Curzio Malaparte Sodoma i Gomora


Malaparte Curzio

SODOMA I GOMORA

Opowiadania z tomu „ Racconti Italiani”:

Córka pastora z Bórn

Sodoma i Gomora

Szczęśliwy Dzień

Córka pastora z Bórn

(La figlia del pasłore di Born)

Po śmierci mojej matki wielka cisza lasów Norrlandu zagarnęła nasz dom w Born: zimny i wilgot­ny cień zaćmij szyby okien, kryształy, terakoty w kredensach; zielona we tchnienie przesłoniło mie­dziane talerze wiszące na ścianach, majoliki, mo­siężne klamki; białe plamy pleśni zjawiły się i roz­szerzyły na ścianach, oślizłe i powolne. Mój ojciec, pastor kościoła w Born, daremnie usiłował bronić dom przed wilgotnymi zakusami lasu: rozpalił wiel­kie ognie na kominkach, porozstawiał piecyki w każdym rogu, kazał nawet zwalić stare i czcigodne jodły na dziedzińcu, rodzinne drzewa; wilgoć wzdy­mała, wykrzywiała, paczyła drzewo ścian i podłóg, drzwi, meble, okiennice, rozluźniała i obruszała pnie dachu. Nieraz ojciec chciał już podpalić cały dom, by nie widzieć, jak umiera w ten sposób, po trochu; ale bronił go nieznużenie, z posępną miło­ścią złożoną z udręk i nagłych gniewów, aż wresz­cie, straciwszy już nadzieję, uznał, że nie powinien sprzeciwiać się znakom bożym, zaszył się w naj­ciemniejszym pokoju i pozostawił dom bez obrony.

Odtąd i ja także zostałam bez obrony. Nikt nie przychodził nas odwiedzać, nikt nigdy, wyszedłszy z kościoła, nie okazywał niczym, że pamięta o moim ojcu, który stał się niemy i gniewny i patrzył % wszystkim w twarz jak wrogom. Ludzie z Bórn, przechodząc koło naszego domu, patrzyli ciekawie i podejrzliwie na zamknięte drzwi i podnosili oczy ku oknom, by sprawdzić to, co mówiono o mnie, uwięzionej i chorej w smutnym, rujnującym się domu. Ale nikt nie śmiał wypytywać mego ojca; gdy w półmroku kościoła, rozpoczynając niedzielne kazanie, zwracał ku tłumowi wiernych tę swoją bla­dą twarz, umęczoną zmarszczkami, o zapa-dlych oczach i gniewnych ustach, dobrzy ludzie z Bórn mieli dlań współczucie i wyrzucali sobie w duchu* że zostawili go samego, że opuścili go w jego boleści i w jego samotności. Jakże się zmie-riil od czasu, gdy moja matka wychodziła z nim na białe drogi między ciemnymi kłodami ku tartakom i zagrodom rozsianym w dźwięcznym kręgu dzwonów Bórn! O jego lękach, jego szaleństwach, jego ponurej roz­paczy mówiono cicho jak o wspólnym cierpieniu, za które wszyscy czuli się trochę winni. Niektórzy spośród najmłodszych mieli twarde słowa dla jego obłędu, wyrzucając mu, że trzyma mnie zamkniętą w tym ponurym domu ze zbutwiałego drzewa i za- pJeśniałego kamienia. Ale najstarsi ludzie we wsi, którzy znali swego pastora, gdy był młody i i§| godny, mówili, że odziedziczyłam;słaby i skłonny do rezygnacji charakter swojej matki, i nie wyda­wali się zdziwieni moim dobrowolnym więzieniem.

W tym wilgotnym i zimnym cieniu moje dniu były jednakowe i powolne. Ojciec, kochający mnie zazdrosną i niespokojną miłością, nie pozwalał mi na żaden gest, na żadne słowo radości czy też litości i czułości. Wystarczał uśmiech, by go zranić. „Anno! Anno! boję się!" — krzyknął raz z głębi swego mrocznego pokoju, słysząc, że śpiewam. „Idź 'precz!-' — rzekł mi pewnego dnia zdławionym gło­sem odsuwając mnie szorstko, kiedy chciałam oprzeć głowę na jego ramieniu; miał cczy pełne łez, ale jego spojrzenie było złe. Od czasu do czasu krył się, by płakać w najciemniejszym kącie domu: płakał jak dziecko, z pięściamr w oczach, łkając. Często słyszałam, jak nagle krzyczy: czekałam wtedy, by wzywał pomocy, jak czynił zawsze, kiedy był zmę­czony krzykiem („na pomoc! na pomoć!" - wołał nagle i natychmiast milknął), i wchodziłam na pal­cach do jego pokoju, by położyć na miejscu przed­mioty, które w swym' szale przewracał. Z twarzą ukrytą w ramionach, skrzyżowanych na biurku, udawał, że śpi, powstrzymują^ oddech. Ale gdy ogarniał go jakiś niespodziany lęk, wychodził mi naprzeciw z twarzą posępną i podejrzliwą i ^wodził wkoło óęzyma, jak gdyby czuł kogoś za plecami.

Ojciec miał obłędną odrazę do luster: szukał ich Wszędzie, szperając, przetrząsając szuflady, skrzy­nie, stare meble zamknięte od lat, i wyciągał szyję wdychając powietrze, jakby tropił ich woń; zna­lazłszy jakieś (wypadek bardzo rzadki), podnosił je obiema rękami, odwracał oczy, by się nie ujrzeć, i biegł na oślep, krzycząc i potykając się, by cisnąć

je przez okno. Na brzęk szkła twarz jego wypoga- dzała się. Potem zaczynał ykrążyć po domu z wyra­zem triumfu i był w dobrym humorze przez całą resztę dnia.

Aby ubrać się, musiałam przeglądać się ukrad-; kiem w szybach okiennych. Ojciec nie chciał, że­bym stroiła się na swój sposób: by nie sprawić mu cierpienia, musiałam zdjąć suknie, które nosiłam przed śmiercią matki, i wkładać, nie przerobiwszy ich, suknie biednej mamy. Spowita w szerokie fał­dy starych aksamitów, zmiętych i wypełzłych tka-/ mn, zamknięta w postrzępiony atłas wysokiego gor­setu, czułam się pogodzona-ze smutkiem minionych czasów. Często byłam zaskoczona słuchając jęków zbutwiałego drzewa w ciemnych kątach, jednostaj­nego szmeru wahadła, szumu wiatru w jodłach. Zdawało mi się, że czas nie ma miary, że ciąży nade mną nieruchomo, że moje życie nie ma wieku. Mia­łam zatarte wspomnienie dalekich dni. Niekiedy* przeglądając się w szybie okna, poznawałam twarz matki w swojej i płakałam, widząc ją taką bladą, taką znużoną. „Mario* — błagał ojciec nazywając ■mnie imieniem biednej mamy Mario!,,t i pa­trzył na mnie ekstatycznie, z daleka, oczyma bez światła w białej twarzy, nie śmiejąc zbliżyć się do mnie.

W dniu, kiedy Guda wszedł do naszego domu, mó] ojciec nie chciał go widzieć. „Po co tu przy­szedł? - spytał mnie. - Przygotuj mu pokój i nie zajmuj się nim więcej. To nowy pastor, który ma

mnie tu zastąpić w Born". I odszedł, zgięty \ zasę­piony, zamknąć się w swoim pokoju.

Guda powiedział mi natychmiast, jakby uspra­wiedliwiając się, że nie przybył po to, by zastąpić mojego ojca, ale po to, by mu pomóc. „Kościół w Born — dodał — jest bardzo ważny i pani .ojciec, sam jeden i chory, nie mógłby dłużej podołać tru­dom i troskom swego stanowiska". Dał mi też do zrozumienia, że. jego pomoc pozwoli ojcu pozostać jeszcze przez długie lata tytularnym pastorem ko­ścioła w Born, na co władze zwierzchnie, zważyw­szy stan jego zdrowia, inaczej by się nie zgodziły. „Jest chory, bardzo chory" — zakończył cichym gło­sem, patrząc mi w twarz; i poprosił moie, bym zataiła przed ojcem prawdziwą przyczynę jego przybycia do Born, bym przekonała go, iż będąc wyświęcony na pastora od niedawna, prosił, ażeby z uwagi na szacunek i przywiązanie, jakim cieszył się stary pastor w całym Norrlandzie, mógł wybrać Born jako swe pierwsze miejsce i wdrożyć się tu do zadań swego powołania.

Tego samego wieczora zebrałam odwagę • po­szłam przekazać ojcu to. co powiedział mi Guda. „Wiedziałem już o tym — rzekł ojciec zamykając oczy i śmiejąc się — byłem powiadomiony o wszyst­kim: także boże grody bierze się podstępem Zresz­tą — dodał - przyjmijmy go dobrze w naszym do­mu: jeśli to prawda, co mówi, czas to pokaże.. Niech przychodzi, kto chce, rządzić się w kościele: będzie musiał zacząć od oczyszczenia dzwonów z rdzy. Ale w moim domu nie chcę ani pomocy, ani rad". Tu

otworzył oczy ] zrobił ruch, by odwrócić się w dru­gą stronę; ale kiedy byłam już na progu: „Mario! H krzyknął zdławionym głosem - kto ci kazał tak: się uczesać?" - i ukrył twarz w dłoniach, by nią widzieć mnie inną, niż widywał zawsze biedną mamę.

Wysoki, szczupły, o młodej i surowej twarzy, czarnych i stanowczych oczach, Guda mówił i uśmiechał się z pogodą człowieka, który nie ma nic do ukrywania przed sobą ani przed innymi. Od pierwszego dnia nie taił przede mną swego zdzi­wienia, iż widzi mnie ubraną w tak dziwny sposób* w za szerokich i za długich spodniach, w za wy­sokim gorsecie, z twarzą zagłębioną w szerokim kołnierzu z pożółkłej koronki. „Powinna pani cze­sać się inaczej — powiedział mi — zostawić czoło odsłonięte". Kiedy spostrzegł, że ojciec nie nazywa mnie moim, ale imieniem biecfftej mamy, przestał robić mi wyrzuty, jak dotychczas często czynił to czule, z uśmiechem dziecka w poważnej twarzy, z powodu mojego sposobu ubierania się i staroświe­ckiego uczesania. Nie spytał mnie więcej, uśmie­chając się, dlaczego tak bardzo usiłuję upodobnić się do „babcinej lalki". Ale byłam mu wdzięczna przede wszystkim za dobroć, jaką okazywał w sto­sunkach z moim ojcem; odprowadzał go do kościoła, pomagał mu. zastępował go w najnudniejszych sprawach, obchodził z oim zagrody, udając, że nie spostrzega jego niegrzeczności i pochmurnych spoj­rzeń, czynił wszystko, by ojciec zapomniał o przy­czynach jego obecności w Bórn, starał się pozyskać

jego* sympatię naturalnością odmierzoną pełną godności. Ojciec z początku odnosił się do niego z pogardą nazywając go „ten tam" i wpatrując się w mego podejrzliwie, ilekroć Guda ścigał mnie oczyma lub zwracał się do mnie. Potem dał się z wolna zwyciężyć nawykowi wspólnego życia, az wreszcie zaczął z upodobaniem spędzać wieczoiy w towarzystwie Gudy, w wielkim pokoju na wilgot­nym i ponurym parterze, przy kominku, w kręgu żółtego światła wielkiej naftowej lampy. Co wieczór siadywałam na uboczu przysłuchiwałam im § w milczeniu, spoglądając ukradkiem, by nie wzbu­dzić zazdrości ojca, na surową twarz Gudy; t za każdym razem, kiedy jegó oczy spotykały się z moimi, zdawało mi się, że wielka jasność robi się w całym domu. Widziałam jodły na dworze oświe­cone przezroczystym niebem, kołyszące się lekko w nikłym niebieskim cieniu; powietrze stajenki wcho­dziło przez okna, jasne i pachnące żywicą, miedziane talerze wiszące na ścianach połyskiwały, zaćmio­ne szyby przejaśniały się, kryształy, majoliki, tera­koty lśniły na nowo w kredensach, rozlewało się wokoło radosne światło, nowa rozkosz dla oczu.

Przy Gudzie rzeczy i osoby wydawały mi się mniejsze, bardziej kruche; czułam,-że sama drżę. Dopiero wtedy spostrzegłam, że płaczę, kiedy brał mnie za ręce i patrzył na mnie długo, w milczeniu, a ia uśmiechałam się szczęśliwa. „Anno I r/ekł do mnie Guda któregoś dnia - musi pani zaprzestać tej bolesnej komedii. Pani matka cierpi przez to". kazał mi zdjąć szeroki koronkowy kołnierz, od­

garnąć włosy znad skroni i czoła, skrócić zbyt dłu­gie spódnice.

Kiedy mój ojciec spostrzegł zmianę: „Idź precz, Anno. idź precz" — krzyknął i ukrył twarz w dło­niach. Guda spojrzał na mnie: „Niech pani zosta­nie" — rzekł głośno. Wydawało mi się, że padam, oparłam się o ścianę, podniosłam oczy na Gudę nie widząc go, skierowałam się ku drzwiom, wyszłam. Gdy tylko znalazłam się za progiem, ześliznęłam się w głąb wielkiej ciszy, dokąd dochodziły słabo, z bardzo daleka, dziwne słowa, których znaczenie mi uciekało. Guda powiedział mi potem, że ojciec miał atak płaczu, że zaczął szaleć jak dziecko, że mówił mu o mnie nazywając 'mnie Marią,, imieniem mojej matki, i że wyrzucał mu, iż chce jego nie­szczęścia, iż przybył, by wnieść rozpacz do tego domu już pełnego cierpienia, błagając go ze łzami, by oszczędził go przynajmniej w jego najdroższym uczuciu; niech mu ukradnie nawet kościół, który należy do ludu Bórn, alev niech mu zostawi żonę, jego Marię, jedyną osobę, która go nie opuściła po śmierci-jego córki, biednej Anny. „Jest chory — zakończył Guda - ale ja me czuję .się na siłach dalej go łudzić. Chodzi o panią, rozumie pani? Nie mogę pani pomagać w tej bolesnej komedii: nie mogę wspierać jego choroby. Trzeba, żeby z wolna steła się pani znowu jego córką, także dla niego: j| w dniu, (ciedy nie będzje już widział w pani obrazu biednej zmarłej, duch-jego- wypogodzi się znowu. Bóg stworzył szczęście dla wszystkich" — dodał. Tak

rozstaliśmy się owego wieczoru, patrząc sobie długo w oczy, gdzie miłość kładła już zaczątek światła.

Po co wspominać wszystko, co wycierpiałam, zamknięte dnie, ciągły cień, godziny oczekiwania w mroku chorego domu? Niespodziane lęki, kiedy czu­łam spojrzenie ojca ciążące na mnie albo kiedy słyszałam jego daleki głos wołający mnie z głębi domu tym imieniem, które nie było moim? Z wolna, niepostrzeżenie, z ostrożnością pełną strachu i żalu odzyskiwałam swój dawny wygląd: nieśmiały wdzięk, ciągłe i uśmiechnięte zdziwienie rozświe­tlały moją bladą twarz, nie skrywaną już za szero­kim kołnierzem z pożółkłej koronki; gibkie i smu­kłe ciało, obciśnięte starą suknią mojej matki prze­robioną na mnie, wyglądało teraz młodo i zwinnie; odkrywałam w sobie zawstydzenia i szorstkości, których istnienia przedtem nie podejrzewałam. Ale nie śmiałam uwolnić się od wysokiego atłasowego gorsetu, by nie zranić zbyt nagle ojca, który | bo­lesnym zdumieniem śledził moje powolne przeobra­żanie się.

Kiedy ojciec spostrzegł, że zmieniam oblicze, od­sunął się ode mnie i unikał spotykania mnie. Często widziałam, jak skręca w pośpiechu, kryje się w ja­kimś ciemnym kącie, przemyka się pod ścianami lub ucieka przestraszony, krzycząc, przy moim na­głym pojawieniu się. „Mario, Mariol" i wołał cza­sem i natychmiast milknął powstrzymując oddech, ze strachu, by ktoś do niego nie przyszedł. Nie wy­chodził prawie nigdy, nawet po to, by udać się do kościoła* ale spełniał swoje obowiązki religijne w

ciemnym pokoju, przed szafą z książkami, jak przed ołtarzem, odwracając się co chwila z wyrzutem w posępnym spojrzeniu, jak gdyby rzeczywiście miał j nieuważny lud z Born za swymi plecami. Nie zaniedbywał też, w niedzielę rano, wzywać Gudy, by -j słuchać jego niedzielnego kazania, mówionego głoś«J no, ze wzruszającą prostotą gestów i słów, w mroku- tego pustego pokoju. Ale Guda zostawiał nas, by udać się do kościoła, a ja zostawałam sarna, słucha- • jąc ukryta za drzwiami tego drogiego niespokojnego^ głosu i płacząc nad tymi smutnymi i dobrymi słowami, których znaczenie on, być może, zatracił.

„Wyzdrowieje? — pytali Gudę starsi. — Niech § Bóg przynajmniej zechce oszczędzić jego córkę". Bano się, że i ja jestem chora, i wielu z tych, ęo mnie widywali w wielkim czepcu z żółtej koronki, zawiązanym pod brodą, i w. spódnicy z trenem, za­pewniało, że nie będę zwlekać z pójściem za matką. W dzień, kiedy wreszcie wyszłam t domu, ludzie patrzyli na mnie w zadumie i dziwili się widząc, że się uśmiecham, kiedy już wyobrażali mnie sobie bladą i majaczącą, w czepcu i z trenem, w rujnu­jącym się domu. Zaczęto wtedy szeptać, że moje wyzdrowienie było zasługą nowego pastora. Lud Born był dobry i kochał Gudę.

Czułam się z każdym dniem bardziej związana z Gudą uczuciem delikatnym.! głębokim. Nasze mil­czenia były jak szerokie doliny. Zdawało mi się, ze oświecam swoim uśmiechem wszystkie rzeczy wokoło. Niespodzianie padł cień, kiedy pocałował mnie po raz pierwszy. Potem światło wróciło i nie

opuściło nas już przez wszystkie nasze szczęśliwe dnie. Utracony czas. Zapędzaliśmy się często w nie­ruchome popołudnia jesienne, pod wysokimi jodła­mi, aż na brzeg jeziora: okolica Bórn zmieniła wy­gląd, odkąd Guda przybył do nas. Drzewa, domy, pogodne zwierciadła wody miały w sobie swojską atmosferę stajenki betlejemskiej, która czyniła nas od nowa niewinnymi i dziećmi: drzewa z malowa­nego kartonu, zbyt czerwone dachy i zbyt białe ściany zagród, wstęgi dróg położone lekko na zie­lonej bawełnie łąk, rzeki i strumienie wycięte ze srebrnego papieru, iskrzące szkło jeziora, wszystko zdawało się ułożone z miłosnym staraniem na ja­kieś rodzinne święto. Często, w nocy, podnosiłam oczy, by czytać na chmurach, pod sprzyjająca ko- . metą, święte słowa pokoju ludzkiego, i wyobraża­łam sobie, że widzę jodły oświecone bożenarodze- niowymi świeczkami.

Kiedy ojciec odkrył w mojej twarzy, że jestem szczęśliwa, zaczął patrzeć na mnie, z takim wyrazem zranionej zazdrości, że nie mogłam znieść ciężaru tych oczu, raz złych, raz błagalnych, i uciekałam przestraszona, czerwieniąc się: wstyd i trwoga. „Nie bój się — uspokajał mnie Guda — nie zrobi ci nic złego". Któregoś dnia, pod wieczór (pierwsze mgły wychodziły już z borów ślizgając się powoli po pla­mach śniegu), kiedy szliśmy ku jezioru, usłyszeliś­my krzyk za sobą: były to krótkie i ochrypłe okrzyki, podobne do tych, jakie wydają, pasterze, by przy­wołać psa. „Tos nic, nie ma nikogo I mówił Guda odwracając się co chwila. — To Marno woła na

swoje owce". Doszliśmy zaledwie do trzech młynów, gdzie droga spotyka się z jeziorem, kiedy jakiś głos krzyknął: „Ty bezczescisz mój dom, Guda! Ukra­dłeś mi żonę, Guda! Guda! Guda!" Kamień upadł prawie u moich stóp. Guda wziął mnie na ręce i za-*.; cząl biec ku wsi. Było już ciemno i mgła wypełniła wszystkie pokoje. Nie mogłam nawet płakać, tak wielka była moja udręka. Guda stanął nieruchomo na progu, z twarzą zwróconą ku drodze: odwracał się co chwila, by spojrzeć na mnie, pogodny jak zawsze, z oczyma rozświetlonymi jasnym światłem i z ustami półotwartymi, jakby się modlił. Ojciec przyszedł wreszcie, zgięty i podejrzliwy, z wystra­szoną miną dziecka, które czuje się winne: zatrzy- .mał się przed Gudą, podniósł oczy, zaczerwienił się, chciał coś powiedzieć, uśmiechnął się.

„Ojcze || rzekł doń Guda, nieruchomy w drzwiachf zagradzając mu drogę — źleście zrobili. To znak, że nie wierzycie w Boga . Ojciec popatrzał uważnie na niego, zgiął grzbiet, przesunął dłonią po oczach: „Zimno mi" — wyjąkał. „Od dawna już się nie mo­dlicie - ciągnął Guda cicho — to źle: nie trzeba ukrywać przed Bogiem niczego, co się robi". Biedny chory spróbował uśmiechnąć się, ale usta go bolały: „Zimno mi" — powtórzył rozchylając z trudem war­gi. Guda cofnął się, dał mu wejść, śledził go oczyma w mroku.

Od tego wieczoru nie zaznałam już spokoju. Ba­łam się ojca: nie wiedziałam, jak przed nim uciec* co robić, by go nie spotkać, by go nie zobaczyć* o tyle silniejszy był strach od litości; gdy zjawiał

się przede mną niespodzianie, z jakiegoś ciemnego kąta, czułam, że krew ścina się we mnie, i podno­siłam ramiona krzycząc, by go" odstraszyć. „Nie­szczęście! pi^^llę^^ — wył wtedy biedny sza­leniec i uciekał, by skryć się w głębi domu. Było to słowo, które powtarzał najczęściej od jakiegoś czasu: „Nieszczęściel Nieszczęście!" I trząsł głową, wykrzywiając się, z tragiczną i blazeńską miną, ja­ką robią dzieci w swych zabawach, by straszyć się wzajemnie. Tylko wobec Gudy był uległy: dźwięk jego głosu wieczorem przyciągał go do ognia, jego obecność go rozpogadzała. Kiedy Guda czytał głoś­no, ojciec patrzył mu w oczy bez drgnienia powiek; co chwila wydawał głębokie westchnienie i uśmie­chał się. Ale były to bardzo krótkie przejaśnienia, po których następowały nowe niepokoje i nowe lęki.

Któregoś wieczoru ojca znaleziono w rowie, w pobliżu Bórn: leżał z zamkniętymi oczami w śnież­nym błocie, sztywny i nieruchomy jak trup, i śmiał się. „Idźcie powiedzieć, że pastor z Bórn został za­bity przez Gudę — powtarzał uparcie — prze? Gudę, który mu ukradł żonę". Dźwignęli go i ponieśli na plecach do domu, okrążając wielkim kołem wieś^ aby nikt go nie zobaczył. „Patrzcie, jak stary pastor z Bórn został przeklęty przez Boga" - mówił co chwila do tych, co go nieśli. Nie chciał potem ani otworzyć oczu, ani ruszyć się, ale pozostał przez Cjiałą noc rozciągnięty na łóżku, uśmiechając się. Wstańcie — rzekł doń Guda nazajutrz rano. — Nie

słyszycie, że cały lud Born jest wokoło was i patrzy na was?" Ojciec otworzył oczy przestraszony i na­tychmiast, widząc się sam na sam z Gudą, zaczął głośno płakać, z twarzą w dłoniach: „Nieszczęście, nieszczęście — szlochał — zabili pastora z Born, po*; rzucili go w rowie, zostawili go samego!" — i dalej majaczył, miotając się w łóżku i skarżąc, póki nie zmorzył go sen i zmęczenie.

Tego samego wieczoru Guda zgromadził starszy­znę z Born i przedstawił jej stan mojego ojca, jego ciągły obłęd, jego dziwactwa i niebezpieczeństwo, jakim stanie się dla mnie. jeśli się temu w czas nie zaradzi. „To chory - dodał — o którego musimy troszczyć się wszyscy po trochu, nie możemy zosta­wić go bez pomocy. Powinniśmy mieć na uwadze nie tylko dobro, jakie możemy mu wyświadczyć, ale i zło, jakiego moglibyśmy od niego doznać". Guda /mówił z wielką słodyczą, ale pewnym głosem. Stan mojego ojca-znany był wszystkim: wszyscy w Born boleli nad nim, jak nad własnym nieszczęściem, ale nikt nie wiedział, w jaki sposób mu pomóc Zdań było wiele, a każdy mówił niechętnie, nierad, że nie może zgodzić się z innymi. Oddalić go z Born, ode­brać mu także nominalnie kościół, którym opieko­wał się przez tyle lat - to wydawało się wszystkim niewdzięcznością. Zło, od którego cierpiał mój oj­ciec, było znakiem zesłanym przez Boga ludowi Born, aby wszyscy pamiętali o dobru, na jakie sobie od nich zasłużył. „Był naszym pjcem tak długi czas - rzekł Marno, stary Marno, pasterz, który spędził całe swoje życie w samotności łąk i lasów —

a teraz jest naszym synem. Cierpi za nasze grzechy: to nie pierwszy raz, że sprawiedliwość boża spada na głowę niewinnego, aby ocalić winnych. Tak było w Urvaal, kiedy tam chodziłem za młodu aa strzy­żenie owiec. Także wtedy chory był uważany za syna wszystkich. Trzeba go pielęgnować. Będziemy go trzymać w Bom, a wy, Guda, będziecie się zaj­mować kościołem w jego imieniu, jak robiliście do­tąd". Wszyscy zgodzili się na to, co powiedział Mar­no. „Nie zależy już od biskupa - dodał inny B ale od nas".

„Należy do całego ludu Bórn - rzekł "Guda. — Ale jego córka?"

Wszyscy spojrzeli Gudzie w oczy, a on spuścił bladą twarz. „Wy jedni możecie nam poradzić" — rzekł jeden. „Nikt lepiej od was - poddał drugi — nie mógłby być opiekunem córki". Guda milczał. „Uczucie, jakie mam dla jego córki - odrzekł po długim milczeniu - nie pozwala mi być jej opieku­nem", powiedział wszystko: o moich ciągłych'lę­kach, o stanie niepokoju, w jakim mnie zastał, i o tym, co uczynił dla mnie, by ocalić mnie od tej bolesnej komedii, o miłości, jaka zrodziła się wol­na między nami, o obłędzie mojego ojca, który są­dził, że poznaje we nrinie biedną mamę, o jego zazdrości, jego szaleństwach, jego ostatnim dziwa­ctwie. „Jest tylko jedna rada - rzekł Marno do Gudy - pobierzcie się".

„Wezwałem was po to - rzekł Guda - by za­sięgnąć waszej rady. Nie mogę rozstrzygać sam: Anna nie należy do mnie. Tylko wy możecie zezwo-

lić na nasze szczęście". Wszyscy byli wzruszeni, sam Guda miał oczy pełne łez. Postanowiono, że ślub nasz odbędzie się z końcem zimy. Mój ojciec na jakiś czas zamieszka w domu Marno, póki stan jego zdrowia nie pozwoli mu wrócić i żyć z nami W zagrodzie Marno, jednej z najbogatszych we wsi," otoczonej żyznymi pastwiskami i rozbrzmiewającej, wesołym beczeniem owiec, odnajdzie bez wątpienia dawną pogodę. Pewna kobieta z Born, która nosiła, mnie na ręku, kiedy byłam dzieckiem, zamieszka ze mną, by nie zostawiać mnie samej w smutnym domu, gdzie cień zaczął wycofywać się z wolna z jednego pokoju po drugim, jakby wiosna rozkwitła nieoczekiwanie w całym śnieżnym Norrlandzie.

W dzień ślubu lud z Born zeszedł się z najdal­szych zagród: wszyscy cisnęli się wokół mnie z powitaniami, ^Poznawałam te, które były dziećmi ra-j zem ze mną i które potem zapomniałam, kiedyJ biedna mama zaczęła kaszleć; i dz+wiłam sięspo-i strzegając nagle- między ludźmi wielu takich, któ- rych nie widywałam już od lat, zmienionych.. postarzałych, a teraz uśmiechających się bez radości.?

Ojca utrzymywano w nieświadomości tego, co się? dzieje. Marno dzień przedterrl wywiózł go z Bora.! odprowadzając go przez zamarznięte jezioro do za- gród drugiego brzegu, odległego o pół dnia drogi. Ale dobry Marno wrócił na czas, by widzieć, jak wychodzę z kościoła, wsparta na ramieniu Gudy, i powitał mnie wielkim głosem na sposób starych" pasterzy, wyprostowany na szeroko rozstawionych nogach, pośród gromadki grajków pijanych już, za- <

nim wypili, którzy przyjechali z nim na saniach przybranych zielonymi gałęźmi, węsząc na widno­kręgu wiatr weselne] orgii-. Aż do późnego wieczora ciągle kręcili się ludzie przybyli na uroczystość, zmieniały się chóry na podwórzu przy muzyce fle­tów i skrzypiec, w.okół wielkich waz z dymiącym ponczem. Potem wszyscy odeszli, gromadą, za graj­kami, śpiewając tę starą pieśń z Norrlandu, która zaczyna się: „Chodźmy zabrać jasnowłose dziew­częta, żeby zarumienił się księżyc". Nigdy nie czu­łam się taka szczęśliwa i taka smutna. Noc była lekka i świetlista nad śniegiem: drzewa nie rzucały cienia w księżycowej poświacie. Powiedziano mi po­tem, że mój ojciec zjawił się niespodzianie w środ­ku zabawy, rozczochrany i wzburzony, wyjąc jak zraniony wilk: chwycili go i usunęli siłą, zatykając mu usta, bym nie słyszała, jak krzyczy, wynieśli go za grajkami, w gromadzie z innymi, którzy śpie­wali i wybijali rytm nogamt, by zagłuszyć jego głos.'

Od tego dnia życie moje było przez drugi czas wol­ne od niepokojów. Guda był dla mnie dobry jak brat: nic mi nie ciążyło z jego męskiej miłości. Jeśli ęlrżałam niekiedy w jego ramionach, to przez niewinność tego, ćo czułam, bałam się i była mi przyjemnie. W spokojne wieczory, oświecone śnie­giem, ciepłe w wielkim cichym domu, Guda pa­trzał na mnie długo, milcząc, albo mówił mi po­godnie o tym, co szczęście kryje jeszcze dla nas nie znanegó; i za każdym razem, gdy mnie całował,

zamykał oczy, by nie widzieć, jak mówił, mojego, rumieńca.

Codziennie Guda zaprzęgał sanie i objeżdżał za­grody, by odwiedzić chorych i zasięgnąć wiadomo­ści od gajowych i pasterzy o stanie bydła i bliskiej odwilży. Zima była niezwykle długa i mroźna tego roku. Owce zdychały licznie w owczarniach, krowy nie dawały mleka. Na leśnych ścieżkach spotykało się często zdychające Lisy, a w księżycowe noce sły-i chać było wilki wyjące na brzegach jeziora. Twardy śnieg ociągał się z topnieniem i w pierwszych dniach marca oblegał, jeszcze zagrody. Ludzie, któ­rzy przybywali z północy, przynosili wieści o bli­skiej drożyźnie w całym Norrlandzie i radzili lu­dziom z Bórn zejść w niziny, by zrobić zapasy mąki, póki jeszcze jest. czas. Woda zamarzała na kołach, zatrzymując młyny, i wielu wyjeżdżało pustymi sa­niami za ludźmi przybyłymi z północy szukać chle­ba, fasoli i grochu we wsiach na równinie.

Widziano, jak jechał kilka godzin przedtem nad jeziorem, ku młynom, i znaleziono potem jego sanie ze złamanym dyszlem, z koniem potłuczonym, za­błoconym, zaplątanym w uprząż, na drodąe do Bórn. Guda' Guda! Guda) Ludzie pobiegli, szukali wszędzie, w rowach, w zaroślach, w lesie. Dom był pełen ludzi, nie mogłam nawet krzyczeć, zdawało mi się, że ogłuchłam, widziałam, jak usta się poru­szają, ale nie słyszałam tego, co mówiły. Naraz szmer kroków, szept, sapanie: chciałam pobiec do

drzwi, uczułam, że ktoś mnie chwyta za ramiona, krzyknęłam.

I oto powoli otwarły się drzwi, wszedł schylony człowiek z dwoma drągami na barkach. Dwie stopy ludzkie sterczały po obu stronach jego głowy; z ty­łu inni ludzie, schyleni, ostrożni, zdyszani. „Powoli, powoli" — mówili naokoło. Człowiek podniósł ra­miona, schylił głowę przesuwając ją pod nogami dźwiganego ciała, zbliżył się do stołu, który stal na środku pokoju, położył tam coś ciężkiego, delikat­nego, ludzkiego. Guda! Guda! Wyrwałam się, postą­piłam kilka kroków, upadłam w przód, prawie na pierś Gudy: biały na twarzy, z półprzymkniętymi ustami, z otwartymi pogodnymi ocżarrii, Guda pa­trzał na mnie. „Zostawcie ją" — mówili, a ja czu­łam w ustach wielką senność, nie( mogłam płakać, oczy mnie bolały. „Uderzył głową" - mówili wko­ło, i teraz nie mogłam zrobić nic, trzeba było cze­kać, zbudzi się później. „To z pewnością uderzenie kijem" — mówili: i nikt go nie bronił wtedy, zosta­wili go, by umarł, nikt nie chciał go bronić teraz.

Uderzy li go'w głowę" — mówili naokoło mnie, da­leko, daleko. Ale dlaczego, dlaczego? Guda! Gudal Wszyscy patrzyli na mnie nie odpowiadając, po­trząsając głową, wielu na kolanach przed oknem modliło się, patrząc w jasne wieczorne niebo i na pierwsze cienie między drzewami; ktoś zbliżył ręce do,twarzy Gudy, by przymknąć mu powieki: „Nie! Nie'" - krzyknęłam. Marno płakał, klęcząc koło drzwi. „Marno, pomóżcie mi, pomóżcie mi, trzeba gb ratować, nie może tak umrzeć". Stary patrzył

na mnie I płakał. „Wyprowadźcie ją" — mówili. A ja nie mogłam zrobić nic, Guda, nic: ale kto to był, kto to był, kto to był?!

Naraz, siny, rozczochrany, uwalany błotem, wszedł mój ojciec: powiódł wkoło oczyma nie wi­dząc Gudy rozciągniętego na stole, minął nas schylo­ny, wszedł do drzwi prowadzących do jego pokojów. „Chodź, chodź" — powiedział do mnie Marno, bio­rąc mnie za rękę. Ojciec szedł ze spuszczoną głową, mówiąc głośno i gestykulując. Gdy tylko ujrzał nas wchodzących, zatrzymał się, popatrzył Marno w oczy, podniósł ramię, jakby chciał się bronić; „Po co przyszedłeś? — rzekł do niego. — Przyszedłeś za­brać mnie z powrotem? Czego chcesz ode mnie? To jest mój dom, ja tu jestem panem, nie chcę na­trętów w swoim domu* — i schronił się do ciemnego kąta, dysząc i jęcząc. Wielka litość mnie ogarnęła, uklękłam przed nim, ucałowałam jego ręce. Zaczął drżeć, ukrył ręce za plecami, śledził oczyma, czer­wonymi w mroku, powolne gesty Marno, który za­palał jedną po drugiej świece w świecznikach, spoj­rzał potem na mnie pokorny i zatrwożony i schylił się naraz, by całować moje włosy. „Mario - rzekł nazywając mnie imieniem biednej mamy - Mario, tyle wycierpiałem przez ciebie, teraz będziemy szczęśliwi". Na te słowa spróbowałam wstać, wy­dałam krzyk. „Daj mu mówić - szepnął mi Marnó zbliżając się do mnie, jakby chciał mnie bronić - nie bój się, ja tu jestem, daj mu mówić". Ojciec po­chylił twarz, drżał cały,*co chwila dreszcz kurczył mu ręce. „Mario - wyszeptał po długim milczeniu —

przebaczam ci, Mario, także ty musisz mi przeba­czyć, także ty mi przebaczasz, prawda?"

„Boże! Bożel Boże!" fj krzyknęłam, czepiając się jego kolan, wyciągając,rękę. by zamknąć mu usta. Marno wziął mnie za ramiona, usiłował mnie wy­prowadzić. „Zostawcie mnie — błagałam — zostawcie mnie! Guda! Guda! Guda!" Na to imię mój ojciec rzucił się-w tył, zawjłj runął nagle. Marno rzucił się na niego, chwycił go za ramiona przyciskając go do podłogi, przyłożył usta do jego twarzy: „Macie mówić — rzekł do niego cicho — macie powiedzieć, dlaczego, dlaczego, dlaczego"* Ojciec patrzał na nie­go. nie ruszając się: „Także ty, Marno — rzekł po­tem z wielką słodyczą — także ty chcesz wyrządzić mi- krzywdę". Rozciągnięty tak na ziemi, nierucho­my, wydawał się martwy.

Naraz uniósł się na, łokciach, opadł znowu, legł dysząc i jęcząc, z zamkniętymi oczyma. „Gdz;ie wy­rzuciliście kij?" — spytał go Marno nagle. Mój oj­ciec otwarł powoli oczy: „Guda, gdzie jest Guda?" — wybełkotał. I na gest, który zrobił Mamd, by po- wiedzieć mu „jest tam", wybuchnął krzykiem, pod­niósł się na nogi, uciekł, ale zrobiwszy kilka kroków runął * uderzając głową o podłogę. Guda! Gudal Gudaf

Sodoma i Gomora

(Sodoma e Gomorra)

Co najmniej raz w życiu trąby jerychońskie grają głośno i rano w sercu wszystkich ludzi. Kiedy by­łem dzieckiem, w Toskanii, często budziłem się na­gle w wiosenne noce, słysząc we śnie dźwięk trąb w dolinie Bisenzio. Noc była słodka, a cisza głęboka i jasna jak jezioro.

Kiedy w Paryżu, w sali Gaveau, dwaj amery­kańscy Murzy,ni, lśniący i protestanci, śpiewali ja­kiś „spiritual" przed publicznością chorą na spleen i erotyczne żale: jeden czarniejszy, miał głos ba­sowy, zatopiony w brzuchu, głęboki i mściwy, drugi - kontralt, namiętny i zamierający, głos. An­dromedy przykutej do skały. Słowa spiritualu sła* wiły cnoty Jozuego i jego trąb pod murami Jery­cha. Obaj Murzyni śpiewali z oczyma wzniesionymi w niebo, ze złożonymi rękami, jak pasterze betle­jemscy klęczący pod ogonem komety: blade pa­znokcie na końcach czarnych jak węgiel palców wyglądały jak gazowe płomyki, ognie świętego Elmo. Takie płomyki na czubkach palców musiały mieć święta Teresa i święta Katarzyna, kiedy się modliły. Obaj śpiewacy śledzili zapewne białymi

2

oczyma lot czarnych aniołów o kędzierzawych wło­sach i wywiniętych wargach, szybujących na chmu­rze pyłu wstającej z ruin murów, Jerycha. Murzyni widzą aniołów na swój sposób: Matka Boska Mu- . rzynów jest jak polska Matka Boska Częstochow­ska osmalona pożarami szwedzkiego oblężenia.

Echo tego spiritualu towarzyszy mi dziś rano, kiedy jadę konno drogą z Jerozolimy ku brzegom Morza Martwego. Marcowe niebo, niespokojne nad Górą Oliwną i pręgowane jasnymi prądami jak zwierciadło zatoki morskiej, błękitrfieje ciemniej na szczycie łuku, a w dole, gdzie widnokrąg kładzie się faliście na górach Moab, chmury wzdęte wia­trem i pyłkiem kwiatowym odbijają żółć spalonych łąk i kamiennych pustkowi ziemi Lota. Krajobraz wokoło urozmaicony jest cyprysami i oliwkami: od czasu do czasu łagodna linia wzgórza przywodzi na myśl krajobraz toskański malowany przez Giotta. Tak patrzę i myślę, jadąc z puszczonymi luźno cu­glami, kiedy wrzask trąby zaskakuje mnie z tyłu.

Spędziłem noc w gospodzie Dobrego Samaryta­nina, na macie rozpostartej na ziemi, w izbie peł­nej siodeł i pustych koszów, zwalonych w nieładzie pod ścianami. Wyjechałem o świcie z Jerozolimy, wspinając się przez trawiaste zbocza, które ury­wają się nagle i opadają przepastnie w głęboką dolinę Jordanu: pora była gorąca, wiosenny wiatr przynosił z pustyni wróżbę pierwszych chmur sza­rańczy. Przejechawszy przez dzień wzgórza ł do­liny, które na wschód od Góry Oliwnej ciągną się

aż do Góry Kwarantanny, prostopadłej nad Jery­chem, gdzie Jezus czynił pokutę i był kuszony przez szat&na, i wy począwszy przez kilka godzin w gre­ckim klasztorze w Kozi ba, zawieszonym jak klatka na skalistych zboczach góry, nad przepaścią El Kelt* skierowałem się ku Nebi Musa, gdzie, jak utrzy­mują muzułmanie, pochowany został Mojżesz. Było już ciemno, koń był zmęczony i wydało mi się roz­sądne zatrzymać się wpół drogi, by spędzić noc w gospodzie Dobrego Samarytanina. Przed drzwia­mi zajazdu, wsławionego w kronikach owym miło­siernym uczynkiem, który wszyscy znają, stał mały ford, szary od kurzu i załadowany skórzanymi wa­lizami. Kiedy zsiadałem z siodła, z gospody wyszedł i ruszył mi naprzeciw, z miną, jakby był już znu­żony oczekiwaniem ijp mnie, chudy i zwinny staru­szek o krótkich nogach, małej głowie, cienkich i uśmiechniętych wargach w bystrej, nagiej,, po­marszczonej twarzy. Uścisnął mi dłoń ż serdecznoś­cią starego przyjaciela i biorąc mnie pod rękę:

- Proszę mi wybaczyć — rzekł — że przedsta­wiam się w ten sposób: jestem Franęois Marie Arouet, seigneur de Yoltaire.

- Czy ten? — wykrzyknąłem.

- Ten, Patriarcha z Ferney, autor „Kandyda", |Listów filozoficznych" i jeszcze innych rzeczy.

- Prawdziwe szczęście — rzekłem — które z pew­nością zawdzięczam bardziej przypadkowi niż swo­jemu przewidywaniu.

I dodałem zwykłe uprzejme zdania, których używa się w podobnych spotkaniach. Takie nie­

zwykle spotkania wyglądałyby na cud w każdym kraju, ale nie w Palestynie, na brzegach Jordanu, gdzie cuda, przez starą tradycję, są zdarzeniami, które nie wykraczają poza zwyczajność i z których • nikt sobie nic nie robi. Arab tymczasem zatroszczył się o mojego konia i uwalniał go od siodła i wę­dzidła.

— Naprawdę bardzo mi miło — odpowiedział Wolter idąc ze mną pod rękę ku wejściu do gospo­dy - spotkać kulturalnego człowieka, który nie jest ani Żydem, ani Arabem, ani Anglikiąm — i zrobił gest radosnego zdziwienia, kiedy dowiedział się, że jestem Włochem, że podróżuję dla przyjemności i, przede wszystkim, że me jestem pielgrzymem. — Przekonałem się już - ciągnął — że należy prze­kładać wiarę, która porusza góry, ponad wiarę, która porusza ludzi. — dodał, że po tyloletnim doświadczeniu, po wszystkich rozczarowaniach, do których doprowadziła go, zwłaszcza na początku tego wieku, jego filozofia, po wszystkich zawodach, jakie zawdzięczał europejskiej moralności — a uwa­ża! się sfcusznie, nie bez ojcowskiej dumy, za jedy­nego tej współczesnej moralności sędziego, jedy­nego człowieka za nią odpowiedzialnego (i tutaj cichym głosem powiedział mi, -że nie umie jednak wyrzec się tego, żeby być dumnym z omyłek bliź­niego nie mniej niż z własnych racji) — wybrał* by żyć, zawód, który wobec przesądów czasu zda- wął mu się o wiele szlachetniejszy niż zawód filo­zofa. — Od moich przyjaciół z Ameryki — zakoń­czył — u których moja dawna życzliwość dla do­

brego Hurona pozwala ml cieszyć się jeszcze trochę zaufaniem, przyjąłem przedstawicielstwo generalne samochodów Forda na Francję i na francuskie ko­lonie, mandaty i protektoraty. Spodziewam się, że kiedyś uda mi się odgadnąć ich funkcjonowanie nieco lepiej, niż Algarottiemu udało się odgadnąć mechanizm mojej filozofii.

- Nikt w Paryżu — przerwałem mu — na pewno nie może się pochlubić, by przypadł mu los lepszy od pańskiego: czy nie stał się pan może, w pewien sposób, przedstawicielem filozofii amerykańskiej, to jest najmniej wolteriańskiej filozofii na świecie, w najbardziej wolteriańskim kraju na ziemi?

- A któż panu powiedział — odrzekł Patriarcha z Ferney — że Ameryka Forda jest mniej wolteriańska od Francji? Jak sobie więc pan tłumaczy, że właśnie Fordowi dane było zdziałać cud spro­wadzenia Woltera do Ziemi Świętej?

- Oto cud — rzekłem — o którego zrobieniu nie zamarzyłby sam Mojżesz, nawet gdyby otrzy­mał mieszczańskie wykształcenie.

Na moje słowa Wolter odwrócił się, by spojrzeć na mnie z uśmiechem, i „Co do Mojżesza..." zaczął, ale w tej chwili gospodarz, brodaty Arąb w krót­kiej „galabija" i z gołymi nogami, zbliżył się do stołu na środku izby, zatrzymał się* by poczekać, aż usiądziemy; postawił talerze i szklanki, dzban wina, coś do jedzenia na pewnego rodzaju tacy z terakoty i wyszedł patrząc na nas z ukósa.

- Teraz rozumiem — rzekł Wolter śmiejąc się — dlaczego gospoda Dobrego Samarytanina nazywa

się także Khan el Hatrour, co znaczy Zajazd Zło­dziei — i opowiedział mi, że zajazdów tego rodzaju, jeśli nie tej nazwy, spotkał kilka w całej Syrii, którą przez prawie miesiąc zjeżdżał Wzdłuż wszerz, by zbadać warunki tego rynku i zdać sobie z bliska sprawę z możliwości pojednania filozofii Forda z lenistwem Syryjczyków. — Dobry rynek — dodał — dla tanich maszyn; ale polityka francuska w Syrii z pewnością nie sprzyja dobremu biegowi intere­sów. — I tutaj, widząc, że się uśmiecham: — Któż by pomyślał % wykrzyknął — że będzie mógł któ­regoś dnia spotkać autora „Kandyda" przy kie­rownicy forda na drodze do Damaszku?

Z polityki francuskiej w Syrii rozrtiowa zeszła na politykę angielską w Palestynie. Wolter nie mógł uspokoić się na myśl, że właśnie Anglikom przypadła piecza nad Świętymi Miejscami i gospo­darzenie ziemią tak urodzajną w cuda:

— Naród angielski nie umie gospodarzyć cuda­mi; w całej historii Ańgiii nie ma ani jednego cudu. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma tam ludzi, którzy próbują od czasu do czasu robić cuda i którzy, w potrzebie, umieliby je robić: ale na razie nie znam ich; a święci angielscy, ci nie­liczni, których imiona przekazano w kalendarzach, są nazbyt „gentleman", żeby by<f świętymi i żeby robić cuda. — Co do mnie... — Chciał .może dodać, ze nie wierzy w cuda, ale ubiegłem go z dyskretnym uśmiechem:

— To jasne — rzekłem. — Nie wierzy pan w cuda dlatego, że nie umie ich pan robić.

— Nigdy tego nie próbowałem — odrzekł Wol­ter - ale nie wierzę tak dalece w naturę, jak Rousseau; czy w samochody, jak Ford, bym uważał się za niezdolnego do tej sztuki. Francuz naszych dni nie może robić cudów.

Tu zaczęliśmy rozmawiać o wszelkiego rodzaju cudownościach, o tajemnicach magii, o starożyt­nych Egipcjanach i baśniach, o kulturze tego ludu. Przyjechałem do Jerozolimy po długim pobycie w dolinie Nilu, którą przebiegłem we wszystkich kierunkach od Aleksandrii do Assuanu, i żyjve było jeszcze we mnie rozczarowanie, za które zachowam Egiptowi zawsze -najczarniejszą^ niewdzięczność. Oto kraj, który w moich oczach nie ma nic tajem­niczego czy magicznego: kultura, której jedynym świadectwem są groby, może robić tylko wrażenie ponurej nudy. Rozweselało mi serce, na szczęście, wspomnienie mumii, które starożytni Egipcjanie, by je zakonserwować* ' wypychali cebulą. Także Wolter był mojego zdania: czyż ńie napisał, w „Księżniczce Babilonu", że Egipcjanie, „śi fa- meux par des monceaux de pjerres, se sont abrutis et deshonores par leurs superstitions barbares"? Autor „Kandyda" nie przestawał się śmiać na myśl, że mumie tych królowych o pogodnych twarzach, słodkich oczach, cienkich i uśmiechniętych war­gach, tych królów o szlachetnym i dumnym wyglą­

dzie leżą w złotych sarkofagach z żołądkiem i brzu­chem nadziewanym cebulą. A co powiedzieć o za­balsamowanych krokodylach, szczurach, psach, wę­żach, kotach, które dotrzymują towarzystwa w gro­bach królowym i królom?

Wino było jasne i słodkie, a krew burzyła się po ii im przyjemnie. Rozmawialiśmy. długo, o Egipcja­nach i ich „usypiskach kamieni" (także piramidy byty dla Woltera tylko des monceaux de pierres), o nowożytnych Anglikach,, o ich cierpliwości wobec nieśmiertelności i o ich wolności wobec nieba (czyż Wolter nie napisał może, w listach o kwakrach, że każdy Anglik „comme homme librę, va au ciel par le chemin qui lui plait", i gdy z wolna roz­mowa zaczęła schodzię na przyczyny mojej podróży do Ziemi Świętej, autor „Zbioru głupstw" spytał mnieł czy zatrzymam się w Jerycho, czy też zamie­rzam puścić się za Jordan, i ofiarował się towa­rzyszyć mi samochodem do Sodom

- Od Łacińskiego Patriarchy. Jerozolimy, który jest Włochem, dowiedziałem się — dodał — że od­kryto ruiny tego miasta, tak ważnego w historii cywilizowanych ludów. Nie chciałbym wrócić do Paryża, nie mogąc powiedzieć, że spędziłem noc w Sodomie.

Odpowiedziałem mii, że chcę już skończyć moją podróż po Palestynie tak, jak ją zacząłem, to znaczy na koniu, że chętnie przyjmuję jego towarzystwo,

ale że wyznaczymy sobie spotkanie w Jerycho i w Sodomie, gdzie dogonię go jak najszybciej.

- Ostrzegam pana jednak — zakończyłem — że nie jest to ostrożne spędzać noc w Sodomie: to miasto, w którym trzeba się mieć na baczności.

Angielskie władze w Jerozolimie rzeczywiście radziły mi nie ufać Arabom koczującym na brzer­gach Morza Martwego: w dolinie Jordanu jeszcze wrzało i niebezpieczeństwa nowego buntu przeciw Żydom nie można było uważać za zażegnane.

— Będziemy sobie wzajemnie osłaniali tyły — rzekł Wolter śmiejąc się. I po wielu innych rozmo- , wach tego rodzaju rozstaliśmy się, by pójść spać: i ja wyjadę o świcie, konno, a autor „Słownika filo- _ zoficznego" swoim foidem dogoni mnie w Jerycho.

We śnie pełno było dźwięku trąb i walenia się V murów: potem podszedł do mnie Jozue, mały i chu- J dy, i przyjmował mnie z wieloma oznakami rado- -f ści, z uściskami i potrząsaniem dłoni, jakbym to ja był bohaterem tej wielkiej ruiny. Uścisnąwszy mnie po raz ostatni, Jozue wsiadł do forda, który - oddalił się trąbiąc i znikł w kurzawie.

Wolter zatrzymał samochód.

- Jeśli się nie mylę — wykrzyknął — jesteśmy prawie u celu.

Naprawdę u celu to nie, ale z pewnością nie bar­dzo daleko: oto tam Jerycho, o kilka mil od nas, ze swymi białymi domami, ogrodami, gajami palm i sykomor.

— Kto wie — rzekłem — czy jeszcze nie żyje i nie

zielenieje sykomora, na którą wspiął się celnik Za - cheusz, by zobaczyć przechodzącego Jezusa.

— I kto wie — dodał Patriarcha z Ferney — czy z okna ladacznicy Rahab nie zwisa jeszcze czer­wony łachman-, który ocalił ją od rzezi.

Puściłem konia stępa, obok forda, który posuwał się powoli, i tak rozmawiając podążaliśmy do Jerycho.

Mówiliśmy o aniołach i cudach. Wszystko jest możliwe w Jerycho, i można mniemać, że cudy są ciągle jedyną monetą mającą kurs prawny w hi­storii tych okolic. Nie są to już czasy Jozuego i Eli­zeusza, kiedy aniołowie przechadzali się po kraju, odziani w biały len, z długimi, rozpuszczonymi na ramiona włosami i ze świetlistymi dłońmi, srebrzy­stymi i pomykającymi jak ryby. Ale z pewnością ten rzadki gatunek skrzydlatych ludzi nie zaginął i żyje dziś ukryty w dolinach i jaskiniach, schodzi od czasu do czasu, by pukać do drzwi klasztorów

chłopskich chat, gasić pragnienie w źródle Elize­usza, kąpać się w Jordanie, zamienić dwa słowa

2 żebrakami i pątnikami, których w pewnych okie- sach spotyka się całymi gromadami na drodze do Jerozolimy. Zobaczyć anioła, porozmawiać z nim było zawsze moim marzeniem od dziecka. Pamię­tam, przeczytałem pewnego dnia, na kilka miesięcy przed wojną, że anioł zjawił się niespodzianie na placu pewnej wsi w Rosji I napominał chłopów, żeby pilnie wystrzegali się jadania gołębi, przez szacunek dla Ducha Świętego, ęhłopi bardzo się zdziwili tym ostrzeżeniem, bo jak ludzka pamięć

sięga, w całej Rosji, a zwłaszcza w tej wsi nigdy nie jadano gołębiego mięsa, właśnie dlatego. ?eby nie , wbić/ zębów w Out ha Świętego Ale'zdaje .się, że anioł był lepiej powiadomiony od nich, w każ­dym razie rozmawiał o tym w cztery oczy ze staro­stą, w tonie raczej sśrorstkim, i odszedł pieszo, poru­szając lekko skrzydłami i potrząsając głową na znak groźby. W kilka miesięcy, potem rzeczywiście wybuchła wojna, za karę za to świętokradztwo. Zawsze wierzyłem, ze anioł rzeczywiście zjawił się w rosyjskiej wsi, i wiele razy potem skłonny byłem widzieć anioła raz w tej, raz w innej osobie spośród tylu. które zdarzyło mi się spotkać w moim życiu, rzeczywiście anioła ze skrzydłami: ale za każdym razem zostało mi podejrzenie, że się pomyliłem

Jestem przeświadczony jednak, że aniołowie me są zresztą tak rzadcy, jak można by mniemać Opo­wiadał mi wiarygodny świadek, że podczas wojny, w 97 roku, w pewnym szpitalu londyńskim oficer angielski ranny w Palestynie w walkach o zdobycie Jerozolimy przyjmował każdej nocy odwiedźmy młodzieńca o bladej i prawie świetlistej twarzy;-. Nieznajomy wchodził przez okno, zbliżał się 'do łóżka rannego i wyciągał się o jego boku: a świcie wychodził tak, jak wszedł, lekko i cicho muskając j parapet. To niezwykłe zjawisko zostało wzięte za, sen przez samych świadków i nikt za pierwszym razem nie mówił o nim. Ale kiedy rzecz się po|9 wtórzyła, kilku rannych spostrzegło, że. młodzieniec miał u ramion coś błyszczącego, jakby dwóje zwi­niętych skrzydeł. Anioł, niewątpliwie: a ze sposobu,

w jaki chodził na małej przestrzeni między oknem a łóżkiem chorego, kołysząc się w biodrach, inni ranni, którzy spali w tej samej sali. i mogli przyj­rzeć się z bliska dziwnemu gościowi, osądzili, że byl to anioł hermafrodyta. Powiadomiona o tym nie­wiarygodnym zdarzeniu pielęgniarka umyśliła | zamknąć okno: było lato, a upał był duszący, ale | nikt nie narzekał, wszyscy czuwali z otwartymi oczyma w półmroku sali. I oto anioł ukazał się na parapecie i zapukał lekko w szybę. Ranny oficer wstał, zdawało się, że śpi, poszedł na palcach do okna, otworzył je i idąc jak lunatyk wrócił do łóż- „ ka. Uśmiechał się jak śniące dziecko. Anioł wszedł | lekko i cicho i wyciągnął się u jego boku: o świcie znikł i przez kilka dni nie pojawił się. Ale jednej nocy wydało się kilku chorym, że widzą, jak anioł wchodzi, zbliża . się do łóżka rannego, schyla się, aby go ucałować, i znika. Rano znaleziopo oficera martwego, z długim srebrnym piórem zanurzonym w sercu. Pióro było przeźroczyste, niebiesko żył­kowane: i zaledwie pielęgniarka dotknęła go pal­cami, rozprysłp się w tysiąc niewidzialnych okru­chów, jakby było ze szkła.

Wolter uśmiechał się do tych moich fantazji. Nie ufał aniołom i szanował tylko proroków dla ich ciężkiego człowieczeństwa i nieubłaganych humo­rów. „To byli mężowie!" — mówił. Przyznawał jed­nak, że czas proroków minął i że dzisiaj łatwiej, nasźe szczęście, spotkać anioła niż proroka. Mężo­wie, którzy rządzili ludźmi za pomocą gróźb, a na­turą za pomocą cudów

- Kllka lat temu - dodał - zdarzyło mi się przeczytać historię bardzo podobną do tej, którą mi pan opowiedział. Ale w pańskiej anioł zabija angielskiego oficera, w mojej prorok wskrzesza umarłe dziecko. Pewnego dnia Elizeusz, ten sam, który w Betel rzucił dwom niedźwiedziom na roz­darcie czterdzieści dwoje dzieci za to, że drwiły z jego łysiny, został wezwany przez Sunamitkę, której umarł syn. Elizeusz wszedł do izby, gdzie leżał trupek, zamknął się na klucz, potem wszedł na łóżko, położył się na dziecku, przywarł ustami do jego ust i co chwila schodził z łóżka, krążył po izbie, znów wyciągał się jak długi na synu Suna- mitki, aż dziecko ożyło. Jak pan widzi, także Eli­zeusz nie żartował. Ale to były czasy, kiedy anio­łowie wchodzili do domów, siadali do stołu, a chłopi podawali im wieczerzę, traktując ich z prostotą, zgoła nie zdziwieni tymi niespodzianymi odwiedzi­nami: aniołowie, zjadłszy i wypiwszy, przepowia­dali przyszłość, odsłaniali tajemnice boże, zwiasto­wali domownicom, że w ciągu roku zajdą w ciążę, bawili się w chowanego z chłopcami znikając i zja­wiając się znowu w mgnieniu oka, raz w tym, raz w innym kącie, jak płomyk, który gaśnie i znów się zapala; potem żegnali się ze wszystkimi i od­chodzili pieszo, jak przyszli. Nie mówię panu o tym,; co robili prorocy, i to nie tylko za- życia, ale i po śmierci: wszelkiego rodzaju cuda, zdumiewające sztuki, kuglarstwa i czary. Niech pan pomyśli o Elizeuszu, którego sławne źródło niebawem ujrzymy. Pewnego dnia kilku grabarzy zajętych

było grzebaniem zmarłego w grobie wykopanym tuż obok grobu Elizeusza, kiedy ujrzeli, źe zbliża się do nich zgraja moabickich łotrzyków, którzy wtedy grasowali po kraju. Na ten widok chwycili zmarłego, wrzucili go do grobu Elizeusza i umknęli pędem: umarły stoczył się w dół, upadł na kości proroka i zaledwie ich dotknął, wrócił do życia, powstał na nogi ze zjeżońym włosem i co sił w no­gach drapnął za grabarzami. Wszystko to są histo­rie, o których czyta się w Biblii, i słuszną rzeczą jest mniemać, że jeśli były prawdziwe wtedy, to muszą być prawdziwe także dzisiaj. Nie ukrywam przed panem, że nie chciałbym wrócić do Paryża nie zobaczywszy anioła lub przynajmniej proroka.

Tymczasem dojechaliśmy do Jerycha i zatrzy- • maliśmy się przy Źródle Elizeusza, u stóp tego wzgórka, na którym widnieją tu i tam resztki mu­rów zburzonych przez Jozuego dźwiękiem trąby. Wzgórze to jest czymś w rodzaju rzymskiego Mon­te Testaccio i pełno tam czerepów: ale z prawdzi­wych ruin są tylko fundamenty podwójnego,kręgu murów, o podstawie z kamieni grubo obrobionych w kwadrat. Malutkie miasto to sławne Jerycho sprzed trzech tysięcy lat, wielkości Akropolu Alatri w Ciociara albo Piazza Colonna. Olbrzym Goliat zmieściłby je w jednej garści. Widząc te pokruszone cegły, tę czerwonawą próchnicę, te podłogi z ubitej zierrfi, podłogi chat, nie pałaców, rozumie się, jak kilka trąb mogło zdziałać taką ruinę: flet by wy­starczył. Miejsce jest smutne i te resztki murów zdają się jeszcze bardziej nędzne, gdy oko rozgląda

się wokoło, by kontemplować biblijną scenerię gór Moab, dolinę Jordanu, Górę Kwarantanny, niebie­ską rozciągłość Morza Martwego i niezmierny łuk dalekiego widnokręgu.

Młody amerykański archeolog z haczykowatym nosem i odstającymi uszyma, szperający w ruinach starożytnego Jerycha na koszt komitetu syjoni­stycznego z Filadelfii, nie przebaczy nigdy żołnie­rzom tureckim, obozującym w 97 roku koło Źró­dła Elizeusza, że zburzyli nieliczne mury, których Jozuemu nie udało się całkiem zwalić, a które pro­fesor Sellin z Wiednia odgrzebał w 99 roku. Jest pełen podziwu dla historycznej powagi Biblii.

- Niech pan pomyśli — mówi — że jest to to samo źródło, które Elizeusz 'oczyścił solą: warzywniki, winnice, ogrody kwitnące różami, sławne róże jery­chońskie gaszą pragnienie od .tysięcy lat u tego źródła, które dziś jeszcze, jak w czasach Elizeusza* nawadnia pola wokół przeklętego miasta. Co do klątw, powiem panu, że Biblia jest cudownie do­kładna. Kiedy Jozue dźwiękiem trąby dokonał czy­nów, których ślady widzimy, zgromadził lud i ka­zał mu złożyć przysięgę, mówiąc: Przeklęty niech będzie każdy, kto spróbuje odbudować Jerycho; założy je na swoim synu starszym i położy jego bramy na swoim synu młodszym; chcąc tak powie­dzieć. ze umrą mu synowie i że odbuduje miasto na ich grobach W jakiś czas potem, opowiada Księ­ga Któlów, pewien Hiel, z Betel, odbudował Jery­cho i założył je na Abiramie, swym pierworodnym* i położył jego bramy na Segubie, swym młodszym

synu. Otóż — zakończył archeolog — wykopaliska profesora Sellina odkryły pod podłogą domów wielką ilość dziecięcych grobów. To przejmujące odkrycie zostało objaśnione przez samego Sellina w „Revue Bibliąue" z lipca 9 roku.

— A aniołowie? — spytałem. — Spotyka się ich jeszcze?

— Zależy od pory roku — odpowiedział arche­olog. — Anglicy ścigają aniołów bezlitośnie i w ostat­nich czasach zabili ich wiele. Teraz stały się już rzadsze, ale tego roku, może wskutek wyjątkowo łagodnej zimy, jest ich wielka obfitość w całym kraju.

Tymczasem okrążyliśmy mury i kiedyśmy doszli do drogi blisko Źródła Elizeusza:

— Radzę panom — rzekł archeolog do Woltera, pożegnawszy się z nami i życzy wszy nam szczęśli­wej dęogi — nie spędżać nocy w Sodomie: nie jest to ostrożnie. Mogliby panowie spotkać... — ale tutaj szum motoru zagłuszył jego słowa.

Odwróciwszy się na siodle, by lepiej słyszeć (do­siadłem już przedtem konia, wysuwając się przed forda), ujrzałem, że amerykański archeolog bieg­nie ku gromadzie łobuzów, którzy szli drepcząc w naszą stronę. Były to polskie \ węgierskie dzięta z kolonii syjonistycznej w Jerycho; z czar­nymi oczyma, lśniącymi i kędzierzawymi włosami, spalonymi słońcem twarzami. Na czele szedł dzie­ciak ledwie od ziemi odrosły, dumny i z wypiętą piersią jak Jozue, dmuchając nadętymi policzkami w blaszaną trąbkę, która grała tak głośno i prze­

raźliwie, źe pękały uszy. Czterema susami arche­olog dopędził tego nieoczekiwanego Jozuego, wy­rwał mu z ust trąbkę i cisnął ją do Źródła Elizeusza,

- Słuszna ostrożność — zauważył Wolter — nie można nigdy przewidzieć zła, jakie może jeszcze sprawić trąba.

Dziś nie trzeba już cudów, by przejść przez Jordan.

- Nie mogę zrozumieć - rzekł Wolter, kiedy by­liśmy w połowie mostu — że w całej Biblii nie ma śladu choćby drewnianego mostku. Bóg Mojżeszów uciekał się chętniej do cudów niż do-inżynierów. Jeśli chodzi o przejście przez Morze Czerwone lub

pierwsze przebrnięcie przez Jordan, to«jashe jest, że słuszną rzeczą było użyć cudu, skoro trzeba było przenieść na drugi brzeg niezmierne mnóstwo ludu

wozów: ale dla proroka Eliasza czy dla jego ucz-- nia Elizeusza wystarczyłaby kładka. Rzeczywiście;: to prawda, że cuda nie kosztują nic tego, kto umie je robić.

Nie podzielałem zdania autora „Kandyda". W kraju takim jak ten łatwiej uczynić cud niż zbudować most, i nie jest powiedziane, że Bóg Mojr żeszów nie lubi oszczędzać czasu i trudu. A zresztą, gdybyśmy i my spróbowali przejść przez Jordan, kto wie, czy woda nie cofnęłaby się także przed nami, jak przed prorokami Eliaszem i Elizeuszem?

- Jeśli pan chce - poddał Wolter — możemy spróbować.

Byliśmy już na drugim brzegu i zgodziliśmy się, że spi obujemy w drodze powrotnej.

— Nie chcę panu przeczyć — ciągną? Patriarcha z Fernay — ale zdaje mi się, że pokłada pan zbyt wiele ufności w cudach. Jest pan Włochem. w\ęc rzecz jest zrozumiała. Wy, Włosi, łatwo wierzycie w rzeczy cudowne i historia waszych czynów i wa­szych powodzeń cierpi przez to. Dzięki Bogu my, Francuzi, jesteśmy ostrożniejsi, bardziej trzymamy się ziemi, konkretu. my jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że nas zdradzają, ale radzimy sobie bar­dziej rozumem niż fantazją. — Tu przerwał i zwró­cił oczy ku Morzu Martwemu, które rozciągało się teraz przed nami, nieprzejrzyste i turkusowe pod ukośnym słońcem. Droga skręcała na lewo od nas, na wschód, między morzem a skrajem smutnej równiny gęsto porosłej krzakami, i tu, i tam usianej piaszczystymi plamami i białymi głazami, podobnej do olbrzymiej parszywej głowy.

— Czy poczułby się pan obrażony — podjął Wol­ter - gdybym panu powiedział, że wszyscy Włośi są jak Kapitan Morza Martwego?

Na krótko przed wejściem na most na Jordanie, w gospodzie Spiriotikesa, greckiego, kawiarza z wielkimi czarnymi wypomadowanymi wąsami i z oczyma z krzemienia, z których słońce krzesało skry za każdym poruszeniem głowy, spotkaliśmy osobistość pełną godności, brzuchaty i z wielką brodą, pochłoniętą popijaniem kawy z malutkiej miedzianej filiżanki. Był to sławny Kapitan Morza Martwego, Krzysztof Kolumb zardzewiałego pa­rowca, kursującego między ujściem Jordanu a brze­giem Keraku, gdzie zamek zbudowany przez krzy-

iowców przypomina czyny Renauda de Chatillon: od wieków krzaki jeżyn i piasek oblegają wieżaste mury, a szczury je gryzą. Siedząc obok wilka mor­skiego, pod pergolą, Spiriotikes słuchał nas bez mrugnięcia okiem. Cień pergoli załamywał się o kilka kroków od nas, na brzegu Jordanu, w nie- bieskozłotą frędzlę igrającą z błotnistą wodą. Wła­śnie to jest miejsce, gdzie Jan ochrzcił Chrystusa: grecki kawiarz strzeże go dobrze i żaden Jozue, żaden Eliasz nie mógłby tędy przejść w bród, nie dawszy mu napiwku.

Gdy Spiriotikes doradzał nam zawrócić albo spę­dzić noc u niego, jeśli nie chcemy wyjść naprzeciw burzy, na którą zanosiło się nad górami Moab, w stronę Sodomy („Woda, ogień czy popiół — w Sodomie zawsze coś pada"), Kapitan Morza Martwego podniósł naraz głowę wołając grzmią­cym głosem:

- Nie pada tam nigdy, nie pada nigdy-' — I uspo­koiwszy się nagle: — Nie trzeba — dodał łagodnym głosem - straszyć tych panów. Wiadomo, burze burzami, ale mnie właśnie wypada powiedzieć wam, źe nie trzeba koniecznie bać się burz. Ja nie boję się niczego i od czterdziestu lat utrzymuję się na powierzchni tego morza. Nie ma lepszego mary­narza ode mnie na całym Morzu Martwym.

- Tym bardziej — przerwał mu Wolter — że zapewne me ma tu innych: czy nie jest pan jedy­nym marynarzem w okolicy?

- Jedynym i najlepszymi - odpowiedział Kapi­tan — choćby cała ziemia tonęła, ja nie tonę! —

Potem łagodniejszym głosem: — Jednak to cud, prawdziwy cud, że jestem jeszcze na powierzchni: pomyślcie, że w ciągu czterdziestu lat aie udało mi się jeszcze nigdy pójść na dno.

Teraz właśnie do tego wilka morskiego Wolter porównywał Włochów.

— Dlaczego miałbym się obrazić? — odpowiedzia­łem; — Ten dzielny Kapitan wygląda mi aa zacnego człowieka.

— Bez wątpienia — odparł autor „Kandyda" — ale na zacnego człowieka, który wierzy w cuda. Jego wiara jest tak ślepa, a jego sumienie tak spo­kojne, że ma większe zaufanie do cudownych wła­ściwości swego statku niż do składu chemicznego wody Morza Martwego. Tego, że jego parowiec me może pójść na dno, nie należy przypisywać cudowi, ale nadzwyczajnej gęstości tej wody. Analiza dok­tora Lorteta wykazuje obecność takiej ilości chlor­ków i bromków magnezu, że żaden ustrój aie może tam żyć. Niech pan pomyśli, że na siedemdziesiąt części wody jest tam rozpuszczonych części, chlorku sodu, wapnia, magnezu, potasu, bromku magnezu i siarczanu wapnia. Niech pan spróbuje wrzucić tam kilkumiesięczne dziecko: nie będzie

.mogło utonąć. Jest to morze, na którym wszystko pływa, gdzie zatonięcie jest niemożliwe. Kapiian Morza Martwego, choćby najbardziej się starał, nie może pójść na dno: jego parowiec nie może zatonąć.. Oto marynarz, który nie powinien mówić o cudzie, gdy utrzymuje się na powierzchni: byłoby praw­dziwym cudem, gdyby zatonął.

- Nie rozumiem — rzekłem uśmiechając się — dlaczego Włosi mają być podobni do tego dzielnego Kapitana...

Ale tu podniósł się silny wiatr,' zielona chmura wisząca od godziny nad naszymi głowami, w której słońce zapalało co chwila dziwne srebrne błyski, jak gdyby była pełna pluskających ryb, zniżyła się nagle, i nieprzeliczone mnóstwo szarańczy spadło z mej szeleszcząc. Natychmiast czerwonawa kurza­wa podniosła się z parszywej równiny, i niebawem znaleźliśmy się jak w wichurze: nawałnica szarań­czy waliła się na krzaki, na piaszczyste plamy i na morze z szelestem suchych liści uderzanych gra­dem. Te straszliwe żarłoki czepiały się włosów, twarzy, ubrania, ziemia była nimi pokryta na wiele mil wokoło, powietrze połyskiwało i szumiało sre­brzystymi skrzydłami, ukośne słońce uderzało je swymi zakurzonymi mieczami, a ciemne morze wrzało. Brak mi było oddechu, oczy mnie paliły: grzbiet konia roił się małymi żółtymi i zielonymi potworkami o srogich szczękach, zaduch potu, ostra mrówcza woń padała z tej żywej szumiącej chmury.

Spiąłem ostrogami konia, który rzucił się cwa­łem, goniony przez forda. — Staćl Staćl — krzyczał Wolter, uczepiony kierownicy, z pochyloną głową, oślepiony tym niezwykłym deszczem, który bil mu w twarz, kłując ją do krwi: coś jakby Król Lear, żarty przez wyrzuty sumienia i szarańczę. Wreszcie wydostaliśmy się na powietrze, poza chmurę, i# roz­glądaliśmy się wokoło, zadyszani i zadowoleni.

I oto ujrzeliśmy siedzących na skraju drogi, z miną jakby kogoś oczekiwali, dwóch ludzi ubranych na sposób arabski, którzy podnieśli głowy pozdrawia­jąc nas po angielsku.

— Dzień dobry — odpowiedział Wolter i spytał, czy bardzo daleko do Sodomy.

— Sodoma jest tam — odrzekł jeden z nich, uro­czystym ruchem wyciągając ramię kierunku wzgórzu, które wznosiło się opodal: u stóp wzgórza widać było namioty, kilka chat i trochę dymu wzbijają­cego się z zagłębienia terenu.

Dwaj nieznajomi wyglądali na nie więcej niż trzydzieści lat i chociaż wysocy i silni, o szerokich ramionach i muskularnych szyjach, mieli małe i białe ręce i dziecinne, prawie dziewczęce twarze, ujęte w dwa pasma jasnych włosów, które rozdzie­lone pośrodku czoła, opadały im na ramiona jak włosy aniołów Benozza Gozzoli.

— Jeśli i panówie tam jedziecie - ciągnął nie­znajomy po długim patrzeniu nam w oczy mo­żemy odbyć ten ostatni kawałek drogi razem.

— Wsiadajcie więc — zaprosił uprzejmie Wolter — nie wiem, czy będzie wam wygodnie, ale nie mogę wam ofiarować nic więcej.

— To wystarcza — odpowiedział ten z nich, który dotychczas nie otworzył ust — żeby uznać pana za gentlemana nawet o milę od Sodomy.

Nieznajomi po drodze spytali Patriarchę I Fer- ney, czy nie spotkaliśmy niedaleko przed mostem na Jordanie inżynierów z komisariatu angielskiego w Jerozolimie; i dodali, że należą do policji dro­

gowej, że mają rozkaz udać się do Sodomy i prze­prowadzić tam dochodzenie w sprawie bolesnych zdarzeń dnia poprzedniego i że dziwią się widząc nas samych i bez broni w kraju tak mało bezpiecz­nym. Poprzedniego wieczoru w Sodomie pewien, amerykański archeolog przybyły z Bostonu, by od­naleźć ruiny domu Lota, został napadnięty przez kilku koczujących w okolicy Arabów i szczodrze obity: ocalił się cudem, całkiem jak Lot.

- Nie mam żadnego zamiaru - rzekł Wolter — skończyć jak ten archeolog: i spodziewam się, że w razie \ potrzeby obronicie mnie przed sodomita­mi. - I zaczął podśpiewywać przez zęby ze złośli­wym uśmiechem swoje rymy ku pamięci Lota:

Lot sobie popił i zmiękło mu serce, tak że wnet został własnym zięciem

— Wy, Anglicy — rzekł, kiedy skończył zwrot­kę - nie jesteście bardzo mocni w historii staro­żytnej, a w sprawach historii świętej wasze nie­uctwo jest bardziej klasyczne niż nieuctwo Ro­usseau.

- Przyznałbym panu słuszność — odparł ten z dwóch nieznajomych, który zdawał się mieć wię­cej powagi - gdybyśmy' byli Anglikami, jak pan

mówi; ale jesteśmy tutejsi i historia święta jest po. trochu kroniką naszej rodziny.

— Jesteście więc Żydami? — spytał Patriarcha z Ferney.

— Ani Żydami, ani Arabami — odpowiedział tam­ten — jesteśmy aniołami.

— Spodziewałem się tego — rzekł Wolter ze spo­kojną miną — aczkolwiek aż dd* dzisiaj wątpiłem w wasze istnienie. Ale w tym kraju wszystko jest możliwe, a wasz Bóg zawsze „un faiseur d'anges'' \ Sądzę jednak, że aby przekonać mnie o swoim istnieniu, nie zechcecie zmuszać mnie, bym walczył z wami, jak to uczynił ów anioł z Jakubem.

— Nie jesteśmy tu po to, by napadać ludzi odpowiedział tamten - ale po to, by ich ochra­niać - i podniósłszy kraj wielkiego białego płasz­cza pokazał nam angielski tabaczkowy mundur. Po­tem zaczął opowiadać nam historię swoją | swego towarzysza, która jest trochę historią prawie wszystkich palestyńskich aniołów. Po wypędzeniu Turków Anglicy usadowili się jako panowie w ca­łym kraju i zączęli od ostatnich miesięcy 98 roku werbować żołnierzy i urzędników wśród miejsco­wej ludności, Arabów, Greków, Żydów, aniołćw, trochę za pomocą pieniędzy i obietnic, trochę go Był to prawdziwy „racolagć". Ci nieliczni anio­łowie. którzy wyszli cało z wojen, i prześladowań

religijnych, z drożyzn I z zaraz, które przez wieki trapiły Ziemię Świętą, musieli nagle bądź opuszczać w pośpiechu swoje pola i swoje domy, by ustąpić miejsca Żydom, których" polityka Balfoura kiero­wała ze wszystkich śtron świata do Palestyny, bądź znosić wolę nowych panów. Ale nie wszystkim uda­ło się przekroczyć w czas granicę, by szukać schro­nienia w Syrii czy w Turcji: wielu schwytano za pióra w połowie drogi, wielu dopędziły w locie eskadry jerozolimskiego lotnictwa, wielu wyłapano w jaskiniach gór Moab, a wziętym do niewoli anio­łom obcięto skrzydła, aby nie mogli już uciekać. Także nasi dwaj towarzysze musieli poddać się wspólnemu losowi i wdziać angielski mundur, przy­jąć pensję i służyć w policji drogowej Jego Kró­lewskiej Mości. Wiadomo, że w angielskiej admini­stracji kolonialnej pełno jest aniołów od czasu Gladstone'a, który powiadał o sobie, że jest na­tchniony przez Boga.

- To prawdziwa szkoda — rzekł Wolter — że nie można już was widzieć z wielkimi srebrnymi otwar­tymi skrzydłami, szybujących w powietrzu. Ale je­stem pewien, że w Paryżu mielibyście powodzenie nawet tak.

- Gdyby nam zostawili przynajmniej kikut skrzydła — wykrzyknął anioł — tyle, aby unieść się o piędź nad ziemię!

| Anglicy — zauważyłem — nie dopuszczają, by podlegli im ludzie i narody mogły się w jakiś spo­sób pocieszać w znoszeniu polityki brytyjskiej.

- Nie bez słuszności szczycą się, że są filantrop

parni — rzeki anioł uśmiechaiac się — tylko filan­tropia może zachować imperia

Tymczasem dojechaliśmy do stóp wzgórza. Kilku Arabów drzemało rozciągniętych przed namiotami i chatami z trzciny i błota, rozsianymi na trawia­stym zboczu, gdzie pasło się stado owiec. Dalej, ku Morzu Martwemu, widać było na powierzchni ziemi resztki murów, wyzierające spod piasku i krzaków.

.Oto ruiny Sodomy — rzekł anioł — a tam da­lej Gomory. Wzgórze przed nami, które miejscowi Arabowie nazywają Dżebel Uzdum, czyli Górą Soli, jest posągiem żony Lot a.

- Gdybym się nie bał. że i ja stanę się posągiem ze soli - zauważył autor „Kandyda" - zawróciłbym, zanim się ściemni. Zważywszy dobrze rzecz, nie zdaje się to ostrożne spędzać noc w tych miej­scach.

V;-ffi§ Któż by pana tknął, gdy jest pan z nami? rzekł anioł. - Nazywam się Artakserkses, a w do­linie .Jordanu znają mnie nawet kamienie. Wszyscy wiedzą, że ze mną nie ma żartów. Potem, rozglą­dając się wokoło: - O kilka kroków stąd i dodał — .jest starożytna zrujnowana wieża, gdzie Turcy w czasie wojny urządzili wartownię; tam będziemy bezpieczni. Boi się pan może, że nowożytni miesz­kańcy Sodomy są tacy jak niegdyś?

- Nigdy nie wiadomo! — odrzekł Wolter. W każdym razie lepiej się zabezpieczyć.

- Jeśli boi się pan zostać w Sodomie — poddał Artakserkses || możemy pojechać do Gomory, która jest o dwie mile stąd.

— Wolę spędzić noc między sodomitami - rzekł Wolter — których zwyczaje znam i mogę się przed nimi obronić. Bo wszyscy wiemy, co robiono w So­domie, ale w Gomorze? Co u diabła robiono w Go­morze?

— I ja się o to pytam — odpowiedział Artakser- kses.

Tymczasem dojechaliśmy do wieży, a anioł nie dodał już niczego.

Siedząc z ramionami wokół kolan w zrujnowa-,,; nej wieży, dwaj aniołowie śpiewali: głosy były.znu-g żone i słodkie, słowa miłe, wyraz twarzy smutny^ i niezmienny, jak u więźniów z Volterry.^Śpiewali w jakimś nieznanym języku, harmonijnym jak sze-v lest skrzydeł. Spróbowałem potem z pomocą Arta- kserksesa przetłumaczyć na włoski te słowa tak błękitne i powietrzne: ale błękit stał się stary i nie­przeźroczysty, pełen ziemskiego cienia:

Anioł Anadiomene z ustami jeszcze słodkimi od snu wylatuje naprzeciw jutrzenki, skrzydło- zaledwie go podtrzymuje.

Artakserkses śpiewał z zamkniętymi oczyma, z odrzuconą w tył głową; drugi zdawał się spać ż głową na piersi i śpiewał końcami warg jak we śnie:

Porusza niewinnie biodrami anioł hermafrodyta o Sennym spojrzeniu; twarz ma jasną, ręce białe.

Przywiązany za uzdę do pala za wieżą, blisko forda, mój koń co chwila rżał i bił kopytami w zie­mię, niespokpjny i niecierpliwy* Gorący i ciężki wiatr wiał z morza, oleisty wiatr z Morza Mart­wego, który czuć słonością i smołą.

— Gdyby Anglicy rozumieli język aniołów — rzeki Wolter, kiedy Artakserkses i jego towarzysz przestali śpiewać — myślę, że mogliby w Palestynie spać spokpjnie.

— I nie tylko w Palestynie — zauważyłem — przyczyna kryzysu, jaki przeżywa od jakiegoś czasu angielska polityka imperialistyczna, jest ta, że An­glicy, jak starożytni Rzymianie, ńie mogą zrozu­mieć języka aniołów.

— Anglia — rzekł Artakserkses — popadła w ten sam błąd, który historycy zarzucają Rzymowi: nie wystarcza owładnąć Palestyną, pępkiem ziemi i nie­ba, by opanować świat; trzeba nauczyć się języka aniołów, by zrozumieć język ludzi i by poznać ich tajemnice, to znaczy, by opanować ludy. Także Rzym, nie mogąc zrozumieć znaczenia naszych słów, mścił się obcinając aniołom skrzydła i pod­porządkowując ich swojej polityce, obracając ich w niewolników i używając ich jako narzędzi do najniższych usług. Ów Judasz, który zdradził Je­zusa Chrystusa, był aniołem zbydlęconym przez niewolę i zawód: Judasz w rzeczywistości był na usługach ówczesnego. Intelligence Service, prowo­katorem, powiedziano" by dzisiaj. Ale wszystko to przyniosło nieszczęście Rzymianom i nie może z pewnością przynieść szczęścia Anglikom.

— Słaba pociecha — wykrzyknął towarzysz Ar- takserksesa.

- Ty, Łucja, niepotrzebnie mówisz o pociesze — odparł Artakserkses. — Masz zbyt srogi charakter i nie pocieszyłbyś się nawet, gdyby ci odrosły skrzydła i gdyby Londyn zgryzły szczury.

— Pański towarzysz - spytał WoJter - jest więc anielicą, skoro nazywa się Łucja?

— Dla nas - odpowiedział Artakserkses - imio­na nie mają znaczenia: mój towarzysz ma imię ko-- biece. ale jest aniołem.

- Sprawa nie jest taka prosta, jak można by;; mniemać - rzekł Łucja. - Wszyscy aniołowie są hermafrodytami, ale starają się ukryć płeć żeńską. Malarze'rzeczywiście przedstawiają ich zawsze jako] aniołów: tylko w pewnym rzymskim kościele — jedyny znany przykład — sławny fresk wyobrażać ich jako istoty płci żeńskiej. Są to jedyne anielice, o których wiedzą profani.

- Nie rozumiem — zauważyłem — dlaczego mie­libyście się rumienić: nie ma nic złego w tym, że się jest takim jak wy. Sam Napoleon, według tego, co twierdzą niektórzy nowocześni historycy, był hermafrodytą.

- - Nie ma wątpliwości — doda) Łucja — że Na­poleon był mężczyzną pod Austerlitz, a kobietą pod Waterloo.

- Wiadomo także — ciągnąłem — że wierzył w aniołów

— Właściwie w aniołów nie — rzekł Artakserkses

— ale raczej w papieża. Stendhal wspomina, że Na­poleon na posiedzeniu Rady Stanu w pełnym skła­dzie, podczas dyskusji nad stosunkami z Watyka­nem, wykrzyknął: „Jeśli papież mówi mi, te dziś w nocy ukazał mu się archanioł Gabriel i po­wiedział mu to i owo, jestem obowiązany mu wierzyć".

- Rad bym wiedzieć — spytał Wolter — czy An­glicy posługują się wami, jakbyście byli aniołami czy anielicami?

- Niemożliwą jest rzeczą dociec zamiarów poli­tyki angielskiej — odparł Artakserkses — nawet my często nic z niej nie rozumiemy. Ale pewne jest, że Anglicy używają z wi-elką zręcznością narzędzi swej polityki. W Palestynie, na przykład, idą wiernie za tradycjami biblijnymi. Weźmy nasz wypadek: w jakim ceLu zostaliśmy - wysłani do Sodomy? Aby przywrócić tam porządek publiczny zakłócony przez zbrodnie i rozruchy, które od pewnego czasu po­wtarzają się w tych miejscach z niepokojącą czę­stością. Także dwaj aniołowie, o których mówi Biblia, zostali wysłani do Sodomy, by przywrócić tam porządek publiczny. Ogień i siarka, które Pan spuścił na miasto, nie wyrządziły na pewno zła większego nad zło, jakie brytyjski Komisarz w Je­rozolimie obiecał współczesnym sodomitom, jeśli dalej będą zakłócać spokój publiczny.

- Jednak — zauważyłem - jest pewna różnica między występkami i zbrodniami starożytnych so­domitów i sodomitów współczesnych.

— Starożytni obywatele Sodomy - rzekł Wolter — nie zajmowali się w rzeczywistości kwestiami poli­tyki cey rasy. Chociaż mieli ten zwyczaj, że nacie­rali na wroga z tyłu, to nie można twierdzić, żeby był to zwyczaj natury politycznej. Prawdą jest, że także wtedy nienawidzili obcych, że ich nienawiść do Lota nie zrodziła się z odepchniętej miłości, ale stąd, że Lot nie był sodomitą, to znaczy obywatelem Sodomy. Był obcym, synowcem Abrahama, i przy­był, by osiąść w tym mieście dopiero przed kilkoma laty; popełnił ten błąd, że trzymał się z daleka, że nosił się z pańska, że przybierał postawę, cnotliwe­go człowieka. Ale przyczyną zburzenia Sodomy był haniebny występek, a nie nienawiść do obcego Lota: przyczyna natury moralnej zatem, nie natury politycznej.

— Nie chcę panu przeczyć — odrzekł Łucja — ale czy nie zdaje się panu, że Lot był ówczesnym An­glikiem? Rzeczywiście to prawda, że historia się powtarza.

— Miejmy nadzieję, że niel — wykrzyknąłem. — Nie chciałbym tej nocy być zamieszany w wypadki tamtej sławnej nocy. . '

— Sądzę — rzekł Wolter śmiejąc się — że możemy spać spokojnie. Historia nie dopuszcza bisów.

— A jednak jj sprzeciwił się Artakserkses - rze­czy układają się dziś wieczór tak, jak je opowiada Biblia. Także wtedy dwaj aniołowie zostali wysłani do Sodomy, by przywrócić porządek publiczny.

— Biblia ~ dodał Łucja — opowiada, że owej nocy.

kiedy dwaj żandarmi, chciałem powiedzieć dwaj aniołowie, szli spać, ludzie z miasta otoczyli dom Lota, młodzi i starzy, to jest wszyscy mieszkańcy Sodomy prócz kobiet, i wielkim głosem wołali Lota. Zważmy, że kobiety sodomskie nie interesowały się sprawą. Gdzie są, krzyczał tłum, gdzie są dwaj lu­dzie, których niedawno przyjąłeś do swego domu? Niech wyjdą Niech wyjdą! Chcemy ich widzieć! W jaką biedę wpadliby dwaj nieszczęśni żandarmi, gdyby nie byli aniołami i gdyby ogień i siarka nie pomogły im w porę!

— Miejmy nadzieję — rzekł Wolter — że tej nocy Arabowie z Sodomy dadzą nam spać spokojnie: bardziej dowierzam tej nadziei niż waszej obronie, bowiem tylko cud mógłby nas ocalić w razie nie­bezpieczeństwa: nazbyt dobre mam o was mnie­manie,, by sądzić, że jesteście jeszcze zdolni czynić cuda.

— Cudem jest już to — odpowiedział Artakserkses — żeście nas spotkali. Nawet gdyby niebo nie było skłonne ocalić was nowym deszczem ognistym, bądźcie pewni — dodał pokazując pistolet wiszący u skórzanego pasa — bądźcie pewni, że my wystar­czymy.

Ale w tej chwili wielki wrzask podniósł się wo­kół wieży: Wolter zbladł. — Stało się! — krzyknął chwytając mnie za ramię. Spojrzałem na Artakser- ksesa i Łucję: obaj aniołowie powsfali i szli powoli ku wyjściu, z oczyma w górze i z rozwartymi dłoń­mi, w ekstatycznej postawie. Zdawało się, że słu­

cha ją niebiańskich głosów i muzyki; na dworze wycia, zgiełk i łoskoty wzbijały się w niebo.

— Jeśli czekają na rozkazy Raju — krzyknął gniewnie Wolter — to jesteśmy-straceniI

— Nie stracimy niczego — rzekłem śmiejąc się — prócz honoru.

— I zdaje się to panu mało? — dorzucił autor „Kandyda". — Zdaje się to panu mało? Dostać się w ręce sodomitów, w moim wieku? Co powiedziałby Rousseau? Co powiedziałby Algarotti? Cały Paryż będzie się śmiał za moimi plecami!

— Nie trzeba brać rzeczy tragicznie — odpowie- działem — zobaczy pan, że nasi aniołowie stróże obronią nas.

— I pan ufa tym zdrajcom? Ufa pan aniołom, pan? Nie rozumie pan, że pierwsi rzucą się na nąs? Nie rozumie pan, że zostaliśmy zdradzeni?

— Zobaczymy — odrzekłem — według mnie są to dwaj gentlemeni.

— Już by nas ocalili, gdyby byli gentlemenami. -

— Także Lot został ocalony w ostatniej chwili. Trochę cierpliwości: wkrótce stanie się cud.

Artakserkses i Łucja tymczasem wyszli i słychać było, jak mówią głośno, tonem rozkazu. Na słowa aniołów wrzask ucichł nagle. Teraz ktoś kaszlał na dworze z ustami przytkniętymi do ściany; ten re­gularny, suchy, natarczywy kaszel brzmiał jak ude­rzenie kilofa usiłującego zrobić wyłom w wieży. Pies szczekał w dali, od strony Gomory. Głosy

aniołów zniżały się co chwila, długi szept biegł na­około w ciemności.

-=? Boję się — szepnął mi Wolter do ucha - że się porozumiewają.

W tej chwili wszedł Łucja: Arabowie miejscowi wzięli nas za dwóch Żydów i grożą, że podpalą wieżę, jeśli nie opuścimy-Sodomy przed świtem. W całej dolinie Jordanu, po wypadkach, które przed kilku miesiącami zakrwawiły ulice Jerozolimy, wzburzenie przeciw Żydom nie uspokajało się w ostatnich czasach, zwłaszcza na brzegach Morza Martwego, rozruchy i napady powtarzały się z nie­pokojącą częstością. Także amerykański archeolog, który przyjechał z Bostonu, by prowadzić prace wykopaliskowe zaczęte przez Turków i odnaleźć w zwaliskach Sodomy dom Lota, miał nieszczęście być wziętym za Żyda i poprzedniego wieczoru został wychłostany do krwi przez miejscowych Arabów. '

— Przez tych samych — dodał Łucja — którzy w tej chwili oblegają wieżę.

- Amerykański archeolog, w rzeczywistości będący Żydem, zapłacił w ten sposób za krzywdy i gwałty, jakie codziennie, pod sławną Ścianą Płaczu, czynili jerozolimskim Arabom jego współwyznawcy.

- Ale my — protestował Wolter — za co mamy płacić? W naszych żyłach nie ma ani kropli krwi ży­dowskiej. Czyż jesteśmy Anglikami? Wystrzegaliś­my się tego dobrze, zwłaszcza dzisiejszego wieczoru. Jeśli już, to skoro mamy być sprawiedliwi, chłostę powinni mi sprawić nie Arabowie, ale Żydzi, za wszystkie oszczerstwa, złośliwości i obelgi, jakie na­

pisałem, powiedziałem przemilczałem o ludzie Izraela.

- I pan się spodziewa — mówił śmiejąc się Łu­cją - że sodomici czytają pańskie książki? *

W tej chwili, drżący z wściekłości i z pociemniałą . twarzą, wszedł Artakserkses.

- Nic się nie da zrobić — rzekł cichym głosem.jj nie spuszczając oczu z drzwi. — Ci szaleńcy nie v chcieli słuchać żadnych tłumaczeń: jeśli przed świ- : tem dwaj przeklęci Żydzi nie odejdą, sodomici nie uszanują nawet aniołów. Radzę panom odjechać v jak najprędzej jj zakończył Artakserkses. — Jest

nas za mało, by spróbować oporu przeciw setce fa- ViS| natycznych Arabów; ale jeśli chcecie pozostać, jeśli ucieczka was przestrasza, gotów jestem was bronić.

- Ja także-' — wykrzyknął Łucja. - Aż do śmierci— Musiałbym czekać kawał czasu — rzekł Wolter

ironicznym głosem — jeśli to prawda, że jesteście nieśmiertelni.

- Niestety, odkąd Anglicy zajęli Palestynę — szepnął Łucja wznosząc oczy ku niebu — nasza nie­śmiertelność stała się tymczasowa...

- Dość bezużytecznych rozmów — przerwał Arta­kserkses. -r Nie ma czasu dp stracenia. Radzę pa­nom odejść stąd natychmiast, zanim sodomici cofną dane słowo. Lada chwila mogą nam spaść na kark. - Chodźmy - krzyknął Wolter — i niech ich trąd zezre.

Uścisnęliśmy w milczeniu obu aniołów. Łucja przycisnął mnie mocno do piersi i pocałował mnie

w policzki; mocząc mi łzami twarz. Także Arta­kserkses zdawał się wzruszony. Noc była czarna, nie widzieliśmy się d krok: chrapliwe głosy dochodziły z wysokości Góry Soli, ze wzgórza z soli kamien­nej, które góruje nad zwaliskami Sodomy. W tej chwili przypomniałem sobie, że Góra Soli jest po- śągie/n żony Lota. Zdawało mi się, że z głębokiej ciemności śledzi nas tysiąc oczu, słyszałem co chwi­la hałas poruszohego kamienia, szelest w trawie, stłumione dyszenie. Mój koń, niespokojny, bił ko­pytami w Ziemię, odwracał łeb parskając. Byłem już w siodle, a Wolter wprawił już w ruch forda, kiedy Artakserkses dogonił nas biegiem.

I Cokolwiek by się stało, nie odwracajcie się - krzyknął — nie odwracajcie się-

Szum motoru zagłuszył słowa anioła. Wolter pod­niósł rękę *w geście pożegnania i zniknął w ciemno­ściach.

Ale w tej chwili płomień buchnął niespodzianie nad Górą Soli, inne ognie zapłonęły tu i tam, pod­palając noc, i wielki wrzask podniósł się zewsząd. Wbiłem ostrogi w boki konia i pocwałowałem ku brzegom Morza Martwego, za fordem, który ucie­kał daleko przede mną. W głębi widnokręgu, nad wzgórzami Jerozolimy, piorun rozłupywał co chwi­la ciemne niebo, dziwne czerwonawe odblaski pa­dały na dolinę Jordanu, 'a grzmot toczył się jak dźwięk gongu aż do gór Moab. Naraz, w blasku ognia rozgorzałego na zakręcie drogi, spostrzegłem samochód stojący wśród gromady gestykulujących cieni. „Schwytali go!" — pomyślałem. I oto jakiś

człowiek wyskakuie z forda i biegnie naprzeciw mnie, ścigany przez zgraję sodomitów. Już po­wstrzymywałem konia, już schylałem się gotów' wciągnąć zbiega na siodło, kiedy Wolter zwolnił # biegu, potknął się dwa czy trzy razy, zatrzymał się z wyciągniętym) ramionami, cały pochylony w przód. „Ratunku! Ratunku'" — krzyknął, chciał się wyrwać, otworzył usta w ostatnim wysiłku i pozo- > stał tak; jak przygwożdżony do ziemi, zastygły w biegu, z martwymi oczyma w białej twarzy i z otwartymi ustami, niemy i nieruchomy jak posąg. ^

Szczęśliwy dzień

(Un giorno felice}

Był piękny dzień i Kawaler Bonfante, urzędnik katastralny, uczuł, że się odradza. Wydało mu się, że wstaje z różanego łoża. Ubrał się powoli i przed wyjściem do biura, jak każdego rana o d/iewmle], powiódł po pokoju roztargnionymi oczyma, jeszcze pełnymi snu.

Na stoliku nocnym, koło budzika i karafki z wo­dą, stała jego zwykła filiżanka kawy. Budzik poka­zywał dziesiątą. Dopiero teraz spostrzegł, że za-, pomniał wypić kawę. „Musi być już niedobra" i pomyślał. I już miał położyć rękę na klamce, kiedy niezwykła i przyjemna myśl przyszła mu do gło­wy: gdyby naprawdę była dziesiąta?" Myśl. ze się spóźnił, nie budziła w nim żadnego niepokoju* „Caterina!" — zawołał. Czuł się wesół i wypoczęty, wdychał z prawdziwą rozkoszą ciepłe powietrze poranka, wchodzące przez półotwarte żaluzje. Pło­mień słońca załamywał się na karafce z wodą. roz­szczepiając się w tęczowe odblaski, i jedna zielona drzazga wraziła się w pierś Cateriny, która w tej chwili wchodziła.

— Która godzina? ■ spytał Kawaler Bonfante

z roztargnioną miną, poprawiając sobie krawat przed lustrem.

- Już dziesiąta.' - wykrzyknęła Catenna. I do- ".J| dala cicho: — Myślałam, że się pan źle czuje, martwiłam się.

- Dziesiąta? — wykrzyknął Kawaler Bon fan te tonem radosnego zdziwienia. — I cóż w tym dziw­nego? Spałem, to wszystko, spałem doskonale. Po ra2 pierwszy w życiu spóźniłem się. Nic złego. Pój­dziesz do biura, powiesz, że jestem chory, a ja tymczasem... — mówił łatwym głosem, z triumfal­nym akcentem... — ja tymczasem pójdę się przejść. Dobrze?

Caterina spojrzała na niego przerażona. Po raz pierwszy od dwudziestu lat, odkąd służyła u Ka­walera Bonfante, słyszała z jego ust takie słowa. I zarumieniła się ze wstydu. Chciała coś powiedzieć, ale Kawaler Bonfante był już na schodach. „Matko Boska!" — wykrzyknęła Caterina i pozostała niema i otumaniona przez cały dzień, aż do chwili, kiedy pod wieczór otworzyła drzwi panu wracającemu do domu.

Kawaler Bonfante wyszedł przejść się na miasto. Nie była to niedziela, ale zdawało się, że jest. Na pierwszym zakręcie ulicy spotkał oddział Balilla. i

Szli dokładnie i wesoło, najmniejsi na przedzie, ró­żowi i tłuści, najwięksi na końcu. „Raz... raz... raz..." krzyczał od czasu do czasu ich oficer, aby wybi­jali krok. A chłopcy wybijali krok prawą nogą, Ml wszyscy naraz, nie przerywając radosnego rytmu tego młodzieńczego i dokładnego marszu. Kawaler

Bonfante spostrzegł, że twarze najmniejszych są jasne t gładkie (skóra połyskiwała jak jedwab wa­chlarza), a twarze największych usiane czerwonymi pęcherzykami.

..Wypryski młodzieńcze - pomyślał. — Albo pierwsze rozczarowania, pierwsze niepokoje". Ale ta myśl wzbudziła, w nim jakby niespodziany wy­rzut. „Jakie rozczarowania? Jakie niepokoje? — spytał sarn siebie i uśmiechnął się. — W tym wieku, w takim pięknym mundurze, z taką piękną kokar­dą nad uchem? W naszych czasach, owszem, może. Ale teraz! Ci chłopcy - i popatrzył na nich spojrze­niem pełnym upodobania - to nie chłopcy tacy jak my, jakimi byliśmy my. Szczęśliwi". Mówiąc tak do samego siebie. Kawaler Bonfante zbliżył się do za­mykającego oddział chłopca i spytał go wesoło: „Dokąd idziecie?" Chłopiec nie odpowiedział. „Do­kąd idziecie?" — powtórzył Kawaler Bonfante. któ­ry z trudem za nim nadążał i bał się, że potknie się lada chwila o koniec własnych butów. Chłopiec nie raczył nawet spojrzeć na niego. „Gdzie pan chce, żebyśmy szli? Do ciotki?" — odpowiedział mu nie patrząc na niego, pogardliwym głosem. Szedł- z podniesioną głową, z oczyma utkwionymi przed siebie, z surowym wyrazem twarzy usianej czerwonymi cętkami. „Raz... raz... raz..." ' Kawaler Bonfante zatrzymał się ocierając sobie pot. „Do ciotki?" — myślał z pewnym zakłopota­niem, Oficer przeszedł obok niego i muskając go łokciem, nie zwalniając marszowego kroku, spytał: „Życzy sobie pan czegoś?". Jego głos był uprzejmy,

tak, na pewno, bardzo uprzejmy, a jednak Kawaler Bonfante usłyszał, że brzmi w nim coś z przymówki i szyderstwa, zaprawiona współczuciem ironia.

„Idą na pewno na Stadion Sportowy" - rzekł do siebie Kawaler Bonfante i uczuł, że w ustach rodzi mu się smak delikatnej trawy. Ulice, fasady do­mów, chmury wiszące nad dachami, szyldy sklepów wydały mu się nagle zabarwione zielono, zdawało mu się, że idzie po pięknej łące, stopy odbijały mu się od tej trawy jak od gumowego dywanu. Zaczął z trudem oddychać, zwolnił kroku. Teraz szedł chod­nikiem, na odcinku, gdzie ulica, skręcając lekko, z jednej strony schodzi ku stacji kolejowej, z dru­giej ciągnie się prosto przez Viale dei Martiri Fas- cisti w dół ku Tybrowi. Kilku robotników na ru­chomych drabinach rozpinało między jedną a drugą stroną alei olbrzymią wstęgę płótna,^na której wy­drukowane było wielkimi czerwonymi literami: LITTOR ALI DELLA CULTURA. Szyldy sklepów błyszczały jakby świeżo pomalowane: Meble XX Wiek. Bal del Turco. Restauracja pod Dwoma Przy­jaciółmi. Przepuklina, przepuklina, pasek przepukli­nowy Gasperini. Nagrodzony na wszystkich wysta­wach międzynarodowych, Zloty Medal na Wystawie Rzymskiej 9. Siostry Tenaglia, modystki. Re­stauracja Addis Abeba.. Pracownia parasoli. Kolum­na autobusów stała na skrzyżowaniu dwóch wiel­kich ulic. Nagle z przecznicy wyszła orkiestra dęta. Byli to żołnierze piechoty. Szkoda, że nie bersalie- rzy. Na czele kompanii szedł młody kapitan z pier­sią ozdobioną wstążkami medali. Był na wojnie.

Otrzymał z pewnością odznaczenie za odwagę. Gdy- i by w 9 nie zwolnili mnie z powodu przepukliny, byłbym także w okopach. Był to właśnie rok wy­stawy między narodowej, pamiętam, że widziałem pierwsze loty Delagrangea na Piazza d'Armi. Teraz na Piazza d'Armi jest pełno domów, piękna dzielni­ca, całkiem nowa. Miałbym także medal za odwagę. Spełniłbym, także swój obowiązek jak wszyscy inni. „O Trieste, o Trieste del mio cuore". Jął pogwizdy­wać wesoło, chciałby pobiec za tymi żołnierzami, włączyć się do szeregu. Zostać pułkownikiem. Bata­liony, na baczność'- Prezentuj broń? Kawaler Deme- trio Bonfante, syn Andrea, urzędnik katastralny! Nie, nie^był zrodzony dla chwały, dla bohaterskiej kariery. A jednak... Nigdy nie wiadomo, nigdy nie można powiedzieć. Jak się zdawało, nie było to takie trudne zostać bohaterem. „Ti verremo - a li ber ar l" — „Przepraszam bardzo, którędy do Fe­deracji Handlu?" Kawaler Bonfante właśnie nie wiedział, gdzie jest Federacja Handlu. „NieSh pan spróbuje pójść tędy w dół, tą ulicą, potem skręci pan w prawo..." Tłum rósł, w pewnej chwili ujrzał, że droga przed nim zagrodzona jest zwartym pło­tem faszystów w czarnych koszulach, mężczyzn, kobiet, dzieci. „Idą! Idą!" — krzyczał tłum.

W głębi ulicy w złotym cieniu platanów pojawiło się kilka proporczyków. Były to sztandary Legii Czarnych Koszul wracającej i Afryki. Kawaler Bonfante przypomniał sobie, że radio poprzedniego wieczoru zapowiedziało powrót Legii właśnie na to przedpołudnie. Idą! Idą! Piękni chłopcy, wysocy,

— szczupli, twarze spalone słońcem, spojrzenia czarne i lśniące, czoła ocienione hełmem tropikalnym (lek­ki zielony cień na skórze koloru brązu). Ze stacji dochodził triumfalny gwizd pociągu, który przy­wiózł do Rzymu tych dzielnych chłopców,. gwizd, któfy brzmiał już w sercach wracających jak smut­ny zew, czułe zaproszenie. „Wracajcie! Wracajcie!" Tłum krzyczał, klaskał, wszyscy mieli czerwone oczy, kobiety z zapłonionymi twarzami rzucały kwiaty i pocałunki* W gorącym powietrzu wiwaty mieszały się ze śpiewem, z dźwiękiem trąbki, z war­kotem bębna, z długim gwizdem pociągu, z furko­tem chorągwi wywieszonych z okien, Żołnierze rozglądali się wokoło, uśmiechali się do tłumu. Ka­waler Bonfante czuł, że wzburza go niejasne i da­lekie wzruszenie, nie wiedział już," czy śmieje się, czy płacze. .Więc to była Italia, Italia dnia codzien­nego. Pierwszy to raz, w ciągu dwudziestu lat, Ka­waler Bonfante nie poszedł do biura. Ile nowych rzeczy odkrywał, których istnienia przedtem nawet nie podejrzewał! Tó więc było życie, życie codzien-.; ne, Italia dni pracy. Huk niewidzialnych w błękicie samolotów rozpływał się wysoko w niebie. £ycie tajemnicze dla niego, dla tych wszystkich, co na równi z nim spędzali -swe jednostajne istnienie zamknięci od rana do wieczora, w biurze, siedząc przy stole zawalonym zakurzonymi papierami. I kierownik, który od czasu do czasu przechodzi z założonymi z tyłu rękami, rzucając ukradkiem pod­stępne spojrzenie na rejestry, na kolunlny cyfr. Ita-

Iia tajemna tajemnicza, dla niego, dla wszystkich takich jak on.

A jednak był to dzień jak inne, dzień pierwszy lepszy. Ale jaka szlachetność w tym' świątecznym . powietrzu, jaka szczerość w tej muzyce, w tych oklaskach, w tych okrzykach radości, w tym złotym ciepłym świetle, które sprawiało, źe domy, wysta­wy, pojazdy, chmury wydawały się "nowe, a koszule i kołnierzyki ludzi śnieżnie białe. Jaka piękna i szczera była Italia dni pracy! Jaka była piękna i naiwna, prosta i młoda, ta Italia, którą Kawaler Bonfante odkrywał tego przedpołudnia, którą wi- / dział tego dnia po raz pierwszy. Była o wiele pięk­niejsza, młodsza, bardziej żywiołowa niż Italia nie­dzieli, niż zwykła niedzielna Italia. Nigdy by nie pomyślał, że istnieje naprawdę taka Italia. W nie­dzielę ludzie wystrojeni odświętnie, w nowych bu­tlach i ubraniach, wyglądają, jakby przygotowali | się do obowiązkowej ceremonii, do zespołu obrzę­dowych gestów, czynności i zdarzeń: msza, aperitif w kawiarni, obiad w rodzinnym gronie, popołud­niowa przechadzka, muzyka na placu, lody, kino. Przymusowy i nużący wypoczynek, nudna rozryw­ka, obowiązkowe święto.

Ale tego dnia (i na pewno było tak również we wszystkie inne dnie powszednie) ludzie zdawali-się robić coś wewnętrznie własnego, a zarazem coś, co należy do wszystkich. Każdy szedł do swoich spraw, wyglądał, jakby pracował z radością, łatwo, nię za­przątnięty myślami; ludzie bądź patrzyli na pochody i ceremonie, bądź uczestniczyli w nich nie przery­

wając rytmu codziennej pracy, jak w święcie, w którym wszyscy mogą swobodnie brać udział nie będąc do tego obowiązani. Nie jak w rozwoju ofi­cjalnego programu, ale jak w radosnym biegu zda­rzeń naturalnych. Te chorągwie, te fanfary, zda­wało mu się, że znalazły się tu przypadkiem. Ci żołnierze wracający do domu ze zwycięskiej wojny, ci robotnicy, którzy z wysokości ruchomych drabin i pomostów klaskali w dłonie przy przejściu Czar­nych Koszul, te służące, które szły z targu z koszy­kiem zawieszonym na ramieniu, ci posłańcy tele­graficzni w mundurach koloru popiołu i w żółtych wysokich butach, którzy jechali na rowerach dzwo­niąc wesoło, ci uczniowie wracający ze szkoły z tor­nistrami, ci chłopcy z Balilla, maszerujący ku deli­katnej trawie Stadionu Sportowego, basenom, szat­niom pachnącym mydłem i lizoformem, bieżniom z czerwonej ziemi wyciętym w zielonej łące, zna­czonym białymi hieroglifami, tajemniczymi nume­rami nakreślonymi kredą, ci żołnierze, którzy ma­szerowali sztywno szlakiem trąbek — zdawało mu się, że wszyscy ci ludzie, ten wesoły i zaprzątnięty lud, spotkali się tu przypadkiem i że wszystko — gesty, słowa, muzyka — było elementami nie święta przygotowanego i uregulowanego z góry przez jakiś urzędowy komitet, ale elementami pracy wykony­wanej radośnie razem, w gronie przyjaciół, towa­rzyszy, ku dobru i ku radości wszystkich. Na chwałę wszystkich. „Chwała - pomyślał Kawaler Bon­fante, zdziwiony, że myśl ta nie przyszła mu do gło­wy od razu. — Chwała!, Zaczynał rozumieć, że

wszyscy w gruncie rzeczy pracowali dla chwały, że tajemną sprężyną popychającą tych ludzi do uga­niania się od rana do wieczora po ulicach, krzątania się, załatwiania swoich spraw, pocenia się przez osiem godzin dziennie w sklepach i warsztatach, był nie tylko interes, zarobek, poczucie obowiązku, społecznej i narodowej solidarności, tej misji cywi­lizacji, pokoju i miłości, którą Bóg i Państwo po­wierzają człowiekowi, ale nade wszystko miłość chwały. Pracować dla chwały, co za szczęśliwy los!

Kawaler Bonfante wodził naokoło spojrzeniem jasnym i dziecinnym: zapomniał już o długich go­dzinach, długich dniach, długich latach spędzonych w biurze,, wydawało mu się, że znowu jest dziec­kiem jak wówczas, kiedy chodził na wagary i prze­chadzał się po polach lub włóczył się nad rzeką i po wzgórzach szukając ptasich gniazd i zbierając ja­gody jałowca. Odnajdywał wokół siebie Italię, którą uważał za umarłą na zawsze, Italię z czasów, kiedy był dzieckiem, Italię ludu i dzieci, wałęsających się pspw, jarmarków wiejskich, straganów z „frittelle" i. „frusaglie", Italię gry w kręgle, procesji, wycie­czek zamiejskich i ślepców grających na skrzyp­cach przed kościołami i przy stołach gospód. Italię prawdziwą, Italię prostą i czystą, Italię z wczoraj, dziś, jutra, Italię wszystkich czasów, Italię dni pracy. „Niech żyje Italia!" — krzyknął naraz, zatrzymując się przed gromadą wojskowych i robotników Lu­dzie odwracali się, by spojrzeć na niego, pełni grzecznego zdumienia, ale Kawaler Bonfante, prze­

jęty swoim słodkim upojeniem, swoim dziecinnym entuzjazmem, nie spostrzegał zdziwionych spojrzeń i uśmiechów. „Niefch żyje Italia!" — powtórzył powie­wając kapeluszem. „Niech żyje Italia!" — krzyknęła jakaś staruszka przechodząca właśnie u boku woj­skowego w Czarnej Koszuli, jednego z tych, co wró­cili z Afryki. Kilku przechodniów zaklaskało i od­wróciło się ze śmiechem. Kawaler Bonfante czuł, że pcha go jakaś radosna siła, zaczął iść marszowym krokiem, raz, dwa, raz, dwa, z podniesioną głową, z piersią podaną w przód, pogwizdując wesoło, i nie słyszał nawet południowej syreny, nie spostrzegł, że tłum rzednie, że ulice przybierają z wolna spo­kojny i czysty wygląd miejskich ulic w porze obia­dowej. „Pójdę na obiad do jakiejś restauracji — pomyśjał - dziś jest święto dla wszystkich, także dla mnie". I był to naprawdę jego pierwszy dzień świąteczny. Naraz znalazł się na brzegu Tybru, roz­poznał drzewa i fontannę Acquacetosa, musiała tam być na pewno jakaś gospoda, gromadki robotników na rowerach wyjeżdżały z baraku przy budującym się domu, rozłączały się wśród wesołych pożegnań. „Właśnie to, czego szukam" § powiedział do siebie Kawaler Bonfante, kierując się ku drewnianemu barakowi krytemu blachą, z napisem nad drzwiami: „Al belyedere", I wszedł.

Gospoda była prosta i poufna, klasyczna pod­miejska gospoda rzymska, ze swymi surowymi sto­łami i ławami pod cienikami trzcinowymi. Droga oddzielała ją od rzeki, wezbranej i pełnej wirów po

ostatnich wiosennych deszczach. Od Tybru dolaty­wał v£&trzyk, słodki w ustach jak „cannellino" z Frascaii. I Kawaler Bonfante, czekając, by kelner ^ spostrzegł jego obecność, rozmyślał, że rzeki, po­

dobnie jak wino, dzielą się na słodkie i wytrawne. „Tybr — myślał — jest najbardziej deserowy ze wszystkich, najsłodszy ze wszystkich rzek wło- skich". Sam jego kolor nasuwał myśl o winie z Castelli i, bez wątpienia, gdyby wioślarze, którzy w lekkich czółnach opuszczali przystań Klubu Mini­sterstwa Spraw Zagranicznych, tuż opodal, i Klubu Ministerstwa Lotnictwa, bliżej Ponte Milvio, zanu­rzyli rękę w wodzie i podnieśli ją do ust, poczuliby jej smak słodki i upajający jak smak wina. Wio­ślarze wracający do przystani wyglądali Jak pi­jani, którzy wychodzą z gospody: zapłonieni i za- łzawieni. Oczy błyszczały, czoła były czerwone i spocone.

Tybr, przyjąwszy niedawno w swe łono zielony i pienisty Aniene, płynął w tym miejscu wezbrany i pyszny: ale Kawaler Bonfante spostrzegał w tej czysto rzymskiej pysze ton poufny, uprzejmość mą­drą i serdeczną. Brzegi były gęsto zarosłe trzciną i sitowiem, jasną trawą i żółtymi kwiatami, które w przezroczystym powietrzu wyglądały jak z barw­nego szkła. Naprzeciw, na drugim brzegu, dymiła > cegielnia i czerwone cegły, ułożone w spokojnej architekturze na wznoszącej się perspektywie tra­wy, tworzyły z łąką o żywej zieleni, tu i tam osla- ^ bionej bladymi pasmami, kontrast ddjmujący i nie­cierpliwy. Jeden bok tej ceglanej architektury był

jaśniejszy, prawie żółty, żółcią papieską, która zra­zu zdawała, się kłócić z żywym kolorem trawy i ze '■■=. złotymi odblaskami słońca; potem, z wolna, wcho­dziła w poufność krajobrazu, stawała się, rzec by można, domowa, spokrewniała się z historią tej łąki, jtej trawiastej rzeki, tych wzgórz, tego widno­kręgu. Cegielnia była czerwono-czarna, nad nią las sosnowy wieńczył skraj pagórka. Wzdęte chmury, o czystych zarysach, opierały się na górach, lasach, domach, z leniwą i wspaniałą opieszałością. Od czasu do czasu jakaś 'chmura poruszała się, wcho­dziła ukośnie w inną, jak dzieje się to w tej zabawce dla dzieci, gdzie jeden element wchodzi w drugi, tworząc dziwną geometrię, która ma hermetyczną niewinność dziecięcych snów.

Coś. dokładnego i zarazem fantastycznego było rzeczywiście w powietrzu, w tym swoistym powie­trzu rzymskich przedmieść. Kolor Rzymu, ten kolor rdzy, który niekiedy wydaje się kolorem skrzepłej krwi, roztapiał się w gorącym słońcu, ciekł przez pola gęstymi strumieniami, plamiąc trawę, płoty, mury, pnie drzew, łuski sosen, liście dębów. Kawa­ler Bonfante rozglądał się wokoło z błogim zdzi-. wieniem, wdychając silnie to powietrze zaprawne miłą wonią rzeki, drzew i łąk. Jaki piękny był Rzym, jak wszystko wydawało się jego oczom nowe i zarazem poufne, dawne i młode. Poznawał siebie w tyrn krajobrazie, jak gdyby stał się znótó dziec­kiem. odnajdywał te widoki, te tony, te swobodne perspektywy, jak gdyby je .przed chwilą opuścił: odnajdywał je nietknięte, a jednak coś zmieniło się

w nich lub może coś — nie wiedział co — zmieniło się w nim. Przypomniał sobie naraz, że przechodził tędy, że był w Acąuac.etosa kilka miesięcy przedtem, nie pamiętał już, kiedy ani z kim. Było to w paź­dzierniku j tak, którejś niedzieli. Ale wówczas te same miejsca, te same brzegi, te same drzewa wy­dały mu się obce, smutne, wypełzłe. Może dlatego, że był październik, szare i znużone niedzielne po­południe. „Słucham pana?".- rzekł doń w tej chwili kelner. Kawaler Bonfante drgnął,, jak gdyby ten głos obudził go z brzydkiego snu. Zamówił talerz „fettuccine", sałatkę z pomidorów, porcję jagnięcia, ćwierć litrą białego wytrawnego wina. czekając, przyglądał się łodziom na rzece, grze chmur nad wzgórzami, mienieniu się światła na czerwonych murach cegielni. .

Zaczęli schodzić się ludzie. Gromadki młodzień­ców i dziewcząt na rowerach zjeżdżały w dół aleją, rozpraszały się na brzegach rzeki, rodziny z proste­go ludu nadciągały pieszo, hałas autobusu zbliżał się, oddalał, gwizd kolejki z Acąuacetosa gubił się w wesołej wrzawie głosów. Kobiety wyciągały z ko­szyków zawiniątka z szynką, chleb, butelki białego wina. Gromadki dzieci ścigały się»z krzykiem, wa­łęsające się psy zbiegały się ze wszystkich stron, - dołączały się do radosnych gromad dziecięcych, dziewczęta krzyczały i śmiały się odrzucając głowy do tyłu, chłopcy rozmawiali głośno z szerokimi ge­stami ramion, przybierali miny, jakby wiedzieli wszystko, rozumieli wszystko, mieli rację zawsze. Kobiety były tłuste, czarnowłose, o błyszczącej skó­

rze: miały naszyjniki i bransolety z ciała wokoło szyi, przegubów i kostek. Mężczyźni byli ciemno­skórzy, mieli czarne i błyszczące włosy, usta szero­kie i czerwone, A między nimi jakiś robotnik, sie­dzący na trawie z rodziną, o dwa kroki od stołuj przy którym siedział Kawaler Bonfante, poważny i godny przez powolność ruchów, przez ostrą sta­nowczość ciężkiego i żywego spojrzenia. Długie, lekko sfalowane włosy opadały mu na męską szyję, krótką i umięśnioną. Wydało się Kawalerowi Bon­fante, że jest do kogoś podobny. Twarz, która nie wydawała mu się nowa. Zaczął wpatrywać się w nią z pełną sympatii uwagą i znieruchomiał z wi­delcem w powietrzu, zaciekawiony i niepewny. „Podobny jest... podobny jest..,}- Podobny był do gubernatora Rzymu, do Don Piera Colonny, którego portret Kawaler Bonfante miał przed oczyma przez cały dzień, zawieszony na ścianie na wprost swego stołu, pod portretami króla, papieża i Mussoliniego. To nieoczekiwane odkrycie wywołało na jego usta uśmiech zadowolenia, jak gdyby spotkał kogoś zna­jomego, jakiegoś starego przyjaciela. Miał rzeczy­wiście białe i surowe czoło Don Piera Colonny, jego wielki złamany noś.

— Pozwoli pan? — spytał go nagle robotnik, który spostrzegł jego natarczywe ^spojrzenie i dziwny uśmiech, podając mu coś w lejku z żółtego papieru*

— Nie, dziękuję — odpowiedział Kawaler Bon­fante, przyjemnie zmieszany. Ale natychmiast wy­dało, mu się, że nie odpowiedział z taką uprzejmo?- ścią, na jaką zaproszenie zasługiwało. wezwawszy

kelnera - „litr - zamówi! - i najlepszego". By! czerwony na twarzy, nalał wina do szklanki robot­nika i jego żony, i wypił także sam, podnosząc szklanką i mówiąc głośno: „Za zdrowie, zdrowie wszystkich". Zaczęli gawędzić, Kawaler Bonfante usiłował przywołać na pamięć jakąś wesołą histo­ryjkę, jedną z tych, które słyszał często w kawiarni powtarzane przez swoich kolegów biurowych, ale czy to wskutek nadmiernej radości, że czuje się wolny, czy to z powodu lenistwa, które ogarniało jego pamięć i ciało pod wpływem powolnego tra­wienia, czy też wskutek wypitego wina (bo tym-< czasem, rozmawiając, nie przestawali pić, i po pierwszej szklance nastąpiło wiele innych) nie uda­wało mu się przypomnieć sobie niczego, i wówczas jął opowiadać o własnym życiu, że jest urzędnikiem katastralnym, że pochodzi z Rieti, z wioski koło Rieti, i że mieązka w Rzymie od przeszło dwudzie­stu lat. Także i robotnik miał zadowoloną minę, powiedział, że pracuje w gazowni, koło San Paolo, gdzie budują nowy zbiornik, może największy w Italii.

— Nie widział*go pan jeszcze?

— Nie — rzekł Kawaler Bonfante — od wielu już lat nie chodzę do San Paolo.

— Od wielu lat? — wykrzyknął robotnik wy­trzeszczając oczy. I zaczął się śmiać. — Więc pan nie mieszka w Rzymie?

— Tak. w Rzymie, ale w ciągu tygodnia siedzę zamknięty w biurze, a w niedzielę, rozumie pan, w niedzielę...

- Rozumiem — rzeki robotnik — w niedzielę jest pan zmęczony.

- Nie, nie mogę powiedzieć, żebym był zmęczo­ny: nudzę się, to wszystko.

- Ma pan rzeczywiście rację — wtrąciła się żona robotnika — czasem niedziela jest rzeczywiście nudna.

- Czasem? — wykrzyknął Kawaler Bonfante.* — Niech pani .powie zawsze! Wszystkie niedziele są nudne, wszystkie! — zakończył upartym tonem. Tro­chę wina wylało mu się na krawat i wycierał je z roztargnieniem dłonią. Miał błyszczące oczy, był dziwnie podniecony, jak chłopiec, który wypił o jedną szklankę za dużo.

- Widzi pan? jj mówił Kawaler Bonfante nale­wając wina robotnikowi. — Nigdy nie czułem się tak szczęśliwy. Zdaje mi się, 'że jestem kimś innym. Nie zauważyłem nigdy, a przecież nie jestem już teki młody, że życie jest takie piękne, że Italia jest taka piękna.

- Co do Italii — rzekł robotnik — jest rzeczywi­ście piękna. Nie mówię tego, żeby się chełpić, dla­tego, że jestem rzymianinem, ale Italia jest najpięk­niejszym krajem na świecie!

- Najpiękniejszym i najszczęśliwszym — odparł Kawaler Bonfante. — Wszyscy Włosi są szczęśliwi. Nie wydaje się panu?

- Jakże by nie? I któż o tym kiedy wątpił? — wykrzyknął robotnik śmiejąc się i rozglądając się wokoło.

Z wolna, z pobliskich gromadek, kilku młodzień­ców zbliżyło się z ciekawością. Kawaler Bonfante nalewał wina każdemu nowo przybyłemu, zdjął ma­rynarkę zakasując aż do łokcia rękawy koszuli, szelki ześlizgiwały mu się ciągle z jednego barku* krępując mu ramię, i ruch, który powtarzał co chwila, by przesunąć je na miejsce, sprawiał, że się kołysał, okulary,błyszczały mu w poprzek nosa, co chwila spadały mu w trawę. Podwieczorek był skończony, chłopcy bawili się w gonionego na łące* kobiety siedząc na uboczu gawędziły, wydając krót­kie gardłowe okrzyki, i od czasu do czasu śmiejąc się odwracały głowy, by przyglądać się seenie.

— Pan nie wie - mówił Kawaler Bonfante i co to jest przez cały boży dzień być zamkniętym w czterech zakurzonych ścianach, nie widząc nigdy kawałka nieba, nie oddychając odrobiną świeżego powietrza.

— Wiem, co pan chce powiedzieć — przerwał mu jakiś młodzieniec. — Byłem w więzieniu kilka mie­sięcy. To coś innego niż biurol

— Więzienie to co innego — krzyczał Kawaler Bonfante. — Z więzienia, wiadomo, człowiek nie wychodzi, bo nie może wyjść. Ale z biura.-

Wybuch śmiechu przyjął jego słowa.

— Z biura — ciągnął Kawaler Bonfante urzęd­nik nie wychodzi nie dlatego, że nie może, ale dla­tego, że nie chce, dlatego, że nie powinien. W tym cała rzecz. Nie wychodzi, bo nie chce, bo nie powi­nien. I kto mu nie pozwala? Powiedzcie mi: kto

mógłby mu. nie pozwolić? Regulamin? Ach? Ach! Regulamin! Nie ma regulaminu, który miałby moc, kiedy ktoś chce wyjść. A zatem? Prawo? Związki zawodowe? Jeśli ktoś chce wyjść z biura, to nie ma *

prawa, nie ma regulaminu, nie ma związku zawo­dowego, który mógłby stanąć mu na przeszkodzie, A zatem?

Mówiąc to Kawaler Bonfante zaperzył się cały, grube krople potu spadały mu z czoła.

- Powiem wam, co nie pozwala mu wyjść. Strach. Tak. strach! Nie wiadomo przed czym: ale to jest strach. Już przeszło dwadzieścia lat żyję w strachu. I nie wiem dlaczego. Sam nie umiem sobie tego wytłumaczyć.

- Może to strach przed utratą posady — przerwał mu jeden ze słuchaczy.

- Przed utratą posady? Ja, strach przed utratą posady? — krzyknął Kawaler Bonfante tonem po­gardy. — Za to, cowzarabiam siedząc cały dzień przy stole, w biurze bez powietrza! Nie, strach przed utratą pensji nie wchodzi tu w grę. Chwała Bogu, coś niecoś odłożyłem, mam małe gospodarstwo w swojej wsi, mam co jeść i gdzie spać, dziękować Bogu, nie zbraknie mi tego nigdy. Raczej — ciągnął zniżając głos — jest to inny rodzaj strachu. Niejasna uległość wobec prawa, które nie istnieje, wobea prawa, które w Królestwie Włoskim nie istnieje.

| — Jakiego prawa? - zapytał jakiś robotnik.

— Kto wie, czy to prawo nie istnieje — dodał in­ny. - Jak można znać je wszystkie?

— Sam fakt, że nie wiemy, czy istnieje — rzekł trzeci — dowodzi, że ono jest.

Wszyscy zaczęli się śmiać, a Kawaler Bonfante powstał z godnością, spojrzał wkoło surowymi oczy­ma i postawiwszy szklankę rzekł oddzielając zgłoski:

— Rozumiem doskonale, co chcecie powiedzieć. Ale nie rozumiemy się. Nie umiem się wytłuma­czyć. Tak, boję się, jestem biednym nieszczęśliw­cem, biednym durniem. Ja wiem, co to za pra­wo! — i mówiąc to wypróżnił szklankę jednym tchem.

Te dziwne słowa przywróciły pogodę i ufność w wesołym towarzystwie.

— Dlaczego nie rzuci pan biura, skoro ma pan z czego żyć? — spytał go jakiś robotnik. .

— Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie pomyśla­łem Ug odpowiedział Kawaler Bonfante, zdziwiony tym niespodziewanym pytaniem. Nigdy nie przy­szło mu na myśl, że może rzucić posadę, wrócić do swojej wsi, gdzie miał dom, gospodarstwo, krew­nych. — Nigdy o tym nie pomyślałem — powtórzył — i nie umiem sobie tego wyjaśnić, że taka prosta myśl nigdy dotąd nie przyszła rpi do głowy. Mógł­bym robić, co chcę, przechadzać się od rana do wie­czora, bez. tej niewoli każdego dnia, każdej godziny, każdej minuty, nie musiałbym łykać upokorzeń, ma­kulatury, przykrości wszelkiego rodzaju...

Był prawie pijany oczy mu błyszczały, czoło miał czerwone i spocone. Siniał się, a w śmiechu górna warga ściągała się, ukazując żółte i czarne zęby,

blade i nabrzmiałe dziąsła. Już od kilku minut żona robotnika, który był podobny do Don Piera Co- lonny, patrzyła na niego z dziwną uwagą, jaKby ęoś podejrzewała. Jeden z jej chłopców, który tym-' czasem zbliżył się do Kawalera Bonfante i przy­glądał mu się zdumiony, odwrócił się do matki. ;

- Mamo - rzekł. Ale kobieta pociągnęła go za rękaw, odsunęła go ruchem, w którym może było* więcej urazy niż strachu.

— Wy przynajmniej jesteście szczęśliwi — ciągnął Kawaler Bonfante chwiejąc się na nogach, koły­sząc się, wylewając sobie wino na koszulę r- wszys­cy was szanują, kochają, ,nikt wam nie kradnie chleba, nie jesteście niczyimi niewolnikami, umiecie się bronić, ale dzisiaj i ja jestem wolny i szczęśliwy, i Niech żyje praca! Niech żyją robotnicy włoscy —

i wybuchnął śmiechem podnosząc szklankę.

— Niech pan już nie pije — rzekł mu jakiś robot­nik podtrzymując mu. ramię j® może panu zaszko­dzić.

- Dlaczego nie mam pić? Kto mi zabroni? — krzyknął Kawaler Bonfante. — Nie jestem pijany, mam prawo robić, co mi się chce, nikt nie może zabronić mi robić, £ mi się podoba... — potykał się o słowa, robił dziwne grymasy ustami i naraz, wi­dząc przejeżdżający drogą wózek lodziarza przy­brany papierowymi chorągiewkami, ruszył, chwie­jąc się ku niemu, oderwał jedną trójkolorową cho­rągiewkę i, wymachując nią na końcu wyciągnię­tego ramienia, wrócił ku gromadce robotników. „Niech żyje Italia!" |S krzyknął i, wepchnąwszy

chorągiewkę do ust, zaczął ją jeść, wykrzywiając twarz w komicznych grymasach, jak gdyby zamiast papieru żul kawałek skóry. Ale naraz poczuł, że się dławi, znieiuchomiał tak z pełnymi ustami, z fioletową twarzą. „Niech pan wypluje chorągiewkę — mówił do niego robotnik uderzając go ręką w kark, aby pobudzić go do kaszlu — niech pan wy­pluje chorągiewkę, chce się pan udusić?'*

Kawaler Bonfante potrząsał' głową, upartymi, i dziecinnymi ruchami, a tymczasem usiłował poł­knąć kulkę papieru, która uwięzła mu w głębi gardła. Struga czerwono-zielonej śliny ciekła mu po brodzie, jego zaczerwieniona twarz była okropna i śmieszna. Wszyscy tłoczyli się wokół niego, uba­wieni i zaniepokojeni: „Zwariował — mówili — udusi się w końcU, niech pan wypluje chorągiewkę, niech pan wypluje chorągiewkę!" Wreszcie gwał­towny atak kaszlu przyszedł mu na pomoc i papie­rowa kulka wyskoczyła z ust. Chłopcy śmiał się, klaskali w ręce, ale kobiety wydawały się raczej przestraszone obrotem, jaki przybrała sprawa. „Kto to jest? — pytały się. — Skąd się tu wziął? Zwario­wał, nie widzisz, jakie ma oczy? A może się wściekł? Giulio, Camillo, Mario, Peppi, chodź tu, chodź tu, powiedziałam, chodź tu zaraz-**'

—- Przestraszyliście się bez powodu — mówił Ka­waler Bonfante, tocząc wkoło dwoje wybałuszonych po dokonanym wysiłku oczu. — Już dwadzieścia lat jem ten papier i nigdy jeszcze nie umarłem z nie­strawności. — I śmiał się, uderzał się rękoma po brzuchu, wystawiał język. — Dwadzieścia lat, jak

połykam kawałki papieru, jak żuję papier, jak żyję papierem. Już dwadzieścia lat, jak połykam i prze­żuwam wykazy katastralne z całego Lacjum, kwin­tale ostemplowanego papieru, foliały obwieszczeń prawnych, Gazetę Urzędową Królestwa, załączniki ftd., itd. A teraz mogę wreszcie jeść papier, jaki chcę. Co w tym złego? Co złego w jedzeniu trójko­lorowej chorągiewki? Jestem dobrym Włochem! f| i schyliwszy się, by podnieść kulkę pożutego papie­ru, którą przed chwilą wypluł, uczynił ruch* jakby chciał znowu włożyć ją sobie do ust.

— No! Dosyć tych żartów! — rzekł mu jakiś ro­botnik, uderzając go ręką po ramieniu. — Nie je­steśmy tutaj po to,*żeby pilnować wariatów. — Ka­waler Bonfante patrzył na niego śmiejąc się, jak robią dzieci, kiedy chcą pokryć śmiechem swój, gniew. Stracił panąwanie nad swoimi ramionami, nogami, nad wszystkimi swoimi mięśniami. Chciał­by być poważny, a czuł, że jego usta się śmieją. Chciałby stać pewnie na nogach, nie machać rękami, nie uginać się w kolanach, a spostrzegał naraz, że jego ręce podnoszą się i opadają, a on nie "umie temu przeszkodzić. Zdawało mu się chwilami, że. staje się lekki jak pióro, że z trudem utrzymuje nogi przy ziemi. Jeden podmuch, a- uleci, I naraz spostrzegł, że lada chwila wzbije się w powietrze, że wystarczy mu najlżejsze popchnięcie, by ulecieć. Wystarczy mu dmuchnąć sobie' w rozpostartą dłoń. Spróbował dmuchnąć lekko w palce i zachwiał się. Teraz wzbije się nad rzekę, nad wzgórze, nad Pon- te Milvio, nad Monte Mario, od tak dawna pragnął

latać nad Rzymem, nad Sw. Piotrem, nad Watyka­nem, a potem nad Kwfryńałem, Via Nazionale, Via Veneto, Piazza Colonna. Jego najdroższym marze­niem było zawsze móc oglądać Rzym z lotu ptaka, móc widzieć z góry papieża, widzieć, jak przechadza śię ;po ogrodach watykańskich, między stacją kole­jową a Papieską Radiostacją. Wreszcie mógł za­spokoić swoje pragnienie, wysłuchać swego ży­czeń i a. |

— Gotowe? — krzyknął obracając się wkoło i rozkładając ramiona jak skrzydła. — Gotowi? Wszyscy, do lotu, odjazd, wszyscy w powietrze, hop! hop! — i zaczął skakać, dmuchać, uderzać nogami i: ramionami to tu, to tam, aż stracił równowagę i potoczył się na ziemię.

— Chodźmy stąd, chodźmy ^stąd — mówiły ko­biety biorąc mężów pod ręce.

— Dlaczego mamy iść? Czego się boisz? Nie wi­dzisz, że jest pijany? — I jedni zaczęli wołać gospo­darza, intii pomagać Kawalerowi Bonfante wstać z zięmi.

co teraz? Co z nim zrobimy? — spytał gospo­darz ukazując wszystkim, jednemu po drugim, swą rozdrażnioną twarz, Sj§| której czytało się fałszywą litość zmieszaną z wielką ochotą dania lekcji tfcmu wichrzycielowi. — Założy się, że nie ma nawet pie­niędzy, żeby zapłacić, ten... — i rzucił słowo, które wprawiło towarzystwo w dobry humor. ' - Zapłacić? Rozumie się, że zapłacę! - mruknął Kawaler Bonfante chwiejąc się na swych biednych togach. — Płacę za wszystkich, zrozumiałeś? Przy-

nioś nam wina' - wyciągnąwszy z kieszeni port­fel, wyjął kilka banknotów, które Wręczył gospo­darzowi gestem pół godnym, pół pysznym.

- Wystarczy mi banknot stuhrowy rzekł go­spodarz zwracając Kawalerowi Bonfante. pozostałe banknoty, — A teraz bądź łaskaw wynosić się albo .zawołam policję. _ — Policję? I po co? — spytał tamten ze zdzjwionąj i oburzoną miną. — Co tu ma do roboty policja? . Ukradłem ci coś? Zabiłem kogoś? Zdaje cif\się. że się boję twojej policji? Jestem porządnym człowie­kiem. Wiesz, co sobie robię z twojej policji ?, — i zaznaczył ramieniem nieokreślony gest, który wprawił w zachwyt jego słuchaczy, także już pija.-, & nych. Zwłaszcza kobiety się śmiały.,

— Właśnte tutaj musiało się to zdarzyć! — wy-; krzyknął gospodarz patrząc w twarz widzom. Nie,chcę mieć przykrości. Tylko tego brakowało, żeby przysżedł ten... i robił mi rewolucję "W domu.-

Niech żyje ' rewolucja— krzyknął Kawaler Bonfante.

— Ja ci dam rewolucję-' — krzyknął gospodarz,, nagle czerwony z wściekłości, i chwyciwszy pijanęgo za pierś, cisnął go daleko całą siłą swych- ramion.

Kawaler Bonfante upadł w tył na środku -ul i eg i teraz ie.tał rozciągnięty na plecach, z zamkniętym^ oczyma, blady i nieruchomy. — Jezus Maria! — j krzyknęła jedna z kobiet. — Nie żyje!

— Gdzie tam nie żyje? — rzekł gospodarz.— To] twardy chłop. Znam te typy. Wiesz, kto tó jest?

Ja ci powiem, kto to jest. — I zbliżywszy się do robotnika, który stał obok niego, rzekł doń cicho z tajemniczą, miną, ale w taki sposób, że wszyscy zrozumieli. — To szpicel. Już ja ich znam. ,

— Widać znasz ich żle - zauważy) surowo robot­nik, wpatrując się w gospodarza wrogim spojrze­niem. -' ''-^SH

— Znam ich i traktuję ich tak, jak się ich po^ winno traktować.

— Wiesz, co ci pTotoiem? - rzekł robotnik twar­dym głosem. — Jeśli jeszcze raz spróbujesz, jeśli go tkniesz palcem, rozwalę ci ryj.

— Nie. rozumiem cię - rzekł gospodarz, spokojny , i wyzywający.

— Nic nie szkodzi — odparł tamten. — Zrozumiesz mnie lepiej następnym razem. Na dzisiaj dosyć. —' I odwróciwszy się plecami do gospodarza, podczas gdy jego towarzysze milczeli, zbliżył się do Kawa­lera Bonfante i podniósł go z ziemi. |

I Zajście to zmieniło całkiem postawę widzów w stosunku do Kawalera Bonfante. Kobiety oto­czyły go troskliwie, ten skropił mu czoło I kark chusteczką zwilżoną octem, tamten rozcierał mu skronie, inny podawał szklankę wody. Chłopcy po­deszli do niego z sympatią, a jeden ofiarr. dał mu garść łubinu i pestek dyni. Biedny Kawaler Bon­fante zbliżył się do. stołu, podpierany przez Krzep­kie. ramiona robotnika: i opadł na ławę w.yckjąc głębokie westchnienie. ,W głowie mu się ku, o i o, czuł ostry ból w karku, ale dziwna czułość roz­rzewniała mu serce. Chciałby uściskać swoich wy-

bawców, wypowiedzieć im całą swoją wdzięczność za pomoc, którą mu dali w chwili, tak mówił i są­dził, kiedy niesprawiedliwość ludzka raz jeszcze spróbowała go pognębić. Mimo wszystko czuł się szczęśliwy. Dręczyło go tylko chwilami wspomnie­nie słów, jakie zwrócił do niego gospodarz. Cp; tu miała do roboty policja? Co złego zrobił? Teraz zawoła gospodarza, powie mu, kim jest, wytłuma­czy mu wszystko. Odwrócił się i oczyma posżukał gospodarza. Ale ujrzał go opartego o futrynę^ drzwi* spotkał to jego złe i groźne spojrzenie. Co mu złego zrobiłem? — pomyślał. — Co może mieć przeciw mnie? — I spuścił oczy, nie wiedział, czy wskutek podejrzenia, czy ze wstydu.

— Szkoda — rzekł wreszcie Kawaler Bonfante zwracając się do swoich wybawców — szkoda, że poznałem was tak późno, że spotkałem was dopiero dzisiaj. Po raz pierwszy, odkąd się urodziłem, zda­rza mi się spotkać ludzi .tak zacnych, tak uczci­wych i dobrych. Jestem pewien, że między wami żyłbym szczęśliwy. Pracowałbym jak wy, stałbym się taki jak wy. Nikt by mnie nie nudził, wszyscy by mnie poważali.

— Robotnikiem trzeba się urodzić — rzekł jeden z tamtych, z- lombardzkim akcentem. Wyglądał na murarza, na jednego z tych robotników murarskich,, którzy schodzą z doliny Padu, by pracować na wiel­kich budowach w Rzymie.

- Tam, wiem to, robotnicy nie są klasą społecz­ną, są stanem natury — rzekł Kawaler Bonfante

z uśmiechem. — My, mieszczanie, stanowimy klasę społeczną, ale wy jesteście jeszcze bliscy naturze. Chcę rzec: naturze ludzkiej. — dodał, z rodzajem wstydu: — Wstydzę się, że jestem mieszczaninem, ale muszę wam wyznać, że rzeczywiście jestem mieszczaninem.

— A Cóż to nas obchodzi? — rzekł uprzejmie Lombardczyk. — Robotnicy czy nie, wszyscy je­steśmy równi. Jeden rodzi się robotnikiem, drugi rodzi się mieszczaninem.

| — Ale ja nie urodziłem się mieszczaninem — rzekł Kawaler Bonfante, jakby broniąc się przed nieza­służonym zarzutem. — Moi dziadkowie byli chło­pami. Także mój ojciec za młodu był chłopem. Po­tem kupił kawałek ziemi i chciał, żebym studiował. Ąle i ja urodziłem się chłopem. To życie, biurowe życie, sprawiło, że stałem się tym, czym jestem.

— Niech pan o tym nie myśli — odparł mu­rarz. — Co pan temu winien, że jest pan miesz­czaninem?

— Trochę jestem temu winien — rzekł Kawaler Bonfante smutnym głosem. — Jest także moją winą, że stałem się Kawalerem Demetrio Bonfante, urzędnikiem katastralnym. — wymówił te słowa pokornym tonem, jakby starając się wyjednać prze­baczenie tej swojej części winy.

— Słyszałeś? Jest Kawalerem! — wykrzyknęła jedna z kobiet patrząc na niego | szacunkiem. v

— A co tó nas obchodzi, że jest pan Kawale­rem? — rzekł robotnik, który wziął go w obronę przeciw gospodarzowi. — Chcę powiedzieć, że nie

robi to na nas żadnego wrażenia. W Rzymie wszys­cy są Kawalerami. Ale takich jak pan, no właśnie to, takich jak pan, chyba jest niewielu. Pan jest porządnym człowiekiem.

- Tak — rzekł Kawaler Bonfante tonem głębo­kiego przekonania — tak, jestem porządnym czło­wiekiem, ale właśnie jest mi przykro, że.nie jestem robotnikiem jak wy, byłbym podwójnie uczciwym człowiekiem. A tymczasem... tymczasem... Wiecie, dlaczego jestem tutaj, zamiast być w biurze? — do­dał po chwili wahania, z odrobiną dumy i triumfu w głosie.

- Bo dziś jest sobota faszystowska — rzekł Lom- bardczyk.

- Sobota faszystowska? — wykrzyknął Kawaler Bonfante z rozczarowaną miną — myślałem, że dziś jest dzień pracy. Myślałem, ze mnie oczekują w biurze. A tymczasem jest sobota.

- Pracowaliśmy do południa, a teraz wypoczy­wamy — rzekł drugi robotnik.

- Nie pamiętałem, całkiem nie pamiętałem, że dziś jest sobota — rzekł Kawaler Bonfante, jakby snując swoją tajemną myśl. j| Ale to nic. Dziś. rano miałem być w biurze do południa, a nie posze­dłem I to jest ważne.

- To Mussolini - ciągnął Lombardczyk - dał nam sobotę faszystowską. On rozumie potrzeby robotników. Kiedy człowiek pracuje czterdzieści go­dzin w tygodniu, zdaje mi się, że ma prawo pójść na podwieczorek z rodziną. Nie uważa pan?

- Czy uważam? - wykrzyknął Kawaler Bon

fante. % Powiadam, źe jeden Mussolini myśli o nas, wśród tylu ludżi, którzy myślą^tylko o sobie. Nvech żyje Mussolini! — krzyknął nagle wstając na nogi. || Zdawał się znów ogarnięty swoim szaleństwem, dziecinnym entuzjazmem sprzed chwili. Robotnicy spojrzeli jeden na drugiego z zatroskanymi mi­nami.

- Trzeba iść do domu - powiedział jeden. już pózho. '

- Po co wracać do domu - rzekł Kawaler Bon­fante. — Tutaj, jest, tak dobrze.

Ale już wszyscy się podnieśli,' już ruszyli, kobiety na przedzie, z małymi dziećmi u ręki, poprzedzane przez większe dzieci niosące koszyki i puste bu­telki mężczyźni | tyłu, rozmawiając ze sobą, a dwaj trzymali pod ręce Kawalera Bonfante, który szedł potykając się za każdym krokiem, jak gdyby nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Blisko fontanny Aequacetosa znaleźli autobus i całe towarzystwo wtłoczyło się do środka. Podczas jazdy Kawaler Bonfante miał spuszczoną głowę, zdawało svę, że śpi ale rozpaniiętywał zdarzenia dnia I wielkie upokorzenie ciążyło'mu na setcu. Coś zepsuło ten cudowny dzień, choć nie wiedział, co to było. Byt to moż> gospodarz, było to może uczucie, które nagle powróciło leszcze ostrzejsze, własnej niewoli w jarzmie „prawa, które nie istnieje". Wszyscy byli Wolni i szczęśliwi, tylko on nie był wolny, nie był szczęśliwy, Jego czułość dla tych dzielnych^robotni­ków, dla jego „wybawców", zmieniała się powoli

w rodzaj czułej, smutnej urazy. „Co ja ich obcho- dzę? - myślał. - Ja i moje życie? Kochają się, pomagają sobie, rozumieją się, nie zazdroszczą je­den drugiemu, pracują pogodni i zadowoleni, a te­raz pójdą do domu ze swymi kobietami, ze swymi dziećmi, zostawią mnie samego, nikt się nie trosz­czy o to, gdzie mieszkam, jak żyję, czy potrzebuję jeszcze ich pomocy, czy jestem szczęśliwy". Czuł się smutny i opuszczony; w pewnej chwili podniósł twarz i spostrzegł," że wszyscy patrzą na niego, że patrzą na niego wszyscy, mężczyźni, kobiety, dzieci, z wyrazem szczerej litości w zdziwionych oczach.

- Chce pan, żebyśmy pana odprowadzili do do­mu? - spytało go kilku. — W której stronie pan mieszka? .

- Nie, dziękuję — odpowiedział Kawaler Bon­fante i dopiero teraz poczuł, że coś ściska mu gard­ło, że łzy spływają mu po policzkach. — Nie, dzię­kuję. Jestem już prawie na miejscu, mieszkam na Via... — i powiedział nazWę ulicy, niedaleko od alei,_ którą mieli niebawem przeciąć*

- Nie powinien-'pan się krępować — rzekł 'doń lombardzki robotnik. — Jeśli pan chce^ żeby pana odprowadzić, to ja też mieszkam w tej stronie. — Tymczasem wielu wysiadło, inni przygotowywali się do wysiadania. Pozostało tylko kilku, na alei zapalały się pierwsze latarnie, wilgotny asfalt poły- . skiwał, ludzie chodzili po chodnikach zaciemniając wystawy sklepowe oświetlone świątecznie.

— Dziękuję wam wszystkim — rzekł Kawaler

Bonfante wstając, podczas gdy autobus zwalniał. — Spędziłem naprawdę szczęśliwy dzień, dziękuję z całego Serca. I do widzenia, do widzenia niedłu­go. — Ale było to pożegnanie,, cżuł, że nie spotka ięh już nigdy. I już wysiadał, już torował sobie drogę wśród tłoku, już skręcał w przecznicę, a jesz­cze brzmiały mu w uszach przyjazne głosy tych dzielnych robotników, ale słabe, dalekie, z każdym kroki.em słabsze i dalsze. Szedł spiesznie, prawie- biegnąc, jak gdyby uciekał. Wszedł dysząc po scho­dach, nacisnął guzik dzwonka, przestąpił próg mieszkania. Caterina patrzyła na niego w milcze­niu, pytająco i z wyrzutem, ale nie miała odwagi pytać go, gdzie był, co mu się przytrafiło. „Chce pan, filiżankę rosołu? Trochę gorącego rosołu do­brze panu zrobi". Kawaler Bonfante opadł na krzesło, oparł łokcie na stole, zaczął powoli popijać rosół, który służąca postawiła -w filiżance na spod­ku. Gorący płyn spływał mu do żołądka, rozpusz­czając w gardle coś twardego i gorzkiego.

Naraz uczuł ukłucie w udo. Spuścił twarz: był to kot. Wyprostowane na tylnych łapkach, zwie­rzątko wbijało mu pazury w ciało miaucząc łagod­nie/ zwabione wonią kilku kawałków kury,s które dymiły na talerzu na środku stołu. „Precz!" - rzekł Kawaler Bonfante odpychając kota gwałtownie. Ale po chwili pazury znów wpiły się w jego nogę. „Idź precz" — krzyknął uderźając serwetą zwierzę W pysk. Ale kot nie dawał za wygraną. Wyprosto- wał.się znowu na tylnych łapkach, wrócił do natar­cia z miauczeniem protestu. Poryw ślepej wście­

kłości wzburzył nagle serce Kawalera Bonfante. Chwycił kota za gardło i zrobił' ruch, jakby chciał cisnąć nim w ścianę. Ale zwierzę, przerażone, wbiło mu pazury w ramię i miaucząc ochryple miotało ... się wściekle, usiłując uwolnić się od dławiącego je uścisku. Czy to wskutek bólu, czy .wskutek ślepej wściekłości, która nim owładnęła, Kąwalęr Bon­fante zacisnął jeszcze- bardziej palce Wokół szyi zwierzęcia i/chwyciwsży lewą ręką 'widelec, wbijał go z dziką gwałtownością w jego ciało. Śmiertelna walka rozgorzała między człowiekiem a. kotem. Oszalałe z przerażenia zwierzę broniło się, brużdżąc drapnięciami ramię i twarz przeciwnika, targając ugryzieniami w strzępy spodnie, rękaw marynarki,,, koszulę, okropne miauczenie dobywało się ze spie-' nionej gardzieli. Z oczyma nabregłymi krwią, z twa-, rzą poszarpana pazurami fózsrożonega zwierzęcia,: Kawaler Bonfante znęcał się ze ślepą wściekłością nad ciałem swej ofiary: krótki zdyszany świst wy- rywal się z jego ust wykrzywionych grymasem, nienawiści i bólu. Naraz, wśród hałasu-tłuczonych naczyń i przewracanych krzeseł, człowiek i zwierzę: stoczyli się pod stół. Gwałtownymi skokami, nie­spodziewanymi podrzutami kot usiłował uczepić się twarzy przeciwnika, ale sLopnioWo, rozdzierany sztychami widelca, dławiony cęgami tych twardych i suchych palców, opadł z sił; aż Kawaler Bon­fante, chwyciwszy butelkę, zaczął kuć dziko w jego łeb.

Nieruchoma na progu kuchni, przyciskając sobie usta rękami, Caterina patrzyła przerażona na sce^

nę, niezdolna krzyknąć ani zrobić kroku. „Osza­lał — myślała — oszalał!'| I już miała wrżasńąć, ; pobiec zwołać ludzi, kiedy Kawaler Bonfante, pod­niósłszy się z posadzki, spojrzał jej w twarz z uśmie- § chem i rzekł -głosem łamiącym się, aie łagod­nym:

—_ To nic,; Gąterino, to nic, nie bój się.

— Mario Przenajświętsza! — krzyknęła służąca, zlodowaciała .z przerażenia. Nie śmiała zbliżyć się do pana, wpatrywała się w niego wytrzeszczonymi oczyma, łkanie, które wydawało się czkawką, ■ wstrząsało ;jej chudą piersią. Zanurzony w jeziorze j krwi, przebiegany konwulsyinym drganiem, kot IeżąV' POŚf stołem ico chwila wstrząsał się townie, ciało opadało na posadzkę z głuchym łosko­tem. Potem z woląa to konwulsyjne drganie osłabło^ ustało, i biedne zwierzę znieruchomiało rozciągnięte na grzbiecie, ze skurczonymi nogami, rozdziawio­nym pyskiem, oszpeconym lei osami widelca. Dziana woń rozprzestrzeniała się powoli w pokoju. ;

— Caterina — rzekł cicho Kawaler Bonfante - . chciałbym ...trochę wody, żeby"'się umyć. - Miał ubranie w strzępach, twarz pooraną drapnięciajni^ ręce zbroczone krwią. Służąca cofnęła się powoli, znikła w kuchni, wróciła po chwili z miedmcą cie-~ płej wody, kawałkiem mydła, ręcznikiem i- posta­wiwszy miednicę na krześle pomogła panu obmyć rany.

Kiedy Kawaler Bonfante wycierał sobie twar2 i ramiona, Caterina trzymała skraj ręcznika i pa­trzyła zdumiona na pana. Nigdy go takiego nie wi-

działa. Kawaler Bonfante uśmiechał się: był to uśmiech dziecinny, ledwie zarysowany na. bladych wargach. Widać było, że jest szczęśliwy. Dziwny wyraz .pogody błądził na jego twarzy, której ma­towa bladość, przerywana czerwonymi błyskawi­cami podrapań, była jakby ożywiona i złagodzona niebieskim światłem, które lśniło w jego oczach.-

^ Teraz pójdę dó łóżka, Catenno — szepnął wre­szcie Kawaler Bonfante spokojnym głosem. — Jutro, jest niedziela, nie muszę się wcześnie budzić, daj , mi spać. Jeśli będzie, ładny dzień — dodał po chwili — chciałbym pojechać do Ostii, od tak dawna nie widziałem morza. ,

I poszedł ku drzwiom prowadzącym do jego po­koju, otworzył je, odwrócił się z uśmiechem, Msy po­żegnać starą służącą i zostawiwszy drzwi półprzy- mknięte zbliżył się do lustra szafy, powoli, ciągle się uśmiechając, zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła, potem rozwiązał krawat, schylił się, by zdjąć trzewiki.

Caterina wyszła na palcach z pokoju, zjawiła się znów po chwili z wiadrem na śmieci i z kuchen­nymi szczypcami w drugiej ręce. Schyliła się pod stół, wzięła w szczypce ciało kota, wrzuciła je do .wiadra, zamknęła przykrywę, wyszła schylona, wzdychając. A po chwili, wracając z miotłą i ścier­ką, by zmyć krew rozlaną na posadzce, ujrzała przez półprzymknięte drzwi pana rozciągniętego na łóżku, bladą i. pogodną twarz leżącą bokiem na po­duszce. Spał już. Ale to, co sprawiło, że stanęła niepewna, z miotłą w jednej ręce, i ścierką w dru-_

giej (i było to więcej niż zdumienie, rodzaj spokoj­nego przestrachu), to był uśmiech, który rozświet­lał twarz jej pana. Uśmiech triumfu, ale nieśmiały i słodki, uśmiech dziecka uleczonego wreszcie z ta­jemnej" troski, oddanego swobodnemu i szczęśli­wemu marzeniu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Omów biblijne i współczesne znaczenie określenia Sodoma i Gomora
sodoma i gomora
Sodoma i Gomora LK7KZ3722NC6CTAE77I43LGPFOPOUNLETVXOVZA
Sodoma i Gomora
Sodoma i Gomora
Curzio Malaparte Coup d’Etat The Technique Of Revolution (2004)
Nitoglia Curzio, Kilka słów o mordach rytualnych
Między Sodomą a Nowym Orleanem, Poszukiwanie szczęścia, Powszechne szaleństwo
Malaparti Reportazhi s perednego kraya
Infiltracja żydomasońska - KS. Curzio Nitoglia, KATECHEZA, Masoneria - Masoneria
Valcini Alceo Z MALAPARTEM W WARSZAWSKIM GETCIE KIK
Nitoglia Curzio, Kilka słów o mordach rytualnych

więcej podobnych podstron