Ken Follett Filary Ziemi (1)


Ken Follett

Filary Ziemi

Tom I

Przełożył: Grzegorz Sitek

Tytuł oryginału: The Pillars of the Earth

Marie - Claire,

źrenicy mojego serca

* * *

"W nocy dwudziestego piątego listopada 1120 roku koło Barfleur zatonął w drodze do Anglii "Biały Korab", a z wszystkich ludzi przebywających na pokładzie uratował się tylko jeden człowiek... Żaglowiec ten był największym osiągnięciem ówczesnej sztuki budowy statków, a szkutnicy wyposażyli go najlepiej jak potrafili... Wydarzenie to zdobyło wielki rozgłos, bowiem na pokładzie znajdowało się wielu dostojników: oprócz królewskiego syna - następcy tronu, byli tam także dwaj królewscy bastardzi, kilku hrabiów i baronów oraz przedstawiciele królewskiego dworu... Historyczne znaczenie tej katastrofy polega na tym, że pozbawiła ona Henryka naturalnego następcy tronu... Ostatecznym zaś jej wynikiem był okres anarchii, jaki nastąpił po śmierci Henryka ".

A.L. Poole "Od Księgi Praw do Wielkiej Karty"

* * *

Prolog

Na egzekucję chłopcy przyszli wcześnie. Było jeszcze ciemno, kiedy pierwsi trzej czy czterej spośród nich wysunęli się z szop, w swych filcowych łapciach stąpając cicho jak koty. Cienka warstwa śniegu pokryła miasteczko jak świeża farba i ich ślady tę idealną biel splamiły jako pierwsze. Przemykali między stłoczonymi drewnianymi chatami, przebiegając ulicami zamrożonego błota w stronę cichego targowiska, gdzie już czekała szubienica. Mieli w pogardzie wszystko, co cenili starsi. Odrzucali piękno i drwili z dobroci. Pokładali się ze śmiechu na widok kaleki, a kiedy dojrzeli ranne zwierzę, kamienowali je na śmierć. Przechwalali się ranami i bliznami, które obnosili z dumą, szczególnie zaś cenili wszelkie okaleczenia: chłopiec bez palca mógłby zostać ich królem. Kochali przemoc: by obejrzeć walkę przebywali całe mile, a już nigdy nie przepuszczali wieszania. Jeden z wyrostków zakradł się pod szafot. Inny wspiął się po schodach, chwycił za gardło i zaciskał palce, wykrzywiając twarz w ponurej parodii duszenia a pozostali zachłystywali się z podziwu. Przez targowisko ujadając przebiegły dwa psy. Jeden z młodszych chłopców wyjął jabłko i zaczął je jeść, jeden ze starszych walnął go pięścią w nos i zabrał jabłko. Młodszy wyładował złość rzucając ostrym kamieniem w psa, który skomląc pobiegł do domu. Potem nie było nic do roboty, więc stłoczyli się na suchym bruku w przedsionku kościoła, czekając aż coś zacznie się dziać. Za okiennicami z grubych desek w otaczających targowisko drewnianych i kamiennych domach zamożnych rzemieślników i kupców zapalały się światła świec, kiedy kuchenne dziewki i terminatorzy rozniecali ogień i grzali wodę na owsiankę. Kolor nieba z czarnego zmienił się w szary. Mieszkańcy miasta kuląc głowy zakutani w ciężkie opończe z surowej wełny wychodzili przez niskie drzwi i trzęsąc się z zimna schodzili do rzeki po wodę. Wkrótce na targowisko ściągnęła grupa młodzieńców, parobków, wyrobników i terminatorów. Szturchańcami i kopniakami wyrzucili chłopców z kościelnego przedsionka, po czym zaczęli przeciągać się opierając ręce o rzeźbione kamienne łuki, drapali się i pluli na podłogę z udawaną pewnością siebie rozprawiając o śmierci przez powieszenie. Jeden z nich powiedział, że jeśli skazany będzie miał szczęście, to kark mu trzaśnie od razu, jak tylko zawiśnie, śmierć szybka i bezbolesna; a jeśli nie, to sczerwienieje na twarzy a usta będą mu się otwierały i zamykały jak rybie wyjętej z wody dopóki nie zadławi się na śmierć. Inny dodał, że takie umieranie zajmuje tyle czasu, co przebycie mili, a trzeci rzekł, że może być jeszcze gorzej, bo on widział kiedyś powieszonego, którego szyja w chwili śmierci była długa na stopę. Stare kobiety uformowały tłum po drugiej stronie targowiska, trzymając się jak najdalej od młodzieńców, którzy mieli zwyczaj wywrzaskiwać pod adresem swych babek wulgarne uwagi. Te stare kobiety zawsze wstawały wcześnie, nawet kiedy nie było już dzieci i niemowląt do pilnowania, rozpalały ogień, a ich serca były otwarte i gotowe do wzruszeń. Ich wszystkim znaną przywódczynią była muskularna Wdowa Piwowarka, która dołączyła do grupy tocząc beczkę piwa z taką łatwością, z jaką dziecko toczy kółko. Zanim zdjęła pokrywę, chętni z dzbankami i kubkami już zdążyli się zgromadzić. Strażnik otworzył główną bramę, dostrzegłszy chłopów mieszkających na podgrodziu w domach przylepionych do muru miejskiego. Niektórzy przynieśli jajka, mleko i świeże masło na sprzedaż, niektórzy przyszli, by kupić piwa lub chleba, a inni jeszcze stanęli na targowisku, czekając na egzekucję. Co chwila ludziska zadzierali głowy, jak ostrożne wróble popatrując na górujący nad miastem zamek. Widzieli dym unoszący się równo z zamkowej kuchni i od czasu do czasu błysk pochodni w otworach strzelniczych kamiennej wieży. Następnie mniej więcej w porze, kiedy słońce miało wstawać za grubą warstwą szarych chmur, otworzyły się potężne drewniane wrota i wyłonił się niewielki pochód ludzi. Jako pierwszy jechał na czarnym rumaku szeryf, a za nim wiozący więźnia wóz zaprzężony w woły. Za wozem postępowali trzej jeźdźcy i mimo że z daleka nie było widać ich twarzy, po szatach można było poznać, że to rycerz, ksiądz i mnich. Dwaj zbrojni zamykali pochód. Wszyscy uczestniczyli w sądzie, który odbył się poprzedniego dnia w nawie kościoła. Ksiądz złapał złodzieja na gorącym uczynku, mnich rozpoznał srebrny kielich kościelny jako własność klasztoru, rycerz był panem złodzieja i wskazał go jako zbiega, a szeryf wydał na niego wyrok śmierci. Podczas gdy powoli zjeżdżali ze wzgórza koło szubienicy zgromadziła się reszta mieszkańców miasta. Wśród najpóźniej przybyłych znajdowali się czołowi obywatele miasta: masarz, piekarz, dwu grabarzy, dwu kowali, płatnerz i wytwórca strzał, wszyscy z żonami. Nastrój tłumu był osobliwy. Zazwyczaj ludzi cieszyło wykonywanie wyroku. Skazaniec zwykle był złodziejem, a oni złodziei nienawidzili uczuciem ludzi pracujących w pocie czoła dla powiększenia swojego stanu posiadania. Ten złodziej był jednak inny. Nikt go nie znał, nie wiedziano, kim jest i skąd pochodzi. Nie okradł nikogo z nich, tylko klasztor odległy o dwadzieścia mil. A przedmiotem kradzieży był zdobiony klejnotami kielich kościelny, którego wartość była tak wielka, że nie udałoby się go sprzedać. To nie była szynka, nowy nóż ani dobry pas, nie było to nic, czego strata mogłaby kogoś zaboleć. Nie mogli nienawidzieć człowieka za tak bezsensowną zbrodnię. Kiedy więzień wjechał na targowisko, rozległo się kilka gwizdów i okrzyków, ale obelgi nie płynęły z głębi serca i tylko chłopcy z pewnym zapałem drwili ze skazańca. Większość mieszkańców miasta nie oglądała procesu, bo dni sądowe nie były dniami wolnymi od pracy, a wszyscy musieli zarabiać na życie. Dopiero teraz widzieli złodzieja po raz pierwszy. Był całkiem młody, gdzieś tak między dwudziestką a trzydziestką, przeciętnej budowy i średniego wzrostu, lecz wyglądał jakoś obco. Skórę miał białą jak śnieg na dachach, jaskrawozielone przenikliwe oczy, zaś jego włosy miały kolor obranej marchwi. Panny uznały, że jest brzydki, staruchy mu współczuły, a chłopcy na jego widok śmiali się tak, że aż tarzali się po ziemi. Szeryf był postacią znaną, ale tych trzech mężczyzn, którzy doprowadzili do skazania złodzieja, widzieli po raz pierwszy. Rycerz, mięsisty mąż o żółtych włosach, był najwidoczniej osobą ważną, bo jeździł na koniu bojowym, wielkim bydlęciu kosztującym tyle, ile wynosiły dziesięcioletnie zarobki cieśli. Mnich był znacznie starszy, miał lat pięćdziesiąt a może więcej, wysoki szczupły mężczyzna, który kołysał się w siodle, jakby życie było zbyt nużącym dla niego ciężarem. Ksiądz był postacią przykuwającą najwięcej uwagi: młody mężczyzna o ostrym nosie, ulizanych czarnych włosach, odziany w czarne suknie i jadący na kasztanowym ogierze. Miał czujny, groźny wygląd kota, który wywąchał gniazdo świeżo wylęgniętych myszy. Mały chłopak starannie wycelował i splunął na więźnia. Dobry strzał: dokładnie między oczy. Więzień wykrzyknął przekleństwo i rzucił się na plującego, ale powstrzymały go liny przymocowane do boków wozu. Incydent ten nie byłby wart uwagi, gdyby nie to, że więzień wypowiedział swe słowa w normańskiej francuzczyźnie, języku panów. Czyżby zatem był wysoko urodzony? Czy tylko daleko od domu? Nikt nie wiedział. Zaprzęg zatrzymał się pod szubienicą. Strażnik wspiął się na platformę wozu ze stryczkiem w ręku. Skazany spróbował walczyć. Chłopcy wznieśli okrzyki - byliby rozczarowani, gdyby więzień zachował spokój. Jego ruchy były ograniczone linkami przywiązanymi do kostek i przegubów, ale wykręcał głowę w różne strony, uchylając się przed pętlą. Po chwili strażnik, człek silny, odstąpił krok i walnął skazańca pięścią w żołądek. Ten zgiął się wpół, a kiedy jął się prostować, strażnik zarzucił pętlę na jego szyję i zacisnął węzeł. Potem zeskoczył na ziemię, naciągnął linę i przywiązał jej drugi koniec do haka wbitego w belkę szubienicy. Był to punkt zwrotny. Gdyby więzień teraz zaczął walczyć, tylko przyspieszyłby swoją śmierć. Zbrojni rozwiązali więźniowi nogi i z rękami związanymi z tyłu zostawili go stojącego samego na platformie wozu. W tłumie zapadła cisza. W takiej chwili często zdarzały się kłopoty: matka więźnia mogła zacząć krzyczeć, albo żona podejmowała desperacką próbę ratowania męża. Czasami więzień wzywał Boga prosząc o wybaczenie win, albo obrzucał oprawców krwawymi klątwami. Zbrojni obstawili wóz ze wszystkich stron na wszelki wypadek, gotowi do działania. Wtedy więzień zaczął śpiewać. Miał wysoki tenor, bardzo czysty. Słowa były francuskie, ale nawet ci, którzy nie znali tego języka mogli poznać po żałosnej melodii, że to smutna pieśń o rozstaniu... W siatkę ptasznika złapany słowik Śpiewa piękniej niż kiedykolwiek A kiedy melodia zanika, Rozluźnia się sidło ptasznika. Kiedy śpiewał, patrzył prosto na kogoś w tłumie. Stopniowo wokół tej osoby robiło się pusto i wszyscy mogli ją zobaczyć. Była to piętnastoletnia dziewczyna. Patrząc na nią, ludzie z tłumu zastanawiali się, dlaczego wcześniej jej nie zauważyli. Miała długie ciemnobrązowe włosy, obfite i gęste, zbiegające się u nasady szerokiego czoła, co ludzie nazywali diabelskim pazurem. Rysy jej były regularne, usta pełne o zmysłowym wyrazie. Staruchy zauważyły jej grubą talię i ciężkie piersi, odgadły, że jest w ciąży i domyśliły się, kto jest ojcem nie narodzonego jeszcze dziecka. Wszyscy natomiast zwrócili uwagę na jej oczy. Może nawet była ładna, ale miała głęboko osadzone, intensywnie patrzące oczy we wstrząsającym kolorze złota, tak jasne i przenikliwe, że kiedy spojrzała na człowieka, ten czuł, że patrzy mu prosto w serce i odwracał wzrok w obawie, iż odkryje wszystkie jego tajemnice. Okrywały ją łachmany, a łzy strumieniami płynęły po jej policzkach. Woźnica patrzył wyczekująco na strażnika, ten zaś oczekiwał na znak szeryfa. Młody, ponury ksiądz trącał szeryfa niecierpliwie łokciem, ale szeryf nie zwracał uwagi. Pozwolił skazańcowi śpiewać dalej. Panowała przerażająca cisza, kiedy pieśń brzydkiego człowieka płynęła w dal: O zmierzchu ptasznik swoje wziął, A słowik był w niewoli. Ptakom i ludziom przychodzi kres, Lecz piosnka się wyzwoli. Kiedy skazaniec skończył, szeryf skinął głową. Strażnik krzyknął "hop!" i smagnął liną bok woła. Woźnica w tej samej chwili uderzył woła z drugiej strony. Wół szarpnął wóz i skazaniec zawisł w powietrzu. Lina się naprężyła, kark pękł z trzaskiem. Rozległ się przeraźliwy jęk i wszyscy spojrzeli na dziewczynę. Nie ona to jednak jęknęła, tylko stojąca za nią żona płatnerza. Przyczyną jednak była dziewczyna. Opadła na kolana przed szubienicą, wyciągnęła przed siebie wyprostowane ręce w geście klątwy. Ludzie odsuwali się w strachu: wszyscy wiedzieli, że urok rzucany przez niewinnie cierpiących jest szczególnie skuteczny, a wszyscy podejrzewali, że w tym wieszaniu coś nie całkiem było w porządku. Chłopcy stali jak sparaliżowani. Dziewczyna zwróciła swe hipnotyczne oczy na trzech obcych: rycerza, mnicha i księdza. Potem dźwięcznym głosem wypowiedziała straszne słowa: - Przeklinam was chorobą i smutkiem, głodem i boleścią; wasze domy zostaną pożarte przez ogień, a wasze dzieci pomrą na szubienicy; wasi wrogowie będą żyli w dostatku, a wy będziecie się starzeć w smutku i opuszczeniu, a umrzecie w głupocie i męczarniach... - Kiedy mówiła ostatnie słowa, sięgnęła po worek leżący za nią na ziemi i wyjęła z niego żywego koguta. W jej ręku nie wiadomo skąd pojawił się nóż, jednym pociągnięciem obcięła kogutowi łeb. Krew jeszcze ciekła z obciętej szyi, gdy pozbawionego głowy koguta dziewczyna cisnęła w czarnowłosego księdza. Rzut był za słaby ale księdza, mnicha i rycerza, którzy stali obok siebie spryskała krew. Trzej mężczyźni odwrócili się z odrazą, krew jednak dosięgła każdego z nich, plamiąc twarze i szaty. Dziewczyna odwróciła się i uciekła. Tłum rozstąpił się przed nią, a potem zamknął. Na chwilę zapanowało wielkie zamieszanie. Wreszcie szeryfowi udało się przyciągnąć uwagę zbrojnych i ze złością rozkazał ścigać dziewczynę. Jęli przedzierać się przez tłum, szorstko rozpychając mężczyzn, kobiety i dzieci, by zrobić sobie drogę, ale dziewczyny nie było już w zasięgu wzroku. Szeryf nakazał kontynuowanie pościgu, ale wiedział, że jej nie znajdzie. Odwrócił się poirytowany. Rycerz, mnich i ksiądz nie patrzyli na ucieczkę dziewczyny i pościg za nią. Ich uwagę przykuwała szubienica. Martwy złodziej wisiał na stryczku, jego blada twarz zaczynała sinieć, podczas gdy pod jego lekko kołyszącym się ciałem kogut, bez głowy ale nie pozbawiony życia, biegał oszalałymi kółkami po spryskanym krwią śniegu.

* * *

CZĘŚĆ PIERWSZA

1135 - 1136

Rozdział 1

W rozległej dolinie, u stóp wzgórza, obok wartko płynącego potoku Tom stawiał domostwo. Ściany miały już trzy stopy wysokości i szybko rosły. W promieniach słońca dwu najętych murarzy pracowało statecznie, a kiedy ich kielnie robiły "nabierzrzućklep klep", pomocnicy pocili się pod ciężarem wielkich kamiennych bloków. Syn Toma, Alfred, mieszał zaprawę głośno licząc szufle, kiedy sypał piasek do kastry. Cieśla, który pracował obok Toma przy warsztacie, uważnie ociosywał toporem kawał buczyny. Alfred miał czternaście lat i prawie dorównywał wzrostem Tomowi, który przecież przewyższał o głowę większość mężczyzn. Alfred, tak naprawdę na razie jeszcze o kilka cali niższy, zapowiadał, że mu dorówna, bo wciąż rósł. Byli do siebie bardzo podobni: obaj mieli jasnobrązowe włosy i zielonkawe oczy z brązowym refleksem. Mówiono, że tworzą piękną parę. Różnica polegała na tym, że Tom nosił kędzierzawą kasztanowatą brodę, podczas gdy Alfredowi zaledwie kiełkował blond meszek. Kiedyś Alfred miał takie włosy na głowie - przypomniał sobie z uśmiechem Tom. Teraz, gdy stawał się mężczyzną, Tom życzyłby sobie, by syn okazywał większe zainteresowanie pracą. Bowiem gdyby wzorem ojca miał zostać murarzem, powinien się jeszcze wiele nauczyć. Na razie Alfreda nudziły i odpychały nauki o zasadach stawiania budowli. Po ukończeniu dom, który budowali powinien okazać się najbardziej luksusowym siedliskiem na mile wokoło. Parter byłby odporną na ogień, przestronną kryptą do przechowywania dóbr, o łukowato sklepionym stropie. Do położonej nad nią komnaty, gdzie zamieszkają ludzie, będzie się wchodziło zewnętrznymi schodami. Z tej wysokości łatwo się będzie bronić w przypadku ataku. Pod ścianą wielkiej sali stanąłby komin, wyciągający dym z paleniska, zwykle znajdującego się na środku pomieszczenia. Była to prawdziwa innowacja: Tom do tej pory tylko raz widział domostwo z kominem, ale tak bardzo spodobał mu się ten pomysł, że był zdecydowany zastosować go w tym domu. W następnej części nad wielką salą, powinien znaleźć się mały pokój sypialny, bo hrabiowskie córki tego żądały - uważał, że są zbyt delikatne, by spać, jak wszyscy, w wielkiej sali wraz z mężczyznami, służebnymi dziewkami i psami do polowania. Kuchnia zaś byłaby umieszczona oddzielnie, bo w każdej kuchni prędzej czy później wybucha pożar, a lekarstwa na to, poza oddaleniem jej od budynku głównego, nie znaleziono. Za bezpieczeństwo wszak płaciło się tylko letnimi potrawami. Tom robił wejście do domu. Ościeżnice boczne miały być zaokrąglone, by uzyskać efekt kolumnowy - posmak dystynkcji dla nowouszlachconych, którzy tutaj mieli zamieszkać. Ukośnie przyłożył żelazne dłuto do kamienia i patrząc na drewniany szablon lekko uderzał młotkiem. Deszczyk kamiennych odprysków odpadł z powierzchni zaokrąglającej się powoli w pożądany kształt. Popukał jeszcze. Nadawałaby się nawet do katedry. Raz pracował przy katedrze, to było w Exeter. Z początku traktował tę pracę jak każdą inną. Zezłościł się, kiedy mistrz budowniczy go ostrzegł, że nie wystarczy, by jego praca była taka jak zwykle. Tom wiedział, że jest bardziej staranny niż przeciętny murarz. Potem jednak zrozumiał, o co chodzi - ściany katedry nie mogą być po prostu dobre, to za mało. One muszą być doskonałe. A to dlatego, że katedrę stawia się dla Boga, a także dlatego, że ściany muszą być idealne, bo najmniejsze odchylenie od pionu i poziomu może źle odbić się na całości tak wielkiej konstrukcji tak wielkiego budynku. Niechęć Toma przekształciła się w zafascynowanie. Połączenie ogromu budowli z niesamowitą dbałością o najmniejszy nawet szczegół otwarło Tomowi oczy na cudowność jego rzemiosła. Od mistrza w Exeter nauczył się jak ważne są proporcje, poznał symbolikę różnych liczb i niemal magicznych formuł dla obliczenia wymiarów ścian czy kątów skręcania stopni w spiralnych schodach. Pociągały go te sprawy - i wciągnęły. Zaskoczyło go, że wielu murarzy uważało takie rzeczy za niezrozumiałe. Po pewnym czasie Tom stał się prawą ręką mistrza budowniczego, a stało się to właśnie wtedy, gdy zaczął rozumieć stosowane przez niego terminy. Ten człowiek był wspaniałym rzemieślnikiem i kiepskim organizatorem. Kiedy przychodziło do kwestii zamawiania właściwej ilości kamienia w miarę postępu prac murarzy, upewniania się co do odpowiedniej ilości wytwarzanych przez kowali narzędzi, dostawy i wypalania wapna, dostarczania piasku na zaprawę murarską, przydzielania drewna cieślom i pobierania pieniędzy z kapituły na płace i opłaty - stawał bezradny. Jeśliby Tom został w Exeter do śmierci mistrza, mógłby zająć jego miejsce, ale kapituła wydała wszystkie pieniądze, częściowo wskutek złego zarządzania mistrza, więc rzemieślnicy musieli odejść i poszukać pracy gdzie indziej. Tom otrzymał ofertę zostania budowniczym exeterskiego kasztelana. Jego praca polegałaby na doglądaniu napraw i powiększaniu fortyfikacji miejskich. Mogła trwać całe życie, o ile nic by się nie zdarzyło. Tom jednak odrzucił propozycję, pragnął budować drugą katedrę. Jego żona, Agnes, nie potrafiła nigdy pogodzić się z tą decyzją. Mogli przecież mieć porządny kamienny dom, służbę, stanęli by mocniej na nogi i jedli codziennie na obiad mięso - nigdy Tomowi nie wybaczyła odrzucenia tej szansy. Nie umiała zrozumieć siły przyciągania, jaką miało dla Toma budowanie katedry: absorbujące zajęcia związane z organizacją całości, zmaganie się z obliczeniami, sam rozmiar ścian, a wreszcie zapierające dech piękno i ogrom ukończonego budynku. Kiedy raz spróbował tego wina, nie mógł zaspokoić pragnienia niczym lichszym. To było dziesięć lat temu. Od tej pory nigdzie nie zagrzali miejsca. Tom projektował nowy budynek dla kapituły klasztoru, przez rok czy dwa pracował na zamku lub budował w mieście dom bogatemu kupcowi, jednak gdy tylko zaoszczędził trochę pieniędzy, zabierał żonę i dzieci w drogę, udając się na poszukiwanie katedry do budowania. Spojrzał ponad warsztatem, na Agnes, stojącą na skraju placu budowy. Trzymała koszyk z jedzeniem w jednej ręce, a drugą podtrzymywała oparty na biodrze dzbanek z piwem. Było południe. Tom czule patrzył na nią. Nikt nie mógł nazwać jej śliczną, ale za to twarz miała pełną siły: duże czoło, wielkie brązowe oczy, prosty nos i mocno zarysowaną szczękę. Ciemne, wijące się włosy rozdzielała na środku głowy i wiązała z tyłu. Była jego duchową podporą. Nalała piwa Tomowi i Alfredowi. Przez chwilę stali przy niej, tworząc grupę dwu dużych mężczyzn i silnej kobiety pijących piwo z drewnianych kubków, gdy w podskokach wybiegł z pola pszenicy czwarty członek rodziny; była to siedmioletnia Marta, śliczna jak żonkil, ale z brakującym płatkiem, bo szczerby po dwu mlecznych zębach nie zdążyły się jeszcze wypełnić stałymi zębami. Podbiegła do Toma, ucałowała jego zapyloną brodę i poprosiła o łyk piwa z jego kubka. Objął jej kościste ciałko i rzekł:

- Nie pij za dużo, bo wlecisz do rowu. - Marta zaczęła się kołysać i chwiać na nogach, obchodząc grupę w kółko, udając pijaną. Usiedli na stosie drewna. Agnes podała Tomowi pajdę pszennego chleba, gruby płat gotowanego boczku i niedużą cebulę. Dała jedzenie dzieciom i wreszcie zaczęła jeść sama. Tom pomyślał, że może odrzucenie exeterskiej propozycji pracy i wyruszenie na poszukiwanie katedry do budowania było nierozważne. "Przecież pomimo mojej lekkomyślności zawsze będę zobowiązany do wykarmienia ich wszystkich". Wyjął nożyk do jedzenia z przedniej kieszeni skórzanego fartucha, uciął plasterek cebuli i zjadł z kęsem chleba. Poczuł w ustach jednocześnie słodycz i szczypanie.

- Znów będę miała dziecko - dodała Agnes. Tom przestał żuć i wpatrzył się w nią. Przeniknął go dreszcz zadowolenia. Nie wiedząc, co rzec, po prostu niemądrze się do niej uśmiechał. - To nie jest aż taką niespodzianką - powiedziała po chwili, zarumieniona. Uścisnął ją.

- No, no - powiedział z wyrazem zadowolenia. - Bobas, który będzie mnie ciągnąć za brodę. A już myślałem, że będzie to robić dzieciak Alfreda.

- Nie ciesz się jeszcze tak bardzo - ostrzegła go. - Mówienie o dziecku, zanim się urodzi, przynosi pecha. Tom zgodnie pokiwał głową. Agnes miała już kilka poronień, jedno dziecko zmarło w chwili urodzenia, a była także dziewczynka, Matylda, która umarła mając zaledwie dwa lata.

- Chciałbym jednak chłopaka - stwierdził. - Bo teraz Alfred jest taki duży. Kiedy to ma być?

- Po Bożym Narodzeniu, Tom zaczął liczyć. Kamienne mury dałoby się skończyć przed pierwszym przymrozkiem, potem trzeba będzie pokryć je słomą dla ochrony przed zimą. Murarze chłodne miesiące spędziliby przycinając kamienie na okna, sklepienia, odrzwia i paleniska, podczas gdy cieśle robiliby deski na podłogi, przygotowywaliby drzwi i okiennice, a on sam budowałby rusztowanie do robót na górze. Potem, na wiosnę, zrobiliby sklepienie nad parterem, położyli podłogę w wielkiej komnacie i postawili dach. Ta praca powinna wykarmić rodzinę do Wielkanocy, a w międzyczasie dziecko miałoby z pół roku. Wtedy mogliby ruszać dalej.

- Doskonale - mruknął. - Doskonale. - Zjadł następny plasterek cebuli.

- Jestem za stara na dzieci - powiedziała Agnes. - To musi być ostatnie. Tom myślał i o tym. Nie był pewny, ile właściwie lat ma Agnes, na pewno nie umiałby wyrazić tego w liczbach, ale sporo kobiet w jej wieku rodziło dzieci. Skądinąd im bardziej były starsze wiekiem, tym bardziej cierpiały, a dzieci nie były najsilniejsze. Bez wątpienia miała rację. "Co jednak ma zamiar zrobić, by mieć pewność, że znów nie pocznie"? - zastanawiał się. Nagle uświadomił sobie co i chmura zasnuła jego słoneczny nastrój.

- Może znajdę pracę w mieście - powiedział próbując ją uspokoić. - Katedrę albo pałac. Potem będziemy mogli mieć wielki dom z drewnianymi podłogami, a także dziewczynę do pomocy przy dziecku.

- Możliwe - rzekła sceptycznie a twarz jej przybrała surowy wyraz. Nie lubiła słuchać gadania o katedrach. Gdyby Tom nigdy nie pracował przy katedrze mogłaby już mieszkać w miejskim domu, mając zaoszczędzone pieniądze, bezpiecznie zakopane pod paleniskiem, i żadnych zmartwień. Tom odwrócił wzrok i zajął się następnym plasterkiem cebuli. Mieli z czego się cieszyć, a tu pojawiła się między nimi niezgoda. Poczuł się przygnębiony. Żuł jeszcze twarde mięso gdy nagle usłyszał tętent końskich kopyt. Przez zagajnik, omijając wioskę, by skrócić sobie drogę od traktu pędził jeździec. W chwilę później młody człowiek przycwałował na górę i zsiadł. Wyglądał na giermka.

- Twój pan przybywa - powiedział.

- Masz na myśli pana Percy? - Tom wstał. Percy Hamleigh był jednym z najważniejszych ludzi w kraju, właścicielem tej doliny, a także wielu innych, poza tym płacił za budowę tego domu.

- Jego syn - odrzekł giermek.

- Młody William. Syn Percy'ego miał zająć dom po swych zaślubinach z lady Alieną, córką hrabiego Shiring, z którą był zaręczony.

- We własnej osobie. Na dodatek wściekły. Tomowi serce zamarło. Nawet w sprzyjających okolicznościach trudno było porozumieć się z właścicielem budowanego domu. Z wściekłym właścicielem to było niemożliwe.

- Czemu się złości?

- Panna młoda go odpaliła.

- Ta córka earla? - spytał zaskoczony Tom. Targnął nim niepokój. Właśnie rozmyślał nad tym, jak się zabezpieczyć na przyszłość... - Myślałem, że to już postanowione.

- Wszyscy tak myśleliśmy z wyjątkiem lady Alieny jak widać - odpowiedział giermek. - W chwili, gdy go spotkała, oznajmiła że nie wyjdzie za niego za skarby świata. Zmartwiony Tom zmarszczył brwi. Nie chciał, by okazało się to prawdą.

- Ten chłopak wcale nie wygląda tak źle, o ile sobie przypominam.

- To nie ma znaczenia w jej sytuacji. Gdyby córkom earlów wolno było poślubiać tych którzy im się spodobają, bylibyśmy rządzeni przez wędrownych minstreli i ciemnookich banitów - powiedziała Agnes.

- Dziewczyna może zmienić zdanie - powiedział Tom z nadzieją.

- Zmieni, jeśli jej matka użyje brzozowej rózgi - rzekła Agnes.

- Jej matka umarła - oświadczył giermek.

- To wyjaśnia - skinęła głową Agnes - dlaczego córka nie zna życia. Nie rozumiem jednak, dlaczego ojciec jej nie zmusi.

- Powiadają, że przyrzekł kiedyś nigdy nie wydać jej za mąż za kogoś, kto jej się nie spodoba - rzekł giermek.

- Co za głupia przysięga! - zezłościł się Tom. - Jak mógł potężny pan w taki sposób wiązać się z dziewczęcym kaprysem? Jej małżeństwo może mieć wpływ na alianse militarne, na majątki wielkich panów... nawet na budowę tego domu.

- Ona ma brata, więc nie jest aż tak ważne, kogo poślubi - wyjaśnił giermek.

- Nawet w takim wypadku...

- A earl jest stanowczym człowiekiem - ciągnął giermek. - Mówią, że nie złamie przyrzeczenia, nawet jeśli zostało dane dziecku. - Wzruszył ramionami. Tom patrzył na zręby przyszłego domu. Nie zdołał jeszcze zaoszczędzić wystarczającej ilości pieniędzy, by rodzina mogła przetrwać zimę. Przyprawiło go to o dreszcz.

- A może młodzik znajdzie inną pannę młodą, która dzieliłaby z nim ten dom. Ma całe hrabstwo do wyboru.

- Na Chrystusa, zdaje się, że to on! - zawołał Alfred załamującym się głosem dorastającego chłopca. Idąc za jego spojrzeniem popatrzyli na drogę. Przez wieś galopował koń wzbijając wielką chmurę kurzu i grudek ziemi. Okrzyk Alfreda został spowodowany ogromnymi rozmiarami i szybkością konia. Tom widywał podobne bestie już dawniej, ale Alfred prawdopodobnie nigdy nie widział bojowego rumaka sięgającego wzrostem mężczyźnie aż do brody i odpowiednio szerokiego do wysokości. Takich koni bojowych nie hodowano w Anglii, lecz sprowadzano zza mórz i kosztowały niezwykle drogo. Tom wrzucił resztę chleba do kieszeni fartucha, po czym mrużąc oczy spojrzał pod słońce przez pole. Koń miał stulone uszy, przyciśnięte do czaszki, a chrapy rozdęte. Odniósł wrażenie, że mocno zadarta głowa może świadczyć o tym, iż koń nie całkiem ponosi. Kiedy jeździec się zbliżył, ściągnął wodze odchylając się do tyłu, a wierzchowiec zwolnił nieco, Tom upewnił się co do tego, że jeździec panuje nad koniem. Teraz mógł nawet poczuć drgania ziemi, w którą bębniły kopyta. Rozejrzał się za Martą, chcąc ją zabrać z drogi, gdzie mogłaby zostać poturbowana. Agnes pomyślała o tym samym. Marty jednak nie można było nigdzie dostrzec.

- W pszenicy - krzyknęła, ale Tom pomyślał o tym samym i podążał przez plac budowy na skraj pola. Przebiegł wzrokiem kołyszący się łan przejęty strachem, ale nie zobaczył dziecka. Jedynym, co przyszło mu do głowy była myśl, by spróbować zatrzymać konia. Wstąpił na ścieżkę i jął zbliżać się do szarżującego rumaka z rozłożonymi szeroko ramionami. Koń go spostrzegł, podniósł łeb, by przyjrzeć się lepiej i wyraźnie zwolnił. Wtedy, ku przerażeniu Toma, jeździec spiął go ostrogami. - Cholerny durniu! - ryknął Tom. Właśnie wtedy na ścieżkę, kilka jardów przed nim wyszła z pola Marta. Na chwilę obezwładnił go paniczny lęk. Potem rzucił się do przodu krzycząc i wymachując rękami - bez skutku. Koń bojowy, wyćwiczony do atakowania wyjących hord, nie zwracał uwagi na przerażonego ojca. Marta stała na środku wąskiej ścieżki i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w walącą na nią ogromną bestię. Był moment, kiedy Tom uświadomił sobie z rozpaczą, że nie zdąży dotrzeć do córki przed koniem.W biegu usunął się na bok ścieżki, ramieniem potrącając pszenicę. W ostatniej chwili koń zboczył w stronę przeciwną. Strzemię musnęło delikatne włosy Marty, kopyto wybiło okrągłą dziurę w ziemi tuż obok jej bosej stopy rumak minął ich, obsypując oboje kurzem, Tom porwał córkę w ramiona i przycisnął mocno do swego łomoczącego serca. Stał przez chwilę, ogarnęła go fala ulgi, nie czuł rąk i nóg, był słaby jak mucha. Nagle poczuł przypływ furii na myśl o lekkomyślności tego głupiego młodzika na potężnym koniu bojowym. Spojrzał gniewnie w górę. Lord William właśnie powstrzymywał konia, siedział w siodle odchylony do tyłu, zapierając się na wypchniętych do przodu strzemionach i z całej siły ciągnąc wodze. Koń skręcił w stronę placu budowy. Rzucił głową i wierzgnął, ale William utrzymał się w siodle. Przeszedł w cwał, a potem idąc truchtem zatoczył szerokie koło po placu budowy. Marta płakała. Tom podał ją Agnes i czekał na Williama. Młody panek był wysokim, dobrze zbudowanym dwudziestolatkiem o żółtych włosach i wąskich oczach, które sprawiały wrażenie, jakby wciąż patrzył w słońce. Miał na sobie krótką czarną tunikę i czarne pończochy, na nogach skórzane buty z paskami wiązanymi krzyżowo aż do kolan. Na koniu trzymał się prosto i nie wyglądał na poruszonego tym, co zaszło. "Ten głuptak nawet nie zdaje sobie sprawy z tego co zrobił - pomyślał z goryczą Tom. - Należałoby skręcić mu kark". William zatrzymał konia przed stosem drewna i spojrzał w dół na budowniczych.

- Kto tu rządzi? - spytał. Tom chciał powiedzieć - "Gdybyś zranił moją małą, zabiłbym cię" - ale stłumił złość. Z trudem przełknął gorycz wypełniającą całe usta. Zbliżył się do konia i chwycił uzdę.

- Ja jestem mistrzem budowniczym - powiedział zaciskając zęby. - Nazywam się Tom.

- Ten dom nie będzie już potrzebny - powiedział William. - Zwolnij swych ludzi. To właśnie było to, czego najbardziej obawiał się Tom. Ale łudził się nadzieją, że William, będąc gwałtowny w gniewie, da się przekonać do zmiany zdania. Z wysiłkiem starając się nadać przyjazny ton głosowi rozsądnie rzekł:

- Tyle jednak pracy zostało włożone do tej pory, dlaczego marnować to, co już wydaliście na budowę? Kiedyś ten dom się przyda.

- Nie mów mi, jak mam się zajmować swoimi sprawami, Tomie Budowniczy. Wszyscy jesteście zwolnieni. - Szarpnął wodze, Tom jednak wciąż trzymał uzdę. - Puść mego konia - powiedział groźnie. Tom przełknął ślinę. Za chwilę William spróbuje poderwać w górę koński łeb. Wyjął z kieszeni fartucha nie dokończoną kromkę chleba. Pokazał go koniowi, ten wyciągnął łeb i ugryzł kawałek.

- Jest jeszcze o czym mówić, panie mój, zanim odjedziesz - powiedział łagodnie.

- Puść mego konia, albo zetnę ci głowę - groźba zabrzmiała w głosie lorda. Tom patrzył mu prosto w oczy, próbując nie dać poznać po sobie, że się boi. Był większy od niego, ale to nie będzie miało znaczenia, jeśli młody pan wyciągnie miecz.

- Zrób, co pan ci każe, mężu - lękliwie mruknęła Agnes. Zapadła śmiertelna cisza. Robotnicy stali w milczeniu nieruchomo jak posągi, obserwowali. Zdawał sobie sprawę, że jedynym wyjściem w tej sytuacji było się poddać. William jednak omal nie stratował jego córeczki, a myśl o tym doprowadziła Toma do szaleństwa, z bijącym więc sercem powiedział: - Musisz nam zapłacić. William pociągnął silniej wodze, ale Tom trzymał uzdę krótko, a koń, zdezorientowany, trącał nosem kieszeń fartucha w poszukiwaniu chleba.

- Po pieniądze zgłoś się do mego ojca! - ze złością powiedział William.

- Tak zrobimy, panie, dziękujemy bardzo - przerażonym głosem powiedział cieśla. "Nędzny tchórz" - pomyślał Tom, ale sam zadrżał. Mimo to zmusił się do powiedzenia:

- Jeśli, panie, chcesz nas zwolnić, to musisz nam zapłacić zgodnie ze zwyczajem. Dom twego ojca, panie, jest o dwa dni drogi pieszo stąd, a kiedy tam dojdziemy, możemy go nie zastać.

- Za mniejsze rzeczy ludzie ginęli! - Krzyknął William, a policzki poczerwieniały mu z gniewu. Kątem oka Tom dostrzegł, że giermek podniósł rękę do rękojeści swego miecza. Wiedział, że powinien się teraz poddać, upokorzyć, ale w głębi nieznośnie skręcała go wściekłość i był tak przestraszony, że nie potrafił zmusić się do puszczenia uzdy.

- Wpierw nam zapłać, a potem mnie zabij - powiedział lekkomyślnie. - Możesz za to zawisnąć, albo nie; umrzesz i tak, prędzej czy później, a wtedy ja będę w niebie a ty w piekle. Szyderstwo zamarło na twarzy Williama, zbladł. Tom był zaskoczony: cóż mogło tak wystraszyć tego chłopca? Na pewno nie owo wspomniane wieszanie: do czego to podobne, by mieli wieszać pana za zabójstwo rzemieślnika. Czyżby tak przeraził się piekła? Patrzyli na siebie przez kilka chwil. Tom ze zdumieniem i ulgą obserwował, jak w twarzy Williama wyraz gniewu połączonego z pogardą ustępuje miejsca panicznemu lękowi. W końcu panicz wyjął zza pasa skórzaną sakiewkę i rzucił giermkowi ze słowami:

- Zapłać im. W tym momencie Tom postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia. Kiedy William znowu pociągnął wodze, a koń podniósł silną głowę odstępując w bok, Tom ruszył wraz z nim i wciąż z ręką na uździe powiedział:

- Za zwolnienie płaci się pełną tygodniówkę, taki jest zwyczaj. - Tuż za sobą usłyszał ostry wdech Agnes i wiedział, że pomyślała, iż musiał zwariować, skoro przeciąga tę sprawę. Brnął jednak dalej: - To znaczy po sześć pensów dla robotnika, dwanaście dla cieśli i każdego murarza, a dwadzieścia cztery dla mnie. Razem sześćdziesiąt sześć pensów. - Potrafił dodawać pensy szybciej, niż ktokolwiek spośród ludzi, których znał. Giermek pytająco spoglądał na swego pana. William powiedział ze złością: - Bardzo dobrze. Tom rozluźnił chwyt i puścił uzdę. Odstąpił o krok. William zawrócił koniem i spiął go mocno, a koń pognał naprzód ścieżką przez pole pszenicy. Tom z nagła usiadł na stosie drewna. Zastanawiał się, co go napadło. Żeby tak wyzywająco się przeciwstawić lordowi Williamowi - toż to szaleństwo. Czuł, że miał szczęście, że jeszcze żyje. Tętent bojowego konia Williama cichł w oddali jak odległy grzmot a giermek opróżnił sakiewkę na ławę. Toma przeszyło uczucie tryumfu, kiedy struga srebrnych pensów zalśniła w słońcu. Oszalał, ale to poskutkowało: zapewnił sobie i swym pracownikom zapłatę.

- Nawet panowie muszą się podporządkować zwyczajom - powiedział na pół do siebie.

- Teraz tylko miej nadzieję, że nigdy nie będziesz potrzebował pana Williama prosić o pracę - odrzekła ponuro Agnes, która go usłyszała. Tom się do niej uśmiechnął. Rozumiał, że jej szorstkość wynika z uprzedniego strachu.

- Nie rób takiej kwaśnej miny, bo całe mleko w piersiach zsiądzie ci się i oseskowi dasz twaróg.

- I tak nie uda mi się nakarmić nikogo z nas w zimie, jeśli nie znajdziesz pracy.

- Do zimy jeszcze daleko - powiedział Tom.

* * *

II

Przez lato pozostali w wiosce. Później tę decyzję ocenili jako straszliwy błąd, na razie jednak wydawało się rozsądne, by Tom, Agnes i Alfred mogli zarabiać pensa dziennie pracując w polu przy żniwach. Gdy nadeszła jesień, musieli odejść, ale torbę mieli ciężką, pełną srebrnych pensów, a do tego upasioną świnię. Pierwszą noc spędzili na ganku wiejskiego kościoła, drugiego zaś dnia trafili do klasztoru i korzystali z gościnności zakonników. Trzeciego dnia znaleźli się w sercu Chute Forest, rozległej przestrzeni pokrytej gęstwiną zarośli i dzikiego lasu, przez który szedł trakt, nie szerszy od wolego zaprzęgu, mający po obu stronach stare dęby, w pełnej krasie odchodzącego lata. Tom niósł mniejsze narzędzia w kalecie, a młotki zawiesił przy pasie. Ciasno zwiniętą opończę umieścił pod lewą pachą, a łatę niósł w prawej ręce, wykorzystując ją jako podróżny kostur. Cieszył się, że znowu jest w drodze. Następną pracą może być budowa katedry. Może zostanie mistrzem budowniczym i zatrzyma się przy tej budowie na resztę życia, a kościół, który zbuduje będzie tak piękny, że z pewnością pójdzie do nieba. Te kilka przedmiotów domowego użytku, jakie posiadali, Agnes schowała do kociołka, który przywiązała na plecach. Alfred niósł parę narzędzi, niezbędnych do postawienia gdzieś swego nowego domu: siekierę, toporek ciesielski, piłę, mały młotek, szpikulec do robienia dziur w skórze i drewnie oraz łopatę. Marta była za mała, by nieść coś więcej niż swój kubek i nożyk przytroczone do pasa i zimowe okrycie przymocowane do pleców. Poza tym miała obowiązek prowadzenia na sznurku świni, dopóki jej nie sprzedadzą na targu. Kiedy tak szli przez nie kończące się lasy Tom przyglądał się Agnes. Minęła już połowa okresu ciąży, więc ciężar, który dźwigała z przodu już dawał się porównać z tym przymocowanym na plecach. Nie wydawała się jednak zmęczoną. Alfred też wyglądał dobrze: był w wieku, kiedy chłopcy mają więcej energii, niż wiedzy, jak ją spożytkować. Męczyła się tylko Marta. Jej szczupłe nóżki przeznaczone były do wesołej gonitwy, nie do długich marszów, dlatego nieustannie zostawała z tyłu, tak że reszta musiała zatrzymywać się i czekać, aż dziewczynka dogoni ich, ciągnąc świnię. Idąc Tom rozmyślał o katedrze, którą kiedyś wybuduje. Zaczął, jak zwykle, od naszkicowania w myślach arkady. To było łatwe: dwie proste połączone łukiem. Potem wyobraził sobie dokładnie taką samą jak pierwszą. Ustawił jeszcze jedną, by uformować jeden większy element. Potem dodał następną, jeszcze jedną, potem jeszcze wiele, aż miał ich cały rząd, wszystkie uporządkowane jedna za drugą, tworzące tunel. Oto istota tej budowli: chroniący od deszczu dach i dwie ściany podtrzymujące go. Kościół to po prostu udoskonalony korytarz. Tunel był ciemny, więc pierwszym ulepszeniem powinny być okna. Jeśli ściany będą wystarczająco silne, to można robić w nich otwory. Będą one górą zaokrąglone, będą miały proste boki i płaskie parapety - kształt ten sam, co arkada. Zastosowanie podobnych form okien i drzwi było pierwszą zasadą projektowania pięknej budowli. Drugą była ich powtarzalność: wyobraził sobie dwanaście jednakowych okien, równo rozmieszczonych wzdłuż obu ścian tunelu. Tom spróbował sobie wyobrazić wyprofilowanie okien, ale nie mógł się skupić, czuł bowiem, że ktoś go obserwuje. "To głupie" - obruszył się na siebie, przecież stale był obserwowany, oczywiście przez ptaki, lisy, koty, myszy, łasice, wiewiórki, nornice i gronostaje, które zapełniały las. Po południu Marta opadła z sił. W pewnej chwili została ze sto jardów za nimi. Stojąc i czekając, aż dołączy, Tom przypomniał sobie, jaki był w jej wieku Alfred: ładny złotowłosy chłopiec, krzepki i śmiały. Zadowolenie mieszało się z irytacją, kiedy patrzył na Martę strofującą świnię za zbyt wolny marsz. Raptem jakaś postać wyszła z krzaków tuż przed nią. Krzyk przerażenia rósł Tomowi w gardle. Nastąpiło to tak szybko, że trudno mu było w to uwierzyć. Człowiek, który nagle pojawił się na trakcie, podniósł maczugę ponad ramię. Zanim zdołał wydać okrzyk, Marta, uderzona w bok główki, padła na ziemię jak porzucona, szmaciana lalka. Toma dobiegł mdlący dźwięk. Uświadomił sobie, że biegnie drogą w ich stronę, a jego stopy walą w twardy grunt jak kopyta bojowego konia Williama, i chciał by nogi niosły go jeszcze szybciej. Czuł się tak jakby oglądał obraz namalowany wysoko na ścianie kościoła - widział co się dzieje i nie mógł nic zrobić, by cokolwiek zmienić. Atakujący bez wątpienia był banitą. Bosonogi, niski, krępy mężczyzna w brązowej tunice. Przez chwilę spoglądał prosto na Toma, który mógł dzięki temu przyjrzeć się jego twarzy. Banita miał odcięte wargi, świadczące o tym, że najprawdopodobniej został ukarany za kłamstwo, co sprawiało, że usta otoczone przez ściągniętą bliznami skórę, miały odpychający stały grymas. Ten obrzydliwy widok powstrzymałby go, gdyby nie kruche ciałko Marty leżące na ziemi. Napastnik odwrócił wzrok od Toma i zatrzymał go na świni. W mgnieniu oka schylił się, porwał kwiczące zwierzę pod pachę i błyskawicznie zaszył się w splątanym gąszczu, z którego wyskoczył. Zabrał ze sobą jedyną wartościową rzecz, jaką Tom i jego rodzina posiadali. Tom padł na kolana obok Marty. Położywszy szeroką dłoń na jej piersi wyczuł, że serce bije równo i mocno, co odsunęło najgorsze podejrzenie. Oczy jednak nadal miała zamknięte, a jasne włosy plamiła krew. Chwilę później uklękła przy nim Agnes. Dotknęła piersi dziecka, przegubu ręki i czoła, po czym twardo spojrzała na męża.

- Będzie żyć. Sprowadź tę świnię z powrotem - powiedziała ze ściśniętym gardłem. Tom szybko odwiązał od pasa kaletę z narzędziami i rzucił ją na ziemię. Lewą ręką wyciągnął zza pasa ciężki, żelazny młot. W prawej wciąż trzymał łatę. Widział stratowane krzaki, którędy złodziej wszedł na drogę i którędy uciekł, słyszał także świnię kwiczącą w lesie. Zanurkował w gąszczu. Banita był mocno zbudowany, uciekał trzymając pod pachą wyrywającą się świnię, więc w leśnym poszyciu zostawiał szeroką ścieżkę podeptanych kwiatów, połamanych krzewów i młodych drzewek. Trop był łatwy do odczytania, Tom parł do przodu pełen dzikiej żądzy do utraty zmysłów. Przedarł się przez brzozowy zagajnik i zbiegł w dół po zboczu, aż plasnął w małe bagienko, skąd wychodziła wąziutka ścieżynka. Tam się zatrzymał. Złodziej mógł pójść w lewo lub w prawo, tutaj nie było już śladów w postaci zniszczonych roślin. Tom zaczął nasłuchiwać, z lewej strony dobiegł go kwik świni. Zdołał także usłyszeć, że ktoś podąża drogą, którą przebył - prawdopodobnie Alfred. Ruszył dalej. Ścieżka poprowadziła go dalej w dół, potem raptownie skręcała i zaczynała się wznosić. Teraz usłyszał wyraźnie kwiczenie świni. Wbiegł na wzgórze oddychając z trudem, lata wdychania kamiennego pyłu osłabiły mu płuca. Dróżka nagle się wyrównała i zobaczył złodzieja, zaledwie z dwadzieścia, trzydzieści jardów dalej, zmykającego jakby gonił go diabeł. Tom zerwał się do biegu, odległość między nimi wciąż malała. Z pewnością go dogoni, jeśli tylko zdoła utrzymać tempo, bo człowiek obciążony świnią nie może biec tak szybko. Teraz jednak czuł w piersiach ból. Złodziej był o piętnaście jardów, potem o dwanaście. Tom podniósł łatę nad głowę, jakby to była włócznia. Jeszcze tylko parę kroków i rzuci. Jedenaście jardów, dziesięć... Zanim cisnął łatę, kątem oka dostrzegł chudą twarz pod zieloną czapką wyłaniającą się z krzaków obok ścieżki. Za późno na unik. Ciężki pal wylądował tuż przed nim, potknął się i runął na ziemię. Upuścił łatę, ale wciąż jeszcze trzymał młot. Przetoczył się i podniósł na kolano. Zobaczył, że jest ich dwóch - ten pierwszy w zielonym kapeluszu i drugi, łysy z potarganą białą brodą. Rzucili się na niego. Zrobił krok w bok i zamachnął się w stronę zielonego kapelusza. Ten się uchylił, ale wielki, żelazny młot spadł ciężko na jego bark, a on zaskrzeczał z bólu i upadł na ziemię, trzymając ramię, jakby było złamane. Tom nie miał czasu, by ponowić miażdżący cios, zanim zbliży się ten łysy, więc pchnął młot w twarz nadbiegającego i rozłupał mu szczęki. Obaj napastnicy zaczęli wycofywać się. Tom widział, że żaden z nich nie ma ochoty do dalszej walki. Rozejrzał się dookoła. Złodziej nadal uciekał ścieżką. Lekceważąc ból w piersiach pobiegł za nim. Przebył jednak zaledwie kilka jardów, kiedy usłyszał za sobą znajomy głos. Alfred. Zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Używając pięści i nóg Alfred walczył z tymi dwoma. Uderzył tego w zielonym kapeluszu kilka razy w głowę, potem kopał po goleniach łysego. Ale ci dwaj napierali na niego biorąc go między siebie tak, że nie mógł się bronić. Stał w rozterce wahając się między dalszym pościgiem a pomocą synowi. Wtedy łysy podstawił Alfredowi nogę i przewrócił go, a kiedy chłopiec padł na ziemię, skoczyli na niego obsypując gradem uderzeń. Zawrócił. Zaatakowany ciałem łysy poleciał w krzaki, potem Tom obrócił się i zamierzył młotem na zielony kapelusz. Ten człowiek już poczuł wagę niezwykłej broni i od tego czasu używał tylko jednej ręki. Uchylił się od ciosu i nurknął w poszycie, zanim Tom zdążył uderzyć drugi raz. Odwróciwszy się Tom zobaczył, że łysy ucieka ścieżką w dół. Spojrzał w stronę przeciwną - złodzieja nie było widać. Wyrzucił z siebie gorzkie przekleństwo ta Świnia była równowartością połowy zaoszczędzonych przez lato dochodów rodziny. Opadł na ziemię, oddychał ciężko.

- Pobiliśmy trzech! - powiedział podniecony Alfred.

- Ale oni mają naszą świnię - rzekł Tom patrząc na syna. Gniew palił go w żołądku jak skwaśniały cydr. Kupili świnię na wiosnę, gdy tylko oszczędzili dość pieniędzy, potem przez całe lato ją tuczyli. Tłusta Świnia była warta sześćdziesiąt pensów. Mając kapustę i worek ziarna mogliby przez zimę całą rodziną z tych pieniędzy się wyżywić. Ze skóry można byłoby zrobić parę butów i sakwę lub nawet dwie. Strata świni to katastrofa. Z zazdrością popatrzył na syna, który już otrząsnął się po pogoni i walce, a teraz stał, czekał i niecierpliwił się. "Jak to już było dawno, kiedy potrafiłem biec jak wiatr i wcale nie czułem przyspieszonego bicia serca? Od czasu kiedy byłem w jego wieku minęło... dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat! A wydaje się, że to było wczoraj". Wstał. Kiedy szli ścieżką z powrotem, objął ramieniem szerokie plecy Alfreda. Chłopiec nadal był jeszcze niższy od ojca o długość męskiej dłoni, ale wkrótce go dogoni, a może nawet przerośnie. "Mam nadzieję, że bystrość jego rozumu także urośnie" - pomyślał Tom.

- Każdy głupi umie wdać się w bójkę, ale mądry człowiek wie, jak ich unikać - powiedział, a Alfred popatrzył na niego bez wyrazu. Zeszli ze ścieżki, przecięli bagnistą polankę i jęli się wspinać po pochyłości, idąc po wydeptanych śladach w odwrotną stronę. Kiedy przedzierali się przez brzózki, znowu z wściekłości zapiekł go żołądek - pomyślał o Marcie. Ten banita nie musiał uderzyć dziecka, nie było ono dla niego żadnym zagrożeniem. Tom przyspieszył kroku, w chwilę później wyłonili się z Alfredem na trakcie. Marta nieporuszona leżała w tym samym miejscu. Oczy miała zamknięte, a krew schła na jej włosach. Agnes klęczała przy niej - obok nich ku zaskoczeniu Toma byli nieznani ludzie. Uderzyła go myśl, że nie dziwota, iż wcześniej czuł się obserwowany w lesie, ten las bowiem wydawał się być pełen ludzi. Nachylił się i ponownie położył rękę na piersi Marty. Oddychała normalnie.

- Ocknie się wkrótce - pewnym siebie głosem powiedziała obca kobieta. Potem zwymiotuje. Wkrótce będzie zdrowa. Tom popatrzył na nią z ciekawością. Klęczała nad Martą. Była całkiem młoda, może jakiś tuzin lat młodsza od niego. Krótka, skórzana tunika odsłaniała smukłe, opalone nogi. Miała ładną twarz, ciemnobrązowe włosy zbiegające się nad czołem w diabelski pazur. Tom poczuł nagły przypływ pożądania. Kiedy podniosła spojrzenie na niego, drgnął: jej osadzone głęboko oczy o wnikliwym wyrazie miały niezwykły kolor złotego miodu, co nadawało całej twarzy czarodziejski wygląd. Tom był pewny, że ona zna jego myśli. Odwrócił od niej wzrok, by ukryć zakłopotanie i pochwycił spojrzenie Agnes. Patrzyła z niechęcią.

- Gdzie świnia?

- Tam było jeszcze dwóch banitów - zaczął Tom.

- Pobiliśmy ich, ale ten ze świnią uciekł - dokończył Alfred. Agnes sposępniała, ale nie powiedziała nic więcej.

- Powinniśmy przenieść dziewczynkę w cień, byle delikatnie powiedziała nieznajoma. Wstała. Tom zauważył, że jest niewysoka, tak ze stopę niższa od niego. Pochylił się i ostrożnie podniósł Martę. Dziecięce ciałko w jego rękach było niemal nieważkie. Przeniósł ją kilka jardów wzdłuż traktu i położył na spłachetku trawy w cieniu starego dębu. Dziewczynka nadal pozostawała nieprzytomna. Alfred zbierał narzędzia porozrzucane na drodze. Chłopak obcej kobiety popatrywał wytrzeszczonymi oczami, usta miał otwarte, ale nic nie mówił. Był ze trzy lata młodszy od Alfreda. Tom zwrócił uwagę na jego osobliwy wygląd, nie mający nic wspólnego ze zmysłowym urokiem matki. Cera blada, pomarańczowoczerwone włosy i niebieskie, trochę jakby wyłupiaste, oczy. Tom pomyślał, że chłopak ma wygląd czujny i głupi jednocześnie, jak tępak; jak dziecko, które albo w dzieciństwie wcześnie umiera, albo dorasta stając się wioskowym idiotą. Alfredowi spojrzenie chłopca wyraźnie przeszkadzało. Kiedy Tom go obserwował, dzieciak wyrwał z rąk Alfreda piłkę i przyglądał się, jakby była to jakaś zdumiewająca rzecz. Urażony nieuprzejmością Alfred odebrał piłkę, a on obojętnie puścił. Matka powiedziała:

- Jack, zachowuj się! - Wydawała się zakłopotana. Tom spojrzał na nią. Chłopiec nie był do niej podobny w najmniejszym stopniu.

- Jesteś jego matką?

- Tak. Na imię mi Ellen.

- Gdzie jest twój mąż?

- Nie żyje. Zaskoczyło go to.

- Podróżujesz sama? - spytał niedowierzająco. Las był groźny nawet dla takiego mężczyzny jak on. Samotna kobieta nie mogła mieć nadziei na przetrwanie.

- Nie podróżujemy - odpowiedziała Ellen. - Mieszkamy w lesie. To już nim wstrząsnęło.

- Chcesz powiedzieć, że... - przerwał, nie chcąc jej urazić.

- Jesteśmy banitami, tak - powiedziała. - Czy myślisz, że wszyscy banici są podobni do Faramonda Otwartogębego, który ukradł waszą świnię?

- Tak - powiedział Tom, chociaż chciał powiedzieć: "Nigdy nie przypuszczałem, że banita może być piękną kobietą". Nie mogąc pohamować ciekawości, zapytał: - Jakie popełniłaś przestępstwo?

- Przeklęłam księdza. - Odwróciła wzrok. Dla Toma nie wyglądało to na ciężką zbrodnię, ale może ten ksiądz był bardzo potężny, albo bardzo drażliwy; albo też Ellen nie chciała powiedzieć prawdy. Spojrzał na Martę. Po chwili otwarła oczy, trochę oszołomiona i trochę zalękniona. Agnes uklękła przy niej.

- Jesteś bezpieczna. Już dobrze, wszystko w porządku. Marta siadła wyprostowana i zwymiotowała. Agnes przytrzymywała ją, póki nie minęły skurcze. Tom był pod wrażeniem: spełniła się przepowiednia Ellen. Powiedziała też, że Marta wyzdrowieje, prawdopodobnie i to się spełni. Ogarnęła go ulga - zdziwił się sile własnych uczuć. "Nie wytrzymałbym straty mojej małej" - pomyślał i musiał powstrzymać łzy. Pochwycił pełne współczucia spojrzenie Ellen i po raz kolejny poczuł, że jej jasne złote oczy potrafią zajrzeć mu do serca. Ułamał gałąź z dębu, oberwał liście - wytarł nimi Marcie twarz. Nadal wyglądała blado.

- Potrzebuje wypoczynku - rzekła Ellen. - Pozwólcie jej poleżeć tak długo, jak długo mężczyzna przechodzi trzy mile. Tom spojrzał na słońce. Przed nimi jeszcze kawał dnia. Usadowił się do czekania. Agnes łagodnie kołysała Martę w ramionach. Jack zwrócił teraz uwagę na dziewczynkę i gapił się na nią z tą samą idiotyczną intensywnością. Tom chciał dowiedzieć się czegoś więcej o Ellen. Zastanawiał się, jak ją namówić, aby opowiedziała o sobie. Nie chciał, by odeszła.

- Jak się to wszystko stało? - zapytał niejasno. Popatrzyła mu znowu w oczy. Potem zaczęła mówić. Ojciec jej był rycerzem - mówiła - wielkim, silnym i skłonnym do przemocy mężem pragnącym synów, z którymi mógłby jeździć na polowania i turnieje, którzy byliby kompanami do wypitki i nocnych hulanek. W tych sprawach jednak miał pecha tak wielkiego, jaki tylko może mężczyznę spotkać: dostał Ellen, a następnie jej matka zmarła. Ożenił się po raz drugi, ale ta żona okazała się bezpłodna. Jął więc nią pogardzać, a wreszcie odesłał do matki. Musiał być człekiem okrutnym, ale wobec Ellen tego nie okazywał, a ta uwielbiała go i dzieliła jego pogardę wobec swej macochy. Kiedy macocha odeszła, Ellen została i dorastała w otoczeniu całkiem pozbawionym kobiet. Włosy obcinała krótko i nosiła sztylet, nie nauczyła się bawić z kociętami ani opiekować starymi ślepymi psami. W wieku Marty pluła na podłogę, zjadała ogryzki jabłek i kopała konia w brzuch tak silnie, że wstrzymywał oddech, co pozwalało na porządne odciągnięcie popręgów - o dziurkę dalej. Wiedziała, że wszyscy mężczyźni, którzy nie należą do kompanii ojca, zwani są koniosysami, a wszystkie kobiety, które z nimi nie chadzają, zwie się knurojebkami, aczkolwiek nie była całkiem pewna - i nie zajmowało jej to zbytnio - co te obelgi właściwie oznaczają. Tom, słuchając jej w to łagodne jesienne popołudnie zamknąwszy oczy, wyobraził sobie Ellen jako dziewczynkę o płaskiej piersi i brudnej twarzyczce, siedzącą przy długim stole wśród zbirowatej kompanii ojca, pijącą mocne piwo, czkającą i śpiewającą piosenki o bitwach, łupieniu, gwałtach, koniach, zamkach i dziewicach, dopóki nie zasnęła, położywszy ostrzyżoną główkę na twardym blacie. Gdyby tylko było możliwe, by jej pierś pozostała na zawsze płaska miałaby życie szczęśliwe. Przyszedł jednak czas, kiedy mężczyźni zaczęli patrzeć na nią inaczej. Już nie zarykiwali się ze śmiechu, gdy mówiła:

- Zejdź mi z drogi, bo obetnę ci jaja i nakarmię nimi świnie! Niektórzy gapili się na nią kiedy zdejmowała wełnianą tunikę i w długiej płóciennej koszuli kładła się spać. Kiedy w lesie robili odpoczynek, chętnie się o nią opierali, jak nigdy dotąd. Któregoś dnia zobaczyła ojca rozmawiającego z proboszczem ich parafii - co było nader rzadkim wypadkiem - przy czym obaj patrzyli na nią tak, jak gdyby mówili właśnie o niej. Następnego poranka ojciec rzekł do niej: - Idź z Henrykiem i Everardem i zrób, co ci każą. - I pocałował ją w czoło. Zastanawiała się, co go naszło - może miękł na stare lata? Wsiadła na swego siwka, dzielnego rumaka - odmówiła używania wierzchowca z damskim siodłem i dziecinnego kucyka - i wyjechała z dwoma zbrojnymi. Zawieźli ją do żeńskiego klasztoru i zostawili. Cały klasztor rozbrzmiewał jej wulgarnymi przekleństwami, aż ściany drżały, kiedy mężczyźni odjeżdżali, a ona zostawała. Pchnęła ksienię sztyletem i pieszo przeszła całą drogę do domu ojca. Ten zaś odesłał ją z powrotem, związawszy jej ręce i nogi i przywiązawszy ją do osiodłanego osła. Mniszki wsadziły ją do karnej celi i trzymały tam, dopóki nie zagoiła się rana ksieni. W celi było zimno, wilgotno i ciemno jak w nocy. Poza tym dostawała tylko wodę i nic do jedzenia. Kiedy ją wypuszczono, uciekła do domu. Ojciec znowu ją odesłał, tym razem jednak, zanim została zamknięta w celi, dostała chłostę. W końcu ją złamali, oczywiście otrzymała habit nowicjuszki, podporządkowała się regule i nauczyła modlitw. Głęboko w sercu skryła nienawiść do mniszek, pogardę dla świętych i brak wiary w Boga. Nauczyła się jednak czytać i pisać, opanowała muzykę i liczby oraz rysunek, a do francuskiego i angielskiego, którymi mówiła w domu ojca, doszła łacina. Zresztą życie w konwencie nie było aż takie złe. Ta jednopłciowa wspólnota miała własne dziwne reguły i rytuały, a do czegoś takiego przecież przywykła. Wszystkie mniszki musiały wykonywać jakieś roboty fizyczne, a Ellen przydzielono do koni. Wkrótce sprawowała pieczę nad stajniami. Ubóstwo nigdy jej nie doskwierało. Posłuszeństwo przychodziło niełatwo, ale i ono wreszcie dotarło. Trzecia reguła, czystość, nigdy jej nie kłopotała zbytnio, aczkolwiek tak wcześniej, jak i później, tylko po to, by zrobić na złość ksieni, wprowadzała którąś z nowicjuszek w przyjemności... Agnes przerwała Ellen opowieść w tym momencie zabierając Martę ze sobą na poszukiwanie strumienia, gdzie można by było umyć twarz i oczyścić tunikę. Zabrała ze sobą Alfreda dla ochrony, choć mówiła, że nie odejdą dalej niż na odległość głosu. Jack wstał szybko, by pójść z nimi, ale Agnes sucho kazała mu zostać i chyba zrozumiał, bo znowu usiadł. Tom zauważył, że żonie udało się zabrać dzieci do miejsca, gdzie nie mogły usłyszeć bezbożnej i nieprzyzwoitej opowieści. Jednocześnie dla towarzystwa zostawiła Toma. Któregoś dnia - mówiła dalej Ellen - kiedy były o kilka dni drogi od klasztoru, okulał koń ksieni. Klasztor Kingsbridge był niedaleko, więc ksienia pożyczyła konia od przeora tamtego klasztoru. Po powrocie kazała Ellen oddać konia i przyprowadzić okulałego wierzchowca. Tam, w stajni klasztornej stojącej opodal rozpadającej się katedry Kingsbridge, Ellen spotkała młodego człowieka wyglądającego jak zbity psiak. Miał grację szczeniaka o plączących się nogach i węszącej czujności, lecz jednocześnie był zalękniony i zastraszony, jak gdyby ta jego zabawność została z niego wybita. Kiedy odezwała się do niego, nie rozumiał. Spróbowała łaciny, ale nie był mnichem. Na koniec powiedziała coś po francusku a jego twarz przepełniła radość i odpowiedział w tym samym języku. Ellen nigdy nie wróciła do klasztoru. Zamieszkała odtąd w lesie, najpierw w skleconym naprędce szałasie z gałęzi i liści, potem w suchej jaskini. Nie zapomniała żadnej z męskich umiejętności nabytych w domu ojca: nadal potrafiła zapolować na jelenia, schwytać w sidła królika i ustrzelić łabędzia z łuku. Potrafiła patroszyć dziczyznę oraz oczyścić i ugotować mięso. Wiedziała nawet, jak ściągać skórę i wyprawić ją, by uszyć odzienie. Tak samo, jak dziką zwierzyną umiała żywić się dzikimi owocami, orzechami i korzeniami. Całą resztę tego, co było jej potrzebne do życia: sól, odzież wełnianą, siekierę czy nowy nóż - musiała ukraść. Najciężej było wtedy, kiedy urodził się Jack... Tom chciał zapytać, co z tym Francuzem. Czy to był ojciec Jacka? A jeśli tak, to kiedy umarł? I jak to się stało? Poznał jednak po wyrazie jej twarzy, że nie ma zamiaru mówić o tej części swojej historii, a wyglądała na osobę, której nie można przekonać, jeśli sama tego nie zechce, tedy swoje pytania zachował dla siebie. W tym mniej więcej czasie zmarł jej ojciec i jego kompania rozproszyła się, tak że nie miała na świecie żadnych krewnych czy znajomych. Kiedy Jack miał przyjść na świat przygotowała zapas ognia na całą noc i rozpaliła go przy wejściu do swej jaskini. W zasięgu ręki miała przygotowaną żywność i wodę, a także łuk, strzały i nóż do obrony przed wilkami. Miała nawet, ukradzioną biskupowi, ciężką czerwoną pelerynę, w którą zamierzała owinąć dziecko. Nie była jednak przygotowana na ból i lęk porodu i przez długi czas myślała, że umrze. Tym niemniej dziecko urodziło się silne i zdrowe, a ona przeżyła. Ellen z Jackiem wiedli proste i skromne życie przez następnych jedenaście lat. Las dawał im wszystko, czego potrzebowali - o ile byli dość przezorni, by robić zapasy z wystarczających ilości jabłek czy orzechów i solonej lub wędzonej dziczyzny na zimowe miesiące. Ellen często myślała, że jeśliby nie było królów, panów, biskupów i szeryfów, to wtedy każdy mógłby żyć w ten sposób i być zupełnie szczęśliwy. Tom spytał, jak dawała sobie radę z banitami, ludźmi pokroju Faramonda Otwartogębego. "Co by się stało, gdyby podkradli się nocą i spróbowali ją zgwałcić?" - zastanawiał się i na samą myśl o tym poczuł podniecenie, aczkolwiek nigdy w życiu nie posiadał kobiety wbrew jej woli, nawet własnej żony. Inni banici bali się jej, powiedziała Tomowi patrząc na niego świetlistymi jasnymi oczyma, a on już wiedział dlaczego: myśleli, że jest wiedźmą. Zaś żyjących w zgodzie z prawem ludzi podróżujących przez las, ludzi którzy wiedzieli, że mogą rabować, gwałcić i bezkarnie mordować banitów - po prostu unikała. Dlaczegóż tedy nie skryła się przed Tomem? Bo widziała ranne dziecko i chciała pomóc. Sama przecież ma dziecko. Nauczyła Jacka wszystkiego, czego w ojcowskim gospodarstwie nauczyła się o broni i polowaniu. Potem uczyła go tego, co wyniosła z klasztoru: czytania i pisania, muzyki i liczb, francuskiego i łaciny, a nawet historii biblijnych. Wreszcie, w czasie długich zimowych wieczorów, przeszła do spadku po Francuzie, który znał więcej poematów, wierszy i pieśni, niż ktokolwiek na świecie... Tom nie wierzył, że ten chłopak, Jack, potrafi czytać i pisać. Sam Tom potrafił napisać swoje imię i kilka słów, takich jak "pens", "jard" czy "buszel"; Agnes zaś, będąca córką księdza, potrafiła więcej, chociaż pisała powoli i mozolnie, wysuwając język w kąciku ust. Alfred nie potrafi napisać ani słowa i zaledwie rozpoznawał swoje imię, a Marta nie umiała nawet tego. Czy to możliwe, by taki niedorozwinięty umysłowo dzieciak był bardziej wykształcony niż jego rodzina? Ellen kazała Jackowi coś napisać, a on wygładził kawałek ziemi i wydrapał na niej zdanie. Tom rozpoznał tylko pierwsze słowo "Alfred", i poczuł się jak dureń; Ellen wybawiła go z zakłopotania czytając głośno całość: Alfred jest większy niż Jack. Chłopak szybko narysował dwie postacie, jedną większą niż drugą i, chociaż były tylko z grubsza zaznaczone, jedna miała szerokie ramiona i ociężały raczej wygląd, a druga była mniejsza i uśmiechała się. Tom, który sam miał trochę talentu do szkicowania, był zdziwiony prostotą i siłą wyrazu rysunku wydrapanego na piasku. Ale przecież to dziecko wyglądało jak idiota. Ellen domyśliwszy się myśli Toma wyznała, że z czasem zaczęła sobie z tego zdawać sprawę. Jack nigdy nie miał towarzystwa innych dzieci, albo raczej - innych istot ludzkich poza matką, w rezultacie rósł jak dzikie zwierzątko. Mimo wszystkich umiejętności nie wiedział, jak zachować się między ludźmi. To z tego powodu milczał, gapił się i wyrywał przedmioty. Kiedy to mówiła, po raz pierwszy było widać, że łatwo ją zranić. Aura niedostępnej samowystarczalności znikła i Tom ujrzał ją jako kobietę zatroskaną, prawie zrozpaczoną. Ze względu na Jacka powinna ponownie włączyć się w życie społeczności ludzkiej, ale jak? Gdyby była mężczyzną, mogłaby przekonywująco wytłumaczyć jakiemuś panu, by dał jej rolę do uprawiania, czy gospodarstwo do prowadzenia, zwłaszcza gdyby zdołała skłamać, że wróciła z pielgrzymki do Jerozolimy czy Santiago de Compostelli. Co prawda było kilka samotnych kobietrolniczek, ale na ogół były one wdowami mającymi dorosłych synów. Żaden pan nie wydzierżawi gospodarstwa samotnej kobiecie z małym dzieckiem. Nikt też nie weźmie jej na służbę ani w mieście, ani na wsi; a poza tym nie ma gdzie mieszkać, a praca dorywcza rzadko wiąże się z zapewnieniem dachu nad głową. Nie miała wyjścia. Tom współczuł jej. Dała dziecku wszystko, co potrafiła, ale to nie wystarczało. Nie mógł jednak znaleźć rozwiązania jej problemu. Jakkolwiek piękna, rozumna i silna, skazana była na krycie się przez resztę życia w lesie wraz ze swym niezwykłym synem.

* * *

Agnes, Marta i Alfred wrócili. Tom z niepokojem przyjrzał się Marcie, ale wyglądało na to, że wszystko, czego jej było potrzeba ograniczało się do obmycia twarzy. Przez pewien czas zaabsorbowały go sprawy Ellen, lecz teraz przypomniał sobie w jakich tarapatach sam się znalazł: nie miał pracy, a świnię mu ukradziono. Dzień się kończył. Zaczął zbierać pozostałe części dobytku.

- Gdzie się wybieracie? - spytała Ellen.

- Do Winchester - odpowiedział jej Tom. - W Winchester jest zamek, pałac, kilka klasztorów i - co najważniejsze - katedra.

- Salisbury jest bliżej - rzekła Ellen. - A kiedy ostatnio tam byłam, przebudowywali katedrę, powiększali ją. Tomowi zabiło serce. Właśnie czegoś takiego szukał. Jeśli tylko dostałby pracę przy projekcie rozbudowy katedry, wierzył, że w końcu zostałby mistrzem budowniczym.

- Jak tam iść? - zapytał z ożywieniem.

- Musicie cofnąć się jakieś trzy czy cztery mile. Czy pamiętasz to rozwidlenie dróg, na którym skręciłeś w lewo?

- Tak... przy stawie pełnym cuchnącej wody.

- Właśnie tam. Prawa odnoga prowadzi do Salisbury. Zaczęli zbierać się do odejścia. Agnes nie polubiła Ellen, ale umiała jednak powiedzieć z wdzięcznością:

- Dziękuję za pomoc przy Marcie. Ellen uśmiechnęła się, a gdy odchodzili spoglądała ze smutkiem. Po kilku minutach marszu Tom obejrzał się. Ellen wciąż za nimi patrzyła, stała na rozstawionych nogach osłaniając oczy od słońca. Osobliwy chłopiec stał obok niej. Tom jej pomachał, a ona zrobiła to samo.

- Interesująca kobieta - powiedział do Agnes. Agnes nic nie powiedziała.

- Ten chłopiec był dziwny - rzekł Alfred. Szli prosto w niskie jesienne słońce. Tom zastanawiał się jakie jest to Salisbury, nigdy tam nie był. Czuł podniecenie. Oczywiście, marzył o tym, by budować nową katedrę, od fundamentów po dach, ale zdarzało się to niezwykle rzadko. Bardziej powszechne było ulepszanie lub powiększanie starego budynku, albo częściowa przebudowa. Nawet to by mu wystarczyło, o ile w końcu mógłby budować według własnych projektów.

- Dlaczego ten człowiek mnie uderzył? - spytała Marta.

- Bo chciał ukraść naszą świnię - odpowiedziała jej Agnes. - Powinien mieć swoją własną świnię - orzekła Marta z oburzeniem, jakby właśnie dopiero teraz zauważyła, że banita zrobił coś złego. "Problem Ellen byłby rozwiązany, gdyby umiała wykonywać jakieś rzemiosło" - zastanawiał się Tom. Murarz, cieśla, tkacz czy garbarz nigdy nie znalazłby się w jej sytuacji. Zawsze mógłby pójść do miasta i poszukać pracy. Bywały niekiedy jakieś kobietyrzemieślnicy, zwykle jednak wdowy lub żony rzemieślników.

- To, czego ona potrzebuje naprawdę - powiedział Tom głośno - to mąż.

- Cóż, nie może mieć mojego - rzekła sucho Agnes.

* * *

III

Dzień, w którym stracili świnię, był ostatnim dniem ładnej pogody. Po nocy spędzonej w jakiejś stodole wyszli na poranek, którego niebo miało kolor ołowianego dachu, a zimne uderzenia wiatru - siłę zacinającego deszczu. Rozwinęli zapakowane peleryny z grubej, spilśnionej tkaniny i włożyli je, zapinając ciasno pod szyją i głęboko naciągając kaptury, by uchronić twarze przed deszczem. Wyruszyli w ponurym nastroju, cztery posępne postacie jak duchy w nawałnicy, a ich drewniaki mlaskały na rozmiękłej błotnistej drodze. Tom zastanawiał się, jak też wygląda ta katedra w Salisbury. W zasadzie katedra była kościołem jak każdy inny: tyle że biskup miał tam swój tron i to stanowiło różnicę. Jednak kościoły katedralne rzadko bywały prostymi korytarzami zaopatrzonymi w okna, były natomiast największe, najbogatsze, najwspanialsze i najpiękniej zdobione. Większość składała się z trzech korytarzy: wielkiego i dwu mniejszych w kształcie głowy i ramion, tworzących nawę główną i dwie boczne. Ściany głównej nawy sprowadzały się do dwu ciągów filarów połączonych łukami, tworzącymi arkady. Boczne nawy służyły przy procesjach - te były w kościołach katedralnych wystawne - i mogły także być wykorzystywane jako miejsce dla kapliczek poświęconych poszczególnym świętym, co było bardzo ważne, bo dawało możliwość ściągnięcia dodatkowych datków. Katedry to najkosztowniejsze budowle świata, daleko droższe od pałaców czy zamków i muszą zarabiać na swoje utrzymanie. Salisbury było bliżej, niż się spodziewał. Wkrótce wspięli się na wzniesienie i zobaczyli drogę opadającą przed nimi długim łagodnym łukiem. Poza sieczonymi deszczem polami jak łódź na niwie wyrastało warowne wzgórze miasta Salisbury. Jego kształty przesłaniał welon deszczu, ale Tom zdołał dojrzeć kilka wież, cztery czy pięć, wznoszące się wysoko ponad murami grodu. Na widok takiej ilości roboty murarskiej rozradował się w duszy ogromnie. Zimny wiatr śmigał przez równinę, mroził twarze i ręce, kiedy szli traktem w stronę wschodniej bramy. U stóp wzgórza łączyły się cztery drogi, pomiędzy porozrzucanymi domostwami wypchniętymi z ciasnego miasta napotkali innych podróżnych, ze zgiętymi ramionami i opuszczonymi głowami prących poprzez wichurę, by jak najszybciej znaleźć schronienie wśród murów. Po pochyłości prowadzącej do bramy szli obok furty zaprzężonej w woły załadowane kamieniem - nader obiecujący widok dla murarza. Woźnica zgięty wpół za topornym drewnianym wozem dodawał swoją siłę do siły dwu wołów, pchając ciężar, a i tak posuwał się w górę po calu. Tom dojrzał szansę na zyskanie przyjaciela. Skinął na Alfreda i obaj oparłszy ramiona o tył wozu pomagali pchać. Ogromne drewniane koła zaturkotały na belkowym moście, łączącym brzegi głębokiej suchej fosy. Roboty ziemne były potężne. "Wykopanie fosy i wyrzucenie urobku tak, by uformować wały obronne wymagało pracy setek ludzi - pomyślał Tom. - Znacznie większa robota, niż przy kopaniu fundamentów dla katedry". Most, po którym jechali, skrzypiał i trzeszczał pod ciężarem wozu i dwu potężnych bestii, które go ciągnęły. Pochyłość się skończyła i wóz potoczył się zwiększą łatwością, gdy docierali do bramy. Woźnica się wyprostował. Tom i Alfred uczynili to samo.

- Uprzejmie wam dziękuję - rzekł woźnica.

- Po co ten kamień? - zapytał Tom.

- Na nową katedrę.

- Nową? Słyszałem, że tylko powiększają starą?

- Tak mówili - skinął głową woźnica - dziesięć lat temu. Teraz jest więcej nowego niż starego. To kolejna dobra wiadomość.

- Kto tu jest mistrzem budowlanym?

- Jan z Shaftesbury, chociaż biskup Roger także ma wiele wspólnego ze sporządzaniem planów. Normalne. Biskupi rzadko pozwalali budowniczym robić swoje. Jednym z problemów, z jakim mistrz budowniczy się stykał na co dzień, było często studzenie rozpalonej wyobraźni kleryków i wyznaczanie praktycznych granic dla ich wybujałych fantazji. No, ale to Jan z Shaftesbury będzie tym, który przyjmuje ludzi do pracy. Woźnica kiwnął głową w stronę kalety, w której Tom miał narzędzia.

- Murarz?

- Tak. Poszukujący pracy.

- Możesz ją znaleźć - powiedział woźnica obojętnie. - Jeśli nie przy katedrze, to może w zamku.

- A kto zarządza zamkiem?

- Ten sam Roger. Jest jednocześnie biskupem i kasztelanem.

- "Oczywiście - pomyślał Tom - słyszał przecież o potężnym Rogerze z Salisbury, który był blisko z królem od tak dawna, że chyba od zawsze". Przeszli przez bramę do miasta. Plac był tak przepełniony budynkami, ludźmi i zwierzętami, że zachodziła obawa, iż pękną otaczające go obwałowania i wywalą wszystko do fosy. Drewniane domostwa tłoczyły się jedno przy drugim, rozpychając się jak gapie podczas wykonywania wyroku śmierci przez powieszenie. Każdy, najmniejszy nawet kawałek ziemi był do czegoś wykorzystany. Gdzie zbudowano dwa domy, zostawiając między nimi odstęp, ktoś stawiał mieszkanie na połowie tego przejścia; nie miało nawet okien, bo drzwi zajmowały prawie cały front. Gdziekolwiek było miejsce za małe nawet na najwęższy z domów, tam stał kram, skąd sprzedawano piwo, chleb czy jabłka. Jeśli nawet na to nie było miejsca, stawiano stajnię, chlew czy beczkę wody, albo robiono gnojowisko. I jeszcze ten zgiełk. Deszcz niewiele zrobił, jeśli chodzi o przytłumienie hałasów dochodzących z warsztatów rzemieślniczych, okrzyków straganiarzy zachwalających swe towary, ludzi pozdrawiających się nawzajem, targujących czy kłócących, jak również głosów wydawanych przez zwierzęta: rżenia, szczekania i bójek.

- Co tak śmierdzi? - zapytała Marta.

- To zapach ludzi - uśmiechnął się Tom. Mała nie była w mieście od paru lat. Ulica była szersza od wolego zaprzęgu tylko odrobinę, ale woźnica nie zamierzał zatrzymywać zwierząt z obawy, że nie zechcą ruszyć ponownie, a on nie zdoła ich zmusić. Pogonił je więc, nie patrząc na przeszkody, a woły ruszyły na oślep spychając zarówno rycerza na bojowym koniu jak i myśliwego z łukiem, tłustego mnicha na kucyku, dziewki czy gospodynie domowe. Wóz przejeżdżał obok starego pasterza, który starał się utrzymać swe niewielkie stadko w kupie. "To zapewne dziś przypada dzień targowy" - uświadomił sobie Tom. Kiedy wóz je mijał, jedna z owiec wpadła przez otwarte drzwi do piwiarni, a po chwili było tam już całe stadko. Becząc w popłochu przewracały stoły, stołki i kufle. Grunt pod stopami był morzem śmieci i błota. Tom spojrzał na padającą na dachy deszczową wodę, zbieraną przez rynnę i ściekającą do rynsztoka - jego uwagę zwróciła szerokość kanału zbiorczego. Cały opad na tę połowę miasta spływał właśnie tą ulicą.

- "W czasie naprawdę potężnej ulewy trzeba chyba łódki, by dostać się na drugą stronę ulicy." - Pomyślał. Kiedy zbliżyli się do zamku położonego na szczycie wzgórza, ulice się poszerzyły, a spośród stojących tu kamiennych domów jeden czy dwa wymagały niewielkich napraw. Należały do rzemieślników i kupców, którzy swoje sklepy i składy towarów umieścili na parterze i w piwnicach, a sami mieszkali na piętrach. Spoglądając doświadczonym okiem Tom stwierdził, że miasto rozwija się pomyślnie, sądząc przynajmniej po tym, czym handlowano. Każdy musiał mieć noże i garnki, ale tylko ci którym dobrze się powodziło kupowali haftowane szale, zdobione pasy i srebrne zapinki. Przed zamkiem woźnica skierował zaprzęg w prawo, a Tom z rodziną podążyli za nim. Ulica wiodła łukiem u podnóża wałów zamkowych. Przeszedłszy przez następną bramę zostawili za sobą miejski harmider. Dostali się natomiast w inny rodzaj zamieszania - gorączkowy, acz uporządkowany ruch wielkiego placu budowy. Znajdowali się na otoczonym murami dziedzińcu katedralnym, zajmującym północnozachodni kwartał okrągłego miasta. Tom stanął na chwilę, chłonąc ten ruch. Samo patrzenie, nasłuchiwanie i wąchanie przyprawiło go o wzruszenie. Kiedy przybyli z załadowanym wozem, dwa opróżnione odjeżdżały. W dobudowanych wzdłuż ścian kościoła szopach murarze obrabiali bloki kamienia, tak by utworzyły cokoły, kolumny, trzony, przypory, łuki, okna, kapitele, parapety, progi... Pośrodku dziedzińca stała kuźnia, przez jej otwarte drzwi widać było blask ognia. Brzęk młota o kowadło niósł się po dziedzińcu oznajmiając, że kowal przygotowuje nowe narzędzia, które zastąpią zużyte przez murarzy. Dla większości ludzi wszystko to razem byłoby obrazem zupełnego chaosu, ale Tom widział to jako wielki i złożony mechanizm, do zapanowania nad którym swędziały go ręce. Wiedział, co robi każdy pracownik i natychmiast potrafił określić, jak postępuje praca. Właśnie budowali fasadę wschodnią. Rusztowania, wysokie na dwadzieścia pięć do trzydziestu stóp biegły wzdłuż wschodniej ściany kościoła. Murarze stali w kruchcie, czekali na ustanie deszczu, ale pomocnicy spieszyli na górę i z powrotem, nosząc na barkach kamienie. Wyżej, na belkowaniu przyszłego dachu krzątali się dekarze, którzy na kształt pająków wspinali się po olbrzymiej drewnianej kratownicy, by przybijać ołowiane płachty blach, instalować rury odpływowe i rynny. Tom z żalem spostrzegł, że budynek jest już niemal na ukończeniu. Gdyby nawet został przyjęty, praca potrwałaby najwyżej kilka lat, co było zbyt krótkim okresem na osiągnięcie pozycji mistrza budowniczego, nie wystarczało nawet na zdobycie stanowiska mistrza murarzy. Tym niemniej powinien postarać się o tę pracę, przyjąć, co mu dadzą, bo nadchodziła zima. Przetrwaliby bez pracy zimę, o ile nie utraciliby świni, w tej sytuacji jednak musiał podjąć pracę. Postępowali za wozem przez dziedziniec do składu kamienia. Woły z wdzięcznością zanurzyły głowy w wodzie.

- Gdzie jest mistrz budowniczy? - zawołał woźnica do przechodzącego murarza.

- Na zamku - odpowiedział murarz. Woźnica skinął głową i odwrócił się do Toma.

- Znajdziesz go w biskupim pałacu, jak sądzę.

- Dziękuję.

- Ja tobie też. Tom opuścił dziedziniec, a Agnes i dzieci za nim. Znaną już sobie drogą szli zatłoczonymi wąskimi ulicami do pałacu. Tu także była sucha fosa i drugi wał ziemny otaczający wewnętrzne umocnienia. Przeszli przez zwodzony most. W strażnicy po jednej stronie bramy siedział na stołku przysadzisty mężczyzna w skórzanej tunice i patrzył na deszcz. Do pasa miał przytroczony miecz. Tom zwrócił się do niego:

- Dzień dobry! Nazywają mnie Tom Budowniczy. Chcę się widzieć z mistrzem budowniczym Janem z Shaftesbury.

- Jest u biskupa - odrzekł strażnik obojętnie. Weszli do środka. Podobnie jak w większości zamków za obwałowaniami mieściła się zbieranina różnorodnych budynków. Dziedziniec miał ze sto jardów w poprzek. Naprzeciw bramy dla zapewnienia lepszego widoku, wystając wysoko ponad wały, stała masywna twierdza, ostatnie umocnienie w przypadku ataku. Po lewej stronie tłoczyły się bezładnie niskie budynki, głównie drewniane: długie stajnie, kuchnia, piekarnia i kilka składów. Studnię wykopano na środku. Po prawej stronie twierdzy od północy, stał obszerny kamienny dom, będący oczywiście pałacem. Zbudowany w tym samym stylu, co katedra, miał dwie kondygnacje, a także zaokrąglone ościeża drzwi i okien. Z pewnością był nowy - murarze wciąż jeszcze pracowali w jednym z jego rogów, najwidoczniej stawiając wieżę. Pomimo deszczu na dziedzińcu znajdowało się wielu ludzi, wchodzących i wychodzących, śpiesząc się by jak najprędzej pokonać odległość między budynkami. Byli to zbrojni, księża, kupcy, robotnicy budowlani i pałacowi słudzy. Tom widział kilka wejść do pałacu, wszystkie otwarte mimo ulewy. Nie za bardzo się orientował, co robić dalej. Jeśliby mistrz budowlany przebywał z biskupem, to może nie należało mu przeszkadzać. Zaś z drugiej strony biskup to nie król; Tom jest wolnym człowiekiem i murarzem uprawnionym do wykonywania zawodu, a nie jakimś uniżonym sługą przychodzącym na skargę. Postanowił być dzielny. Zostawiając Agnes i Martę przeszedł z Alfredem błotnisty dziedziniec do pałacu i wszedł w najbliższe drzwi. Znaleźli się w małej kapliczce o sklepionym stropie i oknie nad ołtarzem. Przy wejściu siedział ksiądz za wysokim stolikiem i szybko coś pisał na welinie. Spojrzał na nich.

- Gdzie jest mistrz Jan? - żywo zapytał Tom.

- W zakrystii - odrzekł ksiądz, wskazując głową w stronę drzwi w bocznej ścianie. Tom nie poprosił o spotkanie z mistrzem. Założył, że działając tak, jakby był oczekiwany, straci mniej czasu. Przeciął kapliczkę kilkoma dużymi krokami i wszedł do zakrystii. Stanowił ją niewielki kwadratowy pokój oświetlony świecami. Prawie całą powierzchnię podłogi zajmowała płaska piaskownica. Drobny piasek był doskonale wyrównany przymiarem. W pokoju znajdowali się dwaj mężczyźni. Obaj przelotnie spojrzeli na Toma, po czym ponownie swą uwagę zwrócili ku piaskowi. Biskup, pomarszczony starzec o błyszczących czarnych oczach, zaostrzonym kijkiem rysował na piasku. Mistrz budowniczy, w skórzanym fartuchu, przyglądał się cierpliwie i nieco sceptycznie. Tom czekał w niespokojnym milczeniu. Musi zrobić dobre wrażenie: być uprzejmym, ale nie służalczym, pokazać wiedzę i umiejętności, ale nie samochwalstwo. Szef rzemieślników chce mieć pracowników posłusznych i jednocześnie wykształconych, o tym Tom wiedział z własnego doświadczenia. Biskup Roger szkicował dwukondygnacyjny budynek o dużych oknach z trzech stron. Jako dobry rysownik robił proste linie i prawidłowe kąty. Narysował plan i rzut boczny budynku. Tom przyjrzawszy się uważnie pomyślał, że takiego budynku postawić nie można.

- Oto - powiedział biskup skończywszy.

- No i co? - spytał Jan, odwróciwszy się do Toma.

- Nie możesz mieć takich wielkich okien w tej krypcie. - Tom udawał, że uwagę Jana potraktował jako pytanie o swoją opinię.

- To nie krypta, tylko sala manuskryptów. - Biskup popatrzył z irytacją.

- I tak się zawali.

- On ma rację - rzekł Jan.

- Ale tam musi być światło, żeby można było przepisywać. Jan wzruszył ramionami i zwrócił się do Toma:

- Kim jesteś?

- Na imię mi Tom, jestem murarzem.

- Tego się domyśliłem. Co cię tu sprowadza?

- Poszukuję pracy. - Tom wstrzymał oddech.

- Nie mogę cię przyjąć. - Jan pokręcił głową. Tomowi ścisnęło się serce. Miał ochotę odwrócić się na pięcie, ale poczekał na wyjaśnienie.

- Budujemy tutaj od dziesięciu lat - ciągnął Jan. - Większość murarzy ma domy w mieście. Zbliżamy się do końca i już teraz mam na placu więcej murarzy, niż naprawdę potrzebuję.

- A w pałacu? - Tom wiedział, że to beznadziejne.

- Tak samo - odrzekł Jan. - Gdyby nie to i gdyby nie inne zamki biskupa Rogera, już bym zwalniał murarzy. Skinąwszy głową, obojętnym głosem - starał się, by nie zadźwięczała w nim rozpacz - Tom powiedział:

- Czy słyszałeś o jakiejś pracy? Gdziekolwiek?

- W Shaftesbury na początku roku budowali coś przy klasztorze. Może budują nadal. To jest o dzień drogi stąd.

- Dzięki. - Tom odwrócił się, by odejść.

- Przykro mi - zawołał za nim Jan. - Wydajesz się dobrym człowiekiem. Tom wyszedł bez odpowiedzi. Poczuł się przybity. Za wcześnie pozwolił sobie na wybuch nadziei, przecież w tym, że nie dostał pracy nie było nic zaskakującego. Tyle, że rozochocił się na myśl o ponownej pracy przy katedrze. Teraz mogło się zdarzyć, że będzie musiał pracować przy nudnej budowie wału miejskiego albo przy stawianiu brzydkiego domu dla złotnika. I to robiącego w srebrze. Wyprostował ramiona i przeszedł przez dziedziniec zamkowy do czekających Agnes i Marty. Nigdy nie okazywał jej swego rozczarowania. Starał się zawsze robić wrażenie, że panuje nad sytuacją, a to, że tutaj nie ma pracy, to nic, bo pewne jest, że w następnym mieście praca będzie, a jak nie, to w kolejnym. Wiedział, że jeśli ujawni najmniejszy znak klęski, to Agnes zacznie pilić do osiedlenia się w najbliższym możliwym miejscu, a to mu się nie uśmiechało, chyba że chciałaby się osiedlić w mieście, w którym miałby do zbudowania katedrę.

- Dla mnie nic tutaj nie ma - powiedział do Agnes. - Ruszajmy.

- Nie uważasz, że tam gdzie jest w budowie katedra oraz pałac, powinno być miejsce dla jeszcze jednego murarza? - Była przygnębiona, prawie załamana.

- Oba budynki są już prawie skończone. Mają więcej ludzi, niż im potrzeba. Rodzina przeszła przez zwodzony most, zanurzając się ponownie w ulicznym tłoku miasta. Weszli do Salisbury przez bramę wschodnią, powinni zaś wyjść przez zachodnią, bo tamtędy prowadziła droga do Shaftesbury. Tom skręcił w prawo, prowadził wszystkich przez nie znaną dotychczas część miasta. Zatrzymał się przed kamiennym domem, gwałtownie domagającym się reperacji. Zaprawa, jakiej użyto do jego budowy, była za słaba, teraz budynek kruszał i chylił się ku upadkowi. Zamróz wsączył się w szczeliny powodując pękanie kamieni. Zostawienie domu w takim stanie przez następną zimę spowodowałoby jeszcze gorsze szkody. Postanowił powiedzieć o tym właścicielowi.

* * *

Parterowe wejście tworzył szeroki łuk. Za wrotami z drewna był przedsionek, w którym siedział rzemieślnik trzymający w prawej ręce młotek, a w lewej przecinak, rzeźbiąc wzór na drewnianym siodle. Tom dojrzał, że na zapleczu znajdowały się zapasy drewna i skóry, a chłopiec z miotłą sprzątał ścinki. - Dzień dobry, mistrzu rymarzu. Siodlarz popatrzył na Toma i pojął, że należy on do tego rodzaju ludzi, którzy, gdy im będzie tego potrzeba, zrobią sobie siodło własnymi rękoma. Powitał go krótkim skinieniem.

- Jestem budowniczym - ciągnął Tom. - Widzę, że potrzebujecie moich usług.

- Dlaczegóż to?

- Kruszy się wasza zaprawa, kamienie pękają - dom może nie wytrzymać najbliższej zimy.

- To miasto jest pełne murarzy - siodlarz potrząsnął głową. - Czemu miałbym zatrudniać obcego?

- Bardzo słusznie. Bóg z wami.

- Mam nadzieję - odrzekł siodlarz.

- Gbur - mruknęła Agnes do Toma, gdy odchodzili. Ulica zaprowadziła ich na plac targowy. Tutaj, na półakrowym morzu błota, chłopi z okolicznych wsi wymieniali niewielkie nadwyżki mięsa, ziarna, mleka i jajek na rzeczy, których nie mogli sami zrobić: garnki, lemiesze, sznury i sól. Targi zwykle były kolorowe i hałaśliwe: udawano rywalizację między przylegającymi kramami i kramarzami, sprzedawano tanio ciasteczka dla dzieci, czasami minstrel albo grupa linoskoczków pokazywali swoje umiejętności, przewijało się mnóstwo wymalowanych wyzywająco ulicznic, a niekiedy żołnierzkaleka opowiadał historie o wschodnich pustyniach i hordach Saracenów. Ci, którzy dobili dobrego targu często nie mogli się oprzeć pokusie świętowania interesu i wydawali zarobione pensy na mocne piwo, zawsze więc około południa panował hałaśliwy i trochę awanturniczy nastrój. Inni tracili pensy podczas gry w kości, a to często kończyło się bójkami. Teraz jednak, gdy tegoroczne zbiory zostały sprzedane albo złożone w spichrzach, a poranek wilgotny - targ był przytłumiony. Ociekający deszczem chłopi dokonywali krótkich targów z trzęsącymi się z zimna kramarzami, a każdy patrzył tylko, by jak najszybciej pójść do domu, do płonącego paleniska. Rodzina Toma przepychała się przez tłum, nie zwracając najmniejszej uwagi na sprzedawcę kiełbasek i ostrzyciela noży, którzy bez przekonania zachwalali swój towar. Prawie dotarli do przeciwległego końca placu, gdy Tom spostrzegł własną świnię. Zaskoczyło go to tak bardzo, że w pierwszej chwili nie chciał wierzyć własnym oczom. Wtedy Agnes syknęła:

- Tom! Popatrz! - I już wiedział, że ona też ją poznała. Nie było wątpliwości: znał świnię równie dobrze, jak znał Alfreda i Martę. Świnię trzymał mocno rumiany i zażywny mężczyzna, ktoś, kto zjada tyle mięsa, ile mu trzeba, a często i więcej: niewątpliwie rzeźnik. Oboje, Tom i Agnes, stali i wpatrywali się w niego, a kiedy zastąpili mu drogę, nie mógł już ich nie zauważyć. - No? - spytał, zdezorientowany ich spojrzeniami, pragnąc oddalić się w swoją stronę. Marta przerwała ciszę.

- To nasza świnia!

- Właśnie tak - rzekł Tom, spokojnie patrząc na rzeźnika. Przez moment na twarzy rzeźnika pojawiło się ukradkowe spojrzenie w bok, ale szybko znikło, Tom jednak je dostrzegł i wiedział, że tamten też zdaje sobie sprawę z tego, że świnia była kradziona. Mimo to rzeźnik powiedział:

- Właśnie zapłaciłem za nią pięćdziesiąt pensów, no to jest moja! - Nieważne komu dałeś te pieniądze, ta świnia nie była na sprzedaż. Bez wątpienia właśnie dlatego dostałeś ją tak tanio. Od kogo ją kupiłeś? - Od chłopa.

- Znałeś go?

- Nie. Słuchaj, jestem rzeźnikiem grodowej załogi. Nie mogę pytać każdego chłopa, który mi sprzedaje świnię, albo krowę, żeby mi sprowadził tuzin świadków, że to jego zwierzę. I że może być sprzedane. Odwrócił się w bok, jakby chciał odejść, ale Tom złapał go za ramię i zatrzymał. Przez chwilę rzeźnik wyglądał na zagniewanego, ale uświadomił sobie, że jeśli wda się w szarpaninę, to upuści świnię, a w dodatku, o ile ktoś z Toma rodziny ją pochwyci, to jego pozycja osłabnie i to on stanie przed koniecznością udowodnienia, że świnia jest jego. Pohamował się więc i powiedział:

- Jak chcecie złożyć skargę, idźcie do szeryfa. Tom rozważył szybko to i odrzucił pomysł. Nie miał żadnego dowodu. Zamiast tego zapytał:

- Jak wyglądał ten człowiek? Ten, co ci sprzedał moją świnię. Rzeźnik popatrzył przebiegle i rzekł:

- Jak każdy.

- Czy zasłaniał usta?

- Teraz, jak o tym myślę, to przypominam sobie - tak.

- To był banita, ukrywał okaleczenie - powiedział Tom z goryczą. - Przypuszczam, że o tym nie pomyślałeś.

- Przecież leje jak z cebra - zaprotestował rzeźnik. - Każdy się osłania, jak może!

- No to powiedz mi, jak dawno temu z nim się rozstałeś.

- Przed chwilą.

- A gdzie poszedł?

- Myślę, że do piwiarni.

- Wydać moje pieniądze - rzekł oburzony Tom. - Dobra, idź już sobie. Może któregoś dnia i ciebie ktoś obrabuje, a wtedy będziesz chciał, żeby nie było tak wielu pełnych zapału kupców do dobicia targu bez zadawania pytań. Rzeźnik wyglądał na rozzłoszczonego, zawahał się, jakby chciał jakoś odparować, ale zastanowił się - i umknął.

- Czemu go puściłeś? - spytała Agnes.

- Bo jego tu znają, a mnie nie. Jeślibym zaczął się z nim bić, to ja zostałbym obwiniony, a nie on, a - ponieważ świnia nie ma na tyłku wypisanego mego imienia - nikt nie może potwierdzić, czy jest moja. " - Ale nasze wszystkie oszczędności...

- Jeszcze możemy mieć pieniądze za świnię. Zamknij się i pozwól mi myśleć. Starcie z rzeźnikiem zeźliło Toma, ostre odezwanie się Agnes przyniosło pewną ulgę. - Gdzieś w tym mieście jest człowiek bez warg, z pięćdziesięcioma srebrnymi pensami w kieszeni. Jedyne co możemy zrobić to znaleźć go i odebrać mu pieniądze.

- Racja - rzekła stanowczo Agnes.

- Ty wrócisz drogą, którą tu przyszliśmy. Dojdziesz do dziedzińca katedry i tam na mnie zaczekasz. Ja dojdę do katedry inną drogą. Potem wrócimy tutaj jeszcze inną drogą, a potem znowu. Jeśli go nie ma na ulicach, jest w piwiarni. Jak go zobaczysz, to stój tam, a Martę przyślij po mnie. Ja wezmę Alfreda. Postaraj się, żeby banita cię nie spostrzegł.

- Nie bój się - ponuro powiedziała Agnes. - Potrzebuję tych pieniędzy, by wykarmić dzieci. Tom dotknął jej ramienia.

- Jesteś lwicą, Agnes. Popatrzyła mu w oczy przez chwilę, potem niespodziewanie stanęła na palcach i pocałowała go w usta, krótko lecz mocno. Odwróciła się i, ciągnąc za sobą Martę, ruszyła przez targowisko. Tom zaniepokojony jej odwagą patrzył za nią póki nie znalazła się poza zasięgiem jego wzroku, potem ruszył w przeciwną stronę, zabierając Alfreda. Złodziej zapewne myślał, że jest zupełnie bezpieczny. Oczywiście, przecież kiedy kradł świnię, Tom zmierzał do Winchestera. Udał się więc w kierunku przeciwnym, do Salisbury, by tam świnię sprzedać. Jednak kiedy banitka Ellen powiedziała o przebudowie katedry w Salisbury, a on zmienił plany, przypadkiem natknął się na złodzieja, który nie przypuszczał, że może kiedykolwiek w życiu jeszcze zobaczyć Toma, co dawało szansę złapania go. Tom szedł powoli grząskimi ulicami z pozoru obojętnie, zaglądając w drzwi budynków. Pragnął prezentować się skromnie i przyzwoicie, ten epizod bowiem mógł skończyć się użyciem siły. Nie chciał, by mieszkańcy miasta zapamiętali wysokiego murarza przeszukującego miasto. Większość domów stanowiły proste szopy z drewna, gliny i trzciny ze słomą na podłodze, paleniskiem pośrodku i kilkoma sztukami mebli własnej roboty. Beczka i parę stołów tworzyły piwiarnię, łóżko w kącie za zasłoną oznaczało dziwkę, zgiełkliwy tłumek przy pojedynczym stole - grę w kości. Kobieta o czerwono pomalowanych ustach obnażyła przed nim piersi, potrząsnął głową i pospiesznie ją minął. Sekretnie myślał jak by to było z zupełnie obcą kobietą, w dzień, a jeszcze za to płacąc, ale przez całe życie nawet nie spróbował. Znów pomyślał o Ellen, banitce. Coś go w niej pociągało. Była bardzo pociągająca, ale te głęboko osadzone, intensywnie patrzące oczy onieśmielały. Zaproszenie dziwki na chwilę rozstroiło Toma, ale urok Ellen jeszcze z niego nie wyparował, więc nagle zapragnął wrócić biegiem do lasu, znaleźć ją i lec na niej. Doszedł do klasztornego dziedzińca nie dostrzegłszy banity. Popatrzył na dekarzy pokrywających ołowianą blachą drewnianą konstrukcję trójkątnego dachu nad główną nawą. Jeszcze nie zaczęli kryć dachów nad nawami bocznymi i nadal można było oglądać półłuki wspomagające ścianę zewnętrzną budowli ze ścianą nawy głównej, podpierające szczyt połowy kościoła. Wskazał je Alfredowi. - Bez tych podpór ściana nawy odchyliłaby się na zewnątrz i wykrzywiła, a to z powodu ciężaru kamiennych sklepień wewnątrz - tłumaczył. - Widzisz, jak w nawach bocznych półłuki i przypory ścian łączą się w szereg? Taki sam szereg tworzą arkady wewnątrz nawy. Kształt okien zaś jest taki sam jak łuki arkad. Silne równa się z silnym, a słabe ze słabym. Alfred wyglądał na zaskoczonego i dotkniętego. Tom westchnął. Zobaczył Agnes nadchodzącą z przeciwnej strony, skierował myśli ku zasadniczemu problemowi. Kaptur zasłaniał jej twarz, ale rozpoznał jej chód - szła z podaną do przodu głową, pewnym krokiem. Pracujący mężczyźni o szerokich barkach odstępowali o krok, by uczynić dla niej przejście. Pomyślał z zawziętością, że jeśliby Agnes natknęła się na złodzieja i wywiązała się walka, to szansę byłyby całkiem wyrównane.

- Widziałeś go?

- Nie. Ty oczywiście też nie. - Tom miał nadzieję, że złodziej nie zdążył jeszcze opuścić miasta. Bez wydania przynajmniej części pieniędzy z całą pewnością nie powinien tego robić. W lesie z nich niewiele pożytku.

- On gdzieś tutaj jest. Szukajmy dalej. - Agnes myślała podobnie. - Wróćmy innymi ulicami i spotkajmy się na targowisku. Tom i Alfred ponownie przeszli przez dziedziniec i wyszli bramą. Deszcz przesiąkał ich opończe i Tom poczuł przelotną chęć na garniec piwa i michę mięsnego rosołu przy ogniu w piwiarni. Potem pomyślał, jak ciężko pracowali na tę świnię i znów widział człowieka bez warg walącego pałą w Marty głowę, w małą niewinną główkę - gniew go rozgrzał. Systematyczne poszukiwania były utrudnione ze względu na gmatwaninę ulic. Wędrowali tu i tam, natykali się na ostre zakręty i ślepe zaułki. Jedyną prostą ulicą była ta, od bramy wschodniej do zwodzonego mostu wiodącego do zamku. Przedtem Tom trzymał się blisko murów zamku. Teraz sprawdzał przyległości, chodząc tam i z powrotem od murów do środka miasta. Te dzielnice były biedniejsze, większość domostw chyliła się ku upadkowi, piwiarnie były bardziej hałaśliwe, a dziwki starsze. Przedmieście leżało w niższej części wzgórza, niż centrum, więc odpadki z bogatszej części spływały ulicami i zbierały się pod murami. Coś podobnego działo się i z ludźmi, bo w tych kwartałach mieszkało dużo więcej kalek i żebraków, głodnych dzieci, posiniaczonych kobiet i bezradnych pijaków. Lecz człowieka bez warg nigdzie nie było widać. Dwukrotnie Tom wypatrzył człowieka o mniej więcej tej samej posturze, ale przyjrzawszy się bliżej przekonywał się, że ma normalną twarz. Poszukiwania zakończył na targowisku, gdzie oczekiwała go niecierpliwie. Agnes była spięta, a jej oczy lśniły.

- Znalazłam go.

- Gdzie? - Toma ogarnęło podniecenie zmieszane z niepokojem.

- Wszedł do jadłodajni, niedaleko wschodniej bramy.

- Prowadź mnie tam. Obeszli zamek, i od mostu zwodzonego poszli prostą ulicą do bramy wschodniej a potem skręcili w plątaninę uliczek w pobliżu murów. Jadłodajnię dostrzegł w chwilę później. To nawet nie był dom, po prostu spadzisty dach wsparty na czterech słupach, przylegający do muru, w głębi znajdowało się palenisko, nad którym obracał się na rożnie baran, a obok bulgotał kocioł. Było południe, więc ludzi było pełno, głównie mężczyzn. Zapach mięsa wywołał u Toma burczenie w brzuchu, Przeczesał wzrokiem tłumek, obawiając się, że w ciągu krótkiego czasu, nim tu dotarli, banita mógł sobie pójść. Spostrzegł go niemal natychmiast, siedział na stołku trochę z boku, jadł z miski łyżką jakąś gotowaną potrawę, zasłaniając twarz szalem, by ukryć usta. Tom odwrócił się szybko, żeby nie być rozpoznanym, Teraz musiał zdecydować, co począć dalej z tym fantem. Był dostatecznie wściekły, żeby walnąć banitą o ziemię i zabrać mu sakiewkę. Tłum jednak nie pozwoliłby mu odejść. Musiałby się tłumaczyć, nie wobec zebranych, ale wobec szeryfa. Miał prawo to zrobić, a fakt, że złodziej jest banitą oznaczał, że nie mógłby powołać nikogo na świadka swej uczciwości, podczas gdy Tom był człowiekiem godnym szacunku i murarzem. Przeprowadzenie jednak tego wszystkiego zabrałoby czas, możliwe, że całe tygodnie, gdyby się okazało, że szeryf wyjechał do innej części hrabstwa; poza tym mogłoby paść oskarżenie o pogwałcenie prawa królewskiego, gdyby doszło do bójki. Nie. Mądrzej będzie samemu rozprawić się ze złodziejem. Ten człowiek nie może zostać w mieście na noc, bo nie ma tutaj domu, a nie dostanie noclegu bez okazania, że jest uczciwym człowiekiem. Dlatego będzie musiał opuścić miasto, zanim zamkną bramy przed zmrokiem. A bramy były tylko dwie.

- Prawdopodobnie wróci tą drogą, którą my przyszliśmy - powiedział Tom do Agnes. - Zaczekam na zewnątrz wschodniej bramy. Alfred niech pilnuje zachodniej. Ty zostań w mieście i patrz, co złodziej robi. Miej Martę przy sobie, ale niech on jej nie zobaczy. Gdybyś chciała przekazać wiadomość mnie lub Alfredowi, przyślij Martę.

- W porządku - rzekła krótko.

- Co ja mam zrobić, gdyby się okazało, że wychodzi przez moją bramę? spytał podekscytowany Alfred.

- Nic - odrzekł stanowczo. - Popatrz, którą wybiera drogę, potem czekaj. Marta mnie przyprowadzi i razem go dogonimy. - Alfred wyglądał na rozczarowanego, więc Tom dodał: - Zrobisz, jak ci mówię. Nie chcę stracić syna, jak straciłem świnię. Alfred niechętnie kiwnął głową, że będzie posłuszny.

- No to rozdzielmy się, zanim zobaczy nas razem, jak się namawiamy. Ruszajmy. I nie zwlekając Tom odszedł nie obejrzawszy się nawet. Na Agnes mógł polegać, że podporządkuje się jego planowi. Pośpieszył do bramy wschodniej i opuścił miasto, przechodząc po klekocącym moście. Prosto przed nim, jak strzelił, biegła droga do Winchesteru, na wschód. Wyglądała jak długi dywanik rozwinięty na wzgórzach i dolinach. Po lewej stronie odchodziła droga, zwana Portową, którą Tom - i prawdopodobnie także złodziej - przybył do Salisbury: wiła się w górę wzgórza i nikła. Złodziej prawie na pewno skieruje się właśnie tędy. Tom zszedł ze wzgórza, mijając zabudowania na skrzyżowaniu traktów, potem skręcił w Portową. Potrzebna mu była kryjówka. Szedł wzdłuż drogi, szukając odpowiedniego miejsca, po dwustu jardach nie znalazł nic. Obejrzawszy się stwierdził, że jest za daleko: nie mógł już rozróżnić twarzy ludzi na rozdrożu, nie potrafiłby więc dostrzec, czy człowiek bez warg już przeszedł i czy nie skierował się do Winchesteru. Jeszcze raz przyjrzał się krajobrazowi. Wzdłuż drogi biegły rowy, w których można by się ukryć, gdyby było sucho, ale dzisiaj wypełniała je wartko płynąca woda. Za każdym z rowów był nasyp. Na polu od południowej strony drogi pasło się na rżysku kilka krów. Zauważył, że jedna z nich położyła się na miedzy, częściowo zakryta przez nasyp, łatwa do przeoczenia. Tom westchnął, potem ruszył z powrotem, przeskoczył przez rów i kopnął krowę. Wstała i poszła. Położył się na suchym, wygrzanym miejscu, jakie zostawiła po sobie. Naciągnął kaptur i usadowił się do czekania żałując, że nie pomyślał, by wziąć ze sobą trochę chleba. Był niespokojny i odczuwał lekki strach. Banita był od niego niższy, ale ruszał się szybko i zwinnie, co dało się zauważyć, kiedy napadł na Martę i ukradł świnię. Tom nieco obawiał się, że może narazić się na szwank, bardziej jednak martwiło go, że mógłby nie odzyskać pieniędzy. Miał nadzieję, że Marcie i Agnes nic nie zagraża. Agnes potrafiła się o siebie zatroszczyć, o tym wiedział, a nawet jeśli banita ją rozpozna, to co? Najwyżej będzie się bardziej strzec. Ze swego stanowiska Tom mógł dojrzeć wieże katedry. Chciałby na chwilę móc zajrzeć do środka. Ciekawił go sposób zamocowania trzonów arkad. Zwykle stanowiły je grube filary, a z ich szczytów wychodziły łuki: na północ i na południe po jednym, łączącym filary sąsiednie i jeden łuk na zachód lub na wschód, w poprzek nawy bocznej. Dawało to brzydki efekt, bo w łuku strzelającym ze szczytu okrągłej kolumny coś było nie tak. Gdyby Tom budował, to każdy filar byłby zestawem trzonów, z których łuki wyrastałyby po jednym z każdego trzonu - układ logiczny i elegancki. Zaczął wyobrażać sobie zdobienia łuków. Najprostsze były formy geometryczne do wykonania zygzaków i rombów nie trzeba specjalnych umiejętności - Tom jednak wolał liścianki, użyczające twardemu kamieniowi miękkości natury. Ta wyimaginowana katedra zajmowała mu myśli prawie przez całe popołudnie aż do chwili, gdy spostrzegł niewielką sylwetkę i blond główkę Marty, przebiegającej w podskokach po moście i między domami na rozstajach. Na skrzyżowaniu zawahała się, po czym skierowała się we właściwą stronę. Tom przyglądał się jak idzie w jego kierunku, widział jak się marszczy i zastanawia, gdzie też może być tata.

- Marto! - zawołał stłumionym głosem, kiedy go mijała. Pisnęła cichutko, potem go zauważyła i podbiegła, przeskakując rów.

- Mama ci to przysyła - wyjęła coś spod peleryny. Był to gorący pasztecik.

- Na Boga, twoja matka jest dobrą kobietą! - zawołał Tom i ugryzł olbrzymi kęs. Pasztecik zrobiony z wołowiny z cebulą smakował niebiańsko. Marta skuliła się na trawie obok Toma.

- Powiem ci, co się działo z człowiekiem, który ukradł nam świnię. - Zadarła głowę i skupiła się na tym, co kazano jej powiedzieć. Wyglądała tak słodko, że Tomowi aż zapierało dech w piersiach. - Wyszedł z jadłodajni i spotkał panią, co miała wymalowaną twarz i poszedł do niej do domu. Myśmy czekali na zewnątrz. "A banita tracił nasze pieniądze na dziwkę" - pomyślał.

- Mów dalej - powiedział.

- W domu tej pani nie siedział długo, a kiedy wyszedł, to poszedł do piwiarni. Jest tam teraz. Nie pije dużo, ale gra w kości.

- Mam nadzieję, że wygrywa - ponuro mruknął Tom. - To wszystko?

- To wszystko.

- Jesteś głodna?

- Zjadłam słodką bułeczkę z rodzynkami.

- Powiedziałaś już Alfredowi?

- Jeszcze nie. Teraz mam do niego iść.

- Powiedz mu, żeby się starał trzymać sucho*.

- Starać się trzymać sucho - powtórzyła. - Mam mu to powiedzieć przed czy po tym, jak będę mówić o złodzieju? To nie miało oczywiście znaczenia.

- Po - rzekł Tom, bo Marta potrzebowała jednoznacznej odpowiedzi. Uśmiechnął się do niej. - Jesteś mądrą dziewczynką. Idź już.

- Podoba mi się ta zabawa - powiedziała. Gdy odchodziła pomachał jej ręką. Dziewczęce nóżki zamigotały, kiedy przeskakiwała zgrabnie rów i pobiegła z powrotem do miasta. Tom z miłością patrzył za nią, a w jego sercu wrzał gniew. On i Agnes ciężko pracowali na wyżywienie dzieci, teraz był gotów zabić, by odzyskać pieniądze, które im ukradziono. Banita także może zabić. Banici byli wyjęci spod prawa, prowadzili życie wolne od jego ograniczeń. Bardzo możliwe, że dla Faramonda Otwartogębego nie będzie to pierwsze spotkanie z własną ofiarą. Z pewnością był niebezpieczny. Światło dnia zaczęło blednąć niespodziewanie wcześnie, jak to się często dzieje w wilgotne jesienne popołudnia. Tom zaczynał się martwić, czy w deszczu zdoła rozpoznać złodzieja. W miarę jak zbliżała się noc ruch na trakcie słabł, większość bowiem przybyłych do miasta ludzi wychodziła wcześniej, by przed zmrokiem znaleźć się w swych rodzinnych wioskach. W wysokich miejskich domach, a także w szopach podmiejskich zapalały się światła świec i latarni. Tom pełen złych przeczuć zastanawiał się, czy złodziej nie zostanie jednak w mieście na noc. Pewnie ma jakichś znajomych przestępców w mieście a oni, nawet wiedząc, że jest banitą, mogą go przez noc przechować. Chyba, że... Zobaczył człowieka w szaliku zasłaniającym twarz. Szedł przez drewniany most parę kroków za dwoma innymi mężczyznami. Tomowi wydało się nagle, że są to pomocnicy złodzieja, łysy i zielony kapelusz; mogli przecież przyjść razem z nim do Salisbury. W mieście Tom żadnego z nich nie widział, ale przecież po wejściu do miasta trójka mogła się rozdzielić i spotkać przed wyjściem. Zaklął pod nosem. Nie spodziewał się, by udało mu się pokonać trzech mężczyzn na raz. Im bliżej jednak podchodzili, tym bardziej grupa się rozdzielała i z ulgą dostrzegł, że nie byli razem.

* gra słów: try to stay dry

* * *

Dwaj pierwsi, prawdopodobnie ojciec z synem byli chłopami o ciemnych, głęboko osadzonych oczach i haczykowatych nosach. Skierowali się w Portową, a człowiek z szalikiem za nimi. Badał zachowanie złodzieja w miarę, jak ten się zbliżał. Wydawał się trzeźwy. Szkoda. Spoglądając za siebie, w stronę miasta, dostrzegł kobietę i dziewczynkę, wyłaniające się na moście. Agnes i Marta. Przestraszył się. Nie przewidział obecności kobiet podczas spotkania oko w oko ze złodziejem. Skądinąd uświadomił sobie, że nie polecił im by się nie pojawiały. Zebrał się w sobie, kiedy zbliżali się do niego. Tom był mocno zbudowany i większość mężczyzn podczas starcia z nim poddawała się, banici jednak to desperaci i nie dawało się przewidzieć, co się może zdarzyć w trakcie walki. Obaj chłopi przeszli, dosyć rozbawieni, mówili o koniach. Tom wyjął młot zza pasa i ścisnął w prawej ręce. Nienawidził złodziei, bo nie pracowali, lecz zabierali chleb porządnym ludziom. Nie powinien mieć skrupułów, kiedy uderzy młotem tego tam. Wydawało się, że złodziej zwalnia jakby przeczuwał niebezpieczeństwo. Tom zaczekał, dopóki nie podejdzie na cztery, pięć jardów - za blisko, by mógł uciec, za daleko, by przyspieszyć i minąć. Przetoczył się przez nasyp, skoczył przez rów i stanął mu na drodze. Mężczyzna zamarł.

- Czego? - spytał nerwowo. Tom pomyślał, że nie został rozpoznany.

- Wczoraj ukradłeś mi świnię i sprzedałeś ją dzisiaj rzeźnikowi.

- Ja nigdy...

- Nie zaprzeczaj. Po prostu oddaj mi pieniądze, które za nią dostałeś, a nie zrobię ci nic złego. Przez chwilę wydawało mu się, że złodziej właśnie tak postąpi. Tom wyczuwał jego wahanie i zawód jaki przeżywał ten człowiek. Potem złodziej obrócił się na pięcie i ruszył - prosto na Agnes. Nie rozpędził się dostatecznie, by ją przewrócić - trzeba było wiele, by tego dokonać - i oboje przepychali się, przez chwilę trwając w niezgrabnym tańcu. Złodziej zauważył, że celowo zagradza mu drogę i odepchnął ją. Wystawiła nogę, kiedy chciał ją minąć, jej stopa trafiła między jego kolana i przewrócili się oboje. Tom biegł w jej stronę z sercem w gardle. Złodziej wstawał, opierając się kolanem o plecy Agnes. Złapał go za kołnierz i poderwał do góry. Zaciągnął na skraj traktu i zanim odzyskał równowagę wrzucił do rowu. Agnes wstała. Marta podbiegła do niej.

- W porządku? - spytał szybko Tom.

- Tak. Dwaj chłopi przystanęli i odwróciwszy się przyglądali rozgrywającej się scenie, zastanawiając się, o co tutaj chodzi. Złodziej klęczał w rowie. - To banita - krzyknęła do nich Agnes, aby zniechęcić ich do ewentualnego mieszania się. - Ukradł naszą świnię. - Chłopi nie odpowiedzieli, dalej patrzyli, czekając, co będzie się działo.

- Daj mi moje pieniądze i idź sobie - przemówił Tom do złodzieja. Mężczyzna wylazł z rowu z nożem w ręku. Szybko jak szczur rzucił się Tomowi do gardła. Agnes krzyknęła. Tom zrobił unik. Nóż musnął jego twarz i poczuł pieczenie wzdłuż szczęki. Odstąpił o krok i, kiedy nóż znowu błysnął, machnął młotem. Złodziej odskoczył. Nóż, jak i młot przecięły wilgotne powietrze nie dosięgając celu. Przez chwilę obaj mężczyźni stali nieruchomo naprzeciw siebie, oddychając ciężko. Policzek palił Toma. Zauważył, że szansę się wyrównały bo jakkolwiek Tom był większy, to złodziej miał nóż, a to była bardziej śmiercionośna broń niż młot murarza. Tom poczuł zimny uścisk lęku, uświadomiwszy sobie, że ze śmiercią minął się o włos. Nagle zaparło mu oddech. Kątem oka pochwycił nagły ruch. Złodziej też to spostrzegł i rzucił okiem na Agnes, po czym pochylił głowę, by uniknąć ciśniętego przez nią kamienia. Tom zareagował z szybkością człowieka walczącego o życie i zamachnął się młotem. Uderzenie nastąpiło w chwili, kiedy złodziej podnosił głowę. Żelazny obuch trafił w czoło u nasady włosów. Było zbyt pospieszne i Tom nie użył całej swojej siły. Złodziej się zachwiał, ale nie upadł. Tom uderzył go po raz drugi. Ten cios był lepiej wymierzony. Tom miał czas, by podnieść młot nad głowę i wycelować, kiedy oszołomiony złodziej próbował się otrząsnąć. Kiedy opuszczał młot pomyślał o Marcie. Uderzył z całej siły, a złodziej rozciągnął się na ziemi jak długi. Tom zbyt był napięty by odczuć jakąś ulgę. Ukląkł przy złodzieju, przeszukiwał go. - Gdzie sakiewka? Gdzie, do diabła, jest jego sakiewka? Bezwładne ciało niełatwo dawało się przekręcić. Wreszcie położył je płasko na plecach i rozsunął opończę. Wielka skórzana sakwa była przytroczona do pasa. Rozwiązał ją. Wewnątrz był miękki wełniany mieszek ściągnięty sznurkiem. Tom wyszarpnął go. Lekki. - Pusty! Musi mieć jakąś inną. Wyciągnął opończę spod ciała mężczyzny i uważnie ją obmacał. Nigdzie żadnych ukrytych kieszeni, żadnych twardych miejsc. Ściągnął buty. Puste. Wyciągnął swój nożyk i przeciął podeszwy, nic. Wsadził niecierpliwie nożyk pod tunikę złodzieja i rozciął ją od szyi aż do dołu. Nie było żadnego ukrytego pasa. Złodziej leżał na środku błotnistej drogi, nie mając na sobie nic oprócz pończoch. Obaj chłopi patrzyli na Toma, jakby zwariował. Rozwścieczony Tom rzekł do Agnes:

- On nie ma żadnych pieniędzy!

- Musiał przegrać wszystko w kości - odrzekła gorzko.

- Mam nadzieję, że pójdzie za to do piekła! - zawołał Tom. Agnes uklękła i przez chwilę badała złodzieja.

- Właśnie tam jest. Zabiłeś go.

* * *

IV

Przed Bożym Narodzeniem już głodowali. Zima nadeszła wcześnie, twarda i nieustępliwa jak dłuto kamieniarza. Kiedy pojawił się pierwszy przymrozek, jabłka nie opadły jeszcze z drzew. Ludzie nazywali to mroźnym klapsem, myśląc, że długo nie potrwa, lecz tak się nie stało. Wieśniacy, którzy opóźnili trochę jesienne orki łamali teraz lemiesze na skamieniałej nagle ziemi. Chłopi spieszyli ze świniobiciami i solili mięso na zimę, a panowie czynili rzeź wśród swej trzody, bo zimowa pasza nie mogła wykarmić tej samej ilości zwierząt, co letnia. Nie kończące się podmuchy wiatru spowodowały wyschnięcie traw, więc wiele zwierząt padłoby i tak. Wilki szalały z głodu, doprowadzone do ostatka zakradały się o zmierzchu do wiosek i porywały wychudłe kurczęta i osłabłe dzieci. Na placach budów w całym kraju, jak tylko pokazał się pierwszy zamróz, mury zbudowane latem czym prędzej pokrywano słomą i nawozem, aby ochronić je przed większym mrozem, bowiem zaprawa w dopiero co postawionych murach nie zdążyła jeszcze dokładnie wyschnąć, a gdyby woda użyta do zaprawy zamarzła, zaczęłoby się pękanie. Aż do wiosny nie mogły być prowadzone żadne prace z użyciem zaprawy. Niektórzy murarze byli wynajęci tylko na lato, wrócili więc do swych rodzinnych wiosek, gdzie znano raczej mistrzów niż zwykłych murarzy, a zimę spędzali wytwarzając pługi lub sochy, siodła czy uprzęże, wozy, szopy, drzwi i w ogóle wszystko, co wymaga ręki doświadczonej w używaniu młota, dłuta i piły. Inni murarze ruszyli do szop na swych budowach, gdzie przycinali kamienie w skomplikowane kształty przez wszystkie godziny dziennego światła. Tom i jego rodzina wędrowali z Salisbury do Shaftesbury, stamtąd do Sherborne, Wells, Bath, Bristolu, Gloucesteru, Oxfordu, Wallingfordu i Windsoru. Wszędzie płonęły ognie wewnątrz szop, a dziedzińce kościelne i zamkowe dźwięczały pieśnią żelaza i kamienia. Mistrzowie budowniczy z wielkim kunsztem rzeźbili wzory na łukach i sklepieniach dzięki swym mądrym dłoniom okrytym rękawicami bez palców. Niektórzy z nich bywali niecierpliwi, szorstcy czy nieuprzejmi, inni spoglądali na Toma ze smutkiem, widząc jego chude dzieciaki i ciężarną żonę, rozmawiali z nimi uprzejmie i okazywali współczucie, wszyscy jednak powtarzali to samo:

- Nie, nie ma dla ciebie tutaj pracy. Gdzie mogli, korzystali z gościnności klasztorów. Tam podróżujący zawsze mogli dostać jakiś posiłek i nocleg - lecz tylko jedną noc. Kiedy w zaroślach jeżynowych dojrzewały owoce, żyli o tych jagodach, jak ptaki. W lesie Agnes mogła rozpalić ogień pod kociołkiem i zagotować owsiankę. Najczęściej jednak byli zmuszeni kupować chleb od piekarzy i marynowane śledzie od kupców, albo jadać w piwiarniach i jadłodajniach, co było znacznie droższe, niż przyrządzanie posiłków własnymi rękami. W ten sposób pieniądze wypływały szybciej, niż przewidywali. Marta od urodzenia była szczupła, teraz stała się jeszcze chudsza. Alfred rósł wciąż, jak zielsko na ugorze, i stał się kościsty. Agnes jadła oszczędnie, ale rosnące w niej dziecko było żarłoczne i Tom często dostrzegał, że skręca się z głodu. Czasami nakazywał jej jeść więcej, a wtedy nawet jej żelazna wola ulegała połączonym wysiłkom autorytetu męża i nie narodzonego jeszcze dzieciaka. Tak tedy nie stawała się rumiana i pulchna, jak to miało miejsce w poprzednich ciążach. Wyglądała natomiast na wycieńczoną i pomimo wydętego brzucha, przypominała zabiedzone dziecko w czasie klęski ogólnego głodu. Od czasu opuszczenia Salisbury przeszli trzy czwarte wielkiego koła, a pod koniec roku znaleźli się z powrotem w rozległym lesie, ciągnącym się od Windsoru do Southampton. Kierowali się do Winchesteru. Tom sprzedał narzędzia murarskie, lecz prawie wszystko, poza kilku pensami, już wydali: gdyby został zatrudniony, będzie zmuszony pożyczyć narzędzia albo pieniądze na ich nabycie. Nie wiedział, co począć, jeśliby w Winchesterze nie dostał pracy. W rodzinnym mieście miał braci, ale to było na północy, droga zabrałaby kilka tygodni, a rodzina zaczęłaby głodować, zanim dotarliby na miejsce. Agnes była jedynaczką, a jej oboje rodzice umarli. W środku zimy żadnych prac rolnych nie było. Może Agnes udałoby się uskrobać kilka pensów jako pomywaczce w jakimś bogatym domu w Winchesterze. Z pewnością nie mogła dłużej błąkać się po traktach, jej czas nadchodził. Do Winchesteru było jeszcze ze trzy dni marszu, byli głodni. Jagody się skończyły, w najbliższej okolicy nie było żadnego klasztoru, a Agnes nie miała już ani ziarenka owsa w kociołku dźwiganym na plecach. Poprzedniej nocy sprzedali nóż za bochen żytniego chleba, cztery miski rosołu bez mięsa i miejsce do spania przy ogniu w chłopskiej szopie. Od tej pory nie widzieli żadnej wioski. Późnym jednak popołudniem Tom dojrzał słup dymu unoszący się nad drzewami i znaleźli dom samotnego gajowego, jednego z królewskich strażników leśnych. Dał im worek rzepy w zamian za siekierkę. Przeszli zaledwie trzy mile, gdy Agnes powiedziała, że jest za bardzo zmęczona, by iść dalej. Dla Toma stanowiło to zaskoczenie. Przez wszystkie te lata, kiedy byli razem, nie słyszał nigdy, żeby kiedykolwiek była za bardzo zmęczona. Usiadła obok wielkiego kasztana. Tom wykopał płaski dołek na ognisko wysłużoną drewnianą szuflą - jednym z tych niewielu narzędzi, jakie mu jeszcze zostały, bo nikt nie chciał ich kupić. Dzieci nazbierały gałęzi i Tom zapalił ognisko, a potem wziął kociołek i poszedł poszukać strumienia. Wrócił z kociołkiem pełnym lodowatej wody i postawił go przy ogniu. Agnes pokroiła parę rzep. Marta zebrała kasztany opadłe z drzewa, a Agnes pokazała jej, jak je obierać i utrzeć miąższ na grubą mąkę, by zagęścić zupę z rzepy. Tom posłał Alfreda po więcej drzewa, podczas gdy sam chodził dookoła, dźgając kijem opadłe liście w leśnym poszyciu z nadzieją, że natknie się na zimującego jeża lub wiewiórkę, by wrzucić je do wrzątku. Nie powiodło mu się. Usiadł przy Agnes, kiedy zapadła już noc.

- Zostało nam jeszcze trochę soli?

- Jadłeś owsiankę bez soli już od tygodni - potrząsnęła głową. - Nie zauważyłeś?

- Nie.

- Głód jest najlepszą przyprawą.

- No, tego mamy mnóstwo. - Tom nagle poczuł się strasznie zmęczony. Poczuł miażdżący ciężar nawarstwiających się napięć i rozczarowań, narastający od czterech ostatnich miesięcy i nie potrafił już dłużej tego znieść.

- Co źle poszło, Agnes? Gdzie tkwił błąd? - zapytał z porażką w głosie.

- Wszystko było nie tak - odpowiedziała. - Ostatniej zimy nie miałeś pracy. Dostałeś ją na wiosnę, a potem córka hrabiego odwołała ślub, a lord William odwołał budowę domu. Potem zdecydowaliśmy się zostać i pracować przy żniwach - to był błąd.

- Z pewnością łatwiej byłoby mi znaleźć pracę na budowie w lecie, aniżeli na jesieni.

- A zima przyszła wcześnie. Mimo wszystko jednak dalibyśmy sobie radę, ale złodziej zabrał nam świnię. Tom ze znużeniem pokiwał głową.

- Jedynym moim pocieszeniem jest pewność, że on, nawet<w tej chwili, cierpi piekielne męki.

- Mam nadzieję.

- Wątpisz? Księża nie wiedzą tak wiele, jak mówią i udają. Pamiętaj, że mój ojciec był jednym z nich. Tom pamiętał o tym bardzo dobrze. Jedna ze ścian parafialnego kościoła jej ojca skruszyła się nie do naprawy i wynajęto godo odbudowy. Księżom niedozwalano się żenić, ale ten ksiądz miał gospodynię, a gospodyni miała córkę i było publiczną tajemnicą we wsi, że ojcem jest ksiądz. Agnes nie była pięknością, nawet wtedy, ale jej cera lśniła młodością, a ona sama wydawała się buchać energią. Rozmawiała z Tomem podczas jego pracy, a czasami wiatr przyciskał jej sukienkę tak, że Tom mógł patrzeć na kształt jej ciała, nawet jej pępek, całkiem jakby była naga. Pewnej nocy przyszła do małej chaty, gdzie sypiał, położyła mu rękę na ustach, by się nie odzywał i zdjęła sukienkę. W świetle księżyca mógł zobaczyć ją nagą, a potem wziął ją w silne ramiona i kochali się.

- Oboje byliśmy niewinni powiedział na głos. Wiedziała o czym mówi. Uśmiechnęła się, potem twarz jej posmutniała znowu i powiedziała:

- To się wydaje tak dawno temu.

- Możemy już jeść? - spytała Marta. Zapach zupy spowodował, że Tomowi zaburczało w brzuchu. Zanurzył swoją miskę w bulgoczący kociołek i wyciągnął kilka skrawków rzepy w cienkim kleiku. Tępą stroną nożyka sprawdził rzepę. Nie była jeszcze do końca ugotowana, ale zdecydował, że nie pozwoli im czekać. Dał po pełnej misce każdemu dziecku, a potem podał miskę Agnes. Wyglądała na zamyśloną, była wymizerowana. Podmuchała na zupę, by ją ochłodzić, potem podniosła miskę do ust. Dzieci szybko wypiły swoje porcje i chciały więcej. Tom odciągnął kociołek od ognia, chwytając go przez materiał opończy, by uniknąć poparzenia, po czym wylał zupę do naczyń dzieci.

- A ty co? - spytała Agnes, gdy odwrócił się do niej.

- Zjem jutro - odrzekł. Wyglądała na zbyt zmęczoną, aby się kłócić. Tom i Alfred dołożyli do ognia tak, by palił się dużym płomieniem i nazbierali drzewa na całą noc. Potem wszyscy zawinęli się w swe opończe i ułożyli do snu na ściółce z liści. Tom spał lekko i, kiedy Agnes jęknęła, natychmiast się obudził. - Co jest? - spytał szeptem. Jęknęła znowu. Twarz miała bladą, a oczy zamknięte. Po chwili powiedziała: - Dziecko idzie. Serce Toma na chwilę przestało bić. "Nie tutaj - pomyślał - nie tu, na zamarzniętej ziemi w głębi lasu".

- Ale to jeszcze nie pora - powiedział bezradnie.

- To wcześniak.

- Wody odeszły? - Tom starał się mówić spokojnie.

- Skoro tylko opuściliśmy chatę leśniczego - rzekła Agnes z wysiłkiem, nie otwierając oczu. Tom przypomniał sobie, jak Agnes nagle skoczyła w krzaki, jakby chcąc pilnie załatwić naturalną potrzebę. A bóle?

- Od tamtej pory. To było do niej podobne - cierpieć w milczeniu. Alfred i Marta obudzili się.

- Co się dzieje? - spytał Alfred.

- Dziecko idzie - powiedział Tom. Marta wybuchnęła płaczem. Tom zmarszczył brwi.

- Czy zdołałabyś dojść z powrotem do chaty leśniczego? - zapytał Agnes. Tam przynajmniej byłby dach i słoma, na której można byłoby się położyć, i ktoś, do kogo można by się zwrócić o pomoc.

- Dziecko już właśnie wychodzi - potrząsnęła głową Agnes.

- No to już niedługo. Znajdowali się w głuchym lesie. Nie widzieli żadnej wioski od wczorajszego rana, gajowy zaś mówił, że nie zobaczą wsi jeszcze przez następny dzień. Oznaczało to, że nie było możliwości znalezienia kobiety, która mogłaby być akuszerką. Tom musiał tedy przyjąć dziecko sam, na zimnie, mając do pomocy jedynie dzieci, a gdyby coś poszło źle, nie miał lekarstw ani wiedzy... "To moja wina - pomyślał - wziąłem ją z dzieckiem i doprowadziłem do skrajnej nędzy. Zaufała mi, że ją będę utrzymywać i zadbam o jej życie, a teraz musi rodzić pod gołym niebem w środku zimy". Zawsze pogardzał mężczyznami, którzy narobili dzieci, a potem zostawiali je na głód i poniewierkę - teraz nie był lepszy od nich. Wstydził się.

- Taka jestem zmęczona. Nie wierzę, że uda mi się wydać dziecko na świat. Chcę odpocząć. - Twarz jej w świetle ognia lśniła, powleczona mgiełką potu. Tom stwierdził, że musi się wziąć w garść. Musi wesprzeć Agnes.

- Pomogę ci - powiedział. W tym, co miało się dziać, nie było nic nadzwyczajnego. Przyglądał się porodom swoich dzieci. Przy połogu pomagały zwykle kobiety, bo wiedziały, jak się czuje w takiej chwili położnica i to sprawiało, że były bardziej pomocne, ale nie istniał powód, dla którego mężczyzna, skoro zaszła taka konieczność, nie mógł być równie przydatny. Najpierw musi coś zrobić, żeby jej było wygodnie, potem zorientować się, jak rozwija się poród, poczynić właściwe przygotowania, wreszcie zapewnić jej spokój i opiekę w trakcie oczekiwania.

- Jak się czujesz? - spytał.

- Zimno mi.

- Chodź bliżej do ognia. - Zdjął opończę i rozścielił na ziemi, o jard od ognia. Agnes podjęła wysiłek dźwignięcia się na nogi. Tom podniósł ją lekko i usadowił delikatnie na opończy. Ukląkł obok. Wełniana tunika, jaka okrywała Agnes, miała z przodu guziki od góry do dołu. Odpiął dwa z nich i wsadził rękę do środka. Agnes zaparło dech.

- To boli? - spytał zaskoczony i zatroskany.

- Nie - odrzekła z krótkim uśmiechem. - Masz zimne ręce. Wyczuwał kształt jej brzucha. Obrzmienie się powiększyło i wyostrzyło w porównaniu z nocą poprzednią, kiedy spali we dwójkę na słomie w chłopskiej szopie. Tom nacisnął troszkę mocniej, wyczuwając nie narodzone jeszcze dziecko. Odszukał jeden z jego końców tuż pod pępkiem, ale nie potrafił wyczuć drugiego.

- Czuję jego pupkę, ale nie wiem, gdzie jest głowa.

- To dlatego, że szykuje się do wyjścia. Okrył ją peleryną. Powinien szybciej zabrać się za te przygotowania. Spojrzał na dzieci. Marta pociągała noskiem. Alfred wyglądał na przestraszonego. Dobrze byłoby dać im coś do roboty.

- Alfred, weź kociołek i biegnij do strumienia. Wymyj go i wróć z pełnym świeżej wody. Marta, zbierz trochę ździebeł trawy i zrób mi dwa kawałki sznurka, długości mniej więcej naszyjnika. Tylko szybko. Do świtu będziecie mieć braciszka albo siostrzyczkę. Odeszli. Wziął mały twardy kamień i zaczął ostrzyć swój nożyk. Agnes jęknęła znowu. Tom odłożył nóż i wziął ją za rękę. Siedział tak przy niej także wtedy, kiedy rodziły się inne dzieci: Alfred, potem Matylda, która zmarła po dwu latach, Marta, i to dziecko, co się urodziło martwe, chłopiec, którego chciał nazwać Haroldem. Za każdym razem był ktoś, kto się nią opiekował podczas porodu - matka Agnes przy Alfredzie, wioskowa akuszerka przy Matyldzie i Haroldzie, a przy Marcie pewna lady ni mniej ni więcej. Tym razem musi zrobić to sam. Nie wolno mu jednak okazać niepewności. Agnes powinna czuć zaufanie i radość. Kiedy minął skurcz, rozluźniła się.

- Pamiętasz, kiedy rodziła się Marta, akuszerka była Izabela - powiedział Tom. Agnes się uśmiechnęła.

- Budowałeś kaplicę dla lorda i poprosiłeś ją, by wysłała służącą po wioskową akuszerkę...

- A ona powiedziała: - "Tę starą pijaną wiedźmę? Nie pozwoliłabym jej przyjmować pomiotu wilczura!" - I wzięła nas do własnej komnaty, a lord Robert nie mógł pójść do swojego łoża dopóki Marta się nie urodziła.

- To była dobra kobieta.

- Nie ma wielu takich, jak ona. Alfred wrócił z pełnym kociołkiem. Tom ustawił go przy ogniu, nie za blisko, by woda nie kipiała lecz się ogrzewała. Agnes sięgnęła po opończę i wyjęła mały płócienny worek z szarpiami - miała je już przygotowane. Marta wróciła z pełnymi garściami trawy, usiadła i zaczęła splatać źdźbła.

- Po co ci będą potrzebne sznurki?

- Zobaczysz, to bardzo ważne - odrzekł Tom. - Zrób je starannie. Alfred wyglądał na niespokojnego i zakłopotanego.

- Idź i zbieraj drzewo. Zrobimy większe ognisko. - Chłopiec odszedł rad, że ma się czym zająć. Twarz Agnes wykrzywiła się z wysiłku, kiedy zaczynała przeć znowu. Wypychając dziecko z macicy, wydawała dźwięki, jak pękające drzewo podczas wichru. Tom wiedział, że ten wysiłek kosztuje jego najdroższą bardzo wiele, pochłania ostatnie resztki sił. Z całego serca chciałby ją zastąpić, nawet sam się napinał, pragnąc jej ulżyć. W końcu ból wydawał się ustępować i Tom wreszcie znów złapał oddech. Wydawało się, że Agnes pogrąża się w omdleniu. Alfred wrócił z naręczem patyków.

- Tak mi zimno - powiedziała Agnes odzyskując przytomność.

- Alfred, dołóż więcej do ognia. Marta, połóż się obok mamy, ogrzewaj ją polecił Tom. Oboje, trwożliwie spoglądając, posłuchali. Agnes objęła córkę i przytuliła, drżąc z zimna. Tom był chory ze zmartwienia. Ognisko huczało ale powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Może się zdarzyć, że zrobi się tak bardzo zimno, iż mróz zabije dziecko przy jego pierwszym oddechu. Zdarzało się dzieciom przychodzić na świat pod gołym niebem, było to częste podczas żniw, kiedy wszyscy mieli bardzo dużo roboty i kobiety czekały do ostatniej minuty. W czasie żniw jednak ziemia była sucha, trawa miękka, a powietrze ciepłe. Nigdy nie słyszał o kobiecie rodzącej poza domem w zimie. Agnes uniosła się na łokciach i rozłożyła szerzej nogi.

- Co jest? - spytał przerażonym głosem Tom. Parła za mocno, by odpowiedzieć.

- Alfred, klęknij za matką i daj się jej o siebie oprzeć - powiedział Tom. Kiedy Alfred zajął pozycję, Tom rozsunął opończę Agnes i rozpiął jej suknię. Klęknąwszy między jej nogami widział, że otwór rodny już się trochę powiększył.

- Już niedługo, kochanie - mruknął, walcząc, by drżenie lęku nie pokazało Się w jego głosie. Rozluźniła się znów, zamknęła oczy i oparła się całym ciężarem o Alfreda. Otwór jakby nieco się skurczył. Las stał cichy, tylko ogień trzaskał. Nagle Tom pomyślał o kobiecie-banitce Ellen, która rodziła w lesie sama. To musiało być potworne. Powiedział, że bała się, że wilki przyjdą, kiedy ona będzie bezradna i porwą nowo narodzone dziecko. W tym roku wilki były bardziej agresywne niż zazwyczaj, ale chyba nie zaatakują grupy czworga ludzi. Agnes napięła się znowu, świeże krople potu pojawiły się na jej zastygłej w skurczu twarzy. "To jest to" - pomyślał Tom. Bał się. Obserwował otwór - znowu się powiększał - i tym razem, w blasku ogniska dostrzegł wilgotne włosy główki dziecka wypychanego na zewnątrz. Pomyślał o modlitwie, ale nie było na nią czasu. Agnes zaczęła łapać powietrze krótkimi, szybkimi chaustami. Otwór rozciągnął się niemożliwie szeroko i główka zaczęła przechodzić, twarzą do dołu. Chwilę później Tom dostrzegł pomarszczone uszy, przytulone do boków dziecięcej główki, potem zobaczył pofałdowaną skórę karczku. Do tej pory jeszcze nie potrafił dojrzeć, czy dziecko jest normalne.

- Głowa wyszła - powiedział, ale Agnes już o tym wiedziała, oczywiście, poczuła to i teraz odpoczywała. Dziecko powoli obróciło się, Tom mógł teraz zobaczyć zamknięte oczy i usta, mokre od krwi i lepkich płynów macicznych.

- Och, popatrzcie jaką ma maleńką buzię - krzyknęła Marta. Agnes usłyszała ją i krótko się uśmiechnęła, potem znowu się napięła. Tom pochylił się do przodu, pomiędzy jej uda i podtrzymywał lewą ręką główkę, kiedy wychodziły ramiona, wpierw jedno, potem drugie. Nagle, wysunęła się reszta ciałka, a Tom podłożył prawą rękę pod bioderka dziecka i przytrzymał, kiedy szczuplutkie nóżki wyślizgnęły się na ten zimny świat. Otwór Agnes zaczął szybko zamykać się wokół pulsującego niebieskiego sznura, biegnącego do pępka noworodka. Tom podniósł dziecko i obejrzał je z niepokojem. Całe było we krwi i w pierwszej chwili obawiał się, że coś mu jest, ale gdy się przyjrzał bliżej, nie dostrzegł żadnego uszkodzenia. Popatrzył między nogi - chłopak.

- Wygląda okropnie - powiedziała Marta.

- Jest wspaniały - stwierdził i poczuł, że słabnie z ulgi. - Wspaniały chłopak. Dziecko otwarło usta i krzyknęło. Tom popatrzył na Agnes. Ich oczy się spotkały, oboje się uśmiechnęli. Tom przytulił dziecko do swej piersi.

- Marta, przynieś mi miskę wody z kociołka. - Skoczyła wypełnić polecenie. - Gdzie są te szarpie, Agnes? - Agnes wskazała płócienną torbę leżącą przy jej ramieniu. Alfred przesunął ją w stronę Toma. Twarz chłopca była zalana łzami. Po raz pierwszy widział, jak rodzi się dziecko. Tom zanurzył szmatkę w misce z ciepłą wodą i delikatnie zmył krew i śluz z twarzy dziecka. Agnes odpięła górę sukni i Tom włożył dziecko w jej ramiona. Ciągle popiskiwało. Popatrzył teraz na niebieski sznur biegnący od pępka dziecka do łona Agnes - przestał pulsować i zadrżał, zaczął szybko bieleć. - Daj mi te sznurki, które zrobiłaś. Teraz zobaczysz, do czego się przydadzą powiedział do Marty. Podała mu dwa kawałki splecionych ździebeł. Zawiązał je na pępowinie w dwu miejscach, ciasno zaciskając węzły. Przy pomocy swego noża przeciął pępowinę pomiędzy węzłami. Usiadł ciężko na ziemi. Udało się. Najgorsze za nimi, a dziecko jest zdrowe. Poczuł dumę. Agnes przesunęła dziecko tak, że główka znalazła się blisko jej piersi. Jego małe usteczka znalazły powiększoną sutkę, przestał płakać i zaczął ssać.

- Skąd on wie, że ma to zrobić? - zdziwiła się Marta.

- To tajemnica - powiedział Tom. Podał miskę Marcie i rzekł: - Idź i przynieś mamie świeżej wody do picia.

- O tak - powiedziała Agnes z wdzięcznością, jakby właśnie teraz zauważyła, że jest okropnie spragniona. Marta przyniosła wodę, a Agnes osuszyła miskę. To było cudowne. Dziękuję ci. Popatrzyła na ssące dziecko, potem na Toma.

- Jesteś dobrym człowiekiem - rzekła spokojnie. - Kocham cię. Tom poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Uśmiechnął się do niej, potem opuścił wzrok. Zobaczył, że strasznie krwawi. Wyschnięty sznur pępowiny nadal powoli wychodził na zewnątrz i leżał poskręcany w kałuży krwi na pelerynie Toma między nogami Agnes. Znowu podniósł wzrok. Dziecko przestało ssać i zasnęło. Agnes naciągnęła na nie swoją opończę, potem jej oczy zamknęły się. Po pewnej chwili Marta zapytała Toma:

- Czekasz na coś?

- Na łożysko - odpowiedział jej.

- Co to takiego?

- Zobaczysz. Matka i dziecko drzemali chwilę, potem Agnes znowu otwarła oczy. Mięśnie jej napięły się, otwór nieco rozszerzył i pojawiło się łożysko. Tom podniósł je i obejrzał. Wyglądało jak pokrojone przez rzeźnika. Przyglądając się bliżej spostrzegł, że zostało jakby rozdarte, jakby brakowało jakiejś części. Nigdy jednak wcześniej nie widział go z bliska i przypuszczał, że wszystkie są takie jak to, bo zawsze muszą wyrwać się z macicy. Wrzucił je w ognisko. Płonąc wydzieliło nieprzyjemny zapach, ale gdyby Tom wyrzucił je gdzieś w pobliżu to mogłoby przyciągnąć lisy, a nawet wilka. Agnes krwawiła. Tom pamiętał, że przy wydalaniu łożyska zawsze było sporo krwi, ale nie przypominał sobie, żeby aż tyle. Uświadomił sobie, że to jeszcze nie koniec kłopotów. Na chwilę poczuł się słabo z powodu napięcia i głodu - ale przełamał się i znów wziął się w garść.

- Ciągle trochę krwawisz - rzekł do Agnes, starając się nie okazywać zmartwienia.

- Powinno wkrótce przestać - odrzekła. - Okryj mnie. Tom zapiął spódnicę, potem owinął pelerynę dokoła jej nóg.

- Czy teraz mogę odpocząć? - zapytał Alfred. Wciąż klęczał za Agnes, podpierając ją. Musiał zesztywnieć od utrzymywania tej samej pozycji przez tak długi czas.

- Zajmę twoje miejsce - powiedział Tom. - "Agnes będzie wygodniej z dzieckiem, gdy będzie miała głowę wyżej" - pomyślał. - "Poza tym jego ciało zasłoni ją od wiatru i ogrzeje". Objął ramionami Agnes i dziecko.

- Jak się czujesz?

- Po prostu zmęczona. Dziecko zapłakało. Agnes poruszyła się, nim znalazło sutkę. Kiedy zaczęło ssać wydawało się, że matka, zmęczona porodem, znowu zasnęła. Tom był niespokojny. To normalne, że jest zmęczona, ale w jej śnie było coś letargicznego, dręczyło go to. Jest zbyt zmęczona. Dziecko spało, a po chwili starsi także zasnęli. Marta skuliła się przy Agnes, Alfred wyciągnął się po przeciwnej stronie ognia. Tom trzymał Agnes w ramionach, głaszcząc ją lekko. Całował ją w czubek głowy co jakiś czas, czuł, jak jej ciało odpręża się, w miarę jak zasypia głębiej. Prawdopodobnie to dla niej najlepsze, zdecydował. Dotknął jej policzka. Skórę twarzy miała wilgotną i zimną, pomimo wszystkich jego wysiłków, by utrzymać ją w cieple. Sięgnął pod opończę i dotknął piersi niemowlaka. Był ciepły, a serce biło mu mocno. Tom uśmiechnął się. "Twardy dzieciak - pomyślał - przeżyje".

- Tom? - przez ciało Agnes przebiegł dreszcz.

- Tak.

- Czy pamiętasz tę noc, kiedy przyszłam do ciebie, do szopy, kiedy pracowałeś u mego ojca?

- Oczywiście - odrzekł i poklepał ją lekko. - Jak mógłbym zapomnieć.?

- Nigdy nie żałowałam, że się tobie oddałam. Nigdy, ani przez chwilę. Kiedy tylko myślałam o tej nocy, czułam się bardzo rada. Uśmiechnął się. Dobrze było wiedzieć coś takiego.

- Ja też. Cieszę się, że tak uważasz. Drzemała przez chwilę, potem odezwała się znów.

- Mam nadzieję, że zbudujesz tę swoją katedrę. Zaskoczyło go to.

- Myślałem, że jesteś temu przeciwna.

- Byłam, ale myliłam się. Zasłużyłeś na coś naprawdę pięknego. Nie wiedział, o co jej chodzi.

- Zbuduj dla mnie piękną katedrę - powiedziała. To było bez sensu. Kiedy znów zasnęła, poczuł się zadowolony. Tym razem jej ciało stało się zupełnie bezwładne, a głowa odchyliła się na bok. Tom musiał podtrzymać dziecko, żeby nie spadło z jej piersi. Leżeli w ten sposób przez dłuższy czas. W końcu dziecko przebudziło się i zapłakało. Agnes nie zareagowała. Płacz obudził Alfreda, który przetoczył się zza ogniska i spojrzał na brata-noworodka. Tom łagodnie potrząsnął Agnes.

- Obudź się, dziecko chce jeść.

- Ojcze! - powiedział Alfred przestraszonym głosem. - Popatrz na jej twarz! Toma ogarnęło złe przeczucie. Krwawiła tak bardzo.

- Agnes! Obudź się! - Nie było odpowiedzi. Była nieprzytomna. Wstał, łagodnie opuszczając jej plecy, dopóki nie spoczęła płasko na ziemi. Jej twarz zbladła upiornie. Śmiertelnie bojąc się tego, co zobaczy, odwinął fałdy opończy z jej ud. Krew była wszędzie. Alfred zachłysnął się i odwrócił.

- Chryste Jezu, ratuj nas - wyszeptał Tom. Płacz dziecka obudził Martę. Zobaczyła krew i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Tom podniósł ją i spoliczkował. Ucichła.

- Nie krzycz - powiedział uspokajającym tonem i postawił z powrotem.

- Czy matka umiera? - spytał Alfred. Tom położył rękę na piersi Agnes, tuż pod lewą piersią. Nie czuł żadnego uderzenia serca. Serce Agnes przestało bić. Nacisnął mocniej. Jej ciało było ciepłe, ale nie oddychała i nie mógł wyczuć pulsu. Chłodne odrętwienie ogarnęło go jak mgła. Odeszła. Wpatrywał się w jej twarz. Jak to może być, że jej nie ma? Chciał, by się poruszyła, otwarła oczy, wzięła oddech. Trzymał rękę na jej piersi. Czasami się zdarza, że serce zaczyna znowu bić, ludzie mówili - ale straciła tyle krwi... Popatrzył na Alfreda.

- Matka nie żyje - wyszeptał. Alfred wpatrywał się w niego osłupiały. Marta zaczęła płakać. Nowe dziecko płakało także. "Muszę się nimi zająć" - myślał Tom. - "Muszę być silny dla nich". Ale chciało mu się zapłakać, objąć jej ciało i trzymać w objęciu, póki nie ostygnie i zapamiętać ją jako dziewczynę, wspólny śmiech, i kochanie się. Chciał załkać z wściekłości i pogrozić pięścią bezlitosnym niebiosom. Zebrał się w sobie. Powinien się opanować, powinien być silnym dla dzieci. Oczy miał suche. Pomyślał: "Co mam zrobić najpierw?" Wykopać grób. Muszę wykopać głęboki dół, położyć ją w nim, żeby uchronić przed wilkami i zachować kości na Dzień Sądu, potem trzeba zmówić modlitwę za jej duszę. "Och, Agnes, dlaczego zostawiłaś mnie samego?" Niemowlę wciąż płakało. Oczka miało zaciśnięte mocno, a buzia rytmicznie otwierała się i zamykała, jakby pragnęła zaczerpnąć pożywienia z powietrza. Trzeba było je nakarmić. Piersi Agnes wypełniało ciepłe mleko. "Dlaczego nie?" pomyślał Tom. Przysunął dziecko do jej piersi. Znalazło sutkę i ssało. Owinął ciaśniej opończę Agnes wokół dziecka. Marta przyglądała się szeroko otwartymi oczami, ssała kciuk. Tom zwrócił się do niej:

- Mogłabyś potrzymać dziecko tak, by nie spadło? Pokiwała głową i uklękła przy dziecku. Tom podniósł łopatę. To ona wybrała to właśnie miejsce na odpoczynek, pierwsza usiadła pod gałęziami kasztanowca. Niech więc to będzie miejsce jej ostatniego spoczynku. Przełknął z trudem, walcząc z ogarniającym go pragnieniem, by siąść i płakać. Zaznaczył prostokąt na ziemi, kilka jardów od pnia, gdzie nie powinno być korzeni tuż pod powierzchnią ziemi, następnie zaczął kopać. Stwierdził, że to pomaga. Kiedy skupiał się na wbijaniu łopaty w twardą ziemię i wyrzucaniu jej na zewnątrz, wszystkie myśli odpływały i odzyskiwał ponownie panowanie nad sobą. Zmieniali się z Alfredem, by on także mógł się pozbierać w trakcie pracy. Kopali szybko, nie oszczędzając sił i pomimo ostrego powietrza obaj spocili się, jakby to było w południe. Nadszedł czas, kiedy Alfred zapytał:

- Czy to wystarczy? Tom uświadomił sobie, że stoi w dole głębokim niemal na jego wysokość. Nie chciał wcale, by ta praca się skończyła. Niechętnie pokiwał głową. - Powinno. - Wygramolił się na górę. Mijała północ kiedy kopali. Marta wzięła dziecko i usiadła przy ognisku kołysząc je w ramionach. Tom podszedł do Agnes i ukląkł. Owinął ją ciasno w opończę pozostawiając odkrytą twarz, potem podniósł. Przeszedł z nią do grobu i złożył obok. Sam zsunął się do dołu. Wziął ją na ręce i delikatnie ułożył na ziemi. Długą chwilę wpatrywał się w twarz Agnes, klęcząc obok niej w zimnym grobie. Pocałował w usta jeden raz. Potem zamknął jej oczy. Wydźwignął się z grobu.

- Chodźcie tutaj, dzieci. - Alfred i Marta podeszli, stanęli po obu stronach, Marta trzymała dziecko. Tom objął ich ramionami. Zajrzeli do grobu. - Powiedzcie: - Boże, błogosław matkę.

- Boże, błogosław matkę - powiedzieli oboje. Marta pociągnęła nosem, a w oczach Alfreda pojawiły się łzy. Tom przygarnął dzieci do siebie i stłumił szloch. Puścił je i wziął do rąk łopatę. Kiedy rzucał pierwsze grudy ziemi Marta zaniosła się płaczem. Alfred objął siostrę. Tom dalej zasypywał grób. Nie mógł zdobyć się na to, by rzucać ziemię na jej twarz, więc przykrył najpierw jej stopy, potem nogi i tułów, a w końcu powstał kopiec tak wysoki, że każda następna szufla ziemi ześlizgiwała się w dół: w końcu ziemia pojawiła się na szyi, potem przykryła usta, które całował, wreszcie twarz jej znikła na zawsze. Szybko wrzucił resztę ziemi do grobu. Wyprostował się, popatrzył na mogiłę.

- Żegnaj najdroższa - wyszeptał. - Byłaś dobrą żoną, kocham cię. Odwrócił się z wysiłkiem. Jego opończa nadal leżała na ziemi tam, gdzie spoczywała na niej Agnes podczas porodu. Cały dół był przesiąknięty krzepnącą krwią. Wziął nożyk i z grubsza przeciął pelerynę na pół. Skrwawioną część wrzucił do ogniska. Marta ciągle trzymała dziecko.

- Daj mi je. Spojrzała na niego z lękiem w oczach. Owinął płaczącego synka w czystą połowę peleryny i położył na grobie. Odwrócił się do dzieci. Wpatrywały się w niego tępo.

- Nie mamy mleka, by utrzymać go przy życiu, musi więc zostać tutaj, z matką.

- Ale on umrze! - krzyknęła Marta.

- Tak - odrzekł Tom, panując nad swym głosem. - Cokolwiek zrobimy, umrze. - Jego nienazwany synek ciągle płakał. Zebrał wszystkie rzeczy i wsadził do kociołka, po czym przypiął go do pleców, jak to robiła Agnes.

- Chodźmy - powiedział. Marta zaczęła szlochać. Alfred zbielał na twarzy. Wyszli na drogę w szarym brzasku zimnego poranka. Płacz dziecka w końcu zamilkł. Pozostawanie przy grobie nie byłoby dobre, dzieci nie mogłyby przy nim spać, a całonocne czuwanie nie przyniosłoby niczego dobrego. Poza tym ruch im wszystkim dobrze zrobi. Tom narzucił szybkie tempo, myśli jednak były teraz wolne i nie mógł opanować ich biegu. Poza marszem, nie miał nic do roboty i nic do oglądania poza posępnym lasem i niespokojnymi cieniami rzucanymi przez pochodnie. Chciał myśleć o Agnes, podążać szlakiem wspomnień, uśmiechnąć się do siebie, potem obrócić do niej i opowiedzieć, co mu przyszło do głowy, kiedy nagle wstrząsnęła nim świadomość śmierci Agnes, powodując niemal fizyczny ból. Był oszołomiony, jakby zdarzyło się coś całkowicie niepojętego, choć oczywiście była to rzecz najzwyklejsza w świecie - kobieta w jej wieku umierająca w połogu, a mężczyzna w jego wieku stający się wdowcem. Poczucie straty było jednak bardzo bolesne. Słyszał o ludziach, którzy, mając obcięte palce u jednej stopy, nie potrafili ustać, tylko stale się przewracali, dopóki nie nauczyli się chodzić na nowo. Tak właśnie się czuł, nie potrafił przywyknąć do myśli, że Agnes odeszła na zawsze. Próbował nie myśleć o niej, stale jednak pamiętał, jak wyglądała przed śmiercią. Wydawało się niewiarygodne, że jeszcze parę godzin temu żyła, a teraz odeszła. Przywoływał w pamięci obraz jej napiętej twarzy, gdy dawała życie, a potem dumny uśmiech, kiedy popatrzyła na chłopczyka. Przypomniał sobie jej późniejsze słowa: "Mam nadzieję, że zbudujesz swoją katedrę", a potem: "Zbuduj dla mnie piękną katedrę". Mówiła, jakby wiedziała, że umiera. Im dalej szedł, tym więcej myślał o porzuconym dziecku, zawiniętym w skrawki opończy, leżącym na świeżym grobie. Prawdopodobnie wciąż żyło, o ile nie zwęszył go jakiś lis. Przed wschodem słońca zapewne umrze i tak. Popłacze chwilę, potem zamknie oczka, a życie pomału wyślizgnie się z niego - podczas snu na mrozie. Chyba, że wyczuje go lis. Tom nie mógł nic zrobić dla dziecka. Potrzebowało mleka, którego nie miał, a w okolicy nie było żadnej wsi, gdzie mógłby znaleźć mamkę i niczego co mogłoby ją zastąpić: żadnej owcy, kozy ani krowy. Wszystko, czym mógłby je nakarmić, to rzepa, a ta zabiłaby dziecko równie pewnie, jak lisy. W miarę jak zbliżał się dzień, porzucenie dziecka przerażało go coraz bardziej. Wiedział, że w gruncie rzeczy była to sprawa dość pospolita: chłopi posiadający duże rodziny i małe pola często porzucali dzieci, by umarły, a księża czasami przymykali na to oczy. Tom jednak nie należał do tego rodzaju ludzi. Powinien nieść je w ramionach, dopóki by nie umarło, a potem pochować. Nie było w tym oczywiście żadnego sensu, jednakże właśnie tak należało postąpić. Zorientował się, że to już dzień. Zatrzymał się nagle. Dzieci stały nieporuszone i patrzyły na niego wyczekująco. Gotowe były na wszystko, od tej pory już nic nie było normalne.

- Nie powinienem zostawiać dziecka.

- Nie potrafimy go wyżywić. Musi umrzeć - powiedział Alfred.

- I tak nie powinienem go zostawiać - odpowiedział Tom.

- Wracajmy - rzekła Marta. Tom nadal był nie zdecydowany. Powrót był przyznaniem się, że źle zrobił zostawiając dziecko. Ale to była prawda. Źle zrobił. Obrócił się.

- Dobrze - powiedział. - Wrócimy. Teraz nagle wszystkie niebezpieczeństwa, które wcześniej próbował pomniejszać, wydały się bardziej prawdopodobne. Z pewnością właśnie teraz lis wyniuchał dziecko i ciągnie do swego legowiska. Albo nawet wilk. Leśne dziki też były niebezpieczne, nawet jeśli nie jadały mięsa. A sowy? Sowa nie da rady podnieść dziecka, ale może wydziobać mu oczy... Szedł coraz szybciej, czując zawroty głowy z wyczerpania i głodu. Marta musiała biec, by za nim nadążyć, ale się nie skarżyła. Przerażała go myśl o tym, co zastanie po przybyciu na miejsce. Drapieżniki są bezlitosne i wiedzą, kiedy żywa istota jest bezradna. Nie był pewny, jak długo szli: stracił poczucie czasu. Las po obu stronach wyglądał nieznajomo, choć chwilę temu przecież przechodzili tędy. Z niepokojem rozglądał się za miejscem, gdzie był grób. Ognisko z pewnością jeszcze nie zgasło, dołożyli przecież tyle chrustu... Przebiegał wzrokiem drzewa, szukając odmiennych od wszystkich liści kasztanowca. Minęli zakręt, którego nie potrafił sobie przypomnieć i w przypływie szaleństwa już zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie minęli grobu, nie zauważywszy go. Wtem dostrzegł przed sobą pomarańczowe światło. Zdało mu się, że jego serce straciło rytm. Przyspieszył kroku i przymrużył oczy. Tak, to było ognisko. Pobiegł. Słyszał Martę, wybuchającą płaczem, jakby ją porzucał, więc zawołał przez ramię:

- Jesteśmy na miejscu! - I usłyszał, jak dzieci biegną za nim. Na wysokości kasztanowca zwolnił, serce waliło mu w piersi. Ognisko paliło się wesoło. Obok leżał stos drewna. Plama krwi w miejscu, gdzie Agnes wykrwawiła się na śmierć. Grób - kopczyk świeżo kopanej ziemi, pod którym leżała. Na mogile - pusto. Tom rozglądał się czując w głowie zamęt. Po dziecku żadnego śladu. Łzy zawodu napłynęły mu do oczu. Znikła nawet połowa peleryny, w które było owinięte. Grób zaś pozostał nienaruszony - nie było żadnych śladów zwierząt na miękkiej ziemi, żadnej krwi, żadnych znaków, które mogłyby wskazać, że dziecko ciągnięto... W oczach mu pociemniało. Wiedział, że zrobił straszną rzecz, porzucając żywe dziecko. Powinien je pochować, gdyby było martwe. Mógłby wtedy odpocząć. Ono jednak mogło być żywe nadal - gdzieś niedaleko. Postanowił porozglądać się dookoła.

- Gdzie idziesz? - spytał Alfred.

- Musimy poszukać dziecka - odpowiedział nie oglądając się. Obszedł skraj niewielkiej polany, zaglądając pod krzaki - ciągle czuł się trochę oszołomiony i słaby. Nic nie zobaczył, nawet wskazówki, w jakim kierunku wilk mógłby powlec dziecko. Był teraz pewny, że był to wilk. Legowisko tego zwierza musiało być w pobliżu.

- Musimy zataczać większe kręgi - zwrócił się do dzieci. Poprowadził je znowu dookoła, poruszając się w większym oddaleniu od ognia, rozgarniając krzaki i poszycie. Zaczął tracić orientację, ale udawało mu się utrzymać myśli skupione na jednej sprawie, nieodwołalnej potrzebie znalezienia dziecka. Nie czuł teraz żadnego żalu lecz palącą wściekłą determinację, a gdzieś w zakątku myśli zatrważającą pewność, że to wszystko jest jego winą. Przedzierał się przez las, przeszukując ziemię oczami, co kilka kroków zatrzymując się i nasłuchując łatwego do rozpoznania monotonnego kwilenia noworodka - jednak kiedy Tom i dzieci milkli, las pozostawał cichy. Stracił poczucie upływu czasu. Stale rosnące kręgi prowadziły go na chwilę z powrotem do traktu, później uświadomił sobie, że to było strasznie dawno, kiedy go przecinali. W jakimś momencie zastanowił się, dlaczego jeszcze nie natknęli się na chatę leśniczego. Zaczęło mu świtać, że się zgubił i możliwe, że już nie krążą wokół grobu, tylko błądzą po lesie. To jednak nie miało znaczenia, póki szukali.

- Ojcze - odezwał się Alfred. Tom spojrzał na niego, zirytowany przerwaniem jego próby skupienia się. Alfred niósł Martę, a ta, jak się okazało, zasnęła mu na plecach. Co?

- Możemy odpocząć? Tom zastanowił się. Nie chciał się zatrzymywać, ale Alfred wyglądał, jakby miał zaraz paść.

- Dobra - rzekł niechętnie. - Ale nie za długo. Stanęli na zboczu pagórka. U podnóża mógł być strumień. Chciało mu się pić. Zabrał Martę z pleców Alfreda i począł schodzić, tuląc Martę w ramionach. Tak jak się spodziewał, znaleźli mały czysty strumyk zamarznięty przy brzegach. * Położył Martę na brzegu. Nie obudziła się. Obaj z Alfredem uklękli i nabierali lodowatej wody w ręce. Alfred położył się obok Marty i zamknął oczy. Tom rozejrzał się wokół siebie. Byli na polanie pokrytej opadłymi liśćmi. Dookoła rosły stare, mocne, przysadziste dęby, których nagie konary splątały się ponad jego głową gałęziami. Tom obszedł polankę, szukając dziecka pod drzewami, za nimi... Jednak zanim doszedł do końca nogi pod nim zmiękły i musiał nagle usiąść. Nastał już mglisty dzień i nie wydawał się wcale cieplejszy od nocy. Tom niepohamowanie dygotał. Zauważył, że cały czas chodził odziany jedynie w tunikę. Zastanawiał się, co stało się z jego opończą, ale nie potrafił sobie przypomnieć. Czy to coś dziwnego przydarzyło się jego oczom, czy też zgęstniała mgła, ale nie umiał dojrzeć dzieci po przeciwnej stronie polany. Chciał wstać i iść do nich, ale z jego nogami było coś nie w porządku. Po pewnym czasie słabe słońce przedarło się przez chmurę, a w chwilę potem pojawiła się anielska postać. Szła przez polanę od wschodu, odziana w długą zimową pelerynę z blanszowanej wełny, prawie białej. Obserwował jej zbliżanie się bez zdziwienia i zainteresowania. Znajdował się poza ciekawością i lękiem. Wpatrywał się w nią tępym, pustym i pozbawionym uczuć wzrokiem, takim samym, jakim obdarzał masywne pnie otaczających go dębów. Jej owalną twarz otaczały bujne ciemne włosy, a peleryna kryła stopy, możliwe więc, że przepływała ponad opadłymi liśćmi. Zatrzymała się dokładnie naprzeciw niego, a jej bladozłote oczy wydawały się zaglądać w głąb jego duszy i rozumieć ból. Wydawała się znajoma, jakby widziana na wizerunku prawdziwego anioła w jakimś kościele, gdzie niedawno był. Odchyliła pelerynę. Pod nią była naga. Miała ciało ziemskiej kobiety między dwudziestką i trzydziestką, jasną skórę i różowe sutki. Tom był zawsze przekonany, że ciała anielskie nie mają włosów, lecz to - miało. Przyklękła na kolano przed nim, kiedy tak siedział ze skrzyżowanymi nogami pod dębem. Pochyliwszy się nad nim pocałowała go w usta. Zbyt oszołomiony po poprzednich wstrząsach nie zdziwił się i tym. Popychała go łagodnie, dopóki nie położył się płasko na ziemi, potem rozchyliła pelerynę i położyła się na nim, przyciskając nagie ciało do niego. Przez tunikę czuł ciepło jej ciała. Po kilku chwilach przestał się trząść. Wzięła jego brodatą twarz w dłonie i znowu go pocałowała, spragniona całować jak ktoś, kto po długim, upalnym dniu pije zimną wodę. Po chwili przesunęła rękami po ramionach, znalazła jego przeguby i dłonie, podniosła je do piersi. Odruchowo je chwycił. Jędrne i miękkie, miały sutki, które nabrzmiewały pod jego dotykiem. Gdzieś w głębi mózgu zrodziła się myśl, że nie żyje. Wiedział, że o niebie nie mówiono by miało wyglądać właśnie tak, ale wcale go to nie obchodziło. Jego zdolności patrzenia krytycznego od wielu godzin były wysączone. A reszta zdolności racjonalnego rozumowania, jaka mu jeszcze została, znikła; pozwolił, by dowodzeniem zajęło się ciało. Naprężył się i podniósł, przyciskając się do niej, z jej ciepła i nagości czerpiąc siłę. Otwarła usta i wcisnęła język w jego usta, poszukując jego języka, a on odpowiedział z zapałem. Podniosła się trochę nad nim. Oszołomiony patrzył jak podciąga i zwija na biodrach dół jego tuniki. Przenikliwym spojrzeniem popatrzyła mu w oczy i opuściła się. Drażliwy moment zetknięcia się ich ciał, chwila jej zawahania - poczuł, że jest w niej. Wrażenie było tak przejmujące, że myślał, iż spłonie z rozkoszy. Poruszyła biodrami, uśmiechając się do niego i całując go. Po chwili zamknęła oczy i zaczęła dyszeć, zrozumiał, że traci opanowanie. Obserwował ją z rosnącą fascynacją. Wydawała ciche rytmiczne okrzyki, poruszając się coraz szybciej, a jej ekstaza sięgała w głąb poranionej duszy Toma tak, że nie wiedział, czy chce płakać z rozpaczy, czy krzyczeć z radości, czy też śmiać się histerycznie. Wtem wybuch rozkoszy wstrząsnął obojgiem jak drzewami w zamieci, znów i znów, dopóki w końcu ich namiętność nie opadła, a ona osunęła się na jego pierś. Leżeli tak długo. Ciepło jej ciała rozgrzało go na wskroś. Zapadli w coś w rodzaju snu. Wydawało się, że trwa krótko, i że to raczej rodzaj snu na jawie, niż prawdziwy sen. Kiedy jednak otworzył oczy, umysł miał już jasny. Patrzył na leżącą na nim piękną młodą kobietę. Od razu wiedział że to nie anioł, ale kobieta-banitka Ellen, którą spotkał w tej części lasu w dniu, w którym ukradziono świnię. Poczuła jego poruszenia i otwarła oczy, przyglądając mu się z mieszaniną wzruszenia i pożądania. Nagle pomyślał o swych dzieciach. Zsunął delikatnie Ellen z siebie i usiadł. Alfred i Marta leżeli na liściach owinięci w peleryny, a słońce oświecało ich śpiące twarze. Potem wydarzenia tej nocy wróciły i w napadzie przerażenia przypomniał sobie, że Agnes umarła, a dziecko, jego syn! zniknął; schował twarz w rękach. Usłyszał, jak Ellen wydaje dziwny, dwutonowy gwizd. Podniósł wzrok. Z lasu wyłoniła się mała postać, Tom rozpoznał w niej dziwacznie wyglądającego syna Ellen, Jacka, bladoskórego i pomarańczowo-włosego, o oczach błękitnych i okrągłych jak u ptaka. Wstał, doprowadził ubranie do porządku, Ellen także się podniosła, owijając peleryną. Chłopiec niósł jakąś rzecz - tak, to była połowa opończy, którą owinął dziecko, zanim położył je na grobie Agnes. Nie pojmując nic Tom wpatrywał się w chłopca, potem w Ellen. Wzięła jego ręce w swoje, i spojrzawszy mu w oczy, rzekła:

- Twój syn żyje. Nie śmiał wierzyć. To byłoby zbyt cudowne, za dużo szczęścia jak na ten świat.

- Niemożliwe. Żyje.

- Naprawdę? Naprawdę? - W sercu Toma poczęła rodzić się nadzieja.- Naprawdę. Zabiorę cię do niego. - Pokiwała głową. Zauważył, że mówi to poważnie. Chluśnięcie ulgi obmyło go, robiąc miejsce na uczucie szczęścia. Padł na kolana i długo tłumionym szlochem w końcu, jakby otwarła się śluza, zapłakał. v Jack usłyszał płacz dziecka - opowiadała Ellen. - Szedł do rzeki, na północ stąd, gdzie można kamieniami zabić kaczkę, jeśli się trafi. Nie wiedział, co z tym począć, pobiegł więc do domu i przyprowadził mnie. Kiedy jednak szliśmy do tego miejsca, zobaczyliśmy księdza na wierzchowcu, trzymającego na rękach dziecko.

- Muszę go znaleźć... - zaczął mówić Tom, ale mu przerwała.

- Nie bój się. Wiem, gdzie jest. Ksiądz skręcił niedaleko grobu. Tam jest ścieżka wiodąca do malutkiego klasztoru ukrytego w lesie.

- Dziecko potrzebuje mleka.

- Mnisi mają kozy.

- Dzięki Bogu! - powiedział żarliwie Tom.

- Zabiorę cię tam, jak tylko coś zjecie - obiecała. - Ale... - Zmarszczyła brwi. - Nie mów jeszcze dzieciom o klasztorze. Tom spojrzał na drugą stronę polany. Alfred i Marta spali nadal. Jacka poniosło do miejsca, gdzie leżeli i po swojemu gapił się na nich bezmyślnie.

- Dlaczego nie?

- Nie jestem pewna... Myślę, że mądrzej będzie poczekać.

- Ale twój syn im powie. Potrząsnęła głową.

- Widział księdza, ale nie sądzę, żeby orientował się w całości sprawy. - W porządku - powiedział Tom z namaszczeniem. - Jeślibym wiedział, że jesteś w pobliżu, to może mogłabyś pomóc uratować Agnes. Ellen potrząsnęła głową, ciemne włosy zatańczyły wokół jej twarzy. - Nic nie można było poradzić, poza tym, by trzymać ją w cieple, a to zrobiłeś. Kiedy kobieta krwawi wewnętrznie, to albo krwawienie ustaje i ona czuje się lepiej albo nie ustaje i umiera. Tomowi łzy napłynęły do oczu.

- Przykro mi - rzekła Ellen. Tom tępo skinął głową.

- Żyjący muszą zająć się żyjącymi, a ty potrzebujesz żywności i nowej opończy - powiedziała i wstała. Obudzili dzieci. Tom powiedział im, że z niemowlęciem jest dobrze, że Ellen i Jack widzieli, jak niósł je jakiś duchowny, a Tom i Ellen później pójdą poszukać tego księdza, ale najpierw coś zjedzą. Te zaskakujące wieści dzieci przyjęły spokojnie, nic teraz nie było w stanie nimi wstrząsnąć. Tom był nie mniej otumaniony. Życie biegło dla niego zbyt szybko, by mógł się połapać w tych wszystkich zmianach. Przypominało to jazdę na koniu, który poniósł; wypadki następują po sobie tak błyskawicznie, że nie ma kiedy się nad nimi zastanawiać, jedyne co można uczynić, to trzymać się mocno i starać się nie zwariować. Agnes daje dziecku życie w zimową noc; które cudownym zrządzeniem losu rodzi się zdrowe; wszystko wydaje się być w porządku, a wtem Agnes, bratnia dusza Toma, w jego ramionach wykrwawia się na śmierć, a on traci rozum; dziecko skazane na zagładę zostawia w lesie; potem próbuje odnaleźć je i to mu się nie udaje, później pojawia się Ellen, a Tom sądzi, że to anioł i kochają się, jakby we śnie; wreszcie banitka mówi, że noworodek żyje i ma się dobrze. Czy życie wreszcie kiedyś zwolni na tyle, by Tom mógł przemyśleć te wszystkie okropne wydarzenia? Wyruszyli. Zawsze myślał, że banici żyją w brudzie i nędzy, lecz w Ellen nie było nic plugawego i zaczął się zastanawiać, jak też wygląda jej dom. Prowadziła ich zygzakowatym szlakiem przez las, ale Tom nie widział żadnych znaków. Nie było ścieżki, lecz ona nigdy się nie wahała przy wyborze drogi, kiedy przekraczała strumienie, schylała się pod gałęziami, pokonywała zamarznięte mokradła, gęste krzaki czy ogromny pień zwalonego dębu. W końcu skierowała się w stronę gąszczu jeżyn i wydawało się, że w nim znikła. Idąc za nią zobaczył, że wbrew pierwszemu wrażeniu w zaroślach było wąskie przejście. Podążał dalej. Jeżyny zamknęły się nad jego głową i znalazł się w półmroku. Stanął bez ruchu, czekając aż oczy przyzwyczają się do skąpej ilości światła. Stopniowo uświadomił sobie, że jest w jaskini. Powietrze było ciepłe. Przed sobą w obudowie z kamienia zobaczył żarzący się ogień. Dym szedł prosto w górę - gdzieś musiał być naturalny komin. Dookoła wisiały wilcze i jelenie skóry, przymocowane do ścian drewnianymi kołkami. Wędzona ćwiartka sarniny zwisała z pułapu nad nim. Widział własnej roboty skrzynię pełną dzikich jabłek, na występach skalnych świeczki o knotach z sitowia, a na podłodze suchą trzcinę. Na skraju paleniska stał kociołek, tak samo, jak stałby w każdym zwykłym gospodarstwie i, sądząc po zapachu, zawierający taki sam rodzaj polewki, jaki jadali wszyscy inni - jarzyny gotowane z mięsem i z ziołami. Zdumiało go to. Ten dom był wygodniejszy od wielu innych. Za paleniskiem leżały dwa materace z jeleniej skóry najprawdopodobniej wypchane trzciną; na skraju każdego z nich ciasno i porządnie zwinięte wilcze skóry. Tam spali Ellen i Jack, mając ogień między posłaniami a wyjściem z jaskini. W głębi mieścił się ogromny zbiór broni i przyborów łowieckich: łuk, trochę strzał, siatki, pułapki na króliki, kilka strasznych sztyletów, starannie wykonana drewniana dzida ze szpicem wyostrzonym i opalonym w ogniu, a pomiędzy tymi prymitywnymi narzędziami leżały trzy księgi. To go oszołomiło: nigdy nie widział ksiąg w żadnym domu, nie mówiąc o jaskini; księgi przynależały do kościoła. Jack wziął drewnianą miskę, wsadził do kociołka, zaczął pić. Alfred i Marta patrzyli na niego głodnymi oczyma. Ellen spojrzała na Toma przepraszająco i powiedziała:

- Jack, kiedy mamy u siebie gości, jedzenie podajemy najpierw im, zanim my zaczniemy jeść.

- Dlaczego? - chłopiec spojrzał na nią nie rozumiejąc o co jej chodzi.

- Bo tak jest grzecznie. Daj dzieciom polewki. Jack nie był przekonany, ale posłuchał matki. Ellen podała trochę zupy Tomowi. Usiadł na podłodze i wypił ją. Pachniała mięsem i rozgrzała go od środka. Kiedy wypił rzadkie, palcami wyjmował jarzyny i mięso. Tygodnie minęły od kiedy jadł mięso. Prawdopodobnie była to kaczka - ustrzelona przez Jacka kamieniem z procy. Jedli, dopóki nie opróżnili kociołka, potem Alfred i Marta położyli się na trzcinie. Zanim zasnęli, Tom powiedział im, że idą poszukać księdza, a Ellen dodała, że Jack zostanie tutaj i zaopiekuje się nimi, dopóki oni nie wrócą. Wyczerpane dzieci pokiwały tylko głowami potakująco i zamknęły oczy. Tom i Ellen wyszli. Skoro tylko znaleźli się poza plątaniną jeżynowych zarośli Ellen zatrzymała się, obróciła twarzą do Toma, przyciągnęła jego głowę do swojej i pocałowała w usta.

- Kocham cię - powiedziała żarliwie. - Kochałam cię od momentu, kiedy cię zobaczyłam. Zawsze chciałam mężczyzny, który byłby silny i łagodny, i myślałam już, że taki nie istnieje. Potem zobaczyłam ciebie. Pragnęłam cię. Widziałam jednak, że kochasz żonę. Mój Boże, jak ja jej zazdrościłam. Przykro mi, że umarła, naprawdę przykro, bo dostrzegam w twoich oczach żal i wstrzymywane łzy, które czekają, byś mógł je wylać i boli mnie serce, gdy widzę, jak ci smutno. Ale ona już odeszła, i teraz pragnę mieć cię dla siebie. Tom nie wiedział, co powiedzieć. Trudno było uwierzyć, że taka piękna, mądra i niezależna kobieta mogłaby się zakochać w nim od pierwszego wejrzenia, jeszcze trudniej było mu rozeznać się we własnych uczuciach. Przygnieciony był utratą Agnes - Ellen miała rację mówiąc o niewylanych łzach, czuł ich ciężar pod powiekami - a jednocześnie pożądał tę kobietę, jej cudowne gorące ciało, złote oczy. Czuł się straszliwie winny tak bardzo pragnąc Ellen, kiedy Agnes dopiero od kilku godzin spoczywała w grobie. Patrzył na nią, znów jej oczy zajrzały w głąb jego serca i powiedziała: - Nie mów nic. Nie musisz się wstydzić. Wiem, że ją kochałeś. Jestem pewna, że ona wiedziała o tym. Ty ciągle ją kochasz - oczywiście, że tak. Zawsze będziesz ją kochał. Kazała mu nic nie mówić, a w takim razie on nie miał nic do powiedzenia. Ta nadzwyczajna kobieta - jakby ogłupiła go. Zdawała się robić doskonale wszystko, czego dotknęła. Fakt, że jawiła mu się jako osoba dobrze wiedząca o wszystkim, co się dzieje w jego sercu, w jakiś sposób dodawał mu ducha, jakby już nie miał się czego wstydzić. Westchnął.

- Tak już lepiej - orzekła. Wzięła go za rękę i razem oddalili się od jaskini. Przedzierali się przez dziewiczy las ponad milę, potem weszli na trakt. Kiedy nim szli, Tom nie przestawał popatrywać na twarz Ellen idącej obok niego. Przypomniał sobie, że kiedy po raz pierwszy ją ujrzał z powodu tych dziwnych oczu pomyślał, że niewiele, jednak czegoś brakuje tej twarzy do bycia piękną. Teraz nie rozumiał jak mógł tak uważać. Widział, że te zadziwiające oczy są absolutnie doskonałym wyrazem jej niepowtarzalnej osobowości. Teraz cała wydawała mu się absolutnie doskonała, jedynie zdumiewało go to, że jest z nim. Przeszli trzy mile. Tom wciąż był zmęczony, ale polewka dodała mu sił; poza tym, chociaż całkowicie jej wierzył, nadal dręczyło go pragnienie zobaczenia syna na własne oczy. Kiedy zza drzew już mogli zobaczyć klasztor, Ellen rzekła:

- Nie pokazujmy się mnichom od razu.

- Dlaczego? - zdziwił się.

- Porzuciłeś dziecko. To liczy się jako morderstwo. Podejrzymy najpierw zza drzew zorientujemy się, co to za ludzie. Tom ze względu na okoliczności, w jakich się wszystko działo nie pomyślał, że może znaleźć się w kłopotach, ale ostrożność nie zaszkodzi, kiwnął więc potakująco głową i podążył za Ellen, by ukryć się w poszyciu. Kilka chwil później leżeli na skraju polany. Klasztorek był bardzo mały. Tomowi zdarzało się budować klasztory, domyślił się więc, że ten nazywano "komórką", "oddziałem" czy "placówką" wielkiego klasztoru lub opactwa. Mieli tylko dwa kamienne budynki, kaplicę i dormitorium. Reszta była z drewna i plecionki obrzuconej gliną: kuchnia, stajnia, stodoła i kilka mniejszych budynków gospodarczych. Miejsce było czyste, wyglądało na zadbane i sprawiało wrażenie, że mnisi tyle samo uwagi poświęcają gospodarzeniu, co modlitwom. W obejściu nie było wielu ludzi.

- Większość mnichów poszła do pracy - poinformowała Ellen. - Budują stodołę na szczycie wzgórza. - Popatrzyła w niebo. - Przyjdą około południa na obiad. Tom przeszukał wzrokiem polanę. Nieopodal, po prawej stronie, częściowo zasłonięte małym stadkiem kóz, zobaczył dwie postacie.

- Spójrz - rzekł wskazując je. A kiedy przypatrywali się im, jeszcze coś dojrzał.

- Ten człowiek siedzący to ksiądz, i...

- I trzyma coś w objęciu.

- Podejdźmy bliżej. Przesunęli się po skraju polany między drzewami, tak by wyłonić się po tej stronie, gdzie były kozy. Tom miał serce w gardle, kiedy patrzył na księdza siedzącego na stołku.Trzymał on na rękach dziecko. To było jego dziecko. Poczuł skurcz w gardle. Naprawdę tam było, naprawdę! Żyło. Pragnął rzucić się do księdza z wyciągniętymi ramionami, uściskać jego i dziecko. Obok księdza stał młody mnich. Przyjrzawszy się dokładniej, Tom zauważył, że młodzieniec zanurza szmatkę w szkopku z mlekiem - najpewniej kozim - po czym jej nasączony róg wtyka w usta dziecka. To było wspaniałe. - No cóż - rzekł Tom z pewną obawą. - Pójdę i przyznam się do tego, co zrobiłem i zabiorę dziecko z powrotem. Ellen spokojnie popatrzyła na niego.

- Pomyśl przez chwilę. Co zrobisz potem? Nie rozumiał, do czego ona zmierza.

- Poproszę mnichów o mleko. Potrafią dostrzec, że jestem biedny. Dadzą jałmużnę.

- A potem?

- No, mam nadzieję, że dadzą mi dość mleka na trzy dni, póki nie dojdę do Winchesteru.

- A potem? - upierała się. - Jak potem wykarmisz dziecko?

- No, poszukam pracy...

- Szukasz pracy od czasu, kiedy cię ostatnio widziałam, a było to pod koniec lata. - Wyglądała, jakby się trochę na niego złościła, a on nie rozumiał, z jakiego powodu. - Nie masz pieniędzy ani narzędzi. Co będzie z dzieckiem, jeśli nie dostaniesz pracy w Winchesterze?

- Nie wiem. - Tom poczuł się dotknięty szorstkim potraktowaniem. - A co mam robić? Żyć jak ty? Nie umiem trafiać do kaczek kamieniami, jestem murarzem.

- Możesz zostawić dziecko tutaj. W Toma jakby grom uderzył.

- Zostawić go? - zawołał. - Właśnie teraz, kiedy go odnalazłem? - Będziesz pewny, że będzie miało ciepło i jedzenie. Nie będziesz musiał go nosić, gdy będziesz szukać pracy. A kiedy uda ci się ją znaleźć, będziesz mógł wrócić tutaj i zabrać dziecko. Tom wewnętrznie buntował się przeciw takiemu rozwiązaniu.

- Nie wiem - rzekł. - Co mnisi pomyślą o porzuceniu dziecka?

- Już wiedzą, że to uczyniłeś - odpowiedziała niecierpliwie. - Pytanie tylko, czy wyznasz to teraz, czy później.

- A mnisi wiedzą, jak opiekować się dzieckiem?

- Wiedzą tyle samo, co ty.

- Wątpię.

- No, ale mają sposób na karmienie noworodka, który może tylko ssać. Powoli docierało do niego, że to ona ma rację. Równie mocno, jak chciał owo małe zawiniątko trzymać w ramionach, był przekonany że mnisi są bardziej zdolni do opieki nad dzieckiem, niż on sam.

- Znów go zostawić - wyrzekł ze smutkiem. - Chyba muszę. - Stał i wpatrywał się przez polanę w malutką figurkę na rękach księdza. Dziecko miało czarne włosy, podobne do włosów Agnes. Tom podjął decyzję, ale teraz nie potrafił ruszyć się z tego miejsca. Potem po przeciwnej stronie polany pojawiła się spora grupa mnichów, było ich piętnastu czy dwudziestu, nieśli siekiery i piły - zachodziło niebezpieczeństwo odkrycia ich obecności. Schyliwszy się, weszli głębiej w zarośla. Teraz Tom nie mógł już widzieć dziecka. Przemykali pospiesznie przez krzaki. Kiedy doszli do drogi, puścili się biegiem. Biegli trzysta jardów, potem Tom się zmęczył. Gdy wreszcie znaleźli się w bezpiecznej odległości, zeszli z traktu i poszukali zacisznego miejsca na spoczynek. Usiedli na porośniętym trawą zboczu oświetlonym plamkami słońca. Tom popatrzył na Ellen, która leżała wyciągnięta na plecach głęboko oddychając - z zaróżowionymi policzkami i wargami, które się do niego uśmiechały. Jej suknia odchyliła się, obnażając szyję i wypukłą pierś. Nagle zapragnął zobaczyć jej nagość raz jeszcze, a pożądanie to było znacznie silniejsze niż poczucie winy. Pochylił się nad nią, by ją pocałować, ale zatrzymał się, bo tak pięknie wyglądała... Kiedy przemówił bez zastanowienia, zaskoczyły go własne słowa:

- Ellen, czy zostaniesz moją żoną?

* * *

Rozdział 2

Piotr z Wareham był urodzonym intrygantem. Został przesunięty do tej małej komórki w lesie z macierzystego klasztoru w Kingsbridge. Nietrudno było dociec, dlaczego przeor Kingsbridge tak bardzo chciał się go pozbyć. Piotr był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną pod trzydziestkę. Obdarzony silnym intelektem i pogardliwymi manierami, żył ciągle w stanie słusznego oburzenia. Kiedy pojawił się pierwszy raz w lesie i zaczął pracować w polu, nadawał wściekłe tempo, a potem oskarżał mnichów o lenistwo i obijanie się. Ku jego zaskoczeniu, większość mnichów przyznała mu rację i okazała się zdolna dotrzymać mu kroku, a w końcu młodsi wyprzedzili go. Poszukał wtedy innej wady niż gnuśność. Wybór padł na obżarstwo. Zaczął jeść połowę swego przydziału chleba i nie jadał wcale mięsa. W ciągu dnia pił tylko wodę ze strumienia, piwo rozcieńczał i odmawiał wina. Strofował młodego, zdrowego mnicha, który poprosił o repetę owsianki i doprowadził do łez młodzianka, który dla żartu wypił wino z cudzego kubka. "Mnisi wcale nie dawali żadnych dowodów obżarstwa" - myślał przeor Philip, kiedy wracali na obiad ze szczytu wzgórza do klasztorku. Młodzi byli szczupli i muskularni, a starsi krzepcy i opaleni. Żaden z nich nie miał tej bladej krągłości, przychodzącej wówczas, gdy się ma wiele do jedzenia i niewiele, albo nic, do roboty. Philip uważał, że mnisi powinni być szczupli. Tłuści mnisi prowokowali do zawiści i niechęci wobec sług Bożych. Piotr, co charakterystyczne, swe oskarżenia przedstawiał w formie wyznania. - Popełniłem dzisiaj grzech obżarstwa - powiedział rano gdy rozmawiali w czasie przerwy, siedząc na pniach drzew, które powalili, jedząc żytni chleb i pijąc piwo. - Sprzeniewierzyłem się Regule Świętego Benedykta, która mówi, że mnichom nie wolno jeść mięsa i pić wina. - Rozejrzał się po innych, głowę zadzierał wysoko, a ciemne oczy błyszczały dumą, w końcu zatrzymał spojrzenie na Philipie. - I wszyscy tutaj są winni tego samego przewinienia - zakończył. "To bardzo smutne, że Piotr zachowuje się w ten sposób - pomyślał Philip. Ten człowiek poświęcił się służbie Bożej, ma Bogu wiele do zaoferowania. Wygląda jednak na to, że ma też nieodpartą potrzebę czucia się kimś wyjątkowym i bycia stale zauważanym przez innych, a to prowadzi go do robienia scen. Prawdziwy nudziarz". To przykre, ale kochał go tak samo jak innych, bo potrafił zobaczyć, że pod arogancją i pogardą mieści się zbolała dusza, nie dowierzająca, że ktokolwiek mógłby się nią naprawdę zająć.

- To daje nam możliwość przywołania słów świętego Benedykta na ten temat. Czy możesz dokładnie zacytować, Piotrze?

- Rzecze tak: "Wszyscy poza chorymi winni powstrzymywać się od mięsa", a potem: "Wino w ogóle nie jest napojem dla mnichów" - odparł Piotr. Philip skinął głową. Tak jak oczekiwał, Piotr nie znał Reguły tak dobrze, jak on.

- Prawie dokładnie - rzekł. - Święty nie mówi o mięsie, ale odnosi się do "ciała czworonogich zwierząt", a nawet wtedy czyni wyjątki, nie, jak powiedziałeś, dla chorych, ale również dla słabych. Cóż rozumie przez pojęcie "słabi"? Tutaj, w naszej małej wspólnocie, przyjmujemy, że ludzie osłabieni przez wymagającą wysiłku pracę na polu, mogą posilać się mięsem, by odzyskać utracone siły. Piotr słuchał w posępnej ciszy, jego czoło zmarszczyło się w dezaprobacie, czarne krucze brwi ściągnęły się u nasady wielkiego, zakrzywionego nosa, twarz przybrała wyraz tłumionego oporu.

- W kwestii wina święty mówi: "Czytamy, że wino nie jest napojem mnichów" - ciągnął Philip. - Użycie wyrazu "czytamy" implikuje, że święty nie w pełni aprobuje zakaz. Mówi przecież także, że pinta wina powinna wystarczyć na cały dzień każdemu. I ostrzega, byśmy nie pili do syta. Czy jest tedy jasne, czy też nie, że święty nie oczekuje od mnichów zupełnego wyrzeczenia się wina?

- Ale rzecze też, że we wszystkim powinno być zachowywane umiarkowanie.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że my tutaj nie jesteśmy umiarkowani?

- Tak - oznajmił dźwięcznym głosem.

- "Niech ci, których Bóg obdarzył abstynencją, wiedzą, że otrzymają właściwą nagrodę" - zacytował Philip. - Jeśli uważasz, że nasza żywność tutaj jest dla ciebie zbyt obfita, możesz jeść mniej. Lecz pamiętaj, co jeszcze mówi święty. Cytuję pierwszy "List do Koryntian", w którym Święty Paweł mówi: "Każdy otrzymał od Boga jakiś dar, jeden taki, a drugi inny". I dalej mówi nam święty: "Z tego to powodu ilość jedzenia innych ludzi nie może być określana bez wahania". Proszę, pamiętaj o tym, Piotrze, kiedy pościsz i medytujesz nad grzechem obżarstwa. Potem wrócili do pracy. Piotr roztaczał aurę męczeństwa. "Można go było bez trudu uciszyć" - pomyślał Philip. Z trzech ślubów zakonnych takich jak ubóstwo, czystość i posłuszeństwo - tym, który sprawiał Piotrowi trudności, był ślub posłuszeństwa. Oczywiście, istniały sposoby postępowania z nieposłusznymi mnichami: osadzenie w pojedynczej celi, chleb i woda, chłosta, a w końcu ekskomunikowanie i wyrzucenie z klasztoru. Zazwyczaj nie wahał się przed użyciem takich kar, szczególnie wówczas, gdy mnich starał się nadszarpnąć jego autorytet. Wskutek tego o Philipie myślano, że trzyma ich krótko. W rzeczywistości jednak nienawidził stosowania kar - powodowały one dysharmonię w zakonnym bractwie i unieszczęśliwiały wszystkich. Inna sprawa, że kara w przypadku Piotra byłaby nieskuteczna - tak, z pewnością uczyniłaby tego człowieka jeszcze bardziej próżnym i nieustępliwym. Philip musiał znaleźć sposób na to, by jednocześnie zapanował nad Piotrem i ułagodził go. Nie będzie to łatwe. "Ale przecież - pomyślał - gdyby wszystko było proste, człowiek nie potrzebowałby Bożego wsparcia". Dotarli do polany w lesie, gdzie stał ich klasztorek. Kiedy szli po otwartej przestrzeni, Philip zauważył, że z zagrody dla kóz macha do nich energicznie brat Jan. Zwano go Jasiu Osiem Pensów, bo słabował nieco na umyśle. Zastanawiał się, co też go mogło tak podniecić. Razem z Jasiem był tam jakiś mężczyzna w szatach księdza. Wyglądał jakoś znajomo i Philip pospieszył do niego. Ksiądz był niskim, krępym mężczyzną w wieku około dwudziestu pięciu lat, miał krótko przycięte czarne włosy i jasne niebieskie oczy, iskrzące się żywą inteligencją. Patrzenie na niego było dla Philipa jakby patrzeniem w lustro. Księdzem, co uprzytomnił sobie z lekkim wstrząsem, był jego młodszy brat, Francis. A Francis trzymał noworodka. Philip nie wiedział, kto stanowi większą niespodziankę, Francis czy dziecko. Mnisi stłoczyli się dookoła. Francis wstał, podał dziecko Jasiowi. Philip objął go.

- Co tutaj robisz? - rzekł do brata z radością. - I skąd masz to dziecko?

- O tym, dlaczego tutaj jestem, powiem ci później - odrzekł Francis. - Jeśli chodzi o dziecko, to znalazłem je w lesie, leżało samo niedaleko żarzącego się ogniska.

- I... - przynaglił go Philip.

- Nie potrafię więcej powiedzieć. - Francis wzruszył ramionami. - To wszystko co wiem. Miałem nadzieję, że dotrę do was wczoraj wieczorem, ale musiałem zanocować w chacie strażnika królewskich lasów. Wyruszyłem dzisiaj o świcie. Jechałem traktem, kiedy usłyszałem płacz dziecka. W chwilę później je dostrzegłem. Zabrałem je i przyniosłem tutaj. I to cała opowieść. Philip patrzył z niedowierzaniem na zawiniątko w objęciach Jasia. Niepewnie wyciągnął rękę i podniósł róg koca. Zobaczył pomarszczoną różową twarzyczkę, otwarte bezzębne usteczka i małą głowinę - miniaturę starego mnicha. Rozwinął dalej i zobaczył małe delikatne barki, wymachujące ramionka i zaciśnięte piąstki. Przyjrzał się z bliska kawałkowi pępowiny dyndającej przy brzuszku dziecka. To było lekko niesmaczne. "Czy to normalne?" - zastanawiał się. Wyglądało na to, że rana goi się dobrze i najlepiej będzie to zostawić, jak jest. Odsunął koc jeszcze dalej. - Chłopiec - powiedział z zakłopotanym kaszlnięciem. Jeden z nowicjuszy zachichotał. Nagle Philip poczuł się bezradny. "Cóż u licha, mam z nim zrobić? - pomyślał. - Nakarmić?" Dziecko zapłakało, a dźwięk ten poruszył go jak bliska sercu pieśń.

- Jest głodne. - Gdzieś w zakątku myśli jawiło się pytanie: "Skąd ja to wiem?"

- Nie potrafimy go nakarmić - powiedział jeden z mnichów. Przeor już miał powiedzieć: "Dlaczego nie?" - ale uświadomił sobie, że przecież w promieniu wielu mil nie ma kobiet. Jednakże Jasiu, jak Philip zobaczył, już rozwiązał ten problem. Siadł na stołku z dzieckiem w objęciu. W ręku miał ręcznik z jednym rogiem skręconym. Zanurzył róg w skopku mleka i pozwolił by nasiąknął dobrze płynem, a potem wsadził namoczony róg w usta noworodka. Dziecko ssało i przełykało. Philip miał ochotę krzyknąć z radości.

- To sprytne, Jasiu - powiedział przyjemnie zaskoczony. Jasio uśmiechnął się.

- Robiłem to już, kiedy karmiąca koza zdechła, zanim odstawiła swoje małe - powiedział z dumą. Wszyscy mnisi patrzyli z zainteresowaniem, kiedy Jasio powtarzał proste czynności moczenia ręcznika i dawania dziecku ssać. Kiedy dotykał usteczek noworodka, niektórzy mnisi otwierali własne usta, jak z rozbawieniem zauważył Philip. Ten sposób karmienia był powolny, ale w ogóle karmienie dzieci jest powolne. Piotr z Wareham, który nie mógł się oprzeć powszechnemu zachwytowi i w konsekwencji zapomniał, że ma być zawsze krytycznie do wszystkiego nastawiony, teraz się pozbierał i rzekł:

- Mniejszym kłopotem byłoby znaleźć dziecku matkę. Najlepiej jego własną.

- Wątpię, czy to możliwe - powiedział Francis. - Matka jest prawdopodobnie niezamężna i obciążona moralnym występkiem: Podejrzewam, że jest młoda. Może udało się jej utrzymać ciążę w tajemnicy, potem, kiedy zbliżył się jej czas, poszła do lasu, rozpaliła ognisko, urodziła bez pomocy, potem porzuciła dziecko na łaskę wilków i wróciła, skąd przyszła. Upewniła się, że nie zostanie zdradzona. Dziecko zasnęło. Philip odruchowo wziął je od Jasia. Przycisnął je do piersi, podtrzymywał ręką i kołysał.

- Biedactwo, biedactwo - szeptał - nieszczęsna mizerotka. - Rozpaliła się w nim potrzeba zaopiekowania się dzieckiem. Zauważył, że mnisi wpatrują się w niego, zdumieni nagłym okazaniem czułości. Nigdy nie widzieli, aby pieścił kogoś, oczywiście, przecież okazywanie uczuć było surowo zabronione w klasztorze. Najwidzoczniej uważali go za niezdolnego do czułości. "No cóż - pomyślał - no to znają prawdę".

- Będziemy musieli zawieźć dziecko do Winchesteru i tam znaleźć mu zastępczą matkę - przemówił ponownie Piotr z Wareham. Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, Philip nie spieszyłby się tak bardzo z przeciwstawieniem się temu pomysłowi, ale że to on zgłaszał sprzeciw, więc przeor szybko zaprotestował - i od tej pory jego życie zmieniło się. - Nie oddamy go do żadnej zastępczej matki. To dziecko jest darem od Boga. - Popatrzył po wszystkich. Spojrzenia ich szeroko otwartych oczu zawisły na jego ustach. - Zajmiemy się dzieckiem sami. Będziemy go karmić, uczyć i pokażemy drogę do Boga. Potem, kiedy stanie się mężczyzną, sam zostanie mnichem, tym sposobem zwrócimy go Bogu. Zapadła martwa cisza. Piotr przerwał ją mówiąc ze złością:

- To niemożliwe! Dziecko nie może być wychowywane przez mnichów! Philip pochwycił spojrzenie swego brata i uśmiechnęli się obaj do wspólnych wspomnień. Kiedy znów przemówił, jego głos był przytłumiony ciężarem wspomnień: - Niemożliwe? Nie, Piotrze. Przeciwnie. Jestem tak samo jak mój brat zupełnie przekonany, że mnisi to potrafią. Znamy to z własnego doświadczenia. Nieprawdaż, Francis? Tamtego dnia, pamiętał jakby to było wczoraj, jego ojciec przybył do domu ranny. Philip zobaczył go pierwszy, jak wijącą się ścieżką wspinał się na koniu do położonej na wzniesieniu niewielkiej osady w górzystej Walii Północnej. Sześcioletni Philip wybiegł mu na spotkanie jak zwykle, tym razem jednak tatko nie dźwignął swego malucha, by posadzić go przed sobą na siodle. Jechał powoli, zsuwając się z siodła i poprawiając, wodze trzymał w prawej ręce, lewa zwisała bezwładnie. Twarz miał bladą, a ubranie poplamione krwią. Dzieciak był zarówno zaciekawiony jak przestraszony, bo dotychczas nigdy nie widział ojca słabego. - Idź po matkę - rzekł tatko. Kiedy wprowadzili go do domu, mama rozcięła ojcu koszulę. Philip przeraził się: widok zawsze tak oszczędnej matki, niszczącej odzież był bardziej wstrząsający, niż krew.

- Nie martw się teraz o mnie - powiedział tatko. Jego zwykły porykujący bas osłabł do pomruku. Nikt nie zwrócił uwagi na to kolejne wstrząsające wydarzenie, zwykle słowo ojca było prawem. - Zostawcie mnie i zabierajcie się wszyscy do klasztoru na górze - mówił. - Ci przeklęci Anglicy wkrótce się tu zjawią. Na wzgórzu stał kościół i klasztor, ale Philip nie umiał pojąć, dlaczego mają tam iść, skoro nawet nie była to niedziela.

- Jeśli stracisz jeszcze trochę krwi, nie będziesz w stanie nigdy i nigdzie pójść - ofuknęła go mama. Ale ciotka Owen powiedziała, że podniesie alarm i wyszła. Wiele lat później, kiedy myślał o wydarzeniach, jakie potem nastąpiły, uświadomił sobie, że wszyscy zapomnieli wtedy o nim i o jego czteroletnim bracie, Francisie, i nikomu nie przyszło do głowy, by zabrać ich do bezpiecznego klasztornego azylu. Ludzie myśleli o własnych dzieciach i spodziewali się, że nic im się nie stanie, bo są ze swymi rodzicami, ale tatko wykrwawiał się na śmierć, a mama próbowała go ratować i w ten sposób Anglicy przyłapali ich czwórkę razem. Nic w dotychczasowym krótkim życiu Philipa nie przygotowało go na pojawienie się dwu zbrojnych, którzy kopniakami otwarli drzwi i wpadli do jednoizbowego domu. W innych warunkach nie daliby się zastraszyć, bo przecież napastnicy byli tylko wielkimi niezgrabnymi podrostkami, jacy kpili ze starych kobiet i wymyślali Żydom, a o północy w piwiarniach wszczynali bójki na pięści. Teraz jednak (Philip zrozumiał to całe lata później, kiedy wreszcie zdołał myśleć o tym dniu obiektywnie) tych dwu młodych ludzi opanowała żądza krwi. Byli w bitwie, słyszeli rycerzy wyjących w agonii i widzieli przyjaciół padających trupem. Lecz bitwę wygrali i udało im się nie polec, a potem ogarnęła ich gorączka pościgu za wrogami i nic nie mogło ich nasycić. Pragnęli więcej krwi, więcej wrzasku, więcej ran i śmierci... Mieli to wypisane na powykrzywianych twarzach, kiedy wdarli się do środka chaty jak lisy do kurnika. Poruszali się szybko, ale Philip zapamiętał na zawsze każdy szczegół, zupełnie, jakby wszystko trwało bardzo długo. Obaj nosili lekkie zbroje, po prostu kamizele z metalowych oczek i skórzane hełmy wzmocnione żelaznymi taśmami. Trzymali w rękach wyciągnięte miecze. Jeden brzydki, zezowaty i z wielkim złamanym nosem, obnażył zęby w małpim przerażającym grymasie. Drugi miał lśniącą brodę, posklejaną kroplami krwi, prawdopodobnie cudzej, bo sam nie wyglądał na rannego. Omietli wzrokiem izbę nie zatrzymując się. Ich bezlitosne, taksujące oczy pominęły Philipa i Francisa, zauważyły mamę i skupiły się na tatku. Natarli na niego, zanim ktokolwiek zdołał się poruszyć. Mama pochylała się nad tatkiem, wiążąc bandaż na jego lewym ramieniu. Wyprostowała się i obróciła ku intruzom, w jej oczach płonęła odwaga i determinacja. Tatko zerwał się na nogi, sięgnął po miecz. Philip wydał okrzyk strachu. Ten brzydki podniósł miecz nad głowę i uderzył gardą w głowę mamy, po czym odepchnął ją, nie wykonując pchnięcia, pewnie z tego powodu, że nie chciał ryzykować uwięźnięcia miecza w jej ciele, podczas gdy tatko jeszcze żył. Philip odtworzył to wiele lat później: biegł wtedy do mamy, nie rozumiejąc, że ona już nie może go obronić. Mama potknęła się, ogłuszona, a ten brzydki minął ją, wznosząc miecz ponownie. Philip chwycił się jej spódnicy, gdy ona się zatoczyła, w oszołomieniu, nie potrafił jednak przestać patrzeć na ojca. Tatko wyjął broń z pochwy i uniósł w pozycji obronnej. Brzydki uderzył z góry i ostrza brzęknęły przy zetknięciu. Jak dzwonek. Podobnie do wszystkich małych chłopców Philip uważał, że ojciec jest niezwyciężony, a tu oto przyszła chwila, kiedy poznał prawdę. Tatko osłabł wskutek utraty krwi. Kiedy ostrza się spotkały, ojcowski miecz opadł; atakujący szybko podniósł swoją broń i uderzył ponownie. Cios trafił w miejsce, w którym wielkie mięśnie szyi łączyły się z barkami. Philip zaczął przeraźliwie krzyczeć na widok ostrza krojącego ciało ojca. Brzydki cofnął rękę, złożył się do pchnięcia i wbił szpic swego miecza w brzuch tatki. Sparaliżowany przez przerażenie Philip patrzył na matkę. Ich oczy spotkały się w tym samym momencie, w którym ten drugi, brodaty, powalił ją ciosem z góry. Padła na podłogę obok Philipa. Krew płynęła strumieniem z rany na głowie. Brodaty zmienił uchwyt miecza, obracając go tak, że szpic kierował się w dół i, trzymając oburącz, podniósł miecz jak najwyżej, niemal jakby chciał się sam przebić i opuścił go twardo w dół. Rozległ się mdlący trzask pękającej kości, kiedy szpic wdzierał się w pierś mamy. Ostrze weszło głęboko: tak głęboko (zauważył Philip, pomimo, że znajdował się w kleszczach ślepego histerycznego strachu), że musiało przejść na zewnątrz przez plecy i wbić się w ziemię, przybijając mamę do podłogi jak gwóźdź. Philip dziko spojrzał znów na ojca. Zobaczył, jak pada w przód nad mieczem brzydkiego, a z ust chlusta mu krew. Jego zabójca odstąpił o krok i szarpnął, chcąc wyswobodzić swój miecz. Tatko potknął się, jeszcze jednym krokiem postępując za mordercą, i zatrzymał się. Brzydki wydał krzyk wściekłości i przekręcił miecz w ojca brzuchu. Tym razem udało się go wyszarpnąć. Tatko padł na podłogę, a jego ręce powędrowały do otwartych wnętrzności, jakby chciał zakryć ranę. Philip zawsze wyobrażał sobie, że ludzkie wnętrze jest jednolite, widok wstrętnych rur i narządów, jakie wypadły z ojca zaskoczył go i przyprawił o mdłości. Napastnik podniósł swój miecz wysoko, szpicem w dół, ponad ciałem tatki, jak brodaty nad ciałem mamuśki, i w taki sam sposób zadał ostatni cios. Obaj Anglicy popatrzyli na siebie i zupełnie nieoczekiwanie Philip wyczytał w ich twarzach ulgę. Odwrócili się razem, popatrzyli na przerażonych braci. Jeden skinął głową, drugi wzruszył ramionami i Philip uświadomił sobie, że oni chcą zabić jego i brata cięciami tych swoich ostrych mieczy, a kiedy jeszcze uświadomił sobie, jak bardzo będzie to boleć, strach w nim zakipiał tak, iż poczuł, że mu za chwilę spłonie głowa. Ten z krwią na brodzie schylił się lekko i chwyciwszy Francisa za kostkę u nogi, podniósł go. Trzymał go do góry nogami, a dzieciak wołał mamę, nie rozumiejąc, że jest martwa. Brzydal wyciągnął miecz z ciała tatki i cofnął ramię, sposobiąc się do przeszycia Francisowi serca. Cios nie padł. Zabrzmiał rozkazujący głos i obaj mężczyźni zamarli w bezruchu. Wycie ustało i Philip uświadomił sobie, że to on sam krzyczał. Spojrzał na drzwi i zobaczył opata Piotra, stojącego tam w samodziałowej sutannie, z oburzeniem w oczach, trzymającego w rękach drewniany krzyż, jakby to był miecz. Kiedy Philip ponownie przeżywał w koszmarach sennych ten dzień i budził się spocony, z krzykiem, w ciemności, zawsze uspokajał się i w końcu zasypiał, dzięki przywołaniu tego końcowego obrazu i gestu w jakim krzyki i ciosy zostały powstrzymane przez nie uzbrojonego człowieka z krzyżem. Opat Piotr przemówił znów. Philip nie rozumiał jego języka - oczywiście, był to angielski - pojął jednak znaczenie słów, bo obaj mężowie zawstydzili się, a brodaty położył Francisa na ziemię delikatnie. Nie przestając mówić, mnich wkroczył pewnie do chaty. Zbrojni cofnęli się o krok, jakby bojąc się go - oni, z tymi mieczami i zbrojami, a on w wełnianej szacie i z krzyżem! Odwrócił się do nich plecami w geście lekceważenia i kucnął, by porozmawiać z Philipem. Głos brzmiał rzeczowo:

- Jak cię zwą?

- Philip.

- Aha, tak, pamiętam. A twój brat to...?

- Francis.

- Właśnie. - Opat popatrzył na krwawiące ciała na podłodze. - To jest twoja mama, tak?

- Tak - powiedział Philip. Poczuł panikę, która zaczęła go znowu ogarniać, kiedy wskazywał okaleczone ciało ojca i mówił: - A to jest mój tatko!

- Wiem - uspokajająco rzekł mnich. - Przestań płakać, musisz odpowiadać na moje pytania. Czy rozumiesz, że oni nie żyją?

- Nie wiem - odrzekł Philip żałośnie. Wiedział, co znaczy, kiedy zdychały zwierzęta, ale żeby takie coś przydarzyło się mamie i tatkowi?

- To tak, jak pójść spać - powiedział opat Piotr.

- Ale mają otwarte oczy! - krzyknął Philip.

- Cicho. Lepiej więc je zamknijmy.

- Tak - rzekł Philip. Poczuł, że to może coś rozwiązać. Opat Piotr wstał, wziął Philipa i Francisa za ręce i poprowadził przez izbę do ciała ich ojca. Ukląkł przy nim i wziął w swą dłoń prawą rękę Philipa. - Pokażę ci, jak. - Pociągnął rękę Philipa, przesunął ją nad twarz ojca, ale nagle Philip jął się obawiać dotknięcia tatki, bo ciało wyglądało obco, takie sflaczałe i ohydnie poranione, aż wyrwał swą rękę. Potem z niepokojem spojrzał na opata Piotra - którego wszyscy słuchali - ale opat nie był na niego zły. - Chodź - powiedział łagodnie i wziął ponownie jego rękę. Tym razem Philip się nie opierał. Podtrzymując palec Philipa między swym kciukiem i palcem wskazującym mnich spowodował dotknięcie przez chłopca powieki ojca i przesunięcie jej w dół, aż zakryła przerażająco wytrzeszczoną gałkę oczną. Wtedy opat puścił rękę Philipa i powiedział: - Zamknij drugie oko. Tym razem bez pomocy Philip sięgnął, dotknął powieki ojca i zamknął. Poczuł się lepiej.

- Zamkniemy także oczy mamy, dobrze? - rzekł opat Piotr.

- Tak. Uklękli przy jej ciele. Opat wytarł z jej twarzy krew swoim rękawem. Philip powiedział:

- A Francis?

- Może on też mógłby pomóc.

- Zrób to, co ja, Francis - powiedział Philip do brata. - Zamknij mamie oczy, tak jak ja tatkowi, żeby mogła spać.

- A oni śpią? - spytał Francis.

- No, nie, ale to jest jak spanie - odparł autorytatywnym tonem - więc ona musi mieć zamknięte oczy.

- No to dobrze - powiedział Francis i bez wahania wyciągnął pulchną dłoń i uważnie zamknął oczy matki. Potem opat wziął ich obu na ręce, i bez jednego spojrzenia na zbrojnych wyniósł małych z domu i zaniósł stromą ścieżką na górę, do klasztoru. Nakarmił ich w klasztornej kuchni; potem, bo nie należało zostawiać ich sam na sam z myślami bezczynnie, kazał pomóc kucharzowi w przygotowywaniu kolacji dla mnichów. Następnego dnia pokazał im ciała rodziców, umyte i ubrane, z ranami oczyszczonymi, zaszytymi i częściowo ukrytymi, jak leżały w trumnach obok siebie w nawie kościoła. Było tam także kilkoro spośród ich krewnych, bo nie wszyscy ze wsi schronili się w klasztorze przed armią najeźdźców. Opat Piotr zabrał ich na pogrzeb i dopilnował, aby byli obecni przy złożeniu dwu trumien do jednego grobu. Kiedy Philip zapłakał, Francis zapłakał także. Ktoś zaczął ich uciszać, ale opat Piotr powiedział:

- Pozwól im szlochać. A kiedy oswoili się z myślą, że rodzice odeszli i nigdy już nie wrócą, zaczął mówić o przyszłości. Wśród ich krewnych nie było ani jednej rodziny, która by kogoś nie straciła, w każdym przypadku albo matka, albo ojciec zostali zabici. Nie było też nikogo, kto mógłby zająć się chłopcami. Pozostawały dwie możliwości. Można było oddać lub sprzedać braci jakiemuś kmieciowi, który mógłby ich wykorzystywać do niewolniczej pracy, póki nie dorośliby na tyle, aby uciec. Albo mogli być oddani Bogu. Przekazywanie małych chłopców do klasztorów nie było niczym nowym. Zazwyczaj oddawano chłopców w wieku jedenastu lat, a dolna granica wynosiła lat pięć, bo mnisi nie byli po to, by dzieci niańczyć. Niekiedy chłopcy byli sierotami, bywało, że nie mieli jednego z rodziców, a czasem ich rodzice mieli za dużo synów. Zazwyczaj rodzina wraz z dzieckiem dawała jakiś wartościowy dar - gospodarstwo, kościół, a czasami całą wioskę. W przypadku skrajnej nędzy dar nie był wymagany. Ponieważ ojciec Philipa zostawił skromne gospodarstwo na wzgórzu, więc chłopcy nie musieli korzystać z miłosierdzia. Opat Piotr zaproponował, że klasztor weźmie chłopców i gospodarstwo, na co ci krewni, którzy przetrwali, zgodzili się; umowa została zatwierdzona przez księcia Gwynedd, Gruffyda ap Cynana, który wprawdzie został pobity, ale nie obalony przez żołnierzy króla Henryka, którzy zabili ojca Philipa. Opat wiedział wiele o smutku, ale mimo całej swej wiedzy nie był przygotowany na to, co spotkało Philipa. Mniej więcej po roku kiedy wydawało się, że żal już przeminął, a obaj chłopcy okrzepli w klasztornym życiu, Philip popadł w jakiś rodzaj nieuzasadnionej złości. Warunki życia wspólnoty na szczycie wzgórza nie były aż tak złe, by jego gniew usprawiedliwić: było jedzenie, odzież, zimą w dormitorium płonął ogień, a nawet było trochę miłości i przywiązania. Ostra dyscyplina i pieczołowicie dopełniane rytuały w końcu były po to, by utrzymać porządek i równowagę. Philip jednak zaczął zachowywać się, jakby został zamknięty w więzieniu i to niesprawiedliwie. Nie słuchał poleceń, przy każdej okazji podważał autorytet przedstawicieli władz klasztornych, kradł żywność, tłukł jaja, spuszczał konie, przedrzeźniał słabszych i obrażał starszych. Ale w końcu wyrósł z tego. Któregoś Bożego Narodzenia przyjrzał się minionym dwunastu miesiącom i uświadomił sobie, że nawet jednej nocy w tym roku nie spędził w celi pokutnej. Trudno powiedzieć, co sprawiło, że powrócił do normalności. Prawdopodobnie pomógł fakt, że interesował się tym, czego się uczył. Matematyczna teoria muzyki go zafascynowała, a nawet sposób koniugowania łacińskich czasowników miał pewną satysfakcjonującą logikę. Został skierowany do pomocy komornikowi klasztornemu, mnichowi, którego pieczy powierzono wszystkie zapasy i całe zaopatrzenie, jakiego klasztor potrzebował, od sandałów do ziarna na siew, i to także wzbudziło zainteresowanie Philipa. Rozwinęło się w nim uczucie uwielbienia dla brata Jana, przystojnego, krzepkiego mnicha, który wydawał mu się wcieleniem uczoności, świątobliwości, mądrości i uprzejmości. Czy to przez naśladownictwo Jana, czy z powodu własnych skłonności, czy też z obu powodów na raz, zaczął znajdować pociechę w codziennej rutynie modlitw i nabożeństw. W ten sposób wkroczył w dorastanie z umysłem pełnym wiedzy na temat organizacyjnych spraw klasztoru i sercem pełnym religijnego natchnienia. W nauce bracia wyprzedzali daleko swych kolegów. Myśleli, że wynika to stąd, iż mieszkając w klasztorze mają lepsze możliwości zdobywania wiedzy. Wówczas nie uświadamiali sobie jeszcze, że są wyjątkowi. Nawet kiedy przejęli większość nauczania w małej klasztornej szkółce, a sami zamiast od pedantycznego starca, mistrza nowicjatu, brali lekcje od opata, przypuszczali, że to wyprzedzanie bierze się z ich wcześniejszego startu. Kiedy tak spoglądał w przeszłość na swoją młodość Philipowi wydawało się, że właśnie wtedy przeżywał swój krótki Wiek Złoty, rok, a może mniej, pomiędzy zakończeniem buntu a zaciekłym atakiem cielesnej żądzy. Przyszedł wtedy pełen męczarni okres myśli nieczystych, zmaz nocnych, przerażająco kłopotliwych sesji ze spowiednikiem (był nim opat), nie kończących się pokut i umartwień przez samobiczowanie. Żądza nigdy całkowicie go nie opuściła, ale w końcu stała się mniej ważna, tak, że ogarniała z rzadka, od czasu do czasu, gdy jego umysł i ciało pozostawały bezczynne, podobna do starej rany, która dokucza przy złej pogodzie. Francis rozpoczął swą walkę nieco później. Jakkolwiek nie zwierzał się na jej temat Philipowi, ten odnosił wrażenie, że jego brat przeciw złym chuciom walczy nieco mniej dzielnie, a porażki przyjmował trochę zbyt radośnie. Jednak najważniejsze, że sprawa została ostatecznie rozstrzygnięta: obaj po walce z namiętnościami, tym największym wrogiem życia klasztornego osiągnęli pokój. Kiedy Philip współpracował z komornikiem, Francis pracował dla przeora, zastępcy opata Piotra. A gdy komornik zmarł, Philip miał dwadzieścia jeden lat i pomimo swej młodości przejął jego obowiązki. Kiedy zaś Francis ukończył dwadzieścia jeden lat, opat zaproponował utworzenie specjalnie dla niego nowego stanowiska subprzeora. Propozycja ta jednak przyśpieszyła krysys. Francis błagał, by go zwolnić z odpowiedzialności. A skoro już był przy głosie, to poprosił także o zwolnienie z klasztoru. Pragnął bowiem zostać wyświęcony na księdza i służyć Bogu po drugiej stronie klasztornych murów. Philip zdumiał się tym i przeraził. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że któryś z nich może chcieć opuścić klasztor, teraz wiadomość ta wprawiła go w takie zakłopotanie, jakby się dowiedział, że jest następcą tronu. Jednakże po próbach przekonania go prośbą i groźbą stało się: Francis wyszedł na świat, a niedługo potem został kapelanem hrabiego Gloucesteru. Zanim wydarzyło się to wszystko, Philip widział swą przyszłość bardzo zwyczajnie. Będzie wiódł pokorne i posłuszne życie mnicha, a na starość, być może wzorem Piotra zostanie opatem. Teraz zastanawiał się, czy też Bóg nie przewidział dla niego innego losu. Przypomniał sobie przypowieść o talentach: Bóg nie chce jedynie zachowania królestwa, ale jego powiększenia. Z niejakimi obawami podzielił się swymi myślami z opatem Piotrem, w pełni gotowy na ryzyko reprymendy za uleganie grzechowi pychy. Ku jego zaskoczeniu opat Piotr powiedział:

- Zastanawiałem się już, jak wiele czasu zajmie ci zauważenie tego. Oczywiście, że jesteś przeznaczony do czegoś innego. Urodzony w pobliżu klasztoru, stałeś się sierotą w wieku lat sześciu, wychowany przez mnichów zostałeś komornikiem w wieku lat dwudziestu jeden - Bóg nie zadawałby sobie tyle trudu, by ukształtować człowieka, który ma spędzić resztę życia w małym klasztorze na ponurym szczycie wzgórza w zapadłym górzystym księstwie. Brak dla ciebie wystarczającego pola do popisu. Musisz opuścić to miejsce. Philip osłupiał. Zanim jednak opuścił opata przyszło mu do głowy pytanie, które musiał zadać:

- Jeśli ten klasztor jest tak nieistotny, dlaczego Bóg postawił tutaj ciebie? Opat Piotr uśmiechnął się.

- Być może, bym się tobą zajął. W tymże roku opat pojechał do Canterbury złożyć powinne wyrazy szacunku arcybiskupowi, a kiedy wrócił powiedział Philipowi:

- Dałem cię przeorowi Kingsbridge. Philip poczuł się przytłoczony. Klasztor katedralny Kingsbridge stanowił jeden z największych i najbogatszych klasztorów w kraju. Jego kościół był katedrą, siedzibą biskupa, a biskup teoretycznie rzecz biorąc, był opatem klasztoru, aczkolwiek ten w praktyce był zarządzany przez przeora.

- Przeor Jakub jest moim starym przyjacielem. W ciągu ostatnich paru lat stał się nieco pozbawiony ducha. Nie wiem dlaczego. Kingsbridge potrzebuje nowej, świeżej krwi. Przeor Jakub w szczególności ma kłopoty z jedną z komórek, małym leśnym klasztorkiem i rozpaczliwie potrzebuje kogoś, na kim mógłby całkowicie polegać, kto by przejął tę komórkę i ponownie wprowadził ją na drogę do Boga.

- Miałbym tedy zostać przeorem tej komórki? - spytał zaskoczony Philip. Opat skinął głową.

- Jeśli nie myliliśmy się myśląc, że Bóg ma dla ciebie wiele roboty, możemy się spodziewać, że pomoże ci rozwiązać wszystkie problemy tego klasztorku.

- A jeśli się myliliśmy?

- Zawsze możesz tutaj wrócić i zostać moim komornikiem. Ale my się nie mylimy, mój synu. Zobaczysz. Pożegnania były pełne łez. Spędził tutaj siedemnaście lat, a mnisi byli jego rodziną, bardziej rzeczywistą teraz niż rodzice, tak barbarzyńsko mu odebrani. Prawdopodobnie nigdy więcej tych mnichów nie zobaczy. Ogarnął go wielki smutek. Kingsbridge w pierwszej chwili onieśmieliło go. Otoczony murem klasztor zajmował więcej miejsca, niż jedna wieś, katedralny kościół stanowił rozległą, mroczną jaskinię, a dom przeora był małym pałacem. Kiedy jednak przywykł do tych rozmiarów, dostrzegł znaki owego rozpadu, o którym wspominał opat Piotr, oznaki upadku ducha w starym przyjacielu opata, przeorze Jakubie. Kościół wyraźnie potrzebował poważnych napraw, modlitwy klepano pospiesznie, regułę milczenia stale łamano, a wreszcie zbyt wiele było sług, więcej niż samych mnichów. Philip szybko stracił onieśmielenie i stał się zagniewany. Chciał złapać przeora Jakuba za gardło i potrząsnąć nim, powiedzieć mu:

- Jak śmiałeś do tego dopuścić? Jak śmiesz dawać Bogu te trajkotane modlitwy? Jak śmiesz pozwalać nowicjuszom grać w kości, a mnichom trzymać pokojowe psy. Jak śmiesz mieszkać w pałacu, otoczony przez sługi, kiedy dom Boży popada w ruinę? Nic z tego oczywiście nie powiedział. Odbył krótką, formalną rozmowę z przeorem Jakubem, wysokim, szczupłym, przygarbionym mężczyzną, który wydawał się trzymać na swych pochylonych plecach ciężar zmartwień całego świata. Potem rozmawiał z subprzeorem Remigiuszem. Na początku rozmowy zrobił aluzję, że być może klasztor potrzebowałby pewnych zmian, oczekując, że zastępca przeora zgodzi się z tym z całego serca, Remigiusz jednak popatrzył na Philipa przeciągle jakby mówił: "Ty myślisz, że kim j e s t e ś?", i zmienił temat. Remigiusz powiedział, że komórka imienia Świętego Jana z Lasu została ustanowiona trzy lata temu, otrzymała trochę ziemi i ruchomości. Powinna już być samowystarczalna, a w rzeczywistości wciąż zależała od dostaw z macierzystego klasztoru. Były i inne problemy: diakon, który przypadkiem tam nocował, krytykował sposób prowadzenia nabożeństw; podróżni, którym zdarzyło się tamtędy przechodzić lub przejeżdżać, twierdzili, że zostali obrabowani przez mnichów; były pogłoski o nieczystości... Fakt, że subprzeor nie chciał lub nie potrafił podać dokładniejszych szczegółów stanowił po prostu kolejną oznakę lenistwa, która ogarnęła wszystkie dziedziny klasztornego życia. Philip wyjechał trzęsąc się z furii. Klasztor jest po to, by głosić chwałę Boga. Jeśli tego nie czyni, jest niczym. Klasztor Kingsbridge był gorzej, niż niczym. Hańbił Boga swą gnuśnością. Philip jednak nic nie mógł na to poradzić. Jedyne, na co liczył, to zreformowanie jednej z komórek klasztoru w Kingsbridge. Podczas dwudniowej jazdy do klasztorku zastanawiał się nad skąpymi informacjami, jakie udało mu się otrzymać i pobożnie rozważał sposób podejścia do tego zagadnienia. Postanowił, że dobrze będzie, gdy zacznie łagodnie. Zazwyczaj przeor był wybierany przez mnichów tworzących dane zgromadzenie, ale w takim przypadku jak ten mógł go po prostu naznaczać przeor klasztoru macierzystego. Philip tedy nie musiał stawiać swej kandydatury pod głosowanie, a to oznaczało, że nie będzie mógł liczyć na dobrą wolę mnichów. Powinien ostrożnie wybadać, jaką drogą się posuwać. Musi także więcej wiedzieć o miejscowych problemach zanim zabierze się za ich rozwiązywanie. Najpierw jednak powinien zdobyć zaufanie i szacunek mnichów, specjalnie zaś tych, którzy byli od niego starsi i mogli się spodziewać, że obejmą stanowisko przeora. Potem, kiedy będzie miał pełną informację i pewne przywództwo, nadejdzie czas na podjęcie właściwej akcji. Nie wyszło w ten sposób. Słońce już gasło, gdy drugiego dnia skierował kucyka na skraj polany i przyjrzał się swemu nowemu domowi. W owych czasach stał tam tylko jeden kamienny budynek, kaplica. (Philip zbudował nowe kamienne dormitorium w następnym roku). Inne budynki drewniane wyglądały jak rudery. Philipowi od razu to się nie spodobało: wszystko, co mnisi budowali, miało przetrwać lata, zarówno chlewy, jak katedry. Kiedy tak się rozglądał, dowody niedbalstwa tego samego rodzaju jak Kingsbridge, mnożyły się: brak było płotów, siano wylatywało ze stodoły, a gnojowisko wykopano obok stawu rybnego. Twarz mu tężała w tłumionym potępieniu. Mówił do siebie: "Spokojnie, tylko spokojnie". Z początku nikogo nie zauważył. Tak powinno być, był to bowiem czas nieszporów i większość mnichów powinna być w kaplicy. Dotknął trzcinką boku kuca i przejechał przez polanę do budynku wyglądającego na stajnię. Młodzik ze słomą we włosach i nieobecnym spojrzeniem wytknął głowę znad drzwi i zdziwiony, wytrzeszczonymi oczami patrzył na Philipa.

- Jak cię zwą?... mój synu?

- Wołają mnie Jasio Osiem Pensów - odrzekł młodzik. Philip zsiadł i podał wodze.

- Dobrze, Jasiu Osiem Pensów, możesz rozsiodłać konia.

- Tak, ojcze. - Wziął wodze, okręcił o barierkę i skierował się do odejścia.

- Gdzie idziesz? - ostro spytał Philip.

- Powiedzieć braciom, że przybył obcy.

- Musisz ćwiczyć posłuszeństwo, Jasiu. Rozsiodłaj mego konia. Sam powiem braciom, że przybyłem.

- Tak, ojcze - Jasio lekko przestraszony, wziął się do roboty. Philip rozejrzał się. Pośrodku polany stał długi budynek, prawdopodobnie mieszczący wielką salę. Obok stał mały budyneczek, okrągły, w jego dachu była dziura, przez którą unosił się dym. Pewnie kuchnia. Postanowił zobaczyć, co będzie na kolację. W klasztorach o ostrej regule podawano tylko jeden posiłek dziennie, obiad w południe, tu jednak nie stosowano ścisłej reguły i podawano także lekką kolację po nieszporach, zapewne chleb z serem lub soloną rybą, albo może miskę krupniku z ziołami. Jednakże w miarę zbliżania się do kuchni rozpoznał nieomylnie napędzający ślinkę do ust zapach pieczeni. Zatrzymał się zmarszczywszy brwi, potem wszedł. Dwu mnichów i chłopiec siedziało wokół centralnie zbudowanego paleniska. Philip przyglądał się, jak jeden z mnichów podał dzbanek drugiemu, ten się napił. Chłopiec obracał rożen, na którym rumieniło się prosię. Kiedy Philip wstąpił w krąg światła, popatrzyli na niego zaskoczeni. Nic nie mówiąc wziął dzbanek z rąk mnicha i powąchał.

- Dlaczego pijecie wino? - zapytał.

- Bo sprawia, żem jest rad, przybyszu - powiedział mnich. - Masz, pociągnij sobie. Jasne, nie byli uprzedzeni, że mają się spodziewać nowego przeora. Równie jasne było, iż nie obawiali się konsekwencji tego, że przejeżdżający mnich opowie o ich zachowaniu w Kingsbridge. Philip poczuł przemożną chęć rozbicia dzbana z winem na głowie tego człowieka, ale wziąwszy głęboki wdech, powiedział łagodnie:

- Dzieci biedaków głodują, abyśmy byli zaopatrzeni w mięso i napoje. Czynią to na chwałę Boga, nie po to, by cieszyć nasze serca. Koniec z winem na dzisiaj. Odwrócił się, zabierając dzban. Kiedy wychodził, usłyszał mnicha mówiącego:

- Myślisz, że kim ty jesteś? - Ale nie odpowiedział. Dowiedzą się wystarczająco szybko. Zostawił dzbanek na ziemi obok kuchni i przeciął polanę, kierując się ku kaplicy: po drodze próbując opanować gniew, ściskał i rozwierał pięści. Mówił sobie, żeby nie przyspieszać. Być uprzejmym, zyskiwać na czasie. Tuż przed drzwiami kaplicy na chwilę stanął na ganku, uspokoił się, delikatnie popchnął wielkie dębowe drzwi i cicho wszedł. Około tuzina mnichów i kilku nowicjuszy stało plecami do niego w nierównych rzędach. Twarzą do nich stał zakrystian czytający z otwartej księgi. Odmawiał nabożeństwo pospiesznie, a mnisi niedbale wymrukiwali odpowiedzi. Na ołtarzu trzy nierównej długości świeczki kapały na brudny obrus. W głębi dwu młodych mnichów dyskutowało z ożywieniem, zupełnie ignorując nabożeństwo. Kiedy Philip starał się zachować spokój, jeden powiedział coś zabawnego, a drugi wybuchnął śmiechem zagłuszającym bełkotliwe słowa zakrystiana. Dla Philipa była to ostatnia kropla przepełniająca czarę goryczy i wszystkie myśli o łagodnym traktowaniu uleciały mu z pamięci. Otwarł usta i wrzasnął z całej siły:

- UCISZCIE SIĘ! Śmiech się urwał. Zakrystian przestał czytać. W kaplicy zapadła cisza, a mnisi odwrócili się i szeroko otwartymi oczyma patrzyli na przybysza. Sięgnął w stronę mnicha, który się śmiał i złapał go za ucho. Był on mniej więcej w wieku Philipa, wyższy, ale zbyt zaskoczony, by stawić opór, gdy Philip ściągnął jego głowę w dół.

- Na kolana! - zawołał. Przez chwilę wyglądało na to, że mnich się wyrwie, ale zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd i, zgodnie z przewidywaniem Philipa, opór jego został zniweczony poczuciem winy, więc kiedy Philip mocniej pociągnął za ucho, mnich ukląkł.

- I wy, wszyscy! - rozkazał Philip - na kolana! Wszyscy oni składali śluby posłuszeństwa, a haniebny brak dyscypliny, w jakim najwidoczniej żyli ostatnio, nie był aż na tyle silny, by wymazać wieloletnie przyzwyczajenie. Połowa mnichów i nowicjuszy uklękła.

- Złamaliście wasze śluby - oświadczył Philip pozwalając, by jego wzgarda wyszła na jaw. - Jesteście bluźniercami, każdy z was. - Patrzył wokoło, nie uciekał oczami przed ich wzrokiem. - Wasza skrucha i żal za grzechy rozpoczyna się od teraz - zakończył. Powoli jeden za drugim klękali, aż jedynym stojącym pozostał zakrystian. Jakieś dwadzieścia lat starszy od Philipa, wysoki, o zaspanych oczach. Philip zbliżył się do niego, omijając klęczących mnichów.

- Daj mi księgę. Zakrystian popatrzył wyzywająco i nic nie powiedział. Philip sięgnął i delikatnie ujął wielkie tomisko. Zakrystian wzmocnił swój chwyt. Philip zawahał się. Dwa dni stracił na postanowienie bycia łagodnym, ostrożnym i spokojnym podczas rozwiązywania tego problemu, a teraz, kiedy już był, jeszcze okryty pyłem drogi, ryzykował wszystko w starciu z człowiekiem, o którym nic nie wiedział.

- Daj mi księgę, i klękaj - powtórzył. Cień szyderstwa przeleciał przez twarz zakrystiana.

- Kim jesteś? - zapytał. Philip znowu się zawahał. Oczywiste było, że jest mnichem - po sutannie i ostrzyżonej głowie łatwo poznać; po zachowaniu wszyscy musieli się domyślić, że jest zwierzchnikiem; nie wiedzieli tylko, czy stoi wyżej od zakrystiana. Wystarczyłoby, gdyby rzekł: "Jestem nowym przeorem", ale tego nie chciał. Nagle wydało mu się niezwykle ważne, by zwyciężył po prostu siłą autorytetu moralnego. Zakrystian wyczuł jego niepewność i wykorzystał swą przewagę. - Powiedz proszę - rzekł z udawaną uprzejmością - kim jest ten, który każe nam klęczeć w swej obecności? Wszystkie wahania nagle opuściły Philipa, pomyślał: "Bóg jest ze mną, więc czego mam się bać?" Wziął głęboki wdech, a słowa jego zabrzmiały rykiem, odbijając się echem od brukowanej podłogi i kamiennego sklepienia. - To Bóg wam każe klęczeć w swojej obecności! - zagrzmiał. Zakrystian jakby nieco stracił na pewności siebie. Philip wykorzystał okazję i porwał księgę. W tej chwili zakrystian postradał cały autorytet i wreszcie, niechętnie, ukląkł. Ukrywając ulgę Philip popatrzył po wszystkich i powiedział: - Jestem waszym nowym przeorem. Zostawił ich na kolanach przez cały czas, kiedy czytał nabożeństwo. Trwało to bardzo długo, ponieważ wciąż kazał im powtarzać odpowiedzi, dopóki nie mówili zgodnym chórem. Potem w ciszy wyprowadził ich z kaplicy przez polanę do reflektarza. Odesłał prosię do kuchni, kazał przynieść chleb i słabe piwo i wskazał mnicha, który miał głośno czytać, kiedy jedli. Skoro tylko skończyli, powiódł ich, nadal w ciszy, do dormitorium. Nakazał przeniesienie łoża przeora z domku do dormitorium: będzie spał w tym samym pomieszczeniu co mnisi. To był najprostszy i najskuteczniejszy sposób zapobiegania grzechom nieczystości. Przez całą pierwszą noc nie spał w ogóle, lecz siedział przy świecy cicho się modląc, póki nie nadeszła pora budzenia mnichów na jutrznię. Szybko odprawił nabożeństwo, by im uświadomić, że nie jest tak zupełnie bezlitosny. Wrócili do łóżek, ale Philip nie mógł zasnąć. Wyszedł o świcie, zanim się obudzili, rozglądał się dookoła i myślał o nadchodzącym dniu. Jedno z pól było właśnie wydzierane lasowi, dokładnie na środku tego pola stał masywny pień, który kiedyś musiał być potężnym dębem. To mu nasunęło pomysł. Po porannym nabożeństwie prymarii, i po śniadaniu, zabrał ich wszystkich z linami i siekierami na to pole. Spędzili tam cały ranek, karczując ogromny pień, połowa atakowała go siekierami, a druga połowa ciągnęła liny, wszyscy razem wołali: "Heej - rup! Heej - rup!" Kiedy pień w końcu wylazł, Philip dał im wszystkim chleba, piwa i po kawałku wieprzowiny, którą zabronił jeść na kolację. Nie był to koniec problemów, ale za to początek rozwiązań. Już na wstępie Philip odmówił proszenia macierzystego klasztoru o cokolwiek poza ziarnem na chleb i świecami do kaplicy. Wiadomość że nie dostaną innego mięsa niż to, które wyhodują lub upolują, skłoniła mnichów do skrupulatnego i oszczędnego gospodarowania trzodą i łapania ptaków w sidła, a podczas gdy poprzednio wyglądali nabożeństw jako ucieczki od pracy fizycznej, teraz byli radzi, że Philip skrócił nabożeństwa, by mieli więcej czasu na pracę w polu. Po dwu latach stali się samowystarczalni, a kolejne dwa zasilali klasztor Kingsbridge mięsem, dziczyzną i serem z koziego mleka, który stał się pożądanym przysmakiem. Komórka prosperowała, nabożeństwa były bez zarzutu, braciszkowie zdrowi i szczęśliwi. Philip powinien być zadowolony - ale macierzysty dom, klasztor Kingsbridge, szedł od złego ku gorszemu. Powinien on stanowić jeden z wiodących ośrodków religijnych królestwa, prowadzić ożywioną działalność, przyjmować gości w swej wspaniałej bibliotece. Jego przeor winien stale być doradcą baronów, a relikwie winny ściągać pielgrzymów z całego kraju. Klasztorna gościnność winna słynąć wśród szlachty, a wśród biednych klasztorne miłosierdzie. Kościół jednak rozpadał się, połowa budynków ziała pustką, a klasztor zadłużył się u lichwiarzy. Philip bywał w Kingsbridge co najmniej raz na rok, za każdym razem podczas powrotu kipiał gniewem na wspomnienie tego, jak dostatek przynoszony przez pobożnych wiernych i pomnażany przez pełnych poświęcenia mnichów, był beztrosko trwoniony, na podobieństwo spadku marnotrawnego syna. Część problemów wynikała z lokalizacji opactwa. Kingsbridge było małą wioską położoną przy bocznej drodze donikąd. Od czasu pierwszego króla Williama - zwanego przez jednych Zdobywcą, przez innych Bastardem: zależnie od tego, kto się wypowiadał - prawie wszystkie katedry przeniesiono do większych miast. Kingsbridge uniknęło takiego wstrząsu. To jednak, według Philipa, nie stanowiło kwestii nierozwiązywalnej: ruchliwy klasztor z kościołem katedralnym mógł stanowić miasto sam w sobie. Prawdziwym zmartwieniem był letarg starego przeora Jakuba. Statek prowadzony przez słabego sternika jest zdany na przypadek i nigdzie nie dąży. Dryfuje, póki się nie rozbije. Albo dopóki ktoś nie pochwyci za ster. I tak mimo gorzkiego ubolewania Philipa, dopóki żył przeor Jakub, klasztor Kingsbridge coraz bardziej chylił się ku upadkowi.

* * *

Owinęli dziecko w czyste płótno i położyli w wielkim koszu od chleba jak w kołysce. Dzieciak z brzuszkiem pełnym koziego mleka zasnął. Do opieki nad nim przeor wyznaczył Jasia Osiem Pensów, bo pomimo, że niezupełnie mądry, Jasio miał dobrą rękę i umiał sobie radzić z różnymi stworzeniami, szczególnie tymi małymi i kruchymi. Z napięciem czekał na rozmowę z Francisem i wyjaśnienie niespodziewanej wizyty. W czasie obiadu rzucał aluzje, ale brat nie reagował i Philip musiał stłumić ciekawość. Po obiedzie następowała godzina studiów. Nie mieli tutaj odpowiednich krużganków, ani praktycznie klasztoru we właściwym kształcie, ale siadywali o tej godzinie na ganku kaplicy i czytali lub przechadzali się po polanie. Dozwolone było wchodzenie co jakiś czas do kuchni, by się ogrzać. Philip i Francis spacerowali po skraju polany idąc obok siebie, tak samo, jak czynili to na krużganku klasztoru w Walii. Francis zaczął mówić.

- Król Henryk traktował Kościół zawsze tak, jakby stanowił jakąś część jego królestwa - zaczął. - Wydawał biskupom rozkazy, nakładał podatki i przeciwdziałał bezpośredniemu oddziaływaniu władzy papieża.

- Wiem. I co z tego?

- Król Henryk umarł. Philip stanął jak wryty. Nie spodziewał się t e g o. Francis ciągnął:

- Umarł w domku myśliwskim w Normandii, w Lyonsla - Foret, po posiłku z krewetek, które bardzo lubił, aczkolwiek zawsze po nich chorował. - Kiedy?

- Dziś jest pierwszy dzień nowego roku, dokładnie miesiąc temu. Philip był bardzo wstrząśnięty. Henryk był królem jeszcze przed jego urodzeniem. Nigdy nie przeżył śmierci króla, ale wiedział, że oznacza ona kłopoty, a możliwe, że wojnę.

- Co się teraz stanie? - spytał z niepokojem. Zatrzymali się. Francis rzekł:

- Problem polega na tym, że następca tronu wiele lat temu zginął na morzu ty możesz to pamiętać. Tak. Philip miał wtedy dwanaście lat. Było to pierwsze wydarzenie o znaczeniu narodowym, które dotarło do jego chłopięcej wyobraźni i uczyniło go świadomym świata za murami klasztoru. Następca tronu zginął w katastrofie morskiej statku zwanego "Białym Korabiem", tuż po wypłynięciu z Cherbourga. Opat Piotr, który opowiadał o tym młodemu Philipowi, martwił się, że wojna i anarchia nastąpią po śmierci następcy, jednakże król Henryk utrzymał władzę a życie Philipa i Francisa nie zostało zakłócone.

- Król oczywiście miał wiele innych dzieci - ciągnął Francis. - W sumie dwadzieścioro, licząc mego własnego pana, hrabiego Roberta z Gloucester, ale, jak wiesz, wszyscy są bastardami. Pomimo swej niepohamowanej płodności zdołał zostać ojcem tylko jednego syna z prawego łoża. Miał jeszcze córkę imieniem Maud. Dziecko z nieprawego łoża nie może dziedziczyć tronu, lecz gdyby dziedziczyła kobieta, byłoby równie niedobrze.

- Czy król Henryk wyznaczył następcę? - zapytał Philip.

- Tak. Wybrał Maud. Ona ma syna, także Henryka. Było najserdeczniejszym życzeniem starego króla, by jego wnuk odziedziczył tron. Lecz chłopak ma dopiero trzy lata. A więc król nakazał baronom złożyć przysięgę Maud. Philip nic nie rozumiał.

- Skoro król naznaczył Maud, a baronowie przysięgali jej wierność... no to o co chodzi?

- Życie dworskie nie jest takie proste - powiedział Francis. - Maud została poślubiona Geoffreyowi z Anjou. Anjou i Normandia rywalizowały ze sobą od całych pokoleń. Nasi normańscy panowie i hrabiowie nienawidzą Andegawenów. Szczerze mówiąc, stary król zbyt optymistycznie liczył na to, że grupa anglonormańskich baronów poda rękę Andegawenii, przysięga, nie przysięga. Philip czuł się nieco oszołomiony znajomością tajników i pozbawionym szacunku odnoszeniem się do najważniejszych ludzi w państwie młodszego brata.

- Skąd ty to wszystko wiesz?

- Baronowie zebrali się w Le Neóburg, żeby zdecydować o dalszym postępowaniu. Nie potrzeba dodawać, że mój pan tam był, a ja pojechałem z nim jako pisarz. Philip popatrzył kpiąco, myśląc, jak bardzo życie brata musiało się różnić od jego życia. Potem przypomniał sobie coś.

- Hrabia Robert jest najstarszym synem króla, nieprawdaż?

- Tak, a jest bardzo ambitny, akceptuje jednak ogólny pogląd, że bastardzi powinni podbijać swoje królestwa, a nie dziedziczyć je.

- Kto jeszcze był na tym zjeździe?

- Król Henryk miał trzech siostrzeńców, synów swojej siostry. Najstarszym jest Teobald z Blois, potem Stefan, najbardziej kochany przez zmarłego króla i obdarzony rozległymi posiadłościami tutaj w Anglii, a wreszcie najmłodszy z rodziny, Henryk, którego znasz jako biskupa Winchesteru, Baronowie uznali Teobalda, najstarszego, zgodnie z tradycją, którą prawdopodobnie uznasz za całkiem rozsądną. Francis patrzył na Philipa z uśmiechem.

- Zupełnie rozsądną - Philip też się uśmiechnął. - Więc to Teobald jest naszym nowym królem? Francis potrząsnął głową.

- On tak myślał, ale my, młodsi synowie, mamy sposoby, żeby pchać się do przodu. - Dotarli do końca polany i zawrócili. - Kiedy Teobald wdzięcznie przyjmował hołdy baronów, Stefan w drodze do Anglii przepłynął kanał i pognał do Winchesteru, gdzie z pomocą ukochanego braciszka biskupa Henryka zajął tamtejszy zamek królewski i, co ważniejsze, królewski skarbiec. Philip miał na końcu języka konstatację: "Czyli Stefan jest naszym nowym władcą". Ugryzł się jednak: tak samo powiedział już o Maud i o Teobaldzie - i w obu przypadkach się mylił.

- Stefan - ciągnął Francis - potrzebował tylko jednej rzeczy, by zabezpieczyć swe zwycięstwo: uzyskać poparcie Kościoła. Dopóki bowiem nie zostanie uhonorowany w Westminsterze przez arcybiskupa, nie będzie faktycznie królem.

- Nic prostszego - rzekł Philip. - Jego brat jest jednym z najważniejszych kapłanów: jest biskupem Winchesteru, opatem Glastonbury, bogaty jak Salomon i niemal równie potężny jak arcybiskup Canterbury. Ale jeśli biskup Henryk nie życzy sobie pomagać Stefanowi, to dlaczego pomógł mu w zajęciu Winchesteru? Francis pokiwał głową.

- Muszę przyznać, że posunięcia biskupa w trakcie kryzysu były olśniewające. Rozumiesz, jego pomoc nie wynikała z miłości braterskiej.

- Cóż więc było motywacją?

- Kilka minut temu przypomniałem ci jak ostatni król Henryk, traktował Kościół - jakby była to część królestwa. Biskup Henryk pragnie się upewnić, że nasz nowy król, ktokolwiek nim zostanie, będzie Kościół traktować lepiej. Zanim więc zagwarantuje poparcie, Henryk zmusi Stefana do uroczystej przysięgi, że zachowa wszystkie przywileje i prawa Kościoła. Philip był pod wrażeniem. Stosunki Stefana z Kościołem zostałyby ustanowione zaraz na początku jego panowania i to na warunkach Kościoła. Jednak najważniejsze było stworzenie precedensu. Kościół musiał koronować królów, dopóki nie zdobył prawa do stawiania warunków. Mógł przyjść taki czas, kiedy król nie uzyskałby władzy, aż nie dobiłby targu z Kościołem.

- To dla nas znaczy bardzo wiele - stwierdził Philip.

- Stefan może złamać swe obietnice, to oczywiste - rzekł Francis. - Ale masz rację. Nie zdoła nigdy być tak bezwzględny wobec Kościoła jak Henryk. Jest jednak inne niebezpieczeństwo. Dwu baronów poczuło się bardzo dotkniętych tym, co Stefan uczynił. Jednym z nich jest Bartłomiej, hrabia Shiring.

- Znam go. Shiring jest tylko o dzień drogi stąd. Mówi się, że Bartłomiej to pobożny człowiek.

- Może i tak. Wiem jednak, że jest tak obłudny i nieustępliwy, iż nie odwoła swej przysięgi lennej wobec Maud pomimo obietnicy wybaczenia. - A ten drugi niezadowolony baron?

- Mój własny Robert z Gloucester. Mówiłem ci, że jest ambitny. Duszę jego torturuje myśl, że jeśli tylko byłby prawowitym synem, zostałby królem. Chce osadzić swą przyrodnią siostrę na tronie wierząc, że ona mocno oprze się na nim, działać będzie pod jego przewodnictwem i za jego radami i w ten sposób zostanie królem - choć bez tytułu.

- Czy on zrobi coś w tym kierunku?

- Obawiam się, że tak. - Francis zniżył głos, mimo że nikogo w pobliżu nie było. - Robert i Bartłomiej, wraz z Maud i jej mężem, chcą wzniecić bunt. Mają zamiar zdetronizować Stefana i posadzić na tronie Maud.

- Ależ to rozwali wszystko, co osiągnął biskup Winchesteru! - Philip aż się zatrzymał, chwycił brata za ramię. - Ale Francis...

- Wiem, o czym myślisz. - Nagle cała buńczuczność opuściła Francisa, wyglądał na zaniepokojonego i przestraszonego. - Jeśli hrabia Robert dowiedziałby się, że ci powiedziałem choć słowo o tym, powiesiłby mnie. Ufa mi całkowicie. Lecz w pierwszym rzędzie moja lojalność należy do Kościoła - tak musi być.

- Ale co możesz zrobić?

- Myślałem starać się o audiencję u nowego króla i powiedzieć mu wszystko. Obaj zbuntowani hrabiowie by się wyparli, mnie powieszono by za zdradę. Bunt jednak zostałby zniweczony, a ja poszedłbym do nieba. Philip potrząsnął głową.

- Uczono nas, że jest próżnością poszukiwanie męczeństwa.

- Myślę jednak, że Bóg przeznaczył mi znacznie więcej pracy na Ziemi. Cieszę się zaufaniem w otoczeniu wielkiego barona. Jeśli więc tam pozostanę i będę ciężko pracował to wysunę się na czoło, a tym samym będę miał więcej możliwości do popierania racji Kościoła i zapewniania rządów prawa.

- Czy jest jakiś inny sposób? Francis popatrzył na Philipa. Spojrzał mu prosto w oczy.

- Dlaczego tutaj jestem? Philip zadrżał. Francis chce go prosić, by się przyłączył, nie było żadnego innego powodu, dla którego zdradzałby ten przerażający sekret. Francis ciągnął:

- Ja nie mogę zdradzić buntu, ale t y - tak.

- Jezu Chryste i wszyscy święci, ratujcie mnie!

- Jeśli tutaj, na południu, spisek zostanie odkryty, to żadne podejrzenie nie padnie na Gloucester. Nikt nie wie, że tutaj jestem, nikt nie wie nawet, że jesteś moim bratem. Ty możesz wymyśleć jakieś prawdopodobne wytłumaczenie, skąd masz informacje: mogłeś widzieć zbierających się zbrojnych, albo mogło tak się zdarzyć, że ktoś z dworu hrabiego Bartłomieja wyznał tajemnicę spisku księdzu, którego znasz. Philip ciaśniej owinął się peleryną, drżał. Wydało mu się, że nagle się bardzo ochłodziło. To było niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Rozmawiali o mieszaniu się do królewskiej polityki, a ta regularnie zabijała nawet doświadczonych praktyków. Ludzie z boku, tacy jak Philip, musieliby chyba zwariować, by się w to mieszać. Stawka jednak była wysoka. Nie mógł stać z boku i przyglądać się, jak wybucha bunt przeciwko królowi wybranemu przez Kościół, nie wtedy, gdy miał szansę temu zapobiec. Dla Philipa było to niebezpieczne, dla Francisa odkrycie spisku byłoby samobójcze.

- Jaki jest plan buntu? - spytał.

- Hrabia Bartłomiej właśnie wraca do Shiring. Stąd ma wysłać wieści do swych zwierzchników na całym południu Anglii. Hrabia Robert przybędzie do Gloucester dzień, dwa później i będzie musztrować swe wojska w Kraju Zachodnim. Na koniec Brian Fitzcount, trzymający Zamek Walingfordzki, zamknie bramy, a cała południowozachodnia Anglia będzie należeć do buntowników, i to bez walki.

- Wydaje się, że już za późno!

- Niezupełnie. Mamy jakiś tydzień. Ale musisz działać szybko. Philip z zamierającym sercem zauważył, że tak czy owak podjął już decyzję, by coś zrobić.

- Nie wiem, komu powiedzieć. Z takimi sprawami zwyczaj każe zwracać się do hrabiego, ale tutaj akurat on jest oskarżony. Szeryf jest pewnie po jego stronie. Musimy znaleźć kogoś, kto z całą pewnością będzie po naszej.

- Przeor Kingsbridge?

- Mój przeor jest stary i zmęczony. Najprawdopodobniej nic nie zrobi.

- Musi być ktoś!

- Jest biskup. - Tak naprawdę, to Philip nigdy nie rozmawiał z biskupem Kingsbridge, ale był pewien, że biskup go przyjmie i przynajmniej wysłucha; powinien wziąć stronę Stefana, bo ten został wybrany przez Kościół; był wreszcie dość potężny, by coś z tym zrobić.

- Gdzie mieszka biskup? - spytał Francis.

- Półtora dnia drogi stąd.

- No to będzie najlepiej, jeśli wyjedziesz jeszcze dzisiaj. - Tak. Francis wyglądał na skruszonego.

- Wolałbym, by był to ktoś inny.

- Ja też - powiedział ze szczerością. - Ja też.

* * *

Przeor zwołał mnichów do kapliczki i oznajmił im, że król umarł. - Musimy się modlić o pokojowe następstwo tronu i o nowego króla kochającego Kościół bardziej, niż ostatni król Henryk - powiedział do nich. Nie zdradził im jednak, że klucz do tej pokojowej sukcesji w jakiś sposób znalazł się w jego rękach. Powiedział natomiast: - Są jeszcze inne wieści, które zmuszają mnie do odwiedzenia naszego macierzystego klasztoru w Kingsbridge. Muszę wyjechać natychmiast. Subprzeor miał odprawiać nabożeństwa, a komornik prowadzić gospodarstwo; żaden z nich jednak nie mógłby dotrzymać pola Piotrowi z Wareham i Philip się obawiał, że jeśli go długo nie będzie, to Piotr może narobić takich kłopotów, że nie zostanie nawet ślad po klasztorze, kiedy wróci. Nie zdołał wymyślić nic, co pozwoliłoby poddać Piotra kontroli bez naruszenia jego miłości własnej, a teraz nie miał już czasu, musiał więc zrobić, co wydawało mu się najlepsze. - Wcześniej dzisiaj rozmawialiśmy o obżarstwie - powiedział Philip po pauzie. - Brat Piotr zasłużył na wdzięczność, iż przypomniał nam, że skoro Bóg błogosławi naszemu gospodarstwu i daje nam dostatek to nie powinniśmy obrastać w tłuszcz ani wygodnie żyć, ale głosić jego chwałę. Częścią naszych świętych obowiązków jest, abyśmy dzielili nasze bogactwo z biednymi. Aż do tej pory nie spełnialiśmy tej powinności, głównie dlatego, że tutaj, w lesie, nie ma nikogo, z kim możemy się podzielić. Brat Piotr przypomniał nam, że naszym obowiązkiem jest iść i poszukać potrzebujących, aby ich biedzie ulżyć. Mnisi byli zaskoczeni: wydawało im się, że temat obżarstwa został zamknięty. Sam Piotr wyglądał niepewnie. Mile go łaskotało, że znowu jest w centrum uwagi, ale zastanawiał się, co też przeor wyciągnie z rękawa - zupełnie zresztą słusznie. - Postanowiłem - ciągnął Philip - że co tydzień przeznaczymy po pensie od każdego mnicha z naszej wspólnoty na biednych. Jeśli to będzie znaczyć, że będziemy mniej jedli, poradzimy sobie z tym, bo mamy nadzieję, że w przyszłości Bóg nam to wynagrodzi. Ważniejsze jest jednak, byśmy byli pewni, że nasze pensy są wydawane prawidłowo. Kiedy dajesz pensa biednemu, by kupił chleb dla swej rodziny, on może pójść do najbliższej piwiarni i upić się, a potem wrócić do domu i zbić żonę, która w takim razie wolałaby nie zaznać takiego miłosierdzia. Lepiej dać mu chleb; jeszcze lepiej - dać chleb jego dzieciom. Dawanie jałmużny jest świętą pracą, która musi być wykonywana z takim oddaniem, tak przykładnie, jak leczenie chorego czy nauczanie młodzianka. Z tych to powodów wiele domów klasztornych naznacza jałmużnika, mnicha odpowiedzialnego za udzielanie jałmużny. Uczynimy tak właśnie. Philip rozejrzał się dokoła. Wszyscy byli czujni i zaciekawieni. Piotr wyglądał na zadowolonego, najwidoczniej uważając to za swe zwycięstwo. Nikt nie wiedział, czego się ma spodziewać.

- Być jałmużnikiem to ciężka służba. Musi on chodzić od wsi do wsi, chodzić do najbliższych miast,.często aż do Winchester. Tam będzie musiał iść między najnędzniejszych, najbrudniejszych, najwstrętniejszych i najbardziej upośledzonych ludzi, bo tacy właśnie są potrzebującymi najwięcej. Musi się za nich modlić, gdy oni będą bluźnić, odwiedzać ich, gdy będą chorzy i wybaczać im, kiedy będą chcieli go oszukać lub obrabować. Będzie potrzebować siły, pokory i nieskończonej cierpliwości. Będzie tęsknił za wygodami klasztoru, gdyż częściej będzie daleko stąd niż z nami. Jeszcze raz się rozejrzał. Teraz wszyscy patrzyli z obawą, bo nikt nie chciał tej pracy. Pozwolił swemu spojrzeniu zatrzymać się na Piotrze z Wareham. Piotr zorientował się, co go czeka i twarz mu się wydłużyła.

- To Piotr zwrócił uwagę nas wszystkich na braki w tej dziedzinie powoli mówił Philip. - Zdecydowałem tedy, że Piotr właśnie otrzyma zaszczyt bycia naszym jałmużnikiem. - Uśmiechnął się. - Możesz zaczynać od dzisiaj. Twarz Piotra pociemniała z wściekłości. "Będziesz daleko przez długi czas, nie nawarzysz kłopotów - pomyślał. - Bliski zaś kontakt z podłymi i plugawymi biedakami w Winchesterze, którzy zawsze śmierdzą, utemperuje twą pogardę dla lżejszego życia". Jednakże Piotr odbierał swą nominację jako zwyczajną karę i patrzył na przeora z wyrazem takiej nienawiści, że Philipa obleciał strach. Oderwał spojrzenie od niego i popatrzył na innych.

- Po śmierci króla zawsze jest niebezpiecznie i niepewnie - kończył swą przemowę. - Módlcie się za mnie, kiedy mnie nie będzie.

* * *

II

W południe drugiego dnia podróży przeor Philip miał do przebycia jeszcze tylko kilka mil, dzielących go od biskupiego pałacu. Miękko mu się w trzewiach robiło w miarę zbliżania się do celu. Przemyślał historyjkę o tym, w jaki sposób dowiedział się o planowanym buncie. Biskup jednak mógł bajeczce nie uwierzyć, albo też uwierzywszy, mógł się domagać dowodu. Co gorsza, przyszło Philipowi do głowy dopiero po rozstaniu z Francisem i było możliwe choć nieprawdopodobne, że biskup sam był jednym ze spiskowców, czy też, że popierał rebelię. Mógł być zwolennikiem hrabiego Shiring. Zdarzało się przecież, że biskupi przedkładali własny interes nad dobro Kościoła. Biskup mógł torturować Philipa, by poznać źródło informacji. Nie miał oczywiście, do tego prawa, ale nie miał go również do spiskowania przeciw królowi. Przypomniał sobie narzędzia tortur opisane w obrazach piekła. Były one inspirowane zawartością lochów baronów i biskupów. Philip nie czuł w sobie dość siły, by znieść śmierć męczeńską. Kiedy prawie tuż przed sobą dostrzegł na trakcie grupę idących podróżnych, pierwszym jego odruchem było uniknąć spotkania z nimi. Był w pojedynkę, a kilku rozbójników mogło nie zawahać się przed napadem na mnicha. Wtem spostrzegł, że dwoje spośród nich to dzieci, a jedna to kobieta. Grupa rodzinna nie stanowiła zagrożenia. Pogalopował, by ich dogonić. W miarę zbliżania się, widział ich coraz lepiej. Był tam wysoki mąż, niska kobieta, młodzik wysoki niemal jak mężczyzna, a także dwoje dzieci. Znać było po nich biedę: nieśli małe zawiniątka z cennymi dla nich rzeczami, a odziani byli w łachmany. Mąż był kościsty i żylasty, ale wychudzony, jakby umierał na wyniszczającą chorobę - lub po prostu głodował. Ostrożnie popatrzył na mnicha, skinięciem ręki i wymruczanym poleceniem przywołał do siebie dzieci. Philip w pierwszej chwili ocenił go na pięćdziesiątkę, teraz jednak dostrzegł, że ma ze trzydzieści pięć lat, choć twarz ze zgryzoty pooraną zmarszczkami.

- Hej! Ale mnich! - zawołała kobieta. Philip spojrzał na nią ostro. Nie było w zwyczaju, by kobieta mówiła zanim jej mąż się odezwał. A jeśli mnich nie było określeniem całkiem niegrzecznym, to jednak więcej szacunku zawierało się w zwrotach brat lub ojciec. Kobieta była młodsza od męża o jakieś dziesięć lat i miała głęboko osadzone oczy o niezwykłym bladozłotym zabarwieniu, co nadawało jej przyciągający uwagę wygląd. Czuł, że ona może być niebezpieczna.

- Dzień dobry, Ojcze - powiedział mąż, jakby przepraszając za nieuprzejmość swej żony.

- Niech cię Bóg błogosławi. Kim jesteś?

- Tom, mistrz budowniczy, w poszukiwaniu pracy.

- I nie znajdowaniu żadnej, jak się domyślam.

- To prawda. Philip pokiwał głową. To zwyczajna historia. Rzemieślnicy budowlani zazwyczaj wędrowali szukając pracy i czasami jej nie znajdowali, czy to przez pecha, czy dlatego, że nie tak wielu ludzi stawiało budynki. Ludzie ci często korzystali z gościnności klasztorów. Jeśli właśnie skończyli jakąś pracę, zostawiali klasztorowi dar, kiedy go opuszczali, aczkolwiek gdy przez pewien czas byli w drodze, mogli nie mieć nic do ofiarowania. Witanie obu rodzajów budowniczych z jednakowym ciepłem czasami stanowiło próbę klasztornego miłosierdzia. Ten budowniczy zupełnie nie miał pieniędzy, choć jego żona wyglądała dosyć dobrze.

- No cóż, w moich jukach jest jeszcze trochę jedzenia i nadeszła pora obiadu, a miłosierdzie jest jeszcze świętym obowiązkiem - tedy jeśli ty i twoja rodzina zjecie ze mną, to otrzymam nagrodę w niebie i towarzystwo przy jedzeniu. - To uprzejmie z twojej strony - rzekł Tom. Spojrzał na kobietę. Wykonała nieznaczne wzruszenie ramionami, po czym lekko skinęła głową. Niemal nie przerywając, dokończył: - Przyjmujemy twe miłosierdzie i dziękujemy. - Dziękuj Bogu, nie mnie. Wtedy kobieta powiedziała:

- Dziękuj chłopom, których dziesięciny złożyły się na tę żywność. "Jest ostra" - pomyślał Philip, ale nic nie powiedział. Zatrzymał się przy polance, gdzie jego klacz mogła skubać zmęczoną zimową trawę. W duchu był rad, że zyskał wymówkę, by móc opóźnić przybycie do pałacu i odłożyć budzący lęk dyskurs z biskupem. Budowniczy mówił, że także kieruje się do biskupiego pałacu z nadzieją, że biskup może zechcieć napraw, albo nawet jakiejś rozbudowy. Podczas rozmowy przeor ukradkiem obserwował rodzinę. Kobieta wyglądała na zbyt młodą, aby być matką starszego chłopca. Ten, który przypominał mu cielaka - był silny, niezgrabny i patrzył głupawo. Drugi chłopiec był mały i miał osobliwe marchewkowe włosy, śnieżnobiałą cerę i błyszczące jasnobłękitne oczy. Sposób, w jaki patrzył z przejęciem na otoczenie przy nieobecnym wyrazie twarzy, przypominał mu nieszczęsnego Jasia Osiem Pensów, z wyjątkiem tego, że - odmiennie, niż Jasio - chłopiec ten potrafił spojrzeć bardzo dojrzale i mądrze. "Zapewne jest przyczyną niepokoju swej matki" - pomyślał Philip. Trzecie dziecko, sześcioletnia dziewczynka popłakiwała od czasu do czasu, a ojciec rzucał jej spojrzenia pełne współczucia. Od czasu do czasu poklepywał ją uspokajająco, chociaż się do niej nie odzywał. Najwidoczniej był z niej dumny. Dotykał także czasami swej żony i Philip dostrzegł błysk żądzy, kiedy ich oczy się spotkały. Kobieta wysłała dzieci, by znalazły duże liście, które mogłyby posłużyć jako talerze. Philip otwarł juki.

- Gdzie mieści się twój klasztor, Ojcze?

- W lesie, dzień drogi stąd na zachód. - Kobieta ostro spojrzała w górę, a budowniczy podniósł brwi. - Znasz ten klasztor? Z jakiegoś powodu Tom wydawał się skrępowany.

- Musieliśmy go minąć w czasie, gdy szliśmy z Salisbury - powiedział.

- O tak, na pewno go minęliście, ale to spory kawałek drogi od głównego traktu, więc pewnie go nie dostrzegliście, chyba że wiedzieliście, iż tam jest i poszliście go odszukać.

- Ach, rozumiem - rzekł Tom, ale wyglądało na to, że jego umysł błądzi gdzie indziej. Philipowi zaświtała jakaś myśl.

- Powiedz mi, czy po drodze nie natknąłeś się przypadkiem na kobietę? Prawdopodobnie bardzo młodą, samą. Aha, i z dzieckiem.

- Nie - odrzekł Tom. Jego głos był ostrożny, ale przeor miał wrażenie, że jest tym ogromnie zainteresowany. - Dlaczego pytasz?

- Powiem ci. Wcześnie rano w lesie zostało znalezione i przyniesione do mego klasztoru dziecko. To chłopiec, nie przypuszczam, by miał więcej niż dzień życia. Musiał się urodzić tamtej nocy. Tak więc matka musiała być w tej okolicy w tym samym czasie, co ty.

- Nie widzieliśmy nikogo - powtórzył Tom. - A co zrobiliście z dzieckiem?

- Nakarmiliśmy kozim mlekiem. Wygląda na to, że mu służy. Oboje patrzyli na niego z uwagą. "To historia, która każdemu trafia do serca" - pomyślał przeor. Po chwili Tom powiedział:

- A wy szukacie matki?

- O nie, pytam tak przy okazji. Gdybym ją spotkał, to oczywiście oddał bym jej dziecko, ale jest jasne, że ona go nie chce i zrobiła wszystko, by się upewnić, że dziecko nie mogło być odnalezione.

- No to co się z nim stanie?

- Wychowamy je w klasztorze. Będzie dzieckiem Boga. Ja i mój brat zostaliśmy wychowani w ten sposób. Rodziców odebrano nam, kiedy byliśmy bardzo młodzi, po czym opat stał się naszym ojcem, a mnisi - rodziną. Byliśmy syci, mieliśmy dach nad głową i poznaliśmy nauki.

- I obaj zostaliście mnichami. - Kobieta wyrzekła to z lekką domieszką ironii, jakby to, co im opowiedział dowodziło, że miłosierdzie klasztorne w końcu okazuje się egoistyczne. Philip rad był, że może się jej sprzeciwić.

- Nie. Mój brat opuścił zakon. Dzieci wróciły. Nie znalazły żadnych wielkich liści - nie było to łatwe w zimie - jedli więc bez talerzy. Rozrywali jedzenie jak dzikie zwierzęta. - Robimy ten ser w naszym klasztorze - powiedział. - Większość ludzi lubi go i kiedy jest świeży, jak ten, ale jest nawet lepszy, kiedy się go zostawi na trochę, by dojrzał. - Zbyt byli głodni, by zwrócić uwagę na jego słowa. Pochłonęli chleb i ser niemal natychmiast. Philip miał trzy gruszki. Wyłowił je z juków i podał Tomowi. Ten dał dzieciom po jednej. Philip podniósł się.

- Będę się modlić, byś znalazł pracę.

- Jeśli sobie o tym przypomnisz, Ojcze, to wspomnij o mnie biskupowi. Wiesz, że jesteśmy w potrzebie i poznałeś, żeśmy uczciwi.

- Wspomnę. Tom przytrzymał konia, kiedy Philip wsiadał.

- Jesteś dobrym człowiekiem, Ojcze - rzekł, a przeor, ku swemu zdumieniu, dostrzegł w jego oczach łzy.

- Niech Bóg będzie z tobą. Tom przytrzymał głowę konia jeszcze chwilę.

- To dziecko, o.którym nam opowiadałeś, ten znajda - mówił miękko i cicho, jakby nie chciał, żeby usłyszały go dzieci - czy wy... czy już go ochrzciliście?

- Tak. Nazwaliśmy go Jonatanem, co oznacza dar od Boga.

- Jonatan. Podoba mi się. - Tom puścił konia. Philip patrzył na niego przez chwilę z ciekawością, po czym spiął konia i ruszył kłusem.

* * *

Biskup nie mieszkał w Kingsbridge. Jego pałac stał na południowym zboczu wzgórza w urodzajnej dolinie o dzień drogi od zimnej, kamiennej katedry i ponurych mnichów. Chwalił sobie to biskup, bo przesadne uczęszczanie do kościoła mogłoby przeszkodzić w jego innych obowiązkach, takich jak zbieranie podatków, wymierzanie sprawiedliwości i intrygowanie na dworze królewskim. Odpowiadało to także mnichom, bo im dalej od nich był biskup, tym mniej się mieszał do ich spraw. Było wystarczająco zimno, by spadł śnieg. Tego popołudnia, kiedy Philip przybył do pałacu, ostry wiatr śmigał przez biskupią dolinę, a niskie szare chmury kłębiły się nad jego siedzibą. Nie był to zamek, lecz miejsce równie dobre do obrony. Lasy wycięto na sto jardów z każdej strony. Dom otoczono palisadą z grubych pni na wysokość męża i rowami z wodą na zewnątrz. Strażnik przy bramie był niechlujny, ale miecz miał ciężki. Pałac był ładnym kamiennym domostwem zbudowanym w kształcie litery E. Parter tworzyła zadaszona krypta. W jej grubych ścianach tkwiło kilkoro ciężkich drzwi, ale nie było żadnego okna. Jedne z drzwi otwarto i Philip mógł przez nie w półmroku dojrzeć worki i beczki. Inne drzwi były zamknięte i dodatkowo zabezpieczone łańcuchami. Philip domyślał się, co było za nimi: kiedy biskup miał więźniów, pewnie tam ich wtrącano. Krótka pałeczka owego E miała zewnętrzne schody prowadzące do komnat mieszkalnych ponad kryptą. Główna komnata, pionowa laska E, najpewniej zawierała wielką salę. Dwa pozostałe pomieszczenia, w górnej i dolnej pałeczce E, to sypialnia i kaplica, jak domyślił się Philip. Były tam małe, zamknięte okiennicami okna, jak przymknięte oczy podejrzliwie patrzące na świat. Wewnątrz dziedzińca znajdowały się też kuchnia i piekarnia zbudowane z kamienia, poza tym jeszcze stajnie i stodoła. Wszystkie te budynki były w dobrym stanie, co było niepomyślne dla Toma, jak osądził Philip. W stajni stało kilka dobrych koni, włączając w to parę rumaków. Po dziedzińcu kręciła się grupa zbrojnych zabijających czas. Może biskup miał gości. Philip zostawił konia stajennemu i wszedł po schodach z dziwnym przeczuciem. Cały plac miał nieoczekiwanie wojskowy charakter. Gdzie się podziali petenci ze skargami, matki z dziećmi po błogosławieństwo? Wchodził w obcy świat, a był w posiadaniu niebezpiecznego sekretu. "Może wiele czasu upłynąć", nim stąd wyjadę" - pomyślał z obawą. - "Wolałbym żeby Francis nie pojawił się u mnie". Doszedł do szczytu schodów. "Cóż za niegodziwe myśli - zganił się w duchu. - Mam oto okazję przysłużyć się Bogu i Kościołowi, a martwię się o własne bezpieczeństwo. Niektórzy ludzie codziennie stawiają czoło niebezpieczeństwu w bitwach, na morzu, w czasie ryzykownych pielgrzymek czy krucjat. Nawet mnich musi odcierpieć trochę strachu i drżenia". Wziął głęboki wdech i wszedł. Komnata pełna była dymu i tonęła w półmroku. Philip zamknął szybko drzwi przed chłodem, potem popatrzył w głąb. Wielki ogień płonący pod przeciwległą ścianą i małe okna dawały odrobinę światła. Wokół paleniska zgromadziła się grupa ludzi, niektórzy w sukniach duchownych, a inni w drogich, ale znoszonych odzieniach uboższej szlachty. Prowadzili poważną rozmowę niskimi, rzeczowymi głosami. Ich zydle były przypadkowo porozstawiane po komnacie, wszyscy jednak patrzyli i mówili w stronę księdza siedzącego w środku jak pająk w swojej sieci. Był to szczupły mężczyzna o długich, szeroko rozstawionych nogach, którego długie ręce opierały się o poręcze krzesła, co nadawało mu wygląd kogoś gotowego do skoku. Czarne jak smoła, gładkie włosy, blada twarz z ostrym nosem i czarne szaty czyniły go jednocześnie przystojnym i groźnym. To nie był biskup. Służący wstał z krzesła przy drzwiach i powiedział do Philipa:

- Witaj Ojcze. Kogo chcesz widzieć? - W tym samym czasie pies leżący przy ogniu podniósł głowę i warknął. Człowiek w czerni szybko spojrzał, zobaczył mnicha i podniesieniem ręki przerwał rozmowę.

- O co chodzi? - spytał obcesowo.

- Dzień dobry. Przybyłem, by zobaczyć się z biskupem.

- Nie ma go tutaj - odpowiedział ksiądz tonem odprawy. Philipowi ścisnęło się serce. Obawiał się tej rozmowy i związanych z nią zagrożeń, ale teraz poczuł się przybity. Co ma zrobić z tym potwornym sekretem? Zwrócił się do księdza:

- Kiedy spodziewacie się jego powrotu?

- Nie wiemy. Jaką masz do niego sprawę? Głos księdza był trochę za ostry i Philip poczuł się urażony. - Boże sprawy - odrzekł ostro. - Kimże ty jesteś? Ksiądz uniósł brwi, jakby zaskoczony takim wyzwaniem, a inni obecni ucichli raptownie oczekując wybuchu.

- Jestem archidiakonem. Nazywam się Walerian Bigod - dość łagodnie powiedział.

- Ja nazywam się Philip. Jestem przeorem klasztoru Świętego Jana z Lasu. To komórka klasztoru w Kingsbridge.

- Słyszałem o tobie. Jesteś Philip z Gwynedd. A to niespodzianka. Nie przyszło mu do głowy, że obecny archidiakon może mieć jakiś powód, by znać imię kogoś, kogo nie zna osobiście, i to tak nisko postawionego. Jednak jego ranga, jakkolwiek skromna, wystarczyła do zmiany postawy archidiakona. Irytacja znikła z jego twarzy.

- Podejdź do ognia - rzekł. - Czy przyjmiesz łyk grzanego wina, by rozgrzać krew po podróży? - Skinął na kogoś siedzącego na ławie pod ścianą i obszarpana postać skoczyła spełniać polecenie. Walerian powiedział coś cichym głosem i pozostali mężowie poczęli wstawać i wychodzić. Philip usiadł przy ogniu i grzał ręce, zastanawiając się, o czym dyskutowali i dlaczego rozmowa nie zakończyła się modlitwą. Obszarpany sługa podał drewniany kubek. Siorbnął gorącego wina zaprawionego korzeniami i pomyślał o następnym ruchu. Jeśli biskup był nieosiągalny, to do kogo powinien się zwrócić? Pomyślał o pójściu do hrabiego Bartłomieja i błaganiu go o ponowne przemyślenie buntowniczej decyzji. Niedorzeczny pomysł: hrabia wtrąci go do lochu i wyrzuci klucz. Pozostawał szeryf, w teorii będący reprezentantem króla w hrabstwie. Nie wiadomo jednak było czyją weźmie stronę, bo przecież ciągle nie było pewne, kto naprawdę zasiądzie na tronie. "I tak myślał Philip - muszę podjąć ryzyko". Marzył o powrocie do prostego życia w klasztorku. Goście Waleriana wyszli i drzwi odcięły hałas robiony przez konie na dziedzińcu. Bigod wrócił do ognia i przysunął duże krzesło. Philipa absorbował jego sekret, tak naprawdę to nie chciał rozmawiać z archidiakonem, czuł się jednak zobowiązany do uprzejmości.

- Mam nadzieję, że nie przerwałem waszego spotkania. Walerian uczynił gest lekceważenia.

- Miało się już skończyć. Takie rzeczy zawsze trwają dłużej niż to potrzebne. Omawialiśmy odnawianie umów dzierżawnych ziem diecezji. To ten rodzaj spraw, które można załatwić w kilka chwil, jeśli tylko ludzie są zdecydowani. - Machnął kościstą dłonią, jakby chciał odegnać od siebie wszystkie dzierżawy diecezjalne i ich właścicieli. - No, słyszałem, że w tej komórce w lesie zrobiłeś dobrą robotę.

- Jestem zaskoczony, że wiesz o tym.

- Biskup jest ex o f f i c i o opatem Kingsbridge, jest więc zobowiązany do interesowania się takimi sprawami. "Albo ma dobrze zorientowanego archidiakona" - dodał w myśli Philip.

- Cóż, Bóg nam błogosławi - powiedział.

- Z pewnością. Rozmawiali normańską francuszczyzną, językiem, którym poprzednio posługiwali się Walerian i jego goście, językiem urzędowym. W akcencie archidiakona było jednak coś obcego i dopiero po paru chwilach Philip uświadomił sobie, że powodem takiej wymowy było używanie języka angielskiego w dzieciństwie. Oznaczało to, że nie pochodził on od normańskich arystokratów, lecz doszedł do wszystkiego własnymi siłami. Jak Philip. Domysł ten potwierdził się, kiedy Walerian przeszedł na angielski, by powiedzieć:

- Chciałbym, by Bóg zesłał podobne błogosławieństwa na klasztor w Kingsbridge. Tak więc Philip nie był jedynym, który martwił się stanem spraw opactwa Kingsbridge. Archidiakon prawdopodobnie wiedział więcej o toku spraw i wydarzeń niż on.

- Jak ma się przeor Jakub?

- Jest chory - rzekł krótko Walerian. "Najwyraźniej nie jest zdolny do zrobienia czegokolwiek w sprawie powstania hrabiego Bartłomieja" - pomyślał ponuro Philip. Będzie musiał udać się do Shiring i spróbować u szeryfa. Przyszło mu do głowy, że Bigod należy do tego rodzaju ludzi, którzy znają każdego, kto w hrabstwie coś znaczy.

- Jaki jest szeryf z Shiring?

- Bezbożny, arogancki, zachłanny i skorumpowany - Walerian wzruszył ramionami. - Jak wszyscy szeryfowie. Dlaczego pytasz?

- Skoro nie mogę porozmawiać z biskupem, to prawdopodobnie powinienem pójść zobaczyć się z szeryfem.

- Mam zaufanie biskupa, wiesz o tym - rzekł Walerian lekko się uśmiechając. - Jeśli miałbym pomóc... Philip odprężył się, myśląc, że krytyczny moment odsunął się na dzień lub dwa, ale teraz zadrżał znowu. Czy może zaufać archidiakonowi? "Jego niedbałość jest wystudiowana - myślał. - Archidiakon udaje obojętność, a w rzeczywistości aż się pali, by poznać, co aż tak ważnego ma Philip do powiedzenia". Z drugiej strony nie było powodu, by mu nie zawierzyć. Wydawał się człekiem rozumnym. Czy był także dość potężny, by coś w sprawie rebelii uczynić? Jeśli nie osobiście, to mógł pomóc dotrzeć do biskupa. Nagle uderzyła go wielka korzyść, wynikająca z wprowadzenia Waleriana w sprawę - biskup mógł upierać się przy poznaniu źródła informacji, a archidiakon nie miał na to dość władzy i będzie musiał się zadowolić historyjką opowiedzianą przez niego, bez względu na to czy w nią uwierzy czy też nie. Walerian uśmiechnął się znowu.

- Jeśli będziesz się jeszcze dłużej namyślać, jestem gotów przypuścić, że mi nie dowierzasz! Philip rozumiał go. Walerian trochę przypominał jego samego: młody, bardzo wykształcony, nisko urodzony i inteligentny. Być może zbyt światowy, jak na gust przeora, ale to wybaczalne u kapłana spędzającego wiele czasu z panami i damami i nie korzystającego z dobrodziejstw życia w ustronnym klasztorze. Przypuszczał, że w głębi serca Walerian był pobożny. Powinien czynić dobrze na rzecz Kościoła. O krok od decyzji Philip jeszcze się zawahał. Dotychczas tylko on i Francis znali tajemnicę. Kiedy powie komuś trzeciemu, może się wydarzyć wszystko. Nabrał powietrza.

- Trzy dni temu ranny mężczyzna przyszedł do mego klasztoru w lesie zaczął, modląc się w duchu o wybaczenie kłamstwa. - Jechał na pięknym i szybkim koniu, z którego spadł jakąś milę czy dwie wcześniej. Musiał cwałować kiedy spadał, bo złamał ramię i poruszył żebra. Kiedy złożyliśmy mu ramię, okazało się, że nie poradzimy sobie z żebrami. Kaszlał krwią co oznaczało, że uszkodził sobie coś wewnątrz. - W trakcie opowiadania obserwował twarz rozmówcy. Na razie nie pokazywała niczego poza uprzejmym zainteresowaniem. - Poradziłem mu, by wyznał swe grzechy, bowiem groziła mu śmierć. Powierzył mi swą tajemnicę. Zawahał się, nie wiedząc, na ile Walerian zna nowiny polityczne. - Sądzę, że wiesz o Stefanie z Blois, który zgłasza pretensje do tronu Anglii z błogosławieństwem Kościoła?

- I został koronowany w Westminsterze trzy dni przed Bożym Narodzeniem. - archidiakon wiedział więcej od Philipa.

- Już! - Francis jeszcze o tym nie wiedział.

- Co to za tajemnica, przeorze?

- Przed śmiercią ów jeździec powiedział mi, że jego pan, Bartłomiej hrabia Shiring, spiskował z Robertem z Gloucester na rzecz wzniecenia rebelii przeciwko Stefanowi. - Wpatrywał się w twarz Bigoda z zapartym tchem. Blade policzki Waleriana zbladły jeszcze o ton. Pochylił się w krześle do przodu.

- Uważasz, że mówił prawdę? - spytał z naciskiem.

- Umierający zwykle mówi prawdę swemu spowiednikowi.

- Może jednak tylko powtarzał plotki krążące w posiadłości hrabiego? Philip nie oczekiwał sceptycyzmu. Pośpiesznie improwizował. - O, nie. Był gońcem wysłanym przez hrabiego Bartłomieja, by ćwiczyć jego oddziały w Hamsphire. Inteligentne oczy Waleriana pilnie przypatrywały się wyrazowi twarzy przeora.

- Czy miał jakieś pismo?

- Nie.

- Żadnej pieczęci lub glejtu hrabiego?

- Nic. - Philip zaczął się lekko pocić. - Przypuszczam, że ludziom, których miał spotkać, był dostatecznie znany jako pełnomocny przedstawiciel hrabiego.

- Jak się zwał?

- Francis - powiedział głupio i chciał odgryźć sobie język. - Tylko tyle?

- Nie powiedział mi jak dalej się nazywa, ani pod jakim imieniem go znają. Czuł jak ta bajeczka rozwiewa się pod podmuchem zapytań bystrego archidiakona.

- Jego broń i zbroja mogą pomóc ustalić jego tożsamość.

- Nie miał zbroi - powiedział przeor z rozpaczą. - Pochowaliśmy go z bronią, mnisi nie używają mieczy. Możemy ją wykopać, ale powiem ci, że były zwyczajne i po niczym nie dałoby się ich odróżnić. Nie sądzę, byś w ten sposób mógł znaleźć jakieś ślady... - Musiał spowodować zmianę tego kierunku badania. Jak uważasz, co można zrobić?

- Trudno wiedzieć, co czynić, gdy nie ma się dowodu. Spiskowcy mogą po prostu zaprzeczyć oskarżeniu, a wtedy oskarżyciel zostanie skazany. Nie powiedział, że szczególnie, gdy historyjka okaże się f a ł s z y w a, ale Philip domyślił się tego. - Czy powiedziałeś o tym komuś jeszcze?

- Nie.

- Gdzie pojedziesz po opuszczeniu pałacu?

- Do Kingsbridge. Musiałem uzasadnić swój wyjazd z klasztorku i powiedziałem, że powinienem odwiedzić klasztor macierzysty, teraz więc muszę to uczynić, aby kłamstwo stało się prawdą.

- Nie mów o tym nikomu.

- Nie powiem. - Philip nie miał zamiaru mówić, ale zastanawiał go nacisk, jaki kładł na to Walerian. Może chodziło o własny interes: jeśli sam chciał podjąć ryzyko ujawnienia spisku, musiał mieć pewność kredytu zaufania. Ambitny. Tym lepiej dla celów Philipa.

- Zostaw to wszystko mnie. - Nagle Walerian znowu stał się oschły, a kontrast z jego poprzednim przyjaznym zachowaniem uświadomił Philipowi, że ta uprzejmość może być wkładana i zdejmowana jak okrycie. - Jedź do Kingsbridge i zapomnij o szeryfie. Zgoda?

- Tak. - Philip poczuł, że wszystko będzie w porządku, przynajmniej na jakiś czas, i ciężar spadł mu z barków. Nie zostanie wtrącony do lochów, nie będzie przesłuchiwany przez kata na torturach, ani oskarżony o rokosz. Poza tym złożył brzemię odpowiedzialności na kogoś, kto wydawał się z tego zupełnie zadowolony. Wstał i podszedł do najbliższego okna. Było popołudnie, wiele jeszcze zostało dziennego światła. Czuł silną potrzebę pozostawienia tej całej tajemnicy za sobą. - "Jeśli ruszę zaraz, to jeszcze zdążę z dziesięć mil przejechać przed zmrokiem". Walerian nie nalegał, by został na noc.

- Dojedziesz w ten sposób do wsi Bassinbourn. Znajdziesz tam nocleg. Jeśli wyruszysz wcześnie rano, to na południe staniesz w Kingsbridge.

- Tak. - Przeor odwrócił się od okna i spojrzał na Bigoda. Archidiakon ze zmarszczonym czołem patrzył w ogień, pogrążony w zadumie. Patrzył na niego przez chwilę. Walerian nie dzielił się myślami. Philip chciałby wiedzieć, co dzieje się w tej mądrej głowie.

- Wyruszam. Walerian wyrwał się ze swego zamyślenia i stał się na powrót czarujący. Uśmiechnął się i wstał.

- Dobrze - rzekł. Podszedł z Philipem do drzwi i dalej po schodach na dziedziniec. Stajenny przyprowadził wierzchowca i osiodłał go. Archidiakon mógł się pożegnać i wrócić do ognia, ale czekał na zimnie. Philip domyślił się, że chce on mieć pewność, iż pojechał drogą na Kingsbridge, a nie do Shiring. Wsiadł na konia, czując się o wiele szczęśliwszy, niż kiedy tu wjeżdżał. Już miał ruszać, gdy zobaczył jak Tom Budowniczy wchodzi przez bramę, a za nim jego rodzina. Zwrócił się do Waleriana:

- Ten człowiek to budowniczy, którego spotkałem na trakcie. Wydaje się uczciwym człowiekiem, który popadł w tarapaty. Jeśli potrzebujesz jakichś napraw, będziesz z niego zadowolony. Bigod nie odpowiedział. Wpatrywał się w rodzinę idącą przez dziedziniec. Cała jego równowaga i opanowanie opuściły go. Usta miał uchylone i szeroko rozwarte oczy. Wyglądał na głęboko wstrząśniętego.

- Co się dzieje? - zapytał zaniepokojony Philip.

- Ta kobieta! - głucho zabrzmiała odpowiedź. Philip popatrzył na nią.

- Jest raczej piękna - rzekł, zauważając to wreszcie. - Ale uczono nas, że lepiej, aby kapłan pozostawał w czystości. Odwróć od niej oczy, archidiakonie. Walerian nie słuchał.

- Myślałem, że nie żyje - wymamrotał. Sprawiał wrażenie, iż nagle przypomniał sobie o jego obecności. Oderwał wzrok od kobiety i popatrzył na mnicha, zbierając myśli. - Przekaż me pozdrowienia przeorowi Kingsbridge - powiedział. Potem klepnął konia w" zad, a zwierzę wyrwało galopem przez wrota. Gdy Philip zdołał skrócić wodze i opanować konia, był już zbyt daleko, by się żegnać. III Około południa następnego dnia Philip znalazł się w pobliżu Kingsbridge, zgodnie z przewidywaniami archidiakona Waleriana. Wyłonił się z lasu na zboczu wzgórza i spoglądał na obraz pozbawionych życia zamarzniętych pól. ożywianych jedynie przez z rzadka pojawiające się szkielety drzew. Jak okiem sięgnąć nie było ludzi, bo w środku zimy nie było żadnej roboty w polu. Kilka mil za tym zimnym krajobrazem wyrastała katedra Kingsbridge, ogromna przysadzista budowla, wyglądająca jak grób na kurhanie. Podążył drogą w dół i wkrótce Kingsbridge znikło mu z pola widzenia. Jego łagodna klacz wybierała ostrożnie drogę pomiędzy zamarzniętymi koleinami i wybojami. Philip myślał o archidiakonie Walerianie, który jawił się tak zrównoważony, pewny siebie i zdolny do wszystkiego, że czuł się przy nim zupełnie młody i naiwny, aczkolwiek latami nie różnili się zbytnio. Bigod bez wysiłku panował nad przebiegiem ich spotkania; uprzejmie pozbył się gościa, wysłuchawszy uprzednio uważnie jego opowieści, trafiwszy na zasadniczy mankament opowieści, czyli brak dowodów, szybko zrozumiał, że ta linia badania nie przyniesie owoców, a potem właściwie wysłał go w drogę bez, jak teraz zauważył, żadnej gwarancji, że jakakolwiek akcja zostanie podjęta. Philip uśmiechnął się smutno do siebie, kiedy się zorientował, jak gładko został wymanipulowany. Walerian nawet nie obiecał, że powie o wszystkim biskupowi. Tym niemniej był przekonany, że głębokie pokłady ambicji, jakie odkrył w nim, zapewnią jakiś pożytek z jego informacji. Ze względu na wielkie wrażenie, jakie na nim zrobił Bigod, tym bardziej intrygował go jedyny moment słabości archidiakona: jego reakcja na widok żony Toma Budowniczego. Dla Philipa była ona uosobieniem niejasnego zagrożenia. Najwidoczniej Walerian uznawał ją za godną pożądania - to mogło ujawniać się, oczywiście, w ten sam sposób. Jednakże w tym tkwiło coś jeszcze. Walerian musiał ją spotkać dawniej, bo powiedział: "Myślałem, że ona nie żyje". Brzmiało to tak, jakby kiedyś z nią zgrzeszył, w odległej przeszłości. On z pewnością był czemuś winny, sądząc po sposobie, w jaki upewniał się, że przeor nie zatrzyma się w okolicy, by czegoś się dowiedzieć. Podejrzenie o tajemną winę niewiele zmniejszyło uznanie Philipa dla archidiakona. Przecież był on kapłanem, księdzem, a nie - mnichem. Czystość zawsze stanowiła istotną część życia klasztornego, ale nigdy nie forsowano tej cnoty jako obowiązującej księży. Biskupi mieli kochanki, a księża parafialni - gospodynie. Podobnie jak zakaz złych myśli, celibat duchowieństwa był prawem zbyt surowym, aby być mu posłusznym. Jeśli Bóg nie zdoła wybaczyć lubieżnym księżom, to w niebie będzie bardzo niewielu duchownych. Kingsbridge pojawiło się znowu, gdy wjechał na następne wzniesienie. Pejzaż został teraz zdominowany przez masywny kościół z zaokrąglonymi łukami i małymi, głębokimi oknami, tak jak wioska była przytłoczona przez klasztor. Zachodnia część kościoła, na którą Philip patrzył, miała bliźniacze przysadziste wieże, z których jedną zwalił piorun cztery lata temu. Wciąż jeszcze nie została odbudowana, przez co fasada miała wyraz pełen wyrzutu. Ten widok zawsze denerwował Philipa. Stos gruzu po tym wypadku, leżący przed wejściem do kościoła stanowił zawstydzające przypomnienie upadku mniszej prawości w klasztorze. Budynki klasztorne, zbudowane z białego wapienia, stały w grupach wokół kościoła, jak spiskowcy wokół tronu. Na zewnątrz niskiego muru otaczającego klasztor były porozrzucane szopy sklecone z drewna i gliny, pokryte strzechą, w których mieszkali chłopi uprawiający okoliczne pola i słudzy, pracujący dla mnichów. Wąska, niecierpliwa rzeka rwała przez południowozachodnią część wioski, dostarczając klasztorowi świeżej wody. Philipa już trzęsło ze złości, choć dopiero przebył rzeczkę po starym drewnianym moście. Klasztor Kingsbridge przynosił hańbę Bożemu Kościołowi i ruchowi zakonnemu, a on na to nic nie mógł poradzić. Gniew i bezsilność aż go skręcały. Klasztor był właścicielem mostu i pobierał myto, więc kiedy pod ciężarem konia zaskrzypiało belkowanie, z budki po przeciwnej stronie mostu wyłonił się starszy mnich i podszedł, by podnieść wierzbową gałąź służącą za barierę. Poznał Philipa i pomachał dłonią. Przeor dostrzegł, że utyka i zapytał:

- Co się stało z twoją stopą, bracie Pawle?

- Tylko odmrożenie. Minie na wiosnę. Philip zauważył, że na nogach ma jedynie sandały. Paweł to stary, twardy wróbel, ale już zbyt stary, by spędzać cały dzień poza domem boso przy tej pogodzie.

- Powinieneś mieć ogień.

- Byłoby to wspaniałe i miłe, ale brat Remigiusz mówi, że kosztowałoby więcej, niż przynosi myto.

- Ile się pobiera?

- Pensa od konia, fartinga od człeka.

- Czy dużo ludzi korzysta z mostu?

- O tak, dużo, całe mnóstwo,

- No to jakim cudem nie starcza na ogień?

- No, mnisi nie płacą oczywiście, ani klasztorni słudzy, ani wieśniacy ze wsi. Tyle, co pobieram od przejeżdżającego rycerza, albo druciarza, raz na dzień czy dwa. No i w święta kiedy ściągają ludziska z całego hrabstwa na nabożeństwa w katedrze - wtedy zbieramy mnóstwo fartingów.

- Wydaje mi się, że w takim razie wystarczyłoby obsadzać most tylko w święta i wtedy dawać ci ogień. Paweł jakby się zaniepokoił.

- Nie mów nic Remigiuszowi, dobrze? Nie będzie zadowolony, gdy pomyśli, że się skarżyłem.

- Nie martw się - odrzekł Philip. Spiął konia, aby starzec nie dostrzegł wyrazu jego twarzy. Ten rodzaj głupoty budził jego wściekłość. Paweł poświęcił swe życie Bogu i klasztorowi, a teraz, na stare lata kazano mu cierpieć ból i zimno tylko po to, by zarobić fartinga czy dwa na dzień. To nie tylko okrutne, ale i bezsensowne trwonienie sił starszego cierpliwego człowieka, zamiast przeznaczenia mu jakiegoś pożytecznego zajęcia - może chowania kurcząt - dzięki czemu dochody klasztoru byłyby wyższe. Przeor Kingsbridge był jednak zbyt stary i otępiały, by dostrzec takie rzeczy, a subprzeor, wydawał się taki sam. "To ciężki grzech - pomyślał Philip gorzko - tak beztrosko trwonić ludzkie i materialne dobra, ofiarowane przecież Bogu z pełną miłości nabożnością". Z zawziętością w duszy przejechał przez bramę, kierując konia do klasztornych wrót. Klasztor otaczał prostokąt muru, w środku którego mieścił się kościół. Zabudowania ułożono tak, by te od północy i zachodu mogły być dostępne dla wszystkich - był to obszar świecki, podczas gdy rejon południowowschodni był zamknięty i przeznaczony dla duchownych. Wskutek tego wejście mieściło się od północy, w rogu prostokąta. Wrota stały otworem, a młody mnich pomachał Philipowi, kiedy ten przejeżdżał przez bramę. Po wewnętrznej stronie muru, tuż za bramą, od zachodu postawiono stajnię, przysadzistą drewnianą konstrukcję, zbudowaną lepiej niż kilka siedzib ludzkich po tamtej stronie muru. Dwu stajennych siedziało na snopach słomy. Nie byli oni mnichami, lecz klasztornymi sługami. Podnieśli się niechętnie, jakby jego przyjazd nadzwyczajnie dodawał im pracy. Do nosa Philipa dotarł gryzący fetor i dostrzegł, że boksy nie były czyszczone od trzech czy czterech tygodni. Nie był dziś usposobiony do puszczenia tego płazem. Podał wodze i rzekł: - Zanim uwiążecie mego konia, macie oczyścić jeden z boksów i dać tam świeżą słomę. Potem to samo zrobicie u innych koni. Jeśli ich ściółka będzie stale mokra, to dostaną zapalenia kopyt albo im kopyta zgniją. Utrzymanie stajni w czystości nie wymaga wiele pracy. - Obaj popatrzyli na niego posępnie, więc dodał: - Zróbcie co mówię, albo stracicie dniówkę z powodu lenistwa. - Już miał odejść, kiedy coś sobie przypomniał. - W jukach jest ser. Zabierzcie go do kuchni i dajcie bratu Miliusowi. Odszedł nie czekając na odpowiedź. Klasztor zatrudniał sześćdziesięciu ludzi do dbania o potrzeby czterdziestu pięciu mnichów. W jego opinii był to bezwstydny nadmiar służących. Ludzie nie mający dość do roboty łatwo stają się leniwi i wykonują byle jak tę niewielką pracę, która im przypada, jak można było to zauważyć na przykładzie dwu stajennych. Kolejny dowód na rozprzężenie w klasztorze pod zarządem niedbałego przeora Jakuba. Philip szedł po dziedzińcu wzdłuż zachodniego muru mijając dom gościnny. Ciekawiło go, czy klasztor ma jakichś gości. Jednoizbowy budynek jednak był zimny i nie używany, a opadłe liście nawiane wiatrem zakrywały jego próg. Skręcił w lewo i ruszył przez szeroki pas rzadkiej trawy, który oddzielał dom gościnny - a w nim przecież często nocowali niebogobojni ludzie, a czasem nawet kobiety - od kościoła. Zbliżył się do zachodniej bramy, tej publicznej. Potrzaskane kamienie zrujnowanej wieży leżały jak spadły, na kupie wysokiej na dwu chłopa. Jak większość kościołów, katedrę Kingsbridge zbudowano na planie krzyża. Zachodni szczyt otwierał się na nawę główną, tworzącą trzon krzyża. Część poprzeczną stanowiły dwa transepty na osi północpołudnie po obu stronach ołtarza. Wschodnią część kościoła, za ołtarzem, zwano prezbiterium i była przeznaczona wyłącznie dla mnichów. W najdalszym jej końcu umieszczono grobowiec świętego Adolphusa, nadal przyciągającego przygodnych pielgrzymów. Philip wkroczył do nawy i jego spojrzenie pobiegło wzdłuż alei zaokrąglonych łuków i potężnych kolumn. Widok ten pogłębił jeszcze jego nastrój. Budynek był wilgotny i mroczny, a jego stan jeszcze się pogorszył od poprzedniego pobytu. Okna niskich bocznych naw położonych po obu stronach nawy głównej przypominały raczej wąskie tunele w niezmiernie grubych ścianach. Wyżej, bliżej dachu, rząd okien rzucał światło na malowany sufit jedynie po to, by ukazać jak farby zdążyły już i zblaknąć: apostołowie, święci i prorocy zamazywali się i powoli nie dawali się odróżnić od tła. Pomimo zimnego powietrza - bo w oknach nie było szyb - słaby zapach gnicia szat sakralnych skażał atmosferę. Z przeciwległego krańca kościoła dochodziły odgłosy sumy, łacińskie zdania wypowiadane śpiewnym tonem i śpiewane odpowiedzi. Philip poszedł nawą. Podłoga nigdy nie została wyłożona kamieniem, więc brud zbierał się na gołej ziemi, gromadząc się w rogach i pod ścianami, gdzie sandały mnichów i chłopskie drewniaki stąpały rzadko. Spirale i rowki rzeźbione na masywnych kolumnach oraz zdobiące je nacięcia w kształcie litery V niegdyś polamowano i pozłocono - teraz jednak pozostało z tego kilka płatków i łatanina plam gdzie była farba. Zaprawa kruszyła się między kamiennymi blokami i spadała, gromadząc się w małych kopczykach pod ścianami. Philip znowu poczuł znajomy gniew, który w nim narastał. Kiedy przychodzą tutaj ludzie, to powinni być przejęci potęgą majestatu Boga Wszechmogącego. Wieśniacy są przecież ludźmi prostodusznymi, oceniającymi po wyglądzie, tedy przychodząc tutaj pomyślą, że Bóg jest niechlujnym, marnym bóstwem, po którym nie mogą się spodziewać, że doceni wartość ich modlitw czy zmierzy ich grzechy. W końcu wieśniacy pracują na kościół w pocie czoła i jest oburzające, że są nagradzani tym rozpadającym się mauzoleum. Wschodnie ramię krzyżakościoła, prezbiterium, podzielono na dwie części. Bliższa była wyposażona w drewniane stalle, gdzie mnisi siadywali lub stawali podczas nabożeństw. Dalej znajdowało się sanktuarium, w którym stał grobowiec świętego. Philip przeszedł za ołtarz, z zamiarem wejścia do prezbiterium, gdy nagle drogę zagrodziła mu trumna. Stanął zaskoczony. Nikt nie powiedział mu, że któryś z mnichów umarł. Co prawda rozmawiał jedynie z trzema osobami: Pawłem, starym i nieco nieobecnym duchem i z dwoma stajennymi, którym nie dał się nawet odezwać. Zbliżył się do trumny, by zobaczyć, kto w niej leży. Zajrzał do środka i serce w nim zamarło. Był to przeor Jakub. Philip patrzył z otwartymi ustami. To zmienia wszystko. Będzie nowy przeor, nowa nadzieja... To uniesienie nie było na miejscu w obliczu śmierci czcigodnego brata, niezależnie od tego, jakie miał przewiny. Philip opanował swą twarz i myśli, jak przystało na żałobie. Przyglądał się zmarłemu. Przeor miał posiwiałe wąsy i wychudzoną twarz, trzymał kropielnicę. Jego stale znużony wyraz twarzy znikł, zamiast wyglądać na zmartwionego i niepocieszonego, wydawał się ukojony. Kiedy ukląkł przy marach szepcząc modlitwę, jął się zastanawiać, jakiż to wielki problem ciążył temu człowiekowi przez ostatnie lata jego życia: nie wyznany grzech, nieodżałowana kobieta, czy też zło wyrządzone niewinnemu. Cokolwiek to było, nie przemówi on o tym aż do dnia Sądu Ostatecznego. Pomimo postanowienia, Philip nie potrafił powstrzymać się przed zwróceniem myśli ku przyszłości. Przeor Jakub, niezdecydowany, pełen niepokoju, pozbawiony kręgosłupa, źle rządził klasztorem. Teraz powinien przeorem zostać ktoś nowy, kto zdoła ująć w karby leniwe sługi, naprawić rozpadający się kościół, spożytkować wielkie dostatki płynące z majątku klasztornego i doprowadzić klasztor do tego, by stał się skuteczną siłą w walce o dobro. Tymi myślami Philip tak się podekscytował, że z trudem mógł zachować spokój. Wstał od trumny, lekkim krokiem podążył do prezbiterium i zajął wolne miejsce w głębi stalli. Nabożeństwo prowadził zakrystian, Andrzej z Yorku, wybuchowy człowiek o czerwonej twarzy, wyglądający, jakby stale był na skraju apopleksji. Należał do obedientariuszy, starszych urzędników klasztoru. Odpowiadał za wszystko co sakralne: nabożeństwa, księgi, święte relikwie, szaty liturgiczne, paramenty i większość budynków kościelnych. Pod jego zwierzchnictwem pracowali: kantor, kierujący sprawami muzyki i skarbnik, dbający o zdobione złotem i srebrem świeczniki, kielichy i inne święte naczynia. W sensie władzy - nie było, poza przeorem i subprzeorem - nikogo nad nim. Po śmierci Jakuba, szefem zakrystiana był jego przyjaciel i zwolennik, Remigiusz. Andrzej odprawiał nabożeństwo swym zwykłym tonem hamowanego z trudem gniewu. W umyśle Philipa panował zamęt, tak że nie od razu zauważył, że nabożeństwo postępuje niezbyt właściwą drogą. Grupka młodszych mnichów hałasowała, rozmawiała i śmiała się. Dostrzegł, że po prostu bawią się kosztem starego mistrza nowicjuszy, który zasnął w swoim krześle. Młodzi mnisi, z których większość niedawno jeszcze mu podlegała pstrykali kulkami z kurzu. Za każdym trafieniem w twarz mistrz drgał odruchowo i poruszał się, ale nie budził. Andrzej zdawał się tego nie zauważać. Philip rozejrzał się za pedelem, mnichem odpowiedzialnym za porządek. Ten znajdował się daleko od prezbiterium, zagłębiony w rozmowie z innym mnichem i nie zwracał najmniejszej uwagi na nabożeństwo ani zachowanie młodszych. Philip przyglądał się jeszcze przez chwilę. Nie miał cierpliwości w takich sprawach nawet w najlepszych czasach. Dobrze wyglądający młodzieniec, chyba dwudziestojednoletni, z szelmowskim wyrazem twarzy, wydawał się być prowodyrem grupki młodych. Przeor zobaczył, jak zanurza on koniec swego nożyka w szczyt płonącej świecy i ciska stopionym gorącym łojem w łysinę mistrza nowicjuszy. Kiedy gorący tłuszcz wylądował na jego głowie, stary mnich obudził się ze skowytem, a młodzi wybuchnęli śmiechem. Philip z westchnieniem opuścił swoje miejsce. Podszedł do młodzika z tyłu, złapał go za ucho i brutalnie wyprowadził z prezbiterium do południowej nawy. Andrzej spojrzał sponad mszału z dezaprobatą na Philipa. Kiedy wyszli z zasięgu słuchu pozostałych mnichów, Philip zatrzymał się, puścił ucho młodzieńca i spytał:

- Imię?

- William Beauvis.

- Co za diabeł cię opętał w czasie sumy?

- Msza mnie znużyła - odrzekł nadąsany William. Mnisi skarżący się na swą dolę nigdy nie mogli liczyć na sympatię Philipa. - Znużyłeś się? - lekko podniósł głos. - Cóżeś dzisiaj uczynił, żeś znużony? - Jutrznia i hymny w środku nocy, prymaria przed śniadaniem, potem tercja, msza kapitulna, studia, a teraz suma.

- Jadłeś coś?

- Śniadanie.

- I spodziewasz się zjeść obiad?

- Tak.

- Większość ludzi w twoim wieku wykonuje katorżniczą pracę na polach od świtu do nocy, by zasłużyć na swoje śniadanie i obiad, a jeszcze część swego chleba oddają tobie! Czy wiesz, dlaczego to czynią?

- Tak.

- Mów.

- Bo chcą, żeby mnisi odprawiali dla nich nabożeństwa.

- No właśnie. Ciężko pracujący chłopi dają ci chleb, mięso i zbudowane z kamienia dormitorium, ogrzewane w zimie, a ty jesteś znużony tak bardzo, że nie potrafisz wysiedzieć na sumie dla nich!

- Przykro mi, bracie, przepraszam. Philip przypatrzył się Williamowi przez chwilę. Nie był zanadto zepsuty. Prawdziwa wina była po stronie jego zwierzchników, którzy zbyt nieobowiązkowo podchodzili do klasztornego życia, tak niedbałych, że dozwalali na psie figle w kościele. Powiedział łagodnie:

- Jeśli nabożeństwa cię nudzą, dlaczego zostałeś mnichem?

- Jestem piątym synem.

- I niewątpliwie, ojciec dał klasztorowi trochę ziemi, byśmy cię wzięli? - Tak, gospodarstwo. Oto zwykła historia: nadmiernie płodny w synów człek daje jednego Bogu, aby upewnić się, że Bóg daru nie odrzuci i by zabezpieczyć syna przed klasztorną biedą, dodaje do daru kawałek posiadłości. W ten sposób wielu bez powołania stało się nieposłusznymi mnichami.

- Gdybyś został stąd zabrany, powiedzmy na folwark, czy do mego klasztorku Świętego Jana w Lesie, gdzie jest naprawdę sporo roboty poza domem i raczej mało czasu na modlitwy, to jak myślisz, czy to by ci pomogło w braniu udziału w nabożeństwach we właściwym, pobożnym nastroju? Tak, bracie, sądzę, że tak! - rozjaśniła się twarz Williama.

- Też tak uważam. Zobaczę, co się da zrobić. Ale nie zapalaj się zbytnio, może się okazać, że trzeba poczekać na nowego przeora i dopiero jego prosić o twoje przeniesienie.

- I tak dziękuję! Suma się skończyła, a mnisi jęli opuszczać kościół procesją. Philip przyłożył palec do ust nakazując zakończenie rozmowy. Kiedy mnisi przechodzili przez transept południowy, dołączyli do rzędu i wyszli na krużganek po południowej stronie nawy. Tutaj procesja się rozproszyła, a Philip skręcił w stronę kuchni. Drogę mu jednak zastąpił zakrystian Andrzej, który przybrawszy agresywną postawę - stopy rozstawione, ręce wsparte o biodra - powiedział:

- Bracie Philipie.

- Bracie Andrzeju - rzekł Philip, myśląc: "O co mu może chodzić?"

- Co chciałeś osiągnąć przeszkadzając w sumie?

- Przeszkadzając w sumie? - spytał z niedowierzaniem. - Młodzieniec źle się zachowywał. On...

- Jestem wystarczająco zdolny sam zapanować nad złym zachowaniem w czasie odprawiania moich własnych nabożeństw! - To już było podniesionym głosem. Ruch rozpraszających się mnichów zamarł, wszyscy stali w pobliżu, chcąc usłyszeć, co zostanie powiedziane. Philip nie potrafił zrozumieć tego awanturowania się. Młodzi mnisi i nowicjusze czasami mogli być przywoływani do porządku przez swych starszych braci w trakcie nabożeństw i nie było przepisu zakazującego takiej czynności komukolwiek, ani przepisu pozostawiającego to tylko w gestii zakrystiana.

- Ale ty nie widziałeś, co się działo...

- A może widziałem, ale zdecydowałem rozprawić się z tym później!

- Cóż więc widziałeś? - wypalił.

- Chyba nie przypuszczasz, że będziesz mnie wypytywał! - krzyknął Andrzej. Jego czerwona twarz zaczęła purpurowieć. - Możesz sobie być przeorem w swojej komórce w lesie, ale tutaj ja jestem zakrystianem od dwunastu lat i będę prowadzić nabożeństwa katedralne, jak mi się będzie podobało, bez pomocy ludzi z zewnątrz i to o połowę młodszych! Philip jął się zastanawiać, że może rzeczywiście źle postąpił - bo inaczej skąd ta furia Andrzeja? Lecz teraz było ważniejsze, że scena kłótni na krużganku nie była budująca dla innych mnichów i powinna być zakończona, stłumił więc swą dumę, zacisnął zęby i skłonił głowę ulegle.

- Zostałem pouczony, bracie, i pokornie proszę o wybaczenie. Andrzej rozgrzał się, gotów był ciągnąć ten pojedynek na krzyki i takie wczesne wycofanie się przeciwnika nie satysfakcjonowało go.

- W takim razie, żeby to się więcej nie powtórzyło - powiedział gburowato. Philip nie odpowiedział. Andrzej musiał mieć ostatnie słowo, więc jakakolwiek uwaga wywołałaby kolejną replikę. Stał tedy patrząc w podłogę i zaciskając usta, podczas gdy zakrystian przez kilka chwil przeszywał go pełnym wściekłości wzrokiem. W końcu Andrzej obrócił się na pięcie i odszedł z podniesioną głową. Inni mnisi wpatrywali się w Philipa. Przykro mu się zrobiło po upokorzeniu przez Andrzeja, ale musiał to znieść, bo dumny mnich to zły mnich. Nie odzywając się do nikogo, opuścił krużganek. Domowe kwatery mnichów zajmowały południowe skrzydło krużgankowego dziedzińca dormitorium, narożnik południowowschodni, a refektarz południowozachodni. Philip poszedł w kierunku zachodnim, mijając refektarz i po raz kolejny pojawiając się od publicznej strony klasztornego dziedzińca, w pobliżu stajni i domu gościnnego. Tutaj, w rogu południowozachodnim, mieścił się dziedzińczyk kuchenny z trzech stron otoczony przez kuchnię, piekarnię i browarek. Na dziedzińczyku kopiasto wyładowany rzepą wóz czekał na rozładunek. Philip wspiął się po schodkach do drzwi kuchni i wszedł do środka. Powietrze uderzyło go jak obuchem. Gorące, ciężkie od zapachów gotowanej ryby i ochrypłe od stukotu rondli i wykrzykiwanych poleceń. Trzej kucharze, czerwoni od gorąca i pośpiechu, przygotowywali obiad z pomocą sześciu czy siedmiu kuchcików. Dwa wielkie paleniska buzowały w rogach pomieszczenia, nad każdym po dwadzieścia albo więcej ryb nadzianych na rożna obracał spocony chłopak. Zapach ryb sprawił, że Philipowi napłynęła do ust ślina. W wielkich żelaznych napełnionych wodą garnkach, wiszących nad ogniem, gotowano całe marchwie. Dwu młodych ludzi stało przy pieńkach i kroiło długie na jard bochenki białego chleba w grube kromki, przeznaczone na przystawki - jadalne talerze. Nad tym pozornym chaosem panował jeden mnich: brat Milius, kuchmistrz mniej więcej w wieku Philipa. Siedział on na wysokim stołku i obserwował gorączkową krzątaninę z niezmąconym uśmiechem, jakby wszystko było doskonale zorganizowane - tak też to wyglądało dla doświadczonego oka.

- Dzięki za ser - rzekł i uśmiechnął się do Philipa.

- A, tak - zapomniał już o tym, tyle się wydarzyło od czasu jego przybycia. Robi się go wyłącznie z mleka z porannego udoju. Przekonasz się, że smakuje ciut inaczej.

- Już mi ślinka cieknie. No, ale ty wyglądasz ponuro. Czy stało się coś złego?

- Nie, nic. Trochę się starłem z Andrzejem. - Philip lekceważącym gestem jakby odsunął Andrzeja. - Mógłbym dostać jakiś gorący kamień?

- Oczywiście. Przy kuchennych paleniskach zawsze przygotowywano kilka kamieni, by używać ich do szybkiego podgrzewania niewielkich ilości wody czy zupy. - Brat Paweł od mostu ma odmrożenia - wyjaśnił - a Remigiusz nie dał mu ognia. - Podniósł ze środka paleniska gorący kamień za pomocą długich żelaznych szczypiec. Milius otworzył kredens i wyjął kawał starej skóry, kiedyś pewnie będącej fartuchem.

- Owiń to tym.

- Dzięki - położył gorący kamień na środek płachty i szybko zawinął rogi.

- Pospiesz się - rzekł Milius - obiad jest już gotowy. Philip machnął ręką i opuścił kuchnię. Przeszedł dziedzińczyk i skierował się do bramy. Po lewej stronie, tuż przy zachodnim murze, stał młyn. Wiele lat temu, by doprowadzić wodę z rzeki do młyna, powyżej klasztoru wykopano kanał. Po wprawieniu młyna w ruch woda płynęła podziemnym kanałem do browarku, kuchni i fontanny w wirydarzu, gdzie mnisi myli ręce przed posiłkami, a w końcu do latryny w pobliżu dormitorium, następnie kanał skręcał na południe i wracał do rzeki. Jeden z dawnych przeorów musiał być mądrym budowniczym. Philip zauważył, że przy wrotach wyrosła kupa brudnej słomy, to znaczy, że słudzy podporządkowali się jego poleceniom i czyścili stajnię. Przeszedł bramę i przez wioskę skierował się ku mostowi. "Czy strofowanie młodego Williama Beauvisa było z mej strony zarozumiałością?" - zapytywał sam siebie idąc między chatami. Po zastanowieniu zdecydował, że byłby źle postąpił, gdyby wówczas nie zareagował. Doszedł do mostu i wsadził głowę do budki zajmowanej przez Pawła. - Ogrzej sobie tym stopy. - Podał gorący kamień zawinięty w skórę. - Kiedy wystygnie trochę, zdejmij tę skórę i połóż stopy na gołym kamieniu. Powinien wystarczyć do zmierzchu. Brat Paweł podziękował gorąco. Zdjął sandały i nie zwlekając położył stopy na zawiniątku.

- Już czuję jak ból ustępuje.

- Jeśli wieczorem wsadzisz kamień do kuchennego ognia, to na rano będzie znowu gorący - rzekł Philip.

- A brat Milius nie będzie się sprzeciwiał? - zapytał Paweł nerwowo.

- Ręczę za to.

- Jesteś dla mnie bardzo dobry, bracie Philipie.

- To drobiazk - odrzekł odchodząc, nim podziękowania stały się krępujące. To przecież był tylko gorący kamień. Wrócił do klasztoru, wszedł na krużganek i umył ręce w kamiennym basenie, po czym wszedł do refektarza. Jeden z mnichów czytał na głos, stojąc przy pulpicie. Obiad poza czytaniem powinien przebiegać w ciszy, ale hałas czyniony podczas jedzenia przez przeszło czterdziestu mnichów tworzył stale dźwiękowe tło, co pozwoliło na sprzeczne z regułą szepty. Philip wśliznął się na wolne miejsce przy jednym z długich stołów. Mnich siedzący obok jadł z ogromnym smakiem. Mruknął: - Dzisiaj świeża ryba. Philip skinął głową. Widział już w kuchni. Zaburczało mu w brzuchu.

- Słyszeliśmy, że wy w tej komórce w lesie jadacie świeże ryby codziennie. W głosie sąsiada zadźwięczała zawiść.

- Codziennie to mamy drób. Mnich wydawał się jeszcze bardziej zazdrościć.

- Tutaj solona ryba jest sześć razy w tygodniu. Służący umieścił gruby talerz z chleba przed Philipem, po czym położył na nim rybę pachnącą ziołami brata Miliusa. Pociekła mu ślinka. Już miał zaatakować rybę swym nożykiem, kiedy mnich przy drugim końcu stołu wstał i wskazał na niego. Mnichem tym był pedel, odpowiedzialny za dyscyplinę. "Co tam znowu?" pomyślał Philip. Pedel zgodnie ze swym prawem przerwał regułę milczenia.

- Bracie Philipie! Pozostali mnisi przerwali jedzenie i zapadła zupełna cisza. Philip zatrzymał nożyk nad rybą i podniósł z wyczekiwaniem wzrok. - Reguła mówi, że dla spóźnionych nie ma obiadu - rzekł pedel. Philip westchnął. Nic dzisiaj mu się nie udaje. Odłożył nożyk, podał chleb z rybą słudze, po czym skłonił głowę, by słuchać czytania.

* * *

Po obiedzie, w czasie przeznaczonym na odpoczynek, Philip poszedł do spiżarni pod kuchnią, by porozmawiać z Cuthbertem Białogłowym, komornikiem. Śpiżarnia była wielką, ciemną jaskinią o niskich, grubych filarach i wąskich okienkach. Powietrze było suche i pełne zapachów zgromadzonych tu zapasów: chmielu i miodu, pomarszczonych jabłek i suszonych ziół, sera i winnego octu. Brata Cuthberta zwykle można było znaleźć właśnie tutaj, zajęcie jego bowiem nie pozostawiało wiele czasu na udział w nabożeństwach, co odpowiadało jego usposobieniu: nie miał zbyt wielkiego zainteresowania dla spraw duchowych, natomiast zręcznie zajmował się sprawami przyziemnymi. Komornik stanowił przeciwieństwo zakrystiana: zadaniem Cuthberta było zaspokojenie wszystkich praktycznych potrzeb mnichów, gromadzenie plonów z gospodarstw klasztornych i dzierżaw oraz kupowanie wszystkiego czego sami mnisi i ich słudzy nie mogli wytworzyć. Ta praca wymagała starannego planowania i rachowania. Cuthbert nie czynił wszystkiego sam: kuchmistrz Milius odpowiadał za przygotowanie posiłków, był także szambelan zajmujący się odzieżą mnichów. Obaj pracowali według poleceń komornika. Podporządkowano mu jeszcze trzech innych, ale mieli oni znaczny stopień niezależności: gospodarz, który zajmował się gośćmi; opiekun, który dbał o starych i chorych w osobnym budynku oraz jałmużnik. Nawet pracując z wieloma pomocnikami i zlecając im niektóre prace, Cuthbert miał sporo do zrobienia, a na dodatek wszystko starał się spamiętać mawiając, że wstydem byłoby marnowanie pergaminu i atramentu. Philip podejrzewał, że powodem raczej było to, iż Cuthbert nigdy nie nauczył się dobrze pisać i czytać. Włosy komornika pobielały jeszcze w dzieciństwie, stąd przydomek Białogłowego, a teraz po sześćdziesiątce włosy jego, które mogłyby o tym nazwisku świadczyć, wyrastały jedynie kępkami z uszu i nosa, gęste jakby miały stanowić kompensatę za łysinę. Ponieważ przeor w swym pierwszym klasztorze sam pełnił funkcję komornika, rozumiał jego problemy i z sympatią traktował gderania. Wskutek tego Cuthbert lubił przeora i okazywał mu zainteresowanie. Teraz wiedząc, że stracił obiad, Cuthbert wyjął z beczki pół tuzina gruszek. Były nieco pomarszczone, lecz smaczne i Philip jadł je z wdzięcznością, podczas gdy Cuthbert narzekał na finanse klasztoru.

- Nie potrafię zrozumieć, jak klasztor popadł w długi - rzekł Philip z pełnymi ustami.

- Nie powinien - odrzekł Cuthbert. - Ma więcej ziemi i dostaje więcej dziesięcin z kościołów parafialnych niż kiedykolwiek.

- No to czemu nie jesteśmy bogaci?

- Znasz system, jakim się tu posługujemy: majątek klasztoru jest w większości podzielony między obedienta. Zakrystian ma swoje grunta, ja mam swoje, mniejsze działy przypadają mistrzowi nowicjuszy, gospodarzowi, opiekunowi i jałmużnikowi. Reszta jest przeora. Każdy wykorzystuje dochody ze swych działów na zaspokojenie potrzeb swej dziedziny.

- Gdzie tkwi błąd?

- No, o majątek trzeba dbać. Na przykład: mamy kawałek gruntu i puszczamy go za czynsz w gotowiźmie. Nie możemy po prostu dać go temu, kto obieca najwięcej i zgarniać pieniądze. Jesteśmy zobowiązani zatroszczyć się o dobrego dzierżawcę i doglądać, czy właściwie prowadzi gospodarstwo. W przeciwnym wypadku pastwiska nasiąkną wodą, ziemia się wyjałowi, a dzierżawca nie będzie w stanie zapłacić powinności, zwróci więc ziemię klasztorowi, ale wyjałowioną. Albo folwark, uprawiany przez naszych pracowników, a kierowany przez mnichów: jeśli odwiedza się go tylko po to, żeby zabrać zyski, mnisi stają się niedbali i zepsuci, wyrobnicy kradną plony i folwark przynosi z każdym rokiem coraz mniej. Nawet kościół wymaga doglądania. Nie możemy tylko pobierać dziesięciny. Musimy dać tam księdza znającego łacinę i prowadzącego świątobliwy tryb życia. W przeciwnym wypadku ludzie popadną w grzech, pobierając się, rodząc i umierając bez błogosławieństwa Kościoła, a przy tym zaczną oszukiwać na dziesięcinach.

- Obedientariusze winni opiekować się swym majątkiem we właściwy sposób - rzekł Philip kończąc ostatnią gruszkę. Cuthbert nabrał kubkiem wina z beczki.

- Powinni, ale mają co innego na głowie. A swoją drogą, co taki mistrz nowicjuszy wie o gospodarstwie? Dlaczego opiekun miałby być zdolnym zarządcą nieruchomości? Oczywiście, silny przeor mógłby ich jakoś zmusić by po gospodarsku podchodzili do swych źródeł utrzymania. Ale my od trzynastu lat mamy słabego przeora i teraz brak nam pieniędzy na naprawę kościoła katedralnego, jemy solone ryby sześć razy w tygodniu, szkoła jest prawie pusta, bo prawie nie ma nowicjuszy, a do domu gościnnego nikt nie zagląda. Philip sączył wino w posępnym milczeniu. Trudno mu było myśleć spokojnie o tak jawnym marnowaniu darów Bożych. Chciał złapać odpowiedzialnego za ten stan rzeczy, kimkolwiek by on był, i potrząsać tak długo, aż zrozumiałby co uczynił i znalazł właściwe wyjście. W tym jednak wypadku osoba odpowiedzialna leżała za ołtarzem w trumnie. Co zresztą dawało jakiś mały płomyk nadziei. - Wkrótce będziemy mieli nowego przeora - powiedział. - Powinien wszystko doprowadzić do porządku. Cuthbert rzucił mu zdziwione spojrzenie.

- Remigiusz? Do porządku?

- Remigiusz zamierza zostać nowym przeorem, tak? - nie był pewien, co Cuthbert ma na myśli.

- Na to wygląda. To Philipa przeraziło.

- Ależ on nie jest lepszy niż przeor Jakub! Dlaczego bracia chcą na niego głosować?

- Cóż, są podejrzliwi wobec przybyszów, więc nie będą głosować na kogoś, kogo nie znają. Oznacza to, że przeorem musi zostać ktoś z nas. A Remigiusz jest subprzeorem, najstarszym rangą mnichem.

- Nie ma przecież takiego obowiązku, by wybierać najstarszego - zaprotestował Philip. - Mógłby to być ktoś inny spośród obedientariuszy, ty na przykład. Cuthbert kiwnął głową.

- Już mnie pytano. Odmówiłem,

- Ale dlaczego?

- Starzeję się Philipie. Praca, którą teraz mam, już by mnie zwyciężyła, gdyby nie to, że jestem do niej tak przyzwyczajony, że wykonuję ją odruchowo. Odrobina odpowiedzialności więcej to już dla mnie byłoby za wiele. Z pewnością zaś nie mam dość energii na to, by przejąć rozprzężony klasztor i reformować go. Okazałbym się w końcu nie lepszy od Remigiusza. Philip wciąż nie potrafił uwierzyć.

- Są jeszcze inni: zakrystian, pedel, mistrz nowicjuszy...

- Mistrz nowicjuszy jest starszy ode mnie i bardziej jeszcze zmęczony. Gospodarz jest żarłokiem i pijakiem. Natomiast zakrystian i pedel zobowiązali się do głosowania na Remigiusza. Dlaczego? Nie wiem, ale się domyślam. Powiedziałbym, że Remigiusz obiecał promować zakrystiana na subprzeora, a pedela na zakrystiana w nagrodę za poparcie. Philip osunąwszy się, oparł plecy o worki z mąką, na których siedział. - Powiadasz mi więc, że w istocie Remigiusz już przeprowadził wybory. Cuthbert nie odpowiedział od razu. Wstał i poszedł pod drugą ścianę spiżarni, gdzie rzędem stały drewniana wanna pełna żywych węgorzy, kubeł czystej wody, beczka z solanką.

- Pomóż mi w tym. - Wyjął nóż, wybrał węgorza z koryta, uderzył jego łbem o kamienną podłogę i wypatroszył. Ciągle jeszcze drgającą rybę podał Philipowi. - Opłucz ją w kuble, a potem wrzuć do beczki. To powinno zaspokoić nasze apetyty w czasie trwania Wielkiego Postu. Philip jak najdokładniej przepłukał w kuble jeszcze półżywego węgorza, potem wrzucił go do beczki z solanką. Cuthbert wypatroszył następnego węgorza i rzekł:

- Nie ma innej możliwości: kandydat, który miałby zreformować klasztor musiałby mieć wysoką rangę, dorównującą zakrystianowi i pedelowi, czy też komornikowi, choć może niższą od subprzeora.

- Kto?

- Ty.

- Ja! - Philipa tak to zaskoczyło, że upuścił węgorza na ziemię. Rzeczywiście był równy rangą, jako obedientariusz klasztoru, ale nigdy nie myślał o sobie jako o równym zakrystianowi czy innym, bo przecież oni byli o tyle starsi. - Jestem za młody...

- Pomyśl o tym - rzekł Cuthbert. - Spędziłeś całe życie w klasztorach. Byłeś komornikiem w wieku dwudziestu jeden lat. Potem zostałeś przeorem małej komórki i byłeś nim przez lat cztery czy pięć - i zreformowałeś to miejsce. Dla każdego jest jasne, że ręka Boża ciebie wskazuje.

- Ręka Boża wskazuje nas wszystkich - powiedział wymijająco. Oszołomiło go nieco zdanie komornika. Chciał nowego, energicznego przeora w Kingsbridge, ale nie myślał przy tym o sobie. - To prawda, że byłbym lepszym przeorem niż Remigiusz - rzekł w zamyśleniu. Cuthbert wyglądał na zadowolonego.

- Jeśli czegoś ci brakuje, Philipie... Nie, jeśli czymś grzeszysz - to niewinnością!

- Co masz na myśli?

- Nie widzisz niskich pobudek postępowania ludzi. Większość z nas, tak. Na przykład już teraz cały klasztor przypuszcza, że jesteś kandydatem i przybyłeś, aby ubiegać się o głosy.

- Na jakiej podstawie tak sądzą? - Oburzyło to Philipa.

- Spróbuj przyjrzeć się swemu postępowaniu tak, jakby to czynił umysł podejrzliwy. Przybyłeś wkrótce po śmierci przeora Jakuba, jakbyś miał tu kogoś, kto ci o tym doniósł.

- A jakże sobie wyobrażają, że to zorganizowałem?

- Nie wiedzą jak, ale wierzą, że jesteś mądrzejszy niż oni. - Cuthbert zebrał wypatroszone węgorze. - I popatrz na swe dzisiejsze zachowanie. Przyszedłeś i kazałeś posprzątać stajnie. Potem poradziłeś sobie z psimi figlami podczas sumy. Rozmawiałeś z Williamem Beauvisem o przeniesieniu do innego domu, a wszyscy wiedzą, że przeniesienia są w gestii przeora. Pośrednio skrytykowałeś Remigiusza zanosząc gorący kamień Pawłowi na moście. A w końcu przyniosłeś znakomity ser do kuchni, wszyscy po obiedzie dostali po kawałku. Chociaż nikt nie powiedział, skąd ten ser, żaden z nas nie pomyli smaku sera od Świętego Jana z Lasu. Philip był wzburzony tym, że ktoś w ten sposób tłumaczyć mógł sobie jego posunięcia.

- Ale przecież to wszystko mógł zrobić każdy!

- Każdy ze starszych mógł zrobić jedną z tych rzeczy. Nikt inny nie mógł zrobić ich wszystkich. Ty przyszedłeś i objąłeś dowództwo! Już zacząłeś reformować! I, oczywiście, zwolennicy Remigiusza zaczęli się bronić. To dlatego Andrzej karcił cię na krużganku.

- To wyjaśnia jego zachowanie! Zastanawiałem się, co go napadło. - Philip płukał węgorza w zamyśleniu. - Przypuszczam też, że to, iż pedel wypędził mnie z obiadu, spowodowane było tym samym.

- W rzeczy samej. Sposób na poniżenie ciebie w oczach mnichów. Podejrzewam jednak, że oba wypadki odbiły się rykoszetem, a to dlatego, że żadna z nagan nie była usprawiedliwiona, a ty przyjąłeś je z pokorą.

- Tak samo jak święci.

- Bije dzwon na nonę. Resztę węgorzy lepiej zostaw mnie. Po nabożeństwie jest godzina studiów i dozwolona jest dyskusja na krużganku. Wielu braci zechce z tobą pomówić.

- Nie tak szybko. Nie stanę do wyborów tylko dlatego, że ludziom wydaje się, że ja chcę być przeorem. - Przeraziła go perspektywa wyborczych sporów, nie miał także pewności, czy chce porzucić swą dobrze zorganizowaną komórkę i zabrać się za ogromne problemy klasztoru Kingsbridge. - Potrzebuję czasu do namysłu - bronił się.

- Wiem - Cuthbert podniósł się i spojrzał mu w oczy. - Kiedy już zaczniesz myśleć, to proszę, byś pamiętał o tym: nadmierna duma jest grzechem znajomym i powszechnym, ale człowiek jest zdolny do negowania woli Boga też przez nadmierną skromność.

- Zapamiętam - skinął głową. - Dziękuję. Opuścił spiżarnię i pospieszył do krużganku. W głowie miał zamęt. Dołączył do innych i wszedł z nimi do kościoła. Bardzo go podniecała perspektywa przeorstwa Kingsbridge. Przez lata gniewało go nieporządne prowadzenie spraw klasztoru, teraz zaś uzyskał szansę poukładania ich samemu. Nagle wydało mu się, że nie zdoła, że nie jest to jedynie kwestia dostrzeżenia zła i polecenia aby mu zaradzić, ale coś więcej. Ludzi trzeba przekonać, majątkiem trzeba zarządzać, pieniądze muszą się znaleźć. To praca dla naprawdę mądrej głowy. Odpowiedzialność może być zbyt wielka. Kościół jak to zwykle bywało, uspokoił go. Po porannych harcach mnisi stali cisi i poważni. Kiedy słuchał znajomych fraz nabożeństwa, mruczał odpowiedzi jak zawsze od tak wielu lat - wtedy dopiero poczuł się na tyle czysty, by jeszcze raz wszystko spokojnie przemyśleć. "Czy chcę być przeorem Kingsbridge?" - zapytał siebie, a odpowiedź przyszła błyskawicznie: "Tak!" By pokierować tym niszczejącym kościołem tysiąca wiernych mówiących "Ojcze nasz". Już chociażby dlatego chciał zostać przeorem. Następnie sprawa własności klasztornej, którą trzeba na nowo ożywić i zreorganizować, uczynić dostatnią, zdrową i produktywną, jak dawniej. Chciał widzieć tłumek małych chłopców uczących się czytać i pisać w rogu krużganku. Chciał gościnnego domu pełnego światła i ciepła, by baronowie i biskupi przybywali z wizytą i obdarowywali klasztor cennymi podarkami przed wyjazdem. Chciał, by była specjalna komnata - biblioteka, gdzie wypełniłby półki księgami o mądrości i pięknie. Tak, chciał być przeorem Kingsbridge. "Czy mam jakieś inne powody? Czy kiedy wyobrażam sobie siebie jako przeora Kingsbridge dokonującego wszystkich tych ulepszeń na Bożą chwałę, czy w moim sercu jest jakaś duma?" "O, tak". Nie mógł się oszukiwać, nie tutaj, w chłodnej i pełnej świętości atmosferze kościoła. Głównym celem była chwała Boga, ale jego chwała też była przyjemna. Podobał mu się pomysł wydawania poleceń, którym nikt nie mógłby się przeciwstawić. Widział siebie podejmującego decyzje, czyniącego sprawiedliwość, dającego rady i dodającego ducha, wymierzającego kary i udzielającego łask. Wyobrażał sobie ludzi mówiących: "Philip z Gwynedd zreformował to miejsce. Przynosiło wstyd, kiedy obejmował funkcję, a teraz popatrzcie!" "Bo ja pragnę czynić dobro" - pomyślał. Bóg dał mi umysł zdatny do zarządzania majątkiem i zdolności do kierowania ludźmi. Dowiodłem tego jako komornik i jako przeor klasztorku Św. Jana. Kiedy ja poprowadziłem tam sprawy, ludzie stali się szczęśliwi. W moim klasztorze starzy bracia nie będą mieli odmrożeń, a młodzi nie będą się zniechęcać i psuć z braku pracy. Zaopiekuję się ludźmi. Z drugiej strony tak Gwynedd, jak i Święty Jan - w Lesie, to drobnostka w porównaniu z klasztorem Kingsbridge. Gwynedd zawsze dobrze prowadzono. Komórka leśna miała kłopoty, ale to małe miejsce, łatwe do opanowania, zna się każdego z bliska. Reforma Kingsbridge to sprawa na całe życie. Tygodnie miną zanim zorientuje się, gdzie są źródła dochodów i jak działają - ile ziemi, gdzie, jaki grunt, czy lasy, czy łąki, czy pola... Opanowanie porozrzucanych majątków, rozeznanie gdzie tkwią błędy, potem ich poprawianie, a wreszcie doprowadzenie do rozkwitu - to może zająć całe lata. Wszystko co Philip miał do zrobienia w leśnej komórce polegało jedynie na wdrożeniu około tuzina młodych ludzi do solidnej pracy w polu oraz poważnego uczestnictwa w modlitwach i nabożeństwach. "No, dobrze - pomyślał - moje motywy nie są czyste, a zdolności wątpliwe. Być może powinienem odmówić. W ten sposób mógłbym uniknąć grzechu pychy. Jednakże, jak to mówił Cuthbert? - "Człowiek równie łatwo może zaprzeczać woli Boga poprzez nadmiar pokory..." W końcu spytał siebie, o co może chodzić Bogu? "Czy Bóg może chcieć Remigiusza? Jego zdolności są niewątpliwie mniejsze niż moje, prawdopodobnie także motywy nie bardziej czyste. Czy jest inny kandydat? Nie teraz. Dopóki Bóg nie przedstawi trzeciej możliwości, musimy przyjąć, że wybór jest jedynie między mną a nim. Jasne jest, że on będzie prowadził klasztor dotychczasową drogą, jak wtedy, gdy przeor Jakub chorował. Co oznacza, że będzie niedbały i opieszały, a także pozwoli klasztorowi dalej upadać. A ja? Zanadto ufam we własne siły mimo, że moje zdolności nie zostały jeszcze dowiedzione; ja podejmę próbę reformy klasztoru, a jeśli Bóg da mi dość siły - uda mi się!" "Dobrze zatem - powiedział Bogu, kiedy nabożeństwo zmierzało ku końcowi. - Przyjmę nominację i ze wszystkich swoich sił będę walczył o wygraną w wyborach. A jeśli mnie nie zechcesz Boże, z jakichś swoich powodów wolisz to, by mnie zwyciężono, w takim razie musisz mnie powstrzymać jakimś swoim sposobem". Philip żył w klasztorach od dwudziestu dwu lat, ale zawsze jego służba przebiegała pod kierunkiem długowiecznych przeorów, nic tedy nie wiedział o mechanizmie wyborów. Takie wydarzenie w mnisim życiu było rzadkie, głównie dlatego, że wówczas bracia nie byli zobligowani do posłuszeństwa - nagle wszyscy byli równi. Dawno, dawno temu, o ile legendom można ufać, mnisi byli równi we wszystkim. Jakaś grupa mężczyzn decydowała się na to, by odwrócić się plecami do świata żądz cielesnych i zbudować na odludziu świątynię, gdzie mogliby wieść życie na modlitwach i umartwianiu się. Wybierali kawałek jałowej ziemi, karczowali las lub osuszali bagno, wspólnie uprawiali rolę i razem budowali kościół. W tamtych dniach naprawdę byli jak bracia. Przeor wówczas był jedynie pierwszym wśród równych, a wszyscy przysięgali posłuszeństwo Regule Świętego Benedykta a nie urzędnikom klasztornym. Teraz z tamtej pierwotnej demokracji zostało jedynie wybieranie przeora i opata. Niektórym mnichom z tą nagłą koniecznością podjęcia samodzielnej decyzji było niewygodnie. Chcieli by im powiedzieć, na kogo mają głosować, czasami zaś jak sugerowali, woleliby by sprawę wyborów zostawić starszym, konwentowi wyższych rangą mnichów, którzy by coś postanowili. I już. Inni z kolei nadużywali swych przywilejów i bywali krnąbrni lub domagali się jakichś faworów w zamian za poparcie. Większość po prostu niepokoiła się o to, jaka decyzja okaże się właściwa. Tego popołudnia na krużganku Philip rozmawiał z większością mnichów, czy to pojedynczo, czy to w małych grupach, otwarcie mówiąc o wszystkim, że chce tej funkcji i czuje, że pomimo swej młodości okaże się lepszy niż Remigiusz. Odpowiadał na ich pytania, których większość odnosiła się do porcji pożywienia i napojów. Na zakończenie zwrócił się do wszystkich, mówiąc:

- Jeśli każdy z nas podejmie decyzję po przemyśleniu i w modlitwie prosząc Boga o oświecenie, wówczas Bóg pobłogosławi owoc. - Było to roztropne i on również w to wierzył.

- Wygrywamy - cieszył się Miliuskuchmistrz następnego ranka podczas wspólnego śniadania, składającego się z razowca i małego kubka piwa. Obok kuchciki rozpalały ogień. Philip odgryzł kęs grubego ciemnego chleba i popił piwem. Milius, protegowany Cuthberta a jego zwolennik, był bystrym i porywczym młodym człowiekiem. Twarz okalały mu proste ciemne włosy, rysy miał łagodne i regularne. Podobnie jak Cuthbert, szczęśliwy był, gdy mógł służyć Bogu konkretnym czynem i opuścił wiele nabożeństw. Do jego optymizmu Philip odniósł się podejrzliwie: - Skąd taki wniosek?

- Wszyscy, którzy w klasztorze trzymają z Cuthbertem popierają ciebie: opiekun, szambelan, mistrz nowicjuszy, ja - bo my wiemy, że ty znasz się na zaopatrzeniu, a w ostatnich czasach mamy z tym kłopoty. Spośród zwyczajnych mnichów wielu będzie za tobą z podobnych powodów: uważają oni, że lepiej poprowadzisz sprawy majątkowe klasztoru, co zaowocuje większą wygodą i lepszym jedzeniem. Philip zmarszczył się.

- Nie chciałbym nikogo wprowadzać w błąd. U mnie pierwszeństwo będzie mieć naprawa kościoła i ożywienie nabożeństw. To będzie szło przed sprawą jadła.

- Właśnie, oni mają tę świadomość - powiedział Milius pospiesznie. - Dlatego właśnie gospodarz i jeszcze paru nadal będą głosować na Remigiusza. Wolą niedbałe zarządzanie i spokojne życie. Inni popierający Remigiusza przewidują, że kiedy zostanie on przeorem, to otrzymają od niego jakieś specjalne przywileje, wiesz, chodzi o funkcje zakrystiana, pedela, skarbnika i tak dalej. Kantor jest przyjacielem zakrystiana, ale jeśli przyrzekniesz mu, że naznaczysz bibliotekarza, to da się przeciągnąć na naszą stronę. Philip skinął głową. Kantor zarządzał sprawami muzyki i czuł, że nie powinien zajmować się książkami jako głównym ze swych obowiązków.

- To w ogóle jest dobry pomysł. Potrzebujemy bibliotekarza, by powiększyć nasze zbiory. Milius wstał ze stołka i zaczął ostrzyć kuchenny nóż. Rozpierała go energia, musiał czymś zająć ręce.

- Do głosowania uprawnionych jest czterdziestu czterech mnichów. Było czterdziestu pięciu, ale jeden zmarł. Według moich szacunków - mówił Milius po naszej stronie mamy osiemnastu, a Remigiusz dziesięciu, co oznacza, że niezdecydowanych jest szesnastu. Potrzebujemy większości dwudziestu trzech. Wobec tego musisz zdobyć pięciu.

- Kiedy tak to ujmujesz, wszystko wydaje się łatwe. Ile czasu nam zostało?

- Nie wiem. To my określamy termin, ale jeżeli zrobimy to zbyt pochopnie, biskup może nie zatwierdzić naszego wyboru. Jeśli zaś termin będzie zbyt odległy, może nam go narzucić. Biskup ma także prawo naznaczyć kandydata. Prawdopodobnie nie został jeszcze powiadomiony, o śmierci przeora Jakuba.

- Czyli mamy dużo czasu.

- Tak. Gdy zaś upewnimy się, że mamy większość, ty musisz udać się z powrotem do swojego klasztorku i pozostawać z daleka, dopóki wszystko się nie skończy.

- Dlaczego? - Philip był zbity z tropu tym projektem.

- Zbytnia zażyłość czyni niegodnym uwagi. Wybacz mi, jeśli zabrzmiało to bez poszanowania - Milius w podnieceniu wymachiwał nożem - ale sam pytałeś. W tej chwili otacza cię podziw, jesteś daleką, świątobliwą postacią, szczególnie dla młodszych mnichów. Dokonałeś cudów w swej komórce leśnej, reformując ją i czyniąc samowystarczalną. Dbasz o dyscyplinę, ale karmisz dobrze. Jesteś urodzonym przywódcą, ale potrafisz skłonić głowę i przyjąć naganę jak najmłodszy nowicjusz. Znasz Pismo Święte i wyrabiasz najlepszy ser w okolicy.

- A ty przesadzasz.

- Niewiele.

- Nie wierzę, by ludzie mogli o mnie tak myśleć. To sprzeczne z moją naturą.

- Z pewnością - tę uwagę Milius przyjął wzruszeniem ramion. - I nie utrzymasz się, kiedy cię poznają. Stracisz tę aureolę kiedy tu zostaniesz. Zobaczą, jak dłubiesz w zębach i drapiesz się w tyłek, usłyszą, że chrapiesz i pierdzisz, dowiedzą się, jaki jesteś, gdy nie masz humoru albo się rozzłościsz, kiedy twa duma zostanie zraniona lub zaboli cię głowa. Nie chcemy, żeby tak się stało. Niech przyglądają się dzień za dniem jak Remigiusz potyka się i plącze, podczas gdy twój obraz pozostanie w ich pamięci nieskazitelny i pełen blasku.

- Nie podoba mi się to - powiedział Philip z zakłopotaniem w głosie. - Jest w tym jakieś oszukaństwo.

- Nie ma w tym nic nieuczciwego! - zaprotestował Milius. - Jest to prawdziwy obraz tego, jak służyłbyś Bogu i klasztorowi jako przeor i jak źle postępuje Remigiusz. Philip potrząsnął głową.

- Nie będę udawał anioła. W porządku, nie zostanę tutaj, do lasu muszę wrócić tak czy owak. Ale z braćmi musimy grać czysto. Prosimy ich o wybór niedoskonałego, omylnego człowieka, który będzie potrzebował ich pomocy i ich modlitw.

- Powiedz im to! - entuzjastycznie zawołał Milius. - To doskonałe! Spodoba się im. "Niepoprawny" - pomyślał Philip i zmienił temat.

- A co myślisz o reszcie głosujących, o tych braciach, którzy jeszcze się nie zdecydowali?

- Są konserwatywni - bez wahania odrzekł Milius. - Widzą Remigiusza jako starszego człeka, tego, który wprowadzi mniej zmian, którego działania i reakcje można przewidzieć, jako tego, który teraz rządzi. Philip skinął głową na znak zgody.

- A na mnie patrzą ostrożnie, jak na obcego psa, który może ugryźć. Zabrzmiał dzwon na kapitułę. Milius wypił resztę piwa ze swego kubka. - Teraz może się zdarzyć jakiś atak na ciebie, Philipie. Nie potrafię przewidzieć, jaką przybierze formę, będą się jednak starali przedstawić cię jako młodego, niedoświadczonego, zawziętego i niesolidnego. Musisz okazać się spokojny, ostrożny i rozumny, ale obronę zostaw mnie i Cuthbertowi. Philip trochę się zląkł. To nowy sposób myślenia - ważyć każdy ruch i rachować, co inni o nim sądzą. Niechęć wkradła się do jego głosu, gdy mówił:

- Zwykle myślałem tylko o tym jak Bóg oceni moje zachowania.

- Wiem, wiem - rzekł Milius niecierpliwie. - Nie jest jednak grzechem pomóc prostszym ludziom zobaczyć twe działania we właściwym świetle. Philip znów się zmarszczył. Milius był niepokojąco wiarygodny.

* * *

Wyszli z kuchni, po czym, minąwszy refektarz, wyszli na krużganek. Czy powinien stłumić gniew by wydać się spokojnym, i Bóg wie jeszcze jakim? Ale, jeśli tak zrobi, czy bracia nie pomyślą, że te kłamstwa zawierają prawdę? Postanowił pozostać sobą, no może z lekkim tonem powagi i majestatu. Budynek kapituły był małym, okrągłym domem przylegającym do krużganku od wschodu. Jego umeblowanie stanowiły ustawione w krąg drewniane ławy. Nie było tam ognia, więc po kuchni wydawał się zimny. Światło wpadało przez wąskie okna, umieszczone powyżej poziomu wzroku - spoglądać tedy można było jedynie na innych mnichów, siedzących wokół. To właśnie czynił Philip. Obecne było niemal całe zgromadzenie. Byli mnisi w różnym wieku, od lat siedemnastu do siedemdziesięciu, niscy i wysocy, ciemnowłosi i jasnowłosi, wszyscy odziani w samodziałowe habity z surowej wełny i obuci w skórzane sandały. Był gospodarz, któremu krągły brzuch i czerwony nos dowodził jego wad. "Wad, które mogłyby być wybaczalne - pomyślał Philip gdyby kiedykolwiek miał gości". Był szambelan, zmuszający mnichów do zmiany szat i golenia się na Boże Narodzenie i Wielkanoc (kąpiel w tym czasie była wskazana, aczkolwiek nie obowiązkowa). Oparty o ścianę siedział najstarszy brat, drobny, zamyślony, niezmordowany stary człek o włosach wciąż bardziej szarych niż białych. Mówił z rzadka, ale rzeczowo i trafnie; prawdopodobnie sam powinien zostać przeorem, gdyby nie usuwał się w cień. W sali był już także brat Szymon, który wciąż uciekał wzrokiem i nie potrafił uspokoić dłoni; wyznawał przy spowiedzi grzech nieczystości tak często, że (jak Milius wyszeptał Philipowi na ucho) wydawało się, iż bardziej podoba mu się wyznawanie tego grzechu, niż sam grzech. Byli też brat William Beauvis, zachowujący się jak należy; brat Paweł, nie kulejący wcale; Cuthbert Białogłowy, wyglądający na opanowanego; Mały Jan, drobny skarbnik; Pierre, pedel, człowiek małomówny, który poprzedniego dnia skarcił Philipa, odmawiając mu obiadu. Rozglądając się wokół Philip zauważył, że wszyscy mu się przyglądają. Zakłopotany spuścił oczy. Remigiusz przyszedł wraz z zakrystianem Andrzejem. Usiedli obok Pierre'a i małego Jana. "Jednym słowem - pomyślał Philip - nie mają zamiaru nic ukrywać, pokazują, że stanowią odłam". Zebranie kapituły rozpoczęło się czytaniem o Szymonie Słupniku, świętym, którego dzień dziś właśnie przypadał. Pustelnik ten spędził niemal całe swe dojrzałe życie na szczycie kolumny. Philip nie wątpił w jego umiejętność samoumartwienia, ale w sercu przechowywał tajoną wątpliwość co do rzeczywistej wartości takiego duchowego dziedzictwa. Tłumy przychodziły, by oglądać Szymona, ale czy przychodziły po to, by się duchowo wznosić, czy raczej, by popatrzeć na dziwaka? Po modlitwach przyszedł czas na czytanie z Reguły Świętego Benedykta. Czytano naznaczony na ten dzień i miejsce rozdział, od którego wzięły nazwę i zgromadzenie, i budynek, rozdział poświęcony kapitule. Do czytania wstał sam Remigiusz, a kiedy przez chwilę milczał, zanim zaczął czytać, Philip po raz pierwszy spojrzał na niego oczyma rywala. Widział profil człowieka o energicznych, zdecydowanych ruchach i mowie, nadających mu pozór osoby kompetentnej, co stało w jaskrawej sprzeczności z jego prawdziwym charakterem. Uważniejsze obserwacje pozwalały dostrzec to, co kryło się za ową fasadą: jego wypukłe niebieskie oczy błądziły niespokojnie, niezdecydowane usta poruszyły się kilkakrotne z wahaniem, zanim zaczął czytać, a dłonie rozwierały się i zaciskały bezustannie mimo, że pozostawał spokojny. Cały autorytet, jaki posiadał, brał się z arogancji, drażliwości i lekceważącego sposobu traktowania wszystkich, którzy stali niżej w hierarchii. Philip zastanawiał się, dlaczego subprzeor zdecydował się na czytanie rozdziału osobiście. Zrozumiał w chwilę później.

- "Pierwszym stopniem pokory jest natychmiastowe posłuszeństwo" - czytał Remigiusz. Wybrał rozdział piąty, traktujący o posłuszeństwie, by każdemu przypomnieć o swoim zwierzchnictwie, a jego podporządkowaniu. Taktyka onieśmielania. Chytrze. - "Bracia nie żyją według swej woli, nie są posłuszni własnym pożądaniom ni przyjemnościom, lecz poddani rozkazom i panowaniu innego, trwają w swych klasztorach z pragnieniami swymi rządzonymi przez opata" - czytał. "Tacy bracia bez wątpienia żyją według słów Pana naszego: "Przychodzę nie z woli własnej, ale z woli Tego, który mnie przysyła". - Remigiusz zgodnie z przewidywaniami zbierał się do natarcia: w tej walce on reprezentował ustaloną władzę. Po odczytaniu rozdziału zwykle następowały pacierze za zmarłych, dzisiaj oczywiście modlono się za duszę zmarłego przeora Jakuba. Najistotniejsza część zebrania kapituły została zachowana na koniec: dyskusja o obowiązkach, wyznawanie win i oskarżenia o złe sprawowanie. Remigiusz rozpoczął słowami:

- Wczoraj w czasie sumy doszło do zakłócenia porządku. Philip odczuł ulgę.. Teraz już wiedział, że będzie atakowany.Nie miał pewności, czy działanie wczorajsze było właściwe, ale wiedział dlaczego tak postąpił - i był gotów bronić swego zachowania.

- Nie byłem osobiście obecny, przebywałem w domu przeora zajmując się pilnymi sprawami, ale zakrystian opowiedział mi, co zaszło. Przerwał mu Curthbert Białogłowy:

- Nie gań siebie, bracie Remigiuszu, za to, że nie byłeś na sumie rzekł łagodzącym głosem. - W zasadzie wiemy, że interesy klasztoru nie zawsze muszą ustępować przed sumą, ale rozumiemy, że śmierć naszego umiłowanego przeora Jakuba oznaczała dla ciebie konieczność zajęcia się wieloma sprawami z dziedzin dotychczas nie leżących w twej kompetencji. Jestem pewny, że wszyscy się zgodzimy, iż nie trzeba wymierzać ci żadnej pokuty. "Przebiegły stary lis" - pomyślał Philip. Oczywiście, że Remigiusz nie miał najmniejszego zamiaru wyznawania żadnej winy. Tym niemniej Cuthbert mu wybaczył, uzmysławiając każdemu przez to, że wina była, a także, że została zauważona. Teraz zaś, nawet jeżeli jego uzna się winnym błędu, można będzie mu zrobić jedynie to, co Remigiuszowi; Cuthbert ustawił ich na takiej samej pozycji. Na dodatek zaszczepił przekonanie, że Remigiusz ma trudności z obowiązkami przeora. W ten sposób zupełnie podważył autorytet subprzeora, a wszystko kilkoma mile brzmiącymi słowy. Remigiusz wyglądał na rozwścieczonego. Philip uczuł, że skurcz tryumfu ściska mu gardło. Zakrystian Andrzej spojrzał oskarżycielsko na Białogłowego. - Jestem przekonany, że żaden z nas nie chciał krytykować naszego czcigodnego subprzeora. Wspomniane przez niego zakłócenie, spowodowane było przez brata Philipa, który przybył do nas z klasztorku Świętego Jana w Lesie. Philip wyciągnął młodego Williama Beauvisa z jego miejsca w stallach, zawiódł do południowego transeptu i ganił go tam, podczas gdy ja celebrowałem nabożeństwo.

- Wszyscy możemy się zgodzić, że Philip powinien poczekać do końca nabożeństwa. - Remigiusz nadał swej twarzy wyraz pełnej smutku nagany. Philip przyjrzał się wyrazom twarzy innych mnichów. Nie wydawali się zgadzać, ani nie zgadzać z tym stwierdzeniem. Śledzili ciąg wydarzeń w nastroju widzów turniejowych, nie zajmujących się tym, co dobre a co złe, ale tym, kto zwycięży. Początkowo chciał protestować: "Jeślibym czekał, to złe zachowanie ciągnęłoby się przez całą sumę", ale przypomniał sobie radę Miliusa i nie odezwał się. Milius powiedział za niego:

- Ja również uchybiłem obecności na sumie, jak to jest często mym nieszczęściem, ze względu na to, że suma przypada akurat tuż przed obiadem. Może tedy, bracie Andrzeju, powiesz mi, co działo się w stallach, zanim brat Philip podjął działanie. Czy wszystko było w porządku i przyzwoicie?

- Młodzi trochę zbytkowali - odrzekł nadąsany zakrystian. - Chciałem z nimi o tym pomówić później.

- Jest zrozumiałe, że mogły ci umknąć szczegóły, przecież umysł twój skupiał się na nabożeństwie - rzekł litościwie Milius. - Na szczęście mamy pedela, którego obowiązkiem szczególnym jest zwracanie uwagi na nasze złe zachowania. Powiedz nam, bracie Pierre, co ty zaobserwowałeś. Pedel spojrzał wrogo:

- Właśnie to, co przed chwilą rzekł zakrystian.

- Wygląda na to, że musimy poprosić brata Philipa o wyjaśnienie szczegółów - powiedział Milius. Philip pomyślał, że Milius postąpił bardzo mądrze. Ukazał, że ani zakrystian, ani pedel nie widzieli, co wyczyniali młodzi podczas nabożeństwa. Jakkolwiek doceniał jego umiejętności, nie był przekonany, czy podjąć grę. Wybór przeora to nie zawody w sprycie, ta sprawa dotyczy poszukiwania woli Boga. Zawahał się. Milius spoglądał na niego wzrokiem mówiącym: "Oto masz okazję!". Philip miał jednak w sobie skłonność do uporu, który objawiał się zawsze, gdy ktoś chciał ustawić go w moralnie dwuznacznej sytuacji. Zerknął na kuchmistrza i rzekł: - Było tak, jak mówili bracia. Miliusowi twarz się wydłużyła. Patrzył na Philipa z niedowierzaniem. Otwarł usta, ale widać było, że nie wie, co powiedzieć. Philip poczuł się winny, że doprowadził go do takiego upadku ducha. "Wytłumaczę mu to później - pomyślał - o ile nie będzie za bardzo zły". Remigiusz już miał dalej ciskać oskarżenia, gdy rozległ się jakiś inny głos: - Pragnąłbym coś wyznać. Wszyscy zwrócili oczy w jego stronę. William Beauvis, właściwy winowajca, stał i spoglądał ze wstydem na twarzy.

- Rzucałem kulkami z brudu w mistrza nowicjuszy i śmiałem się - powiedział niskim, czystym głosem. - Brat Philip zawstydził mnie. Błagam Boga o przebaczenie i proszę braci o wyznaczenie mi pokuty. - Usiadł pospiesznie. Zanim Remigiusz zdołał zareagować, inny młodzik wstał i rzekł: - Muszę wyznać! Czyniłem to samo. Proszę o pokutę. - Usiadł. Nagły akces do wyznawania win był zaraźliwy: wstał trzeci mniszek, czwarty, potem piąty. Prawda wyszła na jaw, pomimo skrupułów Philipa, który nie potrafił opanować uczucia zadowolenia. Widział, jak Milius walczy, by stłumić tryumfalny uśmiech. Wyznania jasno ukazały, że w trakcie nabożeństwa tuż pod nosem zakrystiana i pedela miał miejsce nieomal bunt. Oskarżeni skazani zostali przez w najwyższym stopniu rozczarowanego Remigiusza na tydzień absolutnego milczenia: mieli się do nikogo nie odzywać, ani też nikt do nich. Taka kara była gorsza, niż można byłoby sądzić. Philip odcierpiał podobną kiedyś, za młodu. Nawet jeden dzień takiej kary był uciążliwy, cały tydzień - to już straszliwa męczarnia. Remigiusz jednak w ten sposób dawał upust swemu gniewowi z powodu przegranej. Kiedy przyznali się do winy, nie miał innego wyjścia, jak tylko ukarać ich, aczkolwiek karząc młodych przyznawał pośrednio rację Philipowi, którego działanie było, jak się okazało, jak najbardziej słuszne. Atak zupełnie się nie powiódł i Philip tryumfował. Mimo lekkiego poczucia winy, rozkoszował się tą chwilą. Upokorzenie Remigiusza nie skończyło się jednak jeszcze. Ponownie przemówił Cuthbert.

- Nastąpiło jeszcze jedno zakłócenie, które powinniśmy omówić. Miało ono miejsce na krużganku, po sumie. - Philip zastanawiał się, co będzie dalej. - Brat Andrzej zatrzymał brata Philipa i oskarżył o złe postępowanie. - "Oczywiście, że tak - myślał Philip, każdy o tym wie". - Dalej, wszyscy wiemy, że miejsce i czas na takie oskarżenia jest teraz i tutaj, w kapitule. Przyczyny owego nakazu w naszej Regule są uzasadnione. Przez noc nastroje stygną, rano skargi mogą być przedyskutowane w atmosferze spokoju i powściągliwości, a całe zgromadzenie swą zbiorową mądrością łatwiej rozwiązuje problemy. Z żalem jednak muszę powiedzieć, że brat Andrzej pominął tę rozsądną zasadę i zrobił scenę na krużganku, mówiąc w zdenerwowaniu i przeszkadzając innym. Zostawić takie zachowanie bez osądzenia byłoby nie w porządku wobec młodszych braci, ukaranych za swoje przewiny. "To było bezlitosne i znakomite" - pomyślał Philip z uciechą. Kwestia czy miał rację wyprowadzając Williama ze stalli podczas nabożeństwa już nigdy nie będzie dyskutowana. Każda próba podjęcia tego tematu obróci się w analizę zachowania oskarżyciela. I tak właśnie powinno być, bo oskarżenie Andrzeja nie było uczciwe. W ten sposób Milius i Cuthbert zdyskredytowali Remigiusza i jego dwu głównych zauszników, Andrzeja i Pierre'a. Czerwona zwykle twarz Andrzeja spurpurowiała z furii, a Remigiusz wyglądał na przestraszonego. Philipa to zadowalało - zasłużyli sobie na to - teraz jednak zaniepokoił się, czy upokorzenie nie posunie się za daleko. - Nie wypada braciom młodszym omawiać karę starszych - rzekł. - Pozwólmy subprzeorowi załatwić tę sprawę osobiście. - Spoglądając wokół dostrzegł, że mnisi aprobują jego wielkoduszność i że mimowolnie zarobił przy tym kolejny punkt. Wydawało się, że wszystko zakończone. Nastrój zgromadzenia był za Philipem, ten zaś uświadomił sobie, że pozyskał większość głosujących. Wtem Remigiusz powiedział:

- Jest jeszcze jedna sprawa, którą muszę podnieść. - Philip studiował twarz subprzeora, który był zdenerwowany. Spojrzał na zakrystiana Andrzeja i pedela Pierre'a i zobaczył, że obaj są zaskoczeni. To coś nie zaplanowanego. Czyżby Remigiusz chciał bronić straconej sprawy? - Większość z was zapewne wie, że biskup ma prawo do poddawania kandydatów na przeora pod naszą rozwagę. Remigiusz stłumił gniew i znowu stał się spokojny i wyniosły. - Ma także prawo do odrzucenia naszego wyboru, a raczej nie potwierdzenia go. Taki podział władzy może prowadzić do sporów między biskupem i klasztorem, co niektórzy starsi bracia znają z doświadczenia. W rezultacie może dojść do tego, że biskup nie zatwierdzi naszego kandydata, ani my nie zdołamy przeforsować naszego. Tam, gdzie istnieje konflikt, tam trzeba negocjacji. W tym przypadku rezultat zależy od dużej ilości, zdecydowania i jedności wśród braci - szczególnie ich solidarności. Philip jeszcze nie orientował się o co chodzi, ale jego tryumf ulotnił się. - Powód, dla którego wspominam o tej sprawie dzisiaj, stanowią dwie informacje, jakie do mnie właśnie dotarły - ciągnął Remigiusz. - Pierwsza, że spośród nas możemy wskazać nie tylko jednego kandydata. - "To nikogo nie zaskoczyło" - pomyślał Philip. - Druga, że biskup naznaczy swego kandydata. Zapadło ciężkie milczenie. To zła wiadomość dla obu partii. Ktoś spytał:

- Czy wiesz, kogo chce biskup?

- Tak - odrzekł Remigiusz, a w tej chwili Philip był już pewien, że on kłamie. - Wybór biskupa padł na brata Osberta z Newbury. Jednego czy dwu mnichów zatkało. Wszyscy byli przerażeni. Znali Osberta, (syna biskupa z nieprawego łoża) bo był kiedyś jakiś czas pedelem w Kingsbridge. Kościół uważał za środek do prowadzenia życia w nieróbstwie i dostatku. Nigdy nie podjął poważniejszej próby dotrzymania swych ślubów, na pół tylko zachowywał pozory i opierając się na ojcowskich uczuciach starał się utrzymywać z daleka od kłopotów. Perspektywa objęcia przez niego stanowiska przeora była zatrważająca, nawet dla przyjaciół Remigiusza. Jedynie gospodarze i któryś spośród zatraconych, zdenerwowanych kompanów, mogli popierać i cieszyć się z Osberta w nadziei na porządki polegające na łamaniu dyscypliny i folgowaniu sobie. Remigiusz brnął dalej.

- Jeśli my wskażemy dwu kandydatów, bracia, biskup może powiedzieć, że jesteśmy podzieleni i niezdolni do podjęcia decyzji wspólną myślą i wysiłkiem, tedy on musi zadecydować za nas, a my powinniśmy podporządkować się. Jeśli natomiast chcielibyśmy przeciwstawić się wyborowi Osberta, dobrze byłoby, gdybyśmy mieli tylko jednego kandydata. Jednocześnie winniśmy być pewni, że naszą kandydaturę nie łatwo będzie podważyć, na przykład ze względu na młody wiek czy niedoświadczenie. Przez zgromadzenie przebiegł pomruk aprobaty. Philip poczuł się przygnębiony. Chwilę przedtem był pewny zwycięstwa, a teraz wymykało mu się z garści. Teraz wszyscy mnisi stali za Remigiuszem, widząc go jako kandydata bezpiecznego, kandydata jedności, dzięki któremu pobiją Osberta. Był pewny, że subprzeor kłamał w kwestii Osberta, ale to nie miało znaczenia. Teraz mnisi przestraszyli się i poparliby Remigiusza - to zaś oznaczało kolejne lata upadku klasztoru Kingsbridge. Zanim ktokolwiek zdołał wypowiedzieć swoje zdanie, Remigiusz rzekł: - Rozejdźmy się teraz i pomódlmy się, by Bóg pomógł nam w przemyśleniu tego problemu i w naszej dzisiejszej pracy. - Wstał i wyszedł, a za nim Andrzej, Pierre i Mały Jan. Tych trzech ostatnich wyglądało na oszołomionych, lecz tryumfujących. Gdy tylko wyszli, wśród pozostałych rozległ się gwar rozmów. Milius zwrócił się do Philipa:

- Nigdy nie podejrzewałem Remigiusza, że jest zdolny do takiego zagrania.

- On kłamie - powiedział Philip z goryczą. - Tego jestem pewny. Cuthbert dołączył do nich i usłyszał ostatnią uwagę Philipa.

- Nieważne czy skłamał czy nie, prawda? Sama groźba wystarczy.

- Prawda w końcu wyjdzie na jaw.

- Niekoniecznie - zareplikował Milius. - Przypuśćmy, że biskup nie naznaczy Osberta. Remigiusz powie, że biskup wykonał unik przed konfrontacją ze zjednoczonym zgromadzeniem.

- Nie mam zamiaru się poddawać - powiedział Philip z uporem.

- Cóż jeszcze moglibyśmy zrobić? - spytał Milius.

- Musimy wyjawić prawdę.

- Nie możemy - odpowiedział Milius. Philip wytężył rozum. Uczucie przygnębienia mijało.

- A czemużby nie spytać?

- Spytać? Co masz na myśli?

- Spytać biskupa o jego zamiary. Jak?

- Możemy przesłać wiadomość do pałacu biskupiego, prawda? - Philip myślał głośno. Spojrzał na Cuthberta. Ten zamyślił się.

- Tak. Stale wysyłam gońców. Jednego mogę posłać do pałacu biskupa. Milius rzekł sceptycznie:

- I goniec zapyta biskupa, jakie ten ma zamiary? Philip zmarszczył brwi. To jest problem.

- Biskup nic nam nie powie. - Cuthbert zgodził się z Miliusem. Philipa nagle olśniło: - Nie. - Czoło mu się wygładziło, uderzył pięścią w dłoń, znajdując wyjście. - Biskup nam nie powie. Ale jego archidiakon - tak.

* * *

Tej nocy Philip śnił o Jonatanie, owym porzuconym dziecku. Widział je na ganku kaplicy Świętego Jana w Lesie i siebie wewnątrz czytającego prymarię, kiedy wilk wyśliznął się z lasu i przemknął przez dziedziniec, gładko jak wąż, kierując się w stronę dziecka. Philip ze strachu obawiał się by nie spowodować zakłócenia we mszy i nie dostać nagany od Remigiusza i Andrzeja (w rzeczywistości nigdy się to nie zdarzyło), którzy przebywali w klasztorku. Postanowił krzyknąć, ale pomimo usilnych prób, nie wydawał żadnego dźwięku, jak to często dzieje się w snach. W końcu tak bardzo natężył się, by krzyknąć, że obudził się i leżał drżący, nasłuchując oddechów mnichów śpiących wokół niego i stopniowo, powoli sam siebie przekonywał, że wilk nie był prawdziwy. Od przyjazdu do Kingsbridge nie myślał wcale o dziecku. Zastanowił się, co też by uczynił z nim, jeśliby został przeorem. Wówczas wszystko działoby się inaczej. Obecność dziecka w klasztorku ukrytym w lesie nie groziła żadnymi konsekwencjami, choć taka sytuacja nie zdarzała się często. Dziecko w Kingsbridge, to samo dziecko, spowodowałoby zamęt. Z drugiej jednak strony, co w tym złego? Dawanie ludziom tematu do plotkowania to jeszcze nie grzech. Zostawszy przeorem mógłby robić, co mu się podoba. Mógłby wziąć Jasia Osiem Pensów do Kingsbridge, aby nadal zajmował się dzieckiem. Niezwykle go ten pomysł ucieszył. "Tak właśnie uczynię" - postanowił. Potem przypomniał sobie, że według wszelkiego prawdopodobieństwa przeorem nie zostanie. W gorączce niecierpliwości przeleżał do świtu. Nic nie można było zrobić, by poprzeć i przyspieszyć jego sprawę. Rozmowy z mnichami były bezcelowe, gdyż ich myśli zdominowała obawa przed Osbertem. Kilku z nich przyszło zresztą do Philipa mówiąc, że przykro im, iż przegrał, jakby wybory już się odbyły. Oparł się pokusie nazwania ich ludźmi małej wiary. Uśmiechnął się do nich i powiedział, że jeszcze może ich spotkać niespodzianka. Jego własna wiara jednak nie była aż tak silna, jak pokazywał. Archidiakon Walerian mógł nie przebywać w pałacu biskupim, mógł też z jakichś powodów przebywać, ale nie chcieć powiedzieć o treści planów biskupa, albo znając charakter archidiakona, mógł on mieć też własne plany. Philip wstał o świcie wraz z innymi mnichami i poszedł na prymarię do kościoła. Potem skierował się do refektarza, mając nadzieję na wspólne śniadanie, ale zastąpił mu drogę Milius, ukradkowym gestem wskazując kuchnię. Philip podążył za nim, nerwy miał napięte. Goniec musiał wrócić, był szybki. Musiał dostać odpowiedź natychmiast i wyruszyć z powrotem jeszcze wczoraj po południu. Też bardzo szybko. Philip nie przypominał sobie konia ze stajni klasztornych, który byłby tak rączy i zdolny do takiej wytrzymałości. Jak to wyjaśnić? Tym, który czekał w kuchni nie był goniec, lecz we własnej osobie archidiakon Walerian Bigod. Zaskoczony Philip wpatrywał się weń szeroko otwartymi oczyma. Szczupła, czarno odziana postać archidiakona usadowiła się na stołku, jak kruk na gałęzi drzewa. Koniuszek haczykowatego nosa sczerwieniał od chłodu. Kościste białe dłonie rozgrzewał zacisnąwszy je wokół kubka gorącego korzennego wina.

- Jak to dobrze, że przybyłeś - zdradził się Philip.

- Rad jestem, że do mnie napisałeś - chłodno odrzekł Walerian.

- Czy to prawda, że biskup naznaczy Osberta? Walerian podniósł dłoń, by go powstrzymać.

- Dojdziemy do tego. Teraz Cuthbert opowiada mi o wczorajszych wydarzeniach. Philip ukrył swe rozczarowanie. Nie była to jasna i prosta odpowiedź. Badał twarz archidiakona, starając się odgadnąć jego myśli. Walerian faktycznie miał własne plany, ale ich treści Philip nie potrafił się domyślić. Cuthbert, którego w pierwszej chwili nie zauważył, siedział przy ogniu i maczając kawałki razowca w piwie, by ułatwić pracę swym starym zębom, kończył podsumowanie opisu wczorajszej kapituły. Philip, próbując się domyślić, o co chodzi Walerianowi, nie mógł znaleźć sobie miejsca. Ugryzł kęs razowca, ale wskutek zbytniego napięcia nie mógł go przełknąć. Wypił trochę rozwodnionego piwa, tylko po to, by zająć ręce.

- Tak więc - kończył Cuthbert - wydaje się, że jedyną naszą nadzieją jest rozeznanie intencji biskupa i na szczęście Philip zdecydował się oprzeć na znajomości z tobą; przeto wysłaliśmy ci wiadomość.

- A teraz powiesz nam to, co chcemy wiedzieć? - niecierpliwie wtrącił się Philip.

- Tak, powiem. - Walerian odstawił wino, nawet go nie spróbowawszy. Biskup chciałby, aby przeorem Kingsbridge został jego syn.

- Więc Remigiusz powiedział prawdę.

- Jednakże biskup nie chce ryzykować kłótni ze zgromadzeniem. Philip zmarszczył brwi. Właśnie to przewidywał Remigiusz, ale coś niezupełnie się zgadzało.

- Nie przybyłbyś tutaj, by nam tylko to powiedzieć - zwrócił się do Waleriana. Po pełnym szacunku spojrzeniu, jakie mu rzucił archidiakon, Philip poznał, że domysł był słusznym.

- Nie. Biskup prosił mnie o wybadanie nastrojów w klasztorze. Upełnomocnił mnie przy tym do nominacji w jego imieniu. W rzeczy samej - mam nawet przy sobie jego pieczęć. Mogę więc napisać nominację i rozstrzygnąć sprawę w sposób formalny i obowiązujący. Jak widzicie, mam pełnię jego władzy w tej kwestii. Zrozumienie znaczenia i wagi tego stwierdzenia zabrało Philipowi dobrą chwilę. Walerian był upoważniony do dokonania nominacji i przypieczętowania tego biskupią pieczęcią. Innymi słowy - biskup złożył całą sprawę w jego ręce. Reprezentował obecnie cały autorytet biskupa. Wziął głęboki wdech i powiedział:

- Pojmujesz więc, że nominacja Osberta spowoduje sprzeciw, którego biskup chce uniknąć?

- Tak, pojmuję to.

- Nie naznaczysz więc Osberta?

- Nie. Philipowi głowa aż pękała od natłoku myśli. Uradowani uniknięciem nominacji Osberta mnisi przyjmą przez aklamację każdego, kogo Walerian by nie wskazał. Teraz archidiakon miał prawo ustanowienia przeora.

- No to kogo mianujesz?

- Ciebie... albo Remigiusza.

- Zdolności Remigiusza do prowadzenia klasztoru...

- Znam jego zdolności, znam twoje - przerwał Walerian, jeszcze raz podnosząc szczupłą białą dłoń, by ponownie powstrzymać Philipa. - Wiem, który z was byłby lepszym przeorem. - Przerwał. - Jest jednak inna sprawa. "O co teraz chodzi? - zastanawiał się Philip. - Co jeszcze trzeba rozważać, poza tym, kto będzie lepszym przeorem?" Popatrzył po innych. Milius także był zdezorientowany, ale stary Cuthbert lekko się uśmiechał, jakby wiedział czego należy oczekiwać.

- Podobnie jak ty niepokoję się o ważne stanowiska, na których Kościół potrzebuje energicznych i zdolnych ludzi, bez względu na ich wiek, a które zwykle dawano w nagrodę za długą służbę ludziom starszym, których świątobliwość bywa większa, niż umiejętność zarządzania.

- Oczywiście - niecierpliwie wpadł mu w słowa Philip, nie bardzo rozumiejąc, jaki związek ze sprawą ma ten wykład.

- Powinniśmy pracować razem - wy trzej i ja. Na to Milius: - Nie pojmuję, ku czemu zmierzasz.

- Ja, tak - rzekł Cuthbert. Walerian skierował ku niemu nikły uśmiech, potem znów zwrócił się do Philipa:

- Pozwolę sobie na szczerość - powiedział. - Biskup jest stary. Któregoś dnia umrze, a wtedy będziemy musieli wybrać nowego biskupa, tak jak dzisiaj przeora. Mnisi Kingsbridge mają prawo wybierać nowego biskupa, bo jest on także opatem tego klasztoru. Philip zmarszczył się, to nie należało do rzeczy: wybierali przeora, a nie biskupa.

- Oczywiście, mnisi nie mogą dokonać wyboru zupełnie niezawiśle, bo arcybiskup i król mogą mieć na ten temat swoje zdanie - kontynuował Walerian. Ostatecznie jednak to mnisi sankcjonują wybór. A kiedy nadejdzie ta chwila, to wy trzej uzyskacie potężny wpływ na decyzję. Cuthbert kiwał głową, jakby jego domysły potwierdzały się w pełni, a teraz Philip także przeczuwał do czego wszystko to zmierza.

- Chcecie, żebym ja zrobił Philipa przeorem Kingsbridge. Ja zaś chcę, żebyście wy uczynili mnie biskupem - zakończył archidiakon. Więc o to chodziło! Philip w milczeniu patrzył na Waleriana. Jakie to było proste. Archidiakon chciał dobić targu. Był wstrząśnięty, Nie było to, co prawda dokładnie to samo, co sprzedawanie i kupowanie urzędów duchownych, znane jako symonia, ale miało bliski, nieprzyjemny handlowy posmak. Spróbował pomyśleć obiektywnie. Umowa oznaczała, że zostanie przeorem. Na tę myśl Philipowi mocniej zabiło serce. Niechętnie rezygnowałby z czegoś, co dawało mu stanowisko przeora. Umowa oznaczała również, że w jakimś stopniu, gwarantuje się Walerianowi stanowisko biskupa. Czy byłby on dobrym biskupem? Z pewnością kompetentnym. Nie ujawniał żadnych poważnych wad. Do służby Bożej miał raczej światowy, praktyczny stosunek, ale taki sam miał Philip. Wprawdzie wyczuwał, że w Walerianie jest jakiś rys bezwzględności, którego jemu samemu brakowało, wyczuwał jednak także, że owa cecha łączyła się z pragnieniem ochrony interesów Kościoła i wpływania na nie. Poza tym, któż jeszcze mógłby kandydować na stanowisko biskupa, kiedy obecny umrze? Prawdopodobnie Osbert. Urzędom duchownym nie umknął problem jego pochodzenia, ale też pomimo oficjalnie obowiązującego celibatu sprawa przechodzenia duchownych urzędów z ojca na syna także nie była czymś nieznanym. Osbert oczywiście byłby dla Kościoła większym obciążeniem (także finansowym) jako biskup niż jako przeor. Warto byłoby więc poprzeć nawet mniej wartościowego od Waleriana kandydata, byleby uniknąć osadzenia Osberta na biskupim stolcu. Czy ktoś jeszcze starał się o to stanowisko? Nie sposób było się dowiedzieć. Teraz zresztą było to nieważne. Mogą upłynąć lata nim biskup umrze.

- Nie możemy zagwarantować, że będziesz wybrany - zwrócił się Cuthbert do Waleriana.

- Wiem. Proszę tylko o waszą nominację. Właściwie, to jest dokładnie to, co daję w zamian: nominacja za nominację.

- Zgadzam się na to. - Cuthbert skinął uroczyście głową.

- Ja także - powiedział Milius. Archidiakon i obaj mnisi patrzyli na Philipa. Wątpliwości targały nim. Wiedział, że nie jest to właściwa droga wyboru biskupa, ale stanowisko przeora stawało w zasięgu ręki. Nie było dobre zamienianie jednego urzędu duchownego na drugi - jak handlarze końmi - jeśli jednak odmówi, to skutkiem będzie to, że Remigiusz zostanie przeorem, a Osbert biskupem! Akademickie spory wydały mu się jednakże nie na miejscu. Chęć stania się przeorem opanowała go całkowicie i nie potrafił zgodzić się, nie rozważając wszystkich za i przeciw. Przywołał w myśli wczorajszą modlitwę, kiedy mówił Bogu, że będzie walczyć o to stanowisko. Wzniósł do Niego oczy i skierował następną modlitwę: "Jeśli nie chcesz, aby się to stało, uczyń aby mój język kołkiem stanął i sparaliżuj me usta, a także wstrzymaj mi oddech w piersiach, bym nie wydobył głosu". Potem popatrzył na Waleriana i rzekł:

- Zgadzam się.

* * *

Łoże przeora było ogromne, trzy razy większe od wszystkich, w których kiedykolwiek Philip spał. Drewniana podstawa była na pół chłopa wysoka, a na niej piętrzył się puchowy materac. Dookoła dla ochrony przed kurzem obwieszono je kotarami, na których cierpliwe ręce nabożnych kobiet wyhaftowały sceny biblijne. Philip oglądał to wszystko z mieszanymi uczuciami. Dla niego wystarczającą ekstrawagancją było już samo posiadanie osobnego pokoju do spania - nigdy w życiu nie miał swego pokoju, zawsze spał z innymi. Dziś nadeszła pierwsza noc, kiedy miał spać sam. Łóżko - to za wiele. Zastanawiał się nad siennikiem wypchanym słomą, którym zastąpiłby ten puchowy materac, przyniósłby go z dormitorium, a to łoże mógłby przekazać do szpitalika, gdzie stare kości któregoś z mnichów zażyłyby wygody. Jednakże to łoże miało służyć nie tylko Philipowi. Kiedy klasztor zaszczyci swą obecnością jakiś szczególnie dostojny gość - biskup, jakiś wielki pan czy nawet król - zajmie tę sypialnię, a przeor prześpi się gdzie indziej. Tak naprawdę nie mógł się pozbyć łoża.

- Będziesz miał dzisiaj dobry sen - powiedział Walerian, nie bez odcienia zawiści.

- Przypuszczam, że tak... - z powątpiewaniem rzekł Philip. Wszystko stało się tak szybko. Walerian napisał list do klasztoru, zaraz w kuchni, list, w którym nakazywał mnichom nie zwlekać z wyborami i wskazywał na Philipa, jako swego wybrańca. Podpisał list nazwiskiem biskupa i opieczętował biskupią pieczęcią. Potem we czwórkę poszli do kapituły. Skoro tylko Remigiusz zobaczył, jak wchodzą, wiedział, że walka skończona. Walerian przeczytał list, a kiedy ogłosił imię Philipa, mnisi wznieśli okrzyki radości. Remigiuszowi pozostało tyle rozsądku, by darować sobie i zgromadzeniu formalności głosowania i przyjąć porażkę. I tak Philip został przeorem. Resztę kapituły prowadził już sam, w jakimś oszołomieniu, potem przeszedł przez trawniki do domku przeora w południowowschodnim rogu klasztornego dziedzińca. I objął rezydencję. Kiedy zobaczył owo łoże pojął, że jego życie zmieniło się radykalnie i nieodwołalnie. Stał się inny, wyjątkowy, separowany od pozostałych mnichów. Miał władzę i przywileje. I odpowiedzialność. On sam musiał zapewnić tym czterdziestu pięciu ludziom przetrwanie i rozwój wspólnoty. Jeśli będą głodować, będzie to jego wina; jeśli ulegną deprawacji - oskarżonym będzie on; jeśli zhańbią Kościół Boży, Bóg jemu każe za to odpowiadać. Starał się o to brzemię teraz musiał je udźwignąć. Pierwszym jego obowiązkiem jako przeora było zaprowadzenie braci na sumę. Dziś było Trzech Króli, dwunasty dzień po Bożym Narodzeniu i święto. Na nabożeństwie będą wszyscy mieszkańcy wioski, przyjdą także ludzie z okolicznych miejscowości. Porządna katedra z silnym zespołem mnichów, znana wszystkim z okazałych nabożeństw, mogłaby przyciągnąć z tysiąc albo i więcej wiernych. Nawet do ponurej katedry w Kingsbridge ściągnie większość miejscowej szlachty, bo nabożeństwo jest także okazją do spotkania sąsiadów i omówienia interesów. Przed nabożeństwem miał jednak do omówienia z archidiakonem pewną sprawę, a dopiero teraz byli sami.

- Ta informacja, jaką ci przekazałem - zaczął - na temat hrabiego Shiring...

- Nie zapomniałem - skinął głową Walerian. - Zaprawdę, to może okazać się nawet ważniejsze niż sprawa, kto będzie przeorem czy biskupem. Hrabia Bartłomiej już przybył do Anglii. Spodziewają się go w Shiring jutro.

- Co masz zamiar zrobić? - spytał z niepokojem Philip.

- Chcę wykorzystać Sir Percy'ego Hamleigh'a. Spodziewam się go dzisiaj na nabożeństwie.

- Słyszałem o nim, ale go nigdy nie widziałem.

- Rozglądaj się za tłustym jegomościem z okropną żoną i urodziwym synem. Nie możesz się co do żony pomylić - jest szkaradną.

- Dlaczego myślisz, że wezmą stronę króla Stefana przeciw hrabiemu Bartłomiejowi?

- Z całej duszy go nienawidzą.

- Dlaczego?

- Ich syn William zamierzał ożenić się z córką hrabiego, ale dała mu kosza i małżeństwo zostało odwołane, co dla Hamleigh'ów jest wielkim upokorzeniem. Wciąż cierpią z powodu obrazy i rzucą się głową naprzód na każdą okazję, by zemścić się na Bartłomieju. Philip pokiwał głową usatysfakcjonowany. Rad był z przekazania odpowiedzialności: on sam otrzymał pełny udział. Klasztor Kingsbridge stwarzał dla niego wystarczająco dużo problemów do rozwiązywania. Walerian mógł się zajmować światem za murami klasztoru. Opuścili domek przeora i wrócili na krużganek. Mnisi czekali. Philip zajął swe miejsce i procesja ruszyła. Sprawiało mu przyjemność to kroczenie na czele procesji do kościoła ze śpiewającymi mnichami za sobą. Podobało mu się to bardziej, niż się spodziewał. Wmawiał sobie, że ta znakomita pozycja, którą osiągnął, została mu dana by czynił dobro, symbolizowała moc czynienia tego dobra, i że to właśnie powoduje głęboką dumę, jaka go przepełnia. Chciałby aby opat Piotr z Gwynedd mógł go teraz widzieć - ależ byłby z niego dumny. Poprowadził mnichów do stalli w prezbiterium. Większe nabożeństwa, takie jak to, często były celebrowane przez biskupa. Dzisiejsze miało być prowadzone przez zastępcę biskupa, archidiakona Waleriana. Kiedy Walerian rozpoczynał mszę, Philip szybko przeszukał wzrokiem tłum w celu znalezienia opisanej przez niego rodziny. W kościele zgromadziło się około stu pięćdziesięciu osób, stojących w samej nawie tych bogatszych, w ciężkich zimowych okryciach i skórzanych trzewikach, i chłopów, w szorstkich kurtach i filcowych łapciach lub drewniakach. Z odnalezieniem Hamleigh'ów istotnie nie miał kłopotu. Stali z przodu, blisko ołtarza. Najpierw zobaczył kobietę. Walerian nie przesadził: była odrażająca. Pomimo nasuniętego kaptura, duża część jej twarzy była widoczna i nowo wybrany przeor widział, że jest usiana szpetnymi krostami, których wciąż dotykała nerwowo. Obok niej stał dobrze zbudowany mąż około czterdziestki, zapewne Percy. Jego ubranie wskazywało, że jest człowiekiem o dużym majątku i władzy, ale nie wszedł jeszcze na sam szczyt pomiędzy hrabiów i baronów. Syn opierał się o jedną z masywnych kolumn nawy. Obdarzony piękną męską sylwetką, miał bardzo żółte włosy i wąskie harde oczy. Małżeństwo z córką hrabiego spowodowałoby, że Hamleighowie przekroczyliby linię dzielącą wiejską szlachtę od arystokracji. Nic tedy dziwnego, że źle przyjęli odwołanie ślubu. Philip wrócił myślami do nabożeństwa. Archidiakon prowadził je, na jego gust, zbyt pospiesznie. Zastanowił się raz jeszcze, czy dobrze zrobił, godząc się na nominowanie Waleriana biskupem, kiedy obecny umrze. Niewątpliwie był on utalentowanym człowiekiem, ale wydawał się przywiązywać zbyt małą wagę do modlitwy. Ostatecznie dostatek i władza Kościoła stanowiły przecież tylko środki do celu: celem zaś ostatecznym było zbawienie dusz. Philip postanowił nie przejmować się zbytnio Walerianem. Sprawa postanowiona i załatwiona, i tak biskup pewnie powstrzyma ambicje Waleriana swym długim, ze dwadzieścia jeszcze lat trwającym życiem. Wierni szemrali. Nikt spośrób przybyłych oczywiście nie znał liturgii, jedynie księża i mnisi umieli czynnie uczestniczyć w nabożeństwie - wyjątek stanowiły najbardziej popularne modlitwy i mówienie "amen". Część parafian przysłuchiwała się nabożeństwu z pełną czci uwagą, ale inni kręcili się tu i tam, witając się i gwarząc ze znajomymi. "To prości ludzie - pomyślał Philip - trzeba coś zrobić, by przyciągnąć ich zainteresowanie". Suma zbliżała się ku końcowi, kiedy archidiakon zwrócił się do zgromadzonych:

- Większość z was już wie, że nasz umiłowany przeor Jakub z Kingsbridge umarł. Jego ciało, leżące dziś z nami w kościele, złożone będzie na wieczny spoczynek na cmentarzu klasztornym dziś po obiedzie. Biskup i mnisi wybrali następcę Jakuba. Jest nim brat Philip z Gwynedd, który dziś rano prowadził nas do kościoła. Przerwał. Philip wstał, by poprowadzić procesję z kościoła. Wówczas Walerian powiedział:

- Mam jeszcze jedną smutną wieść. Zaskoczony Philip szybko usiadł z powrotem.

- Właśnie otrzymałem wiadomość. Philip wiedział, że nie było żadnych nowin. Przez cały ranek byli razem. Co ten przebiegły archidiakon teraz zamierza?

- Wiadomość ta zasmuciła mnie bardzo głęboko. - Ponownie przerwał. Ktoś umarł, ale kto? Walerian wiedział o tej śmierci, zanim jeszcze przyjechał, ale zachował to w sekrecie, a teraz udawał, że właśnie otrzymał wiadomość. Dlaczego? Potrafił odgadnąć tylko jedną przyczynę, a jeśli jego podejrzenia były słuszne... Oznaczało to, że Walerian był znacznie bardziej ambitny i znacznie mniej miał skrupułów, niż Philip sobie wyobrażał. Czyżby oszukał ich tak zręcznie i tak doskonale nimi wszystkimi manipulował? Czy Philip był tylko pionkiem w grze Waleriana? Ostatnie słowa archidiakona potwierdziły jego podejrzenia. - Nasz umiłowany biskup Kingsbridge umarł - ogłosił uroczyście Walerian.

* * *

Rozdział 3

- Ta suka tam będzie? - zapytała matka Williama. - Jestem pewna, że będzie. William patrzył na połamaną fasadę katedry Kingsbridge z mieszaniną lęku i tęsknoty. Jeśli lady Aliena miała być na nabożeństwie Trzech Króli, to ich wspólna obecność na mszy stawała się krępująca, a nawet żenująca dla nich wszystkich, jednak jego serce biło szybciej na myśl, że być może znów ją zobaczy. Jechali drogą do Kingsbridge, William i jego ojciec na koniach bojowych, matka na pięknym rumaku, za nimi jako świta podążali trzej zbrojni i trzej giermkowie. Razem czynili wrażenie godnego i nawet budzącego respekt towarzystwa, co sprawiało radość Williamowi, cieszyło go też, gdy chłopi idący drogą pierzchali na boki przed ich potężnymi końmi. Matka jednak wrzała gniewem.

- Oni wszyscy wiedzą, nawet ci nikczemni wyrobnicy - mówiła zaciskając zęby. - Opowiadają sobie o nas żarty: "Kiedy panna młoda nie jest panną młodą? Kiedy panem młodym jest Will Hamleigh!" Wychłostałam jednego takiego za to, ale to nie pomogło. Chciałabym pochwycić tę sukę, obdarłabym ją ze skóry i powiesiła tę skórę na sęku, a ptaki dziobałyby jej mięso. William wolałby, aby matka się nad tym nie rozwodziła. Rodzinę upokorzono i to jak mówiła matka, z jego winy, więc nie chciał, by mu o tym przypominać. Ze stukotem przebyli nadwyrężony drewniany mostek prowadzący do wioski Kingsbridge i popędzili konie po stromej głównej drodze wiodącej do klasztoru. Ze dwadzieścia lub trzydzieści koni już pasło się na rzadkiej trawie, ale żaden z nich nie był tak piękny i kosztowny, jak konie Hamleigh'ów. Podjechali do stajni i zostawili wierzchowce klasztornym masztalerzom. Przez trawę kroczyli zwarci: William i jego ojciec po obu stronach matki, za nimi rycerze, a w tylnej straży giermkowie. Ludzie przed nimi się rozstępowali, ale William zdołał dojrzeć, że niektórzy poszturchują się i wytykają ich palcami. Słyszał także dokoła szepty o niedoszłym ślubie. Zaryzykował rzut oka na matkę i dostrzegłszy wzburzenie malujące się na jej twarzy, mógłby przysiąc że myśli ona o tym samym. Weszli do kościoła. William nienawidził kościołów. Zimne i mroczne, nawet podczas pięknej pogody miały zawsze nieuchwytny zapach stęchlizny, pełzający po ciemnych kątach i przemykający ciemnymi tunelami naw bocznych, przejść i transeptów. Co zaś było najgorsze, kościoły przywodziły mu na myśl piekielne męki, a on bał się piekła. Przebiegł wzrokiem po zgromadzonych. Z początku, ze względu na mrok, nie potrafił rozróżniać twarzy obecnych. Po kilku chwilach oczy mu się przyzwyczaiły. Nie zdołał dojrzeć Alieny. Przesuwali się do przodu nawą boczną. Wydawało się, że jej tu nie ma. Poczuł jednocześnie ulgę i przygnębienie. Potem ją dojrzał i serce na chwilę przestało mu bić. Stała w południowej nawie na przedzie, towarzyszył jej rycerz, którego William nie znał, a otaczali ją zbrojni i damy dworu. Była odwrócona tyłem do niego, ale burza ciemnych, wijących się włosów nie pozostawiała wątpliwości. Gdy jej się przyglądał, odwróciła się, co pozwalało dostrzec miękką linię policzka i ostry, władczy nos. Jej oczy, ciemne tak bardzo, że wydawały się czarne, spotkały się z oczami Williama. Przestał oddychać. Te ciemne oczy, już uprzednio wielkie, powiększyły się jeszcze na jego widok. Chciał ominąć ją spojrzeniem niby nie zauważywszy, ale nie potrafił oderwać od niej wzroku. Pragnął aby się do niego uśmiechnęła, nawet gdyby ten uśmiech był tylko najlżejszym wygięciem jej pełnych warg, nic więcej poza uprzejmym potwierdzeniem, że go poznaje. Skinął jej głową. Twarz jej zesztywniała i odwróciła się w kierunku ołtarza. William skrzywił się z bólu. Czuł się jak pies, którego ktoś usunął kopniakiem ze swej drogi i chciał się zwinąć w kącie, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć. Popatrzył dokoła, zastanawiając się, czy ktoś zwrócił uwagę na tę wymianę spojrzeń. W miarę przesuwania się z rodzicami nawą zauważał coraz więcej spojrzeń i szturchnięć, po których następowały szepty. Spojrzenia zaś przenosiły się od niego do Alieny i z powrotem. Patrzył prosto przed siebie, by unikać ludzkiego wzroku. Musiał się zmuszać do trzymania głowy wysoko. "Jak ona mogła nam to zrobić? Jesteśmy jedną z najdumniejszych rodzin w okolicy, w południowej Anglii nawet, a ona sprawiła, że czujemy się tacy mali". Ta myśl rozwścieczyła go, zapragnął wyrwać miecz z pochwy i kogoś zaatakować, wszystko jedno kogo. Szeryf z Shiring przywitał się z ojcem Williama, uścisnęli sobie ręce. Ludzie patrzyli już gdzie indziej, poszukując nowego tematu do poszeptania między sobą. William nadal kipiał ze złości. Jacyś młodzi szlachcice zbliżyli się do Alieny w nieustannym strumieniu przechodzących i ukłonili się. Do nich raczyła się uśmiechnąć. Nabożeństwo się zaczęło. William zastanawiał się, dlaczego wszystko poszło tak źle. Hrabia Bartłomiej miał syna, który mógł dziedziczyć tytuł i fortunę, zatem poprzez córkę mogło dojść jedynie do koligacji. Aliena miała szesnaście lat i była dziewicą, nie okazywała żadnej skłonności do zostania mniszką, rozumiano więc powszechnie, że powinna być zachwycona możliwością poślubienia dziewięt nastoletniego, dobrze urodzonego młodzieńca. Zwłaszcza, że polityczne rachuby jej ojca mogły popchnąć ją w ramiona grubego, podagrycznego hrabiego po czterdziestce, albo nawet łysiejącego barona po sześćdziesiątce. Kiedy umowa została już zawarta, rodzice i sam William nie byli bynajmniej powściągliwi w mówieniu o tym. Z dumą rozgłaszali wieść we wszystkich okolicznych hrabstwach. Spotkanie Alieny z Williamem i jego oświadczyny wszyscy traktowali jako czystą formalność, jak się okazało - z wyjątkiem Alieny. Oczywiście znali się od dawna. Pamiętał ją jako małą dziewczynkę, jej figlarną twarzyczkę z zadartym noskiem, niesforne krótko obcięte włosy. Zawsze przewodziła, uparta, śmiała i wojownicza, decydowała w co będą się bawić i kto będzie w drużynie, rozsądzała spory i trzymała zapisy, sędziowała. Fascynowała go, kiedy organizowała zabawę, choć czuł niechęć do sposobu, w jaki uzyskiwała przewagę nad wszystkimi. Mógł wprawdzie zepsuć jej zabawę i samemu znaleźć się w centrum uwagi wszystkich, choćby prowokując bójkę. Nie trwało to jednak długo, bo w końcu ona i tak odzyskiwała kontrolę, pozostawiając go pobitego (jeśli nie fizycznie, to duchowo), zdruzgotanego, z pogardą odrzuconego, gniewnego, a mimo to zachwyconego - tak jak teraz. Po śmierci matki wiele podróżowała z ojcem i William rzadziej ją spotykał. Jednakże widywał ją wystarczająco często, by spostrzec, że wyrasta na czarującą i zachwycającą piękną, młodą kobietę i kiedy powiedziano mu, że ma ją poślubić, poczuł się uszczęśliwiony. Był pewien, że ona musi zostać jego żoną, czy jej się to podoba, czy nie, lecz poszedł poznać jej zdanie, by uprościć drogę do ołtarza. Ona była niewinna, ale on nie. Kilka z dziewcząt, które udało mu się oczarować niemal dorównywały pięknością Alienie. Żadna z nich jednak nie była wysoko urodzona. Z jego doświadczenia wynikało, że większość dziewcząt daje się oszołomić jego pięknymi szatami, ognistymi końmi i szerokim gestem w wydawaniu pieniędzy na słodkie wino i wstążki; kiedy zaś zdołał którąś zaciągnąć do stodoły, zwykle mu się oddawały, mniej lub bardziej chętnie. Dziewczyny zwykle traktował bezceremonialnie. Z początku pozwalał im myśleć, że nie jest swą aktualną wybranką szczególnie zainteresowany. Sam na sam z Alieną pokazało mu jednak, że w jej obecności zawodzi go wiara we własne siły. Była ubrana w jasnoniebieską jedwabną suknię, luźną i fałdzistą, ale patrząc na nią mógł myśleć jedynie o tym, że pewnie nie ma nic pod spodem, że wkrótce będzie mógł oglądać jej ciało obnażone, ilekroć przyjdzie mu na to ochota. Zastał ją przy czytaniu książki, zajęcie to dziwiło u kobiety, tym bardziej, że nie była mniszką. Zapytał ją, co czyta, próbując w ten sposób oderwać myśli od widoku piersi poruszających się pod niebieskim jedwabiem.

- Nazywa się to "Opowieść o Aleksandrze". Jest to historia króla o imieniu Aleksander Wielki, a także o tym, jak podbijał cudowne krainy na wschodzie, gdzie drogie kamienie rosną w gronach na winoroślach, a rośliny potrafią mówić. William nie potrafił wyobrazić sobie, dlaczego ktoś miałby tracić czas na takie głupoty, ale nie powiedział tego. Opowiedział jej za to o swych koniach, psach i osiągnięciach na polowaniach, w zapasach i potyczkach. Nie zrobiło to na niej takiego wrażenia jak oczekiwał. Opowiedział jej o domostwie, które ojciec dla nich budował; aby pomóc jej przygotować się do roli pani domu, opowiedział jej pokrótce, jak sobie wyobraża życie w tym domu. Czuł, że nie potrafi przyciągnąć jej uwagi, choć nie rozumiał dlaczego. Siedział tak blisko niej, chciał ją objąć, poczuć, czy te piersi są naprawdę takie duże jak sobie wyobrażał, ale się od niego odsunęła, splatając ręce na piersiach i krzyżując nogi. Wyglądała tak niedostępnie, że musiał porzucić, aczkolwiek niechętnie, pomysł objęcia jej, pocieszając się tylko myślą, że niedługo będzie mógł robić z nią, co zechce. Jednakowoż kiedy z nią przebywał, nie dała po sobie poznać, co ma zamiar zrobić później. Powiedziała raczej spokojnie: - "Nie wydaje mi się, abyśmy do siebie pasowali". Ale wziął to za wyraz uroczej skromności z jej strony i zapewnił ją, że ona jemu odpowiada jak najbardziej. Nie miał pojęcia, że kiedy tylko znalazł się poza granicami jej włości, natychmiast przystąpiła do szturmu, oświadczając ojcu, że nie ma zamiaru go poślubić. Nic nie było w stanie jej przekonać. Wolała raczej pójść do klasztoru. Mogą ją do ołtarza w łańcuchach zaciągnąć, ale nie wydobędą z niej ani słowa. "Dziwka - myślał William - dziwka". Nie mógł jednak zebrać się na odwagę, by protestować, kiedy matka spluwała za każdym razem, gdy tylko była mowa o Alienie. Nie chciał żywcem pasów z niej drzeć. Chciał leżeć na jej gorącym ciele i całować jej usta. Nabożeństwo Trzech Króli zakończyło się obwieszczeniem o śmierci biskupa. William miał nadzieję, że ta wieść usunie w końcu w cień sensację, jaką było odwołanie małżeństwa. Mnisi wyszli procesją, a wśród zgromadzonych podniósł się gwar podnieconych rozmów, kiedy zmierzali do wyjścia. Wielu spośród nich miało tak majątkowe, jak i duchowe związki ze zmarłym biskupem, jako dzierżawcy, poddzierżawcy czy pracujący w jego włościach. Każdy z nich tedy interesował się, kto zostanie jego następcą i czy następca coś zmieni. Śmierć wielmoży zawsze sprowadzała zagrożenie na jego poddanych. Williama, podążającego w dół nawy za rodzicami, zaskoczyła postać archidiakona Waleriana, który ku nim się kierował. Poruszał się zwinnie pomiędzy zebranymi, jak wielki, czarny pasterski pies, przemykający między krowami na pastwisku; zresztą podobnie jak krowy na psa, tak ludzie nerwowo spoglądali na niego przez ramię i odstępowali na krok by mu zrobić drogę. Chłopów ignorował, szlachcie rzucał słówko czy dwa. Po dotarciu do Hamleigh'ów, pozdrowił ojca Williama, jego samego zignorował i całą uwagę skierował ku matce. - Z tym małżeństwem to taki wstyd! - powiedział. William zapłonął rumieńcem. Czyżby ten dureń z tą swoją litością uważał się za uprzejmego? Matka z niewiele większą od Williama sympatią nastawiona była do rozmowy. - Nie jestem kimś, kto żywi długo urazę - skłamała. Walerian nie słuchał jej odpowiedzi.

- Słyszałem coś o hrabim Bartłomieju, co was może zainteresować. - Ściszył głos, by nikt ich nie zdołał podsłuchać. William wytężył słuch, by nie uronić ani słowa. - Wygląda na to, że hrabia chce złamać przyrzeczenie dane zmarłemu królowi. - Bartłomiej zawsze był hipokrytą o sztywnym karku - rzekł ojciec. Walerian zrobił zbolałą minę. Chciał, by słuchali, a nie by wygłaszali swoje uwagi. - Bartłomiej i hrabia Robert z Gloucesteru nie chcą uznać króla Stefana, wybranego przez Kościół i baronów, rozumiecie? William zastanowił się, dlaczego archidiakon opowiada ojcu o zwyczajnej kłótni pomiędzy baronami. Ojciec najwyraźniej zwrócił uwagę na to samo, powiedział bowiem tak:

- Hrabiowie w tej sprawie nie mogą nic poradzić. Matka podzielała niechęć Williama do wtrąceń.

- Słuchaj! - syknęła do ojca.

- Dowiedziałem się, że planują rokosz, by osadzić Maud na tronie i koronować na królową - mówił dalej Walerian. William nie mógł uwierzyć uszom. Czyżby naprawdę archidiakon swym cichym głosem wyrzekł słowa tak głupio i nieostrożnie i to tutaj, w nawie katedry Kingsbridge? Niezależnie od tego, czy to prawda, czy fałsz, może za to zawisnąć. Ojciec też był wstrząśnięty, ale matka w zamyśleniu rzekła: - Robert z Gloucester jest bliskim kuzynem Maud. To by miało sens. William znowu się zastanowił, jak matka może być tak rzeczowa w tak haniebnej sprawie - w obliczu takich wieści!... No, ale ona była przebiegła i zawsze miała rację, we wszystkim.

- Każdy, kto pomoże udać się do hrabiego Bartłomieja i powstrzymać rokosz, zanim się zacznie, zaskarbi sobie dozgonną wdzięczność króla Stefana i świętej matki Kościoła.

- Doprawdy? oszołomionym tonem spytał ojciec, ale matka już mądrze przytakiwała.

- Bartłomieja spodziewają się w domu jutro. - Walerian rozejrzał się wokół, kiedy to mówił i złapał czyjeś spojrzenie. Znów zwrócił wzrok na matkę i rzekł: Myślałem, że was to może zainteresować. - Skinął na pożegnanie, odszedł i przywitał się z kimś innym. William patrzył za nim. Co on naprawdę chciał przez to powiedzieć? Rodzice ruszyli do drzwi. Podążył za nimi ku łukowato sklepionemu wyjściu. Wszyscy troje milczeli. Przez ostatnie pięć tygodni nasłuchał się dość opowieści o tym, kto będzie królem. Cała sprawa wydawała mu się rozstrzygnięta w chwili, gdy Stefan został ukoronowany w opactwie westminsterskim na trzy dni przed Bożym Narodzeniem. Jeśli Walerian się nie mylił, teraz sprawa ponownie została otwarta. Ale dlaczego zwrócił się z tym właśnie do nich? Ruszyli przez trawnik do stajni. Kiedy tylko uwolnili się od tłumu, kłębiącego się na ganku kościoła i nie mogli zostać podsłuchani, ojciec w podnieceniu rzekł:

- Cóż za wspaniały uśmiech losu - człowiek, który zhańbił naszą rodzinę, będzie sądzony za zdradę stanu! Matka kiwała głową na znak zgody.

- Możemy go aresztować prawem miecza i powiesić na najbliższym drzewie ciągnął ojciec. William dotąd nie myślał o tym, teraz jednak dojrzał wszystko we właściwym świetle. Jeśli Bartłomiej był zdrajcą, można było go zabić. - Możemy się zemścić! - wypalił. - A zamiast kary, dostaniemy od króla nagrodę! - I będą mogli nosić głowy wysoko, i...

- O, wy durnie! - z gwałtowną pogardą powiedziała matka. - Wy ślepe, bezmózgie tępaki! Więc chcecie powiesić Bartłomieja na najbliższym drzewie? A mam wam powiedzieć, co będzie potem? Milczeli obaj. Kiedy była w tym nastroju, lepiej było się nie odzywać. - Robert z Gloucester zaprzeczy, że w ogóle był jakiś spisek, obejmie króla Stefana i przysięgnie lojalność. Na tym się skończy - poza tym, że obydwaj zostaniecie powieszeni za morderstwo. William zadrżał. Wizja, że mógłby zostać powieszony przeraziła go. Miewał o tym koszmarne sny. Jednakże widział, że matka ma rację: król mógł wierzyć, albo udawać, że wierzy, iż nikt nie ośmieliłby się porwać do wystąpienia przeciwko niemu, a dla uzyskania pewności mógł poświęcić parę żywotów.

- Masz rację - rzekł ojciec. - Skrępujemy go jak wieprza do szlachtunku, zawieziemy królowi do Winchesteru, tam go wydamy i zażądamy nagrody.

- Dlaczego nie zabierzecie się do myślenia? - pogardliwie odpowiedziała matka. Napięta - i, jak zauważył William równie podniecona jak ojciec, choć w inny sposób - mówiła dalej: - Czy archidiakon Walerian mówił wam o związaniu i dostarczeniu zdrajcy królowi? A czy on sam nie chce jakiejś nagrody? Czyżbyście nie zdawali sobie sprawy, że z całego serca pragnie zostać biskupem Kingsbridge? Dlaczego dał wam przywilej aresztowania zdrajcy? Dlaczego znalazł sposób, by spotkać nas niby przypadkiem w kościele, zamiast przyjechać do nas do domu w Hamleigh? Dlaczego rozmowa była tak krótka i krętacka? Zawiesiła głos, jakby chciała poczekać na odpowiedź, ale ani syn, ani jego ojciec się nie odezwali, bo wiedzieli, że nie oczekuje tego. William przypomniał sobie, że księżom nie wolno rozlewać krwi i przypuszczał, że właśnie to jest przyczyną dla której Walerian nie chce być zamieszany w uwięzienie hrabiego Bartłomieja. Po dalszym jednak namyśle doszedł do wniosku, że takich skrupułów archidiakon raczej nie ma.

- Powiem wam, dlaczego - ciągnęła matka. - Bo nie jest pewny, czy Bartłomiej jest zdrajcą. Jego informacje są wątpliwe. Nie wiem, jakie jest ich źródło: może też być mało wiarygodnym szpiegiem. W każdym razie nie ma ochoty nadstawiać karku. Nie chce otwarcie oskarżyć hrabiego Bartłomieja o zdradę, bo może zdarzyć się, że oskarżenie okaże się fałszywe i zostanie napiętnowany jako oszczerca. On chce, żeby ktoś inny wziął na siebie ryzyko i wykonał brudną robotę, a kiedy tak się już stanie i zdrada zostanie dowiedziona, wystąpi naprzód i upomni się o swoją część nagrody. Jeśli jednak okaże się, że Bartłomiej jest niewinny, Walerian po prostu zapomni, że cokolwiek nam dzisiaj powiedział. Kiedy tak to przedstawiła, wszystko wydawało się oczywiste. Bez niej jednak William i jego ojciec wpadliby w sidła Waleriana. Działaliby dokładnie tak, jak sobie tego życzył archidiakon, biorąc na siebie całe ryzyko. Polityczny osąd matki był naprawdę przenikliwy.

- Czy to znaczy, że mamy o tym zapomnieć? - spytał ojciec.

- Na pewno nie. - Oczy jej błyszczały. - Ciągle mamy szansę zniszczyć ludzi, którzy nas upokorzyli. - Giermek przyprowadził jej konia. Wzięła wodze i odprawiła go ruchem ręki, ale nie od razu dosiadła wierzchowca. Stała obok niego, w zamyśleniu poklepywała końską szyję i mówiła półgłosem: - Potrzebujemy dowodu spisku, takiego dowodu, by nikt nie ważył się wątpić w jego prawdziwość, ani zaprzeczyć naszym oskarżeniom. Musimy zdobyć ten dowód ukradkiem, by nikt nie wiedział, o co nam chodzi. A kiedy już go będziemy mieli, wtedy aresztujemy hrabiego Bartłomieja i postawimy przed królem. Postawiony przed dowodem, Bartłomiej wszystko wyzna i będzie błagał o litość. Wtedy poprosimy o naszą nagrodę.

- I zaprzeczymy, że Walerian nam pomagał - dodał ojciec. Matka potrząsnęła głową.

- Niech ma swoją chwałę i swą nagrodę. Wtedy będzie nam coś zawdzięczał. A to nam wyjdzie tylko na dobre.

- Ale co zrobimy, aby zdobyć ten dowód? - zaniepokoił się ojciec. - Musimy znaleźć sposób, by rozejrzeć się po zamku Bartłomieja. - Matka zmarszczyła brwi. - To nie będzie łatwe. Nikt nam nie uwierzy, że chcemy po prostu podtrzymywać sąsiedzkie stosunki, skoro wszyscy wiedzą o naszej nienawiści do Bartłomieja. Williama uderzyła pewna myśl.

- Ja mógłbym pójść - powiedział. Rodzice wyglądali na nieco zaskoczonych. - Przypuszczam, że ty wzbudziłbyś mniej podejrzeń, niż ojciec. Ale pod jakim pretekstem? - zaczęła się zastanawiać matka.

- Mogę pojechać zobaczyć się z Alieną - rzekł, a jego serce zabiło mocniej na samą myśl. - Mogę błagać ją, aby jeszcze raz przemyślała swoją decyzję. Przecież ona mnie w ogóle nie zna. Źle mnie oceniła przy pierwszym spotkaniu, a ja mogę być dobrym mężem. Może trzeba ją tylko bardziej nacisnąć. - Zrobił grymas, który miał być cynicznym uśmieszkiem, żeby nie poznali, że myśli tak naprawdę.

- Bardzo wiarygodna wymówka - oceniła matka. Popatrzyła twardo na Williama. - Na Chrystusa, zastanawiam się, czy kiedykolwiek ujawni się w tym chłopcu rozum odziedziczony po matce. Kiedy następnego dnia po Trzech Królach wyruszył do zamku hrabiego, po raz pierwszy od miesięcy był dobrej myśli. Ranek był zimny i jasny. Północny wiatr smagał uszy, a oszroniona trawa chrzęściła pod kopytami bojowego rumaka. Ubrał się w popielatą opończę z delikatnego flandryjskiego sukna, podbitą króliczymi skórami, narzuconą na szkarłatną tunikę. Towarzyszył mu jego giermek, Walter. Kiedy miał dwanaście lat, Walter został jego nauczycielem od oręża, uczył go jazdy konnej, polowania, szermierki i zapasów. Teraz stał się giermkiem, kompanem i osobistą ochroną. Wzrostem dorównywał Williamowi, ale był mocniej zbudowany, potężny kawał chłopa. Dziewięć lat starszy, lecz wystarczająco młody, by popijać i uganiać się za dziewczynami, dostatecznie dojrzały, by w razie potrzeby trzymać chłopaka z dala od kłopotów. Był jego najbliższym przyjacielem. Williama opanowało dziwne podniecenie na myśl o ponownym spotkaniu z Alieną, mimo że zdawał sobie sprawę z tego, iż naraża się na kolejną odmowę i poniżenie. Tamto błyskawiczne spojrzenie w katedrze, kiedy przez chwilę patrzył jej prosto w ciemne oczy, ożywiło jego pożądanie. Niecierpliwie wyglądał momentu, gdy będzie mógł zbliżyć się do niej, mówić z nią, patrzeć jak podczas rozmowy potrząsa kędziorami i przyglądać się, jak porusza się jej ciało pod suknią. Zarazem jednak możliwość zemsty wyostrzyła nienawiść Williama. Pełen napięcia myślał, że teraz ma okazję wymazać upokorzenia, jakich doznał on sam i jego rodzina. Pragnąłby wiedzieć dokładniej czego właściwie ma szukać. Był przekonany, że zdobędzie dowód, iż archidiakon Walerian miał rację. Z pewnością zauważy jakieś oznaki wojennych przygotowań: ćwiczenie rumaków, czyszczenie broni, robienie zapasów żywności, nawet jeśli te przygotowania będą czynione pod pozorem wyjazdu czy wyprawy, by zmylić przypadkowego obserwatora. Skądinąd przekonanie o spisku to nie to samo, co znalezienie nań dowodu. William nie potrafił wymyśleć nic, co mógłby uznać za dowód. Zamierzał mieć oczy otwarte z nadzieją, że dojrzy coś, co samo się jako taki dowód narzuci. Trudno to jednak było nazwać planem i silne było przeczucie, że możliwość zemsty wyślizgnie mu się z rąk. W miarę zbliżania się do celu podróży rosło w nim napięcie. Zastanawiał się czy mogą zabronić mu wjazdu do zamku i przez moment ogarnęła go panika. Ulżyło mu dopiero wtedy, kiedy uświadomił sobie, że jest to niemożliwe. Zamek jest otwarty dla wszystkich i zamknięcie go sprawiłoby, że miejscowa szlachta odebrałaby taki gest jako coś podejrzanego. Hrabia Bartłomiej mieszkał kilka mil za miastem Shiring. Zamek w mieście zajmował szeryf hrabstwa, dlatego własny zamek hrabiego był poza nim. Wioska, która wyrosła obok, nazywała się po prostu Zamkowa. William był już kiedyś tutaj, teraz jednak patrzył na to miejsce oczami człowieka przygotowującego się do ataku. Szeroka i głęboka fosa, która otaczała zamek, miała kształt ósemki: dolne kółko większe, a górne mniejsze. Wykopana ziemia utworzyła dwa koła wałów. U podstawy ósemki znajdował się most nad fosą i przerwa w wale, otwierające drogę do zamku. To było jedyne wejście. By dostać się do wyższych obwałowań trzeba koniecznie przejechać dolne koło i następny most nad fosą oddzielającą oba koła. Wyższy krąg był celem Williama. Gdy zbliżali się do zamku galopując przez otwarte pola, udało im się zauważyć wielu wchodzących i wychodzących. Dwu zbrojnych na szybkich koniach przejechało przez most i ruszyło w przeciwnych kierunkach, a grupa czterech jeźdźców wyprzedziła go, kiedy z Walterem wjeżdżał na most. William zapamiętał, że ostatnia część mostu mogła być podniesiona i zakrywać masywną kamienną strażnicę ochraniającą wejście do zamku. Na całej długości ziemnego wału, w niewielkich odległościach od siebie stały kamienne wieże, dzięki czemu cały obszar dokoła mógł być ostrzeliwany przez obrońcówłuczników. "Obleganie zamku byłoby długą i krwawą mitręgą, a Hamleigh'owie nie zdołaliby wyszkolić dość ludzi, by być pewnymi zwycięstwa" - ponuro pomyślał. Dzisiaj zamek był otwarty. William podał nazwisko strażnikom w bramie, przepuszczono go bez żadnych kłopotów. W niższym kręgu, chronionym przez ziemne wały, mieściły się zwykle zabudowania gospodarskie: stajnie, kuchnia, warsztaty, ustęp i kaplica. Można było wyczuć atmosferę podniecenia. Giermkowie, przyboczni, służący i służące zwijali się jak w ukropie, pokrzykiwali, pozdrawiali się wzajemnie i żartowali. Zwykły obserwator wziąłby to za normalną krzątaninę przed przyjazdem pana, ale w Williamie budziło to inne skojarzenie. Zostawił Waltera przy koniach w stajni i przeszedł na drugą stronę dziedzińca, gdzie naprzeciwko strażnicy był most prowadzący nad fosą do drugiej części zamku. Kiedy miał zamiar przejść przez most, został zatrzymany przez strażnika i zapytany w jakiej przybył sprawie.

- Przyszedłem zobaczyć się z lady Alieną. Strażnik nie znał go, ale obrzucił go spojrzeniem z dołu do góry, zauważył piękną opończę i czerwoną tunikę i ocenił go, patrząc na wyraz jego twarzy, jako pełnego nadziei zalotnika.

- Znajdziesz, panie, młodą panią w wielkiej sali - powiedział z wymuszonym uśmieszkiem. W środku wyższego kręgu stał grubościenny kwadratowy budynek z kamienia, wysoki na trzy piętra. Była to twierdza. Jak zwykle na dole był skład. Wielka sala znajdowała się nad nim, a docierało się tam dzięki drewnianym zewnętrznym schodom, które można było wciągnąć do środka. Na najwyższym piętrze prawdopodobnie znajdowała się sypialnia hrabiego, tam właśnie znalazłby swe ostatnie schronienie, kiedy by Hamleigh'owie po niego przyszli. Napastnikowi całe to otoczenie przedstawiało się jako najeżone różnymi przeszkodami. Było to oczywiście ważne, teraz jednak William przemyśliwał nad sposobem ominięcia wszystkich tych przeszkód i widział poszczególne elementy planu całkiem jasno. Nawet jeśli atakujący zdobędą dolny krąg, będą musieli przebyć drugą fosę, kolejną bramę, a wreszcie zdobywać mocną twierdzę. Będą zmuszeni dostać się na wyższe piętro, prawdopodobnie budując drabinę, a i tam nie obejdzie się bez walki, a można się spodziewać, że następna będzie przy próbie dostania się wyżej, do komnaty hrabiego. Jedynym sposobem dostania się do zamku jest tedy podstęp, uświadomił sobie William i jął przemyśliwać, w jaki sposób można by tu się zakraść. Dotarł schodami na górę i wszedł do wielkiej sali. Pełno tam było ludzi, ale między nimi nie było hrabiego. W przeciwległym rogu po lewej stronie były prowadzące do jego pokoju schody, a u ich stóp siedziałopiętnastu czy dwudziestu rycerzy i zbrojnych, gwarzących przyciszonym tonem. To już było niezwykłe. Zazwyczaj bowiem rycerze i zbrojni tworzyli dwie odrębne klasy społeczne: rycerze byli posiadaczami ziemi, która przynosiła im dochód, zbrojnym płacono dniówkę. Obie grupy zbliżały się do siebie tylko wtedy, gdy pachniało wojną. William rozpoznał kilku z nich: Gilberta Kociogębego, starego złośliwego żołnierza z niemodną brodą i długimi wąsami, minęła mu już czterdziestka, ale nadal był twardy; Ralfa z Lyme, który bardziej dbał o strój niż panna młoda, dziś odzianego w niebieską opończę lamowaną czerwonym jedwabiem; Jacka Gillaume'a, już pasowanego, choć nie był starszy od Williama, a kilka innych twarzy przypominał sobie jak przez mgłę. Skinął głową ogólnie w ich kierunku, ale nie zwrócili na to uwagi: znano go dobrze, ale jeszcze był za młody, by być kimś ważnym. Obrócił się i rozejrzał po komnacie, natychmiast dostrzegając Alienę. Wyglądała dzisiaj zupełnie inaczej. Wczoraj do katedry ubrała się w jedwab, cienką wełnę i płótno, założyła pierścionki i wstążki oraz spiczaste trzewiki. Dzisiaj miała na sobie krótką tunikę odpowiednią raczej dla chłopki czy dzieciaka i bose stopy. Siedziała na ławie, wpatrzona w planszę do jakiejś gry, na której leżały krążki w różnych kolorach. Kiedy William na nią spojrzał, podciągnęła właśnie tunikę i założyła nogę na nogę, ukazując kolana, a następnie w zamyśleniu zmarszczyła nos. Wczoraj wydawała się ogromnie przemądrzała, dzisiaj okazywała się słabym dzieckiem, a jemu jawiła się jako jeszcze bardziej godna pożądania. Nagle poczuł wstyd, że takie dziecko zdolne było przysporzyć mu tyle zmartwienia i bólu i zapałał pragnieniem, aby pokazać w jakiś sposób, że jednak nad nią zapanuje. To uczucie bardzo przypominało żądzę. Grała z chłopcem młodszym od niej o trzy lata. Wyglądał na niespokojnego i cierpliwego - nie podobała mu się ta gra. William dostrzegł między nimi rodzinne podobieństwo. Faktycznie, ten chłopak wyglądał jak Aliena w dzieciństwie, ten sam zadarty nos i krótkie włosy. To musi być jej młodszy brat Ryszard, dziedzic hrabiowskiego tytułu i majątku. William podszedł bliżej. Ryszard popatrzył na niego, po czym wrócił do gry. Aliena skupiła się. Malowana drewniana plansza miała kształt krzyża i podzielona była na kwadraty o różnych kolorach. Krążki wydawały się zrobione z kości słoniowej, białe i czarne. Ta gra najwyraźniej była jakimś wariantem merelsa czy dziewięcioosobowego morrisa i prawdopodobnie przywieziona była przez ojca w podarunku z Normandii. Williama jednak bardziej interesowała sama Aliena. Kiedy nachyliła się nad stołem, góra tuniki odchyliła się i mógł widzieć szczyty jej piersi. Były tak duże, jak sobie wyobrażał. Zaschło mu w ustach. Ryszard przesunął krążki na planszy, a Aliena powiedziała:

- Nie, tak nie możesz. Chłopiec się zbuntował.

- Dlaczego nie?

- Bo to wbrew regułom, ty głupi.

- N i e podobają mi się te reguły - upierał się

- Musisz przestrzegać reguł!

- Niby dlaczego?

- Bo tak, i już!

- A ja nie i już! - I zrzucił planszę na podłogę, a krążki rozleciały się. Szybka jak błyskawica, Aliena spoliczkowała go. Krzyknął, zabolała go tak samo twarz, jak duma.

- Ty... - zawahał się - ty diabelska dziwko! - wrzasnął, odwrócił się i uciekł. Ale po trzech krokach wyrżnął w Hamleigha William złapał go za ramię, przytrzymał w powietrzu.

- Uważaj, żeby jakiś ksiądz nie usłyszał, jak w ten sposób przezywasz siostrę.

- To boli! Puść mnie! - Ryszard wił się i piszczał. Panicz przytrzymał go jeszcze przez chwilę. Chłopiec przestał walczyć i zaczął płakać. William postawił go na ziemi, a on uciekł z płaczem. Aliena patrzyła na Williama, zapomniała o grze, zakłopotanie zmarszczyło jej czoło.

- Po co tu przyszedłeś? - Miała spokojny i niski głos starszej osoby. William siadł na ławie, czując się zadowolony ze sposobu, w jaki poradził sobie z Ryszardem.

- Przyszedłem zobaczyć się z tobą.

- Dlaczego? - Na jej twarzy pojawił się wyraz czujności. Usadowił się tak, by mógł widzieć schody. Czterdziestoletni mężczyzna, odziany w krótką tunikę z cienkiej tkaniny i okrągłą czapkę wysokiej rangi służącego, schodził po schodach do wielkiej sali. Wskazał kogoś ręką i rycerz ze zbrojnym weszli po schodach.

- Chcę z tobą pomówić - rzekł.

- O czym?

- O tobie i o mnie. - Spoglądając ponad jej ramieniem zobaczył zbliżającego się ku nim sługę. W jego chodzie było coś zniewieściałego. W jednej ręce trzymał brudnobrązową głowę cukru w kształcie stożka. W drugiej niósł skręcony korzeń, wyglądający na imbir. Najwyraźniej człowiek ten pełnił funkcję zarządcy domu i właśnie odwiedził szafkę na przyprawy w pokoju hrabiego, zamykany na klucz kredens, skąd wziął cenne ingrediencje na potrzeby kuchni: cukier, być może do osłodzenia placka z dzikimi jabłkami, a imbir do przyprawienia minogów.

- Witaj, Mateuszu - Aliena pobiegła oczyma za wzrokiem Hamleigha. Zarządca uśmiechnął się do niej i ułamał kawałek cukru. William uczuł, że Mateusz jest z Alieny bardzo dumny. Coś w jej zachowaniu powiedziało zarządcy, że jest czymś skrępowana, bo jego uśmiech zamienił się w wyraz zaniepokojenia i zapytał:

- Czy wszystko w porządku? - Jego głos był miękki i łagodny.

- Tak, dziękuję. Mateusz spojrzał na Williama i na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie.

- Młody William Hamleigh, czyż tak? William poczuł się zakłopotany tym, że został rozpoznany, choć i tak nie dałoby się tego uniknąć.

- Zachowaj cukier dla dzieci - powiedział, chociaż nikt go nie częstował. Nie bawi mnie to.

- Dobrze, panie. - Spojrzenie Mateusza mówiło, że nie ma zamiaru tracić czasu na robienie przykrości synom okolicznej szlachty. Obrócił się z powrotem do Alieny. - Twój ojciec przywiózł ze sobą trochę cudownego miękkiego jedwabiu. Pokażę ci później.

- Dziękuję - odrzekła. Mateusz oddalił się.

- Zniewieściały głupiec - skomentował William.

- Dlaczego byłeś wobec niego tak grubiański? - spytała Aliena. - Nie pozwalam sługom, by zwracali się do mnie per "młody William". - Nie był to najlepszy sposób na uwodzenie młodej damy. Zauważył ze ściśniętym sercem, że bardzo kiepsko zabrał się do rzeczy. Musiał być czarujący. Uśmiechnął się więc i rzekł:

- Jeśli zostałabyś moją żoną, służba nazywałaby cię "lady".

- Czy przyszedłeś tutaj mówić o małżeństwie? - W jej głosie zabrzmiała nuta niedowierzania.

- Ty przecież mnie nie znasz - powiedział tonem protestu William. Z rozpaczą uświadomił sobie, że traci kontrolę nad rozmową. Zamierzał wdać się z nią w lekką pogawędkę przed przystąpieniem do interesu, ale ona była tak prosta i szczera, że wbrew własnej woli zdradził, co go do niej przywiodło. - Źle mnie oceniasz. Nie wiem, co zrobiłem, kiedy się ostatnio spotkaliśmy, że zaczęłaś mnie nie lubić. Jakikolwiek miałaś powód, za bardzo się pospieszyłaś. Odwróciła wzrok, rozważając odpowiedź. Za nią widział rycerza i zbrojnego schodzących po schodach i wychodzących z sali z wyrazem zaaferowania na twarzach. Chwilę później człowiek w księżych szatach, prawdopodobnie sekretarz hrabiego, pojawił się u szczytu schodów i po chwili znikł. Kolejnych dwu rycerzy wstało i poszło na górę: Ralf z Lyme, błyskając czerwonym lamowaniem peleryny i jakiś starszy mąż, zupełnie łysy. Najwidoczniej mężczyźni czekający w sali spotykali się z hrabią w jego komnacie po jednym albo po dwu. Ale dlaczego? - Po upływie całego tego czasu? - mówiła Aliena. Tłumiła uczucie, ale nie bardzo wiedział jakie, to mógł być gniew, ale utajone podejrzenie podpowiadało, że raczej śmiech. - Po tych wszystkich kłopotach, gniewie i skandalu, który wreszcie zaczyna cichnąć, teraz przychodzisz tutaj i mówisz mi, że popełniłam błąd? Kiedy tak to ujęła, stało się to trochę niewiarygodne, uświadomił sobie William.

- Nie wszystko zostało pogrzebane. Ludzie ciągle o tym gadają, moja matka wciąż się wścieka, a ojciec nie może pokazać się publicznie - zawołał bliski szaleństwa. - Dla nas się to nie skończyło.

- Wszystko, o co ci chodzi, to honor rodziny, prawda? W jej głosie pojawiła się jakaś niebezpieczna nuta, ale William zignorował ją. Właśnie uświadomił sobie, co czyni hrabia z tymi wszystkimi rycerzami i zbrojnymi. Wysyła wiadomości.

- Honor rodziny? - powtórzył roztargniony. - Tak.

- Ja też wiem, że powinnam myśleć o honorze, koneksjach rodzinnych, tych wszystkich sprawach. Ale to nie wystarcza do małżeństwa. - Zastanawiała się przez moment. - Sądzę, że powinnam ci opowiedzieć o mojej matce. Nienawidziła mego ojca. Ojciec nie jest złym człowiekiem, właściwie jest wspaniały i kocham go, ale jest przerażająco poważny i prosty, nigdy nie rozumiał matki. Ona była radosna, nieco lekkomyślna, kochała zabawy, opowiadanie różnych historii i muzykę, a ojciec uczynił ją nieszczęśliwą. - W oczach Alieny pojawiły się łzy, William ledwie je dostrzegł, pochłonięty obserwowaniem posłańców hrabiego. - Dlatego umarła - bo nie pozwolił jej być szczęśliwą. Wiem to. A on też to wie, rozumiesz. To dlatego przyrzekł mi, że nigdy nie będzie mnie zmuszać do tego, bym poślubiła kogoś, kogo nie polubię. Teraz rozumiesz?, "Ci posłańcy przekazują rozkazy - myślał William - rozkazy do przyjaciół i sprzymierzeńców hrabiego, uprzedzające ich, by przygotowali się do walki. A gońcy to dowód". Zauważył, że Aliena na niego patrzy.

- Poślubić kogoś, kogo nie lubisz? - powtórzył jej słowa. - Nie lubisz mnie?

- Nie słuchałeś, co mówiłam. - W jej oczach błysnął gniew. - Jesteś tak zapatrzony w siebie, że nie potrafisz myśleć o nikim innym ani przez chwilę! Kiedy byłeś tutaj ostatnio, to co robiłeś przez cały czas? Gadałeś i gadałeś o sobie, a mnie nie zadałeś nawet jednego pytania! Głos jej rósł aż do krzyku, a kiedy umilkła William zauważył, że mężczyźni po przeciwnej stronie komnaty ucichli i słuchali.

- Nie mów tak głośno - powiedział do niej. Nie zwróciła na niego uwagi.

- Chcesz wiedzieć, dlaczego cię nie lubię? W porządku, powiem ci. Nie lubię cię, bo nie masz ani odrobiny ogłady. Nie lubię cię, bo nie umiesz czytać. Nie lubię cię, bo interesujesz się jedynie swoimi psami, swoimi końmi i samym sobą. Gilbert Kociogęby i Jack Gillame zarechotali rubasznie. William czuł, że się czerwieni. Ci ludzie nie byli kimś, byli nikim, rycerzami, a śmiali się z n i e g o, syna lorda Percy'ego Hamleigha. Wstał.

- W porządku - powiedział prędko, chcąc powstrzymać Alienę. Ale to nie był dobry pomysł.

- Nie lubię ciebie, bo jesteś sobkiem, tępakiem i głupcem! - krzyczała. Już wszyscy rycerze się śmiali. - Nie lubię ciebie, gardzę tobą, nienawidzę cię i mam do ciebie wstręt! I t o jest powód, dla którego za ciebie nie wyjdę! Rycerze wznosili okrzyki i bili brawo. William skurczył się ze strachu. Ich śmiech spowodował, że czuł się mały, słaby i bezradny jak chłopczyk, a kiedy był właśnie taki, stale się bał. Odwrócił się do Alieny, starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy i ukryć miotające nim uczucia. Przeszedł przez komnatę tak szybko, jak potrafił nie biegnąc, a śmiech wokół niego potężniał. Wreszcie dotarł do drzwi, gwałtownie je otworzył i wypadł na zewnątrz. Zatrzasnął je za sobą i zbiegł po schodach, dławiąc się ze wstydu. Cichnący odgłos gromkiego śmiechu gonił go przez błotnisty dziedziniec do bramy.

* * *

Ścieżka wiodąca z wioski Zamkowej do Shiring dochodziła do głównego traktu. Na skrzyżowaniu podróżny mógł skręcić na północ, do Gloucesteru i na walijskie wybrzeże, albo na południe, do Winchesteru i na wybrzeże angielskie. William i Walter skręcili na południe. Udręka Williama zamieniła się w furię. Ogarnęła go taka wściekłość, że nie mógł mówić. Chciał upokorzyć Alienę i zabić wszystkich tych rycerzy. Z rozkoszą wbijałby swój miecz w każde śmiejące się usta i ciął je aż do gardeł. Rozmyślał nad tym, jak może zemścić się osobiście przynajmniej na jednym z nich. Gdyby mu się to udało, tym samym zdobyłby upragniony dowód. Możliwość zemsty przynosiła mu dzikie zadowolenie. Najpierw musi jednego z nich pojmać. Kiedy tylko trakt zagłębił się w lasy, zsiadł z konia i dalej poszedł pieszo, prowadząc wierzchowca. Walter podążał za nim w ciszy, z respektem odnosząc się do jego złego humoru. William doszedł do węższego odcinka drogi i zatrzymał się. Odwrócił się do Waltera i zapytał:

- Kto jest lepszy na noże, ty czy ja?

- W bezpośrednim starciu - ja jestem lepszy - odrzekł ostrożnie Walter. Ty lepiej rzucasz, panie. - Zawsze, kiedy był zły, mówili do niego "panie".

- Przypuszczam, że potrafisz spowodować, żeby koń potknął się, poniósł i na koniec przewrócił? - spytał William.

- Tak, za pomocą mocnego drąga.

- Idź i znajdź małe drzewo, wyrwij je i ociosaj, będziesz miał mocny drąg. Walter odszedł. William wprowadził oba konie pomiędzy drzewa i przywiązał je na polance z dala od traktu. Zdjął z nich siodła i odjął z uprzęży parę troków i popręgów dosyć, by związać człowiekowi ręce i nogi, a nawet więcej. Plan miał opracowany tylko z grubsza, brakowało czasu na przemyślenie szczegółów, musiał tedy mieć nadzieję, że wszystko się powiedzie. Wracając znalazł kawał dębowego kija, opadłego z drzewa, wyschniętego i twardego, doskonałego na pałę. Walter już czekał ze swoim drągiem. William wybrał miejsce, gdzie giermek miał lec i czekać. Było ukryte za szerokim pniem buka rosnącego przy drodze. Nie wystawiaj drąga za szybko, bo koń może przez niego przeskoczyć - ostrzegł. - Ale też się nie spóźnij, bo możesz natrafić na jego tylne nogi. Najlepiej byłoby trafić między dwie przednie. I spróbuj wetknąć drugi koniec w ziemię, żeby koń nie mógł go odtrącić.

- Widziałem już kiedyś, jak się to robi - skinął głową Walter. William poszedł jakieś trzydzieści jardów z powrotem w kierunku wsi Zamkowej. Jego rola polegała na tym, by upewnić się, że koń poniesie, że będzie biegł za szybko, i nie zdoła uniknąć zetknięcia z drągiem. Ukrył się przy drodze najbliżej jak się dało. Wcześniej czy później któryś z gońców hrabiego musi tędy przejeżdżać. William miał nadzieję, że wkrótce. Z niepokojem rozważał czy się uda i niecierpliwił się pragnąc by było już po wszystkim. "Tym rycerzom, gdy tak śmiali się ze mnie nie przyszło do głowy, że ich szpieguję" - ta myśl trochę go uspokoiła. - "Ale jeden z nich niedługo się przekona. Pożałuje wtedy, że się śmiał. Zamiast się śmiać zapragnie paść na kolana i całować mi buty. Będzie szlochać i błagać, abym mu wybaczył, a ja mu jeszcze lepiej dopiekę". Pocieszał się też tym, że gdy plan się powiedzie, to doprowadzi do upadku hrabiego Bartłomieja i odrodzenia Hamleigh'ów. Wtedy wszyscy, którzy natrząsali się z odwołanego ślubu, będą się trząść ze strachu, a niektórych z nich spotka coś więcej niż trzęsionka. Upadek Bartłomieja stanie się także upadkiem Alieny, i to było w tym najlepsze. Jej nadęta duma i wyniosłe maniery będą musiały się zmienić, kiedy jej ojca powieszą jako zdrajcę. Jeśli zechce wtedy cienkich jedwabi i głów cukru, będzie musiała poślubić Williama. Wyobraził ją sobie, jak poniżona i zgnębiona, przynosi mu z kuchni gorący pasztecik, patrząc na niego tymi wielkimi, ciemnymi oczami, chętna, by mu sprawiać przyjemność, mając nadzieję na pieszczotę, a jej pełne wargi, lekko uchylone, błagają o pocałunek. Jego fantazjom przeszkodził tętent kopyt na stwardniałym od mrozu błocie drogi. Wyjął nóż i zważył go w ręku, przypominając sobie jego ciężar. Na czubku naostrzył z obu stron, by lepiej wchodził. Stał wyprostowany opierając plecy o kryjące go drzewo, trzymał nóż za ostrze i czekał, prawie nie oddychając. Był zdenerwowany. Obawiał się, że może nie trafić nożem, albo koń może się nie przewróci, albo może jeździec zabije Waltera przypadkowym ciosem, a wtedy William musiałby z nim walczyć sam... Kiedy tętent się przybliżył, coś zaniepokoiło go w odgłosie uderzających kopyt. Dostrzegł, że Walter spogląda na niego ze zmarszczonymi brwiami, też usłyszał. Raptem uświadomił sobie przyczynę: to więcej niż jeden koń. Musi błyskawicznie podjąć decyzję. Czy zaatakować dwu ludzi? To by przypominało uczciwą walkę. Postanowił ich przepuścić i poczekać na samotnego jeźdźca. Był trochę rozczarowany, ale tak było rozsądniej. Przeczącym ruchem ręki pomachał Walterowi. Walter skinął głową na znak, że zrozumiał i ponownie zaszył się w kryjówce. W chwilę później pojawiły się dwa konie. William dostrzegł błysk czerwonego jedwabiu: Ralf z Lyme. Potem zobaczył łysą głowę jego kompana. Obaj mężowie galopem przejechali obok niego i zniknęli w dali. Pomimo uczucia przykrego zawodu, William gratulował sobie potwierdzenia teorii, że hrabia rozsyła tych ludzi z poleceniami. Zastanowił się jednak z pewnym niepokojem, czy przypadkiem Bartłomiej nie stosuje taktyki wysyłania zawsze po dwóch posłów. Byłoby to zrozumiałe zabezpieczenie. O ile jest to możliwe, każdy dla bezpieczeństwa podróżuje w grupie. Z drugiej jednak strony Bartłomiej miał wiele wieści do przekazania i ograniczoną liczbę ludzi, zatem rozsyłanie po dwu ludzi z jedną wiadomością wydawało się pewną przesadą. Poza tym rycerze to ludzie nawykli i chętni do używania siły, można więc mieć pewność, że z przeciętnym banitą dadzą sobie bez trudu radę, tym bardziej, że banita poza cięgami może od rycerza niewiele dostać. Rycerz nie nosi przy sobie nic wartego kradzieży, poza mieczem, który ciężko sprzedać bez odpowiadania na niewygodne pytania, ewentualnie koniem, który z pewnością zaprowadziłby złodzieja prosto w ręce kata. W lesie rycerz był bardziej bezpieczny, niż inni podróżni. William podrapał się w głowę rękojeścią noża. Powinno się udać. Usadowił się wygodnie by czekać. Las był spokojny. Słabe zimowe słońce powoli zachodziło, świeciło jeszcze chwilę przez gęstą zieleń po czym znikło. Brzuch przypominał mu, że dawno minął czas obiadu. Przez ścieżkę kilka jardów dalej jeleń przeszedł nieświadom, że przygląda mu się głodny człowiek. William zaczął się niecierpliwić. Jeśli nadciągnie następna para jeźdźców, ruszą do ataku. Ryzykowne, ale ma przewagę zaskoczenia i Waltera, który jest świetnym wojownikiem. Poza tym, to mogła być już ostatnia szansa. Wiedział, że może zostać zabity i bał się, ale to pewnie lepsze, niż życie w nieustannym poniżeniu. Przynajmniej z honorem poległby w walce. "Byłoby najlepiej - myślał - żeby pojawiła się sama Aliena, na przejażdżce na swym białym kucu. Spadłaby z konia, raniąc ręce i nogi, a potem wpadłaby w kolczaste zarośla! Ciernie podarłyby jej delikatną skórę i popłynęłaby krew. Wtedy skoczyłby na nią i przyszpilił do ziemi. Zostałaby upokorzona". Igrał z tymi myślami, z wszystkimi szczegółami wyobrażając sobie jej rany, jej wznoszącą się i opadającą pierś, kiedy on siedziałby na niej okrakiem i marzył o wyrazie upokarzającego strachu na jej twarzy, kiedy uświadomiłaby sobie, że jest całkowicie w jego mocy. Wtedy znowu usłyszał tętent. Tym razem był to tylko jeden koń. Wyprostował się, wyciągnął nóż, oparł się grzbietem o pień i nasłuchiwał. To dobry koń, szybki koń, nie bojowy rumak, lecz mocny wierzchowiec. Niósł umiarkowany ciężar, jakby mężczyznę bez zbroi. Poruszał się wyrównanym długim kłusem, nawet nie zdyszany. William napotkał wzrok Waltera i kiwnął głową. To ten, oto będzie dowód. Podniósł prawe ramię, trzymając nóż za czubek ostrza. Z oddali dobiegło rżenie konia Williama. Dźwięk niósł się doskonale przez cichy las, świetnie słyszalny poprzez tętent zbliżającego się konia. Koń usłyszał go i wytracił prędkość, jego jeździec powiedział: "Hooouua!" i zwolnił do stępa. William zaklął pod nosem. Teraz jeździec będzie ostrożny i wszystko się skomplikuje, wolałby, aby koń znalazł się dalej, ale na to było już za późno. Teraz, kiedy koń szedł stępa, nie można było określić odległości. Wszystko się psuło. Oparł się chęci wyjrzenia zza drzewa. W napięciu pilnie nasłuchiwał. Nagle usłyszał parsknięcie, zaskakująco blisko, a jeździec pojawił się o jard od niego. Chwilę później sam został dostrzeżony przez konia, który stanął, a jeździec wydał pomruk zaskoczenia. William zaklął. Uświadomił sobie natychmiast, że koń może się odwrócić i pobiec w złą stronę. Zanurkował z powrotem pod osłonę drzewa i wychylił z drugiej strony, za koniem, a ramię miał już uniesione. Rzucając nożem nieoczekiwanie rozpoznał jeźdźca, który z groźnym marsem na brodatej twarzy ściągał gwałtownie wodze. Tak ! To był stary, twardy Gilbert Kociogęby. Doskonały rzut. Ostrze trafiło w koński zad i wbiło się w mięśnie na dobry cal. Koń wzdrygnął się jak zaskoczony człowiek, a następnie zanim Gilbert miał czas zareagować, ruszył w panicznym galopie, jak mógł najprędzej. Zmierzał wprost do zasadzki Waltera. William pobiegł za koniem. Ten w kilka chwil przebył odległość dzielącą go od pułapki. Gilbert nie podejmował żadnych wysiłków, by odzyskać panowanie nad koniem - za bardzo był zajęty utrzymaniem się w siodle. Dotarli do pozycji Waltera, William poganiał w myślach - "Teraz, Walter, teraz!" Walter tak pięknie wyliczył swe ruchy, że William nie zauważył drąga wyłaniającego się nagle spod drzewa. Dostrzegł tylko, że przednie nogi konia załamują się, jakby ich cała siła nagle zniknęła. Potem tylne nogi zdawały się dołączać do przednich, tak że wszystkie się poplątały. W końcu poszły w dół, zad w górę i koń zwalił się na ziemię. Jeździec wyleciał w powietrze. Williama, który biegł z tyłu, powstrzymał na chwilę obalony koń. Gilbert wylądował zręcznie, przetoczył się i podniósł na kolana. William bał się, że goniec wstanie, odwróci się i umknie. Wtedy z zarośli wyłonił się Walter, rzucił się na jeźdźca i uderzył go w plecy, powalając na ziemię. Obaj mężczyźni upadli ciężko. Odzyskali równowagę w tej samej chwili, a William z przerażeniem spostrzegł, że przebiegły Gilbert podnosi się z nożem w dłoni. Skoczył w stronę powalonego konia, wyciągnął dębowy drąg i ruszył na Gilberta. Uderzył. Kij trafił w ciemię. Uderzony zachwiał się, ale nie stracił równowagi. Przeklął go w duchu, za jego twardy łeb i podniósł drąg, ale Kociogęby był szybszy i rzucił się na niego z nożem. Hamleigh był odziany na zaloty, a nie do walki, więc szytch przebił cienką wełnianą opończę.Odskoczył jednak dość szybko, by ocalić skórę. Gilbert nadal na niego nacierał. Jego każdy ruch zmuszał Williama do cofania się i kiedy już zaczął się lękać o swoje życie, Walter zakradł się od tyłu i kopnięciem podciął posłańcowi nogi. William odetchnął z ulgą. Przez chwilę wydawało mu się, że już po nim. Dziękował Bogu za to, że dał mu Waltera. Obalony rycerz próbował wstać, ale giermek kopnął go w twarz. William jeszcze dołożył mu dwa razy kijem, dla dobrej miary, a potem Kociogęby już leżał spokojnie. Przetoczyli go tak, by twarz była zwrócona ku ziemi i Walter usiadł na głowie Gilberta, a William wiązał mu ręce na plecach. Potem ściągnął mu długie czarne buty i związał nogi w kostkach mocnym rzemieniem z uprzęży. Wstał. Skrzywił się do Waltera, a ten się uśmiechnął. Co za ulga, że ten ostry, stary wojownik jest bezpiecznie związany. Następnym krokiem było skłonienie Gilberta do wyznań. Walter obrócił go. Kiedy oczy Kociogębego spoczęły na Williamie, widać było, że go poznaje, potem pojawił się w nich wyraz zaskoczenia, a w końcu strach. Hamleigh poczuł satysfakcję. "Gilbert już pożałował swego śmiechu - pomyślał. - Za chwilę będzie żałować jeszcze bardziej". Koń Gilberta zdołał wstać, co było godne uwagi. Odbiegł kilka jardów, zatrzymał się i odwrócił głowę. Oddychał ciężko i wzdrygał się na każde poruszenie wiatru w gałęziach. Hamleigh poszedł po swój nóż, nakazując jednocześnie by jego giermek schwytał konia. William nasłuchiwał, czy nie rozlegnie się tętent kolejnych jeźdźców. Następny goniec mógł być wysłany już wkrótce. Gdyby tak miało być, należało Gilberta usunąć z widoku i pilnować by był cicho. Ale nie pojawili się żadni jeźdźcy, a Walter bez większego trudu poradził sobie z koniem Gilberta. Przewiesili jeńca przez siodło jego własnego wierzchowca, potem poprowadzili w głąb lasu, gdzie czekały ich konie. Rozejrzał się za drzewem, odpowiednim do tego, co chciał zrobić. Dostrzegł wiąz, którego konar wyrastał niemal poziomo nad ziemią, jakieś osiem, dziewięć stóp ponad nią. Wskazał go Walterowi.

- Chciałbym zawiesić Gilberta na tej gałęzi.

- Co masz zamiar mu zrobić, panie? - Grymas okrucieństwa zmienił rysy Waltera. Wygarbowana wiatrem skóra twarzy Kociogębego zbielała ze strachu. William przeciągnął linkę pod pachami jeńca, zawiązał ją z tyłu i przerzucił przez konar. - Podciągnij go - polecił giermkowi. Walter pociągnął Gilberta. Ten wywinął się i uwolniwszy z uchwytu spadł na ziemię. Walter podniósł kij i walił nim w głowę Gilberta, aż ten stracił przytomność, a potem podniósł go znów. William kilkakrotnie owinął wolny koniec linki dookoła gałęzi, po czym mocno zawiązał. Kiedy go puścili zwisał tuż nad ziemią. Kołysał się lekko.

- Zbierz trochę chrustu - rozkazał Walterowi. Ułożyli drewno pod nogami Gilberta po czym William skrzesał ognia i podpalił je. Po chwili płomienie wyciągnęły się. Gorąco obudziło Kociogębego z omdlenia. Kiedy zorientował się, co się z nim dzieje, zaczął jęczeć z przerażenia. - Proszę - mówił - proszę, opuśćcie mnie na dół. Wybacz mi, że się z ciebie śmiałem. Błagam, miej litość. William milczał. Błagania jeńca cieszyły go, ale nie o to mu chodziło. Kiedy żar zaczął przypalać Gilbertowi palce stóp, podwinął je i, zgiąwszy nogi w kolanach, usunął stopy z zasięgu ognia. Po twarzy spływały mu strumienie potu, a w powietrzu rozszedł się lekki zapach spalenizny, kiedy ubranie jego rozgrzewało się coraz bardziej. William ocenił, że przyszedł czas by go wypytać. - Po co poszedłeś dzisiaj do zamku? Gilbert łypnął swymi szeroko rozstawionymi oczyma.

- Żeby się pokłonić. A bo co?

- Dlaczego poszedłeś się pokłonić?

- Hrabia wrócił właśnie z Normandii.

- Nikt cię specjalnie nie wzywał?

- Nie. To mogła być prawda. Przesłuchanie jeńca nie było takie proste, jak sobie wyobrażał. Pomyślał chwilę.

- Co powiedział ci hrabia, kiedy rozmawiałeś z nim w jego komnacie?

- Pozdrowił mnie i podziękował, że przybyłem go powitać. Czyżby jakiś domysł, bardzo ostrożny, przemknął w głębi oczu Gilberta? William nie był pewny.

- Co jeszcze?

- Zapytał o moją rodzinę i wioskę.

- Nic więcej?

- Nic. Czemu pytasz, co powiedział? Co cię to obchodzi?

- Co mówił o królu Stefanie i cesarzowej Maud?

- Mówię ci, że nic! Gilbert już dłużej nie potrafił utrzymać zgiętych kolan, jego stopy znowu zanurzyły się w rosnących płomieniach. Po sekundzie jęk śmiertelnej udręki wyrwał mu się z gardła, a ciało skręciło się konwulsyjnie. Skurcz natychmiast wyrwał stopy z płomieni. Uświadomił sobie, że może osłabić ból, jeśli będzie kołysać się wprzód i w tył. Jednakże za każdym wahnięciem przesuwał się przez płomienie i krzyczał. Jeszcze raz Hamleigh zastanowił się, czy Kociogęby może mówić prawdę. Nie mógł znaleźć sposobu, aby to sprawdzić. Sądził, że Gilbert w pewnym sensie cierpiał już tak bardzo, że prawdopodobnie byle tylko mu ulżyło powiedziałby wszystko, co chciał od niego usłyszeć. "Ważne więc, aby nie dać mu poznać, czego chcę, przynajmniej zbyt jasno, by nie podejmował jakichś desperackich prób łgania - myślał zmartwiony William. - Kto mógł przypuszczać, że torturowanie ludzi może być takie trudne?" Uczynił swój głos spokojnym i niemal konwersacyjnym.

- Gdzie teraz zmierzałeś? Gilbert jęknął z bólu i bezsilności.

- Co cię to obchodzi?

- Gdzie jedziesz?

- Do domu! Zaczyna tracić opanowanie. William wiedział przecież, gdzie mieszka Gilbert, to miejsce leżało na północ stąd. Jechał tedy w złym kierunku.

- Gdzie jedziesz?

- Czego ty chcesz ode mnie?

- Wiem, kiedy kłamiesz. Po prostu powiedz mi prawdę. - Usłyszał ciche, pełne aprobaty chrząknięcie Waltera. Pomyślał, że radzi sobie coraz lepiej. Gdzie jedziesz? - spytał po raz czwarty. Jeniec osłabł tak bardzo, że już nie był w stanie wprawiać swego ciała w przynoszący ulgę ruch. Jęcząc z bólu zatrzymał się nad ogniem i jeszcze raz zgiął nogi, by ochronić bose stopy przed płomieniami. Teraz jednak ogień palił się wystarczająco wysoko, by smalić mu kolana. William poczuł lekko mdlący zapach, jakby znajomy. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że tak pachnie pieczone mięso, woń ta kojarzyła mu się z obiadem. Skóra nóg i stóp Gilberta zbrązowiała i zaczęła pękać, włosy na goleniach zczerniały, zaś tłuszcz z jego ciała wytapiał się i kapał w ogień, gdzie skwierczał. Przyglądanie się cierpieniu fascynowało młodego Hamleigha. Każdy okrzyk bólu przyprawiał go o głęboki dreszcz. Miał władzę nad bólem tego człowieka i to dawało mu satysfakcję. Przypominało to trochę sytuację, kiedy był sam na sam z dziewczyną i nikt nie mógł nic usłyszeć, a on przyciskał ją do ziemi i zadzierał spódnicę, wiedząc, że nic nie może go powstrzymać przed zniewoleniem jej.

- Gdzie jedziesz? - zapytał znowu niechętnym tonem.

- Do Sherborne - odrzekł Gilbert tłumiąc jęk.

- Po co?

- Odetnij mnie, na miłość Chrystusa, powiem ci wszystko! William czuł, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki. Był bardzo zadowolony. Ale to jeszcze nie to.

- Odciągnij trochę jego stopy od ognia. Walter złapał za tunikę Gilberta i pociągnął tak, że ogień nie dotykał już jego nóg.

- No...?

- Hrabia Bartłomiej ma pięćdziesięciu rycerzy w Sherborne i okolicy - mówił Gilbert tłumiąc szloch. - Miałem ich wyćwiczyć i przyprowadzić do Zamkowej. William uśmiechnął się. Wszystkie jego domysły potwierdzały się.

- A co hrabia chciał z nimi zrobić?

- Nie mówił mi.

- Pozwól mu się jeszcze trochę popalić - rzekł do Waltera.

- Nie! Powiem! Walter znieruchomiał w oczekiwaniu.

- Szybko! - ostrzegł Hamleigh

- Mają walczyć dla cesarzowej Maud przeciwko Stefanowi. To było to: dowód. William triumfował.

- A kiedy zapytam cię przed obliczem mego ojca, czy odpowiesz tak samo? - Tak, tak.

- A kiedy mój ojciec zapyta cię przed obliczem króla, czy wtedy też powiesz prawdę?

- Tak!

- Przysięgnij na krzyż.

- Przysięgam na krzyż, że powiem prawdę!

- Amen - zakończył zadowolony William i zaczął zadeptywać ogień.

* * *

Przywiązali Kociogębego do siodła i ruszyli stępa. Rycerz ledwie mógł utrzymać się prosto, a William nie chciał, by zmarł, bo nie miałby wówczas żadnego pożytku, starał się więc nie traktować jeńca zbyt szorstko. Kiedy następnym razem mijali strumyk, polał zimną wodą jego spalone stopy. Jeniec zawył z bólu, ale chyba dobrze mu to zrobiło. Williama ogarnęło cudowne uczucie tryumfu zmieszane z dziwnym rodzajem niemocy. Nigdy nie zabił człowieka, a bardzo chciał zabić Gilberta. Torturowanie człowieka bez zabicia go to tak, jakby obnażać dziewczynę ijej nie zgwałcić. Im bardziej o tym myślał, tym bardziej chciało mu się kobiety. Może kiedy dojadą do domu... nie, wtedy nie będzie czasu. Trzeba będzie opowiedzieć wszystko rodzicom, a oni zechcą, by Gilbert powtórzył swe zeznanie przed nimi i przed księdzem, a może jeszcze przed innymi świadkami. Potem trzeba będzie zaplanować atak na hrabiego Bartłomieja, co koniecznie musi być zrobione jutro, zanim on zgromadzi swych żołnierzy. A William wciąż jeszcze nie wymyślił podstępu, jak się dostać do zamku, bez długiego oblegania go... Myślał właśnie bez nadziei, jak wiele czasu upłynie, zanim ujrzy jakąś ponętną kobietę, kiedy taka właśnie pojawiła się na drodze przed nim. Z przeciwka szła grupa pięciu osób. Jedną z nich była dwudziestopięcioletnia ciemnowłosa kobieta, już nie dziewczyna, ale dość młoda. W miarę jak się zbliżała William patrzył coraz bardziej zaciekawiony: była piękna, jej ciemnobrązowe włosy były przycięte w grzywkę, a głęboko osadzone, intensywnie patrzące oczy miały nie spotykany złoty kolor. Miała schludną i gibką figurę, a skórę gładką i opaloną. - Zostań z tyłu - powiedział do Waltera. - Trzymaj rycerza z daleka dopóki z nimi nie pogadam. Grupka stanęła i wszyscy ostrożnie popatrywali na niego. Najwyraźniej byli rodziną: wysoki mężczyzna, prawdopodobnie mąż, wyrosły młodzieniec, ale jeszcze bez brody, i parka skrzatów. Ten mąż wyglądał znajomo, co z zaskoczeniem zauważył William.

- Znam ciebie? - spytał.

- Ja ciebie znam - odrzekł mężczyzna, - I znam twego konia, bo obaj omal nie zabiliście mojej córki. William przypomniał sobie to zdarzenie. Jego koń nie dotknął dziecka, ale był blisko. - Budowałeś mój dom, a kiedy cię zwolniłem domagałeś się zapłaty i prawie mi groziłeś. Mężczyzna patrzył wyzywająco, nie przeczył.

- Teraz nie jesteś już taki kogut - dodał szyderczo. Cała rodzina zdawała się głodować. Wszystko wskazywało na to, że nastał dzień doskonały na regulowanie rachunków z osobami, które obraziły Williama Hamleigha. - Jesteście głodni? - Tak, jesteśmy głodni - odpowiedział budowniczy z ponurym gniewem. William znów popatrzył na kobietę. Stała w lekkim rozkroku, z podniesioną twarzą, patrząc na niego bez strachu. Aliena go rozpaliła, a teraz swą żądzę chciał zaspokoić z tą kobietą. Byłaby pełna wigoru, tego był pewny: wiła by się i drapała. Tym lepiej.

- Nie ożeniłeś się z nią, prawda? Pamiętam twoją żonę: taka brzydka krowa. Skurcz bólu przebiegł przez twarz budowniczego.

- Moja żona zmarła.

- Ale tej nie zaprowadziłeś do kościoła, co? Nie masz pensa na zapłacenie księdzu. - Z tyłu rozległ się kaszel Waltera i konie niecierpliwie się poruszyły. Przypuśćmy, że dam ci pieniądze na jedzenie - powiedział chcąc podrażnić Toma.

- Przyjmę je z wdzięcznością - odrzekł mąż, ale William widział, jak ciężko mu być uległym.

- Nie mówię o podarunku. Kupię twoją kobietę.

- Nie jestem na sprzedaż, chłopcze - ostro zabrzmiała odpowiedź Ellen. Strzał był celny, William się rozzłościł. "Pokażę ci, czy jestem chłopcem, czy mężczyzną, jak cię dorwę samą" - pomyślał.

- Daję za nią funt srebra - zwrócił się do budowniczego.

- Ona nie jest na sprzedaż. Gniew panicza wzrósł. Rozwścieczyło go, że ofiaruje fortunę takiemu głodomorowi, a ten ją odrzuca.

- Durniu, bierz pieniądze, albo przeszyję cię mieczem, a ją zerżnę na oczach dzieci! Ramię budowniczego wsunęło się pod opończę. "On musi tam mieć jakąś broń" - pomyślał William. Poza tym był duży i, jakkolwiek wychudły na wiór, to był zdecydowany walczyć o swoją kobietę. Kobieta odsunęła opończę i oparła rękę na rękojeści niezwykle długiego sztyletu, który nosiła przy pasie. Starszy chłopak też był dość duży, by sprawić trochę kłopotu.

- Panie, nie mamy na to dosyć czasu - Walter przemówił cicho, ponaglającym tonem. William skinął głową niechętnie. Musi zabrać Gilberta do dworu Hamleigh'ów. To zbyt ważne w porównaniu z bójką o kobietę. Musi to jakoś ścierpieć. Popatrzył na rodzinę tych pięciorga obdartych, głodnych ludzi, gotowych walczyć na śmierć i życie przeciw dwu wypasionym mężczyznom na koniach, uzbrojonym w miecze. Nie potrafił ich zrozumieć.

- No dobra, to zagłódźcie się na śmierć - spiął konia i ruszył galopem, a w kilka chwil potem nie było ich już widać...

* * *

II

Kiedy oddalili się o jakąś milę od miejsca spotkania z Williamem Hamleigh'em, Ellen spytała:

- Czy możemy już zwolnić? Tom uświadomił sobie, że narzucił zbyt ostre tempo. Bał się: przez moment w tamtym miejscu wyglądało na to, że we dwójkę z Alfredem będą musieli walczyć z dwoma zbrojnymi jeźdźcami. Nawet nie miał żadnej broni. Sięgnął, co prawda, pod opończę po swój kamieniarski młotek, ale z przykrością przypomniał sobie, że kilka tygodni temu sprzedał go za worek owsa. Nie wiedział, dlaczego w końcu William dał za wygraną, ale na wszelki wypadek wolał, żeby ich dzieliła jak największa odległość. Mogło się przecież zdarzyć, że temu młodemu panu przyjdzie do głowy jakiś złośliwy pomysł. Tom nie dostał pracy ani w biskupim pałacu w Kingsbridge, ani w żadnym innym miejscu, gdzie się starał. W bezpośrednim sąsiedztwie Shiring znajdował się kamieniołom, a w kamieniołomach, inaczej niż na placach budów, zatrudniano tyle samo ludzi w zimie, co i w lecie. Oczywiście, zazwyczaj jego praca należała do znacznie lepiej płatnych i wymagających większych umiejętności niż kruszenie kamienia, ale już dawno zapomniał o takich drobiazgach. Kamieniołom w Shiring należał do hrabiego Bartłomieja i Tomowi powiedziano, że hrabiego może znaleźć w zamku kilka mil na zachód od miasta. Teraz, mając Ellen, był jeszcze bardziej zdesperowany. Zdawał sobie sprawę z tego, że porzuciła swą siedzibę i las z miłości do niego, nie zważając na następstwa. A zwłaszcza nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo trudne może być dla niego znalezienie pracy. Jeszcze nie uświadamiała sobie tego, że mogą nie przetrwać zimy, a on nie mógł zdobyć się na to, żeby pozbawić ją złudzeń, ponieważ pragnął by z nim została. Kobieta jednak czuje się odpowiedzialną przede wszystkim za los swego dziecka i Ellen w końcu, czego się Tom obawiał, opuści go. Byli razem od tygodnia: siedem dni rozpaczy i siedem nocy rozkoszy. Co rano Tom wstawał szczęśliwy i pełen nadziei. Wraz z upływem dnia głodniał, dzieci się męczyły, a Ellen markotniała. Niekiedy się najadali, jak tego dnia, kiedy spotkali mnicha z serem, a niekiedy żuli paski wysuszonej w słońcu dziczyzny przygotowanej przez Ellen. Trochę to przypominało żucie jeleniej skóry, ale było lepsze, niż nic. Jednak kiedy zapadał zmrok, zmarznięci i wycieńczeni kładli się blisko siebie by się nawzajem ogrzać a po chwili zaczynali gładzić się i całować. Z początku Tom chciał wchodzić w nią natychmiast, ale ona łagodnie odmawiała: chciała całować się dłużej i dłużej igrać. Czynił tak, jak chciała i okazało się to zachwycające. Zuchwale badał jej ciało, pieścił w miejscach, gdzie nigdy nie dotykał nawet Agnes, pod pachami, za uszami i szparę między pośladkami. W niektóre noce chichotali i łaskotali się, schowawszy głowy pod opończe. Kiedy indziej ogarniała ich czułość. Pewnej nocy, gdy byli sami w domu gościnnym jakiegoś klasztoru, a wyczerpane dzieci zasnęły, Ellen stała się władcza i natarczywa, domagając się, by wyczyniał z nią różne rzeczy, ucząc go, jak podniecić palcami. Spełniał jej rozkazy, podniecony, oszołomiony jej bezwstydem. Kiedy skończyli, zapadli w głęboki, dobroczynny sen, zmywszy z siebie miłością dzienne strachy i gniewy. Minęła połowa dnia. Tom ocenił, że William Hamleigh jest dostatecznie daleko, postanowił więc zatrzymać się na odpoczynek. Do jedzenia nie mieli nic poza suszoną dziczyzną. Jednakże w samotnym gospodarstwie udało się im dzisiaj rano wyżebrać trochę chleba, a gospodyni dała im też piwa w drewnianej butli bez korka i kazała ją zatrzymać. Ellen zaoszczędziła połowę piwa do obiadu. Tom siadł na wielkim pniu starego drzewa, Ellen przysiadła obok niego. Pociągnęła długi łyk i podała mu butelkę

- Chcesz trochę mięsa? Potrząsnął głową i napił się piwa. Bez trudu wypiłby wszystko, ale zostawił trochę dla dzieci.

- Schowaj mięso. W zamku powinniśmy dostać kolację. Alfred przyłożył butlę do ust i osuszył ją. Jack był przybity, a Marta wybuchnęła płaczem. Jej brat paskudnie wykrzywił do nich twarz. Ellen popatrzyła na Toma. Po chwili powiedziała:

- Nie powinieneś puszczać płazem takich rzeczy.

- Jest większy niż one, potrzebuje więcej. - Wzruszył ramionami.

- I tak dostaje więcej. Małe - też muszą coś dostać.

- Mieszanie się w kłótnie dzieci to strata czasu.

- Innymi słowy mówisz, że Alfred może znęcać się nad młodszymi, a ty nic na to nie poradzisz. - Głos Ellen stał się szorstki.

- On się nie znęca. Dzieci zawsze się biją.

- Nie rozumiem cię - potrząsnęła głową zakłopotana. - W każdym innym przypadku jesteś dobrym człowiekiem. Kiedy zaś chodzi o Alfreda, stajesz się ślepy. Tom uważał, że ona przesadza, ale nie chciał, żeby się zrobiło nieprzyjemnie, więc powiedział:

- No to daj mięsa małym. Ellen otworzyła torbę. Ciągle nie wyglądała na zadowoloną. Ukroiła kawałek suszonej dziczyzny dla Marty i drugi dla Jacka. Alfred wyciągnął dłoń po swoją porcję, ale został pominięty. Tom pomyślał, że powinna mu trochę dać. Przecież Alfred nic takiego nie zrobił. Ellen po prostu go nie rozumiała. "Chłopak jest duży - myślał - ma wielki apetyt i porywczy charakter, a jeśli to grzech, to wszyscy dorastający chłopcy na całym świecie powinni być przeklęci". Odpoczywali jakiś czas, potem ruszyli dalej. Jack i Marta szli na przedzie, wciąż żując skórzaste mięso. Tych dwoje świetnie się dobrało pomimo różnicy wieku, Marta miała sześć lat, a Jack pewnie jedenaście lub dwanaście. Ale dziewczynka uważała go za ogromnie zajmującego, a on zdawał się cieszyć nowym doświadczeniem, jakim było bawienie się z innym dzieckiem. Szkoda tylko, że jego syn nie polubił Jacka. Toma to zaskoczyło: nie spodziewał się, że Jack, któremu jeszcze daleko było do stania się mężczyzną, będzie patrzeć na Alfreda krytycznie. Ale tak się nie stało. Alfred był oczywiście silniejszy, za to mały Jack - mądry. Tom odsunął od siebie te zmartwienia. To przecież tylko chłopcy. Miał na głowie zbyt wiele, by jeszcze przejmować się dziecięcymi sprzeczkami. Czasem zastanawiał się skrycie, czy w ogóle jeszcze kiedyś dostanie pracę. Mogą przecież tak wędrować i wędrować po drogach, aż wymrą jedno po drugim: któregoś mroźnego ranka znajdą jedno dziecko zimne i bez życia, następne okaże się zbyt słabe, by wytrzymać gorączkę, a Ellen sponiewierana i zabita przez łotra podobnego do Williama Hamleigha. Sam Tom powoli będzie chudł i chudł, aż wreszcie okaże się za słaby, by się podnieść rano i zostanie tak, leżąc na ściółce leśnej, dopóki nie zaśnie wiecznym snem. Oczywiście, zanim do tego dojdzie, Ellen go opuści. Wróci do swej jaskini, gdzie nadal jest jeszcze beczułka jabłek i worek orzechów, zapas wystarczający na przetrwanie do wiosny dwojga, ale zbyt mały dla pięciu osób. Jeśliby tak uczyniła, pękłoby mu serce. Był ciekawy co się teraz dzieje z dzieckiem. Mnisi nazwali je Jonatanem. Tomowi podobało się to imię. Znaczyło podarunek od Boga, jak mówił ten mnich od sera. Wyobraził sobie małego Jonatana, czerwonego, pomarszczonego i łysego, takiego, jak się urodził. Teraz już się pewnie zmienił: tydzień, to kawał czasu dla noworodka. Już na pewno jest większy, a oczy otwiera szerzej. Teraz już nie jest obojętny na otaczający świat: głośny hałas powoduje, że podskakuje, a kołysanie go uspokaja. Kiedy zechce mu się odbić, usta wygną się w kącikach ust w górę. Mnisi prawdopodobnie nie będą mieli pojęcia, o co chodzi, i wezmą to za uśmiech. Tom miał nadzieję, że dobrze się nim opiekują. Ten mnich z serem sprawiał wrażenie, że są życzliwymi i zdolnymi ludźmi. I tak zresztą, na pewno lepiej zajmują się jego dzieckiem niż uczyniłby to sam, bez domu i bez pieniędzy. "Jeśli kiedykolwiek zostanę mistrzem budowniczym i będę kierował naprawdę dużą budową zarabiając czterdzieści osiem pensów tygodniowo plus dodatki postanowił - dam pieniądze temu klasztorowi". Wynurzyli się z lasu i wkrótce potem zobaczyli zamek. Tomowi z radości zabiło mocniej serce, ale czym prędzej stłumił to uczucie, bo już od miesięcy cierpiał rozczarowania i nauczył się, że im bardziej obiecujący jest początek, tym bardziej bolesne rozstanie z nadzieją. Podchodzili do zamku ścieżką przez nagie pola. Marta i Jack natknęli się na zranionego ptaka i wszyscy zatrzymali się, by popatrzeć. Był to strzyżyk, tak mały, że łatwo mogli go przeoczyć. Marta stanęła nad nim, a on próbował podskoczyć i odlecieć, lecz najwyraźniej tego nie umiał. Pochwyciła go ostrożnie i zamknęła w stulonych dłoniach. - Drży cały, czuję to! Musi się bać. Ptak nie podejmował dalszych prób ucieczki, siedział cicho w rękach dziewczynki. Błyszczącymi oczkami przyglądał się otaczającym go ludziom.

- Ma złamane skrzydło - zauważył Jack.

- Daj mi popatrzeć - Alfred wyrwał ptaszka.

- Możemy się nim zaopiekować - powiedziała Marta. - Może mu się polepszy?

- Nie, nie polepszy się - szybkim ruchem swej wielkiej ręki skręcił mu kark.

- Na litość boską! - krzyknęła Ellen. Marta po raz drugi tego dnia zapłakała. Alfred zaśmiał się i cisnął ptaka na ziemię. Jack podniósł go.

- Martwy.

- Co się z tobą dzieje Alfredzie? - spytała Ellen.

- Czego od niego chcesz? Ptak i tak by zdechł - powiedział Tom. Ruszył dalej, pozostali za nim. Ellen znowu złościła się na Alfreda, a to nie podobało się Tomowi. Dlaczego tyle hałasu o jakiegoś cholernego strzyżyka? Pamiętał, jak czuł się w wieku czternastu lat jako chłopiec z ciałem mężczyzny: życie doprowadzało go do szału. Ellen powiedziała: "Kiedy chodzi o Alfreda jesteś zaślepiony", ale to ona tego nie rozumiała. Drewniany most prowadzący do zamku ponad fosą był słaby i rozchwierutany, ale prawdopodobnie sam hrabia chciał, by taki był: most niby miał ułatwiać wjazd atakującym, a im łatwiej się wówczas rozpadnie, tym bezpieczniejszy zamek. Zewnętrzny wał zrobiono z ziemi, na załomach postawiono dookoła kamienne wieże. Przed wędrowcami piętrzyła się kamienna strażnica w kształcie dwu baszt z łącznikiem. "Mnóstwo tutaj roboty dla murarza - pomyślał Tom - to nie jest żaden z tych zamków z błota i drewna. Jutro może będą pracować". Przypomniał sobie, jak czuje się dobre narzędzia w rękach, odpryski spod dłuta, kiedy wyrównuje się kamienny blok, a gdy wygładza jego lico - suchy zapach pyłu kamiennego w nozdrzach. "Jutro wieczorem mój brzuch może być zapełniony pożywieniem, na które zarobiłem, nie wyżebrałem". Gdy podszedł bliżej, dojrzał swym murarskim okiem, że blanki na szczycie strażnicy są w złym stanie. Niektóre z kamiennych bloków odpadły, przez co pewne fragmenty muru były całkiem płaskie. W łuku nad wejściem także widać było obluzowane kamienie. W bramie siedziało dwu strażników. Spoglądali czujnym wzrokiem. Może spodziewano się tu jakichś kłopotów. Jeden ze strażników zagadnął Toma w jakiej sprawie przychodzi.

- Jestem kamieniarzem, mam nadzieję na zatrudnienie w hrabiowskim kamieniołomie - odpowiedział Tom.

- Poszukaj zarządcy - poradził mu jeden ze strażników. - Nazywa się Mateusz. Znajdziesz go zapewne w wielkiej komnacie.

- Dzięki. A co to za człowiek? Strażnik popatrzył na swego towarzysza i skrzywił się:

- Niezbyt męski. - I zaśmiali się obaj. Tom przypuszczał, że niedługo się dowie, co mieli na myśli. Wszedł, Ellen i dzieci za nim. Wewnątrz budynki w większości postawiono z drewna, chociaż niektóre miały kamienne fundamenty, a jeden zwały z kamienia i był prawdopodobnie kaplicą. Przechodząc przez dziedziniec zauważył, że wszystkie wieże wokół miały uszkodzenia i brakowało im blanek. Przebyli drugi most wiodący wyżej i zatrzymali się w drugiej strażnicy. Tom powiedział strażnikowi, że szuka zarządcy Mateusza. Przepuszczono ich, weszli na wewnętrzny dziedziniec i zbliżyli się do kamiennej twierdzy w środku. Otwarte dębowe drzwi najniższej kondygnacji prowadziły do składu. Weszli po schodach na górę, do wielkiej komnaty. Zarządcę i hrabiego zauważył zaraz po wejściu do sali. Po ubraniu poznał, kim byli. Hrabia Bartłomiej nosił długą, zdobioną tunikę z rękawami o rozkloszowanych mankietach. Mateusz tunikę krótką, taką samą jak Tom, ale z cieńszej tkaniny, a na głowie miał maleńką czapeczkę. Znajdowali się blisko paleniska, hrabia siedział, a zarządca stał. Tom zbliżył się do nich i zatrzymał na odległość głosu, czekając aż go zauważą. Hrabia Bartłomiej był mężczyzną po pięćdziesiątce, blady i białowłosy, o szczupłej, wyniosłej twarzy. Nie wyglądał na człowieka wielkodusznego. Zarządca był młodszy, a poza którą przybrał przywiodła Tomowi na myśl słowa strażnika: wydawał się zniewieściały. Tom nie bardzo wiedział, jak się do niego odnosić. W sali było jeszcze kilka osób, ale nikt na niego nie zwrócił uwagi. Czekał i ogarniały go na zmianę nadzieja i lęk. Rozmowa hrabiego z zarządcą zdawała się trwać wiecznie. Nareszcie się skończyła, zarządca skłonił się i odwrócił. Tom zrobił krok do przodu, serce miał w gardle.

- Czy ty jesteś Mateusz? Tak.

- Nazywam się Tom. Mistrz murarski. Jestem dobrym rzemieślnikiem, a moje dzieci głodują. Słyszałem, że macie kamieniołom. - Wstrzymał oddech.

- Mamy kamieniołom, ale nie wydaje mi się, byśmy jeszcze potrzebowali tam kamieniarzy. - Spojrzał na hrabiego, który niemal niedostrzegalnie potrząsnął głową. - Nie, nie możemy cię przyjąć. Szybkość z jaką podjęto decyzję załamała Toma. Gdyby ci ludzie porozmawiali z nim poważnie, długo się namyślali i odrzucili jego ofertę z żalem, zniósłby to łatwiej. Mateusz nie chciał być okrutny, Tom widział to, ale się spieszył do swoich zajęć, podczas gdy on i jego głodująca rodzina stanowili kolejną pozycję na liście spraw do szybkiego załatwienia.

- Mógłbym poczynić naprawy tutaj, w zamku - rzekł desperacko.

- Mamy tu mistrza, który sam wykonuje wszystkie naprawy. Takim "mistrzem" na ogół bywał "Jasiu - od - wszystkiego", zwykle wyuczony mistrz ciesielski.

- Ja jestem murarzem, moje ściany są mocne. Mateusz stropił się natarczywością przybysza i jego kłótliwością. Wydawało się, że ma ochotę rzucić jakieś gniewne słowo, wtem popatrzył na dzieci i twarz znów mu złagodniała.

- Chciałbym ci dać robotę, ale cię nie potrzebujemy. Tom kiwnął głową. Teraz powinien pokornie przyjąć słowa zarządcy, przybrać żałosny wyraz twarzy i błagać o jedzenie i nocleg. Była jednak Ellen, a on obawiał się, że jeśli nie dostanie pracy, to ona odejdzie. Spróbował jeszcze raz. Powiedział na tyle głośno, by hrabia dosłyszał:

- Mam nadzieję, że nie spodziewacie się w najbliższym czasie bitwy. Rezultat przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Mateusz zmartwiał, a hrabia poderwał się na nogi i spytał:

- Dlaczego to powiedziałeś? Zrozumiał, że trafił w ich czułe miejsce.

- Bo wasze mury obronne są w kiepskim stanie.

- Jak to? Mówże człowieku! - zawołał hrabia. Tom wziął głęboki wdech. Hrabia zdenerwował się, ale słuchał uważnie. Murarz wiedział, że drugiej takiej szansy nie złapie.

- Zaprawa w strażnicach odpada płatami. To powoduje, że pojawiają się szpary, w które wejdzie łom. Dzięki temu wróg z łatwością może wyjąć kamień albo dwa, a gdzie jest dziura, tam łatwo zwalić mur. Poza tym - ciągnął bez tchu, nie pozwalając, by ktokolwiek mu przerywał, czy się z nim spierał - wszystkie blanki są uszkodzone. W niektórych miejscach są płaskie. To znaczy, że twoi łucznicy i rycerze nie mają się gdzie schronić...

- Wiem, po co są blanki - przerwał zirytowany hrabia. - Jeszcze co?

- Tak. Twierdza ma drewniane drzwi do składów. Gdybym atakował tę twierdzę, to po prostu wlazłbym przez te drzwi i podłożył ogień.

- A gdybyś był hrabią, to jak byś temu zapobiegł?

- Miałbym przygotowany stos dopasowanych zawczasu kamieni, surowce na zaprawę i murarza pod ręką, by w razie potrzeby zamurował wejście. Bartłomiej patrzył na budowniczego. Bladoniebieskie oczy zwęziły się, a białe czoło zmarszczyło w namyśle. Tom nie potrafił odczytać jego myśli. Czy gniewał się na jego ganienie stanu obronnego zamku? Nigdy nie można przewidzieć pańskich reakcji na krytykę, zazwyczaj najlepiej było pozwalać im na popełnianie własnych błędów. Tom jednak był w rozpaczliwym położeniu. W końcu wydawało się że hrabia podjął jakąś decyzję. Obrócił się do Mateusza i rzekł:

- Weź go. Tom stłumił okrzyk radości. Nie mógł uwierzyć. Spojrzał na Ellen i oboje wesoło się uśmiechnęli. Marta, która nie znała i nie cierpiała powściągliwości dorosłych, krzyknęła: - Huraaa!!! Hrabia Bartłomiej odwrócił się i już rozmawiał z rycerzem stojącym opodal. Mateusz uśmiechnął się do nich.

- Jedliście dzisiaj obiad? Tom przełknął ślinę. Ogarnęło go takie szczęście, że niewiele brakowało, by się rozpłakał.

- Nie, nie jedliśmy.

- Chodźcie do kuchni. Z zapałem podążyli za zarządcą. Kuchnię stanowił wielki drewniany budynek na kamiennym fundamencie. Mateusz kazał im poczekać na zewnątrz. W powietrzu unosił się cudowny zapach: pieczono właśnie słodkie nadziewane bułeczki. Tomowi burczało w brzuchu, a usta miał pełne śliny. Po chwili Mateusz pojawił się z wielkim garnkiem piwa. - Zaraz wam przyniosą trochę chleba i bekonu - powiedział i odszedł. Tom pociągnął łyk i podał garnek Ellen. Ona zaś dała trochę Marcie, napiła się sama i podała garnek Jackowi. Alfred sięgnął po garnek, zanim jej syn zdążył się napić. Jack odwrócił się, usuwając garnek z zasięgu rąk Alfreda. Tom nie chciał kolejnej kłótni między dziećmi teraz, kiedy wreszcie wszystko zaczynało się układać. Już miał interweniować, łamiąc w ten sposób swoją zasadę nie mieszania się w dziecięce sprawy, kiedy chłopiec podał garnek Alfredowi. Alfred podniósł garnek do ust i zaczął pić. Tom upił tylko mały łyk uważając, że garnek wróci do niego nie opróżniony, ale wyglądało na to, że młodzian go osuszy. Potem wydarzyło się coś dziwnego. Kiedy Alfred wycelował dnem garnka w niebo, by wysączyć resztki piwa, coś wypadło na jego twarz. Wydał przerażony krzyk i upuścił garnek. Wycierał twarz nerwowo i z obrzydzeniem. - Co to jest? - zaskrzeczał. To coś upadło na podłogę. Popatrzył w dół, ze zbielałą twarzą, trzęsąc się z odrazy. Wszyscy spojrzeli. Był to martwy strzyżyk. Tom popatrzył na Ellen, ich oczy się spotkały, po czym spojrzeli na Jacka. Jack wziął garnek od Ellen, odwrócił się na chwilę jakby uchylając się od Alfreda, potem mu podał garnek zdumiewająco chętnie... Teraz stał spokojnie, patrzył na przerażonego Alfreda z lekkim uśmiechem satysfakcji na swej mądrej, młodostarej twarzy.

* * *

Jack wiedział, że to odcierpi. Alfred znajdzie sposób, żeby się zemścić. Pewnie, kiedy nikt nie będzie widział, walnie go w brzuch. To jego ulubione uderzenie, bardzo bolesne, a nie zostawia śladów. Jack widział, jak parę razy bił tak Martę. Ale przerażenie malujące się na twarzy Alfreda, kiedy z piwa wypadł martwy ptak, warte było nawet kilku takich uderzeń. Alfred nienawidził Jacka. To było dla niego nowe doświadczenie. Matka zawsze go kochała, a nikt inny wobec niego nie żywił nigdy żadnych uczuć. Wrogie nastawienie Alfreda pozbawione było uzasadnienia. Wydawało się, że dokładnie tak samo czuje wobec Marty. Zawsze ją szczypał, ciągnął za włosy, albo szturchnął i wykorzystywał każdą okazję, by zniszczyć wszystko, co miało dla niej jakąś wartość. Matka Jacka widziała, co się święci i nie cierpiała tego, ale ojciec Alfreda wydawał się myśleć, że to wszystko jest zupełnie normalne, mimo że sam był łagodnym i dobrym człowiekiem i bez wątpienia kochał Martę. Sprawiało to pewien kłopot, ale nie było pozbawione uroku. Wszystko było zachwycające. Jackowi nigdy w całym jego dotychczasowym życiu nie przydarzyło się nic równie fascynującego. Pomimo Alfreda, pomimo nękającego głodu, pomimo bólu, jaki sprawiała mu matka, zwracająca stale uwagę na Toma, zamiast na niego - urzekał go ciągły strumień dziwnych zjawisk i nowych doświadczeń. Zamek stanowił ostatnie ogniwo w łańcuchu dziwów. Słyszał o zamkach: podczas długich zim w lesie matka uczyła go recytacji chansons, pieśni francuskich opowiadających o rycerzach i czarownikach, większość z nich miała około tysiąca linijek! W tych historiach zamki jawiły się jako miejsca ucieczki i miłości. Nie widząc nigdy prawdziwego zamku, wyobrażał go sobie jako coś nieco większego od swej jaskini. Prawdziwy - oszołomił go i zadziwił. Taki wielki, a w środku tylu ludzi! Tyle budynków wewnątrz, a wszyscy zajęci: kuli konie, nabierali wodę, karmili kurczęta, piekli chleb, przenosili różności: zawsze nosili jakieś rzeczy, słomę na podłogę, drewno do ognia, worki z mąką, zwoje tkanin, miecze, siodła i kolczugi. Tom powiedział mu, że fosa i wał nie stanowią naturalnych elementów krajobrazu, ale w rzeczywistości zostały wykopane i zbudowane przez całe tuziny ludzi pracujących razem. Nie żeby wierzył, ale nie potrafił sobie wyobrazić, jak można było coś podobnego zrobić. Po zachodzie słońca, kiedy stało się za ciemno na pracę, wszyscy ludzie ściągali do wielkiej izby, tej w twierdzy. Zapalono pochodnie i dorzucano do paleniska, a psy grzały się przy ogniu. Kilkoro mężczyzn i kobiet zabrało blaty i krzyżaki ze stosów pod ścianą. Ustawili z nich stoły w kształcie litery "T", potem przy poprzeczce owego "T" poustawiali krzesła i ławy. Jack nigdy nie widział tylu ludzi pracujących razem i uderzyło go, jak bardzo ich ta wspólna praca cieszyła. Śmiali się i uśmiechali, podnosząc ciężkie blaty wołali "Opla!" i "Ku mnie, ku mnie!", albo też "Powoli na dół!". Zazdrościł im tego braterstwa, i zastanawiał się, czy kiedyś mógłby to podzielać. Wkrótce wszyscy siedzieli na ławach. Jeden z zamkowych służących rozdał spore drewniane miski i drewniane łyżki, potem raz jeszcze obszedł wszystkie miejsca i do każdej miski włożył grubą kromkę czerstwego ciemnego chleba. Inny sługa przyniósł drewniane kubki i napełnił je piwem z kilku dzbanów, które nosili jego pomocnicy. Jack, Marta i Alfred, siedzący wszyscy przy końcu stołu dostali po kubku piwa, więc nie było się o co bić. Jack podniósł swój kubek, ale mama powiedziała mu, by poczekał na właściwy moment. Kiedy wszystkim już nalano, w sali zapadła cisza. Jack czekał wciąż zafascynowany na to, co nastąpi. Po chwili hrabia Bartłomiej pojawił się na schodach prowadzących z jego izby do wielkiej komnaty. Schodził, a za nim Mateusz, trzech czy czterech dobrze odzianych mężczyzn, chłopiec, a wreszcie najpiękniejsze stworzenie, jakie Jack kiedykolwiek widział. Była to dziewczyna. A może kobieta. Nie był pewny. Ubrana na biało, a rozszerzone rękawy jej tuniki ciągnęły się za nią, kiedy schodziła ze schodów. Włosy masą ciemnych kędziorów okalały twarz, oczy były ciemne. Dopiero teraz uświadomił sobie, co miały na myśli chansons, kiedy mówiły o księżniczkach na zamkach. Nic dziwnego, że nawet rycerze płakali, kiedy umierały księżniczki, tak piękne, jak ta. Kiedy doszła do końca schodów, Jack zorientował się, że jest całkiem młoda, trochę starsza od niego, ale głowę trzymała wysoko i podeszła do szczytu stołu jak królowa. Usiadła obok hrabiego.

- Kto to jest? - zapytał.

- To musi być córka hrabiego - odrzekła Marta.

- Jak się nazywa? Marta wzruszyła ramionami, ale dziewczyna o brudnej buzi, która siedziała obok Jacka, powiedziała:

- Wołają na nią Aliena. Jest cudna. Hrabia uniósł kubek w stronę córki, potem powoli popatrzył na wszystkich siedzących przy stole i wypił. To na ten znak czekali. Powtórzyli gest, podnosząc kubki przed wypiciem. Kolację wniesiono w parujących kotłach. Najpierw podano hrabiemu, potem jego córce, następnie chłopcu i mężczyznom siedzącym u szczytu stołu. Później każdy obsługiwał się sam. To była solona ryba w korzennym sosie. Jack napełnił miskę i zjadł wszystko, potem zjadł z dna miski chleb nasiąknięty tłustym sosem. Między kęsami patrzył na Alienę, podziwiając i zachwycając się wszystkim, co czyniła, oszołomiony rozkazującym tonem głosu, jakim wzywała służących i wydawała im polecenia. Wszyscy zdawali się ją lubić. Kiedy wzywała ich, przybywali szybko, uśmiechali się i spieszyli, by wypełniać jej polecenia. Zaobserwował, że młodzi mężczyźni przy stole często spoglądali na nią, a kiedy myśleli, że patrzy w ich stronę, starali się zwrócić na siebie jej uwagę. Jednak ona była bardziej zajęta starszymi mężczyznami, siedzącymi z jej ojcem, dbała by mieli dość chleba i wina, zadawała im pytania i wysłuchiwała uważnie odpowiedzi. Jack zastanawiał się, jak to jest, kiedy piękna księżniczka rozmawia z tobą i kiedy patrzy na ciebie tymi wielkimi ciemnymi oczami, gdy odpowiadasz. Po kolacji grała muzyka. Dwóch mężczyzn i kobieta wygrywali melodie na owczych dzwonkach, bębenku i piszczałkach zrobionych z kości zwierząt i ptaków. Hrabia zamknął oczy i wydawał się zatopiony w muzyce. Ale Jackowi nie podobały się zawodzące, melancholijne melodie, które tu słyszał. Wolał radosne piosenki śpiewane przez matkę. Inni obecni zdaje się podzielali jego upodobania, bo wiercili się i szurali, a kiedy wreszcie muzyka ucichła, dało się odczuć wyraźną ulgę. Jack miał nadzieję przyjrzeć się Alienie bliżej, jednak ku jego rozczarowaniu po muzyce opuściła wielką salę, wracając na górę. Pomyślał, że pewnie ma tam własną sypialnię. Dzieci i kilku dorosłych grało w szachy lub w dziewięcioosobowego morrisa, a bardziej zapobiegliwi zabrali się za wyrób pasów, czapek, skarpet, rękawic, gwizdków, kości, łopat i uprzęży. Jack zagrał kilka partii szachów, ale pewien zbrojny bardzo się rozzłościł, że pobiło go dziecko i po tym zajściu matka zabroniła mu grać dalej. Chodził więc po sali, słuchając różnych rozmów. Niektórzy mówili sensownie, jak się przekonał, o polach i zwierzętach, albo o królach i biskupach, podczas gdy inni docinali drugim, albo się chwalili, albo opowiadali zabawne historyjki. Uważał, że wszystkie te rozmowy są ciekawe. Wreszcie pochodnie się wypaliły, hrabia wrócił do swej sypialni, a pozostałych sześćdziesięcioro czy siedemdziesięcioro ludzi owijało się w opończę i kładło na pokrytej słomą podłodze. Matka i Tom jak zwykle położyli się razem pod wielką opończą Toma, a matka objęła Toma tak, jak zwykle obejmowała Jacka, kiedy był jeszcze mały. Patrzył z zazdrością. Słyszał, jak spokojnie rozmawiali, a matka zaśmiała się przyzwalająco. Po chwili ich ciała zaczęły się poruszać rytmicznie. Kiedy po raz pierwszy Jack zobaczył, jak to robią, okropnie się zmartwił, przekonany, że cokolwiek to jest, musi przerażająco boleć, ale kiedy to robili, całowali się, i chociaż matka czasami jęczała, domyślał się, że to jęk rozkoszy. Niechętnie by ją o to pytał, sam nie wiedział dlaczego. Teraz zaś, kiedy ogień płonął dalej, dostrzegł inną parę czyniącą to samo, co go zmusiło do uznania, że takie zachowanie jest normalne. "To jakaś kolejna tajemnica,, - pomyślał. A w chwilę potem już spał. Dzieci obudziły się wcześnie rano. Ranny posiłek był podawany dopiero po mszy. Jakiś sługa kazał im nanosić opału na cały dzień. Kiedy zimne powietrze wpadało przez stale otwierane drzwi, zaczęli wstawać dorośli. Gdy już skończyły noszenie drewna, spotkały Alienę. Schodziła ze schodów, tym razem jednak wyglądała inaczej. Włożyła krótką tunikę i filcowe buty. Niesforne włosy ściągnęła wstążką z tyłu głowy, co pozwoliło podziwiać pełen wdzięku zarys twarzy, małe uszy i białą szyję. Ciemne oczy, które wczoraj wydawały się takie dorosłe i poważne, teraz rozświetlały iskierki radości. Za nią podążał chłopiec, który siedział między nią a hrabią u szczytu stołu. Wyglądał na rok czy dwa starszego od Jacka, ale nie był tak wyrośnięty jak Alfred. Z ciekawością patrzył na Jacka, Martę i Alfreda, ale to dziewczyna spytała: - Kim jesteście? Odpowiedział Alfred:

- Mój ojciec jest kamieniarzem, który ma naprawiać zamek. Ja jestem Alfred. Mojej siostrze na imię Marta. A tamten to Jack. Kiedy podeszła bliżej, Jack poczuł zapach lawendy, co go oszołomiło. Jak człowiek mógł pachnieć kwiatami?

- Ile masz lat? - spytała Aliena Alfreda.

- Czternaście - Alfreda także oczarowała. Po chwili palnął: - A ty ile masz?

- Piętnaście. Chcecie coś zjeść? Tak.

- Chodźcie ze mną. Podążyli za nią wszyscy.

- Przecież nie dają śniadania przed mszą - odezwał się Alfred. - Zrobią, co im każę - rzekła Aliena, podrzucając głową. Poprowadziła ich przez most do niższego dziedzińca, kazała poczekać przed kuchnią, a sama weszła do środka. Marta szepnęła do Jacka: - Czyż nie jest śliczna? Jack tępo kiwnął głową. W chwilę później Aliena wyszła z dzbankiem piwa i bochenkiem żytniego chleba. Połamała chleb na kawałki, a potem puściła w obieg dzbanek.

- Gdzie jest twoja matka? - spytała po chwili wstydliwie Marta.

- Moja matka umarła.

- Nie jest ci smutno? - pytała Marta dalej.

- Było, ale to tak dawno temu - wskazała ruchem głowy na towarzyszącego jej chłopca. - Ryszard nawet jej nie pamięta. "Ryszard musi być jej bratem" - wywnioskował Jack.

- Moja matka też umarła - Marcie łzy napłynęły do oczu.

- Kiedy? - spytała Aliena.

- W zeszłym tygodniu. Spostrzegł, że niezbyt ją poruszyły łzy Marty, chyba że była na tyle opanowana, by ukrywać swój smutek.

- No to kim jest ta kobieta z wami? - spytała nagle.

- To moja matka - powiedział Jack z zapałem. Dreszcz go przeniknął, że może coś powiedzieć w jej obecności. Odwróciła się do niego, jakby go zobaczyła po raz pierwszy.

- No to gdzie jest twój ojciec?

- Nigdy go nie miałem - odrzekł. Podniecało go samo to, że na niego patrzy.

- On także umarł?

- Nie, nigdy nie miałem ojca. Na chwilę zapadła cisza, potem Aliena, Ryszard i Alfred buchnęli śmiechem. Jack nie wiedział, o co im chodzi i patrzył na nich nic nie rozumiejąc, a oni ryczeli ze śmiechu, dopóki się nie zmęczyli. Co zabawnego jest w tym, że się nie ma ojca? Nawet Marta się śmiała, zapomniawszy o łzach.

- Skąd więc się wziąłeś, skoro wcale nie miałeś ojca? - drwiąco odezwał się Alfred.

- Z matki, wszystkie małe wychodzą z matek - odpowiedział Jack nadal nic nie pojmując. - Co do tego mają ojcowie? Gruchnęli jeszcze większym śmiechem. Ryszard ubawiony, skakał i drwiąco pokazywał palcem na Jacka.

- On nic nie wie, znaleźliśmy go w lesie - powiedział Alfred do Alieny. Policzki Jacka zapłonęły ze wstydu. Tak się cieszy, mogąc mówić z Alieną, a teraz ona pomyśli, że on jest kompletnym głupcem, leśnym dzikusem, a najgorsze, że ciągle nie miał pojęcia, co takiego powiedział. Chciał się rozpłakać, a to by było jeszcze gorsze. Chleb stanął mu w gardle i nie mógł nic przełknąć. Popatrzył na Alienę, na jej rozbawioną twarz, rzucił chleb na ziemię i odszedł. Nie patrząc dokąd idzie dotarł aż do zamkowego muru i wspiął się po stromych stopniach na jego szczyt. Usiadł na zimnej ziemi i patrząc w dal użalał się nad sobą. Nienawidził Alfreda i Ryszarda, a nawet Marty i Alieny. "Księżniczka jest pozbawiona serca" - zdecydował. Zabrzmiał dzwon na mszę. Obrzędy religijne stanowiły dla niego jeszcze jedną tajemnicę. Księża używali języka, który nie był ani angielskim ani francuskim, by śpiewać i mówić do figur, obrazów, a nawet do zupełnie niewidocznych istot. Matka Jacka unikała chodzenia na nabożeństwa, jak tylko mogła. Kiedy mieszkańcy zamku kierowali się do kaplicy, Jack usunął się z widoku i usiadł dalej. Zamek otaczały płaskie, nagie pola, a w dali widział lasy. Dwu porannych gości szło po równinie w stronę zamku. Niebo zasnuwały szare niskie chmury. Jack zastanawiał się, czy spadnie śnieg. Następnych dwu gości pojawiło się w zasięgu jego wzroku. Ci jechali na koniach. Posuwali się szybko, wyprzedzając pierwszą parę. Zwolnili do stępa dopiero na moście prowadzącym do niższej strażnicy. Czterej goście będą musieli zaczekać do końca mszy, niezależnie od tego, jaki interes ich tutaj przywiódł, bowiem wszyscy poza strażnikami na warcie uczestniczyli w nabożeństwie. Nagłe odezwanie się obok Jacka spowodowało, że podskoczył. - Tutaj jesteś! - To matka. Odwrócił się do niej, a ona błyskawicznie zorientowała się, że ma kłopoty. - Co się stało? Chciał by go pocieszyła, ale zaciął się w sobie i spytał:

- Czy ja miałem ojca?

- Tak - odrzekła. - Każdy ma ojca. - Uklękła przy nim. Odwrócił twarz. Jego upokorzenie było z jej winy, bo nie powiedziała mu o ojcu. - Co mu się stało?

- Umarł.

- Kiedy byłem mały?

- Zanim się urodziłeś.

- Jak mógł być moim ojcem, skoro umarł, zanim się urodziłem?

- Dzieci rosną z nasionek. Nasionko wychodzi z męskiego członka i osadza się w kobiecej dziurce. Potem nasionko rośnie i staje się powoli dzidziusiem w jej brzuchu, a kiedy już jest gotowe, wychodzi na zewnątrz. Jack przez chwilę w milczeniu trawił te wiadomości. Podejrzewał, że to ma coś wspólnego z tym, co mama robi z Tomem w nocy.

- Czy Tom ma zamiar zasadzić swoje nasionko w tobie?

- Może.

- To będziesz miała nowe dziecko.

- Twojego braciszka. - Skinęła głową. - Chciałbyś?

- Nie obchodzi mnie. Tom i tak już mi cię zabrał. Brat nie zrobi żadnej różnicy.

- Nikt nigdy ci mnie nie zabierze. - Wyciągnęła rękę i objęła go. Trochę go to pocieszyło. Siedzieli przez chwilę razem, potem matka powiedziała:

- Zimno. Chodźmy i posiedźmy przy ogniu do śniadania. Skinął głową. Wstali i pogodzeni ruszyli murem zamkowym, a potem zeszli z nasypu na dziedziniec. Po czterech gościach nie było śladu. Może poszli do kaplicy. Kiedy przechodzili przez most zapytał:

- Jak miał na imię mój ojciec?

- Jack, tak samo jak ty. Zwano go Jack Shareburg. To było przyjemne, mieć takie samo imię, jak ojciec.

- No to, jakby w okolicy był drugi Jack, to mogę powiedzieć ludziom, żeby na mnie mówili Jack Jackson.

- Możesz. Ludzie nie zawsze będą do ciebie mówili tak, jak będziesz sobie tego życzył, ale możesz spróbować. Skinął głową. Poczuł się lepiej. Mógł myśleć o sobie jako o Jacku Jacksonie. Już się nie wstydził. W końcu dowiedział się jak to jest z ojcami i poznał imię własnego. Jack Shareburg. Doszli do drugiej bramy. Tutaj nie było straży. Matka Jacka zatrzymała się, zmarszczywszy brwi.

- Mam przeczucie, że dzieje się coś złego - rzekła. Jej głos był spokojny i równy, ale drgała w nim nuta lęku, która zmroziła Jacka i udzieliło mu się przeczucie jakiejś katastrofy. Matka wkroczyła do niewielkiej stróżówki na dole baszty. Moment później Jack usłyszał, jak raptownie zachłystuje się powietrzem. Wszedł za nią. Zamarł w szoku z dłonią przy ustach, ze skierowanym w dół wzrokiem. Strażnik leżał płasko na plecach z rozrzuconymi bezwładnie rękami. Jego gardło zostało przecięte, krew lała się strumieniem, on sam zaś był niewątpliwie martwy.

* * *

William Hamleigh i jego ojciec wyruszyli wierzchem w środku nocy, zabrawszy ze sobą setkę konnych rycerzy i zbrojnych, a matka stanowiła tylną straż. Armia pochodni i ich twarze owinięte przed zimnem musiały przerażać mieszkańców miejscowości, przez które grzmieli w drodze do Zamkowej. Kiedy dotarli na rozstaje, zrobiło się jeszcze ciemniej. Odtąd szli, prowadząc konie krótko przy pyskach, by nie rżały i nie parskały. O pierwszym brzasku zapadli w lasy na skraju pól otaczających zamek hrabiego Bartłomieja. William będąc w zamku nie policzył dokładnie wojowników znajdujących się tam - błąd, który bezlitośnie wytknęła mu matka, mimo jego dowodzenia, że wielu spośród tych których widział, zostało wysłanych z poleceniami, a inni mogli przybyć po wyjeździe Williama, czyli rachowanie nic by nie dało. Byłoby to więcej niż nic, jak powiedział ojciec. Oszacował więc, że w zamku było ze czterdziestu ludzi, po kilku godzinach zaś wielkiej różnicy nie będzie, tak więc Hamleigh'owie mieli przewagę. Oczywiście było ich za mało by myśleć o oblężeniu. Obmyślili jednak plan zajęcia zamku bez oblężenia. Trudność polegała jedynie na tym, by ukryć armię przed strażnikami wówczas bowiem zdążono by zamknąć zamek. Czyli trzeba było znaleźć sposób na to, by zamek pozostawał otwarty tak długo, ile czasu zajmie przebycie drogi przez odkryte pola. Matka znalazła rozwiązanie.

- Potrzebujemy czegoś, co odwróci ich uwagę - powiedziała drapiąc krostkę na policzku. - Czegoś, co ich wystraszy, by nie zauważyli armii aż do chwili, gdy będzie za późno. Czegoś takiego jak pożar!

- Jeśli jakiś obcy przyjdzie i zacznie podpalać, to dopiero ich zaalarmuje ojciec na to.

- To musi być zrobione przebiegle - rzekł William.

- Oczywiście. Musisz to zrobić, kiedy będą na mszy - zniecierpliwiła się matka.

- Ja? - zdziwił się. Został postawiony na czele przedniej straży. Poranne niebo rozjaśniło się z trudną do zniesienia powolnością. Williama ogarnęła nerwowa niecierpliwość. Wieczorem wraz z matką i ojcem ulepszali plan, ale nadal było wiele rzeczy, które się mogły nie udać: straż przednia z jakiegoś powodu mogła nie dostać się do zamku, mogli zostać odkryci i pojmani zanim cokolwiek zdziałają. Poza tym, o ile plan by się powiódł, zacznie się prawdziwa bitwa, jego pierwszy prawdziwy bój. Ludzie będą ranieni i zabijani, a on sam może się znaleźć pośród tych, którzy nie mieli szczęścia. A jeszcze wcześniej mogli zostać dostrzeżeni i zmuszeni do działania nie ukradkiem, jak w planie, ale inaczej niż przewidzieli, a to mogło być jeszcze bardziej niebezpieczne. Kiszki Williama ścisnęły się ze strachu. Tam będzie Aliena i dowie się, że został pobity. Z drugiej strony, będzie tam i wtedy, gdy on zatryumfuje. Wyobraził sobie siebie wpadającego do jej sypialni z dymiącym od krwi mieczem w ręku. Wtedy na pewno nie przyjdzie jej do głowy śmiać się z niego, tak jak wczoraj. Z zamku dobiegł dźwięk dzwonu wołającego na poranną mszę. William kiwnął głową. Dwu z jego ludzi zsiadło z konia i pieszo skierowało się do zamku. Byli to Ranulf i Rajmund, obaj o twardych twarzach i jeszcze twardszych mięśniach, kilka lat od niego starsi. Osobiście ich wybrał: ojciec dał mu wolną rękę. Sam miał prowadzić siły główne. William przyglądał się, jak idą żwawym krokiem przez zamarznięte pola. Zanim dotarli do zamku, popatrzył na Waltera, dał koniowi ostrogę i razem ruszyli w ślad za nimi. Strażnicy w bramie zobaczą dwie pary ludzi, jedną na piechotę, drugą na koniach, zbliżające się wczesnym rankiem do zamku: najbardziej niewinny widok pod słońcem. Wyliczenie czasu okazało się dobre. William i Walter wyprzedzili Rajmunda i Ranulfa sto jardów przed bramą. Na moście zsiedli. Czuł ucisk w gardle. Jeśli spartaczy tę część zadania, cały atak się nie powiedzie. W strażnicy siedziało dwu wartowników. Przyszła mu do głowy straszliwa myśl, że może to pułapka, że z ukrycia wyskoczy tuzin zbrojnych by go pociąć na kawałki. Strażnicy jednak wydawali się czujni, ale nie podejrzliwi. Nie założyli nawet zbroi. William i Walter mieli pod opończami kolczugi. Hamleigh'owi wydało się, że jego kiszki zmieniły się w wodę. Nie mógł przełykać. Jeden ze strażników rozpoznał go:

- Witaj, panie Williamie - zawołał jowialnie. - Znowu w zaloty, co?

- O, mój Boże! - powiedział William słabym głosem, po czym wbił sztylet w brzuch strażnika, dźgając pod żebra, by sięgnąć serca. Strażnik wciągnął haust powietrza, obwisł i otworzył usta, jakby chcąc krzyknąć. Hałas mógł wszystko zepsuć. W panice, nie wiedząc co czynić dalej, William wyrwał sztylet i wbił w otwarte usta tego człowieka, wpychając aż do gardła, by nie wydał głosu. Oczy się zamknęły. Zamiast krzyku, z jego ust wypłynęła krew. William wyjął sztylet, a zabity strażnik zwalił się na ziemię. Koń Williama odstąpił o krok, przestraszony nagłym ruchem. Chwycił uzdę, popatrzył na Waltera, który pokonał drugiego strażnika. Giermek posłużył się nożem bardziej skutecznie, przecinając gardło przeciwnikowi tak, że zmarł w milczeniu. "Muszę to zapamiętać - pomyślał William - kiedy następnym razem przyjdzie mi uciszać kogo". Potem pomyślał: "Udało się! Zabiłem człowieka!". Zauważył, że już się nie boi. Podał wodze Walterowi i pobiegł spiralnymi schodami na wieżę strażniczą. Na górnym poziomie znajdowało się pomieszczenie z maszynerią do podnoszenia zwodzonego mostu. William mieczem ciął linę, dwa ciosy wystarczyły, wolny koniec wyrzucił przez okno. Upadł na brzeg blanki i miękko ześliznął się do fosy, nie czyniąc praktycznie żadnego hałasu. Teraz nie da się podnieść zwodzonego mostu przed nadejściem głównej siły prowadzonej przez ojca. To było jedno z ulepszeń planu wymyślone ubiegłej nocy. Rajmund i Ranulf w chwili, kiedy William schodził na dół, doszli do zamku. Ich pierwszym zadaniem było zniszczyć wielkie, żelazem wzmacniane dębowe wrota, zamykające bramę prowadzącą od mostu na dziedziniec. Obaj wyjęli drewniane młoty i dłuta i zaczęli wybijać zaprawę wokół potężnych żelaznych zawiasów. Uderzenia tępo dudniły w uszach Williama, brzmiały przeraźliwie głośno. Młody Hamleigh jak mógł najszybciej wciągnął oba ciała do wartowni. Za nim zostaną odkryte, zamek będzie zdobyty. Wziął wodze od Waltera i obaj skierowali się w stronę stajni. William zmuszał swe nogi do normalnego kroku, rozglądając się ukradkiem w poszukiwaniu strażników na posterunkach obserwacyjnych. Czy któryś z nich widział, jak lina od zwodzonego mostu ześlizguje się do fosy? Czy zwrócili uwagę na uderzenia młotów? Niektórzy popatrywali na nich, ale nie wydawali się zaniepokojeni, a dudnienie, już nie dochodzące do Williama, dla strażników musiało być niesłyszalne. Młody Hamleigh poczuł ulgę. Plan działa. Doszli do stajni i weszli do środka. Luźno zarzucili wodze przez belkę, tak, aby konie mogły uciec. William wyjął krzesiwo i skrzesał iskrę, kierując ją na słomianą ściółkę. Miejscami była zmoczona i zabłocona, ale zaczęła się tlić. Podpalił jeszcze w trzech miejscach, a Walter zrobił to samo. Przez chwilę stali i przyglądali się. Konie poczuły dym i nerwowo poruszyły się w boksach. William postał jeszcze chwilę. Ogień się rozpalał, wszystko przebiegało zgodnie z planem. Opuścili stajnie, wyszli na otwarty dziedziniec. W bramie Rajmund i Ranulf ukryci przed niepożądanym spojrzeniem nadal wybijali zaprawę przy zawiasach. Zwrócili kroki do kuchni, by stworzyć pozory, że chcą coś zjeść, to byłoby naturalne. Na dziedzińcu nie było nikogo: wszyscy poszli na mszę. Rzuciwszy ostrożnie okiem na obserwatorów William zauważył, że nie patrzą na zamek, tylko na pola, właśnie tak, jak tego po nich się spodziewano. Pomimo to niepokoił się, że w każdej chwili z któregoś budynku może się ktoś wyłonić i zawołać do nich, a wtedy będą musieli go zabić na miejscu, w otwartym terenie, a jeśli zostanie to zauważone, gra się skończy. Minęli kuchnię i skierowali się ku bramie wiodącej na górny dziedziniec. Mijając kaplicę słyszeli odgłosy mszy. Hrabia Bartłomiej niczego nie podejrzewał. A Williama na myśl o tym przeszywał dreszcz. Hrabia nie miał pojęcia, że o milę stąd jest armia, czterech wrogów już wewnątrz twierdzy, a na dodatek płoną stajnie. Aliena też jest w kaplicy, modli się klęcząc. "Wkrótce będzie na kolanach przede mną" - pomyślał William i krew uderzyła mu do głowy. Doszli do mostu i ruszyli nim. Niższy most pozostanie przejezdny, zapewnili to sobie psując bramę i przecinając linę, ich armia dostanie się więc tu bez przeszkód. Hrabia mógł jednak uciec do wyższej części grodu przebiegając most i podnosząc go. Teraz musieli unieruchomić drugi most. Wtedy hrabia zostałby uwięziony na niższym dziedzińcu. Doszli do drugiej bramy i wartownik wyszedł krok przed strażnicę.

- Co tak wcześnie? - zapytał.

- Mieliśmy zobaczyć się z hrabią - powiedział William. Zbliżył się do strażnika, ale ten odstąpił o krok. William nie chciał, by za bardzo się cofnął, bo gdyby znalazł się poza osłoną łuku bramy, stałby się widoczny dla strażników stojących na wyższych obwarowaniach.

- Hrabia jest w kaplicy.

- Musimy poczekać. - Tego strażnika trzeba zabić cicho i spokojnie. Popatrzył na Waltera w poszukiwaniu rady, ale giermek cierpliwie czekał i wydawał się zupełnie nieporuszony.

- W zamku na górze jest ogień - rzekł strażnik. - Idźcie i ogrzejcie się. Panicz zawahał się, a strażnik popatrzył nań czujnie.

- Na co czekacie? - spytał, a w jego głosie pojawiło się zniecierpliwienie. William rozejrzał się, myśląc desperacko, co by tu powiedzieć.

- Czy moglibyśmy dostać coś do jedzenia? - zapytał w końcu.

- W twierdzy podadzą śniadanie dopiero po mszy - odrzekł strażnik. Teraz William zobaczył, że Walter niedostrzegalnie przesunął się w bok. Jeśli strażnik odwróci się choć trochę, Walter znajdzie się dokładnie za nim. Hamleigh zrobił kilka niedbałych kroków w przeciwną stronę, mijając strażnika powiedział:

- Nie jestem zachwycony gościnnością hrabiego. - Strażnik odwracał się. William mówił: - Przebyliśmy długą drogę... Wtedy Walter zaatakował. Stanął za strażnikiem i przesunąwszy lewą rękę ponad jego barkiem, mocnym uchwytem unieruchomił podbródek, a prawą poderżnął mu gardło. William odetchnął z ulgą. To trwało moment. Wspólnymi siłami przed śniadaniem zabili już trzech ludzi! Przenikało go uczucie mocy. "Po dzisiejszym dniu nikt nie ośmieli się kpić sobie ze mnie" myślał. Walter zaciągnął ciało do strażniczej izby. Plan tej strażnicy był taki sam jak pierwszej, tu też spiralne schody wiodły do pomieszczenia z maszynerią. Wszedł na górę, a za nim Walter. Nie zbadał tego miejsca podczas swego wczorajszego pobytu. Nie pomyślał o tym, ale nawet gdyby, to i tak nie znalazłby wiarygodnego pretekstu, by się tu dostać. Spodziewał się jakiegoś koła do podnoszenia i spuszczania mostu, przynajmniej zaś kołowrotu z korbą, a tu okazało się, że jest jedynie blok i lina. Jedynym sposobem podniesienia mostu było obciążyć linę. Obaj chwycili ją i pociągnęli z całej siły, ale most nawet nie zaskrzypiał. To zadanie dla dziesięciu ludzi! Przez chwilę poczuł się zbity z tropu. Tamten most miał wielkie koło. On i Walter mogliby go z łatwością podnieść. Uświadomił sobie jednak, że tamten był podnoszony co noc, a ten tylko w nagłym wypadku. Na nic się zdawało dumanie nad tym. Pytanie, co dalej. Jeśli nie mogą podnieść mostu, w ostateczności mogą zamknąć bramę, to z pewnością powstrzyma hrabiego. Zbiegł szybko po schodach, Walter tuż za nim. Kiedy dobiegł do podnóża schodów, zmartwiał z przerażenia. Jak się okazało, nie wszyscy byli na mszy. Zobaczył, że z wartowni wychodzi kobieta i dziecko. William zachwiał się, natychmiast rozpoznał tę kobietę. To ta żona murarza, którą chciał kupić za funta. Dostrzegła go, a jej przenikliwe miodowe oczy przejrzały go na wylot. Williamowi nawet nie przeszło przez myśl udawać niewinnego gościa czekającego na hrabiego: wiedział, że jej nie da się oszukać. Musiał zapobiec, by nie zaalarmowała zamku. Jedynym sposobem na to było zabić ją, cicho i szybko, tak jak strażników. Jej wszystkowidzące oczy wyczytały to z jego twarzy. Chwyciła dziecko za rękę i odwróciła się. William spróbował ją złapać, ale była za szybka dla niego. Pobiegła przez dziedziniec w stronę twierdzy. Ruszyli za nią. Ona biegła lekko, a oni byli obciążeni kolczugami i ciężką bronią. Dotarła do schodów prowadzących do wielkiej sali. Krzyczała głośno wbiegając po stopniach. William gonił za nią. Krzyk zaalarmował co najmniej dwu strażników. Zaczynało się robić gorąco. Ciężko dysząc zatrzymał się u stóp schodów, a za nim Walter. Dwu strażników, potem trzech, czterech, zbiegało z murów na dziedziniec. Kobieta znikła w twierdzy, ciągnąc za rękę chłopca. To już nie było ważne, skoro zostali zaalarmowani strażnicy. Jej śmierć straciła swój sens. Wydobyli miecze i stanęli obok siebie, gotowi do walki o własne życie.

* * *

Ksiądz przed ołtarzem podnosił hostię, kiedy uświadomił sobie, że coś złego dzieje się z końmi. Słyszał rżenie i uderzenia kopyt, głośniejsze niż zwykle. Kiedy zaintonował coś po łacinie, ktoś mu przerwał, mówiąc głośno:

- Czuję dym! Tom także czuł dym, wszyscy inni też poczuli. Murarz o głowę przerastał resztę i mógł popatrzeć przez okno wspiąwszy się na palcach. Podszedł więc do okna i wyjrzał. Ze stajni buchały płomienie.

- Pożar! - zawołał, a zanim zdołał powiedzieć coś jeszcze, głos jego utonął w zgiełku. Zaczęło się przepychanie do drzwi. Nikt nie pamiętał o nabożeństwie. Tom objął Martę w obawie, że w ścisku może zostać poturbowana, Alfredowi zaś zabronił ruszać się od nich na krok. Zastanawiał się, gdzie podziali się Ellen i Jack. Chwilę później w kaplicy zostali tylko oni i oszołomiony ksiądz. Budowniczy wyprowadził dzieci na zewnątrz. Jedni odwiązywali konie, by mogły uciec, drudzy ciągnęli wodę ze studni i lali w ogień. Nadal nie widział swojej kobiety. Uwolnione konie miotały się po dziedzińcu, przerażone pożarem i okrzykami biegających ludzi. Dudnienie ich kopyt było wstrząsające. Wsłuchał się w odgłos i zmarszczył brwi, ten dźwięk naprawdę był zbyt wstrząsający, brzmiał jakby kopytami biło ponad sto koni, a nie dwadzieścia lub trzydzieści. Nagle ogarnęło go straszliwe podejrzenie.

- Marta, zostań tutaj na chwilę. Alfred, pilnuj jej. - Pobiegł na pochylnię prowadzącą na mury. Była stroma i przed samym szczytem musiał zwolnić. Na wierzchołku, ciężko dysząc, rozejrzał się. Podejrzenie Toma potwierdziło się, a jego serce ścisnęły lodowate palce strachu. Armia jeźdźców w sile osiemdziesięciu do stu ludzi szarżowała na zamek. Straszny widok. Mógł dostrzec metaliczny połysk kolczug i obnażonych mieczy. Konie galopowały po równinie, widać było kłęby pary bijące z chrapów. Jeźdźcy jakby przypięci do siodeł, zawzięcie parli do przodu. Nie było słychać żadnych krzyków ani wrzasków, tylko grzmiący łomot setek kopyt. Obejrzał się na dziedziniec. Dlaczego nikt poza nim nie usłyszał najeźdźców? Aha, mury tłumiły zewnętrzne dźwięki, a wewnętrzny hałas także je zagłuszał. Czemu strażnicy nic nie widzieli? Bo porzucili swe stanowiska, by walczyć z ogniem. Ten atak został obmyślony po mistrzowsku, przez kogoś bardzo przebiegłego. Teraz Tom musiał podnieść alarm. Ale gdzie jest Ellen?! Jego oczy przeszukiwały dziedziniec, podczas gdy napastnicy zbliżali się coraz bardziej. Większa część dziedzińca była zasnuta gęstym, białym dymem płonących stajni. Nie potrafił nigdzie jej dojrzeć. Zauważył hrabiego Bartłomieja, jak niedaleko studni próbuje usprawnić dostarczanie wody. Tom zbiegł pochylnią i przepchał się przez dziedziniec do studni. Złapał hrabiego za ramię, bynajmniej nie delikatnie i aby przekrzyczeć panujący zgiełk wrzasnął mu w prawe ucho.

- To napad! Co?

- Jesteśmy atakowani!

- Atakowani? A przez kogo? - Hrabia był zaabsorbowany myślą o pożarze.

- Słuchaj! - wrzasnął. - Setka koni! Hrabia podniósł głowę. Tom obserwował, jak na jego bladej arystokratycznej twarzy powoli maluje się zrozumienie.

- Widziałeś?

- Tak.

- Kto... Mniejsza o to kto! Setka koni?

- Tak!

- Piotr! Ralf! - Hrabia odwrócił się od Toma i przywołał dowódców swych wojsk. - To najazd: pożar miał nas zmylić, jesteśmy atakowani! - Podobnie jak hrabia, w pierwszej chwili nie mogli pojąć, potem słuchali, na koniec się przelękli. Hrabia wrzasnął: - Każcie ludziom brać się do mieczy, no dalej, dalej! - Zwrócił się znowu do Toma. - Kamieniarzu, jesteś silny, za mną! Razem zamkniemy bramę! - Pobiegł przez dziedziniec, Tom za nim. Jeśliby zdążyli podnieść most i zamknąć bramy na czas, mogli powstrzymać setkę ludzi. Dotarli do strażnicy. Pod łukiem bramy widzieli nadciągających jeźdźców. Nie byli dalej niż o milę, rozwijali się w ataku, szybsi z przodu, maruderzy z tyłu. - Patrz na wrota! - Krzyknął hrabia. Tom spojrzał. Okute żelazem dębowe wierzeje leżały płasko na ziemi. Zobaczył, że zawiasy zostały wybite dłutami z muru. Napastnicy musieli wejść wcześniej, domyślił się. Ze strachu poczuł skurcz w żołądku. Popatrzył za siebie na dziedziniec, ciągle szukając Ellen. Nie mógł jej dostrzec. Co się z nią stało? Teraz mogło się zdarzyć wszystko. Pragnął być blisko niej i jej bronić. - Most zwodzony! - wrzasnął hrabia. "Najlepszym sposobem obronienia Ellen jest trzymanie napastników z daleka" - Tom uświadomił sobie. Hrabia wbiegł na spiralne schody kierując się do maszynerii podnoszącej most, a murarz z wysiłkiem dążył za nim. Jeśli podniosą most, to wystarczy kilku mężczyzn, by utrzymać strażnicę. Na górze serca im się ścisnęły. Ktoś przeciął linę. Mostu nie można było podnieść. Hrabia Bartłomiej rzucił ostre przekleństwo.

- Ktokolwiek wymyślił ten plan, był przebiegły jak Lucyfer - powiedział zrozpaczony. Toma uderzyła myśl, że ów człowiek, który przeciął linę, wybił zawiasy i podpalił stajnię, musi być ciągle gdzieś w zamku. Rozejrzał się z obawą zastanawiając się, gdzie też on może być. Hrabia wyjrzał przez strzelnicę.

- Dobry Boże, są już prawie tutaj. - I ruszył w dół schodami. Tom następował mu na pięty. W przejściu kilku rycerzy pospiesznie zapinało pasy i zakładało hełmy. Bartłomiej zaczął wydawać rozkazy. - Ralf i Jan: złapcie kilka luźnych koni i popędźcie przez most. Przynajmniej na parę minut opóźnią atak. Ryszard, Piotr, Robin: weźcie paru ludzi i stańcie tu na posterunku. - Brama była wąska i kilku obrońców mogło przez jakiś czas wstrzymać napastników. - Kamieniarzu: przeprowadź sługi i dzieci przez tamten most za wyższe obwarowania. Tom rad był z tego uwolnienia, dzięki temu mógł szukać Ellen. Najpierw pobiegł do kaplicy. Marta i Alfred byli tam gdzie ich zostawił, wydawali się przestraszeni.

- Idźcie do twierdzy! - krzyknął do nich. - Każde dziecko i kobietę, które spotkacie, też tam kierujcie! Rozkaz hrabiego! Biegiem! Wybiegli nie zwlekając. Budowniczy rozejrzał się dokoła. Pragnął ruszać zaraz za nimi, nie chciał, by go schwytano na dolnym dziedzińcu. Ale musiał poświęcić choć kilka chwil na wypełnienie poleceń hrabiego. Pobiegł do stajni, gdzie nadal kubłami lano wodę na ogień.

- Zostawcie to! - krzyczał. - Zamek jest atakowany! Bierzcie dzieci do twierdzy! Dym dostał się do oczu, łzy mąciły mu wzrok. Otarł je i podbiegł do grupki obserwujących pożar. Wykrzyczał przerażające wieści. Nigdzie nie było jego kobiety. Coraz gęstszy dym przyprawił go o kaszel. Dławiąc się, pobiegł do mostu wiodącego na wyższy dziedziniec. Zatrzymał się tam, łapiąc powietrze i obejrzał za siebie. Ludzie strumieniem przepływali przez most. Tom był prawie pewny, że Ellen i Jack już są w twierdzy, ale bardziej przerażała go myśl, że mógł ich przeoczyć. Zdołał dostrzec ciasny węzeł rycerzy walczących w dolnej bramie pierś w pierś. Raptem pojawił się przy nim hrabia Bartłomiej z zakrwawionym mieczem i z twarzą zalaną łzami.

- Ratuj się! - krzyknął. W tym momencie napastnicy roztrącając obrońców wdarli się na niższy dziedziniec. Tom odwrócił się i pobiegł przez most. Piętnastu czy dwudziestu ludzi hrabiego stało w przejściu, gotowych do obrony wyższego dziedzińca. Rozsunęli się by przepuścić hrabiego i Toma. Kiedy zwierali szeregi, Tom usłyszał za sobą uderzenie końskich kopyt o drewniany most. Teraz obrońcy nie mieli żadnych szans. Gdzieś w głębi umysłu uświadomił sobie, że ten najazd został sprytnie przemyślany i doskonale wykonany. Lecz jego główna troska była zogniskowana na Ellen i dzieciach. Już niemal cała setka żądnych krwi, uzbrojonych mężczyzn wtargnęła do grodu. Pobiegł przez górny dziedziniec do twierdzy. W połowie drogi do drewnianych schodów prowadzących do wielkiej sali rzucił okiem za siebie. Obrońcy zostali niemal natychmiast pobici przez atakujących konno napastników. Hrabia Bartłomiej biegł tuż za Tomem. Mieli tylko tyle czasu, by wciągnąć za sobą schody. Budowniczy wpadł do sali - i wówczas okazało się, że napastnicy byli jeszcze sprytniejsi. Pierwszy ich oddział, który zniszczył wrota, przeciął linę mostu zwodzonego, podpalił stajnie, wykonał jeszcze jedno zadanie: wdarł się do twierdzy i zamknął w pułapce wszystkich, którzy tu się schronili. Teraz właśnie tych czterech mężów z twarzami wykrzywionymi paskudnymi uśmiechami, pobrzękując kolczugami, stało wewnątrz wielkiej komnaty. Wokół nich leżały krwawiące ciała martwych i rannych rycerzy hrabiego, pobitych, gdy przednia straż najeźdźców wkroczyła do środka. Przywódcą tej awangardy był William Hamleigh. Zaskoczony Tom szeroko otwarł oczy. Oczy Williama rozszerzyła żądza krwi. Tom pomyślał, że za chwilę zostanie zamordowany, ale zanim zdążył go ogarnąć strach, jeden z napastników złapał go za ramię i popchnął w bok. A zatem to Hamleigh'owie napadli na zamek hrabiego Bartłomieja. Ale dlaczego? Wszyscy słudzy i dzieci stali pośrodku sali zbici w stadko, zatem tylko zbrojni byli atakowani. Tom przebiegł wzrokiem twarze i z ogromną ulgą dostrzegł Alfreda, Martę, Ellen i Jacka, wszystkich razem, wyglądających co prawda na przestraszonych, ale żywych i najwyraźniej nie poturbowanych. Zanim zdołał przedostać się do nich, przy drzwiach wejściowych wybuchła potyczka. Bartłomiej wraz z dwoma rycerzami wdarł się do sali i wpadł w pułapkę zastawioną przez zbrojnych Williama. Jednego z nich zabito od razu, ale drugi zdołał zasłonić hrabiego wzniesionym mieczem. Kilku następnych rycerzy przybyło za nim. Zaraz rozpoczęła się straszliwa walka na noże i pięści, bo w pomieszczeniu było za mało miejsca, by mogli posłużyć się mieczem. Przez chwilę wydawało się, że hrabiowscy będą górą, lecz nagle kilku z nich odwróciło się, by osłaniać tyły: widocznie atakujący z wyższego dziedzińca poradzili sobie z dostaniem się na górę, sforsowali drzwi do komnaty i zaatakowali ją. - ZATRZYMAJCIE SIĘ! - zawołał potężny głos. Ludzie obu walczących stron przyjęli pozycje obronne, a walka ustała. Ten sam głos zapytał głośno:

- Bartłomieju z Shiring, poddajesz się? Tom widział jak hrabia odwraca się i spogląda w kierunku drzwi. Rycerze rozstąpili się, by zejść mu z linii wzroku.

- Hamleigh - mruknął hrabia niedowierzającym, acz spokojnym tonem. Potem rzekł głośno: - Czy pozostawisz moją rodzinę i sługi całych i zdrowych? - Tak.

- Przysięgniesz na to?

- Przysięgam na krzyż, jeśli się poddasz.

- Poddaję się - powiedział hrabia. Wielki okrzyk rozległ się na zewnątrz. Tom odwrócił się. Marta przebiegła przez komnatę do niego. Podniósł ją, potem objął Ellen.

- Uratowani - rzekła ze łzami w oczach. - Wszyscy uratowani.

- Uratowani - gorzko powtórzył. - Ale znów w nędzy.

* * *

William raptownie przestał wiwatować. Był przecież synem pana Percy'ego, nie przystało mu pokrzykiwać jak prostemu żołnierzowi. Przywołał na twarz wyraz pańskiego zadowolenia. Wygrali. To on przeprowadził plan, nie bez przeszkód, ale skutecznie i atak powiódł się głównie dzięki jego wcześniejszym przygotowaniom. Stracił rachubę ilu zranił i zabił. Uderzyła go myśl, że jak na kogoś, kto nie jest ranny, na twarzy ma sporo krwi. Kiedy ją wytarł, pojawiła się nowa. "To musi być moja" - pomyślał. Pomacał ręką twarz, potem głowę. Brakowało mu trochę włosów, a kiedy dotknął czoła, poczuł piekący ból. Nie nosił hełmu, by nie wyglądać podejrzanie. Teraz, kiedy już wiedział o ranie, zaczęła doskwierać. Nie przeszkadzało mu to. Rana jest świadectwem męstwa. Jego ojciec wszedł po schodach i stanął twarz w twarz z hrabią Bartłomiejem. Ten podał swój miecz, rękojeścią naprzód, w geście poddania. Percy go przyjął, a jego ludzie zakrzyknęli znowu. Gdy wrzawa ucichła, Willjam usłyszał słowa Bartłomieja:

- Dlaczego to zrobiliście?

- Spiskowałeś przeciw królowi - odpowiedział ojciec. Bartłomieja zdziwiło, że stary Percy wie o tym i zaskoczenie odbiło się na jego twarzy. William wstrzymał oddech, zastanawiając się, czy zrozpaczony przegraną hrabia przyzna się do spisku. Ten jednak pozbierał się szybko, wyprostował i rzekł:

- Mego honoru bronić będę przed królem, nie tutaj! Ojciec skinął głową.

- Jakk chcesz. Powiedz swym ludziom, by złożyli broń i opuścili zamek. Hrabia półgłosem wydał polecenia, a jego rycerze jeden po drugim podchodzili do Hamleigha i rzucali przed nim miecze. Ten widok cieszył Williama. Pomyślał z dumą, że to wspaniałe, jak ci wszyscy tutaj korzą się przed jego ojcem. Ten zaś mówił do jednego ze swych rycerzy:

- Zgromadź luźne konie w stajni, potem weź kilku ludzi i ściągnijcie broń z zabitych i rannych. - Broń i konie przegranych należały oczywiście do zwycięzcy; rycerze Bartłomieja mieli pójść w rozsypkę pieszo i bez broni. Ludzie Hamleigha mieli także opróżnić zamkowe spichlerze. Zdobyte konie objuczy się zabranymi dobrami i odprowadzi do rodzinnej wsi. Ojciec zatrzymał innego ze swych ludzi i rzekł do niego: - Wybierz kilku spośród sług kuchennych i każ im przygotować obiad. Resztę odeślij, niech idą, gdzie chcą. - Po bitwie wszyscy byli głodni, teraz tu będzie uczta. Najlepsze jedzenie i wina hrabiego Bartłomieja zostaną pochłonięte, zanim armia ruszy do domu. Chwilę później rycerze, otaczający ojca i hrabiego, rozstąpili się, czyniąc przejście i wkroczyła matka. Pomiędzy uzbrojonymi po zęby mężami prezentowała się niepozornie, a kiedy odwinęła szarfę zakrywającą jej twarz, każdy, kto jej wcześniej nie widział, mógł paść porażony jej brzydotą. Popatrzyła na ojca.

- Wielki tryumf - powiedziała z satysfakcją. William chciał powiedzieć: "To dlatego, że dobrze wykonano robotę przygotowawczą, czyż nie, matko?" Ugryzł się jednak w język. Ojciec powiedział za niego: - To dzięki Williamowi, on nas tu wpuścił. Matka zwróciła się ku niemu, a on w napięciu oczekiwał jej gratulacji.

- Naprawdę? - spytała.

- Tak - potwierdził ojciec. - Dobra robota.

- Może i tak - skinęła głową. Williamowi zrobiło się ciepło koło serca od tej pochwały, uśmiechnął się głupawo. Matka spojrzała na hrabiego Bartłomieja.

- Powinien mi złożyć pokłon.

- Nie - odpowiedział hrabia. Na to matka:

- Przywiedźcie córkę. William rozejrzał się. Na chwilę zapomniał o Alienie. Przebiegł wzrokiem twarze sług i dzieci, dostrzegł ją od razu, stojącą przy Mateuszu, zniewieściałym zarządcy domu. Podszedł do niej i przyprowadził do matki. Mateusz podążył za nimi.

- Obetnij jej uszy - rzekła matka. Aliena krzyknęła przeraźliwie. William poczuł dziwne podniecenie w lędźwiach. Twarz hrabiego poszarzała.

- Przyrzekliście, że nic złego jej nie zrobicie, jeśli się poddam - rzekł. Przysiągłeś.

- Nasza opieka będzie taka sama jak twoje poddanie - matka na to. "To bardzo sprytne" - pomyślał William. Bartłomiej nadal się opierał. William zastanawiał się, kogo wybrać, by te uszy obcinał. Może on otrzyma to zadanie. Ten pomysł wydał mu się szczególnie podniecający. - Uklęknij! - powiedziała do hrabiego. Bartłomiej opadł powoli na jedno kolano i pochylił głowę. Młody Hamleigh poczuł rozczarowanie. Matka podniosła głos:

- Popatrzcie na to! - krzyknęła do wszystkich obecnych. - Nie zapomnijcie nigdy losu tego, kto obraża Hamleigh'ów! - Powiodła wyzywającym spojrzeniem dokoła, a Williamowe serce rozdęła duma. Honor rodziny został oczyszczony. Odwróciła się, a dowództwo przejął stary Percy.

- Zabierzcie go do jego komnaty i pilnujcie dobrze. Bartłomiej wstał.

- Dziewczynę tak samo. William mocno trzymał Alienę, lubił ją dotykać. Chciał zabrać tę lady do sypialni na górę. Nie wiadomo, co może się zdarzyć. Gdyby zostali sam na sam, mógłby z nią zrobić, co mu się podoba. Mógłby zedrzeć z niej szaty i popatrzeć na jej nagość. Mógłby... Hrabia Bartłomiej odezwał się:

- Pozwól, by zarządca Mateusz poszedł z nami i opiekował się nią. Ojciec przyjrzał się Mateuszowi.

- Nie wydaje się groźny - powiedział krzywiąc się. - W porządku. William popatrzył w twarz Alieny. Wciąż blada, wyglądała jeszcze piękniej, kiedy się bała. Podniecało go patrzenie na nią, gdy była taka bezbronna. Pragnął miażdżyć to rozkwitłe ciało swoim ciałem i widzieć strach na jej twarzy, gdy będzie siłą rozwierać jej uda. Impulsywnie zbliżył twarz do jej twarzy i powiedział zduszonym głosem.

- Ja nadal chcę cię poślubić. Odsunęła się od niego gwałtownie.

- Poślubić? - zawołała głosem pełnym pogardy. - Raczej umrę, niż za ciebie wyjdę, ty odrażająca, nadęta ropucho! Wszyscy rycerze szeroko się uśmiechnęli, a kilkoro służby zachichotało. William poczuł, że twarz mu płonie. Matka uczyniła nagły krok w przód i uderzyła Alienę dłonią w twarz. Bartłomiej ruszył na pomoc, ale rycerze go powstrzymali.

- Stul pysk - rzekła matka do Alieny - już nie będziesz piękną damą, ani przez chwilę. Jesteś córką zdrajcy i wkrótce będziesz poniżana i morzona głodem. Teraz już nie jesteś dość dobra, by chciał cię mój syn. Zejdź mi z oczu i ani słowa. Aliena odwróciła się; William rozluźnił chwyt, a dziewczyna podążyła za ojcem. Patrząc za nią uświadomił sobie, że słodki smak zemsty zamienił się w gorycz.

* * *

"Prawdziwa bohaterka, jak księżniczka z poematów" - myślał Jack. Przejęty grozą patrzył, jak Aliena wchodzi po schodach z wysoko podniesioną głową. Wszyscy w komnacie milczeli, dopóki nie znikła z widoku. "Jej wyjście to jak zgaśniecie lampy" - pomyślał.

- Który z was jest kucharzem? - zapytał jeden z rycerzy. Sam kucharz zanadto się bał, by się zgłosić, ale ktoś go wskazał. - Idziesz robić obiad. Zabierz pomocników do kuchni. - Kucharz wybrał z tłumu pół tuzina ludzi. Rycerz podniósł głos. - Reszta precz! Wynoście się z zamku. Idźcie jak najszybciej i nie próbujcie brać niczego, co nie wasze, jeśli wam życie miłe. Już mamy krew na mieczach i trochę więcej nie zrobi różnicy. Ruszać się! Wszyscy zaczęli wysuwać się przez drzwi. Matka Jacka ujęła go za rękę, a Tom wziął Martę. Alfred trzymał się w pobliżu. Wszyscy mieli na sobie swe opończe, a przecież nie mieli nic poza odzieniem i nożykami do jedzenia. Zeszli po schodach wraz z tłumem, a potem przez most, niższy dziedziniec i strażnicę, przekraczając bezużyteczne wierzeje, i bez zatrzymywania się opuścili zamek. Kiedy schodzili z mostu na pola po drugiej stronie fosy, napięcie pękło jak przecięta cięciwa i wszyscy zaczęli mówić podnieconymi głosami o swych czynach. Jack słuchał tego obojętnie. Wszyscy opowiadali, jacy to byli odważni. On sam nie czuł się dzielny - po prostu uciekał. Aliena - tylko ona była naprawdę dzielna. Kiedy weszła do komnaty i stwierdziła, że zamiast w schronieniu znalazła się w pułapce, przejęła dowództwo nad sługami i dziećmi, każąc im siedzieć cicho i trzymać się z daleka od walczących mężczyzn. Krzyczała na rycerzy Hamleigh'ów, kiedy ci brutalnie traktowali jeńców, albo gdy podnosili miecze na bezbronnych mężczyzn i kobiety. Zachowywała się tak, jakby była całkowicie odporna na ciosy. Matka potargała włosy Jacka.

- O czym myślisz?

- Zastanawiałem się, co będzie z księżniczką. Wiedziała, o co mu chodzi.

- Z lady Alieną.

- Ona jest jak księżniczka z poematów, mieszka w zamku. Ale rycerze nie okazali się tacy szlachetni i mężni jak w poematach.

- To prawda - rzekła matka.

- Co się z nią stanie?

- Naprawdę nie mam pojęcia - potrząsnęła głową.

- Jej matka nie żyje.

- No to czekają ją ciężkie chwile.

- Tak myślałem - Jack przerwał. - Śmiała się ze mnie, bo nie wiedziałem o ojcach. Ale i tak ją lubiłem.

- Przykro mi, że nie powiedziałam ci o tym. - Matka objęła go ramieniem. Dotknął jej ręki, przyjmując przeprosiny. Szli w milczeniu. Co jakiś czas od gromady odłączała się jakaś rodzina, kierując się przez pola do domu jakichś przyjaciół lub krewnych, gdzie mogli dostać coś na śniadanie i zastanowić się co dalej począć. Większość trzymała się razem aż do rozdroża, gdzie się rozdzielili. Część poszła na północ lub południe, a niektórzy udali się w stronę targowego miasta Shiring. Matka puściła Jacka i położyła rękę na ramieniu Toma zatrzymując go.

- Gdzie idziemy? Wydawał się lekko zaskoczony tym pytaniem, jakby spodziewał się, że wszyscy bez zastanowienia podążą za nim dokądkolwiek by się nie skierował. Jack zauważył, że matka często wywoływała ten wyraz konsternacji na twarzy Toma. Może jego pierwsza żona była kobietą innego rodzaju.

- Do klasztoru w Kingsbridge - odrzekł.

- Kingsbridge! - Ellen wydawała się wstrząśnięta. Jack zastanawiał się, co było tego powodem. Tom nie zwrócił na to uwagi.

- Ostatniego wieczoru słyszałem, że jest tam nowy przeor - rzekł. - A zwykle nowy człowiek chce, żeby wykonać jakieś naprawy albo coś przebudować. - To stary przeor zmarł? Tak. Z jakiegoś powodu matce ta wiadomość ulżyła. "Musiała znać starego przeora i nie lubić go" - pomyślał Jack. Pochwyciwszy nutę niepokoju brzmiącą w jej głosie, Tom spytał: - Czy lękasz się czegoś w Kingsbridge? Nie chcesz tam iść? - Byłam tam kiedyś. To ponad dzień drogi stąd. Jack wiedział, że to nie odległość martwi matkę, lecz Tom tego nie pojmował.

- Trochę więcej - powiedział. - Możemy tam dojść jutro po południu.

- Zgoda. Poszli. W chwilę później Jack poczuł bół brzucha. Przez jakiś czas zastanawiał się skąd ten ból. W zamku nie był raniony, a Alfred nie bił go od dwóch dni. W końcu domyślił się, dlaczego źle się czuje. Znowu był głodny.

* * *

Rozdział 4

Katedra Kingsbridge na pierwszy rzut oka nie sprawiała miłego wrażenia. Była to niska, przysadzista i masywna budowla o grubych ścianach i maleńkich oknach. Została zbudowana jeszcze przed narodzeniem Toma, w dniach, kiedy budowniczowie nie zdawali sobie sprawy jak ważne są proporcje. Jego pokolenie już wiedziało, że dobrze wypionowane ściany, choćby były cieńsze, są mocniejsze niż te grube, a przy tym łatwiej w nich przebijać duże otwory okienne, o ile zadba się przy tym o dokładne wyprowadzenie wieńczących je łuków. Z daleka katedra wyglądała koślawo, a kiedy Tom się zbliżył, dostrzegł powód: jedna z dwu bliźniaczych wieży od strony zachodniej zawaliła się. Uradowało go to. Nowy przeor może zechce ją odbudować. Nadzieja przyspieszyła jego kroki. Ale być zatrudnionym jak on w zamku hrabiego, a potem widzieć nowego pracodawcę pokonanego w bitwie i wziętego do niewoli - na tę myśl krajało mu się serce. Czuł, że nie potrafiłby przeżyć jeszcze jednego rozczarowania. Rzucił okiem na Ellen. Obawiał się, że któregoś dnia może ona dojść do wniosku, że nie potrafi znaleźć pracy i opuści go. Ellen uśmiechnęła się do niego, potem zmarszczyła brwi patrząc na wyłaniający się kadłub katedry. Zaobserwował, że zawsze źle się czuła w towarzystwie księży i mnichów. Zastanawiał się, czy to nie z powodu poczucia winy, że w oczach Kościoła nie są prawdziwym małżeństwem. Dziedziniec klasztorny był pełen krzątaniny. Tom widział klasztory senne i ruchliwe, ale ten tutaj stanowił absolutny wyjątek. Zdawało się, że robią wiosenne porządki o trzy miesiące przed terminem. Przed stajnią dwu mnichów ujeżdżało konie, trzeci czyścił uprząż, a nowicjusze opróżniali boksy ze starej podściółki. Większa grupa zajmowała się zamiataniem i wyskrobywaniem ścian w domu gościnnym, stojącym w pobliżu stajni, a obok czekał wóz wyładowany świeżą słomą gotową do rozścielenia na czyste podłogi. Jednakże przy zwalonej wieży nikt nie pracował. Tom stał i patrzył na rumowisko, które pozostało po upadku. Wydawało się, że musiał on nastąpić kilka lat temu, bo pęknięte krawędzie kamieni były wygładzone przez deszcz i mróz, skruszała zaprawa wymyta, a sam stos zapadł się na cal czy dwa w miękką ziemię! To, że z naprawą zwlekano przez kilka długich lat, było samo w sobie zastanawiające. Stary przeor musiał być niechlujny albo niekompetentny, albo miał obie cechy na raz. Tom przybył prawdopodobnie akurat w chwili, gdy mnisi planowali odbudowę. Miał szczęście, że się nie spóźnił.

- Nikt mnie nie poznał - odezwała się Ellen.

- Kiedy tu byłaś? - spytał.

- Trzynaście lat temu.

- Nic dziwnego, że cię zapomnieli. Kiedy przechodzili przed fasadą kościoła Tom otworzył jedno skrzydło wrót i zajrzał do środka. Nawę, ponurą i ciemną, pokrywało wsparte na grubych kolumnach stare, drewniane sklepienie. Kilku mnichów szczotami na długich kijach bieliło ściany, a inni zamiatali klepisko stanowiące podłogę katedry. Nowy przeor najwidoczniej starał się przywrócić dawny blask. To dobry znak. Tom zamknął drzwi. Za kościołem, na kuchennym podwórzu przy korycie pełnym brudnej wody, grupa nowicjuszy za pomocą ostrych kamieni oskrobywała nawarstwione sadze i zestarzały brud z kotłów i innych naczyń kuchennych. Kostki palców mieli otarte i czerwone od stałego zanurzania w lodowatej wodzie. Widząc Ellen chichotali i spuszczali wzrok. Rumieniącego się nowicjusza Tom spytał, gdzie może znaleźć komornika. Właściwie powinien zapytać o zakrystiana, bo prace przy kościele należały do zakresu jego obowiązków, komornicy jednak na ogół byli ludźmi do których łatwiej było podejść. W końcu i tak przeor podejmie decyzję. Nowicjusz skierował go do piwnicy pod jednym z budynków otaczających dziedziniec. Tom wszedł przez otwarte na oścież drzwi, a Ellen i dzieci za nim. Wszyscy zatrzymali się przy wejściu i zajrzeli w mrok. Ten budynek był nowszy i lepiej zbudowany niż kościół, budowniczy zauważył to od razu. Powietrze suche, żadnego zapachu gnicia. Pomieszane zapachy składowanej żywności przyprawiły go o bolesne skurcze żołądka, bowiem nie jadł już od dwu dni. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegł, że spiżarnia ma podłogę z płyt kamiennych, a kolebowe sklepienie podpierają krótkie, grube filary. W chwilę później zauważył wysokiego, łysego mężczyznę, przesypującego sól z beczki do garnka.

- Ty jesteś komornikiem? - spytał Tom, ale mężczyzna podniósł rękę, nakazując zachowanie ciszy. Liczy. Wszyscy w milczeniu czekali, aż skończy. Wreszcie się odezwał:

- Dwie dwudziestki dziewiętnaście, trzy dwudziestki. - Odłożył łyżkę.

- Jestem Tom, mistrz budowniczy, chciałbym odbudować waszą wieżę.

- Jestem Cuthbert, zwany Białogłowym, komornik, chciałbym to zobaczyć odpowiedział mnich. - Lecz z tym musimy zwrócić się do przeora Philipa. Słyszeliście, że mamy nowego przeora?

- Tak. - Cuthbert to gatunek przyjaznego mnicha, ocenił go Tom, rozmowny i łatwy w obejściu. Ucieszyłby się z okazji do pogawędki. - Nowy przeor, jak widać przejawia chęć poprawienia wyglądu klasztoru. Cuthbert kiwnął głową.

- Nie przejawia jednak nadmiernej chęci do płacenia. Zauważyłeś, że prawie wszystkie prace wykonują mnisi? On nie chce wynajmować więcej ludzi, mówi że klasztor ma już zbyt wielu pracowników i służących. To zła wieść.

- Co myślą o tym mnisi? - spytał okrężnie. Cuthbert uśmiechnął się, przy czym jego pofałdowana twarz zmarszczyła się jeszcze bardziej.

- Jesteś taktowny, Tomie Budowniczy. Myślisz sobie, że nigdy jeszcze nie widziałeś tak wielu mnichów na raz, pracujących tak ciężko. Cóż, nowy przeor nie zmusza nikogo. Interpretuje tylko Regułę Św. Benedykta w ten sposób, że ci, którzy wykonują pracę fizyczną, mogą spożywać czerwone mięso i wino, podczas gdy ci, którzy jedynie studiują i modlą się, muszą się zadowalać soloną rybą i słabym piwem. Potrafi oczywiście wskazać skomplikowaną tezę, która potwierdza jego zdanie, w efekcie ma mnóstwo ochotników do ciężkiej pracy, szczególnie spośród młodych. - Cuthbert nie wydawał się tego potępiać, bawiło go to.

- Ale mnisi nie potrafią stawiać kamiennych ścian, niezależnie od tego co jedzą. - Kiedy to mówił, posłyszał płacz dziecka. To brzmiało jak płacz bardzo małego dziecka, tygodniowego czy dwutygodniowego i dźwięk ten się zbliżał. Tom dostrzegł spojrzenie Ellen. Wyglądała na zaskoczoną. W drzwiach pojawił się cień.

- Zapytajmy przeora - rzekł Cuthbert. - Tom wciąż nasłuchiwał. W jego sercu zadrżały wszystkie struny. Dobrą chwilę zajęło mu uświadomienie sobie, jak mało prawdopodobne było pojawienie się tutaj jego dziecka. Dławiło go w gardle. Wszedł mnich niosący dziecko. Tom spojrzał na nie. To jego dziecko. Z trudem przełknął. Twarz dziecka zaczerwieniła się, piąstki ścisnęły, a buzia otworzyła pokazując bezzębne dziąsełka. Płacz ten nie mówił o bólu czy chorobie, po prostu oznaczał domaganie się jedzenia. Dziecko było zdrowe, to normalny płacz głodnego dziecka i doznał ulgi, widząc, że jego syn ma się dobrze. Mnich niosący dziecko miał dobroduszny wygląd dwudziestolatka, nie uczesane włosy i szeroki, raczej niemądry uśmiech na twarzy. Inaczej niż pozostali mnisi, nie zareagował na obecność kobiety. Uśmiechnął się do wszystkich i powiedział do Cuthberta:

- Jonatan chce więcej mleka. Tom chciał potrzymać dziecko w swych ramionach. Starał się utrzymać nieporuszony wyraz twarzy, by nie ujawnić swych uczuć. Ukradkiem spojrzał na pozostałe dzieci. Wszystko, co wiedziały, kończyło się na tym, że porzucone dziecko zostało znalezione przez przejeżdżającego księdza. Nie wiedziały nawet, że ksiądz zabrał je do klasztorku w lesie. Teraz ich twarze nie okazywały nic poza ciekawością. Nie kojarzyły tego dziecka z tym przez nich porzuconym. Cuthbert wziął chochlę i mały dzbanek, który napełnił mlekiem z wiaderka. - Czy mogę potrzymać dziecko? - Ellen spytała młodego mnicha. Wyciągnęła ręce, a on podał jej chłopca. Tom poczuł zazdrość. Marzył, by potrzymać to małe zawiniątko przy sercu. Ellen pokołysała dziecko, ucichło na chwilę. Cuthbert popatrzył i powiedział:

- Jasio Osiem Pensów jest doskonałą niańką, ale nie ma kobiecej ręki. Ellen uśmiechnęła się do chłopca.

- Dlaczego nazywają cię Jasio Osiem Pensów? Odpowiedział za niego Cuthbert. - Bo on jest tyle wart: brakuje osiem pensów do szylinga. - Postukał się w głowę na znak, że Jasio nie jest całkiem mądry. - Ale jeżeli chodzi o rozumienie potrzeb różnych małych biednych stworzonek, jest lepszy, niż każdy z nas, mądrali. Nie przeniknione są wyroki opatrzności zakończył niejasno. Ellen odwróciła się do Toma i podała mu dziecko do potrzymania. Czytała w jego myślach. Popatrzył na nią z głęboką wdzięcznością i wziął dzieciątko w swe wielkie łapy. Przez kocyk, w którym było owinięte, wyczuwał bicie małego serduszka. Materiał był cienki, a Tom zastanawiał się, skąd mnisi wzięli taką miękką wełnę. Przytulił dziecko do piersi i pokołysał. Jego umiejętności nie dorównywały umiejętnościom Ellen, więc dziecko znowu zapłakało, ale to mu nie przeszkadzało; głośne, uparte zawodzenie było muzyką dla jego uszu, oznaczało bowiem, że dziecko porzucone w lesie było silne i zdolne do walki z losem. Chociaż ciężko mu było podjąć tę decyzję, słusznie zrobił zostawiając dziecko w klasztorze.

- Gdzie sypia dziecko? - spytała Ellen Jasia.

- Ma kolebkę w dormitorium ze wszystkimi. Tym razem Jasio odpowiedział sam.

- Pewnie budzi was w nocy.

- I tak wstajemy na prymarię.

- Oczywiście! Zapomniałam, że mnisie noce są tak samo bezsenne, jak matczyne. Komornik podał Jasiowi dzbanuszek mleka. Ten wprawnym gestem zabrał dziecko z rąk Toma. Chwilę później Jasio i niemowlę odeszli a on musiał powstrzymać się, by nie pobiec za nimi i nie zawołać: "Stój, to mój syn, daj mi go!" Ellen, stojąca obok, dyskretnie ścisnęła mu ramię w geście współczucia. Tom uświadomił sobie, że ma podstawy by być dobrej myśli. Gdyby tutaj pracował, to mógłby widywać Jonatana cały czas i byłoby tak, jakby go nigdy nie porzucał. To wydało mu się nazbyt wspaniałe, by mogło się ziścić i nie odważył się długo o tym myśleć. Cuthbert popatrzył wnikliwie na Martę i Jacka, którzy na widok dzbanka z tłuściutkim mlekiem wytrzeszczyli oczy.

- Czy mogę dać dzieciom trochę mleka? - zapytał.

- Tak, ojcze, proszę - odrzekł Tom. Białogłowy napełnił chochlą dwie drewniane czarki i podał je skrzatom. Wypiły mleko szybko, malując sobie przy tym wielkie, białe wąsy wokół ust. - Jeszcze?

- Tak - odpowiedziały cicho. Tom popatrzył na Ellen, wiedząc, że czuje to samo co on, głęboką wdzięczność, że dzieci są wreszcie nakarmione. Kiedy Cuthbert ponownie napełniał czarki, zapytał zdawkowo:

- Skąd droga prowadzi?

- Z Zamkowej, niedaleko Shiring. Wyszliśmy stamtąd wczoraj rano.

- Jedliście od tamtej pory?

- Nie - słabo odpowiedział Tom. Wiedział, że mnich wypytuje ich z uprzejmości, ale nienawidził przyznawać się, że nie zdołał sam nakarmić dzieci. - Zjedzcie trochę jabłek, by jakoś przetrzymać do kolacji. - Cuthbert wskazał beczułkę przy drzwiach. Alfred, Tom i Ellen podeszli do niej, kiedy Marta i Jack wypijali tę drugą czarkę mleka. Alfred chciał zabrać całe naręcze jabłek. Ojciec trzepnął go po rękach i powiedział cichym głosem:

- Weź tylko dwa lub trzy. - Alfred wziął trzy., Tom zjadł swoje jabłka z przyjemnością i poczuł się nieco lepiej, ale nie umiał powstrzymać się od obliczania, kiedy też nadejdzie pora kolacji. Na szczęście przypomniał sobie, że mnisi zwykle jedli przed zmrokiem, by oszczędzać na świecach. Cuthbert wciąż przypatrywał się Ellen.

- Czy ja ciebie kiedyś nie poznałem? - spytał w końcu.

- Nie przypuszczam. - Wyglądała na zaniepokojoną.

- Wydajesz mi się znajoma - upierał się niepewnie.

- Niedaleko stąd mieszkałam w dzieciństwie.

- To pewnie dlatego - rzekł - odnoszę wrażenie, że wyglądasz na starszą, niż powinnaś.

- Musisz mieć znakomitą pamięć.

- Nie aż tak dobrą, jak bym chciał - zmarszczył czoło patrząc na nią uważnie. - Myślę, pewny jestem, że... No, nic. Dlaczego opuściliście Zamkową?

- Wczoraj o świcie zamek został zaatakowany i wzięty. Hrabia Bartłomiej pojmany i oskarżony o zdradę - odrzekł Tom.

- Święci pańscy, chrońcie nas! - Cuthbertem wstrząsnęła wieść. Nagle zaczął się zachowywać jak stara panna przestraszona przez byka.

- Zdradę?! Zza drzwi dobiegł ich odgłos kroków. Murarz odwrócił się i zobaczył jakiegoś mnicha wchodzącego do piwnicy.

- To nasz nowy przeor - powiedział Cuthbert. Tom poznał go. To Philip, ten sam mnich, którego spotkali po drodze do pałacu biskupiego, ten który poczęstował ich wspaniałym serem. Teraz wszystko zaczęło się układać w całość: nowy przeor w Kingsbridge był starym przeorem z lasu i przywiódł Jonatana ze sobą, kiedy tu nastał. W duszy budowniczego zaświtała nadzieja. Philip to przyjazny człowiek, który zdawał się lubić Toma i ufać mu. Na pewno da mu pracę. Philip poznał jego.

- Witaj, mistrzu budowniczy! Nie miałeś, jak widzę, zbyt wiele do roboty w pałacu u biskupa?

- Nie, ojcze. Archidiakon nie chciał mnie przyjąć, a biskupa nie było.

- No pewnie. Był już w niebie, chociaż wówczas nie wiedzieliśmy o tym.

- To biskup umarł?

- Tak.

- To stara wieść - wpadł mu w słowo niecierpliwy Cuthbert. - Tom i jego rodzina właśnie przyszli z Zamkowej. Hrabia Bartłomiej został uwięziony, a jego zamek zdobyty!

- Już - mruknął spokojnie Philip.

- Już? - powtórzył Cuthbert. - Dlaczego powiedziałeś "już"? - Białogłowy zdawał się bardzo lubić Philipa, ale odnosił się do niego z ostrożnością, jak ojciec do syna, który bywał daleko na wojnie, a powrócił z pasem i mieczem oraz nieco niebezpiecznym błyskiem w oku. - Ty wiedziałeś, że to ma się stać? - Nie, niezupełnie - rzekł niepewnie przeor. - Słyszałem plotki, że hrabia Bartłomiej przeciwstawia się królowi Stefanowi. - Odzyskał pewność siebie. Wszyscy będziemy za to wdzięczni - ogłosił. - Bo Stefan przyrzekł popierać i ochraniać Kościół, podczas gdy Maud szkodziłaby nam tak samo, jak czynił to jej ojciec. A jakże! To dobra wiadomość. - Wyglądał na tak zadowolonego, jakby sam wszystko załatwił. Tom nie chciał mówić o hrabim Bartłomieju.

- Dla mnie to nie była dobra wieść, bo hrabia zatrudnił mnie przy naprawianiu i wzmacnianiu swoich murów ochronnych. Przez to, co się stało, nie dostałem ani dniówki.

- To wstyd. A kto napadł na zamek?

- Pan Percy Hamleigh.

- Aha - Philip kiwnął głową, a Tom po raz kolejny miał wrażenie, że ta wieść także tylko potwierdziła oczekiwania Philipa.

- Wprowadzasz więc tutaj trochę ulepszeń - budowniczy delikatnie zmienił temat.

- Próbuję.

- Zechcesz napewno odbudować wieże.

- Odbudować wieże, naprawić dach, wyłożyć podłogę kamieniem - tak, chcę to wszystko zrobić. A ty oczywiście szukasz pracy - dodał, najwidoczniej zrozumiawszy powód jego przybycia. - Nie pomyślałem o tym. Chciałbym cię zatrudnić. Lecz nie mam ci czym zapłacić. Obawiam się, że ten klasztor jest zupełnie bez pieniędzy. Tom miał wrażenie, jakby go ktoś uderzył pięścią w brzuch. Był przeświadczony, że dostanie tutaj pracę, wszystko na to wskazywało. Nie potrafił uwierzyć własnym uszom. Niewiarygodne, że ten klasztor nie ma pieniędzy. Komornik wprawdzie mówił, że całą dodatkową pracę wykonują sami mnisi, ale zawsze przecież można pożyczyć od Żydów. Poczuł, że to już koniec jego drogi. Wszystko to, co trzymało go na nogach całą zimę, jakby z niego wyparowało. Pomyślał, że już nie da rady iść dalej, że jest skończony. Przeor dostrzegł upadek jego ducha.

- Mogę zaofiarować ci kolację i nocleg, a rano śniadanie - powiedział.

- Zgodzę się na to - Tom poczuł przypływ złości. - Jeśli pozwolisz mi na wszystko zarobić. Philip uniósł brwi, trochę rozgniewany, ale przemówił łagodnie. - Prosić Boga to nie żebranina, tylko modlitwa - powiedziawszy to, wyszedł. Pozostali wyglądali na nieco zalęknionych, przez co murarz zorientował się, że musiał jakoś ujawnić swój gniew. Ich spojrzenia sprawiały mu przykrość. Wyszedł z piwnicy kilka kroków za Philipem, stanął na dziedzińcu i próbował, patrząc na wielki kościół, opanować swe wzburzenie. Po chwili Ellen i dzieci wyszły za nim. Ellen objęła go w pasie uspokajającym gestem, co wywołało szepty i poszturchiwania między nowicjuszami. Tom pozostał na to obojętny.

- Pomodlę się - rzekł - pomodlę się o piorun, który zrówna z ziemią ten kościół.

* * *

W ciągu ostatnich dwu dni Jack poznał, co to lęk o przyszłość. Przez całe życie nie musiał myśleć dalej niż o jutrze. Jeśli nawet myślał, to doskonale wiedział, co może go spotkać. W lesie każdy dzień przypominał następny, a pory roku zmieniały się powoli. Teraz nie wiedział, nawet z dnia na dzień, gdzie się znajdzie i co, a nawet czy w ogóle, będzie jadł. Najgorsze było uczucie głodu. Jack w tajemnicy podjadał trawę i liście próbując złagodzić skurcze, ale one dawały z kolei innego rodzaju bóle żołądka i powodowały, że jakoś tak dziwnie się czuł. Marta często płakała z głodu. Jack i ona zawsze chodzili razem. Wpatrywała się w niego jak w tęczę, a nikt inny przedtem tego nie czynił. Poczucie braku sposobu, by jej ulżyć było dla Jacka gorsze, niż jego własny głód. Gdyby nadal żyli w jaskini, mogliby pójść zabić kaczkę, znaleźć orzechy czy wykraść z ptasiego gniazda jajka, bo znał właściwe miejsca. Miasta i wsie natomiast stanowiły dla niego nowość, drogi między nimi także były nieznajome i czuł się zagubiony. Jedno, co wiedział na pewno to to, że Tom musi znaleźć pracę. Całe popołudnie spędzili w domu gościnnym. Była to prosta jednoizbowa chata, gdzie podłogą było klepisko, a po środku znajdowało się palenisko; dokładnie taka, w jakich mieszkali chłopi. Jackowi jednak, który przez całe życie mieszkał w jaskiniach, wydawała się domem z bajki. Ciekawiło go, jak się taki dom robi, więc Tom mu opowiedział. Dwa młode drzewa ucina się przy ziemi, ociosuje, opiera jedno o drugie pod kątem i wiąże. Następnie dwa kolejne ustawia się tak samo, w trójkąt, a oba trójkąty u szczytów łączy żerdzią. Odstęp między nimi wynosi zwykle około czterech jardów. Równolegle do kalenicy mocuje się żerdzie, łączące te drzewa. Otrzymuje się w ten sposób dwuspadowy dach sięgający ziemi. Prostokątne maty z plecionej trzciny, zwane płytkami, kładzie się na listwy i uszczelnia gliną. Ściany oraz szczyt dachu robione są z palików powbijanych w ziemię, a szpary między nimi także wypełnia się gliną. W jednym ze szczytów wycina się drzwi, a okien nie ma wcale. Matka Jacka rozesłała na podłodze świeżą słomę, a Jack rozpalił ogień za pomocą krzesiwa, które zawsze miał przy sobie. Kiedy w zasięgu głosu nikogo nie było, zapytał matkę o przyczynę, dla której przeor nie zatrudnił Toma, skoro widać, że wokół jest tyle roboty dla budowniczego.

- Wygląda na to, że chce nazbierać i zaoszczędzić pieniędzy, ile się da, póki kościół jeszcze nadaje się do użytku - powiedziała Ellen. - Gdyby cały kościół się zawalił, zostaliby zmuszeni do odbudowania go, ale skoro to tylko jedna wieża, to mogą się pogodzić z tym ubytkiem. Kiedy światło dnia łagodnie zamieniało się w zmierzch, kuchcik przyszedł do domu gościnnego z kociołkiem polewki i długim bochenkiem chleba. Polewkę zrobiono na kościach, z warzywami i ziołami, a na wierzchu połyskiwał tłuszcz. Chleb był komiśny, zawierał rozmaite rodzaje ziaren: żyto, jęczmień i owies, a także suszony groch i fasolę.To najlichszy rodzaj chleba, jak powiedział Alfred, ale Jackowi, który dopiero od kilku dni po raz pierwszy jadł chleb, ten wydał się przewyborny. Jack zjadł go tyle, że rozbolał go wypchany do granic możliwości brzuch. Alfred natomiast jadł dopóty, dopóki pozostała choćby okruszyna. Kiedy siedzieli przy ogniu, próbując strawić tę ucztę, Jack zapytał Alfreda:

- A tak w ogóle, to dlaczego ta wieża się zawaliła?

- Prawdopodobnie od uderzenia pioruna. Albo może wybuchł pożar.

- Ale tam nie ma co się palić, to całe jest z kamienia.

- D a c h był z drewna, głupi - pogardliwie powiedział Alfred. - Dach robi się z drewna, nie z kamienia. Jack myślał o tym przez chwilę.

- A jeśli dach się spali, to czy zawsze budynek się zawali?

- Czasami - wzruszył ramionami Alfred. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Tom i matka Jacka siedząc po drugiej stronie ognia, rozmawiali przyciszonymi głosami.

- To zabawne z tym dzieckiem - odezwał się znowu Jack.

- Co zabawne? - po chwili zapytał Alfred.

- No, wasze zgubiło się w lesie, o całe mile stąd, a teraz tutaj, w klasztorze też jest jakieś malutkie dziecko. Ani Alfred, ani Marta nie wydawali się być poruszeni, ani też nie uważali tej zbieżności za godną zastanowienia. Wszyscy mnisi natychmiast po kolacji szli spać, a ponieważ mniej ważnym gościom nie dostarczali świec, Tom i jego rodzina siedzieli przy ogniu i patrzyli weń, póki nie zgasł. Wtedy położyli się na podłodze, na posłaniach ze słomy. Jack nie spał. Rozmyślał. Czuł, że gdyby katedra tej nocy spłonęła to ich problemy byłyby rozwiązane. Przeor przyjąłby Toma do pracy, by przebudował kościół, mieszkaliby w tym pięknym domu i stale jadaliby polewkę na kościach i komiśniak... "Gdybym ja był Tomem - pomyślał - to podłożyłbym ogień pod kościół własnymi rękami. Wstałbym po cichu, kiedy wszyscy by spali, przekradłbym się z krzesiwem do kościoła i podłożył ogień, potem wśliznąłbym się z powrotem i udawał zaspanego, gdy podniesionoby alarm. A kiedy ludzie wodą z wiader polewaliby pożar, tak jak polewali stajnie u hrabiego Bartłomieja, to pomagałbym im tak, jakbym chciał ten ogień ugasić". Alfred i Marta spali, poznał to po ich miarowych oddechach. Tom i matka robili to samo, co zawsze pod opończą (Alfred mówił, że to się nazywa "jebanie"), a potem też zasnęli. Wydawało się, że budowniczy nie ma zamiaru wstawać i pójść podpalić katedrę. Ale co miał zamiar zrobić? Czy rodzina miała wędrować po drogach, aż zagłodzą się na śmierć? Kiedy już słyszał powolny, regularny rytm oddechów rodziny, wskazujący na bardzo głęboki sen, pomyślał, że przecież o n s a m mógłby podłożyć ogień w katedrze. Ta przerażająca myśl spowodowała przyspieszenie jego tętna. Musiałby wstać bardzo cicho. Prawdopodobnie potrafiłby odryglować drzwi i wyśliznąć się z domu bez obudzenia kogokolwiek. Drzwi kościoła pewnie byłyby zamknięte, ale on wiedziałby, jak dostać się do środka. Z pewnością, jakaś droga by się znalazła. Kiedy już byłby w środku, potrafiłby wspiąć się na strych. Przez te dwa tygodnie wiele się nauczył. Tom cały czas mówił o budowlach, swe uwagi głównie adresując do Alfreda, którego to nie interesowało, ale Jack słuchał bardzo uważnie. Dowiedział się, między innymi, że wszystkie wielkie kościoły miały dobudowane schody, aby ułatwiały dostęp do położonych wyżej części wymagających napraw. Znalazłby wtedy takie schody i po kłopocie: wspiąłby się aż do dachu. Usiadł w ciemności, nasłuchując oddechów. Potrafi odróżnić oddech Toma po lekkim poświstywaniu, spowodowanym, jak mówiła matka, przez wdychany latami kamienny pył. Alfred raz głośno zachrapał, potem się odwrócił i dalej spał głęboko. Kiedy już podłoży ogień, to musi szybciutko wrócić do domu gościnnego. Co by mu mogli zrobić mnisi, gdyby go złapali? W Shiring Jack widział, jak złodzieja w jego wieku przywiązano i wychłostano za kradzież głowy cukru. Chłopiec wrzeszczał, a sprężysta rózga siekła do krwi jego tyłek. To było znacznie straszniejsze od zabijania podczas bitwy w Zamkowej. Obraz krwawiącego chłopca przeraził go bardzo. Groza ogarniała go na myśl, że jego może spotkać to samo. "Jeśli to zrobię - postanowił - nie powiem o tym nikomu i nigdy". Położył się ponownie, owinął opończą i zamknął oczy. Zastanawiał się, czy drzwi kościoła są zamknięte. Jeśli tak, to może się dostać do środka przez któreś z okien. Jeśli uda się na północną stronę dziedzińca, nikt go nie zauważy. Dormitorium znajdowało się od południowej strony, zasłonięte krużgankiem, a od północy nie było nic poza cmentarzem. Zdecydował, że tylko sprawdzi, czy to możliwe. Wahał się jeszcze przez chwilę, potem wstał. Świeża słoma zatrzeszczała mu pod stopami. Zatrzymał się. Było bardzo cicho. Nawet myszy przestały się poruszać. Zrobił krok i nasłuchiwał znowu. Spali. Stracił cierpliwość. Dał trzy szybkie kroki do drzwi. Kiedy się zatrzymał, usłyszał ciche szuranie myszy, ale nikt ze śpiących nie drgnął. Czubkami palców dotknął drzwi, potem wsunął ręce pod rygiel. Była to dębowa belka osadzona na podwójnych hakach. Podparł rękami belkę, chwycił mocno i podniósł. Cięższa niż myślał, więc nie podniósłszy jej wyżej niż cal, musiał upuścić. Głośno zadudniła o obejmy. Zastygł i nasłuchiwał. Pogwizd Toma ucichł. "Co powiem, jak mnie złapią? - pomyślał desperacko. - Powiem, że chciałem sobie ulżyć... Że chciałem wyjść, żeby sobie ulżyć, tak". Kiedy znalazł wymówkę, odprężył się trochę. Usłyszał, jak Tom przewraca się na drugi bok, czekał z drżeniem na jego głęboki, matowy głos, ale Tom zaczął ponownie równo oddychać. Brzegi drzwi obramowała upiorna, srebrna poświata. "Księżyc świeci" pomyślał. Chwycił belkę znowu, wziął głęboki wdech i napiął się, by ją podnieść. Tym razem przygotował się na jej ciężar. Podniósł ją i przyciągnął do siebie, nie na tyle jednak wysoko, aby się mogła wysunąć z haków. Podniósł jeszcze, o cal wyżej, wyszła. Przycisnął do piersi, zmniejszając nieco napięcie mięśni ramion, po czym powoli przyklęknął na jedno kolano, potem na oba, wreszcie opuścił belkę na podłogę. Pozostał w tej pozycji przez chwilę, starając się uspokoić oddech i czekać aż ustanie ból w mięśniach. Poza odgłosami snu nie dochodziły żadne dźwięki. Jack ostrożnie uchylił drzwi na malutką szparę. Żelazne zawiasy skrzypnęły, a przez szczelinę wleciał zimny podmuch. Zadrżał. Owinął się opończą ciaśniej i jeszcze trochę pchnął drzwi. Wyśliznął się na zewnątrz i zamknął je za sobą. Chmury rozpływały się, a księżyc już wzeszedł i świecił na niespokojnym niebie. Wiał zimny wiatr. Jack natychmiast zapragnął wrócić do pełnego ciepła domu gościnnego. Ogromny kościół ze zwaloną wieżą, srebrny i czarny w świetle księżyca górował nad resztą klasztoru, a jego potężne ściany i niewielkie okienka sprawiały wrażenie, że to nie kościół lecz twierdza. Wszędzie panował spokój i cisza. Za murami, w wiosce pewnie było kilkoro ludzi, którzy nie spali, siedzieli do późna pijąc piwo przy żarze ognia lub szyjąc przy łuczywach. Tutaj jednak panowała niezmącona cisza. Przyglądał się kościołowi, nadal się wahał. Wydawało mu się, że kościół patrzy na niego oskarżycielsko, jakby wiedział o jego zamiarach. Wzruszeniem ramion strząsnął z siebie to niesamowite wrażenie i przez rozległy trawnik pobiegł ku zachodniemu krańcowi budynku. Drzwi były zamknięte na klucz. Poszedł dookoła ku elewacji północnej i popatrzył na okna katedry. W niektórych kościołach dla ochrony przed zimnem na oknach rozpinano przezroczyste płócienne płachty, ale tutaj takich osłon nie było. Jakkolwiek dostatecznie duże, by się przez nie przecisnął, umieszczone były zbyt wysoko, by do nich dosięgnąć. Zbadał powierzchnię muru palcami, wyczuwając szczeliny, z których woda wymyła zaprawę, ale nie zmieściłyby się w nich palce stóp. Potrzebował czegoś, co posłużyłoby za drabinę. Zastanawiał się, czy nie przynieść kamieni spod zwalonej wieży i nie zbudować czegoś podobnego do schodów, ale całe kamienne bloki miały za duży ciężar, połamane zaś były zbyt nierówne. Miał wrażenie, że w ciągu dnia widział coś, co mogłoby mu się tu przydać i gorączkowo szukał w pamięci, co to takiego było. To tak, jakby chciał zobaczyć coś kątem oka; a to zawsze pozostawało poza zasięgiem wzroku. Potem spojrzał w stronę stajni i w świetle księżyca dostrzegł małe, dwu trzy stopniowe schodki przeznaczone dla niskich ludzi do wsiadania na konie. Przypomniał sobie, że któryś z mnichów stał na nich podczas czyszczenia konia i wyczesywania grzywy. Przeszedł w stronę stajni. Takiej rzeczy mogli nie chować na noc, bo nie było warto jej kraść. Szedł cicho, ale konie i tak go usłyszały i jeden czy dwa z nich parsknęły. Zatrzymał się przestraszony. W stajni mogli spać masztalerze. Przez chwilę stał cicho, nasłuchując czy ktoś się nie poruszy, ale wszędzie trwała cisza i konie uspokoiły się w końcu. Nie potrafił dojrzeć schodków do wsiadania. Może były bliżej ściany. Jack wpatrzył się w księżycowe cienie. Nic nie było widać. Bardzo ostrożnie doszedł do stajni i przeszedł wzdłuż całej ściany. Konie usłyszały go znowu, teraz jego bliskość przestraszyła je i zdenerwowała, jeden z nich zarżał. Jack zastygł. Ludzki głos zawołał:

- Cicho, cicho! - Kiedy tak stał skamieniały z przerażenia, zobaczył schodki do wsiadania tuż przed nosem, tak blisko, że robiąc następny krok, przewróciłby się o nie. Poczekał kilka chwil. Hałasy w stajni ucichły. Schylił się, podniósł i umieścił schodki na ramieniu. W stajni trwała cisza. Cofnął się do kościoła. Gdy wspiął się na schodki okazało się, że jeszcze nie dosięgnie okna. To go rozzłościło; nie mógł nawet zajrzeć! Jeszcze nie był pewien, czy popełnić ten czyn, ale nie chciał rezygnować z powodu błahych przeciwności. Chciał sam podejmować takie decyzje. Chciałby być taki wysoki jak Alfred. Można było jednak spróbować jeszcze jednego sposobu. Stanął w pewnej odległości, rozpędził się jednym skokiem do szczytu schodków i odbił się, z łatwością sięgając parapetu okna. Złapał za kamienną ramę, podciągnął na rękach i przycupnął na parapecie. Kiedy jednak spróbował wpełznąć przez otwór, napotkał niespodziewaną przeszkodę: okno zamykała krata z żelaza, której z zewnątrz nie dostrzegł. Zbadał ją rękami, klęcząc na parapecie. Nie uda się przejść. Kratę założono po to, by nie pozwolić nikomu wchodzić do środka, gdy drzwi były zamknięte. Rozczarowany zeskoczył na ziemię. Podniósł schodki i odłożył je na miejsce. Tym razem konie nie hałasowały. Popatrzył na zwaloną wieżę, tę po lewej stronie głównego wejścia. Wspinał się ostrożnie po stosie zwalonych kamieni, wpatrując w ciemne wnętrze kościoła w poszukiwaniu przejścia przez gruz. Kiedy księżyc chował się za chmurę, czekał drżący,"aż znowu się pokaże. Martwił się, że chociaż nie waży zbyt wiele, to jednak pod jego ciężarem mogą osunąć się kamienie, które nie tylko wszystkich obudzą, ale i jego samego mogą zabić. Kiedy jednak księżyc znów się pojawił, postanowił zaryzykować. Wspinał się z sercem w gardle. Większość kamieni trzymała się mocno, ale jeden czy dwa zachwiały ostrzegawczo. Taki rodzaj wspinaczki radowałby go niesłychanie w dzień, kiedy ma się pomocną dłoń w pobliżu, czyste sumienie i nie ma się zamiaru robić nic złego, teraz jednak za bardzo się niepokoił i opuściła go zwykła pewność kroku. Pośliznął się na jakiejś gładkiej powierzchni i omal nie poleciał w dół. Postanowił się zatrzymać. Znalazł się już dosyć wysoko, by spojrzeć z góry na dach nawy bocznej po północnej stronie. Miał nadzieję, że znajdzie dziurę w dachu, albo może szparę między dachem i stosem kamieni, ale tak się nie stało. Nietknięty dach wnikał w ruiny wieży i nie dostrzegł żadnego miejsca, którym mógłby się wśliznąć do środka. Ogarnęło go rozczarowanie połączone z ulgą. Zlazł tyłem, przez ramię oglądając się w poszukiwaniu punktów zaczepienia. Im bliżej był ziemi, tym coraz pewniej mógł się czuć. W końcu zeskoczył, zręcznie lądując na trawie. Wrócił na północną stronę kościoła i obszedł go dookoła. Przez ostatnie dwa tygodnie widział kilka kościołów i wszystkie miały mniej więcej ten sam kształt. Największą częścią była nawa, zawsze zwrócona na zachód. Dalej były dwa ramiona, które Tom nazywał transeptami, skierowane na północ i południe. Wschodni koniec nazywał się prezbiterium i zawsze był krótszy, niż nawa. Kingsbridge tym się tylko wyróżniało, że miało dwie wieże przy zachodnim wejściu, po jednej z każdej jego strony, jakby miały współgrać z transeptami. W północnym transepcie znajdowały się drzwi. Jack spróbował otworzyć je. Były zamknięte na klucz. Szedł dalej ku południowemu transeptowi. Wzdłuż wschodniej elewacji nie było żadnych drzwi. Stanął, by popatrzeć na drugą stronę porośniętego trawą dziedzińca. W odległym, południowowschodnim narożniku, zamkniętym wewnątrz klasztornych murów mieściły się dwa domy: szpital i domek przeora. Teraz oba ciche i spokojne. Szedł dalej wzdłuż południowej strony prezbiterium, póki nie doszedł do wysuniętego ramienia krzyża: transeptu południowego. Na jego końcu, jak dłoń przy ramieniu, stał okrągły budynek zwany domem kapituły. Pomiędzy nimi zauważył wąskie przejście prowadzące do krużganków. Jack ruszył nim. Znalazł się w kwadratowym dziedzińcu, gdzie pośrodku rosła trawa, a dookoła były zadaszone przejścia. Blady kamień arkad upiornie bielał w świetle księżyca, podcienie zalewał nieprzenikniony mrok. Jack czekał, dopóki oczy nie przywykły do ciemności. Po przejściu koło transeptu wyszedł na wschodnią stronę kwadratu. Po lewej miał drzwi do kapituły, a dalej, przy południowym końcu wschodniego przejścia, przejścia, widział na wprost siebie kolejne drzwi, prawdopodobnie wiodące do mniszego dormitorium. Po prawej inne drzwi wiodły do południowego transeptu. Szarpnął. Były zamknięte na klucz. Poszedł wzdłuż północnego przejścia. Tam znalazł drzwi prowadzące do nawy, także zamknięte na klucz. Po stronie zachodniej również nic nie znalazł, dopóki nie doszedł do południowo - zachodniego narożnika, gdzie były drzwi do refektarza. "Ileż to trzeba żywności, żeby tych wszystkich mnichów codziennie wyżywić", pomyślał. Obok znajdowała się fontanna z basenikiem, by mnisi mogli umyć ręce przed jedzeniem. Szedł dalej południowym przejściem. W połowie drogi był łuk. Jack przeszedł pod nim i znalazł się w małym przejściu, mając refektarz po prawej, a dormitorium po lewej. Wyobraził sobie mnichów śpiących mocno na podłodze tuż za kamienną ścianą. Przy końcu tego przejścia nie było nic, poza oślizgłym rynsztokiem pełnym błota, wiodącym do rzeki. Stał tam przez chwilę, patrząc na wodę płynącą sto jardów niżej. Bez żadnego szczególnego powodu przypomniał sobie opowieść o rycerzu, któremu obcięto głowę, a on nadal żył i mimowolnie wyobraził go sobie, wynurzającego się z fal rzeki, z głową pod pachą, jak idzie ku niemu tym gliniastym zboczem. Ta wizja sprawiła, że odczuł lęk. Odwrócił się i czym prędzej skierował ku krużgankom. Tam poczuł się bezpieczniej. Stojąc pod łukiem, przyglądał się zalanemu światłem księżyca prostokątowi. Musi być jakaś droga, by wkraść się do takiego wielkiego budynku, czuł to, ale nie wiedział gdzie jej szukać. W jakiś sposób był temu rad. Rozważał popełnienie czegoś okropnie niebezpiecznego, a kiedy okazało się to niemożliwe, tym lepiej. Z drugiej strony, poranna perspektywa opuszczenia klasztoru napawała go grozą; wyjście na drogi, nie kończące się marsze, głód, rozczarowanie i gniew Toma, łzy Marty. Tego wszystkiego można uniknąć, wystarczy tylko jedna iskierka z krzesiwa, które w małej sakiewce dynda mu przy pasie! Coś poruszyło się w polu widzenia. Zamarł, a jego serce zabiło szybciej. Odwrócił głowę i - ku swemu przerażeniu - zobaczył widmową postać. Miała świeczkę i w ciszy przesuwała się wzdłuż południowego przejścia ku kościołowi. Za pierwszą postacią podążała druga. W gardle narastał mu krzyk. Jack cofnął się pod łuk, i wsadził pięść w usta i gryzł, by powstrzymać się od głośnego wrzasku. Słyszał niesamowity, zawodzący dźwięk. Patrzył w napięciu, ogarnięty przerażeniem. Nagle zrozumiał - to procesja mnichów idących na nabożeństwo o północy, i śpiewających jakiś hymn. Strach trzymał go jeszcze przez chwilę. Potem ulga zmyła napięcie i zaczął się nieopanowanie trząść. Prowadzący procesję otworzył drzwi do kościoła. Mnisi wpłynęli do środka. W stronę Jacka żaden nawet nie spojrzał. Większość z nich wydawała się na pół śpiąca. Nie zamknęli drzwi... Nagle zrozumiał, że teraz może dostać się do kościoła. Nogi wydały mu się za słabe, by uczynić krok. "Mogę po prostu wejść - pomyślał. - Kiedy już tam będą, nie muszę nic robić. Popatrzę tylko jak wejść na dach. Mogę wcale nie podpalać... Tylko popatrzę". Zrobił głęboki wdech i ruszył powoli. Zawahał się przed drzwiami, wszedł. Na ołtarzu paliły się świece, stały też w stallach, gdzie byli mnisi. Oświetlały one jedynie małe fragmenty powierzchni, natomiast ściany i nawy boczne tonęły w głębokim mroku. Jeden z mnichów wyczyniał coś niezrozumiałego przy ołtarzu, a inni od czasu do czasu melodyjnie wymrukiwali jakieś murumburum. Jackowi zdawało się zupełnie niewiarygodne, że ludzie wstają ze swych ciepłych posłań w środku nocy i robią coś takiego. Wśliznął się przez drzwi i stanął tuż przy ścianie. Był w środku. Kryła go ciemność. Jednakże nie mógł pozostać tutaj, bo mogli go dostrzec. Przemknął dalej. Migoczące świece rzucały niespokojne cienie. Mnich przy ołtarzu mógłby dojrzeć Jacka, gdyby tylko podniósł wzrok, ale wydawał się zupełnie pochłonięty tym, co robi. Przesuwał się szybko od jednego potężnego filara w cień drugiego, co jakiś czas przystając, aby jego ruchy nie były uporządkowane. Kiedy zbliżył się do skrzyżowania, światło stało się jaśniejsze. Obawiał się, że mnich przy ołtarzu może nagle podnieść wzrok, dojrzeć go, złapać za kark i... Dotarł do kąta i z wdzięcznością zwrócił się ku głębszym cieniom nawy. Na chwilę przystanął, poczuł moment ulgi. Potem wycofał się wzdłuż bocznej nawy w stronę zachodniego końca kościoła, ciągle nieregularnie przerywając ruch, jakby podchodził jelenia. Kiedy już dotarł do najdalszej, najciemniejszej części kościoła, usiadł na cokole kolumny, by poczekać na koniec nabożeństwa. Schował brodę pod opończę i chuchając na piersi starał się ogrzać. Jego życie tak bardzo się zmieniło w ciągu ostatnich dwu tygodni, że wspomnienia z lasu wydawały się być odległe o całe lata. Wiedział, że już nigdy nie będzie się czuł tak bezpieczny jak wówczas. Teraz poznał, co to głód, chłód i niebezpieczeństwo, a także co to rozpacz. Obszedł na palcach kolumnę. Nad ołtarzem, gdzie światło było najjaśniejsze, udało mu się dostrzec wysoki, drewniany pułap. Nowsze kościoły miały sklepienie kamienne, to wiedział, ale Kingsbridge było stare. Ten drewniany pułap dobrze by się palił. "Nie zrobię tego" - pomyślał. Budowniczy byłby taki szczęśliwy, gdyby katedra spłonęła. Nie był pewny, czy lubił Toma; był on pełen siły, imponujący i szorstki. Jack przywykł do łagodnego obejścia matki. Tom jednak robił na nim wrażenie, a nawet go oszołamiał. Jedyni mężczyźni, jakich Jack przedtem znał, to byli banici. Niebezpieczni, brutalni, czujący respekt jedynie przed siłą i podstępem. Mężczyźni, dla których największym myślowym osiągnięciem było wsadzenie komuś noża w plecy. Murarz okazał się nowym rodzajem istoty, dumny i pozbawiony strachu, mimo że bez broni. Nigdy nie zapomni, w jaki sposób Tom stawił czoła Williamowi Hamleigh'owi, kiedy ten oferował funta za matkę. Tym, co go najbardziej uderzyło był fakt, że pan William przestraszył się. Powiedział wówczas mamie, iż nie przypuszczał, że Tom budowniczy jest taki dzielny, że w ogóle człowiek może być taki dzielny, a ona mu odrzekła:

- To jest powód, dla którego opuszczamy las. Musisz być z mężczyzną, by brać z niego przykład. Jacka zdezorientowała ta uwaga, ale naprawdę chciał zrobić coś, co wywarłoby na Tomie duże wrażenie. No, podpalenie katedry nie było taką rzeczą. Lepiej będzie, by nikt nigdy o tym się nie dowiedział, przynajmniej przez kilka lat. Ale może kiedyś Jack mu powie: - "Pamiętasz tę noc, kiedy spłonęła katedra w Kingsbridge i przeor przyjął cię do pracy przy odbudowie, a my wszyscy w końcu mieliśmy jedzenie i schronienie? No, to ja mam ci coś do powiedzenia, o tym jak się zaczął ten pożar..." - To mógłby być wspaniały moment. "Ale ja się nie odważę". Śpiew zamilkł, rozległo się szuranie, kiedy mnisi opuszczali swe miejsca. Nabożeństwo się skończyło. Schował się głębiej, by opuszczający kościół nie dostrzegli go. Wychodząc zdmuchiwali świeczki w stallach, ale na ołtarzu tę zostawili. Drzwi się zatrzasnęły. Jack poczekał jeszcze chwilę, na wypadek, gdyby w kościele jeszcze ktoś był. Przez długi czas nie było słychać żadnego dźwięku. Wreszcie wyszedł zza filara. Szedł nawą ku ołtarzowi. Paskudne uczucie być samemu w wielkim, zimnym i pustym budynku. Tak samo pewnie czuje się mysz, chowając się po kątach, kiedy kręcą się wielkie postacie ludzi, a wychodząc, kiedy jest pusto. Sięgnął na ołtarz i zabrał świecę. Zaczął sprawdzać wnętrze kościoła. W rogu, gdzie nawa spotykała się z południowym transeptem, w miejscu gdzie najbardziej obawiał się odkrycia przez mnichów, znajdowały się drzwi zaopatrzone tylko w klamkę. Nacisnął ją. Drzwi się otworzyły. Świeca ujawniła kręte schody, zbyt wąskie, by mógł nimi iść grubas, za niskie, by mógł nimi iść Tom nie zgiąwszy się w pół. Jack zaczął się nimi wspinać. Wynurzył się w wąskiej galerii. Z jednej strony rząd małych arkad zwracał się ku nawie. Sufit biegł skośnie od łuków do podłogi po drugiej stronie. Sama podłoga nie była płaska, ale łukowato obniżała się po bokach, wygięta ku górze. W jednej chwili zorientował się, gdzie jest. Znajdował się nad południową nawą boczną. Kolebowe sklepienie bocznej nawy stanowiło wygiętą podłogę galerii, na której właśnie stał. Z zewnątrz postrzegana była jako przybudówka posiadająca dach i to właśnie był ten skos, pod którym stał. Nawa boczna była znacznie niższa od głównej, miał więc jeszcze daleko do głównego dachu. Poszedł, rozglądając się wzdłuż galerii. Na końcu galerii znalazł kolejne drzwiczki. Wszedł i okazało się, że jest we wnętrzu południowowschodniej wieży, tej nie zwalonej. Pomieszczenie, w którym się znalazł, najwidoczniej nie było przeznaczone do oglądania, bo było surowe i nie ukończone, a zamiast podłogi miało tylko belki, ze sporymi odstępami między nimi. Przy ścianie jednakże biegły drewniane schody bez poręczy i Jack wszedł na nie. W połowie wysokości ściany był mały łukowaty otwór. Schody przechodziły obok niego. Jack wsadził tam głowę i osłoniętą świeczkę. Był w przestrzeni między belkowym sufitem i właściwym dachem. W pierwszej chwili nie potrafił się zorientować w plątaninie drewnianych belek, po chwili jednak spostrzegł jak są połączone. Potężne dębowe legary, każdy na stopę szeroki, a gruby na dwie, spinały szerokość nawy, północ z południem. Nad każdym legarem dwie krokwie tworzyły trójkąt. Rząd regularnych trójkątów ciągnął się daleko poza zasięg światła świeczki. Patrząc pomiędzy belkami w dół, Jack widział spód odwrotnej strony malowanego drewnianego pułapu nawy, przymocowanego do belek poprzecznych. Pod dachem na skraju przestrzeni znajdował się roboczy pomost. Przepełznął przez otwór na drewniany strop. Dla niego było dość miejsca, by mógł stanąć, ale mężczyzna musiałby się bardzo schylić. Przeszedł kawałek. Było dosyć drewna do wzniecenia pożaru. Pociągnął kilka razy nosem. Drewniany dach był wysmołowany. Będzie się palić jak słoma. Nagły ruch na podłodze zaskoczył go i spowodował przyspieszenie tętna. Pomyślał o bezgłowym rycerzu w rzece i widmowych mnichach na krużganku. Potem pomyślał o myszach i poczuł się lepiej. Były to jednak ptaki, które miały gniazda pod okapem. Przestrzeń pod dachem, zgodna z układem kościoła, rozdzielała się na transepty. Jack doszedł do skrzyżowania i stanął na rogu. Uświadomił sobie, że musi być teraz dokładnie nad krętymi schodami, które prowadziły na galerię. Tutaj powinien podłożyć ogień. Stąd pożar rozchodziłby się w czterech kierunkach: na zachód wzdłuż nawy, na południe wzdłuż południowego transeptu, a poprzez skrzyżowanie na prezbiterium i północny transept. Główne legary dachu zrobiono z rdzenia dębowych pni, więc jakkolwiek smołowane, mogłyby nie chwycić ognia od płomienia świeczki. Jednakże pod okapem poniewierały się spore ilości trocin i wiórów, wystrzępione kawałki lin i worków oraz porzucone ptasie gniazda, które stanowiły świetną podpałkę. Wszystko, co zostawało mu do zrobienia, to zgarnięcie tego na kupę i podpalenie. Jego świeczka już się dopalała. Wydawało się to takie łatwe. Zebrać śmieci, przytknąć płomyk świecy i pójść sobie. Przejść przez dziedziniec jak duch, wśliznąć się do domu gościnnego, zwinąć się w słomie i czekać na alarm. Ale gdyby go zobaczono... Gdyby został złapany teraz, mógłby powiedzieć, że badał katedrę i dostałby jedynie parę klapsów. Gdyby jednak przyłapano go na podpalaniu kościoła, to na laniu by się nie skończyło. Przypominał sobie znowu złodzieja cukru w Shiring i jego tyłek, ociekający krwią. Przypomniał sobie jakie kary odcierpieli znani mu banici - Farad Otwartogęby miał odcięte wargi, Jack Płaski Kapelusz postradał rękę, a Alan Kociogęby był wsadzony w dyby i kamienowany, po czym już nigdy nie zdołał poprawnie mówić. I przyszły mu jeszcze na myśl opowiadania o tych, co nie przetrwali swych kar: o mordercy, którego przywiązano do beczki z kolcami i stoczono po zboczu, aż wszystkie ostrza przeszły przez jego ciało; o żywcem spalonym koniokradzie; o dziwcezłodziejce nabitej na pal. A co by zrobili chłopcu, który podpalił katedrę? Zadumany zaczął zbierać łatwopalne śmieci i układać na kupkę pod jedną z potężnych krokwi. Kiedy już tę kupkę ułożył, usiadł i patrzył na nią. Płomień świecy zaczął filować. Za chwilę straci swą szansę. Szybkim ruchem przytknął ogarek do strzępów worka. Zajęły się. Płomień natychmiast przeniósł się na drewniane wiórki, potem zajęło się wysuszone i pokruszone gniazdo; po chwili małe ognisko paliło się wesoło. "Ciągle jeszcze mogę zgasić" - pomyślał Jack. Podpałka płonęła trochę za szybko - wypali się zanim kalenica się zajmie, a już na pewno, zanim zacznie się tlić legar. Pospiesznie dorzucił więcej śmieci. Płomienie rosły wyżej. "Ciągle jeszcze mogę to zgasić" - myślał. Smoła, którą nasycono belkę, zaczęła się topić i dymić. Śmieci spłonęły. "Teraz mógłbym po prostu zostawić ten ogień, żeby sam zgasł" - myślał. Wtedy spostrzegł, że zapalił się strop. "Prawdopodobnie mógłbym zdusić ogień peleryną" - pomyślał. Zamiast tego wrzucił w ogień kolejną garść śmieci i patrzył, jak rosną płomienie. W ciasnym kącie strychu powietrze stało się gorące i pełne dymu, mimo że nocny chłód znajdował się zaledwie o cal - po drugiej stronie dachu. Niektóre z cieńszych łat, do których przybito ołowiane blachy dachu, zaczęły się palić. Wreszcie pokazał się mały, tańczący płomieniek na masywnej belce głównej. Katedra płonęła. Zrobione. Nie ma odwrotu. Przestraszył się. Nagle zapragnął szybko uciec i wrócić do domu gościnnego. Chciał, otulony opończą, umościwszy się w dziurze w słomie, z zaciśniętymi powiekami - nasłuchiwać równych oddechów śpiących obok niego ludzi. Zaczął się wycofywać. Kiedy doszedł do znajomego otworu, spojrzał za siebie. Pożar rozprzestrzeniał się zadziwiająco szybko, prawdopodobnie z powodu smoły, którą było przesycone drewno. Wszystkie cienkie łaty stały w ogniu, główne belki zaczynały się palić, a ogień gonił go po stropie. Jack odwrócił się. Zanurkował w wejściu do wieży i zbiegł szybko po schodach, potem przez galerię pośpieszył po krętych schodach do nawy. Podbiegł do drzwi, przez które wszedł. Zamknięte na klucz. Uświadomił sobie, że postąpił głupio. Mnisi, kiedy wchodzili, otwierali te drzwi kluczem. Musieli oczywiście je tak samo zamknąć, gdy wychodzili. Strach dławił go w gardle jak wielka kula. Podpalił kościół, a teraz był w nim zamknięty. Stłumił przerażenie i zebrał myśli. Próbował otworzyć wszystkie drzwi z zewnątrz, były zamknięte, ale może nie wszystkie na klucz, a któreś tylko na skobel. Mógłby wtedy otworzyć je od środka. Pospieszył przez skrzyżowanie do północnego transeptu i sprawdził drzwi w północnym ganku. Miały zamek. Pobiegł w głąb ciemnej nawy i na zachodnim krańcu sprawdził każde z wejść. Wszystkie trzy zamykały się na zamki. Na koniec szarpnął drzwiczki prowadzące do południowej nawy z północnego rogu wirydarza. Te także zamknięte na klucz. Jack miał ochotę się rozpłakać. Popatrzył na pułap. Czy mu się zdaje, czy rzeczywiście w świetle księżyca widzi smużki dymu przeciskające się z sufitu niedaleko rogu południowego transeptu? "Co ja mam robić?" Czy, kiedy mnisi się obudzą i pospieszą na ratunek przed pożarem, to będzie dostateczna panika, by przeoczyli małego chłopaka wyślizgującego się na zewnątrz zaraz po otwarciu drzwi? A może natychmiast go dojrzą i pochwycą, wykrzykując oskarżenia? A może się wcale nie obudzą, pozostaną w nieświadomości dopóki cały kościół się nie zawali, a zmiażdżony Jack będzie leżeć pod kupą zwalonych kamieni? Łzy napłynęły mu do oczu i chciał wszystko cofnąć. Było jednak za późno. Potoczył wokół błędnym wzrokiem. Czy gdyby wspiął się do okna i krzyczał, to czy ktoś by go usłyszał? Z góry dobiegł trzask pękającego drewna. Spojrzał i zobaczył pojawiającą się w drewnianym pułapie dziurę, tam gdzie belka pękła i przeszła na wylot. Dziura jawiła się jako czerwona plama na czarnym tle. Po chwili kolejny trzask i potężna belka zgruchotała strop. Obracając się w powietrzu upadła waląc w ziemię z łomotem i siłą, która wstrząsnęła potężnymi kolumnami nawy. Posypał się za nią deszcz iskier i płonących żagwi. Jack nasłuchiwał, oczekując krzyków, nawoływań o pomoc czy bicia w dzwony, nic takiego jednak nie nastąpiło. Katastrofa nie została zauważona. A jeśli to ich nie obudziło, z pewnością nie dosłyszeliby jego krzyków. "Nie chcę tutaj umierać, nie chcę! - myślał popadając w histerię. - Spalę się, albo mnie zmiażdży, jak stąd nie ucieknę!" Przyszła mu na myśl zwalona wieża. Zbadał ją od zewnątrz i nie spostrzegł drogi do środka, wtedy jednak był bojaźliwy, lękał się upadku i lawiny. Może kiedy popatrzy raz jeszcze, tym razem od środka dostrzeże coś, co przeoczył poprzednio; może rozpacz pomoże mu przecisnąć się tamtędy, gdzie, jak się zdawało, nie ma żadnej szpary. Pobiegł ku wschodniemu końcowi. Łuna bijąca przez dziurę w suficie, w połączeniu z blaskiem płomieni palącej się belki dawała silniejsze światło od księżyca, zaś arkady nawy były teraz powleczone złotem, a nie srebrem. Jack zbadał wzrokiem stos kamieni, kiedyś będący wieżą północnozachodnią. Jawiły mu się jako solidna ściana. Nie było przejścia. Otwarł głupawo usta i zawołał: Mamo! - najgłośniej, jak umiał, i tak wiedząc, że nie usłyszy. Raz jeszcze stłumił strach. Gdzieś w głębi myśli plątało mu się coś o tej zwalonej wieży. Mógłby wejść do tej całej wieży, potem przejść przez galerię nad nawą południową, przejść do galerii nad nawą północną i wyjść z tej wieży zwalonej. To znaczy gdyby mógł znaleźć w tym gruzie jakąś lukę niewidoczną z ziemi. Wrócił do skrzyżowania północną nawą, chroniąc się przed spadającymi z góry strumieniami płonących szczątków. Tam powinny być drzwiczki i kręte schody. Podszedł do rogu nawy i północnego transeptu. Drzwiczek nie było! Obejrzał cały kąt. Z drugiej strony - nic. Nie potrafił uwierzyć w swego pecha. Niemożliwe! Musi być droga na tę galerię! Zastanawiał się gorączkowo, z trudem zachowując spokój. "Tędy nie ma wejścia do zwalonej wieży! Jest wejście, trzeba tylko je znaleźć. Mogę wrócić na poddasze, potem przez dobrą wieżę - pomyślał - potem przejść na drugą stronę poddasza. Tam powinno być jakieś małe wejście, dające dostęp do tej zwalonej wieży. To może mi pozwoli wyjść na zewnątrz". Popatrzył na pułap z obawą. Teraz tam jest piekło. Ale nic innego nie potrafił wymyślić. Najpierw musi przeciąć nawę. Popatrzył jeszcze raz w górę. Na ile mógł ocenić, nic nie miało zamiaru osunąć się akurat w tej chwili. Westchnął głęboko, wziął wdech i puścił się na drugą stronę. Nic nie spadło. W południowej nawie pchnął drzwi i popędził po schodkach. Kiedy był już na górze i wkroczył na galerię, poczuł ciepło bijące od ognia szalejącego wyżej. Przebiegł galerię, wszedł przez drzwi do wieży, tej dobrej, i ruszył biegiem po schodach. Przełożył głowę i przepełznął przez otwór wiodący na poddasze. Pełno dymu i gorąca. Wszystkie środkowe belki stały w ogniu, w najdalszym zaś końcu nawet paliły się już najgrubsze. Swąd smoły wywołał kaszel. Jack wahał się tylko moment, potem wszedł na jeden z najgrubszych legarów spinających nawę i zaczął iść. W mgnieniu oka spocił się od gorąca, a oczy zaczęły łzawić tak mocno, że nawet niewidział dokąd idzie. Kaszlnął, a wtem noga mu się ześliznęła z belki i poleciał. Upadł, mając jedną nogę na belce, a drugą gdzieś poza. Prawa stopa padła na pułap i, ku jego przerażeniu, przeszła na wylot przez zgniłe drewno. W głowie błysnął mu obraz wysokości nawy i odległość od ziemi. Szarpnął się do przodu, wrzeszcząc, chwytając rękoma przed sobą, jednocześnie wyobrażając sobie siebie lecącego w dół, ciągle obracającego się w powietrzu na wzór tamtej pierwszej spadającej belki. Ale drewno wytrzymało jego ciężar.

* * *

Leżał nieruchomo w szoku, trzymając się na rękach i jednym kolanie, z drugą nogą sterczącą przez otwór w pułapie. Podmuch gorąca wyzwolił go z szoku. Powoli wyciągnął nogę z dziury. Stanął na czworakach i tak podążył dalej. Kiedy zbliżał się do końca legara, do nawy zwaliło się kilka ogromnych żagwi. Cały budynek zdawał się trząść, a belka pod Jackiem drżała jak cięciwa naprężona do granic możliwości. Zatrzymał się i przytulił do niej. Drżenie ustało. Popełzł dalej, chwilę potem dosięgając stropu nad nawą południową. Jeśli jego domysły okażą się błędne, będzie musiał wrócić tą samą drogą. Jeśli nie będzie otworu po tej stronie... Kiedy wstał, wciągnął do płuc głęboki haust świeżego zimnego powietrza. Musi być jakaś luka. Czy okaże się dość duża dla małego chłopca? Zrobił trzy kroki i w mgnieniu oka się zatrzymał. Jeszcze trochę i zrobiłby krok w pustkę. Nogi miał miękkie w kolanach kiedy stał na brzegu wielkiej dziury i patrzył na ruiny, oblane światłem księżyca. Wyszedł z piekła. Znajdował się jednak bardzo wysoko, na poziomie dachu, a szczyt kupy gruzu był zbyt nisko. Teraz uciekł od płomieni, ale czy dostanie się na ziemię nie skręciwszy karku? Ogień gwałtownie się rozprzestrzeniał, a dym kłębił się, uciekając przez otwór, w którym stał. Kiedyś ta wieża miała schody wewnątrz ściany, tak jak miała nadal jej bliźniaczka, ale podczas upadku większość z nich uległa zniszczeniu. Ponieważ jednak drewniane stopnie osadzono kiedyś w murze i umocniono zaprawą, drzazgi sterczały na cal czy dwa, czasem nawet więcej. Jack zastanowił się, czy da radę przejść po tych złomkach. Bardzo niepewne to zejście. Poczuł, że opończa zaczyna mu się tlić. Za chwilę zajmie się ogniem. Nie ma wyboru. Usiadł, sięgnął do najbliższego kołka, chwycił go obiema rękami, potem powoli przesuwał spuszczoną nogę, aż znalazł dla niej oparcie. Wtedy spuścił drugą nogę. Wyczuwając stopami drogę, przesunął się o krok. Złomki wytrzymały. Sięgnął do następnego stopnia, sprawdzając jego wytrzymałość zanim się na nim oparł. Ten zdawał się trochę luźny. Ostrożnie stanął na nim, trzymając mocno rękami, by w razie czego na nim zawisnąć. Każdy niebezpieczny i niepewny stopień krok po kroku przybliżał go do wierzchołka kupy gruzu. W miarę jak się zniżał, złomki okazywały się coraz mniejsze, jakby te niższe ucierpiały bardziej. Stopę w filcowym łapciu oparł na pieńku nie szerszym niż palec jego stopy, a kiedy wsparł się na nim całym ciężarem, stopa ześliznęła się. Druga była na większym złomku, kiedy jednak z nagła przerzucił ciężar na nią, kołek pękł. Próbował utrzymać się na rękach, ale złomki były za małe, by trzymać naprawdę mocno i ześliznął się ze swej niebezpiecznej grzędy. Przerażony, poleciał w mrok. Wylądował twardo na rękach i kolanach na wierzchołku kupy gruzu. Przez chwilę był tak wstrząśnięty i zalękniony, że pomyślał, iż na pewno umarł. Potem zauważył, że chyba nie był to groźny upadek. Ręce go bolały, a kolana musiały być potężnie zbite, ale poza tym nic mu się nie stało. Po chwili zlazł z tej kupy gruzu, a z ostatnich kilku stóp zeskoczył. Był bezpieczny i osłabły z ulgi. Znowu zachciało mu się płakać. Powinien uciekać. Poczuł dumę - ależ to przygoda! Jeszcze się jednak nie skończyła. Tu, na zewnątrz, był tylko podmuch dymu, trzask ognia tak ogłuszający na poddaszu, teraz brzmiał jak odległy wiatr. Jedynie czerwonawa łuna w oknach świadczyła o tym, że w kościele szaleje pożar. Jednakże te ostatnie wstrząsy mogły zakłócić czyjś sen i w każdej chwili jakiś mnich o zamglonym wzroku mógł wyjść z dormitorium potykając się i zastanawiając, czy to trzęsienie ziemi, które przed chwilą czuł, to jawa, czy sen? Jack podpalił kościół - była to w oczach mnicha ohydna, haniebna zbrodnia. Musiał szybko zmykać. Pobiegł przez trawę do domu gościnnego. Wokół panował spokój i cisza. Zatrzymał się, cały napięty. Jeśli wejdzie, dysząc jak teraz, to wszystkich pobudzi. Spróbował wyrównać oddech, ale to jeszcze pogorszyło sprawę. Powinien po prostu pobyć tutaj, dopóki nie wróci do normy. Zabrzmiał dzwon, przerywając ciszę, bił dalej, naglił, wzywał na alarm. Jack zamarł. Jeśli wejdzie teraz, wszyscy się dowiedzą. Ale jeśli nie ... Drzwi domu gościnnego się otworzyły, wyszła Marta. Jack, przerażony wybałuszył na nią oczy.

- Gdzie się podziewałeś? - spytała cichutko. - Pachniesz dymem. Jackowi przyszło do głowy wiarygodne kłamstwo.

- Właśnie wyszedłem, usłyszawszy ten dzwon - rzekł desperacko.

- Kłamczuch - odrzekła Marta. - Nie było cię długo. Wiem, nie spałam. Pomyślał sobie, że nie ma co się wygłupiać.

- Czy inni też nie spali? - spytał z obawą.

- Nie, tylko ja.

- Nie mów im, że mnie nie było, dobrze? Proszę. Usłyszała w jego głosie lęk i powiedziała uspokajająco:

- W porządku, zachowam to w tajemnicy. Nie martw się.

- Dzięki ci! W tym momencie z domu wyszedł budowniczy, drapiąc się w głowę. Jack przestraszył się: co on pomyśli?

- Co się dzieje? - spytał rozespany Tom i pociągnął nosem. - Czuję dym. Jack drżącą ręką wskazał katedrę.

- Myślę... - powiedział, potem przełknął ślinę. Wszystko będzie w porządku, uświadomił sobie, czując ogarniającą go falę ulgi. Tom uzna, że Jack wstał po prostu chwilę wcześniej, jak Marta. Przemówił znowu, bardziej tym razem pewnie: Popatrz na kościół. Myślę, że się pali.

* * *

II

Philip jeszcze nie mógł przyzwyczaić się do swojej sypialni. Tęsknił za gęstym powietrzem dormitorium, dźwiękami jakie inni śpiący wydają przez sen: poruszenia, przesunięcia, chrapania, zamieszanie, kiedy jeden ze starszych mnichów idzie w nocy do latryny (zwykle za nim idą kolejni starcy, a te ich prawdziwe procesje bawią młodych). Samotność nie martwiła Philipa o zmierzchu, kiedy zwykle czuł się śmiertelnie zmęczony, ale w środku nocy, kiedy wstawał na nabożeństwo. Ponowne zaśnięcie sprawiało mu trudność. Zamiast powrotu do miękkiego, wielkiego łoża (żenowało go, jak szybko do tego przywykł) układał drewno, rozpalał ogień i czytał przy świecy, albo klękał i modlił się, albo po prostu siedział i rozmyślał. Do przemyślenia miał wiele. Finanse klasztoru były w gorszym stanie niż przewidywał. Podstawową przyczyną była znikoma ilość gotówki. Klasztor miał rozległe włości, lecz wiele gruntów wypuszczono za niskie renty dzierżawne, a kilka folwarków płaciło te renty w naturze: tyle a tyle worków mąki, tyle a tyle beczek jabłek, tyle a tyle wozów z rzepą. Niektóre gospodarstwa, te zupełnie nie przynoszące dochodu, prowadzili mnisi, jednak nigdy nie zdarzyło się, by wyprodukowały więcej żywności. Następnym dużym majątkiem klasztoru były kościoły parafialne w jego posiadaniu, skąd klasztor otrzymywał dziesięcinę. Na nieszczęście większość z nich była pod zarządem zakrystiana, a Philipowi trudno było dojść, ile dokładnie on dostaje i jak wydaje. Żadnych pisemnych rachunków nie prowadzono. Było jasne, że sposób zawiadywania majątkiem jest kiepski, a dochody zakrystiana zbyt małe, by naprawić katedralny kościół i doprowadzić do przyzwoitego stanu. Jednakże przez lata zakrystian zdołał zgromadzić robiącą wrażenie kolekcję świętych naczyń i innych paramentów, ze szlachetnych metali zdobnych klejnotami. Philip nie mógł dojść do tego, dopóki nie znajdzie czasu na objazd wszystkich, nawet najdalszych posiadłości klasztoru, ale już mu się rysował obraz sytuacji: stary przeor na codzienne wydatki musiał pożyczać pieniądze od lichwiarzy w Winchesterze i Londynie. Kiedy Philip zobaczył jak jest źle, niemal się załamał. Sądził jednak, że rozwiązanie było proste. Wymyślił trzystopniowy plan. Powinien zacząć od osobistego zapanowania nad całością finansów klasztoru. Każdy z urzędników klasztornych kontroluje część majątku i dochód z niej zapewnia funkcjonowanie podporządkowanej mu włości. I tak komornik, zakrystian, gospodarz, mistrz nowicjuszy i opiekun - wszyscy mają "swoje" gospodarstwa i kościoły. Naturalnie żadnemu z nich nawet się nie śniło, by przyznać, że ma za dużo.Przeor postanowił stworzyć urząd płatnika, którego zajęciem byłoby zbieranie wszystkich bez wyjątku pieniędzy wpływających do klasztoru, a potem dzielenie ich według potrzeb. Tym płatnikiem powinien zostać zaufany mnich. W pierwszym porywie pomyślał o Cuthbercie Białogłowym, komorniku. Potem jednak przypomniał sobie o jego niechęci do pisania. To nie był najlepszy pomysł. Wszystkie przychody i wydatki muszą być przecież zapisywane w wielkiej księdze. Postanowił wyznaczyć na płatnika młodego kuchmistrza, Miliusa. Pozostałym urzędnikom nie spodoba się ta funkcja, niezależnie od tego, kto ją będzie pełnić, ale Philip jako szef, a wraz z nim większość mnichów, którzy albo wiedzieli, albo podejrzewali, że klasztor jest w opłakanym stanie, byli za reformami. Kiedy już opanuje pieniądze, przejdzie do drugiego etapu. Wszystkie odległe gospodarstwa mają płacić czynsz w gotówce. To powinno położyć kres kosztownemu transportowi dóbr na wielkie odległości. W Yorkshire był na przykład, taki folwark - własność klasztoru, który płacił "czynsz" w postaci dwunastu jagniąt. Rokrocznie wysyłał je do Kingsbridge, mimo że koszta przewyższały wartość jagniąt, a połowa z nich zdychała w drodze. W przyszłości tylko najbliżej położone gospodarstwa będą produkowały żywność dla klasztoru. Planował także zmienić obecny system, według którego gospodarstwa wszystko produkowały: trochę ziarna, trochę mięsa, trochę mleka i tak dalej. Przez lata uważał to za marnotrawstwo. Philip chciał, by każde gospodarstwo skupiało się na jednej dziedzinie. Całe zboże może być zbierane w grupie gospodarstw w hrabstwie Somerset, gdzie klasztor ma także kilka młynów. Bujne łąki na stokach wzgórz w Wiltshire znakomicie wypasą bydło. Mały klasztorek Świętego Jana w Lesie powinien hodować kozy i warzyć ser. Najważniejszym jednak zamiarem było przestawienie wszystkich posiadanych gospodarstw o średniej wydajności - tych o ubogiej glebie, zwłaszcza na pagórkach - na hodowlę owiec. Philip spędził dzieciństwo w klasztorze prowadzącym hodowlę owiec i widział, jak cena wełny powoli, ale stale rosła. Taki był etap drugi. Trzeci zakładał likwidację starego kościoła katedralnego i zbudowanie nowego. Obecny kościół był brzydki, stary i niepraktyczny. Zawalenie się północnozachodniej wieży oznaczało, że cała budowla może okazać się słaba. Współczesne kościoły były wyższe, dłuższe i, co najważniejsze, lżejsze i pełne światła. Projektowano je z myślą o pokazaniu grobów osób ważnych i relikwii świętych. Dziś coraz częściej w katedrach stawiano małe dodatkowe ołtarze i specjalne kaplice poświęcone poszczególnym świętym. Dobrze zaprojektowany kościół, zaspokajający mnożące się potrzeby i wymagania dzisiejszych kongregacji, przyciągnie o wiele więcej wiernych i pielgrzymów, niż Kingsbridge teraz i w ten sposób nakłady zostaną po pewnym czasie spłacone z przychodów unowocześnionej katedry i klasztoru. Kiedy Philip oprze finanse klasztoru na solidnych podstawach, zbuduje nowy kościół, który będzie symbolizować odrodzenie Kingsbridge. To będzie dzieło jego życia. Przypuszczał, że za lat dziesięć będzie miał dość pieniędzy, by zacząć budowę. Ta myśl go nieco zniechęciła: stuknie mu bez mała czterdziestka! Niemniej w ciągu roku miał nadzieję osiągnąć zdolność do rozpoczęcia programu napraw, które uczyniłyby istniejący budynek godnym szacunku, jeśli nie podziwu. Może na następną Wielkanoc... Po opracowaniu tego planu poczuł się podniesiony na duchu i pełen nadziei. Rozmyślał właśnie nad szczegółami, gdy jego uszu dobiegł odległy łomot, jakby bardzo mocne trzaśniecie wielkimi drzwiami. Przybiegło mu mgliście przez głowę, że może coś się stało na krużganku, albo w dormitorium. Jeśli to coś ważnego będzie szybko poinformowany, i myśli Philipa powróciły do opracowywania szczegółów planu, do czynszów i dziesięcin. Innym ważnym źródłem klasztornych dochodów były dary, dotacje od ojców kierujących swych synów do klasztoru. Ale żeby przyciągnąć nowicjuszy, na których mu zależy, klasztor musi mieć kwitnącą szkołę... Rozważania przeora ponownie zostały przerwane, tym razem przez głośniejszy łomot, który aż zatrząsł domkiem. "To zdecydowanie n i e było trzaśniecie drzwiami - pomyślał. - Cóż tam się wyczynia?" Podszedł do okna i otworzył okiennice. Zimny podmuch przyprawił go o dreszcz. Popatrzył na kościół, kapitułę, krużganki, dormitorium i położone dalej budynki kuchenne. Wszystko wydawało się spokojne w księżycowej poświacie. Powietrze było tak mroźne, że podczas oddychania bolały go zęby. W powietrzu jednak coś jeszcze było. Pociągnął nosem. Dym. Zaniepokojony, zmarszczył czoło, nie widział jednak ognia. Wrócił do komnaty, pociągnął nosem, sądząc, że może to dym z jego paleniska, ale nie... Zaalarmowany i zdezorientowany szybko się obuł, narzucił opończę i wybiegł z domu. Zapach dymu wzmocnił się, kiedy biegł przez murawę wirydarza. Niewątpliwie paliła się jakaś część klasztoru. W pierwszej chwili pomyślał o kuchni, wszystkie pożary zaczynały się od nich. Przebiegł między południowym transeptem i kapitułą, potem przez kwadratowy dziedziniec. W ciągu dnia mógł skrócić sobie drogę przez refektarz do dziedzińca kuchennego, ale na noc refektarz był ryglowany więc przeszedł pod łukiem w południowym przejściu i skręcił w prawo, na zaplecze kuchni. Nie było śladu ognia, podobnie w browarku i piekarni, a zapach dymu był jakby słabszy. Pobiegł trochę dalej i wyjrzał zza rogu browarku, przez trawnik w stronę domu gościnnego i stajni. Wszystko wydawało się być w porządku. Czyżby ogień w dormitorium? Dormitorium było ostatnim z budynków wyposażonych w paleniska. Ta myśl budziła grozę. Podczas biegu ku krużgankom miał w oczach ponury obraz wszystkich mnichów leżących w swoich łóżkach, ogarniętych dymem i nieświadomych, że dormitorium płonie. Pobiegł do drzwi. Kiedy był tuż otworzyły się i wyłonił się Cuthbert Białogłowy z pochodnią w ręku.

- Czujesz to? - zapytał prędko Philipa.

- Tak. Bracia w porządku?

- Tu nie ma ognia. Philipowi ulżyło. Jego trzódka jest na szczęście bezpieczna. - To gdzie?

- Kuchnia?

- Nie. Sprawdziłem. - Mając pewność, że nikomu nic nie zagraża zaczął się martwić o majątek. Myślał przecież właśnie o finansach i zdawał sobie sprawę, że teraz jeszcze nie zdoła pokryć napraw budynków. Popatrzył na kościół. Czyżby jakiś odblask łuny w oknach?

- Cuthbert, weź od zakrystiana klucz od kościoła.

- Mam go już.

- Dobry jesteś! Pospieszyli wschodnim chodnikiem ku południowemu transeptowi. Cuthbert szybko odryglował zamek. Skoro tylko drzwi się rozwarły, buchnął dym. Serce Philipa zapomniało o jednym uderzeniu. Jakim cudem kościół mógł się zapalić? Wszedł do środka. Z początku trudno mu się było połapać w sytuacji. Na podłodze kościoła, wokół ołtarza i bliżej, w południowym transepcie, paliło się kilka ogromnych kawałów drewna. Skąd się tu wzięły? Czy to one narobiły tyle dymu? I co to za grzmiący odgłos, jakby ogień był dużo większy? - Popatrz w górę! - krzyknął Cuthbert. Philip spojrzał i znalazł odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Strop płonął gwałtownie. Patrzył przejęty grozą, wyglądało to jak piekło widziane od dołu. Większość malowanego sufitu już znikła, odsłaniając trójkąty krokwi dachu, sczerniałe i ogarnięte ogniem. Płomienie i dym podskakiwały i kręciły się w diabelskim tańcu. Stał wstrząśnięty i osłupiały, aż kark zabolał go od patrzenia w górę. Wreszcie się pozbierał. Pobiegł na środek skrzyżowania, stanął przed ołtarzem i rozejrzał się po kościele. Większa część stropu od wschodu do zachodu stała w ogniu, oba transepty także, W chwili paniki pomyślał: "Jakimcudem uda nam się tam lać wodę?" Wyobraził sobie rządek mnichów wzdłuż galerii podających tam i z powrotem kubły. Uświadomił sobie, że to niewykonalne. Nawet, gdyby miał setkę ludzi, nie zdołałby dostarczyć na górę takiej ilości wody, by mogła zdławić to ryczące piekło. Cały dach jużjuż miał się zawalić, zauważył ze ściśniętym sercem, a śnieg i deszcz padać będą do kościoła, zanim stać go będzie na nowy dach. Trzask spowodował, że podniósł głowę. Tuż nad nim osuwała się przeogromna belka. Groziła upadkiem prosto na jego głowę. Rzucił się w tył, w południowy transept, gdzie stał przerażony Cuthbert. Część dachu i trzy trójkąty krokwi połączone łatami wraz z ołowianymi blachami powoli się waliły. Philip i Białogłowy nie bacząc na niebezpieczeństwo wpatrywali się jak dach opada na jedną z wielkich arkad skrzyżowania. Monstrualny ciężar walącego się drewna i ołowiu rozbijał kamieniarskie dzieło wśród grzmienia podobnego do odgłosów nawałnicy. Wszystko to rozgrywało się bardzo wolno, powoli spadały belki, powoli łamał się łuk. Powoli też leciały w dół kawałki zdruzgotanego kamienia. Uwolniło to następne fragmenty dachu. Wówczas, z odgłosem przypominającym przeciągły łoskot gromu, cała część nad północną ścianą prezbiterium wzdrygnęła się i ześliznęła w transept północny. Philipa przeniknęła trwoga. Widok obracającej się w ruinę potężnej budowli był osobliwie wstrząsający. To tak jakby patrzeć na walącą się górę, albo wysychającą rzekę. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, zupełnie wytrącony z równowagi. Nie wiedział co ma robić.

- Wychodź! - wołał Cuthbert ciągnąc go za rękaw. Philip nie potrafił się od tego oderwać. Przypomniał sobie, jak rozmyślał o latach wyrzeczeń i ciężkiej pracy koniecznej dla postawienia finansów klasztoru na solidnych podstawach. Teraz nagle musiał zbudować nowy dach oraz nową ścianę północną i coś jeszcze, jeśli zniszczenia będą postępować... "To diabelska robota" - pomyślał. Jakże inaczej mógłby zapalić się dach w taką mroźną stycznową noc?

- Zginiemy! - wrzasnął Cuthbert, a nuta ludzkiego strachu w jego głosie poruszyła coś w sercu przeora. Odwrócił się od płomieni i obaj wybiegli z kościoła na wirydarz. Zaalarmowani mnisi zaczęli wysypywać się z dormitorium. Wyszedłszy naturalnie zatrzymywali się aby spojrzeć na kościół. Milius stojąc w drzwiach poganiał ich, aby uniknąć zatoru i kierował ku południowemu krużgankowi. W połowie drogi stał Tom Budowniczy i powtarzał wszystkim, by skręcali pod łukiem bramy i tędy uciekali. Philip słyszał, jak mówił:

- Idźcie do domu gościnnego, trzymajcie się z daleka od kościoła. "On przesadza - pomyślał - z pewnością na wirydarzu byliby bezpieczni". No, to nic nie szkodzi, a może nawet było mądre i przezorne. "Fakt zreflektował się - powinienem sam o tym pomyśleć". Ostrożność Toma skłoniła go do zastanowienia się nad rozmiarem zniszczeń. Jeśli krużganki nie były bezpieczne, to co z kapitułą? Tam przecież, w bocznej izdebce o grubych ścianach bez okien trzymali okuty kufer, gdzie mieściły się wszystkie ich pieniądze, liturgiczne naczynia i cenne patery, w tym świadectwa własności. Dostrzegł Alana skarbnika, młodego mnicha i zawołał go.

- Skarbiec trzeba zabrać z kapituły, gdzie zakrystian?

- Poszedł gdzieś, ojcze.

- Idź i odszukaj go, i weź klucze, a potem zabierz skarbiec z kapituły i zanieś do domu gościnnego. Ruszaj! Alan pobiegł. Philip odwrócił się do Cuthberta.

- Ty lepiej idź za nim i upewnij się, że wykonuje moje polecenie. Białogłowy skinął głową i podążył za Alanem. Philip popatrzył znowu na kościół. Przez te kilka chwil, gdy zajmował się czym innym, ogień nasilił się i teraz płomienie świeciły jasno we wszystkich oknach. Zakrystian powinien myśleć o skarbcu, zamiast tak pospiesznie ratować własną skórę. Czy było to tylko jedno przeoczenie? Przekonał się, że trudno mu składnie myśleć, kiedy wszystko dzieje się tak szybko. Zastanowił się. Mnisi w bezpiecznym miejscu, skarbiec pod opieką... Zapomnieli o świętym! Na wschodnim krańcu kościoła, za biskupim tronem, znajdował się kamienny sarkofag Świętego Adolphusa, jednego z pierwszych angielskich męczenników. Spoczywały w nim doczesne szczątki świętego. Co pewien czas podnoszono wieko sarkofagu, by wierni oraz pielgrzymi mogli je zobaczyć. Adolphus nie był obecnie tak znany, jak dawniej, ale przed laty chorzy dotknąwszy trumny, a nawet samego sarkofagu bywali cudownie uleczeni. Szczątki świętego znowu mogły być atrakcją kościoła. To wstyd, że relikwie, które kiedyś przyniosły klasztorowi sporo pieniędzy, trzeba było teraz zamykać, by nie zostały przez niektórych mnichów rozkradzione. Philip planował ożywić zainteresowanie świętym Adolphusem. Musiał uratować szkielet. Będzie potrzebował pomocy, by podnieść wieko sarkofagu i wynieść trumnę. I o tym powinien był pomyśleć zakrystianin. Nie było go jednak nigdzie widać. Jedynym mnichem, który wyłonił się z dormitorium i stanął przed Philipem, był Remigiusz, wyniosły subprzeor. Będzie musiał pomóc. Kiwnął na niego i rzekł: - Pomóż mi ratować kości świętego! Bladozielone oczy Remigiusza popatrzyły z lękiem na płonący kościół, po chwili wahania jednak ruszył za Philipem zachodnim przejściem w kierunku drzwi. Philip zatrzymał się w środku. Upłynęło zaledwie kilka chwil od jego wyjścia na zewnątrz, a pożar znacznie się rozszerzył. W nozdrza uderzył go smród palącej się smoły. Uświadomił sobie wtedy, że belki musiały być nią nasączone, by zapobiec gniciu. Pomimo żaru można było wyczuć mroźne podmuchy: dym uciekał przez powiększające się ciągle dziury, a przez okna ciągnęło zimne powietrze, które ciągle podsycało ogień. Płonące węgle deszczem sypały się na podłogę, kilka większych belek wyglądało, jakby w każdej chwili miały runąć. Do tej pory niepokoił się najpierw o mnichów, potem o majątek klasztoru, teraz po raz pierwszy zaczął się bać o siebie i zawahał przed wejściem w to piekło. Im dłużej będzie się wahać, tym większe ryzyko, a jeśli jeszcze będzie się nad tym zastanawiać, zupełnie straci nerwy. Zakasał dół habitu i krzycząc "Za mną" pobiegł przez transept. Omijał małe ogniska na podłodze, spodziewając się w każdej chwili być przygniecionym przez spadającą belkę. Biegł z duszą na ramieniu, mając ochotę krzyczeć z napięcia. Nagle znalazł się w bezpiecznym miejscu w bocznej nawie po przeciwnej stronie. Na chwilę przystanął. Nawy boczne miały kamienne sklepienie, tu nie było ognia. Subprzeor znalazł się tuż za nim. Philip z trudem łapał powietrze i kaszlał, zachłysnąwszy się dymem. Droga przez transept zajęła tylko kilka chwil, ale jemu zdawało się, że trwało to dłużej niż pasterka.

- Zginiemy! - krzyknął Remigiusz.

- Bóg nas ochroni! - odkrzyknął Philip. Potem pomyślał: - "No to dlaczego się boję?" Nie czas na teologię. Przeszedł dalej transeptem - skręcił do prezbiterium, trzymając się wciąż nawy bocznej. Czuł gorąco bijące od stall, wesoło płonących w środku prezbiterium i przeszył go ból straty - te stalle zostały kunsztownie wyrzeźbione z cennego drewna. Porzucił myśl o nich i skupił się na tym, co miał zrobić. Pobiegł na wschodnią stronę prezbiterium. Sarkofag stał w połowie szerokości kościoła. Wielka kamienna skrzynia, stojąca na niskim, prostokątnym cokole. Philip i Remigiusz powinni unieść kamienne wieko, odstawić obok, wyjąć trumnę i wynieść ją do nawy bocznej, podczas gdy nad nimi rozpadał się dach. Spojrzał na Remigiusza. Wyłupiaste bladozielone oczy subprzeora rozszerzał strach. Ze względu na niego ukrył własne obawy. - Bierzesz ten koniec, ja tamten - zakomenderował i, nie czekając na zgodę, pobiegł w kierunku sarkofagu. Remigiusz za nim. Stanęli po przeciwnych stronach, uchwycili kamienne wieko. Wytężyli wszystkie siły. Wieko ani drgnęło. Philip uświadomił sobie, że powinien był wziąć ze sobą więcej mnichów. Teraz już na to za późno, nim wyjdzie na zewnątrz i zbierze pomoc, transept zdąży się zawalić i uniemożliwić ponowne przejście. Lecz szczątków świętego nie można tutaj zostawić. Jakaś belka może spaść na sarkofag i zmiażdżyć go, i wtedy drewniana trumna zajmie się, a popioły rozwieje wiatr. Okropne świętokradztwo i straszna strata dla katedry. Wpadł na pomysł. Przeszedł na drugą stronę grobu i stanął za Remigiuszem. Uklęknął, podłożył ręce pod wystający kawałek wieka i popchnął z całej mocy. Dołączył do niego Remigiusz. Powoli, podnieśli wieko. Philip rozgiął jedno kolano, Remigiusz powtórzył ten ruch. Wreszcie obaj wyprostowali się. Kiedy wieko już stało popchnęli je. Przewróciło się i padając na zewnątrz sarkofagu pękło na dwoje. Przeor spojrzał do wnętrza. Trumna trzymała się nieźle, jej drewno wydawało się jeszcze krzepkie, a żelazne uchwyty zardzewiałe tylko powierzchownie. Stanął z jednego końca, schylił się, złapał za dwa uchwyty. Remigiusz uczynił to samo z drugiej strony. Podnieśli trumnę na kilka cali, ale okazała się znacznie cięższa, niż Philip się spodziewał, a po chwili subprzeor opuszczając swój koniec wystękał: - Nie mogę, jestem starszy niż ty. Stłumiwszy gniewną odpowiedź Philip zastanowił się szybko. Trumna prawdopodobnie została od środka pokryta ołowiem. Teraz jednak, kiedy zniszczyli wieko sarkofagu, łatwiej uległaby zniszczeniu niż uprzednio. - Chodź tutaj! - krzyknął. - Spróbujemy postawić ją na jednym końcu! Remigiusz obszedł sarkofag i stanął przy nim. Każdy z nich chwycił za jeden zardzewiały uchwyt i naprężył się. Koniec trumny podniósł się względnie łatwo. Podnieśli ją nieco ponad krawędź sarkofagu, po czym obaj przeszli na boki i każdy ze swojej strony ruszył do przodu, ciągnąc za uchwyty i stawiając trumnę. Na chwilę przystanęli. Przeor uświadomił sobie, że ustawili stopy trumny w górze, przez co święty stał teraz na głowie. Po cichu poprosił go o wybaczenie. Nieustannie wokół nich spadały małe, płonące kawałki drewna. Ilekroć zaś przypalały habit Remigiusza ten gorączkowo je tłumił. Jednocześnie, kiedy tylko mógł, spoglądał przerażony na płonący dach. Philip widział, jak jego odwaga topnieje w oczach. Popchnęli trumnę tak, by opierała się o wnętrze sarkofagu, potem spuścili ją łagodnie, póki nie dotknęła podłogi. Przewrócili ją w ten sam sposób raz jeszcze, dzięki czemu leżała teraz na ziemi właściwą stroną do góry. "Tam w środku święte kości pewnie grzechoczą jak w kubku kości do gry - pomyślał Philip. - Ten czyn jest najbliższy świętokradztwu - ze wszystkich moich dotychczasowych czynów, ale nie mam innego wyjścia". Stojąc przy jednym końcu trumny złapali za uchwyty i zaczęli ciągnąć przez kościół do względnie bezpiecznej nawy bocznej. Żelazne okucia brzegów trumny rysowały małe koleiny w klepisku katedry. Niemal osiągnęli cel, kiedy kolejny kawał dachu, te płonące belki i gorący ołów, runęły na otwarty przed chwilą sarkofag świętego. Rozległ się ogłuszający łomot, podłoga zatrzęsła się od uderzenia, a sarkofag rozleciał się na kawałki. Ogromna belka wyrżnęła w trumnę, o włos chybiając obu mnichów, wybijając im ją z rąk. Dla Remigiusza było to już za wiele. - To sprawka diabła! - wrzasnął histerycznie i uciekł. Philip o mało co nie pobiegł za nim. Jeśli naprawdę to diabeł wdał się w tę sprawę, nie sposób przewidzieć co może się zdarzyć. Sam nigdy nie widział diabła, ale słyszał wiele opowiadań o szatanie od ludzi, którzy go widzieli. "Ale mnisi są po to aby się diabłu przeciwstawić, a nie uciekać przed nim" - skarcił się surowo. Popatrzył tęsknie na schronienie pod nawą boczną, zebrał się w sobie, ujął uchwyty trumny i... Zdołał wyciągnąć ją spod żarzącej się belki. Drewno trumny zostało trochę osmalone i popękało, ale co godne uwagi, nawet nie było złamane. Pociągnął ją trochę. Deszcz małych węgielków posypał się na niego. Popatrzył w górę na dach. Czy to dwunoga postać, która tańczy szyderczego dżiga w płomieniach, czy też po prostu smuga dymu? Spojrzał znowu w dół i zobaczył, że brzeg jego habitu zajął się od ognia. Ukląkł i rozłożywszy materiał na podłodze zdusił ogień uderzeniami dłoni. Wtem usłyszał skrzek torturowanego drewna, który mógł być szyderczym śmiechem jakiegoś gnoma.

- Święty Adolphusie, miej mnie w swojej opiece! - wysapał i znowu porwał uchwyty trumny. Cal po calu przeciągał ją po ziemi. Diabeł na chwilę o nim zapomniał. Nie patrzył w górę. Lepiej na szatana nie patrzeć. Wreszcie dotarł do schronienia w nawie i poczuł się odrobinę bezpieczniej. Bolący z naprężenia kręgosłup zmusił go do zatrzymania się i wyprostowania pleców. Do najbliższych drzwi w południowym transepcie było jeszcze daleko. Nie wiedział, czy zdoła przeciągnąć trumnę przez tę odległość, zanim cały dach się zawali. Może właśnie na to liczył diabeł. Philip nie mógł się powstrzymać od ponownego spojrzenia na płomienie w górze. Dymna dwunoga postać rzuciła się za ogarniętą ogniem krokiew właśnie w chwili, gdy dostrzegł ją kątem oka. "Wie, że nie dam rady tego zrobić" - pomyślał. Popatrzył wzdłuż nawy, pragnąc porzucić świętego i umknąć, ratując życie, gdy nagle zobaczył tam Miliusa, Cuthberta Białogłowego i Toma, trzy bardzo cielesne postacie spieszące mu na pomoc. Serce zabiło radośniej i nie był pewien, czy tam na dachu w ogóle był diabeł. - Bogu dzięki! - powiedział. - Pomóżcie mi w tym - dodał niepotrzebnie. Budowniczy rzucił jedno taksujące spojrzenie na płonący dach. Nie wyglądało na to, by widział jakieś diabły, ale rzekł:

- Pospieszmy się! Każdy z nich chwycił za jeden róg i unieśli trumnę na ramiona. Stanowiła poważne obciążenie nawet dla nich czterech.

- Naprzód - zawołał Philip i ruszyli wzdłuż nawy najszybciej jak mogli, pochylając się pod ciężkim brzemieniem. Kiedy osiągnęli południowy transept, Tom zawołał:

- Czekajcie! Klepisko było teraz torem przeszkód: małe ogniska i jeszcze więcej kawałków płonącego drewna, które stale spadały. Przeor gorączkowo wyszukiwał jakąś możliwą do przebycia trasę w tym morzu płomieni. Odpoczywając usłyszeli narastające dudnienie, dobiegające z zachodniego końca kościoła. Philip, ogarnięty zgrozą, popatrzył w górę. Dudnienie przeradzało się w grzmot. Tom Budowniczy rzekł enigmatycznie: - Jest słaba, jak ta druga.

- Co: słabe? - wrzasnął Philip.

- Wieża południowozachodnia.

- No, nie! Grzmot stał się jeszcze głośniejszy. Przeor patrzył, przerażony, jak cały zachodni koniec kościoła zdaje się przesuwać o jard, jakby uderzała go pięść Boża. Dziesięć albo i więcej jardów dachu spadło w nawę z łomotnięciem godnym trzęsienia ziemi, czym było. Potem cała południowozachodnia wieża w przeraźliwym łoskocie osunęła się lawinowo do kościoła. Wstrząs sparaliżował Philipa. Jego kościół rozpadał się na jego oczach. Naprawa dotychczasowych uszkodzeń zajmie lata, nawet jeśli uda mu się znaleźć pieniądze. Co miał robić? Jak może dalej klasztor trwać? Czyżby to był koniec klasztoru w Kingsbridge? Z szoku wyrwało go drgnienie rogu trumny, tego na jego ramieniu. Pozostali trzej mężczyźni ruszali do przodu. Tom wybierał drogę w gmatwaninie ognisk. Płonąca głownia spadła na trumnę, ale na szczęście ześliznęła się na klepisko nie wyrządzając szkody żadnemu z niosących. Chwilę później dotarli do przeciwnej strony i wyszli przez drzwi, poza kościół, na zimne nocne powietrze. Philip był tak załamany z powodu zniszczenia kościoła, że po wydostaniu się nie czuł żadnej ulgi. Pospieszyli krużgankami do południowego łuku i przeszli pod nim. Kiedy znaleźli się dostatecznie daleko od budynków, Tom rzekł: - To wystarczy. Pełni wdzięczności opuścili trumnę na zmarzniętą ziemię. Przez kilka chwil Philip łapał oddech. Podczas tej przerwy uświadomił sobie, że nie czas na to, by trwać w osłupieniu. To on jest przeorem, on tu dowodzi. Co powinien czynić dalej? Może mądrze byłoby się upewnić, czy wszyscy mnisi są bezpieczni. Jeszcze jeden głęboki wdech, wyprostować ramiona. Popatrzył po pozostałych.

- Cuthbert, zostań tutaj i pilnuj trumny świętego - powiedział. - Reszta za mną. Poprowadził ich z tyłu budynków kuchennych, przeszli między browarem a młynem i przecięli trawnik. Mnisi, rodzina Toma i większość mieszkańców wioski stała w grupach przed domem gościnnym. Rozmawiali przyciszonymi głosami i szeroko otwartymi oczyma patrzyli na płonący kościół. Philip obrócił się, by także tam spojrzeć. Widok sprawił mu ból. Cała zachodnia część kościoła zamieniła się w kupę gruzu, a wielkie płomienie strzelały w górę z tego, co zostało z dachu. Oderwał wzrok.

- Czy są wszyscy? - zawołał. - Jeśli ktoś myśli, że kogoś nie ma, niech zawoła jego imię!

- Cuthbert Białogłowy - powiedział ktoś.

- On pilnuje relikwi. Ktoś jeszcze? Nikogo nie wywołano.

- Policz mnichów dla pewności! - polecił Miliusowi.

- Powinno być czterdziestu pięciu z tobą i ze mną. - Wiedząc, że może mu ufać, przestał myśleć o tej sprawie i zwrócił się do budowniczego: - Czy cała twoja rodzina jest tutaj? Tom przytaknął i wskazał ich ruchem głowy. Kobieta, wyrostek i dwoje małych dzieci stali przy ścianie domu gościnnego. Chłopiec był przestraszony a w jego oczach widniała pustka. "Dla nich musi to być naprawdę przerażające przeżycie" - pomyślał Philip. Nieco dalej, na okutym żelazem kufrze, zawierającym skarbiec, siedział zakrystian. Przeor odetchnął spokojniej, widząc, że zasoby klasztoru są nienaruszone. - Bracie Andrzeju - zwrócił się do zakrystiana - trumna świętego Adolphusa jest za refektarzem. Weź kilku braci do pomocy i zanieś ją... - Zastanowił się chwilę. Najbezpieczniejszym miejscem prawdopodobnie jest rezydencja przeora. - Zabierz do mego domu.

- Do twego domu? - zapytał Andrzej kłótliwie. - Relikwie powinny być pod moją opieką, nie twoją.

- Powinieneś był więc ratować je z kościoła! - wybuchnął. - Rób, co ci każę i ani słowa! Zakrystian podniósł się niechętnie, rzucając wściekłe spojrzenia.

- Pospiesz się, człowieku, albo zrzucę cię natychmiast z urzędu! - zagroził. Odwrócił się do Miliusa i spytał:

- Ilu?

- Czterdziestu czterech plus Cuthbert. Jedenastu nowicjuszy. Pięcioro gości. Wszyscy zostali przeliczeni.

- Łaska boska. - Philip popatrzył na szalejący ogień. To, że wszyscy żyli i nikt nawet nie był ranny, graniczyło z cudem. Uświadomił sobie, że jest wyczerpany, ale nazbyt się martwił, by usiąść i odpocząć.

- Czy jest jeszcze coś cennego, co powinniśmy uratować? Mamy skarbiec i relikwie...

- Co z książkami? - przerwał mu Alan, młodszy podskarbi. Philip jęknął. Oczywiście, książki. Trzymano je w zamykanym kredensie na wschodnim krużganku, zaraz obok drzwi do kapituły, gdzie mnisi łatwo mogli z nich korzystać w godzinach studyjnych. Byłoby zbyt niebezpiecznie zabierać z kredensu książkę po książce, może kilku silnych młodych zdołałoby podnieść cały kredens i przenieść w bezpieczne miejsce. Rozejrzał się. Zakrystian zebrał pół tuzina mnichów, by podołać trumnie, już maszerowali przez trawę. Philip wybrał więc trzech młodych mnichów oraz trzech spośród starszych nowicjuszy i kazał im iść za sobą. Podążył po swych śladach przez otwartą przestrzeń przed płonącym kościołem. Już był za bardzo zmęczonym, by biec. Przeszli między młynem i browarem, obeszli tyły kuchni i refektarza. Białogłowy i zakrystian zabierali się do wyniesienia trumny. Philip poprowadził swoją grupę przez pasaż między refektarzem i dormitorium, potem do krużganków. Czuli ciepło bijące od ognia. Wielki kredens z książkami na drzwiczkach miał płaskorzeźbę wyobrażającą Mojżesza i kamienne tablice. Philip polecił młodym ludziom dźwignąć kredens i nieść go na ramionach. Przenieśli go przez krużganki do południowego przejścia. Tutaj zatrzymał się i podczas gdy oni podążali dalej, on popatrzył za siebie. Jego serce wypełnił, smutek na widok zrujnowanego kościoła. Teraz było tam mniej dymu, a więcej płomieni. Całe połacie dachu znikły. Kiedy tak patrzył, skrzyżowanie dachów wydawało się obniżać i wiedział już, co nastąpi. Rozległ się grzmiący trzask, głośniejszy niż cokolwiek przedtem i cały dach południowego transeptu runął w dół. Philip odczuł niemal fizyczny ból, jakby to jego ciało płonęło. W chwilę później ściana transeptu zdawała się puchnąć nad krużgankami. "Boże, miej nas w swojej opiece. To się zaraz zwali" pomyślał Philip. Kiedy mur zaczął się rozpadać, uświadomił sobie, że to wszystko leci także na niego i zerwał się do ucieczki, ale zanim zrobił trzy kroki, coś walnęło go w tył głowy i stracił przytomność.

* * *

Dla Toma szalejący pożar niszczący katedrę w Kingsbridge był światłem nadziei. Patrzył przez trawnik na wielkie płomienie skaczące wysoko ponad ruinami kościoła ogarnięty jedną myślą: - "Robota!" Ta myśl kołatała mu się po głowie już od chwili, gdy z zaspanymi oczyma wyszedł z domu gościnnego i zobaczył lekką, czerwoną łunę w oknach kościoła. Przez cały czas, kiedy poganiał mnichów ku bezpiecznym miejscom, kiedy pobiegł do płonącego kościoła, by szukać przeora Philipa, a także potem, kiedy pomagał mu nieść trumnę, serce jego rozsadzał bezwstydny, radosny optymizm. Teraz zaś, kiedy miał chwilę czasu na refleksję, zaczęło mu świtać, iż może nie powinien tak się cieszyć, że kościół się pali, lecz zaraz pomyślał, że skoro nikomu nic się nie stało, a skarbiec klasztoru został uratowany, no i jeszcze kościół był stary i tak się walił, no to czemu się nie cieszyć? Młodzi mnisi wracali przez trawnik niosąc ciężki kredens. "Wszystko, czego mi trzeba, to mieć pewność, że dostanę tę robotę" - pomyślał Tom. - "Teraz trzeba pomówić z przeorem..." Philipa jednak nie było z niosącymi. Doszli do domu gościnnego i opuścili kredens na ziemię.

- Gdzie jest przeor? - spytał Tom. Najstarszy z nich obejrzał się zaskoczony.

- Nie wiem. Myślałem, że idzie za nami. "Być może został z tyłu popatrzeć na pożar, ale mógł też popaść w tarapaty" pomyślał murarz. Bez żadnych ceregieli pobiegł przez trawnik i okrążył zabudowania kuchenne. Miał nadzieję, że Philipowi nic się nie stało, nie tylko dlatego, że to dobry człowiek, ale także dlatego, że był opiekunem Jonatana. Bez niego nie wiadomo, co stałoby się z dzieckiem. Znalazł mnicha w pasażu między refektarzem i dormitorium. Na szczęście przeor zdołał usiąść prosto, oszołomiony, ale nie ranny. Budowniczy pomógł mu wstać.

- Coś uderzyło mnie w głowę - rzekł niepewnie Philip. Tom rozejrzał się. Południowy transept zwalił się na krużganki.

- Masz szczęście, że żyjesz. Bóg musi mieć jakieś zamiary wobec ciebie. Mnich potrząsnął głową, żeby odzyskać jasność myślenia.

- Zaraz mi przejdzie. Już w porządku. Gdzie są książki?

- Zabrali je do domu gościnnego.

- Wracajmy tam. Tom pomógł mu wstać, podtrzymując na wszelki wypadek. Dostrzegł, że przeor nie został dotkliwie zraniony, ale był rozstrojony. W czasie gdy powracali do domu gościnnego, pożar minął już swój punkt kulminacyjny i płomienie nieco przygasły, tym niemniej Tom mógł wyraźnie widzieć twarze ludzi i z lekkim zaskoczeniem uświadomił sobie, że już świta. Philip znów zabrał się do organizowania. Kazał kucharzowi Miliusowi przygotować owsiankę dla wszystkich i upoważnił Cuthberta do otwarcia baryłki mocnego wina, by tymczasem wszyscy się rozgrzali. Rozkazał rozpalić ogień w domu gościnnym i wejść do środka starszym mnichom, by nie zmarzli. Zaczęło padać. Siekące strugi zimnego deszczu sprawiły, że płomienie na zgliszczach kościoła jęły szybko znikać. Kiedy już wszyscy otrzymali konkretne zadania, wyszedł z domu gościnnego i skierował się w stronę kościoła. Tom dostrzegł go i podążył za nim. Oto jego szansa. Jeśli dobrze sobie poradzi, to może pracować tutaj przez całe lata. Philip z rozpaczą patrzył na to, co jeszcze wczoraj było zachodnim skrzydłem kościoła. Smutno potrząsał głową nad ruiną. Wydawało mu się, że to jego życie legło w gruzach. Tom w milczeniu stał za nim. Po chwili Philip ruszył przez cmentarz w stronę północnej strony nawy. Za nim szedł budowniczy, fachowo oceniając szkody. Północna ściana nawy stała nadal, ale północny transept i część północnej ściany prezbiterium legły. Kościół wciąż miał wschodnie skrzydło. Obeszli je. Większość ściany południowej zwaliła się, a południowy transept runął na krużganki. Dom kapituły ocalał. Przeszli do łukowego przejścia prowadzącego do wschodniego chodnika krużganków. Tam zatrzymał ich stos gruzów. Wyglądało to okropnie, ale doświadczone oko Toma dostrzegło, że krużganki nie zostały mocno uszkodzone i są tylko pogrzebane pod rumowiskiem. Wdrapał się na potłuczone kamienie, by móc spojrzeć do środka spalonego kościoła. Tuż za ołtarzem znajdowały się przysłonięte schody prowadzące do krypty. Sama krypta znajdowała się pod prezbiterium. Wpatrzył się w podłogę pod kryptą, badając, czy nie ujrzy oznak popękania. Nie zauważył nic. To szczęście, że krypta pozostała nietknięta. Tę wieść zachowa na decydujący moment rozmowy z przeorem. Philip poszedł dokoła dormitorium. Tom pospieszył za nim. Dormitorium znaleźli bez uszczerbku. Idąc dalej zobaczyli, że inne budynki klasztorne są w mniej więcej dobrym stanie: refektarz, kuchnia, piekarnia i browarek. Było to jakieś pocieszenie, ale twarz mnicha pozostała posępna. Zakończyli obchód tam, gdzie zaczęli, przed zrujnowanym zachodnim skrzydłem; podczas całego obchodu nie wymienili ani słowa. Philip przerwał ciszę głębokim westchnieniem.

- To wina diabła. Tom pomyślał, że nadszedł właściwy moment. Wziął głęboki wdech i powiedział:

- To mogła być wola Boga.

- Jak to? - Philip popatrzył zaskoczony.

- Nikt nie został ranny. Książki, skarbiec i święte relikwie uratowane. Zniszczony jest tylko kościół. Może to Bóg pragnie nowego kościoła.

- I pewnie Bóg chce, byś to ty go budował? - uśmiechnął się sceptycznie. Nie był na tyle skołowany, by nie dostrzec w tym rozumowaniu osobistego interesu budowniczego. Tom trwał przy swoim.

- Może i tak - rzekł z uporem. - To nie diabeł przysłał mistrza budowniczego tutaj w noc, kiedy kościół się spalił. Philip rozejrzał się dokoła.

- Cóż, będzie tu nowy kościół, ale nie wiem kiedy. A tymczasem co mam czynić? Jak może toczyć się życie w klasztorze? Jesteśmy tu po to, by się modlić i studiować. Mnicha ponownie ogarnęła głęboka rozpacz. Oto chwila, w której trzeba mu podsunąć nową nadzieję.

- Mój chłopak i ja możemy oczyścić krużganki i przygotować do użytku w przeciągu siedmiu dni - powiedział Tom głosem, który był bardziej pewny siebie, niż on sam.

- Mógłbyś? Ale co moglibyśmy wykorzystywać jako kościół?

- A krypta? Tam mógłbyś odprawiać nabożeństwa, prawda?

- Tak, tam byłoby bardzo dobrze.

- Jestem pewny, że krypta nie została poważnie uszkodzona - stwierdził murarz pewnym głosem. To była niemal prawda. Philip patrzył na niego, jakby był aniołem zbawienia.

- Oczyszczenie przejścia przez gruzy od krużganków do schodów krypty nie zajmie wiele czasu - ciągnął Tom. - Większa część kościoła z tej strony jest na szczęście całkiem zrujnowana, co oznacza, że nie ma niebezpieczeństwa dalszych zawałów. Będę musiał zbadać stojące ściany, być może niektóre rozbierzemy lub podeprzemy belkami. Oczywiście trzeba będzie codziennie sprawdzać czy nie ma w nich nowych pęknięć, ale nawet wtedy nie będzie można wchodzić do kościoła w czasie wichury. - Było to bardzo ważne, ale dostrzegł, że Philip nie może się w tym połapać. To, czego chciał mnich, to dobre wiadomości, coś co podniesie go na duchu. A sposobem na otrzymanie pracy było dawanie mu tego, czego chciał. Tom zmienił ton:

- Mając do pomocy kilku młodszych mnichów, mógłbym zrobić tak, że ty byś mógł prowadzić normalne życie klasztorne, o tyle o ile oczywiście, za jakieś dwa tygodnie. Philip wpatrzył się w niego.

- Dwa tygodnie?

- Daj jedzenie i mieszkanie mnie i mojej rodzinie, a zapłacisz jak będziesz miał gotówkę.

- Przygotujesz mi kościół za dwa tygodnie? - Philip powtórzył niedowierzająco. Tom niezupełnie był przekonany, że zdoła, ale jeśli prace zajmą trzy tygodnie, to nikt od tego nie umrze.

- Dwa tygodnie - powiedział pewnie. - Później będziemy mogli rozebrać resztki ścian - to praca dla fachowca, rozumiesz, jeśli ma być bezpieczna - potem przebrać gruz odkładając na pryzmy kamienie do ponownego użytku. W międzyczasie możemy obmyślać projekt nowej katedry. - Tom wstrzymał oddech. Zrobił swoje, jak umiał najlepiej. Teraz z pewnością otrzyma tę pracę!

- Myślę, że faktycznie przysłał mi cię Bóg - Philip skinął głową, po raz pierwszy się uśmiechając. - Zjedzmy jakieś śniadanie, potem zabierzemy się do roboty. Tom odetchnął z drżącym westchnieniem ulgi.

- Dziękuję. - Głos mu się łamał, nie mógł tego opanować, nagle jednak przestało go to obchodzić i tłumiąc szloch rzekł otwarcie: - Nie potrafię wypowiedzieć, ile to dla mnie znaczy.

* * *

Po śniadaniu przeor bez żadnych przygotowań zwołał kapitułę do składu Cuthberta pod kuchnią. Mnisi byli rozstrojeni nerwowo. Uważali się za powołanych do życia cichego, bezpiecznego i bez niespodzianek a wydarzenia ostatniej nocy zdezorientowały ich. Philip, obserwując zgromadzenie bardziej niż kiedykolwiek czuł się pasterzem, którego praca polega na opiece nad niemądrymi i bezradnymi stworzeniami. Tyle, że to nie były nieme zwierzęta, lecz jego bracia i bardzo chciał im pomóc. Musiał im przybliżyć przyszłość, po to aby wykorzystać tę ich nerwową energię do ciężkiej pracy i przywrócić normalny porządek najszybciej, jak to możliwe. Pomimo niecodziennych warunków nie zaniedbał porządku kapituły. Nakazał czytanie fragmentu żywotów świętych męczenników przeznaczonego na ten dzień, a potem przystąpili do modłów. Po to właśnie były klasztory: modlitwa usprawiedliwiała ich istnienie. Jednakże kilku mnichów objawiło opór, tedy polecił czytać wybrany przez siebie Rozdział XX Reguły Św. Benedykta, zatytułowany "O czcigodności modlitwy". Następnie modlitwy za zmarłych. Znajomy rytuał koił nerwy i przeor zauważył, że napięcie powoli opuszcza twarze mnichów, zwłaszcza, że ich świat nadal istnieje. Trzeba go tylko odbudować. W pewnym momencie uznał, że należy przemówić do zgromadzenia. - Katastrofa, która nas spotkała, była w gruncie rzeczy tylko fizycznej natury. - Philip wkładał w swój głos tyle ciepła i pewności, ile tylko zdołał. - Nasze życie jest jednak duchowej natury. Nasza praca to modlitwa, akty wiary i kontemplacja. - Rozejrzał się po komnacie dokoła, spoglądając we wszystkie oczy, jakie napotkał, upewniając się, że przyciągnął ich całkowitą uwagę. Potem dodał: Podejmiemy tę pracę za kilka dni, przyrzekam wam to. Przerwał, by te słowa zapadły w nich, a osłabienie napięcia w pomieszczeniu było niemal wyczuwalne. Dał im jeszcze chwilę, po czym mówił dalej: - W swej mądrości Bóg przysłał wczoraj mistrza budowniczego, by pomógł nam dźwignąć się z upadku. Budowniczy zapewnił mnie, że pracując pod jego kierunkiem możemy przywrócić krużganki do normalnego użytku w ciągu siedmiu dni. Rozległ się stłumiony pomruk przyjemnego zaskoczenia.

- Obawiam się, że nie będziemy mogli odprawiać nabożeństw w naszym kościele. Oznacza to konieczność budowy nowego, a to zajmie, oczywiście, wiele lat. Tom budowniczy jednakże przypuszcza, że krypta nie została uszkodzona. Ponieważ była poświęcona, tam będziemy odprawiać nabożeństwa. Murarz twierdzi, że może przygotować ją w tydzień po skończeniu krużganków. Jak widzicie, będziemy mogli podjąć normalne nabożeństwa od pięćdziesiątej niedzieli. Znów dało się słyszeć westchnienie ulgi. Philip zauważył, że udało mu się ich uspokoić i pokrzepić. Na początku kapituły byli przestraszeni i zagubieni, teraz byli spokojni i pełni nadziei.

- Bracia, którzy czują się zbyt słabo, by podołać pracy fizycznej - dodał Philip - zostaną zrozumiani i zwolnieni. Bracia pracujący codziennie przy odbudowie mogą spożywać czerwone wino i mięso. Przeor usiadł. Jako pierwszy odezwał się subprzeor:

- Ile będziemy musieli płacić temu murarzowi? - spytał podejrzliwie. Na Remigiuszu można było polegać - zawsze starał się znaleźć dziurę w całym.

- Na razie nic - zareplikował Philip. - Tomowi znane jest nasze ubóstwo. Będzie pracował dla nas za jedzenie i mieszkanie, dopóki nie uzyskamy pieniędzy na jego wynagrodzenie. - To było dwuznaczne, bowiem mogło oznaczać, że Tom nie otrzyma zapłaty, dopóki klasztor nie zdoła zapłacić, podczas gdy chodziło o to, że począwszy od dzisiaj, za każdy przepracowany dzień klasztor będzie mu winien pieniądze. Zanim jednak Philip mógł wyjaśnić tę umowę, Remigiusz odezwał się znowu:

- A gdzie będą mieszkać?

- Dałem im dom gościnny.

- Mogą mieszkać z innymi rodzinami, we wsi.

- Tom zaproponował nam szlachetną umowę - przeor zniecierpliwił się mamy szczęście, że tu jest. Nie chcę, żeby się tłoczył z cudzymi kozami i świniami, kiedy u nas stoi pusty przyzwoity dom.

- W tej rodzinie są dwie kobiety...

- Kobieta i dziewczynka - poprawił go Philip.

- Niech będzie, jedna kobieta. Nie chcemy, żeby kobieta mieszkała w klasztorze! Mnisi protestująco zamruczeli, nie podobał im się kłótliwy nastrój subprzeora i jego czepianie się.

- To całkiem zwyczajne, że kobieta mieszka w domu gościnnym - rzekł Philip.

- Nie t a kobieta! - wypalił Remigiusz, ale natychmiast zreflektował się i pożałował swego wybuchu. Philip zmarszczył się.

- Znasz tę kobietę, Remigiuszu?

- Kiedyś mieszkała w okolicy - wymijająco odparł zapytany. Zaintrygowało to przeora. Już drugi raz jest świadkiem, jak żona Toma wywołuje jakiś niepokój; Waleriana Bigoda także niepokoiła jej obecność. - Co złego widzicie w niej? Zanim Remigiusz odpowiedział, odezwał się brat Paweł, stary mnich pilnujący mostu.

- Przypominam sobie - mówił z lekkim rozmarzeniem. - To była dzika dziewczyna z lasu, która tu gdzieś mieszkała. Och, to musiało być z piętnaście lat temu. Ta tutaj przypomina ją, prawdopodobnie to jest ta sama osoba, tyle że już dorosła.

- Ludzie mówią, że to wiedźma! - wybuchnął niedoszły przeor. - Nie możemy pozwolić, żeby w klasztorze mieszkała wiedźma!

- Tego nie jestem pewien - rzekł wolno brat Paweł z tym samym rozmarzeniem w głosie. - Każdą kobietę mieszkającą w dziczy prędzej czy później nazywa się wiedźmą. To, że ludzie mówią, nie stanowi dowodu. Ja jestem rad, że mogę zaufać mądrości przeora i jemu powierzyć decyzję, czy ona może nam zagrażać, czy nie.

- Mądrość nie przychodzi wraz z objęciem wysokiego urzędu klasztornego palnął Remigiusz.

- Rzeczywiście, nie - powoli wyrzekł Paweł i patrząc prosto na Remigiusza dodał: - Czasami w ogóle nie przychodzi. Mnisi wybuchnęli śmiechem na tę ripostę, tym zabawniejszą, że przychodzącą z nieoczekiwanego źródła. Philip musiał udawać, że jest niezadowolony. Zaklaskał w dłonie by. uciszyć ich.

- Dosyć! To poważne sprawy. Wypytam tę kobietę. Teraz ruszajmy do naszych obowiązków. Ci, którzy chcą być zwolnieni z pracy, niech udadzą się do izby chorych i tam się modlą i medytują. Reszta za mną. Opuścił pomieszczenie na zapasy i przeszedł za kuchnią, kierując się w stronę krużganków. Kilku mnichów odłączyło się od grupy i udało do izby chorych, między nimi Remigiusz i zakrystian Andrzej. Ucieszyło to przeora, chociaż pomyślał, że żaden z nich bynajmniej nie jest wątły, ale prawdopodobnie sprawialiby kłopoty, gdyby pracowali ze wszystkimi. Większość mnichów podążyła za Philipem. Tom już objął komendę nad klasztornymi sługami i zaczął pracę. Stał na kupie gruzów i kawałkiem kredy znaczył kamienie swoim inicjałem, literą "T". Philip zaczął się zastanawiać, jak też można poruszać tak ogromne kamienne bloki. Z pewnością za wielkie, by jeden człowiek je udźwignął. Odpowiedź przyszła natychmiast. Dwa drągi położono na ziemi obok siebie i przetaczano na nie kamień. Potem dwu ludzi brało je za końce i podnosiło głaz. Budowniczy musiał im pokazać, jak to należy robić. Praca posuwała się szybko. Pomagała większość z sześćdziesięciu sług klasztornych, tworząc rzekę ludzi niosących kamienie i wracających po następne. Ten widok podniósł Philipa na duchu. Pomodlił się po cichu na intencję Toma budowniczego. Murarz zobaczył nadchodzącego i zszedł z kupy gruzu. Zanim przemówił do niego, zwrócił się do jednego ze sług, krawca, szyjącego mnichom habity.

- Weź mnichów do noszenia kamieni - poinstruował go. - Upewnij się, że biorą tylko te kamienie, które zaznaczyłem, inaczej ta sterta runie i może kogoś zabić. - Odwrócił się do Philipa. - Zaznaczyłem dość, by zajęło im to dosyć czasu.

- Dokąd przenosisz kamienie?

- Chodź, to ci pokażę. I tak chciałem sprawdzić, czy układają je właściwie. Kamienie przenoszono na wschodnią stronę klasztornego dziedzińca. Po drodze Philip mówił:

- Niektórzy ze służby powinni stale wykonywać swoje zwykłe obowiązki. Stajenni muszą nadal opiekować się końmi, kucharze przygotowywać posiłki, ktoś musi zbierać drewno na opał, karmić kury i chodzić na rynek. Żaden z nich jednak nie jest przeciążony pracą, tak, że połowę z nich mogę ci oddać. Oprócz tego masz trzydziestu mnichów.

- To wystarczy. Minęli wschodnie skrzydło kościoła. Ludzie układali jeszcze ciepłe kamienie pod wschodnią ścianą klasztornego ogrodzenia, kilka jardów od izby chorych i domku przeora.

- Te stare kamienie trzeba zachować na nowy kościół - wskazał budowniczy. - Nie będą nadawać się na ściany, bo kamienie z odzysku źle znoszą niepogodę, ale będą dobre na fundamenty. Wszystkie pokruszone też musimy zatrzymać. Zostaną zmieszane z zaprawą i użyte do nowych ścian jako wypełnienie.

- Rozumiem - rzekł Philip, kiedy przyglądał się, jak Tom uczy ludzi układać kamienie tak, aby rosnący stos nie zawalił się. Doświadczenie Toma było tu niezbędne. Kiedy Tom skończył, Philip ujął go pod ramię i powiódł wokół kościoła ku cmentarzowi. Deszcz przestał padać, ale kamienne nagrobki jeszcze były wilgotne. Mnichów chowano na wschodniej stronie cmentarza, mieszkańców wsi na zachodniej. Linia podziału przebiegała na przedłużeniu północnego transeptu, teraz leżącego w gruzach. Philip i Tom przystanęli. Słabe słońce przedzierało się przez chmury. W świetle dnia nie było nic złowieszczego.

- Niektórzy mnisi niepokoją się, że w obrębie klasztoru będzie mieszkała kobieta - powiedział Philip. Na te słowa na twarzy Toma odbiło się uczucie silniejsze niż niepokój. Wydawał się przerażony. "On ją naprawdę kocha" pomyślał przeor. Pospiesznie ciągnął: - Ale ja nie chcę, byś mieszkał we wsi i dzielił chatę z inną rodziną. Aby uniknąć kłopotów, byłoby mądrze żebyś powiedział żonie, by była roztropna. Powiedz jej, niech się od mnichów, zwłaszcza młodych trzyma z daleka, a kiedy będzie szła przez klasztor, niech ma twarz zasłoniętą. W szczególności zaś nie wolno jej dać najmniejszych podstaw do podejrzeń o czary.

- To się da zrobić - powiedział Tom. W jego głosie pojawiła się nuta zdecydowania i wydawał się nieco zniechęcony. Philip przypomniał sobie, że jego żona wygląda na kobietę o bystrym umyśle i silnej woli. Może nie zechcieć łagodnie przyjąć polecenia, by nie dawać powodów do podejrzeń. Skądinąd do wczoraj jej rodzina cierpiała nędzę, więc te ograniczenia może potraktować jako niewielką cenę za schronienie i bezpieczeństwo. Poszli dalej. Ubiegłej nocy zniszczenia te Philip odbierał jako straszliwą tragedię. Zdawało mu się, że siły nadprzyrodzone pobiły potęgę cywilizacji i prawdziwej religii. Był to cios godzący w dorobek całego jego życia. Teraz wyglądało to wszystko po prostu na problem do rozwiązania - straszny, tak, naprawdę przytłaczający, ale nie nadludzki. Tę odmianę zawdzięczał w dużej mierze Tomowi. Był mu bardzo wdzięczny. Doszli do zachodniego skrzydła kościoła. Przeor zobaczył, że właśnie siodłają wierzchowca i zastanowił się, kto ma zamiar wyjeżdżać akurat dziś. Zostawił Toma kierującego się samotnie do krużganków, a sam podszedł do stajni. Okazało się, że konia zamówił jeden z młodych pomocników zakrystiana, młody Alan, który uratował skarbiec kapituły.

- A gdzież to się wybierasz, mój synu?

- Do pałacu biskupa - odpowiedział Alan. - Brat Andrzej wysłał mnie tam po świece, święconą wodę i hostię. Te rzeczy straciliśmy w pożarze, a powinniśmy zacząć nabożeństwa jak najszybciej. To rozsądne. Całe zapasy trzymano pod kluczem w prezbiterium, a skrzynia z nimi spłonęła. Philipowi spodobało się, że raz dla odmiany zakrystian okazał się zapobiegliwy.

- To dobrze. Ale poczekaj chwilę. Skoro jedziesz do pałacu, dam ci list do biskupa Waleriana. - Przebiegły Walerian Bigod był obecnie biskupemelektem, skutkiem raczej nieprzyzwoitych zabiegów. Philip jednak teraz nie mógł wycofać swego poparcia i musiał traktować Waleriana jako biskupa. - Powinienem mu przesłać raport w sprawie pożaru.

- Dobrze, ojcze - odrzekł Alan. - Ale ja już mam list do biskupa od Remigiusza. "O! - a to ci niespodzianka - pomyślał Philip - to Remigiusz jest taki przedsiębiorczy".

- W porządku. Podróżuj ostrożnie i niech cię Bóg prowadzi.

- Dziękuję, ojcze. Philip poszedł z powrotem do kościoła. Remigiusz bardzo się pośpieszył. Czemuż to on i zakrystian byli tacy prędcy? To wystarczyło, by się zaniepokoił. Czy list dotyczył tylko pożaru kościoła? A może było w nim coś jeszcze? Zatrzymał się w połowie drogi i popatrzył za siebie. Byłby całkowicie w prawie, gdyby zabrał list i przeczytał go. Za późno: Alan wyjeżdżał przez bramę. Patrzył za nim, trochę przybity. W tym momencie z domu gościnnego wyszła żona Toma z wiadrem w ręku. Philip obserwował ją. Sposób w jaki się poruszała, sprawiał przyjemność, jak chód dobrego konia. Jeszcze raz pomyślał o liście Remigiusza do biskupa. Nie umiał się jakoś otrząsnąć z intuicyjnego, ale tym niemniej kłopotliwego podejrzenia, że głównym tematem listu w rzeczywistości nie był pożar. Bez żadnego rozsądnego powodu był przekonany, że list dotyczył żony budowniczego.

* * *

III

Jack obudził się na pierwsze pianie koguta. Otworzył oczy i zobaczył Toma wstającego z łóżka. Leżał cicho i tęsknił do wygrzanego przez Toma miejsca u boku matki. Chciał przytulić się do niej. Tom wrócił i obudził Alfreda. Tom i Alfred wypili piwo, zjedli trochę sczerstwiałego przez noc razowego chleba i wyszli. Alfred przez cały dzień pracował na placu budowy z Tomem. Jack i matka czasami w ciągu dnia chodzili do lasu. Matka zakładała sidła, a Jack brał procę na kaczki. Cokolwiek upolowali, sprzedawali wieśniakom lub komornikowi Cuthbertowi. To stanowiło jedyne źródło gotówki, bo Tom jeszcze nie dostawał zapłaty. Za te pieniądze kupowali materiały, skórę lub łój, a w te dni kiedy nie szli do lasu, matka robiła buty, koszule, świece lub czapki, podczas gdy Jack i Marta bawili się z dziećmi ze wsi. W niedzielę, po nabożeństwie, Tom i matka lubili siadywać przy ogniu i rozmawiać. Czasami zaczynali się całować, a Tom wsadzał matce rękę pod suknię. Wtedy wysyłali zwykle dzieci, by pobawiły się na dworze i ryglowali drzwi. To był najgorszy czas z całego tygodnia, bo Alfred miał wówczas zły humor i znęcał się nad młodszymi. Jednakże dzisiaj był zwykły dzień i Alfred będzie zajęty od świtu do zmierzchu. Jack wstał i wyszedł na zewnątrz. Było zimno, ale sucho. Marta wyszła kilka chwil później. Ruiny katedry roiły się od ludzi noszących kamienie, odgarniających łopatami gruz i stawiających drewniane podpory pod niepewnymi ścianami. Rozbierali te, które zanadto były zniszczone by je zachować. Między mnichami i wieśniakami panowała zgoda co do tego, że pożar został wywołany przez diabła i na długie okresy Jack zapominał, że to on podpalił. Kiedy jednak przypominał sobie, wzdrygał się, a potem czuł się z siebie nadzwyczajnie zadowolony. Podjął straszne ryzyko, ale dał sobie radę i uratował rodzinę przed głodowaniem.

- Chodźmy na podwórze kuchenne - zaproponował Marcie. Może kuchciki dadzą jakieś skrawki. Marta zgodziła się, uważała bowiem że Jack jest cudowny i dla niego zrobiłaby wszystko. Kiedy weszli na kuchenny teren okazało się, że brat Bernard, odpowiedzialny za piekarnię, właśnie robi chleb. Jego pomocnicy byli zajęci przy budowie, więc drewno opałowe nosił sam. Nieco otyły sapał i dyszał pod ciężarem polan.

- Przyniesiemy ci drewna, bracie - zaofiarował się Jack. Bernard zrzucił ładunek obok pieca i podał mu szeroki płaski koszyk.

- Dobre dzieciaki - wysapał. - Bóg was pobłogosławi. Jack wziął koszyk i oboje pobiegli do stosu drewna, który znajdował się za kuchnią. Naładowali koszyk polanami, a potem razem nieśli ten ciężar. Kiedy wrócili, w piecu już było rozpalone, a Bernard wrzucił to, co przynieśli prosto w ogień i posłał ich po jeszcze. Jacka bolały ręce, ale pusty brzuch bardziej dawał się we znaki, pospieszył tedy naładować koszyk na nowo. Kiedy przyszli drugi raz, Bernard kładł małe kawałeczki ciasta na tacę. - Przynieście mi jeszcze jeden kosz, a zjecie gorące bułeczki z rodzynkami obiecał. Jackowi napłynęła ślinka do ust. Napełnili kolejny koszyk po raz trzeci i odchylając się na boki nieśli trzymając za pałąki. Kiedy zbliżali się do dziedzińca, spotkali Alfreda z kubłem, prawdopodobnie w drodze po wodę z kanału. Alfred nienawidził Jacka jeszcze bardziej od momentu, kiedy ten wrzucił martwego ptaka do piwa. Zwykle Jack przezornie zawracał i szedł inną drogą, byle go nie spotkać. Teraz też zastanawiał się, czy nie rzucić koszyka i nie uciec, lecz wyglądałoby to na tchórzostwo, a poza tym już czuł zapach świeżego pieczywa dobiegający z piekarni i był głodny, więc z sercem na ramieniu parł naprzód. Alfred śmiał się z nich, że z trudem dźwigają koszyk, który sam uniósłby z łatwością. Dali mu szerokie przejście, ale on zrobił kilka kroków w stronę Jacka i popchnął go. Jack przewrócił się, urażając boleśnie kość ogonową. Puścił pałąk i drewno wysypało się na ziemię. Z oczu popłynęły mu łzy bardziej ze złości, niż z bólu. To było nieuczciwe zagranie. Nie był nawet sprowokowany! Jack wstał i cierpliwie powkładał drewno do koszyka, udając przed Martą, że nic się nie stało. Podnieśli koszyk i poszli do kuchni. Otrzymali nagrodę. Na kamiennej półce stygła taca z bułeczkami. Kiedy weszli, Bernard wziął jedną z nich, wsadził całą na raz do ust i przełknąwszy powiedział: - Są doskonałe. Weźcie sobie, ale uważajcie, bo gorące. Jack i Marta wzięli po jednej. Jack ugryzł swoją ostrożnie, obawiając się sparzyć usta, ale okazała się znakomita i zjadł ją bardzo prędko. Popatrzył na pozostałe bułeczki. Spojrzał na brata Bernarda, który uśmiechał się przyjaźnie. - Wiem, czego chcesz. No, dalej, bierz więcej. Jack podniósł brzeg swej tuniki i wsypał tam wszystkie pozostałe bułeczki.

- Zabierzemy je dla mamy - powiedział do Marty.

- O, to jesteś dobrym synem - rzekł Bernard. - Idźcie już.

- Dziękujemy, bracie Bernardzie. Opuścili piekarnię i skierowali się do domu. Matka się ucieszy takim poczęstunkiem. Miał straszną ochotę zjeść jeszcze jedną, ale oparł się tej pokusie; przyjemnie będzie dać jej tak dużo. Kiedy przechodzili przez trawnik, znowu spotkali Alfreda. Najwidoczniej napełnił swój kubeł, wrócił na plac, opróżnił, a teraz ponownie szedł napełnić. Jack postanowił nie zwracać na niego uwagi w nadziei, że tamten go zignoruje. Jednak sposób, w jaki niósł bułeczki zawinięte w dół tuniki, zbyt jawnie mówił, że coś ma, aby dało się to ukryć. Jeszcze raz Alfred skręcił do nich. Jack chętnie dałby mu jedną, ale wiedział, że gdyby tylko Alfred miał szansę, zabrałby wszystkie. Jack rzucił się do ucieczki. Alfred ruszył w pogoń i wkrótce go dopadł. Podstawił Jackowi nogę i ten runął. Gorące bułeczki rozsypały się po ziemi. Alfred podniósł jedną, otarł z błota i wpakował do ust. Oczy szeroko mu się otwarły z zaskoczenia.

- Świeży chleb! - Zaczął zbierać pozostałe. Jack pozbierał się i spróbował chwycić jedną z rozsypanych bułeczek, ale Alfred palnął go na odlew otwartą dłonią, posyłając go znów na ziemię, szybko pozbierał resztę bułek i odszedł chrupiąc je po drodze. Jack zalał się łzami. Marta patrzyła współczująco, ale nie chciał współczucia, cierpiał z upokorzenia tak samo jak wskutek uderzeń, a może nawet bardziej. Odszedł, a kiedy podążyła za nim, krzyknął:

- Odejdź! Wyglądała na dotkniętą, ale pozwoliła mu odejść. Skierował się ku ruinom, wycierając łzy rękawem. W jego duszy tliła się żądza mordu: "Zniszczyłem katedrę, to i jego mogę zabić" - pomyślał. Tego ranka prace przy porządkowaniu placu wokół ruin bardzo się posunęły. Jack przypomniał sobie, że jakiś dostojnik kościelny ma przyjechać na inspekcję szkód. Przewaga Alfreda doprowadzała go do szaleństwa: mógł sobie na wszystko pozwolić, bo był taki duży. Kipiąc gniewem, Jack chodził przez pewien czas dokoła, żałując, że Alfred nie znalazł się w kościele, kiedy waliły się ściany. W końcu znów natknął się na Alfreda. Poszarzały od pyłu, ładował łopatą gruz kamienny na furmankę w północnym transepcie. Obok leżała belka z dachu, prawie nie uszkodzona, zaledwie osmalona i poczerniała od sadzy. Jack przejechał po niej palcem, została biała kreska. Napisał: Alfred jest świnią. Zauważył to któryś z robotników. Zaskoczyło ich, że Jack umie pisać. Jeden z młodszych zapytał:

- Co tu jest napisane?

- Zapytaj Alfreda - odrzekł Jack. Ten z zakłopotaniem wpatrywał się w pismo. Zmarszczył brwi. Jack wiedział, że umie przeczytać własne imię, ale nic ponadto. Krew go zalała. Czuł, że został obrażony, ale nie wiedział jak, a samo to już upokarzało. Wyglądał raczej głupawo, a gniew Jacka nieco osłabł. Alfred mógł być większy, ale Jack był mądrzejszy. Wciąż nikt nie wiedział, co jest napisane. Wtem przechodził jeden z nowicjuszy, przeczytał tekst i uśmiechnął się.

- Który to Alfred?

- On - wskazał Jack kciukiem. Alfred wyglądał na jeszcze bardziej zezłoszczonego, ale wciąż nie wiedział, jak ma postąpić. Nowicjusz roześmiał się.

- Świnia, tak? Ta co ryje i szuka żołędzi?

- Pewnie tak - rzekł Jack, ucieszony, że ma sprzymierzeńca. Alfred rzucił łopatę i sięgnął, by go złapać. Jack był na to przygotowany i wystrzelił jak puszczona z łuku strzała. Nowicjusz wystawił nogę, by Jack się potknął, jakby chciał pokazać, że obie strony nie są w porządku, ale Jack przemknął koło niego jak duch, przeskakując nad nogą. Przebiegł wzdłuż tego, co kiedyś było prezbiterium, omijając kupy gruzu i przeskakując nad leżącymi belkami. Słyszał za sobą ciężkie kroki Alfreda i jego chrapliwy oddech. Strach dodawał mu szybkości. W chwilę później uświadomił sobie swoją pomyłkę. Z tej strony kościoła nie było wyjścia. Ze ściśniętym sercem zrozumiał, że zostanie pobity. Górna część szczytu katedry zwaliła się do środka, a kamienie utworzyły stos opierający się o resztki ściany. Nie mając innego wyjścia, Jack zaczął wspinać się na kupę kamieni. Alfred następował mu na pięty. Dotarł do wierzchołka i znalazł się na krawędzi prostego, piętnastostopowego urwiska. Pełen strachu cofnął się od brzegu. Stanowczo za wysoko, by skoczyć nie raniąc się. Alfred chwycił go za kostkę. Jack zachwiał się. Przez moment stał jedną nogą na murze, a drugą w powietrzu, machając ramionami, by odzyskać równowagę i oprzeć z powrotem drugą nogę. Alfred przytrzymał jeszcze chwilę. Jack czuł, że nieubłaganie spada na złą stronę. Leciał w powietrzu, niezdolny do poprawienia pozycji, słysząc swój krzyk. Wylądował na lewym boku. Nieszczęśliwie twarzą uderzył w kamień. W jednej chwili wszystko zasnuła czerń. Kiedy otworzył oczy stał nad nim Alfred, a za nim jeden ze starszych mnichów. Jack go rozpoznał: był to subprzeor Remigiusz. Mnich zobaczył, że Jack ma otwarte oczy i rzekł:

- Wstawaj, młodzieńcze. Jack nie był pewny, czy da radę. Nie mógł poruszać lewym ramieniem. Lewą stronę twarzy miał zdrętwiałą. Usiadł. Myślał, że umrze od razu, możliwość poruszania się zadziwiła go. Podpierając się prawą ręką wstał, z trudem przenosząc ciężar na prawą nogę. Kiedy minęło odrętwienie, poczuł ból. Remigiusz chwycił go za lewe ramię a drugą ręką za ucho Alfreda. Jack wrzasnął. "Wygląda na to, że chce wymierzyć ostrą karę nam obu" - pomyślał Jack. Za bardzo jednak cierpiał, by się tym przejmować.

- Teraz mój młodzieńcze, powiedz dlaczego chciałeś zabić swego brata? przemówił Remigiusz do Alfreda.

- To nie jest mój brat. Wyraz twarzy Remigiusza zmienił się.

- Nie twój brat? Czy nie macie tego samego ojca i matki?

- Ona nie jest moją matką - odrzekł Alfred. - Moja matka umarła. Fałszywy wyraz współczucia pojawił się na twarzy subprzeora.

- Kiedy zmarła twoja matka?

- Na Boże Narodzenie.

- Ostatnie Boże Narodzenie?

- Tak. Pomimo bólu Jack zrozumiał, że z jakiegoś powodu Remigiusza niezwykle ciekawi ten temat.

- Więc twój ojciec zupełnie niedawno spotkał jego matkę? - Głos Remigiusza drżał od hamowanego podniecenia. - A od czasu, kiedy byli... razem, czy byli u księdza, by uroczyście przypieczętować swój związek?

- Uch... Nie wiem. - Alfred nie rozumiał słów, jakie do niego skierował mnich. Jack doskonale to wiedział. Prawdę mówiąc, także ich nie rozumiał.

- No, czy był ślub? - niecierpliwie spytał Remigiusz.

- Nie.

- Rozumiem. - wydawał się przyjemnie zaskoczony, chociaż Jack myślał, że będzie raczej zmartwiony. Na twarzy mnicha malowało się zadowolenie. Przez jakiś czas stał zamyślony, następnie jakby nagle przypomniał sobie o chłopcach: - Zatem, jeśli chcecie zostać w klasztorze i jeść zakonny chleb, nie bijcie się, nawet jeśli nie jesteście braćmi. Jesteśmy sługami Bożymi i nie wolno nam patrzeć na rozlew krwi - to jeden z powodów naszego odsunięcia się ze świata. - Po tej krótkiej przemowie Remigiusz puścił ich i odszedł. Jack pobiegł do matki.

* * *

Upłynęły trzy tygodnie, a nie dwa, nim zdołano przysposobić kryptę jako zastępczy kościół, Dzisiaj miał przybyć biskup elekt, by celebrować w nim pierwszą mszę. Krużganki zostały oczyszczone z gruzu, a Tom poreperował uszkodzenia. Większość tego, co pozostało z kościoła, było kupą gruzu, a stojące jeszcze ściany groziły zawaleniem. Tom jednak oczyścił drogę przez to, co było kiedyś południowym transeptem od krużganków do schodów krypty. Teraz rozejrzał się wokół siebie. Krypta miała dobre wymiary, jakieś pięćdziesiąt stóp kwadratowych, mnóstwo miejsca na nabożeństwa. Pomieszczenie było raczej ciemne, miało ciężkie filary i niskie kamienne sklepienie, ale zbudowano je mocno, dzięki czemu przetrwało pożar. Wnieśli tam stół na krzyżakach, jako ołtarz i ławy z refektarza, jako stalle. Kiedy zakrystian przyniósł jeszcze zdobione obrusy i wysadzane kamieniami świeczniki, wyglądało całkiem dobrze. Wraz z rozpoczęciem nabożeństw siła robocza, którą teraz dysponuje Tom, zmaleje mocno. Większość mnichów powróci do swego życia w modlitwie, a wielu z tych, którzy pracowali przy budowie, do swoich rolniczych czy administracyjnych zajęć. Niemniej jednak nadal będzie mógł wykorzystywać połowę klasztornych pracowników i sług. Przeor Philip przyjął wobec nich twardą linię. Wyczuwał, że jest ich zbyt wielu, więc jeśli którykolwiek odmawiał przejścia do swych obowiązków koniucha czy kuchcika, był gotów go zwolnić. Kilku odeszło, ale większość pozostała. Klasztor winien był już budowniczemu trzytygodniowe zasługi. Przy pełnej pracy mistrza budowniczego w wysokości czterech pensów dziennie, dawało to siedemdziesiąt dwa pensy. Z każdym dniem dług rósł. Za pół roku Tom będzie mógł zacząć prosić Philipa o pierwsze pensy. Wtedy jednak przeor będzie musiał znaleźć dwa i pół funta srebrem, by go spłacić. Ten dług dawał Tomowi poczucie bezpieczeństwa. Była nawet szansa, że ta praca przeciągnie się do końca jego życia. Nie chciał jednak o tym myśleć. W końcu to kościół katedralny i jeśli przyszłe władze zdecydują, że ma stanąć nowy kościół i na dodatek znajdą pieniądze, by mu zapłacić, to mogłaby być największa budowa tego typu w królestwie, zatrudniająca tuziny murarzy na kilkadziesiąt lat. Ale nie trzeba spodziewać się zbyt wiele. Rozmawiając z wieśniakami i mnichami Tom słyszał, że Kingsbridge nigdy nie było ważną katedrą. Schowana na uboczu, przy cichej wioszczynie, miała szereg pozbawionych ambicji biskupów i powoli podupadała, klasztor nie miał sławy ani pieniędzy. Nie cieszył się poważaniem. Niektóre przyciągały uwagę królów i arcybiskupów hojną gościnnością, doskonałymi szkołami, wielkimi bibliotekami, rozprawami swych konfratrówfilozofów czy erudycją swoich przeorów i opatów. Najbardziej prawdopodobne było, że przeor Philip zbuduje mały kościółek, skromnie zaprojektowany i wykończony, co zajmie nie więcej niż dziesięć lat. Jednakże i to mu odpowiadało. Uświadomił sobie, zanim jeszcze ruiny wystygły, że jest to jego ostatnia szansa, by zbudować swą własną katedrę. Przeor Philip już został przekonany, że to Bóg przysłał Toma do Kingsbridge. Wiedział, że zyskał zaufanie przez obranie właściwej metody uprzątnięcia zniszczeń i przygotowywania klasztoru do ponownego normalnego działania. We właściwym momencie powinien wybrać się do Philipa na rozmowę o projekcie nowego kościoła. Jeśli zapanuje nad sytuacją, może otrzymać polecenie przygotowania odpowiednich projektów. Fakt, że kościół ma być najprawdopodobniej mały i skromny, powiększał jego szansę. Nadzieje Toma sięgały wysoko. Zabrzmiał dzwon na kapitułę. Oznaczało to również, że świeccy pracownicy powinni iść na śniadanie. Tom opuścił kryptę i udał się do refektarza. Po drodze spotkał Ellen. Zatrzymała się przed nim. Wściekła wilczyca z dziwnym błyskiem w oczach. Wraz z nią byli Jack i Marta. Chłopiec wyglądał strasznie: jedno oko zamknięte, lewa strona twarzy opuchnięta i potłuczona, opierał się na prawej nodze, jakby lewa nie potrafiła unieść najmniejszego ciężaru. Tom pożałował nieszczęśnika.

- Co ci się stało?

- To sprawka Alfreda - odpowiedziała Ellen. Tom wydał pomruk niezadowolenia. Przez chwilę czuł wstyd za syna. No, ale Jack też nie był aniołkiem. Może Alfred został sprowokowany? Tom rozejrzał się za synem i zobaczył go jak cały okryty pyłem zmierza do refektarza. - Alfred - zawołał. - Chodź tutaj! Alfred obejrzał się, dostrzegł ich i powoli się zbliżył, wyglądając na winnego. - To ty to zrobiłeś?

- On spadł ze ściany - odrzekł Alfred niechętnie.

- Popchnąłeś go?

- Ja go goniłem.

- Kto zaczął?

- Jack mnie przezwał.

- Nazwałem go świnią - powiedział Jack przez spuchnięte wargi - bo zabrał nam chleb. Nasz chleb.

- Chleb? - zdziwił się Tom. - Skąd wzięliście chleb przed śniadaniem?

- Piekarz Bernard nam dał. Nanosiliśmy mu drzewa.

- Powinieneś podzielić się z Alfredem.

- Chciałem.

- No to dlaczego uciekałeś? - spytał Alfred.

- Niosłem to matce do domu - zaprotestował Jack. - Potem Alfred zeżarł wszystko! Czternaście lat wychowania dzieci nauczyło Toma, że nie ma żadnych szans na odkrycie, kto ma rację w dziecięcych sporach.

- Idźcie na śniadanie, wszyscy troje, a jeśli się dzisiaj zdarzy jakaś bójka, to ty Alfredzie, skończysz z taką twarzą, jaką ma Jack, Ja będę tym, który się o to postara. A teraz już was tu nie ma. Tom i Ellen szli za nimi wolniejszym krokiem. Po chwili Ellen zapytała: - To wszystko, co masz do powiedzenia w tej sprawie? Tom rzucił na nią okiem. Ciągle była zła, ale na to nic nie mógł poradzić. Wzruszył ramionami.

- Jak zwykle winne są obie strony.

- Tom? Jak możesz coś takiego mówić!

- Jeden nie lepszy od drugiego.

- Alfred zabrał im chleb. Jack nazwał go świnią. To nie powód do krwawej bijatyki.

- Chłopcy zawsze się biją. Stracisz całe życie, rozsądzając ich kłótnie potrząsnął głową. - Najlepiej pozostawić ich sobie samym. - Tak nie można, Tom - powiedziała groźnym tonem. - Popatrz na twarz Jacka, a potem na twarz Alfreda. To nie jest wynik dziecięcej bójki. To złośliwy atak dorosłego mężczyzny na małego chłopca. Tom niechętnie odniósł się do takiego postawienia sprawy. Alfred nie był w porządku, wiedział o tym, ale z Jackiem też było nie inaczej. Tom nie chciał, by Jack stał się ulubieńcem w rodzinie.

- Alfred nie jest dorosłym mężczyzną, ma czternaście lat. Ale pracuje. Daje wkład w utrzymanie rodziny, a Jack nie. Jack się bawi przez cały dzień jak dziecko. Moim zdaniem to oznacza, że Jack powinien odnosić się z szacunkiem do Alfreda. A on nic takiego nie czyni, jak sama zresztą widzisz.

- Nie obchodzi mnie to! - wybuchnęła Ellen. - Możesz gadać co ci się podoba, ale mój syn jest dotkliwie poraniony, a może nawet poważnie okaleczony. Ja na to nie pozwolę! - zaczęła płakać. Spokojniejszym tonem, choć wciąż zdenerwowana rzekła: - Jest moim dzieckiem i nie mogę znieść, kiedy tak wygląda. Tom współczuł jej i chciał ją jakoś pocieszyć, ale obawiał się poddać. Miał uczucie, że ta rozmowa może stać się punktem zwrotnym. Mieszkając w lesie z matką i nikim innym Jack zawsze otoczony był nadmierną troską. Tom chciał powiedzieć, że powinien on nauczyć się przyjmować to, co niesie codzienne życie. Dzisiejsze wydarzenie mogłoby, gdyby inaczej zareagował, odbić się niekorzystnie w przyszłości. Zdawał sobie sprawę, że Alfred tym razem posunął się za daleko i w duchu podjął decyzję, że nakłoni syna, by zostawił Jacka w spokoju. - Bójki są przecież częścią życia - powiedział do Ellen. - Jack musi się nauczyć walczyć albo unikać bójek. Nie mogę spędzić całego życia na bronieniu go. - Możesz go ochronić przed tyranizującym go swoim synem! Tom skrzywił się. Nienawidził nazywania syna tyranem.

- Mógłbym, ale tego nie zrobię - powiedział gniewnie. - Jack musi nauczyć się bronić sam.

- Och, idź do diabła! - Ellen odwróciła się i odeszła. Tom wszedł do refektarza. Drewniana chata, gdzie zazwyczaj jadali pracownicy świeccy została zniszczona upadkiem południowozachodniej wieży, teraz więc spożywali posiłki w refektarzu. Usiadł z daleka od wszystkich, nie czując potrzeby towarzystwa. Pomocnik kuchenny przyniósł mu dzban piwa i kilka kromek chleba w koszyku. Powrzucał podrobione kawałki chleba do piwa, by namiękły i zaczął jeść. "Alfred jest duży i ma za wiele siły" - pomyślał z dumą Tom. Westchnął w duszy. Chłopak był czymś w rodzaju tyrana, ale z czasem się uspokoi. Tom nie miał zamiaru skłaniać własnych dzieci do jakiegoś specjalnego traktowania przybysza. Musiały już wystarczająco dużo znieść. Straciły matkę, zostały zmuszone do wędrówki po drogach, doszły niemal do śmierci głodowej. Nie chciał wkładać im na barki dodatkowego ciężaru, jeśli mógł tego uniknąć. Należało im się trochę pobłażania. Jack powinien po prostu schodzić z drogi Alfredowi. Nie spadnie mu korona z głowy. Nieporozumienie z Ellen zawsze pozostawiało Toma z ciężkim sercem. Kłócili się już kilka razy, zwykle o dzieci, lecz dzisiejsza wymiana zdań była ze wszystkich najgorsza. Kiedy miała taką zaciętą twarz i była tak wrogo usposobiona, nie potrafił sobie przypomnieć, jaką była kilka chwil wcześniej, nie czuł tej namiętnej miłości. Stawała się jakąś złą obcą osobą, intruzem w jego spokojnym życiu. Z pierwszą żoną nigdy nie zdarzało mu się kłócić wściekle. Kiedy spoglądał wstecz wydawało mu się, że Agnes we wszystkich ważnych sprawach z nim się zgadzała, a kiedy się nie zgadzali, to nie powodowało między nimi gniewu. Tak powinno być między mężem i żoną, a Ellen powinna zrozumieć, że nie może być członkiem rodziny i nadal postępować na swój sposób. Nawet kiedy Ellen wpadała w największą złość, nigdy nie pragnął by odeszła, ale jednocześnie często myślał z żalem o Agnes. Była z nim przez większość jego dorosłego życia. Kiedy jeszcze żyła, nigdy nie przyszło mu na myśl, jak wyjątkowe szczęście go spotkało, że ją dostał, ani nie czuł się wobec niej jakoś szczególnie wdzięczny. Teraz jednak, kiedy umarła, tęsknił za nią i wstydził się, że posiadanie jej traktował jako rzecz oczywistą.

* * *

W chwilach spokoju, kiedy robotnicy pracowali na placu, czasami prowadził wyimaginowane rozmowy z Agnes. Przede wszystkim opowiadał o Jonatanie, jej malutkim synku. Tom widywał dziecko prawie każdego dnia, czy to podczas karmienia w kuchni, czy podczas spacerów przez krużganki, czy też układane do łóżka przez mnichów w dormitorium. Chłopczyk zdawał się być zupełnie zdrowy i radosny, a nikt, poza Ellen, nie podejrzewał, że Tom się jakoś specjalnie nim interesuje. Tom opowiadał Agnes także o Alfredzie i przeorze Philipie, a nawet o Ellen, tłumacząc swoje do nich uczucia, jak zwykle to czynił za jej życia, oczywiście z wyjątkiem Ellen. Mówił o planach na przyszłość: o nadziei, że będzie tutaj pracował przez nadchodzące lata i o marzeniu dotyczącym samodzielnego projektowania i budowania nowej katedry. W uszach słyszał jej odpowiedzi i pytania. Czasami była rada, czasami dodawała odwagi, czasem zafascynowana, podejrzliwa lub potępiająca. Gdyby komukolwiek wspomniał o tych rozmowach pewnie by się rozeszło, że komunikuje się z duchem i skończyłoby się święconą wodą i egzorcyzmami. Wiedział jednak, że w tych rozmowach nie ma nic nadprzyrodzonego. To po prostu dlatego, że tak dobrze ją znał i wiedział co powiedziałaby w takiej sytuacji, a co w innej. Wiedział, że miał szczęście trafiając na Ellen. We wzięciu jej jak swojej nie było nic niebezpiecznego. Była jedyna w swoim rodzaju: miała w sobie coś niezwykłego. Była jak magnes. Czuł wielką wdzięczność za to, że go pocieszyła w ten poranek po śmierci Agnes. Wolałby spotkać ją później, pozostać dłużej sam na sam ze swym złamanym sercem. Mógł nie zachowywać normalnego okresu żałoby, ale powinien mieć czas, by oswoić się z samotnością zanim zacznie żyć z Ellen. Takie myśli nie pojawiały się w jego umyśle, kiedy zagrożenie głodem zmieszane z erotyczną fascynacją osobą Ellen wytworzyły w nim coś w rodzaju poczucia końca świata. Od czasu jednak, kiedy dostał pracę i poczuł się bezpieczny, nachodziły go wyrzuty sumienia. Czasem zdawało mu się, że kiedy tak myśli o Agnes, to nie tylko tęskni do niej, ale odczuwa żal za własną młodością. Już nigdy nie będzie tak naiwny, tak zaborczy, tak pożądliwy i tak mocny w czasach pierwszej miłości do Agnes. Skończył swój chleb i opuścił refektarz przed innymi. Poszedł do krużganków. Ze swej roboty tutaj był zadowolony: trudno było sobie teraz wyobrazić, że wszystkie były zawalone masą gruzu zaledwie trzy tygodnie temu. Jedyne ślady po katastrofie to kilka popękanych płyt chodnikowych, których nie dało się wymienić. Dokoła pozostało jeszcze mnóstwo pyłu. Powinien kazać pozamiatać krużganki jeszcze raz, a potem spryskać je wodą. Przeszedł przez zrujnowany kościół. W północnym transepcie dojrzał poczerniałą belkę z wypisanymi w sadzy słowami: "Alfred jest świnia". Więc to go tak rozwścieczyło. W kilku miejscach leżały ledwie osmalone belki. Tom postanowił, że wydzieli grupę robotników, by je pozbierała i zaniosła do drewutni. "Postaraj się, żeby plac budowy wyglądał czysto - mogłaby powiedzieć Agnes, kiedy ktoś ważny przyjeżdżał na wizytację. Chcesz przecież, by czuli się radzi, że to ty tu rządzisz". "Tak, kochanie" - myślał Tom i uśmiechał się do siebie idąc do pracy.

* * *

Orszak Waleriana Bigoda widoczny był prawie na milę. Wszyscy sunęli równo przez pola. Sam Walerian jechał na przedzie, na karym wierzchowcu, a jego czarna opończa powiewała za nim. Philip wraz z klasztorną starszyzną czekał przy stajniach, by ich powitać. Nie bardzo wiedział, jak traktować Waleriana. Nie miał wątpliwości, że Walerian oszukał go zatajając śmierć biskupa. Kiedy prawda wyszła na jaw, Walerian wcale nie wydawał się zawstydzony i przeor nie wiedział, co o tym myśleć. Nie był pewien, ale podejrzewał, że przez wniesienie skargi niczego nie osiągnie. Zresztą i tak cała ta sprawa znikła w cieniu pożaru. Wiedział natomiast, że musi koniecznie strzec się Waleriana w przyszłości. Koń Waleriana był ogierem, narowistym i rozhukanym mimo pokonania kilku mil. Wjeżdżając do stajni, biskupelekt musiał ostro spiąć wodze. Philip nie aprobował takich rzeczy: nie było potrzeby, by duchowny popisywał się na takim koniu. Większość sług Bożych wybierała spokojniejsze wierzchowce. Płynnym ruchem Bigod zeskoczył z konia i dał wodze stajennemu. Philip powitał go oficjalnie. Walerian odwrócił się i zmierzył wzrokiem ruiny. W jego oczach pojawił się chłodny wyraz i powiedział:

- To bardzo kosztowny ogień, Philipie - nie wyglądał wcale na strapionego ku zaskoczeniu przeora.

- To diabelska robota, mój panie biskupie - pierwszy był Remigiusz.

- Naprawdę? - rzekł Walerian. - Według mego doświadczenia, diabłu zwykle asystują mnisi, którzy zapalają ognie w kościele, by uniknąć zimna podczas prymarii, albo nieostrożnie zostawiają zapalone świece w dzwonnicach. Philipa rozbawił atak na Remigiusza, ale nie mógł pozwolić na dalsze insynuacje. - Starałem się dojść wszelkich możliwych przyczyn pożaru. Tej nocy nikt nie palił ognia w kościele, tego jestem pewien, bo byłem osobiście obecny na prymarii. A na dach nikt nie wchodził od miesięcy.

- Jakie jest zatem wytłumaczenie... piorun? - spytał Walerian sceptycznie. - Nie było burzy - Philip potrząsnął głową. - Zdaje się, że ogień zaczął się w pobliżu skrzyżowania. Po nabożeństwie, jak zwykle, zostawiliśmy zapaloną na ołtarzu świecę. Niewykluczone, że obrus na ołtarzu się zajął, a iskra została zaniesiona na górę, na drewniany pułap, a ten był stary i suchy - wzruszył ramionami. - To wyjaśnienie nie jest zadowalające, ale jedyne, jakie mam. Walerian skinął głową i rzekł:

- Przyjrzyjmy się bliżej szkodom. Ruszyli w stronę kościoła. Jednym z towarzyszy nowego biskupa był Dean Baldwin, który razem z nimi udał się w kierunku zgliszcz. Kiedy szli przez murawę do kościoła, Remigiusz kładąc dłoń na ramieniu Bigoda rzekł: - Dom gościnny nie jest uszkodzony, jak widzisz. Wszyscy stanęli i obejrzeli się. Philip zaczął się zastanawiać z irytacją, co też Remigiusz może mieć na myśli. Jeśli dom gościnny jest nieuszkodzony, to po co zatrzymywać wszystkich i przyglądać się mu? Przez dziedziniec szła Ellen i wszyscy widzieli, jak wchodzi do domu. Spojrzał na Waleriana. Wyglądał na lekko wstrząśniętego. Philip przypomniał sobie chwilę w pałacu biskupim, kiedy Walerian zobaczywszy żonę budowniczego wydawał się niemal przerażony. O co chodzi z tą kobietą? Walerian rzucił Remigiuszowi krótkie" spojrzenie i prawie niezauważalnie przytaknął ruchem głowy, po czym zapytał:

- Kto tam mieszka? Philip był prawie pewny, że biskup ją rozpoznał, ale odpowiedział: - Mistrz budowniczy z żoną. Teraz Philip już wiedział po co Remigiusz zwrócił uwagę na dom gościnny: chciał się upewnić, że Walerian widział tę kobietę. Postanowił wypytać ją przy pierwszej nadarzającej się okazji. Weszli w ruiny. Grupa siedmiu czy ośmiu ludzi, złożona z mnichów i klasztornych sług podnosiła pod nadzorem Toma nadpaloną krokiew. Cały plac wyglądał na pełen ruchu, ale był posprzątany. Philip czuł, że panująca tu atmosfera pospiesznej pracy działa na jego korzyść, aczkolwiek było to zasługą budowniczego. Tom podszedł, by się przywitać. Wzrostem przewyższał wszystkich obecnych.

- Oto nasz mistrz budowniczy, Tom - rzekł Philip do Waleriana. - Zdołał już się uporać z naprawą krużganków i przystosowaniem krypty do odprawiania mszy. Jesteśmy mu bardzo wdzięczni.

- Pamiętam ciebie - powiedział Walerian. - Przyszedłeś do mnie zaraz po Bożym Narodzeniu. Nie miałem dla ciebie pracy.

- To prawda - odrzekł Tom głębokim matowym głosem. - Może Bóg zachował mnie dla Philipa, by pomóc w trudnej chwili.

- Teologiczny murarz - kpiąco uśmiechnął się biskupelekt. Twarz Toma lekko poczerwieniała pod warstwą pyłu. Philip pomyślał, że Walerian musi mieć mocne nerwy, by kpić z takiego wielkiego chłopa.

- Jaki jest twój następny krok tutaj? - spytał dostojny gość.

- Musimy najpierw uczynić to miejsce bezpiecznym przez rozebranie resztek murów, nim na kogoś spadną - potulnie odrzekł Tom. - Potem powinniśmy oczyścić plac i przygotować go do budowy nowego kościoła. Jak tylko się da najszybciej powinniśmy znaleźć wysokie i potężne drzewa na krokwie nowego dachu. Im dłużej sezonuje się drewno, tym lepszy będzie dach. Philip wtrącił się do rozmowy.

- Zanim znajdziemy drzewa, najpierw musimy znaleźć pieniądze żeby móc za nie zapłacić.

- O tym porozmawiamy później - odparł enigmatycznie Walerian. Ta uwaga zaintrygowała Philipa. Miał nadzieję, że ma on jakiś pomysł na zdobycie pieniędzy na nowy kościół. Jeżeliby klasztor miał polegać jedynie na własnych źródłach dochodu, to nie będzie zdolny zapłacić jeszcze przez wiele lat. Budowa się odciągnie. W minionych tygodniach nieraz myślał nad tym problemem ale na razie nie znalazł żadnego rozwiązania. Poprowadził grupę do krużganków ścieżką wśród ruin. Jedno spojrzenie wystarczyło Walerianowi, by się przekonać, że to miejsce jest już doprowadzone do porządku. Stąd poprzez murawę odeszli do domu przeora, położonego w południowowschodnim rogu klasztornych murów. W środku Walerian zdjął okrycie i usiadł, wyciągnąwszy swe blade dłonie do ognia. Brat Milius podał gorące, zaprawione korzeniami wino. Walerian siorbnął ze swego kubka i rzekł:

- Czy wpadło ci do głowy, że to Tom Budowniczy sam mógł podpalić, by dostać pracę?

- Tak, wpadło - odrzekł Philip. - Ale nie sądzę, by to zrobił. Musiałby wejść do kościoła, a ten był zaryglowany.

- Mógł tam wejść w ciągu dnia i ukrywszy się, pozostać do nocy.

- Wtedy nie mógłby wyjść po podpaleniu - potrząsnął głową. Bez żadnej rzeczywistej przyczyny był pewien, że Tom jest niewinny. - Tak, zresztą nie wierzę, żeby był do tego zdolny. Jest inteligentny, bardziej niż to widać na pierwszy rzut oka, ale nie przebiegły. Gdyby był winny, zobaczyłbym to wypisane na jego twarzy w chwili, gdy patrzyłem mu w oczy i pytałem, czy wie, jak wybuchł pożar. Wbrew oczekiwaniom Philipa Walerian zgodził się natychmiast. - Wierzę, że masz rację. Nie mogę sobie go wyobrazić podpalającego kościół. To nie ten typ.

- Możemy nigdy się nie dowiedzieć, jak się pożar zaczął - rzekł Philip musimy jednak stanąć twarzą w twarz z problemem pieniędzy na budowę nowego kościoła. Nie wiem...

- Tak - przerwał Walerian i powstrzymał go gestem ręki. Zwrócił się do pozostałych: - Muszę porozmawiać z przeorem Philipem sam na sam. Możecie nas opuścić. To Philipa zaciekawiło. Nie umiał sobie wyobrazić, co też biskup Walerian ma do powiedzenia na ten temat.

- Zanim odejdziemy, mój panie biskupie, ośmielam się zadać jedno pytanie. Bracia mnie o to prosili - powiedział Remigiusz. Walerian podniósł brwi sceptycznie.

- A dlaczego prosili ciebie zamiast waszego przeora, by mnie o to coś spytał?

- Bo był głuchy na nasze skargi. Philip się rozgniewał i jednocześnie nie wiedział, o co chodzi. Nie składano mu skargi. "Remigiusz próbuje mnie skompromitować przez sprowokowanie sceny przed biskupemelektem" - przemknęła przeorowi szybka myśl. Dostrzegł pytające spojrzenie Waleriana. Wzruszył ramionami i zrobił minę jakby go to nie dotyczyło.

- Nie mogę się doczekać, co to za skarga - powiedział. - Proszę, mów bracie Remigiuszu, o ile jesteś pewny, że sprawa jest dość ważna, by zawracać głowę biskupowi.

- W klasztorze mieszka kobieta.

- Znowu to samo - rzekł Philip ze znużeniem. - Chodzi o żonę murarza, która mieszka w domu gościnnym.

- To wiedźma! - krzyknął subprzeor. Philip nadal nie wiedział dlaczego Remigiusz drąży ten temat. Już przecież spadł z tego konia. Sprawa była sporna, fakt, ale autorytetem był przeor i obowiązkiem biskupa Waleriana było poprzeć przeora, jeśli nie chciał być wzywany za każdym razem, gdy zaistnieje różnica zdań między Remigiuszem i jego zwierzchnikiem. Znudzony powiedział:

- To nie wiedźma.

- Czy wypytałeś tę kobietę? Philip przypomniał sobie, że obiecał ją wypytać. Nie zrobił tego, widział się z jej mężem i polecił mu, by ona stała się przezorna, ale sam osobiście z nią nie rozmawiał. Szkoda, bo dzięki temu Remigiusz zarabiał punkt, jednakże Philip miał przeczucie, że on coś ukrywa. Lekko się zaniepokoił.

- Nie wypytałem jej - przyznał się. - Ale na czary nie ma żadnych dowodów, a cała rodzina to uczciwi chrześcijanie.

- Ona jest wiedźmą i cudzołożnicą! - Remigiusz zapłonął świętym oburzeniem.

- C z y m? - wybuchnął Philip. - Z kim cudzołoży?

- Z budowniczym.

- To jej mąż, głupcze!

- Nie, nie jest jej mężem - tryumfalnie zawołał subprzeor. - Nie są po ślubie, a znają się dopiero od miesiąca. Philip poczuł się pobity. Tego nie podejrzewał. Remigiusz pokonał go przez całkowite zaskoczenie. Jeśli mówił prawdę, to praktycznie biorąc, ta kobieta była cudzołożnicą. Na ten rodzaj cudzołóstwa zwykle przymykano oko, bo wiele par żyło ze sobą bez ślubu. Swoje związki błogosławiły dopiero wtedy, gdy miały po temu okazję, często gdy pierwsze dziecko było już poczęte. Zdarzało się nawet, szczególnie wśród mieszkających w bardzo odległych i ubogich zakątkach kraju, że żyły ze sobą jako mąż i żona dziesiątki lat i wychowały dzieci, a dopiero wstrząśnięte wizytą księdza prosiły go o poświęcenie ich małżeństwa. Jednakże taka sprawa mogła być traktowana pobłażliwie przez księdza w odległej parafii na krańcach chrześcijaństwa, lecz nie u poważnego pracownika w służbie kościoła, który żył w grzechu na terenie klasztoru.

- Skąd pewność, że nie są małżeństwem? - spytał sceptycznie, aczkolwiek czuł, że Remigiusz musiał sprawdzić fakty, zanim pospieszył oznajmić o nich Walerianowi. - Spotkałem ich synów podczas bójki i powiedzieli mi, że nie są braćmi. Wtedy wszystko wyszło na jaw. Philip rozczarował się co do budowniczego. Cudzołóstwo to grzech dość powszechny, ale szczególnie odrażający dla mnichów, którzy odrzucają wszelką zmysłowość. Jak Tom mógł to zrobić? Powinien się orientować, że może tym zrazić do siebie Philipa. Philip bardziej zezłościł się na Toma, niż na Remigiusza. Jednak Remigiusz był pełen jadu.

- Dlaczegoś mnie, swemu przeorowi, o tym nie powiedział? - zapytał Remigiusza.

- Dowiedziałem się o tym dopiero dziś rano. Philip zgnębiony usiadł z powrotem na swym siedzisku. Oto zemsta Remigiusza za przegraną w czasie wyborów. Wyszedł na durnia. Popatrzył na Waleriana. Skarga została skierowana do niego: teraz miał paść wyrok. Walerian się nie zastanawiał.

- Sprawa jest dosyć jasna - powiedział. - Kobieta musi wyznać swój grzech i uczynić publiczną zeń pokutę. Musi opuścić klasztor i żyć w czystości, z dala od budowniczego, przez rok. Potem mogą się pobrać. Rok rozdzielenia to ostra kara. Philip czuł, że ona na to zasłużyła, za zhańbienie klasztoru. Niepokoił się jednak, jak ona to przyjmie. Ona może nie podporządkować się twemu wyrokowi.

- No, to będzie się smażyć w piekle.

- Jeżeli ona opuści Kingsbridge, obawiam się, że Tom może odejść za nią.

- Są inni budowniczy.

- Oczywiście - Philipowi byłoby przykro rozstawać się z Tomem. Znów się zastanowił, dlaczego ta kobieta jest taka ważna.

- No to teraz wyjdźcie już stąd i pozwólcie mi porozmawiać z waszym przeorem - odezwał się Walerian.

- Chwileczkę - ostro rzekł Philip. To był jego dom, a oni byli jego mnichami, on zatem może ich odsyłać, a nie Walerian. - Z budowniczym porozmawiam na ten temat. Żaden z was nie ma prawa nic mu wspominać. Za nieposłuszeństwo wobec mnie w tej sprawie, zastosuję surowe kary. Czy to jasne, Remigiuszu?

- Tak. Philip popatrzył na niego w milczeniu. To była brzemienna cisza.

- Tak, ojcze - powiedział Remigiusz w końcu.

- W porządku, możecie odejść. Remigiusz, Andrzej, Milius, Cuthbert i Dean Baldwin wyszli razem. Walerian dolał sobie trochę wina i wyciągnął nogi ku ogniowi.

- Kobiety zawsze powodują kłopoty. Kiedy klacz grzeje się i jest w stajni, to ogiery zaczynają gryźć koniuchów i zaczynają się kłopoty. Nawet wałachy zaczynają dokazywać. Mnisi są jak wałachy: namiętność jest im zabroniona, ale nadal potrafią wyczuć dupę. Philip czuł się zażenowany. Nie było potrzeby, by tak dosadnie się wyrażać. Popatrzył na swoje ręce.

- Co z odbudową kościoła?

- No, tak. Musiałeś już się dowiedzieć, że sprawa, w której wtedy do mnie przyjechałeś: hrabiego Bartłomieja i spisku przeciw królowi Stefanowi, obróciła się dla nas na dobre.

- Tak. - Philipowi wydawało się, że to było tak dawno, kiedy jechał do pałacu biskupiego, drżąc ze strachu, by opowiedzieć o spisku przeciw królowi wybranemu przez Kościół. - Słyszałem, że Percy Hamleigh zaatakował zamek hrabiego, a jego samego wziął do niewoli.

- To prawda, Bartłomiej jest teraz w lochu w Winchesterze i oczekuje wyroku. - Walerian wyrzekł te słowa z satysfakcją.

- A hrabia Robert z Gloucester? To był najpotężniejszy ze spiskowców.

- I dlatego otrzymał lżejszą karę. Właściwie wcale go nie ukarano. Złożył hołd królowi Stefanowi i jego udział w spisku został... przeoczony.

- Ale co to ma wspólnego z katedrą? Walerian wstał i podszedł do okna. Kiedy tak patrzył na ruiny za oknem, w jego oczach pojawił się prawdziwy smutek. Przeor uświadomił sobie, że w głębi duszy biskupaelekta tkwi szczera pobożność, mimo jego światowych zachowań. - Nasza rola w pokonaniu Bartłomieja ustawiła króla Stefana w pozycji dłużnika wobec nas. Wkrótce pojedziemy do niego.

- Zobaczę króla! - Philip poczuł onieśmielenie.

- A on nas zapyta, czego oczekujemy w nagrodę. Philip zrozumiał nagle o co chodzi Walerianowi.

- A my mu powiemy... - Walerian odwrócił się od okna i spojrzał na Philipa, a jego oczy błyszczały z ambicji jak czarne kamienie. - My powiemy mu, że chcemy nowej katedry dla Kingsbridge.

* * *

Tom wiedział, że Ellen się wścieknie. Już i tak była zła z powodu Jacka. Powinien ją ułagodzić, ale wieść o "pokucie" spowoduje jej wybuch. Chciałby jakimś sposobem odwlec ten moment, by dać jej czas na ochłonięcie, ale nie mógł, bo przeor Philip rzekł, że ona musi być poza obrębem klasztoru przed zmierzchem. Powinien tedy powiedzieć jej wszystko natychmiast, a ponieważ mówił z Philipem około południa, to z nią będzie musiał porozmawiać w czasie obiadu. Weszli do refektarza wraz z innymi zatrudnionymi przez klasztor, kiedy mnisi już skończyli obiad i poszli. Przy stołach było pełno ludzi, ale Tom pomyślał, że może to i lepiej: obecność innych może ją nieco pohamować. Wkrótce się dowiedział, jak bardzo się mylił. Spróbował przekazywać wiadomości stopniowo.

- Wiedzą, że nie jesteśmy małżeństwem - zaczął.

- Kto im to powiedział? Jakiś intrygant? - spytała ze złością.

- Alfred. Ale nie miej mu tego za złe, ten chytrus Remigiusz wyciągnął to z niego. Zresztą i tak nigdy nie przykazaliśmy dzieciom, by trzymały to w tajemnicy.

- Nie oskarżam chłopaka - rzekła spokojnie. - A co mówią? Przechylił się nad stołem i powiedział po cichu.

- Mówią, że jesteś cudzołożnicą. - Miał nadzieję, że nikt tego nie słyszał. - Cudzołożnica? - powtórzyła głośno. - A ty? Czy ci mnisi niewiedzą, że do cudzołożenia trzeba dwojga! ? Siedzący obok zaczęli się śmiać.

- Ciszej! - powiedział Tom. - Powiedzieli, że mamy się pobrać. Popatrzyła na niego twardo.

- Jeśli byłoby to tylko tyle, to nie wyglądałbyś, jak zbity pies, Tomie Budowniczy. Powiedz mi resztę.

- Oni chcą, żebyś wyznała swój grzech.

- Obłudni nędznicy - rzekła z odrazą. - Noce spędzają jeden na drugim, obrabiając dziury w dupie, a potem mają czelność nazywania tego, co my robimy - grzechem! Z tego było jeszcze więcej śmiechu. Obecni przerwali swoje rozmowy, by posłuchać tego, co mówi Ellen.

- Mów ciszej - poprosił Tom.

- Przypuszczam, że chcą także, bym odbyła pokutę. Przede wszystkim chodzi o upokorzenie. Co niby mam zrobić? No, dalej, powiedz mi całą prawdę, wiedźmy nie okłamiesz!

- Nie mów tak, to jeszcze pogorszy sprawę! - syknął.

- No to mów!

- Mamy żyć oddzielnie przez rok, a ty masz pozostawać w czystości.

- Leję na to! - wrzasnęła Ellen. Teraz wszyscy się przyglądali.

- Leję na ciebie, Tomie Budowniczy! - zawołała głośno. Uświadomiła sobie, że ma publiczność. - I na was wszystkich! - Większość się uśmiechnęła. Nie można było tego uznać za obrazę może dlatego, że wyglądała ślicznie, zarumieniona z gniewu, z szeroko otwartymi złotymi oczami. Wstała. - Leję na klasztor Kingsbridge! - Wskoczyła na stół, a aplauz dla niej buchnął ze wszystkich stron! Przeszła po stole do końca. Siedzący przy nim zabierali miski i czarki piwa z jej drogi i siadali odchyleni do tyłu, rycząc ze śmiechu. - Leję na przeora! Leję na subprzeora, zakrystiana i kantora, na skarbnika i wszystkie ich prawa i przywileje ina wszystkie kufry wypchane srebrem! - Doszła do końca małego stołu, za którym w czasie obiadu zwykle siedział któryś z mnichów i czytał. Na stoliku leżała otwarta księga. Ellen przeskoczyła na stolik. Nagle Tom już wiedział, co ona ma zamiar uczynić.

- Ellen! Nie!!!

- Leję na Regułę Św. Benedykta! - zawyła najgłośniej, jak umiała. Potem zakasała spódnicę, ugięła kolana i oddała mocz na otwartą księgę. Mężczyźni zarykiwali się śmiechem, walili pięściami w stoły z uciechy, tupali i gwizdali. Tom nie był pewny, czy chodzi o to, że podzielają pogardę Ellen wobec Reguły Raczej wyrażali radość na widok pięknej kobiety, publicznie obnażonej. W tej bezwstydnej wulgarności było coś lubieżnego, ale podniecający był także widok kogoś otwarcie lekceważącego coś, co przez mnichów traktowane było z pietyzmem. Zresztą, jaka by nie była przyczyna, podobało im się ogromnie to, co zrobiła. Zeskoczyła ze stolika i wśród burzliwej aprobaty wybiegła z sali. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Nikt do tej pory niczego podobnego nie widział. Tom był przerażony i zażenowany: wiedział, że skutki będą straszne. Coś w nim samym jednak szeptało: Co za kobieta! Jack wstał po chwili i podążył za matką, ze śladami śmiechu na spuchniętej twarzy. Tom popatrzył na dzieciaki. Alfred wydawał się zupełnie zdezorientowany, ale Marta chichotała.

- Chodźcie ze mną! - I we trójkę opuścili refektarz. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Ellen nie było w zasięgu wzroku. Przeszli przez trawnik do domu gościnnego i tam ją znaleźli. Siedziała na krześle i czekała na nich. Włożyła już swą opończę, w ręku trzymała spakowany worek. Wyglądała spokojnie, chłodna i skupiona. Tomowi serce zamarło, kiedy zobaczył spakowany worek, ale udał, że go nie widzi.

- To będzie nas kosztowało piekielnie dużo.

- Nie wierzę w piekło.

- Mam nadzieję, że pozwolą ci to wyznać i przyjąć pokutę.

- Nie mam zamiaru się spowiadać. Stracił panowanie nad sobą.

- Ellen, nie odchodź! Wyglądała na zasmuconą.

- Posłuchaj Tom. Zanim mnie spotkałeś, miałam jedzenie i miejsce do życia. Byłam bezpieczna i samowystarczalna. Nikogo nie potrzebowałam. Od czasu kiedy jestem z tobą, otarłam się o śmierć głodową tak blisko, jak nigdy dotąd. Teraz masz pracę, ale w klasztorze nie ma bezpieczeństwa. Klasztor nie ma pieniędzy na budowę nowego kościoła, a ty znowu będziesz w drodze.

- Philip zdobędzie jakoś pieniądze. Jestem tego pewny.

- Tego nie pewny możesz być.

- Nie wierzysz - powiedział gorzko. I zaraz zanim zdołał się powstrzymać, dodał: - Jesteś taka sama jak Agnes, nie wierzysz w moją katedrę.

- Och Tom, gdyby chodziło tylko o mnie, to bym została - powiedziała ze smutkiem. - Ale spójrz na mego syna. Tom popatrzył. Jack miał twarz fioletową od siniaków, spuchnięte dwukrotnie ucho, dziurki w nosie pełne zaschniętej krwi i złamany przedni ząb.

- Obawiałam się, by nie wyrósł na zwierzę, wychowując się samotnie w lesie. Jednak taka cena nauki życia wśród ludzi, jest za wysoka. Wracam do lasu.

- Nie mów tak - rzekł Tom desperacko. - Pomówmy o tym. Nie podejmuj pochopnych decyzji...

- Nie jest pochopna, nie jest pochopna, Tom - powtórzyła pełna żalu. Jestem zbyt przygnębiona, aby się kłócić. Naprawdę chcę być twoją żoną. Ale nie za taką cenę. "Gdyby Alfred nie gonił Jacka, nic by się nie wydarzyło. Ale przecież to była tylko bójka, nic innego" - rozmyślał Tom. A może Ellen miała rację, kiedy mu mówiła, że jest ślepy na postępki Alfreda? Zaczynał rozumieć, że mógł się mylić co do syna. Może powinien był przyjąć w stosunku do niego twardszą linię? bójki to jedna sprawa, ale Jack i Marta byli przecież znacznie od Alfreda mniejsi. Może i był tyranem. Teraz jednak było już za późno, by to zmienić.

- Zostań we wsi - prosił Tom z rozpaczą. - Poczekaj trochę i zobacz, co się stanie.

- Nie wydaje mi się, żeby teraz mi na to mnisi pozwolili. Miała rację. Wieś należała do klasztoru i wszyscy dzierżawcy domów i gospodarstw płacili klasztorowi czynsz, zwykle w postaci dniówek, a mnisi mogli nie pozwalać na przechowywanie tam kogoś, kto im się nie podobał. Nie można byłoby mieć za złe wieśniakom, gdyby nie przyjęli Ellen. Podjęła decyzję, a nawet dosłownie olała możliwość jej zmiany.

- A więc idę z tobą. Klasztor jest mi winien już siedemdziesiąt dwa pensy. Ruszymy znowu na trakt. Przetrwaliśmy do tej pory...

- A co z dziećmi? - przerwała mu łagodnie. Tom przypomniał sobie, jak Marta płakała z głodu. Wiedział, że nie może się do tego zmusić, by wymagać od małej takiej ofiary. Ponadto tutaj, wśród mnichów znajdował się jego syn, Jonatan. "Nie chcę go znowu opuścić - pomyślał Tom. Raz to zrobiłem i znienawidziłem się za to". Ale myśli o utracie Ellen także nie mógł znieść.

- Nie szarp się. Nie pójdę z tobą znowu na wędrówkę - powiedziała Ellen spokojnie. - To nie jest rozwiązanie... w każdym razie byłoby nam gorzej niż teraz. Ja wracam do lasu, a ty nie idziesz ze mną. Wpatrywał się w nią. Pragnął uwierzyć, że nie myśli tego naprawdę, ale wyraz jej twarzy przekonał go. Nie wiedział co powiedzieć, aby ją powstrzymać. Otwarł usta, ale nie wyszły z nich żadne słowa. Poczuł się bezradny. Ellen ciężko oddychała, a pierś jej falowała ze wzruszenia. Chciał ją dotknąć, ale czuł, że ona tego nie chce. "Może już nigdy jej nie obejmę" - pomyślał. To było trudne do zniesienia. Przez tygodnie co noc leżał przy niej i dotykał jej równie pewnie, jak dotykał siebie, a teraz nagle mu tego wzbroniono, a ona była jak obca.

- Nie patrz tak smutno - powiedziała. Oczy miała pełne łez.

- Nie mogę. Jestem smutny.

- Przykro mi, że sprawiam ci ból.

- Niech ci będzie przykro, że kiedyś uczyniłaś mnie szczęśliwym. To rani, kobieto. To, że dałaś mi tyle szczęścia. Z jej ust wyrwał się szloch. Odwróciła się i wyszła bez słowa. Jack i Marta poszli za nią. Alfred zawahał się, popatrując ze skrępowaniem, potem wyszedł za nimi. Tom wpatrywał się w krzesło, na którym przed chwilą siedziała. "Nie pomyślał - to niemożliwe, ona nie może mnie opuścić. Usiadł na krześle. Jeszcze zachowało ciepło jej ciała, tego ciała które tak bardzo kochał. Zacisnął zęby powstrzymując łzy. Wiedział, że ona teraz nie zmieni zdania. Już się nie zawaha: jest osobą, która raz podjętą decyzję konsekwentnie realizuje. Chociaż może jej w końcu żałować. Pochwycił się strzępka nadziei. Wiedział, że go kocha. To się nie zmieniło. Jeszcze tej nocy kochali się zapamiętale, jak ludzie straszliwie spragnieni, a potem, kiedy on był już zaspokojony, ona przetoczyła się na niego i prowadziła dalej, całując go pożądliwie, dysząc w jego włosy, kiedy szczytowała raz po razie, dopóki ta rozkosz nie wyczerpała jej zupełnie. I nie chodziło tylko o to, by się kochać. Lubili przebywać ze sobą. Stale rozmawiali, znacznie więcej, niż kiedykolwiek z Agnes. "Będzie za mną tęskniła tak samo, jak ja za nią - pomyślał. Po pewnym czasie, kiedy już ucichnie jej gniew, a ona przyzwyczai się do nowego trybu życia, zapragnie mieć przy sobie kogoś, z kim mogłaby porozmawiać, twarde ciało, które mogłaby dotykać, brodatą twarz do całowania. Wtedy pomyśli o mnie". Ale jest dumna. Może zbyt dumna, by wrócić, nawet pragnąc tego. Zerwał się z krzesła. Musi jej powiedzieć, co mu przyszło do głowy. Wybiegł z domu. Ona stała jeszcze przy klasztornej bramie żegnając się z Martą. Porwał ją w objęcia.

- Żegnaj, Tom. - Uśmiechnęła się do niego smutno. Pochwycił ją za ręce.

- Wrócisz kiedyś? Po prostu, by się z nami zobaczyć? Jeśli będę wiedzieć, że nie odchodzisz na zawsze, że jeszcze cię kiedyś zobaczę, choćby przez chwilę, to myślę, że może jakoś to zniosę. Zawahała się.

- Błagam.

- Zgoda - rzekła wreszcie.

- Przysięgnij!

- Nie wierzę w przysięgi.

- Ale ja tak.

- Dobrze. Przysięgam.

- Dziękuję. - Przygarnął ją łagodnie do siebie. Nie opierała się. Uścisnął ją i znowu stracił opanowanie. Łzy popłynęły mu po twarzy. W końcu się wyrwała. Niechętnie na to pozwolił. Skierowała się w stronę bramy. W tej chwili ze stajni dobiegł hałas, odgłosy wydawane przez nieposłusznego narowistego konia, tupot i parskanie. Mimowolnie się obejrzeli. Tym koniem był czarny ogier Waleriana Bigoda, którego biskup właśnie dosiadał. Jego oczy spotkały wzrok Ellen i zastygł. W tym momencie Ellen zaczęła śpiewać. Tom nie znał tej piosenki choć często słuchał śpiewu Ellen. Melodia była straszliwie smutna. Słowa francuskie, ale całkiem dobrze je rozumiał. W siatkę ptasznika złapany słowik Śpiewa piękniej niż kiedykolwiek, A kiedy piosenka zanika, Rozluźnia się sidło ptasznika. Tom spoglądał to na nią, to na biskupa. Waleriana ogarnęła zgroza: usta miał otwarte, oczy wybałuszone, a twarz białą jak trup. Nie rozumiał: jak prosta piosenka może przerażać takiego człowieka? Wieczorem łowca swoje wziął A słowik był w niewoli. Ludziom i ptakom przychodzi kres, Lecz piosnka się wyzwoli. Ellen zawołała:

- Żegnaj, Walerianie Bigodzie! Opuszczam Kingsbridge, ale nie ciebie. Będę z tobą w twoich snach! "I w moich" - pomyślał Tom. Przez chwilę nikt się nie poruszył. Ellen odwróciła się i ujęła Jacka za rękę. Wszyscy patrzyli w milczeniu, jak maszerują przez bramy klasztoru i nikną w gęstniejącym zmierzchu.

* * * Koniec tomu pierwszego.

152



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken Follett Filary Ziemi (2)
Ken Follett Filary Ziemi (3)
Ken Follet Wejsc miedzy Lwy
Ken Follett Igla
Ken Follett Wejść między lwy
Follet Ken - Kryptonim Kawki, Ken Follett
Ken Follett Papierowe pieniądze
Ken Follett Noc nad oceanem
Ken Follett Na skrzydłach orłów
Ken Follett Igla
Ken Follett Trzeci bliźniak
EL OJO DE LA AGUJA KEN FOLLET
Ken Follett Niezwykła para
Follett Ken Niezwykła para
Follett Ken Trzeci bliźniak
Follett Ken Kryptonim Kawki

więcej podobnych podstron