Barker Clive Madonna

background image

Clive Barker

MADONNA

Jerry Coloqhoun czekał na Garveya ju

ż

ponad trzydzie

ś

ci pi

ęć

minut. Stał na

schodach prowadz

ą

cych do Zespołu Basenów przy Leopold Road i od pełzn

ą

cego

w gór

ę

przez podeszwy butów zimna stopniowo tracił czucie w stopach. Pocieszał

si

ę

,

ż

e nadejdzie jeszcze czas, kiedy to na niego b

ę

d

ą

czeka

ć

. Wła

ś

ciwie, je

ś

li

zdoła namówi

ć

Ezr

ę

Garveya,

ż

eby zainwestował w Pałac Uciech, przywilej ten

mo

ż

e okaza

ć

si

ę

wcale nie taki odległy. Od dawna szukał kogo

ś

, kto dysponowałby

du

ż

ym kapitałem i byłby skłonny podj

ąć

ryzyko; zapewniano go,

ż

e Garvey spełnia

te warunki.

Ź

ródło, z którego pochodziły pieni

ą

dze, nie miało w tym wypadku zna-

czenia, a przynajmniej tak to sobie Jerry wytłumaczył. W ci

ą

gu ostatnich sze

ś

ciu

miesi

ę

cy wielu przyjemniejszych plutokratów z miejsca odrzuciło jego projekt i w

takiej sytuacji Jerry nie mógł sobie raczej pozwoli

ć

na delikatno

ść

uczu

ć

.

Wcale go nie dziwiła niech

ęć

inwestorów. Czasy były ci

ęż

kie i rzadko kto

odwa

ż

ał si

ę

na ryzyko. Co wi

ę

cej, przedstawienie sobie Zespołu Basenów jako

l

ś

ni

ą

cego kompleksu rozrywkowego wymagało pewnej dozy wyobra

ź

ni - cechy

niezbyt rozpowszechnionej w

ś

ród spotykanych przez Jerry'ego bogaczy. Jego

informatorzy przekonali go jednak,

ż

e w takiej okolicy, gdzie całe pokolenie

sybarytów z klas

ś

rednich wykupuje i remontuje budynki nieomal kwalifikuj

ą

ce si

ę

do wyburzenia,

ż

e w takiej wła

ś

nie okolicy zaplanowane przez niego centrum z

pewno

ś

ci

ą

przyniesie dochód.

Był jeszcze jeden plus. Rada, b

ę

d

ą

ca wła

ś

cicielem Zespołu Basenów,

chciała si

ę

jak najszybciej pozby

ć

tej nieruchomo

ś

ci, bo nie mogła narzeka

ć

na brak

dłu

ż

ników. Człowiek z Wydziału Usług Publicznych, którego Jerry przekupił i który

za dwie butelki ginu beztrosko zw

ę

dził klucze do budynku, powiedział mu,

ż

e je

ś

li

oferta zostanie zło

ż

ona szybko, gmach b

ę

dzie mo

ż

na kupi

ć

za bezcen. Wszystko

zale

ż

ało od wła

ś

ciwej koordynacji.

W czym Garvey najwyra

ź

niej nie był zbyt dobry. Gdy nareszcie si

ę

pojawił,

nogi miał ju

ż

Jerry zdr

ę

twiałe do kolan, a jego cierpliwo

ść

była na wyczerpaniu.

Kiedy Garvey wysiadał z rovera, którym przywiózł go szofer, i wchodził po

schodach, Jerry nie dał tego jednak po sobie pozna

ć

. Spodziewał si

ę

kogo

ś

wi

ę

kszego (rozmawiali tylko przez telefon), ale mimo miernej postury Garveya nie

było w

ą

tpliwo

ś

ci co do jego pot

ę

gi. Wyzierała ze spojrzenia, jakim ocenił

Coloqhouna, z jego smutnych rysów, z nieskazitelnego garnituru.

Podali sobie r

ę

ce.

background image

- Miło pana widzie

ć

, panie Garvey.

Facet skin

ą

ł głow

ą

, ale nie odpowiedział na uprzejmo

ść

. Chc

ą

c wreszcie

schowa

ć

si

ę

przed zimnem, Jerry otworzył drzwi i poprowadził Garveya do

ś

rodka.

- Mam tylko dziesi

ęć

minut - powiedział Garvey.

-

Ś

wietnie - odparł Jerry. - Chciałem jedynie pokaza

ć

panu rozkład

pomieszcze

ń

.

- Rozejrzał si

ę

pan ju

ż

tutaj?

- Oczywi

ś

cie.

To było kłamstwo. Jerry zwiedził budynek w sierpniu, dzi

ę

ki swojej wtyczce w

Wydziale Architektury, a od tego czasu kilka razy ogl

ą

dał go z zewn

ą

trz. Odk

ą

d

przekroczył ten próg, upłyn

ę

ło ju

ż

pi

ęć

miesi

ę

cy - miał jednak nadziej

ę

,

ż

e

post

ę

puj

ą

cy rozkład nie posun

ą

ł si

ę

zbyt daleko. Weszli do westybulu. Pachniało

wilgoci

ą

, ale nie zatykało.

- Nie ma pr

ą

du - wyja

ś

nił. - Musi nam wystarczy

ć

latarka. Wyłowił z kieszeni

mocn

ą

latark

ę

i skierował

ś

wiatło na wewn

ę

trzne drzwi. Wisiała na nich kłódka.

Jerry patrzył na ni

ą

w osłupieniu. Je

ś

li za ostatniej jego bytno

ś

ci ju

ż

tu była, to tego

nie pami

ę

tał. Spróbował u

ż

y

ć

jedynego klucza, jaki dostał, wiedz

ą

c jeszcze przed

wło

ż

eniem go do dziurki,

ż

e nie b

ę

dzie pasował. Zakl

ą

ł półgłosem, robi

ą

c

błyskawiczny przegl

ą

d mo

ż

liwo

ś

ci. Albo zrobi

ą

z Garveyem w tył zwrot i zostawi

ą

Baseny ich tajemnicom -je

ś

li mo

ż

na było tajemnicami nazwa

ć

ple

śń

, post

ę

puj

ą

c

ą

zgnilizn

ę

i b

ę

d

ą

cy o włos od runi

ę

cia dach - albo spróbuj

ą

si

ę

włama

ć

. Rzucił okiem

na Garveya, który wyj

ą

wszy z wewn

ę

trznej kieszeni marynarki ogromne cygaro,

muskał jego koniec płomykiem. Zakł

ę

bił si

ę

aksamitny dym.

- Przepraszam za to opó

ź

nienie - powiedział Jerry.

- Zdarza si

ę

- odparł Garvey, najwyra

ź

niej nie zaniepokojony.

- Chyba wskazana byłaby taktyka siły - rzekł Jerry i czekał, jak Garvey

zareaguje na ten pomysł z włamaniem.

- Nie mam nic przeciwko temu.

Jerry szybko przeszukał ciemny westybul i w kasie znalazł stołek z

metalowymi nó

ż

kami. Nios

ą

c go do drzwi czuł na sobie rozbawiony wzrok Garveya.

U

ż

ywaj

ą

c jednej z nó

ż

ek jako d

ź

wigni złamał kabł

ą

k kłódki. Spadła z hałasem na

kafelkow

ą

podłog

ę

.

- Sezamie, otwórz si

ę

- mrukn

ą

ł z zadowoleniem i pchn

ą

ł drzwi otwieraj

ą

c je

przed Garvey em.

Gdy przekraczali próg, d

ź

wi

ę

k spadaj

ą

cej kłódki jeszcze rozbrzmiewał w

opuszczonych korytarzach, cichn

ą

c powoli - a

ż

stał si

ę

tylko westchnieniem. W

ś

rodku budynek prezentował si

ę

jeszcze mniej zach

ę

caj

ą

co, ni

ż

Jerry pami

ę

tał.

background image

Ś

wiatło dzienne s

ą

cz

ą

ce si

ę

przez zaple

ś

niałe szyby

ś

wietlików rozmieszczonych

wzdłu

ż

korytarza było bł

ę

kitno szare i nierówne, a przy tym nie mniej ponure od

wn

ę

trza, do którego wpadało. Kiedy

ś

Baseny przy Leopold Road bez w

ą

tpienia były

sztandarowym przykładem stylu eklektycznego, pełne l

ś

ni

ą

cych kafelków i

pomysłowych mozaik na podłogach i

ś

cianach. Na pewno jednak nie za czasów

Jerry'ego. Kafelki pod stopami wybrzuszyły si

ę

od wilgoci i poodpadały setkami ze

ś

cian, zostawiaj

ą

c kratk

ę

białej ceramiki i ciemnego tynku - jak jak

ąś

ogromn

ą

krzy

ż

ówk

ę

bez haseł. Wra

ż

enie ruiny było tak przemo

ż

ne,

ż

e Jerry ju

ż

chciał

porzuci

ć

zamiar sprzedania swego pomysłu Garveyowi; uznał,

ż

e nie ma na to

szans, nawet przy tej

ś

miesznie niskiej cenie obiektu. Wydawało si

ę

jednak,

ż

e

Garvey jest bardziej zainteresowany, ni

ż

Jerry przypuszczał. Ju

ż

maszerował

korytarzem zaci

ą

gaj

ą

c si

ę

cygarem i mrucz

ą

c co

ś

do siebie. Jerry czuł,

ż

e tylko

niezdrowa ciekawo

ść

ci

ą

gnie inwestora w gł

ą

b tego rozbrzmiewaj

ą

cego echem

gmaszyska. A jednak...

- Ten budynek ma w sobie co

ś

i daje wiele mo

ż

liwo

ś

ci - rzekł Garvey. - Nie

ciesz

ę

si

ę

reputacj

ą

filantropa, Coloqhoun - na pewno pan o tym wie - ale gustuj

ę

w

wyrafinowaniu.

Zatrzymał si

ę

przed mozaik

ą

przedstawiaj

ą

c

ą

jak

ąś

nieokre

ś

lon

ą

scen

ę

mitologiczn

ą

- baraszkuj

ą

ce ryby, nimfy i bogów morza. Mrukn

ą

ł co

ś

z uznaniem,

dubluj

ą

c kr

ę

te linie rysunku wilgotnym ko

ń

cem cygara.

- Teraz nie widuje si

ę

ju

ż

takiego kunsztu - skomentował. Jerry uwa

ż

mozaik

ę

za nieciekaw

ą

, ale powiedział:

- Jest wspaniała.

- Prosz

ę

mi pokaza

ć

reszt

ę

.

Obiekt szczycił si

ę

niegdy

ś

, oprócz dwóch basenów, mnóstwem innych

atrakcji - ła

ź

nia turecka, ła

ź

nia parowa, sauna... Liczne pomieszczenia ł

ą

czył

labirynt przej

ść

, które w odró

ż

nieniu od głównego korytarza nie miały

ś

wietlików.

Musiała tu wystarczy

ć

latarka. Ciemno czy nie, Garvey chciał zobaczy

ć

wszystko.

Dziesi

ęć

minut, które zgodnie ze swoj

ą

zapowiedzi

ą

mógł po

ś

wi

ę

ci

ć

Coloqhounowi,

rozci

ą

gn

ę

ło si

ę

do dwudziestu, a potem do trzydziestu. Co krok odkrywał nowe

ź

ródła zachwytu. Jerry słuchał uwag Garveya z udawanym zrozumieniem, bo

zupełnie nie pojmował jego entuzjazmu.

- Teraz chciałbym zobaczy

ć

baseny - o

ś

wiadczył Garvey, gdy dokładnie

obejrzeli pomieszczenia towarzysz

ą

ce.

Jerry ruszył bez słowa, by spełni

ć

to

żą

danie. Kiedy szli korytarzykiem za

ła

ź

ni

ą

tureck

ą

, Garvey sykn

ą

ł:

- Cicho.

background image

Jerry zatrzymał si

ę

.

- O co chodzi?

- Usłyszałem jaki

ś

głos.

Jerry nadstawił uszu.

Ś

wiatło latarki rozbryzguj

ą

ce si

ę

na kafelkach otaczało

ich blad

ą

po

ś

wiat

ą

, wysysaj

ą

c

ą

krew z twarzy Garveya.

- Nie słysz

ę

...

- Powiedziałem: cicho - warkn

ą

ł Garvey.

Powoli kr

ę

cił głow

ą

, Jerry nic nie słyszał. Garvey teraz ju

ż

te

ż

nie. Wzruszył

ramionami i zaci

ą

gn

ą

ł si

ę

cygarem. Zgasło od wilgoci w powietrzu.

- To złudzenie - powiedział Jerry. - Echo mo

ż

e tu wprowadzi

ć

w bł

ą

d.

Czasami po prostu wraca do człowieka stukot jego własnych kroków.

Garvey znów mrukn

ą

ł. Wydawało si

ę

,

ż

e to jego ulubiona odpowied

ź

.

- Ja naprawd

ę

co

ś

słyszałem - rzekł po chwili, najwyra

ź

niej niezadowolony z

wyja

ś

nienia Jerry'ego.

Znów zacz

ą

ł nasłuchiwa

ć

. W korytarzach było tak cicho,

ż

e mo

ż

na by

usłysze

ć

spadaj

ą

c

ą

szpilk

ę

. Nie dochodził nawet

ż

aden odgłos ruchu ulicznego na

Leopold Road. W ko

ń

cu Garvey rozchmurzył si

ę

.

- Prowad

ź

pan - rzucił.

Jerry wła

ś

nie to robił, chocia

ż

wcale nie znał drogi do basenów. Zanim

wreszcie dotarli do celu, kilka razy skr

ę

cili w zł

ą

stron

ę

i kr

ąż

yli po labiryncie

identycznych korytarzy.

- Ciepło - powiedział Garvey, gdy stan

ę

li przed drzwiami, za którymi

znajdował si

ę

mniejszy basen.

Jerry mrukn

ą

ł co

ś

potakuj

ą

co. My

ś

lał tylko o tym, by jak najszybciej dotrze

ć

do basenów, i nie zauwa

ż

ył,

ż

e robi si

ę

coraz gor

ę

cej. Teraz, kiedy stał bez ruchu,

czuł,

ż

e jest spocony. Powietrze było parne, ale nie pachniało tak jak gdzie indziej

st

ę

chlizn

ą

, Tu zaduch był bardziej mdl

ą

cy, prawie dusz

ą

cy. Jerry miał nadziej

ę

,

ż

e

Garvey, spowity chmur

ą

dymu z ponownie zapalonego cygara, nie czuje tego

zapachu, bo był nieprzyjemny.

- Grzej

ą

- rzekł Garvey.

- Na to wygl

ą

da - odparł Jerry, chocia

ż

nie miał poj

ę

cia, dlaczego działa

ogrzewanie. Mo

ż

e Wydział In

ż

ynieryjny od czasu do czasu uruchamiał sie

ć

,

ż

eby

si

ę

nie zastała. Czy w takim razie gdzie

ś

w trzewiach budynku byli robotnicy? Mo

ż

e

Garvey rzeczywi

ś

cie słyszał jakie

ś

głosy? Jerry przygotował sobie w duchu wy-

ja

ś

nienie na wypadek spotkania z nimi.

- Oto baseny - rzekł i poci

ą

gn

ą

ł do siebie jedno skrzydło drzwi.

Ś

wietlik był tu

jeszcze brudniejszy od tych w głównym korytarzu i do

ś

rodka wpadało bardzo nikłe

background image

ś

wiatło. Jednak Garvey si

ę

nie zra

ż

ał. Przest

ą

pił próg i podszedł do brzegu basenu.

Niewiele było wida

ć

, bo wszystko pokrywała wieloletnia ple

śń

. Na dnie ledwo

majaczył si

ę

pod glonami jaki

ś

wzór na kafelkach. Z dołu patrzyło na nich

bezmy

ś

lne rybie oko.

- Zawsze bałem si

ę

wody - powiedział z namysłem Garvey wpatruj

ą

c si

ę

w

pusty basen. - Nie wiem, sk

ą

d si

ę

to u mnie wzi

ę

ło.

- Mo

ż

e jakie

ś

wspomnienie z dzieci

ń

stwa? - zaryzykował Jerry.

- Chyba nie - odparł Garvey. - Moja

ż

ona mówi,

ż

e chodzi o łono.

- O łono?

- Mówi,

ż

e nie lubiłem tam pływa

ć

- odpowiedział u

ś

miechaj

ą

c si

ę

.

Poprzez pust

ą

przestrze

ń

basenu dobiegł ich krótki d

ź

wi

ę

k, jakby co

ś

spadło. Garvey znieruchomiał.

- Słyszał pan? - rzekł. - Kto

ś

tam jest. - Głos mu si

ę

nagle podniósł o oktaw

ę

.

- Szczury - odparł Jeny.

Wolałby raczej unikn

ąć

spotkania z in

ż

ynierami, bo mogły pa

ść

trudne

pytania.

- Latarka! - za

żą

dał Garvey, wyrywaj

ą

c j

ą

Jerry'emu z r

ę

ki. Skierował snop

ś

wiatła na przeciwległ

ą

ś

cian

ę

, by spenetrowa

ć

rz

ą

d przebieralni i otwarte drzwi. Nic

si

ę

nie poruszyło.

- Nie lubi

ę

szkodników... - powiedział Garvey.

- Budynek jest zaniedbany - odparł Jerry.

- ...szczególnie rodzaju ludzkiego. - Garvey wcisn

ą

ł latark

ę

z powrotem w

dło

ń

Jerry'ego. - Mam wrogów, Coloqhoun. No ale zebrał pan o mnie informacje,

prawda? Wie pan,

ż

e nie jestem czysty jak łza. - Zaniepokojenie Garveya głosami,

które wydawało mu si

ę

,

ż

e słyszy, zostało wreszcie wyja

ś

nione. Nie obawiał si

ę

szczurów, ale ci

ęż

kich obra

ż

e

ń

ciała. - Chyba ju

ż

pójd

ę

- powiedział. - Prosz

ę

pokaza

ć

mi drugi basen i wychodzimy.

- Jasne.

Jerry tak samo chciał wyj

ść

jak jego go

ść

. Od tego wydarzenia zrobiło mu si

ę

jeszcze bardziej gor

ą

co. Pocił si

ę

ju

ż

obficie. Bolały go zatoki. Zaprowadził Garveya

pod drzwi hali wi

ę

kszego basenu i poci

ą

gn

ą

ł za jedno ich skrzydło. Drzwi nie

ust

ą

piły.

- Jaki

ś

problem?

- Chyba s

ą

zamkni

ę

te od wewn

ą

trz.

- Jest inne wej

ś

cie?

- Chyba tak. Mam obej

ść

basen? Garvey zerkn

ą

ł na zegarek.

- Dwie minuty - powiedział. - Jestem umówiony. Garvey patrzył, jak

background image

Coloqhoun znika w ciemnym korytarzu poprzedzany chwiejnym blaskiem latarki. Nie

podobał mu si

ę

ten facet. Był zbyt gładko ogolony i nosił włoskie buty. Ale jego po-

mysł miał pewne walory. Garveyowi odpowiadał ten obiekt, trafiła mu do gustu

jednolito

ść

stylu, trywialno

ść

wystroju. W przeciwie

ń

stwie do wielu ludzi miał

zaufanie do instytucji: szpitali, szkół, nawet wi

ę

zie

ń

. Tr

ą

ciły porz

ą

dkiem

społecznym, uspokajały t

ę

cz

ęść

jego osobowo

ś

ci, która bała si

ę

chaosu. Lepszy

ju

ż

ś

wiat zbyt dobrze zorganizowany ni

ż

zorganizowany niewystarczaj

ą

co.

Znów zgasło mu cygaro. Wło

ż

ył je mi

ę

dzy z

ę

by i zapalił zapałk

ę

. Gdy

przygasał jej gwałtowny blask, Garvey k

ą

tem oka spostrzegł w korytarzu przed sob

ą

niewyra

ź

n

ą

sylwetk

ę

przygl

ą

daj

ą

cej si

ę

mu nagiej dziewczyny. Widział j

ą

tylko przez

ułamek sekundy, ale kiedy zapałka wypadła mu z palców i zabrakło

ś

wiatła,

zobaczył t

ę

posta

ć

dokładnie oczyma duszy. Dziewczyna była młoda - najwy

ż

ej

pi

ę

tnastka - i miała pełne ciało. Pot na skórze przydał jej takiej zmysłowo

ś

ci,

ż

e

wygl

ą

dała, jakby wyszła z jego snów. Odrzucił nie

ś

wie

ż

e cygaro, nerwowo znalazł

nast

ę

pn

ą

zapałk

ę

i zapalił j

ą

, ale podczas tych kilku sekund ciemno

ś

ci dzieci

ę

ca

pi

ę

kno

ść

znikn

ę

ła, zostawiaj

ą

c tylko powiew słodkiego zapachu swego ciała.

- Mała? - odezwał si

ę

.

Nago

ść

i zaskoczenie w oczach dziewczyny sprawiły,

ż

e Garvey jej

zapragn

ą

ł.

-Mała?

Płomyk drugiej zapałki o

ś

wietlił tylko kilka metrów korytarza.

- Jeste

ś

tam?

Pomy

ś

lał,

ż

e nie mogła odej

ść

daleko. Zapaliwszy trzeci

ą

zapałk

ę

poszedł jej

szuka

ć

. Zrobił jedynie kilka kroków, gdy usłyszał kogo

ś

za sob

ą

. Odwrócił si

ę

.

Latarka o

ś

wietliła jego strach. To tylko Włoskie Buty.

- Nie ma drugiego wej

ś

cia.

- Nie musi mnie pan o

ś

lepia

ć

- rzekł Garvey. Snop

ś

wiatła opadł.

- Przepraszam.

- Tutaj kto

ś

jest, Coloqhoun. Dziewczyna.

- Dziewczyna?

- Mo

ż

e wiesz pan co

ś

o tym?

- Nie.

- Była nagusie

ń

ka. Stała trzy, najwy

ż

ej cztery metry ode mnie. Jerry spojrzał

w zdumieniu na Garveya. Czy cierpi na urojenia seksualne?

- Mówi

ę

,

ż

e widziałem dziewczyn

ę

- upierał si

ę

Garvey, cho

ć

nie spotkał si

ę

z zaprzeczeniem. - Gdyby pan nie nadszedł, dogoniłbym j

ą

, - Rzucił okiem za

siebie. - Niech pan po

ś

wieci tam.

background image

Jerry skierował

ś

wiatło latarki na labirynt korytarzy.

Ż

adnego

ś

ladu

ż

ycia.

- Cholera - powiedział Garvey z prawdziwym

ż

alem. Spojrzał na Jerry'ego. -

No dobra, wynosimy si

ę

st

ą

d w diabły. Gdy rozstawali si

ę

na schodach, rzekł:

- Jestem zainteresowany. S

ą

tu pewne mo

ż

liwo

ś

ci. Co z planem budynku?

- Nie mam go, ale mog

ę

zdoby

ć

.

- Dobrze. - Garvey zapalał nowe cygaro. - I prosz

ę

mi przysła

ć

bardziej

szczegółow

ą

ofert

ę

. Wtedy znów pogadamy.

Zdobycie planu Zespołu Basenów od wtyczki w Wydziale Architektury

wymagało sporej łapówki, ale Jerry w ko

ń

cu go miał. Na papierze kompleks te

ż

wygl

ą

dał jak labirynt. I tak jak w najlepszych labiryntach, w układzie pryszniców,

ła

ź

ni i przebieralni nie było z pozoru porz

ą

dku. Obaliła ten pogl

ą

d Carole.

- Co to jest? - spytała go, gdy

ś

l

ę

czał wieczorem nad planem. Sp

ę

dzili w

jego mieszkaniu cztery czy pi

ęć

godzin - godzin wolnych od kłótni i nieprzyjemnej

atmosfery, która ostatnio kładła si

ę

chmur

ą

na sp

ę

dzanym wspólnie czasie.

- Plan Basenów przy Leopold Road. Chcesz jeszcze brandy?

- Dzi

ę

kuj

ę

, nie.

Przygl

ą

dała si

ę

rysunkowi, a Jeny wstał,

ż

eby sobie dola

ć

.

- Chyba dobij

ę

targu z Garveyem.

- B

ę

dziesz z nim robi

ć

interesy, tak?

- Mówisz to w taki sposób, jakbym był handlarzem

ż

ywym towarem. Facet

ma pieni

ą

dze.

- Brudne pieni

ą

dze.

- Co znaczy troch

ę

brudu mi

ę

dzy przyjaciółmi? Spojrzała na niego

lodowatym wzrokiem, a Jeny zapragn

ą

ł cofn

ąć

ostatnie dziesi

ęć

sekund i wymaza

ć

swoj

ą

uwag

ę

.

- Bardzo chc

ę

,

ż

eby ta transakcja doszła do skutku - powiedział siadaj

ą

c

naprzeciw Carole na sofie, ze szklaneczk

ą

w dłoni. Plan le

ż

ał rozpostarty na niskim

stoliku mi

ę

dzy nimi. - Bardzo chc

ę

,

ż

eby chocia

ż

raz co

ś

mi wyszło.

Jej spojrzenie pozostało nieubłagane.

- Ja po prostu uwa

ż

am,

ż

e Garvey i jemu podobni sprowadzaj

ą

kłopoty -

rzekła. - Nie obchodzi mnie, ile on ma pieni

ę

dzy. To typ spod ciemnej gwiazdy.

Jeny.

- Wi

ę

c powinienem ze wszystkiego zrezygnowa

ć

, tak? Tego ode mnie

oczekujesz? - Ju

ż

kilkana

ś

cie razy sprzeczali si

ę

o to w ci

ą

gu ostatnich paru

tygodni. - Twoim zdaniem powinienem zapomnie

ć

o ci

ęż

kiej pracy, jak

ą

wło

ż

yłem w

ten projekt i doda

ć

to fiasko do wszystkich pozostałych?

- Nie musisz krzycze

ć

.

background image

- Ja nie krzycz

ę

!

Wzruszyła ramionami.

- Dobrze - powiedziała cicho. - Nie krzyczysz.

-Jezu!

Znów pochyliła si

ę

nad planem. Obserwował j

ą

znad szklaneczki -

ś

lizgał si

ę

spojrzeniem po jej delikatnych blond włosach i przedziałku na

ś

rodku głowy.

Pomy

ś

lał,

ż

e nie umiej

ą

ze sob

ą

. rozmawia

ć

. Po raz kolejny nie udało im si

ę

znale

źć

wspólnego j

ę

zyka, a bez tego

ż

adna wymiana pogl

ą

dów nie była mo

ż

liwa. I

nie tylko w tej sprawie - w pi

ęć

dziesi

ę

ciu innych. My

ś

li kr

ążą

ce pod delikatn

ą

skór

ą

głowy Carole stanowiły dla niego tajemnic

ę

. A jego my

ś

li były prawdopodobnie

tajemnic

ą

dla niej.

- To spirala - odezwała si

ę

.

- Co ma by

ć

spiral

ą

?

- Baseny. S

ą

zaprojektowane jako spirala. Zobacz.

Wstał,

ż

eby spojrze

ć

na plan z góry, a Carole powiodła po korytarzach

palcem. Miała racj

ę

. Chocia

ż

wymogi budowlane zamazały klarowno

ść

wzoru, w

labirynt korytarzy i pomieszcze

ń

naprawd

ę

została wpisana nieregularna spirala.

Palec Carole zataczał coraz cia

ś

niejsze kr

ę

gi. W ko

ń

cu spocz

ą

ł na wi

ę

kszym

basenie, tym zamkni

ę

tym. Jeny wpatrywał si

ę

w plan w milczeniu. Wiedział,

ż

e

gdyby mu nie powiedziała, mógłby patrze

ć

na niego przez tydzie

ń

i w ogóle nie

dostrzec ukrytej struktury.

Carole postanowiła,

ż

e nie zostanie na noc. Próbowała wyja

ś

ni

ć

przy

drzwiach,

ż

e to nie dlatego,

ż

e wszystko mi

ę

dzy nimi si

ę

sko

ń

czyło, tylko

ż

e zbyt

sobie ceni ich intymno

ść

, by u

ż

ywa

ć

jej jako banda

ż

a. Prawie zrozumiał, o co jej

chodzi - ona te

ż

widziała w nich zranione -zwierz

ę

ta. Przynajmniej mieli wspólne

ż

ycie metaforyczne.

Przyzwyczaił si

ę

do samotnego spania. Wła

ś

ciwie wolał by

ć

sam w łó

ż

ku, ni

ż

dzieli

ć

je z kim

ś

, nawet z Carole. Dzisiaj jednak chciał,

ż

eby z nim została. Nie

musiała to by

ć

nawet ona, wystarczyłby ktokolwiek. Czuł si

ę

niespokojny bez

powodu, jak dziecko. Gdy nadchodził sen, zaraz od niego uciekał, jakby bał si

ę

ś

nienia.

Wstał przed

ś

witem, maj

ą

c ju

ż

do

ść

tego

ż

ałosnego przeskakiwania ze snu

w jaw

ę

i z powrotem. Zzi

ę

bni

ę

ty, zawin

ą

ł si

ę

w szlafrok i zrobił sobie herbaty. Plan

ci

ą

gle le

ż

ał na stoliku, na którym zostawili go wieczorem. Popijaj

ą

c ciepły, słodki

napar stał nad rysunkiem i rozmy

ś

lał. Teraz, kiedy Carole pokazała mu spiral

ę

,

mimo natłoku innych szczegółów wymagaj

ą

cych jego uwagi potrafił si

ę

skupi

ć

jedynie na niej, na tym niezaprzeczalnym dowodzie,

ż

e chaos labiryntu był jedynie

background image

pozorem. Spirala uwi

ę

ziła jego wzrok i uwiodła go; w

ę

drował spojrzeniem po jej

bezlitosnych zwojach, w kółko i w kółko, coraz cia

ś

niej - ale dok

ą

d? Do zamkni

ę

tego

basenu.

Wypił herbat

ę

i wrócił do łó

ż

ka. Tym razem zm

ę

czenie wzi

ę

ło gór

ę

nad

nerwami i nareszcie spłyn

ą

ł na niego sen. Obudziła go pi

ę

tna

ś

cie po siódmej

Carole, dzwoni

ą

c przed wyj

ś

ciem do pracy z przeprosinami za zeszły wieczór.

- Nie chc

ę

,

ż

eby wszystko si

ę

mi

ę

dzy nami popsuło, Jeny. Wiesz o tym,

prawda? Wiesz, jak bardzo mi na tobie zale

ż

y.

Nie znosił rozmów o miło

ś

ci rano. To, co o północy wydawało si

ę

romantyczne, nad ranem uderzało go

ś

mieszno

ś

ci

ą

, Odpowiedział na wynurzenia

Carole jak tylko potrafił najlepiej i umówił si

ę

z ni

ą

na wieczór. Potem wrócił do

poduszki.

Zaledwie przez kwadrans, jaki upłyn

ą

ł od opuszczenia Basenów, Ezra

Garvey nie my

ś

lał o dziewczynie, która mign

ę

ła mu w korytarzu. Jej twarz wracała

do niego w czasie kolacji z

ż

on

ą

i w chwilach sp

ę

dzanych z kochank

ą

Twarz tak

nieskr

ę

powana, tak ja

ś

niej

ą

ca obietnicami.

Garvey uwa

ż

ał si

ę

za kobieciarza. W przeciwie

ń

stwie do podobnych sobie

potentatów, którzy opłacali swe mał

ż

onki, by nie przeszkadzały wtedy, kiedy były

niepotrzebne, Garvey lubił towarzystwo przedstawicielek płci przeciwnej; lubił ich

głosy, perfumy,

ś

miech. Czerpał przyjemno

ść

z ich blisko

ś

ci i niewiele znał w tym

ogranicze

ń

. Otaczał si

ę

kobietami, gotów zawsze wyda

ć

na nie fortun

ę

. Gdy wi

ę

c

wrócił tego ranka na Leopold Road, marynark

ę

miał obci

ąż

on

ą

pieni

ę

dzmi i

kosztownymi drobiazgami.

Przechodnie na ulicy zanadto byli zaj

ę

ci ochron

ą

swych głów (od

ś

witu

padała zimna, jednostajna m

ż

awka), by zauwa

ż

y

ć

m

ęż

czyzn

ę

stoj

ą

cego na

schodach pod czarnym parasolem, a drugiego pochylonego nad kłódk

ą

Chandaman był ekspertem w sprawach zamków. Kłódka otworzyła si

ę

z trzaskiem

po kilku sekundach. Garvey opu

ś

cił parasol i w

ś

lizn

ą

ł si

ę

do westybulu.

- Zaczekaj tutaj - polecił Chandamanowi. - I zamknij drzwi.

- Tak jest, sir.

- Je

ś

li b

ę

d

ę

ci

ę

potrzebował, zawołam. Masz latark

ę

?

Chandaman wyci

ą

gn

ą

ł latark

ę

z kieszeni. Garvey wzi

ą

ł j

ą

do r

ę

ki, zapalił i

znikn

ą

ł w korytarzu. Albo na zewn

ą

trz było znacznie zimniej ni

ż

przedwczoraj, albo

w

ś

rodku -jeszcze gor

ę

cej. Rozpi

ą

ł marynark

ę

i rozlu

ź

nił mocno zawi

ą

zany krawat.

Z przyjemno

ś

ci

ą

powitał rozgrzane powietrze, przypominaj

ą

ce mu o l

ś

ni

ą

cej skórze

dziewczyny-zjawy i rozleniwionym spojrzeniu jej ciemnych oczu. Szedł korytarzem

rozchlapuj

ą

c

ś

wiatło latarki na kafelkach. Zawsze miał dobry zmysł kierunku, tote

ż

w

background image

krótkim czasie znalazł drog

ę

do miejsca, gdzie spotkał dziewczyn

ę

. Stan

ą

ł bez

ruchu i nasłuchiwał.

Garvey nawykł do ogl

ą

dania si

ę

za siebie. Przez całe swe dorosłe

ż

ycie, czy

to w wi

ę

zieniu, czy na wolno

ś

ci, musiał uwa

ż

a

ć

na czaj

ą

cych si

ę

z tyłu morderców.

Ta nieustanna czujno

ść

uwra

ż

liwiła go na najmniejszy

ś

lad ludzkiej obecno

ś

ci.

D

ź

wi

ę

ki, jakie kto

ś

inny mógłby zignorowa

ć

, w jego uszach dzwoniły ostrzegawczo.

Ale tutaj? Nic. Cisza w korytarzach, cisza w ła

ź

niach, cisza w ka

ż

dym zakamarku

budynku. A jednak wiedział,

ż

e nie jest sam. Gdy zawodziło pi

ęć

zmysłów, szósty -

nale

żą

cy mo

ż

e bardziej do drzemi

ą

cego w nim zwierz

ę

cia ni

ż

eleganckiego

bywalca, jakiego zdradzał jego kosztowny garnitur - wyczuwał wszystko. Ta

zdolno

ść

wiele razy uratowała mu

ż

ycie. Miał nadziej

ę

,

ż

e teraz zaprowadzi go w

ramiona pi

ę

kno

ś

ci.

Zdał si

ę

na instynkt. Zgasił latark

ę

i wodz

ą

c r

ę

koma po

ś

cianie, ruszył

korytarzem, z którego poprzednio wyszła dziewczyna. Obecno

ść

jego ofiary

dr

ę

czyła go. Podejrzewał,

ż

e znajduje si

ę

zaledwie za

ś

cian

ą

, id

ą

c równo z nim

jakim

ś

ukrytym przej

ś

ciem, do którego nie miał dost

ę

pu. Ta my

ś

l sprawiała mu

przyjemno

ść

. Ona i on, sami w tym spotniałym labiryncie, prowadz

ą

c gr

ę

, która - co

wiedzieli oboje - musi sko

ń

czy

ć

si

ę

schwytaniem dziewczyny. Poruszał si

ę

ostro

ż

nie, a jego puls na szyi, przegubie dłoni i w kroczu odmierzał sekundy

po

ś

cigu. Krzy

ż

yk przykleił mu si

ę

do mostka.

W ko

ń

cu korytarz rozdzielił si

ę

. Garvey przystan

ą

ł.

Ś

wiatło było tu bardzo

nikłe i wypełniało tunele zwodniczym blaskiem. Nie mo

ż

na było oceni

ć

odległo

ś

ci.

Ufaj

ą

c jednak swemu instynktowi skr

ę

cił w lewo. Prawie od razu natkn

ą

ł si

ę

na

drzwi. Były otwarte, wi

ę

c wszedł do sporego pomieszczenia, a przynajmniej tak

wnosił z przytłumionego odgłosu własnych kroków. Znów stan

ą

ł w bezruchu. Tym

razem jego wyt

ęż

ony słuch wyłowił jaki

ś

d

ź

wi

ę

k. Po drugiej stronie pomieszczenia

mi

ę

kkie st

ą

panie bosych stóp po kafelkach. To jego wyobra

ź

nia, czy naprawd

ę

błysn

ę

ła mu dziewczyna o ciele wyrze

ź

bionym z mroku, ja

ś

niejszym od otaczaj

ą

cej

ciemno

ś

ci i gładszym? Tak, to ona. Prawie j

ą

zawołał, ale powstrzymał si

ę

. Zamiast

tego podj

ą

ł milcz

ą

cy po

ś

cig, gotów z ochot

ą

stosowa

ć

si

ę

do jej reguł gry tak długo,

jak długo by j

ą

to bawiło. Przeszedł przez pomieszczenie i mijaj

ą

c kolejne drzwi,

znalazł si

ę

w innym korytarzu. Powietrze było tu o wiele cieplejsze ni

ż

gdzie indziej

w budynku, lepkie i przymilne. Na chwil

ę

za gardło

ś

cisn

ą

ł go niepokój: tak ch

ę

tnie

wkładaj

ą

c głow

ę

w t

ę

ciepł

ą

p

ę

tl

ę

, lekcewa

ż

ył wszelkie

ż

yciowe zasady autokraty.

To mogła by

ć

pułapka -dziewczyna, po

ś

cig... Za nast

ę

pnym rogiem mogło nie by

ć

ju

ż

ani piersi, ani pi

ę

kna, tylko nó

ż

godz

ą

cy w serce. A jednak wiedział,

ż

e tak nie

jest, wiedział,

ż

e kroki przed nim s

ą

krokami lekkiej i gibkiej kobiety,

ż

e gor

ą

co, które

background image

wywoływało u niego wci

ąż

nowe fale potu, to klimat dobry akurat dla istoty zwiewnej

i biernej. W takim upale nie mógłby zachowa

ć

si

ę

ż

aden nó

ż

: ostrze by zmi

ę

kło,

ambicja poszłaby w niepami

ęć

. Był zatem bezpieczny.

Odgłos kroków umilkł, wi

ę

c on te

ż

stan

ą

ł. Sk

ą

d

ś

padało

ś

wiatło, cho

ć

nie

było wida

ć

jego

ź

ródła. Garvey oblizał słone wargi i ruszył do przodu. Czuł pod

palcami wod

ę

pokrywaj

ą

c

ą

kafelki, podłoga równie

ż

była

ś

liska. Z ka

ż

d

ą

chwil

ą

rosło w nim oczekiwanie.

Robiło si

ę

coraz ja

ś

niej. Nie był to blask dnia - słonce nie docierało do tego

sanktuarium. Garveyowi

ś

wiatło to przywodziło raczej na my

ś

l blask ksi

ęż

yca -

mi

ę

kki, ulotny - cho

ć

i on nie mógł mie

ć

tu dost

ę

pu. W ka

ż

dym razie dzi

ę

ki niemu

Garvey zobaczył t

ę

dziewczyn

ę

, a raczej: jak

ąś

dziewczyn

ę

, bo nie była to ta sama,

któr

ą

widział dwa dni wcze

ś

niej. Była równie

ż

naga i młoda, ale zupełnie inna.

Zanim uciekła przed nim i znikn

ę

ła za zakr

ę

tem korytarza, napotkał jej wzrok.

Zaintrygowanie dodało teraz po

ś

cigowi pikanterii: niejedna, lecz dwie dziewczyny

mieszkały w tym tajemniczym miejscu. Dlaczego?

Obejrzał si

ę

za siebie, chc

ą

c sprawdzi

ć

, czy gdyby chciał si

ę

wycofa

ć

, droga

ucieczki jest wolna, ale jego pami

ęć

, zamroczona wonnym powietrzem, odmówiła

odtworzenia jasnego obrazu trasy, któr

ą

przyszedł. Ukłucie niepokoju ostudziło

nieco jego uniesienie, ale nie poddał si

ę

rozterce - szedł dalej. Pod

ąż

ył za

dziewczyn

ą

do ko

ń

ca korytarza i skr

ę

cił za ni

ą

w lewo. Po chwili korytarz znów

załamywał si

ę

w lewo - dziewczyna wła

ś

nie znikała za rogiem. Niejasno zdaj

ą

c

sobie spraw

ę

,

ż

e zakr

ę

ty staj

ą

si

ę

coraz cz

ę

stsze, Garvey zmierzał tam, gdzie go

prowadziła. Dyszał przy tym z wysiłku w parnym powietrzu.

Nagle, gdy wyszedł zza ostatniego zakr

ę

tu, uderzyło go w twarz powietrze

tak gor

ą

ce,

ż

e prawie nie mógł oddycha

ć

. Znalazł si

ę

w małym, sk

ą

po o

ś

wietlonym

pomieszczeniu. Rozpi

ą

ł górne guziki koszuli. Na grzbietach dłoni wyst

ą

piły mu

ż

yły

jak postronki; zdawał sobie spraw

ę

, z jakim wysiłkiem pracuj

ą

jego płuca i serce. Z

ulg

ą

zobaczył,

ż

e tu po

ś

cig si

ę

ko

ń

czy. Par

ę

metrów dalej dziewczyna stała

odwrócona do niego tyłem. Na widok jej gładkich pleców i rozkosznych po

ś

ladków

klaustrofobia opu

ś

ciła go.

- Dziewczyno... - wydyszał. - Ale

ś

mnie przegoniła po tych korytarzach.

Jakby go nie słyszała albo, co bardziej prawdopodobne, przedłu

ż

ała gr

ę

do

granic kaprysu.

Ruszył po

ś

liskich kafelkach w jej kierunku.

- Mówi

ę

do ciebie.

Gdy zbli

ż

ył si

ę

do niej na pi

ęć

kroków, odwróciła si

ę

. To nie była dziewczyna,

za któr

ą

, szedł, ani ta, któr

ą

widział przed dwoma dniami. To był zupełnie kto inny.

background image

Jego spojrzenie spoczywało jednak na nieznajomej twarzy tylko kilka sekund -

potem ze

ś

lizn

ę

ło si

ę

w oszołomieniu na dziecko trzymane przez dziewczyn

ę

w ra-

mionach. Jak ka

ż

dy noworodek łapczywie ssało młoda, pier

ś

. Jednak w ci

ą

gu

czterdziestu pi

ę

ciu lat swego

ż

ycia Garvey nigdy czego

ś

takiego nie widział.

Ogarn

ę

ły go mdło

ś

ci. Widok karmi

ą

cej sam w sobie stanowił ju

ż

niespodziank

ę

, ale

noworodek, to co

ś

, ten wyrzutek plemion ludzkich i zwierz

ę

cych, był ponad

wytrzymało

ść

jego

ż

ą

dka. Samo piekło miało przyjemniejsze potomstwo.

- Co, na Boga...?

Dziewczyna przygl

ą

dała si

ę

przera

ż

eniu Garveya, a po twarzy przebiegł jej

u

ś

miech. M

ęż

czyzna potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

, Dziecko wyci

ą

gn

ę

ło pofałdowan

ą

ko

ń

czyn

ę

i chwyciło matk

ę

za pier

ś

, by lepiej si

ę

jej trzyma

ć

. Ten ruch w mgnieniu oka zmienił

obrzydzenie Garveya we w

ś

ciekło

ść

. Nie zwracaj

ą

c uwagi na protesty dziewczyny,

oderwał od niej to paskudztwo, przytrzymał je na tyle długo, by poczu

ć

, jak l

ś

ni

ą

cy

worek jego ciała wije mu si

ę

w dłoniach, a potem najmocniej jak potrafił cisn

ą

ł nim w

przeciwległ

ą

ś

cian

ę

pomieszczenia. Gdy uderzyło w kafelki, wrzasn

ę

ło, ale krzyk

urwał si

ę

prawie natychmiast, podj

ę

ła go za to matka. Podbiegła do le

żą

cego

dziecka, którego najwyra

ź

niej pozbawione ko

ś

ci ciało rozdarło si

ę

od uderzenia.

Jedna z ko

ń

czyn, których miało z dziesi

ęć

, chciała si

ę

gn

ąć

do jej zalanej łzami

twarzy. Dziewczyna wzi

ę

ła to co

ś

w ramiona, a stru

ż

ki l

ś

ni

ą

cego płynu spływały jej

po brzuchu na krocze. Z oddali dobiegł jaki

ś

krzyk. Garvey nie miał w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e

była to odpowied

ź

na

ś

miertelny płacz dziecka i wznosz

ą

ce si

ę

zawodzenie matki,

ale ten nowy d

ź

wi

ę

k wydawał si

ę

przepojony jeszcze wi

ę

kszym smutkiem ni

ż

tamte.

Wyobra

ź

nia Garveya była uboga; poza snami o bogactwie i kobietach le

ż

ało

pustkowie. Teraz jednak, na d

ź

wi

ę

k tego głosu, pustkowie zakwitło i wydało z siebie

niesłychane potworno

ś

ci; Garvey nigdy nie podejrzewał si

ę

o to,

ż

e cos takiego

mo

ż

e

ż

al

ą

c si

ę

w jego głowie. Nie były to wyobra

ż

enia potworów, które - w

najlepszym razie - mo

ż

na by uzna

ć

za zlepki prze

ż

ytych zjawisk. Umysł jego

wytworzył raczej uczucia ni

ż

obrazy - zreszt

ą

pochodziły one chyba ze szpiku ko

ś

ci,

a nie z umysłu. Cała pewno

ść

egzystencji zadr

ż

ała; m

ę

sko

ść

, władza, bli

ź

niacze

imperatywy strachu i rozumu - wszystkie one postawiły kołnierze i wyparły si

ę

go.

Zadygotał, boj

ą

c si

ę

tak, jak tylko bał si

ę

snów, tymczasem krzyk trwał. Nagle

Garvey odwrócił si

ę

i wybiegł z pomieszczenia, a

ś

wiatło kładło przed nim w

korytarzu jego cie

ń

.

Opu

ś

ciło go poczucie kierunku. Na pierwszym i drugim rozwidleniu popełnił

ą

d. Po kilku metrach zdał sobie z niego spraw

ę

i spróbował zawróci

ć

, ale tylko

powi

ę

kszył tym swoj

ą

dezorientacj

ę

. Wszystkie korytarze wygl

ą

dały jednakowo:

takie same kafelki, takie samo nikłe

ś

wiatło; za ka

ż

dym zakr

ę

tem Garvey napotykał

background image

albo pomieszczenie, przez które przedtem nie przechodził, albo

ś

lep

ą

ś

cian

ę

.

Popadał w coraz wi

ę

ksz

ą

panik

ę

. Zawodzenie ucichło i teraz znajdował si

ę

sam na

sam ze swym chrapliwym oddechem i na wpół wypowiedzianymi przekle

ń

stwami.

To Coloqhoun był odpowiedzialny za jego m

ę

czarnie i Garvey przysi

ą

gł,

ż

e wydob

ę

-

dzie z niego, jaka kierowała nim pobudka - cho

ć

by miał osobi

ś

cie połama

ć

mu

wszystkie ko

ś

ci. Biegn

ą

c trzymał si

ę

my

ś

li o pobiciu Coloqhouna - była to jego

jedyna pociecha. Tak pogr

ąż

ył si

ę

w rozwa

ż

aniach o bólu, jaki mu zada,

ż

e nie

spostrzegł, i

ż

zatoczył koło i biegnie z powrotem w kierunku

ś

wiatła, dopóki nie

wjechał po

ś

liskiej posadzce do znajomego pomieszczenia. Dziecko le

ż

ało na

podłodze, martwe i porzucone. Matki nie było nigdzie wida

ć

.

Garvey zatrzymał si

ę

i ocenił swoje poło

ż

enie. Je

ś

li zawróci t

ą

sam

ą

drog

ą

,

znów tylko wszystko mu si

ę

pomiesza; je

ś

li pójdzie dalej przez pomieszczenie, w

kierunku

ś

wiatła, mo

ż

e zdoła przeci

ąć

ten w

ę

zeł gordyjski. Ostro

ż

nie podszedł do

drzwi po drugiej stronie i wyjrzał. Ukazał mu si

ę

kolejny krótki korytarz, a za nim

drzwi prowadz

ą

ce na jak

ąś

otwart

ą

przestrze

ń

. Basen! Na pewno basen!

Odrzucił wszelk

ą

ostro

ż

no

ść

, wyszedł z pomieszczenia i ruszył

korytarzykiem.

Z ka

ż

dym krokiem czuł, jak upał si

ę

nasila. Pulsowało mu od niego w głowie.

Wreszcie dotarł do celu.

Du

ż

y basen nie został opró

ż

niony. Przeciwnie, prawie si

ę

z niego przelewało

- nie czysta woda, ale spieniona, paruj

ą

ca ciecz. To było

ź

ródło

ś

wiatła. Woda w

basenie fosforyzowała, zabarwiaj

ą

c wszystko dookoła - kafelki, trampolin

ę

,

przebieralnie (jego samego pewnie te

ż

) -jednakow

ą

, blad

ą

po

ś

wiat

ą

Rozejrzał si

ę

. Ani

ś

ladu kobiet. Droga była wolna, z dwuskrzydłowych drzwi

znikn

ę

ła kłódka i ła

ń

cuch. Po

ś

lizn

ą

ł si

ę

i zerkn

ą

ł pod nogi. Okazało si

ę

,

ż

e

przekroczył stru

ż

k

ę

cieczy, która albo ko

ń

czyła si

ę

na skraju basenu, albo tam brała

pocz

ą

tek. W niesamowitym

ś

wietle trudno było okre

ś

li

ć

jej kolor.

Spojrzał na wod

ę

powodowany przemo

ż

n

ą

ciekawo

ś

ci

ą

Para wodna

wirowała, jaki

ś

pr

ą

d poruszał szumowinami. Jest! Dostrzegł ciemny, nieokre

ś

lony

kształt przemieszczaj

ą

cy si

ę

pod powierzchni

ą

, Pomy

ś

lał o istocie, któr

ą

zabił, o jej

bezkształtnym ciele i zwisaj

ą

cych p

ę

dach ko

ń

czyn. Czy to kolejny przedstawiciel

tego gatunku? Płynny blask pluskał o kraw

ę

d

ź

basenu u jego stóp, kontynenty

piany rozpadały si

ę

w archipelagi. Po pływaku nie został

ś

lad.

Garvey przeniósł rozzłoszczone spojrzenie gdzie indziej. Nie był ju

ż

sam.

Pojawiły si

ę

sk

ą

d

ś

trzy dziewcz

ę

ta i szły w jego kierunku wzdłu

ż

kraw

ę

dzi basenu.

W jednej z nich rozpoznał dziewczyn

ę

, któr

ą

zobaczył tu pierwsz

ą

W

przeciwie

ń

stwie do swych sióstr była ubrana - w sukienk

ę

. Jedn

ą

pier

ś

miała jednak

background image

obna

ż

on

ą

Zbli

ż

aj

ą

c si

ę

patrzyła na niego z powag

ą

Ci

ą

gn

ę

ła za sob

ą

lin

ę

ozdobion

ą

na całej długo

ś

ci poplamionymi wst

ąż

kami, zawi

ą

zanymi w oklapłe, ale

wymy

ś

lne kokardy.

Wraz z pojawieniem si

ę

trzech gracji fermentuj

ą

ce wody basenu wzburzyły

si

ę

gwałtownie, bowiem jego mieszka

ń

cy podpłyn

ę

li na spotkanie kobiet. Garvey

widział trzy czy cztery niespokojne kształty ocieraj

ą

ce si

ę

o powierzchni

ę

, ale nie

wypływaj

ą

ce ponad ni

ą

, Wahał si

ę

mi

ę

dzy instynktownym nakazem ucieczki (lina,

cho

ć

upi

ę

kszona, nadal była lin

ą

) a pokus

ą

, by zosta

ć

i zobaczy

ć

, co jest w

basenie. Rzucił okiem w kierunku drzwi. Znajdował si

ę

o dziesi

ęć

metrów od nich.

Szybki bieg - i znajdzie si

ę

w chłodnym powietrzu korytarza. A tam Chandaman był

ju

ż

w zasi

ę

gu głosu.

Dziewczyny zatrzymały si

ę

kilka kroków przed nim i obserwowały go.

Wszystkie

żą

dze, które przywiodły tu Garveya, podkuliły ogon. Nie chciał ju

ż

ujmowa

ć

dło

ń

mi piersi tych istot czy gmera

ć

mi

ę

dzy ich l

ś

ni

ą

cymi udami. Te kobiety

nie były tym, czym si

ę

wydawały. Ich spokój nie był uległo

ś

ci

ą

, lecz narkotycznym

transem, ich nago

ść

nie była narz

ę

dziem zmysłów, lecz wyrazem strasznej,

obra

ź

liwej dla niego oboj

ę

tno

ś

ci. Nawet ich młodo

ść

i wszystko, co z sob

ą

niosła -

gładko

ść

skóry, połysk włosów -nawet ona była w pewien sposób ska

ż

ona. Gdy

dziewczyna w sukience wyci

ą

gn

ę

ła r

ę

k

ę

i dotkn

ę

ła jego spoconej twarzy, Garvey

krzykn

ą

ł cicho z obrzydzenia, jakby lizn

ą

ł go w

ąż

. Jego reakcja nie zaniepokoiła jej.

Jeszcze bardziej si

ę

do niego zbli

ż

yła ze wzrokiem utkwionym w jego oczach,

pachn

ą

c nie perfumami, jak jego kochanka, ale zmysłowo

ś

ci

ą

Mimo odczuwanego

wstr

ę

tu nie mógł si

ę

odwróci

ć

. Stał patrz

ą

c dziwce w oczy, a ona ucałowała go w

policzek i owin

ę

ła mu przybran

ą

wst

ąż

kami lin

ę

wokół szyi.

Jerry od rana dzwonił co pół godziny do biura Garveya. Najpierw

powiedziano mu,

ż

e go nie ma, ale b

ę

dzie po południu. Z czasem informacja ta

zmieniła si

ę

: miało go nie by

ć

cały dzie

ń

. Sekretarka oznajmiła,

ż

e pan Garvey

ź

le

si

ę

czuje i poszedł odpocz

ąć

do domu. „Prosz

ę

zadzwoni

ć

jutro." Jerry zostawił jej

wiadomo

ść

,

ż

e ma plan Zespołu Basenów i chciałby spotka

ć

si

ę

z panem

Garveyem, by porozmawia

ć

na temat dalszej współpracy, kiedy tylko panu

Garveyowi b

ę

dzie odpowiadało.

Carole zadzwoniła pó

ź

nym popołudniem.

- Pójdziemy gdzie

ś

wieczorem? - spytała. - Mo

ż

e do kina?

- A co chcesz obejrze

ć

?

- Och, tak naprawd

ę

nie zastanawiałam si

ę

jeszcze. Pogadamy o tym

wieczorem, dobrze?

background image

W ko

ń

cu poszli na jaki

ś

francuski film, który, o ile Jerry mógł stwierdzi

ć

, w

ogóle był pozbawiony akcji - stanowił po prostu zlepek dialogów prowadzonych

przez bohaterów na temat ich dramatów i aspiracji, z których pierwsze były wprost

proporcjonalne do niepowodze

ń

w spełnianiu tych drugich. Ogarn

ę

ła go po nim

apatia.

- Nie podobał ci si

ę

...

- Nie bardzo. Taki smutas.

- I

ż

adnej strzelaniny - powiedziała u

ś

miechaj

ą

c si

ę

do siebie.

- Co ci

ę

tak bawi?

- Nic.

- Nie mów,

ż

e nic. Wzruszyła ramionami.

- Po prostu si

ę

u

ś

miechn

ę

łam, to wszystko. Nie mog

ę

si

ę

u

ś

miecha

ć

?

- Jezu, tej rozmowie brakuje tylko napisów. Przeszli si

ę

troch

ę

po Oxford

Street.

- Chcesz co

ś

zje

ść

? - zapytał, gdy stan

ę

li na rogu Poland Street -

Mogliby

ś

my pój

ść

do Czerwonego Portu.

- Nie, dzi

ę

ki. Nie znosz

ę

je

ść

tak pó

ź

no.

- Na lito

ść

bosk

ą

, nie sprzeczajmy si

ę

o jaki

ś

cholerny film.

- Kto si

ę

sprzecza?

- Potrafisz doprowadzi

ć

człowieka do białej gor

ą

czki...

- Przynajmniej to mamy ze sob

ą

wspólnego - odpaliła. Szyja jej

poczerwieniała.

- Mówiła

ś

rano...

- Co?

- O tym,

ż

eby

ś

my si

ę

wzajemnie nie stracili...

-To było rano - powiedziała ze stalowym błyskiem w oku. A potem dodała

nagle: - Nic ci

ę

nie obchodzi, Jerry. Ani ja, ani ktokolwiek inny.

Patrzyła na niego w sposób, który miał sprowokowa

ć

go do odpowiedzi. Ale

on milczał. Mimo to wygl

ą

dała na dziwnie zadowolon

ą

,

- Dobranoc - powiedziała i zacz

ę

ła si

ę

oddala

ć

. Patrzył, jak robi sze

ść

,

siedem kroków, i co

ś

w nim chciało za ni

ą

zawoła

ć

, lecz nie pozwoliło mu na to z

dziesi

ęć

drobiazgów - duma, zm

ę

czenie, lenistwo. Ale w ko

ń

cu ruszyła go my

ś

l o

pustym łó

ż

ku, o po

ś

cieli ciepłej tylko w miejscu, gdzie le

ż

ał on, a z lewej i z prawej

strony chłodnej jak diabli.

- Carole!

Nie odwróciła si

ę

, nawet nie zmieniła rytmu kroków. Musiał podbiec,

ż

eby j

ą

dogoni

ć

, zdaj

ą

c sobie spraw

ę

,

ż

e przechodnie zapewne bawi

ą

si

ę

t

ą

scen

ą

,

background image

- Carole.

Chwycił j

ą

za rami

ę

. Teraz si

ę

zatrzymała. Kiedy stan

ą

ł naprzeciw niej, z

zaskoczeniem stwierdził,

ż

e płacze. To go zbiło z tropu, bo nie znosił jej łez tylko

odrobin

ę

mniej ni

ż

swych własnych.

- Poddaj

ę

si

ę

- o

ś

wiadczył próbuj

ą

c si

ę

u

ś

miechn

ąć

. - Ten film to arcydzieło.

Jak teraz?

Nie dała si

ę

ugłaska

ć

wygłupami. Twarz miała nieszcz

ęś

liw

ą

i nabrzmiał

ą

,

- Przesta

ń

- powiedział. - Prosz

ę

ci

ę

, przesta

ń

. Nie jestem... (zbyt dobry w

przeprosinach, chciał powiedzie

ć

, ale był w nich tak beznadziejny,

ż

e nie potrafił

powiedzie

ć

nawet tego).

- Daj spokój - rzekła cicho. Widział,

ż

e nie jest zła, tylko nieszcz

ęś

liwa.

- Jed

ź

my do mnie.

- Nie chc

ę

.

- Ale ja chc

ę

- odparł. Przynajmniej w tym był szczery. - Nie lubi

ę

rozmawia

ć

na ulicy.

Zatrzymał taksówk

ę

i wrócili do Kentish Town w milczeniu. Kiedy szli po

schodach do mieszkania, Carole zauwa

ż

yła:

- Wstr

ę

tne perfumy.

Na schodach utrzymywał si

ę

silny, kwa

ś

ny zapach.

- Kto

ś

jest na górze - powiedział Jerry, nagle zaniepokojony, i pop

ę

dził do

drzwi. Były otwarte: zamek został bezceremonialnie wyłamany, a drewno framugi

strzaskane. Zakl

ą

ł.

- Co si

ę

stało? - spytała Carole.

- Włamanie.

Wszedł do mieszkania i zapalił

ś

wiatło. W

ś

rodku panował straszny bałagan.

Całe mieszkanie zostało wywrócone do góry nogami. Wsz

ę

dzie widoczne były siady

wandalizmu: porozbijane obrazy, wypatroszone poduszki, por

ą

bane meble. Jerry

patrzył na to pobojowisko i trz

ą

sł si

ę

, a Carole chodziła od pokoju do pokoju, w

ka

ż

dym zastaj

ą

c z jednakow

ą

pedanteri

ą

dokonane zniszczenia.

- To wygl

ą

da na jakie

ś

osobiste porachunki. Skin

ą

ł głow

ą

,

- Zadzwoni

ę

na policj

ę

- zaofiarowała si

ę

. - Sprawd

ź

, czego brakuje.

Zrobił, jak mu kazała. Był oszołomiony, twarz miał pobladł

ą

, Chodz

ą

c

apatycznie po mieszkaniu i ogl

ą

daj

ą

c zastane pandemonium, przekładaj

ą

c

połamane przedmioty, wsuwaj

ą

c szuflady na miejsce, wyobra

ż

ał sobie napastników,

jak ze

ś

miechem mszcz

ą

jego ubrania i pami

ą

tki. W k

ą

cie sypialni znalazł stert

ę

swoich zdj

ęć

. Były oblane moczem.

- Policja ju

ż

jedzie - oznajmiła Carole. - Powiedzieli,

ż

eby niczego nie

background image

dotyka

ć

.

- Za pó

ź

no - mrukn

ą

ł.

- Czego brakuje?

- Niczego.

Wszystkie warto

ś

ciowe przedmioty - sprz

ę

t stereo i wideo, karty kredytowe,

bi

ż

uteria - były na miejscu. Dopiero teraz przypomniał sobie o planie. Wrócił do

salonu i zacz

ą

ł przekopywa

ć

si

ę

przez pobojowisko, ale dobrze wiedział,

ż

e nie

znajdzie, czego szuka.

- Garvey - powiedział.

- Co Garvey?

- Przyszedł po plan Basenów. Albo przysłał kogo

ś

.

- Dlaczego? - spytała Carole, rozgl

ą

daj

ą

c si

ę

po pokoju. -1 tak miałe

ś

mu go

da

ć

.

Jerry potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

,

- Ostrzegała

ś

mnie,

ż

ebym trzymał si

ę

od niego z daleka...

- Jednak nie spodziewałam si

ę

czego

ś

takiego.

- No to jest nas dwoje.

Policjanci przyszli i wyszli, przepraszaj

ą

c,

ż

e chyba nikogo nie zaaresztuj

ą

- Tyle tu teraz wandali w okolicy - rzekł jeden z nich. - Na dole nikogo

niema...?

- Nie. S

ą

siedzi wyjechali.

- Zatem nie ma nadziei,

ż

e znajd

ą

si

ę

jacy

ś

ś

wiadkowie. Cały czas

dostajemy takie wezwania. Jest pan ubezpieczony?

- Tak.

- To ju

ż

przynajmniej co

ś

.

Jerry nie zdradzał si

ę

ze swymi podejrzeniami, chocia

ż

go kusiło,

ż

eby

wskaza

ć

sprawc

ę

. Nie było jednak sensu oskar

ż

a

ć

Garveya w tych okoliczno

ś

ciach.

Przede wszystkim na pewno przygotował sobie alibi, a poza tym oskar

ż

enie bez

dowodów tylko by pogorszyło sytuacj

ę

.

- I co teraz zrobisz? - spytała Carole, gdy policjanci, wzruszywszy ramionami,

po

ż

egnali si

ę

i wyszli.

- Nie wiem. Nie mam nawet pewno

ś

ci,

ż

e to Garvey. Raz jest przyjacielski i

wesoły, a za chwil

ę

co

ś

takiego. Jak mam teraz wobec niego post

ą

pi

ć

?

- Najlepiej nic ju

ż

w tej sprawie nie rób - odparła. - Chcesz tu zosta

ć

czy

pójdziesz do mnie?

- Zostan

ę

.

Spróbowali pobie

ż

nie przywróci

ć

poprzedni stan rzeczy, ustawiaj

ą

c te meble,

background image

które były na tyle nie uszkodzone,

ż

e mogły sta

ć

, i sprz

ą

taj

ą

c rozbite szkło. Potem

odwrócili poci

ę

ty materac, znale

ź

li dwie nienaruszone poduszki i poło

ż

yli si

ę

.

Chciała si

ę

kocha

ć

, ale i to, jak tyle ostatnio rzeczy w jego

ż

yciu, nie miało

si

ę

uda

ć

. Konfliktów powstałych za dnia nie sposób za

ż

egna

ć

w łó

ż

ku. Gniew

pozbawił Jerry'ego delikatno

ś

ci, a to z kolei rozgniewało Carole. Le

ż

ała pod nim

marszcz

ą

c czoło, całuj

ą

c go niech

ę

tnie i sztywno. Jej opór pobudził go jedynie do

wi

ę

kszej brutalno

ś

ci.

- Przesta

ń

- powiedziała, gdy wła

ś

nie miał j

ą

posi

ąść

. - Nie chc

ę

.

Zignorował jej sprzeciw. Pchn

ą

ł silnie, zanim zd

ąż

yła ponownie

zaprotestowa

ć

.

- Powiedziałam,

ż

eby

ś

przestał. Jerry. Ogłuchł na jej słowa. Był półtora ra

żą

ci

ęż

szy od niej. Zamkn

ą

ł oczy. Znów kazała mu przesta

ć

, tym razem z prawdziw

ą

w

ś

ciekło

ś

ci

ą

, ale on tylko zacz

ą

ł si

ę

porusza

ć

jeszcze gwałtowniej, tak jak czasami

go o to prosiła, gdy naprawd

ę

byli podkr

ę

ceni - błagała nawet. Teraz jednak

przeklinała go i rzucała gro

ź

by, wi

ę

c ju

ż

chciał si

ę

wycofa

ć

, ale w kroczu odczuwał

tak

ą

pełni

ę

i ucisk,

ż

e ostatecznie umiał my

ś

le

ć

jedynie o doprowadzeniu sprawy do

ko

ń

ca.

Carole wyrywała si

ę

, orała mu plecy paznokciami i ci

ą

gn

ę

ła go za włosy, by

odklei

ć

jego twarz od swej szyi. Przypuszczał,

ż

e znienawidzi go za ten wieczór i w

tym przynajmniej b

ę

d

ą

si

ę

zgadzali, ale my

ś

l ta wkrótce uton

ę

ła w doznaniach

zmysłowych. Trucizna spłyn

ę

ła i Jerry zsun

ą

ł si

ę

na prze

ś

cieradło.

- Łajdak - usłyszał.

Piekły go plecy. Kiedy wstał z łó

ż

ka, na po

ś

cieli zostawił

ś

lady krwi.

Przekopał si

ę

przez bałagan w salonie i znalazł butelk

ę

whisky. Wszystkie

szklaneczki były jednak potłuczone, a powodowany jakim

ś

absurdalnym kaprysem

nie chciał pi

ć

z butelki. Kucn

ą

ł przy

ś

cianie chłodz

ą

c plecy. Nie czuł si

ę

ani

nieszcz

ęś

liwy, ani dumny. Otworzyły si

ę

i trzasn

ę

ły drzwi wej

ś

ciowe. Słuchał kroków

Carole na schodach. Potem przyszły łzy, chocia

ż

i one nie przyniosły mu ulgi. W

ko

ń

cu, gdy si

ę

uspokoił, poszedł do kuchni, znalazł fili

ż

ank

ę

i upił si

ę

do

nieprzytomno

ś

ci.

Gabinet sprawiał imponuj

ą

ce wra

ż

enie. Garvey kazał go umeblowa

ć

na wzór

gabinetu znajomego prawnika:

ś

ciany „wyło

ż

one" ksi

ąż

kami kupowanymi na metry,

kolor dywanu i

ś

cian stonowany jakby od dymu cygar i nagromadzonej wiedzy.

Kiedy trudno było mu spa

ć

, tak jak teraz, przychodził tutaj, siadał na skórzanym

fotelu za ogromnym biurkiem i marzył o

ż

yciu w zgodzie z prawem. Dzisiaj jednak

nie, dzi

ś

wieczór my

ś

li miał zaj

ę

te czym innym. Cho

ć

uparcie starał si

ę

skierowa

ć

je

na inne tory, ci

ą

gle wracały do budynku przy Leopold Road,

background image

Niewiele przypominał sobie z tego, co si

ę

tam stało. Ju

ż

samo to napawało

go niepokojem - zawsze był dumny ze swej pami

ę

ci. W gruncie rzeczy pami

ęć

do

twarzy i wy

ś

wiadczonych przysług w du

ż

ej mierze przyczyniła si

ę

do powstania jego

obecnej pot

ę

gi. Chwalił si

ę

,

ż

e w

ś

ród setek jego pracowników nie było stró

ż

a czy

sprz

ą

taczki, do których nie potrafiłby si

ę

zwróci

ć

po imieniu.

Jednak wydarzenia sprzed zaledwie trzydziestu sze

ś

ciu godzin pami

ę

tał

tylko w najogólniejszych zarysach: otaczaj

ą

ce go kobiety, zaciskanie si

ę

p

ę

tli na

szyi, to, jak prowadzono go wzdłu

ż

basenu do jakiego

ś

pomieszczenia, od którego

ohydy prawie postradał zmysły... Sceny, które rozegrały si

ę

w budynku przy Leopold

Road, majaczyły w jego pami

ę

ci jak te kształty w nieczysto

ś

ciach basenu:

niewyra

ź

nie, ale straszliwie niepokoj

ą

co. Prze

ż

ył upokorzenie i jakie

ś

okropno

ś

ci, prawda? Poza tym nie pami

ę

tał niczego.

Nie był jednak człowiekiem, który bezradnie rozkładałby r

ę

ce w obliczu

takich zagadek. Miał zamiar je rozwi

ą

za

ć

- bez wzgl

ę

du na cen

ę

. Pierwszym

ruchem było wysłanie Chandamana i Fryera,

ż

eby wywrócili do góry nogami

mieszkanie Coloqhouna. Je

ś

li, jak podejrzewał, całe to przedsi

ę

wzi

ę

cie było jak

ąś

wymy

ś

ln

ą

pułapk

ą

zastawion

ą

przez jego wrogów, to Coloqhoun musiał bra

ć

w tym

udział - niew

ą

tpliwie w charakterze pionka, na pewno nie projektodawcy.

Zniszczenie dobytku Coloqhouna miało by

ć

ostrze

ż

eniem,

ż

e Garvey b

ę

dzie

walczył. Owo naj

ś

cie przyniosło te

ż

inny po

ż

ytek: Chandaman wrócił z planem

Basenów, który teraz le

ż

ał rozpostarty na biurku Garveya. Ten

ś

ledził przebyt

ą

tras

ę

w nadziei,

ż

e pobudzi to jego pami

ęć

. Zawiódł si

ę

.

Wstał ze znu

ż

eniem i podszedł do okna. Ogród za domem był ogromny i

starannie utrzymany. Teraz jednak niewiele dało si

ę

zobaczy

ć

, bo blask gwiazd

ledwo o

ś

wietlał nocny krajobraz. Tak naprawd

ę

Garvey widział tylko własne odbicie

w szybie.

Gdy skupił na nim wzrok, zarys jego postaci jakby si

ę

rozmył, a on sam

poczuł rozlu

ź

nienie w podbrzuszu, jak gdyby co

ś

si

ę

tam rozwi

ą

zało.. Przyło

ż

ył r

ę

k

ę

do brzucha. Co

ś

w nim drgn

ę

ło - i na chwil

ę

Garvey znalazł si

ę

z powrotem w

gmachu Basenów, nagi, a przed jego oczyma poruszył si

ę

jaki

ś

guzowaty kształt.

M

ęż

czyzna ju

ż

miał wrzasn

ąć

, ale powstrzymał si

ę

. Stan

ą

ł tyłem do okna i potoczył

wzrokiem po pokoju: spojrzał na dywan, ksi

ąż

ki i meble, odnajduj

ą

c si

ę

w twardej

rzeczywisto

ś

ci. Nawet wtedy jednak obrazy nie znikn

ę

ły zupełnie z jego my

ś

li.

Wn

ę

trzno

ś

ci te

ż

nadal mu drgały.

Dopiero po kilku minutach potrafił si

ę

zmusi

ć

do spojrzenia na swoje odbicie

w oknie. Kiedy w ko

ń

cu to zrobił, znikn

ę

ły wszelkie wahania. Nie dopu

ś

ci ju

ż

wi

ę

cej

do takiej nocy - bezsennej i nawiedzanej przez zjawy. Z pierwszym brzaskiem

background image

obiecał sobie,

ż

e w tym dniu dopadnie Coloqhouna.

Jerry próbował rano dodzwoni

ć

si

ę

do Carole, do jej biura. Za ka

ż

dym razem

nie mogła podej

ść

. W ko

ń

cu dał za wygran

ą

i skupił si

ę

na herkulesowej pracy

przywrócenia w mieszkaniu porz

ą

dku. Jednak brakowało mu energii,

ż

eby zrobi

ć

to

dobrze. Po godzinie doszedł do wniosku,

ż

e uczynił w bałaganie tylko niewielki

wyłom, i poddał si

ę

. Zreszt

ą

ten chaos dokładnie wyra

ż

ał jego własne zdanie o

sobie. Pomy

ś

lał,

ż

e mo

ż

e lepiej go tak zostawi

ć

.

Tu

ż

przed południem odezwał si

ę

telefon.

- Pan Coloqhoun? Pan Gerard Coloqhoun?

- Zgadza si

ę

.

- Nazywam si

ę

Fryer. Dzwoni

ę

w imieniu pana Garveya.

- Tak?

B

ę

dzie ustami tego Fryera głosił swój tryumf czy te

ż

groził dalszymi

nieprzyjemno

ś

ciami?

- Pan Garvey spodziewał si

ę

od pana pewnych propozycji.

- Propozycji?

- Z entuzjazmem odnosi si

ę

do tego projektu zwi

ą

zanego z Leopold Road,

panie Coloqhoun. Uwa

ż

a,

ż

e mo

ż

e on przynie

ść

znaczny dochód.

Jerry nie odpowiedział nic, bo ta gadanina go zaskoczyła.

- Pan Garvey chciałby si

ę

z panem jak najszybciej spotka

ć

.

- Tak?

- W Zespole Basenów. Jest tam par

ę

detali architektonicznych, które

chciałby pokaza

ć

swoim współpracownikom.

- Rozumiem.

- Czy jest pan wolny dzisiaj po południu?

- Tak. Oczywi

ś

cie.

- Szesnasta trzydzie

ś

ci?

Rozmowa sko

ń

czyła si

ę

mniej wi

ę

cej w tym miejscu. Jeny był zdumiony. W

głosie Fryera nie było

ś

ladu wrogo

ś

ci,

ż

adnej, cho

ć

by najmniejszej aluzji do napi

ę

tej

sytuacji mi

ę

dzy nimi. Mo

ż

e, tak jak sugerowała policja, zniszczenia rzeczywi

ś

cie

były dziełem jakich

ś

anonimowych wandali, a kradzie

ż

planu - ich kaprysem. Ta

my

ś

l podniosła go nieco na duchu. Jeszcze nie wszystko było stracone.

Znów zadzwonił do Carole, podbudowany takim obrotem sprawy. Tym razem

nie przyj

ą

ł wymówek powtarzanych przez jej kolegów i domagał si

ę

,

ż

eby j

ą

poproszono. W ko

ń

cu dopi

ą

ł swego.

- Nie chc

ę

z tob

ą

rozmawia

ć

, Jerry. Id

ź

do diabła.

- Wysłuchaj mnie tylko...

background image

Trzasn

ę

ła słuchawk

ą

. Natychmiast zadzwonił jeszcze raz. Kiedy odebrała

telefon i usłyszała jego głos, wydawało si

ę

,

ż

e jest zdumiona jego determinacj

ą

- Dlaczego chcesz si

ę

pogodzi

ć

? - spytała. - Po co? - Słyszał dobrze,

ż

e łzy

ś

ciskaj

ą

jej gardło.

- Chc

ę

,

ż

eby

ś

zrozumiała, jak podle si

ę

czuj

ę

. Pozwól mi to naprawi

ć

.

Błagam, pozwól mi to naprawi

ć

. Nie odpowiadała.

- Nie odkładaj słuchawki. Prosz

ę

ci

ę

. Wiem,

ż

e to niewybaczalne. Jezu,

wiem... Nadal milczała.

- Pomy

ś

l o tym, dobrze? Daj mi szans

ę

naprawienia zła. Dobrze?

- Nie widz

ę

sensu - powiedziała bardzo cicho.

- Czy mog

ę

zadzwoni

ć

jutro? Usłyszał jej westchnienie.

- Mog

ę

?

- Tak. Tak. I wył

ą

czyła si

ę

.

Na spotkanie przy Leopold Road wyruszył a

ż

trzy kwadranse przed

umówion

ą

godzin

ą

, ale w połowie drogi spadł deszcz, którego wielkie krople kpiły z

wszelkich wysiłków wycieraczek. Ruch samochodowy zwolnił tempo. Przez pół mili

Jeny ledwo si

ę

wlókł, widz

ą

c przez

ś

cian

ę

wody jedynie tylne

ś

wiatła samochodu

jad

ą

cego przed nim. Mijały minuty i rósł jego niepokój. Zanim wydobył si

ę

z korka,

ż

eby znale

źć

inny dojazd, był ju

ż

spó

ź

niony. Na schodach wiod

ą

cych do gmachu

Basenów nikt nie czekał, ale farbkowy rover Garveya stał troch

ę

dalej przy

chodniku. Nie było kierowcy. Jerry znalazł miejsce do zaparkowania po drugiej

stronie ulicy i przeci

ą

ł j

ą

w deszczu. Od samochodu do budynku miał zaledwie

pi

ęć

dziesi

ą

t metrów, ale kiedy dotarł do celu, był przemoczony i zadyszany. Drzwi

stały otworem. Garvey najwyra

ź

niej zrobił co

ś

z zamkiem i schował si

ę

przed ulew

ą

,

Jerry wskoczył do

ś

rodka.

Nie zobaczył Garveya w westybulu, był tam za to kto

ś

inny. M

ęż

czyzna

wzrostu Jerry'ego, ale półtora ra

żą

od niego t

ęż

szy. Na r

ę

kach miał skórzane

r

ę

kawiczki. Twarz, cho

ć

bez szwów, te

ż

wygl

ą

dała, jakby była w r

ę

kawiczce.

- Coloqhoun?

- Tak.

- Pan Garvey czeka na ciebie w

ś

rodku.

- Kim pan jest?

- Chandaman - odparł m

ęż

czyzna. - Wchod

ź

.

W ko

ń

cu korytarza paliło si

ę

ś

wiatło. Jeny pchn

ą

ł szklane drzwi westybulu i

ruszył w tamtym kierunku. Usłyszał, jak drzwi wej

ś

ciowe zamykaj

ą

si

ę

za nim z

trzaskiem, a potem w korytarzu rozbrzmiały kroki podkomendnego Garveya.

Garvey rozmawiał z innym m

ęż

czyzn

ą

, ni

ż

szym od Chandamana, który

background image

trzymał spor

ą

latark

ę

. Gdy usłyszeli kroki Jerry'ego, spojrzeli w jego stron

ę

i

raptownie przerwali rozmow

ę

. Garvey nie przywitał go ani słowem, ani gestem,

powiedział tylko:

- Najwy

ż

szy czas.

- Deszcz... - zacz

ą

ł Jerry, ale po chwili zrezygnował z oczywistego

usprawiedliwienia.

- W tak

ą

pogod

ę

ludzie zazi

ę

biaj

ą

si

ę

na

ś

mier

ć

- rzekł ten z latark

ą

Jerry

natychmiast rozpoznał słodki głos.

- Fryer.

- We własnej osobie - odparł m

ęż

czyzna.

- Miło mi pana pozna

ć

.

Podali sobie r

ę

ce i wtedy Jerry zauwa

ż

ył,

ż

e Garvey intensywnie si

ę

w niego

wpatruje. Chyba przez pół minuty nic nie mówił, tylko chłon

ą

ł wzrokiem rosn

ą

ce

zmieszanie, jakie malowało si

ę

na twarzy Jerry'ego.

- Nie jestem głupi - rzekł w ko

ń

cu Garvey. To nagłe stwierdzenie wymagało

jakiej

ś

reakcji.

- Nie uwa

ż

am,

ż

e odgrywasz w tym wszystkim główn

ą

rol

ę

- ci

ą

gn

ą

ł Garvey.

- Jestem gotów okaza

ć

ci miłosierdzie.

- O co chodzi?

- Miłosierdzie - powtórzył Garvey - bo my

ś

l

ę

,

ż

e nie orientujesz si

ę

w cało

ś

ci.

Mam racj

ę

? Jerry tylko zmarszczył czoło.

- Chyba tak - odparł Fryer.

- Pewnie nawet nie rozumiesz, w jak powa

ż

nych tarapatach si

ę

znalazłe

ś

,

prawda? - powiedział Garvey.

Jerry zdał sobie nagle z niepokojem spraw

ę

,

ż

e stoi za nim Chandaman i

ż

e

sam jest kompletnie bezbronny.

- Nie zawsze jednak mo

ż

na zasłoni

ć

si

ę

niewiedz

ą

- mówił Garvey. - To

znaczy, nawet je

ś

li niewiele rozumiesz, to ci

ę

nie usprawiedliwia.

- Nie mam poj

ę

cia, o czym pan mówi - łagodnie zaprotestował Jerry. W

ś

wietle latarki twarz Garveya była

ś

ci

ą

gni

ę

ta i blada. Wygl

ą

dał, jakby potrzebował

wakacji.

- O tym miejscu - odparł Garvey. - Mówi

ę

o tym miejscu. O kobietach, które

tu dla mnie umie

ś

ciłe

ś

... O co w tym wszystkim chodzi, Coloqhoun? Chc

ę

si

ę

dowiedzie

ć

tylko tego. O co w tym wszystkim chodzi?

Jerry wzruszył lekko ramionami. Ka

ż

de słowo Garveya brzmiało dla niego

coraz bardziej zdumiewaj

ą

co, ale ju

ż

przecie

ż

powiedziano mu,

ż

e niewiedzy nie

uznaje si

ę

za usprawiedliwienie. Mo

ż

e najm

ą

drzejsz

ą

odpowiedzi

ą

b

ę

dzie pytanie?

background image

- Widział pan tutaj jakie

ś

kobiety?

- Raczej dziwki - odparł Garvey. Z ust pachniało mu zeszłotygodniowym

cygarem. - Dla kogo pracujesz, Coloqhoun?

- Dla siebie. Transakcja, któr

ą

proponowałem...

- Daj sobie spokój z t

ą

twoj

ą

pieprzon

ą

transakcj

ą

- przerwał mu Garvey. -

Nie interesuj

ą

mnie

ż

adne transakcje.

- Rozumiem - odpowiedział Jerry. - Nie widz

ę

wi

ę

c w tej rozmowie

ż

adnego

sensu. - Cofn

ą

ł si

ę

o pół kroku, ale Garvey błyskawicznym ruchem chwycił go za

przemoczony płaszcz.

- Nie kazałem ci odej

ść

- warkn

ą

ł Garvey.

- Mam sprawy do...

- No to troch

ę

poczekaj

ą

- odparł m

ęż

czyzna nie rozlu

ź

niaj

ą

c prawie chwytu.

Jerry wiedział,

ż

e gdyby spróbował si

ę

wyrwa

ć

i rzuci

ć

do frontowych drzwi,

to zanim zrobiłby trzy kroki, zostałby zatrzymany przez Chandamana. Z drugiej

strony, je

ś

li nie spróbuje ucieczki...

- Nie przepadam za takimi facetami jak ty - rzekł Garvey zabieraj

ą

c r

ę

k

ę

. -

Sprytne szczeniaki wygl

ą

daj

ą

ce wielkiej szansy. My

ś

lisz,

ż

e jeste

ś

cholernie cwany,

bo masz

ś

mieszny akcent i jedwabny krawat. Posłuchaj no - d

ź

gn

ą

ł Jerry'ego

palcem w gardło -gówno mnie obchodzisz. Chc

ę

tylko wiedzie

ć

, dla kogo pracujesz.

Jasne?

- Ju

ż

panu mówiłem...

- Dla kogo pracujesz? - upierał si

ę

Garvey, akcentuj

ą

c ka

ż

de słowo kolejnym

pchni

ę

ciem. - Mów albo poczujesz si

ę

bardzo

ź

le.

- Na lito

ść

bosk

ą

, nie pracuj

ę

dla nikogo! I nic nie wiem o

ż

adnych kobietach.

- Nie pogarszaj swej sytuacji - poradził mu Fryer z fałszyw

ą

trosk

ą

,

- Mówi

ę

prawd

ę

.

- Chyba facet chce oberwa

ć

- rzekł Fryer. Chandaman roze

ś

miał si

ę

bez

wesoło

ś

ci. - O to ci chodzi?

- Podaj tylko kilka nazwisk - powiedział Garvey - bo inaczej połamiemy ci

nogi.

Gro

ź

ba ta, cho

ć

tak jednoznaczna, nie rozja

ś

niła Jerry'emu umysłu. Nie

widział innego wyj

ś

cia, jak nadal upiera

ć

si

ę

przy swej niewinno

ś

ci. Je

ś

li wymieni

jakiego

ś

fikcyjnego mocodawc

ę

, kłamstwo zostanie wykryte w ci

ą

gu kilku chwil, a za

usiłowanie wprowadzenia w bł

ą

d konsekwencje mog

ą

by

ć

jak najgorsze.

- Sprawd

ź

cie mnie - powiedział błagalnie. - Macie przecie

ż

mo

ż

liwo

ś

ci.

Popytajcie si

ę

. Nie jestem niczyim człowiekiem, Garvey, i nigdy nie byłem.

Wzrok Garveya na chwil

ę

opu

ś

cił twarz Jerry'ego i przesun

ą

ł si

ę

na jego

background image

rami

ę

. Jerry zrozumiał znaczenie tego znaku o ułamek sekundy za pó

ź

no - nie

zd

ąż

ył przygotowa

ć

si

ę

na cios w nerki zadany przez m

ęż

czyzn

ę

stoj

ą

cego za nim.

Run

ą

ł do przodu, ale nim zderzył si

ę

z Garveyem, Chandaman schwycił go za

kołnierz i odrzucił na

ś

cian

ę

. Jeny, zgi

ę

ty w pół, nie potrafił my

ś

le

ć

o niczym prócz

bólu. Jak przez mgł

ę

znów usłyszał Garveya, który pytał, kto jest jego szefem.

Potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

. Czaszk

ę

miał pełn

ą

ło

ż

ysk kulkowych hurkocz

ą

cych mu mi

ę

dzy

uszami.

- Jezu... Jezu... - wyst

ę

kał usiłuj

ą

c znale

źć

jakie

ś

słowo, które mogłoby

powstrzyma

ć

dalsze ciosy, ale zanim mu si

ę

to udało, ustawiono go w pozycji

pionowej. Padł na niego snop

ś

wiatła z latarki. Jeny wstydził si

ę

spływaj

ą

cych mu

po policzkach łez.

- Nazwiska - rzekł Garvey. Kulki wci

ąż

si

ę

toczyły.

- Jeszcze raz - powiedział Garvey i Chandaman znów si

ę

zbli

ż

ył,

ż

eby zrobi

ć

u

ż

ytek ze swych pi

ęś

ci.

Gdy Jeny był ju

ż

bliski utraty przytomno

ś

ci, Garvey odwołał zbira. Skórzana

twarz cofn

ę

ła si

ę

.

- Wsta

ń

, kiedy do ciebie mówi

ę

- warkn

ą

ł Garvey. Jeny zamierzał go

posłucha

ć

, ale ciało odmówiło mu współpracy. Trz

ę

sło si

ę

, chciało umrze

ć

.

- Wstawaj - powtórzył Pryer wchodz

ą

c mi

ę

dzy Coloqhouna a jego oprawc

ę

,

by szturchni

ę

ciem ponagli

ć

le

żą

cego. Teraz Jeny poczuł ten kwa

ś

ny zapach, który

Carole zauwa

ż

yła na schodach:była to woda kolo

ń

ska Fryera. - Wstawaj! -

m

ęż

czyzna nie dawał za wygran

ą

,

Jeny uniósł niepewnie dło

ń

, by zasłoni

ć

oczy przed o

ś

lepiaj

ą

cym

ś

wiatłem.

Nie widział

ż

adnej z trzech twarzy, ale niejasno zdawał sobie spraw

ę

,

ż

e Fryer

niechc

ą

cy blokuje Chandamanowi dost

ę

p do niego. Garvey stał z prawej strony;

wła

ś

nie zapalił zapałk

ę

i podetkn

ą

ł płomyk pod cygaro. Nadeszła odpowiednia

chwila:

Garvey był zaj

ę

ty, a bandzior nie miał swej ofiary w zasi

ę

gu r

ę

ki. Jeny to

wykorzystał.

Zanurkował pod wi

ą

zk

ą

ś

wiatła i poderwał si

ę

spod

ś

ciany, usiłuj

ą

c przy

okazji wytr

ą

ci

ć

z r

ę

ki Fryera latark

ę

. Upadła z trzaskiem na kafelki i zgasła.

Słaniaj

ą

c si

ę

na nogach, biegł w mroku ku wolno

ś

ci. Słyszał za sob

ą

przekle

ń

stwa Garveya i hałas, z jakim zderzyli si

ę

Chandaman i Fryer, kiedy

próbowali znale

źć

latark

ę

. Zwolnił i posuwał si

ę

wzdłu

ż

ś

ciany w gł

ą

b budynku.

Drog

ę

do drzwi frontowych zagradzali jego dr

ę

czyciele, zatem jedynym sposobem

ucieczki było zgubienie si

ę

w labiryncie korytarzy.

Dotarł do rogu i skr

ę

cił na prawo, przypominaj

ą

c sobie jak przez mgł

ę

,

ż

e

background image

t

ę

dy szło si

ę

z głównych korytarzy w pl

ą

tanin

ę

przej

ść

. Lanie, jakie oberwał,

pozbawiło go tchu, mimo

ż

e zostało przerwane, zanim mogło wyrz

ą

dzi

ć

mu

prawdziw

ą

krzywd

ę

. Za ka

ż

dym krokiem czuł w podbrzuszu i plecach ostry ból.

Kiedy po

ś

lizn

ą

ł si

ę

na wilgotnych kafelkach, o mało nie krzykn

ą

ł.

Z tyłu znów było słycha

ć

Garveya. Znaleziono latark

ę

. Jej

ś

wiatło skakało po

labiryncie usiłuj

ą

c odszuka

ć

zbiega. Jerry szedł pr

ę

dko dalej, zadowolony z nikłego

o

ś

wietlenia, ale przecie

ż

uciekał od jego

ź

ródła. Nie miał w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e tamci pójd

ą

za nim, i to szybko. Je

ś

li, jak mówiła Carole, korytarze tworz

ą

zwykł

ą

spiral

ę

,

zataczaj

ą

c nieubłagan

ą

p

ę

tl

ę

, z której nie ma wyj

ś

cia, jest zgubiony. Ale podj

ą

ł ju

ż

decyzj

ę

. Oszołomiony gor

ą

cym powietrzem, szedł dalej, modl

ą

c si

ę

o znalezienie

wyj

ś

cia ewakuacyjnego, które pozwoliłoby mu wydosta

ć

si

ę

z tej pułapki.

- Poszedł t

ę

dy - zakomunikował Fryer. - Na pewno. Garvey skin

ą

ł głow

ą

,

Tego si

ę

spodziewał: Coloqhoun brn

ą

ł w pogr

ąż

ony w mroku labirynt.

- Idziemy za nim? - spytał Chandaman. A

ż

si

ę

ś

linił na my

ś

l o doko

ń

czeniu

swego dzieła. - Nie mo

ż

e by

ć

daleko.

- Nie - powiedział Garvey. Nic, nawet obietnica nadania tytułu szlacheckiego,

nie skłoniłoby go do pój

ś

cia za Jerrym.

Fryer odszedł ju

ż

par

ę

kroków korytarzem, o

ś

wietlaj

ą

c latark

ą

l

ś

ni

ą

ce

ś

ciany.

- Ciepło - zauwa

ż

ył.

Garvey wiedział a

ż

nadto dobrze, jak jest tu ciepło. Takie gor

ą

co nie było

normalne, w ka

ż

dym razie nie w Anglii. To wyspa o umiarkowanym klimacie i

dlatego nigdy z niej nie wyje

ż

d

ż

ał. Zabójcze gor

ą

co innych kontynentów rodziło

groteskowe zjawiska, których nie miał ochoty ogl

ą

da

ć

.

- Co robimy? - spytał Chandaman. - Czekamy, a

ż

wyjdzie z ukrycia?

Garvey zastanowił si

ę

nad tym. Zaduch bij

ą

cy z korytarza zaczynał go

niepokoi

ć

. Bulgotało mu w brzuchu i przechodziły go ciarki. Odruchowo przyło

ż

dło

ń

do krocza. M

ę

sko

ść

skurczyła mu si

ę

.

- Nie - rzekł nagle.

- Nie?

- Nie czekamy.

- Nie mo

ż

e tkwi

ć

tam bez ko

ń

ca.

- Powiedziałem: nie!

Nie przypuszczał,

ż

e to miejsce znów do tego stopnia wyprowadzi go z

równowagi. Chocia

ż

był zły,

ż

e pozwala Coloqhounowi tak si

ę

wymkn

ąć

, wiedział,

ż

e je

ś

li zostanie tu jeszcze troch

ę

, ryzykuje utrat

ą

panowania nad sob

ą

,

- Wy dwaj mo

ż

ecie na niego zaczeka

ć

w jego mieszkaniu -powiedział do

Chandamana. - Pr

ę

dzej czy pó

ź

niej b

ę

dzie musiał wróci

ć

do domu.

background image

- Cholerna szkoda - mrukn

ą

ł Fryer wyłaniaj

ą

c si

ę

z korytarza. -Lubi

ę

si

ę

gania

ć

.

Mo

ż

e i nie szli za nim. Upłyn

ę

ło kilka minut, odk

ą

d Jerry słyszał za sob

ą

głosy. Serce przestało mu w

ś

ciekle bi

ć

. Teraz, kiedy adrenalina nie przy

ś

pieszała

ju

ż

jego kroków i nie łagodziła bólu posiniaczonego ciała, ledwo si

ę

wlókł. Jego

mi

ęś

nie protestowały nawet przeciwko temu.

Gdy ból był ju

ż

nie do wytrzymania, Jerry osun

ą

ł si

ę

po

ś

cianie i usiadł

zgarbiony, z nogami wyci

ą

gni

ę

tymi w poprzek korytarza. Przemoczone deszczem

ubranie przykleiło mu si

ę

do ciała. Było mu chłodno i zarazem dusił si

ę

. Rozlu

ź

nił

krawat, a potem rozpi

ą

ł marynark

ę

i koszul

ę

. Poczuł na skórze ciepłe powietrze

labiryntu i ucieszył si

ę

z tego.

Zamkn

ą

ł oczy; chciał wprowadzi

ć

si

ę

w trans hipnotyczny,

ż

eby uciec od

bólu. Bo sk

ą

d si

ę

bierze czucie jak nie z zako

ń

cze

ń

nerwowych? Znał sposób

pozwalaj

ą

cy odł

ą

czy

ć

umysł od ciała i uwolni

ć

si

ę

od cierpienia. Ledwo jednak

opu

ś

cił powieki, usłyszał gdzie

ś

w pobli

ż

u jakie

ś

stłumione d

ź

wi

ę

ki. Kroki, chwilowa

cisza, głosy. To nie Garvey i jego ludzie - głosy były kobiece. Jerry uniósł głow

ę

-

ci

ęż

k

ą

, jakby była z ołowiu - i otworzył oczy. Albo w ci

ą

gu tych kilku chwil medytacji

przyzwyczaił si

ę

do ciemno

ś

ci, albo do korytarza w

ś

lizn

ę

ło si

ę

ś

wiatło. To było

jednak

ś

wiatło.

Wstał. Marynarka ci

ąż

yła mu, wi

ę

c j

ą

zrzucił i zostawił tam, gdzie przed

chwil

ą

siedział skulony. Nast

ę

pnie ruszył w kierunku

ś

wiatła. Przez ostatnich kilka

minut temperatura znacznie wzrosła, a

ż

miał od tego lekkie halucynacje:

ś

ciany

jakby si

ę

przekrzywiły, a powietrze straciło przejrzysto

ść

, nasycone rozedrgan

ą

po

ś

wiat

ą

Za rogiem skr

ę

cił.

Ś

wiatło poja

ś

niało. Jeszcze jeden róg - i wszedł do

niewielkiego pomieszczenia wyło

ż

onego kafelkami, tak gor

ą

cego,

ż

e a

ż

m

ęż

czy

ź

nie

zaparło dech. W g

ę

stniej

ą

cym z ka

ż

dym uderzeniem pulsu powietrzu dyszał jak

wyrzucona z wody ryba. Naprzeciwko widoczne były drzwi. Wpadało przez nie

bardzo jasne,

ż

ółtawe

ś

wiatło, ale Jerry nie potrafił zmusi

ć

si

ę

do zrobienia w jego

kierunku ani jednego kroku, bo gor

ą

co zupełnie go obezwładniło. Wyczuwaj

ą

c,

ż

e

jest na granicy utraty przytomno

ś

ci, wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

k

ę

, aby si

ę

podeprze

ć

, ale dło

ń

obsun

ę

ła mu si

ę

po

ś

liskich kafelkach i upadł, l

ą

duj

ą

c na boku. Mimo woli krzykn

ą

ł.

J

ę

cz

ą

c podci

ą

gn

ą

ł nogi, lecz dalej le

ż

ał tam, gdzie si

ę

zwalił. Je

ś

li Garvey

usłyszał jego krzyk i wysłał na poszukiwanie swych zbirów, to trudno - zoboj

ę

tniał

ju

ż

na wszystko.

Z drugiej strony pomieszczenia dobiegł go jaki

ś

odgłos, wi

ę

c uniósł głow

ę

na

centymetr i uchylił powieki. W drzwiach pojawiła si

ę

naga dziewczyna, a

background image

przynajmniej tak mówiły mu jego rozregulowane zmysły. Jej skóra l

ś

niła jak

naoliwiona, a tu i ówdzie na piersiach i udach widniały smugi czego

ś

, co mogło by

ć

zakrzepł

ą

krwi

ą

. Ale nie jej krwi

ą

- błyszcz

ą

cego ciała nie szpeciła

ż

adna rana.

Dziewczyna zacz

ę

ła si

ę

z niego

ś

mia

ć

lekkim, swobodnym

ś

miechem, który

wprawił Jerry'ego w zakłopotanie, ale i oczarował

ś

piewno

ś

ci

ą

Wreszcie ruszyła w

jego kierunku, ci

ą

gle si

ę

ś

miej

ą

c, i teraz zauwa

ż

ył,

ż

e za ni

ą

s

ą

inne. Kobiety, o

których bredził Garvey, i pułapka, o zastawienie której oskar

ż

ył Jerry'ego.

- Kim jeste

ś

? - wymamrotał, gdy dziewczyna do niego podeszła.

Przestała si

ę

ś

mia

ć

ujrzawszy wykrzywion

ą

bólem twarz. Próbował usi

ąść

,

ale r

ę

ce miał zdr

ę

twiałe i z powrotem osun

ą

ł si

ę

na posadzk

ę

. Kobieta nie

odpowiedziała na jego pytanie ani nie zrobiła niczego, by mu pomóc. Tylko patrzyła

na niego z nieprzeniknion

ą

twarz

ą

, jak przechodzie

ń

na pijaka w rynsztoku.

Uniósłszy na ni

ą

wzrok Jerry poczuł,

ż

e traci z trudem zachowywan

ą

przytomno

ść

.

Gor

ą

co, ból, a teraz owo pi

ę

kne objawienie - to ju

ż

było dla niego za du

ż

o.

Pozostałe kobiety rozpływały si

ę

w ciemno

ś

ci, a całe pomieszczenie składało si

ę

jak

pudełko prestidigitatora - a

ż

stoj

ą

ca przed Jerrym wspaniała istota całkowicie

zawładn

ę

ła jego uwag

ą

, Na milcz

ą

ce polecenie dziewczyny oczy jego duszy

wyskoczyły mu z głowy i pomkn

ę

ły ku niej: l

ś

ni

ą

ce ciało było krajobrazem, ka

ż

dy por

jam

ą

, a włos wie

żą

Nale

ż

ał do niej całkowicie. Utopiła go w swych oczach i obdarła

ze skóry rz

ę

sami. Przetoczyła go sobie po brzuchu, a potem wzi

ę

ła mi

ę

dzy

po

ś

ladki, w sam

ś

rodek gor

ą

ca, i wypu

ś

ciła, gdy ju

ż

my

ś

lał,

ż

e spłonie

ż

ywcem.

Szybko

ść

, z jak

ą

si

ę

to działo, wprawiała go w zachwyt. Zdawał sobie spraw

ę

,

ż

e

gdzie

ś

tam w dole jego ciało hiperwentyluje z przera

ż

enia, ale wyobra

ź

nia - nie

dbaj

ą

c o zadyszk

ę

- ch

ę

tnie pod

ąż

ała wskazanym przez dziewczyn

ę

szlakiem,

zataczaj

ą

c kr

ę

gi jak ptak. Wreszcie, oszołomiony i skonany, wrzucony został z

powrotem do własnej czaszki. Zanim udało mu si

ę

przyło

ż

y

ć

kruche narz

ę

dzie

rozumu do do

ś

wiadczonych wła

ś

nie zjawisk, powieki mu opadły i stracił przy-

tomno

ść

.

Ciało nie potrzebuje umysłu. Zawiaduje mnóstwem procesów napełnianiem i

opró

ż

nianiem płuc, pompowaniem krwi czy robieniem u

ż

ytku z pokarmu - z których

ż

aden nie wymaga my

ś

lenia. Dopiero gdy jeden z tych procesów zacina si

ę

, umysł

u

ś

wiadamia sobie zło

ż

ono

ść

zamieszkiwanego przez siebie mechanizmu.

Omdlenie Coloqhouna trwało zaledwie kilka minut, ale gdy m

ęż

czyzna

odzyskał przytomno

ść

, odbierał swoje ciało tak, jak nigdy dot

ą

d: było pułapk

ą

.

Pułapk

ę

stanowiła jego krucho

ść

, jego kształt, rozmiar, nawet płe

ć

. I nie było z niej

ucieczki, m

ę

czył si

ę

skuty z t

ą

lichot

ą

, a wła

ś

ciwie w jej wn

ę

trzu.

My

ś

li te przychodziły i odchodziły. Mi

ę

dzy nimi pojawiały si

ę

krajobrazy, w

background image

które wpadał na krótko. Były te

ż

chwile, kiedy dostrzegał

ś

wiat na zewn

ą

trz siebie.

Kobiety podniosły go. Głowa mu si

ę

chwiała, a włosy ci

ą

gn

ę

ły si

ę

po

podłodze. W przebłysku

ś

wiadomo

ś

ci pomy

ś

lał,

ż

e stanowi jakie

ś

trofeum. Potem

znów zapadła ciemno

ść

, ale jeszcze raz z trudem wydostał si

ę

na powierzchni

ę

.

Teraz niosły go wzdłu

ż

kraw

ę

dzi wi

ę

kszego basenu. Nozdrza napełniły mu si

ę

zapachami rozkosznymi i smrodliwymi zarazem. K

ą

tem leniwie poruszaj

ą

cego si

ę

oka widział,

ż

e woda jest. tak jasna, i

ż

pluskaj

ą

c o brzeg basenu, wydaje si

ę

płon

ąć

;

widział te

ż

co

ś

innego: poruszaj

ą

ce si

ę

w tej jasno

ś

ci cienie.

Pomy

ś

lał: chc

ą

mnie utopi

ć

. A potem: ju

ż

si

ę

topi

ę

. Miał wra

ż

enie,

ż

e woda

wypełnia mu usta, a kształty dostrze

ż

one w basenie wdzieraj

ą

mu si

ę

do gardła i

w

ś

lizguj

ą

do brzucha. Nad

ą

ł si

ę

, chc

ą

c je zwymiotowa

ć

.

Poczuł na twarzy czyj

ąś

dło

ń

. Była cudownie chłodna.

-

Ćśśś

... - wyszeptał kto

ś

i od razu wszystkie zwidy znikły. Pod delikatnymi

pieszczotami Jerry otrz

ą

sn

ą

ł si

ę

ze strachu i odzyskał przytomno

ść

.

Dło

ń

uciekła z jego czoła. Rozejrzał si

ę

w poszukiwaniu zbawcy, ale jego

oczy nie pow

ę

drowały daleko. Po drugiej stronie mrocznego pomieszczenia, które

wygl

ą

dało na wspólny prysznic, z kilku biegn

ą

cych pod sufitem rur tryskały na

kafelki łuki wody, odprowadzane nast

ę

pnie kanalikami. Pomieszczenie wypełniała

delikatna mgiełka i szmer. Jerry usiadł. Za strugami wody dostrzegł jaki

ś

kształt -

zbyt ogromny, aby był ludzki. Wyt

ęż

ył wzrok, chc

ą

c w zwałach ciała dopatrzy

ć

si

ę

jakiego

ś

zarysu. Czy to zwierz

ę

?

W powietrzu wisiał gryz

ą

cy zapach, który przywodził na my

ś

l mena

ż

eri

ę

.

Poruszaj

ą

c si

ę

z wielk

ą

ostro

ż

no

ś

ci

ą

, by nie zwróci

ć

na siebie uwagi

stworzenia. Jeny spróbował wsta

ć

. Jego nogi jednak nie podołały temu zadaniu.

Mógł jedynie podpełzn

ąć

kawałek na r

ę

kach i kolanach i zajrze

ć

przez zasłon

ę

wody. Sam wygl

ą

dał jak jaki

ś

zwierz.

Został zauwa

ż

ony - le

żą

ce na podłodze ciemne stworzenie zwróciło ku

niemu oczy. Dostał g

ę

siej skórki, ale nie potrafił oderwa

ć

od niego wzroku. I wła

ś

nie

wtedy gdy przymru

ż

ył powieki, by lepiej widzie

ć

, na ogromnym cielsku pojawiła si

ę

iskra jasno

ś

ci, która wkrótce rozlała si

ę

drgaj

ą

cymi falami

ż

ółtego

ś

wiatła po całej

masie, odkrywaj

ą

c wszystko przed Coloqhounem.

To była ona. Bez najmniejszej w

ą

tpliwo

ś

ci wiedział,

ż

e stworzenie jest płci

ż

e

ń

skiej, chocia

ż

nie przypominało

ż

adnego znanego mu rodzaju czy gatunku. W

miar

ę

jak kr

ę

gi jasno

ś

ci rozchodziły si

ę

po jej ciele, z ka

ż

dym uderzeniem serca

ukazywały si

ę

nowe niezwykłe zjawiska. Jerry'emu widok ten kojarzył si

ę

z jak

ąś

roztopion

ą

substancj

ą

- szkłem, mo

ż

e skał

ą

- wtłaczan

ą

w skomplikowane formy i z

powrotem wci

ą

gan

ą

do pieca. Ta dziwna istota nie miała ani głowy, ani ko

ń

czyn

background image

jako takich, ale jej ciało pełne było skupisk jasnych p

ę

cherzyków mog

ą

cych by

ć

oczyma, a tu i ówdzie wyrzucała z siebie opalizuj

ą

ce wst

ę

gi - leniwe, pastelowe

płomienie -które zdawały si

ę

podpala

ć

powietrze.

Teraz stworzenie wydało seri

ę

cichych d

ź

wi

ę

ków: szmerów i westchnie

ń

.

Zastanawiał si

ę

, czy do niego mówi, a je

ś

li tak, to jak ma odpowiedzie

ć

.

Usłyszawszy za sob

ą

kroki, obejrzał si

ę

. To była jedna z tamtych kobiet. Popatrzył

na ni

ą

pytaj

ą

co.

- Nie bój si

ę

- powiedziała.

- Nie boj

ę

si

ę

- odparł.

To była prawda. Niezwykła istota robiła silne wra

ż

enie, lecz nie wzbudzała w

nim strachu.

- Czym ona jest? - spytał.

Kobieta stała tu

ż

przy nim. Jej skóra, sk

ą

pana w migotliwym blasku bij

ą

cym

od istoty, była złocista. Mimo okoliczno

ś

ci - a mo

ż

e z ich powodu - poczuł dreszcz

po

żą

dania.

- To Madonna. Matka Dziewica.

Matka? Jeny poruszył bezgło

ś

nie ustami, odwracaj

ą

c głow

ę

, by znów

spojrze

ć

na istot

ę

. Fale jasno

ś

ci przestały przebiega

ć

po jej ciele. Teraz

ś

wiatło

pulsowało tylko w jednym miejscu, w którym ciało Madonny nabrzmiewało i p

ę

kało w

rytm tego pulsowania. Za sob

ą

usłyszał Jerry kolejne kroki, a w pomieszczeniu

zacz

ę

ły rozlega

ć

si

ę

szepty, d

ź

wi

ę

czny

ś

miech i oklaski.

Madonna rodziła. Nabrzmiałe ciało otwierało si

ę

; tryskało ze

ń

płynne

ś

wiatło;

pomieszczenie napełniło si

ę

zapachem dymu i krwi. Która

ś

z dziewcz

ą

t krzykn

ę

ła,

jakby odczuwała poród razem z Madonn

ą

Oklaski przybrały na sile i nagle szczelina

skurczyła si

ę

, by wyrzuci

ć

z siebie na kafelki dziecko - co

ś

mi

ę

dzy kałamarnic

ą

a

ostrzy

ż

onym jagni

ę

ciem. Pod strumieniami wody natychmiast o

ż

ywiło si

ę

i odrzuciło

w tył głow

ę

, by si

ę

rozejrze

ć

. Jego pojedyncze oko było ogromne i doskonale

przejrzyste. Przez kilka chwil dziecko wiło si

ę

na kafelkach. Dziewczyna stoj

ą

ca

obok Jerry'ego weszła pod zasłon

ę

wody i podniosła je. Bezz

ę

bne usta od razu

zacz

ę

ły szuka

ć

jej piersi. Dziewczyna wło

ż

yła w nie sutek.

- Nieludzkie stworzenie... - mrukn

ą

ł Jerry. Zaskoczyło go,

ż

e dziecko tak

dziwne jest jednocze

ś

nie istot

ą

wyra

ź

nie inteligentn

ą

-Czy wszystkie... czy

wszystkie one s

ą

takie?

Matka zast

ę

pcza spojrzała na

ż

ywy worek w swych ramionach.

- Ka

ż

de z nich jest inne - odparła. - Karmimy je. Niektóre umieraj

ą

. Pozostałe

ż

yj

ą

i id

ą

swoj

ą

drog

ą

- Dok

ą

d, na lito

ść

bosk

ą

?

background image

- Do wody. Do morza. W sny.

Powiedziała co

ś

do dziecka pieszczotliwie. Pokryta rowkami, pulsuj

ą

ca

ś

wiatłem ko

ń

czyna zamachała z zadowoleniem w powietrzu.

-A ojciec?

- Ona nie potrzebuje m

ęż

a - nadeszła odpowied

ź

. - Gdyby chciała, mogłaby

mie

ć

dzieci z deszczem.

Jerry spojrzał ponownie na Madonn

ę

. Wygasło w niej prawie całe

ś

wiatło.

Ogromne ciało wyrzuciło wst

ę

g

ę

szafranowego płomienia, którego blask odbił si

ę

w

kaskadzie wody i rzucił na

ś

cian

ę

ta

ń

cz

ą

ce cienie. A potem znieruchomiało. Gdy

Jerry obejrzał si

ę

na przybran

ą

matk

ę

i dziecko, obojga ju

ż

nie było. Wszystkie

kobiety wyszły, oprócz jednej - dziewczyny, która pokazała mu si

ę

pierwsza.

U

ś

miechaj

ą

c si

ę

tak jak wtedy, siedziała pod przeciwległ

ą

ś

cian

ą

z rozrzuconymi

nogami. Spojrzał mi

ę

dzy nie, a potem z powrotem na jej twarz.

- Czego si

ę

boisz? - spytała.

- Nie boj

ę

si

ę

.

- To dlaczego do mnie nie podchodzisz?

Wstał i podszedł do niej zostawiaj

ą

c za plecami strugi wody, które

przesłaniały sylwetk

ę

pomrukuj

ą

cej Madonny. Jej obecno

ść

nie onie

ś

mielała go. Ta

istota z pewno

ś

ci

ą

nie zwracała uwagi na takich jak on. Je

ż

eli w ogóle go widziała,

to na pewno wydawał jej si

ę

ś

mieszny. Jezu! był

ś

mieszny nawet dla samego

siebie. Nie miał do stracenia ani nadziei, ani godno

ś

ci.

Jutro wszystko to b

ę

dzie snem: woda, dzieci, pi

ę

kno

ść

, która wła

ś

nie teraz

wstała, by go obj

ąć

. Jutro b

ę

dzie my

ś

lał,

ż

e umarł na jeden dzie

ń

i odwiedził

prysznice dla aniołów. A teraz wykorzysta sposobno

ść

.

Gdy sko

ń

czyli si

ę

kocha

ć

, on i u

ś

miechaj

ą

ca si

ę

dziewczyna, próbował

przypomnie

ć

sobie jakie

ś

szczegóły, ale nie miał nawet pewno

ś

ci, czy si

ę

spisał.

Zostało mu tylko niejasne wspomnienie, i to nie jej pocałunków czy samego

zespolenia, tylko stru

ż

ki mleka spływaj

ą

cego z jej piersi i tego, jak mruczała:

„Nigdy... nigdy...", gdy si

ę

spletli. Kiedy było po wszystkim, zmieniła si

ę

; bez słowa,

bez u

ś

miechu zostawiła go samego w m

ż

awce. Zapi

ą

ł zabrudzone spodnie i

zostawił Madonn

ę

jej płodno

ś

ci.

Krótkim korytarzem doszedł do hali wi

ę

kszego basenu. Woda przelewała si

ę

- tak jak wtedy, gdy niesiono go t

ę

dy przed oblicze Madonny. Jej dzieci o rozmaitych

kształtach bawiły si

ę

w

ś

wietlistej wodzie. Kobiet nigdzie nie było wida

ć

, ale drzwi

prowadz

ą

ce do zewn

ę

trznego korytarza stały otworem. Przeszedł przez nie, a gdy

zrobił pi

ęć

kroków, zasun

ę

ły si

ę

za nim.

Teraz, poniewczasie, Ezra Garvey wiedział,

ż

e powrót do budynku Basenów

background image

(mimo

ż

e miał tam kogo

ś

zastraszy

ć

, co zwykle sprawiało mu przyjemno

ść

), był

ę

dem. Rozdrapał bowiem ran

ę

, która - jak s

ą

dził - była bliska wygojenia; powróciło

wspomnienie o jego drugiej tam wizycie, o kobietach i o tym, co mu pokazały.

Usiłował wyja

ś

ni

ć

owe zdarzenia, dopóki nie zacz

ą

ł pojmowa

ć

prawdziwej ich

natury. Kobiety dały mu jaki

ś

narkotyk (prawda?), a potem, kiedy był słaby i stracił

wszelkie poczucie przyzwoito

ś

ci, wykorzystały go dla własnej rozrywki. Karmiły go

piersi

ą

jak dziecko i zrobiły sobie z niego zabawk

ę

. Te wspomnienia jedynie

Garveya zdumiewały, ale były te

ż

inne, przera

ż

aj

ą

ce - o jakim

ś

pomieszczeniu, o

wodzie spadaj

ą

cej zasłon

ą

, o straszliwej ciemno

ś

ci i o jeszcze straszliwszej

ś

wiatło

ś

ci.

Wiedział,

ż

e nadszedł czas, by wypleni

ć

te sny i otrz

ą

sn

ąć

si

ę

z

oszołomienia. Był człowiekiem, który nie zapominał ani wy

ś

wiadczonych przez

siebie, ani otrzymanych przysług. Wieczorem, około jedenastej, odbył dwie

rozmowy telefoniczne, przypominaj

ą

c pewnym ludziom o pewnych zobowi

ą

zaniach.

Cokolwiek kryło si

ę

w Basenach przy Leopold Road, długo ju

ż

tam nie po

ż

yje.

Zadowolony z nocnych manewrów, Garvey poszedł do łó

ż

ka.

Po powrocie ze spotkania z Coloqhounem zmarzni

ę

ty i niespokojny wypił

prawie cał

ą

butelk

ę

sznapsa. Teraz alkohol uderzył mu do głowy, wi

ę

c Garvey

postanowił,

ż

e - nie zdejmuj

ą

c ubrania -poło

ż

y si

ę

na kilka minut, aby odzyska

ć

jasno

ść

zmysłów. Kiedy si

ę

obudził, było ju

ż

jednak wpół do drugiej w nocy.

Usiadł. Brzuch mu znowu si

ę

buntował, wła

ś

ciwie całe ciało miał obolałe. W

ci

ą

gu ponad czterdziestu lat swego

ż

ycia rzadko był chory, bo sukces nie

dopuszczał do niego dolegliwo

ś

ci. Teraz jednak czuł si

ę

okropnie. Głowa pulsowała

mu prawie o

ś

lepiaj

ą

cym bólem - z sypialni do kuchni zszedł posługuj

ą

c si

ę

bardziej

dotykiem ni

ż

wzrokiem. Nalał sobie mleka i usiadł przy stole, by je wypi

ć

. Nie wypił.

Jego wzrok padł na r

ę

k

ę

trzymaj

ą

ca, szklank

ę

. Patrzył na ni

ą

przez mgł

ę

bólu. Nie

wygl

ą

dała jak jego r

ę

ka: była zbyt delikatna, zbyt gładka. Odstawił szklank

ę

, ale

przewróciła si

ę

, a mleko rozlało si

ę

na tekowym blacie i spłyn

ę

ło na podłog

ę

.

Wstał. D

ź

wi

ę

k mleka ciekn

ą

cego na kafelki podłogi w kuchni budził w nim

dziwne my

ś

li. Poszedł niepewnym krokiem do gabinetu. Potrzebował czyjego

ś

towarzystwa, oboj

ę

tnie czyjego. Wzi

ą

ł notes z telefonami i usiłował co

ś

zrozumie

ć

z

zapisków, ale numery nie chciały zrobi

ć

si

ę

wyra

ź

ne. Ogarniała go coraz wi

ę

ksza

panika. Czy to szale

ń

stwo? Czy złudzeniem jest to, co dzieje si

ę

z jego ciałem?

Si

ę

gn

ą

ł r

ę

k

ą

do torsu,

ż

eby rozpi

ąć

koszul

ę

, i musn

ą

ł jeszcze jedno złudzenie,

bardziej absurdalne od pierwszego. Rozrywaj

ą

c materiał ci

ą

gle sobie powtarzał,

ż

e

to wszystko jest niemo

ż

liwe.

Dowody jednak były wyra

ź

ne. Dotykał ciała, które ju

ż

nie było jego ciałem.

background image

Istniały jeszcze

ś

lady,

ż

e skóra i ko

ś

ci nale

ż

ały do niego - blizna po wyrostku na

podbrzuszu, znami

ę

pod pach

ą

- ale esencja jego ciała została zmieniona (zmiany

zachodziły na jego oczach nadal) i oblekła si

ę

w formy przyprawiaj

ą

ce go o wstyd.

Darł paznokciami kształty, które przeobra

ż

ały jego tors, jakby mogły rozpłyn

ąć

si

ę

pod jego palcami - ale tylko zacz

ę

ły krwawi

ć

.

W swoim czasie Ezra Garvey wiele wycierpiał, a prawie wszystkie cierpienia

sam na siebie sprowadził. Kilka razy siedział w wi

ę

zieniu, o mało co nie otrzymał

powa

ż

nej rany, znosił szachrajstwa pi

ę

knych kobiet. Lecz tamte m

ę

ki były niczym w

porównaniu z obecn

ą

udr

ę

k

ą

Nie jest sob

ą

! Kiedy spał, zabrano mu ciało i pod-

rzucono tego odmie

ń

ca. Potworno

ść

owego czynu godziła w jego miło

ść

własn

ą

i

zachwiała jego zdrowiem psychicznym.

Nie mog

ą

c powstrzyma

ć

łez, zacz

ą

ł szarpa

ć

pasek spodni. „Prosz

ę

, Bo

ż

e -

mamrotał - prosz

ę

. Bo

ż

e, spraw, abym nadal był cały." Ledwie widział przez łzy.

Wytarł je i popatrzył na swe krocze. Spostrzegaj

ą

c zachodz

ą

ce deformacje rykn

ą

ł,

a

ż

zadr

ż

ały szyby.

Garvey nie był człowiekiem posługuj

ą

cym si

ę

wykr

ę

tami. Uwa

ż

ał,

ż

e czynom

nie najlepiej słu

ż

y debata. Nie wiedział, jak ten traktat o transformacji został wpisany

w jego organizm i niewiele go to obchodziło. My

ś

lał tylko, ile razy umrze ze wstydu,

je

ś

li ten ohydny stan ujrzy

ś

wiatło dzienne. Wrócił do kuchni, wyj

ą

ł z szuflady du

ż

y

ż

do mi

ę

sa, poprawił ubranie i wyszedł z domu.

Łzy mu obeschły. Poszłyby na mam

ę

, a Garvey nie znosił marnotrawstwa.

Pojechał przez opustoszałe miasto nad rzek

ę

, do Blackfriars Bridge. Zaparkował i

zszedł na brzeg. Tej nocy wody Tamizy były wysokie i wartkie, a wiatr pokrywał

czubki fal biel

ą

,

Dopiero teraz, gdy zaszedł tak daleko, nie analizuj

ą

c zbyt dokładnie swych

zamiarów, poczuł,

ż

e daje o sobie zna

ć

strach przed

ś

mierci

ą

. Był bogatym i

wpływowym człowiekiem - czy z tej ci

ęż

kiej próby nie znalazłoby si

ę

inne wyj

ś

cie ni

ż

to, na które tak pochopnie si

ę

zdecydował? S

ą

przecie

ż

pigularze, którzy mogliby

odwróci

ć

szale

ń

stwo, jakie zawładn

ę

ło komórkami jego ciała, s

ą

chirurdzy, którzy

mogliby odci

ąć

gorsz

ą

ce organy i na powrót zszy

ć

jego rozdart

ą

na strz

ę

py

osobowo

ść

. Ale na jak długo wystarcz

ą

takie rozwi

ą

zania? Wiedział,

ż

e pr

ę

dzej czy

ź

niej proces zacznie si

ę

na nowo. Nie ma ju

ż

dla niego ratunku.

Powiew wiatru zdmuchn

ą

ł z wody pian

ę

. Zmoczyła mu twarz, co ostatecznie

przełamało piecz

ęć

jego niepami

ę

ci. W ko

ń

cu przypomniał sobie wszystko:

pomieszczenie z prysznicami, strugi z obci

ę

tych rur bij

ą

ce w podłog

ę

, upał,

roze

ś

miane, klaszcz

ą

ce kobiety. I to co

ś

, co

ż

yło za wodn

ą

zasłon

ą

, istot

ę

gorsz

ą

od najobrzydliwszego koszmaru, jaki wydobył ze swych zakamarków jego zbolały

background image

umysł. Pieprzył si

ę

tam, w obecno

ś

ci tego potwora, i w szale aktu, kiedy na chwil

ę

si

ę

zapomniał, te suki mu to zrobiły. Nie ma miejsca na

ż

al. Co si

ę

stało, to si

ę

nie

odstanie. Przynajmniej podj

ą

ł kroki zmierzaj

ą

ce do zniszczenia ich nory. A teraz,

przeprowadzaj

ą

c operacj

ę

na samym sobie, zniweczy efekty ich magii, pozbawi je

widoku ich dzieła.

Wiatr był zimny, za to krew Garveya buchała gor

ą

cem, gdy kaleczył swe

ciało. Tamiza przyj

ę

ła t

ę

ofiar

ę

z entuzjazmem. Wiruj

ą

c omywała m

ęż

czy

ź

nie stopy.

Nim sko

ń

czył, pokonała go utrata krwi. Niewa

ż

ne - pomy

ś

lał, gdy ugi

ę

ły si

ę

pod nim

kolana i padał do wody - teraz nikt ju

ż

mnie nie pozna oprócz ryb. Gdy rzeka

zamykała si

ę

nad nim, pragn

ą

ł tylko,

ż

eby

ś

mier

ć

nie okazała si

ę

kobiet

ą

,

Na długo zanim Garvey obudził si

ę

w nocy i odkrył bunt swego ciała, Jerry

wyszedł z Basenów i wsiadł do samochodu z zamiarem powrotu do domu. Nie był

jednak w stanie prowadzi

ć

. Oczy mu łzawiły, stracił poczucie kierunku. Kiedy ledwo

unikn

ą

ł wypadku, zaparkował samochód i poszedł piechot

ą

Jego wspomnienia o

tym, co mu si

ę

przytrafiło, wcale nie były jasne, cho

ć

od tych wydarze

ń

upłyn

ę

ło

zaledwie kilka godzin. Przed oczami stawały mu dziwne obrazy. Poruszał si

ę

w

materialnym

ś

wiecie, ale na wpół

ś

nił. Do rzeczywisto

ś

ci przywrócił go widok

Chandamana i Fryera siedz

ą

cych w jego sypialni. Nie czekał, a

ż

go przywitaj

ą

, tylko

odwrócił si

ę

i uciekł. Pochłon

ę

li cały jego zapas alkoholu, wi

ę

c reagowali do

ść

powoli. Zanim podj

ę

li po

ś

cig, zbiegł ju

ż

ze schodów i wypadł z budynku.

Poszedł do Carole, ale nie było jej w domu. Nie miał nic przeciwko czekaniu.

Pół godziny przesiedział na schodkach pod frontowymi drzwiami, a kiedy zjawił si

ę

lokator mieszkania na ostatnim pi

ę

trze, Jerry'emu udało si

ę

go przekona

ć

,

ż

eby go

wpu

ś

cił do

ś

rodka. Tam te

ż

usiadł na schodach. Zapadłszy w drzemk

ę

cofn

ą

ł si

ę

tras

ą

, któr

ą

przyszedł - a

ż

do skrzy

ż

owania, gdzie zostawił samochód. Ci

ą

gn

ą

ł

tamt

ę

dy tłum ludzi. „Dok

ą

d idziecie?" - zapytał. „Obejrze

ć

jachty" - odpowiedzieli.

„Co to za jachty?" - znów zadał pytanie, ale oni ju

ż

si

ę

oddalali trajkocz

ą

c. Ruszył

wi

ę

c w swoj

ą

stron

ę

. Niebo było ciemne, ale ulice i tak o

ś

wietlał bł

ę

kitny blask nie

rzucaj

ą

cy cieni. Par

ę

kroków od budynku Basenów Jeny usłyszał jaki

ś

plusk;

skr

ę

ciwszy za róg stwierdził,

ż

e po Leopold Road nadci

ą

ga ogromna fala. „Co to za

morze?" - zapytał mewy polatuj

ą

ce nad głow

ą

, bo słony zapach w powietrzu mówił

mu,

ż

e to wody oceanu, nie rzeki. „A czy to ma znaczenie?" - odpowiedziały mewy.

„Czy

ż

wszystkie morza nie s

ą

ostatecznie jednym morzem?" Stał i patrzył na falki

pełzn

ą

ce po asfalcie. Chocia

ż

poruszały si

ę

powoli, wywracały latarnie i tak szybko

podmywały fundamenty budynków,

ż

e te waliły si

ę

jeden po drugim w milczeniu.

Wkrótce lodowate fale dotarły i do jego stóp. W wodzie pomykały ryby jak male

ń

kie

odpryski srebra.

background image

- Jerry? - Na schodach stała Carole i patrzyła na niego. - Co ci si

ę

, u diabła,

stało?

- Mogłem uton

ąć

- odrzekł.

Powiedział jej o pułapce zastawionej przez Garveya przy Leopold Road i o

tym, jak go pobito, a potem o zasadzce w jego domu. Carole okazała mu chłodne

współczucie. Nic nie mówił o po

ś

cigu w spirali, kobietach i tym czym

ś

, co widział w

pomieszczeniu z prysznicami. Nie potrafiłby o tym opowiedzie

ć

, nawet gdyby chciał:

z ka

ż

d

ą

godzin

ą

upływaj

ą

c

ą

od opuszczenia Basenów był coraz mniej pewny, czy w

ogóle co

ś

widział.

- Chcesz tu zosta

ć

? - odezwała si

ę

, kiedy sko

ń

czył.

- My

ś

lałem,

ż

e ju

ż

nie zapytasz.

- Lepiej si

ę

wyk

ą

p. Jeste

ś

pewien,

ż

e nic ci nie złamali?

- Chyba bym ju

ż

czuł, gdyby tak było.

Mo

ż

e i nie miał nic złamanego, ale te

ż

nie wyszedł bez szwanku: był obolały

od stóp do głów, a jego tors przedstawiał szachownic

ę

dojrzewaj

ą

cych siniaków.

Gdy po półgodzinnym moczeniu si

ę

w wodzie wyszedł z wanny i przyjrzał si

ę

sobie

w lustrze, stwierdził,

ż

e całe ciało ma obrzmiałe, a skór

ę

na piersiach wra

ż

liw

ą

na

dotyk i napi

ę

t

ą

, Widok nie był przyjemny.

- Jutro musisz i

ść

na policj

ę

- powiedziała pó

ź

niej Carole, gdy le

ż

eli obok

siebie. - I kaza

ć

aresztowa

ć

tego drania Garveya.

- Chyba tak...

Pochyliła si

ę

nad nim. Twarz miał oboj

ę

tn

ą

ze zm

ę

czenia. Pocałowała go

delikatnie.

- Chciałabym ci

ę

kocha

ć

. - Kiedy to mówiła, nie patrzył na ni

ą

, - Dlaczego tak

to utrudniasz?

- Ja?

Powieki mu opadały. Chciała wsun

ąć

dło

ń

pod płaszcz k

ą

pielowy, który

nadal miał na sobie - nigdy nie mogła poj

ąć

tej wstydliwo

ś

ci, ale niezmiennie była

ni

ą

oczarowana - i popie

ś

ci

ć

go. Lecz pozycja, w jakiej le

ż

ał, sygnalizowała,

ż

e

Jerry chce, aby go zostawi

ć

w spokoju. Carole uszanowała to

ż

yczenie.

- Zgasz

ę

ś

wiatło - rzekła, ale on ju

ż

spał.

Odpływ nie obszedł si

ę

z Ezr

ą

Garveyem łagodnie. Fala uniosła jego ciało i

przez chwil

ę

ciskała nim to tu, to tam, bawi

ą

c si

ę

jak najedzony biesiadnik bawi si

ę

jedzeniem, na które nie ma apetytu. Porwała trupa mil

ę

w dół rzeki, a potem si

ę

nim

znudziła. Pr

ą

d zniósł go na spokojniejsz

ą

wod

ę

pod brzegiem i tam - na wysoko

ś

ci

Battersea - ciało uwi

ę

zło na zwisaj

ą

cej cumie. Fala odeszła z odpływem do morza -

Garvey nie. Zwisał z liny, a opadaj

ą

ca woda ukazywała

ś

witowi jego pozbawione

background image

krwi zwłoki cal po calu. Zanim wybiła ósma, miał wi

ę

ksz

ą

widowni

ę

ni

ż

tylko sam

ranek.

Jerry'ego obudził d

ź

wi

ę

k wody puszczanej z prysznica w przylegaj

ą

cej do

pokoju łazience. Zasłony w sypialni nadal były zaci

ą

gni

ę

te. Do miejsca, gdzie le

ż

ał,

przebijała si

ę

tylko cienka smu

ż

ka

ś

wiatła. Przekr

ę

cił si

ę

,

ż

eby zanurzy

ć

głow

ę

w

poduszk

ę

, gdzie

ś

wiatło nie mogło mu przeszkodzi

ć

, ale jego umysł, raz pobudzony,

zacz

ą

ł pracowa

ć

. Jeny wiedział,

ż

e ma przed sob

ą

trudny dzie

ń

, w którym b

ę

dzie

musiał jako

ś

opowiedzie

ć

policji o ostatnich wydarzeniach. Padn

ą

pytania i niektóre

z nich mog

ą

si

ę

okaza

ć

niewygodne. Im szybciej przemy

ś

li swoj

ą

opowie

ść

, tym

b

ę

dzie spójniejsza. Przewrócił si

ę

i odrzucił koc.

Kiedy spojrzał w dół na siebie, jego pierwsz

ą

my

ś

l

ą

było to,

ż

e nie obudził

si

ę

jeszcze w pełni, ale twarz ma nadal wtulon

ą

w poduszk

ę

i przebudzenie tylko mu

si

ę

ś

ni. S

ą

dził,

ż

e

ś

niło mu si

ę

równie

ż

ciało, które zamieszkiwał - z pojawiaj

ą

cymi

si

ę

piersiami i mi

ę

kkim brzuchem. Nie jego ciało, bo nale

żą

ce do innej płci.

Próbował si

ę

obudzi

ć

, ale to nic nie dawało. Ta zmieniona anatomia nale

ż

ała

do niego - jego było rozci

ę

cie, gładko

ść

, dziwna waga. W ci

ą

gu godzin, jakie

upłyn

ę

ły od północy, został spruty i uszyty na nowo.

Szum prysznica dobiegaj

ą

cy zza drzwi przywiódł mu na my

ś

l Madonn

ę

. A

tak

ż

e kobiet

ę

, która zwabiła go w siebie i szeptała, gdy zmarszczony zadawał

pchni

ę

cia: „Nigdy... nigdy..." Jej słowa oznaczały - chocia

ż

wtedy nie mógł tego

wiedzie

ć

-

ż

e ostatni raz kopułował jako m

ęż

czyzna. Ona i Madonna uknuły spisek,

ż

eby spowodowa

ć

w nim t

ę

przemian

ę

. Czy

ż

nie było to podsumowanie kl

ę

sk jego

ż

ycia?! Nie dane mu było nawet zachowa

ć

własnej płci; m

ę

sko

ść

, podobnie jak

bogactwo i wpływy, została mu obiecana, a potem sprz

ą

tni

ę

ta sprzed nosa.

Wstał z łó

ż

ka odwracaj

ą

c dłonie, by podziwia

ć

ich now

ą

delikatno

ść

, wodz

ą

c

nimi po swych piersiach. Nie bał si

ę

ani nie cieszył. Zaakceptował fait accompli, jak

dziecko akceptuje swoj

ą

sytuacj

ę

, nie rozumiej

ą

c, jakie to Sprowadzi na niego

dobro czy te

ż

zło.

Mo

ż

e tam, sk

ą

d si

ę

wzi

ę

ło to ciało, istniały jeszcze inne czary. Je

ś

li tak,

wróci do Basenów i sam je odnajdzie. Pójdzie spiral

ą

do samego gor

ą

cego j

ą

dra i

porozmawia z Madonn

ą

o tajemnicach. S

ą

na

ś

wiecie cuda! S

ą

siły zdolne wywróci

ć

ciało na wylot bez

ś

ladu krwi, potrafi

ą

ce obali

ć

tyrani

ę

rzeczywisto

ś

ci i bawi

ć

si

ę

w

jej ruinach.

Woda nadal szumiała. Podszedł do lekko uchylonych drzwi łazienki i zajrzał

do

ś

rodka. Carole nie stała pod prysznicem. Siedziała na kraw

ę

dzi wanny z r

ę

koma

przyci

ś

ni

ę

tymi do twarzy. Usłyszała go. Jej ciałem wstrz

ą

sn

ą

ł dreszcz. Nie podniosła

oczu.

background image

- Zobaczyłam... - odezwała si

ę

. Głos miała gardłowy, brzmi

ą

cy ledwo

powstrzymywan

ą

odraz

ą

, - Czyja wariuj

ę

?

-Nie.

- No to co si

ę

dzieje?

- Nie wiem - odparł po prostu. - Czy to takie straszne?

- Obrzydliwe - rzekła. - Ohydne. Nie chc

ę

na ciebie patrze

ć

. Słyszysz? Nie

chc

ę

widzie

ć

.

Nie usiłował si

ę

z ni

ą

sprzecza

ć

. Nie chciała go zna

ć

i miała do tego prawo.

W

ś

lizn

ą

ł si

ę

do sypialni, ubrał si

ę

w swe nie

ś

wie

ż

e, brudne ubranie i wrócił

do Basenów.

Szedł nie budz

ą

c zainteresowania. Je

ś

li nawet kto

ś

zauwa

ż

ył w tym

przechodniu co

ś

dziwnego - ró

ż

nic

ę

mi

ę

dzy ubraniem i okrywanym przez nie ciałem

- to spogl

ą

dał w drug

ą

stron

ę

, nie chc

ą

c si

ę

nad tym zastanawia

ć

o tak wczesnej

porze.

Gdy dotarł na miejsce, przy schodach stało kilku m

ęż

czyzn. Rozmawiali,

chocia

ż

tego nie wiedział, o maj

ą

cym wkrótce nast

ą

pi

ć

wyburzeniu budynku. Jerry

zaczekał w sklepie po przeciwnej stronie ulicy, a

ż

trójka m

ęż

czyzn odejdzie - a

potem zbli

ż

ył si

ę

do drzwi. Bał si

ę

,

ż

e mogli zmieni

ć

zamek, ale nie.

Nie wzi

ą

ł ze sob

ą

latarki; zanurzaj

ą

c si

ę

w labirynt zaufał swemu instynktowi

- a on go nie opu

ś

cił. Po paru minutach poszukiwa

ń

w ciemnych korytarzach Jerry

potkn

ą

ł si

ę

o marynark

ę

, któr

ą

zrzucił poprzedniego dnia, a jaki

ś

czas pó

ź

niej dotarł

do pomieszczenia, gdzie znalazła go roze

ś

miana dziewczyna. Zobaczył,

ż

e z

basenu dochodzi nikły blask

ś

wiatła dziennego. Po jasno

ś

ci, która go tu przedtem

przywiodła, zostały resztki przebłysków.

Woda nadal si

ę

przelewała, ale prawie całe jej

ś

wiatło zgasło. Przyjrzał si

ę

m

ę

tnawej toni:

ż

adnego ruchu pod powierzchni

ą

Odeszły. Matki i dzieci. I -

niew

ą

tpliwie - Madonna.

Udał si

ę

do pomieszczenia z prysznicami. Rzeczywi

ś

cie odeszła. Co wi

ę

cej,

wszystko tu zniszczyła, jakby w napadzie rozgoryczenia. Kafelki zostały wyrwane ze

ś

cian, rury stopiły si

ę

w jej gor

ą

cu. Tu i ówdzie widział plamy krwi.

Wrócił do hali basenu, zastanawiaj

ą

c si

ę

, czy to on wypłoszył mieszkanki tej

prowizorycznej

ś

wi

ą

tyni. Tak czy owak, czarownice odeszły, a on, ich dzieło, sam

miał dawa

ć

sobie rad

ę

, nie poznawszy ich tajemnic.

Zrozpaczony chodził wzdłu

ż

brzegu. Powierzchnia wody nie była zupełnie

spokojna: zbudził si

ę

w niej kr

ą

g zmarszczek, rozszerzaj

ą

cy si

ę

z ka

ż

dym

uderzeniem serca. Jeny nie odrywał wzroku od nabieraj

ą

cego mocy wiru, który

ogarniał sob

ą

cały basen. Poziom wody zacz

ą

ł nagle opada

ć

: w dnie otworzyła si

ę

background image

jaka

ś

klapa i tamt

ę

dy odpływała kipiel. Czy tamt

ę

dy te

ż

uciekła Madonna? Pobiegł

na drugi koniec basenu i przyjrzał si

ę

kafelkom. Tak! Gdy wypełzła ze swej kaplicy,

by schroni

ć

si

ę

w basenie, zostawiła za sob

ą

smug

ę

jakiej

ś

cieczy. A je

ś

li udała si

ę

tam ona, to czy nie poszły za ni

ą

wszystkie kobiety?

Nie miał poj

ę

cia, dok

ą

d odpływa woda. Mo

ż

e do kanalizacji, potem do rzeki i

w ko

ń

cu do morza. Ku

ś

mierci przez utoni

ę

cie, ku zagładzie magii. Albo mo

ż

e

jakim

ś

tajemnym kanałem do ziemi, do jakiego

ś

sanktuarium ukrytego przed

ciekawo

ś

ci

ą

ludzi, gdzie ekstaza nie jest zakazana.

Woda burzyła si

ę

, wir był spieniony; Jeny zwrócił uwag

ę

na jego kształt.

Oczywi

ś

cie - spirala. Teraz woda opadała bardzo szybko, a plusk zmienił si

ę

w ryk.

Wkrótce ju

ż

jej nie b

ę

dzie, a drzwi do innego

ś

wiata zatrzasn

ą

si

ę

i - znikn

ą

,

Nie miał wyboru: skoczył. Wir porwał go natychmiast. Ledwo Jerry zd

ąż

zaczerpn

ąć

oddechu, został wessany pod powierzchni

ę

. Rzuciło nim o dno basenu,

a potem wywin

ą

ł kozła, nieubłaganie zbli

ż

aj

ą

c si

ę

do wylotu. Otworzył oczy. W tej

wła

ś

nie chwili pr

ą

d poci

ą

gn

ą

ł go do kraw

ę

dzi - i poza ni

ą

, Ciałem zawładn

ą

ł

strumie

ń

, rzucaj

ą

c nim w

ś

ciekle we wszystkie strony.

Przed sob

ą

widział Jerry

ś

wiatło. Nie potrafił okre

ś

li

ć

, jak daleko si

ę

ono

znajduje, ale jakie

ż

to miało znaczenie? Je

ś

li utonie, zanim do niego dotrze, i

sko

ń

czy podró

ż

martwy, to co z tego?

Ś

mier

ć

nie była bli

ż

sza spełnienia ni

ż

marzenie o m

ę

sko

ś

ci, którym

ż

ył tyle lat.

Ż

adne słowa nie oddałyby jego dozna

ń

.

Dzie

ń

był pogodny - prawda? - i chyba pełen gwiazd.

Ś

wiatło rosło i rosło, a

tymczasem Jeny otworzył usta i wykrzykn

ą

ł w wir przekle

ń

stwo ku chwale

paradoksu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barker Clive Madonna
Barker Clive Madonna 2
Barker Clive Madonna
Barker Clive Madonna
Barker Clive Sakrament (PERN)
Barker Clive Umęczone dusze Legenda Primordium
Barker Clive Wybrzeze Amen
Barker Clive Ksiega Krwi V
Barker Clive Imajica Pojednanie GTW
Barker Clive Wielkie sekretne widowisko (popr61)
Barker Clive Ksiega Krwi I
Barker Clive Ksiega Krwi 5
Barker Clive Wielkie sekretne widowisko
Barker Clive Zstąp Szatanie

więcej podobnych podstron