3 5 Magic Mourns

background image

Ilona Andrews

antologia

Must Love Hellhounds

, opowiadanie

Kate Daniels 03,5
Magic Mourns

Magia w żałobie

Kate is on medical leave and Andrea is sitting in her office. Everything is going well, until a a giant hell dog escapes the Underworld and Raphael, the smoking-hot and

very persistent werehyena, asks Andrea to help him track down...

Kate jest na zwolnieniu lekarskim i Andrea czasowo przejęła jej gabinet. Wszystko idzie spokojnie
do czasu, aż odbiera dziwny telefon. Po udaniu się na miejsce Andrea spotyka olbrzymiego psa ze
starych legend i Raphaela - gorącego i niezwykle cierpliwego hienołaka, który prosi Andreę o
pomoc w wytropieniu bestii z piekła rodem...

autorzy tłumaczenia:
tłumacz naczelny:

AK / Lori / Lorilaywen

beta główna:

Agnieszka

beta pomocnicza:

Marlen

background image

Część 1

Siedziałam w jednym z wielu małych, ponurych biur w oddziale Zakonu Rycerzy Miłosiernej
Pomocy w Atlancie i udawałam, że jestem Kate Daniels. Telefon Kate nie dzwonił zbyt często, więc
udawanie nie było trudne.
Niestety, kiedy już dzwonił, właśnie tak jak teraz, osoba po drugiej stronie linii rzadko była
zainteresowana podróbką - chcieli oryginalnej Kate.
- Zakon Miłosiernej Pomocy, Andrea Nash przy telefonie.
Kobiecy głos po drugiej stronie mruknął niepewnie:
- Nie jesteś Kate.
- Nie, nie jestem. Jest na zwolnieniu lekarskim. Ale ja ją zastępuję.
- To ja po prostu poczekam, aż wróci.
Powiedziałam „do widzenia” do sygnału rozłączonej linii, odłożyłam słuchawkę i
pogłaskałam moje SIG-Sauery P226 leżące na biurku Kate. Przynajmniej moje pistolety wciąż mnie
lubią.
Prawdziwa Kate Daniels, moja najlepsza przyjaciółka i partnerka w skopywaniu tyłków była
na zwolnieniu lekarskim. I zamierzałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby pozwolić jej
pozostać na tym zwolnieniu - przynajmniej do czasu, aż jej rany przestaną krwawić. Fala magii
opadła. Tajemnicze pomarańczowe i żółte glify na podłodze w biurze Kate przygasły. Na ścianie,
naładowane powietrze wewnątrz poskręcanych żarówek magicznych latarni pociemniało, a na
suficie w korytarzu łagodnym blaskiem rozjarzyły się szpetne brodawki elektrycznego oświetlenia.
Pod moją skórą, sekretna część mnie przeciągnęła się, ziewnęła i zwinęła się w kłębek, by zapaść w
drzemkę, bezpiecznie schowawszy pazury.
Żyliśmy w niepewnym świecie: magia zalewała nas falami, rozpieprzała parę rzeczy i
znikała. Nikt nie potrafił przewidzieć, kiedy nadejdzie, ani kiedy odpłynie. Trzeba było być zawsze
przygotowanym. Czasami jednak, niezależnie jak dobrze przygotowanym się było, magia
zostawiała po sobie coś, z czym nie sposób było sobie poradzić - wtedy zawiadamiało się Policję, a
jeśli oni nie potrafili pomóc, wzywało się Zakon. Zakon zaś wysyła rycerza, kogoś takiego jak ja,
który pomaga uporać się z magicznym problemem. A przynajmniej tak to powinno działać.
Bardzo niewielu ludzi jest biegłych zarówno w magii, jak i technologii. Kate wybrała magię.
Ja wybrałam technikę. Zawsze przedkładałam broń palną i srebrne kule nad czary i miecze.

Telefon zadzwonił ponownie:

- Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy, Andrea...

- A mogę porozmawiać Kate? - zapytał starszy, męski głos zabarwiony prowincjonalnym
akcentem.

- Zastępuję ją. W czym mogę pomóc?

- Mogłabyś przekazać jej wiadomość? Powiedz jej, że dzwonił Teddy Jo ze Złomowisk

background image

Joshuy. Ona mnie zna. Powiedz, że przejeżdżałem przez Buzzard i widziałem jednego z tych kolesi,
z którymi się trzyma, tych zmiennokształtnych, jak biegł na złamanie karku przez Rysy . Dokładnie
pode mną. Gonił go wielki pies.

- Jak wielki był ten pies?
Teddy Jo przemyślał sprawę: - Powiedziałbym, że wielki jak dom. Parterowy. Może odrobinę
większy. Jednak nie tak duży jak te kolonialne, rozumiesz? Taki przeciętny dom.

- Powiedziałbyś, że zmiennokształtny znajdował się w niebezpieczeństwie?

- Do cholery, jasne, że był w niebezpieczeństwie. Ogon mu się palił.

- Uciekał jakby ogon mu się palił, tak?

- Nie, naprawdę się palił. Wyglądał jakby miał wielką, futrzastą świecę wetkniętą w dupę.

Bingo. Zielona piątka. Zmiennokształtny w skrajnym niebezpieczeństwie.

- Rozumiem.

- No dobra, powiedz Kate, że ją pozdrawiam, żeby czasem się odezwała i takie tam.

Rozłączył się.

Złapałam swój pas z bronią i wysłałam skoncentrowaną myśl w kierunku Maxime, sekretarki
Zakonu. Nie miałam żadnych zdolności telepatycznych, ale Maxime miała wystarczająco silne,
żeby wychwycić moją myśl, jeśli bardzo się skupiłam.

- Maxime, mam zieloną piątkę w toku. Interweniuję.

- Baw się dobrze, kochanie. Mam nadzieję, że trafi Ci się coś do zabicia - głos Maxime
odezwał się w moje głowie. - Przy okazji, przypominasz sobie tego miłego, młodego mężczyznę, od
którego nie odbierasz telefonów?

Rafael. Właściwie, nie był typem mężczyzny, o którym kobieta mogłaby łatwo zapomnieć.

- Co z nim?

- Zwykle dzwoni do ciebie dwa razy dziennie, o dwunastej i o drugiej. Dziś nie zadzwonił. Ani
razu.

Zdusiłam w sobie ukłucie rozczarowania.

- Może zrozumiał wiadomość?

- Możliwe. Po prostu pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć.

- Dzięki.

Rafael był problemem. A ja i tak miałam już wystarczająco dużo problemów.
Wzięłam moją ulubioną parę P226-ek i dałam nura do zbrojowni, gdzie trzymałam swój asortyment
broni. Wielki jak dom, tak? Zdjęłam ze stojaka swój karabin Weatherby Mark V gładząc kolbę
ręcznie laminowaną włóknem szklanym i kevlarem. Prawdziwy klasyk. Jeśli musisz mieć absolutną
pewność, że dobrze wykonasz robotę, użyj do niej najlepszego sprzętu. W tej zbrojowni była tylko
jedna broń o większej sile rażenia. Nazywana Wielkim Działem przez męskich rycerzy, a

background image

Wybuchową Dziecinką przeze mnie, spoczywała sama w osobnej szklanej gablocie. Wybuchowa
Dziecinka karmiła się Srebrnymi Jastrzębiami - przeciwpancernymi, zapalającymi, wybuchowymi i
wyładowanymi srebrem nabojami kaliber .50. Żeby wyjąć Wybuchową Dziecinkę z jej gabloty
musiałbym przedstawić wiele wiarygodnych argumentów. Nie przeszkadzało mi to. Weatherby był
bardziej niż wystarczający do tej roboty. Zgarnęłam jeszcze naboje Magnum Ramingoton .416 i
skierowałam się w stronę drzwi, zanim ktokolwiek postanowi mnie zatrzymać.

***

W dzisiejszych czasach kobieta mogła mieć samochód benzynowy, który funkcjonował tylko
przy przypływie techniki, albo pojazd działający na naładowaną wodę, który był sprawny wyłącznie
przy fali magii. Mój Jeep należał do Zakonu i był wyposażony zarówno w silnik elektryczny, jak i
magiczny, więc działał w czasie obu: magii i techniki. Niestety nie działał zbyt dobrze.

Silnik zapalił przy czwartej próbie. Wskoczyłam do środka i wyjechałam z parkingu
dołączając do ciągłego strumienia jeźdźców i powozów sunących na zachód. Mój środek transportu
był jedynym pozbawionym kopyt na całej ulicy. Na resztę składały się konie, muły, osły i woły.

Miasto leżało w ruinach. Sterty zakurzonego gruzu i małe góry tłuczonego szkła wyznaczały
miejsca po dawniej okazałych biurowcach, startych na pył przez bezlitosne szczęki magii. Atlanta
rosła wokół nich. Nowe budynki mieszkalne, zbudowane raczej siłą ludzkich rąk niż przy użyciu
maszyn, wyrastały na szkieletach dawnych budowli. Kamienne i drewniane mostki rozciągały się
nad ziejącymi zapadliskami skruszonych wiaduktów. Małe stragany i otwarte targowiska zastąpiły
supermarkety Wal-Mart i Kroger. Stara Atlanta mogła upaść, jak pień wielkiego drzewa rażony
piorunem - lecz jej korzenie były zbyt silne, by mogła zginąć.

Lubiłam to miasto. Nie urodziłam się tutaj ani nie przyjechałam tu z własnej woli, ale teraz to
miasto było moim terytorium. Chodziłam jego ulicami, próbowałam jego zapachów i wsłuchiwałam
się w jego oddech. Atlanta nie była do mnie przekonana. Co jakiś czas próbowała mnie zabić, ale
teraz jestem pewna, że w końcu doszłyśmy do porozumienia.
Czterdzieści minut później zjechałam z głównej drogi na James Jackson Parkway i trzymałam się
jej aż do skrętu na Szosę Buzzard. Kiedy magia była w górze, głęboko zalewała tę część miasta.
Wysokie drzewa oskrzydlały drogę, olbrzymie sosny i derenie, wciąż zielone, pomimo zbliżającego
się października. Minęłam pogięty metalowy znak: białe litery składały się na napis „SOUTH
COBB DRIVE”, ale został on przykryty wybazgraną czarną farbą nazwą „BUZZARD”. Jasne
wietrzne dzwoneczki zrobione z sępich czaszek i żyłki zwisały z konarów drzew rzucając cienie na
drogę. Radosne powitanie. Nie jestem do końca pewna, co próbowali przez to powiedzieć. Dobry
Boże, czyżby to był jakiś rodzaj ostrzeżenia?

Mój Jeep zajechał na stary most na rzece Chattahoochee. Stare mapy utrzymywały, że
skierowanie się na północ doprowadzi mnie do Smyrny, a skręcenie na południowy-zachód zabierze
mnie do Mableton, ale żadne z tych miejsc już nie istniało.

Przejechałam most i zjechałam na pobocze. Przede mną rozciągała się rozległa sieć
wąwozów. Wąskie i kręte, niektóre głębokie na 100 jardów, choć większość była płytka, splatały się
i rozdzielały w gwałtownych zwrotach, niczym tunele wydrążone przez ogromnego, żywiącego się

background image

ziemią termita. Gdzieniegdzie, przycupnięte w połowie zbocza, otoczone mizernymi zaroślami,
wznosiły się pozostałości strych budynków. Szosa, przerywana łatami drewnianych mostów,
przecinała wąwozy biegnąc po szczytach urwisk. Ponad tym wszystkim czarnoskrzydłe sępy
szybowały na prądach powietrza. Miejscowi nazywali ten obszar Rysami, ponieważ z góry
wyglądał, jakby ziemię zarysował szponami gigantyczny myszołów. Rysy narodziły się po
pierwszym wybuchu, kiedy magia powróciła do świata w trzydniowej fali niosącej śmierć i
nieszczęście. Z każdą kolejną falą magii wąwozy stawały się odrobinę głębsze.

Daleko na południu Rysy łączyły się w jeden wąwóz, który ostatecznie stawał się Szczeliną
Plastra Miodu, kolejnym przeklętym magicznym miejscem. Sama szosa służyła jako ulubione
miejsce rozgrywania wyścigów równoległych dla skretyniałych młodocianych przestępców. Gdzieś
w tej mieszaninie ziemi i powietrza była moja zielona piątka - zmiennokształtny w
niebezpieczeństwie. Miejmy nadzieję, że wciąż żywy i hołubiący swój przypalony ogon.

Atlanta była domem dla jednej z największych społeczności zmiennokształtnych w kraju.
Gromada, bo pod taką nazwą była znana, liczyła ponad 1500 członków podzielonych na siedem
klanów w zależności od ich zwierzęcej formy. Każdym klanem rządziła para alf. Czternaście alf
tworzyło Radę Gromady, której przewodniczył Curran, Władca Bestii Atlanty. Curran dzierżył
niewiarygodną moc i najwyższą władzę. Był Alfą.

Żeby zrozumieć Gromadę, trzeba zrozumieć zmiennokształtnych. Zawieszeni w połowie
drogi między człowiekiem a zwierzęciem mogli ulec jednej ze stron. Ci, którzy poddali się
zwierzęcej naturze staczali się w katastrofalny obłęd. Upajali się perwersją i okrucieństwem,
napychali ludzkim mięsem, gwałcili i mordowali, dopóki ludzie, tacy jak ja, nie uśpili ich jak
wściekłych psów. Nazywano ich loupami i zabijano, gdy tylko zostali odkryci. Aby pozostać
człowiekiem, zmiennokształtny musiał wieść życie zgodne z bardzo surowym reżimem
umysłowym szczegółowo opisanym w Kodeksie - zbiorze reguł sławiącym dyscyplinę, lojalność,
posłuszeństwo i powściągliwość. Zmiennokształtny nie znał wyższego powołania niż służenie
Gromadzie - a Curran i jego Rada nadali tej służbie nowy wymiar. Wszyscy zmiennokształtni
przeszli szkolenie w zakresie sztuk walki, zarówno indywidualnie, jak i w oddziałach. Wszyscy
uczuli się ukierunkowywać agresję, radzić sobie z postrzałem srebrnymi kulami i używać różnych
rodzajów broni.

To wszystko, w połączeniu z ich liczebnością, żelazną dyscypliną oraz wysokim stopniem
organizacji, sprawiało, że posiadanie Gromady w mieście przypominało życie obok półtora tysiąca
wysoko wykwalifikowanych profesjonalnych zabójców z udoskonalonymi zmysłami, nadnaturalną
siłą i zdolnością regeneracji.

Dla Zakonu obecność Gromady była wysoce kłopotliwa. Zmiennokształtni nie ufali
Zakonowi. I mieli do tego prawo, bo rycerze patrzyli na każdego zmiennokształtnego jakby ten
tylko czekał, by przeistoczyć się w potwora. Do tej pory Kate była jedynym przedstawicielem
Zakonu, któremu udało się zdobyć ich zaufanie i woleli wszystkie sprawy załatwiać wyłącznie z
nią. Wyciągnięcie zmiennokształtnego z opresji będzie dużym krokiem naprzód do poprawy moich
notowań w obu organizacjach. Przynajmniej teoretycznie powinno być.

Zaciągnęłam ręczny i zaczęłam pod wiatr oddalać się od Jeepa. Trudno było cokolwiek

background image

wyczuć ze spalinami wypalającymi mi nozdrza. Teddy Jo prawdopodobnie wyolbrzymił rozmiar
psa, naoczni świadkowie zwykle przesadzają, ale nawet, gdyby był wielkości „przeciętnego domu”,
znalezienie go w labiryncie wąwozów może okazać się trudne. Szosa nie biegła prosto, wiła i
rozdzielała się na mniejsze drogi, z których połowa prowadziła do nikąd, a reszta kończyła swój
bieg ponownie łącząc się z Buzzard.

Przykucnęłam na skraju wąwozu i pozwoliłam prądom powietrza opowiadać mi historię.
Odrobina omdlewająco słodkiego aromatu zgnilizny z rozkładających się ciał i dziwny, nieco
oleisty smród żerujących na nim sępów. Piżmo dwóch dzikich kotów urządzających konkurs
opryskiwania nawzajem swoich znaków. Ostra gorycz odległego skunksa. Woń palących się
zapałek.

Zatrzymałam się. Dwutlenek siarki. I to całkiem sporo. Była to jedyna woń, która nie
pasowała do zwykłych zapachów świata zwierząt. Wróciłam do Jeepa i kierując się zapałkami
podążyłam na północ. Bywały chwile kiedy mój sekret okazywał się przydatny.

Swąd palącej się siarki stawał się coraz silniejszy. Niski pomruk przetoczył się przez wąwóz
poniżej przechodząc w ciężkie, wilgotne dyszenie, a następnie w sfrustrowany, złożony skowyt,
jakby zgodnie zaskamlało kilka psów na raz.

Poprowadziłam Jeepa wzdłuż krawędzi wąwozu i spojrzałam w dół. Pusto. Żadnych
gigantycznych psów, tylko płytkie, 25-stopowe zagłębienie z odrobiną rzadkich krzaków i
śmieciami na dnie. Zepsuta, zardzewiała lodówka. Resztki kanapy. Różnokolorowe, poplamione
szmaty. Najwyraźniej dom zjechał w dół stoku i teraz przysiadł w zrujnowanej stercie tuż przy
krawędzi, w miejscu, gdzie wąwóz gwałtownie skręcał w lewo.

Podekscytowane warknięcie przewinęło się z hukiem po Rysach - głęboki, pierwotny dźwięk
jaki wydaje ogromna bestia ruszająca w pościg. Włosy zjeżyły mi się na karku. Nadepnęłam
hamulec, zwinęłam karabin Weatherby z siedzenia i wyskoczyłam na zewnątrz zajmując pozycję na
krawędzi.

Kudłaty kształt wyskoczył zza zakrętu wąwozu. Szafranowe zwierzę, ze szczyptą czarnych
plamek na wygiętym grzbiecie, przeleciało nad śmieciami, mięśnie jego potężnych przednich łap
pracowały z wysiłkiem. Bouda. Cholera.

Hienołak mnie zauważył. Rechot wibrującego, przerażonego śmiechu eksplodował z jego
pyska.

Proszę, niech to nie będzie Rafael. Proszę, niech to nie będzie Rafael. Proszę...

Bouda w pół skoku zmienił kierunek obracając się w moją stronę. Jego ciało zatrzeszczało
skręcając się niczym u połamanej lalki. Kości przebiły się przez ciało, mięśnie przesuwały się w
górę nowych, potężnych kończyn, wyrzeźbionej klatki i humanoidalnego tułowia. Szczęki
wybuchły rozrastając się do nieproporcjonalnych rozmiarów. Jego twarz spłaszczyła się do
groteskowej podobizny człowieka, przednie łapy rozciągnęły się tworząc ręce zdolne objąć całą
moją głowę. Bouda w swojej bojowej formie - potwór w połowie drogi między hieną i
człowiekiem. Dla zmiennokształtnego osiągnięcie tej formy było sukcesem, uczynienie jej
proporcjonalną było niezwykłym wyczynem, a mówienie w niej było prawdziwą sztuką.

background image

Szczęki hienołaka rozchyliły się ukazując trzycalowe kły. Rozdarł się z mrożącym krew w
żyłach krzykiem:

- Andrea, uciekaj! Jedź!

Rafael. Psiakrew.

- Nie panikuj. - Namierzyłam zakręt przez celownik optyczny. - Mam wszystko pod kontrolą.
Coś, co zmusiło do ucieczki boudę w bojowej formie, zwłaszcza tak szalonego i
niebezpiecznego jak Rafael, musi być traktowane z respektem. Na szczęście Weatherby dostarczał
respekt zapakowany w naboje Magnum. To zatrzymałoby nosorożca w pełnym biegu. Jestem
cholernie pewna, że poradzi sobie z przerośniętym psem.

Ziemia zadrżała jakby od uderzeń olbrzymiego młota. Odpadki na dnie wąwozu podskoczyły
w miejscu. Coś ogromnego wyskoczyło zza zakrętu, było niemal równe ze ścianami wąwozu.
Krwistoczerwone i masywne, poślizgnęło na śmieciach i wbiło w krzywiznę zakrętu. Zderzenie
wstrząsnęło zboczem. Ruiny domu zadrżały i zsunęły się w dół w deszczu cegieł odbijających się
od trzech psich głów stworzenia.
Wysoki na dwadzieścia cztery stopy trójgłowy pies. Łaaał. To była najprawdopodobniej
najfajniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam przez celownik karabinu.

Pies otrząsnął się rozrzucając w koło gruz ze swojego futra. Muskularny, o potężnej klatce
piersiowej, zbudowany jak włoski mastiff złapał przyczepność czterema masywnymi łapami i rzucił
się w pościg za Rafaelem. Z tyłu, długi, przypominający bicz ogon przecinał powietrze; kolec na
jego końcu kształtem przypominał głowę węża. Pyski w jego trzech głowach zwisały otwarte
ukazując lśniące kły dłuższe niż moje przedramię. Trzy kręte, rozwidlone języki zwieszały się z
pysków, kiedy z hukiem pędził na nas tocząc pianę z pomiędzy odrażających zębów. Krople śliny -
każda wystarczająco duża, by napełnić wiadro - zapalały się w powietrzu. Był zbyt potężnie
zbudowany. Kula mogła się nie przebić.
Jednakże, nie musiałam go zabijać. Musiałam jedynie opóźnić go wystarczająco, żeby ten tępak
zdążył do mnie dobiec. Namierzyłam pysk środkowej głowy. Postrzał w nos przyniesie najwięcej
bólu.

- Biegnij, do cholery - zawył Rafael wdrapując się do mnie po stoku.

- Nie ma powodu do krzyku.

Ogarnęło mnie podniecenie, pradawny dreszcz towarzyszący myśliwemu namierzającemu
swoją ofiarę. Ciemny nos bestii zatańczył w moim celowniku.

Spokojnie. Wyceluj. Odetchnij. Masz czas.

Potrójne warknięcie wyrwało się z trzech ogromnych paszcz.

Delikatnie, powoli nacisnęłam spust.

Weatherby wypluł z siebie grzmot. Odrzut z broni uderzył mnie w ramię. Środkowa głowa
psa drgnęła. Weatherby mieścił dwa pociski w magazynku oraz jeden w komorze. Wymierzyłam i
strzeliłam jeszcze raz. Środkowa głowa opadła. Bestia zawyła i zakręciła w bólu. Idealnie.
Weatherby znowu wygrywa.

background image

Rafael wystrzelił w górę zbocza rzucając się ku mnie w rozpaczliwym skoku. Złapałam go za
ramiona i wciągnęłam na górę. Popędziliśmy do Jeepa. Rafael wylądował na siedzeniu pasażera, ja
wskoczyłam za kierownicę i wcisnęłam pedał gazu w podłogę.

Jęk czystej frustracji wstrząsnął szosą. We wstecznym lusterku pies wypłynął z wąwozu,
jakby miał skrzydła, i wylądował na drodze za nami.

- Szybciej! - warknął Rafael.

Prowadziłam wyciskając stary silnik Jeepa do ostatniej kropli. Pędziliśmy szosą na złamanie
karku. Pies ścigał nas z triumfalnym wyciem, które wstrząsało ziemią pod kołami samochodu. W
trzech imponujących skokach pokonał dzielącą nas odległość i pochylał się nad samochodem z
szeroko otworzoną paszczą. Owiał mnie jego cuchnący, żrący oddech. Rafael zerwał się i
odwarknął, sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Płonąca ślina trafiła w tylne siedzenia przypalając
tapicerkę w gryzących oparach topiącego się syntetyku.

Skręciłam gwałtownie, nagle wjeżdżając na drewniany most i niemal posyłając Jeepa w
przepaść. Monstrualne zęby kłapnęły o stopę od tylnego siedzenia.

Pies warknął. We wstecznym lusterku zobaczyłam, jak spina mięśnie zbierając się do skoku.
Przede mną Szosa Buzzard biegła prosto i była wąska, z wąwozami po obu stronach. Nie było
dokąd uciec. Koniec z nami.

Wewnątrz mnie zwierzę przedzierało się przez moje ciało próbując wydostać się spod skóry.
Zacisnęłam zęby i pozostałam człowiekiem.

Pies skoczył. Jego ogromne cielsko leciało w naszą stronę, gdy nagle szarpnęło nim do tyłu,
jakby pociągnęła go niewidzialna smycz, która właśnie rozwinęła się na swoją pełną długość. Psi
olbrzym upadł niezdarnie machając łapami w powietrzu. W lusterku zobaczyłam, jak wstaje. Jego
szczekanie donośnie rozeszło się po Rysach. Pies szczeknął jeszcze raz, zaskamlał i wskoczył z
powrotem do wąwozu.

Zwolniłam do prędkości, która pozwalała mi skręcać bez posyłania nas na pewną śmierć w
szczeliny poniżej.

- Ty! Wyjaśnij!

Na siedzeniu obok mnie Rafaelem wstrząsnął dreszcz. Futro wtopiło się w gładką, ludzką
skórę opinającą rozdzierająco piękne ciało. Czarne jak węgiel włosy spłynęły z jego głowy na
ramiona. Spojrzał na mnie tymi tlącymi się, błękitnymi oczami, uśmiechnął się i zemdlał.

- Rafael?

Nieprzytomny. Z magią w odpływie, zmiana kształtu wymagała sporego wysiłku, szczególnie
w połączeniu z wcześniejszą forsowną ucieczką, więc Lyc-V - wirus zmiennokształtnych - wyłączył
go, by mógł odpocząć.

Warknęłam pod nosem. Oczywiście mógłby pozostać przytomny, gdyby nie zmienił się w
człowieka. Wiedział jednak, że gdy się przemieni, zemdleje na siedzeniu obok mnie - nagi - i będę
zmuszona gapić się na niego, dopóki nie wyśpi się wystarczająco, by dojść do siebie. Zrobił to
specjalnie. Hienołak Casanova znowu w natarciu. Zaczynałam być naprawdę zmęczona tym jego

background image

niedorzecznym uganianiem się za mną.

Dziesięć minut później wjechałam na opuszczoną stację Shella i zaparkowałam pod
betonowym dachem osłaniającym dystrybutory paliwa.

Ścisnęłam mój karabin i nasłuchiwałam. Żadnego warczenia. Żadnego pomrukiwania.
Byliśmy bezpieczni.

Serce waliło mi jak młot. Poczułam gorzkawy posmak na swoim języku i zacisnęłam mocno
oczy. Opóźniona reakcja na stres, nic więcej.

W środku, moje drugie, sekretne ja, wiło się i krzyczało z frustracji. Zakułam je w mentalne
łańcuchy. Kontrola. W końcu to wszystko sprowadzało się do kontroli. Nauczyłam się narzucać
swoją wolę własnemu ciału jeszcze w dzieciństwie - miałam wybór, to albo śmierć. Lata
umysłowego treningu w Akademii Zakonu wzmocniły moje opanowanie.
Oddychaj. Kolejny oddech.

Spokój.

Stopniowo zwierzęca część mnie uspokoiła się. Właśnie tak. Rozluźnij się. Dobrze.
Wszyscy zmiennokształtni walczyli ze swoją wewnętrzną bestią. Niestety, ja nie byłam zwykłym
zmiennokształtnym. Moje problemy były znacznie bardziej złożone. A obecności Rafała tylko
pogarszała sprawę.

Rafael wciągnął się obok mnie pochrapując lekko. Dopóki się nie obudzi, rozważanie,
dlaczego uganiał się za nim wielki, trzygłowy pies z płonącą śliną, było bezcelowe.
Spójrzcie na niego. Drzemie sobie wolny od wszelkich trosk, pewny, że będę go pilnować. I to
właśnie robiłam. Spotykałam w swoim życiu przystojnych mężczyzn, niektórych obdarzonych
klasycznie doskonałymi rysami twarzy i ciałem zbudowanym jak u Dawida Michała Anioła. Rafael
nie był jednym z takich mężczyzn - a jednak zostawiał ich wszystkich daleko w tyle.

Miał swoje zalety: brązową skórę, męską szczękę i szerokie, zmysłowe usta. Ale jego twarz
była zbyt wąska. Jego nos był zbyt długi. A mimo to, gdy patrzył na kobiety tymi
ciemnoniebieskimi oczami, traciły cały zdrowy rozsądek i dosłownie rzucały się na niego. Jego
twarz była taka ciekawa i taka... zmysłowa. Nie było na to lepszego określenia. Rafael był
chodzącą, ściśle kontrolowaną, męską zmysłowością; żar tlił się tuż pod powierzchnią jego śniadej
skóry.

Jego ciało zapierało mi dech w piersi. Miał szczupłą, wyrazistą i proporcjonalną budowę -
perfekcyjną, z szeroką klatką piersiową, wąskimi biodrami i długimi nogami. Moje spojrzenie
przesunęło się w dół, między jego nogi. I był bardzo hojnie obdarzony przez naturę.

Był dla mnie miły, prawdopodobnie milszy, niż na to zasługiwałam. Za pierwszym razem,
kiedy moje ciało mnie zdradziło, on i jego matka, Ciocia B, uratowali mi życie, prowadząc mnie z
powrotem do mojego kształtu. Za drugim razem, gdy moje plecy poprzebijały srebrne kolce, on
obejmował mnie i mówił do mnie w trakcie wyciągania ich z mojego ciała. Kiedy wracam myślami
do tych chwil, wydaje mi się, że wyczuwałam w nim wrażliwość i bardzo mocno chcę wierzyć, iż
była szczera.

background image

Niestety Rafael był także boudą. Jest takie powiedzenie o hienołakach: od czternastki do
osiemdziesiątki, ślepą, kulawą i szaloną - bouda będzie się pieprzyć z czymkolwiek. Wiedziałam to
z pierwszej ręki. W ich słowniku nie istniało słowo „monogamia”.
Rafael widział prawdziwą mnie i nigdy wcześniej nie spotkał nikogo podobnego. Dla niego byłam
TDR-KJNP. Tą Dziwną Rzeczą Której Jeszcze Nie Przeleciałem.

Im więcej o tym myślałam, tym bardziej byłam wkurzona. Potrafił dość dobrze mówić w
bojowej formie. Gdyby nie zasnął, do tej pory wyciągnęłabym od niego wszystkie wyjaśnienia. Nie
wspominając nawet, że gdyby coś nas zaatakowało, zostałam z cięższym ode mnie o jakiejś
osiemdziesiąt funtów, bezwładnym mężczyzną, którego musiałbym bronić. Właściwie, co takiego
miałam z nim zrobić? Czyżby oczekiwał, że będę wzdychać ciężko podziwiając jego nagie ciało? A
może powinnam wykorzystać sytuację?

Sięgnęłam do schowka w samochodzie i wydłubałam z niego marker. Wykorzystanie sytuacji
wcale nie brzmiało tak źle.

***

Godzinę później Rafael przeciągnął się i otworzył oczy. Jego wargi rozciągnęły się w
niewymuszonym uśmiechu.

- Hej. To naprawdę piękny widok do ujrzenia po przebudzeniu.

Podniosłam na niego mojego SIG-Sauera.

- Powiedz mi, dlaczego tamten miły piesek cię gonił.

Zmarszczył nos i dotknął swoich ust.

- Czy ja mam coś na wargach?

Tak, masz.

- Rafael, skoncentruj się! Wiem, że to dla ciebie trudne, ale spróbuj trzymać się tematu.
Wyjaśnij tego psa.

Polizał swoje usta rozpraszając tym moje myśli. Andrea, skup się! Spróbuj trzymać się
tematu.

Rafael pamiętał, żeby sprawiać wrażenie wyluzowanego i odchylił się do tyłu obdarowując
mnie widokiem spektakularnej klatki.

- To skomplikowane.

- Przekonajmy się. Po pierwsze, co ty w ogóle tutaj robisz? Nie powinieneś teraz przeciągać
gdzieś ogromnych kamieni?

Około sześć tygodni temu część z nas przystąpiła do Północnych Rozgrywek - nielegalnego
turnieju walk na śmierć i życie. Zrobiliśmy to, żeby zapobiec wybuchowi wojny przeciw
Gromadzie. Zarówno Zakon, jak i Curran, Władca Bestii, raczej nieprzychylnie patrzyli na to
wydarzenie. W efekcie Kate była na zwolnieniu lekarskim, a Władca Bestii, który w końcu sam

background image

wziął udział w turnieju, skazał siebie i pozostałych zaangażowanych w to zmiennokształtnych na
kilka tygodni ciężkich robót przy rozbudowie cytadeli Gromady.

- Curran zwolnił mnie z powodu problemów rodzinnych - powiedział Rafael.

Niedobrze.

- Co się stało?

- Zmarł towarzysz mojej matki.

Moje serce podskoczyło. Ciocia B była... była dobra. Kiedyś uratowała mi życie i nie
zdradziła mojej tajemnicy. Zawdzięczałam jej wszystko. A nawet, gdyby tak nie było, miałam do
niej ogromny szacunek. Wśród boud, zgodnie z naturą hien, to samice rządziły. Były bardziej
agresywne, bardziej okrutne i bardziej alfa. Ciocia B miała te wszystkie cechy, ale była także
sprawiedliwa i bystra, nie tolerowała żadnych bzdur. A kiedy jesteś alfą klanu boud, masz do
czynienia z naprawdę dużą ilością bzdur. Gdybym dorastała pod opieką Cioci B, a nie tych suk,
które rządziły moim dzieciństwem, może nie byłabym taka popieprzona.

- Bardzo mi przykro.

- Dziękuję - powiedział Rafael i odwrócił wzrok.

- Jak ona się trzyma?

- Niezbyt dobrze. Był bardzo miłym mężczyzną. Lubiłem go.

- Co się stało?

- Atak serca. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko.

Zmiennokształtni prawie nigdy nie umierali na serce.

- Był człowiekiem?

Rafael przytaknął. - Byli ze sobą przez prawie dziesięć lat. Poznała go niedługo po śmierci
mojego ojca. Msza miała odbyć się w piątek. Ktoś ukradł jego ciało z domu pogrzebowego. - Niski
pomruk splótł się z jego słowami. - Moja matka nie mogła się z nim pożegnać. Nie mogła go
pochować.

O Boże. Zacisnęłam zęby.

- Kto zabrał ciało?

Twarz Rafaela przybrała ponury wyraz.

- Nie wiem. Ale zmierzam się tego dowiedzieć.

- Wchodzę w to. Jestem to winna twojej matce.

Ciocia B miała prawo pochować swojego partnera. Albo pochować to, co zabrało jego ciało.
Obie wersje mi odpowiadały.

Rafael skrzywił się.

- Poczułaś zapach zapałek?

background image

Kiwnęłam głową. - To ten pies.

- Tak. Złapałem jego trop w domu pogrzebowym i podążyłem za nim tutaj. Było tam coś
jeszcze, ale smród tego psa jest tak cholernie ostry, że ginie w nim wszystko inne.

Rafael spojrzał na mnie twardo. Skinęłam palcami.

- Dawaj.

- Wydaje mi się, że wyczułem wampira.

Ogromy trójgłowy pies był złą wiadomością. Wampir był dużo, dużo gorszą. Patogen
Immortuus odpowiedzialny za wampiryzm zabijał swoją ofiarę. Wampiry nie posiadały żadnego
ego, świadomości ani zdolności logicznego myślenia. Miały możliwości intelektualne karalucha.
Rządzone przez niezaspokojony głód krwi, zabijały wszystko, co mogło krwawić. Pozostawiane
same sobie zmiotłyby życie z powierzchni ziemi, a następnie pożarły siebie nawzajem. Jednak ich
puste umysły stanowiły doskonałe narzędzie dla woli nawigatora - nekromanty, który pilotował
wampira niczym marionetkę, widząc jego oczami i słysząc jego uszami. Było kilka rodzajów
nekromantów; najbardziej biegłych w tej sztuce nazywano Panami Umarłych. Wampir pilotowany
przez Pana Umarłych mógł w kilka sekund zniszczyć pluton wyszkolonych żołnierzy. 99% Panów
Umarłych należało do Rodu. Zaś Ród oznaczał bardzo, bardzo złą wiadomość. Ród funkcjonował
jak korporacja, był dobrze zorganizowany, bogaty i specjalizował się w wszelkim rodzaju
nekromancji. No i był bardzo potężny.

- Myślisz, że to Ród ukradł ciało?

- Nie wiem - Rafael wzruszył ramionami. - Pomyślałem, że się tam rozejrzę - zanim ty się w
to zaangażowałaś.

- Dla mnie to bez znaczenia. A dla ciebie?

- Mam to w dupie.

Oczy Rafaela rozbłysły nadając mu nieco obłąkany wygląd.

- Czyli w tej kwestii się zgadzamy.

Skinęliśmy sobie głowami.

- Więc podążyłeś tropem zapachu siarki aż tutaj i co potem? - zapytałam.

- Wpadłem na Burka. Ścigał mnie aż do przewężenia wąwozu. Przesiedziałem tam godzinę
lub coś koło tego, po czym on się oddalił, a ja pobiegłem inną drogą. Najwyraźniej nie oddalił się
wystarczająco. Nawiasem mówiąc, co to za stworzenie, ten Burek?

- Nie mam pojęcia.

Całe moje szkolenie dotyczyło współczesnych zastosowań magii. Mogłam z głowy
wyrecytować wampirzy biocykl, potrafiłam zdiagnozować loupizm we wczesnych stadiach,
umiałam prawidłowo zidentyfikować rodzaj użytej pyromagii na podstawie wypalonych śladów -
ale dajcie mi dziwne stworzenie i miałam w głowie całkowitą pustkę.

- Kto mógłby wiedzieć? - zapytał Rafael.

background image

Spojrzeliśmy na siebie i powiedzieliśmy zgodnie:

- Kate.

Kate miała umysł ostry jak brzytwa i niczym z rękawa sypała ciekawostkami na najbardziej
tajemnicze mitologiczne tematy. Nawet jeśli czegoś nie widziała, to na pewno wiedziała, kogo
zapytać.

Wyjęłam telefon komórkowy ze schowka. Była tylko jedna funkcjonująca sieć komórkowa.
Należała do wojska, a ja, jako rycerz Zakonu i funkcjonariusz służb publicznych, miałam do niej
dostęp.

Gapiłam się na telefon.

- Nie pamiętasz numeru? - spytał Rafael.

- Nie. Zastanawiam się, jak to sformułować. Powiem to niewłaściwie i za chwilę Kate będzie
pędzić do linii ley.

Kate nigdy nie spotkała osoby, której nie chciałaby ochraniać, najchętniej przez posiekanie
wszystkich wrogów swoim mieczem. Ale była również człowiekiem i potrzebowała odpoczynku.

Rafael posłał mi olśniewający uśmiech. Moje serce stanęło na moment.

- A może chcesz spędzić trochę czasu sam na sam ze mną?

Odbezpieczyłam swój pistolet.

Podniósł ręce do góry wciąż szczerząc się jak idiota.

Z powrotem zabezpieczyłam broń i wykręciłam numer.

- Kate Daniels - głos mojej najlepszej przyjaciółki zabrzmiał w moim uchu.

- Hej, to ja. Jak twój brzuch?

- Przestał boleć. Co się dzieje?

- Muszę zidentyfikować wysokiego na dwadzieścia stóp, trójgłowego psa o krwistoczerwonej
sierści i płonącej ślinie.

Właśnie tak, to rutynowa, całkowicie zwyczajna sprawa, codziennie natykam się na wielkie
trójgłowe psy...

W telefonie na chwilę zapadła cisza.

- Czy wszystko w porządku? - zapytała.

- Wszystko jest w porządku - zapewniłam ją uśmiechając się promiennie do telefonu, jakby
mogła mnie zobaczyć. - Potrzebuję jedynie informacji, co to jest.

- Czy jego ogon przypomina węża?

Zastanowiłam się nad długim, cienkim jak bat ogonem z kolcem na końcu.

- Coś w tym rodzaju.

- Jesteś w biurze?

background image

- Nie, jestem w naszym Jeepie, w terenie.

- Zajrzyj pod siedzenie pasażera, do czarnego plastikowego pojemnika. Powinna tam być
książka.

Rafael wyskoczył z samochodu, zanurkował pod siedzenie i wyciągnął zniszczoną, pełną
oślich rogów kopię „Almanachu Mistycznych Stworzeń” .

- Mam - powiedziałam do telefonu.

- Strona siedemdziesiąta szósta.

Rafael błyskawicznie otworzył książkę i pokazał mi. Po lewej stronie widniała litografia
przedstawiająca trójgłowego psa z wężowym ogonem. Podpis pod ilustracją głosił „CERBER”.

- Czy to jest twój pies? - zapytała Kate.

- Być może. Skąd do cholery znałaś właściwą stronę?

- Mam doskonałą pamięć!

Parsknęłam kpiąco.

Kate westchnęła do telefonu:

- Wylałam kiedyś kawę na tę stronę i musiałam zostawić książkę rozłożoną, żeby wyschła.
Teraz zawsze otwiera się w tym miejscu.

Uważnie przyjrzałam się psu.

- Na pewno wygląda podobnie, ale nasz był większy.

- Nasz? Kto jest z tobą?

- Rafael.

Głos Kate załamał się:

- W trzy godziny będę w Atlancie. Gdzie jesteś?

- Powiedziałam już, że to nic wielkiego.

- Gówno prawda. Nie współpracowałabyś z Rafaelem, gdyby nie zbliżała się Apokalipsa, a to
był jedyny sposób, żeby jej zapobiec.

Rafael zakrył twarz dłońmi i zatrząsł się wydając zdławione dźwięki podejrzanie
przypominające śmiech.

- No bardzo śmieszne - warknęłam. - Dziękuję bardzo. Świetnie damy sobie radę sami. Jeśli
chcesz pomóc, lepiej powiedz mi więcej o Cerberze.

- Cerber należy do Hadesa, greckiego boga Podziemia. Jest to miejsca, w którym dusze
spędzają swoje życie pozagrobowe, zaś podstawową funkcją Cerbera jest strzeżenie jego bram.
Poza tym, według mitów, Hades wysyła go czasem z różnymi zadaniami. Powinien nie tolerować
światła słonecznego.

- Ten nie miał problemów ze słońcem. Przychodzi ci do głowy jakikolwiek prawdopodobny

background image

powód, dla którego Cerber mógłby się pojawić?

- Cóż, mogło go sprowadzić zbezczeszczenie świątyni Hadesa. Tylko że Hades w zasadzie
nie ma świątyń. Starożytni Grecy śmiertelnie się go bali. Składając mu ofiary odwracali twarz.
Wzbraniali się nawet przed wymawianiem jego imienia. Więc w sumie nie jestem pewna.

- Dzięki.

- Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym przyjeżdżała?

- Całkowicie pewna.

- Jakby coś, to dzwoń.

Rozłączyłam się i spojrzałam na Rafaela.

- Partner twojej matki, jak on się nazywał?

- Alex Doulos.

- Był wyznawcą starożytnych greckich bogów?

Zmarszczone brwi wykrzywiły twarz Rafaela. - Nie mam pojęcia. Jakoś nigdy to nie wyszło.
Mieliśmy do siebie raczej ostrożny stosunek. On nie próbował być moim ojcem, a ja nie
próbowałem być jego synem. Spotykaliśmy się na świątecznych obiadach i ozmawialiśmy głównie
o sporcie. To był bezpieczny temat. O czym myślisz?

Potrząsnęłam głową.

- Bardzo staram się nie myśleć o niczym konkretnym. Na razie po prostu zbieram dane.
Widziałeś w jaki sposób przewrócił się Burek?

- Jakby był na smyczy, która nagle się skończyła. - Rafael wystukiwał palcami szybki rytm na
desce rozdzielczej.

- Czyli prawdopodobnie jest w jakiś sposób związany z konkretnym obszarem. Myślę, że
powinniśmy tam pójść i się temu przyjrzeć.

- Wchodzę w to. - Rafael zadrżał - Przypuszczam, że nie masz żadnego zapasowego ubrania?

- Trzeba było pomyśleć o ubraniach zanim postanowiłeś zmienić się w człowieka.

Grzeszny uśmiech powrócił na jego usta.

- Zawsze marzyłem, żeby być z tobą nago. Nie mogłem przepuścić takiej okazji.

- Czy to w ogóle możliwe, żeby jeszcze bardziej wypełniało cię samouwielbienie?

- Jestem znacznie bardziej zainteresowany sprawieniem, żebyś to Ty była mną wypełniona.

Wizja mnie wypełnionej Rafaelem rozbłysła w moim mózgu wywołując krótkie zwarcie w
moich zdolnościach racjonalnego myślenia.

- Jeśli się nad tym zastanowić, to jednak masz coś na ustach. Może skorzystasz z tamtego
bocznego lusterka i to sprawdzisz?

Rzucił okiem w lusterko i zapatrzył się z opuszczoną szczęką. Jego wargi były całkowicie

background image

czarne. Gruba, czarna kreska otaczała jego głęboko osadzone oczy, a po lewym policzku spływała
mu niewielka, czarna łza. Z zupełnie pozbawioną wyrazu twarzą dotknął policzka naciągając skórę,
by lepiej przyjrzeć się łzie. Spojrzał na mnie i wybuchnął donośnym śmiechem.

Część 2

Stanęłam na masce Jeepa i przez lornetkę wolno prześledziłam wzrokiem rozległą sieć
wąwozów. Sam Jeep stał zaparkowany na brzegu płytkiej rozpadliny, tuż za miejscem, gdzie Cerber
prawie odgryzł kawałek naszego tylnego siedzenia. Rafael, wciąż cudownie nagi, siedział na fotelu
pasażera i rzucał ciekawostkami o Hadesie na chybił trafił wyciągniętymi z książki.

- Zabawny facet z tego Hadesa. Wygląda na to, że swoją żonę porwał i zmusił do małżeństwa.

- Rzeczy były znacznie prostsze w antycznej Grecji, jeśli było się bogiem. Jestem pewna, że
znalazł sobie również cały harem kochanek.

Wiatr zawirował niosąc zapach Rafaela: delikatnie piżmową woń jego potu, przepyszny
aromat jego skóry... Zaczynałam mieć problemy z koncentracją.

- Nie, - odparł Rafael przewracając stronę - właściwie Hades wcale nie pieprzył się z kim
popadnie. Jego żoną była córka Demeter, czyli bogini młodości, płodności i zbiorów. Po tym, jak
Hades wykradł Persefonę, zabroniła roślinom rosnąć i dojrzewać skazując wszystkich na głód, więc
musieli osiągnąć jakiś kompromis. Persefona połowę roku spędza z nim, a połowę ze swoją matką.
Facet ma ją dla siebie tylko przez sześć miesięcy w roku, a i tak pozostaje wierny. To musi być
zasługa niesamowitego seksu.

Odsunęłam lornetkę, żeby przewrócić oczami.

- Czy ty w ogóle myślisz o czymś oprócz seksu?

- Owszem, czasem myślę o budzeniu się przy twoim boku. Albo o rozśmieszaniu ciebie.

Zaczynałam tego żałować.

- Oczywiście od czasu do czasu robię się też głodny... - kontynuował - ...lub zaczynam
marznąć.

Biała plamka zwróciła moją uwagę. Wyregulowałam ostrość w lornetce. Budynek. Pozornie
nietknięty dwukondygnacyjny dom w stylu kolonialnym usytuowany na dnie wąwozu. Mogłam
dojrzeć tylko dach i niewielki fragment górnego piętra. Interesujące.

- Kate miała rację: Grecy żyli w strachu przed tym gościem. Zamiast wymawiać jego imię,
nazywali go Bogatym, Osławionym, Władcą Wielu i tym podobnie. Mimo szorstkiego usposobienia
był uważany za sprawiedliwego boga. Pewnym sposobem na wkurzenie Hadesa było wykradzenie
jednego z jego cieni, czyli dusz, z jego królestwa lub wymyślenie sposobu na uniknięcie śmierci.
Ten koleś, Syzyf, kilka razy wywinął się śmierci i kiedy Hades go dorwał, zmusił go do wtaczania
na górę ogromnego głazu. Za każdym razem, gdy Syzyf prawie dochodzi do szczytu, głaz stacza
się, a on musi zaczynać wszystko do nowa. Dlatego mówi się „syzyfowa praca”. Ha. Nie

background image

widziałem, że stąd to się wzięło.

Pokazał mi stronę. Na ilustracji mężczyzna i kobieta zasiadali obok siebie na prostych
tronach. Po jednej stronie pary stał Cerber, po drugiej anioł z czarnymi skrzydłami i płonącym
mieczem.

- Kto to?

- Tanatos. Anioł Śmierci.

- Nie widziałam, że Grecy mieli anioły.

Wróciłam do obserwowania domu. I to w samą porę. Cerber właśnie przytruchtał z wąwozu
po lewej stronie domu. Mogłam zobaczyć zaledwie jego grzbiet. Minął budynek i zaczął go
okrążać.

- Widzę dom - powiedziałam.

Rafael wylądował obok mnie z nieludzką zręcznością. Podałam mu lornetkę i wyprostował
się, wyższy ode mnie prawie o stopę. Stanie obok niego było ciężką próbą: jego zapach śpiewał do
mnie, ciepło jego ciała przenikało przez moje ubranie, jego skóra praktycznie promieniała.
Wszystko w nim mówiło do mnie ‘zwiąż się ze mną’. To nie było racjonalne. To była wina
zwierzęcia we mnie, a ja musiałam być ponad to.

- Niech mnie diabli - powiedział cicho. - Oto i Burek. Krąży i krąży. Zastanawiam się, co
takiego jest w tym domu?

- Ja zastanawiam się, dlaczego po prostu nie wejdzie do środka i tego nie weźmie,
czymkolwiek to jest.

- Myślę, że powinniśmy się tego dowiedzieć. Andrea?

- Tak? - wolałabym, żeby przestał wymawiać moje imię.

- Dlaczego masz zamknięte oczy?

Ponieważ ty stoisz obok mnie.

- To pomaga mi myśleć.

Poczułam opływające mnie ciepło i widziałam, że pochylił się w moją stronę. Jego głos był
miękki, męski, lekko ochrypły i zdecydowanie zbyt zmysłowy.

- Wydawało mi się, że starasz się nie myśleć.

Otworzyłam oczy i tuż obok siebie znalazłam głęboki, żarzący się błękit jego tęczówek.

Podniosłam palec wskazujący i dźgnęłam go w klatkę piersiową. Poślizgnął się na masce
Jeepa zniekształconej przez wodny silnik i musiał zeskoczyć lądując na ziemi z gracją zawodowej
gimnastyczki.

- Przestrzeń osobista - podpowiedziałam. - Cenię sobie swoją.

Rafael tylko się uśmiechnął.

- Jak mamy dostać się do domu, kiedy ten pies krąży wokół niego niczym rekin? - zapytałam.

background image

- Burek nie widzi zbyt dobrze - odpowiedział Rafael. - Znalezienie przewężenia, w którym
się wcześniej ukrywałem, zajęło mu sporo czasu, musiał mnie wywąchać. Oszukamy jego węch
maskując nasz zapach i prawdopodobnie będziemy mogli podejść wystarczająco blisko.

- A jak proponujesz to zrobić?

- W stary, dobry sposób.

Westchnęłam. - Czyli jak?

Rafael potrząsnął głową. - Naprawdę nie wiesz?

- Nie, nie wiem.

Odbiegł na bok i zanurkował do wąwozu. Czekałam przez kilku minut, zanim wnurzył się
niosąc dwa ciemne przedmioty i rzucił jeden do mnie. Złapałam go odruchowo, mimo że smród
uderzył w moje nozdrza. Zdechły, na wpół rozłożony kot.

- Odbiło ci?

- Niektórzy ludzie tarzają się w tym.

Złapał truchło psa i rozdarł na pół. Wysypały się larwy. Wytrząsnął je.

- Ja wolę porwać to na kawałki i poprzywiązywać je do siebie. Jeśli jednak wolałabyś
rozetrzeć to po swojej skórze, możesz tak zrobić.

Wszystkie moje fantazje o dotykaniu go rozwiały się z cichym trzaskiem.

- Polowania jeden na jednego - powiedział. - Twoje stado w Teksasie nigdy nie urządzało
polowań?

- Nie, nie byłam w takim rodzaju stada.

I udało mi się uciec ze społeczności zmiennokształtnych zanim było za późno.
Wspomnienia musiały zmienić wyraz mojej twarzy, bo Rafael zatrzymał się.

- Aż tak źle?

- Nie chcę o tym rozmawiać.

Rafael sięgną na tylne siedzenia i wyciągnął zwój liny, który tam trzymaliśmy. Rozwinął
długi na stopę kawałek mocnego konopnego sznura i urwał go, jakby to był włos.

- Nie musisz tego robić - oznajmił. - Ciągle zapominam, że nie jesteś...

Że co nie jestem? Nie jestem normalna? Nie jestem taka jak on?

-... odpowiednio przeszkolona. Zaraz będę z powrotem.

Nie był lepszy ode mnie. Cokolwiek on mógł wytrzymać, ja też mogłam sobie z tym
poradzić. Podniosłam zwój. Gdybym była normalną boudą, jak moja matka, mogłabym cieszyć się
wszystkimi udoskonaleniami niesionymi przez Lyc-V - ale nawet, jeśli nie byłam tak silna, jak
zwykły zmiennokształtny, potrafiłam dać sobie radę z cholerną liną. Urwałam kawałek liny,
westchnęłam i porozrywałam kota na części.

background image

***

- Jak to dobrze, że jestem w części hieną - mruknęłam sunąc po dnie wąwozu. Wisiały na
mnie kawałki kocich zwłok, strategicznie rozmieszczone na moich kończynach i zwieszające się na
linie z mojej szyi. Dla ludzkiego nosa wszystkie zapachy rozkładu były do siebie podobne, lecz w
rzeczywistości każde zwłoki, tak samo jak istoty żywe, wydzielały swoją własną, specyficzną woń.
A ta konkretna padlina śmierdziała czymś obrzydliwie kwaśnym.

- Gdybym była kotem, pewnie umarłabym od smrodu i z powodu czystego poniżenia.

- Wiesz, kto nie może tego wytrzymać? - zapytał Rafael wdrapując się w górę po stoku
niczym gekon. - Doolittle.

- Lekarz Gromady?

Mimo że niosłam swój karabin, udało mi się wydostać z wąwozu szybciej niż jemu. Nie
mogłam się z nim równać siłą, ale nadrabiałam szybkością i zwinnością.

- No. Borsuki są bardzo czyste. W naturze lisy czasami zajmują borsucze nory zakradając się
i zostawiając wszędzie w nich swoje gówno. Borsuk jest tak pedantyczny, że woli wykopać sobie
nową, niż to sprzątać. Doolittle wykona operację na otwartym sercu, jeśli będzie musiał, ale podsuń
mu kawałek zgniłego trupa i będzie uciekał, gdzie pieprz rośnie.

Doleciało do nas echo odległego ryku. Rafael w końcu się zamknął. Znaleźliśmy się zasięgu
słuchu psa. Po kilku minutach zatrzymaliśmy się na brzegu wąwozu. Zbiegało się tutaj kilka
wąwozów tworząc rozpadlinę tak szeroką, że mogłaby niemal pomieścić boisko footbolowe. Po
środku tej szczeliny stał dom. Dwupiętrowy, z rzędem białych kolumn wspierających trójkątny
dach, spoglądał na nas dwoma rzędami okien zasłoniętych przez ciemne rolety. Czarne drzwi od
głównego wejścia były zamknięte, podobnie jak te od piwnicy po lewej stronie. Domu strzegło
wysokie na dziesięć stóp ogrodzenie zwieńczone zwojami drutu kolczastego.

Kiedy rozglądaliśmy się, Cerber ponownie wybiegł z wąwozu. Zaskamlał cicho i pomalutku
przesuwał się w stronę ogrodzenia, ślina kapała spomiędzy jego kłów w kłębach płonącej piany.
Lewa głowa wyciągnęła się na swej kudłatej szyi i powąchała siatkę. Miedzy metalem a nosem
przeskoczyła błękitna iskra. Cerber krzyknął, z frustracją pogrzebał w ziemi i oddalił się truchtem.

Ogrodzenie pod napięciem. Ciekawe. Do domu nie biegły żadne kable, więc zasilanie
musiało pochodzić z wewnątrz. Wytężyłam słuch i usłyszałam ciche buczenie generatora.
Drzwi od piwnicy uniosły się powoli. Coś wiło się pod nimi, coś jasnego. Prawe skrzydło drzwi
otworzyło się i stworzenie wyskoczyło na otwartą przestrzeń. Jego wychudzone, ledwie podobne do
ludzkiego ciało straciło każdą odrobinę włosów i tłuszczu już dawno temu. Gruba, blada skóra
pokrywała wysuszone sznury jego mięśni, każde żebro odznaczało się pod swoją skórzaną zasłoną.
Brzuch miało twardy i umięśniony. Ogromne, pożółkłe pazury wieńczyły jego chude palce u rąk i
stóp.

Wampir. A gdzie był wampir, tam musiał być i nawigator. Podniosłam lornetkę do oczu.
Twarz wampira była okropna, pośmiertna maska wyrzeźbiona z ludzkich rysów odartych z emocji,
intelektu i świadomości. Stworzenie zatrzymało się przysiadając na brzegu wejścia do piwnicy.

background image

Rozdziawił swoją paszczę ukazując bliźniacze sierpy żółtych kłów, wyskoczył prosto w górę i jak
mucha przywarł do ściany domu. Wampir pomknął w górę ściany, przebiegł wzdłuż ciemnego
dachu aż do białego wylotu komina i wskoczył do środka, jak jakiś koszmarny Święty Mikołaj.

Prawdopodobnie poradzimy sobie z ogrodzeniem pod napięciem. Ale wampir może okazać
się problematyczny. Nie mieliśmy pojęcia ile może być ich w tym domu. Dwa stanowiłby
wyzwanie. Przy trzech to byłoby samobójstwo. Zwłaszcza, jeśli magia uderzy.

- Andrea? - głos Rafaela był miękkim obłoczkiem ciepła w moim uchu.

Spojrzałam na niego. Czego?

- Podobała ci się ta rzecz, którą zostawiłem dla ciebie?

Ta rzecz? Oh. Ta rzecz. Zmiennokształtni mieli dziwny sposób zalotów. Głównie wiązały się
z udowodnieniem przyszłej partnerce, przez zakradanie się na jej terytorium, jaki jesteś zręczny i
sprytny. Ponieważ wszystkie ziemie należały do całej Gromady, „terytorium” zaczęto definiować
jako dom potencjalnej partnerki. Większość zmiennokształtnych włamywała się i zostawiała jakiś
prezent, ale boudy miały specyficzne poczucie humoru. Włamywali się do domu wybranki i robili
jej kawały. Ojciec Rafaela przykleił do sufitu meble Cioci B. Wujek Rafaela utorował sobie
wytrychem drogę do domu jego ciotki, odwrócił wszystkie drzwi i ponownie zamocował je na
zawiasach w taki sposób, że klamki znalazły się od wewnątrz. W duchu tej pięknej tradycji Rafael
jakoś wymknął się w czasie Północnych Rozgrywek, włamał się do mojego mieszkania i zostawił tę
rzecz.

- Teraz chcesz to wiedzieć? - wysyczałam ostrym szeptem.

- Po prostu powiedz mi tak lub nie.

- Naprawdę myślisz, że to najlepsza chwila?
Jego oczy rozbłysły czerwienią. - Możemy nie mieć już żadnej innej.

Obróciłam się i zobaczyłam Cerbera przyczajonego w wąwozie za nami. Stał zupełnie
nieruchomo, trzy pary oczu wpatrywały się w nas ze złowrogą furią. Bardzo powoli odwróciłam się
do Rafaela.

- Podobało ci się? - zapytał z cichą desperacją.

- Tak. To było zabawne.

Wyszczerzył się, jego twarz rozświetlona uśmiechem stała się nieznośnie przystojna.

Z ogłuszającym warknięciem Cerber ruszył na nas. Futro pokryło monstrualnie rozrośnięte
szczęki Rafaela. Ja przewróciłam się na plecy. Środkowa głowa Cerbera sięgnęła w moim kierunku,
jego czarna pasza była rozwarta, gotowa, by połknąć mnie w całości.

Strzeliłam. Pierwszy strzał trafił go w tył pyska. Pies zaskowyczał, a ja zatopiłam kolejne
dwie w kule w tym samym miejscu. Ciało eksplodowało i zobaczyłam niebo przez dziurę tam,
gdzie jeszcze przed chwilą było gardło bestii. Głowa osunęła się w dół. Przetoczyłam się na bok
akurat, gdy ogromna łapa przeorała pazurami miejsce, w którym wcześniej upadłam. Najmniejszy z
pazurów drasnął mój bok i nogę rozdzierając ubrania w gorącym rozbłysku bólu.

background image

Skoczyłam na równe nogi. Lewa głowa zanurkowała po mnie, ale nie trafiła, ponieważ Rafael
wystrzelił w powietrze i rozciął Cerberowi nos swoimi pazurami. Cerber szarpnął się do tyłu i
Rafael załapał się kurczowo jego pyska. Pies zatrząsł się, ale Rafael uczepił się go rozrzucając po
ziemi krwawe kawałki psiego ciała.

Cofnęłam się przeładowując broń. Rafael, w szaleńczym wirze futra i pazurów, wyrywał
ogromne kępy z pyska Cerbera. Krew trysnęła ciemnymi strumieniami.

Prawa głowa rzuciła się na niego, wielkie kły zacisnęły się jak pułapka na niedźwiedzia.
Rafael uczepił się jego nosa pazurami, opuścił się uchylając się przed atakiem, zamachał nogami,
jak gimnastyk na koniu z łękami i wbił swoje zaopatrzone w pazury stopy w prawą głowę Cerbera.
Chwyciłam Weatherbyego przewidując odrzut Cerbera. Potężna głowa powróciła, jakby w
zwolnionym tempie, rubinowe oko wyraźne i jasne.

Spokojnie. Wyceluj.

Między mną i Cerberem rozciągnęła się starożytna więź, wibrująca jak przewód pod
napiciem. Więź łącząca myśliwego i jego ofiarę.

Głowa wznosiła się coraz wyżej.

Mam czas.

Strzeliłam.

Krew buchnęła z tyłu głowy Cerbera. Głową szarpnęło prosto w górę, jej nos wskazywał
niebo. Ogień wyciekał ze zniszczonego oczodołu. Płomienie wezbrały obejmując głowę. Kiedy
runął, odbijając się raz od twardej gleby, Rafael zeskoczył na ziemię. Za nim ostatnia głowa
zadrżała i opadła zajmując się ogniem. Rafael wyprostował się - ciemna demoniczna postać
wyróżniająca się na tle pomarańczowych płomieni, jego oczy jak dwa punkty czerwonego światła.
Gdybym nie była wytrenowanym profesjonalistą, zemdlałabym od nadmiaru jego zajebistości.

Wycelowałam karabin prosto w górę opierając jego kolbę na biodrze i przybrałam swoją
oficjalną „Zakonową” minę. Proszę się rozejść, nie ma tutaj nic ciekawego, robię takie rzeczy
codziennie.
Pomyślałam o zdmuchnięciu wyimaginowanego dymu z lufy karabinu, ale Weatherby
był długi, a ja mam zaledwie pięć stóp cztery cale wzrostu, więc wyglądałabym dosyć głupio.

Rafael podszedł do mnie. Jego głos był poszarpanym warczeniem, rozdarty na strzępy przez
jego kły:

- Wszystko w porządku?

Skinęłam głową. - Trochę zadrapań. Nic poważnego.

Odeszliśmy powoli starając się zachować zimną krew. Tłusty swąd zwęglonego ciała skaził
prądy powietrza.

- To był piękny strzał - powiedział Rafael.

- Dziękuję. To był fantastyczny pokaz walki wręcz.

Zabiliśmy cholernego Cerbera. Kate zzielenieje z zazdrości.

background image

Wtedy zalała nas fala magii i obydwoje przystanęliśmy, gdy przeniknęła nasze ciała, budząc
wewnętrzne bestie.

Jaskrawoniebieski blask wzniósł się z ziemi. Rozbłysnął i znikł - zaklęcie ochronne, potężna
magiczna bariera, uaktywniło się. Zbliżenie się do domu w czasie magii, będzie problematyczne.
Będziemy musieli jakoś przełamać zaklęcie. Upiorne białe światło zapłonęło w ścianie dokładnie
przed nami. Z wysiłkiem oderwało się od domu i zbliżało się do nas poruszając się gwałtownymi
szarpnięciami. Jego rozmyty blask zatrzymał się tuż przed dotarciem do granicy zaklęcia
ochronnego i skondensował się tworząc przezroczystą postać starszego mężczyzny o życzliwym
spojrzeniu i jasnych włosach.

Odskoczyłam do tyłu i odruchowo chwyciłam za pistolet. Nie to, żeby się do czegokolwiek
nadawał przy przypływie magii.

Rysy twarzy ducha naprężyły się w grymasie, jakby próbował ciągnąć jakiś wielki ciężar.

- Rafael... - jęknął. - Nie... bezpiecznie...

Iskra magii wystrzeliła z domu. Chwyciła ducha i pociągnęła go z powrotem do ściany.
Rafael rzucił się na magiczną barierę. Zaklęcie ochronne błysnęło błękitem wyciskając z jego ust
jęk bólu.

- Czy to Doulos? Towarzysz twojej matki?

Kiwnął głową, jego oczy kipiały wściekłością. - Musimy go wyciągnąć!

Za nami przetoczył się dziwny, ssący dźwięk. Spojrzałam przez ramię. Wewnątrz kuli
płomieni podnosił się szkielet Cerbera. Ogień buchnął raz jeszcze i zniknął, zgaszony jak świeczka.
Ciało błyskawicznie pięło się w górę ogromnych kości. O cholera.

- Biegiem! - warknął Rafael.

Popędziliśmy w dół wąwozu. Byliśmy w połowie drogi do ściany, gdy pierwszy ryk oznajmił,
że piekielny pies rusza w pościg.

***

- Jesteś pewien, że Doulos umarł?

Jak szalona jechałam po niespokojnych ulicach Atlanty. Obok mnie Rafael lizał oparzenie na
swoim ramieniu.

- Został zabalsamowany. Tak, jestem całkowicie pewien.

- W takim razie, co to było?

- Nie wiem. Cień? Dusza w drodze do Hadesu?

- Czy to w ogóle możliwe?

- Dziś prawie zostaliśmy pożarci przez gigantycznego trójgłowego psa. Jest cholernie
niewiele rzeczy, które w tym momencie uznałbym za niemożliwe. Uważaj na tamten wóz!

background image

Szarpnęłam kierownicą w prawą stronę ledwo unikając zderzenia z woźnicą, który pokazał mi
środkowy palec.

- Potrzebujemy większej broni.

- Potrzebujemy prysznica - powiedział Rafael.

- Najpierw broń. Później prysznic.

Dziesięć minut później weszłam do biura Zakonu. Grupa rycerzy stojących w korytarzu
odwróciła się, kiedy podeszłam: Mauro, potężny samoański rycerz, Tobias, elegancki jak zwykle, i
Gene, doświadczony były detektyw z Biura Dochodzeniowego w Georgii. Popatrzyli na mnie.
Rozmowa nagle zamarła.

Moje ubrania były podarte i zakrwawione. Sadza barwiła moją skórę. Moje włosy sterczały w
strąkach pokrytych skorupą brudu i krwi. Smród zdechłego kota emanował ode mnie w cuchnącej
chmurze.
Minęłam ich wchodząc się do zbrojowni, otworzyłam szklaną gablotę, wzięłam Wybuchową
Dziecinkę, złapałam pudełko nabojów Srebrny Jastrząb i wyszłam.

Nikt nic nie powiedział.

***

Rafael czekał na mnie w Jeepie, cętkowany potwór umazany krwią i brudem. Mucha
ewidentnie zakochała się w plamce na jego okrągłym uchu i szarpała je z uporem. Położyłam
Wybuchową Dziecinkę na tylnym siedzeniu, a sama wskoczyłam na fotel kierowcy. Rafael ziewnął
ukazując różową paszczę obramowaną grubymi, stożkowatymi kłami.

- Duże działo.

- Gdzie chcesz, żeby cię podrzuciła?

Człowiek hiena oblizał swoje wargi.- Do twojego mieszkania.

- Ha, ha. Serio, gdzie?

- Twoja twarz była widoczna, kiedy walczyliśmy z psem i później, gdy spotkaliśmy cień
Alexa. Krwiopijca cię widział, co oznacza, że nawigator również widział cię jego oczami. To
prawdopodobne, że nawigator wie, kim jesteś. Jest równie prawdopodobne, że robi w tym wąwozie
coś, czego nie powinien. Ostatnio, kiedy sprawdzałem, kradzież zwłok była nielegalna.
Kradzież zwłok była wybitnie nielegalna. Z magią sprawiającą, że nowe i interesujące rzeczy
stawały się możliwe ustawodawca bardzo poważnie traktował złodziei trupów. W Teksasie
dostawało się wyższy wyrok w obozie pracy za kradzież zwłok, niż za napad z bronią w ręku.
Biorąc pod uwagę oddaloną lokalizację i ogrodzenie pod napięciem, było bardzo prawdopodobne,
że ktoś tam coś kombinował. Gdyby to był legalna działalność Rodu, podszedłby do nas ludzki albo
wampirzy wartownik. Ze względu na nasz statusu strażników porządku publicznego wszyscy
nawigatorzy znali z widzenia rycerzy Zakonu i uważali nas za irytująco natrętną zgraję. Ród
nawiązałby ze mną kontakt, żeby zapewnić mnie, że nie są zaangażowani w nic nielegalnego i

background image

namówić mnie, bym sobie poszła. Ze względu na wszystkie przyprawiające o mdłości cechy, Ród
był ściśle kontrolowany i przeważnie przestrzegał prawa. W każdym razie do tej pory. Nie
odważyliby się zaatakować rycerza Zakonu wiedząc, że konsekwencje byłby publiczne i bolesne.
Ale samotny nawigator uzbrojony w wampira nie miałby takich skrupułów.

Myśli Rafaela biegły tą samą drogą:

- Nawigator będzie chciał cię uciszyć, zanim stworzysz papierowy ślad, którego nie będzie
mógł zniszczyć. Możesz skończyć jako gospodarz przyjęcia dla krwiopijców dziś w nocy. Idziemy
więc do twojego mieszkania zabrać to, czego potrzebujesz, a potem jedziemy do mnie. Nie widział
mnie poza moją formą boudy.

- Kategorycznie nie.

Nos Rafael drgnął. - Naprawdę tak bardzo boisz się zostać ze mną, że wolisz, żeby kilka
wampirów rozerwało cię na strzępy?

- Nie boję się ciebie.

Jego usta rozciągnęły się znowu w tym koszmarnym uśmiechu ukazującym ścianę zębów
zdolnych przełamać na pół kość udową krowy, jakby to była wykałaczka.

- Obiecuję trzymać ręce, język i inne części ciała przy sobie. Ryzykujesz swoim życiem
zostając w domu. Jest już późno i oboje jesteśmy zbyt wycieńczeni, żeby wybierać się dzisiejszej
nocy do jaskini Rodu. Czym ryzykujesz idąc ze mną?

- Ogromną migreną od przebywania w twoim towarzystwie.

Pomimo wysiłków nie mogłam znaleźć żadnych błędów w jego rozumowaniu. Było logicznie
poprawne. I bardzo chciałam zobaczyć jego dom. Ciekawość praktycznie mnie zżerała.

- Podzielę się swoją aspiryną - obiecał Rafael.

- I to będzie wszystko, czym się podzielisz. Nie żartuję. Dotknij bez pozwolenia
jakiejkolwiek części mnie jakąkolwiek częścią twojego ciała i wpakuję w ciebie kule.

- Rozumiem.

Potrzeba było prawie dziesięciu minut inkantacji, żeby Jeep zapalił. Jeepowi wyposażonemu,
oprócz silnika benzynowego, w zaczarowany silnik na wodę, udawało się osiągnąć prędkość niemal
czterdziestu mil na godzinę podczas fali magii, co samo w sobie było ogromnym osiągnięciem w
manipulowaniu magią. Niestety cierpiał również na przypadłość dotykającą wszystkich zależnych
od czarów silników: był głośny. Nie był to także typowy mechaniczny hałas silnika. Nie... on
warczał, kasłał, ryczał i miotał grzmotami w swoich wysiłkach, by osiągnąć dźwiękową przewagę,
więc wszystkie rozmowy musiały być prowadzone na poziomie krzyku. Byłam cicho, a Rafael
drzemał. Kiedy zmęczony zmiennokształtny potrzebuje odpoczynku, można by strzelać obok niego
z armaty. Będzie miał to gdzieś.
Kilka minut później zatrzymaliśmy się przed moim mieszkaniem. Rafael podążył za mną po
schodach słabo oświetlonych bladoniebieskim blaskiem magicznych latarni, i powłóczył się do
mojego salonu. Otworzyłam boczne drzwi prowadzące do jednej z dwóch sypialni, które
wykorzystywałam do składowania swoich rzeczy i usłyszałam, jak Rafael wciąga powietrze przez

background image

swoje nozdrza.

Spojrzałam w górę i zobaczyłam tę rzecz. Zostawił to w salonie, ale ciągle na to wpadałam,
więc w końcu przeniosłam to tu, do kąta przy zakratowanym oknie. Wysokie na sześć stóp,
żyrandolo-podobne, metalowe ustrojstwo wykonane z cienkiego, mosiężnego drutu, to coś
rozciągło się od sufitu do podłogi obracając się powoli. Wystawały z tego gałęzie drutu, na których
mieniły się małe, szklane ozdoby zawieszone na złotych łańcuszkach. W ozdobach znajdowały się
stringi.

- Zatrzymałaś to - powiedział miękko Rafael.

Wzruszyłam ramionami. Rzeczywiście, nie wzięłam pod uwagę tego, jaki to może mieć na
niego wpływ. Mój błąd w ocenie.

- Wygrywa z przekopywaniem mojej szuflady w poszukiwaniu bielizny.

Jego oczy rozszerzyły się. - Masz teraz jedne na sobie?

- Myśli wara do moich spodni! - zarządziłam. - Jeszcze jedno wykroczenie i zostaję w domu.

Nic nie powiedział. Chwyciłam niebieską sportową torbę i krążyłam po sypialni zbierając
potrzebny sprzęt. Mój zestaw podróżny: zapasowa szczoteczka do zębów, pasta, szczotka do
włosów, dezodorant. Bełty do kuszy powiązane w schludne pęczki, ich szerokie groty bezpiecznie
owinięte miękką wełną w pudełku. Sharpshooter IV, przyjemna lekka kusza. Otworzyłam komodę i
wyciągnęłam z niej kilka pudełek amunicji. Srebrnej.

- Jesteś jedyną znaną mi kobietą trzymającą srebrne kule w swojej komodzie - oznajmił
Rafael.

- Używam tego pokoju do przechowywania.

- W innych komodach też są kule - powiedział.

Podejrzewałam, że to było nieuniknione. Był mężczyzną, boudą i miał dostęp do mojego
mieszkania. To było dla niego niemożliwe, żeby powstrzymał się od zbadania zawartości moich
szafek. Przynajmniej nie zostawił wielkiego czerwonego napisu: RAFAEL TU BYŁ.

- Lubię być przygotowana. Nie chcę obudzić się w środku nocy, opróżnić magazynku
strzelając do jakiegoś zwariowanego zmiennokształtnego skradającego się po moim mieszkaniu, a
następnie musieć biegać w koło w poszukiwaniu amunicji, jeśli nie padnie.

Rafael skrzywił się.

Gdyby wiedział, że kłamałam w sprawie jego prezentu, nie krzywiłby się. Uśmiechałby się
od ucha do ucha. Sama nie byłam pewna, dlaczego go zatrzymałam, poza tym, że musiał poświęcić
godziny na zgromadzenie tego wszystkiego oraz że, aby to przygotować, musiał wymknąć się
rygorystycznej ochronie Północnych Rozgrywek, co wymagało niemal boskich umiejętności ninja.
Pokonał te wszystkie trudności dla mnie. Nie mogłam tego wyrzucić.
Wypełniwszy swoją torbę bronią zniszczenia, udałam się do mojej sypialni zatrzaskując Rafaelowi
drzwi przed nosem, gdy próbował podążyć za mną. Nie musiał widzieć, jak pakuję zapasową
bieliznę.

background image

Zapakowałam dodatkowy komplet ubrań i przerwałam. Byłam niewiarygodnie brudna.
Niewiarygodnie, obrzydliwie brudna. Musiałam wziąć prysznic albo tutaj, gdzie miałam swój
szampon i mydło, albo w mieszkaniu Rafaela. Załapałam ubranie na zmianę i broń, i wyszłam z
pokoju.

- Idę wziąć prysznic. Trzymaj się z dala od mojej łazienki.

- W porządku.

Weszłam do łazienki, zamknęłam drzwi na maleńką zasuwkę i usłyszałam, jak Rafael opiera
się o ścianę obok.

- Wiesz, widziałem się już nago - powiedział. - Dwa razy.

- Doświadczenia z pogranicza śmierci się nie liczą - odpowiedziałam zdejmując ubranie i
próbując nie myśleć o Rafaelu obejmującym mnie mocno i szepczącym mi do ucha czułe słowa
wsparcia, gdy Doolitle wycinał srebro z mojego ciała. Niektóre wspomnienia były zbyt
niebezpieczne, żeby je zatrzymywać przy sobie.

Kiedy się pojawiłam znów czysta, ubrana i pachnąca głównie kokosem z jedynie z nikłymi
śladami zdechłego kota, zastałam Rafaela przyglądającego się zdjęciom na mojej półce. Niska,
mała wersja mnie i moja matka, drobna blondynka, stojące obok siebie.

- Masz tu z osiem lat? - zgadywał.

- Jedenaście. Zawsze byłam mała, jak na swój wiek. Słabsza niż wszyscy inni.

Delikatnie dotknęłam fotografii.

- W dziczy młode hieny rodzą się z już funkcjonującymi oczami i zębami. Zaczynają walczyć
od momentu narodzin, silniejsze samice próbują zabić swoje siostry. Czasami słabsze dziewczynki
są zbyt przerażone, żeby zbliżyć się do piersi i umierają z głodu. Dorośli starają się to powstrzymać,
ale młode hieny wykopują tunele, zbyt wąskie do dorosłych, i walczą tam do śmierci.

- Boudy nie kopią tuneli - cicho powiedział Rafael.

- Masz rację. Nie muszą również ukrywać przemocy przed dorosłymi.

Po prostu otwarcie próbują zatłuc cię na śmierć. Robią to na oczach twojej matki, bo wiedzą,
że nie będzie cię mogła obronić.

Sięgnęłam do ramki i wyciągnęłam spoczywające za nią małe zdjęcie. Człowiek na nim
garbił się dziwnie, nagi, jednak wciąż pokryty niewyraźnymi zarysami hienich cętek. Jego ramiona
były zbyt mocno umięśnione, jego twarz miała zbyt wyraziste szczęki, ze skórą pociemniałą przy
nosie. Jego okrągłe oczy były całkowicie czarne.

Lyc-V, wirus, który stworzył zmiennokształtnych, zakażał zarówno ludzi jak i zwierzęta.
Bardzo rzadko skutkowało to powstaniem zmiennego zwierzęcia, istoty, która rozpoczęła swoje
życie jako zwierzę i zyskała zdolność przemiany w człowieka. Większość z nich nie przeżywała
transformacji. Nieliczni, którym się to udało przeważnie cierpieli na ciężkie opóźnienie umysłowe.
Głupi i nie potrafiący mówić byli powszechnie piętnowani. Ludzcy zmiennokształtni zabijali ich w
mgnieniu oka. Ale raz na jakiś czas te zmienne zwierzęta okazywały się inteligentne, uczyły się

background image

mówić i mogły wyrażać swoje myśli. A jeszcze rzadziej mogły nawet się rozmnażać.

Byłam owocem połączenia w parę kobiety boudy i hienoczłowieka. Mój ojciec był
zwierzęciem. Zmiennokształtni nazywali takich jak ja „zwierzoludźmi”. I zabijali nas. Bez procesu,
bez żadnych zbędnych pytań, nic oprócz natychmiastowej śmierci. Dlatego ukrywałam moje
sekretne ‘ja’ głęboko w sobie i nigdy nie pozwalałam jej się ujawniać.
Futrzasta, uzbrojona w pazury ręka Rafaela delikatnie spoczęła na moim ramieniu.
Chciałam, żeby mnie przytulił. To było całkowicie niedorzeczne uczucie. Byłam dorosła i zdolna
zadbać o siebie lepiej niż większość ludzi - mimo to, gdy tak stał obok mnie, czułam rozdzierającą
serce tęsknotę, by utulił mnie jak dziecko, by czerpać od niego siłę. Zamiast tego zignorowałam
jego rękę, wsunęłam zdjęcie z powrotem za ramkę i skierowałam się do drzwi.

***

- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - mruknął Rafael wskazując śliczny dwupoziomowy
miejski domek z cegły.

- Twój?

Przytaknął. Zważywszy na jego styl życia Casanovy wnętrze było prawdopodobnie
wyposażone w wibrujące łóżka w kształcie serca i kule dyskotekowe.

- Czym ty się właściwie zajmujesz, Rafaelu?

- Tym i owym - wymamrotał.

Przeprowadziłam wstępne dochodzenie na jego temat, kiedy pierwszy raz zaczął mnie
podrywać, ale poza jego imieniem i statusem jedynego dziecka Cioci B, alfy Klanu Hien, niczego
się nie dowiedziałam. Należał do wyższego szczebla władz Gromady i jego akta były niedostępne.
Żeby kopać głębiej musiałbym mieć nakaz.

Jednakże trochę popytałam również pośród kobiet boud. Nazywał się Rafael Medrano. Do
Gromady należały liczne firmy, a Rafael prowadził jedną z nich: Szperacze Medrano. Kiedy magia
doprowadzała jakąś konstrukcję do ruiny, rozcierała cały beton na bezużyteczny pył, ale
pozostawiała metal. Wtedy wkraczali szperacze - ratowali to, co dawało się uratować i sprzedawali
temu, kto zaoferował najwyższą cenę lub sami to kupowali. Praca niosła ze sobą znaczne ryzyko,
ale przy połowie świata leżącej w gruzach Rafael nie zastanie bez pracy w najbliższym czasie.

Wziął moją torbę, otworzył drzwi i przytrzymał je otwarte dla mnie, gdy wnosiłam
Wybuchową Dziecinkę do środka. Drzwi wychodziły na przestronny salon z wysklepionym
sufitem. Podłoga była drewniana, dywan gładki i beżowy pasujący do ogromnej, miękkiej kanapy
pilnie strzeżonej przez przysadzisty, niski stolik z ciemnego drewna. Płaski ekran wisiał na ścianie
nachylony w stronę kanapy. Masywne sześciany drewnianych półek wyściełały przeciwległą ścianę
stanowiąc dom dla książek i płyt DVD.

Ściany były pomalowane niestandardowo, w jasno-brązowy i szary wzór przypominający
kamień. Nie ozdabiały ich żadne obrazy, ale zamiast tego Rafael miał ekspozycję broni: miecze i

background image

noże we wszystkich kształtach i rozmiarach, jakie można sobie wyobrazić. Miejsce było czyste,
schludne i nie zagracone, wolne od bibelotów i rozrzuconych poduszek. To był bardzo męski dom.
Jakby wkroczyło się do azylu jakiegoś średniowiecznego lorda z zamiłowaniem do częstego
ścierania kurzy.

Rafael zamknął drzwi. - Rozgość się. Moja lodówka jest twoją lodówką. Zmykam pod
prysznic.

Umieściłam Wybuchową Dziecinkę pod oknem, żeby mieć do niej łatwy dostęp w razie
zagrożenia i usiadłam na kanapie. Nade mną kojący szum prysznica oznajmił, że Rafael szoruje się
do czysta. Zdrzemnął się w drodze do Zakonu, więc pewnie uda mu się przemienić i nie stracić
przytomności. Myśl o nagim Rafaelu pod prysznicem była szalenie rozpraszająca.
Nagle poczułam się bardzo zmęczona.

Zczołgałam się z kanapy i zmusiłam się, żeby pójść do kuchni. Zjedzenie czegoś należącego
do Rafaela nie wchodziło w rachubę. Zmiennokształtni przywiązywali szczególne znacznie do
jedzenia. Zalecając się do swoich wybranków będą próbowali ich nakarmić. Kiedyś tak właśnie
wkopała się Kate: Władca Bestii Atlanty, naczelny Alfa Gromady i Najwyższa Władza nakarmił ją
rosołem. Zjadła go nie mając bladego pojęcia, co to znaczy, a - jak sama twierdzi - Władca Bestii
uznał to za niezwykle zabawne. Curran miał specyficzne poczucie humoru. Koty. Dziwne
stworzenia.

Wypróbowałam telefon. Brak sygnału. Magia wciąż była w górze.

Wróciłam na kanapę i tylko na chwilkę zamknęłam oczy.

Kuszący aromat mięsa połaskotał mnie w nozdrza. Gwałtownie otworzyłam oczy. Rafael
umyty i zniewalająco przystojny stał w kuchni przycinając kawałek befsztyka.
Ślina napłynęła mi do ust i nie miałam pewności, co wywołało tą reakcję: mężczyzna czy stek.
Prawdopodobnie jedno i drugie. Byłam bardzo głodna. I bardzo mocno pragnęłam Rafaela. Nigdy
nie powinnam tu przyjeżdżać.

Rafael spojrzał na mnie, jego oczy były jak błękitny ogień. Moje serce naprawdę stanęło na
chwilę.

- Gotuję dla ciebie obiad - powiedział. - Wstrząsające, prawda?

- Wiesz, że nie mogę go od ciebie przyjąć - odrzekłam.

- Dlaczego nie?

Potrząsnęłam głową.

Swobodnie obrócił nóż w palcach. Jego umiejętność posługiwania się nożem była
zadziwiająca. Iskra rozdrażnienia błysnęła w jego w oczach. Zawahał się.

- Wiem, że padasz z głodu. Skoro nie pozwalasz mi dla ciebie gotować, może przynajmniej
sama sobie coś przygotujesz?

Pierwszy raz widziałam, żeby się zirytował. Zeszłam z kanapy.

- Pewnie - odpowiedziałam.

background image

Otworzył lodówkę. W jej głębi błyszczała skomplikowana sieć, zbiegająca się w węzeł w
kącie. Lodowy pająk. To kosztowało krocie. Ja, tak jak większość normalnych ludzi, musiałam
kupować kruszony lód od Wydziału do Spraw Wody i Kanalizacji, aby uchronić moją lodówę przed
ociepleniem się, gdy technika szwankowała i magia pozbawiała ją elektryczności.

Rafael wyciągnął kolejny befsztyk i rzucił go na deskę obok swojego. - Masz.

- Dziękuję.

- Proszę bardzo.

Patrzyliśmy się na siebie przez chwilę, po czym wzięłam solniczkę i zaczęłam doprawiać
swój stek.

Sunęliśmy po niewielkiej kuchennej przestrzeni, odgrodzeni przez wyspę i blaty, niczym
dwoje tancerzy, nigdy się nie dotykając, aż skończyliśmy obok siebie, smażąc nasze befsztyki na
bliźniaczych palnikach.

- Chciałbym tylko wiedzieć, czy mam jakieś szanse - wycedził przez zęby Rafael. - Byłem
cierpliwy.

- I jestem ci coś winna z tego powodu?

Spojrzał na mnie spode łba.

- Chcę tylko odpowiedzi. Zrozum, to będzie już pół roku. Dzwonię do ciebie codziennie - nie
odbierasz moich telefonów. Próbuję się z tobą spotkać, a ty mnie spławiasz. Ale równocześnie
patrzysz na mnie, jakbyś mnie pragnęła. Po prostu powiedz mi „tak” lub „nie”.

- Nie.

- Tak brzmi twoja odpowiedź, czy odmawiasz powiedzenia mi tego?

- Moja odpowiedź to ‘nie’. Nie prześpię się z tobą, Rafaelu. Nigdy cię nie zwodziłam. Od
początku mówiłam ci, że to się nigdy nie zdarzy.

Oczy Rafaela pociemniały. - Niech ci będzie. Dlaczego?

- Dlaczego?

- Tak, dlaczego? Wiem, że mnie pragniesz. Widzę to na twojej twarzy, czuję zapach tego na
twoim ciele, słyszę to w twoim głosie. Właśnie dlatego ciągle wracam do ciebie jak jakiś
popieprzony idiota. Możesz przynajmniej powiedzieć mi dlaczego.

Przestałam zaciskać zęby. Ta rozmowa czekała na mnie od prawie sześciu miesięcy.

- Twoja matka jest dobrą osobą, Rafaelu. Jej klan jest dobrym klanem. Ale nie wszędzie tak
jest. Moja matka była najsłabszą z sześciu kobiet w małym klanie boud. Pozostałe codziennie ją
biły. Było tylko dwóch mężczyzn i moja matka nie znalazła towarzysza. Kurde, jeśli jeden choć na
nią spojrzał, reszta ją atakowała. W innych miejscach nie przestrzega się tak restrykcyjnie Kodeksu.
Nie ma żadnego Władcy Bestii, który by ich do tego obligował i nie ma żadnych kar. Sami sobą
rządzą, a stado jest tak dobre, jak dobra jest jego alfa. Wiesz, co jest moim pierwszym
wspomnieniem? Siedzę na ziemi, a nasza pieprzona alfa, Clarissa, bije moją matkę cegłą po twarzy!

background image

Rafael wzdrygnął się.

- Moja matka wcale nie chciała związać się z moim ojcem. Zmusili ją do tego, bo kręciło ich,
jakie to perwersyjne. Ojciec nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie rozumiał pojęcia gwałtu. Wiedział
tylko, że jest tam samica, którą mu udostępniono. Przez trzy lata moja matka była gwałcona przez
człowieka, który rozpoczął swoje życie jako hiena. Miał zdolności intelektualne na poziomie
pięciolatka. A kiedy się urodziłam, zaczęli mnie bić, gdy tylko nauczyłam się chodzić. Byłam
zwierzoczłowiekiem. Wobec mnie nie obowiązywały żadne zasady. Na mocy twojego cennego
Kodeksu, byłam paskudztwem. Każda kość w moim ciele została złamana zanim ukończyłam
dziesięć lat. Gdy tylko się uleczyłam, atakowali mnie od nowa. A moja matka nie mogła tego
powstrzymać. Nic nie mogła zrobić. Oni by mnie zabili, Rafaelu. Byłam mniejsza i słabsza od nich,
a oni wciąż biliby mnie i bili, aż nic by ze mnie nie zostało, gdyby moja matka nie zebrała w sobie
tych drobnych strzępków odwagi, które jej pozostały. Żyję teraz, ponieważ złapała mnie i uciekała
ze mną przez cały kraj.

Cała krew odpłynęła z jego twarzy, ale teraz było już za późno, żeby się zatrzymać.

- Kiedy Kate przyprowadziła mnie do twojej matki w czasie wybuchu magii, ciągle
próbowałam wyjść z wozu, bo byłam pewna, że Ciocia B mnie zabije. To właśnie znaczy dla mnie
”bouda”, Rafaelu. Oznacza nienawiść, okrucieństwo i obrzydzenie.

Zsunęłam swoją patelnię z ognia, by ocalić na wpół spalony stek.

- Więc nie chcesz być ze mną z powodu tego, czym jestem - odparł Rafael. - Nie możesz być
aż tak krótkowzroczna. To, co ci się przydarzyło, było okropne. Ale ja nie jestem nimi. Nigdy bym
cię nie skrzywdził. Moja rodzina, mój klan, my nigdy byśmy cię nie zranili. My chronimy swoich.

- To czym jesteś, to tylko jeden z powodów. Gdybyś był innym mężczyzną, może mogłabym
sobie z tym poradzić. Ale ty jesteś typowym samcem boud. Ja pragnę miłości, Rafaelu. Mogę na nią
nie zasługiwać, po pewnych rzeczach, które zrobiłam, ale jej pragnę. Chcę bezpieczeństwa i
życzliwości w domu. Chcę monogamii i troski o moje uczucia. Co ty masz mi do zaoferowania?
Spałeś z każdą kobietą boudą, która nie jest z tobą spokrewniona. Wszystkie cię miały, Rafaelu.
Proponowały dać mi wskazówki, co lubisz w łóżku. Cholera, nie wystarczyły ci boudy. Bawiłeś się
z wilkami i ze szczurami, z szakalami... Dla ciebie jestem po prostu kolejnym dziwadłem do
przelecenia. Na Boga, utknąłeś kiedyś w dziewczynie szakalu, gdy obydwoje byliście w formie
bestii i musieli wezwać Doolittla, żeby was rozdzielił. Co ty sobie myślałeś? Jesteś od niej cięższy o
sto pięćdziesiąt funtów i nawet nie należycie do tego samego gatunku!

- Miałem czternaście lat - warknął. - Nie zdawałem sobie z tego sprawy. A ona kręciła mi
przed nosem swoim tyłkiem...

- Jesteś jak łakome dziecko w lodziarni. Chcesz dostać wszystko, więc robisz z rożka ten
wielki, tęczowy bałagan i obżerasz się słodyczami, aż nie jesteś już w stanie nawet myśleć. Nie
znasz żadnych ograniczeń ani dyscypliny. Dlaczego miałabym zaangażować się w związek z tobą?
Żebyś następnym razem, gdy któraś zakręci tyłkiem przed tobą, wystrzelił za nią jak rakieta? No
proszę.

Złapałam widelec, wbiłam go w swój stek i wymaszerowałam z kuchni wynosząc mój

background image

zwęglony kawałek mięsa. Wyszłam na zewnątrz, wdrapałam się do Jeepa i uświadomiłam sobie, że
zostawiłam w środku swoje pistolety i kluczyki. Nie pozostało mi nic innego, jak przeżuwać mój
befsztyk. Naprawdę chciało mi się płakać.

Miałam totalnie przechlapane. Tak bardzo starałam się być człowiekiem, a on wytrącił mnie z
równowagi. Po prostu kompletnie się załamałam. Bicie, upokorzenie, strach - zostawiałam te
wszystkie rzeczy w przeszłości. Nawiązywałam kontakt z innymi boudami i ani razu nie wywołały
u mnie niepokoju. Ale przy nim to wszystko wróciło zalewając mnie falą duszącego bólu.

Tylko Kate, boudy i Władca Bestii wiedzieli, czym byłam. Gdyby Gromada dowiedziała się,
że jestem zwierzoczłowiekiem, Władca Bestii obroniłby mnie przed wyrządzeniem mi fizycznej
krzywdy. Curran przemyślał sprawę zwierzoludzi i doszedł do wniosku, że nie będzie tolerował
eksterminowania nas. Ale przynajmniej część zmiennokształtnych, wciąż będzie mną gardzić.
Gdyby Zakon dowiedział się, czym jestem, wylaliby mnie. Zakon nieprzychylnie patrzył na
potwory w swoich szeregach, o ile nie byli w pełni ludźmi.

Lata ukrywania się - najpierw w młodości, potem w czasie wyczerpującego szkolenia w
Akademii Zakonu; naciskanie aż do granic wytrzymałości, tortury fizyczne i psychiczne; przekucie
w nowy kształt, w nową mnie, a następnie służba w imię Zakonu. Przeszłam przez to wszystko
ściśle zachowując swoje człowieczeństwo i opanowanie, a co mnie złamało? Rafael, z tymi jego
błękitnymi oczami i ciepłymi dłońmi, i głosem, który sprawiał, że miałam ochotę oprzeć się o niego
i mruczeć...

Jak mogłam zakochać się w cholernym boudzie?

Osunęłam się do przodu i oparłam głowę na kierownicy. Dlaczego powiedziałam mu to
wszystko? Co mnie opętało? Powinnam po prostu zbagatelizować jego zaproszenie na kolację. Ale
to gryzło mnie już od miesięcy i zwyczajnie nie mogłam się powstrzymać. Czułam w środku tą
gorzką pustkę, która sprawiała, że chciałam krzyczeć: „To nie w porządku!” i nawet nie wiedziałam
dlaczego.

To nie było w porządku. To nie było w porządku, że chciałam budzić się u boku Rafaela. Nie
było w porządku, że Rafael był boudą. I nie było w porządku, że przez jedenaście lat boudy
torturowały mnie i moją matkę.

Pół godziny później Rafael pojawiał się na ganku i przytrzymał otwarte drzwi. Pozostanie w
Jeepie byłoby dziecinne. Z resztą to, jak wcześniej wybiegłam, też było dziecinne. Wzięłam swój
widelec, wyskoczyłam z Jeepa i weszłam do środka z całą godnością, na którą potrafiłam się
zdobyć.

Rafael zamknął za mną drzwi. Jego oczy mieniły się dziwnym światłem. Złapał mnie za
ramiona i przyciągnął do siebie.

Oddech uszedł mi z płuc.

Spojrzał na mnie twardo. - Dasz nam szansę.

- Co?

- To wszystko wydarzyło się zanim poznałem ciebie i zanim ty poznałaś mnie. Te rzeczy się

background image

nie liczą. Nie mogłaś kontrolować swojej przeszłości, ale tu i teraz kontrolujesz sytuację i
dobrowolnie się poddajesz. Karzesz nas oboje za coś, co wydarzyło się pół życia temu. To nie ma
sensu.

Próbowałam się odsunąć, ale on trzymał mnie mocno.

- Nie było nikogo innego, odkąd cię poznałem. Byłem grzeczny i nie myśl, że to z powodu
braku kręcących się tyłków. Czy kiedykolwiek widziałaś mnie z inną kobietą, odkąd się
poznaliśmy? Czy słyszałaś, bym spotykał się z inną kobietą? Te same kobiety, które chciały
udzielać ci wskazówek, powiedziałby ci, że nie tknąłem nikogo, od kiedy cię ujrzałem. Jesteś o nie
zazdrosna? O to chodzi?

Poczułam gorąco na twarzy i wiedziałam, że się rumienię. Byłam zazdrosna. O nie wszystkie.

- Andreo, nie możesz być zazdrosna o kogoś, z kim spotykałem się, zanim cię poznałem.
Wtedy nie widziałem, że istniejesz. Teraz nie pragnę nikogo innego. A może masz kogoś innego?

Potrząsnęłam przecząco głową.

- Dużo o tobie myślę. Myślisz czasem o mnie, Andreo? Nie okłamuj mnie.

- Tak! - warknęłam czując, że moja twarz płonie. - Tak, myślę! Przez cały czas. Nie mogę
przestać o tobie myśleć. A chciałabym!

Przytulił mnie tak mocno, że niemal zatrzeszczały mi kości.

- Stałaś się nową osobą, ja również. Zasługujemy na pieprzoną szansę. Pragnę cię, a ty
pragniesz mnie. Dlaczego nie jesteśmy razem? Dam sobie radę z twoimi kompleksami, jeśli ty
poradzisz sobie z moimi, ale jeżeli wciąż za bardzo się boisz, żeby chociaż spróbować, to nie jesteś
warta, by na ciebie czekać. Zostało mi jeszcze trochę cholernej dumy i nie zamierzam czekać
wiecznie.

Pozwalał mi odejść.

Mogłam albo przejąć teraz kontrolę, albo odejść. Zacisnęłam zęby. To była moja decyzja.
Należała do mnie, brałam za nią pełną odpowiedzialność i żadne wspomnienia nie sprawią, że skulę
się i ucieknę od niego. Do cholery, byłam tego warta. On był tego warty.
Zrobiłam coś, o czym marzyłam, odkąd zobaczyłam go po raz pierwszy. Upuściłam widelec i
pocałowałam go.

Nawet nie doszliśmy do sypialni na górze.

***

Problem z zasypianiem owiniętym w wygodny koc na podłodze między kanapą i stolikiem
jest taki, że rano, gdy budzi cię dzwoniący telefon, zapominasz, że stolik tam jest. A przynajmniej
Rafael zapomniał. Dało się słyszeć solidne łupnięcie, gdy usiadł rozbijając swoją głowę o stół, a
następnie ciąg plugawych przekleństw, kiedy chwiejnym krokiem szedł do kuchni, by podnieść
słuchawkę.

background image

- To do ciebie.

Wstałam, owinęłam się kocem jak peleryną i poszłam odebrać telefon.

- Aha! - powiedział głos Kate na drugim końcu linii.

- Co aha?

Rafael musiał już dojść do sobie po swoim niefortunnym spotkaniu ze stołem, bo zabrał się
do prób odebrania mi koca.

- Nic, zupełnie nic - odparła panna Niewiniątko.

- Skąd w ogóle masz ten numer? - zapytałam i trzasnęłam Rafaela po ręku.

- Jim dał mi go dawno temu. Próbowałam już dzwonić na twoją komórkę, do Zakonu i do
twojego domu. To był następny logiczny numer. Wiesz, w końcu jestem wykwalifikowanym
detektywem.

- Nie potrafiłabyś wyśledzić wyjścia ze sklepu z butami nawet, gdyby ktoś oświetlił drogę
neonami.

Rafael w końcu wygrał walkę o koc i otulił mnie swoim ciałem, delikatnie skubiąc mnie w
szyję.

- Poczekaj chwilkę - powiedziałam i zasłoniłam telefon odwracając się do Rafaela. -
Odnośnie radzenia sobie z moimi dziwactwami - to jest właśnie jedno z nich. Rozmawiam przez
telefon. Nie przeszkadzaj mi, proszę.

Westchnął i poszedł do kuchni naszykować jajka.

- Już jestem - powiedziałam do telefonu i z powrotem wciągnęłam na siebie koc.

- Jak poszło z Cerberem?

Pokrótce nakreśliłam jej sytuację:

- Nawet jeśli go zniszczyć, ukazuje się ponownie, gdy tylko magia jest w górze. Jest jakoś
związany z tamtym domem. Mam zamiar porozmawiać dziś z Rodem o tym wampirze. Ale wątpię,
żeby coś mi powiedzieli.

- Jak ważne to jest?

Wyjaśniłam sprawę Cioci B.

- Bardzo mi przykro.

- Mnie również.

- Ghastek jest mi winny przysługę - powiedziała Kate. - I mam to na piśmie, podpisane w
obecności świadków. Powołaj się na to.

- Dzięki.

- Przynajmniej tyle mogę zrobić. Powiedz mi, jak ty się w ogóle wpakowałaś w ten cały
bajzel?

background image

- Zgłosił to jakiś facet przedstawiający się jako Teddy Jo.

Kate zawahała się.

- Bądź ostrożna z Teddym Jo - powiedziała cicho.

- Dlaczego?

- Nie mam nic konkretnego, ale jest w Teddym coś, co mnie niepokoi. Po prostu uważaj na
niego, jeśli kiedykolwiek się pojawi.

Rozłączyłam się. Zaraz za Natarają, przywódcą Rodu w Atlancie, Ghastek był najbardziej
utalentowanym Panem Umarłych. A także najbardziej niebezpiecznym.

- Skończyłaś rozmawiać przez telefon? - zapytał łagodnie Rafael.

- Tak.

Odrobina niebezpieczeństwa dodała pikanterii jego uśmiechowi.

- To dobrze.

Kiedy ktoś powie „skoczył na mnie”, większość ludzi zwykle pomyśli o kocie. Ewentualnie o
psie. Ale żadne z nich nie potrafi skoczyć na kogoś tak dobrze, jak napalony samiec hienołaka.

***

Wyjście z domu zajęło nam prawie czterdzieści pięć minut. Częściowo z powodu tego, że
Rafael się na mnie rzucił, a częściowo, ponieważ ja się nie spieszyłam. Leżałam obok niego,
otoczona jego ramionami próbując poukładać sobie to wszystko, a mój mózg przez cały czas
gorączkowo analizował moje emocje, zaś stworzenie ukryte wewnątrz mnie mruczało i tuliło się do
Rafaela, radosne w swoim prostym szczęściu.

Rafael poszedł na całość: czarne dżinsy, czarna koszulka, czarna kurtka i wystarczająco dużo
noży, by odeprzeć atak stada wojowników ninja. Przynajmniej nie założył nic skórzanego, bo
spowodowalibyśmy mnóstwo wypadków na drodze.

Oprócz tego Rafael zadzwonił do swojej matki. Za życia, Alex Doulos był greckim
poganinem i czcił Hedesa. Ciocia B nie znała szczegółów. Rafael nie wspomniał, że cień jej
partnera jest więziony za zaklęciem ochronnym przez jakiegoś nekromantę. Obydwoje zgodnie
uznaliśmy, że możemy oszczędzić jej tej wiedzy.

- Co cię trapi? - spytał Rafael, gdy włączyłam się Jeepem do ruchu.

W nocy magia ponownie opadła. Przynajmniej mogliśmy rozmawiać bez przekrzykiwania się
nad rykiem silnika na wodę.

- Nie miałaś udanego poranka?

Martwił się. Gdyby wiedział, że kompletnie powalił mnie na kolana, jego głowa spuchłaby
dwukrotnie. Bardzo starałam się nie roześmiać.

- Na śniadanie najlepszy jest seks.

background image

- Poważnie?

- Było świetnie - powiedziałam. To był najlepszy seks w moim życiu, ale tego nie musiał
wiedzieć. - Nie zorientowałeś się?

- Nigdy nie wiadomo. Kobiety są bardziej skomplikowane - odparł i pokręcił głową. - Skoro
nie o to chodzi, to o co? Masz ten napięty wyraz twarzy.

- Czy mężczyźni nie powinni być kiepscy w odczytywaniu kobiecych twarzy?

Rafael westchnął:

- Nie, jeśli chodzi o czytanie z twarzy kobiety, na punkcie której mają obsesję od ponad
sześciu miesięcy. Powiedz mi.

Nie odezwałam się słowem. Będzie o mnie gorzej myślał, jeśli mu powiem.

- To jedno z moich dziwactw. Będę wypytywał cię o co chodzi tak długo, aż mi odpowiesz.

No dobrze.

- Jestem profesjonalistką - odpowiedziałam. - Przeszłam przez szkolenie, zostałam pasowana
na rycerza. Mam odznaczenia za chwalebną służbę. Ale muszę polegać na Kate, jeśli chcę nakłonić
Ród do porozmawiania za mną. To mnie trapi.

Rafael czekał, aż powiem coś więcej.

- Wtedy, w Teksasie ja i moja partnerka likwidowałyśmy grupę loupów - kontynuowałam. -
Ona złapała Lyc-V i sama stała się loupem. Zabiłam ją. Zakon przebadał mnie, ale miałam czyste
wyniki.

- Jak ci się to udało? Przecież w twojej krwi jest wirus.

- Miałam srebrny pierścień wszczepiony pod skórę ramienia, tuż poniżej pachy. Odcięłam
dopływ krwi i wtedy wstrzyknęłam sobie do żył płynne srebro. To zabiło wirusa. Rozcięłam
nadgarstek, aby wraz z krwią pozbyć się martwych komórek wirusa, a pierścień powstrzymał Lyc-
V z reszty mojego ciała przed dostaniem się do mojego ramienia.

Samo wspomnienie sprawiało, że chciałam skręcać się z bólu.

- To było szalenie niebezpieczne. Mogłaś stracić rękę.

- Niemal straciłam. Ale badania krwi wyszły czyste, a amulet w mojej czaszce, ten, który
usunąłeś w czasie wybuchu magii, zapobiegał wyciekowi mojej magii do m-skanu. Przyznano mi
czyste konto, ale i tak przenieśli mnie do Atlanty. Ted Monahan, Mistrz Zakonu, odstawił mnie na
boczny tor. Zanim tu przyjechałam, byłam na najlepszej drodze do zostania Mistrzem Oręża w
broni palnej.

Rafael kiwnął głową.- Rozumiem, że to coś bardzo ważnego.

- Bardzo. Przeszłam wszystkie odprawy związane z bezpieczeństwem, zdałam wszystkie
testy. Wszystko czego mi brakuje, to formalna nominacja od Mistrza mojego oddziału Zakonu. A
Ted nigdy tego nie zrobi.

- Dlaczego nie?

background image

- Ponieważ czuje, że coś jest ze mną nie tak. Nie jest pewien co, ale dopóki tego nie
rozgryzie, jestem jedynym rycerzem bez żadnej czynnej sprawy. Nawet nie mam własnego biura.

Szczęka Rafaela przybrała uparty wyraz. Widziałam go wcześniej kilka razy i wiedziałam, co
oznacza.

- Znam to spojrzenie.

Przesłał mi olśniewający uśmiech i zapytał niewinnie.- Jakie spojrzenie?

- Obiecaj mi, że działając w moim imieniu, w żaden sposób, bezpośrednio ani pośrednio, nie
skrzywdzisz Teda. Mówię śmiertelnie poważnie, Rafaelu. Obiecaj mi.

- To, co on ci robi…

- Jest dokładnie tym, co ja bym robiła na jego miejscu - przerwałam mu. - Znałam ryzyko,
kiedy wstępowałam do Zakonu. Zakon nie uczynił absolutnie nic, co łamałoby warunki naszej
umowy. Cała wina leży po mojej stronie. To ja ich oszukałam i, jeśli to odkryją, będę musiała za to
zapłacić. Akceptuję to.

- A jaka jest cena?

Przeszyła mnie iskra niepokoju. Moje gardło zacisnęło się na moment. - Wywaliliby mnie na
zbity pysk.

- To wszystko? - zapytał. - Jesteś pewna, że nie poślą kogoś za tobą, żeby upewnić się, że nie
przeszłaś na stronę wroga?

- Jestem pewna - odparłam. - Warunkowanie Zakonu jest bardzo silne. Wiele potrzeba by,
żeby złamać moje przywiązanie do niego, nawet gdyby wystawili mnie na ulicę. Obiecaj mi.

- Dobrze. Obiecuję - niechętnie zgodził się Rafael.

Przez kilka minut jechaliśmy w milczeniu.

Spojrzenie Rafaela spochmurniało. - Może powinniśmy uważać z publicznym okazywaniem
sobie uczuć?

Rzuciłam mu ciężkie spojrzenie.

- O nie. Myślę, że źle rozumiesz charakter naszego związku. Jesteś mój. Jeśli w zasięgu głosu
znajdzie się atrakcyjna kobieta, będziesz publicznie okazywał mi uczucia. W przeciwnym razie
skończy się na tym, że będę odpędzać je od ciebie za pomocą pistoletu, a jestem całkiem pewna, że
zranienie niewinnych, cywilnych latawic, będzie uznane za „zachowanie niegodne rycerza”.

Rafael pokazał krawędź swoich zębów w nikłym uśmiechu.

- A co Ted pomyśli sobie o tym, że prowadzasz się z boudą?

- Proszę bardzo, niech Ted pokaże mi paragraf w regulaminie Zakonu, który by mi tego
zabraniał. Posiadam niezwykle rozległą wiedzę na temat regulaminu. Potrafię cytować całe
fragmenty z pamięci. Zapewniam cię, że znam zasady znacznie lepiej niż Ted.

Mój mózg potrzebował chwil na przetworzenie słów, które właśnie padły z moich ust i
uświadomienie sobie, jak wiele rzeczy brałam za pewnik. Dodałam miękko. - A przynajmniej mam

background image

nadzieję, że będziesz publicznie okazywać mi uczucia.

Rafael zaśmiał się cicho, jak speszony wilk. - Właśnie zniszczyłaś spektakularny ochrzan w
stylu alfy.

Widziałam, jak Rafael walczy. Był przerażająco zabójczy. Sposób, w jaki rozdarł głowę
Cerbera, wymagał zarówno umiejętności, jak i szaleńczej furii, która sprawiała, że boudy budziły
strach w każdej walce. Fizycznie mógł mnie pokonać. Ja miałam zaledwie pięć stóp i cztery cale,
on sześć stóp z hakiem. Był ode mnie cięższy o jakieś osiemdziesiąt funtów żywych mięśni,
wzmocnionych ciągłymi ćwiczeniami. Bez wątpienia był najlepszym wojownikiem klanu boud. Ale
był także mężczyzną, a mężczyźni u boud wolą rolę bety. Przestawiłam się na tryb alfy, nawet nie
zdając sobie z tego sprawy.

- Nie chciałam…

- Ufam ci, że to ty przez większość czasu przejmiesz inicjatywę - powiedział. - Z
zastrzeżeniem, że jeśli będę naprawdę nalegał, ty mnie posłuchasz.

Odetchnęłam:

- Zgoda.

***

Kasyno, główna siedziba Rodu w Atlancie, zajmowało ogromną działkę, na której kiedyś
mieściło się Światowe Centrum Kongresowe Georgii. Architekt Rodu wziął za wzór Taj Mahal i
dwukrotnie powiększył oryginalny plan. Nieskazitelnie białe w dziennym świetle, Kasyno
wydawało się płynąć nad asfaltem, unosząc się na połyskliwych strumieniach licznych fontann
otaczających jego mury. Jego smukłe wieże wznosiły się na oszałamiającą wysokość oskrzydlając
ozdobną, centralną kopułę. Wieże łączyły eleganckie, eteryczne pasaże, jakby utkane z pajęczej
sieci albo wyrzeźbione z kawałka kości słoniowej przez cierpliwego artystę. Jego wyszukane
centralne bramy zawsze stały otworem, podczas gdy w strażnicach i machinach oblężniczych na
jego grubych murach nigdy nie brakowało załogi.

Zaparkowałam na bocznym parkingu i trąciłam Rafaela łokciem, żeby odłożył książkę Kate.
Około sto jardów od bram zatrzymaliśmy się równocześnie. Smród nieumarłych rozprzestrzeniał się
po parkingu, jak przyprawiający o mdłości wyziew. Żadne słowa nie mogły adekwatnie go opisać,
ale jeśli choć raz poczujesz ten zapach, nigdy go nie zapomnisz. Był to ostry, łykowaty, wytrawny
smród, niewątpliwe pochodzący od śmierci, ale nie od rozkładu; woń ścięgien i kości owinięta
obrzydliwą, nikczemną magią. Niemal się zadławiłam. Rafael zwolnił, a ja poszłam za jego
przykładem.

Przeszłam szkolenie z aklimatyzacji, żeby przyzwyczaić się do zapachu i obecności
wampirów, ale oglądanie z odległości dwudziestu jardów jednego wampira utrzymywanego pod
ścisłą kontrolą, było czymś zupełnie innym, niż wchodzenie do legowiska ponad trzystu.
Przedostaliśmy się przez drzwi mijając dwóch ubranych na czarno, bliźniaczych wartowników
uzbrojonych w paskudnie zakrzywione orientalne szable i weszliśmy do morza automatów do gier.
Powietrze dźwięczało nieskładną kakofonią dzwonków i kurantów. Światła błyskały. Ludzie

background image

krzyczeli z szaleńczej radości, przeklinali i śmiali się. Ponad połowa automatów została przerobiona
tak, że były całkowicie niezależne od elektryczności. Nawet wtedy, gdy uderzała magia, jednoręcy
bandyci nie przestawali szybko i bezlitośnie wysysać kasy z kieszeni gości prosto do skarbców
Rodu. Badania nad nekromancją nie były tanie.
Zatrzymaliśmy się przed recepcją, powiedziałam młodemu mężczyźnie w garniturze, kim jestem,
błysnęłam identyfikatorem Zakonu i wyjaśniłam, że jestem tu, aby zobaczyć się z Ghastekiem. Na
twarzy młodzieńca, przedstawiającego się jako Thomas, niezwłocznie pojawił się przyklejony
uśmiech:

- Bardzo mi przykro, proszę pani, ale jest niezwykle zajęty.

- Powiedz mu, że przychodzę w imieniu Kate Daniels.

Oczy Thomasa rozszerzyły się. Klepnął w interkom, wyszeptał coś do niego i skinął na nas
głową:

- Niestety Ghastek przebywa w stajniach i nie ich może w tej chwili opuścić. Spotka się z
państwem z największą przyjemnością i wkrótce zjawi się ktoś, by was do niego zaprowadzić.

Przeszliśmy do poczekalni pod ścianą. Czekał tam na nas rząd krzeseł, ale nie miałam ochoty
siadać. Czułam się, jakby ktoś wymalował mi tarczę strzelniczą na klatce, a tuzin ukrytych
snajperów było gotowych, by mnie zastrzelić.

Usta Rafaela wygięły się w dziwnym uśmieszku. Jeśli się go nie znało, łatwo było go
pomylić z marzycielskim, zamyślonym uśmiechem człowieka w spokoju rozkoszującego się
własnymi myślami. Ten uśmieszek oznaczał, że Rafael był o krok od wyciągnięcia swoich noży i
posiekania na kawałki wszystkiego wkoło. Nie zrobi nic, chyba że ktoś go sprowokuje, ale wtedy
nikomu nie uda się go powstrzymać.

Gromada i Ród reprezentowali dwie strony tej samej monety władzy: pośród cywilnych
frakcji w Atlancie byli najpotężniejsi. Podzielili miasto między siebie i trzymali się z dala od
terytoriów drugiej strony wiedząc, że gdyby wybuchł między nimi otwarty konflikt, walka byłaby
długa, krwawa i kosztowna, a zwycięzca tak osłabiony, że nie przetrwałby długo.
Tak samo, jak obie strony unikały prowokowania się, uznawały za roztropne, by pokazywać
przeciwnikowi zęby, a Rafael przykładał dużą wagę do właściwej etykiety.

W drzwiach opuścił się wampir. Za życia był kobietą i to prawdopodobnie czarnoskórą, lecz
teraz zyskał dziwny, fioletowy odcień. Bezwłosy i wychudzony, jakby upleciony ze sznurka i
twardego, wysuszonego mięsa, wpatrywał się w nas wygłodniałymi oczami. Jego usta rozchyliły się
z mechaniczną precyzją i wydobył się z nich damski głos nawigatora:

- Dzień dobry. Mam na imię Jessica. Witajcie w Kasynie. Mistrz Ghastek przesyła najgłębsze
przeprosiny. Jest zajęty czymś, czego nie może odłożyć na później, ale poinstruował mnie, żeby
państwa do niego zaprowadzić. Z wyrazami szczerego żalu, z powodu państwa niedogodności,
muszę poprosić o pozostawienie broni palnej w recepcji.
Oni chcieli moich pistoletów.

- Dlaczego? - zapytałam.

background image

- Wewnętrzne pomieszczenia mieszczą wiele delikatnych, a w niektórych przypadkach, także
niezastąpionych sprzętów. Zdarza się, że nasi goście doświadczają uczucia wzmożonego niepokoju
i dyskomfortu spowodowanego obecnością wampirów, w szczególności, gdy odwiedzają stajnie.

- Ciekawe dlaczego? - ironicznie powiedział Rafael.

- Mieliśmy incydenty przypadkowych wystrzałów z broni palnej. Nie prosimy, abyście
złożyli swoje ostrza, jedynie broń palną. Obawiam się, że tej reguły nie można nagiąć. Najgłębiej
przepraszam.

- W porządku - odparłam i pozostawiłam swoje P226-ki w recepcji. Bez mojej broni
poczułam się naga.

- Dziękuję. Proszę za mną.

Podążyliśmy za stworzeniem bogatym korytarzem do klatki schodowej, a następnie w dół i w
dół, i w dół, poza dzienne światło, do sztucznego oświetlenia lamp elektrycznych. Wampir skradał
się niżej i niżej, poruszając się na czworaka, czyniąc przy tym tak niewiele hałasu, że było to
niesamowite. Nasza droga wiodła przez labirynt mrocznych korytarzy, sporadycznie przerywanych
tylko przez żarówki elektrycznego światła i szerokimi na stopę lukami w suficie.

- Czy gdzieś w tym labiryncie mamy się spodziewać Minotaura? - burknął Rafael.

- Labirynt jest środkiem bezpieczeństwa niezbędnym do zachowania należytej kontroli - głos
nawigatora odpowiedział przez usta wampira. - Niepilotowanymi wampirami rządzi instynkt. Nie
posiadają zdolności poznawczych, by odnaleźć drogę w tunelach. W przypadku masowej ucieczki,
tunele posłużą jako strefa buforowa. Sufit zawiera szereg wytrzymałych, stalowych kratownic,
które opadną, rozdzielając wampiry na łatwe do opanowania grupy i minimalizując straty
wynikające z wewnętrznych walk wywołanych żądzą krwi.

- Jak często zdarzają się ucieczki? - zapytałam. Smród nieumarłych wzrósł do poziomu, który
był niemal nie do wytrzymania.

- Nigdy. Tędy proszę.

Wampir zatonął w jasno oświetlonym wejściu.

- Uważajcie na schody - dodał głos Jessici.

Weszliśmy do ogromnej komnaty i po kilkunastu stopniach zeszliśmy na podłogę. Ostre,
białe światło płynęło z wysokiego sufitu oświetlając każdy cal. Wąski korytarz rozciągał się do
środka sali, jego ściany utworzone z więziennych cel. Każda, z mierzących sześć na sześć stóp cel,
mieściła jednego wampira przykutego za szyję do ściany. Łańcuchy były grubsze niż moje udo.
Oczy wampirów płonęły niezaspokojoną żądzą krwi. Nie artykułowały żadnych dźwięków, nie
czyniły żadnego hałasu; po prostu wpatrywały się w nas, wyciągając się na łańcuchach, gdy
przechodziliśmy obok nich. Każdy włos zjeżył mi się na karku. Głęboko w środku, sekretna „ja”
zebrała się przyjmując napiętą pozę, obserwując ich w rewanżu, gotowa wyskoczyć przy
najmniejszej okazji.

Korytarz kończył się okrągłą platformą, od której promieniście, jak szprychy koła od roweru,
rozchodziły się kolejne korytarze. Na platformie stał Ghastek. Był człowiekiem średniego wzrostu,

background image

o szczupłej budowie ciała. Jego jasnobrązowe włosy przerzedziły się nad czołem skupiając uwagę
na oczach: ciemnych i o spojrzeniu wystarczająco ostrym, by utoczyć krwi. Jego strój był czarny,
od dopasowanych spodni, po koszulę z rozpiętym kołnierzykiem oraz z długimi, bardzo starannie i
precyzyjne podwiniętymi rękawami, ale podczas gdy czerń Rafaela była agresywną, mówiącą
„skopię-ci-tyłek” ciemnością, czerń Ghasteka była swobodnym, zwyczajno-biznesowym
odcieniem, raczej brakiem koloru, niż manifestacją nastawienia.

Ghastek spojrzał na nas, energicznie skinął nam głową i jego uwaga zwróciła się na troje
młodych ludzi stojących z boku, koło konsoli. Ubrani byli w identyczne czarne spodnie, szare
koszule i ciemnofioletowe kamizelki. Czeladnicy - Panowie Umarłych w czasie szkolenia. Jeden z
trojga, wysoki, młody mężczyzna o rudych włosach, stał bardzo sztywno. Jego ręce były zaciśnięte
w pięści. Patrzył prosto przed siebie na celę, w której, na końcu swojego łańcucha, siedział jeden
wampir.

Ghastek kiwnął głową i zapytał. - Jesteś gotowy Danton?

- Tak, Mistrzu - odpowiedział rudzielec przez zaciśnięte zęby.

- Bardzo dobrze. Zaczynaj.

Wampir drgnął, jakby porażony przewodem pod napięciem.

- Spokojnie - instruował Ghastek. - Pamiętaj: nie wolno się bać.

Powoli krwiopijca cofnął się o dwa kroki. Głód płonący w jego rubinowych oczach
nieznacznie przygasł. Łańcuch opadł i zabrzęczał upadając na podłogę.

- Dobrze - powiedział Ghastek. - Maria, możesz zwolnić bramę.

Czeladniczka o długich, ciemnych włosach klepnęła w konsolę. Brama stopniowo uniosła się
w górę. Wampir stał nieruchomo.

- Rozłącz obrożę - rozkazał Ghastek.

Wampir trzasnął w obrożę otwierając ją.

- Poprowadź go do przodu.

Wampir zrobił niepewny krok. Jeszcze jeden…

Jego oczy rozgorzały żądzą krwi, niczym dwa żarzące się węgle. Danton krzyknął
rozdzierająco.

Wampir zaatakował nas z płonącymi oczami i zwieszoną szczęką, olbrzymie szpony drapały
platformę.

Nie mam pistoletów.

Rzuciłam się do przodu dobywając wojskowego noża, ale Rafael był ode mnie szybszy.
Zamachnął się, tnąc po precyzyjnym łuku, i powstrzymał się w połowie ruchu.

Wampir zamarł. Po prostu zatrzymał się, skamieniał z jedną stopą na ziemi, a pozostałymi
zawieszonymi w powietrzu. Rafael zatrzymał ostrze swojego noża zaledwie pół cala od gardła
nieumarłego.

background image

- Masz doskonały refleks - oznajmił Ghastek. - Zmiennokształtny?

Rafael po prostu skinął głową.

- Szczerze przepraszam - powiedział Ghastek. - W tej chwili ja go pilotuję, więc nie
przysporzy nam żadnych dalszych problemów.

Wampir skoczył do tyłu, wylądował u stóp Ghasteka i przylgnął do podłogi z czołem
przyciśniętym do kamienia. Twarz Ghasteka nie zdradzała żadnego wysiłku. Absolutnie żadnego.

Danton osunął się na ziemię i zwinął jęcząc cicho, białe kłęby pienistej śliny wypływały mu z
ust. Z bocznego korytarza wyszedł zespół medyczny z noszami i załadował go przypinając pasami.

Pozostała dwójka czeladników wpatrywała się w Dantona w pełnej grozy ciszy.

- Możecie odejść - zwrócił się do nich Ghastek.

Uciekli.

- Szkoda - powiedział cicho Pan Umarłych.

- Co mu się stało? - zapytałam.

- Strach. Poprawnie wykonany kontakt z umysłem nieumarłego, choć odrażający dla
niektórych, jest zupełnie nieszkodliwy.

Wampir rozprostował się i podniósł się do góry. Za życia był dosyć wysoki, ale jego ciało
przekształciło się, przystosowując do poruszania na czterech kończynach. Mimo to stał prosto jak
strzała, prawdopodobnie cierpiąc z bólu, lecz patrząc prosto w oczy Ghasteka. Pan Umarłych
obserwował bliźniacze punkty wściekłej czerwieni.

- Jednakże strach przed kontaktem może, jak widzieliście, przynieść straszne konsekwencje.

Wampir opadł na czworaka.

- Chyba najlepiej byłoby kontynuować tę dyskusję w moim biurze - powiedział Ghastek
uśmiechając się sucho. - Proszę.

Szłam obok niego, Rafael po mojej prawej stronie, a wampir na lewo od Ghasteka.

- Nawigowanie wampirem jest podobne do surfowania na wielkiej fali, trzeba trzymać na jej
szczycie albo albo ta, osiągając punkt kulminacyjny, wciągnie cię pod powierzchnię. Danton,
niestety, pozwolił sobie utonąć. Jeśli będzie miał szczęście, powinien odzyskać dość rozumu, by
samodzielnie jeść i samemu zajmować się higieną osobistą. Jeśli nie będzie miał szczęścia, resztę
swojego życia spędzi jako ludzkie warzywo. Mielibyście ochotę na espresso?

Wampir pognał przed siebie.

- Nie, dziękuję. Oglądanie człowieka toczącego pianę z ust sprawia, że odechciewa mi się pić
i tracę apetyt.

To, co stało się z Dantonem, głęboko mnie dotknęło, ale znałam kontrakty Rodu i wszystko,
co się wydarzyło, było całkowicie legalne. Czeladnicy pisemnie zrzekali się swojego życia, kiedy
wybierali pracę dla Rodu.

background image

- Jeszcze raz przepraszam. Mógłbym przełożyć test, ale Danton już dwukrotnie go unikał, po
tym jak ośmielił się przechwalać, jak świetnie mu pójdzie. Nie toleruję pokazów bezpodstawnego
egocentryzmu. Test musiał odbyć się zgodnie z planem. Danton to rzadki przypadek. Większości
naszym czeladników udaje się ponieść porażkę bez odstawiania aż takiego melodramatu.

Wspięliśmy się po schodach, a następnie kierowaliśmy się przez labirynt korytarzy, dopóki
Ghastek nie otworzył drzwi do jednego z pokoi. Był przestrony, bardziej przypominał salon niż
biuro: półkolista, dzielona kanapa z obiciem w ciepłym czerwonym odcieniu, proste biurko w rogu,
półki zastawione książkami. Po lewej stronie zobaczyłam przez drzwi mały aneks kuchenny i
wampira przyrządzającego napój. Na prawo, sięgające do podłogi do sufitu okno oferowało widok z
góry na stajnie.

- Usiądźcie proszę.

Zajęłam miejsce na kanapie, Rafael usiadł obok mnie, a Ghastek naprzeciwko. Wampir
wślizgnął się do pokoju i podał Ghastekowi espresso. Pan Umarłych uśmiechnął się łagodnie do
swojej kawy i upił trochę z ewidentną przyjemnością. Krwiopijca opadł na podłogę i przysiadł u
jego stóp. Poruszał się tak naturalnie, a Ghastek był tak odprężony, że trudno było mi uwierzyć, że
Pan Umarłych kontroluje każde drgnięcie wampira.

- Sądzę, że spotkaliśmy się już wcześniej - powiedział Ghastek. - Celowałaś z broni do
mojego wampira.

- Kwestionowałeś mój refleks.

- Zrobił na mnie spore wrażenie. Dlatego właśnie poprosiłem, żeby was rozbroić.

- Spodziewałeś się, że czeladnik poniesie porażkę?

- Dokładnie. Ten konkretny wampir jest wyceniany na trzydzieści cztery i pół tysiąca
dolarów. To byłoby nierozsądne z biznesowego punktu widzenia, żeby znalazł się w sytuacji, w
której tuzin kul mogłoby przestrzelić jego czaszkę.

Co za zimny, wyrachowany człowiek.

Ghastek napił się swojej kawy i zapytał. - Przypuszczam, że jesteś tu, aby powołać się na
przysługę, którą jestem winny Kate?

- Tak.

- Przy okazji, jak ona się czuje?

Coś w zupełnie obojętnym sposobie, w jakim zadał to pytanie, bardzo mnie zirytowało.

- Powraca do zdrowia - powiedział Rafael. - A jako Przyjaciel Gromady cieszy się jej
ochroną.

Do tej pory pozostawał cicho i wiedziałam dlaczego. Wszystko, cokolwiek by powiedział,
mogło być wykorzystane przez Ród przeciwko Gromadzie. Zminimalizował ilość rozmowy, ale
uczynił wiadomość krystalicznie jasną.

Ghastek zaśmiał się cicho. - Mogę was zapewnić, że Kate jest w stanie sama całkiem nieźle
się obronić. Ma w zwyczaju kopać ludzi w twarz, jeśli uzna, że ją zaczepiają. Czy to prawda, że

background image

podczas Północnych Rozgrywek zniszczyła czerwony miecz nadziewając się na niego?

W mojej głowie rozległ się alarm.

- Niezupełnie w ten sposób to pamiętam - skłamałam. - Jak sobie przypominam, zawodnik
drużyny przeciwnej zamierzał uderzyć mieczem. Kate przeszkodziła mu w zadaniu ciosu, a kiedy
próbował uwolnić ostrze, sam się nim zaciął. Krew z jego ręki roztrzaskała miecz.

- Rozumiem - odparł Ghastek, wypił ostatni łyk swojej kawy i podał filiżankę wampirowi. -
Zatem, co mogę dla was zrobić?

- Chciałaby, żebyś odpowiedział na szereg pytań.

Musiałam bardzo ostrożnie formułować pytania.

- Ta rozmowa jest prowadzona w tajemnicy - kontynuowałam. - Proszę, żebyś nie dyskutował
o niej z nikim, chyba że zobliguje cię do tego prawo.

- Z przyjemnością to zrobię, pod warunkiem, że pytania mieszczą się w zakresie określonym
w pierwotnej umowie.

Umowa przewidywała, że nie zrobi niczego, co bezpośrednio zaszkodzi jemu, jego zespołowi
albo Rodowi jako grupie.

- Czy znasz obszar nazywany Rysami, zlokalizowany na zachód od Czerwonego Rynku?

- Tak.

- Czy to prawda, że Ród rutynowo patroluje rozległy obszar miasta otaczający Kasyno?

- Tak.

- Czy jakiekolwiek trasy patrolowe przechodzą przez Rysy?

- Nie.

Zatem wampir nie był obserwatorem Rodu.

- Czy, według twojej wiedzy, Ród prowadzi obecnie jakieś operacje na tamtym terenie?

- Nie.

- Czy jesteś zaznajomiony z greckimi pogańskimi wierzeniami?

Patrzyłam na niego uważnie, ale w żaden sposób nie okazał, że pytanie go zaskoczyło.

- Mam umiarkowaną wiedzę na ten temat, w zakresie powszechnym dla większości
wykształconych osób. W żadnym wypadku nie jestem specjalistą.

- Mając w pamięci poprzednie pytanie, jak zdefiniowałbyś termin „cień”?

- Bezcielesny byt reprezentujący esencję kogoś, kto niedawno odszedł z tego świata; „dusza”
pozbawiona ciała, jeśli wolicie. Jest to czysto filozoficzne pojęcie.

- Gdybyś stanął twarzą w twarz z cieniem, jak wyjaśniłbyś jego istnienie?

Ghastek odchylił się, splatając swoje długie palce.

- Nie ma czegoś takiego jak duchy. Wszystkie „duchy”, „zagubione dusze” to przesądy. By

background image

istnieć w naszej rzeczywistości niezbędna jest stała forma. Zatem, gdybym spotkał się z cieniem,
przypuszczałbym, że to oszustwo albo projekcja pośmiertna. Dla niektórych magicznie
uzdolnionych jednostek śmierć następuje powoli, a wtedy, nawet gdy ich ciała przestają
funkcjonować i znajdują się w stanie śmierci klinicznej, ich magia podtrzymuje funkcjonowanie
umysłu jeszcze przez dłuższy okres czasu. W efekcie są w większości martwi. W tym stanie
niektóre osoby mogą wysyłać obraz samych siebie, zwłaszcza jeśli wspomaga ich magia
wyszkolonego nekromanty lub medium. Folklor jest pełen przykładów takich zjawisk. Na przykład
w jednej z opowieści w „Baśniach z tysiąca i jednej nocy” występuje mędrzec, którego głowa po
śmierci została odrąbana od ciała i umieszczona na talerzu. Rozpoznawała ludzi - znanych
mędrcowi i była w stanie mówić. Ale zaczynam zbaczać z tematu.

Skinieniem głowy poprosił o następne pytanie.

- Czy wiadomo ci o jakimkolwiek niezrzeszonym z Rodem nekromancie, zdolnym do
pilotowania wampira, działającym aktualnie w mieście?

Na twarzy Ghasteka pokazał się niesmak, jakby poczuł jakiś nieprzyjemny zapach. Wyraźnie
nie chciał odpowiadać na to pytanie.

- Tak - przyznał niechętnie.

- Proszę, wskaż opisane osoby.

- Lynn Morriss.

No proszę. Pajęczyca Lynn była jedną z siedmiu najważniejszych Panów Umarłych w
Atlancie. Wszyscy Panowie Umarłych znakowali swoje wampiry. Symbolem Lynn był niewielki,
stylizowany pająk.

- Kiedy odeszła od Rodu?

- Wycofała swoje członkostwo trzy dni temu.

Zgodnie z tym, co powiedział Rafael, była to data śmierci Alexa Doulosa. To mógł być zbieg
okoliczności, ale mocno w to powątpiewałam.

- Nabyła również kilka wampirów ze swojej stajni - uczynnie dodał Ghastek.

- Ile wampirów na raz może pilotować? - zainteresował się Rafael.

- Trzy - odparł Ghastek. - Do czterech, jeśli ma dobry dzień. Potem jej kontrola staje się
niepewna.

- Dlaczego odeszła? - zapytałam.

- Rozczarowała się. Wszyscy dążymy do osiągnięcia własnych celów. Niektórzy są skłonni
poczekać, ale są tacy, jak Lynn, którzy tracą cierpliwość.

- Jakbyś ją opisał?

Ghastek westchnął i odpowiedział. - Skrupulatna, bezwzględna, zdeterminowana. Nie była
ani szczególnie lubiana, ani nielubiana. Dobrze wykonywała swoją pracę i wymagała niewiele
uwagi.

background image

- Co, twoim zdaniem, skłoniło ją do odejścia od Rodu?

- Nie wiem. Ale to było dogłębnie przemyślane. Nikt bez powodu nie porzuca piętnastu lat
ciężkiej pracy.

Wstałam.

- Bardzo dziękujemy za poświęcony nam czas.

Garstek kiwnął głową:

- To ja dziękuję. Kiedy zwierałem tę umowę z Kate, nigdy nie podejrzewałem, że spłata
długu, będzie taka prosta. Pozwólcie, że odprowadzę was do wyjścia.

Wampir przesunął się pod drzwi.

- Jedna przestroga - dodał Ghastek. - Jeśli Lynn Morriss postanowiła urządzić swój nowy
dom na terenie Rysów, radziłbym wam trzymać się z dala od niego. Lynn jest groźnym
przeciwnikiem.

- Czy Ród planuje podjąć przeciwko niej jakieś działania?

- Nie - odpowiedział Ghastek z uśmieszkiem. - Nie ma takiej potrzeby.

Część 3

Po wyjściu z Kasyna wskoczyłam do naszego samochodu, ślad wampirzej magii oblepiał
mnie jak tłusty dym.

- Czuję się brudna.

- To tak, jakby wejść do pokoju po całym dniu pracy, paść na łóżko i uświadomić sobie, że
prześcieradła pokryte są zimnym żelem K-Y - powiedział Rafael.

Po prostu gapiłam się na niego.

- Osobliwie pachnącym - dodał.

W tym momencie moje wyszkolenie Zakonu zawiodło.

- Fuj.

Rafael uśmiechnął się szeroko.

- Nawet nie mam zamiaru pytać, czy ci się to kiedyś przydarzyło. - Uruchomiłam pojazd... i
zapytałam: - A przydarzyło się?

- Tak.

Fuj.

- Gdzie?

- W domu boud.

background image

Fuj!

- Byłem bardzo zmęczony… - kontynuował - …a widziałaś, jak tam jest, wszystko pachnie
seksem …

- Nie chcę tego wiedzieć…- przerwałam mu.

- Zatem, dokąd jedziemy?

- Do domu Pajęczycy Lynn. Pogrzebiemy w jej śmieciach, a jeśli to nic nie da, urządzimy
jakieś małe włamanko z wtargnięciem.

Rafael zmarszczył brwi.

- Wiesz, gdzie ona mieszka?

- Tak. Wkułam na pamięć adresy wszystkich Panów Umarłych w mieście. Mam dużo
wolnego czasu, z którym muszę coś robić.

Spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek, wyglądając przy tym niemal jak jeden z

piratów z moich ulubionych romansów.

- Co jeszcze przechowujesz w swojej głowie?

- To i owo. Pamiętam pierwsze słowa, jakie do mnie powiedziałeś. Wiesz, wtedy kiedy
niosłeś mnie z tamtego powozu do wanny, żeby twoja matka mogła mi pomóc.

- Wyobrażam sobie, że musiało to być coś bardzo romantycznego - powiedział. - Coś w stylu
„Mam cię.” albo „Nie pozwolę ci umrzeć.”

- Krwawiłam w wannie próbując nastawić swoje kości, moje hienie gruczoły opróżniały się z
bólu. A ty powiedziałeś: „Nie martw się, mamy doskonały system filtracyjny”.

Wyraz jego twarzy, gdy to usłyszał był bezcenny.

- To nie mogły być moje pierwsze słowa.

- A jednak były.

Jechaliśmy w milczeniu. Rafael przerwał ciszę. - Wracając do żelu K-Y…

- Nie chcę tego wiedzieć!

- Kiedy już zmyłem go z włosów… - nie zrażał się moimi protestami.

- Rafaelu, dlaczego mi to robisz?

- Bo chcę sprawić, żebyś znowu zrobiła „fuj”.

- A po kiego diabła miałbyś tego chcieć?

- To jest nie dający się kontrolować męski odruch. Po prostu muszę to zrobić. Jak już
mówiłem, kiedy zmyłem to…

- Rafael!

- Nie, zaczekaj, spodoba ci się ciąg dalszy…

background image

Nim dotarliśmy do domu Pajęczycy Lynn moja cierpliwość została przetestowana niemal do
granic wytrzymałości.

***

Siedzibą Lynn okazał się niewielki dom zbudowany w ranczerskim stylu, położony w
pewnym oddaleniu od drogi i ukryty za sześciostopowym drewnianym płotem. Otworzyłam kubeł
na śmieci. Uderzyła we mnie chmura zjełczałego smrodu. Kubeł był obrzydliwie brudny, ale pusty.

Rafael obejrzał płot, wziął rozbieg i poszybował nad nim odwracając się w powietrzu niczym
skoczek o tyczce. Ja pokonałam przeszkodę w staromodny sposób: podbiegłam, podskoczyłam,
chwyciłam górną krawędź płotu, podciągnęłam się do góry i przedostałam się na drugą stronę.
Rafael wyciągnął zestaw narzędzi do otwierania zamków i podłubał nimi w dziurce od klucza.
Zamek kliknął i weszliśmy do ciemnego, pustego garażu. Zamrugałam kilka razy próbując
przyzwyczaić wzrok do mroku, aż w końcu moje nocne widzenie zaczęło działać. Garaże
niektórych ludzi przypominały kiermasz staroci po wybuchu bomby. Ten, należący do Pajęczycy
Lynn był schludny i uporządkowany, zestawy narzędzi i przybory do czyszczenia były starannie
rozwieszone na hakach. Podłoga była świeżo zamieciona. Gdybym miała swój własny garaż, to
wyglądałby właśnie w ten sposób.

Drzwi prowadzące z garażu do domu były zamknięte, co było do przewidzenia i sforsowanie
ich zajęło Rafaelowi jakieś dziesięć sekund. Wewnątrz znajdowała się ekskluzywna podmiejska
kuchnia z sprzętami ze stali nierdzewnej i nowiutkimi meblami. Sterylnie czysty zlew. Żadnego
zapachu zgnilizny z kosza na śmieci.

Ślady zapachowe były stare. Lynn nie było w domu przynajmniej od dwóch dni.

- Interesujące - odezwał się Rafael.

Podeszłam i stanęłam obok niego.

Ścianę salonu, tuż poniżej obrazu przedstawiającego jakieś geometryczne wzory, szpeciło
spore wgniecenie. Otaczała je plama. Poniżej, pomiędzy zwiędniętymi, zielonymi łodygami,
połyskiwały odłamki stłuczonego szkła nieśmiało odbijające promienie dziennego światła
wpadającego przez okno. Ktoś rzucił wazonem o ścianę.

- Ile ona ma wzrostu?? - zapytał Rafael.

- Jest o dwa cale wyższa ode mnie - odpowiedziałam.

- W takim razie, to mogła być ona. Ja trafiłbym o wiele wyżej.

Popatrzyliśmy na plamę.

- Była wściekła - powiedziałam.

- Bardzo.

- Nie dostała ich od kochanka.

Rafael przytaknął:

background image

- Białe kwiaty.

Wciągnęłam powietrze wydzielając pojedyncze aromaty kwiatowych pyłków: ledwo
wyczuwalna woń białych lilii, lekki zapach goździków, słodka esencja lwich paszcz, suchość
gipsówki…

- Wyrazy współczucia - powiedzieliśmy jednocześnie.

Przykucnęłam przy stosie łodyg i zaczęłam w nim grzebać. Moje palce prześlizgnęły się po
wilgotnym prostokącie. Wyciągnęłam go: niewielki złożony kartonik z logo - wąż owinięty wokół
kielicha. Litery pod nim głosiły: „Szpital Jasnego Światła, Uniwersytet Sztuk Magicznych w
Atlancie”.

Otworzyłam kartkę i przeczytałam na głos. - „Bardzo mi przykro. Dr med., cert. mmag Ben
Rodney.”

Doktor medycyny, certyfikowany medmag.

Rafael schylił się i postukał palcem w kartkę mówiąc. - Alex był tam pacjentem. Wiem, co to
jest: kiedy nie mogą już nic więcej zrobić dla chorego, wysyłają mu kwiaty z przesłaniem „czas
uporządkować swoje sprawy”.

- Lynn jest umierająca.

- Na to wygląda - zgodził się Rafael.

- Przynajmniej ustaliliśmy, co łączy ją i Alexa - powiedziałam spoglądając na kartkę.

Przeszukaliśmy resztę domu. W biurze znaleźliśmy szafkę pełną dokumentacji medycznej. U
Pajęczycy Lynn zdiagnozowano chorobą Niemanna-Picka typu C – postępującą, nieuleczalną
chorobę wpływającą na funkcjonowanie wątroby i śledziony oraz uszkadzającą mózg. Proste
czynności, takie jak chodzenie i połykanie, stawały się dla niej coraz trudniejsze. Miała trudności z
patrzeniem w górę i w dół. Jej wzrok i słuch stawały się coraz słabsze. Wkrótce będzie więźniem
własnego ciała, a niedługo potem umrze.

- Choć, musisz to zobaczyć - zawołał Rafael.

Poszłam za nim do biblioteki. Podłoga była usłana otwartymi książkami. Rafael podniósł
jedną z nich i zaczął czytać:

- „I tak pojmał Hades Persefonę i poniósł ją w swym rydwanie w głąb ponurego królestwa
zmarłych. Na próżno jej matka, szczodra Demeter, szukała swej córki. Przemierzała samotnie świat
Bogini Urodzaju, odziana w łachmany niczym prosta kobieta. Pogrążona w rozpaczy zapomniała,
by troszczyć się o glebę i pielęgnować uprawy. Pozbawione jej drogocennych darów kwiaty
usychały na swych łodyżkach, drzewa zrzucały liście w żałobie, i wszystko, co niegdyś było zielone
i tętniące życiem, więdło i umierało. Zima ścisnęła świat okowami mrozu, a dręczony głodem lud
lamentował nad swym losem. Nawet złote jabłka w ogrodzie Hery pospadały z nagich gałęzi
świętego drzewa.”

- Uroczo - powiedziałam sprawdzając kilka kolejnych książek. - Wszędzie to samo.

- Ta jest po grecku - oznajmił Rafael podnosząc ogromny, zakurzony wolumin i wskazując

background image

coś na stronie. Znajdował się na niej rysunek jabłka.

- Czyli Lynn ma obsesję na punkcie jabłek i Hadesa. Co wiemy o tych jabłkach?

Zaczęłam przeglądać książki.

- Tu coś jest - odezwał się Rafael. - „Eris, Bogini Niezgody, jako jedyna nie została
zaproszona na ślub. Dąsała się w samotności, aż trawiona żądzą zemsty wzięła złote jabłko,
napisała na jego złocistej skórce „Kallistri”, czyli „Dla najpiękniejszej” i rzuciła je pomiędzy
świętujących mieszkańców Olimpu. I tak rozpoczęła się wojna trojańska…”

- No cóż, to było perfidne, ale nie pomaga nam w żaden sposób.

Poszukałam w swojej książce.

- Tu jest coś o jedenastej pracy Heraklesa. Miał za zadanie zdobyć jabłka nieśmiertelności z
ogrodów Hery - przerwałam i spojrzałam na Rafaela.

- Jabłka nieśmiertelności - powiedział. - Coś takiego…

Poklepałam książkę mówiąc. - Co wiemy do tej pory? Pajęczyca Lynn jest śmiertelnie chora.
Ma obsesję na punkcie jabłek nieśmiertelności, bo najprawdopodobniej uważa, że mogą ją uleczyć.
Przetrzymuje cień Alexa Doulosa w bliżej nieznanym celu. Alex był kapłanem Hadesa. Hades
porwał Persefonę, córkę Demeter, która jako bogini urodzaju ma władzę nad porami roku, a to
zaszkodziło jabłkom nieśmiertelności Hery. To jak szukanie powiązań między obcymi ludźmi, no
wiesz, jak w tej zabawie w sześć stopni oddalenia.

Rafael przekartkował swoją książkę. - Tutaj napisano, że jabłka są pokarmem bogów. To
właśnie one i ambrozja pozwalały im zachować wieczną młodość i nieśmiertelność. Jak myślisz, co
się stanie, kiedy ta suka je zje?

- Nic dobrego - odparłam wzdrygając się. W czasie ostatniego wybuchu magii obydwoje
mieliśmy do czynienia z pewną pragnącą boskości dwójką. Ja wciąż miałam po tym koszmary. Po
minie Rafaela poznałam, że jemu też niespecjalnie zależało na powtarzaniu tego doświadczenia.

- Będziemy musieli włamać się do tamtego domu.

- Tak - zgodził się Rafael z ponurym wyrazem twarzy.

Do domu strzeżonego przez ogromnego piekielnego psa, otoczonego ogrodzeniem pod
napięciem i silnym zaklęciem ochronnym oraz skrywającego co najmniej trzy wampiry pilotowane
przez kobietę opętaną gniewem i lękiem przed śmiercią.
Jak to dobrze, że miałam ze sobą Wybuchową Dziecinkę.

***

Staliśmy na samym skraju terytorium Cerbera, opierając się o Jeepa i czekając, aż magia
odpłynie ze świata. Rafael pochylał się obok mnie, wciąż zaabsorbowany lekturą książki o greckiej
mitologii. Czytając bawił się małym nożem, bezwiednie podrzucał go lewą ręką, jego palce łapały
go pewnie, niezależnie od tego którą stroną spadał: rączka, ostrze, rączka, ostrze. Na bladym niebie

background image

zachodzące słońce broczyło pomarańczową krwią.

Wciągnęłam w płuca wieczorne powietrze i czule pogłaskałam swój olbrzymi pistolet.
Bycie zawodowcem oznacza, że zapanowało nad swoim strachem. Walczyło się z przerażeniem,
dopóki się go nie poskromiło i nie zmusiło, by stało się posłuszne twojej woli. Strach czyni
człowieka czujniejszym i pomaga utrzymać się przy życiu. Ale niezależnie od tego, jak bardzo
udało się oswoić strach, on nadal dręczy twoją duszę. Nie chciałam iść do domu pełnego
wampirów. Nie chciałam, żeby Rafaelowi stała się krzywda.

Tak mocno walczyłam ze sobą, by się w nim nie zabujać, ale to i tak się stało; a teraz, kiedy z
nim byłam i obudziłam się przy jego boku, wiedziałam, że między nami coś jest. Coś bardzo
małego i kruchego, a ja rozerwałabym na strzępy nawet setkę wampirów, żeby to ochronić.

- Jesteś moją Artemidą - oznajmił nagle Rafael.

Zamrugałam ze zdziwieniem.

- Niezłomna, złośliwa, piękna łowczyni, zawsze niewinna i bezkompromisowa.

Złośliwa? Chyba raczej wredna.

- Wcale nie jestem taka niewinna - zaprotestowałam.

Pochylił się. Palcami musnął mój kark i poczułam lekki nacisk zębów na skórze. Każdy nerw
w moim ciele zadrżał. Moje sutki stwardniały, a w podbrzuszu rozkwitło leniwe, pożądliwe ciepło.

Głos Rafaela w moim uchu brzmiał jak łagodnie szeptana pokusa. - W promieniu wielu mil
nie ma nikogo, kto mógłby nas zobaczyć, a ty się rumienisz. Czyż to nie jest niewinne?

Jego uśmiech był kwintesencją grzechu. Przysunęłam się do niego i oparłam się o jego klatkę
piersiową kładąc mu głowę na ramieniu. Zaskoczony zesztywniał, a ja przytuliłam się mocniej
chłonąc plecami ciepło jego ciała. Podniósł rękę i otoczył nią moje ramiona. Skupiłam się i
usłyszałam równe bicie jego serca, mocne i trochę zbyt szybkie. On też się niepokoił.

- Jeśli wyjdziemy z tego zmieszania cali i zdrowi, to czy miałbyś ochotę spędzić noc w moim
mieszkaniu, czy raczej wolałbyś, żebym to ja została u ciebie?

- Obie wersje mi odpowiadają - opowiedział miękko.

Sześć miesięcy szturmowania mojej twierdzy zostawiło wyraźny uszczerbek w zbroi Rafaela.
Sporo czasu zajmie mi przekonanie go, że nie musi przy mnie być non-stop czarujący, dowcipny i
seksowny. Jakaś część mnie miała nadzieję, że skoro już uprawialiśmy seks, to reszta sama gładko
się ułoży. Ale koniec końców, on wciąż czuł się niepewnie, a ja nadal byłam rozbita emocjonalnie.
Seks był prosty. Bycie ze sobą było znacznie bardziej skomplikowane.

Staliśmy przytuleni, wspólnie podziwiając zachód słońca.

Magia opadła.

- Czas wyrwać cień Doulosa z łap tej suki - oznajmił Rafael.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli mamy rację i Cerber rzeczywiście chce dostać jego
zwłoki, to podąży za Doulosem wszędzie, gdziekolwiek byśmy go nie zabrali?

background image

- Tak. Ale moja matka zasługuje na to, by móc się pożegnać.

Rozebrał się, przez moment, stał nieruchomo, a wiatr owiewał jego doskonałą sylwetkę. A
potem otworzył usta. Wyrwał się z nich jęk przechodzący w głęboki, mrożący krew w żyłach ryk,
podczas gdy jego ciało rozciągało się i tężało powlekane twardymi mięśniami. Pokryło go futro.
Gdy spojrzał na mnie, jego oczy były zupełnie dzikie.

Podniosłam Wybuchową Dziecinkę. Rafael wziął mierzący sześć stóp stalowy drąg, który
gdzieś po drodze wyrwał ze stoku. Udaliśmy się w dół przez wąwozy kierując się w stronę domu.

- Te kule są wielkości jednodolarówek - powiedział Rafael.

- To Srebrne Jastrzębie: przeciwpancerne, zapalające, wybuchowe naboje wyładowane
srebrem. Przecinają pancerz, sprawiają, że cel staje w ogniu i wybuchają w jego wnętrzu uwalniając
ładunek granulek ze srebra o wyjątkowo dużej mocy. Wybuchowa Dziecinka wypluwa dwieście
takich pocisków na minutę.

Gdzieś z przodu przetoczyło się podekscytowane warknięcie. Ziemia zadrżała w rytm
uderzeń olbrzymich łap.

- A potrafią poradzić sobie z psem? - zapytał Rafael.

- Zaraz się o tym przekonamy - odparłam podnosząc Wybuchową Dziecinkę. - Chodź
Burek… chodź piesku…

Przed nami Cerber minął zakręt i zaczął szarżować w naszą stronę.

Nacisnęłam spust. Przenikliwy jęk wystrzelonej kuli przeciął powietrze. Wybuchowa
Dziecinka podskoczyła w moich rękach, odrzut wystrzału uderzył mnie mocno. Kule wgryzły się w
klatkę Cerbera przebijając się przez mięśnie aż do serca. Polała się krew. Wielki piekielny pies
przebiegł jeszcze trzy kroki nie uświadamiając sobie, że śmiertelny rój srebra już roztrzaskał jego
życie, potknął się i upadł z łapami uniesionymi ponad łbem. Przetoczył się i sunął dalej, aż jego
płonące truchło zatrzymały się zaledwie pięć stóp od miejsca, w którym stałam.

- Niezła broń - skomentował Rafael.

Pięć minut później dotarliśmy do ogrodzenia pod napięciem. Rafael splótł palce swoich dłoni
i podsunął mi je jako odskocznię. Stanęłam na nich, mocno się odbiłam, a on wzmocnił mój skok
wyrzucając mnie w górę. Wystrzeliłam ponad płotem, zrobiłam salto w powietrzu i wylądowałam.
Następna przeleciała Wybuchowa Dziecinka. Złapałam ją i delikatnie odłożyłam na ziemię. W
ciasnych pomieszczeniach wewnątrz domu za bardzo ograniczałaby moje ruchy. Wyciągnęłam
swoje P226-ki, znajomy ciężar bliźniaczych pistoletów w dłoniach był pokrzepiający. Rafael
trzymając drąg w dłoni wziął rozbieg, przeskoczył ogrodzenie i z gracją wylądował koło mnie.
Bywały chwile, gdy Lyc-V się przydawał.

Podbiegliśmy do domu i przycisnęłam się do ściany. Rafael wywalił drzwi jednym
kopniakiem, a te wyleciały z zawiasów zderzając się z ciemnością. Oczyściłam wejście z ich
resztek i weszłam w mrok. Drzwi prowadziły do wąskiego przedpokoju. Po prawej stronie były
schody wiodące na piętro. Na wprost był korytarz, a na jego końcu, za wejściem czekała pogrążona
w półmroku bawialnia; ciemne, masywne sylwetki mebli przypominały grzbiety jakiś uśpionych

background image

bestii.

Przyprawiający o mdłości odór nieumarłego ciała zacisnął mi nozdrza. Smród przywarł do
podłogi przenikając dywany. Gdyby zapach miał kolor, ten fetor kapałby obleśnymi, tłustymi
kroplami czerni. Nie sposób było stwierdzić skąd pochodzi.

Chwilę później wychwyciłam zupełnie inny zapach: gorzki, szpitalny zapach płynu do
balsamowania. Gdzieś w domu czekało na nas ludzkie ciało.

Moje oczy przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia. Stąpając cicho, przeszliśmy przez
przedpokój, sprawdziliśmy przejście i wyszliśmy na korytarz.

Powoli i dokładnie, pokój za pokojem. Na końcu tej trasy czekał na nas nieumarły i miałam
przeczucie, że to prędzej on znajdzie nas, niż my znajdziemy jego.

Dwa małe, zatęchłe pokoje później weszliśmy do salonu. Pod ścianą stały stare meble,
tworząc przypadkowo ułożone stosy. Na środku pokoju, na starym, obrzydliwie brudnym dywaniku
leżały zwłoki Alexa Doulosa. Potężny łańcuch obejmował ciało w kostce nogi przykuwając je do
pręta wbitego w podłogę.

Dwoje płomienno-czerwonych oczu błysnęło w stercie mebli pod przeciwległą ścianą.
Strzeliłam. Dwie pierwsze kule przedziurawiły głowę krwiopijcy.

Wampir skoczył.

Moja broń w śmiercionośnym tempie wypluwała z siebie kule i grzmoty, w ślad za mknącym
w powietrzu krwiopijcą.

Rafael rzucił się na niego z lewej strony i podniosłam lufy pistoletów w górę na ułamek
sekundy, zanim spadł na wampira od tyłu. Krwiopijca opadł bezwładnie w jego rękach. Moje kule
przeżuły jego czaszkę na papkę. Rafael chwycił wampira za brodę odsłaniając jego szyję, błysnął
nóż i głowa przeleciała przez całą długość pokoju.

Przeładowałam broń. Krwiopijca nie był pilotowany. Miał zbyt szalone spojrzenie i
zaatakował mnie natychmiast, nie zważając na fakt, że było nas dwoje. Pajęczyca Lynn wyjechała. I
zostawiła nam wampira w prezencie.

Przeszukanie reszty domu zajęło nam dziesięć minut. Jak można się było podziewać, był
pusty. Nie sądziłam, żeby Lynn była skłonna poświęcić kolejnego wampira. Znaleźliśmy generator i
wyłączyliśmy go, odcinając zasilanie od ogrodzenia.

Wróciliśmy do ciała. Alex leżał na boku, rzucony na podłogę, jakby był brudną szmatą.
Śmierć ograbiła go z ciepła, ale rysy twarzy zachowały ślad jego dawnej osobowości: sieć
zmarszczek wokół oczu powstałych od uśmiechania się, mocno zarysowany podbródek i wysokie,
szerokie czoło. Jego włosy miały kolor czystej bieli i były na tyle długie, że sięgały ramion. Obok
niego leżał mały, zielony przedmiot. Podniosłam go. Niewielki samochodzik-zabawka. A to dziwne.
Wsunęłam samochodzik do kieszeni.

Musieliśmy wyciągnąć Alexa z tego okropnego miejsca. Rafael dotknął łańcucha
przytrzymującego kostkę Doulosa i gwałtownym ruchem cofnął rękę. Stop stali ze srebrem.
Łańcuch zbyt ciasno obejmował nogę. Żadne z nas nie mogło go zdjąć bez poparzenia sobie palców

background image

aż do kości. Zdarłam materiał z najbliższej kanapy, owinęłam go wokół pręta, do którego przykute
było ciało i szarpnęłam. Nawet nie drgnął.

- Daj mi - powiedział Rafael.

Chwycił pręt. Żyły na jego twarzy nabrzmiały mu z wysiłku i z trudem udało mu się wyrwać
pręt z podłogi. Przerzucił ciało przez ramię i pozwolił, by łańcuch ciągnął się za nim. To musiało
wystarczyć.

***

Przebicie się przez miasto zajęło nam trzy godziny. Przejechaliśmy przez zrujnowane
pozostałości okręgu przemysłowego zostawiając za sobą Atlantę. Ruiny zostały zastąpione
drzewami. Droga zrobiła się wyboista. Żadne z nas nic nie mówiło. Mnie od rozmowy
powstrzymywało zawinięte w koc ciało spoczywające na tylnym siedzeniu, a Rafael wydawał się
być pogrążony we własnych myślach.

Owiewał nas zimny wiatr. Bezkresną noc przepełniała mieszanina niezliczonych zapachów.
Wysoko nad nami świeciła garstka gwiazd, obojętnych na nas i nasze przyziemne problemy.
Trzydzieści minut później zjechaliśmy na boczną drogę zagłębiającą się w gęsty las. Polna droga
wiodła przez ostry wiraż, skręciliśmy i naszym oczom ukazał się wielki dom w ranczerskim stylu.
Dom boud. Zazwyczaj tętnił życiem: po lesie krążyli strażnicy, a podmuchy wiatru niosły szaleńczy
śmiech zmieszany z jękami rozkoszy i pomrukami seksualnego spełnienia. Ale teraz był pogrążony
w ciszy. Rafael powiedział, że wszyscy wyjechali pozwalając Ciotce B przeżywać smutek w
samotności, ale nie docierało to do mnie, dopóki nie zobaczyłam tego na własne oczy.

Na ganku czekała na nas kobieta stojąca z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Była w
średnim wieku i nieco przy kości, włosy miała upięte w koczek na czubku głowy. Strapienie
poznaczyło cieniami jej zazwyczaj pogodną twarz . Wyglądała jak bardzo młoda babcia, która
właśnie uświadomiła sobie, że szkolny autobus jej wnuczka spóźnia się już o dziesięć minut.
Zaparkowaliśmy. Rafael wyskoczył i delikatnie podniósł ciało Alexa. Jego białe włosy rozsypały się
na pokrytym futrem ramieniu Rafaela. Ciotka B w milczeniu obserwowała, jak potwór, który był jej
synem a moim partnerem, niesie ciało jej ukochanego i wyciąga je w jej kierunku. Tylko jedno
słowo padło z jego przerażających ust:

- Mamo…

Wargi Ciotki B zadrżały. Osunęła się opierając o kolumnę ganku. Ramiona jej drżały, usta
zakryła dłonią. Łzy napłynęły jej do oczu. Żaden szloch nie wyrwał się jej ust. Po prostu stała tam i
płakała, a czysta rozpacz była wyraźnie widoczna na jej twarzy.

Co mam zrobić? Była Alfą boud. Alfy nie… nie okazywały słabości. Nie płakały.

Teraz była po prostu kobietą.

Podeszłam do ganku i przytuliłam ją mówiąc:

- Zabierzmy go do środka.

background image

Przez chwilę myślałam, że przetrąci mi kark, ale wtedy bez słowa skinęła głową i otworzyła
drzwi.

Wnieśliśmy go do środka i złożyliśmy ciało na stole, w pokoju w głębi domu. Ciotka B
osunęła się na krzesło obok niego. Rafael usiadł na podłodze koło niej, a ona głaskała go po głowie.
Poszłam do kuchni, zaparzyłam ziołowej herbatki i przyniosłam ją Ciotce B. Rafael wyszedł i
siedziała sama. Twarz miała mokrą od łez. Zwróciła oczy w moją stronę. Spojrzenie wciąż miała
surowe i przenikliwe. Wzięła filiżankę i powiedziała:

- Dziękuję.

Skinęłam głową, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić.

- Czy ty i mój syn jesteście ze sobą?

Poczułam, jak wszystko zaciska mi się środku przypominając, że byłam zwierzoczłowiekiem,
a ona była Alfą boud.

- Tak - wydusiłam.

- To dobrze - powiedziała miękko. - Zawsze mi się podobałaś.

Spojrzała na Alexa i dodała. - Wykorzystajcie to najlepiej, jak się da. Tak jak my.

Fala magii wezbrała zalewając nas. Zarys ciała Alexa zamigotał. Blady blask wypłynął ze
zwłok i skondensował się tworząc postać Alexa Doulosa. Zauważył Ciotkę B. Jego głos
przypominał szelest suchych liści pod stopami:

- Beatrice?

- Tak - odpowiedziała cicho.

Na paluszkach wyszłam z pokoju.

***

Znalazłam Rafaela na zewnątrz, na ganku. W formie bojowej był zbyt masywny, by zmieścić
się na krześle, więc siedział na podłodze. Sznury twardych mięśni pokrywały jego grzbiet. Długie
ramiona złożył na kolanach, a w świetle księżyca widać było wyraźnie wysunięte pazury prawej
ręki.

Naprawdę wyglądał potwornie. Tak jak moje sekretne ja.

Usiadłam obok niego.

- Będziesz mnie opłakiwać, jeśli umrę? - zapytał.

- Tak. Ale zanim to zrobię, będę walczyć, żeby cię uratować - odpowiedziałam stanowczo.

- Dlaczego?

Położyłam rękę na pokrytym futrem przedramieniu mówiąc. - Ponieważ dobrze się czuję, gdy
ty jesteś obok mnie. I nie tylko ze względu na seks ani na doskwierającą mi samotność, chodzi o
coś więcej. Trochę mnie to przeraża. Myślę, że to właśnie dlatego tak długo z tym walczyłam.

background image

Trawnik przed nami wydawał się ciągnąć bez końca, każde źdźbło trawy lśniło odbitym
księżycowym blaskiem. Wkrótce nadbiegnie Cerber miażdżąc nieskazitelną trawę swoimi łapami i
zostawiając w niej wielkie, paskudne dziury.

- Myślisz, że kiedykolwiek będziemy mieć to co oni? - spytał Rafael.

- Nie wiem - odparłam. - Sądzę, że to, co oni mieli, rozwijało się przez wiele lat. Wciąż jest
wiele rzeczy, nad którymi musimy popracować. Ale chciałabym spróbować, Rafaelu. Kiedy
powiedziałam, że należysz do mnie, naprawdę miałam to na myśli. Jeśli się w coś angażuję, to
całym sercem. Na dobre i na złe.

Usłyszeliśmy lekkie kroki. Drzwi otworzyły się.

- On chce z tobą rozmawiać - oznajmiła Ciotka B.

***

Alex Doulos miał przyjemny, łagodny głos.

- Zostało mi niewiele czasu - powiedział. - Znasz mit o Hadesie i Persefonie?

- Tak - odrzekł Rafael.

- To dobrze. To nam znacznie ułatwi sprawę. Jestem kapłanem Hadesa. Moja rodzina służyła
mu od pokoleń. Jednym z naszych obowiązków jest opieka nad tajemnymi sanktuariami Hadesa. Są
rozrzucone po całym świecie i utrzymywane w sekrecie. Podczas rozbłysków magii, losowo, w
jednym z sanktuariów wyrasta i owocuje jabłoń.

- Jabłka Hery - wtrąciłam się.

Alex machnął ręką. - Wikingowie nazywają je Jabłkami Idun, Rosjanie mówią o nich Jabłka
Młodości, a my zwiemy je Jabłkami Persefony. Nazwa jest bez znaczenia. Jabłka mają zapewnić
bogom młodość i długowieczność. Zjedzenie ich przez zwykłych ludzi, którzy nie posiadają daru
Persefony, czyli odporności na nie, prowadzi do przerażających konsekwencji. Dlatego pilnujemy
drzewka, dopóki jego owoce nie dojrzeją i składamy jabłka w ofierze Hadesowi. Żadna ich część
nie może pozostać w naszym świecie. Moją powinnością było dopilnowanie, by jabłka zostały
zniszczone. Taki był cel mojej służby. Ale zwiodłem. Moje ciało zostało porwane przez kobietę,
która nazywa siebie Pajęczycą Lynn - kontynuował Alex. - Jest umierająca i chce mieć te jabłka dla
siebie. Nie wolno jej ich zjeść. To bardzo, bardzo ważne. Ona nie może ich zjeść.

- Gdzie Lynn jest teraz ? - zapytałam.

- Sądzę, że jest w sanktuarium - odpowiedział Alex. - Znajduje się ono w lesie na tyłach
mojego letniego domku. Pamiętasz Rafaelu, w zeszłym roku urządziliśmy tam przyjęcie z grillem.

Spojrzałam pytająco na Rafaela.

- To po drugiej stronie lasu, graniczy z naszym terytorium. Niezbyt daleko - wyjaśnił. - Skąd
Lynn znała położenie sanktuarium?

Cień Alexa wzdrygnął się i odpowiedział. - Sam jej to powiedziałem. Zdawała sobie sprawę,

background image

że nie uda się jej zmusić mnie do wyjawienia tajemnicy, więc porwała mojego bratanka. Jego
rodzice wyjechali i ja pilnowałem chłopca. Nie mogłem pozwolić, żeby wampiry wyrządziły
krzywdę dziecku.

Wyciągnęłam zielony samochodzik ze swojej kieszeni:

- Chłopiec…

- Tak - potwierdził Alex. - To jego. Rafaelu, wiem, że nie jesteś moim synem i nie masz
wobec mnie żadnych zobowiązań. Ale błagam cię, proszę, nie dopuść, żeby ona zdobyła te jabłka.
Uratuj chłopca. I cokolwiek byś robił, nie jedz jabłek.

- Zajmę się tym - odpowiedział zwyczajnie Rafael.

- Sanktuarium jest strzeżone przez węża, ale on nie będzie w stanie długo opierać się
wampirom Pajęczycy Lynn - tłumaczył Doulos - Weź bransoletę z mojego ramienia. To klucz do
zaklęcia chroniącego sanktuarium. Lynn ma wystarczająco dużo magii, żeby siłą przebić się przez
obronny czar, ale to ją osłabi. Będzie potrzebowała czasu, by odzyskać siły. Ty nie.

Ogłuszający ryk wstrząsnął domem. Cerber nas znalazł.

- Przyszedł po mnie - Alex uśmiechnął się. - Nadszedł czas, by odejść. Weź bransoletę.
Odblokuje zaklęcie i umożliwi ci zebranie jabłek.

Rafael zsunął prostą metalową pętlę z prawego nadgarstka zwłok i założył ją na własną rękę.
Bransoleta z trudem obejmowała dwie trzecie jego nadgarstka.

- Naprawdę odchodzisz do Hadesu?

- Nie wiem - odpowiedział Alex. - Ale to, co pozostało z mojej mocy, zaczyna słabnąć. Moje
ciało jest martwe, Rafaelu. Nie mogę już dłużej się go trzymać. Ziemia jest domem dla żyjących,
nie dla zmarłych. Nie żałuj mnie. Moje życie było spełnione i przeżyłem je dobrze. Miałem
szczęście. Niektórzy mogą nawet powiedzieć, że to błogosławieństwo. Chciałbym tylko żyć kilka
dni dłużej, żebym sam mógł zniszczyć jabłka, zamiast obarczać tym brzemieniem ciebie. To i łzy
twojej matki to jedyne rzeczy, których żałuję.

Ciotka B wstała, podniosła ciało i wyniosła je na zewnątrz. Podążyliśmy za nią. Weszła na
trawnik. Powiedzieli coś cicho do siebie, zbyt cicho, by dało się to usłyszeć, po czym położyła go
na trawie i odsunęła się.

Zaszeleściły drzewa. Ogromna postać siłą przedarła się pomiędzy ich pniami i truchtem
wybiegła na otwartą przestrzeń trzymając swoje trzy głowy blisko ziemi. Środkowa głowa
powąchała zwłoki Alexa i podniosła je ściskając w swoich wielkich kłach.

- Opiekuj się swoją matką, Rafaelu - zawołał widmowy głos.

Ciało stanęło w płomieniach. Wielki pies zawył i zniknął.

Oczy Rafaela zaświeciły się na moment, chwytając światło księżyca.

- Idziesz ze mną?

- A kto inny będzie ochraniał twój kudłaty tyłek? - odparłam.

background image

- Ja też idę - oświadczyła Ciotka B.

Rafael potrząsnął głową. - My się tym zajmiemy.

Jej oczy rozbłysły czerwienią - zapowiedź spojrzenia Alfy.

- Alex nie chciał, żebyś się w to angażowała - powiedział Rafael. - To mnie poprosił, nie
ciebie.

- Zajmiemy się tym - przytaknęłam.

Odwróciliśmy się do niej plecami i udaliśmy się do Jeepa.

- Czy my właśnie sprzeciwiliśmy się twojej matce, która jest również twoją Alfą? -
szepnęłam.

- A i owszem.

Zerknęłam przez ramię i zobaczyłam, że Ciotka B stoi z osłupiałym wyrazem twarzy.

- Lepiej pospieszmy się, zanim się zorientuje - zasugerowałam.

Magia była w górze i Wybuchowa Dziecinka była bezużyteczna. Wyjęłam z Jeepa kuszę oraz
bełty i podążyłam za Rafaelem do lasu. Zerwał się do biegu, nieludzko szybki w swojej bojowej
formie, a ja starałam się dotrzymać mu kroku.

***

Rafael zatrzymał się po przebiegnięciu pół mili i powiedział miękko. - Magia jest w górze.

- Wiem.

- W tej formie jesteś wolniejsza.

Biegłam najszybciej, jak potrafiłam. Kiedy obydwoje byliśmy w ludzkiej postaci, to ja byłam
szybsza. Ale w swojej bojowej formie Rafael ze mną wygrywał.

- Nie jesteś w stanie za mną nadążyć - zasugerował.

Uświadomiłam sobie, do czego zmierza.

- Nie.

- Andrea…

- Nie! - powiedziałam stanowczo.

- Mamy mało czasu – powiedział Rafael. - Tam jest mały chłopiec w towarzystwie co
najmniej dwóch wampirów. Nawet nie wiemy, czy on wciąż żyje.

Serce waliło mi w piersi.

- Nie rozumiesz. Kiedy staję się nią, tracę kontrolę.

- Andreo, proszę - powiedział. - Tracimy czas.

Zamknęłam oczy. Miał rację. Musieliśmy ocalić chłopca. Musieliśmy odebrać Lynn jabłka. Ja

background image

musiałam…

Zdjęłam ubranie i sięgnęłam do żyjącej we mnie bestii. Uśmiechnęła się i wyskoczyła na
powierzchnię spływając na moje ramiona, nogi, plecy i obdarzając mnie swoją siłą. Moje kości
wydłużyły się, moje mięśnie nabrzmiały - i oto stałam tam naga i odarta z tajemnic.
Normalni zmiennokształtni mieli wybór: człowiek, forma bojowa lub zwierzę. Ja miałam tylko
dwie postacie: ludzkie ‘ja’ i sekretne ‘ja’.

Oczy Rafaela lśniły czerwienią. Pobiegł.

Zgarnęłam swoją kuszę, ale zaraz wypadła mi z rąk. Miałam za długie szpony. Nie będę w
stanie się nią posłużyć. Będę musiała walczyć przy użyciu zębów i pazurów. Złapałam mały
samochodzik-zabawkę i ukryłam go w zaciśniętej pięści.

Rafael był już tylko cieniem w oddali. Rzuciłam się biegiem za nim. To było jak latanie -
swobodne i beztroskie. Moje mięśnie chętnie przyjęły wysiłek i pobiegłam sprintem doganiając go
z łatwością. Razem przedzieraliśmy się przez las, dwa człekokształtne koszmary, szybkie i zwinne,
nasze głosy były słabym szeptem na wietrze.

- Nie widzę cię - zawołał Rafael.

- Nie chcę, żebyś mnie widział.

Celowo tak wybierałam trasę, żeby mógł uchwycić tylko niewyraźne przebłyski mojej
sylwetki.

- Nie ukrywaj się przede mną - poprosił.

Zignorowałam go.

Nagle przebił się przez zarośla. Nie miałam szans, żeby się schować. Zobaczył mnie całą:
moje kończyny, moją twarz, która nie była ani ludzka, ani zwierzęca, moje piersi…

- Jesteś śliczna - wyszeptał mijając mnie eksplozji szybkości.

- Jesteś nienormalny - powiedziałam mu.

- Jesteś doskonałym połączeniem człowieka i zwierzęcia: proporcjonalnym, eleganckim i
silnym. Twoja forma jest tym, do czego dążymy. I niby to jest nienormalne?

- Jestem człowiekiem! - zaprotestowałam.

- Ja też. Przede mną nie musisz się ukrywać, Andreo. Ja uważam, że jesteś piękna -
oświadczył Rafael.

Nikt, ani człowiek, ani zmiennokształtny, ani nawet moja własna matka, nigdy nie
powiedzieli mi, że moja forma bestii jest piękna. W środku moje ludzkie ja ukryło twarz w dłoniach
i zapłakało.

Błyskawicznie pokonywaliśmy kolejne mile. Przy naszej prędkości mijany dom był tylko
rozmytą smugą. Drzewa rozstąpiły się, zarośla skończyły się nagle i wpadliśmy na polanę. Zaklęcie
ochronne rozjarzyło się złotym blaskiem zagradzając nam drogę półprzezroczystą ścianą.

Za ochronną barierą przykucnął na ziemi ciemnowłosy chłopiec obejmując rączkami kolana.

background image

Za nim na polanie leżał martwy, połamany wampir z roztrzaskaną czaszką. Po lewej stronie, na
trawie konał monstrualny wąż, ściskając w swoich splotach drugiego wampira. Szyja krwiopijcy
była złamana, miał zmiażdżone kręgi. Zwoje węża były skąpane we krwi. Z każdym kolejnym
ściśnięciem więcej krwi spływało po łuskach.

Za nimi krąg kolumn wyrzeźbionych w nieskazitelnie białym kamieniu otaczał niewielką
jabłonkę. Na jej gałęziach wisiały cztery złociste jabłka. Piąte, z którego odgryziono nieduży kęs,
leżało na trawie tuż obok ręki ciemnowłosej kobiety. Lynn osunęła się na murawę. Straszliwie
rozdęty brzuch rozerwał jej dopasowane spodnie.

O nie. Zjadła je. Spóźniliśmy się.

- Spójrz, co zrobiłaś - powiedział jakiś mężczyzna i podszedł do nas nie spuszczając z oczu
Pajęczycy Lynn. - Przecież powiedziałem ci, żebyś zostawiła te jabłka w spokoju.

Rafael warknął. Futro zjeżyło mu się na grzebiecie.

Mężczyzna był wysoki i barczysty, jakby stworzony z myślą o sile. Ciemny, nierówny zarost
pokrywał jego twarz. Ubrany był w biały T-shirt, znoszone dżinsy i żółte robocze buty. Z jego
barczystych ramion zwieszała się flanelowa koszula. Wyglądał jak stary, dobry chłop z prowincji,
który szukał ganku, by sobie na nim usiąść w bujanym fotelu ze szklaneczką mrożonej herbaty w
ręku.

Odwrócił się w naszą stronę i powiedział .- Cześć!

To było surrealistyczne.

- Kim ty jesteś? - zapytałam.

- Jestem Teddy Jo - odpowiedział zwyczajnie.

- To ty jesteś tym facetem, który dzwonił do mnie w sprawie Rafaela uciekającego przed
Cerberem.

- Dzwoniłem do Kate - sprostował. - Ty odebrałaś telefon. Macie bransoletę?

- Co?

- Bransoletę Doulosa. Macie ją? - zauważył bransoletę na ręku Rafaela i ucieszył się - O, to
dobrze. Bierzmy się do roboty.

Lynn wiła się na trawie i zaczęła płakać. - Co się ze mną dzieje?

Teddy Jo spojrzał na nią i powiedział. - Sama to na siebie ściągnęłaś.

Rafael rzucił się na niego. Zacisnął uzbrojone w pazury palce na gardle Teddy’ego Jo, na jego
przedramieniu lśniła stalowa bransoleta.

- Co ty tutaj robisz? - warknął Rafael.

- No cóż, może zechciałbyś to jeszcze raz przemyśleć - powiedział Teddy Jo podnosząc swoje
ramię. Rękaw zsunął się na dół odsłaniając identyczną bransoletę, tyle tylko, że wykonaną ze złota.
- Biorąc pod uwagę, że jesteśmy po tej samej stronie.

Magia uderzyła moje zmysły. Oczy Teddy’ego Jo stały się zupełnie czarne. Flanelowa

background image

koszula rozdarła się na plecach i dwa olbrzymie czarne skrzydła wdarły się w noc. Język ognia
przebiegł od bransolety w dół, do jego dłoni i wystrzelił tworząc płomienne ostrze.

- Tanatos - pisnęła Lynn.

Anioł śmierci złapał Rafaela za nadgarstek i ścisnął. Rafael wyszczerzył zęby i zaczął dusić
Tanatosa.

W brzuchu Lynn coś się skręcało. Zawyła, jakby ktoś ją kroił. Bratanek Alexa zadrżał.

- Przestańcie! - warknęłam na obydwu mężczyzn. - Za tym zaklęciem ochronnym jest
dzieciak w szoku, uwięziony z tym czymś, co zaraz wypełznie z bebechów Lynn! Rafaelu, złam to
cholerne zaklęcie! Teddy Jo, jeśli natychmiast go nie puścisz, przysięgam, że pourywam ci
skrzydła!

Obydwaj spojrzeli na mnie.

- No już! - rozkazałam.

Teddy Jo odpuścił. Rafael wepchnął swoją rękę w zaklęcie i złota ściana spłynęła w dół
odsłaniając sanktuarium.

Wskoczyłam do środka i chwyciłam chłopca w ramiona.

- Posłuchaj mnie - zwróciłam się do niego.

Wpatrywał się we mnie pustym wzrokiem. Dla niego byłam potworem.

Otworzyłam dłoń pokazując mu samochodzik. Chłopiec ostrożnie dotknął zabawki, którą mu
podałam i zacisnął ją w swojej małej piąstce.

- Nie zrobię ci krzywdy. Dom wujka Alexa - wiesz gdzie to jest?

Przytakująco kiwnął głową.

- Chcę, żebyś tam teraz pobiegł i nie oglądał się za siebie. Dobrze?

Kurczowo ścisnął w garści samochodzik. Postawiłam go na ziemi i natychmiast pobiegł.

Rafael warknął na Teddy’ego Jo. - Co ty tu, do cholery, robisz!

Teddy Jo wzruszył swoimi potężnymi skrzydłami.

- Jestem tu, żeby uporządkować sprawy. Służę Hadesowi, tak jak Doulos, tylko że on był
kapłanem, a ja jestem czymś innym - wyjaśnił.

- To gdzie byłeś do tej pory?

- Słuchaj koleś, ja jedynie przestrzegam reguł. Z chęcią wpadłbym wcześniej i zaczął
odrąbywać ludziom głowy, ale muszę siedzieć z złożonymi rękami i czekać, aż ktoś ugryzie to
pieprzone jabłko. Ja tu robię za hamulec bezpieczeństwa. To sprawia, że jestem „ten dobry”.

Lynn krzyknęła rozdzierająco.

- No to się zaczyna.

Brzuch Lynn pękł. Obślizgła masa wypłynęła do przodu i zaczęła wrzeć zasysać Lynn do

background image

środka, niemal tak jakby jej ciało wywracało się na drugą stronę. Masa rosła stając się coraz
większa i większa - większa niż dom, większa niż Cerber. Na jej powierzchni zaczęły formować się
łuski. Wewnątrz niej kłębiła się magia doprowadzając moje zmysły do przeciążenia.

Masa naprężyła się i rozwinęła. Olbrzymie gadzie cielsko pojawiło się na polanie. Trzy
smocze głowy szarpiąc się na swoich długich szyjach kłapnęły w powietrzu straszliwymi
zębiskami.

Smok zakosztował nocy i ryknął.

Teddy Jo wystrzelił w górę i zwisł w powietrzu, jego miecz płonął niczym pochodnia.

- Ja zajmę się środkową głową. Wy dwoje róbcie, co chcecie - zawołał.

Smoczyca Lynn obróciła się nagle i zobaczyłam jej oczy: zimne i zielone, pozbawione
wszelkich uczuć i człowieczeństwa. Coś we mnie pękło. Świat utonął w furii, której fale pochłonęły
mój zdrowy rozsądek. Byłam wściekła. Ona ukradła ciało człowieka odmawiając jego partnerce
prawa do żałoby. Torturowała tego człowieka. Porwała i sterroryzowała dziecko. Zasłużyła na
śmierć.

Teddy Jo zamachnął się na smoka. Płonący miecz przeciął szyję, jakby to było masło. Głowa
runęła w dół w oparach smrodu przypalonego mięsa. Wtem kikut zadrżał, podzielił się na pół i w
miejscu cięcia wyrosły dwie nowe głowy, które natychmiast rzuciły się na Teddy’ego Jo.

- Hydra! Bogowie, niech to szlag! - krzyknął i skręcił gwałtownie uchylając przed ich
atakiem.

Czułam zapach ciała smoczycy czekającego na mnie tuż pod powierzchnią jej łusek. Mięśnie
w moich palcach napięły się. Oblizałam językiem kły. Wściekłość rozgrzewała mnie od środka -
ostra i gwałtowna, i tak bardzo pożądana. Andrea rycerz Zakonu będzie musiała przespać dzisiejszą
noc. Tej nocy byłam zwierzoczłowiekiem, córką hieny.

Ciało smoka kusiło, gładkie i sprężyste, wiło się przede mną błagając bym go spróbowała.
Świat stał się czerwony. Rzuciłam do ataku.

***

Krew. Rozdzierać, drapać, rozdzierać, rozdzierać, więcej, głębiej, wbijać się w ciało.
Przede mną wyrósł ogromny, pulsujący worek. Przecięłam się przez niego; zaśmiałam się, gdy
zalała mnie krew i rozdzierałam dalej. Wszędzie wokół mnie drgała mokra, gorąca czerwień.

- Wystarczy!

Jakaś siła złapała mnie i odrzuciła na bok. Przeleciałam w powietrzu, wylądowałam na
czworakach i rzuciłam się na napastnika. Podstawił mi nogę i upadłam. Powietrze gwałtownie
uciekło z moich płuc. Z oszołomienia wirowało mi w głowie.

Rzeczywistość wracała do mnie z ociężałą powolnością. Leżałam na plecach na trawie, moje
ciało było śliskie od gadziej krwi. Wściekłość powoli osłabła i zobaczyłam Rafaela.

- Jesteś ranny? - zapytałam.

background image

- Nic poważnego.

Ciało smoczycy leżało na boku, tuzin na wpół ukształtowanych głów leżało wokoło
rozrzuconych bezładnie, jak łodygi jakiegoś obrzydliwego kwiatu. W brzuchu ziała wielka dziura.
Wyglądało to, jakby ktoś próbował wydrążyć w niej tunel. Obok niej, ciężko oddychając, stał
pochylony Teddy Jo.

- Ja to zrobiłam?

Rafael przytaknął. - Rozerwałaś jej serce. To w końcu ją zabiło.

- Jabłka - jęknęłam i spróbowałam wstać, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa.

Rafael przygarnął mnie i zapytał. - Nic ci nie jest?

- Przesadziłam - powiedziałam. Zawładnęła mną senność. Moje mięśnie zmieniły się w watę.
Wtuliłam swą paskudną twarz w szyję Rafaela. Czułam się brudna i wstrętna. Zacisnął mi się
żołądek.

Gdyby Rafael mnie nie odciągnął, cięłabym i rozrywała, dopóki nie straciłabym
przytomności.

Powoli dotarło do mojej świadomości: wygraliśmy.

- Zajmę się jabłkami - oznajmił Teddy Jo. - Ty zabierz swoją panią do domu.

Rafael spojrzał na niego. - Dobra walka.

- No przyznał Teddy Jo. - Nie najgorzej się spisaliśmy. Mieszkam w południowej części
Króliczej Nory. Wpadnijcie czasem na piwo.

Rafael zabrał mnie stamtąd.

- Nie zapomnij o chłopcu - wyszeptałam.

- Nie zapomnę. Zabierzemy chłopca i podrzucimy go do mojej matki. A potem zawiozę cię
do mojego domu. Mam wannę w ogrodzie. A kiedy już będziemy śliczni i czyściutcy wczołgamy
się do łóżka i będziemy spać do południa. Podoba ci się ten pomysł?

- Bardzo - odparłam i polizałam jego szyję. - Rafaelu…

- Tak?

- Zabiłam je. Boudy, które znęcały się nade mną i nad moją matką. Wróciłam tam po
ukończeniu Akademii, kolejno wyzwałam je na pojedynek i jedną po drugiej zabiłam wszystkie.

Liznął mój policzek i powiedział zwyczajnie. - Chodź ze mną do domu.

Objęłam go i szepnęłam. - Nie powstrzymałbyś mnie od tego.

***

Nie ważne, jaką człowiek miał robotę i tak zawsze kończył nienawidząc jakiejś jej części.
Więc ja kochałem swoją pracę, miecz, skrzydła, obcinanie głów złoczyńcom - generalnie wszystko,
ale cholernie nie cierpiałem latać do Savannah. Za każdym razem, gdy tędy przelatywałem,

background image

trafiałem na wilgotny wiatr znad oceanu wiejący nad Low Country. Przenikał moje ciało na wskroś,
aż do kości. To wystarczało, by człowiek zaczynał cieplej myśleć o tych kretyńsko wyglądających
kombinezonach dla spadochroniarzy.

Zajęło mi to trochę czasu, zanim w końcu znalazłem właściwy dom w słabym świetle brzasku
- niewielki budynek z białą elewacją i zielonym dachem, nic specjalnego, jeśli pominąć to cholerne
otaczające go zaklęcie ochronne o przemysłowej mocy. Raz okrążyłem dom i poczułem, jak opada
ochronna magia. Kate mnie zobaczyła. Nie pozostało mi nic innego, jak wylądować, więc opadłem
prosto na ścieżkę przed gankiem.

Kate siedziała na werandzie z książką na kolanach. Była raczej ładna, śniada, miała ciemne
oczy i włosy. Można by wręcz powiedzieć: egzotyczna. Nie wyglądała, jakby pochodziła z tych
stron, ale z drugiej strony, kto w dzisiejszych czasach stąd pochodził? Obok niej spoczywał miecz z
jasnego srebra. Uważnie obserwowałem broń i oczy Kate. Miała tendencję do zbyt szybkiego
łapania za rękojeść.

- Zawsze wiedziałam, że jest w tobie coś dziwnego, Teddy Jo - powiedziała wskazując
ruchem głowy na moje skrzydła.

- I wzajemnie - odparłem.

Czułem spowijającą ją magię. Było w niej zbyt dużo mocy. Stanowczo zbyt dużo. Jednak
dobrze to ukrywała.

- Jak poszło? - zapytała Kate.

Wzruszyłem ramionami. - Zabiliśmy gada, który był za to odpowiedzialny. Wszyscy przeżyli.
Twoi przyjaciele są w jednym kawałku. Spodziewam się, że kiedy już to odeśpią, będą wspólnie
świętować w łóżku.

Uniosła pytająco jedną brew. - Byli razem? Tak razem-razem??

- Tak to dla mnie wyglądało.

Jej wargi wygięły się w uśmiechu. No proszę, miała ładniutki uśmiech. Kto by pomyślał?

- Mam coś dla ciebie - powiedziałem pokazując jej worek z jabłkami.

Zamknęła książkę i odłożyła ją na bok. Tytuł głosił: „Lew, Król Kotów: poznając Dumę
Stada”.

Podałem jej worek.

- Nie mogłeś znaleźć nikogo innego odpornego na nieśmiertelność Persefony? - zachichotała.

- Raczej nie rośniecie na drzewach. Próbowałem je spalić, ale ogień nawet nie tknął tych
cholernych jabłek.

- To dlatego, że są przeznaczone do zjedzenia lub złożenia w ofierze - powiedziała, podniosła
swój miecz, wycięła mały kawałek owocu i wrzuciła sobie do ust. - Tarta. Myślisz, że wytrzymają
tydzień? Będę miała towarzystwo w przyszły piątek i chciałabym zrobić z nich ciasto.

- A czy towarzystwo może jeść jabłka Persefony?

background image

- On może - odpowiedziała.

Odnotowałem, że chodziło o niego. Nie wiedziałem, że w okolicy jest jeszcze ktoś odporny
na Dar Persefony. Gdybym miał postawić pieniądze, założyłbym się, że chodzi o Władcę Bestii. To
była zabawna sprawa, z tą magią. Im starsza, tym potężniejsza. Owszem, moc Hadesa należała do
tych starożytnych, ale magia spowijająca Kate była znacznie starsza - na tyle, że gdy poczułem ją
po raz pierwszy, aż się wzdrygnąłem. Władcę Bestii widziałem tylko raz. Przechodził koło mnie, a
ja o mało się nie zadławiłem. Magia, którą roztaczał wokół siebie Curran miała aurę nawet starszą
niż u Kate. Była pierwotna, nie jak u zwykłego zmiennokształtnego. Wystarczająca, żeby wpędzić
człowieka w kompleksy.

- Nie widzę powodu, żeby miały nie wytrzymać - powiedziałem głośno. - To cholerstwo jest
prawie niezniszczalne.

Podniosła worek. - Dziękuję.

- To ja dziękuję.

Odbiłem się od trawy i wystrzeliłem w niebo. Wschodziło słońce. Jego promienie ogrzewały
moje skrzydła. Skierowałem się z powrotem w stronę Atlanty. Miałem ciężką noc. Czas wrócić do
domu, napić się kawy i nakarmić moje psy. Szczeniaki Cerbera były słodkie, ale te cholery
naprawdę dużo jadły.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Historia gry Heroes of Might and Magic
KORB1706CH MAGIC
magic
Manual of Magic
Celtic Magic by DJ Conway (1990)
Magic and Wyrd
Tantra Sex Magic
Molding Magic
12 A Kind Of Magic
Swipe 2 The Magic Swipe
MAGIC id 276641 Nieznany
Bitwa narodów Magic the Gathering
Ormond McGill Psychic Magic Vol 4
Język angielski The magic history
Arguing with Angels Enochian Magic & Modern Occulture by Egil Asprem (2013)

więcej podobnych podstron