Cynthia Hand The Last Time We Say Goodbye (tłumaczenie nieoficjalne lolea5) rozdziały 1 6

background image
background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

Nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie ten ostatni raz.

Ostatni raz, kiedy Lex była szczęśliwa, był przedtem. Kiedy miała pełną rodzinę. Chłopaka,

którego kochała. Przyjaciół, którzy nie patrzyli na nią, jakby w każdej chwili mogła się

załamać.

Teraz jest po prostu dziewczyną, której brat popełnił samobójstwo. I wydaje się, że taką

już pozostanie.

Gdy Lex zaczyna składać swoje życie do kupy, jednocześnie stara się blokować to, co stało

się w noc śmierci Tyler'a. Ale ukrywa też pewien sekret, coś czego nikomu nie

powiedziała - esemesa, którego wysłał Tyler, i który mógł zmienić wszystko.

Brat Lex odszedł. Ale dziewczyna odkryje, że duch nie musi być prawdziwy, aby

powstrzymać cię przed ruszeniem dalej.

Prosto od bestsellerowej autorki New York Times'a, Cynthii Hand, nadchodzi Nasze

ostatnie pożegnanie, wspaniała i łamiąca serca opowieść o miłości, stracie i pogodzeniu

się z odejściem bliskiej osoby.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

AUTOR: CYNTHIA HAND

TYTUŁ ORYGINAŁU: THE LAST TIME WE SAY GOODBYE

TYTUŁ ROBOCZY: NASZE OSTATNIE POŻEGNANIE

COPYRIGHT © 2015 BY CYNTHIA HAND

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

© Wszelkie prawa zastrzeżone. Udostępnianie, powielanie i kopiowanie
tłumaczenia bez zgody autora jest surowo zabronione!

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

Dla Jeffa.

Ponieważ to jedyny sposób, jaki znam, aby do Ciebie dotrzeć.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

Pomóż łodzi brata swego przekroczyć rzekę,

a i twoja własna dobije do brzegu.

Przysłowie hinduskie

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

5 LUTEGO

Na początku chciałabym zaznaczyć, że ta cała idea pisania to nie był mój pomysł.
Tylko Dave’a. Mojego terapeuty. Który uważa, że mam problemy z wyrażaniem
swoich uczuć, i dlatego zaproponował mi prowadzenie dziennika – żeby je
wyciągnąć, powiedział, tak jak w dawnych czasach, kiedy lekarze upuszczali krwi
pacjentom, aby pozbyć się zatruwającej organizm tajemniczej trucizny. Co, pragnę
zauważyć, prawie zawsze kończyło się ich śmiercią, mimo dobrych intencji danych
lekarzy.

Nasza rozmowa toczyła się mniej więcej tak:

On chciał, żebym zaczęła brać antydepresanty.

Ja natomiast odpwiadałam mu, że może je sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie
dochodzi.

Więc mieliśmy taki mały impas.

– Spróbujmy czegoś innego – powiedział w końcu, po czym sięgnął za siebie i
wyjął skądś mały, czarny notatnik. Podał mi go, więc go wzięłam, po czym
przekartkowałam i po chwili spojrzałam na niego zdezorientowana.

Notes był pusty.

– Pomyślałem, że mogłabyś spróbować pisać, wykorzystać to jako alternatywę –
powiedział.

– To notes moleskine* – wyjaśnił, kiedy patrzyłam na niego bez słowa. –
Hemingway zwykł w takich pisać.

*(Moleskine – marka notatników produkowana przez włoską firmę Moleskine Srl, z dobrej jakości papieru
w kolorze kremowym, w charakterystycznej, szytej, najczęściej czarnej oprawie z zamknięciem z taśmy
elastycznej, przyp. tłum.)

– Alternatywę dla czego? – zapytałam. – Xanaxu?

– Chciałbym, żebyś spróbowała tego przez tydzień – powiedział. – Pisania, mam
na myśli.

background image

Starałam się oddać mu notes z powrotem. – Nie jestem pisarką.

– Zauważyłem, że potrafisz być całkiem wylewna, jeśli tylko tak zdecydujesz,
Alexis.

– Po co? Jaki to ma sens?

– Potrzebujesz ujścia dla emocji – powiedział. – Dusisz wszystko w sobie, a to nie
jest dobre.

Super, pomyślałam. Następne co zrobił, to przypomniał mi o jedzeniu warzyw i
witamin. Miałam też pilnować, żeby każdej nocy doświadczać ośmiu godzin
nieprzerwanego snu.

– Jasne. Będziesz to czytał? – zapytałam, bo nie było nawet mowy, że będę robiła
to, co mi kazał. Rozmawianie przez godzinę tygodniowo o moim życiu, które
niespodziewanie zmieniło się w tragedię było wystarczająco złe. Nie ma takiej
opcji, żebym wylewała swoje myśli na papier i żeby on to potem w domu
analizował.

– Nie – odpowiedział Dave. – Ale mam nadzieję, że pewnego dnia poczujesz się
wystarczająco swobodnie i porozmawiamy o tym, co napisałaś.

Mało prawdobodobne, pomyślałam, ale zamiast tego powiedziałam – Dobra. Ale
nie spodziewaj się Hemingway’a.

Nie wiem, dlaczego się na to zgodziłam. Chyba staram się być dobrą, małą
pacjentką.

Dave wyglądał na niezwykle zadowolonego z siebie. – Nie chcę Hemingway’a. Był
dupkiem. Chcę, żebyś to ty pisała, cokolwiek ci przyjdzie do głowy. Opisywała
swoje codzienne życie. Swoje myśli. To, co czujesz.

Nic nie czuję, chciałam mu powiedzieć, ale zamiast tego kiwnęłam głową,
ponieważ wyglądał na tak pełnego oczekiwania, jakby stan mojego zdrowia
psychicznego w całości zależał od współpracy z tym głupim dziennikiem.

Ale potem powiedział – I myślę, że jeśli ma to przynieść prawdziwe efekty, to
powinnaś pisać także o Tylerze.

Co sprawiło, że każdy mięsień w mojej szczęce mimowolnie się napiął.

background image

– Nie mogę – udało mi się wydusić przez zaciśnięte zęby.

– Nie pisz o zakończeniu – powiedział Dave. – Spróbuj pisać o czasach, kiedy był
szczęśliwy. Kiedy oboje byliście szczęśliwi, razem.

Pokręciłam głową. – Nie potrafię sobie przypomnieć. – I taka jest prawda. Nawet
po prawie 7 tygodniach, zaledwie 47 dniach bez codziennego kontaktu z moim
bratem, bez rzucania w niego groszkiem przez kuchenny stół, bez widzenia go na
szkolnych korytarzach i zachowywania się, tak jak każda inna sumienna starsza
siostra powinna wobec młodszego rodzeństwa – dla zachowania pozorów – jakby
mnie wkurzył, obraz Ty’a w mojej głowie zaszedł mgłą. Nie potrafię wyobrazić
sobie, że Ty nie umarł. Mój mózg sam podąża ku zakończeniu. Ciało. Trumna.
Grób.

Nie mogę nawet zacząć przyciągać tej radości.

– Skup się na początkach i końcowych momentach – poinstruował mnie Dave. – To
pomoże ci przypomnieć sobie pewne rzeczy. Dam ci taki przykład: Jakieś
dwadzieścia lat temu zostałem właścicielem Mustanga, rocznik 83. Włożyłem
wiele pracy w ten samochód i kochałem go bardziej niż powinienem przyznać, ale
teraz, po tych wszystkich latach, nie mogę go sobie do końca zobrazować. Ale jeśli
pomyślę o początkowych i końcowych chwilach z Mustangiem, będę w stanie
opowiedzieć ci o pierwszym razie, kiedy go prowadziłem, albo o ostatniej długiej
podróży, na którą się nim wybrałem czy też o dniu, w którym po raz pierwszy
spędziłem godzinę na tylnym siedzeniu z kobietą, która później została moją żoną.
Wtedy widzę go bardzo wyraźnie. – Odchrząknął. – To właśnie takie kluczowe
momenty wypalają jasny ślad w naszych umysłach.

Ale to nie jest samochód, pomyślałam. To mój brat.

A tak w ogóle to Dave chyba właśnie powiedział mi, że uprawiał seks ze swoją
żoną w aucie.

Co jest ostatnią rzeczą, jaką chciałabym sobie wyobrazić.

– Więc takie jest twoje oficjalne zadanie – powiedział, rozsiadając się w fotelu,
jakby wszystko było już załatwione. – Napisz o ostatnim razie, kiedy widziałaś
Tyler’a szczęśliwego.

background image

Więc oto jestem.

Piszę w dzienniku o tym, jak bardzo w nim pisać nie chcę.

Jestem świadoma tej ironii.

Poważnie, chociaż nie jestem psarką. Z pisania na SAT* uzyskałam 720 punktów,
co jest całkiem przyzwoitym wynikiem, ale nikt nigdy nie zwrócił uwagi na moje
idealne 800 punktów z matmy. Nigdy nie prowadziłam pamiętnika. Tata dał mi
jeden na trzynaste urodziny, taki różowy z koniem na okładce. Skończył on jednak
na półce na książki, wciśnięty gdzieś pomiędzy kopie 'NIV Teen Study Bible' a
'Seventeen Ultimate Guide to Beauty' i innych takich rzeczy, które miały
przygotować mnie na życie w przedziale wiekowym 13–19 lat – jak gdybym
mogła w ogóle być na to przygotowana. Nadal tam leży, po 5 latach, i zbiera kurz.

*(SAT – test kompetencji dla uczniów szkół średnich w Stanach Zjednoczonych, przyp. tłum.)

To nie jestem ja. Urodziłam się z cyferkami na mózgu. Nie z piórem w dłoni. Myślę
równaniami. Co bym zrobiła, gdybym mogła naprawdę przycisnąć pióro do kartki
i wyprodukować coś użytecznego? Wzięłabym moje wspomnienia, te ulotne,
bolesne chwile mojego życia i znalazła jakiś sposób, aby dodawać je i odejmować,
dzielić i wstawiać zmienne, przenosić je i próbować izolować, aby odkryć ich
nieuchwytne znaczenia i przełożyć z możliwych rozwiązań na pewniki.

Chciałabym spróbować rozwiązać siebie. Znaleźć miejsce, gdzie wszystko się
posypało. To jak się tutaj dostałam, to jak przeszłam z punktu A do punktu B,
gdzie A to bycie Alexis Riggs, która była bardzo pewna siebie, która była mądra i
twarda, która dużo się śmiała, a płakała tylko sporadycznie. Która nie zawodziła
przy najważniejszych sprawach.

Do teraz. Do tutaj.

Ale zamiast tego, pusta strona ziewa sobie na mnie. Mam wrażenie, że pióro nie
pasuje do mojej ręki. Jest o wiele cięższe niż ołówek. Trwałe. Bo z życia nie można
nic wymazać za pomocą gumki.

Chciałabym to wszystko skreślić i zacząć od nowa.

background image
background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 1

Tego ranka mama znowu płacze. Ostatnio ciągle to robi. To tak, jakby miała
wewnątrz siebie taki kran, który odkręca się o przypadkowych porach. Czy
będziemy robiły zakupy spożywcze, jechały gdzieś samochodem albo nawet
oglądały telewizję, a ja na nią spojrzę – ona będzie po cichu szlochać. Jest tak,
jakby nawet nie zdawała sobie sprawy, że to robi – i nie chodzi o szlochanie,
zawodzenie czy pociąganie nosem – chodzi o rzekę łez płynącą w dół jej twarzy.

A więc. Tego ranka. Mama przygotowuje śniadanie, tak jak robiła to prawie
każdego ranka mojego życia. Zeskrobuje jajecznicę na mój talerz, smaruje masłem
tosty, nalewa mi szklankę soku pomarańczowego i ustawia to wszystko na
kuchennym stole.

Przez cały czas płacząc.

Kiedy ona robi za wodociąg, ja staram się zachowywać, jakby nie było to nic
nadzwyczajnego, jakby dla twojej matki płakanie nad śniadaniem dla ciebie było
zupełnie normalne. Jakby to do mnie nie docierało. Więc paplam coś w stylu –
Mamo, to wygląda świetnie. Umieram z głodu – i zaczynam przesuwać spalone
jedzenie po talerzu, w taki sposób, który, mam nadzieję, przekona ją, że to jem.

Jeśli byłoby tak jak kiedyś, gdy Ty tu był, rozśmieszyłby ją. Robiłby bąbelki w
swoim czekoladowym mleku. Na talerzu zrobiłby twarz z bekonu i jajek, i udawał,
że z nią rozmawia, a potem krzyczałby, jakby był w środku horroru i jadł jedno z
oczu.

Ty wiedział jak naprawiać pewne rzeczy. Ja nie.

Mama siada naprzeciwko mnie i składa dłonie na kolanach; płynące z oczu łzy
zbierają się pod jej brodą i spadają na koszulkę. Przestaję udawać, że jem i
pochylam głowę, bo nawet jeśli rzuciłam wiarę w Boga już jakiś czas temu, to nie
chcę komplikować spraw przez wyznanie matce o moim pączkującym ateiźmie.
Nie teraz. Już wystarczająco ma na głowie.

Ale zamiast się modlić, wyciera swoją mokrą twarz serwetką i patrzy na mnie
błyszczącymi oczami, otoczonymi przez sklejone łzami rzęsy. Bierze głęboki

background image

oddech – taki, jaki bierzesz, kiedy masz zamiar powiedzieć coś ważnego.
Uśmiecha się.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam jej uśmiech.

– Mamo? – pytam. – Wszystko w porządku?

I wtedy mówi to. Te szalone słowa. A ja nie wiem, jak sobie z tym radzić.

– Myślę, że twój brat nadal jest w domu – mówi.

Zaczyna wyjaśniać, że ostatniej nocy obudziła się z bardzo głębokiego snu bez
żadnego powodu. Wstała więc po lampkę wina i Valium. Żeby z powrotem zasnąć,
dodaje. Stała właśnie przy zlewie w kuchni, kiedy znikąd, poczuła wodę kolońską
mojego brata. Mówi, że ten zapach unosił się wokół niej.

To tak, jakby stał tuż obok, mówi.

Ta woda ma bardzo wyrazisty zapach. Ty kupił sobie jakieś dwa lata temu taką
mniej więcej dwulitrową butelkę w Walmarcie na święta. Był to gigantyczny
pojemnik wody w kolorze radioaktywnego, zielonego osadu marki Brut – był to
„zapach mężczyzny”, jak głosiło pudełko. Ilekroć mój brat popsikał się tym czymś,
co zdarzało się dość często, to ten zapach wypełniał cały pokój. Przypominał
chmurę unoszącą się jakieś sześć stóp nad nim, kiedy szedł szkolnym korytarzem. I
to nie tak, że te perfumy pachniały źle, po prostu dziwnie przejmowały kontrolę
nad pozostałymi zmysłami. POCZUJ MNIE, żądały. Czyż nie pachnę męsko?
NADCHODZĘ.

Przełykam kęs jajek i staram się wymyślić coś użytecznego do powiedzenia.

– Jestem całkiem pewna, że ta butelka wydziela spontanicznie jakieś porcje
zapachu – mówię w końcu. – A w domu cały czas jest przeciąg.

Proszę bardzo, mamo. Idealnie logiczne wyjaśnienie.

– Nie, Lexie – mówi, kręcąc głową. Pozostałości po jej dziwnym uśmiechu wciąż
czają się w kącikach jej ust. – On tutaj jest. Czuję to.

Chodzi o to, że mama nie wygląda na szaloną. Wygląda na pełną nadziei. Jakby
ostatnie siedem tygodni było tylko złym snem. Jakby go nie straciła. Jakby wcale
nie umarł.

background image

No to będziemy miały problem, myślę.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 2

Do szkoły dojeżdżam autobusem. Wiem, że to śmiałe oświadczenie, jak na
uczennicę ostatniej klasy, zwłaszcza taką, która ma własny samochód, ale w
odwiecznym paradoksie wyboru między czasem a pieniędzmi, ja za każdym razem
wybiorę pieniądze. Mieszkam w sennym miasteczku Reymond, w stanie Nebraska
(aż 179 mieszkańców), ale szkoła, do której uczęszczam znajduje się w rozległym
mieście Lincoln (populacja – 258 379). Liceum leży 12.4 mil od mojego domu. To
24.8 mil w obie strony. Moja gówniana stara Kia Rio (która nosi nie aż tak bardzo
pieszczotliwą nazwę jaką jest Oferma) spala w przybliżeniu 4.5 litra na 29 mil, a
gaz w tych okolicach Nebraski kosztuje średnio 3.59 dolara za jakieś 4.5 litra. Więc
dojażdżanie do szkoły autem wynosiłoby mnie 3.07 dolara dziennie. Dni szkolnych
w tym roku wypada 179, co składa się na ogromną kwotę 549.53 dolarów, ale za
to mogłabym mieć 58 minut dodatkowego czasu w ciągu dnia, no cóż.

Sprawa jest więc prosta. W przyszłym roku będę musiała zapłacić za koledż. Mam
poważne oszczędności, plan. Plan, którego częścią jest jeżdżenie szkolnym
autobusem.

Prawdę mówiąc, lubiłam autobusy. Przedtem, znaczy się. Kiedyś, gdy byłam w
stanie założyć słuchawki i podkręcić w nich Bacha, a potem obserwować jak
słońce pojawia się nad białymi, pustymi polami uprawnymi i oświetla oklepane
domki gospodarskie, ukryte z dala od drogi. Obracające się na zewnątrz wiatraki.
Krowy gromadzące się jedna przy drugiej w poszukiwaniu ciepła. Ptaki –
niebiesko-szare junko, sikorki i okazjonalnie jasne przebłyski kardynałów –
prześlizgujące się bez wysiłku przez zimowe powietrze. Było wtedy spokonie,
przytulnie i miło.

Ale od śmierci Ty’a mam wrażenie, że wszyscy w autobusie mnie obserwują,
niektórzy ludzie ze współczuciem, oczywiście, gotowi w każdej chwili podbiec do
mnie z chusteczką, ale pozostali patrzą tak, jakbym stała się czymś
niebezpiecznym. Jakbym miała jakiś zły gen we krwi. Jakby moje smutne życie
było czymś, czym można się zarazić poprzez przypadkowy kontakt. Jak chorobą.

Taa, cóż, pieprzyć ich.

background image

Oczywiście, wściekanie się jest bezcelowe. Bezproduktywne. Oni jeszcze nie
rozumieją. Tego, że każdy z nich czeka na ten jeden telefon, który zmieni wszystko.
Że każdy z nich ostatecznie poczuje się tak, jak ja. Ponieważ ktoś, kogo kochają
umrze. To właśnie jeden z tych okrutnych życiowych pewników.

Więc z tym na uwadze, staram się ich ignorować, podkręcam muzykę i czytam. I
nie podnoszę wzroku, aż nie przejedziemy tych dwunastu mil do szkoły.

W tym tygodniu po raz kolejny czytam Piękny umysł, biografię matematyka Johna
Nasha. Widziałam też film, w którym moim zdaniem jest za mało matematyki, ale
poza tym jest całkiem niezły. Książka natomiast to świetna sprawa. Lubię myśleć o
matematycznym sposobie w jaki Nash widział nasze zachowanie. Taki był jego
geniusz, nawet jeśli oszalał i zaczął widzieć wyimaginowanych ludzi; rozumiał
połączenie między liczbami i światem materialnym, między naszymi działaniami i
niewidzialnymi równaniami, które nimi kierują.

Weźmy na przykład moją mamę i jej przekonanie, że mój brat nadal jest z nami.
Stara się ona tak zmienić strukturę naszego wszechświata, żeby Ty nie zniknął.
Podobnie jest z rybą, która będzie rzucać się na boki po wyciągnięciu na plażę. To
mimowolna reakcja, włączająca mechanizm przetrwania, w nadziei, że może uda
jej się jakoś przesunąć i trafić z powrotem do wody.

Moja mama też próbuje wrócić do wody. To ma nawet sens, jeśli spojrzę na to z
tej perspektywy.

Nie, żeby to było zdrowe. I nie to, żebym wiedziała, co z tym zrobić.

Nie wierzę, że Ty nadal jest w domu. Ani przez chwilę. Odszedł. W sekundzie, w
której uszło z niego życie, w sekundzie w której neurony przestały wysyłać sygnały
z jego mózgu, przestał być moim bratem. Stał się zbiorem martwych komórek. A
teraz, dzięki współczesnym cudom procesu balsamowania, jest na dobrej drodze
do stania się trumną pełną zielonej brei.

Już nigdy więcej go nie zobaczę.

Myśl ta na nowo otwiera dziurę w mojej klatce piersiowej. Dzieje się tak co kilka
dni od dnia pogrzebu. To uczucie, jakby gigantyczna ziejąca jama pojawiała się
między moim trzecim a czwartym żebrem po lewej stronie klatki piersiowej. To
pusta przestrzeń, która odsłania winylowe siedzenie w autobusie za moimi

background image

łopatkami. To boli. Całe moje ciało napina się z bólu, zęby mimowolnie się
zaciskają, dłonie zwijają się w pięści, a oddech więźnie w płucach. Zawsze, kiedy
to się dzieję, czuję, jakbym miała za sekundę umrzeć. Jakbym już umierała. Ale po
chwili, tak szybko jak się pojawiła, dziura ponownie się zrasta. Mogę oddychać.
Staram się przełknąć, ale w ustach mam suchuteńko.

Myślę, że ta dziura to Ty.

Przypomina coś na kształt żalu.

W szkole w dużej mierze nic się nie dzieje. Działam na autopilocie, zagubiona w
myślach o Johnie Nashu i rybie wyrzuconej na brzeg plaży. Staram się też jakoś
logicznie wytłumaczyć jak prądy powietrza mogły przenieść ze sobą zapach wody
kolońskiej mojego brata z piwnicy, gdzie stoi zakurzona przy zlewie w łazience, a
później przez pokój, w górę schodów i do kuchni, żeby całkowicie namieszać mojej
mamie w głowie.

Wtedy docieram na zajęcia, które zwykły być tymi najlepszymi w ciągu dnia: lekcja
szósta, matematyka dla zaawansowanych. Lubię nazywać to Centralą Nerdów,
największym skupiskiem najmądrzejszych ludzi w szkole, jakie kiedykolwiek
można byłoby mieć okazję zobaczyć w danym miejscu.

Nie ma to jak w domu.

Celem tych zajęć jest danie studentom czasu do nauki i możliwość odrobienia prac
domowych z matematyki. Ale ze względu na to, że wszyscy jesteśmy kujonami, to
nie mamy co robić już po dziesięciu minutach lekcji. Więc, żeby się nie nudzić
resztę czasu spędzamy na graniu w karty: pokera, wojnę, rumi, makao, cokolwiek
przyjdzie nam do głowy.

Nasza nauczycielka, genialna i fantastyczna panna Mahoney, siedzi przy swoim
biurku z przodu klasy i udaje, że rozwiązujemy bardzo trudne zadania. Bo to tak
naprawdę także jej czas wolny, odkąd szkolne cięcia budżetowe pozbawiły ją
godzin lekcyjnych.

Ma słabość do filmików z kotami z YouTube’a.

Ale przecież wszyscy mamy jakieś słabości.

Więc oto jesteśmy i gramy rundkę porywającego pięciokartowego pokera. Jestem

background image

w tym świetna. Mam trzy asy. Co jest uroczym matematycznym problemem samo
w sobie – prawdopodobieństwo dostania trzech asów od ręki wynosi 94/54, 145
albo (jeśli chcesz pogadać o szansach) 575 do 1, co z kolei jest całkiem mało
prawdopodobne, kiedy o tym myślisz.

Jill siedzi po mojej lewej, owijając wokół palca pukiel swoich jasnoczerownych
włosów. Chyba uważa, że bawiąc się włosami nie zdradzi się co do kart, gdyby
miała do nich w ogóle szczęście, ale prawdopodobnie oznacza to coś zupełnie
przeciwnego. Eleanor siedzi po mojej prawej stronie i ma kiepską rękę do kart, co
już wiem, ponieważ za każdym razem pokazuje nam je i mówi – Mam kiepską rękę
– po czym pasuje. To właśnie El – mówi, co myśli, bez żadnych zahamowań.

Mamy też Stevena, który siedzi naprzeciwko mnie i ma bardzo dobrą rękę do kart.
Skąd to wiem? Przez cały czas stara się zachować kamienną twarz i w ogóle mu to
nie wychodzi. To jedna z tych rzeczy, którą w nim lubiłam – jego niezdolność do
ukrywania uczuć. Przez te wielkie brązowe oczy można dokładnie zobaczyć, co
dzieje się w jego głowie. A są one w tej chwili zdecydowanie zadowolone z
rozdanych kart.

Więc tak, ma świetną rękę, ale czy na tyle dobrą, żeby zdobyć trzy asy? Raczej nie.

– Sprawdzam i podbijam o pięćdziesiąt Skittlesów. – Liczę i przesuwam cukierki na
środek stołu.

Gracze równocześnie wciągają głośno powietrze – to naprawdę dużo cukierków.

Steven patrzy na mnie podejrzliwie.

– No więc? – mówię, wyzywam go i myślę, To, że zerwaliśmy wcale nie znaczy, że
muszę traktować cię łagodnie. Fakt, że stało się coś złego wcale nie oznacza, że to
ty musisz dawać mi fory.

Ale zanim Steven może odpowiedzieć, słyszę jak panna Mahoney woła moje imię.

– Alexis, mogę cię prosić na minutkę?

Wzywa mnie do siebie. To nie może oznaczać niczego dobrego.

Odkładam karty na stół, kolorami w dół, i niechętnie podchodzę do jej biurka.
Kobieta żuje swoją dolną wargę, to kolejny złowieszczy znak.

background image

– O co chodzi? – szczebioczę.

– Chciałam z tobą o tym porozmawiać.

Przesuwa w moją stronę kartkę papieru.

Test śródsemestralny z zeszłego tygodnia.

Wart 25 procent mojego całkowitego stopnia.

Gdzie, tuż obok mojego imienia widnieje wielkie, czerwone 71 procent.

Zakładam na nos okulary i skanuje nieszkodliwy kawałek papieru, osłupiała.
Najwidoczniej odpowiedziałam na trzy zadania całkowicie źle, a za czwarte dała
mi tylko część punktów. Z dziesięciu.

71 procent.

To praktycznie dwója.

Przełykam ślinę. Nie wiem, co powiedzieć.

– Potrafię to wyliczyć – mówię ochryple po kilku potwornych sekundach, raz
jeszcze przebiegając wzrokiem po zadaniach, teraz widziąc własne błędy tak
wyraźnie. Mam wrażenie, że to jakiś okrutny żart.

I już po 4.0, myślę. Bum.

– Przykro mi – mówi cicho panna Mahoney, jakby wszyscy w klasie nie nadstawiali
uszu, żeby usłyszeć naszą rozmowę. – Pozwolę ci napisać poprawkę w piątek, jeśli
uważasz, że to pomoże.

Kilka sekund zajmuję mi zrozumienie tego, co właśnie powiedziała. Dlaczego jest
jej przykro. Dlaczego oferuje mi poprawkę, przecież nigdy tego nie robiła. Twoja
ocena to rzeczywistość, zawsze powtarza. Musisz nauczyć się sobie z nią radzić.

Prostuję się.

– Nie. Nie trzeba. – Chwytam krawędź kartki i przesuwam do siebie, po czym
podnoszę i składam na pół, aby ukryć ocenę. – Postaram się bardziej na egzaminie
końcowym.

background image

Kiwa głową. – Bardzo mi przykro, Lex – mówi raz jeszcze.

Unoszę brodę. – Z jakiego powodu? – pytam, jakbym nie wiedziała. – Nie pani
skopała ten test, tylko ja.

– Wiem, że jest ci ciężko, po tym jak Tyler…

Przerywa.

Boże, jak ja nie lubię tej pauzy, kiedy osoba z którą rozmawiam szuka w głowie
najbardziej łagodnego sposobu na powiedzenie słowa ’umarł’, jakby nazwanie
tego inaczej miało uczynić to mniej okropnym. Słowa takie jak: zasnął na wieki, bo
przecież śmierć to taka drzemka; przejechał się albo odszedł z tego świata, jakby
to były wakacje; zgasnął, co powinno być bardziej praktyczne, ale tak naprawdę
brzmi jakby nieboszczyk był kartonem mleka, z nadrukowaną datą ważności, po
której przekroczeniu – cóż, kwaśne mleko.

– Popełnił samobójstwo – kończę za pannę Mahoney.

Przynajmniej jestem szczera. Mój brat popełnił samobójstwo. W naszym garażu.
Zabił się z broni myśliwskiej. To brzmi jak najbardziej przesadna gra Clue w
dziejach, ale taka jest prawda.

Taka jest rzeczywistość.

A my musimy nauczyć się sobie z nią radzić.

– Nic mi nie jest – mówię, a potem powtarzam. – Postaram się bardziej na
egzaminie końcowym.

Wpatruje się we mnie. Jej oczy są pełne tego paskudnego współczucia.

– Czy jest coś jeszcze? – pytam.

– Nie, to… to wszystko, Alexis – odpowiada. – Dziękuję.

Wracam do stolika. Czuję na sobie spojrzenia pozostałych uczniów, moich
przyjaciół, moich kolegów. Większość z nich znam przynajmniej od szóstej klasy.
To z nimi założyłam w ciągu ostatnich czterech lat Klub Matematyczny, Zespół
Olimpijskich Naukowców czy Kółko Fizyków. A teraz wszyscy pewnie myślą jaka to
muszę być zimna i bezduszna, żeby mówić takie rzeczy. Jakbym miała to gdzieś.

background image

Jakbym w ogóle nie kochała brata skoro potrafię bez zająknięcia powiedzieć, że
nie żyje.

Siadam i chowam obraźliwy test do plecaka, po czym próbuję stawić czoła
przyjaciołom. Co okazuje się być czymś niemożliwym.

Oczy Jill lśnią od łez. Nie mogę na nią patrzeć, w przeciwnym razie zacznie
szlochać. Co mogłoby wywołać podobne reakcje u reszty dziewczyn w klasie,
ewentualnie z wyjątkiem El. Ponieważ histeryczny kobiecy płacz, w
przeciwnieństwie do samobójstwa, jest zdecydowanie zaraźliwy.

Mogłabym wyjść, myślę. Mogłabym po prostu stąd odejść, pójść korytarzem w
dół, wyjść ze szkoły, prosto na zimne 21-stopniowe popołudnie i zrobić dwanaście
mil do domu na pieszo. Zamarznięcie na śmierć byłoby lepsze niż to. Panna
Mahoney puściłaby mnie. Nie miałabym kłopotów. Ale właśnie dlatego, że nie
chcę ich mieć, nie mogę wyjść.

Nie chcę specjalnego traktowania, nie z takiego powodu.

Więc podnoszę karty i staram się, co mi zupełnie nie wychodzi, uśmiechać się, po
czym mówię, najbardziej wymuszonym beztroskim tonem, na jaki mnie stać – No
dobrze, to na czym skończyliśmy?

Ach, tak. Trzy asy.

– Lex… – mówi El. – Jaką dostałaś…

Wskazuję na Stevena. – Ty chyba miałeś sprawdzać.

Kręci głową. – Pasuję. – Tym razem to, co ma wypisane na twarzy to coś więcej niż
chce powiedzieć. O wiele więcej. Ale nie wie, czy należy to do jego obowiązków,
pocieszanie mnie. Nie ma pojęcia jak mnie pocieszyć. Więc pasuje.

Spoglądam na El. Nie patrzy mi w oczy, ale wzrusza jednym ramieniem i wpatruje
się w swoje paznokcie, jakby była znudzona. – Mam kiepską rękę, pamiętasz?

– Beaker? – podpowiadam.

Jill kiwa głową, bierze drżący oddech i przesuwa większość jej pozostałych
Skittlesów na środek stołu. – Wchodzę w to – mówi.

background image

Nie ma nic. Tylko parę królów.

Odkładam karty, asami do góry. Więc hura, wygrałam wszystkie cukierki. Ale
jednocześnie mam wrażenie, że straciłam coś o wiele ważniejszego.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 3

Dzieje się to późną nocą.

To typowa noc, jak każda po Ty’u. Jestem w pokoju na dole, w piżamie wyleguję
się na opuszczonym szezlongu taty. Mama jest w salonie na górze i nadal ma na
sobie pielęgniarski fartuch. Siedzi na kanapie i czyta Kiedy złe rzeczy zdarzają się
dobrym ludziom
. Podkreśla tekst co kilka linijek, co w sumie robi z wszystkimi
książkami, jakie dają nam ludzie, oczywiście książkami tego rodzaju. Jakby każda
rzecz, jaką mówił autor, była skierowana bezpośrednio do niej. Ale przynajmniej
nie płacze. I nie nawija o duchach. Funkcjonuje normalnie.

Więc zostawiłam ją tak, analizującą tekst i spędziłam większą część ostatnich kilku
godzin, chrupiąc lekko przypalony popcorn z mikrofalówki i przewijając reklamy
na odtwarzaczu wideo podczas oglądania Kości. Planuję oglądać powtórki
drugiego sezonu aż będę zbyt zmęczona, żeby śledzić fabułę i tym samym zbyt
zmęczona, aby w kółko odtwarzać w głowie niewielką klęskę dziejszej analizy
matematycznej.

Ten wieczór to chyba tylko kolejno następujące po sobie niesmaczne zwłoki.

Staram się uodpornić na widok śmierci. Myśleć o nas, o wszystkich żyjących na
ziemi sworzeniach, jak o mięsie. Kwaśnym mleku. Zielonej brei. O czymkolwiek. O
czymś co, tak czy siak, kiedyś zgnije. Nie wiem dlaczego, ale to pomaga mi widzieć
śmierć jako coś nieuchronnego, nieuniknionego i pewnego.

Tak, zdaję sobie sprawę, że to popieprzone. Ale robisz to, co robić musisz.

I wtedy dzieje się to. Dokładnie o 22.11, kiedy kończę oglądać siedemnasty
odcinek, czuję zapach wody kolońskiej mojego brata.

Bardzo wyraźnie czuję.

POCZUJ MNIE, mówi. NADCHODZĘ.

Nie mam czasu tego przetwarzać. Gdybym mogła zatrzymać się i to
przeanalizować, wtedy pewnie znlazałabym jakieś logiczne wytłumacznie, bo
przecież butelka wody kolońskiej znajduje się bliżej miejsca, w którym siedzę

background image

(piwnica, w przybliżeniu tylko piętnaście stóp od łazienki) niż moja mama
wczorajszej nocy, gdy poczuła ten zapach w kuchni na górze. Łatwo byłoby to
wytłumaczyć.

Ale nie mam na to czasu. Bo właśnie wtedy na ułamek sekundy odwracam wzrok
od telewizora, żeby sprawdzić godzinę na telefonie, a kiedy podnoszę oczy…

Jest tam.

Stoi przy drzwiach do swojego pokoju, ubrany w ulubione dżinsy i białą koszulkę.

Ty.

No chyba nie.

Krzyczę i rzucam w niego telefonem.

Znika, zanim komórka go dosięga. Jest jak błyskawica na niebie, pojawia się i po
chwili już go nie ma. Mój telefon z okropnym chrzęstem mocno uderza o ścianę.

– Lexie? – woła moja mama z góry, jej głos tłumią warstwy drewna i dywanu. – Co
to było?

Nie mogę złapać tchu.

Ty.

– Lex? – raz jeszcze woła mama.

– Nic mi nie jest – odkrzykuję. – Wszystko gra… – Zmuszam się, żeby wstać.
Podchodzę do ściany i zbieram komórkę. Ręce trzęsą mi się, gdy próbuję ocenić
szkody, i to nie tylko dlatego, że widziałam Ty’a. Dlatego, że zepsułam swój
telefon.

Ponieważ w komórce jest coś, czego nigdy nie chcę stracić. Czego nie mogę
stracić. Nigdy.

Naciskam przycisk zasilania i wpatruję się w pęknięty czarny ekran. Spojrzeniem
odpowiada mi moje własne pęknięte odbicie. Wyglądam jak kompletna wariatka.

Ekran miga.

background image

Włącza się. Resetuje.

Zamykam oczy na kilka sekund. Proszę, myślę. Proszę.

Jakimś cudem, oprócz pękniętego ekranu, z telefonem wszystko wydaje się być w
porządku. Przewijam wiadomości, w tą i z powrotem, przewijam setki
zaniepokojonych esemesów, które dostałam w ciągu ostatnich sześciu tygodni,
esemesów typu ’przykro mi to słyszeć’ albo ’modlę się za ciebie i twoją rodzinę’, aż
do esemesa z dwudziestego grudnia.

Z nocy, gdy Ty umarł.

Nadal tu jest.

Wzrok mi się zamazuję, więc nie widzę słów, ale nawet nie muszę już ich widzieć.
Nie wiem dlaczego, naprawdę, ale myśl o utarcie tej wiadomości sprawia, że
wpadam w panikę. Nigdy jej nie stracę. Będzie rozbrzmiewać w mojej głowie do
końca mojego życia.

Pozwalam sobie na oddech. Jakiekolwiek próby poukładania sobie w głowie tego,
co się przed chwilą wydarzyło zajmie mi dwa lub trzy dobre, głębokie wdechy.

Tyler.

Ty. To słowo jest jak uderzenie serca.

Wpatruję się w punkt, w którym stał. – Ty – szepczę.

Ale pokój jest pusty.

Mojego brata tutaj nie ma.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

9 LUTEGO

To nie ma sensu.

Ostatni raz, kiedy widziałam Ty’a.

Nie.

To nie było prawdziwe.

Ostatni raz, kiedy widziałam Ty’a szczęśliwego.

Okej, więc Ty nigdy nie wydawał się być nieszczęśliwy, naprawdę, nie tak
nieszczęśliwy, jak musisz być, żeby

Było z nim coraz lepiej

Było z nim dobrze. Był…

Jasne, czasami był smutny. Ale czy nie wszyscy czasami się smucimy?

Miał swoje powody, żeby zrobić to, co zrobił. Mogło chodzić o:

tatę

Megan

tę dziewczynę, Ashley

jego głupich przyjaciół – zapalonych sportowców

mamę

mnie

to uczucie, jakby nikogo nie było, nie dla niego

ogólną beznadziejność życia

Ale z drugiej strony, życie gryzie w tyłek większość z nas. A wszyscy nie opuszczają
tego świata za pomocą kulki w piersi.

Powinnam dać sobie z tym spokój.

background image

Ostatni raz, kiedy widziałam Ty’a szczęśliwego, ale tak naprawdę szczęśliwego,
miał miejsce w noc potańcówki dla odwiedzających szkołę absolwentów. 11
października. Zaprosił pewną dziewczynę, a ona się zgodziła. Pojechał po nią o 20-
tej. Pierwsza część jego radości, jaką pamiętam, to chyba godzina 19.15, kiedy
pojawił się za moimi plecami w łazience, odbijając się w lustrze, gdy kończyłam
makijaż.

Powiedział, że ładnie wyglądam.

Skrzywiłam się na niego, bo nienawidzę makijażu. Nienawidzę nosić soczewek.
Nienawidzę tego całego licealnego tanecznego widowiska, serio, towarzyszącej
temu otoczki dramatu, niewygodnych stroi, zdjęć z nieszczerymi uśmiechami i
słabego ponczu, który wszyscy popijają, żeby tylko ze sobą nie rozmawiać. Dostaję
napadów klaustrofobii wśród dużych grup ludzi – chodzi o to, jak ciężkie staje się
powietrze, gdy tak wiele ciał na ciebie naciska ze wszystkich stron. Muszę mieć
swoją własną przestrzeń. Muszę mieć czym oddychać.

Ale Steven stwierdził, że tańce są rytuałem inicjacyjnym, i nawet jeśli są w
pewnym sensie torturą, to zło konieczne.

– Idziemy, więc będziemy mieli dowód, że choć raz byliśmy młodzi – powiedział.

Tak naprawdę to myślę, że po prostu chciał zobaczyć mnie w sukience.

W każdym razie, Ty powiedział, że wyglądam ładnie.

– Yhym. Czego chcesz? – zapytałam podejrzliwie.

– Potrzebuję twojej pomocy – powiedział. – To ważne, Lex, a nie poradzę sobie bez
ciebie. Proszę.

Nasze spojrzenia spotkały się w lustrze. Mieliśmy takie same oczy (po tacie),
orzechowe ze złotą otoczką wokół źrenic. Mieliśmy takie same nosy (po mamie), z
taką samą niewielką wypukłością na grzbiecie. Mieliśmy takie same brązowe,
kręcone włosy, które zawsze dobrze wyglądały na głowie Ty’a z pomocą masy
produktów, a dziko na mojej głowie, ponieważ nie zadawałam sobie trudu, żeby je
ujarzmić.

Ilekroć spojrzałam na mojego brata, uderzała mnie myśl, że tak jakby był moją
nieco lepszą kopią, w każdym razie jeśli chodziło o wygląd.

background image

Miał tak poważny wyraz twarzy, że natychmiast się poddałam.

– Okej, nie ma sprawy – powiedziałam. – O co chodzi?

Uniósł rękę, w której trzymał pęsetę mamy. – Musisz pozbyć się mojej monobrwi.

Odepchnęłam go. – Fuj! Nie ma mowy! Nie biorę odpowiedzialności za cokolwiek
związanego z higieną.

– Proszę! – błagał.

– Sam to zrób!

– Próbowałem. Nie potrafię. Nie wiem, jak to zrobić!

– Mają salony od takich rzeczy, prawda?

– Teraz już na to za późno. Muszę po nią pojechać za niecałą godzinę. Proszę cię,
Lex. Wyglądam jak Bert z Ulicy Sezamkowej. Musisz mi pomóc.

A potem zrobił oczy szczeniaczka. I skończyło się na tym, że podgrzewałam mały
pojemniczek z woskiem, którego sama używam do robienia własnych brwi – też
wyglądałabym jak Bert, gdybym pozostawiła je naturze. I może nie koncentruję
się na swoim wyglądzie jakoś bardzo, ale pamiętam, że gdy w dziewiątej klasie
Jamie Bigelow nazwał mnie włochatym jaskiniowcem, to po tym zdarzeniu
zaczęłam skubać, golić i generalnie torturować siebie w imię kobiecości.

Ty usiadł na blacie w łazience, a ja dokładnie rozprowadziłam wosk między jego
oczami. Przycisnęłam plaster i przygładziłam go zgodnie z kierunkiem wzrostu
włosków. Ty mocno zacisnął ręce na krawędzi blatu i wziął głęboki oddech.

– Ufam ci – pamiętam, że tak powiedział. – Nie każ mi wyglądać jak dziwadło.

– I tak już wyglądasz jak dziwadło – powiedziałam, ale on i tak wiedział, że
żartuję. – Dobra, policzę do trzech…

Ale jednak nie policzyłam. Po prostu oderwałam plaster.

Ty odchylił się na blacie do tyłu, wyjąc i trzymając się za twarz.

– Au! – wrzasnął. – Ty pokręcona suko!

background image

Byłam zszokowana. Ty nie przeklinał. Żadne z nas tego nie robiło. Kiedy byliśmy
dziećmi, mama zawsze beształa nas, kiedy instynktownie łagodziliśmy
przekleństwa: do licha, kurde, psiakrew, popapraniec, tyłek, popierniczony i tak
dalej. Jeśli oznaczały te same wyrazy, wtedy mama zwykle nas łajała, dlaczego
tak w ogóle mówimy? Takie wykłady chyba na nas działały, ponieważ ani ja ani Ty
nie moglibyśmy używać przekleństw bez odpowiedniego przekonanania. Chodzi o
to, że brzydkie słowa z naszych ust brzmiały na wymuszone i nienaturalne.

Więc, wow. Pokręcona suka. Nikt wcześniej nie nazwał mnie suką. Co wcale mi się
nie podobało.

– Popapraniec! – Odkrzyknęłam w czymś w rodzaju reakcji odruchowej. –
Kretyński osioł!

– Sadystyczna, wredna jędza!

– Mażący się dzieciuch!

– Porywaczka włosów!

– Palant! – krzyknęłam niezręcznie.

Po chwili zaczęliśmy się śmiać. Mocno. Śmialiśmy się i śmialiśmy, łapiąc się za boki
i prawie płacząc. Śmialiśmy się, aż rozbolały nas brzuchy. Potem oboje
westchnęliśmy, a Ty potarł twarz. Wróciliśmy do lustra, żeby zobaczyć efekty
mojej pracy.

Która zbyt dobrze mi nie poszła.

Włosy zniknęły – to prawda – ale teraz między brwiami Ty’a wyróżniał się wściekle
jasnoróżowy pasek skóry. Wyglądał jakby zaatakował go neonowy zakreślacz.

– Ups – parsknęłam.

– Lex… – powiedział. – Coś ty mi zrobiła?

Powiedziałam mu, że jutro będzie wyglądał lepiej.

Rzucił mi spojrzenie.

A potem powiedział mi, jak bardzo podobała mu się dziewczyna, którą brał na
potańcówkę – Ashley, powiedział, jak miała na imię – i jak chciał jej zaimponować,

background image

a ja w zasadzie właśnie zrujnowałam mu życie.

– Spokojnie, nie denerwuj się. – Chwyciłam wacik i posmarowałam czerwone
miejsce między brwiami Ty’a kojącym olejkiem, który stosowało się po użyciu
wosku.

Okazało się jednak, że łagodzący olejek, niestety, nie zasługiwał na swoją nazwę.
Czekaliśmy 10 minut po jego nałożeniu, a twarz Ty’a wciąż wyglądała, jakby ktoś
naznaczył go między oczami gorącym żelazem.

Staraliśmy się to schłodzić. Próbowaliśmy balsamu. Użyliśmy nawet kremu na
hemoroidy, co było jednym z moich genialnych pomysłów, ale po tym jego twarz,
jeśli już, stała się jeszcze bardziej różowa.

– Lex – powiedział. – Chyba muszę cię teraz udusić.

Żartował. Tak na pół.

– Jest jeszcze jedna rzecz, jaka nam pozostała – powiedziałam z powagą.

Chwyciłam z blatu buteleczkę z podkładem.

Nie walczył z tym. Stał nieruchomo, kiedy ostrożnie nakładałam między jego brwi
warstwę Clinique Stay-Matte Oil-Free. Ten odcień był trochę za jasny dla jego
skóry, ale lepsze to niż róż. Musiałam też pokryć dużą część jego czoła, więc i tak
zmieszało się ze skórą.

– Cóż, teraz czuję się całkowicie zniewieściale – powiedział, kiedy skończyłam.

– Zamknij się albo zaraz wyciągnę szminkę – zażartowałam, po czym Ty pobiegł
na dół, aby spryskać się wodą kolońską i dokończyć szykowanie się. Kilka minut
później z pracy wróciła mama, i zanim wyszliśmy ustawiła nas przy drzwiach
frontowych do zdjęcia.

– Jakie ja mam piękne dzieci – pamiętam, że tak powiedziała. Ty zarzucił rękę
wokół mojej szyi, a ja oparłam głowę na jego ramieniu. Uśmiechnęliśmy się.
Rozbłysła lampa błyskowa. Mama odwróciła się, żeby wyciągnąć coś z torebki i w
tym momencie Ty nagle pocałował mnie w policzek. Był to ten obrzydliwy rodzaj
buziaka z dużą ilością śliny, więc odepchnęłam go i uderzyłam w ramię.

– Spadaj, bachorze – powiedziałam, wycierając policzek.

background image

Mama podała mu kluczyki do samochodu.

– Północ – powiedziała.

– Tak jest, kapitanie – odpowiedział.

Mama zmrużyła oczy, wpatrując się w jego twarz. – Czy ty… masz na sobie
makijaż?

Ty wzruszył ramionami, jakby nie miał pojęcia, o czym mówiła.

– Cóż, ładnie wyglądasz – powiedziała po dłuższej chwili.

I tak właśnie było. Garnitur pasował na niego idealnie, a on sam czuł się w nim
pewnie. Nie powiedziałam mu tego, bo byłam jego siostrą i dziwnie by to
zabrzmiało. Ale wyglądał, pomyślałam wtedy, jakby wreszczie poczuł się
komfortowo we własnej skórze. Był zrelaksowany. Gotowy, aby być sobą.

– Bądź dżentelmenem – powiedziała mama.

– Oczywiście, proszę pani. – Uśmiechnął się, zasalutował jej i po chwili już go nie
było. Mama odwróciła się do mnie z grymasem rodzicielskiej nostalgii wypisanym
na twarzy.

– Moje dzieciaczki dorastają – westchnęła.

Przewróciłam oczami i chwilę później do drzwi zapukał Steven, żeby mnie zabrać i
zdobyć dowód, że tak, ten jedyny raz, byliśmy młodzi.

Nie potrafię przypomnieć sobie całej potańcówki, ale pamiętam, że gdy
dotarliśmy na stołówkę, która udekorowana była srebrnymi serpentynami,
niebieskimi i białymi balonami z helem i stroboskopowymi światłami, Steven
chwycił mnie za rękę i obrócił, żeby lepiej mi się przyjrzeć. Miałam na sobie
sukienkę z zielonej satyny ozdobioną czarną koronką. Nie miała ona rękawów i
kończyła się przed kolanami, a talię opinał wąski pasek.

– Wyglądasz jak równanie Eulera – wymruczał, omiatając mnie wzrokiem z góry
na dół.

Tłumaczenie z kujońskiego: równanie Eulera jest uważane za najdoskonalszy wzór,
jaki kiedykolwiek napisano. Czyli, to znaczyło, że wyglądałam skromnie, ale

background image

elegancko. Pięknie.

– Dziękuję – odpowiedziałam, rumieniąc się. Starałam się wymyślić jakiś podobny
komplement, może coś z ogólnej teorii względności albo coś o równaniu Callan-
Symanzik, ale ostatecznie powiedziałam, – Wyglądasz świetnie. Serio.

Steven uśmiechnął się. Jest przystojnym chłopakiem, ma brązowe oczy, złocisto-
brązowe włosy i poprawione ortodontycznie białe zęby, ale ludzie wokół nas
zwykle tego nie widzą. Widzą, jak podekscytowany staje się na zajęciach z fizyki.
Widzą kalkulator wystający z tylnej kieszeni jego spodni. Widzą jego okulary.

Steven uniósł moją dłoń do swoich ust i ucałował delikatnie. – Chodź, moja pani –
powiedział. – Zatańczmy.

Poruszaliśmy się niezręcznie na parkiecie przez jakąś chwilę, ale potem na
potańcówkę przyszły Beaker i Eleanor ze swoimi randkami. Pogadaliśmy trochę i
pożartowałyśmy sobie po dziewczyńskiemu z fryzur i sukienek innych dziewczyn,
hipokrytycznie podziwiałyśmy stroje innych i odebraliśmy zdjęcia zdrobione dla
przyszłych pokoleń, i jeszcze trochę tańczyliśmy.

I to jest właśnie część, którą pamiętam doskonale. Tańczyłam ze Stevenem
wolnego i pozwoliłam sobie oprzeć głowę o jego klatkę piersiową, gdzie czułam
bicie jego serca. Z głośników leciała piosenka Christiny Perri, 'A Thousand Years'.
Śmialiśmy się z niej, z tego jak kiepska była, jak skrajnie sentymentalna, kilka razy
zażartowaliśmy ze 'Zmierzchu'. Ale potem wkręciliśmy się w taniec. Steven trzymał
dłonie na moim krzyżu, twarz ukrył z zagłębieniu mojego ramienia, gdzie jego
oddech parzył mi skórę. Była to chwila nagłej euforii. Pasujemy do siebie,
pomyślałam. Idealnie.

To było jak równanie Eulera.

Uniosłam głowę, a on uniósł swoją. Nasze oczy się spotkały. Nasze nogi ocierały
się o siebie, gdy kołysaliśmy się powoli w rytm piosenki.

– *Darling, don’t be afraid, I have loved you for a thousand years – śpiewała
Christina Perri. – I’ll love you for a thousand more.

*(Kochanie, nie bój się, kochałam Cię przez tysiąc lat. Będę Cię kochać przez następny tysiąc, przyp. tłum.)

Zaraz, pomyślałam. Chwila.

background image

Miałam całe życie przed sobą, studia, karierę i dorosłość, a to nie był odpowiedni
czas na ’bycie zakochanym’ w kimkolwiek. Byliśmy na to za młodzi.

Hormony, to mogłam zrozumieć. Randkowanie, wygłupianie się i odkrywanie, jak
to jest całować i być całowanym, wszystko to miało sens. Ale to – to jak czułam się
wtedy w ramionach Stevena – wyglądało na coś większego niż tylko hormony.

O wiele, wiele większego.

Zacisnęłam ramiona wokół szyi Stevena i pochyliłam głowę. Jego serce, w miejscu
w którym oparłam policzek o jego pierś, biło szybko.

Tak jak i moje.

Przypadkowo rozejrzałam się po sali i zobaczyłam Ty’a, jakieś dziesięć stóp dalej,
tańczącego z dziewczyną – Ashley, jak wtedy założyłam. Nie widziałam jej twarzy,
tylko tył jej bladoróżowej sukni zamiatającej podłogę i złote włosy, opadające w
wzburzonych falach na jej ramiona. Ale za to Ty widziałam doskonale. Miał
zamknięte oczy, a dłońmi obejmował biodra dziewczyny, kiedy się poruszali. Nie
uśmiechał się, ale na jego twarzy błąkało się ciche zadowolenie. Spokój.

Wyglądał na tak szczęśliwego, jak go jeszcze nigdy nie widziałam.

Potem, jakby wyczuł, że na niego patrzę, otworzył oczy i zauważył mnie.
Uśmiechnął się szeroko. Suka, powiedział bezgłośnie.

Także się wyszczerzyłam, po czym wskazałam na miejsce między moimi brwiami.
Masz na sobie makijaż? poruszyłam bezdźwięcznie ustami.

Subtelnie pokazał mi środkowy palec.

Roześmiałam się głośno, przec co Steven odsunął się i zapytał, – Co cię tak
śmieszy?

– Nic takiego – powiedziałam, starając się powstrzymać chichot. – Mój brat to
idiota.

Steven odwrócił się i kiwnął Ty’owi głową w stylu ’co tam, stary’, na co Ty
odpowiedział tym samym.

Faceci i ich kody.

background image

– Lubię twojego brata – powiedział Steven.

– On też cię lubi. – Uśmiechnęłam się, bo taka była prawda – Ty całkowicie
zaakceptował Stevena, jako mojego chłopaka. – Koleś jest w porządku –
powiedział mi kiedyś. – Działa na ciebie. – I wtedy tak było. Działał na mnie.

Dźwięki skrzypiec wzrosły do ostatecznego crescendo i umilkły. Przestaliśmy
tańczyć i wpatrywaliśmy się w siebie.

– Co teraz? – zapytał Steven.

– Teraz napijemy się tego kiepskiego ponczu – zażartowałam i pociągnęłam go do
stołu.

Reszty zabawy nie pamiętam. Przepadła gdzieś tam, wraz ze wszystkimi
pozostałymi, mało znaczącymi, mijającymi sekundami mojego życia. Ze mną.
Ty’em. Stevenem. Przemijaniem. Nie wiedziałam, że mam rozkoszować się tą
chwilą na parkiecie, aby później zrozumieć jak piękne i kruche to było, jak ulotne.
Kiedy Ty był szczęśliwy. Kiedy wszyscy byliśmy szczęśliwi. Byliśmy razem,
bezpieczni.

Nie wiedziałam.

Po prostu nie wiedziałam.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 4

Biuro Dave’a znajduje się w jednym z tych nijakich ośrodków handlowych w
centrum miasta – wiecie jakie miejsce mam na myśli; takie, gdzie idąc
korytarzami, odczytujesz nazwiska prawników, księgowych i agentów
nieruchomości znajdujące się na identycznych tabliczkach umieszczonych na
identycznych drzwiach, aż docierasz do tabliczki, która głosi DAVID HARRINGTON,
TERAPIA MAŁŻEŃSKA I RODZINNA, PORADNICTWO RODZINNE NOWA
NADZIEJA
.

Jakiś miesiąc temu, kiedy z wielkim trudem po raz pierwszy szłam do gabinetu
Dave’a, spodziewałam się zobaczyć tam te same szare ściany i berberyjski dywan
jak na korytarzu, ale wtedy drzwi otworzyły się ukazując odjechaną poczekalnię
zapełnioną akwariami i mieszanką lamp lawowych; był tam też stolik do kawy, na
którym stał zestaw tańczących laleczek hula, a na ścianie prezentowała się
imponująca, należąca do Dave’a kolekcja vintagowych butelek po sosie tabasco.
Najlepszy jednak był największy zbiór komiksów (z rodzaju tych, które pojawiają w
sekcji z żartami i krzyżówkami w gazecie), na jaki kiedykolwiek się natknęłam.
Spędziłam dziecięć minut przeglądając starą kolekcję klasycznych Fistaszków.
Charlie Brown próbujący kopnąć piłkę. Lucy zabierająca mu ją spod nóg.
Wściekłość Charliego. Śmiałam się wtedy z biednego Charliego i dziwnie się
czułam robiąc to, ponieważ Ty nie żył wtedy od dwóch tygodni.

W tamtym momencie ze swojego gabinetu wyszedł Dave. Sądząc po poczekalni
myślałam, że będzie hipisem albo jakimś ekscentrycznym dziwakeim, ale
zobaczyłam faceta w koszuli w kratę i idealnie wyprasowanych spodniach khaki;
miał zadbaną brodę i siwiejące, krótko obcięte blond włosy, zaczesane na jedną
stronę zbyt dużą ilością żelu. Wyciągnął do mnie rękę.

– Lexie, jak sądzę – powiedział. – Jestem Dave.

Musiałam wyglądać na zaskoczoną, bo po chwili powiedział, – Przepraszam.
Wolisz, aby zwracać się do ciebie Alexis? Kiedy spotkałem się z twoją mamą
nazywała cię Lexie.

– Rozmawiałeś z moją mamą? Osobiście?

background image

– Tak, krótko – odpowiedział. – Chciała zapoznać mnie z sytuacją.

Nie potrafiłam wyobrazić sobie mojej mamy w tym miejscu; siedzącej tu ze
skrzyżowanymi nogami obok tancerek hula i ściany ostrego sosu, czekającej na
swoją kolej, aby opowiedzieć temu mężczyźnie o swoim martwym synu i smutnej
córce.

– A więc – powiedział Dave, wskazując wnętrze swojego gabinetu, gdzie czekały
wielka kanapa w kratę i pudełko chusteczek. – Wejdź.

Zawahałam się. – Słuchaj, może to nie jest aż tak dobry –

- W zasadzie jestem tutaj, aby słuchać, Alexis – powiedział, przerywając mi. – Jeśli
chcesz porozmawiać. Spróbuj.

Dave to dobry facet. Jeszcze nie rozgryzłam, co było w nim naprawdę dobre, poza
byciem mylnym sposobem dla mojej mamy, aby mogła poczuć, że robi coś dla
mnie w tym trudnym czasie. Jakby życie nie miało teraz zacząć być absolutnie do
dupy bez względu na wszystko. Ale w sumie nieważne. Mój brat nie żyje. Niewiele
mówię, nie spotykam się z przyjaciółmi, nie jestem tą normalną, radosną Lexie,
jakiej wszyscy się spodziewają.

Więc najwidoczniej powinnam pójść na terapię.

Dzisiejszego popołudnia siedzę w gabinecie Dave’a przez pełne trzydzieści minut
zanim jestem w stanie wymyślić coś produktywnego do powiedzenia. Jak dotąd
mu to nie przeszkadzało – pozwalał mi mówić, kiedy byłam gotowa – ale dzisiaj
widzę, że coś chodzi mu po głowie, jakby chciał rozgryźć twardy orzeszek mojej
psychiki.

Mnie też coś chodzi po głowie, ale mu tego nie mówię.

Chociaż chcę. Te ostatnie kilka dni były naprawdę trudne. Ciągle myślę, że
musiałam zwariować. Coś w tym delikatnym mózgu musiało pęknąć pod
wpływem tego całego emocjonalnego obciążenia. Oficjalnie oderwałam się od
rzeczywistości.

Bo przecież Ty nie żyje.

Odszedł. I nigdy nie wróci.

background image

To, co widziałam tamtej nocy musiało być halucynacją albo częścią załamania
nerwowego albo snem na jawie.

Wydawało się prawdziwe.

Ale nie mogło takie być.

Tak czy siak, mądrym posunięciem byłoby powiedzenie o tym Davowi. Koniec
końców, ma płacone za słuchanie mnie. Racjonalnie myśląc jest odpowiednią
osobą do rozmowy: obiektywny, powściągliwy, rozsądny. Po to właśnie powinna
być terapia: aby rozdmuchać szaleństwo. Aby poczuć się lepiej. Współpracować.

Ale co mam powiedzieć? A, tak, cztery noce temu w piwnicy widziałam ducha
mojego martwego brata.

Na co Dave odpowie: Och, to bardzo ciekawe, Alexis; zaraz przepiszemy ci jakieś
fajne pigułki.

A więc, Dave pyta mnie jak się mam, odpowiadam, że wszystko u mnie w
porządku. Co nie jest prawdą. Pyta, jak minął mi tydzień, opowiadam, że dobrze.
Co, definitywnie, nie jest prawdą.

Kiedy Dave przyszpila mnie spojrzeniem swoich miłych, niebieskich oczu, w
gabinecie panuje cisza. Ja w tym czasie bezmyślnie podwijam krawędź dywanika
czubkiem tenisówki.

W końcu Dave mówi, – Mam nadzieję, że już nie gniewasz się o to, co stało się w
zeszłym tygodniu.

Wpatruję się w niego beznamiętnie kilka sekund zanim sobie przypominam. No
tak. Zeszły tydzień.

Racja. W zeszłym tygodniu mieliśmy małą sprzeczkę.

Ponieważ powiedziałam mu o dziurze w mojej piersi. O tym, że czuję się jakbym
zaraz miała umrzeć, kiedy to się dzieje. Jak przerażona jestem myślą, że takie
momenty będą przychodzić coraz częściej, będą trwać coraz dłużej, aż jedyne, co
będę czuła to ta dziura, która pewnego dnia pochłonie mnie na dobre.

Pomyśłam, że wykazałam się odwagą wyznając to. Próbowałam się przed nim
otworzyć. Starałam się robić to, co powinno się robić.

background image

Chciałam, żeby Dave powiedział mi, że ta dziura jest okropna, tak, absolutnie, ale
to normalne, i z czasem będzie lepiej, nie gorzej, a ja nie umrę, przynajmniej nie w
najbliższej i dalszej przyszłości. Przez jakiś czas będę cierpieć, ale będę też żyć.

A wtedy spróbowałabym mu uwierzyć.

Ale powiedział coś innego, – Możemy przepisać ci na to lekarstwa.

Zaczął opowiadać o SSRI* i cudownym działaniu Xanaxu; że może powinnam
zacząć od Valium, które uprzejmie nie uzależnia. Wpatrywałam się w niego w
milczeniu, dopóki nie skończył poetyzować o prochach. Po chwili zapytał, – Co ty
na to?

*(SSRI – Selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny – leki przeciwdepresyjne, przyp. tłum.)

Powiedziałam, – Chcesz, żebym brała antydepresanty?

Odpowiedział, że antydepresanty w połączeniu z tradycyjną terapią tworzą
naprawdę efektywną kombinację.

Zapytałam więc, – Uważasz, że mam depresję?

Zakaszlał. – Myślę, że przeszłaś przez coś bardzo trudnego, a lekarstwa mogą to
trochę ułatwić.

– Rozumiem. Czytałeś kiedyś książkę Nowy wspaniały świat? – zapytałam.

Zamrugał kilka razy. – Nie. Raczej nie.

– Jest o takim społeczeństwie w przyszłości, w którym wymyślono narkotyk zwany
somą; dzięki niemu wszyscy byli szczęśliwi – wyjaśniłam. – Soma miała za zadanie
wszystko naprawiać. Nie jesteś zadowolony z pracy? Nie ma problemu. Weź somę
i niczym się nie przejmuj. Twoja mama umiera? Weź trochę somy i zaraz poczujesz
się świetnie.

– Alexis – powiedział Dave. – Próbuję ci pomóc. To, o czym mówisz, ta dziura w
piersi, to brzmi jak klasyczny opis ataku paniki –

- Ale rzecz w tym – mówiłam dalej, – że to futurystyczne społeczeństwo, gdzie
każdy chodzi naćpany, aby być szczęśliwym, przez cały czas, bez względu na to, co
się dzieje, jest okropne – potworne nawet – jest jak koniec człowieczeństwa. Bo

background image

my – ludzie – powinniśmy czuć, Dave. Mój brat umarł, więc powinnam coś czuć.

Przerwałam, nagle pozbawiona tchu. Chciałam powiedzieć więcej. Chciałam
wykrzyczeć, że Ty także brał antydepresanty, że brał je przez ponad dwa lata aż do
swojej śmierci, i jak wiele „dobrego” mu to dało. Chciałam wyznać Davowi swój
mały, ironiczny sekret: wiem, że powinnam czuć ból po stracie brata – żal, rozpacz,
czy jak to inaczej nazwać – że nawet chciałam to czuć, ale nie czułam. Poza tymi
momentami z dziurą w piersi, nie czułam kompletnie nic.

Nie potrzebuję prochów, żeby uśmierzyć ból.

– Rozumiem – powiedział Dave.

– Boże, kiedy terapeuci zamienili się w dilerów? – powiedziałam, nadal poruszona.

Dave uśmiechnął się, jakby uznał moją obelgę za żartobliwą, a po chwili zaczął
mnie uspokajać. – W porządku, Alexis, nie było tematu. Żadnych prochów. –
Wtedy także zaproponował mi pamiętnik.

Pisanie jako alternatywa dla Xanaxu.

– W tym tygodniu pisałam w dzienniku – informuję go.

Wygląda na zaskoczonego, co jest nietypowe. – A o czym pisałaś?

Wzruszam ramionami. – O różnych rzeczach.

Dave czeka, aż powiem coś więcej, ale kiedy tego nie robię, po prostu przechodzi
dalej i mówi, – Okej. W tym tygodniu chciałbym porozmawiać o twoich
przyjaciołach.

– W tej chwili nie mam przyjaciół – wymyka mi się.

Unosi brwi. – Nie masz przyjaciół?

Ups. – Znaczy się, tak, mam przyjaciół, ale…

– Przestali się z tobą przyjaźnić? – pyta. – Czasami ludzie nie wiedzą jak zachować
się w takiej sytuacji –

- Nie – wycofuję się. – Nie, są świetni. Tylko, że… to chyba ja przestałam się
przyjaźnić z nimi.

background image

Dave wydaje z siebie krótkie hmm, jakby trafił na żyłę złota dla terapeutów. –
Dlaczego?

Poświęcam minutę, aby o tym pomyśleć. Cóż, jeśli chodzi o Jill to dusiła mnie
swoim współczuciem. Na początku, kiedy Ty umarł, była zawsze i wszędzie,
gdziekolwiek się odwróciłam; miała zmartwione i zaczerwienione od płaczu oczy.
– Trzymasz się? – pytała, w kółko i w kółko, i znowu.

Nie, kretynko, myślałam. Nie trzymam się. Mój brat nie żyje.

Ale przebolewałam to i odpowiadałam, – Tak, jest okej, – co po kilku dniach
zamieniło się w niewielkie kiwnięcie głową, na co ona odpowiadała coś w stylu
„Daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała” albo „Jestem tutaj, gdybyś chciała
pogadać”. Po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że Jill naprawdę chciała, żebym
to zrobiła. Chciała, żebym porozmawiała z nią o Ty’u. O jego śmierci. O tym jak się
czułam w związku z tym. Nagle miałam nieodparte wrażenie, że Jill chciała, abym
płakała, żeby ona mogła być ramieniem, na którym mogłabym się wypłakać.
Chciała, abym się załamała, żeby mogła zbudować mnie od nowa. Chciała być
moją gwiezdną psiapsiółą, która przeprowadzi mnie przez najgorsze.

Wiem, że prawdopodobnie nie jestem zbyt sprawiedliwa. Kocham Beaker.
Naprawdę. Znam ją od szóstej klasy, w której to byłyśmy najbardziej nerdowskimi
nerdami w klasie dla utalentowanych. Nocowałyśmy u siebie wzajmemnie setki
razy i przeprowadziłyśmy wiele długich, poważnych rozmów trwających aż do
rana; rozmawiałyśmy o życiu i jego znaczeniu, prawdopodobieństwie istnienia
kosmitów i głupocie chłopców. Ale temat Ty’a to nie kolejna poważna rozmowa.
To moje całe zniszczone, pogmatwane życie. To ja.

A ona nie może mnie naprawić.

Niedobrze mi się robiło, kiedy patrzyłam jak się stara. Więc, po prostu powoli się
wycofałam.

Mówię o tym wszystkim Davowi, a on kiwa głową. – A co z innymi przyjaciółmi? I
twoim chłopakiem?

– Zerwaliśmy kilka tygodni temu – mówię. Zmiana tematu, – Mam też drugą
przyjaciółkę, Eleanor, ale z nią jest łatwiej, w pewnym sensie. Unikała mnie,
chociaż wyglądało to jakby starała się tego nie robić, oczywiście. Wydaję mi się, że

background image

odkąd to się stało nie spojrzała mi ani razu w oczy. Ale to w porządku. Rozumiem.
Jak powiedziałeś, niektórzy ludzie nie wiedzą jak się zachować.

– Więc na chwilę obecną nie masz żadnych przyjaciół?

– Cóż, moich starych przyjaciół widuję w szkole, jem z nimi lunch, razem chodzimy
na zajęcia. Ale raczej nie robimy niczego razem po szkole, a i tak muszę być w
domu dla mamy. Więc chyba nie. Nie mam. Nie na ten moment.

– To smutne, Lex – mówi.

To moje drugie imię ostatnimi czasy. Alexis Smutna Riggs.

– Nie musisz przechodzić przez to sama – mówi Dave. – Spróbuj dopuścić do
siebie ludzi. To jedyny sposób, aby mogli ci pomóc.

Mnie nie można pomóc, myślę. Nie istnieje żadne magiczne zaklęcie, które
sporwadziłoby Ty’a z powrotem. Nikt nie jest w stanie nic zrobić.

– Popracuję nad tym – mówię i wracam do podwijania dywanika.

Znowu jest cicho. Dosłownie słyszę tykanie zegara w jego gabinecie. Zostały cztery
minuty terapii.

Trzy miniuty.

Dwie.

– Chcesz jeszcze o czymś porozmawiać? – pyta Dave.

Ostatnia szansa, myślę. Powiedz mu, że widziałaś Ty’a.

– Nie – odpowiadam. – Na razie nie.

Czyli witamy Kłamstwo numer 17.

Po chwili wstaję, mimo, że zostało jeszcze dziewięćdziesiąt sześć sekund, i
wychodzę z terapii najszybciej jak potrafię.

Jem z tatą kolację w Olive Garden. Zwykle jadamy razem kolację we wtorkowe
wieczory, tuż po mojej sesji z Davem. Ponieważ Megan we wtorki chodzi na jogę.
Kolacja z tatą zawsze jest cicha, bo on ma jeszcze mniej do powiedzenia niż ja. Nie

background image

ma zbyt emocjonującej pracy na świecie – jest księgowym – i wie, że nie chcę
słuchać o Megan, o domu, w którym z nią mieszka ani o tym jak spędzają razem
czas, więc nie mamy za bardzo o czym dyskutować. Kiedy Ty był z nami było
łatwiej (chociaż Ty nienawidził kolacji z tatą i zawsze na ostatnią chwilę znajdował
wymówkę, aby się nie pojawić), ponieważ przynajmniej mogliśmy pogadać o
sporcie.

Teraz odszedł nam jeden bezpieczny temat.

– Jak w szkole? – pyta tata.

– Napisałam test śródsemestralny na siedemdziesiąt jeden procent – wypalam.

Nie wiem dlaczego mu o tym mówię. To zawstydzające, zwłaszcza jeśli chodzi o
tatę, który oczywiście sam jest liczbowym facetem. Nie mogę na niego patrzeć,
kiedy to mówię. Jestem pewna, że moja twarz jest czerwona, ale nie przestaję
nabijać sałatki na widelec, jakby wszystko było w porządku.

Tata odkłada pałeczkę chlebową. – To brzmi poważnie.

– Jest poważne – zgadzam się. – Ocena spadła mi do przynajmniej A-minus, więc
nie wygłoszę przemowy na zakończenie szkoły.

– Możesz to poprawić? – pyta.

– Nie. – Kłamstwo numer 18.

– Rozumiem. – Odchrząkuje, po czym wraca do jedzenia chleba.

– Przepraszam, tato – mówię po minucie. Jest mi przykro. Nie znoszę go zawodzić,
nawet po tym wszystkim. Zależy mi na jego zdaniu.

– To nie jest ważne – mówi, ale nie myśli tak. Tata zawsze powtarzał, jak ciężko
trzeba pracować, aby być najlepszym, aby górować nad wszystkim, aby sięgać jak
najwyżej – najlepszych ocen, najlepszych szkół, najlepszej pracy – aby żyć zgodnie
z możliwościami swojego potencjału, jak zawsze mawia, co ja odczytuje jako
„żebyś nie skończyła jako księgowa w Nebrasce po rozwodzie i z dwójką dzieci
(wróć, teraz to z jednym dzieckiem), kiedy mogłabyś być kimś więcej”.

Jemy. Tata wypija dwa kieliszki czerwonego wina, chociaż za nim nie przepada.
Później naciska na mnie, abym zamówiła deser.

background image

– Co u mamy? – pyta, a ja rozgniatam kawałek tiramisu.

Mogłabym powiedzieć mu, że płacze. Ale on nie chce tego wiedzieć. Nie chce
wiedzieć, że płacze przez cały czas i nie wstaje z łóżka, chyba że musi iść do pracy
albo do kościoła, nie chce wiedzieć, że sypia ze starą wypchaną małpką Ty’a
przyciśniętą do piersi. Nie chce słyszeć, że mama myśli, że Ty nadal jest w domu, a
ja nawet nie wiem, co zrobiłby gdybym powiedziała mu, co widziałam w piwnicy.

Chce, żebym powiedziała, że u mamy wszystko w porządku.

Więc mówię, – Wszystko w porządku – Kłamstwo numer 19. Tata płaci rachunek.
Zakładamy na siebie kurtki i wychodzimy na chłodne nocne powietrze. Przytula
mnie sztywno, a po chwili, jak zwykle, rozchodzimy się w przeciwnych kierunkach.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 5

Kiedy wracam do domu panuje w nim ciemność. Mama musiała położyć się już do
łóżka, co nie jest takie niezwykłe, nawet o ósmej wieczorem. Śpi, więc nie jest
przytomna, więc będzie świadoma tego, co się stało najmniej jak to możliwe.

Też chciałabym tak spać.

Przez godzinę odrabiam lekcje. Póżniej nadchodzi czas, który normalnie
spędziłabym na dole, oglądając telewizję.

Mam dylemat. Nie odważyłam się zejść do piwnicy od czterech dni, nawet po to,
aby zrobić pranie. Nie oglądałam telewizji. Nie napomknęłam mamie, że może ta
sprawa z wodą kolońską nie była do końca niedorzeczna.

Tak, mam świadomość, że jestem totalnym tchórzem.

Wyjmuję dziennik, który dał mi Dave. Przez kilka sekund faktycznie rozważam
napisanie w nim czegoś jeszcze, nabazgranie długiego wyznania o tym, czego nie
powiedziałam na głos. O duchu. O wiadomości. O Stevenie. O Ty’u. O mnie. Ale
nie mogę się przemóc.

Wciskam więc notes pod materac, jak to się zwykle robi, po czym zwijam się w
kłębek na łóżku, czytając Piękny umysł, który niestety tym razem nie potrafi mnie
zainteresować. Sięgam więc po Kontakt, Carla Segana, moją ulubioną nowelę, ale
moje oczy prześlizgują się po stronach bez zrozumienia słów. Ciągle myślę o
wyrazie twarzy Ty’a, kiedy rzuciłam w niego komórką: był zaskoczony, urażony i
odrobinę smutny. Nigdy wcześniej niczym w niego nie rzuciłam. Nie byliśmy takim
typem rodzeństwa. Zawsze się dogadywaliśmy.

Nagle czuję ogromną wściekłość. Myślę sobie, No i co, już nigdy więcej nie zejdę
do piwnicy? Będę chodzić na paluszkach po własnym domu aż nie wyjadę do
koledżu? Będę się bać? Ale czego? Wytworu mojej wyobraźni? Ile ja mam lat?
Dziesięć czy jak? Mam się bać ciemności?

Weź się w garść, Lex, powtarzam sobie. Dorośnij.

Skaczę więc na równe nogi. Schodzę prosto do piwnicy i stoję przez kilka minut,

background image

wpatrując się w miejsce, w którym kilka nocy temu pojawił się Ty, w małe
wgniecenie w ścianie, które powstało po tym jak cisnęłam w jego stronę komórką.
Zmuszam się, żeby zostać tam przez pełnych pięć minut.

Nie widzę niczego dziwnego. Nie czuję niczego dziwnego. Czuję się jak idiotka.

Drzwi do jego sypialni są otwarte.

Podchodzę do wejścia. Przez okno do pokoju wpada blask księżyca. Nie byłam w
pokoju Ty’a od dnia, w którym musiałyśmy zabrać stąd rzeczy, w których został
pochowany, ale wygląda tak, jak go zapamiętałam. Jego biurko jest zapełnione
książkami i rzeczami ze szkoły. Na podłodze leżą ubrania. Buty. Na pół sflaczała
piłka do koszykówki. Zakurzony stary model samolotu, który zbudował z tatą,
kiedy miał jedenaście lat, zwisa z sufitu. Ściana zapełniona jest zdjęciami jego
przyjaciół, a także plakatami zespołów, filmów, które lubił i zawodników NBA.

Kiedy wchodzę do środka, otacza mnie jego zapach – nie tylko jego wody
kolońskiej, ale także jego naturalna woń; czuję też jego dezodorant o słabym
zapachu mięty. Naostrzone ołówki. Brudne skarpetki. Klej do drewna.

Ty.

Przełykam ślinę. Jest tak, jakby nadal tutaj był, nie jako duch, ale tak, jakby to
wszystko nigdy się nie wydarzyło. Jeśli tu zostanę, jeśli zamknę oczy, będę w stanie
wyobrazić sobie, że Ty po prostu gdzieś wyszedł i niedługo wróci.

Chciałabym móc płakać. W tym momencie byłaby to właściwa rzecz do zrobienia:
przypomnienie sobie brata i płacz.

Ale nie potrafię.

Odwracam się, żeby wyjść, ale wtedy zauważam, że ktoś śpi w jego łóżku. Postać
leży plecami do mnie, skulona na boku pod górą pościeli.

Serce zaczyna mi walić. Wiem, że to nie Ty, wiem, że to nie może być on, ale w
tym momencie chcę, żeby tak było. Chcę go zobaczyć jeszcze raz, nawet jeśli to
oznacza, że oszalałam. Może właśnie dlatego nie mogłam powiedzieć Davowi,
albo właśnie dlatego nie mogę o tym napisać, bo wtedy z całą pewności zmuszą
mnie do brania pigułek i to, co stało się tamtej nocy z komórką już więcej się nie
wydarzy, a ja już nigdy nie zobaczę Ty’a, nie nigdy, dopóki żyję, a że nie wierzę w

background image

życie po śmierci, więc w sumie tak czy siak go nie zobaczę.

Wiem, że to nie jest zbyt dobra argumentacja.

Ale nadal tak myślę.

Podkradam się z drugiej strony łóżka. Dotykam ramienia leżącej tam osoby i czuję
ciepło, łagodnie unoszące się z każdym oddechem.

Ta osoba oddycha. Żyje.

To nie on, myślę, kiedy łapię krawędź pościeli i zaczynam ciągnąć ją w dół. To nie
on.

I mam rację. To nie on.

To moja mama. Śpi, ubrana w spraną czerwoną koszulkę z Led Zeppelin, starą
koszulkę Ty’a. Ślady po maskarze znaczą drogę w dół jej policzków jak tatuaże,
które wryły się w zmarszczki niedaleko jej oczu, zostawiając plamy na poszewce
poduszki.

Wygląda staro. Drobna. Wykończona. Przykrywam ją z powrotem, po czym
siadam na brzegu łóżka i obserwuję przez chwilę jej oddech i ruch gałek ocznych
pod powiekami. O czym śni będąc w łóżku Ty’a, otoczona jego rzeczami i
zapachem?

Chcę ją obudzić i zabrać stąd, bo to nie w porządku, że tu jest. To nie jest zdrowe.
Ale pozwalam jej spać. Ponieważ, chociaż przez moment nie wygląda jakby
cierpiała.

Czasami zastanawiam się czy wolałaby, żebym to ja nie żyła zamiast Ty’a. Jej
złośliwa córka czy akceptowalny społecznie syn? Wiem, że mnie kocha. Ale gdyby
mogła wybrać?

To wina Ty’a.

Zostawił jej liścik. List pożegnalny, krótki i rzeczowy. A brzmiał on tak:

Przepraszam mamo ale czułem kompletną pustkę

Nie napisał nic do taty. Ani do nikogo z przyjaciół. Ani do mnie. Zostawił tylko
sześć małych słów na żółtej karteczce samoprzylepnej, przyklejonej do lustra w

background image

jego sypialni. Jego jedyne wyjaśnienie.

Nadal tutaj jest. Policjanci zabrali ją na jakiś czas jako dowód, ale wrócili i odłożyli
ją na dokładnie to samo miejsce, gdzie Ty ją zostawił. Sfotografowali jego pokój,
więc wiedzieli gdzie. Jak dotąd ani ja, ani mama nie miałyśmy odwagi jej ściągnąć.

Wstaję i podchodzę do lustra.

Przepraszam mamo ale czułem kompletną pustkę

Wyciągam rękę.

Moje palce ledwie muskają krawędź kartki, kiedy zauważam Ty’a w lustrzanym
odbiciu.

Stoi tuż za mną.

Ty.

Po raz kolejny, nie myślę o tym, co robię. Nie zatrzymuję się, aby rozważyć, co
zrobiłaby w takiej sytuacji racjonalna osoba. Nie dociekam na spokojnie.

Uciekam.

Odskakuję od lustra, od niego, i uciekam, w górę po schodach, przez drzwi, i zanim
zauważam, co się stało, jestem na ulicy, moje buty miażdżą zmarznięty śnieg, a ja
biegnę, i biegnę, i biegnę.

To się nie dzieje, taka myśl krąży po mojej głowie. To się nie dzieje.

Przebiegam trzy przecznice, zanim się zatrzymuję. Docieram na skraj parku, w
którym razem z Ty’em spędzałam każde wakacyjne popołudnie, kiedy byliśmy
dziećmi. Kulę ramiona i dyszę, w końcu czując szczypiący chłód. Nie miałam na
sobie kurtki, kiedy wybiegałam z domu, tylko koszulkę i dżinsy, czuję więc na
nagich ramionach zimowe, ostre powietrze, które sprawia mi ból. Księżyc nad
moją głową jasno świeci. Park jest zamarznięty, huśtawki wiszą idealnie
nieruchomo. Porzucone. Samochód przejeżdza ulicą i zwalnia, kiedy mnie mija.
Wycieram nos, prostuję się i próbuję wziąć głęboki oddech. Nie wiem, co robię.

Ty. W domu. W swoim pokoju.

To się nie dzieje, myślę.

background image

Przebiegają mnie dreszcze, ale nie mają one nic wspólnego z zimnem.

Czuję coś na kształt rezygnacji, kiedy wracam do domu. Drzwi wejściowe są na pół
otwarte. Czekają na mnie. Powłócząc nogami jak zombie schodzę do pokoju Ty’a,
gdzie nadal śpi moja mama.

Ty’a nie ma w lustrze.

Natychmiast zauważam, że szuflada z prawej strony biurka jest otwarta. Nie
pamiętam, czy była otwarta wcześniej, ale teraz uderza we mnie, że to dziwne i
nieodpowiednie. Czyżby mama szperała tutaj, kiedy mnie nie było? Czy może już
wcześniej była po prostu otwarta? A może ktoś inny ją otworzył?

To się nie dzieje, myślę. A jednak.

Klękam obok łóżka i delikatnie potrząsam mamę za ramię. Z jej ust wydobywa się
krótki szloch, kiedy otwiera oczy. Mija kilka sekund zanim skupia się na mojej
twarzy.

– Och, Lexie – mówi. – Wszystko w porządku?

Rozgląda się wokół. Obserwuję jak wyraz jej twarzy zmienia się, kiedy zauważa,
gdzie jest. Pokój Ty’a. Ty odszedł. Ty nie żyje.

Jej twarz wypełnia smutek.

– Tamtego ranka zeszłam tutaj, żeby go obudzić – mówi. – Był dokładnie tutaj.
Wyglądał, jakby czuł się dobrze.

– Wiem.

– Powinnam była wyczuć, że coś jest nie tak. Jestem jego matką. Powinnam była
wiedzieć.

Nigdy nie wiem, co powiedzieć na takie słowa. Ona wini siebie, a ja siebie, z tą
różnicą jednak, że ja mam powody, aby się obwiniać.

– Chłodno tutaj – mówię, kiedy pomagam jej usiąść. – Chodźmy na górę.

Później, kiedy już odprowadziłam mamę do jej łóżka, gdzie ponownie zasnęła,
schodzę po cichu z powrotem do piwnicy, aby zbadać otwartą szufladę. Nie ma w
niej nic, poza jedną rzeczą. Zaklejoną kopertą.

background image

To list.

Moje serce przyspiesza, kiedy myślę, że mógł napisać do mnie. Nie
odpowiedziałam na wiadomość, więc postanowił napisać to, co chciał powiedzieć.
Swoje powody. A może zarzuty. Swoje ostatnie słowa.

Ta myśl napełnia mnie jednocześnie ulgą i strachem.

Odwracam kopertę trzęsącymi się rękami, i wtedy widzę imię nagryzmolone na
papierze okropnym pismem Ty’a.

Dla Ashley.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

12 LUTEGO

Po raz pierwszy mój brat próbował się zabić niemal dwa lata temu; był to dzień, w
którym rozwód naszych rodziców został sfinalizowany. Nie wiem, czy myślał o tym
jako o jakimś wielkim oświadczeniu. Tamtej nocy także mnie przy nim nie było;
poszłam do kina z Beaker. Nie pamiętam nawet na jaki film. Wiem jedynie, że nie
było mnie w domu, kiedy Ty podszedł do kuchennego zlewu z wielką butelką
Advilu i zaczął połykać tabletkę po tabletcę. Zrobił to praktycznie pod nosem
naszej mamy, która siedziała wtedy przy stole zwrócona do niego plecami, na
przemian ucząc się na egzaminy z pielęgniarstwa, wertując wielki stos kartek z
zaznaczonymi stronami o dawkowaniu, częściach ludzkiego ciała i różnymi
medycznymi definicjami oraz studiując Biblię; starała pogodzić się z fragmentem,
który mówił, że rozwód jest akceptowany tylko wtedy, gdy jego przyczyną jest
cudzołóstwo.

W wieku 42 lat mama była najstarszą studentką w swojej klasie w szkole
pielęgniarskiej, ale jednocześnie była najlepsza. Była skupiona, zdeterminowana i
zdecydowana, aby stworzyć sobie nowe życie po tacie. Nawet nie spojrzała, kiedy
jej 14-sto letni syn zażył 63 malutkich, kasztanowych tabletek przeciwbólowych,
powiedział jej dobranoc, po czym poszedł do swojego pokoju i położył się spać.

Kiedy obudził się następnego ranka był zawiedziony. Wyłonił się z piwnicy z
wyrazem twarzy, którego nigdy nie zapomnę: trochę zrezygnowanym, zdziwionym
i sfrustrowanym, którego nie do końca zdołał się pozbyć w ciągu nocy.

– Nie idę dzisiaj do szkoły – oznajmił, kiedy usiedliśmy do śniadania. – Źle się
czuję.

Moja mama, zawsze pielęgniarka, mimo, że jeszcze bez kwalifikacji, dotknęła jego
czoła. Było chłodne. Zadała mu kilka pytań: Boli cię gardło? Głowa? Żołądek? Ty
pokręcił głową i spojrzał na nią, wzruszył swoimi drobnymi, ptasimi ramionami i
powiedział, co zrobił.

W szpitalu tak naprawdę jedyne, co mogli zrobić to umieścić go na obserwacji. Na
płukanie żołądka było już za późno. Siedziałam w rogu sali i oglądałam z nim
telewizję, kiedy pielęgniarki przychodziły i wychodziły, sprawdzały jego parametry

background image

i zmieniały woreczek z solą fizjologiczną. Mama wpadała do niego ze łzami w
oczach; bolało ją to, że musiała wybierać czy zostać z nami cały dzień, czy zostać
w szpitalu na praktykach, które były ostatnim wymogiem do uzyskania jej stopnia
pielęgniarskiego. Bez nich nie skończyłaby tej szkoły.

– Nic mi nie jest – powiedział jej Ty, i nawet się uśmiechnął, żeby to potwierdzić;
jego twarz, na którą padało fluorescencyjne szpitalne światło była blada, a usta
bezbarwne, kiedy powiedział mamie, że ma iść.

– Wrócę – obiecała po raz kolejny, zanim ponownie zniknęła.

Tamtego dnia nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Osunęłam się w
niewygodnym plastikowym krześle i próbowałam wymyślić jakąś wielką,
siostrzaną radę, która mogłaby zawrócić go znad krawędzi. Ale miałam wtedy 16
lat – co ja mogłam wiedzieć? Miałam własne problemy, prywatne nieszczęścia, i
jeśli miałabym być szczera, musiałabym przyznać, że idea sprawdzania go
przebiegła mi przez myśl kilka razy w ciągu poprzedniego okropnego roku. Kiedy
tata zostawił nas dla kobiety, którą poznał w biurze, i która była od niego o
dokładnie połowę młodsza, a mama wróciła do szkoły, w domu nagle zabrakło
dorosłych i to w sposób, który wydawał się całkowicie zły.

Ale ja nigdy nie miałam planu, żeby zakończyć własne życie. Za bardzo bałam się
śmierci. Ciemności. Końca egzystencji.

– To było głupie – powiedział mi tamtego dnia Ty, aby przerwać ciężką ciszę, która
między nami zapadła.

Poczułam ulgę, kiedy to powiedział.

– Tak, to prawda. To było totalnie kretyńskie – zgodziłam się, a potem wróciliśmy
do oglądania 'World’s Wildest Police Videos' na telewizorze zawieszonym pod
sufitem. Pielęgniarki przychodziły i wychodziły. Tak samo moja mama. A my oboje
zastanawialiśmy się (oczywiście nie na głos) czy nasz ojciec pojawi się w ogóle.

Koniec końców, pojawił się. Pamiętam, że miał wtedy na sobie golf. Przyjechał,
żeby zabrać nas do domu, kiedy w szpitalu zdecydowali wypisać Ty’a, a mama
musiała zostać na praktykach jeszcze 3 godziny. Tata także nie wiedział, co
powiedzieć, kiedy jechaliśmy do domu. Bębnił palcami o kierownicę, spojrzał w
lusterko wsteczne, napotkał moje oczy, odwrócił wzrok, po czym odchrząknął.

background image

– Tyler – powiedział, kiedy wjeżdżaliśmy na podjazd.

– Wróć do domu – przerwał mu Ty. – Proszę, tato. Wróć do domu. Proszę.

Nieświadomie wstrzymałam oddech. Ty nigdy nie mówił takich rzeczy. Był zły na
tatę; w taki sposób sobie z tym radził. Zawsze twierdził, że nienawidził taty, że
cieszył się, gdy odszedł, że za nim nie tęsknił.

– Proszę – powtórzył.

A co ze mną? pomyślałam. Czy chciałam, żeby tata wrócił do domu? Czy
moglibyśmy udawać, że poprzedni upokarzający rok nigdy nie miał miejsca, że
ojciec nie zdradził mamy, nie był kłamcą i ogólnie żałosną formą człowieka, że
nasz cały świat nie wywrócił się do góry nogami? Czy moglibyśmy wrócić do
czasów, kiedy rzeczy miały się inaczej? Czy chciałam do nich wrócić?

Tata znowu odchrząknął.

Czekałam aż powie „Nie mogę”. Albo „Przykro mi, synu”. Albo coś w stylu „życie
jest trudne, ale to nie znaczy, że mamy się poddać”.

Ale nie powiedział nic.

I nie został. Chociaż lekarz powiedział, że Ty musi być pod ścisłym nadzorem przez
następną dobę. Tata nawet nie wysiadł z auta. Tylko popatrzył na mnie i
powiedział, – Zadzwoń, gdybyście czegoś potrzebowali. – Skinęłam głową, a oczy
wypełniły mi łzy wściekłości, którym nie pozwoliłam spłynąć po policzkach.
Odwróciłam się i pomogłam Ty’owi wejść po schodkach do domu.

Później, kiedy Ty spał, przeszłam z pokoju do pokoju, zbierając wszystko, co mogło
być niebezpieczne. Żyletki. Tabletki, chociaż już zauważyliśmy, że nie była to
skuteczna metoda, aby zejść z tego świata. Linę. Potem otworzyłam szafę stojącą
na tyłach gabinetu taty i wpatrywałam się w 3 karabiny myśliwskie ułożone w
futerałach. Upewniłam się, że żaden z nich nie jest naładowany, po czym zebrałam
wszystkie kule i umieściłam je w pudełku z resztą rzeczy. Zakleiłam kartonik taśmą
klejącą, podpisałam jako ROMANSE, i schowałam w rogu mojej szafy pod stertą
półnagich lalek Barbie, które nadal miałam. Kiedy skończyłam, poszłam zobaczyć
co u Ty’a. Słuchałam jak oddycha, starając się przekonać samą siebie, że wszystko
będzie z nim w porządku. Potem po cichu wycofałam się z jego pokoju, poszłam

background image

na górę do kuchni, gdzie usiadłam przy stole i w końcu pozwoliłam sobie na płacz.

Wtedy byłam w stanie płakać.

Kochałam Ty’a. Kochałam go i prawie straciłam. Więc płakałam. Łzy nadal były
częścią mojej anatomii.

Powiedzieli wtedy, że miał szczęście. Jego ciało było w stanie zmetabolizować
Advil. Miał uszkodzoną wątrobę, ale z czasem miała się zregenerować.
Szczęściarz, powtarzali w szpitalu, kiedy patrzyli na jego kartę, zrobili testy i
generalnie zachowywali się, jakby cała ta sprawa była jakimś popisem
kaskaderskim, jakby próbował zrobić jakiś niedorzeczny numer na rowerze. Ale
miałeś szczęście. Ty szczęściarzu.

Szczęściarz było ostatnim słowem, jakiego użyłby mój brat, aby siebie opisać. Ale
na koniec skinął głową i przyznał im rację. Tylko po to, aby go wypuścili.

Numer z Advilem był „wołaniem o pomoc”, jak stwierdzili lekarze i zażądali, aby
zobaczył się z terapeutą, który kazał mojemu bratu brać antydepresanty i
próbował przekonać go, żeby zaczął mówić o swoim „bólu” co tydzień, co trwało
ponad rok; brał 60 dolców za wizytę, czego nasze ubezpieczenie nie pokrywało,
ale mama przekonała tatę do płacenia. I przez całe dwa lata nic się nie wydarzyło.
Mama stała się licencjonowaną pielęgniarką. Tata ożenił się ze swoją kochanką.
Ja zdobyłam 800 punktów na teście kompetencji dla uczniów szkół średnich (SAT)
w sekcji matematycznej i wszyscy zaczęli gadać o tym do jakiego pójdę koledżu. Ty
dołączył do drużyny koszykarskiej. Zaczął podnosić ciężary, nabrał ciała. Jego
ramiona stały się mocniejsze i bardziej muskularne. Nosił kurtkę zdobywcy
szkolnej odznaki sportowej, kiedy dumnym krokiem przemieszczał szkolne
korytarze. Podobał się dziewczynom. Generalnie wszyscy ludzie go lubili. Był
popularny w sposób, o którym ja nawet nie mogłam marzyć. Łatwo było
zapomnieć, że kiedyś był wystarczająco smutny, żeby połknąć buteleczkę tabletek.

Po krótkiej rozmowie w szpitalu, rozmawialiśmy o tym tylko raz. Było to jakieś 2
tygodnie później, byliśmy w restauracji 'U Denny’ego', czekaliśmy aż tata przyjdzie
na śniadanie. Tata się spóźniał, a ja patrzyłam na Ty’a, ale tak naprawdę na niego
patrzyłam, wyglądał jakby miał zaszklone oczy, jak gdyby obserwował swoje życie
zza szyby.

background image

– Wszystko w porządku? – zapytałam.

Wpatrywał się we mnie, zaskoczony. – Głodny jestem. Chciałbym, żeby tata już
tutaj był.

– Nie to miałam na myśli – powiedziałam. – Dobrze się czujesz?

Poczerwieniały mu uszy. – A, to. Mówiłem już, to było głupie. Nic mi nie jest.
Naprawdę. To się już nie powtórzy.

– Okej. Ale chcę, żebyś mi obiecał, że jeśli kiedykolwiek znowu się tak poczujesz,
jeśli będziesz chciał–

- Nie będę–

- Ale jeśli tak, musisz mi powiedzieć. Zadzwoń do mnie, napisz, obudź mnie o
trzeciej nad ranem. Wszystko jedno. Chcę o tym wiedzieć. Jestem tutaj dla ciebie.

Nie patrzył mi w oczy, ale skinął głową. – W porządku.

– Obiecaj – powiedziałam.

– Obiecuję.

– Dobrze – powiedziałam, ale martwiłam się, że po prostu mówi to, co wie, że
chciałam usłyszeć.

W ostateczności, nie powinnam była martwić się o to, czy dotrzyma swojej
obietnicy.

Powinnam była myśleć o tym, czy ja dotrzymam swojej.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 6

Ashley Davenport, zgodnie z kroniką szkolną, jest cheerleaderką. Chodzi do
drugiej klasy. Ma długie blond włosy, albo przynajmniej tak mi się wydaje – ciężko
to stwierdzić ze znajdującego się na 173-ej stronie, czarno-białego zdjęcia o
wymiarach 2.5 na 4 cm.

To mogła być ona.

W mojej szkole jest 1879 uczniów, z czego dziewiętnastu ma na imię Ashley: to 1
procent. W ciągu ostatnich dwóch dnich sprawdziłam i wykreśliłam z listy Ashley
Adams, która jest już praktycznie zamężna (więc jej z całą pewnością nie szukam),
Ashley Chapple, uczennica ostatniej klasy, którą znam i nie ma mowy, że chodziła
z Ty’em, i Ashley Chavez, której kruczoczarne włosy nie pasują do mojego
wspomnienia o dziewczynie, którą Ty zabrał na bal.

Więc teraz jestem na literze D. Ashley Davenport. Blondynka. Drugoklasistka.
Cheerleaderka.

Ashley Davenport jest moim dzisiejszym celem.

Plus: są Walentynki. Co jest do bani.

Rok temu w ten budzący postrach dzień, kiedy dotarłam do szkoły znalazłam
białą, papierową stokrotkę wsuniętą pomiędzy górne sztachetki szafki. Była
papierowa, ale mimo to, stałam tam, trzymając w palcach zieloną, drucianą
łodygę i uśmiechałam się głupkowato, zanim pochyliłam głowę, żeby powąchać
płatki. Pachniały książkami, mocną mieszanką papieru, atramentu i kleju; słodką
niewiedzą.

Przy kwiatku nie było żadnego liściku. Żadnej karteczki. Ani imienia.

Tajemnica.

Wtedy jeszcze ze sobą nie chodziliśmy – oficjalnie zostaliśmy parą dopiero w
czerwcu – ale wiedziałam, że ten kwiatek był od Stevena. Nigdy się do tego nie
przyznał, ale ja wiedziałam. Wiedziałam, ponieważ powiedziałam coś, kiedy
przechadzaliśmy się po sklepie spożywczym wcześniej tamtego roku, próbując

background image

znaleźć prezent na ostatnią chwilę dla naszej chemiczki, pani Seidel, która leżała w
szpitalu chora na raka. – Nie widzę w tym sensu, serio – powiedziałam, kiedy
zastanawialiśmy się nad owiniętymi w folie różami. – Po co dawać dziewczynie
coś, co powinno reprezentować miłość, a zwiędnie i umrze w przeciągu kilku
godzin?

Steven roześmiał się i powiedział, że to dość pesymistyczny punkt widzenia, no co
wzruszyłam ramionami.

Po chwili dodał, – Wszystko, co najlepsze w życiu takie jest, Lex, wszystko, co
najpiękniejsze. Częścią piękna jest fakt, iż jest ono krótkotrwałe. – Wybrał bukiet
ciemnoczerwonych róż i podał go mnie. – Te róże już nigdy nie będą piękniejsze
niż w tym momencie, więc musimy cieszyć się nimi teraz.

Wpatrywałam się w niego. Steven potarł dłonią kark, lekko czerwony na twarzy,
po czym posłał mi zmieszany uśmiech. – Możesz mnie nazywać romantykiem –
powiedział.

Chciałam odpowiedzieć mu, że przecież są na świecie nieliczne rzeczy, które były
piękne i takie pozostały, ale zamiast tego zabrałam bukiet z jego dłoni. – Okej.
Niech będą kwiaty – powiedziałam, na co oboje się roześmialiśmy i kupiliśmy róże
dla pani Seidel.

A kilka tygodni później znalazłam papierową stokrotkę. Kwiatek, który miał nigdy
nie umrzeć. Nadal go mam; jest przypięty do krawędzi tablicy korkowej, która wisi
w domu nad moim biurkiem.

Dzisiaj, kiedy docieram do szafki nie czeka na mnie żaden kwiatek. Wiedziałam, że
nic nie znajdę. Wyciągam książki potrzebne na pierwszą lekcję i zatrzaskuję
drzwiczki. Powtarzam sobie, że ze Stevenem nigdy by nam nie wyszło, i dobrze
zrobiłam zrywając z nim. Wciąż jednak nie mogę nic na to poradzić, ale wypatruję
go w zalewającym korytarz strumieniu uczniów. Wielu z nich, ubranych na
czerwono bądź różowo, uśmiecha się, taszcząc pudełka słodkości dla swoich
drugich połówek. W końcu widzę Stevena. Idzie ze spuszczoną głową i plecakiem
zawieszonym na jednym ramieniu. Unosi wzrok. Zauważa mnie. Podnosi rękę i
nieśmiało macha.

Odwracam głowę. Nie mam na to czasu, powtarzam sobie. Mam zadanie do

background image

wykonania. Cel do sprawdzenia. Więc robię w tył zwrot i kieruję się w stronę
szafek drugoklasistów, przyglądając się wszystkim blondynkom.

Jedna z nich to Ashley Davenport, jestem tego pewna.

Tylko nie wiem która.

Zauważam grupkę starych przyjaciół Ty’a, ekipę zapalonych sportowców; stoją w
kącie, śmiejąc się z czegoś, jakby już byli na imprezie braterstwa. Patrzę na ich
twarze i próbuję przypomnieć sobie ich imiona, ale nie znam licealnych przyjaciół
Ty’a tak jak tych z gimnazjum, a w dodatku zapamiętywanie imion nie jest moją
mocną stroną, więc muszę zadowolić się opisami: koleś z jednodniowym
irokezem; dzieciak z ogromem złotych medali przyszytych do jego kurtki zdobywcy
szkolnej odznaki sportowej; Wysoki z drużyny koszykówki; Grayson, chociaż nie
wiem czy to jego imię, czy nazwisko; i chłopak, który jest pływakiem albo
zapaśnikiem albo czymkolwiek, co sprawia, że jego ciało ma taki niedorzecznie
trójkątny kształt.

Jeden z nich, Wysoki, unosi wzroki i zauważa, że na nich patrzę. W tym momencie
powinnam podejść tam i zapytać „Hej, znacie Ashley? Dziewczynę, którą Ty zabrał
na bal? Wiecie, jak ma na nazwisko? Może Davenport?”.

Ale kiedy tak stoję, wpatrując się w nich, nagle nachodzi mnie myśl: Tam powinna
być przestrzeń. W miejscu, gdzie zawsze stał Ty. Ale jej nie ma. Ustawili się w
półokręgu z wymaganymi dwunastoma calami między sobą, w męskim odstępie, i
nie ma tam miejsca dla nikogo innego. Miejsce Ty’a zniknęło.

Co sprawia, że w mojej piersi otwiera się ta cholerna dziura żalu. Czekam, aż ten
stan minie, ale tak się nie dzieje, nie przez trzydzieści sekund, które wydają się
trwać dłużej. Jak zwykle zaczynam mieć wrażenie, że coś jest nie tak z moim
ciałem pod względem fizycznym – nie mogę oddychać, serce bije mi zbyt szybko,
nie mogę oddychać nie mogę oddychać. Wysoki zdecydowanie powiedział coś o
mnie Trójkątowi, ponieważ wszyscy członkowie ekipy patrzą prosto na mnie z
ostrożnością wypisaną na twarzach.

Nagle ktoś wpada na mnie od tyłu, na tyle mocno, że książki wypadają mi z rąk,
lądując na podłodze. Jedynym plusem jest to, że moje płuca zaczęły normalnie
pracować.

background image

– Hej – sapię, w zasadzie sama do siebie. – Patrz jak chodzisz. – Schylam się
sztywno, żeby pozbierać książki, ale ktoś zbiera je przede mną.

– Ja to zrobię – mówi.

Robię kilka wdechów i wydechów, żeby udowodnić sobie, że potrafię to zrobić, po
czym podnoszę głowę. – Och, cześć, Damian – mówię.

Mój książkowy wybawca to Damian Whittaker: drugoklasista, typ chudzielca,
który jeszcze nie dorósł, w luźnych koszulkach, przetłuszczonych włosach
wpadających od oczu i trądzikiem zdobiącym brodę. To nieśmiały dzieciak,
nierzucający się w oczy, zamknięty w sobie i wydawać by się mogło, że nie
zainteresowany niczym lub kimkolwiek. Samotnik, biorąc pod uwagę szkolne
warstwy społeczne.

Ale ostatnimi czasy Damian próbuje być moim przyjacielem.

Kilka lat temu byli z Ty’em najlepszymi kumplami, było to latem, kiedy tata
postanowił przeprowadzić się do Megan. Damian, Ty i jeszcze jeden chłopak,
Patrick tamtego lata byli jak trzej muszkieterowie. Spędzali każde możliwe
popołudnie grając w Halo i Guitar Hero i objali się w naszym starym domku do
zabaw, słuchając Led Zeppelin i The Doors. Myśleli wtedy, że mają klasę i są tacy
fajni. Ale to było dawno temu. Damian nie przekroczył progu naszego domu
odkąd Ty poszedł do liceum, zaczął uprawiać sport i współzawodniczyć o tytuł
Pana Popularnego. Jednak Damian zawsze stara się uśmiechnąć i przywitać się ze
mną, kiedy mnie widzi. Jakby to ze mną się przyjaźnił, a nie z moim bratem. Co
oznacza, że ostatnio próbuje na mnie wpaść i wciągnąć mnie w rozmowę.

To całkiem słodkie, nawet jeśli to ostatnia rzecz jakiej chcę.

A tak właśnie jest – to ostatnie, czego chcę. Kiedy widzę Damiana, jedyne o czym
myślę to fakt, że już nigdy nie zobaczę Ty’a. Kiedy Damian opowiada mi o filmie,
który widział w weekend, ja myślę ’Ty nigdy nie obejrzy tego filmu. Nigdy nie
zagra w grę, którą Damian tak uwielbia. Nigdy nie ukończy drugiej klasy. A
Damian to zrobi’.

I to nie będzie sprawiedliwe.

– Och, ohyda – mówi teraz Damian.

background image

– Co?

Jego uśmiech jest nieśmiały, kiedy oddaje mi książki. – Jądro ciemności – mówi.

– Co? – pytam raz jeszcze.

– Czytasz Jądro ciemności. Na końcu jest ta sławna kwestia „Och, ohyda”.

Czuję się głupio, co nie jest dla mnie normalnym uczuciem. – A, no tak. Racja.
Ohyda.

– Podobała mi się ta książka.

Ja przeczytałam dopiero jedną czwartą, a to moje zadanie na angielski. Jak dotąd
jest to dokładnie taki rodzaj książki, jakiego nienawidzę, gdzie historia wydaje się
wystarczająco prosta, ciekawa, ale kiedy idę na zajęcia nauczyciel zaczyna
opowiadać o ukrytych znaczeniach, metaforach, znaczeniu koloru żółtego.
Wszystko to, co autor starał się przekazać czytelnikowi, jest jak wiadomość
napisana w jakimś sekretnym języku.

To nie moja bajka.

Nie wiem, co odpowiedzieć Damianowi. Wygląda jakby oczekiwał odpowiedzi,
jakbyśmy mieli zacząć skłaniającą do myślenia literacką dyskusję na temat Josepha
Conrada.

– Ja- hm, jeszcze nie skończyłam czytać – mówię.

Jego uśmiech znika. – Och. Uwaga spoiler. Przepraszam.

Naprawdę mam dosyć tego słowa.

– Hej, znasz może Ashley Davenport? – wypalam, bo nagle przypomniało mi się,
co robię na terenie drugoklasistów. – Tę cheerleaderkę?

Szare spojrzenie Damiana nagle staje się odległe. – Tak – mruczy. – Znam ją. A
dlaczego?

– Wiesz, gdzie ją znajdę?

Wzrusza ramionami. – Chodzi ze mną na biologię.

background image

– Kto prowadzi zajęcia? – pytam.

– Pan Slater.

– Kiedy?

Spogląda w górę na wielki cyfrowy zegar zawieszony nad naszymi głowami, który
pokazuje 6.56 rano. – Za jakieś cztery minuty.

– Dzięki – mówię szybko, już od niego odchodząc. – Powinnam- Muszę coś wyjąć z
szafki. Zanim zadzwoni dzwonek.

– Okej – mówi po prostu i znowu się uśmiecha. – Do zobaczenia, Lex.

– Narazie. – Wybieram najkrótszą drogę do szafki. Żeby zabrać list. Zejść do
skrzydła przyrodniczego i wrócić z powrotem na angielski w mniej niż cztery
minuty.

Nagle zaczynam panikować z powodu perspektywy znalezienia prawdziwej Ashley
(ciekawe, co później zrobię, nie?), że kiedy docieram do szafki, prawie go nie
zauważam.

Kwiatek.

Róża, tym razem, wetknięta między sztachetki. Jest zrobiona z tego samego
zwykłego, białego papieru, ale złożona jest w bardziej skomplikowany sposób niż
rok temu. Widzę na niej lekko zapisane ołówkiem słowa; jedno zdanie zapisane na
płatkach, więc aby je przeczytać muszę okręcać powoli kwiat.

Kocham cię jak roślinę, która nie kwitnie, a niesie w swoim wnętrzu ukryte
światło owych kwiatów.

Zamykam oczy. Czuję ciepło na twarzy. Cholera. Której dziarskiej dziewczynie nie
ugięłyby się od tego kolana?

Och, Steven, myślę. Co ty wyprawiasz?

Teraz zostały mi jakieś dwie minuty. Powinnam wyrzucić tę różę. Nie wiem, czy
Steven mnie obserwuje, ale powinnam ją wyrzucić w razie gdyby to robił. To
pokazałoby mu, że między nami naprawdę koniec, bo najwidoczniej on tak nie
uważa, skoro dał mi tego kwiatka.

background image

Podchodzę do kosza na śmieci na końcu korytarza. Moja dłoń drży głupio, kiedy
trzymam różę nad ziejącymi, szarymi ustami kosza. W środku jest na wpół
zjedzone burrito, jakieś przypadkowe papiery i ulotki – Spróbuj swoich sił w
szkolnej sztuce! Koszykarskie Aligatorki sprzedają ciasto, w tę sobotę!
– góra
pustych puszek po coli, zepsuty długopis.

Zrób to, myślę.

Wyrzuć.

Dzwoni dzwonek. Wzdycham i wracam do szafki, gdzie chowam różę do plecaka,
do bocznej kieszeni tak, aby nie zgniótł jej mój pozostały bagaż. Łapię list do
Ashley i wsuwam go do przedniej kieszonki mojego pięcioprzedmiotowego
zeszytu; nie żebym planowała dać jej to od razu, jeśli okaże się, że to jej szukam –
nie potrafię myśleć aż tak naprzód – powód jest inny; z jakiegoś mało logicznego
powodu, chcę mieć ten list przy sobie. Szybko ruszam do klasy pana Slatera. Jeśli
dobrze pamiętam to klasa numer 121B.

Docieram do klasy 121B z dobrą minutą do wykorzystania zanim zadzwoni
spóźniony dzwonek, ale zanim mam okazję zerknąć do środka, taranuje mnie
rudzielec w stroju cheerleaderki. Tak bardzo chce zdążyć do klasy przed drugim
dzwonkiem, że wpada prosto na mnie. Nasze książki i wszystkie papiery lądują na
podłodze przed drzwiami.

– Przepraszam – mówi, kiedy obie na kolanach zbieramy swoje rzeczy. – Tak
bardzo mi przykro.

Dzwoni dzwonek.

– Ashley – słyszę głos pana Slatera, dobiegający z wnętrza klasy. – Spóźniłaś się.
Znowu.

Dziewczyna uśmiecha się do mnie. – Przepraszam, panie S. Już idę – odkrzykuje.

– Ashley Davenport? – pytam.

Wygląda na zaskoczoną. – Tak. A ty jesteś… siostrą Ty’a, tak?

Moja sława jako dziewczyna, której brat umarł, sięga jeszcze dalej niż myślałam.

Przyglądam się jej. Jest cheerleaderką, to się zgadza, chodzi do drugiej klasy, jest

background image

ładna, ma duże, ciemnoniebieskie oczy i skórę tak jasną, że prawie przezroczystą,
tak czystą, że widzę bladą, niebieską żyłę rozgałęziającą się pod powierzchnią na
jej skroni i znikającą w linii włosów. Ale włosy się nie zgadzają. Są za krótkie,
ściągnięte w ciasny kucyk, którego koniec ledwie muska jej kark. W dodatku są w
kolorze miedzi. Czerwone.

To nie jest ta dziewczyna o długich, blond włosach, z którą Ty tańczył tamtej nocy.

Zła Ashley.

Wypuszczam powietrze, które wstrzymywałam. – To ja – odpowiadam na jej
wcześniejsze pytanie. Podaję jej zeszyt od biologii, który upadł blisko mnie i
prostuję się.

– Czy to… do mnie? – pyta, a ja zauważam, że trzyma kopertę od Ty’a. Marszczy
brwi, ponieważ na kopercie jest napisane jej imię.

Szybko zabieram jej list. – Nie. Jest do mnie. – I bez żadnych więcej wyjaśnień
wstaję, po czym na wpół biegnę, bo także jestem spóźniona. Na angielski. Dla
Ty’a.

Na wszystko i dla wszystkich. Jestem spóźniona.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cynthia Hand The Last Time We Say Goodbye rozdziały 11 21, tłumaczenie nieoficjalne
Rozdział 7 The Last Time We Say Goodbye tłumaczenie nieoficjalne
Rozdział 10 The Last Time We Say Goodbye tłumaczenie nieoficjalne
Rozdział 9 The Last Time We Say Goodbye tłumaczenie nieoficjalne
Rozdział 8 The Last Time We Say Goodbye tłumaczenie nieoficjalne
Rihanna The last time
Time To Say Goodbye (Con te partiro) 2
time to say goodbye (1)
Andrea Bocelli Time To Say Goodbye
Andrea Bocelli Time To Say Goodbye
Andrea Bocelli Time To Say Goodbye Nuty
Andrea Bocceli Time To Say Goodbye
98674bdf9c13d2c9f7 50139764board game when was the last time
Andrea Bocelli Time To Say Goodbye ViolinSheets
Keane This Is The Last Time
Andrea Bocelli Con Te Partiro (Time To Say Goodbye)
Dean Wesley Smith The Last Garden In Time s Window
The Last Of the Mohicans
Adolescence in the unhappiest time in most people lives

więcej podobnych podstron