STRESZCZENIE nad niemnem


Autor: Eliza Orzeszkowa.

Tytuł: Nad Niemnem.

Rodzaj literacki: epika.

Gatunek literacki: proza, powieść realistyczna wpisana w kanon literatury realizmu krytycznego.

Bohaterowie: mieszkańcy dworu w Korczynie (reprezentanci szlachty - ziemiaństwa) - Benedykt Korczyński, Emilia Korczyńska, Witold Korczyński, Leonia Korczyńska, Marta Korczyńska, Justyna Orzelska, Ignacy Orzelski, Teresa Plińska;
Mieszkańcy bohatyrowickiego zaścianka (chłopstwo) - Jan Bohatyrowicz, Anzelm Bohatyrowicz, Antolka Jaśmontówna, Fabian Bohatyrowicz i jego rodzina: żona, synowie: Michał, Adam i Julek oraz córka Elżunia, inni: Jadwiga Domuntówna i jej dziadunio - Jakub Bohatyrowicz;
Przedstawiciele ubożejącej arystokracji: Andrzejowa Korczyńska, Zygmunt Korczyński, Teofil Różyc;
Ubożejąca szlachta - mieszkańcy dworu w Olszynce: Maria Kirłowa, Bolesław Kirło i ich potomstwo: Marynia, Rózia, Staś, Bronia, Boleś;
Inni: Klotylda, „Apostoł” Bohatyrowicz, elegant Michał - adorator Antolki, Franuś - przyszły małżonek Elżuni, Darzeccy;
Bohaterowie epizodyczni - uczestnicy wesela w Bohatyrowiczach, między innymi: bracia Domunci, Cecylka Staniewska, Osipowicze, rodzina Giecołdów, panny Siemaszczanki, bracia Zaniewscy, familia Obuchowiczów;
Postaci ze wspomnień: Dominik Korczyński, Jerzy Bohatyrowicz, Andrzej Korczyński, brat dziadka Domuntówny - Franciszek (żołnierz armii Napoleona).

Temat: historia mezaliansu Justyny i Jana oraz propagowanie idei modnych w pozytywizmie: etosu pracy, patriotyzmu, przywiązania do tradycji, przypominanie o wartościach narodowych: wątek powstania styczniowego.

Struktura: powieść zbudowana z trzech tomów:
Tom I - sześć rozdziałów
Tom II - pięć rozdziałów
Tom III - pięć rozdziałów
Rozdziały nie są tytułowane, ale oznaczone numerami.

„Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej - streszczenie szczegółowe0x01 graphic
0x01 graphic

TOM I

Autorka stopniowo wprowadza czytelnika w klimat Korczyna, prezentuje mieszkańców dworu. Poznajemy historię niespełnionej miłości Justyny i Zygmunta oraz dzieje rodu Korczyńskich, a także losy

małżeństwa Emilii i Benedykta. Do dworku w Korczynie ze szkół powracają dzieci Benedykta i Emilii: młodziutka Leonia i nieco starszy od niej Witold. Pojawia się Teofil Różyc - zainteresowany panną Orzelską, ale ta spotyka Jana Bohatyrowicza i razem z nim udaje się na grób Jana i Cecylii, gdzie poznaje historię rodu Bohatyrowiczów.



Rozdział I

W pogodny, świąteczny dzień powracają z kościoła Marta Korczyńska i jej siostrzenica - Justyna Orzelska. Rozmawiają o pochodzeniu Justyny i o jej niespełnionej miłości. Marta przestrzega dziewczynę przed błędami młodości, które w przyszłości często przynoszą rozczarowanie. Kobiety mija powóz, którym podróżują Teofil Różyc i Bolesław Kirło, a następnie przejeżdża obok nich wóz drabiniasty. Przystojny woźnica to Jan Bohatyrowicz. Stara ciotka wspomina jego rodzinę, której członkowie, w dawnych czasach, często odwiedzali Korczyn.




W świąteczny, letni dzień dwie kobiety wracały z kościoła. Ich sylwetki widoczne były na tle pięknego rolniczego krajobrazu, wśród którego dominował widok pól uprawnych i rzeki Niemen:
„Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z ciemniejącymi na nich borkami i gajami; z drugiej wysoki brzeg Niemna, piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi, a koroną ciemnego boru oderznięty od błękitnego nieba, ogromnym półkolem obejmował równinę rozległą i gładką, z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie, pękate grusze, stare, krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole.”

Starszą z kobiet -
Martę Korczyńską - wyróżniał wysoki wzrost i szczupła budowa ciała. Druga, sporo młodsza - Justyna Orzelska - niosła w ręku parasol i bukiet uzbieranych po drodze kwiatów. Idąc, urozmaicały sobie drogę pogawędką. Marta opowiadała, jak kiedyś - w czasach młodości (miała wówczas trzydzieści sześć lat, a obecnie czterdzieści osiem), gdy biegła przez pola w zielonej sukni, mężczyźni wzięli ją za cholerę - personifikację choroby, która wówczas panoszyła się po świecie.

Rozmowę przerwał im stukot kół powozu. Wychylił się z niego mężczyzna i ironicznie pozdrowił niewiasty: „Święte panny: Marto i Justyno, módlcie się za nami!” Podróżny nazywał się Kirło, a jechał w towarzystwie niejakiego Różyca na niedzielny obiad

do korczyńskiego dworu.

Po odjeździe mężczyzn Marta i Justyna dalej prowadziły dialog. Rozmawiały o pochodzeniu Justyny i jej ojcu, który stracił majątek i owdowiał. Martę niepokoiły źle ulokowane uczucia dziewczyny - zakochała się kiedyś w swoim kuzynie -
Zygmuncie Korczyńskim , niespełnionym artyście malarzu.

Konwersację ponownie przerwał im turkot kół. Na prostym wozie ze słomą siedziały dziewczęta w kwiecistych chustach na głowach i z kwiatami powpinanymi we włosy. Woźnicą okazał się przystojny
Jan Bohatyrowicz. Spodobała mu się Justyna. W jego oczach przemknęły błyskawice, a panna Orzelska w geście sympatii rzuciła siedzącym dziewczętom nazbierane kwiaty. Gdy wóz odjechał, ciotka Marta wyjaśniła Justynie, kim jest Janek Bohatyrowicz. Jan był synem Jerzego, który poległ w powstaniu styczniowym (1863). Zginął wtedy również brat pana Benedykta - Andrzej . W owych czasach panowała zgoda między dworem a zaściankiem. Często w Korczynie bywał wówczas stryj Jana - Anzelm .

Z dala dobiegł kobiety
śpiew woźnicy. Mężczyzna nucił popularną pieśń. Marta znała jej zakończenie:
„A kto tam przyjdzie albo przyjedzie,
Przeczyta sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!”


Rozdział II

W Korczynie zebrało się „salonowe” towarzystwo: pani Emilia z nieodzowną Teresą, Różyc i Kirło. Gdy w pokoju pojawia się gospodarz, rozmowa schodzi na tematy pracy. Wszyscy oczekują przyjazdu dzieci gospodarzy, które mają niebawem się pojawić. Kirło dowcipkuje z ojca Justyny - pana Orzelskiego. Z opresji ratuje go córka, przybywając z „odsieczą” w postaci innej „zabawki” dla żartownisia - psa Marsa.



W korczyńskim dworze, w zadbanym, choć nieco podniszczonym wnętrzu salonu znajdowały się cztery osoby. Jedną z nich była pani Emilia Korczyńska - kobieta delikatna, stale nękana bólami głowy, migreną i globusem - chorobą na tle nerwowym. Towarzyszyła jej opiekunka - Teresa Plińska, niegdyś nauczycielka córki Korczyńskiej - Leonii. Kobieta z twarzą obwiązaną chustka sprawiała wrażenie cierpiącej z powodu bólu zębów. Pozostali obecni to mężczyźni: Bolesław Kirło i Teofil Różyc. Obydwaj starali się zabawiać damy.

Kirło, o niezbyt miłej powierzchowności, rozprawiał o spotkaniu w drodze dwóch niewiast - krewnych tutejszego domu. Nie zdradził, kim były napotkane „gracje”. Jego uwaga koncentrowała się zwłaszcza na Justynie, ale nie ujawniał jej tożsamości. Nadmienił tylko, że panienka nie posiadała ani rękawiczek, ani kapelusza. Ta uwaga zbulwersowała obecnych:

„Panna z pięknej familii i z edukacją... - z wielkim ożywieniem wołała pani domu - pieszo idąca, bez kapelusza... to być nie może...” Zażartował, że uchyli rąbka tajemnicy dopiero wtedy, gdy dostanie całusa od panny Teresy, ale za chwilę i tak się wygadał. Napotkanymi kobietami były Marta i Justyna.

Przyjaciel Kirły, Różyc, dziwił się, że młoda dama bez rękawiczek jest krewną państwa Korczyńskich. Z wyjaśnieniami pośpieszyła mu pani Emilia i króciutko opowiedziała o Justynie:
„ (...) Justysia jest krewną męża mego, córką jego ciotecznej siostry. Ojciec jej, pan Orzelski, przez nieszczęśliwe zdarzenia utracił majątek. Od tego czasu oboje u nas mieszkają. Justynka, kiedy przybyła do nas miała lat czternaście, a w tym wieku już są przyzwyczajenia, skłonności, którymi pokierować trudno...” W pewnej chwili panią Benedyktową zaniepokoiła nieobecność Marty. Posłała Terenię do kuchni, by sprawdziła, czy Marta już wróciła i czy przygotowuje obiad. W międzyczasie do salonu wszedł Benedykt Korczyński. Przywitał się z gośćmi i oznajmił żonie, że niepokoi się o los dzieci. Powinny być już w domu. Na czas wakacji powracały ze szkół.

Postrzegany przez pana domu jako „persona non grata” (osoba niepożądana) Kirło, starając się go udobruchać, poruszył temat pracy w gospodarstwie, zwłaszcza oczekiwanych plonów. Korczyński, znając leniwą naturę pana Bolesława, zapytał go o to samo, przy czym ten wybrnął z niezręcznej sytuacji, tłumacząc, że w jego posiadłości to żona zajmuje się gospodarowaniem i rolą: „Jak Boga kocham (...) żona moja jest tak zawziętą gospodynią, że do niczego mię nie dopuszcza...do niczego (...) Bo i cóż, panie dobrodzieju, na tej nędznej folwarczynie mielibyśmy obydwoje do roboty?” Benedykt zaproponował pani Emilii, by przewietrzyła pokój, ponieważ jest w nim duszno, ale ta zignorowała jego prośbę, zasłaniając się swoim słabym zdrowiem. Poczuła się nawet urażona, ale za chwilkę w roli pocieszyciela wystąpił Kirło.

Gospodarz nawiązał rozmowę z Różycem. Wypytywał go o
sens pracy oraz o jego posiadłość - Wołowszczyznę. Pytany starał się odpowiadać rozsądnie, ale i tak musiał tuszować niedostatki wiedzy. Usprawiedliwiał się licznymi zagranicznymi wyjazdami, głównie do Francji. Mężczyźni, by pokryć zażenowanie, obserwowali widok za oknem. Po Niemnie płynęły tratwy. Chłopi, którzy nimi sterowali, wykonywali swoją pracę. Ich, tak jak i każdego troskliwego gospodarza, dzień świąteczny nie zwalniał od codziennych obowiązków. W tym czasie Teresa wypytywała w kuchni Martę o obiad oraz o liczbę gości przy stole. Intrygowały ją dwa dodatkowe nakrycia. Marta ironicznie ją zbywała i żartowała, że to dla jej konkurentów.

Wszelkie dyskusje ucichły, gdy Kirło przyprowadził ojca panny Orzelskiej. Wdowiec nie był kompletnie ubrany, ciągnięty do salonu przez Kirłę, nie zdążył przywdziać stosownego stroju. Przepraszał obecnych, że „występuje” tylko w szlafroku. Na salonowych gościach zrobiło to niezbyt miłe wrażenie. Sytuacja była raczej żenująca, ale pan Bolesław bawił się wybornie i usiłował namówić staruszka na zagranie jakichś melodii na skrzypcach. W takich okolicznościach interweniowała Justyna. Weszła w towarzystwie psa myśliwskiego Marsa i to jego poleciła żartownisiowi jako „przedmiot” do zabawy. Zabrała ojca z salonu i wyszła.

Po wyjściu Justyny Benedykt ponownie zaniepokoił się o potomków, natomiast Różyc polecił pani Benedyktowej niezawodną na wszelkie dolegliwości „paliatywę”. Mówił o
morfinie. Do pokoju wbiegła Marta i oznajmiła, że właśnie nadjeżdżają dzieci. Niemalże wszyscy ruszyli na powitanie przybyłych, w salonie pozostali Różyc i Kirło. Panowie wszczęli dyskusję o pannie Orzelskiej. Bolesław zdradził przyjacielowi, że panienka jeszcze niedawno zakochana była w swoim kuzynie - Zygmuncie Korczyńskim, lecz do ślubu nie doszło, bo familia panicza nie wyrażała zgody, a i sam panicz nie był co do tego przekonany.

Justyna prowadziła ojca na górę i wyczyściła mu
surdut. Poradziła Orzelskiemu, żeby nie dawał z siebie dowcipkować. Stanęła przy otwartym oknie i patrzyła na Niemen. W oddali spostrzegła łódź, a w niej dwóch mężczyzn. Jeden z nich - młody i wysoki przewoźnik zapatrzył się w jej kierunku. Zaraz też obydwaj wysiedli z łodzi i przez piaszczyste wybrzeże skierowali się w stronę lasu. Stamtąd dobiegły po chwili słowa pieśni śpiewanej silnym męskim głosem.

Rozdział III

W rozdziale występuje zabieg retrospekcji - „spojrzenia wstecz”. Przywołane są losy

rodziny Korczyńskich i ważne wydarzenia z ich życia, między innymi powstanie styczniowe, w którym brali udział bracia Korczyńcy: Dominik i Andrzej. Wspomniany jest okres zgody między korczyńskim dworem a bohatyrowickim zaściankiem.
Mowa jest o przyczynach nieporozumień między młodymi wówczas małżonkami:
Emilią i Benedyktem. Parę różnił przede wszystkim system wyznawanych wartości.

Benedykt Korczyński należał do niewielu z jego pokolenia, którzy odbyli naukowe studia. Był w końcu synem napoleońskiego legionisty - Stanisława Korczyńskiego, wychowanka słynnej Akademii Wileńskiej.

Akademia Wileńska - Uniwersytet Wileński, założony w 1578 roku, swój okres świetności przeżywał w XIX wieku. W tym czasie wykładowcami akademii byli między innymi bracia Śniadeccy, Joachim Lelewel, a kształcącymi się studentami: Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki.



Stanisław Korczyński miał trzech synów i córkę. Każdego po ukończeniu szkół średnich posłał do
„wyższych naukowych zakładów”, by w przyszłości mogli poszczycić się nie tylko szlacheckim pochodzeniem, ale i stosowną edukacją. Jako dziedzic rodowych ziem do magnatów raczej nie należał, ale w poczet średniozamożnych obywateli wpisywał się bez wątpienia. Swoje dobra rozdysponował sprawiedliwie: na Korczynie osadził najmłodszego Benedykta, a na folwarku najstarszego - Andrzeja. Na obydwu braciach spoczął obowiązek finansowania siostry Jadwigi i brata Dominika, „który w dalekim, wielkim mieście studiował nauki prawne.”

W 1861 roku Benedykt ukończył szkołę agronomiczną i na stałe osiadł w Korczynie. Ojciec i matka już nie żyli. Siostra bogato wyszła za mąż za niejakiego
Darzeckiego, a w posiadłości przebywał Dominik - czysto rekreacyjnie, w przerwie szkolnej oraz Marta Korczyńska - młoda i krzepka dziewczyna, sierota, wychowywana jeszcze przez rodziców Benedykta. Dwie mile od Korczyna, na folwarku, gospodarzył żonaty już Andrzej. Bracia żyli ze sobą w zgodzie i utrzymywali dobre kontakty z pobliskim zaściankiem - mieszkańcami wsi Bohatyrowicze. Ci zaś, wywodzili się ze szlachty i dokumentowali się takim pochodzeniem, ale w toku dziejowych zamieszek utracili swoje przywileje. Krewna Korczyńskich - Marta spędzała sporo czasu z młodym Anzelmem, a brat Anzelma - Jerzy szczerze przyjaźnił się z najstarszym Korczyńskim - Andrzejem. Przyjaciele wspólnie wyprawiali się na łowy, polowania. Każdy posiadał już potomstwo: Jerzy miał syna Jana, a Andrzej - Zygmunta. Chłopcy byli rówieśnikami. Wszyscy wiedli niemal arkadyjski żywot.

Arkadia - kraina wszelkiej szczęśliwości, raj ziemski.



Sytuacja diametralnie zmieniła się po
powstaniu styczniowym (1863).

Powstanie styczniowe było powstaniem antyrosyjskim, najdłuższym spośród polskich powstań narodowych. Swoim zasięgiem objęło tereny Królestwa Polskiego, część obszarów Litwy, Białorusi i Ukrainy.

Bezpośrednią przyczyną wybuchu powstania była tak zwana „branka” - zarządzenie przez Rosjan przymusowego poboru do wojska (6.X.1862). Rekrutów miały wyznaczać władze administracyjne, z pominięciem chłopów i właścicieli ziemskich, pociągając głównie osoby politycznie „podejrzane”. Uprzedzając przewidywany termin 22 stycznia 1863 roku, Tymczasowy Rząd Narodowy opublikował „Manifest”, w którym wzywał naród Polski, Litwy i Białorusi do walki z zaborcą. W manifeście była również mowa o zniesieniu różnic stanowych i natychmiastowym uwłaszczeniu. Do kwietnia (1863) carat zaangażował w walkę 270 tysięcy, a do lipca 340 tys. wojska. Dla porównania przez szeregi partyzantki w ciągu piętnastu miesięcy przewinęło się ponad 200 tysięcy ochotników, latem 1863 roku walczyło już ok. 30 tys. partyzantów.

Na nieudolność działań zbrojnych miał wpływ również fakt, że kraj od trzydziestu lat nie posiadał własnego wojska, ludność nie była obyta z bronią i służbą wojskową. Broń z innych państw napływała z opóźnieniem, nieregularnie i drobnymi partiami.. Wojna partyzancka traciła przez to na znaczeniu. Carat po dłuższych wahaniach dokonał zwrotu w swojej polityce włościańskiej, do czego zmusiło go powstanie styczniowe i, 2 marca 1864 roku wydał ukaz, który obwieszczał, że chłopi otrzymują na własność użytkowaną ziemię, ale jednocześnie zostają obciążeni wieczystym podatkiem gruntowym.

Obliczono, że w walkach powstańczych poległo 30 tys. rebeliantów, a ok. 38 tys. zostało zesłanych na Sybir. Ponadto popowstańcze represje dotknęły wiele rodzin, przyczyniły się do zaostrzenia antypolskiej polityki zaborców.



Zginęli w nim dwaj przyjaciele:
Jerzy Bohatyrowicz i Andrzej Korczyński. Pochowano ich wraz z czterdziestoma innymi w zbiorowym grobie za Niemnem. Miejsce to, ukryte pośród boru, nazwano Mogiłą. Dominika los

rzucił w odległe rejony (początkowo za udział w powstaniu styczniowym został skazany na zesłanie w głąb Rosji), gdzie zapewnił sobie skromny byt urzędnika. By spłacić należną bratu ojcowiznę, Benedykt musiał zaciągnąć długi, a na majątek nałożyć hipotekę. „Zżerały” go podatki (carat nakładał wysokie opłaty na gospodarzy wiejskich), przez co tracił nadzieję na swobodne gospodarowanie w Korczynie. Zmieniły się też relacje z zaściankiem. Rozpoczęły procesy z sąsiadami, w których głównie chodziło o szkody rolne, albo o uzurpowanie (roszczenie) praw do gruntów. Pomiędzy Bohatyrowiczami a Korczynem wyrósł niewidzialny mur.

Skutki powstania styczniowego dla chłopów:
Bilans przegranej obejmuje dziesiątki tysięcy poległych i straconych, dziesiątki tysięcy zesłanych na Sybir, milionowe straty materialne. Spiskowców karano wyrokami śmierci, więzieniem, katorgami, zsyłką, konfiskatą majątków. Społeczeństwo utraciło wiarę w sens walk narodowo - wyzwoleńczych, a reforma agrarna, zarządzona prze carat, niekorzystnie odbiła się na włościanach. Na jej podstawie chłopi zyskiwali wolność osobistą, uniezależniając się od dworu i panów. Autonomia chłopów była jednak pozorna i miała negatywne skutki, pogrążała włościan w nędzy, bo, pozbawieni opieki panów i administracji państwowej, tracili podstawy do egzystencji i pogrążali się w nędzy. Część z nich wyjeżdżała, rozpoczęły się masowe migracje i emigracje. Szlachta, którą represje popowstaniowe pozbawiły ziemi, przenosiła się do miast. Tym sposobem zaczął formować się ruch inteligencki i rozwijać kapitalizm. Do miast przybywali również chłopi, szukając zatrudnienia Znajdowali je, jako tania siła robocza. Większość jednak i tak cierpiała biedę, żyjąc w skrajnym ubóstw
ie.

Benedykt upatrzył sobie na małżonkę młodą, delikatną dziewczynę. Z czasem stała się ona dla niego zupełnie obcą osobą. Nie tylko nie potrafili się porozumieć, ale wzajemnie przestali być dla siebie atrakcyjni. Ona, niesposobna do żadnych prac gospodarskich, ciągle zmęczona, wypoczywała w altanie lub ogrodzie, czytując literaturę francuską lub wykonując drobne robótki ręczne. Benedykt zastał ją tak kiedyś, gdy wracał z oględzin dóbr ziemskich, a chwila rozmowy uwypukliła wszelkie różnice między nimi. Kobieta narzekała na swoje zdrowie i samotność, a gdy mąż zaczął opowiadać jej o swoich gospodarskich frasunkach, zarzuciła mu, że w trosce o codzienny byt, zupełnie wyzbył się wyższych, patetycznych uczuć:

„Nie, Benedykcie, nigdy nie zgodzę się na to, aby życie wymagało od nas takich ofiar. Może ono być piękne i szczęśliwe, ale tylko dla tych, którzy odrzucają jego brzydką i prozaiczną stronę. Ale jeżeli kto tak, jak ty, zanurzy się w samych materialnych interesach, a wyrzeknie się wszelkiego piękna i wszelkiej poezji... wtedy... (...)
- Nie rozumiemy się i zrozumieć się nie możemy - ze smutną obojętnością rzekła pani Emilia.”


Po tej rozmowie Benedykt odszedł wypełniać dalsze obowiązki. Na ganku domu wypłacał robotnikom ich tygodniową należność. W międzyczasie przybyło do dworu dwóch mężczyzn. Przyszli
upomnieć się o swoje konie pochwycone w zbożu Korczyńskiego. Pertraktacje przekształciły się w groźby. Dochodzącymi swych praw okazali się Bohatyrowiczowie - Anzelm i Fabian. Podobne sceny powtarzały się często, a Benedykt zawsze zaciekle się bronił, by nie narażać Korczyna na straty. Później zmęczony udał się do swojego gabinetu i w jego zaciszu odczytał list od brata.

Dominik donosił, że jest w dobrych układach z pewnym księciem, który szuka uczciwego człowieka na zarządcę swojego majątku. Książę za dobrą służbę oferował spore profity. Dominik zasugerował bratu sprzedaż Korczyna i przeniesienie się do niego z całą familią. Dzięki takiemu rozwiązaniu uniknąłby wszelkich trosk i miał zapewniony dostatni byt. Korczyński gospodarz długo rozważał tę propozycję, myślał już nawet o odpisaniu na list i zgodzie na propozycję, ale nagle do jego gabinetu weszło dziecko. Mały Witold zarzucił ojcu ręce na szyję i zaczął opowiadać, w jaki cudowny sposób spędził upływający dzień: pływał po Niemnie, łowił ryby. Zapytał, czy tatko będzie spożywał już kolację

, bo ciocia Marta same frykasy przygotowała. Spotkanie z synem, który lubił nadniemeński krajobraz, podziwiał pracę na roli, całkowicie odwiodło Benedykta od sprzedaży posiadłości. Jeszcze tego samego wieczoru odpowiedział Dominikowi odmownie.

Następnego dnia, gdy on i Marta zakończyli poranne czynności w gospodarstwie, złożyła mu wizytę żona. Przyszła porozmawiać o interesach. Zaproponowała, by małżonek wypłacał jej z posagu niewielkie procenty. Żądana kwota miała zaspokajać jej potrzeby. Benedykt zgodził się i od tamtej pory pani Emilia dokonywała niewielkich zmian w pomieszczeniach, w obrębie których się poruszała. Wymieniała meble, przyozdabiała wnętrza, kupowała książki, a swoją pomocnicę, Teresę, ulokowała w pokoju obok.

Korczyński ciągle był
zapracowany. Dbał o interesy, spłaty rat w banku, opłaty szkół dzieci. Część zysków oddawał Marcie, a ta rozdzielała pieniądze na domowe wydatki. Z nadmiaru trosk często milczał i nabył zwyczaju, gdy nie mógł wyrazić jakiejś myśli, używania trzech „pustych” wyrazów: „To...tamto...tego...”

Rozdział IV

Z okazji imienin pani Emilii we dworze zjawia się liczne towarzystwo, między innymi Zygmunt Korczyński, w którym z pozorną wzajemnością była zakochana kiedyś Justyna. Mężczyzna zjawia się na przyjęciu w towarzystwie żony Klotyldy, lecz ignoruje ją i próbuje zbliżyć się ponownie do panny Orzelskiej, a tą z kolei ciągle obserwuje „morfinista” Różyc. Znudzona umizgami Zygmunta i „salonową” elitą Justyna wymyka się na spacer.

W ostatnim dniu czerwca wypadały imieniny pani Emilii. Co roku urządzano z tej okazji przyjęcie. Tym razem zjawiło się blisko czterdzieści osób. Wszyscy zasiedli przy suto i strojnie zastawionym stole

. Wśród zgromadzonych była pani Andrzejowa Korczyńska - wdowa po bracie Benedykta, bardzo stateczna dama, poważana wśród krewnych oraz Jadwiga Darzecka - siostra Benedykta z rodziną i inni.

Zygmunt Korczyński - syn pani Andrzejowej zjawił się wraz z żoną - drobną blondynką o imieniu Klotylda. Poznał ją w uzdrowisku i poślubił dzięki wstawiennictwu swojej matki, bo panna miała wówczas zaledwie siedemnaście lat, a wywodziła się z zamożnego i znaczącego rodu. Rodzice, ze względu na wiek dziewczęcia, nie chcieli zbyt szybko i pochopnie wydawać córki za mąż. Klotylda była jednak bezgranicznie zakochana w Zygmuncie. Nie opuszczała męża na krok, a gdy na chwilę gdzieś znikał, wypatrywała go rozanielonym wzrokiem.

Po strojach gości można było rozpoznać ich
status materialny. Niektóre garderoby uwidaczniały bogactwo, przepych, inne mówiły o skromności, prostocie. Gośćmi byli głównie sąsiedzi i znajomi Korczyńskich. Towarzystwo, po skończonym posiłku, z sali jadalnej przeniosło się do salonu. Mężczyźni służyli damom ramieniem, zabawiali rozmową. Justyna pomagała ojcu opuścić miejsce biesiadowania. Staruszek nie kwapił się z tym, bo nie skończył jeszcze jeść. W sali jadalnej zostało kilku lokajów i panna Marta - ciotka Justyny, doglądająca obsługi gości.

Solenizantce, która w dniu imienin poczuła się lepiej, Darzecki radził, by dla poratowania zdrowia udała się
do Szwajcarii: „Gdyby bratowa chciała kiedy wyrwać się z tego zakątka i czas jakiś przepędzić w uroczej Szwajcarii, zdrowie jej i humor uległyby niezawodnie bardzo szczęśliwym zmianom.”

Zewsząd dobiegały rozmowy. W jednym z rogów salonu zebrało się towarzystwo trzech mężczyzn:
młody hrabia, Zygmunt Korczyński i Różyc. Rozprawiali o swoich podróżach: do Wiednia, Paryża, Monachium. Dziwowali się wzajemnie, że przyszło im obecnie zamieszkiwać na prowincji pośród obór i stodół. Konwersację przerwał im młodzieniec - Witold, myśląc, że gawędzą o sprawach roli. Zwrócił się do Różyca z zapytaniem o reformy, które ów zamierza wprowadzić w swojej posiadłości - Wołowszczyźnie. Różyc odparł, że o takim przedsięwzięciu w ogóle nie myślał. Zdziwiło to młodego Korczyńskiego i nie wzbudziło sympatii dla rozmówcy: „ - Jak to...- zaczął - a ja myślałem, że właśnie tacy ludzie jak pan, młodzi i możni... dawać muszą inicjatywę... przykład, naukę.” Zygmunt uznał zapał Witolda za cechę pierwszej młodości, a pozostali mężczyźni zachowywali wobec poruszonej myśli obojętność, a wręcz lekceważenie. Różyc odszedł dotrzymywać towarzystwa pani Andrzejowej, a ta zaczęła opowiadać mu o talencie Zygmunta oraz o jego cierpieniu z powodu twórczej niemocy. Syn Andrzejowej miał trudności w wypełnianiu obowiązków gospodarza, które nie przystawały do potrzeb artysty.

Podano kawę i likiery. Kirło znów zaczął żartować sobie z Orzelskiego i namawiać go do wypicia kilku kieliszków rozmaitych trunków. Justyna wyróżniająca się skromnym strojem, miała smutną minę. Nudziło ją towarzystwo gości i drażniły docinki Kirły względem jej ojca. Benedykt prawie nie zabierał głosu, raczej przysłuchiwał się rozmowom. Wygłosił tylko drobną uwagę na temat gazet. W jego opinii piszą w nich takie rzeczy, że później spać nie można. Dla przykładu opowiedział sen, w którym niemal „na żywo” widział, jak wojska niemieckie zamierzają zaatakować Korczyn. Obudził się wtedy zmęczony i zlany potem. Wspomniał również, że jego proces z Bohatyrowiczami o kawałek wygonu (łąki) nadal pozostaje nierozstrzygnięty.

Wszelkie rozmowy ucichły, gdy do salonu weszła nagle
żona pana Kirły. Kirłowa raczej nie bywała w towarzystwie. W przeciwieństwie do męża pochłaniały ją prace gospodarskie. Niektórzy uważali nawet, że obcując stale z włościanami, staje się grubiańska i wyzbyta manier. Towarzyszyła jej trójka starszych dzieci - dwóch synów i córka Marynia. Dwoje młodszych zostawiła w domu, pod opieką piastunki. Do Maryni Kirlanki natychmiast podbiegł Witold. Młodzi przyjaźnili się od dawna i często spotykali. Widać było sympatię między nimi i to, że „mają się ku sobie”.

Następnie pan Orzelski z Justyną uraczyli wszystkich muzyką płynącą z fortepianu i skrzypiec. Ten rodzinny koncert obserwował z przejęciem Różyc. Próbował namówić swoją kuzynkę - Kirłową na zaaranżowanie spotkania z Justyną, ale ta, znając jego naturę, grzecznie odmówiła. Gdy Justyna odchodziła od fortepianu, zagadnął ją Zygmunt i począł czynić wyrzuty, że zachowuje się wobec niego nieodpowiednio, tak, jakby wyrzuciła z pamięci wszystko, co pomiędzy nimi było. Pragnął, by nadal była jego wierną przyjaciółką, ale ona kategorycznie odmówiła. Kirło wskazał rozmawiającą parę młodziutkiej Klotyldzie, napomknął przy tym, że panna Orzelska i Zygmunt byli kiedyś w sobie zakochani. Klotylda starała się ignorować jego słowa, ale w jej oczach ukazały się łzy. Spostrzegła je Justyna.

Za chwilę gremium udało się na przechadzkę. Pani Emilia, w trosce o swoje zdrowie, zażyczyła sobie płaszcza, chustki na głowę, parasola i rękawiczek. Posłała po żądane przedmioty Justynę, lecz ubiegł ją Różyc. W ten sposób chciał okazać dziewczynie swoje względy, dać jej do zrozumienia, że mu się podoba.

Justyna, znużona popołudniem i gośćmi, została w salonie sama. Tu odnalazł ją Zygmunt i po raz kolejny usiłował
namówić na kontynuowanie znajomości. Justyna ponownie odrzuciła jego propozycję: „ - Idź, kuzynku, i podaj ramię żonie swojej, która jest ślicznym i zapewne dobrym dzieckiem, twemu sumieniu powierzonym. Ona cię kocha... a moja dusza... (...)
- Moja dusza - dokończyła - nie przyjmie nigdy tego, co ty jej teraz ofiarować możesz!”

Wyszła do sali jadalnej, by pomóc ciotce. Marta ganiła akurat jedną ze służących za stłuczenie wartościowej karafki, przy czym zanosiła się długim, przeraźliwym kaszlem.

Rozdział V

Justyna rozmyślając, spaceruje w okolicy pól, lecz „dziwna” ścieżka prowadzi ją w stronę bohatyrowickiego zaścianka. Nieopodal spostrzega młodego Jana Bohatyrowicza przy pracy i nawiązuje z nim rozmowę. Młodzieniec opowiada jej o sobie i o swojej familii, a następnie zaprasza do gospodarstwa Bohatyrowiczów. W międzyczasie Orzelska poznaje zazdrosną o Jana Jadwigę Domuntównę. W Bohatyrowiczach panienka zaznajamia się z rodziną swojego rozmówcy: Anzelmem, Antolką, Elżunią i Fabianem, który był stroną w sporze z Benedyktem. Fabian żali się na Korczyńskich. Po zażegnaniu niemiłej atmosfery, Justyna, Jan i Anzelm udają się na symboliczny grób Jana i Cecylii.

Orzelska potajemnie opuściła towarzystwo i wyszła w kierunku okolicznych pól. Idąc, rozmyślała o swoim życiu, czuła się samotna i nieszczęśliwa:„Od kilku lat cierpiała wiele i coraz więcej... Dlaczego czuła się tak głęboko i bez ratunku nieszczęśliwą? Jakim sposobem życie jej taki kierunek przybrało? Dlaczego z gorącego snu pierwszej młodości obudziła się nie tylko samotna ii smutna, ale zarazem obrażona i z wyschłą dotąd kroplą goryczy w sercu?” Zaczęła rozpamiętywać przeszłość. Już w dzieciństwie słyszała opinie o życiu jako zmaganiu się z troskami i kłopotami. Szczęście zwykło pojawiać się na chwilę, by znów gdzieś się ulotnić.

Przypomniała sobie ojca. Orzelski, w czasach świetności, potrafił podbijać niewieście serca. Kobiety ceniły w nim artystyczny talent (był skrzypkiem), dzięki temu zdobywał ich względy. Nigdy się nie złościł, był
dobroduszny. Miał dwie życiowe namiętności: muzykę i kobiety. Do płci żeńskiej czuł szczególną słabość. Kiedyś zniknął z francuską nauczycielką Justyny. Swojej żonie przysparzał mnóstwo cierpień. Kobieta o nadwątlonym zdrowiu, obawiając się najgorszego, udała się z córką szukać pomocy u swojego krewniaka - Benedykta Korczyńskiego. Ten, w razie nieszczęścia zadeklarował pomoc.

Niedługo potem pani Orzelska
zmarła. Benedykt uregulował wszelkie sprawy finansowo - majątkowe Orzelskich i przygarnął pod swój dach owdowiałego ojca wraz z czternastoletnią dziewczynką. Taki stan rzeczy odpowiadał Orzelskiemu. Jego wdzięki wówczas już przygasły, a u Korczyńskiego nie musiał martwić się o wikt. Odpowiadała mu kuchnia Marty, a wolny czas mógł całkowicie poświęcać swojej muzycznej pasji.

Drugą pomocną Justynie osobą okazała się Andrzejowa (żona zmarłego brata Benedykta). Przez wzgląd na pamięć męża i ród Korczyńskich czuła się w obowiązku pomóc sierocie. Opłacała Justynie nauczycielki, sprawiała nowe i ładne suknie, wielokrotnie zabierała do podupadających Osowiec. W ten sposób młoda panna poznała Zygmunta Korczyńskiego - chłopca starszego od niej o sześć lat.

Początkowo zrodziła się ich wzajemna fascynacja, która wkrótce przekształciła się w rodzaj
miłosnego uwielbienia: „Były tam ranki majowe i księżycowe wieczory, długie przechadzki, ciche rozmowy, wspólne czytanie poetycznych i wzniosłych utworów, płacze pożegnań, kiedy on dla kształcenia talentu swego odjeżdżał w dalekie kraje, rozłączenia napełnione palącą tęsknotą i kojącymi ją nadziejami, listy wysyłane i otrzymywane, namiętne radości powitań, przyrzeczenia, przysięgi, plany wspólnej przyszłości, upojenia, po których dniami i tygodniami czuła na swych ustach ogień i słodycz

jego pocałunków.” Romantyczna aurę zniweczyło słowo „małżeństwo”, bo o tym mowy już być nie mogło. Oponowała pani Andrzejowa, zarzucając wybrance syna braki w edukacji, brak majątku, odpowiedniego pochodzenia i kontaktów. Podobne opinie wyrażała siostra Benedykta - Jadwiga Darzecka i jej mąż:„ - Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko - mawiała - że tacy ludzie, jak Zygmunt, z takimi, jak ty, dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy!” Oburzony i poirytowany całym zajściem Korczyński rozmówił się z Zygmuntem, a na zakończenie z chmurną żartobliwością rzekł: „ - Wiesz co, gagatku? Jedź sobie za granicę i ucz się malować... Osowce wprawdzie zmarnują się do reszty, ale tobie samemu serce pewnie nie pęknie, bo... bo prawdę mówiąc, sam nie wiesz, czego chcesz!” Zygmunt wyjechał, a po dwóch latach powrócił - z żoną Klotyldą.

Uraziło to bardzo Justynę, poczuła się poniżona i oszukana. Z trwogą myślała o swojej przyszłości, najwidoczniej nie była dobrą partią na żonę. Postanowiła nie wracać do przeszłości i definitywnie odrzucić Zygmunta. Była świadoma swoich wdzięków,
wiedziała, że podoba się mężczyznom, zachowanie Różyca wyraźnie na to wskazywało. Lecz o tak zwanym mezaliansie nie mogło być mowy. Osobistości z wyższych sfer pozostawały poza jej zasięgiem.

Rozmyślając, szła ścieżką wijącą się w niewiadomym kierunku. Niedaleko zbóż dostrzegła zarys czyjejś sylwetki i usłyszała silny męski głos. Mężczyzna popędzał dwa konie i pługiem orał ziemię Wyglądał tak, jakby wykonywana przez niego czynność nie była wysiłkiem fizycznym. Oracz, spostrzegłszy Justynę, zdjął z głowy czapkę i grzecznie się przywitał. Sądził, że „spacerowiczka” zgubiła drogę. Orzelska rozpoznała w nim Janka Bohatyrowicza, a gdy mu to zakomunikowała, zdziwił się, że panienka wie kim jest. Odrzekła, że widuje go czasem, a nieraz i ciotka Marta mówiła o nim i jego stryju. Jan powiedział, że przed laty ojciec i stryj zabierali go niekiedy do Korczyna.

Bohatyrowicz nie przerywając orki, konwersował z Justyną. Nie narzekał na swoją pracę, nie odczuwał jej ciężaru, wprost przeciwnie -
sprawiała mu ona radość. Dziewczyna zwierzyła się Janowi, że opuściła bal w Korczynie, ponieważ źle czuła się w towarzystwie. Rozumiał ją. Słyszał plotki, że nie każdy może zaznać tam szczęścia. Próbował ją pocieszyć, by nie troskała się zbytnio. Dla niego antidotum na smutki stanowiła praca. Wspomniał swojego ojca - Jerzego Bohatyrowicza, którego utracił w wieku siedmiu lat. Od tamtej chwili emocjonalnie i duchowo czuł się związany ze stryjem Anzelmem. Stryj zastępował mu ojca i matkę, choć ta żyła jeszcze, ale powtórnie wyszła za mąż. Dzięki drugiemu ożenkowi matki Jan posiadał rodzeństwo - przyrodnią siostrę Antolkę.

Dialog młodych przerwało nadejście wysokiej i dobrze zbudowanej dziewczyny. Panna uczyniła aluzję do Janka:
„ - Pan Jan widać czasu ma dużo, kiedy sobie tak pomału idzie!” Mimo tego, że nie podobało się jej, że Bohatyrowicz dotrzymuje towarzystwa Justynie, odchodząc, zaprosiła go w progi swojego domostwa: „ - Dlaczego to pan Jan niełaskaw nigdy nas nawiedzieć? Zdaje się, że nie na końcu świata żyjem. Już i dziadunio o panu wspominał...” Jan wyjaśnił swojej towarzyszce, kim była dziwna nieznajoma: „ - To jest panna Domuntówna, najbogatsza w okolicy aktorka...” Rodzice Domuntówny szybko umarli, a jej wychowaniem zajął się dziadek - staruszek, który pamiętał jeszcze czasy Napoleona. Aktorka, znaczyło sukcesorka - dziedziczka. Dziewczyna, mimo dobrej sytuacji materialnej, nie uciekała od pracy. Sama często pomagała w polu parobkom.
Po skończonej orce Jan zaproponował Justynie, by obejrzała jego gospodarstwo i trochę wypoczęła. Przechodząc w pobliżu Janowego sąsiedztwa, usłyszeli dziwny dialog. Dyskusję prowadziło dwóch mężczyzn:
Anzelm i Fabian Bohatyrowicze. Anzelm tłumaczył swojemu rozmówcy, że proces z panem Korczyńskim jest zupełnie zbędny, ponieważ nie przyniesie żadnych korzyści, a wygon, o który toczy się postępowanie jest własnością Korczyńskich. Głuchy na upomnienia Anzelma Fabian i tak wierzył w swoją teorię.

Jan zaprosił pannę Orzelską na ławkę, by odpoczęła, a następnie zwrócił się do stryja, by dotrzymał jej towarzystwa. Anzelm, nieco speszony, nie chciał początkowo się zgodzić, lecz zadośćuczynił prośbie bratanka. Obecność Justyny poczytywał za
zaszczyt. Oprowadził ją po obejściu, pokazał sad, wypytywał o sytuację w Korczynie, interesowały go sprawy gospodarstwa, ale nie omieszkał też zapytać o Martę. Okazało się, że Marta wypełnia wiele obowiązków w korczyńskim dworze, co stryj Anzelm skomentował słowami: „ - A lękała się pracy! Ot, wszystko jedno, pracować wypadło...” Opowiedział też o swojej chorobie, którą lekarze zwali „hipokondrią”, a na którą nie było lekarstwa, bo była bardziej chorobą duszy niż ciała.

Jan oporządzał konie, lecz w międzyczasie zdążył jeszcze poprosić Antolkę, by narwała dla panienki świeżych wiśni w sadzie. Justyna nie mogła nadziwić się, że ta młodziutka dziewczyna nosi ciężkie
kołomysła (połączone ze sobą drewniane wiadra na wodę). Do Antolki przyszła pod pretekstem pożyczenia wody stryjeczna siostra Janka - Elżunia, a w chwilę później zjawił się Fabian - jej ojciec. Ów przyszedł rzekomo po córkę: „ - Niechże i mnie będzie pozwolone powitać Anzelmowego gościa - zaczął z niejaką nadętością w głosie i wymowie, a oczki jego drwiąco trochę świeciły. - Dawne to już czasy, kiedy przez nasze ubogie progi przestępowały takie znakomite nogi, a nie wiadomo, co by to pan Korczyński powiedział, gdyby wiedział, że siestrzenica jego znajduje się w bohatyrowieckiej okolicy, tak jak prawie w samym gnieździe jego największych wrogów!...” Jego zaczepny ton lekko zdezorientował obecnych, tym bardziej, że Fabian znów zaczął wypominać spór z Korczyńskim.

Anzelm starał się ratować sytuację tłumaczeniami: „ - Co ja pamiętam o panu Korczyńskim wspominając, tego Fabian ze wszystkimi swymi synami na plecach by nie poniósł. Jednakowoż źle nie życzę nikomu i między niczyimi wrogami nie jestem... Niech pan Korczyński i zdrów będzie długie lata... Ja jemu przekleństwa nie posyłałem i nigdy nie poszlę...”

Zachowanie Fabiana najbardziej zdenerwowało młodego Bohatyrowicza, zwrócił mu uwagę,
by rozważniej dobierał słowa. Fabian zorientował się, że popełnił nietakt i wszystkich przeprosił. Czym prędzej pożegnał towarzystwo i wyszedł wraz z córką. Po tym incydencie wszyscy poczuli się nieswojo. Anzelm podsunął pomysł wyprawy na grób Jana i Cecylii . Wraz z bratankiem mieli dokończyć tam naprawę krzyża.

Justyna nadal nie chciała wracać do nudnego grona w Korczynie, poprosiła więc mężczyzn, by zabrali ją ze sobą. Jej propozycja zdziwiła i jednocześnie wzruszyła starego Bohatyrowicza, ale uprzejmie panienkę zaprosił.

Rozdział VI

W drodze do grobu przodków Bohatyrowiczów, Anzelm, Jan i Justyna napotykają pannę Domuntównę, która prowadzi zdziwaczałego staruszka. „Dziadunio” poszukuje jakiegoś Pacienki, który przed laty uwiódł mu żonę. Po przybyciu na miejsce, oczom Justyny ukazuje się prosty grobowiec z wyrytym na nim napisem: „Jan i Cecylia, rok 1549, memento mori”. Anzelm opowiada legendarną historię swojego rodu.



Kiedy dzień zaczynał chylić się ku zachodowi: Justyna, Janek Bohatyrowicz i jego stryj Anzelm udali się na wspólna wyprawę do
parowu Jana i Cecylii. Szli przez okolicę w pobliżu Niemna. Mijali ogrody, wiejskie podwórka z gospodarskimi zabudowaniami oraz sady bogate w różnego rodzaju owoce. Justyna obserwowała i podziwiała ten widok. Nasłuchiwała również odgłosów dochodzących z domostw: tętentu koni, strzępów rozmów, hałasu wydawanego przez krosna i żarna. Gdzieniegdzie słychać było śpiew. Mijali mężczyzn powracających z pól z kosami u boków, widzieli dziewczęta zrywające owoce w sadach oraz kobiety noszące wiadra pełne wody. Twarze tych ludzi były ogorzałe od słońca.
Kontemplację wiejskiego pejzażu przerwał im nagle krzyk pomieszany ze śmiechem i lamentem. Na drodze ukazała się para ludzi. Mężczyzna był małym i zgarbionym starcem, a towarzyszyła mu wysoka i pleczysta dziewczyna, która mówiła:

„ - Niech dziadunio uspokoi się! Niech dziadunio do chaty powraca! Pacenko nie przyjechał! Pacenki nigdzie nie ma. On już po babulkę nie przyjedzie! On już umarł i babulka umarła! Proszę nie dziwaczyć i do chaty wracać!”

Była to
panna Jadwiga Domuntówna wraz ze swoim dziadkiem - Jakubem. Młodzi chłopcy skradający się gdzieś w pobliżu, straszyli biednego staruszka. Jan wyjaśnił Justynie, że stary Jakub miał kiedyś żonę, ale uwiódł mu ją niejaki Pacenko i powiózł gdzieś w świat. Od tamtej pory dziaduniowi panny Jadwigi „pomieszało się w głowie” i czasem wydaje się być niespełna rozumu.

Widząc całe zajście stryj Anzelm podszedł do Jakuba, zapytał, dokąd zmierza i potwierdził, że żadnego Pacenki w pobliżu nie ma. Uradowało to pannę Domuntównę, bo dziadunio natychmiast się uspokoił. Staruszek żył w świecie przeszłości, nie rozpoznawał żyjących, nazywał ich imionami przodków, a do Anzelma zwrócił się imieniem jego ojca -
Szymon. Starszy Bohatyrowicz wyjaśnił napotkanym, dokąd zmierzają, panna Jadwiga zapraszała ich do siebie, ale grzecznie odmówili.

Nieopodal usłyszeli fragmenty głośnej rozmowy. To Fabian zdążywszy już przebiec okolicę, tłumaczył sąsiadom
zawiłości swojej sprawy sądowej z Korczyńskim. Przemawiał na tyle przekonująco, że pozyskiwał sympatię słuchaczy, przy czym uparcie twierdził, że powinien wygrać proces. Stryj Janka stroniący od wszelkich kłótni, starał się obojętnie przejść obok bulwersującego się mówcy, nie podzielał jego opinii, był jej raczej przeciwny. Zadziorność Fabiana uznawał za przejaw chciwości. „ - Wygon nie był nigdy nasz i święcie do pana Korczyńskiego przynależy (...) ale oni na każdą garść ziemi aż mrą z chciwości...” W pobliżu minęli Ładysiową (Władysławową) chatę, po której znać było ubóstwo. Kontrastowała z pobliskimi domostwami, ale podobnych chat było kilka. Świadczyło to o tym, że mieszkańcom mijanej wsi (zaścianek Bohatyrowiczów) różnie się wiodło i że uprawa ziemi stanowiła tu podstawę egzystencji, dlatego każdy jej skrawek był tak pożądanym.

Naraz skręcili z drogi w ocieniony i chłodny korytarz. Był to porosły rozmaitą roślinnością głęboki wąwóz - parów, w jego wnętrzu biło małe źródło:„Była to krynica, której kryształowa szyba przebłyskiwała pod sklepistym pokryciem leszczyny i cienką nić rzucała pomiędzy gęste łotocie i czerwonawe kamienie.” Później zmuszeni byli wspinać się na górę, czasem Anzelmowi w trudach wspinaczki dopomagał bratanek. Justyna przypomniała sobie, że niegdyś widziała tę scenę - wtedy też dwóch mężczyzn wspinało się na górę, a ona patrzyła na nich z okna korczyńskiego dworu.

Niedaleko szczytu wzniesienia, pośród mchów i drzew widniał
grobowiec: „Był to grobowiec bardzo prosty i ubogi, ale takiego kształtu i w taki sposób przyozdobiony, że aby móc podobny mu zobaczyć, trzeba by cofnąć się wstecz o kilka wieków. Składał się on z sześciokątnego, grubego, u podstaw się zwężającego krzyża, na którego czerwonym tle bielała postać Chrystusa, a którego boki okryte były różnobarwnymi godłami i figurami. Były tam białym pokostem powleczone i ściśle do krzyża przylegające trupie głowy i różne narzędzia Chrystusowej męki, płaskie popiersie Marii, z tkwiącymi w nim siedmiu pozłacanymi niegdyś i w kształcie miecza wyrzeźbionymi strzałami, wsparte na rękach i w zamyśleniu na podstawach z drzewa lub gliny siedzące wypukłe figury świętych. Z chudości tych figur, ze szkieletowej długości ich członków, z okaleczeń, którymi czas zatarł rysy ich twarzy, poznać można było smak

i robotę odległych czasów. Krzyż był tak spróchniały, że rychłym upadkiem groził, ale rozpięta na nim postać Chrystusa i boki jego okrywające figurę, przez czas okaleczone, ze spłowiałymi barwami i pozłotami, zachowywały niezmącone zarysy swe i cechy. Osłaniał je i od zupełnego zniszczenia chronił gontowy daszek. Na szerokiej podstawie krzyża bielał wyraźny jeszcze, choć miejscami zacierający się już napis:

JAN i CECYLIA, ROK 1549,
memento mori” (pamiętaj, że umrzesz)

Na grobowcu nie umieszczono nazwiska, częściowo pozostawał anonimowy. Stary krzyż na nim wykonał dziadek Jadwigi Domuntówny, spotkany niedawno Jakub. Zrobienie nowego należało teraz do Anzelma i Janka Bohatyrowiczów. Anzelm przystąpił do heblowania drzewa. Wieczór był już coraz bliżej, a wokół panowała cisza. Justynę nęciła historia grobowca, ale nie śmiała zapytać. Przypomniała sobie ostatnią strofę pieśni, którą kiedyś śpiewał Jan, a dokończyła Marta:

„A gdy kto przyjdzie albo przyjedzie,
Pomyśli sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!”


Anzelm widząc smutek i ciekawość dziewczyny, przerwał pracę i począł
snuć opowieść o Janie i Cecylii. Niezwykłą legendę opowiedział mu stary Jakub, nigdzie nie była zapisana. Przekazywano ją sobie w formie ustnej jako historię dynastii Bohatyrowiczów.

W starych czasach, około sto lat po
chrzcie Litwy (1387 rok), przybyło w okolice Niemna dwoje ludzi. Nie znano ich nazwisk ani pochodzenia, nie wiadomo było, dlaczego się pojawili. Tylko ich sposób mówienia wskazywał na to, że przybywali z Polski. Szukali miejsca odległego od siedzib ludzkich. Podejrzewano, że przed czymś uciekają i, że różnią się kondycją społeczną, bo mężczyzna miał ciemną skórę, spaloną słońcem, a kobieta wydawała się piękną i wspaniałą, jakby pochodziła z wysokiego rodu.

O chrzcie Litwy

Władysław Jagiełło był wielkim księciem litewskim w latach: 1377 - 1381 i 1382 - 1401, a królem Polski w latach: 1386 - 1434. By zasiąść na polskim tronie, musiał pojąć za żonę jedenastoletnią wówczas królową - Jadwigę. W 1385 roku Jagiełło podpisał układ w Krewie, na mocy którego zobowiązał się do przyjęcia chrztu od Polski. W 1387 roku Litwa została wpisana w poczet państw chrześcijańskich. Przyczyną podjęcia decyzji o chrzcie były również częste najazdy Krzyżaków, które gnębiły terytoria podległe Jagielle. Zatem takie rozwiązanie problemu wydało się wówczas księciu najrozsądniejsze
.




Puszcza, choć dzika i jeszcze nieokiełznana, wydała im się miejscem idealnym na schronienie. Terytorium zamieszkiwali ludzie trudniący się uprawą roli, połowem ryb, hodowlą zwierząt, ptaków (sokołów) i pszczół. Wszyscy żyli
w bliskości i zgodzie z naturą. A natura obdarzała tubylców wszelkimi dobrodziejstwami. Nie znano jeszcze monet, więc wymieniano się wyrobami: „O pieniądzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chciał co sobie potrzebnego kupić, dawał skóry zdarte z ubitych bobrów, niedźwiedzi, lisów, kun i inszych zwierząt albo troszkę miodu i wosku, albo przyswojonego bawoła, karmną świnię i co tam zresztą kto miał.” Chaty były bardzo ubogie, nie miały pieców i kominów, nazywano je numami. Niektórzy wyznawali jeszcze wiarę w bóstwa.

Janowi i Cecylii najbardziej spodobało się nad brzegiem Niemna, tu postanowili osiąść i założyć swój ród. Ciężką pracą i wzajemnym wsparciem pokonywali wszelkie niedogodności losu

. Mężczyzna w pocie czoła karczował las, „(...) oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawolicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł i on położył się pod dębem, z oszczepem i łukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie śpiewając i grając na harfie.” Tak płynęły im lata. Okoliczna ludność dowiedziała się o nich i niektórzy zjawiali się, by wzajemnie wymieniać towary, podziwiać ich pracę i przy okazji uczyć się czegoś, co mogli wykorzystać w swoich osadach. Niejedni przejawiali chęć pozostania i służenia pomocą, ale pracowita para doczekała się własnych pomocników. Cecylia powiła sześciu synów i sześć córek. Każde z dzieci wkrótce miało swoje potomstwo. Ród rozrastał się i rozszerzał granice swego panowania. Minęło kilkadziesiąt lat. Sam król dowiedział się o Janie i Cecylii: „Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy to samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas ostatni Jagiellon, dwoma imionami: Zygmunt August nazywany.” Władca był zapalonym myśliwym i polował akurat w okolicznych lasach. Postanowił odwiedzić nieznane domostwo. Z całą świtą ruszył w kierunku Niemna. Niebawem puszcza zaczynała rzednąć, a oczom jego ukazały się rozrosłe skupiska ludzkie, wspaniałe pola uprawne i młyn rzeczny. Tylko boru na wysokim brzegu rzecznym nie tknęły ludzkie dłonie (tego, niedaleko którego rozmawiali Jan, Anzelm i Justyna).

Król przybywszy na miejsce, kazał wezwać przed swoje oblicze założycieli rodu:
„Z najpiękniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuczki wyprowadzili parę rodzicielów. Więcej niźli stuletnie te starce szli same przez się, niczyjej pomocy nie potrzebując, w śnieżystych płótnianych sukniach, by dwa gołębie, jedno przy drugim. On opierał się na toporze w długim kiju oprawionym; ona zsiwiałe włosy po pas rozpuściwszy głaskała biegnącą przy niej sarenkę. Kiedy już wobec króla stanęli, wszyscy zdumieli się, bo król kołpak swój zdjąwszy z głowy powiał ni przed starcami tak nisko, że aż z brylantowego pióra sypnęły się gwiazdy.” Monarcha poprosił Jana, by wyjawił swoje nazwisko i pochodzenie, lecz Jan odrzekł: „Przyszedłem tu od tych stron onych, którymi przepływa Wisła; nazwisko moje oznajmię tylko jednemu Bogu, kiedy przed świętym sądem Jego stanę, a kondycja moja niską była, pokąd do puszczy tej nie zaszedłem, gdzie wszystkie stworzenia są zarówno dziećmi powszechnej matki ziemi. Z gminu pochodzę i pospolitakiem na ten świat przybyłem; ale oto ta pani i małżonka moja z wysokiego domu zstapiła, aby moje wygnańcze życie podzielać.” Posłyszawszy taką odpowiedź, Zygmunt August nazwał założycieli rodu „bohatyrami”, jako że „ziemię dzikiej puszczy wydarli nie mieczem i krwią, lecz pracą i potem”. Stąd wzięło się ich nazwisko: Bohatyrowicze. A w dowód uznania i podziwu nadał

im godność i herb szlachecki.

Później, jak wynikało z opowieści Anzelma, Bohatyrowicze wskutek różnych dziejowych zamieszek, podziałów rodowych część swych dóbr utracili, zaniknął też tytuł szlachecki. Odtąd mienią się chłopami i żyją jak oni, uprawiają ukochaną ziemię i przy niej pozostają, bo tu tkwią ich korzenie, znajduje się rodzinne gniazdo.

Historię rodu znał stary Anzelm i Jakub, ponoć pamiętał ją jeszcze Fabian, ale oni nie przywiązywali do niej aż takiej wagi, umykała im wśród domowych obowiązków i codziennej walki o byt:
„Szczęście wywyższa, szczęście poniża, wszystko na świecie czasowe i przemijające...każda rzecz by woda przepływa, by liść na drzewie żółknie i gnije...”

Justyna podziękowała stryjowi Jana za opowiedzenie legendy:
„ (...) usta swe przyłożyła do szorstkiego rękawa jego kapoty.” Potem odeszła i w zamyśleniu przytuliła się do pnia brzozy. Myślała o wielkiej miłości, szczęściu i poświęceniu dwojga nieznanych ludzi złożonych w jednej mogile. Tuż obok o drzewo oparł się Janek i z żalem począł mówić o niesprawiedliwości losu

, dziwacznych podziałach wśród ludzi, które uniemożliwiają istnienie prawdziwej miłości: „Kiedy prawdziwego kochania zażądasz, to ono dla ciebie za wysoko rośnie;” Swoim smutkiem i żalem przypominał Justynie ją samą, też przecież nieszczęśliwą z podobnych powodów.

Nastawał wiec
zór. „W okolicy życie dzienne ustawało”. Młodej pannie wydało się, że pod gwiazdami płynie postać kobiety o złocistych włosach i z harfą u boku, lecz był to tylko figiel rozbudzonej wyobraźni.

TOM II

Akcja początkowo rozgrywa się w Olszynce, gdzie niespodziewanie zjawia się Teofil Różyc z prośbą do swojej kuzynki. W Korczynie niepokój wywołuje przybycie Darzeckiego, który żąda od Benedykta spłaty posagu żony. Na tym tle dochodzi do kłótni między Witoldem i ojcem. Justyna otrzymuje miłosny liścik od Zygmunta i udziela się przy żniwach w bohatyrowickiej okolicy, a następnie wraz z Janem odwiedzają mogiłę powstańców. Orzelska poznaje szczegóły „chłopskiej rewolucji”. Elżbieta Bohatyrowiczówna zaprasza panienkę na swoje wesele, a stary Jakub - dziadek Domuntówny opowiada niezwykłą „przygodę” swojego brata.

Rozdział I

W majątku Kirłów niespodziewanie zjawia się Teofil Różyc. Jego wizyta podyktowana jest chęcią namówienia kuzynki na zaaranżowanie spotkania z Justyną Orzelską, która niezwykle mu się spodobała i z którą chętnie by poflirtował dla zabicia nudy. Krłowa odwodzi go od tego pomysłu, Różyc przeszkadza jej w domowych obowiązkach, jego odwiedziny zbiegły się z wieloma gospodarskimi czynnościami oraz z przyjazdem kupców - „amatorów” wełny. Teofil sugeruje kuzynce, by jej mąż zarządzał Wołowszczyzną, lecz ona mu to odradza, bo Bolesław, niestety, nie ma zamiłowania do pracy. Różyc zobowiązuje się do finansowania edukacji synów pani Kirłowej.



W
Olszynce - niewielkim majątku ziemskim, otoczonym olchowym gajem - znajdował się mały dworek zamieszkały przez rodzinę Kirłów. Dworek otaczały pola uprawne, łąki i sady. W pobliżu szumiał Niemen. „Z domu i całego jego otoczenia od razu wnieść było można, że wśród średniej własności ziemskiej Olszynka była posiadłością możliwie najmniejszą. Wniosek ten potwierdzała wieś chłopska pomiędzy łąkami do grupy wierzb przyparta. Składało ją chat kilkanaście, dosyć czysto i dostatnio wyglądających. Z bliskości, w której znajdowała się od dworku, łatwo było zgadnąć, że kiedyś do Olszynki należała.” Okna dworku spowijały pędy fasoli. Na ganku stały gliniane garnce pełne zsiadłego mleka i kosz z warzywami. Sień rozdzielała dom na dwie połowy, z których jedna przeznaczona została na pokoje mieszkalne, a druga na kuchnię i izbę czeladną. Wewnątrz unosiła się woń mydlin zmieszana z kuchennymi zapachami.

Pani domu - Kirłowa krzątająca się po swoim domostwie, była zła na siebie, że nie udało się jej wyrobić ze wszystkimi obowiązkami i jednego dnia musiała borykać się z trzema czynnościami: wypiekiem chleba, praniem i wyrobem serów. Poganiała służbę, sama również biorąc czynny udział w pracach. Narzekała, ze starsza,
szesnastoletnia córka Marynia pomóc jej nie może, bo akurat musi doglądać pielenia ogrodu. Zachowanie matki drażniło lekko trzynastoletnią Rózię, która również pieczołowicie spełniała swoje „gospodarskie misje” pomagając przy czyszczeniu i obieraniu jarzyn

. Kirłową rozpraszała też troska o dzieci. Mała czteroletnia Bronia z rozwiązanymi tasiemkami butów, ciągle czepiała się jej spódnicy, domagając się jedzenia lub pieszczot. To najmłodsze dzieciątko zupełnie różniło się od reszty rodzeństwa. Było śniade, o ciemnych włosach i czarnych oczach, podczas gdy reszta miała jasną karnację po matce i włosy w kolorze lnu.

Utrapieniem kobiety był chorowity, ale zdolny Staś, który, korzystając z przywileju dzieciństwa, ganiał gdzieś po łąkach z chłopskimi dziećmi. Znacznie bardziej do matczynych cierpień przyczyniał się imiennik ojca - Boleś<, którego siłą trzeba było zapędzać do książek, bo nie wykazywał żadnego zapału do nauki. Matka zamykała go na klucz w pokoju, by choć na chwilę wymusić na nim wypełnienie szkolnych obowiązków. Nie przynosiło to oczekiwanych rezultatów, chłopak zwykle uciekał przez okno. Ostatecznie siłą przyprowadzano go z powrotem, sadzano przy książkach i unieruchamiano na dłuższy czas, przywiązując do kanapy.

Kirłowa postanowiła
edukować głównie synów, wierząc, że zdobycie wiedzy i doświadczeń będzie dla nich przydatne. Córkom wróżyła przyszłość gospodyń i pragnęła, by były najlepsze pod tym względem. Co do tego raczej obaw nie miała. Dziewczęta chętnie pomagały w domu. Utarczki ze Stasiem i planowane prace przerwało przybycie kupców, którzy po korzystnej cenie pragnęli nabyć od gospodyni sporą ilość wełny. Przyjazd handlarzy ucieszył Kirłową. Dzięki sprzedaży zwiększyłaby swoje dochody. Wyszła do nich z zamiarem pokazania spichrza, dzierżąc w dłoniach ogromny klucz. Z podwórza dostrzegła swoją starszą córkę Marynię siedzącą w zagonach wraz z innymi kobietami plewiącymi warzywa. Marynia rozmawiała z młodym Korczyńskim, który dosyć często, ze względu na swoją rozmówczynię przyjeżdżał do Olszynki: „W rozmawiającej i dziecięcym drobiazgiem otoczonej parze poznała najstarszą córkę swoją i młodego Witolda Korczyńskiego.” Targi z kupcami przerwało przybycie karety. Rozpoznała Różyca. Nabywcy oznajmili, że wstrzymają się z kupnem towaru do odjazdu gościa. Panią Kirłową zaniepokoiło to nagłe pojawienie się kuzyna. Zmartwiła się przez chwilę, że kuzyn będzie świadkiem dzisiejszego nieładu, niedokończonych czynności i jej mało wizytowego stroju. Po grzecznym powitaniu wszelkie niepokoje pierzchły, tym bardziej, że przybysz nie czuł zażenowania całą sytuacją. Zaprosiła gościa do salonu, a sama w pośpiechu odwiązała przytroczonego do kanapy Bolesia. Zawstydzony chłopiec umknął czym prędzej z pokoju.

Po chwili zjawiła się malutka Bronia, którą Teofil na powitanie uściskał i uniósł wysoko na rękach, co sprawiło mu niemały wysiłek. Zapowiedział, że dziewczynka wyrośnie na piękną kobietę. Rozmowa początkowo dotyczyła
choroby kuzyna, który od czasu jakiegoś pojedynku, kiedy to został ranny, dla złagodzenia bólu zażył morfinę. Od tamtej pory jest od niej uzależniony. Gospodyni, jako osoba szczera, skrytykowała jego nałóg. Uznała morfinę za szkodliwy wymysł cywilizacji i zaproponowała, by napili się herbaty. Różyc nie był amatorem takiego napoju, za to z przyjemnością

poczęstował się domowymi konfiturami.

Z dalszego toku rozmowy wynikało, że Różyc
zainteresowany jest bliższym poznaniem Justyny. Z tej przyczyny częściej niż zwykle pojawiał się w majątku Korczyńskich. Postrzegał pannę Orzelską za ponętną i piękną kobietę. Czuł się dobrze w jej obecności. Jej bliskość odprężała go i intrygowała. Uważał ją za szczerą i oryginalną. Sądził, że dzięki niej uleczy się z nałogu.
Kirłowa, dostrzegając zaangażowanie Różyca, kilkakrotnie sugerowała, by się z nią ożenił, lecz ten uparcie twierdził, że nie może. Przeszkodą było zbyt niskie pochodzenie, brak zaplecza materialnego oraz niedostatki w wykształceniu wybranki. Justyna była niegodną nazywać się panią Różycową.
„ - Wyborny pomysł, kuzynko, wyborny, nieoceniony! - wołał. - Toż bym dopiero niespodziankę urządził światu i samemu sobie! A papa Orzelski? Czy ja bym tę chińską figurę na kominku u siebie postawił? A francuszczyzna panny Justyny, entre nous (między nami mówiąc), dość kulawa? Gdyby się oko w oko spotkała z moją księżną ciocią, chybaby biedna ciotka śmiertelnego ataku spazmów dostała...” Dialog urwał się, gdy weszła Rózia z wiadomością, że Staś powrócił z łąk z chrypką. Kirłowa nakazała, by siostra zaparzyła mu kwiat lipy.

Teofil z zadziwieniem przypatrywał się swojej zabieganej kuzynce, która, chociaż była mężatką, samotnie borykała się nie tylko z gospodarstwem, ale i z wychowywaniem pięciorga dzieci. Zaproponował, by mąż Kirłowej został zarządcą jego majątku. Ufał, że jego Wołowszczyzna pod okiem życzliwego krewnego mogłaby zacząć świetnie prosperować. Pani Kirłowa natychmiast odwiodła go od tego pomysłu, słusznie twierdząc, że jej małżonek nie jest właściwą osobą do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji. Stwierdziła, że Bolesław ma złe przyzwyczajenia, ale to w gruncie rzeczy dobry człowiek. Nie potrafi żyć bez rozrywek i dlatego nieczęsto w domu bywa. Nawyku tego nabył jeszcze w dzieciństwie, gdy ociec jeździł z nim po obcych posiadłościach.

Kirłowa wyszła za niego
z miłości, mimo niechęci ze strony własnej rodziny widać było, że nadal go kocha: „ - Nabiera się przecież przyjaźni i przywiązania dla człowieka, z którym choć czas jakiś przeżyło się szczęśliwie. Zresztą, dzieci!...Mój kuzynie, jeżeli ożenisz się kiedy i zostaniesz ojcem, zrozumiesz, jaki to węzeł!”... Nie przeszkadzało jej, że mąż za część jej niemałego posagu, musiał spłacić nagromadzone długi. Sama zajęła się gospodarstwem i podupadający mająteczek wyciągnęła z ruiny. W wielu sprawach radziła się wtedy Korczyńskich. Na stanowisko rządcy zaproponowała Różycowi Benedykta. W zamian za szczerość i troskę, kuzyn zaofiarował swoją pomoc w opłacaniu nauki chłopców. Tylko ze względu na potomków Kirłowa przyjęła wsparcie. Po odjeździe Teofila zajrzała do pokoju dzieci, które beztrosko się bawiły. Dobiła targu z kupcami i wyszła na zewnątrz. Powoli kończono już prace polowe, więc zaniepokoiła ją nieobecność Maryni, ale po chwili dostrzegła ją ponownie w towarzystwie Witolda. Zastanawiała się przez chwilę, co łączy tych dwoje, lękała się o córkę, lecz wiedziała, że nie może nierozsądnie zachować się wobec młodego Korczyńskiego: - Co ja z tym fantem pocznę? (...) - Wypowiedzieć mu dom albo niegrzecznie przyjmować go... niepodobna! bo i za cóż? Poczciwy chłopak i syn najpoczciwszego sąsiada! Znają się z sobą od dzieciństwa, więc może to taka przyjaźń...” Zaraz posłyszała jednak ich rozmowę i stłumiła swoje lęki. Młodzi rozmawiali o rolnictwie, poprawie życia na wsi, oświecaniu warstw najniższych, które stale zaniedbywane nie mogły przyczynić się do postępu i rozwoju. Po chwili młodzi, biorąc się pod rękę, ruszyli uśmiechnięci na spacer w kierunku wsi. A za nimi pobiegł pies Korczyńskich - czarny wyżeł Mars.

Rozdział II

Marta kpi ze znajomości Justyny z Bohatyrowiczami. Jej ironia podyktowana jest zranionymi uczuciami i niespełnioną miłością. Dzieci: Leonia i Widzio próbują namówić ciotkę na wizytę lekarską, lecz ta absolutnie się na to nie godzi. W domu Korczyńskich zjawia się wraz z córkami Darzecki i żąda od Benedykta spłaty posagu swojej żony. Sugeruje przy tym sprzedaż zaniemeńskiego lasu z mogiłą. Po jego odjeździe Benedykt sprzecza się z synem. Z wizytą przybywa także Kirło i mówi o coraz poważniejszych zamiarach Różyca wobec Justyny, a panna Orzelska otrzymuje list miłosny od Zygmunta.



Justyna powróciła z letniego spaceru przed południem. W dłoniach
trzymała bukiet polnych kwiatów i pod nosem nuciła piosenkę. Przez przypadek stała się świadkiem niecodziennego widowiska. Dwoje młodych ludzi - Leonia i Witold błagało cioteczkę Martę, by wreszcie dała się przebadać lekarzowi. Doktor, przybyły do pani Korczyńskiej, posłyszał kaszel Marty i uznawszy go za objaw choroby, zalecił leczenie. Marta stanowczo odmawiała. Po chwili spostrzegłszy Justynę, na nią skierowała swoją uwagę, a zwłaszcza na wiązankę w jej dłoniach. Dziewczyna wyjawiła, że kwiaty dostała od Janka Bohatyrowicza. Nie spodobało się to ciotce i krytycznie odniosła się do tej znajomości: „ - Cha, cha, cha! No, to już u nich familijne! Wiecznie bukiety wiążą, a co który zwiąże, to miotła. Czysta miotła! Widywałam ja kiedyś takie bukiety często, a ten do tamtych podobny jak dwie krople wody! (...)”

Wywnioskowała, że panienka zawiedziona uczuciem do Zygmunta, „bawi się” młodym Bohatyrowiczem, a znajomość z nim podtrzymuje z nudy, melancholii i braku innych konkurentów: „Pobaw się (...), co to szkodzi? Z nudy, z melancholii! Na pociechę po pańskich karmelkach chłopskie miotły, tymczasem, póki Pan Bóg znowu jakiego panicza nie ześle, ha? Surową ocenę przerwało wejście Leonii zapowiadającej, że Widzio już doktora prowadzi. Marta poderwała się z miejsca i kilkoma susami dopadła drzwi spiżarni. Ukryła się za nimi, ale w progu została jeszcze młoda bratanica namawiająca ciotkę do poddania się lekarskim oględzinom. Cioteczka wciągnęła dziewczynkę do spiżarki i już po chwili dochodziły stamtąd odgłosy mlaskania i śmiech. Degustacja zapasów rozpoczęła się na całego. Po chwili znalazł się tam i Witold.

Całkiem inne sceny rozgrywały się
w sypialni pani Emilii. Komnatę napełniało błękitnawe światło lampy sugerujące blask księżyca. Zwykle czytano tu do późnej nocy, a niejednokrotnie i do rana. Panna Teresa Plińska - nieodzowna towarzyszka wiecznie cierpiącej pani Korczyńskiej, podczas literackich podróży zabierała swoją chorą „przełożoną” w rozmaite rejony świata. Ostatnio „przebywały” w Egipcie. Podróżując po obcych krainach, fantazjowały o miłości, dumały nad istotą piękna. Rankiem, gdy Terenia ledwo skończyła czytać o Egipcie, pani Emilia źle się poczuła. Dusiła się, kasłała i czuła kłucie w piersi. Przerażony pan Benedykt kazał posłać ponownie po doktora. Około południa wszystko wróciło do normy, a pani Benedyktowa była już tylko osłabiona.
Obwieszczono przybycie
pana Darzeckiego z córkami. Leonii kazano przebrać się, by nie wyglądała gorzej od ciotecznych sióstr. Szwagier Korczyńskiego przybył upomnieć się o dług swojej żony (siostry Benedykta). Pieniądze niezbędne mu były na wyprawę dla córki, która miała wejść w bogatą hrabiowską familię. Stary Korczyński dziwił się, że jego szwagier potrzebuje tak dużego kapitału, by wyposażyć córkę na nową drogę życia: „Cóż szwagier myśli? Srebra, futra, koronki i inne tam kobiece fatałaszki to są rzeczy kosztowne... bardzo kosztowne. Fortepian z Paryża sprowadzić musimy. Żona moja chce i ja się na to zgadzam (...)” - tłumaczył się Darzecki. Benedykt miał niewyraźną minę. Sprawa Darzeckiego frasowała go. Nie wiedział, jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji i, mimo że gospodarstwo ostatnio dobrze funkcjonowało, nie był w stanie od razu zapłacić tak znacznej kwoty. Sugerował, by szwagier rozłożył ją na raty.

Darzecki nie był jednak na tyle wielkoduszny i polecił swojego znajomego kapitalistę, który z chęcią, choć na wysoki procent, będzie mógł
pożyczyć należną sumę. Dodatkowo usprawiedliwiał nagłą potrzebę odzyskania pieniędzy sporymi wydatkami: rozbudował dom, wzbogacając go o oranżerię, meblował pokoiki córek i powiózł je na wycieczkę zagraniczną. Rozrzutność tłumaczył koniecznością zaspokojenia wyższych potrzeb i pragnieniem bycia człowiekiem „cywilizowanym”. Rozmowę zakończył propozycją sprzedania zaniemeńskiego lasu, co bardzo zbulwersowało Korczyńskiego. Przypomniał szwagrowi, że tam znajduje się „mogiła” - wspólny grób powstańców i jego brata, a tym samym i brata Jadwigi Darzeckiej:
„ - Szwagier może nie pamięta, że tam jest...to...tamto...mogiła...
- Jaka mogiła? - zdziwił się Darzecki.
-
Andrzeja...i to...tamto...tego...tych, którzy z nim razem...”

Darzecki stwierdził, że to tylko
„sentymentalność” i historia ta nie ma już większego znaczenia. Rozmowie mężczyzn dwukrotnie przeszkadzało nagłe wtargnięcie młodych panien Darzeckich i Leonii, które zaaferowane modą, udzielały Korczyńskiemu rad, co do zmian wnętrz domu. Krytycznym okiem obserwował wszystko znajdujący się w jednym z rogów salonu Witold. Nie podobała mu się zwłaszcza postawa jego ojca wobec Darzeckiego, który na tle bogacza wypadał służalczo. W związku z tym doszło później do „pokoleniowego” sporu.

Nim Darzecki opuścił gościnne progi Benedykta, wspomniał jeszcze młodego Zygmunta Korczyńskiego. Mówił o nim, że jest w Osowcach nieszczęśliwy. Przyzwyczajony do światowych wojaży nie może znaleźć na wsi natchnienia do pracy twórczej. Ponoć znudziła mu się również młodziutka i bogata żona. Korczyński skrytykował zachowanie Zygmunta: „ - A, na miłosierdzie boskie! - zawołał - czy to ziemia jest rajem, żeby od niej wszystkiego dobrego razem wymagać było można. Czegoż ten gagatek więcej od losu

swego żąda? Ma majątek, talent, matkę, która za nim świata nie widzi, młodą i śliczną żonę, tak w nim rozkochaną, że aż czasem ludzi śmieszy...”

Po wyjeździe sz
wagra pan Benedykt posprzeczał się synem. Witold zarzucił ojcu zbytnią uległość i pokorę wobec Darzeckiego. Stwierdził, ze nie jest to człowiek godzien szacunku, „że jest to pyszałek, sybaryta (utracjusz, hulaka), egoista niedbający o nic oprócz własnej pychy i wygody

, niewidzący dalej niż koniec własnego nosa, który zadziera pod obłoki dlatego, że ma większy od innych majątek, ciotkę hrabinę i stryjecznego brata wzbogaconego nie wiedzieć w jaki sposób, zapewne potem i krzywdą swych bliźnich.” Wyrzucał ojcu ponadto błędy w wychowywaniu jego siostry Leonii, która stawała się podobna do sióstr Darzeckich i w przyszłości, jeśli tak dalej pójdzie, nie będzie wartościową kobietą, tylko pustą „lalką”, „światową sroką”. Ojciec oburzony zachowaniem syna, nazwał go złym i zarozumiałym chłopcem, po czym wsiadł na konia i ruszył doglądać swoich włości. Witold wybiegł za nim z zamiarem podania mu kapelusza, lecz ten zignorował go, mówiąc> „ - Idź precz!” Za chwilę też, z ukrycia, wywołał Witolda Julek Bohatyrowicz - syn Fabiana i przyjaciel młodego Korczyńskiego, wielki amator połowów. Zwykle razem łowili ryby na Niemnie. Julek dawno już nie był w posiadłości Korczyńskich i czuł się z tego powodu nieco skrępowany. Dla dodania odwagi zabrał ze sobą przyjaciela - psa wabiącego się Sargas. Przyjaciele ruszyli rozwijać wędkarską pasję.

Tymczasem w salonie korczyńskiego domu rozbrzmiewała
muzyka. Na skrzypcach grał pan Orzelski, a na fortepianie akompaniowała mu córka. Muzyczną ucztę dla ducha przerwało wezwanie Marty na śniadanie. Ucieszyło to najbardziej starego Orzelskiego - degustatora potraw

i amatora kuchni Marty. Nieoczekiwanie pojawił się Kirło z nietypowymi wiadomościami, które nie od razu zechciał zdradzić. Pani Emilia po godzinie przygotowań i porannej toalecie przyjęła go w salonie. Początkowo gość wyraził ubolewanie na stanem zdrowia pani domu i, pragnąc ją rozweselić, począł naigrawać się z jej powiernicy Teresy.

Oświadczył biednej dziewczynie, że niezmiernie podoba się Różycowi, który niedługo ma tu przybyć. Teresa uwierzyła i pobiegła do Marty z prośbą o pożyczenie ozdób - liliowych kokard. Lecz, gdy się okazało, że pan Bolesław
zakpił sobie z niej, rozpłakała się i poczuła się urażona. Biadoliła, że ona również ma prawo marzyć o wielkiej miłości i nikt nie powinien w ten sposób żartować sobie z jej tęsknot: „ - I jakiż to sens tak żartować ze mnie? Gdybym już była taką starą i straszną...Dwadzieścia dziewięć lat mam, dlaczegóżbym więc uwierzyć nie mogła, że się komuś podobałam!”

W istocie Kirło miał do obwieszczenia nowinę, że
Teofil Różyc, po ingerencji jego żony - Maryni Kirłowej, poważnie zaczyna myśleć o pannie Justynie, której osoba przynosi mu ulgę w cierpieniach. Pani Korczyńska uznała tę myśl za niedorzeczność. Doszła do wniosku, że Różyc nie zdobędzie się na mezalians, choć według niej byłby to gest szlachetny, iście romantyczny. Całą rozmowę podsłuchiwała Leonka i szybko pobiegła podzielić się najnowszymi wieściami z Martą i Justyną. Ciotka szczerze pogratulowała panience, lecz ta nie wydawała się zadowolona. Przysiadła przy oknie i sięgnęła po książkę. Przywiózł ją wczoraj posłaniec

z Osowiec. Wewnątrz był list od Zygmunta Korczyńskiego. Mężczyzna namawiał w nim Justynę, by nadal byli przyjaciółmi - bratnimi duszami. Pamięcią powracał do chwil, które kiedyś spędzali razem. Próbował obudzić w niej uśpione wspomnienia, kiedy to razem czytywali poezję. Ale, mimo wewnętrznego smutku, Justyna pozostawała obojętna. Pamięć o Zygmuncie stopniowo zacierała się i blakła. Jawiła się przed nią nowa wizja miłości, wzajemnego oddania, pokory, zaufania:

„Kochać to ufać i w dwa serca na raz spoglądać jak w czyste zwierciadła, razem iść drogą długą i czystą, a u jej końca móc dwa imiona wypisać złotem przywiązania niezłomnego i zwyciężonych wspólnie postrachów życia...
- Jan i Cecylia!”

Znała już Janka Bohatyrowicza, o nim myślała i wplatała we włosy polne kwiaty od niego.

Rozdział III

Justyna przygląda się żniwom w Bohatyrowiczach, a potem sama bierze w nich udział. Przy okazji jest świadkiem scysji na polu między Ładysiem a Fabianem. Pani Starzyńska - matka Jana opowiada jej o swoich trzech małżonkach i żali się, że jej syn ostatnio bywa zasępiony, przyczyn takiego samopoczucia upatruje w jego kawalerskim stanie i samotności. Starzyńska rozmyśla o rychłym związku Jana i Domuntówny. Witold odwiedza żniwiarzy, a potem spotyka się z Anzelmem Bohatyrowiczem. Stryj czuje się zaszczycony wizytą panicza. Młody elegant Michał zaleca się do Antolki.



Rozpoczął się
czas żniw. Dni były słoneczne i upalne. W Bohatyrowiczach zapanował sezon prac polowych. Przedtem trwały do niego wielkie przygotowania. Kobiety prały, szyły i naprawiały odzież: „Do kilkunastu najmozolniejszych dni w roku przygotowywano się tam jak do wielkiego święta. Cała ludność okolicy jednocześnie wylec miała w pole, dla każdego było więc to wystąpienie publiczne, o którego przystojność, a nawet i niejaką wykwintność niezmiernie dbano.” Cała wieś współczuła najbiedniejszemu z Bohatyrowiczów - Władysławowi (Ładysiowi), który nie mógł sobie pozwolić na porządne ubranie. Na tle wielobarwnego tłumu wyróżniał się młody Michał - „pierwszy elegant okolicy”. jego strój był tak kolorowy, że panna Domuntówna porównała go do wilgi. Jankowi przy żniwach przyszła pomagać matka. Michał, żalił się nad swoim kawalerskim losem

. Nie tylko przy żniwach, ale i w domostwie przydałaby mu się kobieca ręka i jako taką widział on przyrodnią siostrę Jana - szesnastoletnią Antolkę. Wszyscy pracowali wytrwale, czując radość i satysfakcję

. Zboże żęto sierpami i układano w snopy, a te z kolei zawożone były do stodół przez elegancko ubranych woźniców. Tylko rudzielec Julek uchylał się od pracy, dumając o wyprawach nad Niemen. Ganiła go za to siostra Elżunia i brat Adam.

Na polu należącym do Janka pracowały jego matka -
Starzyńska i jej córka Antolka Jaśmontówna. Starsza pani tłumaczyła Justynie, która przyszła z bliska zobaczyć trud żniwiarzy, że ludzie z niej często żartują, bo ma już trzeciego męża. Po śmierci ojca Janka wyszła za Jaśmonta, z którym ma Antolkę, a kiedy i ten umarł, zainteresował się nią Starzyński ze Starzyn. Ale ów miał już siedmioro swoich dzieci i nie uśmiechała mu się perspektywa posiadania dodatkowego potomka. Wtedy Jaśmontowa - Starzyńska poleciła wychowanie Antolki Jankowi. Syn zgodził się z ochotą. Starzyńska wychodziła z założenia, że człowiek nie może żyć samotnie. Musi być z kimś, by wspólnie dzielić los

, dolę i niedolę. Narzekała na Jana, że ostatnio sposępniał, a przyczyny jego smutku upatrywała w samotności:

„ - Owszem. Ja wiem, skąd ten zasęp na niego przyszedł (...) Bo to trzydzieści lat ma i bez kochania żyje. Żenić się czas...” Poczęła prawić o tym, że pewnie i niedługo ożeni się, bo z panna Domuntówną mają się ku sobie i wszyscy na to czekają: stryj Anzelm i dziadunio panienki Jadwigi. Za takie słowa Jan ofuknął matkę: „Niech mama lepiej żąć idzie, co głupstwa ma wygadywać! (...)”

Justynie nagle zrobiło się smutno. Zauważył to Janek i zapytał o przyczynę przygnębienia. Orzelska stwierdziła, że czuje się nieswojo, gdy wszyscy wokół ciężko pracują, a ona tylko obserwuje. Nie chciała wracać do Korczyna, bo i tam nie miała nic do roboty. Czuła się niepotrzebna i zawstydzona.
„(...)Jan śmiałym ruchem głowę podniósł i podając Justynie sierp, w którym słońce krzesało srebrne błyskawice, z cicha wymówił:
- Proszę!”

Zaraz też zawołał matkę i poprosił, by
pokazała panience, w jaki sposób ścina się zboże. Wszyscy spojrzeli na nich z niedowierzaniem, a niektóre kobiety uśmiechały się dwuznacznie. Za chwilę na pole wjechała z zaprzęgiem Jadwiśka. Młody Bohatyrowicz zawtórował piosence panny, choć ta wykazywała niezadowolenie, spostrzegłszy przy żniwach swoją rywalkę - Justynę. Zaraz potem odjechali oboje - każde własnym zaprzęgiem ze snopami na wozach. Jan odjeżdżając, tęsknie i wymownie spoglądał w kierunku Justyny.

Niebawem na polu zjawił się stary Fabian Bohatyrowicz i wszczął kłótnię z pracującym nieopodal Ładysiem. Zarzucił mu, że jego żona zaczęła ścinać zboże w nie swoich zagonach. Od wyzwisk doszło do rękoczynów. W ruch poszły widły. Fabianowi z odsieczą przyszli synowie i bójka rozgorzała na dobre. Na szczęście mężczyźni pracujący nieopodal rozdzielili napastników. Odgłosy wrzawy ściągnęły na pole Janka pochłoniętego zwózką zboża. Gdy przybył, apelował o więcej zdrowego rozsądku, mniej zawziętości i skąpstwa: „Ja tylko to wiem, że nijaki porządny gospodarz nie zubożeje, kiedy mu biedny człowiek jaką tam garść zboża zeżnie (...).” Co niektórzy byli oburzeni tak haniebnym postępowaniem sąsiadów, Starzyńska niepokoiła się, że świeżo upieczona „robotnica”, widząc tak grubiańskie sceny, pewnie więcej nie przyjdzie, ale Justyna rozwiała jej obawy: „ - Alboż to tutaj tylko zdarzają się rzeczy niedobre i smutne? Wszędzie są takie, i daleko jeszcze gorsze, a jedyna różnica - w formie!”

Po „batalii” na polu zjawił się nagle
Witold Korczyński i, widząc pannę Orzelską nad kłosami z sierpem pochyloną, zaczął ją wychwalać: „Brawo, Justynko, brawo! (...) Dużoś nażęła? Długoś żęła? (...) Przecież choć raz nie brząkasz na fortepianie i nie tułasz się po domu jak Marek po piekle. Bo przecież na świecie każdemu coś robić trzeba! (...) Znudziłaś się klepaniem po klawiszach i żąć poszłaś - brawo!” Widzio wspomniał swoją przygodę z dzieciństwa, kiedy to o mały włos nie utopił się w Niemnie. Ocalił go Janek Bohatyrowicz. Rozmawiał ze żniwiarzami serdecznie i widać było, że budzi ich zaufanie. Zaproponowano, by odwiedził pana Anzelma. Wzbraniał się, sądząc, że stryjaszek Janka stroni od ludzi, ale gdy zapadł wieczór i ustały roboty w polu, postanowił udać się do starego Bohatyrowicza, dawnego przyjaciela Korczyńskich. Anzelm był zaskoczony jego wizytą:

„ - Korczyński - szepnął - młody Korczyński...na co? po co? dla ja...ja...kiej przyczyny?” Ale przywitał go uprzejmie, uznawszy odwiedziny za zaszczyt: „Nie spodziewałem się, nie spodziewałem się takiej promocji

i ta...ta...kiego miłego spotkania!”

Pokazał gościowi swój ogród. Witold z zainteresowaniem oglądał wszystko i dzielił się z Anzelmem zdobytą w szkole wiedzą.
„Pan tego wszystkiego uczy się teraz - powolnym, monotonnym swym głosem zaczął Anzelm - i widać, że uczy się nieobojętnie. Ja bez żadnej nauki sadek ten założyłem, a i poradzić się także nie było u kogo. Toteż i dowiaduję się ze słów pana, że niejedną zrobiłem pomyłkę... Wierzę... wierzę... Nauka ludzkim czynnościom przyświeca...” Stary Bohatyrowicz mówił o fizycznym podobieństwie młodego Korczyńskiego do brata pana Benedykta - Andrzeja. Nawiązał do powstania styczniowego i rzekł, że ojciec panicza, w przeciwieństwie do drugiego dziedzica Korczyna, jest obojętny na sprawy chłopów. Witold oświadczył, że w przyszłości, gdy skończy edukację i powróci do Korczyna, chętnie będzie korzystał z rad pana Anzelma. Gość obejrzał jeszcze książki, które wskazał mu gospodarz. Był to spadek po panu Andrzeju, dar dla ojca Janka - Jerzego Bohatyrowicza. Wśród nich znajdowały się „Psalmy” („Psałterz Dawidów” - biblijne psalmy w tłumaczeniu Jana Kochanowskiego), „Pan Tadeusz”.

Staruszek żałował, że
czasy „wspólnego dobrego sąsiadowania” i przyjaźni minęły. Był przy tym bardzo wzruszony. Przybysz dostrzegł, że izdebka Anzelma przypomina klasztorną celę. Z tą opinią zgodził się gospodarz, nawiązując do słów piosenki, którą śpiewał w młodości:
„Ty będziesz panną, ty będziesz panną
Przy wielkim dworze;
A ja będę księdzem, a ja będę księdzem
W białym klasztorze...”


W międzyczasie, w kuchni,
syn Fabiana - Michał zalecał się do Antolki i, próbując się jej przypodobać, naśladował głosy różnych zwierząt i ptaków. Janek i Justyna odpoczywali na ławce przed domem. Rozmawiali o miłości zdolnej pokonać wszelkie przeszkody, którą symbolizuje grób Jana i Cecylii. Mężczyzna zaproponował towarzyszce wyprawę na Mogiłę. Zaznaczył, że prawdopodobnie będą musieli popłynąć bez stryja, bo znów ma chandrę i całkowicie izoluje się od świata, samotnie spędzając czas w swojej izdebce: „My podtenczas z Antolką na palcach chodzim i cicho gadamy, tak jakby umarły w domu leżał...Taka u niego duszna choroba jakaś!”

Rozdział IV

Justyna i Jan wyprawiają się na drugi brzeg Niemna - do miejsca zwanego Mogiłą, gdzie pogrzebany jest ojciec Jana wraz z Andrzejem Korczyńskim i innymi powstańcami. Zginęło ich wówczas czterdziestu. Bohatyrowicz opowiada panience historię zrywu, wspomina pożegnanie z ojcem, którego wówczas widział po raz ostatni. Justyna także powierza mu swoje tajemnice. Mówi, że czuje się niepotrzebna, życie wydaje jej się bezwartościowe, ponieważ nie ma w nim żadnego sprecyzowanego celu. Gdy młodzi udają się w drogę powrotną, nad Niemnem zaczyna się burza i spadają pierwsze krople deszczu.



Jan oczekiwał na Justynę na piaszczystym brzegu Niemna. Do przeprawy przez rzekę przygotował
czółno. Stryj Anzelm nie mógł z nimi płynąć, bo tak jak przepowiadał jego bratanek, „duszna choroba” ponownie chwyciła go w swoje szpony.

Dzień był ciepły i słoneczny, ale gdzieniegdzie na sklepieniu nieba zaznaczały swoją obecność niepokojące obłoki. Do
Mogiły z Korczyna i Bohatyrowicz prowadziły dwie drogi. Jedna wiodła przez rzekę i las, druga przez rzekę i wśród piaszczystych wydm. Jan wybrał drugą z nich. Płynąc, obserwowali owady, ptaki, podziwiali nadniemeński krajobraz. Przypadkiem spotkali zapalonego pływaka i wędkarza - Julka Bohatyrowicza: „Wziąć by go można za bajecznego mieszkańca wód, który na chwilę tylko i w połowie przybrał postać ludzką, drugą połową ciała tkwiąc w swym rodzinnym żywiole. Ale zupełnie ludzkim był uśmiech, którym ten człowiek witał nadpływających.” Jan opowiadał towarzyszce podróży o Julku. W rodzinie Fabiana postrzegano go jako niedorozwiniętego umysłowo i „był on zawsze ostatnim”. Gdy młodzieniec dowiedział się, że nie ominie go służba wojskowa, okaleczył sobie dwa palce u prawej ręki Podobno nie zniósłby rozłąki z Niemnem i Sargasem - swoim psem. Do Mogiły szli przez piaszczysty otoczony borem teren, a Janek mówił, że zazwyczaj ze stryjem wybierają inną drogę, bo ta zbyt rozczula Anzelma. Kiedyś upadł i płakał. Mogiła miała pagórkowaty kształt kurhanu. „ - Widzi pani, tam ten trzeci od boru pagórek...Dniem i nocą, latem i zimą pusty on stoi i żadne nawet ziółko uczepić się go nie chce. A jednakowoż był kiedyś taki wieczór, że od dołu do góry zdeptały go ludzkie i końskie nogi i łez niemało na niego spadło...”

Syn Jerzego Bohatyrowicza dokładnie pamiętał
chwilę pożegnania z ojcem, choć miał wtedy niecałe osiem lat. Ojciec na początku pocałował matkę i tajemniczo rzekł jej kilka słów, a potem mocno wyściskał małego Janka. Tamtego wieczoru każdy kogoś żegnał. Stryja Anzelma żegnała panna Marta Korczyńska. Na szyi zawiesiła mu święcony medalik. Żegnających się otaczała atmosfera skupienia i powagi. Potem mężczyźni wyruszyli, by wziąć udział w powstaniu. „Kiedy mnie ociec całować przestał i z rąk na ziemię wypuścił, tego momentu już nie pamiętam, to tylko pamiętam, że zobaczyłem go jeszcze, jak obok pana Andrzeja przez te piaski jechał. Widać bardzo płakałem i za łzami wprzódy zobaczyć go nie mogłem, bo wtenczas dopiero zobaczyłem, kiedy już znajdował się na połowie drogi między pagórkami a borem.” Więcej ojca Janek nie widział. Raz tylko jeszcze o nim usłyszał. Było to już w czasie lata, gdy miał się zaczynać sezon żniw. Znad piasków raz po raz dochodziły odgłosy walki i unosiły się tumany kurzu: „Nad piaskami zaś ciągle grzmiało a grzmiało, i dopiero przed samym wieczorem grzmoty te zaczęły pomału ustawać, aż i zupełnie ustały, a za to po całym borze poniosły się wielkie ludzkie krzyki i zgiełki.”

Nastała noc, a ludzie z niecierpliwością oczekiwali na swoich podwórkach wiadomości o powstańcach. Nagle dało się słyszeć plusk wody, a po chwili przed oczekującymi pojawił się przemoczony i półprzytomny
Anzelm. Stary Jakub zaprowadził do chaty go, ale Anzelm ledwo mógł mówić. Kazał Jankowi do majątku Korczyńskich biec i oznajmić złe nowiny: „ O, Jezu drogi...powiedz ty jemu, że pan Andrzej tu...i na czoło sobie pokazał... a twój ociec tu... i na piersi sobie pokazał. A potem jeszcze dołożył: Obydwóch nie ma!”
Janek popędził do dworu, przecisnął się przez służbę i przekazał wiadomości. Przysłuchująca się rozmowie Andrzejowa zemdlała, a pan Benedykt prędko udał się do domu Bohatyrowiczów. Wypytywał rannego o swojego brata Dominika. Z wypowiedzi i gestów Anzelma wynikało, że został on wzięty do niewoli. Pamiątką po tych wydarzeniach był
zbiorowy grób powstańców:
„ - Ilu? - z cicha zapytała
- Czterdziestu - odpowiedział (...)”

Po tych wspomnieniach Justyna pogrążyła się w rozmyślaniach. Dumała o bohaterstwie, poświęceniu siebie dla celów narodowych. Postrzegała siebie jako istotę nieszczęśliwą z powodu wcześniejszej niewiedzy, nieświadomości historii, która rozegrała się tak niedaleko. Przyroda współgrała ze stanem jej ducha. Obok rosła grupa cienkich osin, które szumiały delikatnym, drobnym, ale gęstym listowiem, przywodząc na myśl szmer spadających jak łzy kropel wody. Niedaleko osin, oparty o pień sosny, stał Jan. Justyna podbiegła do niego i pochwyciła go za ręce. Ruszyli w drogę powrotną.

Justyna zwierzyła się Janowi, że od dawna
czuje się bezwartościowa i nieużyteczna. Uzależniona jest od innych, korzysta z dobroduszności stryja. Wstydzi się tego, a jej życie wypełnia nuda i monotonia. Dni upływają jej na akompaniowaniu ojcu i grze na fortepianie, a tymczasem drzemią w niej potężne siły, które chciałaby wykorzystać. Zawsze pragnęła komuś pomagać, być potrzebną - działać. Ze względu na swoje pochodzenie i jako uboga krewna Korczyńskich skazana jest na życie „w zawieszeniu”. Bardzo obrazowo określił to Jan: „ - Ani ptak, ani mysz....jak nietoperz! (...) Powiedział nawet, że nie pojmuje, jak ona taką mękę wytrzymać może, bo gdyby jemu kazano po dniach całych z założonymi rękami siedzieć i kawałka chleba, dachu, surduta z cudzych rąk wyglądać, utopiłby się niezawodnie, albo na pierwszej gałęzi powiesił.”

Przyjaciel mimo woli napomniał Zygmunta Korczyńskiego, który (według Jana) wcale do ojca nie jest podobny. Mówił, że słyszał, jak Zygmunt postąpił wobec panienki i było mu jej żal. To dla niej wtedy, gdy stała w oknie korczyńskiego dworu i patrzyła na Niemen, zaśpiewał piosenkę. Zaczął mówić też niepochlebnie o Benedykcie. Kiedyś był to inny człowiek, żył w zgodzie z chłopami, ale coś go odmieniło i teraz wszystkich traktuje z góry. Trzeba się z nim procesować. Jan i jego stryj unikają tego typu spraw. We wsi uchodzą za bogatych, mają sporo ziemi, lecz są wśród nich ubożsi krewni, którzy potrafią zaciekle walczyć o każdy skrawek ziemi. Jest to przyczyną rodzinnych waśni: „ - Pijactwa pomiędzy nami nie ma ani rozpusty nijakiej, ani złodziejstwa. Chatę choć na cały dzień otworem zostawić można, a nikt marnego węgla z pieca nie wyjmie. Za toż każdą grudkę ziemi jeden drugiemu z gardła by wydarł, a za najmniejszą szkodę albo ubligę do czubów się biorą lub do sądów ciągną.”

Niebo się zachmurzyło i wiatr zakołysał drzewami.
Burza zbliżała się wielkimi krokami. Jan ponaglał dziewczynę, by szybko wsiadała do czółna i częścią swojej garderoby troskliwie ją okrył. Wyrażał niepokój o jej przyszłe zdrowie. Justyna miała wilgotne włosy, a mężczyzna pogładził je dłonią: „ - Że też to Pan Bóg takie cudności stwarza!” Chwilę jeszcze rozmawiali, a nad ich głowami przeleciało stado morskich

wron - „czasowe u nas ptaki i bardzo rzadkie” - mówił Jan. Pomarzyli o wspólnych podróżach do nieznanych, dalekich krain. „Razem o nich czytywać będziemy” - uzupełniła Justyna i para ruszyła w stronę domostwa Anzelma.

Rozdział V

Po „odwiedzeniu” Mogiły Justyna i Jan przybywają do zagrody Anzelma, ale ten leży osłabiony „duszną chorobą”. Po jakimś czasie, gdy wyczuwa obecność gościa, powstaje z łoża. Elżunia zaprasza panienkę na swoje wesele. Antolka przygotowuje wieczerzę, a stryj Janka zwierza się Justynie ze swojego związku z Martą Korczyńską. Obejście nawiedza wraz z dziaduniem panna Domuntówna, który relacjonuje osobliwą historię z czasów wypraw napoleońskich. Następnie dwóch Bohatyrowiczów i panna Orzelska udają się na obserwację widowiskowego połowu jacicy na Niemnie. Gdy Justyna wraca do dworu, rozmawia z ciotką Martą na temat Anzelma. Dowiaduje się też o wizycie Kirłowej, która zapowiedziała oświadczyny Różyca.

Okna chaty stryja były otwarte, a przez jedno z nich dojrzeć można było zarys męskiej sylwetki na łóżku - znak, że Anzelma znów chwyciła „duszna choroba”: „ - Żeby teraz z fuzji mu nad głową wystrzelić, ani poruszy się, ani przemówi, i żadne proszenie albo krzyczenie nic nie pomoże. Sam przez się potem dźwignie się i odżyje...” - tłumaczył Jan Justynie, gdy po powrocie przekroczyli progi gospodarstwa Bohatyrowiczów. Skierowali się do kuchni, a tam pogrążone w rozmowie siedziały Antolka i Elżusia. Dziewczęta nie kryły radości z wizyty gościa. Antolka sądząc, że panna Orzelska zmokła podczas wycieczki z Janem, zaproponowała, że rozpali w piecu, ale wyręczyła ją w tym Justyna. Elżbieta zaprosiła Justynę na swoje wesele z pewnym młodzianem, u którego niedawno jej ojciec - Fabian był na oględzinach domostwa i gospodarki. Miała również w planach zaproszenie młodego Korczyńskiego. Obecność tych dwojga na przyjęciu weselnym poczytywała sobie za zaszczyt.

Dziewczęta gawędziły jeszcze o wyprawie ślubnej Elżbiety,
posagu, jaki mężowi wniesie, modzie, pracy. Antolka pobiegła do pomieszczenia obok i przyniosła stamtąd własnoręcznie wykonane tkaniny, suknie, dywany, kołdry. Do kuchni wszedł Jan, a niedługo po nim Anzelm, zwabiony odgłosem rozmów oraz przeczuciem obecności Justyny. Przywitał się jak zwykle uprzejmie i zaproponował, by wszyscy przenieśli się do gościnnej świetlicy. Podał Justynie krzesło: „Na krześle sieść proszę... wygodniej będzie niż na ławie... proszę na krześle usieść...” Zawołał Antolkę, żeby przyrządziła wieczerzę i wszystkich poczęstowała. Dziewczyna podała na stół

wielki bochen chleba, kwaśne mleko ze śmietaną, dymiącą jajecznicę i miód. Później, gdy dziewczęta oderwało od stołu

ryczenie krów gotowych do dojenia, stryj Anzelm został sam z Justyną i dotrzymywał jej towarzystwa. Z sentymentem począł wspominać dawne czasy, kiedy status społeczny zacierał się, a w imię wspólnego celu (udział w walkach powstańczych w 1863 roku) panowała równość między panem a chłopem: „Brat obejmował brata, nie zważając na to, czy bogatego albo ubogiego obejmuje, rozumni głupim drogi pokazywali.”

Mówiąc o relacjach zaścianka szlacheckiego z dworem, nie mógł pominąć swojego związku z Martą Korczyńską. Pochodziła ona z „lepszej” warstwy - szlachty, choć nie było tego po niej widać:
„Cudze suknie na grzbiecie nosiła, wszystkiego od łaski krewnych wyglądając”. On był ubogim chłopem pracującym w pocie czoła. Ze względu na przyjazne relacje z Korczynem, mógł często bywać we dworze, a ponadto obydwoje nie byli sobie obojętni: „Nie na ślepego przecież patrzała ona swymi takimi ognistymi oczami i nie głuchemu takie rzeczy niejeden raz mówiła, które o wzajemności upewniają.”

Gdy jednak
oświadczył się jej, został odprawiony. Nie mógł zrozumieć pobudek takiego postępowania, próbował rozmówić się z Marta, ale uciekła z płaczem. Bardzo przeżył to rozstanie, nie potrafił przeboleć utraconej miłości, stracił chęć do życia, dumał o śmierci. Chciał zapomnieć, a nawet ożenić się z inną, lecz okazało się to nierealne. Potem rozchorował się, dręczyły go wspomnienia i „ból duszy”. Przez dziewięć lat wycofał się z życia. Medycy nazywali jego chorobę „hipokondrią”, twierdząc, że to dolegliwość bardziej duszy niż ciała. Pewnego dnia sam dźwignął się z łoża. Chęć do życia powróciła. Pragnął pomagać bratankowi. Czasem pojawiały się nawroty „dusznego” schorzenia. Wtedy na kilka dni uciekał od świata i ludzi, zagłębiając się w przeszłości i własnych myślach.

Opowieść Anzelma posłyszał we fragmentach Jan. Podszedł i na znak szacunku ucałował go w rękę. W chwilę po tym pojawili się w świetlicy
panna Domuntówna ze starym Jakubem. Dziadunio ponownie narzekał na bałamutnika Pacenkę i przeszukiwał kąty izby z zamiarem znalezienia wroga. Potknął się przy tym i upadł, ale gdy Justyna chciała mu pomóc, obruszyła się wnuczka Jakuba i odepchnęła ją, mówiąc: „ - Za pozwoleniem, proszę dziadunia mego nie ruszać... już ja sama dam rady...” Anzelm znów uspokoił starca. Zachęcił go przy tym do opowiedzenia autentycznego wydarzenia z czasów Napoleona, gdy Jakub był jeszcze małym chłopcem. Starzec, który pamięcią tkwił bardziej w przeszłości niż w teraźniejszości, przystał na to z ochotą.

Zdarzyło się to wtedy, gdy dziadek pana Benedykta Korczyńskiego - Dominik służył u boku Napoleona i zwerbował do legionów najstarszego brata pana Jakuba - dwudziestoletniego Franciszka. Roztoczył nad nim opiekę, a rodzicom młodego legionisty donosił o sukcesach ich syna. W 1812 roku wojsko francuskie miało przechodzić w okolicach Korczyna i Bohatyrowicz, więc cała rodzina Jakuba oczekiwała powrotu syna - oficera. Zima była sroga. Ściskał mróz i sypał gęsty śnieg. Pewnego ranka, po takiej śnieżnej zawierusze, ojciec Jakuba posłał synów w pole. Chłopcy dostrzegli przy płocie dziwną postać. Próbowano rozpoznać, kim był zamarznięty na kość nieznajomy. Po dłuższych oględzinach okazało się, że to wojskowy - oficer i jednocześnie brat dziadka Domuntówny - Franuś: „ - Takim sposobem on do swego rodzinnego zacisza powrócił i jak wartownik nieporuszony u wrót rodzicielskich stanął...”

Opowieść staruszka przeplatana była przytykami zazdrosnej o względy Jana Jadwiśki. Czyniła uwagi Justynie na temat rozpuszczonych włosów. Jan bronił Justyny i starał się łagodzić napięcie, ale dziewczyna była zbyt oburzona i z przykrymi słowami wymierzonymi wprost w Jana skierowała się ku wyjściu:
„ -Chodźmy stąd, dziaduniu, no! chodźmy! (...)Tutaj nasza kompania niepotrzebna... Tu już dobre przy lepszym staniało. (...)” Janek zaproponował, że odprowadzi Justynę, a przy okazji zobaczą, jak wieczorową porą rybacy na Niemnie łapią jacicę (białe malutkie motyle wodne). Anzelm kierowany głównie względami dbałości o reputację panny Orzelskiej postanowił wybrać się z nimi.

Jacica - jętka - przedstawiciel owadów wodnych, okres jej roju (wylęgu) przypada na lipiec. Rybacy uważają ją za świetną przynętę i dlatego organizują zbiorowe połowy. Są one bardzo widowiskowe, zwłaszcza nad Niemnem. Na rzece, w ciszy i ciemnościach, zwabione światłem pochodni motyle (owady) nadlatują nad czółna białymi chmarami, a rybacy pochwytują je do płóciennych worów.



Wśród poławiaczy motylego roju, na jednej z łodzi, zarysowała się postać Witolda Korczyńskiego. Justyna wróciła do domu około północy. Terenia, mimo późnej pory, czytała pani Emilii. Tym razem fascynowała ich
miłosna historia rodem z francuskiego dworu. Pan Benedykt siedział w swoim gabinecie nad księgami rachunkowymi i niecierpliwił się z powodu nieobecności syna. Przypomniawszy sobie opowieść Anzelma i reakcję, jaką wywarła na Benedykcie wiadomość o śmierci brata: „Nie krzyknął, nie zapłakał, tylko przed oknem stanął i w nocne ciemności patrząc, takim głosem, jaki u konających bywa, kilka razy imienia boskiego wezwał!”, Justyna z szacunkiem pocałowała go w dłoń, a następnie udała się do swojego pokoju. Tam, domyślając się miejsca pobytu siostrzenicy, serią wyrzutów powitała ją Marta. Stwierdziła, że ominęła ją wizyta Kirłowej, która przyjechała wybadać sytuację i zorientować się, czy Justyna jest zainteresowana ślubem z Różycem, bo ów, mimo burzliwej przeszłości, gotów był ożenić się z panną z niższej sfery. Nieszczęśliwy jest głównie z jednego powodu - zażywania morfiny. Z tego nałogu uleczyć go może tylko cierpliwa i kochająca osoba.

Justyna otwarcie zapytała Martę,
dlaczego nie poślubiła Anzelma. Ciotka opowiedziała swoją wersję rozstania. Ich miłość rozkwitła, gdy modne wcześniej idee równości stanowej powoli zaczynały zanikać. Gdyby się uparła, nikt nie stanąłby na przeszkodzie temu związkowi. Na pewno nie przeszkadzałby on Benedyktowi, bo Andrzej - jego brat i jednocześnie krewny Marty, spoczywał w jednej mogile z bratem tego, którego kochała.

Najbardziej irytowały ją docinki ze strony niektórych, zwłaszcza Kirły
„Ot, ślicznego konkurenta Marteczka sobie zdobyła!” (...) Co to orze! orać to jeszcze pięknie, poetycznie, ale on sam gnój na pole wywozi i pewno od tego bardzo śmierdzi!” Nie chciała stać się przedmiotem drwin i bała się, że nie poradzi sobie z prowadzeniem gospodarstwa. Utwierdzał ją w tym Benedykt: „Praca ciężka. Będziesz musiała sama pleć, żąć, krowy doić, gotować, prać...”

Mimo nieszczęśliwego życia, które wiodła po odrzuceniu Anzelma, była dumna z siebie. Zachowała swoją godność i nie „schłopiała”. Uratowała się od wstydu i poniżenia. Ciotka chciała wiedzieć, co słychać u mężczyzny, którego niegdyś kochała, czy ją wspomina i jak o niej mówi. Justyna przypomniała jej, że powinna dać się przebadać lekarzowi, bo jej kaszel jest niepokojący. Odmówiła.

Orzelska zasypiała, gdy świt zaczynał wślizgiwać się do komnat. Marzyła lub śniła: widziała siebie jako kobietę stojącą na ganku domu Anzelma i Jana, widziała każdego z nich i czuła, wiedziała, że jest szczęśliwa.

TOM III

Ta część obejmuje smutne losy Andrzejowej Korczyńskiej oraz historię nieudanego małżeństwa Zygmunta. Justyna ostatecznie rozstaje się z kuzynem Korczyńskich i powierza swe serce i losy Janowi Bohatyrowiczowi. W zaścianku odbywa się uroczystość weselna Franciszka Jaśmonta i córki Fabiana - Elżuni. Marta i Anzelm spotykają się po latach. Dochodzi do pojednania między Korczyńskim a Witoldem, który sprawdza się jako emisariusz i obrońca uciśnionych - godzi Korczyńskich i Bohatyrowiczów. Benedykt i Justyna udają się do zagrody Anzelma, a ten uprzejmie i ze wzruszeniem wita gości.



Rozdział I

Smutna historia Andrzejowej Korczyńskiej, która rozpamiętuje zmarłego, a ponadto zdaje sobie sprawę z błędów dydaktycznych i porażki w wychowaniu syna. Zygmuntowi obce są idee patriotyzmu. Nie potrafi „odnaleźć się” w rodzinnych Osowcach.„Unieszczęśliwił” zakochaną w nim Klotyldę i stał się niespełnionym artystą. Stale łudzi się, że jego kontakt z Justyną zostanie odnowiony, co doprowadza do rozpaczy i łez jego żonę oraz rodzi napięcia między nimi.

Andrzejowa Korczyńska wyszła za mąż będąc młodziutką, piękną i posażną panną. Wielu konkurentów ubiegało się o jej rękę, ale wybrała najmniej bogatego i noszącego najskromniejsze nazwisko. Wniosła mu w posagu piękny majątek - Osowce. Dom, w którym mieszkała nazywano pałacem. Tutaj urodziła się i spędziła prawie całe życie, z wyjątkiem ośmiu lat, które upłynęły jej u boku męża. Dzieliła wszystkie przekonania i dążenia męża, ale jej „arystokratyczna” osobowość oddzielała ją od problemów ludu. Nie wynikało to z pychy czy pogardy, ale nie wyobrażała sobie, że mogłaby zniżyć się do obcowania z prostymi, niewykształconymi i pozbawionymi manier ludźmi.

Żałowała, że nie może przez to całkowicie uczestniczyć w życiu Andrzeja, który doskonale rozumiał położenie najniższych warstw i był przyjacielem chłopów. Znalazła inny sposób pomocy ubogim: własnoręcznie szyła dla nich odzież i w swoim domu uczyła chłopskie dzieci, które na czas „lekcji” były schludne i nie musiała obawiać się, że jej wrażliwa natura ucierpi w jakikolwiek sposób. Po śmierci ukochanego męża przywdziała czarny, żałobny strój.
Jej suknie były skromne: „Do ascetyzmu skłonna, zbytków żadnych nie pragnęła i nie używała; żałobne jej suknie kosztowały niewiele; stare sprzęty były jej najmilszymi; próbując samą siebie przekonała się nieraz, że przez długi czas pozostawać mogła na pożywieniu najgrubszym i najszczuplej wymierzonym. Nieraz chęć do życia w dobrowolnym, surowym ubóstwie przybierała w niej rozmiary gorącej żądzy.”

Za poniżające uważała interesowanie się sprawami materialnymi, kolidujące z wyznawanymi przez nią ideałami. Niezrozumiałe dla niej było to, że człowiek musiał troskać się o swój byt. Dlatego, po stokroć, od „raportów” rządcy o prosperowaniu Osowiec, wolała finezyjną literaturę, duchowe rozważania, skromne robótki ręczne. Ponadto, we wszelkich decyzjach gospodarczo - finansowych,
pomagał jej szwagier - Benedykt.

W podobnym duchu pani Andrzejowa
starała się wychowywać syna - Zygmunta. Zapewniła mu najlepszych nauczycieli, stroiła w eleganckie „arystokratyczne” ubrania: „Przed panią Andrzejową stał właśnie na stole

pięknie wykonany i oprawiony portret dwunastoletniego chłopca w stroju francuskim zeszłego stulecia z aksamitu i koronek złożony, z opadającymi na plecy strugami ufryzowanych włosów.” Sposób wychowywania Zygmunta nie podobał się zwłaszcza Benedyktowi. Stwierdził on, że dziecko wyrasta na „francuskiego markiza, nie na polskiego obywatela, na panienkę, nie na mężczyznę.”

Doradzał, by posłać chłopca do publicznych szkół, ale pani Andrzejowa zignorowała jego rady. Nie wyobrażała sobie, żeby jej syn, przeznaczony do wyższych celów, mógł się zetknąć z taką pospolitością. Familia Korczyńskich była zadowolona, gdy pojawił się kandydat na małżonka dla wdowy. Próbowano zeswatać ich ze sobą, a Benedykt łudził się, że mężczyzna prawidłowo pokieruje wychowaniem jego bratanka. Nic z tego nie wyszło, bo młoda wdowa, początkowo nawet akceptująca rady rodziny, nie wyobrażała sobie, że może zniweczyć pamięć o najdroższym mężu: „Nie, ona zapomnieć nie mogła ani wyrzucić z siebie tego, co tak głęboko zapadło w jej istotę i samo jedno dotąd ją wypełniało.”

Zygmunt wyrastał na egoistycznego chłopca. Matka, dbając o jego wykształcenia, zapewniała mu najlepszych nauczycieli. Jeden z nich odkrył w nim talent malarski. Nie było pewne, czy posiada dar, czy sugestia pedagoga była tylko próbą przypodobania się pani Andrzejowej. Od tamtej chwili matka starała się rozwijać w synu duszę artysty. Jego obraz został wyróżniony na jednej z wystaw.

Młodzieńcowi przypadła do gustu kuzynka - Justyna Orzelska. Spędzali razem czas, czytali poezję, Zygmunt przez chwilę myślał o małżeństwie, ale później wyjechał do Monachium i przywiózł stamtąd dużo bardziej odpowiednią dla siebie żonę - młodziutką
Klotyldę - pannę piękną i bogatą. Zgodę na ślub wymogła na rodzicach Klotyldy sama pani Andrzejowa, sugerując, że pod opieką jej syna, dziewczyna będzie bezpieczna. Po ślubie młodzi zamieszkali w Osowcach, ale panu młodemu szybko znudziła się małżonka. Nie angażował się również w sprawy osowieckiego gospodarstwa i, podobnie jak matce, nie podobały mu się „raporty” rządcy. Wolał czytać, rozmyślać, czasem malować, ale i sztuka zaczynała go nudzić. Po „światowym” życiu, które poznał, wszystko co działo się na wsi było dla niego prozaiczne. Nie mógł tu znaleźć natchnienia w twórczej pracy. Spacerował po ogrodzie z Klotyldą, ale spacery te były przerywane nieporozumieniami wynikającymi często z okazywania mu przez żonę zbytniej czułości. Kobieta wracała wówczas zapłakana do komnat pałacu, nie wiedząc, jak poradzić sobie z bólem zadawanym jej przez ukochanego człowieka. Młody Korczyński szedł rozwijać swoją pasję - malować, ale po chwili wracał znudzony krajobrazem, w którym nie dostrzegał nic inspirującego.

Niedawno zainteresowały go pobliskie wzgórza,
pozostałość szwedzkich okopów. Wraz z wspierającym go Darzeckim - mężem ciotki Jadwigi, rozpoczęli miniaturowe prace archeologiczne, ale i to szybko go znużyło, bo znaleziska nie były zbyt ciekawe. Jedynym pozytywem tego przedsięwzięcia było to, że schudł trochę, bo ostatnio zaczął przybierać na wadze. Służyła mu łączona z francuską kuchnia polska.

Podczas ostatniej wizyty na wzgórzach zobaczył gromadę ludzi kierujących się w stronę okopów. Bał się, że będą czegoś od niego chcieli i szybko powrócił do domu. Na schodach zakrzyknął do kucharza, by podawał śniadanie. Po konsumpcji schronił się w swoim pokoju i czytał dzieła francuskich mistrzów: Hugo, Byrona, Dumasa i innych. Nagle w drzwiach ukazała się ufryzowana główka Klotyldy. Kobieta chciała wejść, ale lękała się reakcji męża. W końcu weszła, pół żartem przemawiając do swojego portretu malowanego od dawna przez małżonka - artystę:
„ - Dzień dobry pani. Dlaczego pani dziś taka smutna? (...)”

Pragnęła pogodzić się z mężem, ale on twierdził, że przeszkadza mu w czytaniu. Postanowili wspólnie delektować się
literaturą. Klotylda wzięła trzeci tom Musseta, co wzbudziło podejrzenia Zygmunta. Zdziwił się, bo ową książkę podarował wraz z listem od siebie jakiś czas temu pannie Orzelskiej. Wziął ją od Klotyldy i zaczął niecierpliwie kartkować w poszukiwaniu informacji zwrotnej, ale nic nie znalazł. Natomiast Klotylda, krytykując Justynę za jej maniery i pochodzenie, obwieściła, że Różyc planuje ożenić się z ubogą krewną Korczyńskich.

Zygmunt nie dowierzał słowom żony. Wbrew jej protestom i błaganiom kazał
zaprzęgać konie i zawieźć się do Korczyna. Kłamał, ze jedzie poradzić się stryja w sprawach majątkowych. Zrozpaczona małżonka pobiegła z płaczem do pani Andrzejowej. Zwierzała się teściowej, szukając u niej rady i ratunku. Matka Zygmunta złożyła obietnicę, że porozmawia z synem na temat ich małżeństwa. Nigdy wcześniej nie chciała tego robić, by nie posądzano jej o niepotrzebne „wtrącanie się”, ale tym razem uznała, że sprawa wymaga interwencji.

Rozdział II

Justyna mówi Witoldowi o swoich radościach, do których się przyczynił. Młodzi są świadkami nieprzyjemnego incydentu - pan Korczyński unosi się na swojego pracownika, bo ten zepsuł żniwiarkę. W jego obronie staje Witold. Między ojcem i synem rodzą się kolejne napięcia, tym bardziej, że młodzieniec nie chce poprzeć Benedykta u Darzeckich i próbuje wymóc na nim zgodę na udział Leonii w weselu Elżuni. Justyna przebywa na „miodowym” poczęstunku w Bohatyrowiczach, a potem odwiedza ją Zygmunt z dwuznaczną propozycją miłosnego „trójkąta”. Dziewczyna odmawia. Zygmunt rozmawia z matką, a ta uświadamia sobie „wychowawczą” porażkę.



Witold z Justyną wracali z Bohatyrowicz do Korczyna i byli żywo zajęci rozmową. Justyna dziękowała chłopakowi za wszystkie dotychczasowe rady, za to, że
ukazał jej inny świat i inne wartości. Od czasu wizyt i żniw w Bohatyrowiczach nie odczuwała już nudy, a w jej sercu zagościło uczucie, którego jeszcze do końca nie zdołała pojąć. Na weselu Elżusi miała być pierwszą drużbantką, a pierwszym drużbantem Kazimierz Jaśmont. Wedle obyczaju drużka powinna wyhaftować na cieniutkiej chusteczce inicjały drużby, w zamian za co on musi ofiarować jej bukiet z gałązek mirtu.

Mirt - śródziemnomorski krzew o zimotrwałych, wonnych liściach i korzenno - słodkich owocach, dostarczających wonnego olejku, uprawiany jako roślina ozdobna.

Gdy znajdowali się w pobliżu folwarcznego dziedzińca, usłyszeli rozgniewany głos pana Korczyńskiego. Jak zwykle złorzeczył i wyzywał któregoś z parobków. Tym razem poszło o zepsutą żniwiarkę. Benedykt łajał jednego z chłopów i twierdził, że będzie musiał pokryć koszty naprawy urządzenia. Witold potępiał zachowanie ojca. Bolało go, że jest niesprawiedliwy dla robotników i ujął się za tym, na którym koncentrowała się złość ojca. Cierpliwie wytłumaczył chłopu Maksymowi, na czym polega budowa i działanie zepsutej maszyny rolniczej. Obiecał, że następnego dnia, z rana obydwaj zawiozą żniwiarkę do kowala i sprawa będzie załatwiona polubownie. Benedyktowi nie podobało się zachowanie syna, czuł, że ten podważył jego autorytet: „- Dałeś mi lekcję obchodzenia się z ludźmi. Teraz widać takie czasy przyszły, że jaja kury uczą. (...)”

Młodzieniec przypomniał ojcu postawę jego brata - Andrzeja, który był przyjacielem ludu. Przekonywał, że złość, gniew i złorzeczenia w takich wypadkach niczego nie dają, wprost przeciwnie -
zniechęcają pracowników. Tracą szacunek dla chlebodawcy. Namawiał, by ojciec nie pogardzał ubogimi robotnikami. Ale ten, nie widząc u syna szacunku należnego jego osobie, wyraził chęć śmierci, nim przyszły spadkobierca Korczyna powróci z nauk i obejmie ojcowiznę. Przeraziło to młodego Witolda.

Po chwili mężczyźni weszli w progi domostwa, gdzie w sali jadalnej nakryto już do wieczerzy. Przy
stole

zasiedli wszyscy domownicy oraz pan Kirło. Ów, znając zamiary Różyca względem panny Orzelskiej, nadskakiwał jej w usługiwaniu przy stole oraz prawił nieustannie o przymiotach Teofila - jego koligacjach rodzinnych i nadwątlonym bogactwie. Z milionowej fortuny pozostało mu kilkaset tysięcy rubli: „ - Teraz zaś (...) w trzydziestym pierwszym roku życia swego Teoś posiada już tylko trzysta tysięcy, bo Wołowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi warta jeszcze pewnie trzysta tysięcy. Przez osiem czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy...malutkie sobie sześćset tysiączków przez osiem czy dziewięć lat stracił...Ha? jak się to państwu podoba...zuch chłopak, co?” Pan Korczyński oburzył się, słysząc o takich „walorach” Różyca. Wiedział, że część pokaźnego majątku zdefraudowana została na gry hazardowe, liczne podróże i kochanki. Nazwał pretendenta do ręki Justyny darmozjadem, potępił jego zachowanie. Słowa te przeraziły panią Emilię, która nieprzyzwyczajona do grubiańskich wyrażeń, od razu źle się poczuła i musiała opuścić towarzystwo.

„Wystąpienie” ojca bardzo przypadło do gustu Witoldowi. Potem wypytywał on pannę Orzelską, czy faktycznie zamierza poślubić Różyca, na co Justyna, z tłumionym śmiechem i nazbyt poważnie odrzekła: „ - Mój drogi (...) - czyżbym mogła odrzucać od siebie tak wielkie, niespodziewane, cudowne szczęście... taki zaszczyt i łaskę? Sam pomyśl, czyżbym mogła?” Za chwilkę przybiegła Leonka z prośbą do Witolda, by wymógł na matce zgodę na jej uczestnictwo w weselu Elżuni. Marta miała być ich towarzyszką. Dziewczynka przygotowała dla niej prezent - samodzielnie wyszyła pantofle. Ciotka nie była przekonana, co do swojej obecności na weselu. Zapytała Justynę, po cóż wcześniej przybyła do Korczyna córka Fabiana. Justyna odpowiedziała, że wizytę Elżuni sprowokowała chęć zaproszenia jej w progi gospodarstwa Fabianów. Za pretekst posłużył poczęstunek świeżym miodem.

Zadowolony gospodarz szczególnymi względami obdarzył Justynę, przedstawił jej swoją familię i gości:
pana Starzyńskiego - małżonka matki Jana, narzeczonego Elżuni - Franciszka. Mówił o planowanym weselu. Głos zabierała również jego małżonka - rodem z Giecołdów. Stale wspominała swoją rodzinę, znanych dzierżawców ziem. Widocznym było, że jest dumna ze swojego pochodzenia. Jej uwagi irytowały Fabiana, który upominał ją w tym względzie.

Gdy znajdowali się w pobliżu folwarcznego dziedzińca, usłyszeli rozgniewany głos pana Korczyńskiego. Jak zwykle złorzeczył i wyzywał któregoś z parobków. Tym razem poszło o zepsutą żniwiarkę. Benedykt łajał jednego z chłopów i twierdził, że będzie musiał pokryć koszty naprawy urządzenia. Witold potępiał zachowanie ojca. Bolało go, że jest niesprawiedliwy dla robotników i ujął się za tym, na którym koncentrowała się złość ojca. Cierpliwie wytłumaczył chłopu Maksymowi, na czym polega budowa i działanie zepsutej maszyny rolniczej. Obiecał, że następnego dnia, z rana obydwaj zawiozą żniwiarkę do kowala i sprawa będzie załatwiona polubownie. Benedyktowi nie podobało się zachowanie syna, czuł, że ten podważył jego autorytet: „- Dałeś mi lekcję obchodzenia się z ludźmi. Teraz widać takie czasy przyszły, że jaja kury uczą. (...)”

Młodzieniec przypomniał ojcu postawę jego brata - Andrzeja, który był przyjacielem ludu. Przekonywał, że złość, gniew i złorzeczenia w takich wypadkach niczego nie dają, wprost przeciwnie -
zniechęcają pracowników. Tracą szacunek dla chlebodawcy. Namawiał, by ojciec nie pogardzał ubogimi robotnikami. Ale ten, nie widząc u syna szacunku należnego jego osobie, wyraził chęć śmierci, nim przyszły spadkobierca Korczyna powróci z nauk i obejmie ojcowiznę. Przeraziło to młodego Witolda.

Po chwili mężczyźni weszli w progi domostwa, gdzie w sali jadalnej nakryto już do wieczerzy. Przy
stole

zasiedli wszyscy domownicy oraz pan Kirło. Ów, znając zamiary Różyca względem panny Orzelskiej, nadskakiwał jej w usługiwaniu przy stole oraz prawił nieustannie o przymiotach Teofila - jego koligacjach rodzinnych i nadwątlonym bogactwie. Z milionowej fortuny pozostało mu kilkaset tysięcy rubli: „ - Teraz zaś (...) w trzydziestym pierwszym roku życia swego Teoś posiada już tylko trzysta tysięcy, bo Wołowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi warta jeszcze pewnie trzysta tysięcy. Przez osiem czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy...malutkie sobie sześćset tysiączków przez osiem czy dziewięć lat stracił...Ha? jak się to państwu podoba...zuch chłopak, co? Pan Korczyński oburzył się, słysząc o takich „walorach” Różyca. Wiedział, że część pokaźnego majątku zdefraudowana została na gry hazardowe, liczne podróże i kochanki. Nazwał pretendenta do ręki Justyny darmozjadem, potępił jego zachowanie. Słowa te przeraziły panią Emilię, która nieprzyzwyczajona do grubiańskich wyrażeń, od razu źle się poczuła i musiała opuścić towarzystwo.

„Wystąpienie” ojca bardzo przypadło do gustu Witoldowi. Potem wypytywał on pannę Orzelską, czy faktycznie zamierza poślubić Różyca, na co Justyna, z tłumionym śmiechem i nazbyt poważnie odrzekła: „ - Mój drogi (...) - czyżbym mogła odrzucać od siebie tak wielkie, niespodziewane, cudowne szczęście... taki zaszczyt i łaskę? Sam pomyśl, czyżbym mogła?” Za chwilkę przybiegła Leonka z prośbą do Witolda, by wymógł na matce zgodę na jej uczestnictwo w weselu Elżuni. Marta miała być ich towarzyszką. Dziewczynka przygotowała dla niej prezent - samodzielnie wyszyła pantofle. Ciotka nie była przekonana, co do swojej obecności na weselu. Zapytała Justynę, po cóż wcześniej przybyła do Korczyna córka Fabiana. Justyna odpowiedziała, że wizytę Elżuni sprowokowała chęć zaproszenia jej w progi gospodarstwa Fabianów. Za pretekst posłużył poczęstunek świeżym miodem.

Zadowolony gospodarz szczególnymi względami obdarzył Justynę, przedstawił jej swoją familię i gości:
pana Starzyńskiego - małżonka matki Jana, narzeczonego Elżuni - Franciszka. Mówił o planowanym weselu. Głos zabierała również jego małżonka - rodem z Giecołdów. Stale wspominała swoją rodzinę, znanych dzierżawców ziem. Widocznym było, że jest dumna ze swojego pochodzenia. Jej uwagi irytowały Fabiana, który upominał ją w tym względzie.

Niespodziewanie do grona dołączył Witold z nieodzownym towarzyszem - psem Marsem, a zaraz po nich przybyła Antolka, wyrażając ubolewanie, że Jankowi będzie przykro, gdy dowie się o wizycie Justyny w sąsiedztwie. Jan był akurat zajęty zwózką siana na łące. Fabian żalił się na niewielką ilość posiadanych gruntów. Znał swoje położenie, wiedział, ze nie jest zbyt bogaty, ale uważał się za zacnego i prawego gospodarza. Był dumny z synów, zwłaszcza ze starszych (Michała i Adama), którzy cieszyli się dobrą opinią i szacunkiem w okolicy.

Następnego dnia Leonia podarowała Marcie wyhaftowane przez siebie
pantofle, a Witold starał się wymóc na matce pozwolenie na udział siostry w weselu Fabianowej córki. Pani Emilia słysząc jego propozycję, bardzo się oburzyła. Benedykt uważał, że młoda dziewczyna nie może być „ciągana” po chłopskich weselach. Stary Korczyński nalegał, by syn wstawił się za nim u Darzeckiego. Chodziło o rozłożenie na raty długu wobec siostry. Witold stanowczo odmówił. Zachowanie syna irytowało ojca i potęgowało w nim uczucie niezrozumienia i samotności.

Wkrótce po zakończeniu żniw, do posiadłości Korczyńskich przybył
Zygmunt. Pretekstem jego wizyty były sprawy majątkowe, ale chodziło mu głównie o spotkanie z Justyną. Benedykt wrócił wówczas z sądu i był w doskonałym humorze. Sprawa z Bohatyrowiczami zakończyła się dla niego pomyślnie, przeciwnicy zostali dodatkowo obciążeni wysokimi kosztami procesu. Ich adwokat nie tylko nie dotrzymał terminu wniesienia apelacji, ale oszukał naiwnego Fabiana, wykorzystując jego niewiedzę co do rozległości spornych gruntów. Wmówił mu, że proces będzie dla niego korzystny, a szala zwycięstwa przechyli się na stronę Bohatyrowiczów.

Zygmunt pobiegł do na górę do pokoju Justyny. Chciał rozmówić się z panną, upewnić się, czy już go nie kocha, a przy okazji sprawdzić prawdziwość pogłosek o jej domniemanym ślubie z Różycem. Ponownie mamił dziewczynę, zapewniając ją o dozgonności i szczerości swoich uczuć. Zaprzeczał, by kochał Klotyldę. Zaproponował Orzelskiej udział w miłosnym trójkącie i zamieszkanie w Osowcach. Justyna kategorycznie odmówiła.
„Oferta” kuzyna zbulwersowała ją. Wiedziała, czym są i jak się kończą romanse. Jej ojciec był tego świetnym przykładem, a matka wiele przez niego wycierpiała. Stwierdziła, że nie żywi

do niego żadnych uczuć i nie chce być odpowiedzialna za łzy Klotyldy: „Ja nie chcę, by ktokolwiek przeze mnie płakał.”

Po powrocie z Korczyna młody dziedzic Osowiec odbył rozmowę z panią Andrzejową. Dyskusja bardzo poróżniła oboje. Syn poinformował matkę, że nie jest na wsi szczęśliwy. Nie potrafił znaleźć natchnienia, by rozwijać swoją pasję. Przyzwyczaił się do innego życia, podróży, zbytku, obcowania w kręgach o znaczącym pochodzeniu. Uczynił rodzicielkę winną swojemu nieszczęściu. Tak go przecież wychowywała. Zaproponował, by sprzedała Osowce i razem z nim i z Klotyldą wyjechała.

Kobieta odmówiła, usprawiedliwiając jednocześnie swoje postępowanie wobec niego:
„ - A ja marzyłam...że tu właśnie, w otoczeniu rodzinnej natury, wśród ludzi najbliższych ci na świecie, twórcze zdolności twoje najpotężniej w tobie przemówią... że raczej tu właśnie najpotężniej przemawiać będzie każda roślina i każda twarz ludzka, każde światło i każdy cień...że właśnie soki tej ziemi, z której i ty powstałeś, jej łzy i wdzięki, jej słodycze

i trucizny najłatwiej wzbiją się ku twojej duszy i najpotężniej ją zapłodnią...”

Rodowe korzenie pani Andrzejowej tkwiły w Osowcach. Tu również był
grób ukochanego i jedynego mężczyzny jej życia. Nie mogła i nie potrafiłaby żyć gdziekolwiek indziej. Zatroskana spytała Zygmunta, czy byłby szczęśliwy, gdyby poślubił Justynę. Zaprzeczył. Zrozumiała, że syn jest przede wszystkim zaślepionym własną miłością egoistą. Uznała swoją porażkę wychowawczą. Utwierdziła ją w tym opinia mężczyzny na temat własnego ojca i chłopów. Włościan nazwał bydłem, a ojca szaleńcem - idealistą walczącym o przegrane sprawy. Twierdził, że nazwisko ojca nieraz przynosiło mu ujmę, naznaczało piętnem niższości.

Matka nakazała, by syn opuścił pokój, a po jego wyjściu pogrążyła się w rozpaczy. W myślach, patrząc na zaczerwieniony skrawek nieba, błagała zmarłego męża o przebaczenie:
„ - Czy mi przebaczasz? - drżącymi usty szeptała. (...)
- Bez ojca wzrósł - szeptała - bez ojca... bez ciebie!”


Rozdział III

W Bohatyrowiczach odbywa się wesele Franciszka Jaśmonta i córki Fabiana - Elżuni. Poprzedza je błogosławieństwo rodziców młodej pary. Po ceremonii zaślubin przyjęcie weselne odbywa się w świetlicy, a tańce w stodole. Dochodzi do wzruszającego spotkania Marty i Anzelma. Panna Domuntówna, oburzona na Jana za adorowanie Justyny, rzuca w parę kamieniem. Gdy nie cichną pogardliwe opinie o Jadwiśce, Jan staje w jej obronie.

Julek zaprasza wszystkich na
„wyprawę” po Niemnie. Do tego celu mają służyć czółna. Po wodzie niosą się słowa patriotycznych pieśni. Zafrasowany Fabian i jego „procesowi” przyjaciele zapraszają młodego Witolda do świetlicy i czynią go swoim powiernikiem. Błagają, by wstawił się za nimi u, w ich mniemaniu, bezwzględnego Benedykta.



Lato dobiegało końca. Nadciągała jesień, ale dni były jeszcze pogodne i upalne. Zboża zebrano już z pól, a wokół trwały orki. Przygotowywano ziemię, by wkrótce znów mogła być płodna. W Bohatyrowiczach trwały przygotowania do wesela.
Fabian wydawał za mąż swoją córkę - Elżbietę. Od rana zjeżdżali się goście. Najwięcej było Bohatyrowiczów (od strony Elżusi) i Jaśmontów (ze strony Franciszka). Przybywali też inni krewni. Byli wśród nich Zaniewscy z Zaniewic, Obuchowicze z Obuchowic, Osipowicze z Tołoczek, Staniewscy ze Staniewic oraz Srzałkowscy z Samostrzelnik. Starzyński ze Starzyn przybył z trzema synami i z dwiema córkami, a stryjeczni bracia Jadwigi - Domunci pojawili się w towarzystwie dwóch sióstr - szczuplutkich Siemaszczanek.

Wkrótce - zgodnie ze zwyczajem - młodzi mieli zostać
pobłogosławieni przez rodziców. Wszyscy zajmowali należne sobie miejsca. W pobliżu przyszłej pary małżeńskiej sytuowali się drużbanci i drużki oraz swatowie i swatki. Oczekiwano pierwszego drużbanta. Miał nim być posażny i młody mężczyzna - Kazimierz Jaśmont. Wkrótce zjawił się - strojny i elegancki. Fabian przedstawił mu pierwszą drużkę - Justynę Orzelską. Ubrana w białą suknię, z czerwoną jarzębiną we włosach niezmiernie mu się spodobała, choć względami obdarzał raczej pannę Domuntównę. Z nadzieją oczekiwał jej przybycia. Przed rozpoczęciem błogosławieństwa drużba (jak nakazywał obyczaj) darował drużce wieniec z gałązek mirtowych, natomiast drużka miała mieć na ten cel przygotowaną białą chusteczkę ozdobioną inicjałami drużbanta.

Później były już podziękowania kierowane do rodziców, suto okraszane łzami. Ceremonia była dość wzruszająca. Następnie młodzi i weselnicy udawali się bryczkami i powozami do kościoła. Ci, którzy pozostali, rozpoczynali biesiadę. Poczęstunek przygotowano w świetlicy domu i tu goście musieli się zamieniać: gdy jedni konsumowali, inni tańcowali. Tańce odbywały się w oświetlonej małymi latarkami stodole.

Fabian, przybity
z powodu przegranego z Korczyńskim procesu, żalił się biesiadnikom w świetlicy. Czekały go spore wydatki. Znał nieustępliwość Korczyńskiego i nie wiedział zupełnie, jak poradzić sobie z zaistniałą sytuacją.

Tymczasem wieczór nadchodził i w gumnie rozpoczynały się
tańce. Wesoło grali bracia Zaniewscy. Nagle pojawiła się Domuntówna, odziana zupełnie nieadekwatnie do okoliczności. Prowadziła kulawego konia i chciała dowiedzieć się, czy są już jej bracia z Siemaszek. Mimo takiego stroju i tak podobała się Kazimierzowi Jaśmontowi. Za pośrednictwem braci namawiał ją, by później dołączyła do grona weselników.

Niebawem pojawiła się
Marta Korczyńska, a towarzyszyła jej młoda dziewczyna - Marynia Kirlanka, nad którą krewna Benedykta w czasie zaślubin sprawowała opiekę. W tym momencie panna młoda przyprowadziła na biesiadę Anzelma. Niegdyś zakochani w sobie ludzie (Marta i Anzelm) spotkali się ponownie. Po chwili Martę porwali jej dawni znajomi. Pragnęli się z nią przywitać i pogawędzić. Po jakimś czasie para spotkała się znowu. Wtedy, u stóp Anzelmowej zagrody, wspominali swoją niespełnioną miłość: „ - Czy panna Marta pamięta, jak pierwszy raz na zaproszenie panów Korczyńskich do Korczyna przyszedłszy i na panią spojrzawszy gawronem z otwartą gębą stanąłem, aż wszyscy śmiać się ze mnie zaczęli?” W stodole tańcowano na całego. Zamyśloną Justynę znalazł ją Jan. Prawił jej komplementy i nieśmiało poprosił o gałązkę jarzębiny. Młodych spostrzegła Domuntówna, która zdecydowała się wziąć udział w weselu. Przybyła wraz z dziaduniem. Jej garderoba wzbudziła wiele dyskusji i kontrowersji. Tym razem była zbyt strojna: „Na rękach miała białe rękawiczki, w ręku papierowy wachlarz malowany, a od całej jej osoby biły błyski złoto i srebro udających szpilek, kolczyków, bransolet.”

Otoczyli ją bracia i adorator - Kazimierz Jaśmont. Stała się dla niego uprzejmą, by wzbudzić zazdrość w Janie, ale ten zdawał się tego nie widzieć. Poirytowana rzuciła kamieniem w rozmawiającą parę. Swoim postępkiem przysporzyła sobie wrogów i naraziła się na niepochlebne opinie. Bracia Domuntowie wzięli ją w obronę i gotowi byli stanąć do walki, która być może by wybuchła, ale sytuację załagodził Jan. Utwierdził obecnych, że to był tylko żart panny Jadwigi - jego przyjaciółki z lat dziecinnych. Chciała go zwyczajnie przestraszyć, a potem z jego strachu dowcipkować.

W tej niezręcznej sytuacji zastał wszystkich Julek. Przybiegł i
zaprosił gości na „wycieczkę” po Niemnie. Czółna stały już gotowe u brzegów rzeki. Wkrótce z wody dobiegał śpiew weselników. Ludowe pieśni na przemian śpiewali mężczyźni i kobiety. Ale nie wszyscy mieli ochotę do zabawy

. Fabian w towarzystwie chłopów siedział zasępiony w świetlicy. Przyprowadzono do nich Witolda. Mężczyźni wybrali go na pośrednika między dworem a zaściankiem. Ufano, że jego wstawiennictwo u ojca może pomóc rozwiązać kłopotliwą finansową sytuację Fabiana i kilku Bohatyrowiczów, którzy przystąpili do procesu.

Zebrani poczęli prosić młodzieńca, by im pomógł, Początkowo odmawiał, nie wierząc w efektywność swojego „orędownictwa”, ale postanowił spróbować. Przekonał się do ich pomysłu ostatecznie, gdy naświetlili mu swoje położenie oraz uczynili powiernikiem swoich żalów. Usłyszał wówczas wiele złego o własnym ojcu. Benedykt, według zebranych, był ciemiężycielem uciśnionych i bezwzględnym wyzyskiwaczem, który wielokrotnie poniżał ludzi, traktując ich bardzo przedmiotowo:
„Raz pan Korczyński na całe pole i przed gromadą ludzi od próżniaków i hultajów nas łajał, kiedy w gorący czas robotnika znaleźć nie mógł, a my w najem do niego iść nie zechcieli. (...)
Cudzemu, a do tego i gardzicielowi, ciał naszych i dzieci naszych ani na jeden dzień w niewolę nie zaprzedamy i na pańskie ubligi albo, broń Boże, i ekonomskie popychanie dobrowolnie wystawiać się nie będziem. Lepiej już głód cierpieć i w zgniłych chatach mieszkać, niżeli w egipską niewolę za marny pieniądz iść! Ale gdybyśmy w panu Korczyńskim nie cudzego i nie gardziciela, ale przyjaciela i opiekuna naszego obaczyli, gdyby każdy mógł zaprzysiąc, że na jego polu obchodzenia się ludzkiego dozna, ho! ho!...”

Powoływali się przy tym ma brata Benedykta - Andrzeja. Wspominali go z nutą nostalgii: „(...) Nieboszczyk pan Andrzej to był swój! (...) Krótko on żył na świecie, ale wiele dobrego zrobił, a bez niego my jak barany na rzeź odłączone zostali. Ni do kogo przytulić się, ni od kogo rady i światłości zaczerpnąć nie mamy.”

Chłopi przekonywali Witolda, że gdyb
y ich godnie traktowano, byliby świetnymi robotnikami, tym bardziej, że sami są posiadaczami niewielu gruntów, a mają liczne rodziny. Wysunęli pomysł dzierżawy rolniczych terenów Korczyńskiego i uprawianiu jego pól: „ (...) u pan Korczyńskiego dużo ziemi, a u nas dużo rąk (...)” Przypomnieli historię rodu Bohatyrowiczów, pomnik swoich fundatorów, uzasadniając tym samym trwałość swojej familii oraz wskazując rodowe korzenie. Rozmowa przetykana była urywkami pieśni dobiegających znad Niemna. Melodie i słowa wpadały przez otwarte okno świetlicy.

Rozdział IV

Witold rozmawia z ojcem, przedstawia mu sytuację bohatyrowickicch włościan oraz ich opinię o nim. Benedykt zgadza się darować dług pieniężny, pojednuje się z synem. W zaścianku wszyscy cieszą się z takiego obrotu sprawy i dziękują młodemu paniczowi. Elżunia ceremonialnie przeprowadza się do małżonka. Jadwiga przeprasza Jana i godzi się z nim. Justyna i Jan nad brzegiem Niemna wyznają sobie miłość.

W domu Korczyńskich pani Emilia wraz z Teresą czytały o przylądku amerykańskim, zamieszkiwanym przez lud Eskimosów. Zastanawiały się, czy wśród nich istnieje „gorąca, poetyczna miłość”. A, gdy niesione wiatrem, dotarły do nich znad Niemna dźwięki muzyki i słowa pieśni, nakazały zamknąć szczelnie okiennice i zapuścić sztory. Benedykt samotny i strapiony przechadzał się po swoim gabinecie do złudzenia podobnym do pustelniczej izby Anzelma.

Do jego uszu również dolatywały
strzępy melodii, ale odbierał je zupełnie inaczej. Przypominały mu czasy młodości, walki o ideały, które rozpadły się po zderzeniu z brutalną popowstaniową rzeczywistością. Po raz kolejny spojrzał na list od brata. Rzadko do siebie pisywali. Dominik donosił, że bogato ożenił córkę, a sam piastuje urząd tajnego sowietnika. Stał się tajnym radcą - urzędnikiem carskiej Rosji. Bolało to Benedykta. Sądził, że ojciec nie po to wysyłał go na nauki, by w konsekwencji służył obcemu i wrogiemu mocarstwu:
„ - Czy w tym celu?... czy dla takiego rezultatu? Czyś mógł przewidzieć... spodziewać się?... Jeżeli z tamtego świata patrzysz... Widzisz... czy Stwórcy za nieśmiertelność dziękujesz?”

Mimo że Dominik szczerze zachęcał brata, by do niego przyjechał, a może i osiedlił się, on pozostawał wierny nadniemeńskiej ziemi. Gospodarował na niej sam - jako jedyny spośród trzech braci. Pamięcią wrócił do pewnego wieczoru, gdy podobnie udręczonego życiem, objęły go dłonie dziecka. Mały Witold przytulał się do niego. W synu od tamtej pory pokładał wszelkie nadzieje, ale i te okazały się płonne, bo, jako dorośli mężczyźni, nie potrafili się porozumieć. Podobnie, jak tamtej pamiętnej nocy, teraz również do pokoju seniora Korczyńskiego wszedł syn.

Witold przyszedł do ojca jako emisariusz chłopów. Pragnął omówić z nim sporo istotnych spraw. Na początku jednak „wylał” na niego wszystkie zasłyszane skargi. Benedykt starał się udowodnić synowi, że w sprawie procesu racja jest po jego stronie. Zarzucił włościanom ciemnotę i naiwność, stwierdził, że dają się wykorzystywać prawnikom. Syn odparł, że jest to skutek braku opieki, patronatu nad warstwami najniższymi. Nikt nie chciał ich wspierać. Takie argumenty zachwiały pewnością ojca, a jeszcze bardziej podważyło ją wyznanie młodzieńca, że widząc cierpienie tych najbiedniejszych, on też cierpi, czasem nawet myśli o śmierci. Benedykt ujawnił Witoldowi, że jest on jego jedyną nadzieją, sensem egzystencji, opowiedział o swoich młodzieńczych marzeniach, które sukcesywnie zabijała codzienność, odwieczne spory sąsiedzkie, niekończące się procesy. Zapominał nawet o poglądach Andrzeja, który nie darowałby mu tak niechlubnego postępowania. Wspomniał, jak kiedyś wspólnie z bratem walczyli o to, by pozamykać karczmy deprawujące i „odciągające” chłopów od obowiązków. Przeciwnikiem tej koncepcji był Darzecki. Między Andrzejem a nim wybuchł wtedy spór.

Ojciec i syn długo ze sobą dyskutowali, starszy Korczyński wypytywał młodego o sytuację w Bohatyrowiczach: „ (...) Czy żyje jeszcze stary Jakub?” Witold okazał rodzicielowi wdzięczność za to, w jaki sposób go wychował: „ Ojcze mój! Do grobu, do ostatniego tchnienia wdzięcznym ci będę, żeś mię nigdy od reszty ludzkości nie oddzielał, piedestałów mi nie budował, na królewicza i samoluba mię nie chował. Gdyby nie ty, od kolebki pewno owinięto by mnie w watę zbytku i zamknięto w klatkę przesądu. Byłbym dziś może, jak ten nieszczęsny Zygmuś, lalką z żurnalu mód wyciętą i niedoszłym jakim artystą, albo jak Różyc, kartką welinu w roztworze morfiny umoczoną!”

Benedykt dostrzegł w synu
przyjaciela, zauważył, że łączą ich te same cele i, że są do siebie bardzo podobni. Uznał swoje błędy i postanowił darować karę sąsiadom z zaścianka, a wraz z synem obiecali sobie nazajutrz popłynąć razem na Mogiłę: „(...) Potem pójdziesz tam do nich i powiesz im, że tej kary sądowej nie żądam już... nie żądam... Istotnie za wielką jest, a w tym, że ich oszuści wyzyskują i do złego prowadzą - moja wina! O miedzę z nimi żyję i palcem, aby temu zapobiec nie poruszyłem... (...) a potem , pod wieczór, może razem popłyniemy na...to...tamto...(...)

- Na Mogiłę! - dokończył.”

Witolda witano w Bohatyrowiczach z honorami. Wszystkich niezmiernie ucieszyła decyzja Benedykta. Po obwieszczeniu nowiny młodzian wrócił do korczyńskiego dworu i spędził z ojcem pozostałą część dnia;
„(...) a przed zachodem słońca kilku weselników u samej krawędzi zielonej góry stojących ujrzało na Niemnie łódkę wiozącą dwóch ludzi, z których młodszy wiosłem robił. Za Niemnem obaj na żółtą ścianę wstąpili i w borze zniknęli.”

Wesele Elżusi miało się ku końcowi. Goście powoli się rozjeżdżali. Poczęto zaprzęgać konie i pakować kufry.
Młoda małżonka przeprowadzała się do męża. Wyprowadzka wiązała się z obrzędem. Drużbowie i drużki śpiewali pożegnalne pieśni. Pannie młodej żal było opuszczać rodzinne progi. Płakała, widząc wszystko gotowe do drogi. Na te ostatnie chwile przybyła i Domuntówna. Przychyliła się ku prośbie Kazimierza Jaśmonta i w przyszłości postanowiła podjąć go w swoim domu. Celem jej wizyty było przede wszystkim porozumienie z Janem. Chciała się z nim pogodzić, przeprosić za swoje postępowanie i podziękować za to, że wstawił się za nią. Wyznała mu, że nie czuje już do niego żalu: „ Co pan Jan winien temu, że w inszej stronie dla pana słońce wzeszło?”

Widząc skruchę dziewczyny, Jan obiecał być jej dozgonnym przyjacielem. Wzajemnie życzyli sobie szczęścia, a potem, obawiając się, że Justyna spostrzegła jego zbyt długą konwersację z Domuntówną i odeszła, dowiedział się od stryja, gdzie się panna podziewa i, nie zważając na jego rady, pobiegł szukać panienki.

Nad brzegiem Niemna zachodziło słońce i powoli nastawał wieczór. Woda w rzece mieniła się mnóstwem barw. Ptaki pokrzykiwały, szykując się do snu. Echo odbijało dźwięki. Jan poprosił Justynę, by powierzyła echu imię drogiego jej sercu mężczyzny. A ona kilka razy zakrzyknęła:
„ - Janku!” Mężczyzna ucieszył się i obydwoje wyznali sobie miłość, przypieczętowując ją pocałunkiem:
„ - Krolowo moja! najdroższa! jedyna! czy moja ty? czy moja? moja?
- Na zawsze! - odpowiedziała.”


Rozdział V (ostatni)

Do Korczyna z radosnymi nowinami przybywa pani Kirłowa. Oświadcza, że jej kuzyn Teofil pragnie poślubić panienkę Orzelską. W salonie rozpoczynają się dyskusje o wspaniałomyślności Teofila, lecz „sielską” atmosferę psuje wyznanie Justyny o zaręczynach z Janem. Stopniowo wszyscy godzą się z jej decyzją, nawet papa Orzelski. Tylko Zygmunt nie może zrozumieć postępowania kuzynki.
Benedykt rozmawia z Martą, która sugeruje przeniesienie się ze swoją podopieczną do Bohatyrowicz. Gospodarz
dziękuje za lata pracy w Korczynie, docenia jej poświecenie i oświadcza, że nigdzie jej nie wypuści. Marta jest bardzo zadowolona, nie wiedziała, że krewniak tak ją ceni. Justyna wraz z wujem udają się z wizytą do zaścianka. Wita ich wzruszony Anzelm.

Następnego dnia do Korczyna przybyło sporo gości. Pierwszym z nich był Zygmunt Korczyński. Usiłował namówić stryja, by ten przekonał jego matkę do wydzierżawienia lub sprzedaży Osowiec, a następnie do wyjazdu za granicę. Wraz z Klotyldą podjęli już decyzję o podróży, ale martwiło go, że pani Andrzejowa pozostanie sama na włościach. Stryj ani myślał przychylić do prośby bratanka. Upominał go w tym względzie.

W godzinkę po Zygmuncie zjawił się
Kirło i wypytywał Leonię, czy Justyna jeszcze śpi, podpowiedział, by „nic ciężkiego na siebie nie kładła”, żeby „jej lekko było pod sufit skakać...” Miał ponoć bardzo „weselne” nowiny. W tym czasie pani Emilia, piła kakao, lecz szybko przywdziała ozdobny negliż, by lada chwila móc się przywitać z gościem.

Jako ostatnia przybyła wraz z gromadką dzieci
żona Kirły. Wracali z posiadłości Różyca, gdzie bawili od dwóch dni. Pani Kirłowa miała od Korczyńskich odebrać Marynię, która pozostała tu od czasu wesela Elżuni. U jej stóp plątała się jak zwykle czteroletnia Bronia. Za chwilkę do przybyłych dołączyła Justyna. Serdecznie przywitała się z Kirłową. Żona Bronisława przypominała Orzelskiej jej zmarłą matkę. Dzieci udały się do ogrodu, a dorośli przeszli do gabinetu Benedykta. Tylko mała Bronka nie opuściła matki. Kirłowa wyjawiła cel swojej wizyty. Otóż pan Różyc za jej pośrednictwem zdecydował się prosić o rękę Justysi:

„ (...) Kuzyn mój, Teofil Różyc, prosi przeze mnie o rękę Justynki. Osobiście nie oświadcza się dlatego, że to by go zanadto wzruszyło i zdenerwowało, a przy tym niepewny jest, jaką odpowiedź otrzyma, ale jeżeli tylko będzie ona pomyślną; natychmiast sam przyjedzie...natychmiast!”

Wiadomość ta bardzo poruszyła zebranych. Pani Emilia była
zachwycona wielkodusznością Teofila - taki bogacz, a wybrał skromną i ubogą pannę. Podobnie sądziła Teresa. „Posłanka” miała do ujawnienia jeszcze jeden sekret dotyczący kuzyna, a ponieważ zadeklarowała się mówić prawdę, nie mogła go ukrywać. Otóż pewnym było, że Teoś jest morfinistą. „Zamiłowanie” do tego medykamentu „zaszczepili” mu kiedyś lekarze. Początkowo był to środek przeciwbólowy, lecz prędko stał się antidotum na każde cierpienie. Różyc ufał, że z nałogu potrafi go uleczyć tylko ukochana kobieta.

Benedyktowi nie spodobała się owa „przypadłość”:
„ - Prosto z mostu mówiąc...pijakiem jest! - sarknął.” Kirłową zabolało takie stwierdzenie, wyraziła nadzieję, że nie zraziła nikogo tym oświadczeniem. Pani Emilia i Teresa były wprost zauroczone: „ To, o czym dowiedzieliśmy się, czyni pana Różyca więcej jeszcze interesującym... obudza jeszcze żywszą dla niego sympatię, bo świadczy o naturze pragnącej wyrwać się z więzów szarej rzeczywistości, upajać się choćby snami o tym, co piękne, wzniosłe, poetyczne! (....)” Pani Kirłowa nadal mówiła o Różycu. Wychwalała go, wskazywała na jego przymioty: dobroć, umiejętność dzielenia się z innymi, pomoc, wsparcie...

Wszyscy oczekiwali na decyzję Justyny, ale ona
odmówiła. Oświadczyła, że jest już zaręczona. Jej wybrańcem był Jan Bohatyrowicz. Na dowód tego pokazała dłoń, na której nie było już pierścionka - rodowej pamiątki po matce. Justynę tłumaczyła, że z Janem znają się już od jakiegoś czasu, a ona pomagała mu nawet w pracach polowych. Benedykt wtrącił się, by uświadomić dziewczynę o konsekwencjach takiej decyzji:
„ - Poczekaj! A praca! Czy ty wiesz, jaka cię praca tam czeka?
Ale ona i na to miała odpowiedź:
„ - Ależ, mój wuju (...) brak pracy właśnie był mi od dawna trucizną i wstydem! O, jakże wdzięczna jestem temu, który mię pod niski, ale własny dach swój biorąc daje nie tylko zadowolenie serca, ale zajęcie dla rąk i myśli, zadanie życia, możność dopomagania komuś, pracowania na siebie i dla innych!...”

Zarzut mezaliansu zripostowała swoim pochodzeniem oraz pragnieniem niesienia „kaganka oświaty” tam, gdzie nie docierał, czyli do warstw najniższych. Argumenty siostrzenicy przypadły do gustu panu Benedyktowi. Nie widział nic niestosownego w miłości, choćby dotyczyła ludzi z odmiennych warstw. Natomiast pani Emilia i Teresa oburzyły się. Kirło nie mógł pojąć, że „Teoś harbuza dostał”. Kirłowa była nawet zadowolona, bo doszła do przekonania, że „dla biednych dziewcząt, które ani hrabinami, ani doktorkami zostać nie mogą, dobry to los

... jedyny może los...” i przyobiecała oddać Justynie do pomocy jedną ze swoich córek - Rózię.

Wieść szybko przedostała się do ogrodu. Pędem przybiegł Witold i
pogratulował z całego serca Justynie. Zygmunt, posłyszawszy te informacje, pomyślał, że to od niego uciekając, Justyna dopuściła się uczuciowego sprzeniewierzenia: „(...)Przyrzekam ci, że oddalę się, że unikać cię będę, że niczym nie narażę cię na walkę, która straszna w tobie być musiała, skoro cię aż do tak rozpaczliwego kroku przywiodła!” Nie brał pod uwagę tego, że dziewczyna naprawdę już go nie kocha. Zaślepiony egoizmem hołdował własnej miłości. Powiedział jej o tym, a ona go wyśmiała. Zarzucił jej niemoralność, a w myślach nazywał prostaczką.

Decyzja Justyny
nie spodobała się staremu Orzelskiemu. Zwrócił się do Benedykta i upraszał go, jako opiekuna swej córki, by nie pozwolił na taki nonsens. W istocie miał na myśli siebie. Nie wyobrażał sobie, że mógłby zamieszkać w ubogiej wiejskiej chacie, gdzie nie ma nawet fortepianu. Benedykt wyjaśnił mu, że nie musi obawiać się „eksmisji” z dworu. Miał w Korczynie zagwarantowane miejsce, a zabezpieczała je dodatkowo znaczna kwota, którą wuj miał w ratach spłacać siostrzenicy. Korczyński odbył rozmowę z Martą. Już wcześniej poprosił ją do siebie. Chciał dowiedzieć się o sytuacji w bohatyrowickim zaścianku, ale przede wszystkim interesował go Jan - jako przyszły małżonek Justyny. Marta poprosiła krewnego o możliwość przeprowadzki z Justyną. Benedykt zażartował, że wkrótce „cały Korczyn do Bohatyrowicz się przeniesie”. Krewna tłumaczyła mu, że czuje się zbędna w jego domu. Nigdy nie mogła zadowolić pani Emilii, a dzieci już podorastały. Życie upłynęło jej bez miłości i bliskich osób, a ze wszystkich to Justynka lubiła ją najbardziej. Tam, u Bohatyrowiczów, przyda się młodej parze. Poradziła, by zatrudnił ochmistrzynię.

Benedykt czuł się do głębi
przejęty wyznaniem Marty. Docenił jej poświęcenie, podziękował i orzekł, że nigdzie jej „nie wypuści” z Korczyna: „(...) Ty tu niepotrzebana! Boże kochany! A toż my z tobą od dwudziestu kilku lat we dwoje pracujem! Tylkoż nas tu dwoje pracujących było! Niepotrzebna! A cóż ja bym począł, gdybym ciebie przy sobie nie miał? Toż ja nie tylko swojej, ale i twojej pracy zawdzięczam, że utrzymałem się przy Korczynie! (...) Ależ ty dzieci moje na rękach swych wynosiłaś i wyhodowałaś! ty je jak matka i... za matkę... kochałaś, pieściłaś (...) Alem ja wdzięczen ci, do grobu wdzięczen, i nie puszczę cię od siebie, jak sobie chcesz, nie puszczę (...)”

Takie słowa zaskoczyły Martę. Poczuła się
dowartościowana i zrezygnowała ze swojej pochopnej decyzji:
„ - Królu mój! braciszku! otożeś mnie uszczęsliwił! Wieczna pociecha! A ja myślałam, ze stary grat ze mnie, nikomu tutaj niepotrzebny, a wszystkim obrzydły!”
Zwróciła się z prośbą do Benedykta o wypożyczenie
koni. Planowała udać się do miasta na wizytę lekarską. Chciała wyleczyć swój chroniczny kaszel, by móc jak najdłużej wspierać krewniaka. On natomiast, w dowód zaufania i wiary w jej rozsądek, poprosił ją, by opowiedziała wszystko, co wie o narzeczonym siostrzenicy.

Obiad

tego dnia przełożono na późniejszą porę. Wuj wraz z siostrzenicą udali się do swoich sąsiadów. Pierwszy idących spostrzegł Janek. Przerwał koszenie trawy i rzucił się w ich stronę. Podbiegł do Benedykta i ucałował go w dłoń. W tym samym czasie na ganku ukazał się Anzelm, a spostrzegłszy nadchodzących gości, w dowód szacunku uniósł z głowy baranią czapkę. Benedykt położył rękę na głowie Jana i zapytał:
„ - Syn Jerzego? (...)”
Anzelm odpowiedział:
„- Tego sa... samego, który z bratem pańskim w jednej mogile spoczywa!”

Nad Niemnem swoje panowanie zaczynała jesień.


39



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Streszczenie nad niemnem, SZKOŁA, J.POLSKI
Szczegółowe streszczenie Nad Niemnem
Streszczenie NAD NIEMNEM
Streszczenie nad niemnem, SZKOŁA, J.POLSKI
Nad Niemnem WSTĘP BN+ streszcenie
Nad Niemnem STRESZCZENIE
Nad Niemnem, krótkie streszczenia lektur
Nad Niemnem streszczenie
Nad Niemnem - Streszczenie, NAUKA
Nad Niemnem, Streszczenia
Nad Niemnem streszczenie
Nad Niemnem streszczenie tom 1
Nad Niemnem, Szkoła, streszczenia lektur
Nad Niemnem - streszczenie(1), Szkoła
Nad Niemnem streszczenie, Filologia Polska, Pozytywizm
Nad Niemnem bohaterowie, plan i streszczenie krótkie

więcej podobnych podstron