki Tii w Marylandzie. Rozmawiałem z nimi. Nie wiedzia­ły, gdzie jest Nana Mama. Jeszcze jedno zmartwienie - i to akurat teraz.

Można było jedynie czekać, ale to czekanie doprowadzało nas do szału. Brakowało jakiegoś punktu zaczepienia. I to nie tylko w Londynie - także w Nowym Jorku, Waszyngtonie i we Frankfurcie. Nie padło żadne oświadczenie. Plotkowano za to, że okupu nie będzie. Żaden rząd nie chciał dalszych negocjacji z terrorystą. Przecież nie mogli poddać się bez walki. Zatem, co dalej? Walka?

Znów minął termin. Miałem wrażenie, że gramy w oszalałą rosyjską ruletkę.

Tej nocy nie było zamachów w Londynie, Nowym Jorku, we Frankfurcie i w Waszyngtonie. Wilk nie mścił się od razu. Wolał nas trzymać w niepewności.

Jeszcze raz rozmawiałem z dziećmi, ciotką i nareszcie z Naną. W Waszyngtonie panował spokój. Nana powiedziała, że naj­zwyczajniej w świecie poszła na spacer z Kaylą. Wszystko w porządku. Byłaś na spacerze w parku, Nano? - pomyślałem.

Około piątej rano czasu londyńskiego rozeszliśmy się do domów. Każdy z nas marzył o chwili wypoczynku. Mimo to nie wiedziałem, czy zdołam spokojnie zasnąć.

Zdrzemnąłem się przez kilka godzin. Obudził mnie telefon. Dzwonił Martin Lodge.

- Co się stało? - Gwałtownie usiadłem na łóżku. - Co zrobił?!

67

- Nic się nie stało, Alex. Uspokój się. Jestem na dole, przy recepcji. Nic się nie stało. Może to wszystko tylko blef. Miejmy taką nadzieję. Ubierz się i chodź tutaj. Zapraszam cię do siebie na śniadanie. Poznasz moją rodzinę. Żona też chce cię poznać. Potrzebna ci chwila luzu. Każdemu to się przyda.

Miałem odmówić? Po tym, co ostatnio przeżyliśmy razem? Pół godziny później siedziałem w jego volvo i jechaliśmy w stronę Battersea, czyli na drugą stronę rzeki od Westminsteru. Po drodze Martin wciąż mówił o śniadaniu i o swojej rodzinie. Obaj mieliśmy włączone pagery, lecz nie chcieliśmy wracać do gróźb Wilka. Przynajmniej przez godzinę.

- Moja żona jest Czeszką. Klara Cernohosska, urodzona w Pradze. Ale teraz stała się prawdziwą Angielką. Słucha Virgin, XFM i wszystkich talk-show w BBC. Ale śniadanie zrobi czeskie. Specjalnie na twoją cześć. Sam zobaczysz, jakie to pyszne. Mam nadzieję. Nie, nie... Na pewno będzie ci smakowało.

Też byłem o tym przekonany. Martin z uśmiechem opowiadał mi o swoich dzieciach.

- Najstarsza córka ma na imię Hana. Wiesz, kto to wymyś­lił? Podpowiem ci, moje dzieciaki to kolejno Hana, Daniela i Jozef. Nieźle, prawda? Hana ma niezłego hopla na punkcie Trinny i Susannah z programu What not to wear. Skończyła czternaście lat, Alex. Dany uwielbia grać w hokeja w Battersea Park, ale jednocześnie chce zostać baletnicą. Joe uznaje tylko piłkę nożną, skateboard i playstation. No, chyba już wiesz wszystko. A wspominałem ci, że śniadanie będzie w tradycyj­nym czeskim stylu?

Po kilku minutach byliśmy w Battersea. Martin mieszkał w solidnym wiktoriańskim domu z czerwonej cegły, o dachu pokrytym łupkówką i z dużym ogrodem. Ładnie, miło, grzecznie i w zgodzie z otoczeniem. Ogród był kolorowy, dobrze utrzy­many i wyglądem zdradzał, że ktoś w tej rodzinie ma swoje priorytety.

Wszyscy czekali na mnie w jadalni, bo Klara właśnie podała do stołu. Martin dokonał stosownej prezentacji i przedstawił mi nawet kota imieniem Tygrysek. Z miejsca poczułem się jak w domu... i zatęskniłem za swoimi. Przez pewien czas było mi bardzo smutno.

Żona Martina kolejno wymieniała nazwy wszystkich potraw.

- Alex, to jest kolace, czyli kołacz z serem. Rohliky - bułki. Turka, czyli tak zwana kawa po turecku. Parek, dwa rodzaje kiełbas, specjalność tego domu.

Popatrzyła na starszą córkę, Hanę, w równej mierze podobną do obojga rodziców. Wysoka, szczupła, nawet ładna, lecz z orlim nosem ojca.

- Hana?

Dziewczynka uśmiechnęła się do mnie.

- Co pan woli? Jajka na miękko? Vejce na mekko! A może michand vejce? Smazena vejce? Czy omeleta?

Wzruszyłem ramionami.

- Niech będzie michand vejce.

- Znakomicie - pochwaliła mnie Klara. - Bezbłędna wymowa. Nasz gość jest prawdziwym poliglotą.

- Świetnie - bąknąłem. - A co zamówiłem?

- Zwykłą jajecznicę - zachichotała Hana. - Do tego pasują rohliky i parek.

- Bułki i kiełbasa - powiedziałem.

Dziewczynki nagro­dziły mój występ brawami.

I tak to trwało przez jakąś godzinę. Było mi bardzo przyjem­nie. Klara zadawała mi mnóstwo pytań o życie w Stanach i moją rodzinę. Sama opowiadała mi o amerykańskich książ­kach, które lubiła czytać - głównie o kryminałach i o „Vernonie”, który niedawno zdobył Booker Prize. Mówiła o nim:

- Świetna powieść, ukazująca wszystkie szaleństwa wa­szego kraju. W podobny sposób Gunther Grass opisał Niemcy w Blaszanym bębenku. Powinieneś to przeczytać, Alex.

- Ja tam mieszkam - odparłem skromnie.

Dopiero po śniadaniu dzieciaki się przyznały, że oprócz nazw, które wymieniły wcześniej, nie znają więcej słów po czesku. Potem sprzątnęły ze stołu talerze i zabrały się do zmywania.

- Aa... jeszcze jest ty vejce jsou hnusny - przypomniał sobie ośmioletni Jozef, czyli Joe.

- Aż się trochę boję zapytać, co to znaczy.

- ”To są wielkie jaja” - odparł i roześmiał się jak mały urwis.

68

Po wizycie u Martina i Klary nie miałem już praktycznie nic więcej do roboty. Mogłem jedynie myśleć o Wilku, i o tym, gdzie nastąpią kolejne zamachy. Tyle że nikt nie był pewny, czy w ogóle nastąpią... Wróciłem do hotelu, pospałem kilka godzin, aż wreszcie postanowiłem wybrać się na spacer. Potrzebowałem dłuższej chwili zupełnej sa­motności.

Działo się jednak coś dziwnego. Już na Broadwayu odniosłem niemiłe wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Nie, to nie były żadne urojenia. Próbowałem go nakryć, ale okazał się dla mnie za sprytny. A może raczej nie znałem wszystkich szpiegowskich sztuczek? Zapewne lepiej dałbym sobie radę na znanym gruncie, czyli w Waszyngtonie. Ale w Londynie? Wodziłem wzrokiem po przechodniach i nie wiedziałem, kto tu nie pasuje. Oczywiś­cie poza mną.

Na chwilę wszedłem do Scotland Yardu. Jak dotąd Wilk się nie odezwał. Żadnych ataków. W zagrożonych miastach pełen spokój. Cisza przed burzą?

Spacer przez Whitehall, obok Downing Street numer 10, do Trafalgar Square i z powrotem zabrał mi ponad godzinę. W nieco lepszym nastroju skręciłem do hotelu i znów poczułem, że ktoś za mną idzie. Kto? Nadal nikogo nie wi­działem.

Z hotelu zadzwoniłem do dzieci i ciotki Tii. Potem poga­wędziłem z Naną, która zupełnie sama została w domu przy 5 Ulicy.

- Strasznie tu cicho - powiedziała pół żartem, pół serio. - Ale wolałam, jak był hałas. Tęsknię za wami.

- Ja też, Nano.

Myślałem, że się trochę zdrzemnę, więc położyłem się w ubraniu i zasnąłem jak kamień. Obudził mnie telefon. Nie zaciągnąłem zasłon przed zaśnięciem, ale za oknem było już zupełnie ciemno. Spojrzałem na zegarek. Jezu! Czwarta nad ranem. Chyba nareszcie trochę odespałem kilka poprzed­nich nocy.

- Alex Cross - rzuciłem do słuchawki.

- Tu Martin. Właśnie wsiadam do samochodu. Wilk wy­znaczył nam zbiórkę koło parlamentu, od strony Stranger's Entrance. Podjechać po ciebie?

- Dzięki, ale nie trzeba. Piechotą będę dużo szybciej. Spotkamy się na miejscu.

O tej porze koło parlamentu? To nie wróżyło nic dobrego.

Pięć minut później byłem na Victoria Street i szybkim krokiem zmierzałem do Westminster Abbey. Nie ulegało nawet najmniejszej wątpliwości, że Wilk szykował jakiś paskudny kawał. Będzie bolało jak cholera. Może nam powie, że za chwilę zrzuci bomby na cztery miasta? Nie zdziwiłbym się. Nic mnie już nie dziwiło.

- Cześć, Alex. To śmieszne, że się spotykamy.

Jakiś człowiek wychynął z cienia. Wcześniej go nie zauwa­żyłem. Chyba wciąż byłem trochę śpiący, a już na pewno zamyślony. Nie rozglądałem się na boki.

Przystanął w świetle. Dopiero wtedy zobaczyłem, że ma pistolet. Celował mi prosto w serce.

- Wszyscy są święcie przekonani, że już na dobre zwiałem z tego kraju, ale ja jeszcze z tobą nie skończyłem. Muszę cię zabić. Chcę, żebyś dokładnie wiedział, że umierasz. Tak jak teraz. Ciągle marzyłem o tej chwili. Może ty też?

To był Geoffrey Shafer. Zadziorny, pewny siebie i swojej przewagi. Może właśnie dlatego nie myślałem, co robię, ani nie wahałem się nawet przez moment. Skoczyłem na niego. Pod­świadomie czekałem na huk wystrzału.

Naprawdę strzelił, ale nie trafił. Przynajmniej tego nie po­czułem. Prawdopodobnie kula poszła bokiem. Zresztą nieważne. Shafer ciężko grzmotnął plecami o betonową ścianę. Widziałem w jego oczach ból i zaskoczenie. To mi zupełnie wystarczyło. Pistolet z trzaskiem upadł na chodnik.

Uderzyłem Shafera w brzuch, chyba poniżej pasa, a może nawet w krocze. Dobrze mu tak. Jęknął głucho, musiało więc go nieźle zaboleć. Ale mnie było mało. Chciałem go zabić tu, na ulicy. Znów go walnąłem w bebech, aż przysiadł. Czułem, że słabnie. Cofnąłem rękę i zdzieliłem go prosto w skroń. A potem z lewej poprawiłem w szczękę. Zatoczył się, ale nie upadł.

- To wszystko, co potrafisz, Cross? - warknął. - No to popatrz!

Miał sprężynowca. Cofnąłem się, lecz w tej samej chwili zrozumiałem, że jest zamroczony. Nie mogłem przegapić takiej szansy. Rąbnąłem Shafera w nos i usłyszałem zgrzyt pękającej kości. Jeszcze nie upadł. Chlasnął nożem. Dopiero gdy mi przeciął rękę, uświadomiłem sobie, iż mam niebywałe szczęście, że wciąż żyję.

Zyskałem jednak trochę na czasie, żeby wyciągnąć broń z kabury.

Shafer rzucił się na mnie. Nie jestem pewny, czy widział mój pistolet. Być może myślał, że w Londynie nie będę uzbrojony.

- Nie! - krzyknąłem.

Zdążyłem tylko tyle. Strzeliłem mu prosto w pierś. Znowu zatoczył się na ścianę i powoli osunął na ziemię.

Przypatrywał mi się ze zdumieniem. Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że wcale nie był nieśmiertelny.

- Jebany... Cross - wymamrotał. - To skurwysyn...

Pochyliłem się nad nim.

- Kim jest Wilk? Gdzie go można znaleźć?

- Idź do diabła - powiedział, umarł i sam poszedł do piekła.

69

Most londyński się wali,

Wali się, wali się...

Kilka minut po niesławnym zgonie Geoffreya Shafera jego dawny kumpel, niejaki Henry Seymour, podjechał jedenasto­letnią białą furgonetką nad Tamizę. Nie bał się śmierci. Ani trochę. Mało tego, wręcz na nią czekał.

Było po wpół do piątej. Na Westminster Bridge panował już spory ruch. Seymour zaparkował jak najbliżej rzeki, wszedł na wspaniały stary most, oparł się o balustradę i spojrzał na zachód. Uwielbiał patrzeć z tego miejsca na Big Bena i gmach parla­mentu. Zawsze tu bywał jako mały chłopiec, kiedy przyjeżdżał do Londynu na wycieczkę z Manchesteru.

Tego ranka widział dosłownie wszystko. Niechętnym wzro­kiem popatrzył na drugą stronę Tamizy, na wielkie London Eye. Rzeka była tak ciemna jak poranne niebo. Lekko słona woń ryb wisiała w powietrzu. W pobliżu mostu czekały jeszcze śpiące, niebieskie autokary. Pierwsi pasażerowie mieli przybyć dopiero za godzinę.

Nie tym razem, pomyślał Seymour. Nie dzisiaj. To się wam nie uda, dopóki tutaj czuwa stary dzielny Henry.

Wordsworth napisał kiedyś na Westminster Bridge (chyba Wordsworth - tego akurat nie był zupełnie pewny): „To chyba najprawdziwszy widok na tej ziemi”. Henry na zawsze zapa­miętał jego słowa, choć w gruncie rzeczy w dupie miał poezję i poetów.

Lepiej napiszcie o tym, co się zaraz stanie. Jakiś wiersz o mnie. Niech tam będzie most, biedny Henry Seymour i wszys­cy nieszczęśnicy, którzy mieli pecha znaleźć się tu dziś rano.

Wrócił do samochodu.

O piątej trzydzieści cztery pośrodku mostu strzelił jasny płomień. To eksplodowała furgonetka Henry'ego Seymoura. Przęsło wygięło się i pękło. Runęły filary. Potrójne latarnie wyleciały w górę niczym kwiaty wyrwane podmuchem niesa­mowicie silnego wiatru. Przez moment panowała śmiertelna cisza. Duch Seymoura odpłynął gdzieś daleko. Potem w całym Londynie rozległ się jęk syren.

Wilk zadzwonił do Scotland Yardu i przyznał, że to jego sprawka.

- Jak widzicie, zawsze dotrzymuję słowa - westchnął. - W przeciwieństwie do was. Ciągle burzycie pomost, który usiłuję zbudować między nami. Rozumiecie, co mówię? Do kogoś to dociera? Most runął... ale na tym nie koniec. Za dobrze się bawię, żeby teraz przerwać.

Zemsta.

CZĘŚĆ CZWARTA
MIEJSCE ZBRODNI: PARYŻ

70

Tor próbny był znajomy, położony zaledwie trzydzieści siedem mil na południe od Paryża. Wilk zjawił się tam, żeby sprawdzić prototyp samochodu wyścigowego. Tym razem miał ze sobą towarzystwo.

Obok szedł dawny agent KGB, od lat doglądający interesów Wilka we Francji i w Hiszpanii. Nazywał się Ilja Frołow i jako jeden z niewielu znał prawdziwą twarz swojego pryncypała. Inni na ogół już nie żyli. Co prawda Frołow uważał się za przyjaciela Wilka, lecz z niepokojem myślał o spotkaniu.

- Cudo! - zawołał Wilk na widok czerwonego porsche fabcar.

Podobny model jeździł już w wyścigu Rolex 24 na torze Daytona.

- Po prostu kochasz swoje samochody - powiedział Ilja. - Zawsze taki byłeś.

- Gdy dorastałem w podmoskiewskiej wsi, to nie wierzy­łem, że kiedykolwiek w życiu wsiądę do własnego auta. Tym­czasem teraz mam ich tyle, że już się trochę pogubiłem. Chodź, przejedziemy się. Wskakuj, przyjacielu.

Ilja Frołow pokręcił głową i uniósł ręce w geście protestu.

- Nie, nie... To nie dla mnie. Nie znoszę szybkiej jazdy, hałasu i tak dalej.

- Nie wygłupiaj się - powiedział Wilk. Otworzył drzwi od strony pasażera. - Wsiadaj, Ilja. Przecież samochód nie gryzie. Nigdy nie zapomnisz tej przejażdżki.

Frołow roześmiał się wymuszenie, a potem zaczął kasłać.

- Tego się właśnie obawiałem.

- Na zakończenie pogadamy o tym, co nas jeszcze czeka. Dobrze wiesz, że cała forsa jest już w zasięgu ręki. Z dnia na dzień coraz bardziej miękną. Mam pewien plan. Mówię ci: będziesz bogaty, Ilja.

Wilk usiadł za umieszczoną z prawej strony kierownicą. Włączył rozrusznik. Błysnęły lampki na desce rozdzielczej, samochód zatrząsł się i warknął. Wilk z uśmiechem spojrzał na pobladłą twarz Frołowa. Na swój sposób lubił tego drania.

- Siedzimy prosto na silniku. Zaraz tu zrobi się gorąco. Może ze sto trzydzieści stopni. Po to wzięliśmy kombinezony. No i ten hałas. Włóż kask, Ilja. Dobrze ci radzę.

Nagle ruszyli!

Wilk nareszcie był w swoim żywiole. Cieszyła go szybkość i niesamowita, wręcz zwierzęca siła, którą emanował jeden z najwspanialszych samochodów świata. Przy tej prędkości kierowca musiał skupić się na prowadzeniu. Wszystko inne nie miało żadnego znaczenia. Nic nie istniało poza szarą nawierzch­nią toru. Tymczasem porsche stał się ucieleśnieniem mocy: ryk - bo kabina nie była wyciszona - i wibracja... Dzięki twardszemu zawieszeniu samochód ciaśniej wchodził w zakręt. Nacisk na ciała obu pasażerów dochodził nawet do sześciuset funtów.

Boże, co za wspaniałe cacko... Wręcz doskonałe. Ten, kto je zrobił, musiał być geniuszem.

Więc jest nas jeszcze kilku na tym świecie, pomyślał Wilk. Mogłem tego się spodziewać.

Wreszcie zwolnił i skręcił na pobocze. Zjechał z toru, wysiadł, zdjął kask, potrząsnął głową i krzyknął w niebo:

- To wspaniałe! Boże, co za przeżycie... Ze sto razy lepsze od seksu. Zajeździłem już niejedną suczkę, ale i tak wolę samochody!

Popatrzył na roztrzęsionego, bladego Frołowa. Biedny Ilja.

- Przykro mi, przyjacielu - łagodnie powiedział Wilk. - Niestety, nie nadajesz się do dalszej jazdy. Poza tym wiesz o wszystkim, co zaszło w Paryżu.

Zastrzelił go obok toru i po prostu odszedł. Ani razu nie spojrzał za siebie. Nie zadawał się z nieboszczykami.

Rozdział 71

Jeszcze tego samego dnia Wilk zjawił się w zagrodzie, trzydzieści mil na południowy wschód od toru próbnego. Przy­jechał pierwszy, po cichu wsunął się do kuchni i nie zapalając światła, usiadł za stołem. Po pewnym czasie przybył Artur Nikitin. Zgodnie z rozkazem przyszedł zupełnie sam. Też kiedyś był agentem KGB, całkowicie oddanym swojej służbie. Potem pracował dla Frołowa, głównie jako handlarz bronią.

Wilk usłyszał jego kroki na tylnych schodach.

- Nie zapalaj światła! - zawołał. - Chodź do środka.

Nikitin otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Był wysoki i miał gęstą białą brodę. Prawdziwy rosyjski niedźwiedź. Fizycznie pod pewnym względem przypominał Wilka.

- Weź sobie krzesło. Siadaj. Czuj się jak u siebie w do­mu - powiedział Wilk.

Nikitin posłusznie usiadł. Nie bał się. W ogóle nie odczuwał strachu przed śmiercią.

- Do tej pory zupełnie nieźle nam się pracowało. Ale teraz kończymy. Zarobisz tyle, że będziesz mógł spokojnie odejść. Wycofasz się z czynnego życia. Pasuje ci to?

- Nawet bardzo. Zrobię dokładnie wszystko, co pan zechce.

- Paryż jest dla mnie szczególnym miejscem - ciągnął Wilk. - Kiedyś, w zupełnie innym życiu, mieszkałem tam ponad dwa lata. A teraz przyjechałem znowu. To nie przypadek. Musisz mi pomóc, Arturze. Liczę na to, że mnie nie zawiedziesz. Naprawdę mogę ci zaufać?

- Jasne. Bez wątpienia. Po tu przyszedłem.

- Zamierzam wybić wielką dziurę w samym centrum mias­ta. Narobię szkód i jeszcze zgarnę za to grubszą kasę. Wciąż jesteś ze mną?

Nikitin uśmiechnął się mimo woli.

- Oczywiście. W gruncie rzeczy nie lubię żabojadów.

- A kto ich lubi?

- Podoba mi się to, co słyszę... Zwłaszcza ten fragment o „grubszej kasie”.

Wilk trafił pod właściwy adres. Zapoznał Nikitina z jego fragmentem układanki.

72

Dwa dni po zamachu na Westminster Bridge wróciłem do Waszyngtonu. W czasie długiego lotu próbowałem przewidzieć następne posunięcie Wilka. Nawet zmusiłem się do tego, żeby zanotować swoje przemyślenia. Co mógł zrobić? Niszczyć kolejne miasta i wciąż czekać na okup? No i dlaczego uparł się na mosty?

Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: Wilk nie zniknie i nie odpuści.

Na długo przed wylądowaniem otrzymałem wiadomość z biu­ra Rona Burnsa. Prosto z lotniska miałem pojechać do kwatery, do budynku Hoovera.

Nic z tego. Najpierw wybrałem się do domu. Niczym Bartleby z opowiadania Hermana Melville'a z całym szacunkiem od­mówiłem prośbie przełożonego. Nawet się nad tym nie za­stanawiałem. Wilk mógł spokojnie poczekać do rana.

Ciotka Tia przywiozła dzieci do Waszyngtonu. Nana także czekała na mnie. Tę noc spędziliśmy wszyscy pod jednym dachem, w rodzinnym domu Nany. Rano Tia wróciła z dziećmi do Marylandu, a ja zostałem z Naną. Chyba jestem do niej dużo bardziej podobny, niż mi się zdawało.

Gdzieś tak około jedenastej ktoś przyszedł. Siedziałem wtedy na werandzie przy pianinie, dosłownie kilka kroków od głównego wejścia. Poszedłem otworzyć. W progu stał Ron Burns z kilkoma agentami. Kazał swoim ludziom zaczekać w samo­chodzie i wprosił się do środka.

- Koniecznie muszę z tobą porozmawiać - oznajmił na samym wstępie. - Wszystko się zmieniło.

Wróciliśmy zatem na werandę, ale nie po to, żeby grać na cztery ręce. Z uwagą wysłuchałem tego, co Burns miał mi do powiedzenia.

Pierwsza rzecz dotyczyła Thomasa Weira.

- Dowiedzieliśmy się, że po powrocie z Rosji Tom nawiązał kontakty z Wilkiem. Być może znał jego tożsamość. Wciąż nad tym pracujemy, Alex. Tak samo CIA. Ale sam rozumiesz, że to niełatwa sprawa.

- Wniosek stąd, że wszyscy spiskują ze wszystkimi. - Zmarszczyłem brwi. - Pięknie.

Burns popatrzył na mnie.

- Wiedziałem, że będzie ci ciężko. Jeszcze nie przywykłeś do tego, co robimy. Z jednej strony chciałbyś być w samym centrum akcji, a z drugiej tęsknisz za rodziną.

Siłą rzeczy musiałem się z nim zgodzić. Jak dotąd miał całkowitą rację.

- Mów dalej, Ron. Pilnie słucham. - We Francji zaszło coś nieprzyjemnego. Coś pomiędzy Tomem i Wilkiem. Dawno temu. Gruby błąd, za który teraz przyszło nam zapłacić.

- Co za błąd? - zapytałem. Wreszcie trafiliśmy na jakąś odpowiedź? - Przestań się ze mną bawić. Wiesz, że czasami mam szczerą ochotę zrezygnować z tej cholernej pracy?

- Nie mam pojęcia, co tam zaszło, Alex. Musisz mi uwie­rzyć. Przez cały czas szukamy mądrego rozwiązania. Wiele się wydarzyło w ciągu ostatnich godzin. Znów mieliśmy te­lefon od Wilka.

Westchnąłem ciężko, ale przed chwilą obiecałem mu, że będę słuchał, więc słuchałem.

- Sam mówiłeś, że chce nas złamać. Jest przekonany, że to zrobi. Oświadczył, że zasady ciągle się zmieniają i że to właśnie on będzie je zmieniał. Jako jedyny zna odpowiedź na wszystkie pytania, a ty z kolei możesz mieć na niego haka. Musiałem go zastopować.

- Właściwie, co mi chcesz powiedzieć, Ron? Po prostu powiedz. Albo siedzę w tym do samego końca, albo mnie w ogóle nie ma.

- Wilk dał nam jeszcze cztery doby. Dziewięćdziesiąt sześć godzin. Potem nastąpi dzień zagłady. Zmienił niektóre miasta. W dalszym ciągu grozi zamachem na Londyn i Waszyngton, ale poza tym wpisał na listę Paryż i Tel Awiw. Nie chciał powiedzieć, skąd ta zmiana. Domaga się czterech miliardów dolarów i wolności dla więźniów poli­tycznych. Niczego więcej nie wyjaśnił.

- To już wszystko? - spytałem. - Cztery zagrożone miasta? Miliardowy okup? Wolność dla morderców?

Burns pokręcił głową.

- Nie. Poszedł z tym do prasy. Wybuchnie panika na całym świecie. Zwłaszcza w tych czterech miastach. Londyn, Paryż, Tel Awiw... i Waszyngton. Koniec z tajemnicą.

73

W niedzielę rano po śniadaniu z Naną wybrałem się do Paryża. Burns chciał, żebym był we Francji. Koniec dyskusji.

Zmęczony i zestresowany, przespałem większą część lotu. Potem przejrzałem akta CIA dotyczące pewnego agenta KGB, który jedenaście lat temu mieszkał w Paryżu i mógł współ­pracować z Thomasem Weirem. Podejrzewano, że to właśnie Wilk. Coś się tam wtedy stało. Popełniono jakiś „błąd”. Z tego, co mi mówiono, bardzo gruby.

Biorąc pod uwagę napięcie, jakie ostatnio panowało między Francją i Ameryką, nie byłem pewny, czego naprawdę mogę się spodziewać. Na szczęście poszło w miarę gładko. Mało tego - paryskie centrum dowodzenia chyba działało trochę lepiej niż oba sztaby kryzysowe w Londynie i Waszyngtonie. Powód wyjaśnił się od razu.

Paryż miał mniejszą organizację i prostszą strukturę.

- Łatwiej w tym wszystkim się połapać - powiedział jeden z urzędników. - Potrzebne akta są w pokoju obok lub piętro niżej.

Po krótkim wstępie odbyła się narada na wysokim szczeblu.

- Doktorze Cross, będę z panem zupełnie szczery - po­wiedział po angielsku pewien generał. - Nie odrzucamy moż­liwości, że te zamachy są częścią dżihadu. Innymi słowy, że to robota muzułmańskich terrorystów. Proszę mi wierzyć, oni są naprawdę zdolni do najstraszniejszych rzeczy. Nie zdziwiłbym się, gdyby wymyślili Wilka. To tłumaczyłoby żądania zwol­nienia więźniów politycznych, prawda?

Milczałem. Co miałem na to odpowiedzieć? Al-Kaida? Za­miast Wilka? Za tym, co się dotychczas stało? Tak właśnie myślą Francuzi? To w gruncie rzeczy po co przyjechałem? - Jak pan pamięta, mamy nieco odmienny pogląd na dzia­łalność muzułmańskich terrorystów w odniesieniu do bieżącej sytuacji na Bliskim Wschodzie. Naszym zdaniem dżihad to nie wojna islamu z Zachodem. To raczej bunt przeciwko tym przywódcom krajów muzułmańskich, które wciąż wymykają się spod władzy radykałów.

- A jednak cztery główne cele muzułmańskich ekstremis­tów to Stany Zjednoczone, Izrael, Francja i Anglia - ode­zwałem się ze swego miejsca. - Pamięta pan ostatnią groźbę tak zwanego Wilka? Waszyngton, Tel Awiw, Paryż, Londyn.

- Niech pan nie przyzwyczaja się do jednej myśli. Dodam tylko, że oficerowie dawnego KGB mieli naprawdę duży wpływ na politykę Saddama Husajna w Iraku. Jak już mówiłem, niech pan nie przyzwyczaja się do jednej myśli.

Skinąłem głową.

- Oczywiście. Ale pozwoli pan, że teraz ja coś powiem. Te zamachy na pewno nie są sprawką muzułmanów. Nie istnieje na to żaden dowód. Miałem już do czynienia z Wilkiem. Daleko mu do islamu. Nie jest przesadnie religijny.

74

Tego wieczoru zjadłem kolację sam, bez towarzystwa. Póź­nym wieczorem wybrałem się na mały spacer, żeby zobaczyć, co się dzieje w mieście. Wszędzie widziałem patrole francuskich żołnierzy. Czołgi i jeepy na ulicach. Mało przechodniów. Na twarzach ludzi malował się wyraz niepokoju.

Część restauracji była zamknięta. Wreszcie znalazłem czynną Les Ollvades przy Avenue de Segur. Goście i kelnerzy byli na zupełnym luzie, co akurat bardzo mi odpowiadało, bo przez chwilę mogłem odpocząć po długim locie i zapomnieć o zdener­wowaniu, które wywoływał we mnie widok oblężonego miasta.

Po kolacji ruszyłem dalej. Zastanawiałem się, co łączyło Wilka i Thomasa Weira. Wilk miał powód, żeby zamordować Weira... Z premedytacją wybrał Paryż... Ale dlaczego? Po co niszczył mosty? Może to jakiś punkt zaczepienia? Most... Symbol? Co to za symbolika?

Smutno mi było chodzić po Paryżu, gdy wiedziałem, że lada chwila może nastąpić straszliwy atak. Przybyłem tutaj, żeby coś zrobić - ale sęk w tym, że szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem, od czego zacząć. Nie miałem nawet najmniejszej wskazówki, kim jest Wilk i gdzie go można znaleźć. W jakim kraju? We Francji był przed jedenastu laty. Coś się stało. Co?

To była jedna z najpiękniejszych dzielnic Paryża. Szerokie aleje i chodniki biegły prosto jak strzelił w otoczeniu dostojnych i schludnych kamienic. Widziałem migoczące światła przejeż­dżających samochodów. Francuzi uciekali? A potem - w naj­mniej spodziewanej chwili - bum! Będziemy mogli najwyżej pocałować się w tyłek.

Niestety, wszystko zmierzało ku strasznej katastrofie. Wie­działem, że tym razem nie skończy się na moście.

Wilk zastawił zręczną pułapkę. Trzymał nas w garści, a my musieliśmy jakoś się wywinąć.

Po powrocie do hotelu zadzwoniłem do dzieci. W Marylan­dzie była szósta wieczór. Ciotka Tia akurat szykowała kolację. Dzieciaki narzekały, że są zbyt zajęte, aby jej pomagać. Ode­brała Jannie.

- Bonsoir, monsieur Cross.

Parała się jasnowidzeniem?

Po chwili zarzuciła mnie dziesiątkami pytań, które specjalnie przygotowywała na tę okazję. Damon podniósł drugą słuchaw­kę - no i się zaczęło. Chyba oboje chcieli rozładować wyraźne napięcie.

Byłem już w katedrze Notre Dame? Spotkałem Dzwonnika (cha, cha)? Widziałem słynne maszkarony, które nawzajem się zjadały?

- Nie miałem czasu iść do galerii - odparłem krótko. - Ciągle pracuję.

- Wiemy, tato - powiedziała Jannie. - Chcemy tylko, żebyś się nie martwił. Tęsknimy za tobą - dokończyła szeptem.

- Oboje - dorzucił Damon.

Je t'aime - powiedziała Jannie.

Kilka minut później znów byłem całkiem sam, w pustym pokoju hotelowym, w mieście skazanym na zagładę. Je t'aime aussi.

75

Zegar tykał... potwornie głośno. A może to raczej serce chciało mi eksplodować?

Następnego dnia wczesnym rankiem spotkałem się ze współ­pracownikiem przydzielonym mi przez Francuzów do pomocy. Był to policjant, Etienne Marteau. Drobny, żylasty, energiczny, chętny do współpracy i na pierwszy rzut oka - kompetentny. Podejrzewałem jednak, że w większym stopniu miał mnie obserwować, niż mi pomagać. To było tak bezsensowne, że w duchu zżymałem się ze złości.

Po południu zatelefonowałem do biura Rona Burnsa z prośbą o odwołanie. Chciałem wracać do domu. Spotkałem się z od­mową. Tony Woods od razu powiedział „nie”! Nawet mnie nie połączył z Ronem. Przypomniał tylko, że to właśnie Paryż był miejscem spotkań Thomasa Weira z Wilkiem.

- Nigdy o tym nie zapomniałem, Tony - burknąłem gniewnie i odłożyłem słuchawkę.

Zacząłem szperać w wielkiej kartotece, zgromadzonej w ar­chiwum francuskiej policji. Szukałem wszelkich danych na temat Thomasa Weira albo CIA. Na litość boską, nie pominąłem nawet muzułmańskich terrorystów!

Detektyw Marteau trochę mi pomagał, ale robota ciągnęła się powoli. Francuz co chwila robił przerwę na kawę lub papierosa. W gruncie rzeczy nie prowadziło nas to do niczego. Miałem poczucie, że marnuję czas, choć mógłbym przydać się gdzieś indziej. Poza tym bolała mnie głowa.

Koło szóstej zebraliśmy się w centrum kryzysowym. Choler­ny zegar ciągle tykał. W końcu ktoś mi powiedział, że znów czekamy na telefon od Wilka. W sali panowała ponura atmo­sfera. Nastroje były raczej kiepskie: wszyscy zdawali sobie sprawę, że Rosjanin bezczelnie nami manipuluje. Dobrze wie­działem, że to samo dzieje się teraz w Waszyngtonie, Londynie i Teł Awiwie.

Nagle w głośnikach rozległ się znajomy, mocno zniekształ­cony, lekceważący głos.

- Przepraszam, że kazałem panom trochę czekać - po­wiedział Wilk. Chociaż się nie roześmiał, zabrzmiało to jak czysta drwina. Miałem szczerą ochotę zwymyślać drania. - Ale przecież sam też wciąż czekam, prawda? Wiem, wiem, to dla was zupełna nowość. Coś takiego jeszcze nigdy się nie zdarzyło i tak dalej. Żaden rząd nie chce przyznać się do porażki. To dla mnie całkiem zrozumiałe. A teraz wy musicie coś zrozumieć. Tym razem termin jest ostateczny. Lecz w zamian pójdę na inne ustępstwo. Jeżeli chcecie, to mnie łapcie. Zacznijcie szukać. Ogłoście oficjalne śledztwo. Może to wam poprawi humor.

Ale zapamiętajcie coś innego, łotry. Pieniądze mają być wpłacone ściśle w określonym czasie. Cała suma. Potem wypuś­cicie jeńców. Wszystkich. Tym razem już nie będzie żadnych negocjacji. Jeśli spóźnicie się choćby o kilka minut, we wszyst­kich czterech miastach zginą tysiące ludzi. Powtarzam: zginą. Możecie być zupełnie pewni, że nacisnę guzik. Będę zabijał w rzadko spotykany sposób. Zwłaszcza w Paryżu. Au revoir, mes amis.

76

Tego samego dnia wieczorem, z pomocą Etienne'a Marteau, trafiłem na coś, co mogło nam się przydać. Być może było nawet ważne. Na tym etapie wszystko miało dla nas niemałe znaczenie.

Francuska policja przechwyciła kilka rozmów prowadzonych z telefonu znanego handlarza broni, działającego w okolicach Marsylii. Facet przemycał sprzęt Armii Czerwonej i miał swoje punkty przerzutowe w całej Europie, zwłaszcza w Niemczech, we Francji i Włoszech. Kiedyś sprzedawał kontrabandę muzuł­mańskim ekstremistom.

Wspólnie z Marteau w kółko czytaliśmy zapis rozmowy handlarza z pewnym terrorystą, podejrzewanym o związki z al-Kaidą. Oczywiście mówili szyfrem, ale policja już zdołała część z tego odcyfrować.

HANDLARZ: Co tam słychać w interesach, kochany kuzynie? [Przyjmiesz zlecenie?] Przypadkiem nie wybierasz się do mnie w odwiedziny? [Możesz podróżować?].

TERRORYSTA: Dobrze wiesz, że mam żonę i stanowczo za dużo dzieci. Czasami trudno mi się wyrwać. [Mam sporą grupę].

HANDLARZ: Na litość boską, przecież od lat ci to powtarzam: zabieraj żonę i dzieciaki do mnie. Jak tylko chcesz, przyjeż­dżaj nawet dzisiaj. [Zabierz wszystkich].

TERRORYSTA: Prawdę mówiąc, trochę jesteśmy zmęczeni. [Śledzą nas].

HANDLARZ: Cóż, każdy jest zmęczony. Ale u mnie na pewno odpoczniecie. [Tu będziecie zupełnie bezpieczni]. Gwarantuję.

TERRORYSTA: Skoro tak mówisz... Zaraz zaczniemy się pakować.

HANDLARZ: Kolekcja znaczków ciągle czeka.

[Prawdopodobnie broń taktyczna].

- Co to znaczy „kolekcja znaczków”? - zapytałem. - To chyba najważniejsza kwestia.

- Nie mam pojęcia, Alex. Zdaniem kryptologów to jakaś broń. Jaka? Nie wiadomo. Coś poważnego.

- Dlaczego ich nie zatrzymacie? Albo przeciwnie, może lepiej wpuścić ich do Francji i wziąć pod stałą obserwację?

- Prędzej to drugie. Spodziewamy się, że mogą naprowa­dzić nas na ślad większej organizacji. Kogoś naprawdę ważnego. Wszystko dzieje się w miarę szybko i na luzie.

- Chyba na zbyt dużym luzie - zauważyłem.

- Tu działa się trochę inaczej, Alex. Spróbuj to zaakcep­tować i zrozumieć.

Pokiwałem głową.

- Etienne... To do niczego nie prowadzi. Wilk działa zupeł­nie inaczej. Każdy aktor zna tylko swoją rolę. Nikt pozą nim nie ma pojęcia o całości.

Popatrzył mi prosto w oczy.

- Powiem o tym. Nie wierzyłem, że to naprawdę zrobi.

Pewna myśl przyszła mi do głowy, ale na razie nie wiedziałem, co z nią zrobić. Byłem tutaj zupełnie sam... Wredny Amerykanin.

77

O drugiej w nocy wreszcie wróciłem do Relais. Wstałem o wpół do siódmej. Nie ma spoczynku dla sprawiedliwych - ani tym bardziej dla kopniętych. Wilk wolał trzymać nas na nogach. Nie chciał, żebyśmy odpoczęli. Zmęczeni i zestreso­wani, popełnialiśmy więcej błędów.

Pogrążony w niewesołych myślach, przeszedłem się do pre­fektury. Skąd się brało szaleństwo Wilka? Kiedyś był agentem KGB, potem przybył do Ameryki i zawładnął Czerwoną Mafią. Sporo czasu spędził w Anglii i we Francji. Okazał się na tyle sprytny, że w dalszym ciągu nie znaliśmy jego nazwiska, ani miejsca pobytu, ani pełnej przeszłości.

Miał wielkie plany. Ale dlaczego związał się z muzułmań­skimi terrorystami? Chyba, że od początku współdziałał z al-Kaidą... A jeśli tak istotnie było? Sama myśl o tym napawała mnie nieopisanym strachem. To wydawało się niewiarygodne, sprzeczne z wszelkimi zasadami. Jednak ostatnio świat oszalał w zgoła absurdalny sposób...

Zauważyłem jakiś błysk kątem oka.

Nagle spostrzegłem, że w moją stronę jedzie po chodniku srebrno-czarny motocykl! Serce podeszło mi do gardła. Wybieg­łem na ulicę, rozpostarłem ramiona i zakołysałem się lekko na ugiętych nogach, gotów skoczyć w lewo lub prawo, by uniknąć zderzenia z napastnikiem.

Chwilę później dotarło do mnie, że inni przechodnie nie zwracali uwagi na motocyklistę. Uśmiechnąłem się z wolna. Przypomniałem sobie to, co ostatnio słyszałem od Etienne'a. Mówił mi, że w Paryżu jest dużo motocykli i że kierowcy nawet najcięższych maszyn zachowują się tak, jakby jeździli skuterami - omijają korki, klucząc po chodnikach.

„Mój” motocyklista był w niebieskiej marynarce i brązowych spodniach. Miałem do czynienia z paryskim biznesmenem, a nie terrorystą. Przejechał obok, nawet nie skinąwszy głową. Nie głupiej, Alex, pomyślałem. Ale przecież w moim zachowaniu nie było nic dziwnego. Każdy by zwariował w takiej sytuacji.

Za kwadrans dziewiąta wkroczyłem do sali pełnej oficerów wojska i policji. Byliśmy w Ministere de Pinterieur, w gmachu L'Hotel Beauvau.

Do dnia zagłady pozostało nieco ponad trzydzieści trzy godziny. W sali zobaczyłem przedziwną mieszaninę cennych osiemnastowiecznych mebli i nie mniej kosztownej współczes­nej techniki. Na wiszących na ścianach dużych monitorach widać było sceny z Londynu, Paryża, Waszyngtonu i Tel Awiwu. Głównie puste ulice, uzbrojonych żołnierzy i grupy policjantów.

Toczymy wojnę, pomyślałem. Wojnę z szaleńcem.

Powiedziano mi, że mogę przemawiać po angielsku, byle powoli i starannie rozdzielając słowa. Chyba się bali, że walnę im mówkę najczystszym slangiem, którego tu nikt nie zrozumie.

- Nazywam się Alex Cross. Jestem psychologiem sądo­wym - zacząłem. - Przez pewien czas pracowałem jako detektyw policyjny w Waszyngtonie. Potem zostałem agentem FBI. Niecałe pół roku temu brałem udział w śledztwie związa­nym z Czerwoną Mafią. Chodziło głównie o przestępczą działal­ność dawnego agenta KGB, znanego tylko pod pseudonimem „Wilk”. Dzisiaj powiem państwu właśnie o Wilku.

Mógłbym mówić nawet przez sen. Przez następne dwadzieścia minut opowiadałem im o Rosjaninie. Kiedy jednak skoń­czyłem i przyszła pora na pytania, przekonałem się, że Fran­cuzi - chociaż mnie słuchali - w dalszym ciągu wierzyli, że prawdziwym źródłem zagrożenia są muzułmańscy terroryści. Albo Wilk był członkiem al-Kaidy, albo ściśle współpracował z bin Ladenem.

Bezskutecznie szukałem w tym jakiejś logiki. Wszystko się we mnie buntowało. Wilk należał do rosyjskiej mafii. Koniec kropka.

O jedenastej wróciłem do maleńkiego biura i przekonałem się, że przydzielono mi nową współpracowniczkę.

78

Nowy człowiek? Teraz?

To wszystko działo się za prędko. Widziałem tylko jakąś smugę, często zupełnie rozmazaną. Domyślałem się, że ktoś w FBI pociągnął za odpowiednie sznurki i wymógł małą zmianę. Tak, tak... Na pewno. Agent de police Maud Boulard poinfor­mowała mnie już na samym wstępie, że odtąd będziemy działać „po francusku” - cokolwiek to miało znaczyć.

W gruncie rzeczy stanowiła żeński odpowiednik detektywa Marteau: chuda, o ostrych rysach i drapieżnym nosie - ale za to z szopą rudych włosów. Powiedziała, że zna Nowy Jork i Los Angeles. Nie podobało jej się w Ameryce.

- Za chwilę minie termin ultimatum - zauważyłem.

- Wiem o tym, doktorze Cross. Wszyscy wiedzą. Ale nie wolno nam się spieszyć. Co nagle, to po diable.

W ten sposób zaczęliśmy, jak to nazywała, „dochodzenie w sprawie ruskiej mafii”. Najpierw poszliśmy do Parc Monceau w Ósmej Dzielnicy. W odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, gdzie Rosjanie trzymali się na ogół osiedli robotniczych, choćby takich jak Brighton Beach w Nowym Jorku, we Francji po­czynali sobie znacznie śmielej.

- Pewnie dlatego, że siedzą tutaj dłużej i lepiej znają Pa­ryż - powiedziała Maud. - Tak myślę. Znam ich już całe lata. Nawiasem mówiąc, nie wierzą w pańskiego Wilka. Na­prawdę. Podpytywałam tu i ówdzie.

W ten sposób minęła nam cała godzina. Maud rozmawiała o Wilku ze znajomymi Rosjanami. Dzień był pogodny, niebo błękitne, a mnie aż skręcało w środku. Co ja tu robię? - pomyślałem.

- Chodźmy na obiad - wesoło zaproponowała Maud około wpół do drugiej. - Oczywiście, z Ruskimi. Znam całkiem fajne miejsce.

Zabrała mnie - mówiąc jej słowami - do, jednej z najstar­szych rosyjskich restauracji w Paryżu”, czyli do Le Daru. Sala była wyłożona sosnową boazerią, jak w podmiejskiej daczy jakiegoś bogatego moskwianina.

Byłem zły, ale starałem się tego nie okazać. Nie mieliśmy czasu na obiadki!

Mimo to zajęliśmy miejsca przy stoliku. Chciałem udusić Maud, przymilnego kelnera i każdego, kto w tej chwili nawinął­by mi się pod rękę. Maud nawet nie podejrzewała, co się ze mną dzieje. Niezły z niej detektyw!

Pod koniec lunchu zauważyłem dwóch mężczyzn przy są­siednim stoliku. Co chwila zerkali na nas. Może patrzyli na rudą Maud?

Powiedziałem jej o tym. Wzruszyła ramionami.

- Tacy już są paryżanie. Świnie.

Wstaliśmy, żeby wyjść.

- Ciekawe, czy za nami pójdą - powiedziała Maud. - Chociaż wątpię. Znam wszystkich w całej okolicy, ale ich widzę po raz pierwszy. Wszystkich oprócz pańskiego Wilka.

- Wyszli zaraz po nas - mruknąłem.

- Nic dziwnego. Są tylko jedne drzwi.

Krótka rue Daru dobiegała do rue du Faubourg Saint Honore.

Z informacji Maud wynikało, że jest to ciąg handlowy, do­chodzący aż do placu Vendóme. Uszliśmy zaledwie kawałek, kiedy tuż przy nas zatrzymał się długi biały lincoln. Z tylnych drzwi wyjrzał jakiś facet z ciemną brodą.

- Proszę wsiadać - powiedział po angielsku z rosyjskim akcentem. - Tylko bez wygłupów. Nie jestem w nastroju do żartów.

- Nie! - zawołała Maud. - Nie wsiądziemy. To raczej pan wysiądzie i wtedy pogadamy. Kim pan jest? Co pan sobie w ogóle wyobraża?

Brodacz wyciągnął pistolet i strzelił dwa razy. Nie wierzyłem, że coś takiego może się nam zdarzyć w samym środku Paryża.

Maud Boulard upadła na chodnik. Wiedziałem, że nie żyje. Krew płynęła jej z wstrętnej, poszarpanej rany pośrodku czoła. Rude włosy rozsypały się na wszystkie strony. Nieruchomym wzrokiem patrzyła w błękitne niebo. Upadając, zgubiła but, który leżał teraz pośrodku chodnika.

- Niech pan wsiada, doktorze Cross - powtórzył Rosja­nin. - Drugi raz nie powtórzę. Próbowałem być grzeczny. - Wymierzył mi prosto w twarz. - Chce pan zarobić kulkę w głowę? Cała przyjemność po mojej stronie.

79

- A teraz pora na show-and-tell - powiedział brodacz, kiedy wsiadłem do limuzyny. - Nie tak się mówi w amerykań­skich szkołach? Pańskie dzieci chodzą do szkoły, prawda? Zatem pokażę panu kilka ważnych rzeczy i wytłumaczę, co się za tym kryje. Poprosiłem panią detektyw, żeby się przysiadła, ale nie chciała. Nazywała się Maud Boulard, nie? Udawała twardą. W tej chwili gryzie ziemię, czyli nie była twarda.

Lincoln odjechał z miejsca zbrodni. Maud została na chod­nika. Parę ulic dalej przesiedliśmy się do mniej eleganckiego szarego peugeota. Na wszelki wypadek zapamiętałem oba numery rejestracyjne.

- Przejedziemy się na wieś - oznajmił Rosjanin. Na pierwszy rzut oka całkiem nieźle się bawił.

- Kim pan jest? Czego pan ode mnie chce? - zapytałem.

Był wysoki - miał ze sześć stóp i pięć cali wzrostu - i mus­kularny. Pasował do opisu Wilka. Wciąż celował z beretty w moją głowę. Ręka mu ani drgnęła - widać, że dobrze wiedział, jak się obchodzić z bronią.

- Kim jestem? Przecież to nie ma żadnego znaczenia. Szuka pan Wilka, prawda? Zawiozę pana do niego.

Łypnął na mnie spode łba i podał mi ciemny worek.

- Niech pan to włoży na głowę. Od teraz ja tu wydaję rozkazy, jasne? Show-and-tell.

- Jasne. - Spełniłem polecenie.

Wciąż widziałem padającą Maud. Ludzie Wilka zabijali bez mrugnięcia okiem. Co to mogło oznaczać dla czterech metropolii, nad którymi wisiała groźba katastrofy? Czy w ten sam sposób miało zginąć kilka tysięcy ludzi? Właśnie tak wyglądała straszliwa demonstracja potęgi i władzy? Zemsta za jakąś dawną tajemniczą zbrodnię?

Nie wiem, jak długo jechałem peugeotem, lecz trwało to na pewno grubo ponad godzinę. Najpierw powoli wlekliśmy się przez miasto, a potem wydostaliśmy się na jakąś szosę.

Wreszcie samochód zwolnił, chyba na polnej drodze. Rzucało nim na wybojach. Kręgosłup mnie rozbolał od ciągłych pod­skoków.

- Może pan już zdjąć kaptur - odezwał się Czarnobro­dy. - Dojeżdżamy, doktorze Cross. Prawdę mówiąc, niewiele tu do oglądania.

Ściągnąłem worek i zobaczyłem, że istotnie jesteśmy gdzieś na wsi, na polnej drodze, wijącej się wśród bujnej trawy. Nie zauważyłem żadnych charakterystycznych znaków.

- On tu mieszka? - spytałem.

Wciąż nie byłem pewny, czy naprawdę jedziemy do Wilka. Niby po co?

- Na razie, doktorze Cross. Ale za chwilę znów gdzieś zniknie. Wciąż się przenosi z miejsca na miejsce. Jest niczym duch lub zjawa. Za chwilę pan to w pełni zrozumie.

Peugeot zatrzymał się przed małym wiejskim domkiem. Natychmiast wyszło nam na spotkanie dwóch uzbrojonych ludzi. Obaj celowali we mnie z broni maszynowej.

- Do środka - powiedział jeden z nich. Miał białą brodę, ale był równie wysoki i barczysty jak mój dotychczasowy strażnik.

Czarnobrody musiał go słuchać.

- Do środka! - wrzasnął na mnie. - Szybciej! Ogłuchł pan, doktorze Cross?

- To straszna bestia - westchnął Białobrody. - Niepo­trzebnie zabił policjantkę. Jestem Wilk, doktorze Cross. Wresz­cie się spotykamy.

80

- Niech pan nie zgrywa się na bohatera. Naprawdę nie chcę pana zabijać i szukać sobie nowego gońca - powiedział, kiedy weszliśmy do domu.

- To mam być gońcem? Niby dlaczego?

Rosjanin tylko machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę sprzed owłosionej twarzy.

- Czas ucieka. Nie złościł się pan na Francuzów? Po­wstrzymywali pana od działania. Wiedział pan o tym?

- Prawdę mówiąc, coś takiego przez chwilę przyszła mi do głowy - odparłem.

Ani na moment nie wierzyłem, że rozmawiam z prawdziwym Wilkiem. To wydawało mi się niemożliwe. Więc kto to był? Po jakie licho mnie tu sprowadzono?

- Wierzę. Nie jest pan głupi - odpowiedział.

Znaleźliśmy się w małym i ciemnym pokoju z wygasłym kamiennym kominkiem. Nikt się nie pokwapił, żeby rozpalić ogień. Popatrzyłem na ciężkie drewniane meble, stare czaso­pisma, pożółkłe gazety i okna zasłonięte grubymi okiennicami. Było duszno. Półmrok rozświetlała pojedyncza lampa.

- Dlaczego tu jestem? - zapytałem w końcu. - Co chce mi pan pokazać?

- Siadać - rzucił Rosjanin.

- Dobrze. Jestem posłańcem - powiedziałem, sadowiąc się na krześle.

Pokiwał głową.

- Właśnie. Posłańcem. To bardzo ważne, żeby wszyscy zrozumieli powagę sytuacji. To wasza ostatnia szansa.

- Rozumiemy - odparłem.

Zanim skończyłem mówić, pochylił się w moją stronę i ude­rzył mnie w szczękę.

Przewróciłem się razem z krzesłem i huknąłem głową o kamienną posadzkę. Chyba na kilka sekund straciłem przy­tomność.

Potem podniosło mnie dwóch ludzi będących w pokoju. Miałem zawroty głowy i czułem krew w ustach.

- Chcę to powiedzieć bardzo wyraźnie - ciągnął Rosjanin, jakby cios był niezbędną przerwą w jego przemowie. - Jest pan posłańcem. Nikt z was, głupcy, niczego nie rozumie. Nikt nawet nie dopuszcza myśli, że ktoś naprawdę może zginąć.

A potem może być za późno... Choćby ta głupia policjantka.

Myśli pan, że coś rozumiała, zanim mózg wypłynął jej na chodnik? Doktorze Cross, tym razem trzeba wyłożyć kasę. Całą kasę, za wszystkie cztery miasta. Uwolnić więźniów.

- Dlaczego? - zapytałem.

Znów mnie uderzył, ale zdołałem utrzymać się na nogach. Odwrócił się i wyszedł z pokoju.

- Bo tak każę! - rzucił przez ramię.

Po chwili wrócił z ciężką czarną walizką. Postawił ją przede mną na podłodze.

- Oto ciemna strona księżyca - powiedział i podniósł wieko, żebym mógł zobaczyć, co jest w środku. - To przenośny ładunek jądrowy. Mówiąc prościej: bomba walizkowa, o straszliwej sile rażenia. W odróżnieniu od kon­wencjonalnych głowic atomowych eksploduje na powierzchni ziemi. Łatwa do ukrycia i transportu. Żadnego zamieszania ani żadnych śladów. Na pewno pan nieraz widział zdjęcia z Hiro­szimy. Wszyscy je widzieli.

- Co ma do tego Hiroszima?

- W walizce jest podobna bomba. Prawdziwa zgroza. U nas, czyli w dawnym Związku Radzieckim, produkowano je taś­mowo. Chce pan wiedzieć, gdzie są pozostałe? No cóż... Co najmniej jedna w Waszyngtonie, następne w Tel Awiwie, Paryżu i Londynie. Jak więc pan widzi, mamy nowych członków w ekskluzywnym „klubie atomowym”. To my.

Zrobiło mi się przeraźliwie zimno. W tej walizce naprawdę była bomba atomowa?

- To jest wiadomość, którą mam przekazać?

- Pozostałe ładunki są już na swoich miejscach. Ten zaś zabierze pan ze sobą na dowód mojej dobrej woli. Niech wasi chłopcy dobrze to obejrzą. Byleby się tylko pospieszyli. Teraz być może pan zrozumiał. A zatem żegnam. Dla mnie jest pan niewiele więcej wart od zwykłej muchy lub komara.

I proszę wziąć ze sobą bombę. To taki prezent. Niech potem nikt nie mówi, że nie ostrzegałem, co się stanie. Do widzenia. Szybko, doktorze Cross.

81

Jak przez mgłę pamiętam dalsze wydarzenia tamtego popołu­dnia. Okazało się, że ciemny kaptur musiałem nakładać tylko na pokaz, bo nikt mi nie zasłonił oczu w drodze powrotnej do Paryża. Jazda też trwała dużo krócej niż za pierwszym razem.

Zapytałem, dokąd mnie wiozą, ale nikt mi nie odpowiedział. Do końca podróży nie zamieniliśmy ani słowa. Moja eskorta rozmawiała wyłącznie po rosyjsku.

Dla mnie jest pan niewiele więcej wart od zwykłej muchy lub komara... I proszę wziąć ze sobą bombę.

Tuż po przyjeździe do Paryża peugeot skręcił na zatłoczony parking w pobliżu centrum handlowego. Jeden z Rosjan wyce­lował do mnie z pistoletu, a drugi przypiął mi walizkę kajdan­kami do nadgarstka.

- Co to znaczy? - spytałem.

Obaj milczeli. Chwilę później samochód znowu stanął, tym razem na placu Igora Strawińskiego, czyli w najbardziej zaludnionej dzielnicy Paryża. Teraz jednak plac świecił pustkami.

- Wysiadaj! - usłyszałem pierwsze angielskie słowo, które padło w ciągu minionej godziny.

Powoli i ostrożnie wygramoliłem się z peugeota. Miałem lekkie zawroty głowy. Samochód natychmiast odjechał. Czułem w powietrzu pewną wilgoć... Cząstki tlenu... Niemal atomy. Stałem bez ruchu na wielkim placu, w pobliżu Centrę National d'Art et de Culture Georges'a Pompidou, przykuty do czarnej walizki, ważącej z pięćdziesiąt fantów. Może więcej.

Wszystko wskazywało na to, że mam przy sobie bombę atomową podobną do tej, którą Harry Truman zrzucił na Japo­nię. Zdawało mi się, że to tylko sen, ale pociłem się jak mysz. Miałem umrzeć? Bardzo możliwe. W tej chwili moje życie nie było warte nawet funta kłaków. Zdmuchnie mnie? - pomyś­lałem tępo. A może raczej umrę na chorobę popromienną?

Zobaczyłem dwóch policjantów, kręcących się pod sklepem muzycznym Virgin. Podszedłem do nich, przedstawiłem się i poprosiłem, żeby połączyli mnie z dyrektorem de la securite publique.

Nie powiedziałem im, co mam w walizce. Zdradziłem to dopiero w rozmowie z dyrektorem.

- Jak pan ocenia stopień zagrożenia, doktorze Cross? - zapytał. - Bomba jest uzbrojona?

- Skąd mogę wiedzieć?! Nie mam pojęcia. Bądźcie gotowi na najgorsze. Ja już jestem. Na litość boską odłóż słuchawkę i przyślij tu pirotechników!

W kilka minut ewakuowano cały Beaubourg. Zostało tylko kilku policjantów, oddział żandarmerii i saperzy. Miałem na­dzieję, że to byli prawdziwi specjaliści, najlepsi w całej Francji.

Najpierw mi kazano usiąść na chodniku. Przycupnąłem koło walizki. A co mogłem zrobić? Nie pozostawało mi nic innego, jak posłusznie spełniać wszystkie polecenia. Brzuch mnie roz­bolał, więc na siedząco poczułem się odrobinę lepiej. Ale niewiele. Najważniejsze, że już mi się nie kręciło w głowie.

Przysłali psa, który miał powąchać mnie i bombę. Ładna i młoda suka, owczarek niemiecki - typowy chien explo - zbliżała się ostrożnie, zezując na walizkę, jakby widziała w niej rywalkę.

Podeszła może na pięć jardów i zamarła bez ruchu. Zjeżyła sierść i z gardła wyrwał jej się głuchy pomruk. O cholera... O Boże - przemknęło mi przez głowę.

Pies warczał, aż upewnił się, że w walizce jest materiał radioaktywny, a potem szybko zwiał do opiekuna. Bardzo mądre zwierzę. Znów zostałem zupełnie sam. Nigdy w życiu nawet w połowie nie byłem bardziej przerażony. Nie chciałem myśleć, że za chwilę mogę wybuchnąć lub wyparować. To naprawdę nic przyjemnego.

Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Wreszcie podeszło do mnie dwóch saperów w księżycowych kombinezonach. Jeden z nich przyniósł solidne cęgi. Łaska boska! To był niewiarygod­nie surrealistyczny moment.

Ten z obcęgami przyklęknął przy mnie.

- Wszystko w porządku. Nic się nie stanie - szepnął i ostrożnie przeciął kajdanki.

- Teraz może pan odejść. Proszę powoli wstać - powiedział.

Pomalutku podniosłem się z ziemi, roztarłem przegub i tyłem oddaliłem się od walizki. W towarzystwie kosmitów wyszedłem z „gorącej strefy” i wsiadłem do jednej z dwóch czarnych furgonetek, czekających na parkingu. Oczywiście sam parking też był w sferze rażenia. Wybuch bomby atomowej zmiótłby z powierzchni ziemi wszystko na obszarze co najmniej mili kwadratowej.

Obserwowałem na ekranie pracę saperów, którzy właśnie zajęli się walizką. Nikt nie wiedział, czy im się uda. Nie zamierzałem stąd odchodzić, ale następne kilka minut należało do najdłuższych w całym moim życiu. W furgonetce panowała cisza; wszyscy wstrzymywali oddech. Nikomu się nie mieściło w głowie, że za chwilę możemy zginąć.

Wreszcie usłyszałem głos francuskiego sapera:

- Walizka otwarta.

Kolejny meldunek przyszedł niecałą minutę później.

- Mamy tu materiał rozszczepialny. Prawdziwy. Co naj­gorsze, wszystko jest tak, jak być powinno.

Zatem bomba była prawdziwa. Wilk nie bawił się w ceregiele. Pokazał nam, że potrafi dotrzymać danego słowa. Bez wątpienia zasłużył na swoją reputację.

Nagle zobaczyłem, że jeden z saperów triumfalnie wykonał kilka energicznych ruchów. W furgonetce zapanowała radość. W pierwszej chwili nic nie zrozumiałem, ale wyglądało to na dobre wieści. Oczywiście, nikt nie kwapił się do wyjaśnień.

- Co się stało? - spytałem w końcu po francusku.

Popatrzył na mnie jakiś technik.

- Nie ma zapalnika! Nie mogła wybuchnąć. Chwała Bogu, jeszcze nie chcieli nas wysadzić. Czekali, aż się zesramy w portki.

- No to chyba im się udało - powiedziałem.

82

W ciągu kilku następnych godzin dokładnie ustalono, że w walizce były wszystkie elementy bomby atomowej, z wyjąt­kiem jednej części - inicjatora, czyli pulsacyjnego emitera neutronów. Poza tym niczego nie brakowało. Do końca dnia nie mogłem jeść, nic zrobić ani nawet spokojnie pomyśleć. Przebadano mnie na wszystkie strony, ale wciąż miałem dziwne wrażenie, że zostałem napromieniowany.

Ciągle widziałem Maud Boulard. Słyszałem jej niski głos, wspominałem bezsensowny obiad, jej głupi upór i naiwność, rude włosy na trotuarze... Wyrachowane okrucieństwo Wilka i jego pomocników.

Pomyślałem o tym, który mnie uderzył. To był naprawdę Wilk? Pozwolił, żebym go zobaczył? A dlaczego miałby nie pozwolić?

Wróciłem do Relais i pożałowałem nagle, że wybrałem pokój z widokiem na ulicę. Byłem zmęczony i odrętwiały, ale mój umysł ciągle galopował z pierwszą prędkością kosmiczną. Hałas, który dochodził z zewnątrz, działał mi na nerwy. Z tru­dem go znosiłem. To nie blef. Mają broń jądrową. Wszystko się może zdarzyć. Holokaust. Zagłada.

O szóstej czasu nowojorskiego zadzwoniłem do dzieci. Opo­wiadałem im wyłącznie o tym, czego na pewno nie widziałem dziś wieczór w Paryżu. Nawet nie wspomniałem o ostatnich przeżyciach. Na szczęście w telewizji też o tym nie mówili. Wiedziałem, że to jednak nie potrwa zbyt długo.

Potem zatelefonowałem do Nany. Zwierzyłem jej się, co naprawdę czułem, siedząc na chodniku, przykuty do bomby. Nigdy nie ukrywałem przed nią swoich zmartwień, a ten dzień zaliczałem do najgorszych w życiu.

83

W moim maleńkim biurze w prefekturze czekała mnie kolejna niespodzianka. Zastałem tam Martina Lodge'a. Był kwadrans po siódmej rano. Termin ultimatum upływał za dziesięć godzin i czterdzieści pięć minut.

Ucieszyłem się na widok Martina. Uścisnęliśmy sobie ręce.

- Niewiele czasu nam zostało. Co cię tu sprowadza?

- Mam wygłosić ostatnią mowę, dotyczącą oceny sytuacji w Londynie i Tel Awiwie. Oczywiście, z naszego punktu widzenia.

- I?

Martin pokręcił głową.

- Po co masz słuchać tego dwa razy?

- Nie przejmuj się. Mów.

- Ale to naprawdę nic dobrego, Alex. Wszystko się wali. Podejrzewam, że Wilk w końcu wysadzi jakieś miasto, żeby zmusić ich do działania. Kiepska sprawa. Najgorzej jest w Tel Awiwie. Wręcz beznadziejnie. Nie prowadzą rozmów z ter­rorystami. Chciałeś wiedzieć, to wiesz.

Poranna odprawa rozpoczęła się punktualnie o ósmej. Omó­wiono między innymi sprawę bomby umieszczonej w walizce. Saperzy przyznali, że bomba była prawdziwa, ale pozbawiona inicjatora neutronowego. Podejrzewano też, że nie zawierała dostatecznej ilości materiałów promieniotwórczych.

Jakiś generał przedstawił sytuację w Paryżu. Mieszkańcy bali się wychodzić na ulicę, ale niewiele osób wyjechało z mias­ta. Wojsko postawiono w stan gotowości. Około szóstej po południu, tuż przed terminem ultimatum, zamierzano wprowa­dzić stan wojenny.

Potem przyszła kolej na Martina. Wyszedł przed zebranych i powiedział po francusku:

- Dzień dobry. To zadziwiające, jak ludzie szybko przy­wykają do każdej sytuacji. Londyńczycy zachowują się wręcz wspaniale. Owszem, gdzieniegdzie doszło do zamieszek, ale spodziewaliśmy się, że będzie dużo gorzej. Podejrzewamy, że główni wichrzyciele już dawno uciekli z Anglii. Mieszkańcy Tel Awiwu wciąż żyją w stanie zagrożenia i kryzysu - można więc powiedzieć, że to dla nich nie pierwszyzna.

To tyle, jeśli chodzi o dobre wieści. Złe są takie, że do tej pory udało nam się zgromadzić zaledwie część pieniędzy. Przynajmniej w Londynie. A w Tel Awiwie? Wiemy tylko, że Izraelczycy nie chcą żadnych układów z terrorystami. Niestety, nie wykładają kart, więc nie mamy większego rozeznania, co się tam naprawdę dzieje.

Rzecz jasna nie rezygnujemy z własnych planów. Tak samo jest w Waszyngtonie. Słyszałem o rozmowach z pewnymi prywatnymi ludźmi w sprawie pożyczki na spłatę całości okupu. To jeszcze nie jest przesądzone. Nie wiadomo, czy rząd w ogóle przyjmie te pieniądze. Na razie nie chce ulec szantażystom.

Zostało nam niecałe dziesięć godzin - ciągnął Martin Lodge. - Brutalnie mówiąc, nie mamy czasy na pieprzenie głupot. Ktoś musi walnąć po łbie tych, którzy nie zamierzają płacić.

Podszedł do mnie jakiś policjant.

- Przepraszam - szepnął mi do ucha. - Jest pan po­trzebny.

- O co chodzi? - spytałem szeptem. Chciałem zostać do końca zebrania.

- Proszę za mną. Nagły wypadek. To bardzo pilna sprawa.

84

Jak na ironię losu, w tym momencie „nagły wypadek” mógł oznaczać wyłącznie coś dobrego. Wpół do dziewiątej wsiadłem do policyjnego radiowozu i pojechaliśmy przez wymarły Paryż. Jęk syreny burzył spokój na pustych ulicach.

Boże, to miasto rzeczywiście wyglądało na zupełnie martwe. Widać było jedynie wojsko i policję. Po drodze dowiedziałem się, co mam robić podczas przesłuchania.

- Aresztowaliśmy handlarza broni, doktorze Cross. Podej­rzewamy, że to właśnie on przemycił bomby. Niewykluczone, że to jeden z tych, których pan widział na wsi. Rosjanin, z gęstą białą brodą.

Chwilę później zatrzymaliśmy się przed ciemnym dziewięt­nastowiecznym gmachem na brzegu Sekwany, w którym mieś­ciła się siedziba Brigade Criminelle - słynnej La Crim, znanej z niezliczonych francuskich filmów i powieści, jak choćby z cyklu przygód inspektora Maigreta. Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, to czytywaliśmy je razem z Naną. Życie naśladuje sztukę albo coś takiego.

Po starych rozchwianych schodach weszliśmy na najwyż­sze, trzecie piętro La Crim. Tu miało się odbyć przesłu­chanie.

Wąskim korytarzem dotarłem do pokoju numer 414. Eskor­tujący mnie brygadier zapukał raz i weszliśmy do środka.

Natychmiast rozpoznałem rosyjskiego handlarza bronią.

Aresztowano Białobrodego. Tego, który podawał się za Wilka.

85

Pokój na poddaszu był mały i ciasny. Światło wpadało przez pojedyncze okno, wybite w skośnym, poplamionym od deszczu suficie. Spojrzałem na zegarek - ósma czterdzieści pięć. Tik - tak, tik - tak, tik - tak.

Pospiesznie przedstawiono mnie dwóm oficerom śledczym: kapitanowi Coridonowi i porucznikowi Leroux. Więzień na­zywał się Artur Nikitin. Był bez koszuli i bez butów. Ręce miał skute na plecach i pocił się obficie. Na pewno go wi­działem na wsi.

Już przedtem mówiono mi, że łajdak zarobił miliony na handlu z al-Kaidą. Francuzi byli przekonani, że to on przemycał bomby walizkowe. Na pewno wiedział, ile ich sprzedano i kto je kupił.

- Tchórze! - krzyczał po francusku w chwili, gdy wszed­łem do pokoju. - Pierdolone tchórze. Nie możecie mnie tak traktować! Nie zrobiłem nic złego. To mają być Francuzi? Gdzie wasz liberalizm?

Spojrzał na mnie, ale udawał, że wcale się nie znamy. Kiepski był z niego aktor. Uśmiechnąłem się mimo woli.

- Weź pod uwagę, że znalazłeś się w prefekturze, a nie w DST - powiedział do niego kapitan Coridon. - A wiesz dlaczego? Bo tu nie chodzi o „nielegalny handel bronią”, tylko o morderstwo. Jesteśmy z wydziału zabójstw. Możesz mi wie­rzyć, że poza tobą w całym budynku nie ma liberałów.

W brązowych oczach Nikitina ciągle paliły się iskierki gnie­wu, ale dostrzegłem w nich wyraz zakłopotania. Nie spodziewał się, że przyjdę.

- Bzdury! Kłamstwo. Nic nie zrobiłem. Jestem człowiekiem interesu. Obywatelem Francji! Żądam adwokata!

Coridon popatrzył na mnie.

- Pana kolej.

Podszedłem bliżej i trzasnąłem Rosjanina prosto w szczękę.

Głowa mu odskoczyła.

- Jeszcze ci jestem coś dłużny - oświadczyłem. - Nikt poza nami nie wie, że cię tu trzymamy. Potraktujemy cię jak terrorystę. Dostaniesz kulkę w łeb i po krzyku. Nikt się o ciebie nie upomni. Zwłaszcza jutro, gdy twoje bomby zniszczą Paryż i spowodują śmierć tysięcy ludzi.

- Mówię wam, że nic nie zrobiłem! - krzyknął Nikitin. - Nic na mnie nie macie! Jaka broń? Jakie bomby? Kto ja jestem, jakiś Saddam Husajn? Nie wrobicie mnie w coś takiego.

- Rozwalimy cię w ciągu kilku minut! - huknął z boku kapitan Coridon. - Praktycznie już nie żyjesz, Nikitin. Mamy jeszcze jednego więźnia. Który z was pierwszy zacznie gadać, temu na pewno pomożemy.

- Zabrać go stąd! - rzucił po chwili. - To tylko strata czasu!

Brygadier złapał Nikitina za włosy i spodnie. Cisnął nim przez pół pokoju. Rosjanin rąbnął głową w ścianę, ale po chwili jakoś się pozbierał. Patrzył na nas rozszerzonymi z przerażenia oczami. Chyba zrozumiał, że reguły przesłuchania się zmieniły. Wszystko się zmieniło.

- To twoja ostatnia szansa - powiedziałem. - Dla mnie jesteś niewiele więcej wart od muchy lub komara.

- Nie prowadziłem interesów we Francji! Sprzedawałem towar za diamenty do Angoli!

- Gówno mnie to obchodzi! - ile sił w płucach ryknął Coridon. - Nie wierzę ci! Wyprowadzić!

- Wiem coś! - zawołał nagle Nikitin. - Wiem o waliz­kach! Są tylko cztery. To robota al-Kaidy. Ich plan. To oni za tym stoją! Chodzi o jeńców... i tak dalej.

Spojrzałem na Francuzów i pokręciłem głową.

- To jeszcze jedna sztuczka Wilka. Podrzucił nam go, ale wątpię, żeby był z niego zadowolony. Podejrzewam, że go wykończy. Nie wierzę w ani jedno słowo.

Nikitin wodził po nas tępym wzrokiem.

- Al-Kaida! - krzyknął. - Żeby was szlag trafił, jeśli naprawdę nie wierzycie!

Popatrzyłem na niego.

- Więc udowodnij, że to prawda. Przekonaj nas, a zwłasz­cza mnie, bo myślę, że kłamiesz.

- Dobrze - warknął Nikitin. - Właśnie tak zrobię. Jeszcze zobaczycie.

86

Ledwie wróciłem do prefektury, a już Martin Lodge złapał mnie za rękaw.

- Chodź! - Pociągnął mnie za sobą.

- Co? Gdzie? - Spojrzałem na zegarek. Robiłem to co kilka minut. Było dwadzieścia pięć po dziesiątej.

- Zaraz początek akcji. Kryjówka, którą podał ci Rosjanin, jest prawdziwa.

Wbiegliśmy po schodach na górę, do centrum kryzysowego. Tam czekał na nas mój stary znajomy, Etienne Marteau. Wska­zał rząd monitorów, na których widać było przekaz z miejsca zdarzeń. Od pewnego czasu wszystko działo się potwornie szybko. Może nawet za szybko... Ale co mieliśmy zrobić?

- Nasi są już na stanowiskach, Alex - poinformował mnie Marteau. - Porozumieli się z elektrownią, EDF - GDF. Za chwilę wyłączą prąd w całej dzielnicy. Wtedy wchodzimy.

Skinąłem głową, nie odrywając oczu od ekranu. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Rzadko byłem z dala od takiej akcji. Nagle zaczęło się! Dosłownie znikąd wychynęły dziesiątki francuskich żołnierzy. Nosili kurtki z napisem RAID. Recherche, assistance, interyention et dissuasion. Mieli ze sobą strzelby.

Podbiegli do małego, pozornie niewinnego domku. Wywalili drzwi frontowe. Wszystko w kilka sekund.

Z tyłu domu wjechał UBL, czyli francuska wersja hummera. Z trzaskiem rozwalił drewnianą bramę. Ze środka wyskoczyli następni żołnierze.

- Zaraz się zacznie - powiedziałem do Martina. - Dadzą sobie radę?

- Na pewno - odparł. - To najlepsi tutejsi spece od rozwałki.

Kilku policjantów było wyposażonych w kamery i mikro­fony, toteż mogliśmy widzieć i słyszeć większość tego, co działo się podczas szturmu. Poleciały następne drzwi. W środ­ku rozległy się strzały. Błyski świadczyły o tym, że i nasi otworzyli ogień.

Usłyszałem przeraźliwy krzyk, a potem głuchy stuk padają­cego ciała.

Wąskim korytarzem biegło dwóch uzbrojonych mężczyzn. Byli w samej bieliźnie. Zginęli, zanim zdołali się zorientować, że ktoś do nich strzela.

Półnaga kobieta z pistoletem w ręku. Trafiona w szyję.

- Tylko nie pozabijajcie wszystkich - mruknąłem w stronę ekranu.

Nad dom nadleciał śmigłowiec Cougar. Pojawili się koman­dosi. Kilku żołnierzy wpadło do sypialni. Rzucili się na czło­wieka leżącego na pryczy. Dzięki Bogu, wzięli go żywcem.

Pozostali terroryści podnosili ręce na znak, że się poddają.

Znowu strzały, tym razem poza polem widzenia kamery.

Korytarzem szedł jeniec z lufą pistoletu przystawioną do głowy. Starszy mężczyzna. Wilk? Naprawdę go złapali? Poli­cjant uśmiechał się, jakby rzeczywiście złowił grubą rybę. Akcja była szybka i sprawna. Ujęto żywcem co najmniej czterech terrorystów.

Niecierpliwie czekaliśmy na jakieś konkretne wieści. Wyłą­czono kamery. Czekaliśmy dalej.

Wreszcie, około trzeciej po południu, w centrum kryzysowym zjawił się jakiś pułkownik. Wszystkie miejsca były zajęte; ludzie tłoczyli się nawet w przejściach. Panowało nieznośne napięcie.

- Zidentyfikowaliśmy schwytanych więźniów - zaczął pułkownik. - Jeden pochodzi z Arabii Saudyjskiej, jeden jest Irańczykiem. Mamy także Marokańczyka i dwóch Egipcjan. Wszyscy z al-Kaidy. Są nam dobrze znani. Wątpliwe, żeby któryś z nich był Wilkiem. Wątpliwe także, aby mieli coś wspólnego z planowanym zamachem na Paryż. Bardzo mi przykro, że mam dla państwa tak niepomyślne wieści. Zrobiliś­my, co w naszej mocy, ale niestety, Wilk znów się wymknął. Przepraszam.

87

Zbliżał się straszliwy termin „ostatecznego” ultimatum, a nikt nie wiedział, czego naprawdę można się spodziewać. Wyczer­paliśmy wszystkie możliwości, żeby schwytać Wilka.

O piątej czterdzieści pięć znalazłem się w sporej grupie zdenerwowanych osób, które wysiadły z ciemnych renault i przekroczyły wielką żelazną bramę Ministere de PInterieur, idąc na spotkanie z szefostwem DGSE, czyli odpowiednika naszej CIA. Wrota przytłaczały nas swoim ogromem. Jak błagalnicy wchodzący do katedry, czuliśmy się strasznie mali i nieważni. Przynajmniej ja tak się czułem. Stałem w obliczu nieznanej potęgi, która nie miała nic wspólnego z Bogiem.

Za bramą rozpościerał się olbrzymi kamienny dziedziniec. Od razu przypomniałem sobie liczne karoce i powozy, które musiały tędy kiedyś jeździć. Czy świat się zmienił od tamtego czasu? Chyba niewiele - zwłaszcza dzisiaj.

Obok siebie widziałem oficerów policji, ministrów i dyrek­torów. Weszliśmy do wspaniałego holu, z posadzką wykładaną biało - różowym marmurem. Wzdłuż schodów stała uzbrojona straż. Nie słychać było żadnych rozmów, jedynie głuchy odgłos kroków i ciche pokasływanie. Wszyscy myśleli o tym, że za godzinę straszliwy wybuch wstrząśnie Paryżem, Londynem, Waszyngtonem i Tel Awiwem. Zginą tysiące ludzi. Może nawet setki tysięcy.

I to zrobi rosyjski gangster o tajemniczych powiązaniach z al-Kaidą? Jesteśmy na jego łasce? Niewiarygodne, lecz prawdziwe.

Spotkanie wyznaczono w Salle des Fetes. Znów zacząłem się zastanawiać, co ja tu właściwie robią. Przyjechałem do Paryża na wyraźne życzenie FBI. Miałem posłużyć się swoim doświadczeniem lekarza sądowego i detektywa wydziału za­bójstw. Podejrzewano, że w przeszłości Wilk przeżył we Francji jakąś tragedię, ale na razie nikt nie wiedział, co to było.

Stoły w wielkiej sali ustawiono w literę U i nakryto zwykłym białym obrusem. Na sztalugach stały laminowane mapy Europy, Bliskiego Wschodu i Stanów Zjednoczonych. Zagrożone miasta zakreślono grubą czerwoną kredką. Bardzo prosty, ale wymow­ny zabieg.

Włączono kilkanaście monitorów. Miałem przed sobą maj­stersztyk telekonferencji. Widziałem więcej niż zazwyczaj ciemnych i szarych garniturów. Więcej ważnych osobistości, więcej rzeczywistej władzy. Zauważyłem, że kilku gości nosiło tytanowe okulary bez oprawek. Francuzi zawsze hołdowali modzie.

Na monitorach transmitowano sceny z Londynu, Waszyng­tonu, Tel Awiwu... - i Paryża. We wszystkich miastach pano­wał spokój. Widziałem tylko patrole wojska i policji. Obok mnie usiadł Etienne Marteau. Martin Lodge zdołał już wrócić do Londynu.

- Powiedz tak szczerze: jak naprawdę oceniasz nasze szan­se, Alex? - spytał Etienne.

- Zupełnie nie wiem, co się dzieje. Nikt nie wie. Może już wcześniej rozbiliśmy główną komórkę terrorystów. Ale podej­rzewam, że to wszystko było na swój sposób podporządkowane dzisiejszemu dniu. Wilk doskonale znał nasze kłopoty. Coś przytrafiło mu się w Paryżu. Co? Nie wiadomo. Cóż mogę powiedzieć więcej? Na nic nie mamy czasu. Zrobił z nas wały.

Nagle Etienne wyprostował się na krześle.

- Boże, to sam prezydent Debauney.

88

Prezydent Francji, Aramis Debauney, miał już dobrze po pięćdziesiątce i swym wyglądem oraz zachowaniem podkreślał doniosłość chwili. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, ze starannie zaczesanymi do tyłu siwymi włosami i cieniutkim wąsikiem. Nosił okulary w drucianej oprawce. Sprawiał wraże­nie opanowanego i spokojnego. Energicznym krokiem wyszedł przed zebranych i zaczął mówić. W sali zapanowała taka cisza, że na pewno byłoby słychać brzęk spadającej szpilki.

- Jak państwo zapewne wiecie, przez wiele lat sam byłem stróżem prawa i jak to się mówi, siedziałem w okopach i na liniach frontu francuskiej policji. Postanowiłem zatem, że będę tutaj z wami, w tych ostatnich minutach przed upływem terminu ultimatum. Chcę także coś powiedzieć. Mam kilka wieści. Pieniądze zostały zebrane - w Paryżu, w Londynie, w Waszyngtonie i nawet w Tel Awiwie - dzięki szczodrej pomocy przyjaciół Izraela, rozsianych po całym świecie. Cała suma zostanie przekazana w ciągu trzech i pół minuty, na jakieś pięć minut przed wygaśnięciem ultimatum.

Chciałbym serdecznie podziękować wszystkim tu obecnym oraz tym, których reprezentujecie, za niezliczone godziny wy­tężonej pracy, za heroiczne poświęcenie i niespotykaną dziel­ność. Zrobiliśmy wszystko, co było w ludzkiej mocy, aby przetrwać ten kryzys. Co ważniejsze, przetrwamy - i z czasem schwytamy tych nieludzkich drani. Przede wszystkim Wilka, który bez wątpienia jest najgorszy z nich wszystkich.

Na ścianie za plecami prezydenta wisiał złoty zegar w stylu empire. Patrzyliśmy na niego jak zaczarowani. Nie mogło być inaczej.

O piątej pięćdziesiąt pięć czasu paryskiego prezydent Debauney powiedział:

- Właśnie rozpoczęliśmy transfer pieniędzy. Jeszcze kilka sekund... Dobrze. Już. Na tym powinna się zakończyć cała sprawa. Nikomu nic się nie stanie. Gratuluję państwu. Dziękuję.

W ogromnej sali rozległo się wyraźne westchnienie ulgi. Były uśmiechy, uściski dłoni, poklepywanie się po plecach.

Znów czekaliśmy, niemal bezwiednie.

Na jakiś nowy kontakt z Wilkiem.

Na wiadomości z pozostałych miast: Londynu, Waszyngtonu i Tel Awiwu.

Przez ostatnie sześćdziesiąt sekund panowała dramatyczna, pełna napięcia cisza, chociaż okup został już wpłacony. Ciągle gapiłem się na dużą wskazówkę zegara. Wreszcie zmówiłem pacierz za rodzinę, za mieszkańców wszystkich czterech miast i za świat, w którym żyjemy.

W Paryżu i Londynie była szósta. Dwunasta w Waszyngtonie, siódma w Tel Awiwie.

Termin minął. Co to oznacza? Mogliśmy czuć się w pełni bezpieczni?

Na monitorach nic się nie zmieniło. Żadnych eksplozji ani niepokojów. Nic.

Żadnej wiadomości od Wilka.

Minęły dwie minuty.

Dziesięć.

A potem straszny wybuch wstrząsnął całą salą i światem.

CZĘŚĆ PIĄTA
WYBAW NAS OD ZŁEGO

89

Bomba - lub bomby - nie atomowe, ale dość silne, żeby spowodować znaczne straty, wybuchły w Pierwszej Dzielnicy, w pobliżu Luwru. Zmiotły z powierzchni ziemi kilkaset do­mów, labirynt ulic i zaułków. W jednej chwili zginało blisko tysiąc osób. Huk i wstrząsy było słychać i czuć w całym Paryżu.

Sam Luwr ucierpiał w zasadzie niewiele, ale niemal cał­kowitemu zniszczeniu uległa część miasta pomiędzy rue de Marengo, rue de L Oratoire i rue Bailleul. Zwalił się też niewielki most na Sekwanie.

Most. Znowu most. Tym razem w Paryżu.

Wilk nie udzielił nam żadnych wyjaśnień. Nie wziął na siebie odpowiedzialności za ten zdradziecki akt bestialstwa, ale i nie zaprzeczył, że to jego dzieło.

Przecież nie musiał się tłumaczyć, prawda? Myślał, że jest bogiem.

Są też inni, nie mniej aroganccy ludzie, na stałe zatrudnieni w rządzie w Waszyngtonie lub znanych mediach, którzy wierzą, że potrafią dokładnie przewidzieć przyszłość, bo zna­ją - albo myślą, że znają - część wydarzeń z przeszłości. Myślę, że to samo jest w Paryżu, Londynie, Tel Awiwie i na całym świecie. Na pozór inteligentni, pełni dobrych chęci, mówią: „To niemożliwe” lub „Tak w rzeczywistości by to wyglądało”. Zachowują się, jakby wiedzieli. Ale nie wiedzą. Nikt nie wie.

Spekulacje są nic niewarte. Dziś nie ma rzeczy niemożliwych. Wcześniej czy później wszystko się zdarzy. Jako gatunek nie staliśmy się wcale mądrzejsi, wręcz przeciwnie - popadamy w głębokie szaleństwo. Na pewno jesteśmy groźni. Dużo groź­niejsi, niż można to sobie wyobrazić.

Takie myśli kłębiły mi się w głowie, kiedy w nie najlepszym nastroju wracałem z Paryża. Byłem świadkiem straszliwej tragedii. Wilk wygrał, jeśli coś takiego w ogóle można rozpat­rywać w kategoriach zwycięstwa. Trudno tu mówić o starciu dwóch równych przeciwników.

Rosyjski gangster, za wszelką cenę dążący do władzy, przejął najgorsze metody terrorystów. Miał nad nami przewagę - był lepiej zorganizowany, sprytniejszy i brutalniejszy w dążeniach do wyznaczonego celu. Już nawet nie pamiętałem, kiedy ostat­nio wygraliśmy z nim jakąś bitwę. Okazał się mądrzejszy. Miałem cichą nadzieję, że na tym poprzestanie. Czy to możliwe? Czy to tylko cisza przed następną burzą? Nie potrafiłem znieść podobnej myśli.

Przyjechałem do domu w czwartek, tuż przed trzecią. Dzie­ciaki też wróciły, a Nana tak jak zawsze czekała na 5 Ulicy. Postanowiłem, że sam zrobię obiad - i nie było mowy o sprze­ciwie. Musiałem dobrze zjeść, uściskać dzieci, usiąść i poroz­mawiać. Nie myśleć o tym, co stało się w Paryżu, o Wilku, ani o pracy policjanta.

Zrobiłem zatem własną wersję francuskich dań i przy ro­bocie przekomarzałem się po francusku z Jannie i Damonem. Jannie wyłożyła na stół rodowe srebra i jedwabne serwetki, które chowaliśmy na specjalne okazje. Obiad? Langoustines roties brunoises de papaye poivrons et oignons doux - ho­marce z papają, pieprzem i cebulą. Na drugie danie kurczak w słodkim sosie z dodatkiem czerwonego wina. Popijaliśmy to także winem, wspaniałym minervois. Wszystkim sma­kowało.

Ale na deser były ciastka z orzechami i lody. W końcu wróciłem do Ameryki.

Dzięki Bogu, znów byłem w domu.

90

W domu, w domu...

Następnego dnia w ogóle nie poszedłem do pracy. Nie posłałem dzieci do szkoły. To chyba wszystkim pasowało, bo nawet Nana Mama namawiała nas na wagary. Kilka razy dzwoniłem do Jamilli i to też trochę mi pomogło, lecz podświadomie wyczuwałem, że się między nami coś zmieniło.

Potem zabrałem dzieci na całodniową wycieczkę do St Mi­chaels w Marylandzie, nad Chesapeake Bay. Rybacka wieś w pełni zachowała dawny urok nadmorskich miejscowości: był tam ruchliwy port, parę niewielkich tawern z bujanymi krzes­łami na werandach i nawet latarnia morska. No i Muzeum Morskie Chesapeake Bay, w którym widzieliśmy prawdziwych szkutników, zajętych naprawą jachtu. Miałem wrażenie, że cofnąłem się do dziewiętnastego wieku. To nie był taki głupi pomysł.

Po lunchu w restauracji Crab Claw, załadowaliśmy się na pokład sporej żaglówki. Nana Mama dziesiątki razy bywała tu z uczniami, lecz tym razem została w domu, twierdząc, że ma za dużo pracy. Miałem nadzieję, że nic jej nie dolega.

Wciąż pamiętałem „wykłady”, których udzielała swoim pod­opiecznym, więc tym razem wziąłem na siebie rolę nau­czyciela.

- To ostatnia czynna flota żaglowa w całej Ameryce Pół­nocnej - powiedziałem do Jannie i Damona. - Wyobrażacie sobie? Te kutry nie mają wciągarek, tylko liny i bloki. Wszystko opiera się na ludzkiej pracy. A żeglarzy nazywają tutaj przewoź­nikami - opowiadałem, niemal dokładnie powtarzając dawne słowa Nany.

Później popłynęliśmy na dwuipółgodzinny rejs w przeszłość na pokładzie „Mary Merchant”.

Kapitan i bosman pokazali nam, jak refować żagle za pomocą krążków i bloków. Wkrótce złapaliśmy wiatr i ruszyliśmy naprzód, w rytm cichego pluskania fal o burty. To było napraw­dę wspaniałe popołudnie. Spoglądałem na sześćdziesięciosto­powy maszt, wykonany z jednego pnia drzewa, przywiezionego tu aż z Oregonu. Czułem zapach słonej wody, oleju lnianego i resztek po ostrygach. Byłem blisko moich najstarszych dzieci i widziałem w ich oczach miłość i zaufanie. Przynajmniej przez dłuższą chwilę.

Mijaliśmy sosnowe lasy, pola obsiane przez dzierżawców soją i kukurydzą i wielkie domy z białymi kolumnami, nale­żące niegdyś do plantatorów. Cofnęliśmy się o stulecie - i to była wspaniała podróż i dobry wypoczynek. Kilka razy złapałem się na tym, że myślę o śledztwie, ale zaraz mi przeszło.

Jednym uchem słuchałem wyjaśnień kapitana, że w tych okolicach tylko żaglowce mogą wypływać po ostrygi. Kutry motorowe wpuszczano na wody zatoki zaledwie dwa razy w tygodniu. Pomyślałem, że to sprytny pomysł obrońców środowiska, aby zmusić rybaków do wytężonej pracy. Gdyby połowy były łatwiejsze, populacja ostryg już dawno by zniknęła.

Piękny dzień - żaglówka zrobiła zwrot na sterburtę, bom przesunął się nad nami, żagle załopotały i wydęły się w podmuchach wiatru. Zmrużyliśmy oczy od słońca. Zrozumieliśmy nagle, że są rzeczy, dla których warto żyć... że właśnie takie chwile powinno się na zawsze zachować w pamięci.

- To najlepszy dzień w moim życiu - oznajmiła Jannie. - I nawet dużo nie przesadzam.

- W moim też - odpowiedziałem. - I wcale nie prze­sadzam.

91

Wróciliśmy wieczorem. Już z daleka zauważyłem biały samochód stojący przed naszym domem. Na drzwiach miał jasnozielony napis: OPIEKA MEDYCZNA - WIZYTY DO­MOWE. Co się stało? Skąd tu się. wzięła doktor Coles?

Wystraszyłem się, że Nana na pewno zasłabła, kiedy byliś­my na wycieczce. Ostatnio coraz częściej myślałem o jej zdrowiu. Bądź co bądź, miała już grubo po osiemdziesiątce, chociaż nie znała dokładnej daty swych urodzin - i najczęś­ciej kłamała, że jest trochę młodsza. Szybko wysiadłem z sa­mochodu i wbiegłem po schodach. Dzieci dreptały kilka kroków za mną.

- Tu jestem, z Kaylą! - zawołała Nana, kiedy otwo­rzyłem drzwi. Damon i Jannie prześliznęli się mi pod rękami. - Wpadła na plotki. Nic mi nie jest. Możesz się uspokoić.

- A kto powiedział, że się niepokoję? - spytałem, wcho­dząc do salonu. Rzeczywiście obie siedziały na sofie.

- Mówisz tak, jakbym cię nie znała. Co pomyślałeś na widok samochodu przed domem? Wypadek - powiedziała Nana.

Zachichotały. Też się musiałem uśmiechnąć.

- Nic podobnego - zaprotestowałem słabo.

- To dlaczego wbiegłeś po schodach, jakbyś miał ogień w portkach? Daj spokój, Alex - odparła Nana i znów nastąpił wybuch śmiechu.

Machnęła ręką, odpędzając wszelkie ponure przypuszczenia.

- Chodź, usiądź na minutkę. Poświęcisz nam aż tyle czasu? Opowiedz wszystko, jak tam było w St Michaels. Dużo się zmieniło?

- Podejrzewam, że tam od stu lat nic się nie zmienia.

- To bardzo dobrze - powiedziała Nana. - Dzięki Bogu za drobne przyjemności.

Pochyliłem się i pocałowałem Kaylę w policzek. Kiedyś opiekowała się chorą Naną, a potem co jakiś czas wpadała, żeby jej doglądać. Prawdę mówiąc, znaliśmy się od dzieciń­stwa. Kayla zdołała wyrwać się z biedy, skończyła studia i wróciła, żeby pomagać dawnym sąsiadom. Stworzyła pro­gram opieki medycznej nad mieszkańcami południowo­ - wschodniej części Waszyngtonu. Harowała jak wół, prosiła o dotacje i sama nieraz dokładała część grosza z własnej kieszeni.

- Świetnie wyglądasz - bąknąłem. Tak mi się jakoś po­wiedziało.

- Troszeczkę schudłam, Alex - odparła i zerknęła na mnie spod oka. - Ciągle gdzieś ganiam. Za wszelką cenę staram się utrzymać wagę, ale niestety przy tym trybie życia to całkiem niemożliwe.

Zauważyłem. Kayla miała prawie sześć stopu wzrostu, ale nigdy nie była tak szczupła i wysportowana jak teraz. Z dzieciństwa pamiętałem jej ładną, pyzatą buzię i skłonność do tycia.

- Ale mogę być przykładem dla moich pacjentów - doda­ła. - Większość z nich wyraźnie cierpi na nadwagę. Nawet dzieci. Są przekonani, że mają to w genach.

Nagle wybuchnęła śmiechem.

- Dużo się zmieniło, jak schudłam. Bardzo dużo. Prowadzę teraz całkiem inne życie.

- Dla mnie tam zawsze byłaś ładna - odparłem.

Znów się podłożyłem.

Kayla przeciągle spojrzała na Nanę.

- Potrafi kłamać. Jest naprawdę dobry.

Obie się roze­śmiały.

- W każdym razie dziękuję za komplement - powiedziała Kayla. - Nie podejrzewam, że w ten sposób próbujesz mi się przypodobać. Chyba rozumiesz, o czym mówię.

Postanowiłem zmienić temat.

- Zatem Nana jest zdrowa i spokojnie dożyje setki?

- Tak mi się zdaje - odrzekła Kayla.

Ale Nana zmarszczyła brwi.

- Tak prędko chciałbyś się mnie pozbyć? - zapytała. - Czym sobie na to zasłużyłam?

- Choćby tym, że bez przerwy mi dokuczasz! - zawołałem ze śmiechem. - Prawda?

- Prawda. - Skinęła głową. - To moja prawdziwa misja. Żyję wyłącznie po to, by cię dręczyć. Nie wiedziałeś o tym?

Wreszcie poczułem, że naprawdę jestem w domu. Że po­wróciłem z wojny. Zabrałem wszystkich na werandę i zagrałem suitę Amerykanin w Paryżu. To było o mnie. Ale Paryż został już gdzieś daleko.

Kayla wyszła po jedenastej. Odprowadziłem ją do samo­chodu. Przystanęliśmy tuż za progiem, żeby przez chwilę jeszcze porozmawiać.

- Dzięki, że do niej przyszłaś - powiedziałem.

- Nie ma za co - mruknęła Kayla. - Lubię tu bywać. Tak się składa, że naprawdę kocham twoją babcię. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Od lat była moim przyjacielem, przewod­nikiem i mentorem.

Szybko pochyliła się, żeby mnie pocałować. Trwało to kilka sekund dłużej, niż powinno.

- Zawsze to chciałam zrobić - roześmiała się.

- I co? - spytałem, szczerze zaskoczony takim obrotem sprawy.

- No i zrobiłam. Ciekawe.

- Ciekawe?

- Muszę już pędzić. Na razie.

Ze śmiechem pobiegła do samochodu.

Ciekawe.

92

Po zasłużonym odpoczynku wróciłem do pracy i stwier­dziłem, że nadal uczestniczę w śledztwie dotyczącym szantażu i terroryzmu. Teraz chodziło o to, aby jak najszybciej wyłapać tych, którzy wzięli okup. Dowiedziałem się, że mnie wybrano, bo jestem „nieugięty”.

W pewnym sensie byłem zadowolony, że to jeszcze nie koniec. Utrzymywałem kontakty z ludźmi wciągniętymi w tę sprawę. Przede wszystkim chodziło o Martina Lodge'a z Anglii, Sandy Greenberg z Interpolu i Etienne'a Marteau z Paryża, ale też o policję i wywiad z Frankfurtu i Tel Awiwu. Wszystkich wypytywałem o możliwe ślady lub powiązania. Niestety, trop nawet nie był ledwie ciepły.

Wilk, może al-Kaida, a może jeszcze jacyś inni cholerni mordercy znikli z powierzchni ziemi, zabierając ze sobą prawie dwa miliardy dolarów. Przy okazji zniszczyli pokaźną część Paryża. Na ich żądanie uwolniono kilkunastu więźniów poli­tycznych. Gdzieś wreszcie musiał się pojawić przeciek, który mógłby nas doprowadzić do kryjówki bandy albo przynajmniej zdradzić tożsamość głównych sprawców.

Na drugi dzień z pomocą Monnie Donnelley znalazłem coś, co zaciekawiło mnie do tego stopnia, że wybrałem się w podróż do Lexington w Wirginii. Podjechałem pod nowoczesny dom przy bocznej ulicy o nazwie Red Hawk Lane. Na podwórku stał dodge durango. Obok znajdowała się zagroda dla koni.

Były agent CIA, Joe Cahill, przywitał mnie na progu swojej rezydencji. Cały rozpływał się w uśmiechach, tak jak przy poprzedniej sprawie z Wilkiem. Przez telefon zapewniał mnie, że chętnie pomoże w śledztwie. W salonie już czekała świeżo zaparzona kawa i ciasto kupione w sklepie. Z okien rozciągał się widok na szeroką łąkę, staw i odległe pasmo Gór Błękitnych.

- Można powiedzieć, że trochę tęsknię za dawną pracą - powiedział Joe. - Przynajmniej czasami. Tutaj w zasadzie nic nie robię, najwyżej łowię ryby lub poluję. Lubisz posiedzieć z wędką, Alex? Polowałeś kiedyś?

- Czasem zabieram dzieci na ryby - odparłem. - Zda­rzyło mi się też polować. Teraz zawziąłem się na Wilka. Potrzebna mi twoja pomoc, Joe. Pogadajmy przez chwilę o przeszłości. Na pewno coś z tego wyjdzie.

93

- Chcesz to wałkować od początku? Jak wyrwaliśmy Wilka z Rosji? Co się stało po jego przyjeździe do Ameryki? Jak potem zniknął? Alex, przecież to bardzo smutna, lecz doskonale znana i dobrze udokumentowana historia. Sam przeglądałeś akta. Nie zaprzeczaj, wiem, że to zrobiłeś. Przez to wszystko omal nie wyleciałem z pracy.

- Czegoś tu nie rozumiem, Joe. Dlaczego nikt go nie zna? Dlaczego nikt nie wie, jak wygląda, jak się nazywa i tak dalej? To samo słyszę już od roku i jakoś trudno mi uwierzyć. Jak to się stało, że podjęliśmy ścisłą współpracę z Anglikami w sprawie ważnego gościa z KGB, który pozo­stał nam nieznany? Coś złego stało się w Paryżu. Co? Znów nikt nie wie. To niemożliwe! Co przegapiłem? Gdzie tkwi zasadniczy błąd?

Joe Cahill szeroko rozłożył wielkie, sękate dłonie.

- Słuchaj, ja też nie wiem wszystkiego. Jeśli dobrze sobie przypominam, w Rosji pracował jako tajny agent. Prawdopo­dobnie był bardzo młody, ale ostrożny niemal do przesady. To oznaczałoby, że teraz ma gdzieś po czterdziestce. Ale znam też raporty, w których jest mowa o tym, że dobiega sześćdziesiątki. Że dość wysoko zaszedł w KGB, zanim wziął rozbrat z tą organizacją. Słyszałem też, że to kobieta. Zapewne sam rozsiewa te pogłoski. Jestem tego niemal pewny.

- Kiedy przyjechał do Ameryki, to początkowo sprawo­wałeś nad nim nadzór. Ty i twój dawny partner z wywiadu...

- Naszym szefem był Tom Weir. Dopiero później został dyrektorem. Grupa składała się z czterech osób. Poza mną byli: Maddock, Boykin i Graebner. Może to z nimi powinieneś porozmawiać.

Cahill wstał z fotela, przeszedł na drugą stronę pokoju i otworzył oszklone drzwi, prowadzące na kamienny taras. Do pokoju wleciał chłodny powiew.

- Nigdy go nie widziałem, Alex. Tak samo mój dawny partner, Corky Hancock. Reszta chłopaków - Jay, Sam, Clark... Też nie. Zażądał tego na początku, zanim jeszcze wyjechał z Rosji. Pomógł nam rozbić dawne KGB. Wystawił agentów w Europie i tutaj, w Stanach Zjednoczonych. Ale z nikim się nie spotykał. Uwierz mi, że to w dużej mierze właśnie dzięki niemu zniszczyliśmy imperium zła.

Pokiwałem głową.

- Dobrze wiem, że dotrzymuje raz danego słowa. Ale teraz wyrwał się na wolność i założył własną groźną bandę. To tylko na początek.

Cahill ugryzł kawałek ciasta.

- Właśnie tak - mówił dalej, z pełnymi ustami. - Oczy­wiście, nikt z nas nie miał zielonego pojęcia, do czego to wszystko zmierza. Angole też nie. Może Tom Weir? Nie wiem.

Zrobiło mi się trochę duszno. Podszedłem do otwartych drzwi. Zobaczyłem dwa konie w cieniu wysokich dębów, ocierające się o białe ogrodzenie. Spojrzałem na Cahilla.

- No dobrze, Joe... Z Wilkiem mi nie pomożesz. Co wiesz poza tym?

Zmarszczył brwi i zrobił zafrasowaną minę.

- Przykro mi, ale niewiele, Alex. Jestem już stary i dawno wypadłem z branży. Dobre ciasto?

Przecząco pokręciłem głową.

- Nie bardzo. Wiesz, że sklepowe zawsze inaczej smakuje.

Cahill posmutniał trochę, lecz zaraz się uśmiechnął. Mimo to w jego oczach nie było wesołości.

- Pora zatem na szczerość - mruknął. - Po co tu przy­jechałeś? Pogadać z „wujkiem” Joe. O co w tym wszystkim chodzi? Co się dzieje? Trochę się pogubiłem. To nie na moją głowę.

Wróciłem do pokoju.

- W dalszym ciągu chodzi o Wilka, Joe. Prawdę mówiąc, nie wierzę, że go nie spotkałeś. Podejrzewam, że ty i twój dawny partner możecie nam pomóc dużo bardziej, niż wam się wydaje.

Cahill uniósł ręce w geście zniecierpliwienia.

- To czyste wariactwo, Alex. Czuję się, jakbym biegał w kółko. Jestem za stary i za drażliwy na takie numery.

- W ciągu ostatnich dwóch tygodni wszyscy solidnie do­staliśmy w dupę. Świat oszalał. Nawet w połowie nie zdajesz sobie sprawy z tego, co się naprawdę działo.

Miałem serdecznie dość rozmowy z „wujkiem” Cahillem. Pokazałem mu zdjęcie.

- Dobrze się przyjrzyj. Ta kobieta zastrzeliła dyrektora CIA, Thomasa Weira, w budynku Hoovera.

Potrząsnął głową.

- Dobra. Co dalej?

- Nazywa się Nikki Williams i kiedyś służyła w wojsku. Przez pewien czas obracała się wśród najemników. Strzelec wyborowy. Brała dużo prywatnych zleceń. Teraz kolej na ciebie. Powinieneś powiedzieć: co dalej?

- Dobra. Co dalej?

- W przeszłości pracowała dla ciebie i Hancocka. Jak wiesz, mamy stały dostęp do waszej kartoteki. Nowy rodzaj współ­pracy. I właśnie o to chodzi - podejrzewam, że wynająłeś Nikki, aby zabiła Weira. Może to zrobił Geoffrey Shafer, ale na pewno za twoim pośrednictwem. Myślę, że pracujesz dla Wilka. Prawdopodobnie od początku. Taka była wasza umowa?

- Zwariowałeś! To bzdury! - Joe Cahill wstał i strzepnął okruszki ze spodni. - Wiesz co? Idź już sobie. Szczerze żałuję, że cię zaprosiłem. Koniec rozmowy.

- Nie, Joe - odparłem. - To dopiero początek.

94

Zadzwoniłem z komórki i kilka minut później do domu Joego Cahilla wkroczyli agenci z Langley i Quantico. Aresz­towali właściciela. Skutego wyciągnęli z przytulnej wiejskiej rezydencji.

Wreszcie mieliśmy jakiś ślad - być może bardzo ważny.

Joe Cahill został przewieziony do bunkra CIA, gdzieś w Alleghenach. Kryjówka i jej najbliższe otoczenie wyglądały na pozór niewinnie: piętrowy domek, porośnięty winem, w cieniu małego sadu. Wejście niemal ginęło wśród gęstych wistarii. Ale dla „wujka” Joego był to prawdziwy bunkier.

Eksagent został związany i zakneblowany, a potem zosta­wiony sam na kilka godzin w maleńkim pokoiku.

Mógł tam pomyśleć o przeszłości i o tym, co go czeka.

Przyjechał lekarz z CIA: tuż przed czterdziestką, wysoki, z brzuszkiem i o końskiej twarzy. Nazywał się Jay O'Connell. Powiedział nam, że mamy oficjalną zgodę na wykorzystanie na Cahillu eksperymentalnego „serum prawdy”. Wyjaśnił przy tym, że odmiany tego preparatu są sprawdzane na terrorystach osa­dzonych w różnych więzieniach.

- To barbituran, w rodzaju pentotalu sodu albo metoheksytalu - powiedział. - Pacjent odczuwa lekkie oszołomienie, jak po wypiciu paru głębszych. Ma otępiałe zmysły, więc po chwili nie broni się przed pytaniami. Mam nadzieję, że z tym tutaj będzie dokładnie tak samo. Spotykałem już różne reakcje. Zobaczymy. Cahill jest starszy, toteż powinno wszystko pójść po naszej myśli.

- Co może się zdarzyć w najgorszym wypadku? - za­pytałem.

- Zawał. Dobrze, żartowałem. Wątpię, żeby coś się stało.

Bladym świtem Cahilla wyciągnięto z małej celi i sprowa­dzono na dół, do piwnicy pozbawionej okien. Zdjęto mu opaskę z oczu i pozbawiono knebla, ale pozostał w więzach. Posadziliś­my go na krześle.

Kilka razy zamrugał powiekami, zanim zobaczył, gdzie jest i kto przy nim stoi.

- Metoda dezorientacji - mruknął. - Na mnie nie działa. To głupota. Prawdziwy nonsens. Gówno warte.

- Też tak sądzę - odezwał się doktor O'Connell. Zerknął na jednego z agentów, Larry'ego Ladove'a. - Proszę mu podwinąć rękaw. Zaczynamy. Na początek będzie trochę szczypać, potem zakłuje, a potem... - zwrócił się do Cahilla - wszystko nam wyśpiewasz.

95

Przez następne trzy i pół godziny Cahill bełkotał, jakby rzeczywiście wlał w siebie z pół tuzina drinków i miał ochotę na następne.

- Doskonale wiem, co tu robicie - wymamrotał „wujek” Joe, grożąc nam palcem.

- My też to wiemy - odpowiedział Ladove z CIA. - I co gorsza, znamy twoją przeszłość.

- W niczym wam nie zawiniłem. Nie macie żadnych do­wodów. A poza tym, skoro tyle wiecie, to po jakie licho jeszcze rozmawiamy?

- Joe - wtrąciłem. - Gdzie jest Wilk? W jakim kraju? Powiedz nam coś o nim.

- Nie wiem - odparł Cahill i roześmiał się, jakby po­wiedział coś śmiesznego. - Po tylu latach wciąż nic nie wiem. Nie wiem.

- Znasz go? - zapytałem.

- Nigdy go nie widziałem. Nigdy, nawet na początku. Cwa­ny drań. Spryciarz. Zapewne paranoik. Zna wszystkie sztuczki.

Pewnie go widział ktoś z eskorty. Na przykład z Interpolu. Może Tom Weir? Może Anglicy? Przecież trzymali go przez chwilę.

Sprawdziliśmy to już w Londynie. Nic. I w dalszym ciągu nie było wiadomo, co się naprawdę stało w Paryżu.

- Jak długo z nim pracowałeś? - spytałem Cahilla.

Poszukał odpowiedzi na suficie.

- Chyba raczej dla niego - sprostował.

- Tak. Jak długo?

- Dłuugo. Prawie od zawsze. Jezu, jak to było dawno temu... - Znowu zachichotał. - Zresztą nie tylko ja. CIA, FBI, DEA... Sam tak mówił. Ale mu wierzę.

- Kazał ci zabić Thomasa Weira - wtrąciłem. - Tak nam powiedziałeś.

To akurat była nieprawda.

- Ekstra - wybełkotał. - Skoro mówiłem, to mówiłem. Niech i tak będzie.

- Dlaczego Weir musiał zginąć? - ciągnąłem. - Dlaczego właśnie on? Co między nimi zaszło?

- To się nie uda. Każdy dostaje swoje zadanie. Nikt nie zna całego planu. Ale Weira nie lubił. Chyba faktycznie się pożarli. Jedno jest pewne jak cholera. Ze mną w ogóle się nie kontaktował. Zawsze z Hancockiem. To on wyciągnął Wilka od ruskich. Corky, Niemcy i Angole. To już mówiłem, praw­da? - spytał Cahill i puścił do nas oko. - Niezły towar to serum prawdy. Pijcie jedynie sok z winogron, chłopcy! - Spojrzał na O'Connella. - Pan też, doktorze Mengele. Pijcie jedynie sok z winogron, a prawda was wyzwoli.

96

Wyciągnęliśmy coś z Cahilla? Co nam dała jego naćpana paplanina?

Corky Hancock? Niemcy, Anglicy? Thomas Weir?

Ktoś przecież musiał wiedzieć coś o Wilku. Znać jego adres lub nazwisko... Słyszeć o jego dalszych planach.

Znów byłem w drodze, ścigając Wilka. Dawny wspólnik Cahilla przeszedł na wcześniejszą emeryturę i wyniósł się aż w środkowy rejon Gór Skalistych, w stanie Idaho. Mieszkał na przedmieściach Hailey, w Wood River Valley, około dziesięciu mil od Sun Valley. Niezłe miejsce jak na byłego szpiega.

W drodze z lotniska w Hailey przejeżdżaliśmy przez oko­licę, którą miejscowy szofer FBI nazwał „górską pustynią”. Wszystko wskazywało na to, że Hancock - podobnie jak Cahill - był zapalonym myśliwym i wędkarzem. Przecież w pobliżu rozciągało się słynne na cały świat łowisko Silver Creek Preserve.

- Nie zgarniemy go, tylko weźmiemy pod ścisłą obserwa­cję. Zobaczymy, co robi. Na razie wiemy, że niedawno wybrał się na polowanie w góry. Przejedziemy koło jego domu. Niech pan sobie go obejrzy - trajkotał młody agent z lokalnego oddziału FBI. Nazywał się Ned Rust. - A przy okazji, Hancock podobno świetnie strzela. Zwłaszcza z karabinu. Chyba powi­nien pan to wiedzieć.

Wjechaliśmy pomiędzy wzgórza. Niektóre domy stały na działkach o powierzchni od dwóch do czterech hektarów. Na tle szarych gór starannie przystrzyżone, zielone trawniki wyda­wały się czymś nienaturalnym.

- Ostatnio zeszło kilka lawin - powiedział Rust. Był niewyczerpanym źródłem informacji. - Być może pan zobaczy dzikie konie. Albo Bruce'a Willisa. Albo Demi i Ashtona z dzieciakami. A tam, przed nami, jest dom Hancocka. Obłożony kamieniem z rzeki. To taka miejscowa moda. Duża chałupa jak na emerytowanego agenta bez rodziny.

- Pewnie miał trochę lewej kasy na drobne wydatki - mruknąłem.

Willa rzeczywiście była całkiem spora i bardzo ładna, z wi­dokiem na trzy strony. Obok stała oddzielna stajnia, większa od mojego domu. W pobliżu pasło się kilka koni. Brakowało tylko Corky'ego Hancocka - bo wybrał się na polowanie.

Ja też.

Przez kilka następnych dni w Hailey nic się nie działo. Poznałem Williama Kocha, odpowiedzialnego za przebieg całej akcji. CIA ze swojej strony przysłała z Waszyngtonu niejaką Bridget Rooney. Hancock nareszcie wrócił z polowania i można było wziąć go pod obserwację. Nadzór przejęła grupa operacyj­na przydzielona nam prosto z Quantico. Mieliśmy również lotną brygadę, która przejmowała śledzenie Hancocka, kiedy wychodził z domu. Traktowaliśmy go cholernie serio. Wie­dzieliśmy, że musi mieć jakiś kontakt z Wilkiem - i prawie dwoma miliardami dolarów.

W końcu był tym agentem CIA, który go ściągnął z Rosji. Może też wiedział, co naprawdę zaszło pomiędzy Wilkiem i Thomasem Weirem.

Błąd w Paryżu.

97

Ale kolejny dzień nie przyniósł żadnej odpowiedzi. Ani następny. Ani jeszcze jeden.

W piątek dostałem zezwolenie, aby pojechać do Seattle i zobaczyć syna. Zatelefonowałem do Christine. Powiedziała mi, że się zgadza i że Alex na pewno się ucieszy. Ona też była zadowolona. Zauważyłem, że nie traktowała mnie już tak jak dawniej. Zachowywała się o wiele milej. A ja z kolei całkiem ciepło wspominałem nasze wspólne czasy. Nie byłem pewny, czy to dobrze.

Przyjechałem do niej późnym rankiem i znów spojrzałem ze zdumieniem na przytulny i uroczy domek. Widziałem w tym rękę Christine: dużo lekkości i światła, znajomy biały płotek i poręcz przy kamiennych schodkach wiodących do głównego wejścia, grządki tymianku, mięty i rozmarynu. Wszystko na swoim miejscu.

Drzwi otworzyła mi Christine. Na rękach trzymała Alexa. W tym momencie starałem się nie myśleć, jak mogłoby wy­glądać nasze wspólne życie, gdybym nie był gliniarzem i gdyby nie doszło do tych wszystkich nieszczęść.

Zdziwiłem się, że była w domu. Musiała to zauważyć.

- Nie bój się. Obiecuję, że cię nie ugryzę. Przywiozłam Alexa z przedszkola, żebyś nie musiał na niego czekać - powiedziała. Wziąłem go na ręce i zaraz zapomniałem o całym bożym świecie.

- Cześć, tatusiu - szepnął z nieśmiałym uśmiechem. Za­wsze mnie witał w ten sposób. Uśmiechnąłem się do niego.

Pewna kobieta z Waszyngtonu wciąż mówi o mnie „święty” i nie traktuję tego jak komplement. Wprawdzie daleko mi do świętości, ale staram się żyć w zgodzie z ludźmi. Jej z kolei chyba nie bardzo to wychodzi.

- Ale urosłeś! - zawołałem z przesadnym zdumieniem. Z niekłamaną dumą spojrzałem na syna. - Ile masz lat? Sześć? Osiem? Dwanaście? - spytałem.

- Dwa... prawie trzy - odpowiedział i roześmiał się z mo­jego żartu. Zawsze w lot chwytał, co do niego mówię.

- Mówił o tobie przez calutki ranek - wtrąciła Chris­tine. - Powtarzał ciągle: „Dziś jest Dzień Taty”. Bawcie się dobrze.

A potem zrobiła coś, czego zupełnie się nie spodziewałem: pocałowała mnie w policzek. Popatrzyłem na nią z osłupieniem. Może jestem ostrożny - nawet do przesady - ale nie z kamie­nia. Najpierw Kayla Coles, a teraz Christine... Czyżbym nabrał wyglądu Zbolałego Misia? To zupełnie możliwe.

Bawiłem się z Alexem doprawdy wyśmienicie. Przede wszyst­kim udawałem, że obaj na stałe mieszkamy w Seattle. Poszło mi całkiem nieźle. Pojechaliśmy aż do Fremont, gdzie przed kilku laty bawiłem w gościnie u dawnego przyjaciela, emeryto­wanego detektywa. Fremont znane jest z zabytkowych domów, butików z ciuchami i sklepów meblowych. Ma swoją duszę, jeśli takie określenie może dotyczyć architektury. Niektórzy ludzie twierdzą, że może, chociaż ja nie jestem całkowicie przekonany.

Tuż po przyjeździe poszliśmy na pyszne bułeczki z masłem i dżemem jagodowym, wypiekane w piekarni Touchstone. Potem przespacerowaliśmy się po okolicy i dokładnie obej­rzeliśmy szesnastometrową „Fremont Rocket”, ustawioną przy wejściu do jednego ze sklepów. Kupiłem Alexowi kolorowy latawiec i wykonaliśmy kilka próbnych lotów w Gas Work Park, skąd rozciągał się wspaniały widok na Lake Union i cen­trum Seattle. W Seattle jest mnóstwo parków. To jedna z rzeczy, które naprawdę lubię w tym mieście. Nawet przemknęło mi przez głowę, że kiedyś mógłbym tu zamieszkać. Zaraz, zaraz... Skąd ta nostalgia? Bo dostałem całusa od Christine? Tęsknię do uczuć? Biedaczysko.

Pochodziliśmy jeszcze trochę. Zwiedziliśmy galerię rzeźb pod gołym niebem i przywitaliśmy się ze słynnym „Trollem z Fremont”, który wygląda niczym Joe Cocker miażdżący dłonią volkswagena. Wreszcie zjedliśmy spóźniony lunch - oczywiś­cie z produktów naturalnych - złożony z sałatki jarzynowej i pajdy razowego chleba z masłem i marmoladą. Kiedy wej­dziesz między wrony... i tak dalej.

- Fajnie nam, prawda? - spytałem, pałaszując swoją por­cję. - Co na to powiesz, stary?

Alex Junior z powagą pokiwał głową, a potem spojrzał na mnie wielkimi niewinnymi oczami.

- Kiedy wrócisz do domu, tato?

O Boże... Kiedy naprawdę wrócę?

98

Christine chciała, żebym odwiózł Alexa przed szóstą, więc ściśle spełniłem jej żądanie. Zazwyczaj dotrzymuję słowa. Czasami tak właściwie się zachowuję, że sam się na siebie wkurzam. Christine czekała na werandzie, w jasnoniebieskiej sukience i pantofelkach na obcasie. Zachowywała się bez zarzutu. Uśmiechnęła się ciepło na nasze powitanie i przytuliła do siebie Alexa, który przywarł do jej zgrabnych nóg z głośnym okrzykiem: „Mama!”.

- Widzę, że wam humory dopisują - zagadnęła Christine i pogłaskała chłopca po główce. - Bardzo się cieszę. Wiedzia­łam, że tak będzie, Alex. Ale tata musi już wracać do siebie, to znaczy do Waszyngtonu. Pójdziemy na kolację do Theo.

Łzy zalśniły w oczach Alexa.

- Nie chcę, żeby odjeżdżał! - zawołał.

- Wiem, ale to nic nie da. Tata ma swoją pracę. Ukochaj go. Niedługo znów przyjedzie.

- Oczywiście - odparłem, zastanawiając się, kto to jest Theo. - Zobaczysz.

Alex rzucił mi się w ramiona. Przytuliłem go. Za żadne skarby świata nie chciałem się z nim rozstawać. Uwielbiałem jego mleczny zapach, miękki dotyk i bicie małego serca. I wo­lałem, żeby nie wiedział, ile bólu sprawia mi rozstanie.

- Wrócę tak szybko, jak to możliwe - powiedziałem. - Obiecuję. Tylko nie rośnij ciągle, jak mnie nie ma.

- Nie jedź, tatusiu - szeptał Alex. - Proszę cię, nie jedź.

Powtarzał to przez cały czas, dopóki nie wsiadłem do samo­chodu i nie pomachałem mu na pożegnanie. Obserwowałem go w lusterku. Był coraz mniejszy, mniejszy... aż wreszcie zniknął za zakrętem. Lecz ciągle czułem jego dotyk. Nadal czuję.

99

Tuż przed ósmą usiadłem sam przy słabo oświetlonym barze w Kingfish Cafe na rogu 19 Ulicy i Mercer w Seattle. Myślami byłem przy najmłodszym synu... nie, przy wszystkich moich dzieciach. Nagle uniosłem głowę i spostrzegłem wchodzącą Jamillę.

Miała na sobie długi skórzany płaszcz, ciemną koszulę i czar­ną spódnicę. Uśmiechnęła się szeroko na mój widok. Może w jej oczach prezentowałem się równie atrakcyjnie jak ona w moich? Może... Tyle że Jamilla wcale nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest bardzo ładna. Albo przynajmniej w to nie wierzy. Kiedy wspomniałem jej przez telefon, że jadę do Seatlle, ucieszyła się i powiedziała, że też tam przyleci.

W pierwszej chwili uznałem to za kiepski pomysł, ale na szczęście się myliłem. Byłem szczęśliwy, gdy ją zobaczyłem - zwłaszcza teraz, po rozstaniu z Alexem.

- Świetnie wyglądasz, słodziutki - szepnęła mi do ucha. - Ale masz strasznie smętną minę. Chyba za dużo pracowałeś. Spalasz się.

- Już mi troszeczkę lepiej - odparłem. - Ty też wy­glądasz nie najgorzej. Lepiej z nas dwojga.

- Naprawdę? Dzięki, że mi to powiedziałeś. To było mi potrzebne.

Wyszło na jaw, że w Kingfish Cafe panuje pełna demo­kracja. Bez rezerwacji dostaliśmy miły stolik tuż pod ścianą. Zamówiliśmy drinki i kolację, lecz przede wszystkim trzy­maliśmy się za ręce i rozmawialiśmy o ostatnich wydarzeniach w naszym życiu.

- Najgorzej cierpię przez Alexa - powiedziałem, kiedy zabraliśmy się już do jedzenia. - To dla mnie prawdziwa tortura. Sprzeczne ze wszystkim, w co wierzyłem... ze wszyst­kim, czego mnie uczyła Nana. Nie chcę go tu zostawiać.

Jamilla zmarszczyła brwi. Wyglądała na zdenerwowaną.

- Christine jest dla niego zła?

- Och, nie! To wspaniała matka. Ale nie mogę znieść rozłąki. Kocham tego małego szkraba i cholernie mi go bra­kuje. Chciałbym z nim chodzić na spacery, słuchać, co mówi, jak się śmieje, jak się wygłupia i tak dalej. To mój najlepszy kumpel, Jam.

- A ty harujesz, żeby zapomnieć - skwitowała, patrząc mi prosto w oczy.

- Właśnie. - Pokiwałem głową. - Ale to całkiem inna historia. Wiesz co? Lepiej stąd chodźmy.

- Coś pan zamierza, agencie Cross?

- Nic szczególnego, pani inspektor. Wszystko zgodnie z prawem.

- Naprawdę? Hmm... Jaka szkoda.

100

Słyszeliście kiedyś, jak ktoś mówił, że „wynajął pokój”? No więc ja tak zrobiłem. Pokój był w Fairmont Olympic na University, po drugiej stronie Ranier Square. Prawie bieg­łem, żeby się tam dostać. Zresztą, Jamilla także. Aż zagwiz­dała cicho, kiedy weszliśmy do obszernego holu, wysokiego na czterdzieści stóp. Spojrzała na rzeźbiony, niemal baro­kowy sufit. Było zaledwie po dziesiątej, ale wokół już pano­wała cisza.

- Meble z włoskiego renesansu, wielkie antyczne kandelab­ry, pięć gwiazdek, pięć brylantów. Jestem pod wrażeniem - powiedziała z uśmiechem. Jak zwykle zaraziła mnie swoim entuzjazmem.

- Czasami człowiek musi sobie pozwolić na prawdziwą ucztę.

- To rzeczywiście uczta, Alex - odparła Jamilla i pocało­wała mnie leciutko. - Cieszę się, że tu jesteś. I cieszę się, że przyjechałam. W ogóle jesteśmy fajni.

Lepiej było uciekać z holu. Nasz pokój mieścił się na dzie­wiątym piętrze i zapewniał wszystko, co powinien - ciepło, przestrzeń, wszelkie wygody i ogromne łóżko. Z okien widzie­liśmy Elliott Bay, wyspę Bainbridge i nawet prom, który właśnie odbijał od nadbrzeża. Sam nie potrafiłbym tego lepiej zaplanować... Chociaż nie twierdzę, że o wszystkim zupełnie nie wiedziałem.

Na przykład o olbrzymich łóżkach w Fairmont Olympic. Nasze było przykryte złoto-zieloną kapą. A może kołdrą? Na dobrą sprawę nigdy nie umiałem odróżnić tych dwóch rzeczy. Żadne z nas nawet nie pomyślało o tym, żeby zdjąć kołdrę/kapę. Rzuciliśmy się na wierzch i z radosnym śmiechem gawędziliśmy chwilę o najróżniejszych sprawach. Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy razem.

- Poczekaj, Alex. Będzie ci wygodniej. - Jamilla wyciąg­nęła mi koszulę ze spodni. - Jak tam? Już trochę lepiej?

- Zaraz ci się odwdzięczę tym samym - odparłem. - Tak będzie uczciwie. Wet za wet.

- Oj, tak. Uwielbiam twoje wety.

Rozpiąłem jej bluzkę. Ona w tym samym czasie rozpięła mi koszulę. Robiliśmy to wolno, bez cienia pośpiechu. Nikt nas nie popędzał. Chodziło o to, żeby jak najdłużej przeciągnąć tę chwilę - zagłębić się w szczegółach, poczuć dotyk tkaniny, zobaczyć gęsią skórkę na rękach Jamilli, usłyszeć jej zduszony oddech, drżenie ciała, napięcie, iskry - i to wszystko, co nam niosła noc.

- Chyba ćwiczyłeś - wyszeptała lekko zdławionym gło­sem. Bardzo mi się to spodobało.

Roześmiałem się.

- Tak, tak... Jestem mistrzem w sztuce czekania.

- Aż odepnę następny guzik? - spytała.

- To piękne, prawda?

- I jeszcze jeden?

- Chyba już dłużej nie wytrzymam, Jam. Wcale nie żartuję.

- Zobaczymy... zobaczymy... Ja też jestem poważna.

Powoli zdjąłem z niej z bluzkę. Sam też zostałem bez koszuli.

Jamilla poruszała się w zwolnionym tempie. Całowaliśmy się co chwilę, głaskaliśmy i pieściliśmy... Poczułem zapach perfum. „Caleche eau delicate”. Wiedziała, że je bardzo lubię. Ona lubiła, żeby ją lekko drapać po skórze. Zacząłem zatem od jej gładkich ramion, potem sięgnąłem dalej, na plecy. Muskałem ręce, piękną twarz, długie nogi, stopy i znów nogi...

- Stajesz się coraz... coraz cieplejszy - zamruczała i roze­śmiała się ściszonym głosem.

Wstaliśmy z łóżka i przez chwilę trwaliśmy ciasno przytuleni. Wreszcie rozpiąłem jej biustonosz i wziąłem piersi w obie dłonie.

- Chyba już dłużej nie wytrzymam - powtórzyłem.

To prawda. Byłem tak twardy, aż mnie bolało. Klęknąłem na perskim dywanie. Złożyłem czuły pocałunek na jej brzuchu, a potem niżej... Emanowała z niej prawdziwa siła. Może dlatego tak lubiłem przed nią klękać. W geście szacunku? Uwielbienia? Coś w tym rodzaju.

W końcu podniosłem się z podłogi.

- Wszystko w porządku? - spytałem szeptem.

- Oczywiście. Cokolwiek zechcesz. Jestem pokorną niewol­nicą. Wolisz być panem? A może trochę jedno i drugie?

Wszedłem w nią na stojąco. Przez kilka sekund kołysaliśmy się jak w tańcu, lecz potem któreś z nas się potknęło i upadliśmy razem na łóżko. Świat gdzieś odpłynął. Dla mnie była tylko Jamilla Hughes. Tego najbardziej potrzebowałem. Słyszałem jej rozkoszne jęki, które sprawiały mi przyjemność.

- Strasznie tęskniłem - powiedziałem. - Wciąż pamię­tałem twój głos i uśmiech... dosłownie wszystko.

- Ja też. - Roześmiała się. - Ale najbardziej podobają mi się wety.

Chwilę później, może pięć, może dziesięć minut, rozległ się dzwonek telefonu na nocnej szafce. Pierwszy raz w życiu zrobiłem to, co trzeba. Zrzuciłem fen cholerny aparat na podłogę i nakryłem poduszką. Nawet jeśli to Wilk, niech zadzwoni rano.

101

Następnego dnia wróciłem w góry, do Idaho. Pojechaliśmy razem na lotnisko, a potem każde poleciało w swoją stronę.

- Gruby błąd. Czysta głupota - powiedziała Jamilla przed rozstaniem. - Powinieneś wybrać się ze mną do San Francisco. Potrzebny ci długi urlop.

Byłem tego samego zdania.

Ale nic z tego. Chodziło o Hancocka. Pierścień powoli zaczął się zacieśniać. Nie było takiego miejsca w całym Idaho, w któ­rym biedny Corky nie byłby pod stałą obserwacją albo przynaj­mniej na podsłuchu. Mieliśmy kamery wokół jego domu i w dal­szej okolicy - nawet w stajni. Cztery pełne ekipy śledziły go na zmianę; cztery dalsze czekały w odwodzie. Tuż po moim wyjeździe dorzucono jeszcze grupę ze śmigłowcem.

W głównej odprawie brało udział ponad dwudziestu agentów. Spotkaliśmy się w małym kinie w Sun Valley. Wieczorem wyświetlano 21 gramów z Seanem Pennem i Naomi Watts. W dzień sala była pusta.

Odprawę poprowadził William Koch. Wysoki, chudy, im­ponujący na swój sposób, w bawełnianej koszuli, dżinsach i znoszonych kowbojskich butach. Grał rolę „swojskiego wieś­niaka”, ale nie był głupi. Podobnie jego wspólniczka z CIA, Bridget Rooney, diabelnie mądra i pewna siebie brunetka.

- Powiem wprost, żeby wszyscy na pewno zrozumieli. Albo Hancock wie, że tu jesteśmy, albo jest niewiarygodnie ostrożny z natury - zagaił Koch. - Jak dotąd z nikim się nie kontak­tował. Czasem korzystał z Internetu. Na aukcji eBay kupował wędki, oglądał kilka stron z pornosami i grał online w ligę baseballu. Ma dziewczynę, niejaką Coral Lee, mieszkającą w pobliskim Ketchum. Z pochodzenia Azjatka. Na pewno ładna, czego niestety nie można powiedzieć o Hancocku. Wywala na nią kupę forsy. To się udało sprawdzić. Tylko w tym roku wydał blisko dwieście tysięcy. Podróże, biżuteria i mały lexus, jak wiadomo, uwielbiany przez piękne panie.

Koch przerwał i powiódł wzrokiem po zebranych.

- To chyba wszystko. Wiemy, że Hancock ma układ z Wil­kiem i że dostaje ciężką forsę za swoje usługi. W samo po­łudnie przekonamy się, co trzyma w domu. Dość czekania. So tired... - zanucił agent Koch. - Tired of waiting.

Rozległy się stłumione śmiechy, nawet wśród tych, którzy nie znali piosenki Kinksów. Ktoś poklepał mnie po ramieniu, zapewne przekonany, że decyzja działania nadeszła z Wa­szyngtonu.

- To nie ja - bąknąłem w odpowiedzi. - Ja tu tylko sprzątam.

Ekipa, która miała wejść do domu Hancocka, w przeważają­cej mierze składała się z agentów FBI, ale była też grupa z CIA, dowodzona przez Bridget Rooney. Dopuszczono ich w zasadzie grzecznościowo, dla podkreślenia nowej koalicji pomiędzy dwoma agencjami, ale również dlatego, że Hancock siłą rzeczy był zamieszany w morderstwo Thomasa Weira. Wątpliwe jed­nak, żeby ktoś bardziej niż ja chciał dorwać Corky'ego. Był mi potrzebny, bo szukałem Wilka. Wiedziałem, że go jakoś znajdę. Ta myśl podtrzymywała mnie na duchu.

102

Koch i Rooney wspólnie dowodzili akcją. Nareszcie dali sygnał do ataku. O wyznaczonej porze wpadliśmy do domu Corky'ego Hancocka. Wszędzie roiło się od kurtek i koszul FBI. Pewnie wystraszyliśmy parą jeleni i zajęcy, chociaż obyło się bez jednego strzału.

Hancock był w łóżku ze swoją dziewczyną. On miał sześć­dziesiąt cztery lata, Coral dwadzieścia sześć. Lśniące czarne włosy, świetna figura, mnóstwo bransoletek, pierścionków i kolczyków. Spała na plecach, całkiem naga. Corky miał tyle przyzwoitości, że zanim zasnął, zwinięty w kłębek, przynajmniej włożył podkoszulek z godłem Utah Jazz.

Wrzeszczał na nas w komiczny sposób:

- Co się tu wyprawia?! Jazda z mojego domu!

Mimo wszystko nie umiał udawać zaskoczenia. Marny był z niego aktor. Zdawało mi się, że doskonale wiedział o wszyst­kich naszych planach. Skąd? Zauważył, że jest śledzony? A może jednak ktoś go ostrzegł? Czy już dotarło to do Wilka?

W pierwszych godzinach przesłuchania skorzystaliśmy z „se­rum prawdy” doktora O'Connella. Hancock okazał się dużo odporniejszy od Cahilla. Owszem, miał odjazd i chichotał, ale to wszystko. W zasadzie nic nam nie powiedział, nawet nie potwierdził informacji, które przedtem podał „wujek” Joe.

W tym samym czasie przeszukiwaliśmy dom, stajnię i dwa­dzieścia pięć hektarów działki. Hancock był właścicielem kab­rioletu aston martin - a Wilk lubił szybkie samochody. Ale poza tym nie znaleźliśmy nic podejrzanego. Nic w ciągu trzech dni, w czasie których prawie setka ludzi przeczesywała każdy cal kwadratowy rozległego rancza. Kilku ekspertów - ściąg­niętych nawet z Intelu i IBM - próbowało włamać się do dwóch komputerów Corky'ego. Doszli do wniosku, że sam musiał także korzystać z pomocy specjalistów. Zabezpieczenia były bardzo solidne.

Mogliśmy zatem tylko czekać. Przeczytałem wszystkie cza­sopisma i gazety, które znaleziono w domu Hancocka, łącznie ze starymi egzemplarzami „Idaho Mountain Express”. Cho­dziłem na długie spacery i zastanawiałem się nad swoim życiem. Próbowałem znaleźć w tym choć odrobinę sensu. Nie znalazłem, lecz przynajmniej oczyściłem płuca świeżym górskim powietrzem.

Blokada komputerów została złamana, ale obyło się bez rewelacji. Żadnych linków, ani do Wilka, ani do innych podej­rzanych osób. Przynajmniej tak nam się zdawało na początku.

Następnego dnia nasz haker w Austin, w Teksasie, znalazł plik ukryty wewnątrz odcyfrowanego pliku. Była tam kore­spondencja z pewnym bankiem w Zurychu. Prawdę mówiąc, z dwoma szwajcarskimi bankami.

Nagle nasze podejrzenia zmieniły się w całkowitą pewność. Hancock rzeczywiście miał kupę forsy. Ponad sześć milionów. Co najmniej. Już dawno nie słyszałem tak pomyślnych wieści.

Musiałem na dzień lub dwa wybrać się do Zurychu. Nie wiedziałem, czy tam znajdę Wilka. Tego nikt nie wiedział. Poza tym nigdy przedtem nie byłem w Szwajcarii. Jannie prosiła mnie, żebym przywiózł stamtąd walizkę czekolady. Obiecałem jej, że to zrobię. Całą walizkę szwajcarskiej czekolady, kocha­nie. Chociaż tyle mogę dla ciebie zrobić, skoro nie będę na twoich dziewiątych urodzinach.

103

Gdybym był Wilkiem, wiedziałbym, gdzie mieszkać. Zurych jest pięknym, czystym miastem na brzegu jeziora - Zurichzee - pełnym pachnących drzew, krętych szerokich ulic, wijących się nad wodą, i rześkiego górskiego powietrza. Przy­jechałem tam tuż przed burzą, więc poczułem coś jakby woń mosiądzu. Większość domów była po prostu biała lub piaskowa. Na wielu z nich wisiały szwajcarskie flagi, które łopotały na lekkim wietrze, wiejącym od jeziora.

W centrum miasta ujrzałem plątaninę torów tramwajowych i nisko wiszące druty trakcji elektrycznej. Moc przeszłości. Na ulicach stały plastikowe krowy, malowane w alpejskie scenki. Przypominały mi krówkę Muuu, ulubioną zabawkę małego Alexa. Właśnie... Co powinienem zrobić z Alexem? Albo ra­czej - co mogłem zrobić?

Zurich Bank mieścił się w stalowo - szklanym budynku, chyba pamiętającym jeszcze lata sześćdziesiąte, stojącym opodal jeziora. Przed drzwiami czekała na mnie Sandy Greenberg. Ubrana była w szary kostium i miała dużą czarną torebkę przerzuconą przez ramię. Wyglądała jak pracownica banku, a nie Interpolu.

- Byłeś już kiedyś w Zurychu? - zapytała, ściskając mnie na powitanie i całując w policzki.

- Nie. Ale jak miałem dziesięć lub jedenaście lat, to do­stałem wielofunkcyjny szwajcarski scyzoryk.

- Obiecaj mi, że razem zjemy obiad. Na pewno nie pożału­jesz. A teraz chodźmy. Czekają na nas, a w Zurychu nie lubią czekać. Zwłaszcza bankierzy.

Bank był dostojny, na wysoki połysk, wykładany kosztowną boazerią i czysty niczym sala operacyjna. Kamienna lada - też ozdobiona drewnem - za nią kasjerzy. Poruszali się spraw­nie, budzili zaufanie i rozmawiali ze sobą tylko szeptem. Wystrój wnętrz na pierwszy rzut oka wydawał mi się powściąg­liwy, ale po chwili zauważyłem na ścianach sporo niezłych obrazów. Ze zrozumieniem pokiwałem głową. To dzieła sztuki były tutaj główną dekoracją.

- Zurych od dawna kusił niesfornych intelektualistów i awangardę artystyczną - odezwała się Sandy Greenberg.

Bogu dzięki, przynajmniej nie mówiła szeptem.

- Tutaj naro­dził się dadaizm. Wagner, Strauss, Jung też chętnie tu zaglądali.

- James Joyce napisał w Zurychu Ulissesa - dodałem z przymrużeniem oka.

Roześmiała się.

- Zapomniałam o twoich intelektualnych ciągotach.

Zaprowadzono nas do prezesa. Gabinet wyglądał jak prosto spod igły. Na biurku tylko jedna transakcja, reszta starannie ułożona w szafach.

Pan Delmar Pomeroy odebrał z rąk Sandy niepokaźną kopertę.

- Nakaz sądowy - powiedziała Sandy. - Konto numer sześć - jeden - sześć - cztery - siedem - dziewięć - Q.

- Wszystko już zostało starannie przygotowane - odparł Pomeroy.

Tylko tyle. Strażnik zabrał nas do pokoju, w którym mogliśmy przejrzeć dokumenty dotyczące konta sześć - jeden - sześć - cztery - siedem - dziewięć - Q. Tak wygląda w praktyce tajemnica i bezpieczeństwo banku szwajcarskiego.

Wszystko już zostało starannie przygotowane.

104

Wreszcie miałem wrażenie, że biorę udział w prawdziwym policyjnym śledztwie. Ale to za mało. Sandy, dwójka agentów z Interpolu i ja przejrzeliśmy transakcje Corky'ego Hancocka. Siedzieliśmy w małym pokoiku bez okien, głęboko w pod­ziemiach siedziby Zurich Banku. Okazało się, że konto byłego pracownika CIA wzrosło z dwustu tysięcy do ponad sześciu milionów dolarów. Bingo.

Ostatnia i największa wpłata, w wysokości trzech i pół miliona, została dokonana w czterech częściach, w ciągu tego roku.

Przelew przyszedł z konta, którego właścicielem był jakiś J. Dzichomirow. Przez kilka godzin sprawdzaliśmy wszystkie możliwości. Rejestr liczył kilkaset stron i sięgał w tył aż do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. To właśnie wtedy Wilk uciekł z Rosji. Przypadek? Nie wierzę w takie przypadki. Już nie.

Dokładnie przejrzeliśmy wypłaty Dzichomirowa. Były tam rozliczenia za wynajem prywatnych odrzutowców. Regularne podróże liniami British Airways i Air France. Hotele: Claridge's, Bel - Air w Los Angeles, Sherry - Netherland w Nowym Jorku, Four Seasons w Chicago i na Maui. Przelewy do Ameryki, RPA, Australii, Paryża i Tel Awiwu. Trop Wilka?

Coś zwróciło moją uwagę: - kupno czterech luksusowych sportowych samochodów. Wszystkie z Riviera Motors w Nicei. Lotus, specjalny model jaguara, dwa astony martiny.

- Wilk ma słabość do takich wozów - powiedziałem do Sandy. - Może to coś oznacza? Może jesteśmy bliżej, niż myślimy? Jak sądzisz?

Z powagą skinęła głową.

- Chyba powinniśmy wybrać się do Rudera Motors. W Ni­cei jest całkiem miło. Ale najpierw lunch. Tu, w Zurychu. Pamiętaj, że ci obiecałam.

- To raczej ja ci obiecałem. Wygłupiłem się z tym scyzo­rykiem.

I tak byłem porządnie głodny, więc uznałem to za dobry pomysł. Sandy zaproponowała, że pójdziemy do jednej z jej ulubionych restauracji, Veltiner Keller. Wiedziała, że mi się tam spodoba.

Lokal podobno założono w tysiąc pięćset pięćdziesiątym pierwszym roku. Długo utrzymał się na rynku. Na półtorej godziny z premedytacją zapomnieliśmy o policyjnej pracy. Zjedliśmy zupę jęczmienną, zuppe engadinese, zapiekankę, yeltliner top - i popiliśmy to dobrym winem. Wszystko tu miało swój ukryty urok: białe obrusy i serwetki, róże w masyw­nych wazonach, kryształowe solniczki...

- To był naprawdę wyśmienity pomysł - powiedziałem do Sandy pod koniec posiłku. - Chwila wytchnienia od co­dziennych zmartwień.

- To się nazywa lunch, Alex. Powinieneś troszeczkę częściej korzystać z uroków życia. Zabierz tu swoją przyja­ciółkę, Jamillę. Przyjedźcie razem do Europy. Za dużo pra­cujesz.

- I to widać.

- Nieprawda. Trzymasz się całkiem nieźle. Wyglądasz nawet lepiej niż Denzel - przynajmniej w ostatnich filmach. Doprawdy nie wiem, jak to robisz. Lecz z drugiej strony jesteś strasznie spięty. Zjedz, odpocznij, a potem pojedziemy do Nicei, żeby pooglądać sobie sportowe samochody. Poczuj się jak na wakacjach. Może nawet złapiesz mordercę? A teraz dopij wino.

- Masz rację. - Westchnąłem. - Przedtem kupimy cze­koladę dla Jannie. Całą walizkę. Obiecałem jej.

- Obiecałeś też, że schwytasz Wilka - zauważyła Sandy.

- Właśnie.

105

Następny przystanek: luksusowy salon samochodowy w Ni­cei. Czułem się jak w filmie Alfreda Hitchcocka.

Właściciel Riviera Motors, concessionnaire exclusif Jaguar, Aston Martin, Lotus, znał się na rzeczy, przynajmniej jeśli chodzi o wystrój wnętrza. Zobaczyliśmy długi szereg błysz­czących czarnych samochodów. Widać je było aż z ulicy, przez olbrzymią szybę wystawową. Czarne auta kontrastowały z bie­lutką podłogą.

- Jak ci się to podoba? - zapytała Sandy, kiedy wysiedliś­my z wynajętego peugeota.

- Chyba potrzebny mi nowy wóz - odparłem. - Coś w stylu Wilka. On to uwielbia.

Podeszliśmy do lady, za którą siedziała elegancka blondynka. Przyjrzała nam się taksującym wzrokiem. Black and white, oboje wysocy. Skąd tu się wzięli?

- Przyszliśmy do pana Garniera - powiedziała po fran­cusku Sandy.

- Byli państwo umówieni, madame'?

- Oczywiście. Interpol i FBI, z całym uszanowaniem. Mon­sieur Garnier nas oczekuje. To bardzo ważna sprawa.

Czekając na Garniera, obejrzałem resztę salonu. Samochody stały ustawione „w choinkę”, między rozłożystymi kępami zieleni. W przyległym warsztacie kręcili się mechanicy, ubrani w zielone kombinezony ze znakiem jaguara. Szef salonu zjawił się kilka minut później. Miał na sobie modny szary garnitur. Na pewno drogi, ale spokojny. Żadnej ekstrawagancji.

- Chodzi o dwa astony martiny, jaguara i lotusa? - spytał.

- Coś w tym rodzaju, monsieur - odpowiedziała Sandy. - Ale lepiej chodźmy do pańskiego biura. Dalsza rozmowa w miejscu publicznym mogłaby nieco popsuć panu interesy.

Garnier uśmiechnął się.

- Proszę mi wierzyć, madame, nasz salon jest kuloodporny.

- To się okaże - wtrąciłem po francusku. - Albo raczej: niech tak zostanie. Prowadzimy śledztwo w sprawie o mor­derstwo.

106

Garnier nagle stał się przesadnie uprzejmy i chętny do współpracy. Cztery luksusowe wozy kupił pan M. Aglionby, mieszkający w pobliżu, na pięknym przylądku Ferrat, nieco na wschód od Nicei. Mówiąc słowami Garniera: „Wystarczy skrę­cić przy Bass Corniche, w główną nadbrzeżną drogę do Monako. Na pewno państwo trafią. Trudno przegapić dom pana Aglion­by'ego”.

Złodziej w hotelu - powiedziała Sandy, kiedy dwie godziny później jechaliśmy na przylądek Ferrat. Trochę czasu zajęło nam wezwanie wsparcia.

- To właśnie tutaj Hitchcock nakręcił najbardziej pamiętne sceny z tego filmu - dodała, wskazując krętą szosę, biegnącą równolegle do naszej, ale co najmniej sto jardów wyżej.

Krótko mówiąc: bardzo wysoko i strasznie niebezpiecznie.

- A my za to musimy złapać mordercę bez sumienia - westchnąłem - który za grosz nie ma w sobie uwodzicielskiego czaru włamywacza, granego przez Cary'ego Granta.

- To prawda - potwierdziła Sandy. - Dziękuję, że mi przypomniałaś. Czasami łatwo się rozpraszam, zwłaszcza gdy mam przed sobą taki widok.

Nie uwierzyłem jej. Do każdego zadania podchodziła z naj­większym skupieniem. Dlatego tak dobrze nam się pracowało.

Posiadłość Aglionby'ego leżała po zachodniej stronie przy­lądka, w Villeffranche-sur-Mer. Wzdłuż szosy D125, znanej także pod nazwą bulwaru Circulaire, widzieliśmy kamienne mury, białe wille i zielone ogrody. W tym miejscu nawet samochody przyciągały uwagę. Spostrzegłem niebieskiego rolls­-royce'a w wersji kabriolet, który właśnie wyjechał na szosę. Za kierownicą siedziała blondynka w ciemnych okularach i chustce na głowie. Turyści opalali się na tarasie Grand Hotel du Cap-Ferrat. Sporo ludzi kręciło się też przy wykutym w litej skale basenie na plaży Piscine de Sun.

- Nie sądzisz, że to raczej robota głupiego? - odezwała się Sandy.

- Nie - odparłem. - To nasz jedyny sposób. Metoda prób i błędów. A tym razem mam wyjątkowo dobre przeczucia. Myślę, że coś znajdziemy. Monsieur Aglionby wskaże nam dalszą drogę.

To nie były płonne nadzieje. Corky Hancock zgromadził na swoim koncie wyjątkowo pokaźną sumę. Ale co rzeczywiście mógł wiedzieć o Wilku? Czy był ktoś, kto w ogóle cokolwiek o nim wiedział?

A potem zobaczyliśmy posiadłość Aglionby'ego. Sandy spokojnie pojechała dalej.

- Mamy cię, draniu - powiedziała. - Aglionby? Wilk?

Całkiem możliwe.

- Ten, kto tam mieszka, musi mieć kupę forsy. Jezu, ile to mogło kosztować?

- Kiedy masz miliard dolarów, to stać cię na takie wydatki.

- Tu nie chodzi o jeden dom. Pomyśl tylko: Riwiera, Londyn, Paryż, Aspen.

- Pewnie masz rację. Nigdy nie dorobiłem się miliarda. Ani willi na Riwierze.

Rezydencja była zbudowana w typowo śródziemnomorskim stylu. Kremowe ściany z białymi ozdobami. Błyszczące ba­lustrady i portyki. Okna z zamkniętymi żaluzjami, zapewne przed palącym słońcem. A może ktoś tam nie chce, żeby go widziano? Trzy piętra, ponad trzydzieści pokojów - przy­tulnie jak w Wersalu.

Nas jednak najbardziej interesowało śledztwo. Tak jak to zaplanowaliśmy wcześniej, zameldowaliśmy się w nadmorskim hoteliku. Miejscowa policja chciała nas umieścić w willi sąsia­dującej od południa z domem Aglionby'ego. Nikt tam teraz nie mieszkał z wyjątkiem licznej służby. Już od jutra mogliśmy przebrać się za ogrodników i rozpocząć inwigilację.

W milczeniu wysłuchaliśmy szczegółów tego planu. Sandy spojrzała na mnie i pokręciła głową. Niemal jednocześnie zrobiłem to samo. Nie tym razem.

- Wchodzimy tam dzisiaj w nocy - powiedziałem stanow­czym tonem. - Z wami albo bez was.

107

Nasza decyzja została z entuzjazmem przyjęta przez Interpol, a nawet przez Francuzów z Paryża, którzy pozostawali w stałym kontakcie z Waszyngtonem i na równi z całą resztą świata - a może nawet bardziej - chcieli dopaść zbrodniczego Wilka. Tego dnia dla odmiany wydarzenia nabrały tempa. Sandy i ja dołączyliśmy do grupy szturmowej.

Atak był zaplanowany tak, jakby Wilk pozostawał w domu. Wokół budynku rozlokowano siedem dwuosobowych grup strzelców wyborowych. Poszczególne kierunki oznaczono od­powiednimi kolorami: białym (północ), czerwonym (wschód), czarnym (południe) i zielonym (zachód). Wszystkie drzwi i okna znalazły się w polu ostrzału. Każdy snajper miał wyznaczony obszar działania i określone cele. Byli najbliżej. Pełnili funkcję oczu i uszu całego oddziału.

Jak dotąd nic nie wskazywało na to, że ktoś nas zauważył.

Po ustawieniu strzelców reszta grupy - Interpol, FBI, francuskie wojsko i policja - przygotowała się do walki. Włożyliśmy czarne kombinezony i kamizelki kuloodporne. Broń stanowiły pistolety i automaty MP - 5. Milę dalej czekały trzy śmigłowce, które też miały być wykorzystane podczas akcji. Teraz potrzebne nam było już tylko zielone światło. Pesymiści podejrzewali, że w ostatniej chwili nastąpi jakaś zwłoka ze strony dowództwa albo polityków. Że ktoś sobie o czymś przypomni lub coś w tym rodzaju.

Leżałem płasko na brzuchu tuż obok Sandy Greenberg. Byliśmy niecałe sto jardów od głównego domu. Ciarki chodziły nam po plecach. Przynajmniej mnie. A może tam jest Wilk? Może to właśnie Aglionby?

W oknach paliły się światła, ale po północy nie dostrzegliśmy żadnych podejrzanych ruchów. Ochrona była bardzo słaba. Dwóch, może trzech strażników.

- Strasznie tu cicho - szepnęła Sandy. - To mi się nie podoba, Alex. Dlaczego nie widać więcej ochroniarzy?

- Już prawie druga w nocy.

- Dziwisz się, że podjęliśmy akcję? - zapytała.

- A podjęliśmy? - Uśmiechnąłem się. - Nie, wcale się nie dziwię. Pamiętaj, że Francuzi koniecznie chcą dopaść Wilka. Chyba bardziej niż my.

Nagle nadeszło hasło: „Ruszamy!”. Sandy i ja byliśmy w dru­giej grupie szturmowej, więc pobiegliśmy w stronę domu równo czterdzieści pięć sekund po pierwszej fali. Wpadliśmy od tyłu. Ciemno. Znaleźliśmy się w kuchni.

Ktoś zapalił światło. Zobaczyłem leżącego na podłodze strażnika z rękami skutymi za głową. Dookoła marmur, po­środku pokaźna kuchnia. Na stole duża szklana miska. Były w niej jakieś ciemne nosy.

Figi, uświadomiłem sobie.

Pobiegłem za Sandy w głąb korytarza. Do tej pory nie padł ani jeden strzał, ale słyszałem inne odgłosy.

Znaleźliśmy się w wielkim salonie, którego nie powstydziłby się nawet ambasador. Ogromne żyrandole, marmurowa posadz­ka, na ścianach kilka ciemnych i uroczystych płócien, pędzla francuskich i holenderskich mistrzów.

Wilka nie było. Wciąż ani śladu.

- To tak dla śmiechu czy podpisania umów międzynarodo­wych? - spytała Sandy. - Alex, dlaczego oni się nie bronią? Co tu się dzieje? Nie ma Wilka?

Weszliśmy po kręconych schodach. Francuscy komandosi właśnie wyciągali z pokojów jakichś ludzi, w większości w zu­pełnym negliżu. Żadnego seksu, najwyżej strach i zdumienie.

Moim zdaniem nikt nie był podobny do Wilka, choć przecież wcale nie znałem go z wyglądu. Ktoś go w ogóle kiedyś widział?

Przesłuchania zaczęły się od razu, w holu. Gdzie Wilk?... Kim jest Aglionby?...

Drugi raz przeszukano dom. Potem trzeci.

Dowiedzieliśmy się od kilku gości, że pan Aglionby wyjechał w interesach do Nowego Jorku. Znaleźliśmy za to jedną z jego córek. To było jej przyjęcie, jej goście i znajomi - chociaż niektórzy dwa razy starsi. Przysięgała, że ojciec jest uczciwym bankierem. Nigdy nie popadł w konflikt z prawem i na pewno nie był żadnym Wilkiem.

To może raczej bankierem Wilka? Dokąd ta myśl nas za­prowadzi?

Z niechęcią pokręciłem głową. Musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Wilk znowu wygrał.

108

Znowu przeszukaliśmy cały dom, a potem - nie zważając na protesty córki - zaczęliśmy pruć go na kawałki.

Muszę przyznać, że to była cudowna rezydencja. Zdaniem Sandy, Aglionby usiłował skopiować pobliską La Fiorentina, noszącą nazwę „najpiękniejszej willi na świecie”. Miał dobry gust i mógł sobie pozwolić na zakup prawdziwych dzieł sztuki. We wszystkich pomieszczeniach pyszniły się ręcznie malowane meble w stylu Ludwika XVI. Żyrandole - Ludwik XV. Do tego stare tureckie dywany, co najmniej kilka chińskich para­wanów, gobeliny, na każdej ścianie kilka obrazów, zarówno dawnych mistrzów, jak i współczesnych. Fragonard, Goya, Pieter Breughel. To wszystko za pieniądze Wilka? Dlaczego nie? Przecież miał dwa miliardy do wydania.

Zgromadziliśmy „podejrzanych” w obszernej sali bilardowej, w której oprócz trzech masywnych stołów stały kanapy niczym w salonie. Znowu zaczęły się formalności. Czy ktoś z obecnych wie coś o Wilku? Westchnąłem w duchu. To się nie uda. Część z nich raczej znała siostry Paris i Nicky Hilton.

- Kto chce przemówić w imieniu grupy? - spytał komen­dant francuskiej policji.

Nikt się nie zgłosił. Nikt nie odpowiedział na żadne pytanie. Albo naprawdę nic nie wiedzieli, albo kazano im siedzieć cicho.

- No dobrze... Trzeba ich rozdzielić. Będą wchodzili po kolei. Ktoś w końcu zacznie gadać - ostrzegawczo rzucił komendant.

Ponieważ nie brałem czynnego udziału w przesłuchaniach, wyszedłem z domu i spacerem udałem się nad samą wodą. Znowu fałszywy ślad? Wilk od początku mylił tropy i ciągle zmieniał swoje plany. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

Na brzegu stał duży - a raczej bardzo długi - hangar dla łodzi. Był oddalony co najmniej o sto jardów od głównego budynku. Ale co to? Ktoś przerobił dawny hangar na garaż, w którym stało ponad trzydzieści luksusowych sportowych samochodów i limuzyn. Może to wreszcie był klucz do zagadki? Może Wilk naprawdę korzystał z tej kryjówki? Czy też znowu czekał, by z nas zakpić?

Stałem mniej więcej w połowie drogi pomiędzy willą i gara­żem, kiedy rozpętało się prawdziwe piekło.

109

Znał jedynie własną cząstkę układanki, swój fragment zbrod­niczej misji. Ale to było aż za wiele. Bari Naffis słyszał o policyjnym rajdzie na posiadłość w Villefranche-sur-Mer. Wiedział też, że za godzinę zginie wielu ludzi - w tym jego przyjaciele i dziewczyna, z którą ostatnio sypiał, modelka z Hamburga. Miła dla oka, ale kosztowna.

Dom był już otoczony przez francuskie wojsko i policję. Bari czekał na stosowny moment. Nie wiedział, dlaczego przy­dzielono mu tę robotę. Dostał zadanie i miał je wykonać.

Kiedy skręcił w D125, był przekonany, że się spóźnił. Ale pamiętał rozkazy. Ktoś tam na górze musiał to przewidzieć.

Na przykład Wilk. On wszystko wiedział, jakby miał oczy nawet z tyłu głowy. Dosłownie wszędzie! Straszliwy facet.

Bari nie myślał, co będzie dalej. Nie bawił się w przewidy­wania. Przecież zagarnął niezłą kasę, choć nie do końca pozbył się obiekcji. Po co aż tyle trupów?

Pół godziny temu nadszedł radiowy sygnał z willi. Dźwięk alarmu wyrwał go z głębokiego snu w pokoju hotelowym.

Bari wyskoczył z łóżka, ubrał się i zajął wcześniej wy­znaczone stanowisko po północnej stronie posiadłości. Starał się nie myśleć o swoich przyjaciołach i kochance. A może jakoś uda się jej przeżyć?

Zresztą nieważne. Nie zamierzał zadzierać z Wilkiem z po­wodu jakiejś tam dziewczyny. Przebiegł przez las i gęste zarośla. Niósł ze sobą ręczną wyrzutnię pocisków przeciwlotniczych - broń równie paskudną, jak niezgrabną. Wyrzutnia miała pięć stóp długości i ważyła ponad trzydzieści pięć funtów. Ale poza tym była dobrze wyważona i zaopatrzona w pistoletowy spust i widełki. Strzelała pociskami FIM - 92A Stinger. Bari wiedział, że oprócz niego są w lesie dwaj inni zamachowcy. Każdy z nich miał do ułożenia swój maleńki fragment łamigłówki.

Trzej płatni mordercy w akcji. Ciekawe, czy tamci dwaj też czują coś takiego? - pomyślał Bari.

To miała być pułapka na policję.

Ludzie, którzy dzisiaj znaleźli się w tym domu, poniosą straszliwą śmierć. Policjanci też zginą. Zgroza.

Bari dotarł na wyznaczone miejsce, jakieś czterysta pięć­dziesiąt jardów od budynku. Oparł ciężką rurę na ramieniu. Prawą dłoń zacisnął na spuście, a lewą nastawił przyrządy celownicze. Trzymał wyrzutnię jak karabin, chociaż zupełnie nie zasługiwała na miano broni konwencjonalnej.

Zobaczył cel w wizjerze. Chyba trudno nie trafić w dom, przemknęło mu przez głowę. Czekał, aż w słuchawkach zabrzmi ostatni rozkaz.

Boże, jak on nie cierpiał takich sytuacji! Wciąż myślał o ślicznej dziewczynie z Hamburga. Miała na imię Jeri. Była słodka i zgrabna... Łudził się nadzieją, że sygnał nie padnie. Choćby dla dobra Jeri i pozostałych gości.

Nic z tego. Rozległ się ostry pisk. Elektroniczny. Beznamięt­ny jak przypadkowo oglądany pogrzeb.

Dwa krótkie, jeden długi.

Głęboko zaczerpnął tchu i zrobił spokojny wydech. Niechęt­nie nacisnął spust.

Prawie nie poczuł odrzutu. Wyrzutnia kopała słabiej niż karabin.

Nastąpił strzał. Pocisk wyleciał z rury na taką odległość, żeby bezpiecznie odpalić silnik rakietowy.

Bari śledził wzrokiem smugę ulatującą z dyszy. Słyszał głuchy ryk pocisku przyspieszającego do tysiąca pięciuset mil na godzinę.

Schowaj się, Jeri.

Stinger uderzył w ścianę. Trafił niemal idealnie.

Bari załadował wyrzutnię do następnego strzału.

110

Rozległ się głośny gwizd, a potem nastąpiła seria gwałtow­nych wybuchów. Zapanował kompletny chaos. Śmierć zbierała żniwo dosłownie wszędzie.

Francuscy policjanci i żołnierze rozbiegli się w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Rakieta trafiła w dach willi od północnej strony, wyrzucając w powietrze fontannę dachówek, połama­nych belek i cegieł z komina. Potem spadł drugi pocisk. Trzeci nadleciał kilka sekund później.

Zacząłem biec w stronę domu, ale znacznie bliżej czekała mnie kolejna niespodzianka.

Granatowy mercedes rozbił boczne drzwi garażu, zatańczył na żwirze i skręcił na szosę. Dopadłem stojącego na trawniku radiowozu, wdusiłem starter i ruszyłem w pogoń.

Nie miałem czasu, żeby powiadomić kogoś, co się dzieje. Nawet Sandy. Nie wiedziałem, czy policyjny wóz doścignie podrasowanego mercedesa. Raczej nie.

Mimo to potężny CL55 nie mógł mi uciec. Razem zjechaliś­my z przylądka Ferrat na drogę do Basse Corniche. Parę razy chyba tylko cudem uniknąłem wypadku na krętej szosie. Alę wciąż miałem go w zasięgu wzroku.

Kto to był, do wszystkich diabłów? Dlaczego uciekał? Może Wilk?

Na drodze do Monako panował gęsty ruch. Migające światła pomocy drogowej dawały znać, że jakiś pechowy kierowca na dobre się zakleszczył na którymś zakręcie. Wstąpiła we mnie nowa nadzieja. Mercedes musiał wyraźnie zwolnić. Nagle zawrócił i pomknął na zachód.

Pędził jak oszalały wzdłuż olbrzymich reklam i neonów. Pojechałem za nim.

Minęliśmy zakręt i wtedy zobaczyłem zatokę Villefranche-sur-Mer w całej swojej glorii. Pyzaty księżyc świecił wysoko na niebie. Miasto wznosiło się na brzegach morza, pełnego jachtów i żaglówek niczym wanna bogatego malca, Mercedes zjeżdżał w dół stromego wzgórza, czasami przyspieszając do stu mil na godzinę. Gdzieś słyszałem, że pod maską takiego wozu czai się silnik o mocy dochodzącej do pięciuset koni mechanicznych. Chyba to prawda.

Po chwili znaleźliśmy się w Nicei, w starym porcie. Ucieki­nier znów musiał zwolnić. Odległość między nami stawała się coraz mniejsza. Mimo późnej pory zadziwiająca liczba ludzi kręciła się po ulicach. Najwięcej koło barów i nocnych klu­bów - a tych, chwała Bogu, tu nie brakowało.

Mercedes niemal otarł się o grupę podchmielonych gości, którzy właśnie wyszli z klubu Etoile Filante.

Wjechałem w nich z rykiem klaksonu. Klnąc, odskoczyli na bok i zaczęli wygrażać pięściami.

Mercedes ostro skręcił w prawo, na N7, w stronę Moyenne Corniche.

Pognałem za nim, chociaż wiedziałem, że teraz go na pewno zgubię. Ale kogo? Kto siedział za kierownicą gra­natowego CL55?

Szosa niewiarygodnie stromo pięła się pod górę. Znów je­chaliśmy w kierunku Monako, lecz tu ruch był o wiele mniejszy i szybko zostałem w tyle. Tajemniczy kierowca wiedział, że musi zawrócić, aby ominąć najgorsze korki. Na pustej drodze mógł sobie drwić z radiowozów.

Po przejechaniu półtorej mili nabrałem przekonania, że jednak go nie dogonię. Trafiliśmy z powrotem do Villefranche, ale w najwyższej części miasta. Widok przylądka Ferrat i Beaulieu dosłownie zapierał dech. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerkać w tamtą stronę. Nawet w szaleńczym pędzie miałem wrażenie, że oglądam wspaniały obraz.

Mimo to nie chciałem zrezygnować z pościgu. Dusiłem gaz do dechy. Silnik radiowozu wył na najwyższych obrotach. Ile to jeszcze mogło potrwać?

Wpadliśmy do tunelu. Najpierw półmrok, potem zupełna ciemność - i z drugiej strony niecodzienny widok średnio­wiecznej wioski, która przycupnęła na górskim urwisku.

Zerknąłem na napis EZE. Ba, gdybym tak mógł zwolnić...

Za wsią droga stała się bardziej niebezpieczna. Wyglądało na to, że Moyenne Corniche było przyklejone do stromego zbocza. W dole, morze zmieniało barwę z lazurowej na opałową, a później na srebrnoszarą.

Poczułem zapach cytryn i pomarańczy. Miałem wyostrzone zmysły. To ze strachu.

Mercedes mógł mi zaraz uciec. Podjąłem więc jedyną moż­liwą decyzję. Zamiast powoli wjechać w ostry zakręt - przy­spieszyłem.

111

Zacząłem zbliżać się do mercedesa, więc nie zdejmowałem nogi z gazu. Szukasz śmierci? - powiedziałem do siebie w duchu.

Nagle mercedes zjechał na drugą stronę szosy i otarł się o skałę. Niby nic, ale przy tej prędkości ma swoją wymowę. Samochód zawirował, zatańczył w poprzek drogi, znów zaha­czył o kamień - i poleciał w przepaść.

Poszybował w powietrzu.

Zahamowałem ostro i wyskoczyłem z wozu. Mercedes dwa razy uderzył w zbocze góry i stoczył się na niższy odcinek szosy. Nie mogłem tam natychmiast dotrzeć. Nie zszedłbym po tych stromych skałach.

Nikt nie poruszał się we wraku. Kierowca na pewno zginął. Kto to był?

Wsiadłem do radiowozu zabranego spod willi Aglionby'ego. Dopiero dziesięć minut później dotarłem na miejsce wypadku. Była już tam francuska policja i karetka pogo­towia. Mimo niecodziennej pory zgromadził się tłumek gapiów.

Zauważyłem, że kierowca wciąż leży w samochodzie. Le­karze krzątali się przy nim jak w ukropie. Coś do niego mówili? Kto to?

- Wciąż żyje! - rozległ się czyjś okrzyk. - Był sam! Ale jeszcze żyje!

Podszedłem w tamtą stronę, żeby się lepiej przyjrzeć. Kto to był? Mógł ze mną rozmawiać? Popatrzyłem w górę, na Moyenne, próbując sobie wyobrazić, jak ktoś zdołał przeżyć upadek z tej wysokości. Wilk miał opinię niezłego twardziela. Do tego stopnia?

Błysnąłem odznaką i przepchnąłem się przez kordon poli­cjantów.

Po chwili wyraźnie zobaczyłem twarz kierowcy. Zobaczyłem, ale nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Serce waliło mi jak oszalałe. Nie potrafiłem nad nim zapano­wać. W głowie miałem zupełny zamęt. Zbliżyłem się do dy­miącego, pokiereszowanego wraku. Przyklęknąłem na kamie­nistej ziemi i pochyliłem się nad leżącym.

- To ja, Alex - powiedziałem. Ranny spojrzał na mnie i zmrużył powieki, żeby lepiej widzieć. Był zakleszczony we wnętrzu mercedesa. Pogięte blachy zgniotły mu całe ciało poniżej ramion. Okropny widok. Ale Martin Lodge wciąż żył. Jeszcze nie stracił przytomności. Sprawiał wrażenie, że chce coś powiedzieć, więc pochyliłem się jeszcze niżej.

- To ja, Alex - powtórzyłem. Odwróciłem głowę, żeby lepiej słyszeć.

Chciałem dowiedzieć się czegoś o Wilku. Miałem setki pytań.

- To wszystko na nic - szepnął Martin. - Nici z polowa­nia. Nie jestem Wilkiem. Nigdy go nie widziałem.

A potem umarł... i pytania wciąż pozostały bez żadnej od­powiedzi.

112

Żona i dzieci Martina zostali objęci w Anglii specjalną ochroną. Zachodziła obawa, iż Wilk zechce ich zabić, jeżeli zacznie podejrzewać, że poszli na współpracę. A może zrobiłby tylko dlatego, że lubił zabijać.

Następnego dnia poleciałem do Londynu i w Scotland Yar­dzie spotkałem się z szefem Martina, Johnem Mortensonem. Od razu poinformował mnie, że nikt z gości ocalałych z zama­chu na willę nie znał Wilka ani Martina Lodge'a.

- Ale mamy maleńki trop - dodał na koniec.

Odchyliłem się w skórzanym fotelu i spojrzałem przez okno na pałac Buckingham.

- Już od dawna mnie nic nie dziwi, John - mruknąłem. - Powiedz mi, o co chodzi. To ma coś wspólnego z rodziną Martina?

Skinął głową, westchnął i powiedział:

- Wszystko zaczyna się od Klary Lodge - a w zasadzie Klary Cernohosskiej. Najpierw ci opowiem o niej. Okazało się, że w dziewięćdziesiątym trzecim Martin był w zespole, który ściągnął z Rosji niejakiego Edwarda Morozowa. Martin współ­pracował wtedy z CIA, czyli Cahillem, Hancockiem i Thoma­sem Weirem. Problem w tym, że nie było żadnego Morozowa.

Zamiast niego pojawił się nikomu nieznany agent KGB. Praw­dopodobnie Wilk.

- Najpierw mówiłeś o Klarze. Co to ma z nią wspólnego?

- Po pierwsze, wcale nie jest Czeszką. Przyjechała z Rosji, z rzekomym Morozowem. Była asystentką przewodniczącego KGB i naszym głównym źródłem informacji w Moskwie. Podczas podróży zaprzyjaźniła się z Martinem i w ten sposób trafiła do Londynu. Martin zmienił jej nazwisko i wymazał wszystkie dokumenty. Po pewnym czasie wzięli ślub. I co ty na to?

- Klara zna Wilka? Wie, jak on wygląda? O to właśnie chodzi?

- Nie mam pojęcia. Nie chce z nami rozmawiać. Może tobie coś powie.

Smętnie pokręciłem głową.

- Niby dlaczego. Prawie się nie znamy. Widziałem ją zaledwie raz.

Mortenson wzruszył ramionami i uśmiechnął się półgębkem.

- Ciągle powtarza, że Martin ci ufał. Uwierzysz w to? Wytłumacz mi, co to, do diabła, znaczy! Dlaczego miałaby ci zaufać, skoro twierdzisz, że jej prawie nie znasz?

Niestety, nie wiedziałem.

113

Rodzina Lodge'ów zamieszkała pod ścisłą obstawą w małym miasteczku Shepton Mallet, jakieś sto dwadzieścia mil na zachód od Londynu. Wzgórza, doliny, zielone łąki. Świetna kryjówka, przynajmniej na krótko.

Umieszczono ich na dawnej farmie, przy drodze „bez przejaz­du”. Dom stał na rozległym płaskim terenie, z którego wszystko było widać na parę mil. A poza tym strzegł go oddział uzbrojo­nych po zęby agentów.

Przyjechałem około szóstej wieczór. Wnętrze domu okazało się ładne i stylowe, ale kolację zjedliśmy w ciasnym bunkrze pod ziemią.

Klara nie gotowała. Nie wiem, czy smakowały jej tutejsze dania. Podejrzewam, że nie. Jedzenie było obrzydliwe, gorsze niż w samolocie.

- W jadłospisie brak michand vejce - zażartowałem.

- Pamiętasz nasze wspólne śniadanie w Battersea? - spytała. - I wciąż masz niezły akcent. To dobrze, Alex. Potrafisz patrzeć i słuchać. Martin chwalił cię, że jesteś wspa­niałym agentem.

Po kolacji dzieci - Hana, Daniela i Jozef - poszły do swojego pokoju odrabiać lekcje. Klara została ze mną i zapaliła papierosa. Zaciągała się bardzo mocno.

- Lekcje? - zapytałem. - Teraz? Tutaj?

- Dobrze zachować pewną dyscyplinę. Musimy się czegoś trzymać. Podobno byłeś przy Martinie. Jak umarł? - Popatrzyła na mnie. - Co ci mówił? Powiedz.

Zastanawiałem się nad odpowiedzią. Co naprawdę chciała usłyszeć? Co powinienem jej przekazać?

- Powiedział mi, że nie jest Wilkiem. To prawda, Klaro?

- Coś jeszcze? Mówił coś więcej?

Miałem ochotę skłamać, że wspominał o niej i o dzieciach. Ale niestety, nie umiałem. Pewnie nigdy się tego nie nauczę.

- Nie, Klaro. Tylko tyle. To wszystko trwało bardzo krótko. Zaledwie kilka sekund. Nawet nie cierpiał. Chyba go nie bolało. Był w szoku.

Pokiwała głową.

- Zawsze mówił, że mogę ci zaufać. Zresztą uważał to za twoją słabość. On sam nigdy nie był sentymentalny. Nawet w momencie śmierci.

Popatrzyłem w jej wielkie piwne oczy. Wyczuwałem w nich jakąś podejrzliwą czujność.

- Jak się z tym czułaś? - dopytywałem się.

Roześmiała się.

- Za to go kochałam.

Miała mi dużo do powiedzenia. Rozpoczęliśmy negocjacje sami, we dwoje, w małym domu na wsi. Najpierw wysłuchałem jej listy żądań.

- Chcę bezpiecznie wyjechać z Anglii razem z dziećmi. Nowe nazwiska i jakieś kieszonkowe, żebyśmy nie umarli z głodu. Powiem ci, dokąd się wybieram, ale nie teraz. Na to przyjdzie czas później.

- Do Pragi? - uśmiechnąłem się. To taki mały żart z mojej strony.

- Na pewno nie. Ani do Rosji, Alex. Ani do Ameryki. Dowiesz się tego o właściwej porze. Najpierw ustalmy, czego chcesz w zamian za nasz wyjazd.

- To będzie bardzo łatwe. Mamy do ciebie kilka pytań - odparłem. - Możesz nam wskazać Wilka. Ale czy potrafisz? Czy wiesz, Klaro? Kto to jest? Gdzie się ukrywa? Martin roz­mawiał z tobą na ten temat?

Wreszcie się uśmiechnęła.

- Och... Mówił mi dosłownie wszystko. Ciągle był we mnie zakochany.

114

Wilk przyleciał własnym samolotem na lotnisko Teterboro w północnym zakątku New Jersey. Tam czekał na niego czarny range rover, którym pojechał do Nowego Jorku. Wciąż niena­widził tego miasta. Na szosie panował tłok, więc podróż z Teterboro na Manhattan zajęła mu tyle samo czasu co lot z New Hampshire.

Klinika chirurgii plastycznej mieściła się w starej kamienicy przy 63 Ulicy, nieco w bok od 5. Wilk wysiadł z samochodu i szybko wszedł do środka.

Było kilka minut po dziewiątej rano. Wilk nie dbał o to, czy ktoś go śledzi. Myślał, że nie - a gdyby nawet, to i tak nie mógł nic na to poradzić. Poza tym czuł się zupełnie bezpieczny. Jak zwykle miał przygotowany plan na każdą sytuację.

Pielęgniarka pełniła zarazem funkcję recepcjonistki. Oprócz niej i lekarki nie było tu nikogo. Wilk uparł się, że tego dnia gabinet ma być zamknięty dla innych pacjentów.

- Musi pan podpisać kilka formularzy - oznajmiła pielęg­niarka ze sztywnym uśmiechem.

Co prawda nie wiedziała, z kim ma do czynienia, ale podejrzewała, że niecodzienny pacjent ma swoje powody, żeby się ukrywać. Nie mówiąc o tym, że zapłacił bajońską sumę za ów zabieg.

- Nie, dziękuję. Niczego nie podpiszę - powiedział Wilk, minął pielęgniarkę i poszedł poszukać doktor Levine. Znalazł ją w niewielkiej sali operacyjnej, już oświetlonej i przygotowa­nej. Było tam bardzo zimno.

- Jak na Syberii - mruknął. - Całą zimę spędziłem w gułagu.

Lekarka odwróciła się w jego stronę. Była dość ładna, szczup­ła, zadbana, gdzieś tak koło czterdziestki. Mógłby ją przelecieć, ale w tej chwili nie miał na to czasu. Może później.

- Doktor Levine - zagadnął, podając jej rękę. - Jestem gotów. Chciałbym stąd wyjść już za parę godzin, więc od razu możemy zaczynać.

- To niemożliwe... - zaczęła doktor Levine.

Wilk uciszył ją krótkim podniesieniem ręki. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby zamierzał ją uderzyć. Lekarka drgnęła.

- Nie dam się uśpić. Jak powiedziałem, jestem gotów. Pani zapewne także.

- Nie zna pan całej procedury. Z tego, co wiem, mam się zająć twarzą, szyją i czołem. Odsysanie nadmiaru tłuszczu. Implanty w szczęce i policzkach. Nos. To będzie straszliwy ból. Proszę mi wierzyć.

- Może straszliwy, ale do zniesienia. Znam gorsze rze­czy - odparł Wilk. - Może pani jedynie podłączyć mnie do monitora. Żadnych głupot o pełnej anestezji. Proszę zacząć przygotowania albo...

- Albo co? - zaperzyła się doktor Levine i zakołysała się lekko na piętach.

- Po prostu „albo” - powiedział Wilk. - To daje większe pole do popisu. Więcej bólu, niż pani sobie wyobraża. Ja to wytrzymam. Ale pani? Lub pani dzieci, Martin i Amy? Albo mąż, Jerrold? Zaczynajmy. Mam jeszcze dzisiaj coś do zro­bienia.

Wszystko ułożył.

Wszystko zaplanował.

115

Nie krzyknął w czasie operacji. Ba, nawet się nie skrzywił. Podczas zabiegu obie kobiety nie wiedziały, co o tym myśleć. Pacjent wydawał się nieczuły. Jak większość mężczyzn obficie krwawił i na jego twarzy pojawiły się sine plamy. Ból, który odczuwał, zwłaszcza przy korekcji nosa, na zdrowy rozum wydawał się nie do zniesienia - zwłaszcza wtedy, gdy doktor Levine usuwała mu bez znieczulenia spore fragmenty kości i chrząstek.

Po zakończeniu operacji wbrew ostrzeżeniom natychmiast podniósł się z fotela.

Czuł ucisk w szyi. Wydawała mu się jakaś wiotka. Sporą część twarzy miał pokrytą środkiem antyseptycznym.

- Zupełnie nieźle - wychrypiał. - Wydawało mi się, że będzie gorzej.

- Proszę nie wydmuchiwać nosa. Co najmniej przez ty­dzień - oznajmiła lekarka, do ostatka próbując zachować zawodową godność i choćby powierzchowną kontrolę nad pacjentem.

Wilk natychmiast sięgnął do kieszeni spodni i wyjął chus­teczkę. Po chwili ją jednak schował.

- Żartowałem - powiedział i zmarszczył brwi. - Nie ma pani za grosz poczucia humoru?

- Nie powinien pan także siadać za kierownicą - odparła doktor Levine. - Tego stanowczo zabraniam. Choćby dla dobra innych.

- Oczywiście. Naprawdę nie chcę niczyjej krzywdy. Zo­stawię samochód tutaj, żeby mi go ukradli. Ale najpierw zapłacę. Nudzą mnie pani rady.

Chwiejnym krokiem poszedł po neseser. Dopiero wtedy po raz pierwszy zobaczył się w lusterku. Miał opuchniętą i posi­niaczoną twarz, częściowo zakrytą bandażami.

- Świetna robota - roześmiał się. Wyjął z neseseru berettę z tłumikiem. Dwa razy strzelił w twarz zdumionej pielęgniarce, a potem odwrócił się w stronę lekarki. Tej, która zadała mu aż tyle bólu...

- Ma pani dla mnie jeszcze jakieś rady? - spytał. - Co mi wolno, czego nie wolno?

- Dzieci... Proszę mnie nie zabijać - błagała doktor Levine. - Przecież pan wie, że mam dzieci...

- Założę się, że lepiej im będzie bez ciebie, suko. Na pewno.

Strzelił jej prosto w serce. Akt miłosierdzia, pomyślał. Zwłaszcza po tym, ile musiał wycierpieć na fotelu. A poza tym po prostu jej nie lubił. Nie znała się na żartach.

Wyszedł z kliniki i wsiadł do samochodu. Już nikt na świecie nie wie, jak wyglądam - zaśmiał się w duchu. Nikt a nikt.

Wybuchnął głośnym śmiechem. To był jego kawałek ukła­danki.

116

- To on! Na pewno.

- Śmieje się. Co go tak rozbawiło? Spójrz na niego. Możesz w to uwierzyć?

- Wygląda, jakby go oskalpowali, a potem skleili z powro­tem - z wolna wycedził Ned Mahoney na widok zabandażowane­go mężczyzny w szarym płaszczu. - Można się go przestraszyć.

- Nie lekceważ go - mruknąłem ostrzegawczym tonem. - I nie zapominaj, że to naprawdę potwór. Śledziliśmy Wilka - lub człowieka, który mógł być Wil­kiem. Właśnie wyszedł z kliniki chirurgii plastycznej we wscho­dnim Manhattanie. Podjechaliśmy tam zaledwie przed minutą. Jeszcze trochę i byśmy się znów spóźnili.

- Nie bój się, Alex. Doskonale wiem, z kim mamy do czynienia. Choćby dlatego mam w odwodzie sześć grup opera­cyjnych. Gdybyśmy byli tutaj chwilę wcześniej, to nakryłbyś go w gabinecie. Skinąłem głową.

- Najważniejsze, że już go prawie mamy. To były długie negocjacje... Klara Lodge i jej dzieci są teraz gdzieś w północnej Afryce. Wykonała swoją część umowy.

- Więc Wilk naprawdę od wyjazdu z Rosji miał wszczepiony nadajnik pod łopatką? O to ci chodzi?

- Inaczej by nas tu nie było. Klara mówiła mi, że Martin wiedział o tym od początku. Dlatego żył.

- To co, łapiemy go? Jesteś gotów?

- Pewnie, że jestem.

Boże, nigdy w życiu nie byłem bardziej gotów! Cholernie chciałem schwytać tego drania. Nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć wyraz jego twarzy.

- Wszyscy na stanowiska - powiedział Mahoney do mik­rofonu. - Zgarniamy gościa. Pamiętajcie, że jest piekielnie niebezpieczny.

Święte słowa, Ned.

117

Czarny range rover zatrzymał się na światłach na rogu Piątej Alei i 59 Ulicy. Po jego obu stronach zahamowały lśniące limuzyny. Trzeci samochód zablokował skrzyżowanie. Wy­skoczyli agenci. Mamy go!

Nagle zaczęto strzelać z białego hummera stojącego przed rangę roverem. Z samochodu wysiedli trzej mężczyźni uzbrojeni w automaty.

- A ci skąd się wzięli?! - krzyknął do mikrofonu Mahoney. - Padnij!

Biegliśmy w stronę strzelaniny. Ned załatwił jednego z ochro­niarzy Wilka. Ja trafiłem drugiego. Trzeci jednak wciąż się odgryzał.

Tymczasem Wilk zdążył już uciec z range rovera i pobiegł w głąb Piątej Alei. Trzymał się jezdni i kluczył między samo­chodami. Posiniaczony i w bandażach wyglądał, jakby już został ranny albo poparzony. Ludzie chowali się po kątach, nie wie­dząc dokładnie, kto strzela. Kule świstały dosłownie wszędzie. Rozległy się okrzyki przerażenia. Czy Wilk myślał, że ucieknie? Z taką twarzą? No cóż... w Nowym Jorku mogło mu się udać.

Pojawili się nowi ochroniarze. Było ich coraz więcej. Rzeczy­wiście miał niezłe wsparcie. Ale chyba nie większe od naszego?

Nieoczekiwanie skręcił i wbiegł do jakiegoś sklepu. Mahoney i ja popędziliśmy za nim. Nie wiedziałem, co to za sklep. Duży. Elegancki. Na litość boską, przecież byliśmy na Piątej Alei!

A potem stała się rzecz nie do pomyślenia - chociaż w przy­padku Wilka nic mnie już nie powinno dziwić. Zobaczyłem, że uniósł rękę i rzucił jakiś czarny obły przedmiot, który z głuchym stukiem potoczył się po podłodze.

- Granat! - krzyknąłem. - Wszyscy padnij! Uwaga! Granat!

Potężna eksplozja przy drzwiach sklepu zniszczyła dwie duże wystawy. Kilku klientów zostało rannych. W powietrzu unosiły się kłęby czarnego dymu. Wszyscy krzyczeli, łącznie ze sprze­dawcami za ladą.

Mimo to wciąż go widziałem. Nie straciłem go z oczu nawet na chwilę. Postanowiłem sobie w duchu, że bez względu na to, co jeszcze zrobi, tym razem na pewno mi nie uniknie. Za dużo nas to kosztowało. Zaszantażował cały świat. Już zamordował tysiące ludzi.

Mahoney pobiegł jednym przejściem, ja drugim. Wilk kiero­wał się w stronę bocznego wyjścia. Chyba straciłem orientację. Tam była 55 Ulica czy 56?

- Nie zwieje nam! - ryknął Mahoney.

- Na pewno.

Byliśmy coraz bliżej. Widziałem twarz Wilka. Spuchnięty i posiniaczony wyglądał gorzej, niż się spodziewałem. Gorzej, miałem przed sobą desperata, zdolnego do najgorszej zbrodni. Ale to już wiedziałem wcześniej.

- Zabiję wszystkich w całym sklepie! - wrzasnął. Żaden z nas nie odpowiedział. Szliśmy dalej. Byłem przeko­nany, że potrafi spełnić tę groźbę.

Wyrwał z rąk niani jakąś dziewczynkę.

- Zabiję ją! Zobaczycie! Już jest martwa! Zaraz ją zabiję! Byliśmy coraz bliżej. Przycisnął dziecko do piersi. Krwią umazał mu całą główkę.

Dziewczynka płakała i wierciła się w jego ramionach.

- Zabiję...

Strzeliłem niemal w tej samej chwili co Ned. Wilk przewrócił się na plecy i wypuścił z rąk dziecko. Dziewczynka upadła na podłogę, zerwała się na nóżki i z płaczem uciekła.

Wilk też. Skoczył do drzwi i wybiegł na ulicę.

- Drań ma na sobie kamizelkę!

- Następnym razem celuj w głowę - powiedziałem.

118

Goniliśmy go przez 55 Ulicę. Dołączyli do nas dwaj agenci i dwaj tajniacy z policji nowojorskiej. Jeżeli któryś z ochroniarzy Wilka nawet przeżył jatkę na Piątej Alei, to nie pobiegł za nami. Żadnego z nich nie było widać w najbliższej okolicy.

Ale Wilk wyraźnie wiedział, dokąd biegnie. Jak to możliwe? Skąd wiedział o obławie? Jak mógł to wszystko tak dobrze zaplanować? Praktycznie nie mógł. Zatem nie ucieknie. Nie dopuszczałem innej możliwości.

Miałem go w zasięgu wzroku. Tuż przed sobą.

Nagle znów skręcił i wbiegł do jakiejś kamienicy, wysokiej na co najmniej osiem pięter. Znał tam kogoś? Szukał posiłków? A może to pułapka? Co?

W środku była ochrona. Była. Umundurowany strażnik leżał martwy, twarzą do podłogi, zabity strzałem w głowę. Zabrudził krwią błyszczącą marmurową posadzkę.

Wszystkie windy zajęte. Wszystkie jechały w górę!

- Jedno jest pewne - wydyszał Mahoney. - Stąd już nam nie ucieknie.

- Nigdy nic nie wiadomo, Ned.

- Kurwa, chyba nie umie fruwać?!

- Nie, ale nie wiemy, co tam teraz knuje. To nie przypadek, że przybiegł właśnie tutaj.

Mahoney kazał agentom zaczekać przy windach, a potem sprawdzić cały budynek. Już do nas jechały posiłki z policji nowojorskiej. Za chwilę będą tu dziesiątki funkcjonariuszy. Potem setki. Wilk znalazł się w potrzasku. Mahoney i ja wbiegliśmy na schody.

- Dokąd teraz?

- Na dach. To jedyna droga ucieczki.

- Podejrzewasz, że jednak coś wymyślił, Alex? Jak?

Pokręciłem głową. Nie miałem pojęcia. Wilk był ranny i osłabiony. Krwawił. Być może gorączkował. Lecz do tej pory zawsze się wymykał.

Pobiegliśmy na górę. Na ósmym piętrze ostrożnie wyjrzeliś­my zza węgła, ale Wilka nie było widać. Mahoney skontaktował się ze swoimi ludźmi na parterze. Spokój. Tamtędy też nikt się nie przedarł.

- Z tyłu są schody na dach - poinformował nas ktoś z biura prawniczego na ostatnim piętrze budynku.

Weszliśmy tam. Dach był zalany słońcem. Ani śladu Wilka. Pośrodku stała jakaś konstrukcja, trochę podobna do kapelusza. Zbiornik z wodą? Stróżówka?

Nacisnąłem klamkę. Zamknięte.

- Musi tu być! Chyba że skoczył z dachu - powiedział Ned.

W tej samej chwili Wilk wyłonił się zza wieżyczki.

- Nie, panie Mahoney. Jeszcze nie skoczyłem. Mówiłem, żeby trzymał się pan z dala od tej sprawy. Chyba wyrażałem się dostatecznie jasno. Proszę odłożyć broń.

Dałem krok do przodu.

- To ja go tu sprowadziłem.

- Oczywiście. Nieugięty, nieustraszony i niezmordowany doktor Cross. Z góry można przewidzieć wszystkie pańskie ruchy. Dużo mi pan pomagał. Jakiś policjant zjawił się na dachu. Wszedł tą samą drogą, co my. Zobaczył Wilka i strzelił. Kula trafiła Rosjanina w pierś, ale nie wyrządziła żadnej krzywdy. Ryknął jak niedźwiedź, uniósł ręce nad głowę i rzucił się na policjanta.

Chwycił go wpół i dźwignął. Nic nie mogliśmy zrobić. Chwilą później policjant zniknął za krawędzią dachu i spadł na ulicę.

Wilk przebiegł na drugą stronę. Zachowywał się jak oszalały. Co chciał zrobić? Nagle doznałem olśnienia. Sąsiedni dom był dostatecznie blisko, żeby zaryzykować skok. Od zachodu zbliżał się jakiś śmigłowiec. Nasz czyjego? Taki miał plan ucieczki? Boże, to niemożliwe...

Pobiegłem za Wilkiem. Mahoney następował mi na pięty.

- Stój! Słyszysz, co mówię?!

Rosjanin biegł zygzakiem, by nie można go było zranić.

Strzeliłem do niego, ale nie trafiłem. Mahoney także.

Wilk skoczył, szeroko machając rękami. Jeszcze był w po­wietrzu, a już wiedziałem, że ze sporym zapasem zdoła wylą­dować na sąsiednim dachu.

- Nie, draniu! - krzyknął Ned. - Nieee!

Zatrzymałem się, wycelowałem i nacisnąłem spust aż cztery razy.

119

Wilk energicznie przebierał nogami. Wydawało się, że bieg­nie w powietrzu. Nagle zaczął opadać. Wyciągnął ramiona przed siebie i zahaczył dłońmi o gzyms drugiego dachu.

Mahoney i ja podbiegliśmy do samej krawędzi. Jeszcze raz miał nam uciec? Jak dotąd zawsze mu się to udawało. Ale nie teraz. Trafiłem go prosto w szyję. Dusił się własną krwią.

- Leć, skurwysynu! - wołał Ned.

- Już nam się nie wywinie - powiedziałem.

I rzeczywiście. Rosjanin spadł, nie wydawszy najmniejszego dźwięku. Nie krzyczał. Leciał w zupełnym milczeniu.

- Hej, Wilku! - darł się do niego Ned. - Wilczku! Idź do piekła!

Wszystko wyglądało jak w zwolnionym tempie. Usłyszeliśmy twardy stuk ciała uderzającego o ulicę. Popatrzyłem na dziwacz­nie skręcone ciało Wilka, na jego zabandażowaną twarz - i poczułem głęboką satysfakcję. Od dawna już tak się nie czułem. Dopadliśmy go. Zginął jak nędzny robal, rozgnieciony na miejskim bruku.

Mahoney zaczął klaskać. Skakał, tańczył i pohukiwał niczym obłąkany. Nie przyłączyłem się do niego, ale wiedziałem, co teraz czuje. Wilk w pełni zasłużył na to, co go dziś spotkało. Na parszywą śmierć w pustym zaułku.

- Nawet nie krzyknął - powiedział. - Nie dał nam tej satysfakcji. Mahoney wzruszył szerokimi ramionami. - W ogóle mnie to nie obchodzi. Stoimy tutaj, a on leży w śmieciach. Może jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie. A może nie... - Roześmiał się, objął mnie ramieniem i ścisnął serdecznie.

- Wygraliśmy - cieszyłem się. - Cholera, Neddy... Na­reszcie wygraliśmy!

120

Wygraliśmy!

Następnego dnia wsiadłem do śmigłowca Bell i wraz z Nedem i kilkoma dzielnymi agentami polecieliśmy do Quantico. W kwaterze świętowano zwycięstwo nad Wilkiem. Ja jednak chciałem już wracać do domu. Chciałem o wszystkim opowie­dzieć Nanie i dać dzieciom wolny dzień od szkoły. To było prawdziwe święto!

Wygraliśmy!

Zdążyłem nieco ochłonąć podczas krótkiej jazdy z Quantico do Waszyngtonu. Zanim dotarłem do domu, czułem się już prawie normalnie. Chyba z powrotem byłem sobą - a przynaj­mniej kimś, kogo dobrze znałem. Nie zauważyłem nikogo z domowników na werandzie, więc postanowiłem wejść po cichu i zrobić im niespodziankę.

Wygraliśmy!

Frontowe drzwi były otwarte. Wszedłem do środka i zauwa­żyłem zapalone światło. Na parterze żywego ducha. Specjalnie się schowali?

Na palcach wszedłem do kuchni. Światło włączone, na stole talerze i sztućce... Wszystko gotowe do obiadu, ale też pusto.

Dziwne. To jeszcze się nie zdarzyło. Ruda wybiegła z jakie­goś kąta, otarła się o moje nogi i zamiauczała. Nie wytrzymałem dłużej.

- Halo! - zawołałem głośno. - Tata wrócił z wojny! Jestem już w domu! Gdzie są wszyscy?

Wbiegłem na górę. Nikogo. Sprawdziłem, czy nie zostawili mi jakiejś wiadomości. Nie.

Zszedłem na dół. Wyjrzałem na dwór, a potem przespacero­wałem się wzdłuż Piątej. Zupełnie pusto. Gdzie się podziała Nana? Przecież wiedziała, że niedługo wracam.

Zacząłem dzwonić po znajomych. Nikt nie widział Nany ani dzieci. Kiedy gdzieś wychodzili, zawsze pisali do mnie kartkę. Nawet wtedy, gdy ich nieobecność miała potrwać najwyżej godzinę.

Strach chwycił mnie za gardło. Odczekałem jeszcze pół godziny, a potem skontaktowałem się z kilkoma ludźmi w kwa­terze FBI, począwszy od biura Tony'ego Woodsa. Jeszcze raz obszedłem cały dom. Nie znalazłem żadnych śladów włamania lub przemocy.

Wkrótce zjawiła się ekipa śledcza. Po pewnym czasie we­zwali mnie do kuchni.

- W ogrodzie są ślady butów, pozostawione prawdopo­dobnie przez mężczyznę. Ktoś naniósł do domu trochę błota. Może to był listonosz albo jakiś monter, ale ślady sana pewno świeże.

Znaleźli tylko tyle. Żadnego konkretnego punktu zaczepienia.

Wieczorem przyjechali do mnie Sampson i Billie. Siedzieliś­my w milczeniu, czekając na jakiś telefon, znak lub sygnał. Coś, co dawałoby choć trochę nadziei. Nic. Wreszcie, koło drugiej nad ranem, Sampson poszedł do siebie. Billie wyszła już wcześniej, po dziesiątej.

Nie spałem całą noc. Nikt ze mną się nie skontaktował. Ani słowa o dzieciach lub o Nanie. Zadzwoniłem z komórki do Jamilli. Trochę pomogło, ale niewiele. Nie umiałem się uspokoić.

Wczesnym rankiem stanąłem w drzwiach i popatrzyłem przed siebie niewyspany. Zawsze się tego bałem, że kiedyś zostanę sam. Że moi najbliżsi znajdą się w strasznym niebezpieczeń­stwie. Wszyscy tego po cichu się boimy.

Przegraliśmy.

121

E - mail nadszedł piątego dnia. Nie wiedziałem, czy znajdą siły, żeby go przeczytać. Zanim spojrzałem na ekran, to myś­lałem, że zaraz zwymiotują.

Alex - czytałem.

Niespodzianka.

Nie jestem aż tak okrutny i bezduszny, jak myślałeś. Praw­dziwych łotrów poszukaj wokół siebie, w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. To oni budzą najgorszy strach. Pieniądze, które zgromadziłem, na pewno się przydadzą, żeby ich po­wstrzymać. Żeby zatkać im zachłanne pyski. Nie wierzysz mi? A powinieneś. Dlaczego nie? Pytam: dlaczego nie?

Dziękuję Ci za wszystko, co zrobiłeś dla mnie, Hany, Daniela i Jozefa. Mam wobec Ciebie dług wdzięczności, a lubię spłacać wszelkie długi. Choć jesteś dla mnie nie więcej wart od muchy lub komara, to dzisiaj zwrócę Ci rodzinę. Lecz od tej pory jesteśmy kwita. Już więcej mnie nie zobaczysz. Ja też nie chcę Cię widzieć. Musiałbyś wtedy zginąć. Pamiętaj o tym.

Klara Cernohosska

Wilk

122

Nie mogłem tego tak zostawić. Nie mogłem i nie chciałem. Wilk wtargnął do mojego domu i zabrał mi rodzinę, chociaż potem wrócili wszyscy cali i zdrowi. To mogło się powtórzyć.

Przez kilka następnych tygodni dobrze wypróbowałem nowe „przyjacielskie” więzi pomiędzy FBI i CIA. Skłoniłem Rona Burnsa, by zajął się tą sprawą. Z tuzin razy jeździłem do kwatery w Langley i rozmawiałem ze wszystkimi - od najmłodszego analityka danych, do nowego dyrektora CIA, Jamesa Dowda. Chciałem wiedzieć coś więcej na temat Thomasa Weira oraz agenta KGB, którego mieli przejąć. Potrzebowałem pełnego zestawu danych. To zapewne było niemożliwe, ale przynajmniej próbowałem.

Pewnego dnia wezwano mnie do biura Burnsa. Po przybyciu zastałem tam już czekającego Dowda. Wyczuwałem, że zaszło coś bardzo ważnego. Nie wiedziałem tylko, czy złego, czy dobrego.

- Wejdź, Alex - powiedział Burns, jak zwykle serdecznym tonem. - Musimy porozmawiać.

Usiadłem naprzeciwko nich. Obaj byli bez marynarek i wy­glądali tak, jakby przed chwilą zakończyli długą i burzliwą dyskusję. O czym? O Wilku? Czy też o czymś, czego raczej wolałbym nie słyszeć?

- Dyrektor Dowd chce ci coś przekazać - powiedział Burns.

- Tak, Alex. - Dowd chrząknął. Był prawnikiem z Nowe­go Jorku i w zasadzie nikt się nie spodziewał, że dostanie nominację na dyrektora CIA. Zaczynał od pracy w policji, a potem przez pewien czas prowadził lukratywną kancelarię prawną. Plotka głosiły, że lepiej o nim wszystkiego nie wiedzieć.

- Pomału przyzwyczajam się do pracy w Langley - zaczął. - Chwilę trwało, zanim zdążyłem to ogarnąć. Lecz twoja sprawa okazała się dobrym ćwiczeniem. Poświęciliśmy sporo czasu, żeby przekopać wszystkie akta dotyczące dy­rektora Weira.

Spojrzał na Burnsa.

- Na pierwszy rzut oka pełnił nienaganną służbę. Ale nasze poszukiwania budziły wyraźny sprzeciw kilku „starych wojow­ników” z Wirginii. Prawdę mówiąc, gówno mnie obchodzi, co sobie o mnie pomyśleli.

W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku przejęliśmy z Rosji niejakiego Antona Christjakowa. To był Wilk. Tego jestem zupełnie pewny. Został przewieziony do Anglii i tam poznał paru agentów, między innymi Martina Lodge'a. Potem zamieszkał w Waszyngtonie. Znało go tylko kilka osób. Więk­szość nie żyje, łącznie z Weirem.

Wreszcie wyjechał do Paryża, gdzie - jak sam twierdził - zawsze chciał mieszkać. Na miejscu spotkał się z rodziną: rodzicami, żoną i dwoma synami, dziewięcio- i dwunastoletnim. Alex... Mieszkali w pobliżu Luwru, przy jednej z ulic, która została kompletnie zniszczona w ostatnim zamachu. W dziewięć­dziesiątym czwartym ktoś zamordował całą rodzinę Christjakowa. On jeden przeżył. Podejrzewamy, że zamachu dokonano na zlecenie Moskwy. Niestety, nikt nie umie tego potwierdzić. Musiał być jakiś przeciek. Ktoś zdradził, że Christjakow żyje. Do strzelaniny doszło na moście na Sekwanie. Tym, którego teraz też już nie ma. - Christjakow oskarżał o to CIA i Toma Weira - dodał Burns. - Miał też pretensje do wszystkich krajów pomagających mu w ucieczce. Może oszalał - tego nie wiemy. Wstąpił do mafii i bardzo szybko awansował. Tu, w Ameryce. Chyba w Nowym Jorku.

Burns umilkł. Dowd też się nie odzywał. Obaj patrzyli na mnie.

- Więc to nie Klara. Co jeszcze wiemy o Christjakowie?

Dowd uniósł ręce.

- Mamy zapiski w naszych aktach, ale przeważnie bez znaczenia. Wilk znany był szefom rosyjskiej mafii, lecz oni także już nie żyją. Może obecny boss z Brooklynu wie coś więcej. Istnieje pewien ślad w Paryżu. Próbujemy się dogadać z Moskwą.

Pokręciłem głową.

- Nie obchodzi mnie, ile to jeszcze potrwa. Muszę go dorwać. Chcę usłyszeć dosłownie wszystko.

- Bardzo kochał synów - powiedział Burns. - Może dlatego oszczędził twoją rodzinę. I moją.

- Moją oszczędził tylko po to, by udowodnić, że jest lepszy. Że ma nad nami pełną władzę.

- Ściska w dłoni gumową kulkę - nagle dorzucił Dowd. - Piłkę. Czarną.

W pierwszej chwili nie zrozumiałem.

- Słucham?

- Jeden z synów dał mu ją na krótko przed śmiercią. To miał być prezent na urodziny. W pewnej notatce jest zapisane, że w chwilach zdenerwowania Christjakow ściska piłkę w dłoni. Poza tym lubi nosić brodę. Chodzą plotki, że stał się zupełnym samotnikiem. To wszystko, Alex. Nic więcej nie ma. Bardzo mi przykro.

Mnie też, ale nie o to chodzi. Wiedziałem, że i tak go złapię.

Ściska gumową kulkę.

Nosi brodę.

Stracił rodzinę.

123

Półtora miesiąca później znów przyjechałem do Nowego Jorku. To był mój piąty wypad w tamte strony. Czerwoną Mafią rządził teraz Tolja Byków. Podlegały mu zwłaszcza gangi z okolic Brighton Beach. Kilka lat temu trząsł podziemiem Moskwy, lecz postanowił zrobić karierę w Ameryce. Chciałem się z nim spotkać.

Pewnego słonecznego i niespodziewanie ciepłego dnia jak na tę porę roku wybraliśmy się z Nedem Mahoneyem na Long Island's Gold Coast. Wjechaliśmy między gęste drzewa, na wąską drogę, bez żadnych bocznych ścieżek.

To był główny rewir Bykowa. Przybyliśmy tam bez za­proszenia, za to z kilkunastoma agentami. Mieliśmy nakaz. Wszędzie kręciła się ochrona. Byłem ciekaw, jak Byków może żyć w ten sposób. Dostał rozkaz?

Mieszkał w dużym, dwupiętrowym domu w stylu kolonial­nym. Z okien rozciągał się widok na pełne morze, chyba aż do Connecticut. Obok stylowy ogród z wodospadem, mała przystań i hangar na łodzie. Znamiona grzechu?

Byków czekał u siebie na rozmowę. Ze zdumieniem pat­rzyłem na postarzałego, zmęczonego życiem człowieka. Miał małe oczka i tłustą, nalaną twarz, pokrytą drobnymi bliznami. Był strasznie gruby - na pewno ważył ponad trzysta funtów. Oddychał z trudem i ciągle kasłał.

Powiedziano mi, że nie rozumie po angielsku.

- Chcę dowiedzieć się czegoś o człowieku znanym pod pseudonimem Wilk - zacząłem, siadając naprzeciwko niego za prostym drewnianym stołem. Jeden z młodych agentów z Nowego Jorku, z pochodzenia Rosjanin, przetłumaczył to na rosyjski.

Tolja Byków podrapał się po karku, potrząsnął głową i wy­cedził kilka niezrozumiałych słów przez zaciśnięte zęby. Tłumacz słuchał przez chwilę, a potem spojrzał na mnie.

- Mówi, że to zwykła strata czasu. Lepiej niech pan już sobie pójdzie. Zna tylko bajkę Piotruś i wilk. Żadnych innych wilków.

- Nie odejdziemy stąd. Nie ma mowy. FBI i CIA tak mu utrudnią życie, że zaprzestanie wszelkich interesów. Musi nam wydać Wilka. Proszę mu to powiedzieć.

Agent wypełnił moje polecenie. Byków roześmiał mu się prosto w twarz. Powiedział coś i zdaje się wymienił nazwisko Chrisa Rocka.

- Mówi, że jest pan zabawniejszy niż Chris Rock. Uwielbia takich komediantów.

Wstałem, skinąłem głową Bykowowi i wyszedłem z pokoju. Nie spodziewałem się nic więcej po pierwszej rozmowie. Ale wiedziałem, że tu wrócę. Że dam mu popalić. W danej chwili nie pracowałem nad żadną inną sprawą. Musiałem tylko być cierpliwy. Cholernie cierpliwy.

124

Chwilę później wyszliśmy z domu. Ned szedł tuż przy mnie. Rozśmieszyło nas to spotkanie. Tak, do diabła, niektóre rzeczy bywają nieodparcie śmieszne.

Coś przyciągnęło moją uwagę. Zerknąłem znowu. Tak... na pewno.

- Jezu, Ned... Spójrz tylko.

- Co? - Potoczył wzrokiem dookoła, ale niczego nie zobaczył.

Na miękkich nogach rzuciłem się do biegu.

- Co się stało, Alex? - zawołał za mną Ned. - Alex!

- To on!

Jak urzeczony wpatrywałem się w jednego z ochroniarzy. Był w czarnej koszuli i marynarce, bez płaszcza. Stał pod dużym zielonym drzewem i patrzył na nas. Spojrzałem na jego rękę.

Ściskał starą gumową piłkę. Czarną.

Wiedziałem, że to musi być ta sama piłka, którą kiedyś dostał od syna. Był brodaty. Przyglądał mi się.

A potem zaczął uciekać.

- To on! - krzyknąłem do Neda. - Wilk!

Jak szalony przebiegłem przez trawnik. Jeszcze przyspieszy­łem kroku. Miałem nadzieję, że Ned jest tuż za mną.

Rosjanin wskoczył do czerwonego kabrioletu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Och, nie!

Dopadłem go, zanim zdążył uruchomić silnik. Zadałem mu krótki, silny cios w nasadę nosa. Buchnęła krew. Ciemna struga chlusnęła na czarną koszulę. Złamałem mu kość. Poprawiłem drugim uderzeniem, tym razem w szczękę.

Otworzyłem drzwi od strony kierowcy. Wilk patrzył na mnie chłodnym, inteligentnym i zupełnie beznamiętnym wzrokiem. Nieludzkim. Tak określił go prezydent Francji.

A może to prawdziwy Tolja Byków? Nieważne. Był przede wszystkim Wilkiem. Widziałem to po jego oczach, w których czaiła się pewność siebie, dumna arogancja oraz nienawiść do mnie i do całego świata.

- Piłka - powiedział. - Wiedziałeś o piłce. To prezent od mojego syna. Gratuluję.

Uśmiechnął się niewyraźnie, a potem zacisnął zęby. Zgryzł coś w ustach. Wiedziałem, co się zaraz stanie. Przemocą usiło­wałem rozewrzeć mu szczęki. Nie mogłem. Nagle otworzył szeroko oczy i na jego twarzy odbił się wyraz strasznego bólu. Trucizna. Połknął truciznę.

Otworzył usta i zacharczał na całe gardło. Biała piana ściekała mu po brodzie. Krzyknął coś, a potem zaczął wić się w konwul­sjach. Nie mogłem go utrzymać. Odsunąłem się od wiotczeją­cego ciała.

Zaczął się krztusić i przycisnął ręce do gardła. Konwulsje i agonia trwały kilka strasznych minut. Nic nie mogłem na to poradzić, stałem więc i patrzyłem.

Stało się. Wilk skonał na przednim siedzeniu swojego luk­susowego samochodu. Jednego z wielu.

Pochyliłem się nad nieruchomym ciałem i zabrałem czarną piłkę. Włożyłem ją do kieszeni. Mordercy, których kiedyś łapałem, określali to mianem „trofeum”. Teraz ja zbieram trofea, pomyślałem z zażenowaniem.

Ale po chwili przypomniałem sobie coś innego: Damona, Jannie, małego Alexa i Nanę.

Dom.

Wilk nie żyje. Widziałem, jak umierał.

Tak długo sobie to wmawiałem, aż w końcu uwierzyłem.

SPIS TREŚCI

JAMES PATTERSON należy do czołówki amerykańskich autorów powieści sensa­cyjnych. Debiutował w 1976 thrillerem Numer Thomasa Berrymana. Powieść W sieci pająka (1993), w której po raz pierwszy pojawia się ulubiony bohater pi­sarza, czarnoskóry detektyw Alex Cross, przyniosła mu międzynarodową sławę. W filmową postać Crossa dwukrotnie wcie­lił się znany aktor Morgan Freeman, nomi­nowany do Oscara za role w „Siedem” i „Skazanych na Shawshank”. Do najbar­dziej znanych książek Pattersona należą m.in.: Kolekcjoner, Róże są czerwone, Fiołki są niebieskie, Wielki zły wilk, Miesiąc miodowy i powieść przygodowo - historyczna Krzyżowiec. Bohaterem naj­nowszych thrillerów Na szlaku terroru (2004) i Mary, Mary (2005) jest także Cross. W 2005 roku na czołowych miej­scach list bestsellerów pojawiły się aż 4 powieści Pattersona - wśród nich 4th of July (Czwarty lipca), Lifeguard (Ratownik) i Mary, Mary.

(fr.) śledztwo, ochrona, interwencje, negocjacje



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Patterson James Alex Cross 10 Na szlaku terroru
Odporność na antybiotyki zagrożeniem na miarę terroryzmu
Normandia na szlaku Wikingów
sem02ml, Umiejscowienie bloków wydalania bilirubiny na szlaku przemian
Za zdrowie wedrowca na szlaku
Pattern Na Frajerow
Panorama z okien wagonu na szlaku kolejowym Delatyn Worochta oraz krótki przewodnik po Dolinie Prutu
Na szlaku piastowskim
Lato na szlaku
Harmonic Trading Fibonacci Team Pattern na rynku kryptowalut Fibonacci Team School
3 tydzień Będę bezpieczny na drodze, w domu, na szlaku
fragment Znaki na szlaku PL
Arnold Judith Na szlaku miłości
Zachowanie się na szlaku
Krzyże Pokutne ( Na Szlaku ) Scheer Andrzej
Ruch turystyczny na szlaku Czarny Staw – Rysy 2015

więcej podobnych podstron