Harrison Kathryn Jej portret Pocałunek

background image

Kathryn Harrison

Pocałunek

Przełożył Mariusz Ferek

background image

Ukochanej

1942-1985

Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych,

którzy nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy

ich dziełem – dziełem, którego pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy

nie odpowiada w pełni ich intencjom.

– François Mauriac, Le Deseert de l'amour (1925)

background image

Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których

nigdy dotąd nie byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.

Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem

i wyruszamy w tym czy innym kierunku. Okolice, do których się

udajemy, są coraz mniej realne. – Skamieniały Las, Monument Valley,

Wielki Kanion – tak surowe, tak piękne i martwe niczym powierzchnie

odległych planet ukazane na zdjęciach satelitarnych. Pozbawione

powietrza, rozpalone, nieludzkie.

W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz.

Odchyla ją, całuje przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we

włosach na karku. Na powiekach czuję gorący oddech.

Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami

ciągnie się zawsze bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy

się poza czasem i miejscem. Jedziemy do Muir Woods w północnej

Kalifornii. Spowita w błękitną mgłę droga ginie nam z oczu. Jedziemy

Natchez Trace w głębinę zielonego lata Missisipi. Drzewa dźwigają

liście wielkości mojej głowy; płatki koloru kości słoniowej płyną ku

ziemi i zakrywają nasze ślady.

Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły;

stoimy oparci o stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy

w pieczarze, w której przed dwoma tysiącami lat mieszkali ludzie;

przyglądamy się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w purpurowy

zmierzch strumienie tysięcy nietoperzy – wszystkie te nigdzie i nigdy są

background image

naszym jedynym domem.

Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do

ukończenia siedemnastego roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się

imienia mojego ojca, nie uznaje jego istnienia.

– Gdzie twój tata? – pytają dzieci.

– Nie wiem – odpowiadam.

– Czemu? – dociekają. Na to pytanie również nie potrafię

odpowiedzieć.

Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką

i jej rodzicami; ojciec odchodzi.

Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez

babkę w rodzinnej fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia

z wizerunkiem osoby, której nie cierpi, lecz wycina niegodziwca

niedbale i w pośpiechu, używając nożyczek do paznokci.

Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne

albumy. Bierze się do tego z ponurą determinacją, której nie można

wytłumaczyć niczym innym, tylko walką, jaką prowadzi z moją matką.

Często zdarza się, że wycina tylko głowy, pozostawiając anonimowe

korpusy jako świadectwo jej niezadowolenia i braku litości. Gdy

dokonuje cenzury, nikt nie jest bezpieczny – z albumów usuwa też

niezbyt udane wizerunki samej siebie.

Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją

background image

o to poproszę, pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej

fotografii ojciec jest maleńką figurką w garniturze i okularach; nawet

jeśli w kadrze nie znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest

w centrum ani na pierwszym planie; sprawia wrażenie przypadkowego

widza. Nie mogę dostrzec wyraźnie jego rysów.

Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od

wejścia do domu. Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać

matkę na randkę, kiedy babka słyszy, że matka wita się z nim i idzie po

płaszcz, zaczyna krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy talent do

krzyczenia. Jej wrzaski nie są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca

siła przez materię codziennego życia – życia, które jeszcze kilka chwil

wcześniej otaczało w hallu niczego nie podejrzewającego młodzieńca,

i naraz zjawia się tu wszystko, co mroczne, ponure i barbarzyńskie:

zwierzęta z łapami w potrzasku, operacje z czasów pozbawionych

dobrodziejstwa

narkozy,

wrzask

oparzonego dziecka,

wołanie

dziewczyny gwałconej w lesie, zawodzenie wilkołaka, który czując jej

zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla niego zostało.

Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana

i pełznę w bezpieczne miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak

daleko, do płóciennej szafy lub drewnianej skrzyni.

Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich

background image

rodziców, śpi, kiedy tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje

na śniadanie, ona zaś budzi się sześć, siedem godzin później. Gdy śpi,

staję przy jej łóżku.

Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj

głośno. Wydaje mi się, że matka musi wstać, że nie może pozostać

nieczuła na moje prośby. Błagam ją tak żarliwie, tak żarliwie jej pragnę.

Nie pojmuję, dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia, w nim

znajduje schronienie. Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.

Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest

płaska i biała, maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę

twarz w maskę, w maskę pod maską. Matka oddycha płytko, jakby

umierała, jakby już nigdy nie miała się obudzić.

Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie,

chwytam za szczotkę i energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam

but, zamykam z trzaskiem drzwi. Staram się, jak mogę, obudzić matkę,

ale na wszelki wypadek uciekam się do środków, których nie można

uznać za celowy atak na fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do

przytomności, tak długo nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie

istnieję. Kiedy tak stoję i przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat

się rozstępuje, jakby otwierała się przepaść. Wiem, że nie mogę się

cofnąć od łóżka nawet o cal, w przeciwnym razie runę w dół.

Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam

gładkiej, połyskliwej powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie,

background image

niemal perwersyjnie, otoczona czarną koronkową falbanką, jak bielizna,

którą matka wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd nie śpię, słyszę

ptaki; ich krzyki brzmią przenikliwie, bezlitośnie.

Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z

powrotem po pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy

maluje się wyraz zdziwienia. Robię się jeszcze mniejsza, wycofuję do

kąta przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam nie

dostrzegać. Z paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa

i staje przed francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc,

patrzy gdzieś w dal, odwrócona do mnie plecami. Światło przenika przez

szkło i sprawia, że jej sylwetka rysuje się wyraźnie pod cienką, białą

koszulą. Dym unosi się z jej ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze

niczym melodia grana na flecie przez zaklinacza węży.

Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste

zwierciadła. Nie mogę odnaleźć w nich siebie.

Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od

nich pierścionki zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim

ojcu, acz na odległość. Tak intensywnie koncentruje wzrok na tym

nieobecnym, niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje się,

że rzeczywiście widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się

dokładnie maleńkim figurkom w ciemnym garniturze, zwykle o zmroku

dostrzegam widmo podobnego mężczyzny, które stoi w cieniach salonu

background image

albo sunie korytarzem w stronę sypialni.

– Jak on wygląda? – pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa

przebłyski jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku

z błękitnymi szklanymi paciorkami, gdy się nade mną pochyla. –

Powiedz mi – mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki, że

widziałam ducha.

– Nie ma twarzy – szepczę.

– Anioł stróż! – woła na to.

– W garniturze? – dziwi się babka. – Anioły z pewnością nie noszą

garniturów!

Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną

nie podąża, kiedy wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby

widuję. Ale prowokuje mnie milczeniem, sposobem, w jaki zdaje się na

mnie patrzeć. Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy potrzebne mi

światło, filiżanka ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane

magiczne „K-K-K-Katie” i talizman składający się z jedenastu

pluszowych miśków rozwieszonych na ścianie przy moim łóżku. Mimo

wszystko budzę się z krzykiem.

Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym

domu, czeka, spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami,

których nigdy nie używamy. Czuję jego obecność. Jego druga żona

powie mi po latach, że wzięła za męża człowieka, który ciągle ogląda się

przez ramię na moją matkę i na mnie.

background image

– Kiedy wyszłam za twojego ojca – oświadczy – od razu

wiedziałam, że on zawsze będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest

nieodłączną cząstką osoby, w której się zakochałam.

„Człowiek w służbie Boga”. Tak ktoś określa mojego ojca. Nie

pamiętam kto. Na pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego

słowa te znaczą tyle, że ojciec ma pewne nadzwyczajne, magiczne

właściwości i że jest dobry, lepszy od innych ludzi.

Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do

mnie. Ojciec opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę

młodych chrześcijan do slumsów, gdzie pomagają urządzać mieszkania.

Malują ściany na biało, przynoszą koce, jedzenie i zabawki dzieciom,

które ich nie mają. Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam

wszystko, czego dziecko może pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się

okazja, abym mogła poznać biednych ludzi, bo jakże w przeciwnym

razie miałabym się nauczyć wdzięczności?

List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera

pytanie, czy dobrze się bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia

ojciec przebywał w domu ludzi, którzy nie mają dość pieniędzy, aby

świętować urodziny. Spotkał tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo

inteligentnego, który jednak miał zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co

można zrobić, aby skorygować tę wadę.

Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko

background image

zupełnie normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.

– To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz – ostrzega mnie babka.

Dodaje, że jeżeli gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to

robiła, zez zostanie mi na zawsze, a wtedy równie dobrze mogłabym

oślepnąć.

Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób.

W biurze pomocy społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie,

która chętnie zgodzi się nas przyjąć w charakterze gości i pozwoli

przygotować dla siebie posiłek. Odwiedzamy dom, w którym kilkoro

dzieci dzieli pokój wielkości połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję

mąkę do sosu i rozsypuję na podłogę mieloną gałkę muszkatułową,

matka nie złości się na mnie tak bardzo, jak by to uczyniła w naszym

domu. Nie krzyczy i nie wyrywa mi niczego z rąk.

Potrawy, które przyrządzamy, znikają w ciszy. Dzieci jedzą szybko

i łapczywie. Coś mnie ściska za gardło. Wiem, odczuwam to całą sobą,

że motywem tej wizyty nie jest wielkoduszność, tylko pragnienie mojego

ojca, abym potrafiła docenić to, za co powinnam być wdzięczna.

Nie pamiętam, abym pisała do ojca, ale na pewno pisałam, bo kiedy

umrze moja matka, między różnymi papierami znajdę listy od niego, a w

nich spostrzeżenie, że bardzo ładnie uczę się kaligrafować i składać

litery. Jeden wyblakły ołówkowy autograf z 20 lutego, w którym

kończyłam

trzy

lata,

zawiera

podziękowanie

za

wysłanie

background image

walentynkowego serduszka z dedykacją „Tacie”. Nigdy nie miałam

pewności, że nasza córka cokolwiek o mnie wie. Ale wie, prawda? Czy

jest możliwe, abym spotkał się z nią choć na kilka godzin?

Mam sześć lat, kiedy matka się wyprowadza. Ja zostaję. Nie ma jej,

ale pokój po niej pozostaje taki, jaki był. Podnoszę narzutę i widzę

świeże prześcieradła na jej łóżku. W szafie wiszą sukienki, których nie

lubiła dość, by je ze sobą zabrać. Sukienki we wszystkich kolorach:

czerwone, niebieskie, różowe, zielone. Staję pośród nich. Schylam się

pod jedną i pozwalam, by otoczyła mnie niczym żółty namiot, namiot

w kolorze słońca, pachnący kwiatami. Przysuwam twarz do gładkiego

materiału, sto razy ładniejszego niż jakikolwiek inny przedmiot w tym

domu. Jeśli taka sukienka nie była warta, by ją zabrać, to czyż ja mogłam

mieć nadzieję, że mnie zabierze?

Zaglądam do szuflad i widzę, gdzie trzyma koszule nocne. Ostrożnie

układam się na jej łóżku z głową na poduszce. Kiedy się podnoszę,

wygładzam prześcieradła i narzutę. Muszę mieć pewność, że kiedy

wróci, nie dowie się, że tutaj byłam.

Przeprowadza się do mieszkania gdzieś w sąsiedztwie. Chce uciec

przed drapieżnością mojej babki, dlatego nie mówi nam, na której ulicy

mieszka, ani nie podaje numeru telefonu. Widuje się ze mną często, ale

przychodzi i odchodzi według własnego widzimisię. Nie chce, aby ją

niepokoić

dziecięcymi

dolegliwościami:

gorączką,

koszmarami,

background image

wypadaniem zębów. To pierwsza od rozwodu próba rozpoczęcia

samodzielnego życia, które wydaje się jej zupełnie niemożliwe, póki nie

uwolni się od macierzyństwa.

Korespondencja między mną a ojcem ustaje, póki nie zaczynam

nauki w pierwszej klasie college'u. Po raz pierwszy w życiu mam inny

adres niż reszta mojej rodziny. Kiedy jestem w szkole, tylko naczelnik

poczty może wiedzieć, kto nadsyła listy i jak często.

Listy od ojca są beznamiętne, suche, bez wyobraźni. Niewiele

mówią o nim samym. Przeważa w nich nużąca teoria wychowania

i estetyki. Podobnie jak listy, które nadsyłał, kiedy byłam jeszcze

dzieckiem, zawierają głównie pouczenia. Gdy je czytam, stojąc na

zewnątrz małego pomieszczenia poczty w przewiewnym korytarzu, trawi

mnie zniechęcenie. Czy to możliwe, aby ktoś rzeczywiście myślał w taki

sposób? Jest erudytą czy może, jak powiedziałaby moja babka,

„potwornym nudziarzem”?

Biorąc przykład z ojca, piszę ostrożne, oszczędne odpowiedzi,

najpierw w zarysie, potem dokonuję poprawek, w końcu ostateczną

wersję składam na trzy i zaklejam w nieskazitelnie białej kopercie.

Matka i ojciec poznali się w foyer teatru. Przedstawił ich sobie

wspólny przyjaciel. Oboje mieli po siedemnaście lat i byli zupełnie

niewinni. Wiedza o rodzicach działa na mnie tak przemożnie, tak że ja

background image

również tracę dziewictwo jako siedemnastolatka. Pozbywam się go,

jakby już w dniu moich narodzin sprawa była całkowicie przesądzona;

partnerem jest chłopiec, którego doświadczenie dorównuje mojemu.

To, co nastąpiło po wieczornym przedstawieniu, podczas którego

doszło do spotkania moich rodziców, nie było niczym niezwykłym:

zadurzenie, czułe spotkania, ciąża, pospieszne małżeństwo, narodziny

dziecka, a potem rozwód – a wszystko rozgrywało się w domu rodziców

mojej matki. Rodzina ojca mieszkała z dala od szkoły z internatem,

w której się uczył. Kiedy moi rodzice zostali rodzicami, sami byli

jeszcze dziećmi bez pieniędzy i wykształcenia.

„Lubi czytać i chodzić na koncerty. Ma nadzieję, że pewnego dnia

zostanie aktorką dramatyczną” – widnieje napis pod zdjęciem matki

w jej kronice szkolnej.

Wiele lat po jej śmierci wycinam odpowiednią stronę, która,

oprawiona, wisi teraz w mojej pracowni. Czasami zdejmuję ramkę

i trzymam ją w dłoniach. Przyglądam się dokładnie fotografii i słowom,

które znam na pamięć.

Jak na osiemnastoletnią dziewczynę wydaje się niepokojąco

spokojna i poważna. Jakże wiele uwagi musiała poświęcić sukience

i włosom, perfekcyjnie wyregulowanym brwiom nad piwnymi oczami.

Są niebezpieczne, te oczy ze zdjęcia, dwie otchłanie smutku, w które

mogę wpaść i utonąć. Wyraz twarzy matki zdradza ten sam rodzaj

obawy i bezradności, który kojarzy mi się z sierotami i uciekinierami,

background image

ludźmi pozbawionymi wszystkiego. Jej usta są małe, wyraziste,

dziewicze, wargi zaciśnięte, by nie budzić pożądania. Górna warga

układa się w łuk Kupida z taką wyrazistością, że od samego patrzenia

mój wzrok staje się zamazany, nieostry.

Czy znam matkę lepiej niż jej dawna przyjaciółka szkolna J. M.,

która przepowiadała jej przyszłość? „Będzie studiować literaturę, język

francuski oraz dramat” – napisała J. M. To wszystko w pewnym sensie

się sprawdziło, chociaż matka realizowała cele na własną rękę i nawet

nie poszła do college'u.

W obliczu niewyobrażalnych obowiązków, ojciec – mówiono mi, że

dziadek wołał: „Z czego będziesz je utrzymywał?! Myślisz, że to może

się udać?!” – podjął pracę jako sprzedawca encyklopedii.

W bibliotece dziadków na najwyższej półce stoi rząd czerwono-

zielonych tomów encyklopedii Brytannica. Na okładce pierwszego tomu

suplementu widnieje rok 1962, następny po moich urodzinach.

Ile to razy, będąc jeszcze dzieckiem, zdejmowałam jedną z tych

ciężkich ksiąg, aby przygotować wypracowanie szkolne albo po prostu

zaspokoić ciekawość? Ile to razy trzymałam w rękach którąś, nie

wiedząc, kto sprzedał je moim dziadkom? Bawełniany dżin. G. Mendel.

Główne produkty eksportowe Chin. Taniec pyłkowy pszczół.

Matka i babka mówią płynnie po francusku. Moja matka z tak

nienagannym akcentem, że dziwią się temu nawet paryżanie.

background image

„Niemożliwe” – mówią. – „Na pewno mieszkałaś we Francji jako

dziecko”. Ja, chociaż rozpoczynam naukę w wieku dwóch lat, długo nie

czynię żadnych postępów. Oprócz przyswojenia sobie kilka słów, la

table, le croyon, tych, które brzmią podobnie jak w angielskim. Testy na

inteligencję potwierdzają podejrzenie matki, że brak postępów należy

przypisać bardziej mojemu uporowi niż brakowi talentu. Postanawia

mnie złamać. Chcę czy nie, muszę poznać ów język konfliktów. Matka

i babka używają go do wzajemnych potyczek bądź posługują się nim, by

sekretnie niszczyć wspólnych wrogów.

W każdy weekend matka ćwiczy ze mną, korzystając z tekturowych

kart jako pomocy. Stara się mnie przekupić, grozi mi, pochlebia.

Bezskutecznie. Już przy najkrótszej galijskiej sylabie wyłączam się,

wcale nie celowo, lecz najzupełniej bezwiednie. Zamykam się głęboko

w sobie, dokąd głosy dobiegają jakby z oddali, jakby matka wołała

w głąb studni, lecz nie jestem w stanie odpowiedzieć. Gniew,

a zwłaszcza gniew matki, czyni

mnie niemową;

milczeniem

doprowadzam ją do wściekłości. Pewnego razu rzuca karty i uderza mnie

w twarz.

W drugiej klasie, po pięciu latach niepowodzeń, przygotowuję się

do testu z francuskiego w taki sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się nie

zdarzyło. Mamy nauczyć się kolorów. Czerwony = rouge. Żółty = jaune.

Zielony = vert. Spisuję wszystkie odpowiedzi na kawałku papieru,

a następnie chowam je go w rękawie. Podczas testu dostajemy rysunek

background image

klauna trzymającego kiść balonów. W każdym z nich jest słowo

oznaczające jakiś kolor. Balony musimy właściwie pokolorować.

Kiedy okazuje się, że osiągnęłam doskonały wynik, matkę ogarnia

szaleńcza radość. Ściska mnie i całuje, kupuje prezenty; i chociaż mam

dopiero siedem lat, bardzo dobrze pojmuję, jak obciążający jest mój

sukces – że miłość matki (jak miłość jej matki do niej) zależy od tego,

czy się poddam. Zaakceptuje mnie, dojrzy, zwróci uwagę, jeśli stanę się

dzieckiem, które potrafi ją zadowolić.

– Wiedziałam, że potrafisz! Wiedziałam, że dasz sobie radę. Jeśli

tylko spróbujesz! – mówi.

Wyrywam się z jej ramion, szlochając.

– Nie potrafię! – krzyczę. – Zrobiłam to dzięki temu! – Wyciągam

w jej stronę papier z nieporadnym tłumaczeniem.

– Ty... Ty... – wypluwa, tak wściekła, że nie jest w stanie wysłowić

się w żadnym języku.

Następnego dnia zabiera mnie do nauczycielki. Kiedy się przyznaję,

matka zaciska dłoń na moim karku. Potem odwozi mnie do domu, do

dziadków. Na podjeździe otwiera od wewnątrz drzwi pasażera.

– Wysiadaj – rzuca. Posłusznie wychodzę z samochodu, ona zaś

natychmiast odjeżdża.

Tamtego dnia wpadam w chorobę, której nikt nie potrafi

zdiagnozować ani wyleczyć. Wszystko zaczyna się od kłopotów

z żołądkiem. Trwa tygodniami, póki nie podsłucham, jak pediatra mówi

background image

babce, że będę musiała iść do szpitala, bo jestem bardzo odwodniona.

Wówczas dolegliwości przechodzą mi tak nagle, jak się rozpoczęły.

Wracam do szkoły nie tylko szczuplejsza, ale nawet pozornie

mniejsza, blada, z krótko przystrzyżonymi włosami, aby łatwiej je było

pielęgnować podczas choroby.

– Ojej, przecież to nie to samo dziecko! – woła nauczycielka,

dyrektor i wszyscy, którzy mnie widzą.

– Jest innym dzieckiem! Co to za dziecko?! – słyszę dziesięć albo

więcej razy.

Jestem inna. Uczę się francuskiego. Zawsze bez przyjemności,

z jaką zajmuję się pozostałymi przedmiotami, ale uczę się na tyle dobrze,

że potrafię przeczytać francuską powieść. Zdarza się, choć bardzo

rzadko, że śnię po francusku. Wtedy budzę się rano chora, wymiotuję.

Czy sukcesy ojca kosztują go tak samo wiele jak moje kosztują

mnie? Jest jednym z tych ludzi, którzy oderwali się od swoich korzeni

wystarczająco daleko, aby starzy znajomi albo stawiali go za przykład,

albo odnosili się do niego z pogardą. Ilu jego starych przyjaciół

i krewnych – członków społeczności, z której pochodzi – pojmuje to, co

ja odkryję: że siłą napędową jego działania był gniew?

To w ogrodzie, między rabatą z różami a rzędem owocowych

drzewek, dziadek powiedział ojcu, że pomiędzy nim a matką wszystko

background image

skończone, że ojciec może zapomnieć o nazywaniu jej swoją żoną.

Sprawa była prosta. Jeśli odejdzie bez przyczyniania naszej rodzinie

dalszych kłopotów, będzie mógł się uważać za człowieka wolnego:

ugoda rozwodowa nie będzie zawierała pod jego adresem żadnych

dodatkowych roszczeń.

Dziadek jasno dał do zrozumienia, że niczego się od niego nie

oczekuje. Ani łożenia na dziecko, ani odwiedzin.

Dziadkowie sądzili, że są w stanie położyć temu kres, usunąć skutki

niefortunnego błędu mojej matki. Rzecz jasna było dziecko, efekt jej

młodzieńczego buntu, próby sprzeciwienia się rodzicom, zwłaszcza

pragnieniu jej matki, aby nią kierować. Wprawdzie należało wziąć mnie

pod uwagę, lecz byłam tylko kosztem, który godzili się ponieść.

W każdym razie ojciec musiał odejść.

Wyczerpana kampanią swej matki, zmierzającą do usunięcia męża

z jej

życia,

kampanią

sprytnie

skoncentrowaną

na

jedynej

ekstrawagancji, jaką dopuszczały zasady jej wychowania, matka uległa

obawie, że z moim ojcem będzie zawsze uboga. Ubóstwo było czymś, co

babka, sama wychowana przez ojca posiadającego fortunę, mogła

uważać za położenie rozpaczliwe, niemal fatalne.

Żona kaznodziei! Słyszę pogardę, z jaką babka wypowiada te słowa.

Najpierwotniejsza dyrektywa, którą mnie i matce wpajali jej

żydowscy rodzice, głosiła, że mamy się kształtować w opozycji do dzieci

z naszego otoczenia. Urodzeni w Londynie dziadek i babka mieszkali

background image

wszędzie. Zawsze uważali Amerykę za kraj wygody, higieny

i bezpieczeństwa,

gdzie

dzieci

„ciągnięto

za

uszy”,

a nie

„wychowywano”. Co natchnęło matkę, by w przypływie buntu wybrać

mojego ojca, a z nim jego niemieckich przodków, część indiańskiej krwi

babki; nie jednego, lecz dwóch dziadków misjonarzy; rozbite

małżeństwo rodziców, by nie wspominać o bardzo skromnych

warunkach, w których przyszło im żyć. Dla mojej matki musiał być kimś

wyjątkowym, nie do odrzucenia, tak samo jak dla jej rodziców – nie do

przyjęcia.

Ojciec, człowiek o nieszczególnym pochodzeniu, musiał mieć dla

nich respekt za ich uprawnioną europejską łaskawość, dobrobyt

i namacalną historię, ucieleśnioną w antykach, których nie nabyli, tylko

otrzymali w spadku. Chociaż sama powinnam wrosnąć w tę powłokę

uprawomocnienia, nadal boję się dziadków. O ileż bardziej musieli

przerażać mojego ojca, wówczas dziewiętnastoletniego młodzieńca,

który przebywał z dala od domu, a pieniądze na ostatni rok nauki

w doskonałej szkole przygotowującej do college'u nie bez trudu zebrał

jego ojciec jako rodzaj rekompensaty.

Ojciec mojego ojca był uwodzicielem. Często opuszczał żonę

i dziecko, goniąc za innymi kobietami. Zwieńczenie kariery syna

w szkole średniej – dyplom ze znakomitej szkoły przygotowawczej,

dający szansę na lepszy college – miało być formą zadośćuczynienia za

wcześniejsze zaniedbania. Jednocześnie mój ojciec zyskał szansę

background image

spotkania matki i odmiany swojego życia. Ale z pewnością w sposób

niezgodny z nadziejami jego ojca.

Mam dwadzieścia lat. Wiodę życie wygnańca. Ciągle przebywam na

jakimś lotnisku, wlokę się za ojcem przez pomieszczenia wyłożone

poplamionymi dywanami albo wyblakłym linoleum. Ściany wokół nas

ostrzegają przed nielegalnym przewozem. Strzałki wskazują punkty

odbioru bagażu i postoje taksówek. Wszędzie są małe, niebieskie

tabliczki z międzynarodowymi symbolami oznaczającymi bufet, pomoc

medyczną, toalety.

Zmęczeni, znudzeni podróżni, którzy nas otaczają, zgięci

w tłocznych plastikowych krzesłach, trawią nasze długie pożegnania tak

samo jak treść czasopism i podłe jedzenie.

Czy jesteśmy do siebie tak podobni, by rozpoznawali w nas ojca

i córkę? Czy siedzimy zbyt blisko siebie? Czy trzymając dłoń na moim

ramieniu, ojciec zdradza swoje intencje? A my? Dlaczego tulimy się do

siebie tak, jakby nasze rozstanie było nieodwołalne niczym śmierć?

Ludzie wpatrują się w nas bez żenady, bezpośrednio, obserwują

nasze gesty i słowa niczym program na ekranie telewizora, który stoi

w poczekalni.

Czasem w sklepiku na lotnisku ojciec kupuje pocztówki, duże,

z różami i koronkami oraz do kompletu różowe koperty. Przyglądam się,

jak na nich pisze, nakleja znaczki i wreszcie je wysyła, zatem nasze

background image

spotkania nie przerywają ich nieustannego napływu na mój adres.

Dorastając niewiele wiem o życiu ojca. Ma nową żonę i inną córkę.

Tam, gdzie mieszka, pada śnieg. Dokucza mu katar sienny. Ma

ogromnego psa, malemuta, który kiedyś pożarł kota. Jest doktorem, ale

nie lekarzem – ma tytuł doktora filozofii. Źródłem tego rodzaju

szczegółowych informacji jest matka. Sporadycznie pisane listy przestają

nadchodzić, więc pozostają jeszcze tylko dwie wizyty, podczas których

mam okazję przyjrzeć mu się osobiście.

Przyjeżdża latem, kiedy mam pięć lat. On, matka i ja idziemy razem

na plażę. Ojciec w koszuli z długim rękawem i płóciennych butach

wychodzi naprzeciw morskiej pianie. Idzie w głąb, a odwraca się dopiero

wówczas, gdy fala przelewa się już nad jego ramionami. Przyglądam się,

jak zmierza po piasku do naszego parasola. W butach mu chlupocze,

koszula przykleja się do ciała, z rękawów kapie. Siada na jednym

z naszych rozkładanych krzesełek, a woda spływa strumyczkami po

aluminiowych nóżkach. Rozkłada ręcznik na swych białych kolanach.

Najbardziej niepokoi mnie jedno: sposób, w jaki fascynuje moją matkę.

Kiedy składają sprzęt plażowy i idą w stronę samochodu, jestem

przekonana, że gdybym za nimi nie poszła, nawet nie zauważyliby mojej

nieobecności.

Bierze ze sobą duży aparat fotograficzny i pewnego popołudnia

ustawia mnie przed obiektywem. Na zdjęciach, które robi, mam sukienkę

background image

ze ściągaczami w pasie i przy rękawach. Pamiętam tę sukienkę także

dlatego, że nieprzyjemnie cisnęła mnie w ramiona. We wspomnieniach

nie dostrzegam różnicy między tą niewygodą a uściskiem jego dłoni

o dużych palcach, kiedy ustawiał mnie w pozie według niego

najodpowiedniejszej.

Gdy wraca, mam lat dziesięć. Teraz idziemy we trójkę do muzeum

sztuki i na targ warzywny. W muzeum matka i ojciec trzymają się za

ręce, ja podążam dobre kilka metrów za nimi. Wszyscy pocimy się,

przesuwamy leniwie bezwietrznymi galeriami. W pewnym momencie

kładę swoje rozgrzane dłonie na chłodnej stopie dużego marmurowego

posągu Wenus, a mój ojciec obraca się na pięcie i gani mnie.

– Czy nikt cię nie nauczył, że w muzeum nie należy dotykać

żadnych przedmiotów? – pyta i patrzy z dezaprobatą najpierw na moją

matkę, potem na mnie.

Przy lunchu na targu warzywnym moje krzesełko stoi zbyt blisko

krawędzi stołu. Czuję, że nie mogę oddychać. Podniesienie z ziemi

srebrnych sztućców, które w zdenerwowaniu upuszczam, zajmuje mi

sporo czasu. Wyczuwam, że ojciec spogląda na mnie nieco

zaintrygowany – oto jego dziecko – jednocześnie z odrobiną

zadowolenia. Znowu jestem, jak zawsze od dnia narodzin, nieruchomym

kompromisem prywatności moich rodziców.

Dziesięć lat później – dziesięć lat od dnia, kiedy ze swojego punktu

background image

obserwacyjnego pod stołem spojrzałam na jego czarne buty – wszystko

się zmieniło. Ojciec przysyła mi kasety magnetofonowe z nagraniami

swojego głosu, ja odtwarzam je w samochodzie. Jadę do centrum

handlowego położonego kilka mil od uniwersyteckiej poczty, blokuję

drzwi i paznokciem rozcinam taśmę, którą jest sklejone małe, białe

pudełko.

Męski głos wypełnia wnętrze samochodu. Wznosi się, opada,

przybiera ton prośby, łamie się. „Dziewczynko” – woła do mnie. – „Och,

dziewczynko. Moja dziewczynko”. Jestem w samochodzie sama.

Chowam twarz w dłonie i słucham. Stałam się jego niewolnicą w nie

mniejszym stopniu niż byłam nią wobec swojej matki.

Odtwarzam taśmę ciągle od początku, cofam ją bez ustanku. Mogę

słuchać ojca, ile razy przyjdzie mi ochota, słuchać, że mnie pragnie.

Ten głos jest czymś, co chcę zachować na zawsze, i zarazem czymś,

czego, kiedy już będzie po wszystkim, nie pozwolę sobie słuchać. Jak

listy od niego i jak fotografie, kasety będą zamknięte w kufrze, co

przywróci mu – wszelkim oznakom jego istnienia – pierwotny charakter

związków ze mną: utraconego ojca.

Mówię matce, że chcę wysłać ojcu podarunek, coś wykonanego

własnoręcznie. Z pewnością zależy mi na tym, by mam nadzieję

wymazać albo chociaż złagodzić fatalne wrażenie, jakie na nim

wywarłam podczas ostatniego spotkania, kiedy upomniał mnie w galerii

background image

rzeźb.

– Co powiesz o jednym ze swoich obrazów? – sugeruje. W środy po

szkole chodzę na dodatkowe zajęcia plastyczne.

– W porządku – zgadzam się.

Na zdjęciach uczę się tradycyjnej techniki malowania farbami

olejnymi.

Kopiuję

istniejące

obrazy,

często

zamieszczone

w kalendarzach albo wydarte z kart okolicznościowych. Dla ojca

wybieram reprodukcję przedstawiającą czerwoną stodołę, żółte pole

i stogi siana. Kiedy siedzieliśmy po przeciwnych stronach stolika na

targu warzywnym, ojciec opowiadał, że jeżdżąc między dwoma

kościołami, w których służy, mija zagrody farmerów.

Drzwi do stodoły są otwarte, ale nie widać, co jest wewnątrz,

jedynie czarne cienie. Ołówkiem szkicuję na płótnie zarysy obrazu

i przez kolejne kilka tygodni maluję żółte siano, czerwony dach stodoły

i ściany. Rozwiana na wietrze grzywa kłusującego konia, która

z początku wydaje mi się trudna do namalowania, udaje się znakomicie,

a właśnie pozornie łatwa część zadania sprawia mi największą trudność.

Nie potrafię namalować czarnego, prostokątnego cienia w obrębie

otwartych drzwi. Wygląda na równy, tymczasem jest rozchwiany po obu

stronach.

Muszę dokonać poprawek. Miesiącami pracuję nad drzwiami,

starając się osiągnąć doskonałość. W pewnym momencie nauczycielka

próbuje odebrać mi płótno, ale jej nie pozwalam. Z każdym tygodniem

background image

cień jest coraz większy i większy, a jego zarysy wcale nie stają się

bardziej równe. Nic nie pomaga taśma maskująca ani równa krawędź.

Kiedy się wreszcie poddaję, dostrzegam, że usiłując nadać cieniowi

doskonały kształt, powiększyłam go do tego stopnia, że otwór drzwiowy

wypełnia niemal całą stodołę. Siadając przed sztalugą, od razu wpadałam

w mroczny kwadrat niepewności, którego granice usiłowałam określić

ciągle od nowa, nigdy nie ustanowiwszy ich właściwie.

– Nie, tego nie możesz mu wysłać! – powiada moja matka na widok

dzieła. – Do licha, co się z tym stało?

– Nie wiem – mówię. – Nie wiem.

Nie jest w stanie powstrzymać się od śmiechu, bo obraz wygląda

bardzo zabawnie. Ja nie potrafię powstrzymać się od płaczu.

Przynosi ze swojego mieszkania magnetofon i ustawia go na moim

łóżku. Jestem już dość dorosła, aby sama pisać. Skończyłam może

dwanaście lat, lecz aby przesłać wiadomość mojemu ojcu, zamiast

z papieru i ołówka mam skorzystać z taśmy magnetofonowej. Obiecała

mu, że to zrobię. Poucza mnie, że jeśli będę gotowa, mogę nadusić

kwadratowy przycisk.

W końcu nudzi ją mój brak zdecydowania. Wychodzi z pokoju.

Ruszam za nią. Nie chcę zostać zupełnie sama przy ciężkim, czarnym

pudle ze srebrnymi gałkami. Patrząc na nie, widzę czarny kufer

z błyszczącymi stalowymi okuciami w rodzaju tych, w których cyrkowy

background image

magik zamyka dziewczynę, nim przepiłuje ją na pół.

Chwytam matkę za rękaw, czym wzbudzam jej gniew. Obie bez

końca próbujemy skłonić mnie do powiedzenia czegoś w stronę

mikrofonu na końcu czarnego przewodu. Nic nie pomaga. Ani groźby,

ani obietnice.

Moje usta jakże są niechętne do współpracy. Podczas nauki

pływania same otwierają się pod powierzchnią wody i wtedy się dławię.

Przy magnetofonie zamykają się, unieruchamiają mi język, nie

dopuszczają, by wydobyło się z nich choćby jedno słowo.

Pewnego dnia usłyszę zdanie, zdanie magiczne, które sprawi, że

zginą przeszkody i wszystko stanie się łatwe. Ale nim do tego dojdzie,

nie powiem nic.

Mam dwadzieścia lat, kiedy to się zaczyna, a zaczyna się od wizyty.

Potem matka i ja spieramy się, która z nas wpadła na pomysł, aby go

zaprosić. Ona mówi, że ja. Ja myślę jednak, że ona.

Minęło dziesięć lat, odkąd go widziałam. Jeśli matka ma rację – jeśli

pomysł zaproszenia ojca do nas był mój – można to wytłumaczyć

ogromną ciekawością poznania niemal obcego rodzica, mojej drugiej

części, pragnieniem wystarczająco silnym, aby przełamać niechęć

wywołaną jego listami. Może podejrzewam albo mam nadzieję, że za tą

ideologiczną górnolotnością kryje się namiętność. Że owa zasłona jest

czasem wręcz niezbędna; niektóre fascynujące stwory należy

background image

przechowywać w tej klatce wewnątrz klatki ze słów.

Rodzice spotykali się potajemnie przez lata. W odległych miastach

rozmawiali o tym, że nowa żona, inne dzieci nie przeszkodzą im uciec,

pobrać się, spróbować od początku. Lecz ich plany zawsze pozostały

tylko planami. Matka i ojciec byli ze sobą nie dłużej niż dwa lata,

w małżeństwie zaś niespełna rok. Rozwiedli się przed pierwszą rocznicą

moich urodzin. Jeśli podejrzewam, że zbliżająca się wizyta jest jednak

pomysłem matki, to dlatego, że po pierwsze nie pamiętam, bym ją

sugerowała, a po drugie, ona już nazbyt długo go nie widziała – zbyt

wiele czasu upłynęło od chwili, gdy ostatni raz samotnie wyruszyła na

tajemnicze wakacje.

Może prawdziwa jest moja późniejsza konkluzja: matka

wykorzystuje jego zainteresowania mną i moje nim, aby usprawiedliwić

własne plany nawiązania ponownego kontaktu. Jeśli rzeczywiście o to

chodzi, jakże gorzko przyjdzie jej pożałować tego podstępu.

Spotkanie ma się odbyć podczas wiosennej przerwy w zajęciach na

pierwszym roku college'u, akurat dwa tygodnie po moich dwudziestych

urodzinach, przypadających w czasie sesji egzaminacyjnej.

– Nie ma co – powiada mój chłopak, żegnając się ze mną na

parkingu przed domem akademickim. – Nie będzie łatwo.

– Tak sądzisz? – pytam. Do tej pory świadomie nie zastanawiałam

się nad tym. Nad perspektywą spotkania ojca po raz pierwszy od

background image

dziesięciu lat, zaledwie po raz trzeci w całym moim życiu. Jak zawsze

miałam dużo materiału do opanowania i w ciągu ostatnich tygodni do

późna przesiadywałam w bibliotece.

– Żartujesz sobie? – mówi, na co wzruszam ramionami i uciekam

wzrokiem w bok, czyli wykonuję jeden z wielu moich wymijających

gestów.

Akurat ten chłopak jest ode mnie starszy, kończy w tym roku studia.

Uważam, że jest bardzo miły, a cecha ta pozwala mu zająć wyjątkową

pozycję w krótkiej historii moich chłopców. Był jeszcze dzieckiem,

kiedy zmarł mu ojciec; nie ma ojczyma. Pozbawiony ojcowskiej opieki

przez całe swoje życie, wie coś, do czego ja nie jestem w stanie się

przyznać: że pewna tęsknota w moim życiu musi się koncentrować na

owym braku w kolekcji rodzinnych portretów. Przecież nie mogę

poświęcić wszystkiego mojej matce.

Jazda do domu trwa siedem godzin. Po drodze ciągle od nowa

słucham tego samego albumu Rolling Stonesów. Mechanizm

odtwarzacza automatycznie przewija taśmę, tworząc dźwiękową pętlę.

Uporczywe rytmy wypełniają milę za milą szarej autostrady i nie

pozwalają na dłużej zatopić się w myślach, które przemykają się,

ślizgają, ulatują niczym wyrzucone plastikowe kubeczki i papierki po

cukierkach na wietrznych nabrzeżach.

Sypialnia mojej babki: siedzimy we dwie w nogach wielkiego łóżka

background image

dziadków. Mam sześć, może siedem lat. Babka przed chwilą wzięła

kąpiel. Ma na sobie halkę i właśnie wciąga jedną ze swych

staromodnych pończoch powyżej kolana i przypina ją do podwiązki. Jak

na kobietę po sześćdziesiątce ma nadal wcale zgrabne nogi, świeżą

oliwkową skórę – gładką i błyszczącą, rzepki małe i ponętne jak włoskie

orzechy, aż chce się ich dotknąć. Na co dzień używa perfum Chanel No

5 i wkłada sznur pereł, który dostała w prezencie od swojego ojca na

siedemnaste urodziny.

– Połaskocz mnie po karku – mówi, a ja posłusznie muskam ją lekko

palcami w miejscu, gdzie kończą się jej ufarbowane na czarno włosy.

– Wiesz – mówię – kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię

bardziej niż mamę.

Babka zdejmuje moją dłoń ze swego karku.

– Nieprawda – odpowiada. – Mylisz się.

Milczę, bo zawstydziła mnie odmową przyjęcia tego, co jej

ofiarowałam.

– Najbardziej kochasz swoją mamę. Tak to już jest ułożone na tym

świecie, a ty nie powinnaś być wyjątkiem.

Stwierdzenie babki nie odpowiada prawdzie, wynika raczej z nakazu

rozsądku. Z pewnością szczerze pragnie, abym ją kochała najbardziej –

pragnie być pierwszą miłością każdego – ale akurat w tym okresie wiele

jej sprzeczek z moją matką dotyczy kwestii, czy jedna albo druga swym

zachowaniem nie uraża moich uczuć. Ponieważ matka wyprowadziła się

background image

niedawno, być może inspirując ów przypływ uwielbienia, babka

wystrzega się wypowiedzenia jakiejkolwiek wywrotowej uwagi, którą

mogłabym powtórzyć.

Przyglądam się, jak wciąga i zapina drugą pończochę. Tego

popołudnia zaczynam się uczyć mądrości zachowywania uczuć dla

siebie, dostaję lekcję, którą w okresie mojego dzieciństwa wielokrotnie

wzmacniają wrogie, skomplikowane i zmienne kobiece alianse, tak

częste, że w końcu mój talent stosowania uników dorównuje

umiejętnościom mojej matki. Ona może śpi w masce, ale ja, kiedy już

jestem nastolatką, mam wewnątrz własną maskę, skrywam w niej swoje

serce.

Upomniana przez babkę, siedząc w milczeniu przy jej boku,

zaczynam naukę definiowania tego, co naprawdę czuję wobec matki –

złość pełną rozpaczy i obaw za to, że mnie opuściła, złość, która

dotknęła mnie astmą i wysypką – jako miłość.

A co z matką, jakże skłonną do posługiwania się tym słowem

w jakimś liściku do mnie, nie zawierającym nic poza całusami i pustymi

„ochami”? Jej wściekłość na mnie jest dzika i niepohamowana, wybucha

z siłą, która dziwi ją tak samo jak mnie. Pewnego razu, jeszcze zanim się

wyprowadzi, wchodzę jej w drogę. Akurat wybiera się na randkę. Już

jest spóźniona, a ja ją drażnię. Stojąc razem z nią przed lustrem, sięgam

po jedną z jej szminek, wówczas ona odwraca się do mnie ze szczotką.

Ciosy spadają na mnie wszędzie. Ściąga mnie na dół po schodach,

background image

uderza, gdzie tylko zdoła sięgnąć... w plecy, nogi, głowę. U podnóża

schodów wybucham płaczem, z początku dlatego, że jestem wstrząśnięta

i przestraszona, ale potem, kiedy zaalarmowani moim krzykiem

nadbiegają dziadkowie, płaczę, aby wpędzić moją matkę w kłopoty,

płaczę głośniej i dłużej, uczę się potęgi zemsty.

Naszyjniki. Pierścionki. Ubrania. Książki. Przenośne radio

stereofoniczne i obiektywy do aparatu fotograficznego. Wieczne pióro,

w którym pisał w college'u. Brzytwa jego dziadka i rzemień do jej

ostrzenia w oryginalnym cynowym pojemniku z ornamentami na

brzegach. Diament, który do kogoś należał, ale nie mogę sobie

przypomnieć do kogo.

Niektóre spośród tych prezentów po prostu porozdaję, inne zastawię

w lombardzie i zaraz po wyjściu na zewnątrz podrę wszystkie

pokwitowania. Pamiątki rodowe zwrócę, zapakowane starannie

w pudełka. Wyślę je pocztą jako paczki wartościowe, nie dodając do

adresu ani jednej litery. Należą do jego dzieci. Nie do mnie, tylko do

dzieci, które wychował. Do córek, które nadal będą jego, kiedy my już

nie będziemy ze sobą rozmawiać.

Prezenty bożonarodzeniowe. Prezenty urodzinowe. Prezenty na

Wielkanoc, na walentynki, na Halloween. Wszystkie zapakowane

w bardzo ładny papier. Uważam, aby go nie porozdzierać. Wstążek nie

background image

przecinam, rozwiązuje je. Ledwie celebrujący tę czy inną okazję, to czy

inne święto pójdą spać, z pojemników na śmieci wyciągam kolorowe

papiery i kokardy. Wygładzam je i z powrotem owijam w nie pudełka.

W taki sposób zachowuję świadectwa miłości mojej matki albo, trafniej,

tego, co ona nazywa miłością. Podarunki od niej zwykle dostarczają mi

wskazówek, w jaki sposób mogłabym wkraść się w jej łaski. Jeżeli na

przykład daje mi sukienkę w rozmiarze sześć, wiem, że powinnam się

dostosować, zmienić figurę i pożegnać się z rozmiarem dziesięć. Potrafię

uczynić z siebie istotę, którą, jak sobie wyobraża, mogłaby pokochać,

przynajmniej kiedy stoi w sklepie i kupuje sukienkę.

Miną lata, nim sobie uświadomię, że zachowując tego rodzaju

świadectwa, jednocześnie dokumentuję inny uczuciowy proces, nie

miłość, tylko wściekłość, bo zawsze otrzymuję wskazówki pod postacią

prezentów i ostatecznie je odrzucam. Pod bożonarodzeniowym

drzewkiem wydaję stosowne odgłosy radości, ale później w samotności,

gdy w domu panuje już mrok, odwracam swoją reakcję, odrzucam

podarunki, pakując je z powrotem, jakbym ich nigdy nie otwierała.

Można tę dwoistą wizję dostrzec w innych obszarach mojego życia.

Niechętny stosunek do jedzenia jest typowym przykładem w sferze

moich związków z matką. Czy mając piętnaście lat, przestaję jeść

dlatego, że chodzi mi o zapewnienie sobie jej szczerego, acz niechętnego

podziwu? Czy może po prostu chcę stawać się coraz mniejsza i mniejsza,

póki nie zniknę, stając się prawdziwą córką mojej matki – tą, której nie

background image

widzi? Albo czy jestem na nią tak wściekła za ciągłe uwagi pod moim

adresem na temat wagi, że postanawiam nie dać jej w przyszłości

żadnego pretekstu do wypowiedzenia choćby jednego słowa na temat

mojej wagi i rozmiaru ubrań. „Chcesz mieć szczupłą córkę?” –

pamiętam, że tak myślałam. „To będziesz ją miała. Ja zdecyduję, co to

znaczy, nie ty”. Nie interesuje mnie sugerowane sto dwadzieścia funtów,

ale dziewięćdziesiąt pięć. I nie rozmiar sześć, tylko dwa.

Szkoda, że nie rozumiałam, na czym polega triumf niejedzenia;

gdybym była w stanie rozpoznać swoją ekscytację jako wynikającą

z zemsty, próby odcięcia się od matki, ze sposobu, w jaki się mnie

wypiera, kiedy godzinami stoję przy jej łóżku, a ona leży z zamkniętymi

oczami i twarzą przysłoniętą maską.

Być może początek anoreksji jest odpowiedzią na dążenie do

spełnienia matczynego ideału; choroba trwa, bo chcę wymazać siebie

samą. Kieruje mną też głębsza, bardziej zdradziecka i trwała pokusa

pozbycia się matki. Wymaganiom anoreksji da się sprostać,

wymaganiom matki – nie; zatem zamieniam matkę na chorobę wraz

z całym systemem pokuty i wyrzeczeń, w którym jest przewidziana

osobna nagroda. I matki są w nim całkowicie zbyteczne.

Przyjęcie nad basenem w domu z dziedzińcem i czerwonymi

dachówkami. Dom należy do architekta, z którym matka się spotyka.

Jest w nim siedem sypialni, z czego sześć nie używanych. Przebieramy

background image

się

w tej,

która

została

nazwana

„pokojem

błękitnym”.

W bladoniebieskiej,

kobiecej

przestrzeni

stoi

wielkie

łoże

z baldachimem.

Niczym bokserzy matka i ja wycofujemy się w przeciwległe kąty

sypialni. Matka jak zwykle nie znosi pokazywać się nago. Jeśli może,

przebiera się w ciemności. Przyglądam się, jak wciąga pod sukienkę

kostium kąpielowy. Pragnę, by spojrzała na mnie, na moje ciało. Nic nie

sprawia mi większej przyjemności niż rozbieranie się, właśnie teraz,

kiedy jestem chuda. Codziennie wiele razy zdejmuję ubranie i staję na

wadze. W publicznych toaletach czekam, póki nie zostanę sama.

Podciągam bluzkę i podziwiam w lustrze sterczące żebra. Wystarcza mi

widok samej siebie, bym się zachwyciła, by z podniecenia zadrżały mi

ręce. Zdumiewa mnie ciało, które stworzyłam. Choć nikt inny go nie

podziwia, nie uważam tego za nadmiar krytycyzmu, tylko za wyraz

prostego faktu, że moje kryteria oceny są zbyt osobliwe, aby brali je pod

uwagę zwykli ludzie. Ponieważ nie mam chłopca, nie ma kto narzekać,

że nie pozostawiłam nic miękkiego, czym mógłby ucieszyć wzrok

i dłonie. Sama jestem swoim kochankiem. Wieczorami kładę się naga do

łóżka i dotykam się w ciemności, aż w końcu znam na pamięć mapę

swego niedosytu.

Poznaję oszałamiający zachwyt morzenia się głodem. Moc

rezygnacji ze wszystkiego. Siłą woli staję się elfem, który żyje

powietrzem, wodą, niewinnością.

background image

Właściwie to nie tylko jedzenia się wyrzekam, nie tylko wszelkich

chęci, wszelkich żądz. Przede wszystkim płci. Głodzę się, aby matce

odebrać moją seksualność – nie ot tak po prostu sprawiając, aby zniknęły

mi piersi i biodra, lecz żeby wyschła krew. Jednego na pewno nie może

ścierpieć w związku z tym, że jestem chuda: nie krwawię. Nie mogę

zajść w ciążę, nie mogę zatem znaleźć się w niebezpieczeństwie,

w jakim znalazła się kiedyś moja matka, tracąc nagle cześć.

W dodatku jest wściekła musiała przecież choć raz usłyszeć

przesłanie mojego dzieciństwa i okresu dorastania, słowa, które

powtarzała mi babka: „Nie popełnij błędu matki”. Jakże ona musi mnie

nienawidzić. W szkole mam dobre oceny i ostentacyjnie unikam

chłopców. Na pewno sama siebie przekonuje, że to, iż wejdę na drogę

występku i ona przyłapie mnie na gorącym uczynku, jest przynajmniej

możliwe. Kiedy odkrywa, że straciłam okres, zaczyna mnie ciągać po

lekarzach. Jest przy mnie w pokoju porad, a nawet w sali badań.

Ginekolog przepisuje hormony, specjalista od akupunktury wkręca mi

w uda igły.

Przed rozpoczęciem nauki w college'u raz jeszcze razem

odwiedzamy gabinet ginekologa. Matka chce mnie wyposażyć

w kapturek, ów ciągle zawodny środek antykoncepcyjny. Tylko że

żadnego nie można dla mnie dobrać.

background image

– To niemożliwe bez przerwania hymenu – powiada lekarz po

wstępnym badaniu. – Przecież pani nie chce tego robić, prawda?

Matka stoi pod oknem. Waha się. Ja podpieram się na łokciach.

– Chcę – mówi.

Mężczyzna posługuje się wieloma zielonymi plastikowymi penisami

o coraz większych rozmiarach. Kiedy wyjmuje cały ich komplet spod

pokrywy chirurgicznej tacy z nierdzewnej stali, nie dowierzam własnym

oczom. Ta zieleń nie przypomina żadnej barwy, która występowałaby

w naturze. W takim kolorze są pojemniki na odpady chirurgiczne,

wymiociny i rozmaite groźne instrumenty, które kojarzą mi się z chorobą

i śmiercią. Wsuwa je kolejno, zacząwszy od najmniejszego, który nie

jest większy od jego małego palca. Wszystkie od drugiego po ostatni

wyjmuje ubrudzone krwią. Dokonuje defloracji na oczach mojej matki.

Jest położnikiem, człowiekiem, który był przy moim porodzie. Czy

właśnie dlatego sądzi, że nie ma sprawy, że wszystko jest w porządku?

Leżę na stole, na kolanach mam papierowe prześcieradło, dłonie na

oczach.

Naprawa autostrady i objazdy sprawiają, że podróż z college'u do

domu trwa jeszcze dłużej niż zwykle. U matki jestem akurat w porze

obiadowej. Zasiadamy do czegoś francuskiego i bardzo ambitnego,

czemu musiała poświęcić całe popołudnie pracy. Ale i tak podczas

posiłku zostawiamy telewizor włączony, raczej próbujemy niż jemy to,

background image

co przygotowała.

– Odbierz – mówi matka za każdym razem, kiedy dzwoni telefon.

Trochę mnie to dziwi – zwykle zachowuje dyskrecję, gdy w grę wchodzi

jej prywatne życie – kiedy jednak o wpół do dziewiątej telefon odzywa

się znowu, nareszcie pojmuję. To on, ojciec, chce nam podać numer

swojego lotu. Jego głos, którego nie słyszałam od dziesięciu lat, wydaje

się dziwnie wysoki. Później, z czasem, uświadomię sobie, że nie zawsze

brzmi w taki sposób, ale wznosi się i opada w harmonii z emocjami.

Jednakże tej nocy rozmawiamy tylko tyle, ile potrzeba, żeby uzgodnić

niezbędne szczegóły.

– Będę miał na sobie brązowy garnitur – mówi.

– Okay – odpowiadam.

– Do zobaczenia – dodaje, posługując się słowami, które wydają się

zwyczajne, lecz zarazem niezwykłe z tego względu, że nigdy nie

słyszałam ich z jego ust, z ust człowieka, którego w innych

okolicznościach widywałabym codziennie przez wszystkie lata mojego

życia.

– Okay – rzucam na koniec. – Dobrze. – Ma przylecieć nazajutrz

o drugiej po południu.

Ta wizyta burzy cały dotychczasowy porządek. Znika gdzieś

wieloletni towarzysz mojej matki; nie wiem, dokąd wybywa. Może

wraca do żony, z którą był w separacji, a z którą nie potrafił się

rozwieść. Dziadkowie tylko raz przyjmą nas na obiedzie i raz przyjdą do

background image

matki na herbatę. W planach na resztę weekendu w ogóle nie są

uwzględnieni. Nie bardzo wiem, czy uważać to za afront, wyraz litości

czy tylko wynik praktycznej oceny, na co stać wspólnie nas wszystkich.

Matka i ja idziemy do łóżek, w których spędzamy osobno bezsenną

noc. Ponieważ nasze sypialnie dzieli zaledwie wąski korytarz, słyszymy,

ja każda z nas wzdycha i porusza się pod prześcieradłami. W pewnym

momencie matka wstaje. Słyszę, jak otwiera i zamyka szufladę w swojej

łazience.

Moja sypialnia u matki jest pierwszą, jaką urządziła specjalnie dla

mnie. Umeblowała ją latem tego roku, w którym skończyłam szkołę

średnią. Ponieważ przeprowadzałam się z domu dziadków do college'u,

nie była mi już potrzebna. Pokój jest nowoczesny. Jasne barwy pokrycia

japońskiego materaca wydają się ostrym dźwiękiem na tle stonowanych

wariacji beżu w pozostałych pokojach. Kołdrę zdobi kwiecisty wzór

w niespokojne, jaskrawe goździki, które odbijają się niczym echo

w żaluzjach okiennych. Do środka wpadają pasma porannego światła

i układają się w ciepłe plamy na kremowym dywanie. Róż i krem

stapiają się w kolor, który kojarzy mi się z podrażnionymi powiekami,

z morzem wylanych łez.

Na ścianie wisi reprodukcja akwareli Jeana-Michela Folona,

malowidła przedstawiającego pojedyncze krzesło, które stoi na

wzniesieniu w zagajniku bezlistnych drzew. Krzesło dorównuje

background image

wielkością drzewom i ulega przemianie; z drewnianego oparcia

wyrastają konary i gałęzie. Albo staje się w pełni krzesłem, albo powraca

do kształtu drzewa. Sama wybrałam tę reprodukcję. Z pewnością

dlatego, że w tym obrazie znajduję odbicie istoty mojego pragnienia

przemiany w coś, czym nie jestem, i że owo dążenie, ucieleśnione

w krześle – niemym i nieruchomym – jakże jest przy tym znajome.

Mimo jego piękna, patrzę na nie bez przyjemności. Różowa poświata za

wzgórzem jest zbyt nikła, by sugerować nadzieję: nie sposób oglądnąć,

czy to wschód słońca, zachód czy odblask zbliżającego się pożaru.

Reprodukcja dwakroć odbija się w dużych lustrach wiszących na

drzwiach garderoby, a cały pokój lśni optymizmem, który ma się nijak

do uczuć, jakie żywimy z matką względem siebie. Ponieważ większą

część wakacji szkolnych spędzam u dziadków, tutaj przebywam jedynie

w trakcie krótkich wizyt.

Zgadzamy się, że na lotnisko musimy wyjechać o pierwszej, ale ja

jestem gotowa do drogi na długo przed południem. Nie ma w tym

absolutnie nic niezwykłego, że przygotowałam się tak wcześnie.

Z zasady jestem zbyt wcześnie. Na obiad do restauracji docieram zwykle

dobrą godzinę przed umówionym terminem i muszę spacerować po

sąsiednich ulicach albo czekać w sąsiednich sklepach, póki nie pokażę

się punktualna niemal do bólu. Nic na to nie mogę poradzić. Jest to

zapewne reakcja na ustawiczne spóźnialstwo mojej matki, na to, że

background image

byłam ostatnim dzieckiem, które odbierano ze szkoły, obozu, kościoła,

przyjęć urodzinowych, wizyt u dentysty, lekcji tańca.

Zawsze zapłakana, zawsze przekonana, że tym razem w ogóle nie

przyjdzie, zostawi mnie na wieki z dentystą albo rosyjską nauczycielką

baletu, która metrowym kijkiem biła mnie pod kolanami. Kiedy matka

wyprowadziła się od dziadków, zobowiązała się, że przynajmniej

w połowie koniecznych przypadków będzie mnie zawozić i przywozić;

tak oto zdarzało się, że w holach i foyer, na wilgotnych kamiennych

ławach albo winylowych kanapach poczekalni powtarzałam w myślach

numer telefonu dziadków i adres, pod jaki policja powinna mnie

odstawić.

Spóźnialstwo jest u mojej matki skłonnością tak mocno

zaawansowaną, że wykracza poza granice wszelkiej przyzwoitości. Staje

się

przyczyną

utraty

pracy,

miłości,

niepotrzebnych

sesji

u psychoterapeuty, poza tym sugeruje, że matka żyje we własnym domu,

osobliwym wymiarze czasu. Spóźniając się – nieważne, jak to tam zwał

– matka jest niezawodna, dlatego na rodzinne spotkania babka

z przyzwyczajenia każe jej przychodzić przynajmniej dwie godziny

wcześniej, a mimo to matka wpada na ostatnią chwilę. Niemal się

spóźnia. Nie jestem tak praktyczna jak babka; nigdy nie mogę się do

tego przyzwyczaić.

O 12.45 pukam do drzwi sypialni. Matka wyszła już z wanny,

background image

układa włosy, ale jeszcze nie zrobiła sobie makijażu. Nie ma na sobie nic

prócz biustonosza i majteczek. Porozrzucane bluzki i spódnice

zakrywają wszystkie powierzchnie zwykle idealnie wysprzątanego

pokoju.

Buty wypadają z szafy, jakby je zatrzymano podczas próby ucieczki.

Siedzę w fotelu na biegunach i obserwuję rozwój wypadków.

– Dobrze ci w tym – uspokajam matkę po każdej zmianie kreacji,

ale ona przegląda się w lustrze i kolejny raz wszystko z siebie zdziera. –

Proszę – mówię. – Jest pierwsza. – Potem, po kilku następnych

przymiarkach rzucam: – Pierwsza piętnaście.

– Jedź – odpowiada. – Ja nie mogę. Nie jestem gotowa. – Siada na

łóżku, nadal rozebrana. Chowa twarz w dłonie.

– Sama? – pytam. – Nie chcę.

– Będziesz musiała. Albo też się spóźnisz.

– Po prostu wrzuć coś na siebie – błagam. – Proszę. Poprowadzę,

a ty możesz dokończyć makijaż w samochodzie.

– Nie. – Jedź już.

Wyruszam o pierwszej trzydzieści. Drętwieję ze strachu, ale nie

wiem, czy z powodu spotkania sam na sam z ojcem, czy dlatego, że się

spóźnię. Mknę autostradą. W moich żyłach płynie szeroki strumień

adrenaliny. Denerwuję się tak bardzo, aż bolą mnie plecy.

Zatrzymuję samochód i biegnę przez terminal od parkingu do

wyjścia. Ciężko dyszę. Mężczyzna w jasnobrązowym garniturze – nie

background image

w brązowym – prostuje się powoli przy fontannie, odwraca i zatrzymuje

na

mnie

wzrok.

Rozpoznajemy

się

natychmiast.

Niedawno

wymieniliśmy aktualne fotografie, ale chodzi jeszcze o coś innego:

jesteśmy do siebie podobni.

Zbliżając się do mnie, ojciec ociera mokre usta wierzchem wolnej

dłoni. W drugiej trzyma czarny, z wyglądu ciężki futerał – aparat

fotograficzny, wyjaśnia.

– Spóźniłaś się – powiada. Chociaż samolot również przyleciał po

czasie, na ziemi jest już od kilku minut.

– Wiem – mówię. – Przepraszam. Ale na drodze...

Kłamię, aby usprawiedliwić matkę, jeszcze nagą w biustonoszu

i wałkach na głowie. Mogłabym ją zdradzić, wyjaśnić, ile ta wizyta dla

niej znaczy. Choćby tyle, że miała szaleńczy ranek przed lustrem. Nie

czynię tego. Chronię ją. Nauczyła mnie tego na własnym przykładzie, na

przykładzie maski, zastrzeżonego numeru telefonu. Nie mogę sobie

przypomnieć chwili, kiedy nie byłam świadoma kruchości matki. To

przecież część mojego przekonania o jej nadzwyczajnej wartości. Tak

samo wiem, że tylko najlepsze filiżanki łatwo pękają.

W terminalu wyprowadza mnie z tłumu pasażerów witających

członków swoich rodzin i przyjaciół. Znajduje wolne miejsce przy

jednym z ogromnych okien, które wychodzą na płytę lotniska.

– Nie ruszaj się – prosi. – Pozwól mi na siebie popatrzeć.

Ojciec przygląda mi się tak, jak do tej pory jeszcze nikt mi się nie

background image

przyglądał. Pożera mnie oczami – oczami, które, jak się w przyszłości

zorientuję, zwykle są podbiegnięte krwią w taki właśnie sposób. Prawie

czuję ich dotyk. Ojciec chwyta mnie za ręce. Ujmuje każdą z osobna,

odwraca, wpatruje się w dłonie. W rzeczywistości wcale ich nie całuje,

tylko to jego spojrzenie urzeka.

– Ojej! – mówi. – Obróć się! – Czuję jego wzrok, czuję, jak

przesuwa się po moim karku, plecach aż do stóp. – Boże – wzdycha,

kiedy znowu jestem zwrócona do niego twarzą. – O Boże. – Oczy,

szkliste od łez, utkwił w moich oczach. – Twoje włosy... – odzywa się

znowu. – Są... są dłuższe niż sobie wyobrażałem. Niż mógłbym sobie

wyobrazić. Na zdjęciu, które przysłałaś, sięgają ramion.

Kiwam głową. Nie odzywam się. Jego oczy pozbawiają mnie słów,

zdają się wysysać powietrze z moich ust, tak że z trudem oddycham.

Mój ojciec widzi dziewczynę o włosach blond, które sięgają nie

tylko do pasa, nie tylko do bioder; sięgają do miejsca, w którym

opuszkami palców dotykałaby swoich ud, gdyby nie krzyżowała rąk na

piersi. Nie jestem już bardzo chuda – w szkole nauczyłam się jeść – ale –

jak gdyby peszyło mnie to, że dałam się przyłapać na posiadaniu ciała –

ukrywam tyle, ile się tylko da.

W milczeniu idziemy odebrać bagaż i czekamy tam, gdzie metalowe

płyty taśmociągu kolejno znikają jedna pod drugą, a tymczasem strumień

walizek mija zakręt. Ojciec sięga po swoje rzeczy i w milczeniu

opuszczamy terminal.

background image

Na zewnątrz chwyta mnie za rękę. Czuję, że drżą mu palce.

– Masz coś przeciwko temu? – pyta.

– Ależ skąd – odpowiadam. Nie cofam dłoni.

– Nie jest brązowy – stwierdzam, gdy wsiadamy do samochodu.

Mam na myśli jego garnitur.

– Ależ jest – mówi.

– A nie ma żółtawego odcienia albo khaki?

– Jest brązowy.

Podróż z lotniska do domu przebiega przeważnie w ciszy. Nie

potrafię zaproponować tematu do rozmowy i jednocześnie nie mam

odwagi zrobić tego, na co mam największą ochotę, to znaczy uciec

w muzykę. Ojciec obserwuje mnie, odwrócony bokiem na siedzeniu.

Jego spojrzenie powstrzymuje mnie przed sięgnięciem do pokrętła

odtwarzacza stereo. W czasie jazdy popełniam błędy, jakie nie zdarzają

mi się w normalnych okolicznościach. Moje dłonie, zwilgotniałe ze

zdenerwowania, ślizgają się na kole kierownicy. Przecinamy

skrzyżowanie, kiedy sprzęgło ucieka mi spod stopy, silnik gaśnie

i wstrzymuje ruch w rzędzie samochodów.

Matka jest w ubraniu, które przygotowała sobie ostatniego wieczoru,

w czarnych

spodniach

i swetrze

z kremowego

kaszmiru,

uwydatniającego ciemne, błyszczące włosy. Jest rozradowana, może aż

za bardzo – jak na mój gust śmieje się nieco zbyt przenikliwie. Na piersi

ma mały, cudowny medal – promienie światła wychodzące z otwartych

background image

dłoni Świętej Dziewicy. Rodzice obejmują się na krótką chwilę, niemal

wstydliwie. Całują się w zamknięte usta. Ich nienaturalnie wysunięte

wargi układają się w małpi grymas.

Bardzo się staramy, aby nam się to udało, to, czyli nas troje razem.

Siedzimy w salonie i pijemy mrożoną herbatę.

– Nareszcie – stwierdza ktoś – rodzina. – W odniesieniu do nas

odniesienie to – kto je wypowiada? moja matka? ojciec? ja? –

z zamierzenia ma ironiczny wydźwięk, ale ból, jaki sprawia, bo oznacza

przyznanie się do niepowodzenia, jest tak intensywny, że potem długo

nikt się nie odzywa. Matka ucieka do kuchni. Wraca z półmiskiem

pełnym serów, warzyw i małych sandwiczy. Słowa układa równie

uważnie jak jedzenie.

Gapimy się na siebie zafascynowani. W ciągu paru chwil lata

obserwacji rozpadają się na minuty. Katalogujemy podobieństwa,

różnice. Kim jestem? Od szyi w dół repliką matki, ale głowa przypomina

głowę ojca. Kształt szczęki jest echem zarysu jego szczęki, podobnie

kości policzkowe, uszy, brwi. Niebywałe, ojciec i ja, kiedy mówimy,

robimy dokładnie to samo z rękoma. A przecież nigdy nie

obserwowałam jego gestów ani nie miałam okazji się ich nauczyć.

Przyglądam się i przysłuchuję, jak rodzice rozpoczynają kłótnię. Nie

są w stanie zrekonstruować roku, pory roku ani nawet tygodnia, nie

wdając się przy tym w spór. Nieważne, o czym rozmawiają – o dniu

background image

ślubu, moich narodzinach – zawsze sprawiają wrażenie, jakby żyli

w dwóch różnych, odizolowanych, nie powiązanych rzeczywistościach,

nie dopuszczając żadnych kompromisów, bez próby znalezienia

płaszczyzny porozumienia. Kiedy usiłuję stworzyć w wyobraźni obraz

ich zalotów, muszę składać go po kawałku; choć bardzo się staram, aby

poszczególne fragmenty do siebie pasowały, i tak zawsze otrzymuję coś

w rodzaju niekompletnego kolażu – niektóre elementy są zbyt duże, inne

zbyt małe, a wielu w ogóle brakuje.

Ojciec fotografuje matkę i mnie. Jako znakomity fotograf amator,

posiada kilka wielkoobrazkowych aparatów i osobiście wywołuje swoje

prace w ciemni, którą urządził u siebie na terenie parafii. Przyglądam się,

jak analizuje poszczególne ujęcia i robi zdjęcia matce, ona zaś przygląda

się identycznemu procesowi z moim udziałem. Chociaż nikt na głos nie

liczy, mam wrażenie, że bardzo się stara wykonać każdej z nas

jednakową liczbę fotografii.

– A może teraz obie razem? – pyta nagle, więc matka i ja siadamy

obok siebie przed kominkiem.

To nasze ostatnie wspólne fotografie. Później okaże się, że zostały

prześwietlone; ojciec nigdy nie zrobi właściwych odbitek, dlatego mam

jedynie próbne egzemplarze. Mamy na nich pochylone głowy i nie

dotykamy się. Z tyłu, nad sztucznymi polanami, między naszymi

ramionami widać gazowe płomienie. Na jednym z ujęć wydaje się, że

background image

płoną nasze ubrania, a wyraz cierpienia na twarzach wcale nie jest

uśmiechem, jak byśmy pragnęły, tylko pierwszym grymasem bólu. Jak

gdyby ojciec uchwycił moment, kiedy nagle uświadomiłyśmy sobie, że

zaczął nas trawić ogień.

Przez większą część tygodnia zwiedzamy muzea, ogrody botaniczne

i inne turystyczne atrakcje. Ciągnie nas do tych miejsc cichego

wypatrywania i wyczerpujących, bezładnych wędrówek, ponieważ

gapiąc się na siebie w niemym zdumieniu, w mniejszym stopniu

wydajemy się i czujemy dziwolągami. Jak się okazuje, czas spędzony

z dziadkami zamiast wzmagać napięcie, jest momentem wytchnienia,

rozproszeniem uwagi. Kilka godzin trwa miła, ostrożna rozmowa

o polityce,

uprawianiu

ogrodu

i książkach,

które

wszyscy

przeczytaliśmy.

W domu matki opóźniamy udanie się na spoczynek możliwie

najdłużej. Próbujemy czerpać wrażenia z każdej chwili. Ojca fascynuje

wszystko, co robię – obieram pomarańczę, sznuruję buty, wylewam

wodę z konewki na suchą ziemię w domowych roślinach. Rano wstaję,

aby wyszorować zęby, on podąża za mną do łazienki. Opiera się

o framugę drzwi i przygląda się, jak z tuby wyciskam pastę. Jego

badanie ekscytuje mnie i zarazem wyczerpuje. Jak wytłumaczyć, że

wszyscy uważają mnie za osobę tak interesującą?

background image

– Zawsze używasz tej marki? – pyta. – Cresta?

Potakuję. Zauważamy głośno, że moje zęby w kształcie i kolorze są

takie same.

– Zawsze nosisz bransoletki? – pyta.

– Nie – odpowiadam.

Teraz on potakuje.

Też mnie urzeka. Właściwie nie wiedziałam wcześniej, jaki jest mój

ojciec, a objawienie okazuje się z natury kuszące. Zjawia się także

fascynacja podobieństwem, tym, że przypominamy siebie w sposób,

który wykracza poza fizyczne analogie.

– Chodzisz jak twój ojciec – mawiała do mnie matka, kiedy byłam

młodsza. – Spostrzegłam to, jak tylko stanęłaś i postawiłaś jedną nogę

przed drugą.

– Nie rozumiem – odpowiadałam. – W jaki sposób?

– Nie potrafię tego wyjaśnić – mawiała.

I nawet nie próbowała. Czasem mówiła tęsknie, ale zwykle nie był

to komplement. Wiele z cech tego rodzaju babka i matka zdają się

traktować jako obcy element – na przykład zamiłowanie do książek albo

beznadziejny brak zainteresowania modą i tym, co one uważają za

przyjemności: robienie manikiuru, pielęgnowanie twarzy, wychodzenie

na podwieczorek do herbaciarni. Czyniły za to odpowiedzialną drugą,

rogatą połowę moich genów. Zdumiewa mnie odkrycie, że osąd, który

poprzednio wydawał mi się powierzchowny, okazuje się bardzo trafny.

background image

Ojciec nie tylko jest ze mną spokrewniony, on wydaje się znajomy jak ja

sama sobie. Teraz skłonność do uporu, marszowy chód i sposób, w jaki

marszczę brwi – wszystkie tego rodzaju szczegóły – nie są świadectwem

oddalenia, lecz przynależności.

„Piękny jest ten, kto czyni pięknie”. Dziadek powtarzał te słowa

przez całe moje życie, kiedy więc robiłam coś złego, od razu

wiedziałam, że jestem paskudna.

W dniu moich urodzin dziadek miał siedemdziesiąt jeden lat. Jako

małe dziecko często znajdowałam się pod jego opieką. Wysoki,

niezwykle energiczny mężczyzna, uprawiał ogród, pływał, odwoził mnie

do szkoły i pomagał w odrabianiu lekcji.

To właśnie dziadek nauczył mnie jeździć na rowerze. W kieszeni

koszuli trzymał karteczki i na niby wypisywał mandaty, kiedy zbyt

szybko jechałam na podjazd albo wpadłam na rabatę. Aby z powrotem

wkraść się w jego łaski, za karę musiałam wykonać jakieś zadanie. Tej

gry w niby-przestępstwa i niby-kary nigdy nie miałam dosyć.

Byłam chłopczycą; dziadka nie odstępowałam, plątałam mu się pod

nogami tak często, że moje pierwsze przezwisko brzmiało „Cień” jak

w tytule Ja i mój... Gwizdał fragmenty z wodewilów, ilekroć słyszał, że

nadchodzę. Ponieważ w domu nikt nie miał więcej cierpliwości niż on,

w porze zasypiania matka i babka oddawały mnie pod jego opiekę

i czasem musiał śpiewać nawet kilka godzin, póki nie zasnęłam.

background image

Przyjaźń ta trwała ku naszej obopólnej radości...

– Och, dzięki tobie zachowuje młodość! Zachowuje młodość! –

powiadali jego pomarszczeni przyjaciele, szczypiąc mnie lekko w ucho

albo policzek. Ale nagle wszystko się zmieniło, kiedy weszłam w okres

dojrzewania.

– Teraz jesteś na to zbyt duża – mawiał dziadek i spychał mnie

z kolan. Gdy mnie obejmował, nie dopuszczał, aby nasze ciała się

dotykały. Dotyczyło to zwłaszcza moich piersi i bioder. Domyślam się,

że coś podobnego musiało się przydarzyć mojej matce, gdy skończyła

dwanaście albo trzynaście lat; jej ciało zaczęło wysyłać sygnały

świadczące o nabywaniu seksualności i dlatego stało się niedotykalne.

I że to odrzucenie na granicy dzielącej dzieciństwo i kobiecość musiało

jej sprawiać przykrość tak samo jak mnie.

Urodzony w 1890 roku dziadek wyznawał iście wiktoriańskie

zasady. Dorastał w domach, w których nawet zaokrąglone stołowe nogi

nie wyglądały nigdy spod obrusu. Z pewnością był przewrażliwiony, gdy

w grę wchodziło to, co nazwałby naszą zwierzęcą naturą. Babka potrafi

drwić z jego pruderii, bo wiktoriański mores jest dla niej niczym język,

którym umie się posługiwać, lecz woli tego nie robić. Wypowiada

lekceważące aluzje odnoszące się do konsekwentnych objawów

niewinności dziadka, a kiedy on wyłącza telewizor, ponieważ reklama

środków higieny intymnej dla kobiet przerwała mu oglądanie

wiadomości, ze wstrętem odrzuca czasopismo, które do tej pory

background image

przeglądała.

– Dobry Boże! – woła. – Zamierzasz odejść z tego świata

w przekonaniu, że sprowadził cię nań bocian!

Cokolwiek pociąga mnie w ojcu, musi choć częściowo znajdować

wyjaśnienie w ogromnej różnicy, z jaką on i dziadek odnoszą się do

mojej kobiecości. Jako pięcioletnie albo dziesięcioletnie dziecko,

najszczęśliwsze przy boku dziadka, który na przykład szczepił drzewko

owocowe albo przybijał poprzeczkę do karmnika, nie byłam w stanie

ściągnąć na siebie uwagi ojca. W czasie dwóch poprzednich krótkich

wizyt spoglądał na mnie tylko przelotnie, gdy podążał wzrokiem za moją

matką. Za to teraz, kiedy jestem dorosła, moje paznokcie nie są już

nierówne i czarne od ogrodowej ziemi, włosy nie są krótko

przystrzyżone, tylko długie, i zaokrągliły się dawniej płaskie piersi –

oczy ojca nieruchomieją na mnie. Kiedy odrywa wzrok, robi to

najwyraźniej niechętnie. Taki rodzaj zaślepienia musi otumaniać,

zwłaszcza dziewczynę wyćwiczoną w skromności, nauczoną, że cnota

skłania bardziej do przypisywania sobie brzydoty niż urody.

Pewnego popołudnia po powrocie z galerii głęboko zasypiam,

siedząc obok ojca na kanapie. Mija godzina, dwie, sama nie wiem, moja

głowa niczym główka niemowlęcia spoczywa w krzywiźnie jego stawu

łokciowego. Podrywam się przestraszona.

– Przepraszam! – rzucam. – Byłam bardzo zmęczona.

background image

– Och, nie! – powiada ojciec. – Proszę, nie usprawiedliwiaj się! Ja

wcale tego nie żałuję. – Patrzy na mnie swoimi wygłodniałymi oczyma.

– Ramię mi zdrętwiało – ciągnie. – Musiałem iść do toalety, ale nie

śmiałem się poruszyć. Gdyby to zależało ode mnie, siedziałbym

i trzymał cię bez przerwy, nigdy bym cię nie obudził. Nie wolno mi było

ciebie trzymać – dodaje. – Wcale. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek było

inaczej. Postępowali ściśle według planu, który był święty i absolutny.

Nie tolerowali żadnych wyjątków. Karmili cię, zmieniali pieluchy,

odkładali do łóżeczka. Jeśli płakałaś, nikt nie miał prawa cię podnieść. –

Chodziło mu o niańkę, matkę i babkę. – Nie pozwolili mi nawet się

z tobą pożegnać. – Ujmuje mnie pod brodę i odwraca twarzą do siebie.

Matka go obserwuje. W pewnym momencie otwiera usta, jakby

chciała coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Kiedy ojciec mówi, łzy

wypełniają żłobienia kurzych łapek w kącikach jego oczu. Nie tyle

spływają, ile wpadają w błyszczącą sieć linii pokrywających jego twarz,

wyżłobionych przez słońce, śmiech i smutek. Dotychczas jeszcze nigdy

nie widziałam, aby mężczyzna płakał.

Oczy mojego ojca: jakie są? Doskonale znam ich barwę – jest taka

sama jak u mnie albo u matki. Tylko płoną inaczej niż wszystkie inne

oczy, które widziałam i wcześniej, i później. Płoną jak oczy proroka,

szaleńca, kochanka. Zawsze błyszczące, nabiegłe krwią, zawsze

w absolutnym skupieniu zwrócone w moją stronę. Inteligentne, radosne,

background image

połyskujące, nawiedzone, roziskrzone, urzekające.

Tego jeszcze nie wiem, nie dopuszczam tej myśli, ale czuję to:

ojciec, jakże spokojny, jakże intensywnie we mnie wpatrzony, zaczyna

powoływać mnie do istnienia. Ofiarowuje mi mnie samą. W jego oczach

odbija się życie, którego nie mogłam dojrzeć w uparcie zamkniętych

oczach matki. Patrzę na niego, podczas gdy on patrzy na mnie, i w jednej

chwili zakochuję się rozpaczliwie i bez pamięci. Tej miłości nie sposób

oddzielić od przejmującego poczucia straty. Gdziekolwiek jestem sama –

w sypialni, w łazience – płaczę, czasem osuwam się nawet na kolana.

Jak sobie poradzić z tą nową rozpaczą? Jakże tak może być, że mam

dwadzieścia lat, dorosłam bez ojca, a teraz nagle spotykam go, gdy jest

za późno, gdy dzieciństwo bezpowrotnie przeminęło?

Ostatniej nocy, którą spędza z nami ojciec, budzę się po dwóch

godzinach snu. Siadam na łóżku i sięgam po zegarek leżący na nocnym

stoliku. Za dziesięć trzecia. W gardle coś mnie drapie, jakby zaczynało

się przeziębienie. Schodzę po szklankę soku pomarańczowego.

Poruszam się ostrożnie, aby nie zakłócić ojcu snu w jego pokoju. Gruby

dywan na schodach tłumi odgłos moich kroków. Kiedy mijam otwarte

drzwi gabinetu, widzę, że rozkładana sofa jest pusta, ojca na niej nie ma.

Zapalam światło w salonie, aby się upewnić, czy nie śpi na kanapie, ale

teraz już wiem, gdzie jest: w łóżku mojej matki.

Wracam do schodów i siadam na stopniu, aby wszystko spokojnie

background image

rozważyć – ich niewierność wobec jego obecnej żony i ufnego partnera

matki. Czy rodzice uważają łączące ich więzi za absolutnie pierwotne,

nie podlegające dyktatowi zasad, którymi kieruje się większość

przeciętnych ludzi? Może są przekonani, że dopóki sypiają tylko z sobą,

to zachowują wierność, a dopiero inne romanse oznaczają zdradę. Sama

i samotna po drugiej stronie drzwi do sypialni mojej matki odczuwam

zazdrość. Odkrywam, że na myśl o rodzicach odbywających stosunek

seksualny reaguję z nadmierną wrażliwością. Fascynuje mnie to

i zarazem odpycha.

Kiedy zapalam światło w kuchni, na blacie dostrzegam karalucha.

Nie zabijam go. Delikatnie, nie zbliżając się zanadto, umieszczam nad

nim odwróconą szklankę i pozostawiam problem do rozwiązania matce.

Nie cierpię insektów, a karaluchów zawsze bałam się szczególnie.

Kiedy piję sok, widzę, że owad krąży pod szkłem, unosząc się od

czasu do czasu na tylnych odnóżach, aby dotknąć czystej i gładkiej

powierzchni zapory przednimi nóżkami i długimi czółkami. Przyglądam

się, jak niespokojnie szuka przerwy, maleńkiej rysy, zagłębienia w szkle,

słowem nadziei na wspinaczkę, wydostanie się, ucieczkę. Ale w szkle

nie ma niczego, co mogłoby spełnić tę rolę.

Następnego dnia, kiedy matka bierze prysznic, ojciec opowiada

o wydarzeniach ostatniej nocy.

– Słyszałem cię – powiada. – Słyszałem, jak schodziłaś po

schodach. – Pochyla się dyskretnie nad kuchennym stołem. – Zrobiłem

background image

to, bo musiałem – mówi. – Poprosiła mnie.

Nic nie odpowiadam, ale oboje wiemy, o czym mowa.

Nie opisuje ich aktu miłosnego jako czegoś świętego, co byłoby

zgodne z moimi wyobrażeniami, lecz jako niosący pociechę uczynek.

Odpowiada na pytanie, którego w ogóle nie wypowiadam.

– Nie zrobiłem tego dlatego, że chciałem – dodaje.

Upokorzona ze względu na matkę i wstrząśnięta, że zdradził ją

właśnie w taki sposób, nie patrzę na niego, tylko na talerz.

Kiedy nadchodzi czas odwiezienia ojca na lotnisko, matka znowu

nie może się ruszyć. Boli ją głowa.

Jest przybita i zniechęcona. Ta wizyta, jak wszystkie poprzednie,

przekonała ją, że straciła lata na nieodpowiednich mężczyzn, na

nieodpowiednie życie.

– Odwieź go – mówi. Zdaje się, że i tak bardziej zależy mu na

twoim towarzystwie.

Jak podczas poprzedniej rozmowy o wyjeździe na lotnisko

w odpowiednim czasie, kołyszę się w tym samym fotelu na biegunach,

ona zaś siedzi na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Patrzę na nią i nie

jestem w stanie wymyślić słów, które mogłabym przerzucić nad

przepaścią pomiędzy nami.

– W porządku – rzucam w końcu i całuję ją w policzek pod

przymkniętymi powiekami. – Pojadę sama. Możesz zostać.

background image

Kiedy oświadczam ojcu, że matka nie jedzie, uśmiecha się.

– Och znakomicie – mówi. – Cieszę się, że będę cię miał dla siebie

odrobinę dłużej. – Podnosi bagaże.

– Może powinieneś pójść na górę i pożegnać się – odpowiadam,

zdumiona jego bezdusznością, sposobem, w jaki zdaje się traktować jej

uczucia, skoro wystarczyło tak niewiele jak jedno jego spojrzenie, aby

śmiertelnie ją urazić.

Na lotnisku odkłada aparat fotograficzny, bo chce mnie objąć

oburącz.

– Kocham cię – oświadcza. – Boże, kocham. Raz cię straciłem, lecz

teraz mam cię z powrotem i już nigdy nie pozwolę ci odejść. –

Wypowiada te słowa i mocno mnie trzyma, bardzo mocno.

Jakże on jest prawdziwy i rzeczywisty. Ojciec. Mój ojciec. Słowo

stało się ciałem.

– Nie wiesz, jak bardzo cierpiałem, kiedy kazali mi odejść. Nie

jesteś w stanie sobie wyobrazić, co czułem, tracąc ciebie. – Ujmuje moją

twarz w dłonie i całuje mnie w czoło, w oczy. – Jak to się stało, że moja

córka jest tak piękna? – mruczy. – Kiedy na ciebie patrzę, zastanawiam

się, czy ja przypadkiem również nie jestem przystojny.

Ojciec wie, że dobrze wygląda. Ma nadwagę, muszę się wysilać,

żeby go otoczyć ramionami, ale jego rysy – mocno zarysowana szczęka,

wysoko położone kości policzkowe i długi nos – wyglądają

background image

wystarczająco dobrze, aby zrekompensować ów naddatek. Uśmiecham

się, ale nie odwzajemniam komplementu, do czego próbuje mnie

sprowokować. Patrzymy na siebie. Każde z nas w twarzy drugiego szuka

siebie.

– Co się teraz zdarzy? – pytam i wymieniamy obietnice, że wkrótce

znowu będziemy razem. – Może latem – sugeruję. – Nie – odpowiada. –

Wcześniej. Znacznie wcześniej.

Trzymając mnie pod brodę, przyciąga moją twarz do swojej. Dotyka

ustami moich ust. Sztywnieję.

Widziałam to już wcześniej: ojców całujących swoje córki w usta.

Przyjaciel mojego ojca przez lata całował córkę w ten sposób, a ja się

temu przyglądałam, nie mogąc oderwać oczu, poruszona tym widokiem.

W mojej rodzinie takie pocałunki uważane są za tak samo wulgarne jak

publiczne spluwanie albo nieumycie rąk po skorzystaniu z toalety. Takie

zachowanie moja babka uznałaby za świadectwo braku odpowiedniego

wychowania. Potrafiłaby usprawiedliwić tego rodzaju pocałunki, gdyby

chodziło o osobę wychowaną w jakiejś egzotycznej, zacofanej kulturze,

nigdy zaś o przyzwoitego Amerykanina.

Przez system nagłaśniający obsługa lotniska po raz ostatni wzywa

pasażerów do zajęcia miejsc w samolocie. Kiedy próbuję się odsunąć,

czując opór dłoni z tyłu mojej głowy – jakże mocno ojciec trzyma mnie

przy sobie – pocałunek się zmienia. Już nie jest niewinny, już nie stykają

się zamknięte wargi.

background image

Ojciec wsuwa język głęboko w moje usta: wilgotny, natrętny,

badawczy, następnie wstrzemięźliwy. Podnosi futerał z aparatem

i uśmiechając się pogodnie, dołącza do ostatnich pasażerów znikających

w samolocie.

Ja długo stoję z dłonią przy ustach, gdy tymczasem ocierają się

o mnie obcy ludzie? Samolot zaczyna kołować, zanim się poruszam.

Przez grubą taflę szkła przyglądam się, jak startuje, potężną siłą ciągu

unosi prosto w chmury swój ciężki, lśniący brzuch.

Przeraża mnie ten pocałunek. Jest czymś złym, a jego niestosowność

przesądza o tym, że musi pozostać tajemnicą.

W przyszłości będę myślała o tym pocałunku jako o czymś

w rodzaju przeobrażającego mnie ukłucia, na przykład skorpiona, po

którym jad zaczyna się przemieszczać z ust do mózgu. Pocałunek

stanowi moment, w którym zaczynam, powoli, lecz nieuchronnie,

zapadać w sen, stopniowo tracić wolę, drętwieć. Ojciec zaaplikował mi

narkotyk, aby mógł się mną sycić. Abym może sama tego pragnęła.

Trasa z domu mojej matki do szkoły bynajmniej nie obfituje

w wizualne atrakcje. Wygląda jak prosta ścieżka przecinająca płaską,

jałową krainę. Autostrada jest tak stara, że asfalt przybrał odcień

wyblakłej szarości. Pęknięcia giną pod czarnymi nitkami smoły. To

droga, na której nie widzę „znikającego punktu” – nawet kiedy nie jest

background image

gorąco. Miraż wody mieni się na jej końcu.

W samochodzie rozbrzmiewa muzyka z albumu Rolling Stonesów,

ciągle od początku i tak samo głośno jak poprzednio. Poza tym wszystko

jest teraz inne za sprawą pocałunku. Moje myśli obsesyjnie do niego

wracają, lecz nigdy się na nim nie zatrzymują.

Jeden pocałunek. Krótki, pozornie dyskretny, izolowany w czasie

moment. A mimo to, paradoksalnie, pocałunek stał się olbrzymi. Jest jak

potężna, błyszcząca ściana pomiędzy mną i wszystkim wokoło,

powierzchnia bez żadnej rysy, bez żadnej wskazówki, która by ułatwiła

zrozumienie. Na wskroś i za nią widzę życie, które dawniej wiodłam, ale

w jakiś niepojęty sposób pocałunek mnie od niego odseparował.

Nie potrafię się pozbyć wizji karalucha, którego uwięziłam pod

szklanką. Widzę, jak krąży dookoła najpierw powoli, potem coraz

szybciej i szybciej.

W szkole o oznaczonej godzinie studenci, których nazwisko

rozpoczyna się na tę samą literę co moje, mają się zapisywać na zajęcia.

Nie robię tego. Potem przypada dodatkowy termin, na koniec zaś termin

ostateczny, z którym jest już związana konieczność wniesienia specjalnej

opłaty karnej. Opuszczam oba.

Trzy młode kobiety, z którymi mieszkam, nieustannie wchodzą

i wychodzą, kręcą się w kółko, zapisują na wykłady, kupują książki,

nawiązują kontakty z dawnymi przyjaciółmi, poprawiają oceny

background image

z egzaminów i prac semestralnych.

Siedzę w saloniku na krześle z żelaznym winylowym obiciem i nie

robię nic, czym powinnam się zajmować jako studentka.

– Co się z tobą dzieje? – pytają mnie koleżanki z akademika. – Stało

się coś złego? – Bywało, że już wcześniej zachowywałam się dość

osobliwie, z całą pewnością, ale nie zdarzyło się, bym po prostu siedziała

bezczynnie. Moje ekscesy, historycznie rzecz ujmując, można określić

jako różnorodne formy wydatkowania energii.

– Nic mi nie jest – zapewniam je. – Wszystko jest w jak najlepszym

porządku.

W końcu przestają zadawać pytania. Zielone krzesło przy ścianie

jest miejscem, gdzie spędzam większą część dwóch tygodni, noce i dnie.

Śpię wyprostowana, trzymając się za podkurczone kolana. W ciągu dnia

na udach mam rozłożoną książkę. Jeśli ktoś tędy przechodzi – teraz,

kiedy urządziłam sobie bliżej nieokreślone, nieruchome czuwanie, nikt

nie jest skłonny zawitać tu na dłużej – udaję, choć nie zawsze, że

czytam.

Kiedy mija tydzień od terminu ostatniej rejestracji, otrzymuję list

z biura nadzoru studiów. Mam się stawić na spotkanie. Zostanie

omówiona moja sytuacja.

– Co się dzieje? – ciągle pyta mój chłopak, wyrażający swój

niepokój bardziej stanowczo niż koleżanki, z którymi mieszkam. – Co

się wydarzyło podczas wakacji?

background image

Opowiadam o zewnętrznej stronie wizyty. Rekonstruuję ją aż do

pamiętnego pocałunku. Mówię o tym, jak się czuję skrzywdzona, bo

utraciłam coś, czego nie sposób odzyskać: dwadzieścia lat bez ojca,

którego, jak się okazało, kocham i który zdaje się tę miłość

odwzajemniać.

Mój chłopak stracił ojca, dlatego zdaje się być nie tylko

współczującym słuchaczem; nie tylko rozumie, ale cierpi wspólnie ze

mną, a to mnie zachęca, aby powiedzieć mu to, czego nie powiedziałam

nikomu innemu.

– Coś dziwnego wydarzyło się na lotnisku – mówię. Siedzimy

w jego samochodzie, zaparkowanym na podjeździe małego domku, który

wynajmuje poza kampusem. – Przynajmniej tak sobie myślę. A może to

wcale nie było dziwne – kończę z nadzieją.

– Co? – pyta.

– Hm, to było tak: ojciec żegnał się ze mną. Oboje się żegnaliśmy na

lotnisku. I wtedy... wiesz... Kiedy mnie całował, coś jakby, no, wsunął

mi język do ust. Uważasz, że to dziwne?

– Do jasnej cholery, chyba żartujesz! – krzyczy. – Nie, nie wierzę!

Tak, oczywiście: to jest dziwne! Jest! Jest złe! Powiedziałaś matce?

Potrząsam głową. Chowam twarz w dłonie.

Oburzenie mojego chłopaka zachęca mnie do zachowywania jeszcze

większej tajemnicy. Uświadamiam sobie, że prawdą jest to, co czułam

w samochodzie, wracając do szkoły – że ten pocałunek odseparował

background image

mnie od wszystkiego. To nie zarozumiałość ani żadna tam dramatyczna

nadinterpretacja. Jeśli zaś chodzi o matkę, akurat ona jest ostatnią osobą,

której

powiedziałabym

o pocałunku.

Najprawdopodobniej

zareagowałaby histerycznie albo wręcz gwałtownie. Pewnie zadbałaby

o to, abym go już nigdy więcej nie zobaczyła. A ja przecież nie mogę się

z nim nie spotykać. Gdy wtedy odwrócił się i odszedł, moje obawy

związane z pocałunkiem rozwiały się, w momencie, w którym przyszła

mi do głowy pierwsza myśl: kiedy? Kiedy go znowu zobaczę? Kiedy

będziemy razem? Dzwoni codziennie – dzwonek telefonu natychmiast

podrywa mnie z zielonego krzesła, choć nie są w stanie tego uczynić ani

zapisy, ani wykłady, ani też moje przyjaciółki – i ciągle od nowa

stawiamy sobie identyczne pytanie: kiedy?

Odsłaniam twarz.

– Pomyliłam się – mówię mojemu chłopcu. – Za bardzo wszystko

wyolbrzymiłam. Źle opisałam. Właściwie to tak nie było. Może zrobił to

przez przypadek. – Po troszeczku, odrobinka po odrobince pracuję nad

zatarciem prawdy.

Zaniepokojony bardzo mi w tym pomaga. Razem zapominamy

o moim zwierzeniu, chociaż ściśle rzecz ujmując, ja pracuję nad

zapomnieniem tego, co ojciec zrobił. To tak samo łatwe, jak łatwe może

być wyparcie się. Nie myśl o tym, mówię sobie, i nie myślę, ale to zdaje

się wymagać ogromnej siły woli.

background image

Brakuje mi zapału do wszystkiego. Jestem w jakimś szoku;

świadczy o tym zimne, nieprzyjemne odrętwienie – odczucie, które

poznałam przed kilku laty, gdy jechałam na rowerze i potrącił mnie

samochód. Ułożenie ciała na zielonym krześle, kolana przyciągnięte do

piersi; odpowiadanie na pytania innych tylko w myślach, bo nie jestem

w stanie nadać brzmienia słowom, które słyszę w głowie – takie

symptomy miałam także wtedy, gdy leżałam na ulicy i nawet do

sanitariusza nie mogłam się odezwać. Tylko że teraz przyczyna wstrząsu

jest inna; zaczynam się jej dopatrywać w jednoczesnym odnalezieniu

i utracie ojca; jestem rozżalona, ponieważ zaprzepaściliśmy wszystkie

tamte lata, ponieważ to niesprawiedliwe, że wraca do mnie, gdy jest za

późno, bo już całkowicie dojrzałam. Nie pozwalam sobie sądzić, że

choćby część moich uczuć jest reakcją na pocałunek. W ciągu tych

dwóch tygodni, skulona na zielonym krześle i przykryta starym,

niebieskim pledem, sama staję się jedną z osób, której za nic nie

opowiedziałabym o ojcu, który wsuwa mi język do ust.

Istnieje pewne rozwiązanie proponowane studentom, którzy nagle

odkrywają, że nie chcą być studentami. Nie mówi się o porzuceniu

studiów, lecz o ich przerwaniu. Jeśli zdążę się zapisać na zajęcia przed

upływem pełnego roku akademickiego, mogę dokonać immatrykulacji

bez potrzeby ponownego starania się o przyjęcie.

– Dlaczego chcesz to zrobić? – pyta mnie prawnik z biura nadzoru

background image

studiów. Rozmawialiśmy już wcześniej, kiedy pod koniec pierwszego

semestru na pierwszym roku w wyniku błędu komputera zaginęły

wszystkie moje oceny. Jako studentka z zewnątrz, nie miałam pojęcia, że

razem ze zwykłą korespondencją nie otrzymuję różowej kartki ze

stopniami – nie mogło mi brakować czegoś, o czym w ogóle nie

wiedziałam – i byłam wstrząśnięta, kiedy mój przypadek został

określony jako „bardzo niepokojący”. Przecież nie dlatego, że opuściłam

zaledwie jeden albo dwa wykłady. Chodziło o to, że podczas całego

pierwszego semestru w ogóle nie odnotowano ani jednej mojej oceny.

Jako prymuska w szkole średniej, dziecko, które regularnie dostawało

torsji ze zdenerwowania przed egzaminem z łaciny, ambitna studentka,

która w pierwszym tygodniu po przybyciu do college'u specjalnie

zwróciła się do dziekana, aby zgodził się na niezwykle duże obciążenie

zajęciami, musiałam się rozpłakać. Spędziłam godzinę w tym samym

biurze, nim błąd komputerowy został wychwycony i poproszono

wykładowców o podanie moich ocen.

– Mam pewne problemy rodzinne – powiadam. – Muszę wszystko

przemyśleć. Potrzebuję trochę czasu. – Zapewne sobie przypomniał, jak

trudno było zatamować tamte pierwsze łzy, bo szybko zakończył

wywiad.

– Tak, tak, naturalnie – rzuca pospiesznie. – Wypełnię tylko papiery.

Uniwersytet zwraca mi czesne oraz opłaty za utrzymanie po

potrąceniu sumy należnej za dwa stracone tygodnie. Już nie jestem

background image

w szeregach studentów i nie mogę zostać w akademiku. I choć jestem

bliska paraliżu, muszę się wyprowadzić.

Odzyskane pieniądze przeznaczam na wynajęcie pokoju w suterenie,

izby z małym oknem, umieszczonym jakby na siłę pod niskim sufitem,

i rurami kanalizacyjnymi, splątanymi niczym wnętrzności nad moją

głową. Rury pocą się i ociekają, wypełniając ciemną przestrzeń

macicznym ciepłem. Suterena, labirynt zawilgoconych, wyłożonych

linoleum pomieszczeń, jest częścią starego majątku, zajętego obecnie na

kampus. Znajduje się w pobliżu budynków, w których mieszczą się

instytucje służące wszystkim studentom: księgarń, banku, poczty. Za

oknami stopy poruszają się to żywo, to wolno.

Z mojego pokoju w ogóle nie widać nieba. Niczego nie mogę

dostrzec przez drzewa rosnące na tylnym dziedzińcu. Właśnie na wiosnę

insekty atakują dęby w kampusie; a jajeczka ciem wypełniają srebrzyste,

połyskujące mieszki, które zwisają z gałęzi za moimi oknami. Zabłąkane

pasma jedwabiu skręcają się na wietrze. Przyglądam się im, siedząc na

brzegu łóżka.

Ojciec w dalszym ciągu dzwoni do mnie każdego dnia. Dzwoni

z biura, odczekawszy, aż reszta personelu rozejdzie się do domów. Za

każdym razem rozmawiamy po kilka godzin: tym zalotom sprzyja

paradoksalna intymność telefonicznego kontaktu, zachęta, by powiedzieć

cokolwiek, by zdobyć się na odwagę, na większą namiętność, beztroskę.

background image

Chyba nie byłoby nas na to stać, gdybyśmy się spotykali twarzą w twarz.

Rozmawiamy o miłości, posługując się słowami, jakimi zazwyczaj

posługuje się większość ludzi; ale ojciec i ja mamy coś bardziej

absorbującego niż samą miłość: Ją. Przedmiot miłości. Moją matkę. Jego

żonę.

Zamykamy się w granicach wzajemnego współczucia, które mogą

odczuwać jedynie dwie osoby odtrącone przez tę samą kobietę.

Trzymamy się razem dzięki niej, przez nasze niewolnicze oddanie

i przez złośliwość – dzięki osobie, której nie zdołaliśmy ani poznać, ani

posiąść. Jest bardziej fascynująca niż my oboje, bo zawsze się nam

wymyka. Jest tajemnicza, podczas gdy my – jedynie zbyt chętni, by się

obnażyć.

Za pomocą słów ojciec i ja otwieramy organy miłości. Orientujemy

się, skąd płynie nasza krew, jak szybko, jak bardzo gęsta i czerwona.

Fascynuje nas umiejętność przyjmowania bólu. To także kochamy: nasze

cierpienie, udrękę ludzi o nie odwzajemnionych uczuciach. Gdybyśmy

nie lubili cierpieć, nie wiedzielibyśmy, kim albo czym jesteśmy. On

przez całe swoje życie i ja przez połowę mojego myśleliśmy o sobie jako

o tych, którzy kochają kobietę niezdolną do odpłacenia miłością za naszą

miłość.

Ojciec szkaluje matkę i jej rodziców. Bronię ich, choć mnie także

background image

przysporzyli cierpień. Czuję ulgę, gdy słyszę, że moja młoda, piękna

matka, którą z zazdrością podziwia grupa moich przyjaciół, jest

narcyzem. Że jest samolubna i okrutna, jak okrutni i samolubni mogą

być tylko ludzie słabi, bo okrucieństwo to wszystko, co posiada, by

zachować poczucie bezpieczeństwa.

Ojciec demaskuje zgubny trójkąt składający się z babki, matki

i mnie. Powiada, że bronię matki przed babką; że z kolei ona biernie

mnie chroni, oferując dystans w wymiarze jednego pokolenia; i że babka

manipuluje nami dwiema, rozgrywając niepewność córki przeciwko

niepewności wnuczki.

Rozbraja mnie, identyfikując ów trójkąt, chociaż sam weń wkracza,

niszczy go i tworzy nowy, złożony z matki, ojca i mnie. Ojciec zajmuje

miejsce babki – jeden despota wkracza na miejsce drugiego.

Zdumiona jego szczerością, wnikliwością ocen, nie dostrzegam

tego, czego nie chce widzieć – że ojciec sam jest egoistą i narcyzem, że

jest niebezpieczny.

Kiedy mówi, siedzi w swoim nieoświetlonym biurze i trzyma stopy

na biurku. Opisuje mi tę sytuację. Ja leżę skulona na łóżku, także

w ciemnościach. W trakcie tych wielogodzinnych rozmów w mroku

odtwarzamy dwudziestoletnią historię, nawzajem wpadamy sobie

w słowo, aby potwierdzać ciągłe jedno i to samo: nasze rozstanie jest nie

do zniesienia. Przyznajemy, że moc naszych uczuć zdumiewa nas,

a nawet przeraża – jakże mimo wszystko możemy wytrzymać z dala od

background image

siebie przez tak długi okres?

Jego głos rozbrzmiewa w ciemności. Pierwszy raz doświadcza

czegoś takiego, wyznaje mi. Kościołowi, żonie, dzieciom nie poświęca

więcej uwagi niż ja pozostałej części mojego życia. Odpycha to

wszystko od siebie dokładnie w tym samym momencie, w którym ja

odsuwam się od rodziny, przyjaciół, chłopaka; nie chodzę na randki, nie

odpowiadam na telefony ani na pukanie do drzwi. Rozumie, dlaczego

przerwałam studia. A nawet odnosi się do tego z aprobatą. Obawia się

tylko, że dlatego dziadkowie będą przeciwko niemu, przeciwko nam; że

będą się starali, aby nie zeszły się nasze drogi.

– Ale stawiamy temu czoło – mówi. – Wszyscy będą musieli

wreszcie zrozumieć, że teraz ja jestem twoją szkołą. Mnie musisz się

nauczyć.

Pragnienie mojego ojca, abym dowiedziała się o nim wszystkiego,

bardzo mnie ekscytuje. Nie może być inaczej, skoro jestem dzieckiem

ojca, który zniknął, i matki tak zimnej, tak skrytej, że opuszczając mnie,

nie dała mi żadnej szansy nawiązania ze sobą kontaktu.

– Muszę się z tobą zobaczyć – mówi co wieczór przez telefon. –

Muszę wymyślić jakiś sposób. Nie mogę dłużej czekać.

Potem, pewnej nocy, dzwoni i informuje mnie, że ma już bilet na

samolot. Wspólnota kościelna pokryje koszt jego wyprawy na

uniwersytet. Ojciec spotka się tam z jakimś profesorem religii. Pieniądze

na podróż pochodzą z funduszu na ustawiczne kształcenie pastora.

background image

Będzie ze mną już za dwa tygodnie.

Przed jego przyjazdem jadę do domu, aby wytłumaczyć się,

dlaczego zrezygnowałam ze szkoły. Dziadkowie domyślają się: od

chwili, gdy na horyzoncie pojawił się ojciec, zaczynam niewłaściwie

kierować swoim życiem.

– Porzuciłaś szkołę! – protestują. – Jak mogłaś?! Dlaczego?

– Nie porzuciłam szkoły, tylko przerwałam naukę – poprawiam ich,

ale oni nie dostrzegają różnicy.

Czyżby dziadkowie nie akceptowali powtórnych odwiedzin ojca, bo

podejrzewają, że okaże się mściwy? Boją się, że w końcu stał się na tyle

silny, by osiągnąć cel? Odzyskać albo zniszczyć wszystko, co do niego

należało?

– Nawet go nie znasz! – wrzeszczy babka, rozwścieczona

wiadomością, że znowu chcę się z nim spotkać. – Właściwie nigdy nie

był dla ciebie ojcem! – rzuca.

– Właśnie dlatego przeżyłam wstrząs. Dlatego muszę z nim pobyć.

Dlatego potrzebuję przerwy. Powinnam go lepiej poznać, dowiedzieć

się, kim jest.

Nie mogę odpowiedzieć na pytania dziadków dotyczące nagłych

oznak mojego przywiązania do ojca, gotowości pokochania osoby, której

nawet nie znam. Na to pytanie sobie samej nie potrafię odpowiedzieć.

– Przysięgam, wrócę do szkoły we wrześniu – mówię i zapewniam

background image

babkę, że jeśli wrócę na uniwersytet z doskonałymi ocenami i zapiszę się

na maksymalną liczbę zajęć, mimo wszystko mam szansę skończyć

studia w pierwotnie planowanym terminie. – Czy ja kiedykolwiek nie

dotrzymałam obietnicy?

Dziadek kręci głową z takim samym brakiem przekonania, jaki

rezerwuje dla finansowych operacji mojej matki. Przygląda się

papierowi, na którym spisałam rozkład obowiązkowych zajęć, jakby

oglądał jeden z jej bezwartościowych weksli.

– Zdaje się – powiada – że już to zrobiłaś, prawda? Wcale mnie nie

pytasz o zdanie, a już na pewno nie o pozwolenie.

– Przykro mi – odpowiadam. – Bardzo mi przykro. Ale wrócę.

Obiecuję.

Zaciska usta w wyrazie dezaprobaty, kiwa głową, nic więcej nie

mówi. Powiększa się dystans, który dzieli jego ciało od mojego.

– Dlaczego nie wyrzucisz tej okropnej rzeczy? – pyta mnie matka,

mając na myśli mój ulubiony czarny sweter. Haft strzępi się i gagatowe

paciorki spadają na kuchenny blat. Gawędzimy sobie, parząc herbatę na

kuchence. Kiwa głową, kiedy jej oświadczam, że kocham ojca

z niepojętą siłą, której nie jestem w stanie się oprzeć. Przybita po jego

wizycie naprawdę lepiej od dziadków rozumie moje pragnienie

ponownego spotkania się z nim; przynajmniej na razie.

– Ależ tak! Tak! – powiada, kiedy ją informuję o jego przyjeździe.

background image

Dochodzimy do porozumienia, że ona jeszcze raz weźmie we

wszystkim udział, że ojciec i ja przyjedziemy ze szkoły do jej domu.

Matka patrzy na mnie.

– Twój ojciec jest jedynym mężczyzną, na którym mi naprawdę

zależało – mówi.

Oczywiście już to słyszałam, ale następne wyznanie jest dla mnie

nowością.

– Wiesz, tak naprawdę nigdy nie sprawiało mi przyjemności

przebywanie z żadnym innym mężczyzną – oświadcza. – To znaczy

w łóżku. – Kładzie mi dłoń na ramieniu; tak ją zaciska, że czuję napór

każdego palca z osobna. – Mam na myśli uprawianie seksu – dodaje,

potem zabiera dłoń i krzyżuje ręce na piersiach.

Nie odzywam się. Jestem zażenowana, odwracam wzrok.

Stoję tak blisko, że czuję ciepło bijące od jej ciała, oddech, który

porusza lekko meszek na moim ramieniu. Jeszcze nie wiem, co

oznaczają dla mnie te rewelacje. Przebiega po mnie zimny dreszcz, co

przypisuję zdumieniu. Nigdy równie chętnie nie dzieliła się ze mną tak

osobistymi przeżyciami.

Dlaczego mi o tym mówisz? – myślę, dziwiąc się w milczeniu.

Dlaczego?

Jeszcze nie wiem, że my, ja i ojciec, zaczniemy to wykorzystywać.

Przygotowując się do odwiedzin ojca, sprzątam pokój w suterenie

background image

i pożyczam od przyjaciółki śpiwór. Jeżeli się obawiam, że nie spodoba

mu się miejsce, w którym mieszkam, to niepotrzebnie. Kiedy tutaj

dociera, nie widzi niczego. Nie widzi niczego prócz mnie.

– Jesteś moja – powiada, trzymając mnie drżącymi, gorącymi

dłońmi. – Należysz do mnie.

Nie może się pohamować, by mnie nie dotykać, by się we mnie nie

wpatrywać, nie sięgać po moją dłoń, rękaw, włosy. W restauracjach

stygnie mu jedzenie, kiedy patrzy na mnie natarczywie, a jego dłoń

mocno ściska moją. Łzy zbierają się za soczewkami jego okularów

i spływają cicho po policzkach. Przekonują mnie, że prawdą jest to, w co

chcę wierzyć: jego miłość jest szczera.

Wieczorem oddaję mu swoje łóżko. Sama układam się w śpiworze

rozłożonym obok na podłodze.

– Nie może ci być wygodnie – mówi, ale nie sugeruje, byśmy się

zamienili miejscami. – Chodź tu – proponuje w zamian, uderzając lekko

w powierzchnię koca. – Starczy miejsca dla nas obojga. – Pamiętam

o pocałunku, dlatego się waham. Nie jestem jeszcze gotowa, by znowu

walczyć o usunięcie czegoś z pamięci.

Czyżby nie wspominał o naszym rozstaniu na lotnisku, bo zdaje

sobie sprawę z mojego zakłopotania tym, co się zdarzyło? Nie myślę

o pocałunku jako o czymś, co on zrobił, lecz jako o czymś, co „się

zdarzyło”. Udało mi się odseparować go od czynu; sprowadziłam

pocałunek do fizycznej przypadłości, może odruchu, czegoś w rodzaju

background image

napadu kaszlu. Jeśli pocałunek był nie poddającym się ludzkiej kontroli

przypadkiem, to miłość, którą ma dla mnie ojciec, nie jest skażona. I nie

musze odwracać się od tego, czego pragnę.

Mimo wszystko nie jestem spokojna. O pocałunku myślę bez

ustanku. Ilekroć mam ochotę porozmawiać o nim z ojcem, okazuje się,

że nie jestem w stanie otworzyć ust. Nie obawiam się, że powie coś,

czego nie chcę usłyszeć. Rzecz w tym, że zwodzę samą siebie i czasem

już nie wiem, czy w ogóle do czegoś doszło. Zadaję sobie pytanie, czy

wszystkiego nie wymyśliłam, tworząc nasyconą emocjami fantazję,

inspirowaną nazbyt wielkim pragnieniem bycia podziwianą i kochaną.

– Chodź tu – powtarza.

Zostaję na poprzednim miejscu, na podłodze przy jego stopach,

zamknięta na suwak w śpiworze, złapana w potrzask strachu i zarazem

tęsknoty.

– Proszę – mówi. – Pragnę cię objąć. Nie chcesz, abym to zrobił?

Pomyśl, ile już lat straciliśmy, pozbawieni swojego towarzystwa. Po co

tracić więcej?

Chcę, by mnie obejmował. Chcę zbyt mocno, by trzymać się na

dystans. Ale kiedy wreszcie znajduję się obok niego, zasypiam, nim

otaczają mnie jego ramiona. Śpię na pościeli i w śpiworze, a rano, nim

się budzi, wstaję i biorę kąpiel.

Ojciec zaczyna robić zdjęcia. Powiada, że musi sobie

background image

zrekompensować to, co nazywa brakiem wyobraźni. Zawsze podróżuje

z aparatem fotograficznym, ponieważ bez jego pomocy nie umiałby

potem odtworzyć widoku miejsc, w których przebywał. Utrzymuje, że

nie potrafi zrekompensować w głowie obrazów, że myśli tylko słowami,

tekstem nie ożywionym żadnym zmysłowym doznaniem, to znaczy jego

wspomnieniem. Próbując zrozumieć, o co mu chodzi, przypominam

sobie, że kiedyś chciałam sprawdzić coś w encyklopedii Britannica.

Pamiętam spostrzeżenie, że jej strony są bardzo klaustrofobiczne, wiele

z nich nie zawiera żadnych ilustracji, od krawędzi do krawędzi

wypełniają ją czarne litery, a wąskość marginesów nie zachęca

czytelnika do przeniesienia się w świat wyobraźni. Czy to możliwe, aby

coś podobnego działo się w głowie mojego ojca? Aby odbywał się tam

nieustanny pochód artykulacji? I nie było choćby twarzy, kwiatu, izby,

w której niegdyś spał, nie było zapachu potu ani deszczu, smaku

pomarańczy, wina i krwi, jedynie słowa, słowa, słowa?

Droga

między

uniwersytetem

a domem

matki

obfituje

w malownicze widoki: punkty obserwacyjne, rozpadliny, formacje

skalne, wyżłobione rzecznymi prądami parowy, sękate, wiekowe

korzenie, które trzymają się mocno wielkich skał, i klify nad odległą,

niespokojną wodą. Nie spieszymy się, poznajemy każdy zakątek,

tworząc wzorzec, który będziemy powtarzać w ciągu następnych lat:

ojciec i ja przy skraju drogi niby podziwiamy jakiś widok wart trudów

background image

podróży, lecz w rzeczywistości jesteśmy całkowicie zaabsorbowani

sobą.

– Siadaj tutaj – powiada, ustawiając mnie do obiektywu.

– Chcesz, abym się uśmiechnęła? – pytam.

Patrzy znad aparatu.

– Po prostu bądź sobą – powiada.

Nic nie mówię, wtedy wyciąga dłoń, dotyka mojego policzka.

– Czy wiesz, jaka naprawdę jesteś? – pyta. – Skądże znowu,

przecież masz dopiero dwadzieścia lat. – Cofa się i podnosi aparat. –

Będę musiał pokazać ci, jaka jesteś – oświadcza – za pomocą tego. –

Migawka trzaska bez ustanku.

Ojciec robi setki zdjęć. Powiada, że są mu potrzebne, bo kiedy nie

ma mnie przed oczami, to wówczas dzieje się tak, jakbym w ogóle nie

istniała. Nie może wyobrazić sobie mojej twarzy.

Od matki, która nie chce mnie widzieć, do ojca, który twierdzi, że

istnieję tylko wtedy, gdy mnie widzi. Zdaje się, że uważam to za rodzaj

awansu egzystencjalnego. Z pewnością, skoro już teraz mam wrażenie,

że moje życie zależy od tego, czy ojciec mnie widzi.

Miałam jedenaście lat, kiedy perska kotka babki wydała na świat

kocięta. Było ich pięć. Wszystkie płci żeńskiej, białe, doskonałe. Babka

obiecała podarować mi jedno, to, które sobie wybiorę.

– Tylko ich nie dotykaj – przestrzegła mnie. – Poczekaj, niech no

background image

trochę podrosną. Niech przejrzą na oczy.

Codziennie klękałam przy skrzynce, gdzie leżały ze swoją matką.

Podnosiłam je kolejno, ujmowałam w dłonie każde ciałko niczym mleko

i trzymałam tak blisko, że pod swoimi ustami czułam ciepły oddech

maleństwa, bicie serca. Kocia główka ze sklejonymi powiekami kiwała

się bezradnie, uderzała w mój policzek, w brodę.

Zrobiłam to pewnego dnia po szkole. Nie wiem dlaczego. Wiem

tylko, że nie potrafiłam się powstrzymać. Nie mogłam znieść widoku

wiecznie zaspanych pyszczków, maleńkich oczu, które nigdy się na mnie

nie otwierały. Przez tydzień, może nawet dłużej, miałam w rękach

pulsujące, ślepe życie. Czułam, że coś mnie chwyta za serce. Czułam się

tak, jakbym umierała.

Wzięłam jednego kotka na kolana i kciukami ostrożnie odsunęłam

powieki, rozdzielając jedną delikatną membranę od drugiej. Serce tłukło

mi w piersi, pociłam się ze strachu, ale spokojnie dokończyłam gwałtu.

Kociak nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie walczył;. Można by

pomyśleć, że w ogóle mu nie zadałam bólu.

Uniosłam go, aby przyjrzeć się jego oczom, które okazały się

zaczerwienione, wodniste, znowu zamknięte przed światem. Główka

kiwała mu się bezradnie tak samo jak poprzednio.

Choć raz mi się nie powiodło, to i tak nie oszczędziłam pozostałych

czterech kociąt. Nie potrafiłam się powstrzymać. Skończyłam zajęcie,

szlochając, a futerko wokół oczu wszystkich kociąt także było wilgotne.

background image

Maleństwa wyglądały na wyczerpane i zbolałe, podobnie jak ja. Wtuliły

się w ciepły brzuch matki i zasnęły.

Nie minął dzień, a opuchły im zamknięte oczy, na nowo zaklejone

powiekami, których brzegi były czerwone przy białym futerku.

Podniosłam jedno i próbowałam usunąć żółtą skorupę, która utworzyła

się w kąciku jednego oka. Nagle wystrzelił w górę robak ropy, a ja,

zaskoczona, wypuściłam maleństwo z rąk.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że postąpiłam źle, najgorzej

w całym swoim życiu, zbyt okropnie, by się do tego przyznać. I chociaż

powiedziałam babce, że chyba coś niedobrego dzieje się z oczami kociąt,

nie zdradziłam jej co. Wspomniałam tylko, że wydają się dziwne. Ale

przy tym wyraźnie zadrżał mi głos.

– Co się z tobą dzieje? – zapytała.

– Nic – odparłam. – Boli mnie gardło – skłamałam.

Weterynarz przez tydzień trzymał u siebie kotkę i kocięta. Po

powrocie ich oczy były otwarte i czyste, jasnobłękitne – wyrażały

wyniosłą pogardę albo obojętność. Pociągnęłam za sznurek rozwinięty

na podłodze, a one za nim pobiegły.

– Wydawało mi się, że chcesz jedno – powiedziała babka, kiedy

kocięta podrosły na tyle, aby je sprzedać.

– Nie chcę – odparłam.

– Dlaczego?

– Po prostu nie chcę. Zmieniłam zdanie.

background image

Kiedy jedziemy do domu mojej matki, na tylnym siedzeniu

samochodu pełno sprzętu fotograficznego – ojciec i ja kłócimy się po raz

pierwszy. Nasza sprzeczka, jak to bywa w wypadku większości

zakochanych, rozpoczyna się od nieporozumienia równie absurdalnego

jak zaskakującego. Na rogu pewnej uliczki, przy małym bistro, gdzie

zjedliśmy obiad, spieramy się o cenę szamponu. Ojciec utrzymuje, że

podczas jego pierwszej wizyty wydałam trzydzieści dolarów na butelkę

szamponu.

– Niemożliwe! – oburzam się. – Chyba żartujesz! Też coś,

trzydzieści dolarów?

– Obserwowałem cię dokładnie.

– Pewnie chodziło o trzy dolary. Kiedy to było? Gdzie?

– Widziałem, jak podawałaś pieniądze kasjerce.

– Posłuchaj – mówię, dostrzegając zmianę w charakterze rozmowy:

od trywialnej do śmiertelnie poważnej. – Przez całe moje życie nigdy nie

wydałam na szampon więcej niż cztery dolary, pod warunkiem, że była

to bardzo duża butelka.

– Ależ wydałaś – powiada. Ma zarumienioną twarz. – Widziałem.

– Przestań. Nawet matka nie wydałaby tyle pieniędzy na szampon.

Nie przypuszczam, żeby to było w ogóle możliwe.

Ciągniemy temat, zasadniczy i zarazem absurdalny, aż w końcu

jesteśmy zbyt zmęczeni, by kontynuować. Żaden argument go nie

przekonuje, że mówię prawdę. A przecież jako dwudziestolatka

background image

w dalszym ciągu buntuję się przeciwko ekstrawagancjom matki. Noszę

swetry ze sklepów z używaną odzieżą, spodnie z wojskowych nadwyżek,

a kiedy kupuję szampon, ostentacyjnie wydaję dolara pięćdziesiąt na

tubę prellu, podczas gdy moja matka płaci dziesięć za fiolkę klorany albo

po pięć za pół uncji rzadkiego kosmetyku wygładzającego skórę. Po

dwudziestu latach od chwili, gdy został poniżony przez moją rodzinę,

latach spędzonych na gorączkowym doskonaleniu się – dwa tytuły

magistra i jeden doktora na doskonałych uniwersytetach, a do tego

szybkie wspinanie się po stopniach hierarchii własnego Kościoła – ojciec

nadal jest uszczypliwy. Karze mnie za skłonność do marnowania

pieniędzy, którą zamiast matce przypisuje mnie. Kiedy się w końcu

poddaję, to nie tylko dlatego, że nasza kłótnia nie ma sensu i nie da się

rozstrzygnąć.

– W porządku – ustępuję. – Masz rację.

Wydaje mi się, że ostatecznie mogę w ten sposób odpokutować za

to, że zawstydzają go ludzie, którzy mnie wychowali. Bo mimo

wszystko doskonale wiem, że babka i matka potrafią sprawić, że

człowiek czuje się słaby i bezbronny.

Ojciec opowiada, że jego święcenia zostały przełożone ze względu

na obowiązkowe badania psychoanalityczne. Nie jestem wystarczająco

zainteresowana tymi zwierzeniami, powinnam być bardziej. Chcę, aby

mój ojciec był doskonały. Podaje mi kilka szczegółów. W jednym

background image

z małych miasteczek, gdzie służył jako wędrowny pastor – w czasach,

które mi opisuje, miałam dziesięć lat i właśnie wtedy postanowiłam

namalować dla niego stodołę – przebił pięścią ścianę kościoła.

Nawet jego własna inteligencja jest wrogiem, z którym musi się

borykać – w takim samym stopniu rujnują go liczne talenty, jak

i niepowodzenia.

Umysłem,

który

finansuje

swoją

bystrością

i elastycznością, mógł bez trudu przechytrzyć większość psychiatrów.

Z pewnością nie potrzebował wiele czasu, by zauważyć, jakie

zachowania i które opinie powinien prezentować duchowny, które zaś

lepiej zachować dla siebie. Jeśli w jego przypadku terapia okazała się

skuteczna, to dlatego, że w jej trakcie nauczył się, jak kreować pożądany

wizerunek pastora, nawet jeśli – jak mi wyznaje – ma z Kościołem wiele

nie rozwiązanych problemów.

Mimo konfliktów mój ojciec tak bardzo potrzebował jakiegoś

sukcesu mierzonego zwykłą miarą – by udowodnić dziadkom, że źle

postąpili, surowo go odprawiając – że ogromnym wysiłkiem woli i z nie

słabnącym gniewem dokonał wszystkiego, co sobie zamierzył. Jego rana

jest równie głęboka jak moja, nasz gniew – skierowany przeciwko tej

samej osobie.

Oboje nie dostrzegamy jednego. Żadne z nas nie wie, jak bardzo

jesteśmy rozgniewani. Może dlatego, że nie mogę się przyznać do tego

gniewu, skoro nie dostrzegam, co ojciec skrywa przed sobą. A on,

znakomicie wyćwiczony w oszukiwaniu siebie, odwzajemnia się tym

background image

samym.

Wszystkie emocje, które nas dotyczą, nazywamy miłością.

Do domu matki przyjeżdżamy późno. Od razu odkrywamy, że

z trudem osiągnięta, niepewna równowaga naszej trójki, naszej „małej

rodzinki”, już nie istnieje.

Ojciec nie robi już jednakowej liczby zdjęć mnie i matce. Już go na

to nie stać. W dodatku nie tylko obiektyw aparatu kieruje się w jedną

stronę. W domu matki ojciec i ja, dwoje gości, porzucamy ją, jeszcze

niedawno przedmiot naszego poświęcenia, i zwracamy się ku sobie.

Wszystko, co podczas poprzedniej wizyty sprawiało nam mniejszą lub

większą przyjemność – wycieczki do galerii, aby popatrzeć na sztukę;

wycieczki do ogrodów, aby popatrzeć na rośliny; do restauracji, aby

popatrzeć na siebie – stało się krępujące, i to dosłownie. Potrącamy się,

depczemy sobie po palcach, potykamy się o donice.

Obecność ojca zaburza harmonijny spokój w salonie matki, gdzie

przedmioty są starannie dobrane, tak samo poustawiane, powierzchnie

zaś nieskazitelnie równe i czyste, gdzie obowiązuje protokół, na mocy

którego emocje pozostają zawoalowane, a pozycje przybiera się

skromne. Nawet kiedy się nie odzywa, zachowując powagę, jego ciężkie,

białe ciało przekazuje jakiś zmysłowy smutek. Jakby ciężar był

zjawiskiem bardziej duchowej niż fizycznej natury. Ojciec ma grube jak

u chłopca ramiona, ale tusza nie pozbawia go seksapilu, tylko czyni go

background image

typem bardziej androginicznym, przydając męskości elementu

kobiecego. Jego kończyny są duże i mocne, ale mięśnie obrośnięte

tłuszczem, który ukrywa ich siłę. Nie cierpi na znaczną nadwagę –

w garniturze wydaje się raczej duży niż otyły – masywną, męską pierś

widać pod cienkim materiałem koszuli; ten widok niepokoi. Ma duże,

piękne dłonie, jakich nie spotyka się często u mężczyzn, wszystkie palce

proste, silne, wypielęgnowane. Mięsiste stopy także są wypieszczone,

kształtnie uformowane paznokcie gładko opiłowane. Żartujemy, że jego

stopy są znacznie ładniejsze niż moje czy matki.

Dla kobiet pokroju matki albo mnie, wrażliwych na społeczne

normy określające wzory piękna i płci, jego ciało i całkowicie beztroski

sposób, w jaki je traktuje, są tak samo obrazoburcze i niepokojące jak

jego skłonność do płaczu. Wszystko w jego wyglądzie wskazuje na

zaspokojone pragnienia, zagojone rany. W przeciwieństwie do mojego

ciała, zawsze wyciszonego, którego pragnienia i bóle nie miały żadnego

znaczenia, jego – jakże białe, jakże leniwe – jednocześnie fascynuje

mnie i odstręcza. Ciągle powracam spojrzeniem do ciemnych punktów

jego brodawek. Bardzo się różnią od wysuszonych monet moich

kolegów, ich twardych torsów, chudych brzuchów.

Podczas posiłków, kiedy wgryza się w posmarowaną masłem

kromkę chleba, je banana albo nawet coś tak mało opornego jak jogurt,

słyszę odgłos stykających się zębów. Spotykają się z cichym szczękiem,

a ja drżę na ten dźwięk, który zdradza siłę jego łaknienia i przypomina

background image

o moich pragnieniach. O życiu z ukrytą, tłumioną żądzą.

Kiedy tym razem wracam do domu matki po odwiezieniu go na

lotnisko – żadnych pocałunków, tylko gorączkowy, niezgrabny uścisk –

zastaję ją spacerującą w salonie dookoła białej sofy.

– Coś niedobrego dzieje się z nami wszystkimi – powiada. – Czuję

to.

Siadam na sofie, wyczerpana, ze śladami łez na policzkach.

– Niby co takiego? – pytam, zdradzając niecierpliwość, niechęć, by

mnie zmuszono do obrony siebie albo jego.

– Wiesz – mówi – on nie jest normalny. Twój ojciec nie jest

normalnym człowiekiem.

– Nie jest? – dziwię się. – Nie rozumiem.

Nie mam ochoty na tę rozmowę. Nie mam ochoty na rozmowę

z nikim oprócz ojca, a matka jest wściekła, trudno nie zauważyć.

Wygląda tak, jakby szykowała się do skoku, panowała nad każdą cząstką

siebie poza ciemnymi, rozbieganymi oczami.

– A tak w ogóle – dodaję – to kto jest normalny? – Znacznie później

tą ripostą posłuży się wobec mnie ojciec.

– Nie wiem. Po prostu jestem zaniepokojona. Jesteście... jesteście

sobą zafascynowani... to coś w rodzaju fiksacji. Rozumiem to w twoim

wypadku, wychowywałaś się bez ojca. Nie dziwi mnie, że on ciebie

hipnotyzuje. Zresztą, nikogo by nie dziwiło. Ale on... – Matka przerywa

background image

i odwraca się. – Wiesz – mówi z naciskiem – to wcale nie dotyczy

ciebie. To dotyczy mnie.

„To”, wiem od razu – nie istnieje nic bardziej zrozumiałego niż owo

zwykłe niejasne słówko – oznacza miłość, którą wyraża zachowanie

ojca, drżące dłonie i gorące spojrzenia. Wszystko, co dostrzegła i co ją

zaniepokoiło. Jakże niestosowne i pozbawione umiaru.

Nie może być normalne to, że kocha mnie tak bez reszty, oto co

słyszę z jej ust. Dowiaduję się, że matka nie tylko mnie nie kocha ani nie

podziwia, ale na dodatek tak zinterpretuje miłość mojego ojca, że uczyni

ją swoją własną.

Krzyżuje ramiona i spogląda na mnie. Uciekam spojrzeniem w bok.

Nie chcę jej podpowiadać, jakiego rodzaju sprytnymi pociągnięciami

można mnie pozbawić twardego gruntu pod nogami. Pragnąc zagarnąć

dla siebie całe oddanie ojca, popycha mnie ku niemu, chce tego czy nie.

Bo jeśli ona mnie nie kocha, to aby nie runąć w otchłań nie kochanych,

muszę trwać przy nim.

– Nie dostrzegasz tego? – nalega. – Nie rozumiesz, że mam rację?

Nie odpowiadam. Nie, nie rozumiem. I nie zrozumiem.

Upłyną lata od śmierci matki, nim się przekonam, że miała racje.

Przeczytam listy, które ojciec do niej wysyłał, kiedy miała osiemnaście,

dziewiętnaście,

dwadzieścia

lat

siedemdziesiąt

sześć,

przechowywanych w pudełku po butach Charlesa Jourdana. Ostatni

background image

z nich, napisany 22 października 1970, zawiera słowo „kochanie”

w każdym zdaniu prócz jednego.

Przeczytałam je raz, potem jeszcze raz od początku. Jak wszystkie

dzieci zawsze będę zainteresowana zalotami swoich rodziców.

W korespondencji, którą ojciec prowadził z matką, najbardziej

zafascynuje mnie nie staromodna „inność”, nie fakt, że należeli do

świata, który różni się od mojego, lecz absolutna poufałość. Przeczytam

te listy tak, jak oni czytali: jakby zostały skierowane do mnie. Listy są

pisane tym samym językiem, językiem pożądania i posiadania.

Zawierają identyczne fragmenty poematów i piosenek.

Będę płakała, czytając listy, które ojciec pisał do matki, bo

znalazłam w nich wszystko. Jest w nich wszystko, co – bardzo chciałam

w to wierzyć – miało należeć do mnie i tylko do mnie, a w

rzeczywistości, jak stwierdziła, było jej.

W suterenie wiodę życie niemrawe i wyczerpujące. Projekty badań,

które opisuję w zarysach dziadkom, są czystym wymysłem. Chodzi o to,

abym mogła mieszkać w kampusie i wydawać ich pieniądze na czynsz.

Czas bez zajęć szkolnych wypełnia mi ojciec. Myślę tylko o nim,

o nikim, o niczym więcej.

Jest kwiecień. Jest maj. Dni upływają, jeden podobny do drugiego.

Są ważne tylko wówczas, gdy liczę, kiedy ostatnio byliśmy ze sobą albo

ile czasu pozostało do ponownego spotkania. I jego, i mnie

satysfakcjonuje wyłącznie jedno: całkowite posiadanie tego drugiego.

background image

Ojciec zupełnie nie dba o to, czy nie przyczynił się do przerwania przeze

mnie nauki, czy nie pozbawił mnie przyjaciół; cieszy go każda oznaka

niewolniczego przywiązania z mojej strony, z kolei ja nigdy nie

przejmuję się jego pracą, rodziną czy pieniędzmi, które wydaje na

rachunki telefoniczne i bilety lotnicze zamiast na ubrania dla swoich

dzieci.

Rozpoczęłam osobliwy rozdział mojego życia. Czas nie jest w nim

rzeczywisty, nie pasuje ani do życia, które wiodłam jako dziecko, ani do

tego, które kieruję jako kobieta, albo który niczym droga prowadzi mnie

od jednego do drugiego.

Nosisz imię świętych i królowych – powiedziała pewnego razu

matka, kiedy byłam jeszcze taka mała, że nie odróżniałam aureoli od

korony. Jeszcze nie byłyśmy katoliczkami. Należałyśmy do Pierwszego

Kościoła Chrystusowego, wspólnoty scjentystów. Nad moim łóżkiem

wisiała tabliczka ze słowami Mary Baker Eddy: „Matko Ojcze Boże,

z oddaniem szukam Cię. Po drodze świetlistej, która ku Tobie wiedzie,

biegnę albo idę – wedle woli Twej”.

Krótka modlitwa, którą odmawiałam przed zaśnięciem, przerażała

mnie. Nie chciałam szybko umierać. Za każdym razem, kiedy mi się

zdawało, że atak astmy może mnie zabić, jeśli akurat nie myślałam

o matce, to myślałam o śmierci i Bogu. Tak powstała moja pierwsza

trójca: Matka, Śmierć, Bóg.

background image

Do dnia moich narodzin wszystko, co ocalało z żydostwa moich

dziadków, sprowadzało się do rozróżnienia, co jest „czyste”, co

„nieczyste”, co „wybrane”, a co „nie wybrane”. Matka nigdy nie

chodziła do świątyni. Wydaje mi się, że uznała wiarę swoich przodków

za staroświecką i nudną, pozbawioną zwłaszcza blasku ukrzyżowania.

Spuścizna judaizmu była stara i zwietrzała jak zakrzepła krew, podczas

gdy krew Chrystusa płynęła żywo każdej niedzieli.

Może pozostała bym odporna na chwytliwe doktryny pani Eddy,

gdybym jako sześciolatka nie uległa wypadkowi, który sprawił, że

znalazłam się u biegłej terapeutki scjentystycznej albo uzdrowicielki.

Ponieważ matka już się wtedy od nas wyprowadziła, rano dziadek

zawoził mnie do szkoły. Pewnego dnia podróż do szkoły została

dramatycznie przerwana, gdy zawiodły hamulce starego lincolna.

Przyciskając bezużyteczny pedał, dziadek skręcił z drogi, pragnąc

uniknąć zderzenia z tyłem samochodu jadącego przed nami. Zjechaliśmy

z niskiego nasypu, nabraliśmy prędkości, przecięliśmy rów i trafiliśmy

w drzewo. Przy uderzeniu otworzyły się drzwiczki od schowka na

rękawiczki. Nie byłam przypięta pasem, więc wyleciałam do przodu,

skaleczyłam brodę o mechanizm zamka, a w dodatku pękła mi szczęka.

Dziadkowi nic się nie stało. Wyciągnął mnie ze zniszczonego,

dymiącego samochodu i przycisnął złożoną chusteczkę do mojej twarzy.

Krew płynęła mi z ust i brody. Zaczęłam płakać, ale bardziej ze strachu

niż z bólu. Borykałam się z prowizorycznym opatrunkiem, kiedy

background image

całkowicie przypadkowo dostrzegła nas moja matka. Akurat jechała do

kancelarii adwokackiej, gdzie pracowała jako sekretarka, i zjechała na

pobocze. Zmaterializowała się tak nagle, wręcz magicznie, i tak zwinnie

wyskoczyła z niebieskiego samochodu, jakby była aniołem. Wrażenie

pogłębiała sukienka, którą nosiła tego ranka, z obcisłą górą i szerokim,

purpurowym dołem z wyszytymi nutami. Ilekroć miała ją na sobie, nie

mogłam się powstrzymać przed dotknięciem materiału spódnicy. Nuty

pobudzały moją wyobraźnię, wydawały się tajemnicze, a jeśli matka mi

pozwoliła, wodziłam palcem po wypukłych, jak gdyby stanowiły kod

całkowicie inny od muzycznego, na przykład alfabet Braille'a albo

Morse'a, i oznaczały wiadomość, której nie potrafiłam na czas

rozszyfrować.

Matka okazała się niezwykle cierpliwa i delikatna, kiedy pomagała

mi wsiąść do swojego samochodu. Zostawiłyśmy dziadka, który miał

poczekać na pomoc drogową, i pojechałyśmy do najbliższego centrum

pomocy medycznej, gdzie prześwietlono mnie i przygotowano do

założenia szwów. Jasne światło niemal mnie zmuszało do zamknięcia

oczu, tymczasem kawałek jednorazowego niebieskiego płótna z otworem

wyciętym na brodę otulał mnie niczym całun, zasłaniając widok matki.

Trzymałam ją mocno za rękę, może nazbyt mocno, bo po chwili

uwolniła się i odłożyła moją dłoń na poręcz. Powiedziała, że musi

zadzwonić i wyjaśnić, dlaczego nie pokazała się w pracy.

Starałam się być odważna, lecz kiedy usłyszałam, że odchodzi,

background image

stukając obcasami, opanował mnie zwierzęcy strach. Wierzgając

i pomagając sobie paznokciami, próbowałam za nią pobiec. Rozumiałam

tylko jedno: znowu mnie zostawiła, tylko tym razem z obcymi ludźmi.

Aby mnie powstrzymać, musieli się mną zająć równocześnie oboje –

lekarz i pielęgniarka. W końcu im się udało. Dostałam środek na

uspokojenie, rana została zaszyta, a ja, pogrążona we śnie, zabrana

wreszcie do domu. Tego samego dnia po południu obudziłam się

z krzykiem, ogarnięta tą samą paniką, którą lek przerwał, ale od której

mnie nie uwolnił. Matka, szybko wyczerpana moim nieustannym

płaczem i obejmowaniem ją za szyję, czepianiem się nóg, rąk – czego

tylko pozwoliła dotknąć – zabrała mnie do terapeutki, której nazwisko

wybrała na chybił trafił z listy zamieszczonej na ostatniej stronie

czasopisma scjentystów „The Christian Science Journal”.

Terapeutka była siwowłosą kobietą w wełnianym supełkowym

swetrze, którego dotykałam, kiedy się nade mną modliła. Położyłam

głowę na jej udach, ona zaś trzymała jedną dłoń na moim czole, drugą –

nad sercem. Pod nimi – pamiętam je jako chłodne, opanowane, a nawet

wstrzemięźliwe w gestach – poczułam, że strach mnie opuszcza.

A potem poczułam się, jak gdyby nagle w czaszkę trafił mnie potężny

cios objawienia i wypełnił strumień piekącego światła. Tamta obca

kobieta tajemniczo i nieoczekiwanie pozwoliła mi zetknąć się

z doświadczeniem, którego nie mogę określić inaczej jak zachwyt.

Czułam się odseparowana od swego ciała i ziemskich spraw.

background image

Wydawałam się sobie nie bardziej cielesna niż drżenie powietrza nad

ogniskiem. Nie potrafiłam znaleźć słów na opisanie tego, co się

wydarzyło – nigdy ich nie znajdę – i w zdumieniu przestałam płakać.

Matka odetchnęła z ulgą; ja natomiast, sześcioletnia dziewczynka,

poznałam pewną niebezpieczną prawdę, niebezpieczną zwłaszcza dla

kogoś tak młodego i spragnionego miłości. Zauważyłam, że

transcendencja jest możliwa: że duch może pokonać materię i dlatego ja

mogę pokonać wszelkie przeszkody, które nie pozwalają matce mnie

kochać. Że potrafię pokonać siebie.

Codziennie za Wielkim Kanionem słońce wschodzi i zachodzi, za

każdym razem wypełniając przestrzeń cieniami w kolorze krwi. Na

drodze jesteśmy wolni, a mimo wszystko jest to wolność zbyt

wyczerpująca, aby ją podtrzymywać. Nigdzie nie ma miejsca na

rozpalenie ognia ani odpoczynek i chociaż na razie tego nie zauważamy,

usuwamy ze świadomości, zawsze będzie nam towarzyszyła wiedza, że

prawdą jest to, co czuliśmy podczas pierwszego tygodnia spędzonego

razem: straciliśmy siebie. Straciliśmy moje dzieciństwo, jego ojcostwo

i dwadzieścia lat miłości, a tych strat nie da się już odrobić. Uciekamy

przed tą prawdą, ale przecież nie możemy uciekać bez końca.

Po miesiącach wymiany listów i rozmów przez telefon – dokładnie

po trzy razy dziennie – z których wszystkie zawierały obietnice oddania

i prośby o wzajemność, ojciec przygotował mnie na to, czego ode mnie

background image

żąda.

– Nie wiem, czy chcę – mówię. – Chyba nie mogę. – Zęby mi

dzwonią w nagrzanym samochodzie.

Kiedy wreszcie wydobywa to z siebie, zapada zmierzch. Kanion

tonie w mroku. Kanion jest rzeką krwi, bo gdy ojciec wypowiada słowa,

których się obawiałam – „Pragnę się z tobą kochać” – Bogu pęka serce,

łamie się. Przeze mnie.

– Kocham cię – powiada ojciec. – Pragnę.

– I ja ciebie pragnę – szepczę. Błagam, nie każ mi tym płacić –

proszę bez słów.

– Czego się boisz? – pyta.

Obawiam się, że dam mu wszystko, o co tylko mnie poprosi.

Wcześniej czy później.

– Piekła – odpowiadam i wcale nie żartuję.

Śmieje się, aby dać mi do zrozumienia, że jestem dziecinna, naiwna.

W tym śmiechu lata studiów technologicznych stanęły naprzeciw mojej

ignorancji w kwestii, czym jest Bóg i Jego gniew.

– Istnieją zasady, które mają zastosowania do większości ludzi –

powiada ojciec – ale są ludzie, których owe zasady nie dotyczą. Ludzie...

– Skąd możemy wiedzieć, że ty... że my jesteśmy wyjątkami?

– Po prostu wiem – stwierdza. – Będziesz musiała mi zaufać.

Ojciec i ja spieramy się o naturę miłości i formy, w jakich się ona

background image

wyraża. Nasze rozmowy niczym akademickie referaty rozpoczynają się

od mdłych teorii, łacińskich i greckich słów z technologicznych

wykładów, od agape i caritas, nie eros. Lecz nagle stają się osobiste.

Jakże ma się dłużej opierać temu, co do mnie czuje? Przecież takim

uczynił go Bóg.

– Bóg mi ciebie dał – powiada.

Kiedy dochodzi w nim do głosu kaznodzieja, tracę chęć do obrony.

Słowa, które może innych poderwałyby do biegu, mnie zatrzymują jak

w potrzasku.

„Bóg mi ciebie dał”. Czy on w to wierzy? Przekonuje mnie, że tak,

że należę do niego zgodnie ze świętym prawem, jestem jego, by mógł ze

mną uczynić, co zechce. Nie przychodzi mi do głowy, że to

wprowadzenie

o woli

Bożej

jest

najłagodniejszym,

najmniej

niepokojącym sposobem uwolnienia nas obojga od poczucia winy.

Nigdy nie kwestionuję jego rozsądku, chociaż w pewnym momencie

przyszłości łatwiej przyjdzie mi uznać go za szaleńca niż dojść do

wniosku, że okazał się przenikliwy w ocenie mojego charakteru i moich

słabości, wiedząc, jakim językiem się posługiwać, jaką pętlę ze słów

zacisnąć mi wokół szyi.

W latach, które nastąpiły po wypadku samochodowym, a jeszcze

bardziej po klęsce na teście z francuskiego, postanowiłam powrócić do

tego, z czym zetknęłam się na kolanach uzdrowicielki. Przyszło mi do

głowy, że odnajdę to w szkółce niedzielnej. Byłam jedynym dzieckiem

background image

przy laminowanym stole, które wykonało zadanie z poprzedniego

tygodnia, które specjalną niebieską kredą zaznaczyło swoją Biblię

w białej winylowej okładce i przeczytało odpowiedni fragment z Klucza

do Pism Mary Baker Eddy. Pozostałe dzieci, wystrojone w przypinane

krawaty i pastelowe szarfy, siadały niedbale, drzemały, podczas gdy ja

siedziałam prosto. Ledwie nauczycielka kończyła zadawać pytanie,

a moja dłoń w białej bawełnianej rękawiczce, ciasno zapinanej

w nadgarstku, szybko wędrowała do góry. Czasem dostrzegałam, że

nauczycielka patrzy na mnie z czymś, co nawet wówczas wydawało mi

się konsternacją. Ociężałość innych dzieci, niewłaściwe odpowiedzi

płynące beztrosko z ust ubrudzonych jedzoną w pośpiechu zimną

owsianką były najwidoczniej tym, czego się spodziewała. Natomiast

niepokoiła ją żarliwość, z jaką recytowałam poszczególne wersety,

czujna postawa na krawędzi czerwonego plastikowego krzesełka dla

przedszkolaka.

Płaszczyzna wiary była jedyna, na której miałam szansę przyciągnąć

uwagi matki. Ponieważ matka nie przebywała ze mną w ciągu tygodnia,

dzięki czemu nie musiała reagować na moje co bardziej odrażające

potrzeby, i ponieważ zawsze wolała lepsze kąski, dbałość o mój

duchowy rozwój należała do niej. W niedzielę po kościele chodziłyśmy

na patio pewnej restauracji, gdzie siadałyśmy na giętych metalowych

krzesłach

i jedząc

sandwicze

poprzebijane

wykałaczkami,

przeglądałyśmy lekcję ze szkółki. Kelnerzy flirtowali z matką,

background image

mężczyźni z sąsiednich stolików uśmiechali się do niej. Zerkali na jej

lewą rękę i nie widzieli obrączki. Tak samo jak ja zdawali się tęsknić za

moją matką – która dla mnie już wtedy ucieleśniała piękno młodości, jej

lśniące włosy i gładkie policzki świadczyły o witalności obcej moim

dziadkom, potrafiła zrobić mostek i gwiazdę, miała piętnaście par butów

na wysokich obcasach, każdą w innym kolorze – która wydawała się

jeszcze bardziej godna pożądania ze względu na swą niedostępność.

Niecierpliwiłam się coraz bardziej. Klucz do Pism nie pomagał. Aby

po raz drugi doświadczyć ekstatycznego uniesienia, które na chwilę

uczyniło mnie atrakcyjnym dzieckiem i które stało się moim udziałem po

przeżyciu cierpienia, zaczęłam w sekrecie umartwiać swoje ciało.

W warsztacie dziadka ścisnęłam palce w szczękach imadła. Kiedy babcia

przyniosła do domu deser lodowy firmy Baskin-Robbins i usunęła suchy

lód, którym był obłożony, posłużyłam się szczypcami do sałaty, aby

wydobyć z kosza na śmieci małe, dymiące kawałki. W zamkniętej

łazience na piętrze przyłożyłam język do powierzchni suchego lodu

i zostawiłam na nim trochę skóry. W lustrze ujrzałam krew płynącą z ust

tą samą magiczną stróżką, która kiedyś sprawiła, że moja matka wyłoniła

się z ogromnego świata dorosłych i ulicznego ruchu, by się przy mnie

znaleźć. Dzięki tego rodzaju transformacjom, możliwym poprzez wiarę,

stałabym się warta jej miłości. Albo inaczej: leżąc na kolanach

uzdrowicielki, dzięki wierze nie cierpiałabym bardziej z powodu

opuszczenia mnie przez matkę niż z powodu bólu szczęki.

background image

Zatem spojrzałam na język w lustrze, poczułam smak krwi

i poćwiczyłam trochę, żeby nie bolało.

Matka przeszła na katolicyzm, gdy miałam dziesięć lat, a ja poszłam

za jej przykładem. Szukałam jej nawet wówczas, kiedy ona szukała

czegoś, czego nie odnalazła u scjentystów. Do Pierwszej Komunii

przygotowywał mnie ksiądz o nazwisku Gołąb. Choć nosił trafne

nazwisko, ojciec Gołąb bynajmniej nie był ucieleśnieniem Ducha

Świętego: palił jak smok, a jego twarz nad białą koloratką miała

całkowicie ziemski, optymistyczny wyraz. Powtarzając stare błędy,

zresztą dość podobne do tych, które popełniałam przy nauce

francuskiego, frustrowałam księdza i złościłam matkę, odpowiadając

konsekwentnie źle na to samo pytanie.

– Co takiego staje się ciałem i krwią Chrystusa? – chciał wiedzieć

ojciec Gołąb.

– Chleb i woda – odpowiadałam za każdym razem, zastępując

święty pokarm dziękczynienia więzienną strawą. W końcu pozostaje to

jedno pytanie spośród pięćdziesięciu, z którymi nie mogłam sobie

poradzić. Wówczas daje mi spokój. Niemniej powiada: – Bardzo przykry

błąd. – Patrzy na mnie i na matkę przez welon papierosowego dymu. –

Mam nadzieję, że to nic nie znaczy.

Na Boże Narodzenie dostałam komplet z Żywotów świętych. Dwa

tomy świętych mężczyzn. Przeczytałam je raz i odłożyłam do szuflady.

background image

Natomiast historie świętych kobiet, także w dwóch tomach, starannie

studiowałam i nawet z nimi spałam. W książkach zamieszczono

kolorowe ryciny, zaadaptowane dzieła mistrzów. Oślepiona Lucyna.

Okaleczona Agata. Małgorzata ściśnięta na śmierć pod drzwiami ze

stosem kamieni. Perpetua i Felicja poturbowane przez dzikie bestie.

I Dympna, patronka cierpiących na choroby psychiczne. Dympna

była córką owdowiałego króla iryjskiego, który chciał ją poślubić.

Uciekła, lecz ją ścigał. Nie chciała się zgodzić, więc obciął jej głowę.

Ojciec jest błyskotliwym teologiem. Tylko arogancja mogła go

takim uczynić. Jego wiara składa się z odpowiedzi, nie z wątpliwości.

Spotkanie ze mną ojciec charakteryzuje jako pierwszy kryzys swej

wiary: we mnie znalazł stworzenie bardziej godne wielbienia niż

Stwórca. Przeraził się, gdy poczuł, że mnie kocha bardziej niż Boga.

Herezja ta nie utrzymała się zbyt długo, bo Bóg oświadczył ojcu, że mu

się objawia za moim pośrednictwem.

– Bóg to uczynił? – pytam. – Skąd wiesz? – Kiedy mówię,

zasłaniam twarz, nie patrzę na niego, nie mogę. Jestem oszołomiona,

bliska omdlenia. Gdyby powiedział coś o seksie, nie bałabym się do tego

stopnia. Jak on może twierdzić, że ma takiego sprzymierzeńca? A jeśli

może, to jak mam się bronić? Jego Bóg musi być inny, bardziej potężny

od mojego, który umarł w Kanionie.

background image

Kiedy tym razem wracamy do domu, on do swojego i ja do swojego,

jest mi lekko na duszy. Dzięki telefonom, listom i taśmom stale się

upewniam, że ojciec jest tak samo mój na odległość, jak i wówczas, gdy

zjawia się osobiście. Jednocześnie unikam komplikacji. Nie muszę

odpierać jego fizycznych awansów ani zaprzeczeń, że na nie reaguję.

W swoim mieszkaniu nie przyjmuję gości i rzadko je opuszczam.

Przerwawszy naukę w szkole, straciłam kontakt z przyjaciółmi:

odsunęłam się od nich, więc oni odsunęli się ode mnie. Chociaż mój

związek z ojcem nie został skonsumowany, jest przecież zauważalnie

nienaturalny. Kiedy przebywamy ze sobą, bledniemy, wystarczy chwila,

a już jesteśmy oblani rumieńcem, drżą nam dłonie i bez widocznego

powodu płaczemy. Odkąd ojciec stopniowo opanowuje moją duszę

i ciało, ukrywam się w moim podziemnym pokoju. Kiedy zdarza się, że

przez okna dostrzegam nogi albo słyszę kroki w długim korytarzu

prowadzącym do mieszkania, nie odpowiadam na dzwonek. Na

czworakach wchodzę między łóżko a ścianę i czekam, póki intruz nie

odejdzie. Czasem tam zasypiam, skulona, obejmując kolana rękoma.

Jak długo będę utrzymywała kontakt z ojcem, nie ważne, gdzie

zamieszkam, zawsze będę w pokoju podobnym do tego – ciasnym,

niewygodnym. Obojętnie, na którym piętrze, podłoga będzie zalana

przygaszonym, mętnym światłem.

Podejmuję kilka prób ucieczki z sutereny, lecz bez powodzenia.

Symbolicznie spędzam jedną, czasem dwie noce z moim chłopcem,

background image

potem wracam, a telefon dzwoni znowu.

– Gdzie byłaś?! – rzuca ojciec niemal histerycznie, gniewnie prycha.

– Poza domem – odpowiadam.

– U niego?

– Tak, u niego.

Kłótnie o mojego chłopaka nie są szczere, bo rozmawiamy głównie

o tym, czy jest mnie wart, nie o tym, czy ojciec jest o niego zazdrosny.

I chociaż nie mówię tego ojcu – nie dam mu tej satysfakcji ani nie

zrezygnuję z pozorów niezależności – związek z moim chłopcem nie

przetrwał gwałtownego wtargnięcia ojca w moje życie. Za kilka

miesięcy mój chłopak odejdzie. W zasadzie nie dojdzie do zerwania.

Dopuścimy jedynie do tego, aby podjął pracę w odległym mieście,

i zostaniemy parą na odległość. Oddalenie w przestrzeni stanie się

wygodnym wytłumaczeniem wyobcowania, które w dalszym ciągu

odczuwamy jako długotrwałą konsekwencje tamtego pocałunku.

Poza moim chłopcem spotykam się jedynie z najbliższą

przyjaciółką; nie rozmawiam z nią o ojcu. Zmiany, jakie we mnie zaszły

w ciągu ostatnich miesięcy, są tak głębokie – chyba żadna z nas nie chce

przyznać jak bardzo – tak niepokojące, że zwykle znajdujemy temat

odmienny od tego, co mi się przydarzyło. Zaczynam się dowiadywać, co

znaczy słowo „niewypowiedziany”.

Mimo wszystko póki żyjemy, póty wyrażamy siebie. Posługując się

background image

słowami bądź obywając się bez nich. Istnieją opowieści o szaleńcach,

o ludziach nawiedzonych: pismo na powierzchni ich ciał zdaje się

wskazywać na cierpienie, jakie tkwi wewnątrz. W którymś z minionych

stuleci przypadek półpaśca bywał przyczyną egzorcyzmów.

Skóra na mojej szyi pokrywa się pęcherzykami wielkości

zapałczanych główek. Tworzą skupiska po dwadzieścia albo więcej

i otwierają się, tworząc bolesne owrzodzenia. Nim mija tydzień,

„wykwity” – jak to określa lekarz – rozprzestrzeniają się na ramiona,

plecy, dekolt i prawą rękę aż po sam koniec kciuka. Infekcja postępuje

wzdłuż szlaków nerwowych biegnących od siódmego kręgu szyjnego,

gdzie zagnieździł się i do tej pory czekał w uśpieniu herpes zoster, wirus

ospy wietrznej, którym się zaraziłam w wieku pięciu lat.

Ciało ma zdumiewającą pamięć, zdarzenia są zapisane w naszych

kościach, nerwach, krwi. Na ospę zachorowałam latem, zaraz po

wyjeździe ojca, który właśnie wtedy złożył nam pierwszą wizytę.

– Dlaczego to się uaktywniło akurat teraz? – pytam lekarza podczas

drugiego spotkania. – Czemu teraz, po piętnastu latach?

– Stres – rzuca. – Fizyczny i psychiczny stres. – Unosi znacząco

brwi. – Co się wydarzyło w pani życiu? – pyta.

– Och – odpowiadam – nic takiego. – Mówię, że wyprowadzam się

z mieszkania, latem zamierzam podróżować, a jesienią wracam do

college'u.

– Ma pani niedowagę – oświadcza – Czy prawidłowo się pani

background image

odżywia, przyjmuje witaminy?

– O tak, naturalnie.

– A co ze snem? Dobrze pani sypia?

– Nie narzekam.

Marszczy czoło. Wie na pewno, że kłamię. Nie mogę zgiąć szyi.

Prawe ramię mam tak słabe, że nie nadaje się do użytku, a palców

prawej dłoni, tej, którą piszę i jem – dłoni woli i celu – nie jestem

w stanie zamknąć wokół ołówka, łyżki ani zacisnąć w pięść. Ból

półpaśca jest gorszy niż wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłam.

Tak okropny, że ubieranie się zajmuje mi godzinę, co pewien czas płaczę

z bólu.

Nie istnieje środek na półpasiec, nie w 1981 roku; kuracji, która

powstrzymuje rozwój wirusa, jeszcze nie opracowano. Mój przypadek

z konieczności ma typowy przebieg. Lekarz aplikuje mi kolejny zastrzyk

kortyzonu, przepisuje najnowsze leki i kompresy, które mają pomóc

wysuszyć wypryski, nim popękają i staną się potencjalnym siedliskiem

bakterii.

– Może powinnaś odłożyć podróż – powiada matka, kiedy się

spotykamy. Mam rękę na temblaku, wokół szyi specjalny kołnierz.

Ojciec i ja zaplanowaliśmy spotkanie w mieście, w którym on się

urodził. Bilet lotniczy kupiłam już dawno, zanim zachorowałam.

– Nie – mówię. – Muszę wyjechać. – I wyjeżdżam.

Bardzo się boję być z ojcem i zarazem nie mogę się z nim nie

background image

zobaczyć. Potrzeba ujrzenia go jest silniejsza ode mnie. Mogę się jej

opierać nie bardziej niż w sytuacji, gdy zstąpiwszy z dachu w powietrze,

przypomniałabym sobie, oczywiście zbyt późno, o prawie ciążenia.

Ojciec obiecał, że podczas tej wizyty pokaże mi dom swoich

dziadków, w którym mieszkał jako chłopiec, misjonarski dom o murach

grubych na trzy stopy. Zjemy obiad w miejscu, gdzie zamawiał whisky;

będziemy przejeżdżać obok jego szkoły elementarnej i spacerować

wokół kampusu przy uniwersytecie, na który uczęszczał już po

rozwodzie z matką. Innymi słowy, odnajdziemy okruchy życia, jakie

wiódł w czasach, gdy był w moim wieku albo młodszy. Jego ojciec nadal

mieszka w tym mieście, przy okazji poznam więc drugiego dziadka.

– Potem – powiedział ojciec – pojedziemy do mojej matki. Poznasz

dwoje dziadków. Zobaczysz, skąd pochodzisz... skąd się wywodzi druga

połowa ciebie.

Półpasiec nie przechodzi, kiedy wyjeżdżam, ale za to już od

tygodnia nie pojawiają się żadne nowe pęcherzyki, a większość starych

pozmieniało się w strupy. Mogę lekko odwrócić głowę. Chociaż prawą

rękę mam zbyt słabą, aby dźwignąć plecak, to chwilami jestem w stanie

posługiwać się palcami.

– Wystarczająco długo, aby zapisać widokówkę – zapewniam

matkę, poruszając nimi.

Na lotnisku żegnamy się zwykłym, oficjalnym pocałunkiem. Czuję

dotyk suchych ust na czole, nikły zapach perfum Guerlaina.

background image

– Czemu nie mielibyśmy się przejechać z tatą? – pyta mnie ojciec.

Zrobiliśmy wszystko, co do tej pory zapowiedział, a teraz, po pracy

mieliśmy spotkać się z jego ojcem. Przypominam sobie, że na parkingu

przed biurem dziadka ojciec powiedział mi trzy rzeczy na jego temat. Po

pierwsze, w czasach swojej młodości był bardzo przystojnym

mężczyzną, posiadał taki seksualny urok, że nieznajome kobiety

podążały za nim ulicą. Chodząc za nim i obserwując, jak kobiety wodzą

oczami, mój ojciec wpadł kiedyś na parkometr i zwalił się z nóg. Po

drugie, przed laty na własnym podwórzu dziadek zastrzelił człowieka –

jakiegoś podglądacza, który gapił się na jego żonę. I po trzecie, wolno

umiera na raka prostaty, bo nie zgodził się na naświetlania, terapię

hormonalną, chemioterapię i na koniec usunięcie jąder. W ten właśnie

sposób ojciec patrzy na swojego ojca i identycznie pojmuje własną

męskość, na którą składa się mityczny urok, gwałtowna seksualna

zazdrość, śmiertelna seksualna próżność. Ale niestety ja tego nie

rozumiem w taki sposób; owe historyjki wydają mi się nieco

staroświeckie, najwyżej tak niebezpieczne jak wielki biały łowca, który

już dawno temu ostatecznie pożegnał się ze swoją strzelbą. Nie odnoszę

wrażenia, aby miały ze mną cokolwiek wspólnego.

W

istocie

dziadek

wydaje

się

staruszkiem

potulnym

i dobrodusznym. Nie dostrzegam w nim tych groźnych cech, o których

mówił ojciec. Nie podnosi głosu, nie przechwala się, ale w końcu jest już

background image

starszy, ma całkiem siwe włosy i sztywno się porusza. W samochodzie,

kiedy ojciec nie może tego zauważyć, jego dłoń omija dźwignię zmiany

biegów i zmierza do mojego uda.

– Ho, ho, ho – powiada. – Przy tobie zaczynam bardzo żałować, że

nie jestem jakieś trzydzieści lat młodszy. Gdyby to było możliwe,

znalazłabyś się w nie lada kłopotach.

Nie mam odwagi na niego spojrzeć ani wymownie się od niego

odwrócić, więc po prostu patrzę na wprost przez szybę samochodu.

Kiedy następnym razem musi zmienić biegi, zabiera dłoń z mojej nogi.

Dom dziadka jest niewielki. Chodnik przed bramą popękał.

Korzenie starych drzew wypchnęły ku górze duże kawałki płyt.

Wewnątrz jest jego była żona – czwarta albo trzecia, nie jestem w stanie

rozstrzygnąć. Wygląda na to, że dwa z czterech czy pięciu małżeństw

zawarł z matką ojca. Eksżona dziadka jest dużą, rumianą kobietą po

sześćdziesiątce, typu „baranina przebrana za owieczkę”, jakby ją

określiła moja babka. Nosi wysoko upięte loki, a jej rozłożyste biodra

okrywa opięta, czarna spódnica. Nadal mieszka z dziadkiem w jednym

domu; wynosi na zewnątrz tacę z mrożoną herbatą. Dziadek zabiera nas

do szklarni, gdzie prowadzi uprawę orchidei. Mała szklana konstrukcja

jest wypełniona kolorami, jak gdyby wszystkie barwy tego nudnego,

szarego miasta zostały zamknięte w pulsującej barwami skrzyni.

Dziadek jest czarodziejem, mistrzem w tej dziedzinie, a jego uśmiech

podpowiada mi, że doskonale o tym wie. Idę za nim i przyglądam się,

background image

jak jego dłonie delikatnie odwracają do mnie piękny kwiat. Czy

wówczas pamiętam o lingwistycznym związku między orchideami

a męskimi

genitaliami?

Czy

powtarzam

w myślach

słowo

„orchidektomia” i definiuję je jako termin chirurgiczny oznaczający

usunięcie jąder? Jestem przeświadczona, że tak.

– Spodobał ci się? – pyta ojciec w samochodzie, kiedy wracamy do

motelu.

– Lubię kwiaty – odpowiadam.

– Pytam o niego, o twojego dziadka.

Odwracam się na siedzeniu i patrzę na ojca.

– Przystawiał się do mnie – mówię i opisuję okoliczności. Ojciec nie

zdradza ani zdziwienia, ani dezaprobaty. – Może to dziedziczne –

sugeruje. – Nie sądzisz? – Wzdraga się, a ja zaczynam się śmiać

w przypływie czarnego humoru.

Jemy coś w barze kawowym. W motelu – nieforemnej zabudowie

wokół zakurzonego podwórza – dzielimy bliźniacze łóżka, zestawione

razem i przykryte tą samą narzutą. W półśnie pozwalam ojcu całować się

tak, jak on tego chce, i w odpowiedzi sama go całuje.

Budzę się w spokojny poranek, jakby nagle poderwały mnie głośne

dźwięki alarmu. Serce tłucze mi w piersi, kiedy przypominam sobie żar

tych pocałunków. Nie czuje się winna, jestem raczej zagubiona.

W zmieszaniu rozglądam się po ponurym pokoju. Przez moment nie

bardzo wiem, gdzie jestem. W sąsiednim łóżku śpi ojciec. Kiedy

background image

oddycha, powietrze lekko świszcze mu w nosie.

Biorę prysznic. Siadam na podłodze w kabinie i przez godzinę albo

dłużej pozwalam, by spływała na mnie gorąca woda. Serce nadal bije mi

szybciej. Przyglądam się wodzie, która toczy się do kratki ściekowej

otoczonej żółtą pianą.

W stanie Nowy Meksyk jest biała pustynia. Jej piękno podlega

ustawicznym zmianom. To ciągnące się bez końca koryta czegoś

białego, co wygląda jak śnieg, ale parzy w palce. Noc w noc wiatr

przesuwa tę biel, kształtuje z niej olbrzymie wydmy i zaspy, tak więc

między zmierzchem a świtem zmienia się całe oblicze ziemi. Gdyby

komuś się zdarzyło tu zasnąć, obudziłby się w miejscu, którego nigdy

wcześniej nie widział.

Jedziemy tam, bo ojciec chce mnie sfotografować na tle pustyni.

Ustawia aparat, ja tymczasem klękam w piasku. Ciekawe, mimo silnego

wiatru, miejsce wydaje się bezwietrzne. Wzdycham i ziewam, jakby mi

brakowało tlenu. Powierzchnia wokół moich kolan ściele się jak płótno.

Niczego bardziej nie pragnę, niż zamknąć oczy.

Po wywołaniu filmu zdjęcia przedstawiają tylko dziewczynę

w okolicy pozbawionej horyzontu, nie sposób odróżnić ziemię od nieba,

brakuje jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Na jednym ze zdjęć

widać samochód z opuszczonym dachem, długi, czerwony kabriolet

mojego ojca.

background image

– Okropny jak dla kaznodziei – przyznaję, oglądając odbitki. – Taki

samochód musi budzić złe skojarzenia.

Wyjmuje mu fotografie z dłoni. Uważnie przyglądam się

dziewczynie. Ma odwrócony wzrok, długie blond włosy, które zasłaniają

jej usta. W takim miejscu jak to, wolna jest czy stracona? Zdjęcia nie

sugerują odpowiedzi.

Od dziecka uczy się nas nazywać Kościół matką. Ojciec,

wychowany przez babkę misjonarkę, gdy tymczasem jego matka

pracowała jako sekretarka, musiał słyszeć o tej analogii, będąc jeszcze

dzieckiem. Jego babka (która miała ponad sześć stóp wzrostu i której

imponująca postura wpływała łagodząco na wszelkie spory, w które bez

opamiętania wdawał się jej drobny i kłótliwy mąż) oddała go Bogu.

Ponieważ opiekowała się nim, z pewnością sądziła, że ma prawo nim

rozporządzać, i tak oto zanim życie ojca zaczęło należeć do niego,

wróciła do Kościoła.

Babka ojca powiedziała mu, że kiedy dorośnie, zostanie

kaznodzieją. Ta kobieta miała nad nim tak wielką władzę, że jej śmierć

wcale nie uwolniła go od tych dążeń. W końcu babce zawdzięczał

wszystko. Lecz nie może znieść braku swobody, poczucia kastracji

z powodu sutanny, którą zmuszony jest nosić (nazywa ją spódniczką); za

to buntuje się przeciwko matkom: mojej matce i matce mojej matki,

która odebrała mu żonę i dziecko; przeciwko samemu kościołowi,

background image

którego ścianę niegdyś przebił pięścią; i oczywiście przeciwko własnej

matce, z którą, jak się zdaje, bez przerwy walczy o nawet najbardziej

trywialne drobiazgi.

Ojciec i ja musimy pokonać wiele mil, poświęcić parę dni, abym

mogła poznać jego matkę, czyli moją drugą babkę. Obecnie ma ona już

trzeciego albo czwartego męża. (Kolejny raz gmatwa mi rachunki jej

dwukrotne małżeństwo z ojcem mojego ojca.) Mieszkają poza miastem

w niewielkim skupisku domów położonym na wzgórzu, gdzie wieje

wiatr tak silny, że na moich oczach porywa wycieraczkę spod

frontowych drzwi i niesie ją na podwórze. Przez rozsuwane szklane

drzwi widzę, jak upada, wzbijając tumany kurzu.

Babka nie jest osobą o łagodnym usposobieniu, ale przecież ojciec

wcale nie sugerował, że tego mam się spodziewać.

– Jak się ma twoja rodzina? – pyta ostrożnie, oddzielając swoją krew

od mojej.

Podczas obiadu jesteśmy skrępowani. Najczęściej odzywa się ojciec.

Kiedy przeżuwa i milknie, jego ojczym opowiada dowcipy, z których

każdy następny jest bardziej obraźliwy od poprzedniego. Pochyla się nad

talerzem.

– Dlaczego Żydzi wędrowali czterdzieści lat przez pustynię? – pyta,

trzymając widelec w jednej pięści, nóż w drugiej.

– Nie wiem – odpowiadam. – Dlaczego?

– Bo któryś zgubił miedziaka! – Wybucha śmiechem, a ja

background image

zastanawiam się, czy nie upatrzył sobie mnie i mojej rodziny na

przedmiot ataku. W końcu jednak zahacza o wszystkie wyznania i rasy.

Po deserze siedzimy sztywno w salonie, każde z nas na osobnym

krześle, kanapa pozostaje pusta. Oglądamy w telewizji jakieś kryminalne

widowisko, potem idziemy spać. Wiatr jęczy i gwiżdże w zakamarkach

domu. Powstaje dziki, przenikliwy dźwięk. Kiedy ojciec wchodzi po

cichu do pokoju gościnnego, nadal czuwam. Odchyla nakrycie. Robię

mu miejsce, oczekując, że położy się i przytuli mnie, pragnąc przeprosić

za słowa ojczyma, które, jak wiem, wcale mu się nie podobały. Żal mi

go, bo wyobrażam sobie, że jest mu wstyd. Ale ojciec nie kładzie się

przy mnie.

Podnosi skraj mojej koszuli nocnej. Nie odzywa się i ja także się nie

odzywam. Nie próbuję powstrzymać jego dłoni. Pod koszulą nie mam

bielizny, on zaś rozchyla moje nogi i pomiędzy nie wsuwa rozedrgany

język.

W domu swojej matki! W domu swojej matki! Wciąż od nowa

powtarzam w myślach te słowa, pewna, że okoliczności tego zbliżenia

nie mogą być bez znaczenia, choć ja ich nie ogarniam.

To, co robi, nie wydaje się ani dobre, ani złe; powoduje tak

doskonały rozdział umysłu od ciała, że zupełnie nie wiem, co czuję. Po

drugiej stronie głębokiej przepaści moje ciało reaguje niezależnie od

umysłu. Serce, gdzieś pomiędzy jednym a drugim, bije jak szalone.

Nie odzywamy się nawet jednym słowem. Cała scena rozgrywa się

background image

w milczeniu, jak gdyby była elementem mrocznych majaków, skutkiem

gorączki albo działania narkotyku.

W domu swojej matki.

Musiał to zrobić w domu swojej matki. Potrzebował siły, która

dawała mu jej obecność, i musiał tę siłę przezwyciężyć.

Z Algeciras w Hiszpanii do Kopenhagi – trzydzieści siedem godzin.

Z Kopenhagi do Mediolanu – dwadzieścia dziewięć. Z Mediolanu do

Monako, dalej do Paryża i Monachium – pięćdziesiąt trzy. Mam bilet,

który pozwala na jazdę pociągiem bez żadnych ograniczeń.

Podróżowanie jest jak narkotyk, uciekanie nieodparcie wciąga.

W Europie wydaję jeszcze więcej pieniędzy z sumy wybłaganej od

dziadków, pragnących teraz pchnąć mnie jakąkolwiek drogą, byle tylko

dalej od ojca, który, jak wyczuwają, coraz wyraźniej jawi się w moim

życiu i staje się coraz bardziej niebezpieczny.

Nieprawda, że tu czy tam, siedząc sobie bezpiecznie w przedziale

pociągu, specjalnie analizuję moje życie w domu. Ono się zwyczajnie

samo rozwija niczym kwiat na jednym ze wzgórz, które mijamy, niczym

fabuła na kolejowych stronach książki albo na ekranie. Ojciec znajduje

się dalej niż małe krowy i samochody, które szybko mijam. Pociąg

jednostajnym dudnieniem kołysze mnie do snu lub grzechocze tak, że się

budzę.

Nie korzystam ze schronisk młodzieżowych, jeśli nie muszę.

background image

Wymieniam tylko tyle pieniędzy, ile potrzebuję, aby zapłacić za prysznic

w dworcowej łaźni i jakiś posiłek w barze. Ekonomiczność takiego

postępowania wydaje mi się bezpieczna – jakże niewiele potrzebuję na

utrzymanie – a jaka ulga, jeśli znajduję pretekst, by uniknąć rutynowej

szarpaniny po przybyciu na miejsce: wystawania w kolejce do informacji

turystycznej, szukania noclegu, brnięcia na miejsce z ciężkim bagażem,

męczących wypraw do miejsc wartych obejrzenia i do muzeów.

W pociągach nigdy nie wydaję pieniędzy na opłatę dodatkową za

kuszetkę. Zwyczajnie umieszczam bagaż na górnej półce i zwijam się

w kłębek na siedzeniu przy oknie. W gorące dni podnoszę szybę

i pozwalam, by wiało do środka; gwałtowny pęd suchego powietrza

wyciska mi z oczu łzy. Nocą, kiedy przejeżdżamy przez miasta, za

oknami przesuwają się oświetlone izby należące do nieznajomych

rodzin, prostokąty żółtego światła z ludźmi wokół stołów.

Czasami popełniam błąd. Albo źle odczytuję drukowany drobnym

pismem rozkład jazdy Thomasa Cooka, sam w sobie często niedokładny,

i pociąg nagle kończy trasę w jakimś miasteczku, albo wsiadam do

niewłaściwego wagonu. Wówczas przednie wagony zmierzają do celu, ja

z przykrością odkrywam, że zostałam w tylnym, który już dalej nie

pojedzie.

Kilka razy przyjeżdżam na miejsce za późno, aby znaleźć nocleg,

i muszę nocować w poczekalni. Zdarza się, że kiedy zamykają dworzec

o drugiej w nocy, musze spędzić resztę nocy pod gołym niebem. Na

background image

zakurzonym placu, w chłodzie, staję się przedmiotem zainteresowania

miejscowych włóczęgów. Jeśli narażam się na niebezpieczeństwo, to nic

o tym nie wiem albo wcale mnie to nie obchodzi.

Wyobrażam sobie warianty życia odmienne od tego, które czeka

mnie po powrocie. Przyjmuję założenie, że nie wracam. Ciągle słyszy się

opowieść o młodych kobietach, które po prostu nigdy nie wracają do

domu.

Z ojcem rozmawiam kilka razy. Dzwonię ze stacji na jego koszt,

znacznie rzadziej niż obiecywałam. Za każdym razem, kiedy podnosi

słuchawkę, jest podekscytowany, potem wściekły, w końcu zaś staje się

płaczliwy.

– Następnym razem zadzwoń prędzej – powiada. – Nie każ mi

czekać tak długo.

– W porządku – odpowiadam. – Nie będę. – Ale nie dotrzymuję

słowa.

– Nie pozwól, abym czuł się samotny – mówi. – Nie zostawiaj mnie

samego z moją miłością.

Czy dostrzegam, że tymi słowami wyraża historię mojego życia

z matką: Nie pozostawiaj mnie samej z moją miłością? Czy na chwilę

milknę? W każdym razie wiem, co czuje człowiek, którego się błaga.

Wracam do szkoły zgodnie z obietnicą złożoną dziadkom. Na

ostatnim roku college'u mieszkam poza kampusem, w domu, który dzielę

background image

z czterema koleżankami. Umowa najmu na okres od września do

czerwca przewiduje, że mieszkania nie będzie zajmowało więcej niż

cztery osoby; formalnie rzecz ujmując, jedna z nas nie istnieje.

W umowie najmu nie ma mojego nazwiska; a dom, otwarty na

niespodziewane wizyty pośrednika w handlu nieruchomościami, ma

tylko cztery sypialnie i cztery łóżka, z których żadne do mnie nie należy.

Sypiam albo na kanapie, albo na podłodze. Kilka razy w chłodny

poranek weekendu zdarza się, że w samej tylko koszuli nocnej muszę

wymknąć się bocznymi drzwiami na podwórze i czekać w zaroślach,

póki podejrzliwy agent nie sprawdzi domu lub nie pokaże go

potencjalnym nabywcom. Mieszkamy w niezwykle miłej okolicy, wśród

liściastych drzew, a sam dom może być symbolem komfortu

i normalności charakterystycznej dla amerykańskiej klasy średniej.

Pewnie dlatego nie mogę znaleźć w nim miejsca dla siebie.

Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki duże wieczne pióro

marki Mont Blanc. Ojciec najbardziej ceni przedmioty w kształcie

fallusa. Odsuwa na bok nietknięte talerze z jedzeniem i kładzie na stole

jedną ze swoich wizytówek. Wręcza mi pióro, które jest jeszcze

nagrzane od jego ciała.

– Narysuj dwa przecinające się kręgi – powiada. – Jeden będzie

reprezentował ciebie, drugi mnie. Obszar wspólny unaoczni nam, jak

blisko siebie powinniśmy twoim zdaniem żyć. W jakim stopniu łączy

background image

nas porozumienie. – Prostuje się i krzyżuje ręce na piersi.

Sięgam po pióro. Powstaje ósemka podobna do tych, jakie kreśliłam,

będąc dzieckiem, nim nauczyłam się je pisać bez odrywania ołówka od

kartki: dwa zachodzące na siebie koła o niewielkiej części wspólnej.

Ojciec potakuje, bierze pióro. W jego wykonaniu dwa kręgi wyglądają

jak jeden, lecz narysowany dwa razy – linie niemal na siebie zachodzą.

Patrzę na te rysunki, a moje serce zaczyna nagle bić z jakąś

szaleńczą natarczywością. Zatem prawdą jest to, co powiedziałam.

Sądziłam, że dramatyzuję, ale on pragnie wszystkiego, całego mojego

życia. Chce mi zostawić zaledwie cienką jak bańka mydlana

powierzchnię na granicy. Może skórę na karku, zgrubienie na pięcie.

Obawiam się, że zaniepokoi cię to stwierdzenie – czytam

w postscriptum jednego z listów – ale zmarnowałem całe pudełko

kopert, zastępując twój adres moim, a mój twoim.

Nie jestem zaniepokojona tym tak, jak powinnam. Nie dostrzegam,

że destrukcja jego wewnętrznych granic z pewnością zniszczy moje

własne. Nie wzdragam się też, jak będę to robić po latach, gdy czytam

epistoły adresowane do Beatrice – takie pieszczotliwe imię wymyślił dla

mnie ojciec – którą błaga, by pokierowała nim podczas wędrówki przez

mroczne kręgi jego duszy. Podobnie ukochana Dantego w Boskiej

Komedii odkrywała przed poetą to, czego on sam długo nie był w stanie

dostrzec. Ojciec – wynika z treści listów – znajduje w sobie „pustkę”,

background image

„duchową pustynię” i „czarne dziury”, które jedynie moja miłość może

wypełnić.

Blisko czterdzieści lat – napisał – pracowałem, aby stworzyć

człowieka, którym się stałem. Lecz nie wiem, kto albo co kryje się za

moimi wszystkimi osiągnięciami. Jesteś nadzieją, że wreszcie odkryję

siebie. Przebiegam wzrokiem po tych słowach, lecz ich nie pojmuję. Nie

pozwalam sobie uświadomić, że ojciec przyznaje się do braku

tożsamości.

Dzwoni trzy razy dziennie.

– Jak się mam? – pyta, kiedy podniosę słuchawkę. Mówi tak, bo

podobno jego samopoczucie zależy przede wszystkim od tego, jak

bardzo go kocham. Beze mnie jego życie pozbawione jest znaczenia,

celu, przyjemności.

Czy jako dziecko przerażałam matkę w taki sam sposób, w jaki

przeraża mnie teraz ojciec? Kiedy stałam przy jej łóżku, czekając, aż się

obudzi i pozwoli mi się odnaleźć, miała tyle lat, ile ja mam teraz. Kiedy

więc odbieram jej ojca, dowiaduje się, co to znaczy być nią: być młodą

i bezbronną, musieć chronić się przed drapieżną miłością, która mogłaby

ją strawić, pozbawić siebie.

W samochodzie ojciec przemawia, używając próśb i gróźb.

Przyznałam się, że nadal wymieniam korespondencję z dawnym

chłopcem, którego dzieli teraz ode mnie dwa tysiące mil. Im większa

background image

ogarnia złość, im głośniej krzyczy, tym głębiej zapadam w milczenie.

Nie chodzi o strategię postępowania, raczej o impuls zakodowany już

dawno jako reakcja na gniew matki, na przykład podczas ćwiczeń

z francuskiego. Słyszę ostry ton i zapadam w odrętwienie. Jakbym się

w środku kurczyła, a moja istota stawała się niedostępnym rdzeniem,

ukrytym głęboko pod powierzchnią ciała. Układam w głowie

odpowiedzi na oskarżenia, ale nawet nie mogę poruszyć ustami. Migają

milowe słupki; poruszam się po nużącej trajektorii drogi i jego gniewu,

nie widać końca ani jednego, ani drugiego.

– Czy to możliwe, że nie dostrzegasz, jak bardzo jestem ci oddany?

Mówisz, że przeszkadzam ci w studiach, ale nie widzisz, jakiego

strasznego spustoszenia dokonałaś w moim sercu! Tylko ty się dla mnie

liczysz!

Ciągle wracamy do „przejawów miłości”. Ojciec musi posiadać

mnie fizycznie, bo tylko to zapewnia go o moim poświęceniu. Nic

innego nie wystarczy. Czy bez takiego zapewnienia przestanie mnie

kochać? Nie pytam.

Całe to spotkanie zdaje się ociekać łzami. Płaczemy oboje. Trudno

mi znieść wyczerpanie nerwowe, które towarzyszy opieraniu się jego

pożądaniu.

Kiedy się poddaję, odczuwam prawie ulgę. Podobnie jak ktoś, kto

trzyma się krawędzi przepaści resztkami sił i w końcu otwiera dłonie. Po

background image

udręce oporu, kiedy od dawna było wiadomo, że upadek jest

nieuchronny, runięcie jest rodzajem spełnienia. Skaczę, nie wiedząc, jak

szybko spadnę, jak głęboko, jak mocno uderzę o dno.

Pięć, dziesięć, piętnaście lat później będę pamiętała jedynie to, że

ojciec się rozbierał, i wstrząs, jaki przeżyłam, odkrywając, że nie jest

obrzezany. Wychowana w żydowskim otoczeniu, nigdy czegoś

podobnego nie widziałam. Chcę czy nie, to mi się wydaje obce,

nieczyste.

Widzę go nagiego i w tej samej chwili zapadam w głęboki sen.

Osiągam stan, którego zapowiedzią był narkotyczny pocałunek na

lotnisku. W nadchodzących latach nie będę w stanie przypomnieć sobie

ani jednej sytuacji, gdy byłam z ojcem w łóżku. Zachowam jakieś

łączne, uogólnione wspomnienie. Będę wiedziała, że on zawsze był na

górze i że ja zawsze leżałam spokojnie, tak spokojnie, jakbym

rzeczywiście spadła z dużej wysokości. Zapamiętam takie szczegóły, jak

kolor dywanu w którymś z pokoi hotelowych albo gatunek drzewa

rosnącego za oknem. Że ojciec zawsze miał na nogach skarpetki, a ja –

co tylko mogłam. Zapamiętam każdy szczegół z nim związany.

Wystarczy, że zamknę oczy, a zobaczę, jak układały się włosy na

grzbietach jego dłoni, myszkę na policzku, linie zmarszczek – każdą

z osobna – w kącikach oczu. Lecz nie będę w stanie przypomnieć sobie

żadnych wrażeń. Nie ważne, ile włożę wysiłku, by powrócić do

przeszłości, bo i tak przy każdej próbie odepchnę od siebie to, co zawsze

background image

będzie mi się wydawało niemożliwe.

Zasypiam.

Uciekam

w puszystą

ospałość

dni.

Korzystam

z selektywnego samo znieczulenia, które pozwala mi się otwierać na

niektóre sprawy, zamykać na inne. Pojawiają się narkotyki, pojawia się

alkohol, jest jedzenie, zbyt dużo albo zbyt mało. Chcę tym pokonać

zmysły. Wcześniej czy później robię użytek z tego wszystkiego i może

jeszcze z czegoś, o czym nadal nie wiem.

Reakcją na nieznośne pożądanie jest sen. Nauczyłam się tego od

matki. Trudno określić, kiedy śpię naprawdę. Dzwoni do mnie ojciec.

Podnoszę słuchawkę, odpowiadam i po kilku minutach rozmowy

mimowolnie zasypiam. Nie panuje nad tym, lecz mimo wszystko

doprowadzam go do wściekłości. Czy może być bardziej radykalny

unik? Kiedy wracam do przytomności, często nawet po godzinie od

chwili, gdy w złości odłożył słuchawkę, telefon nadal buczy mi prosto

do ucha. Żadna strategia, aby to kontrolować, nie przynosi pożądanego

skutku. Mówię sobie, że zdołam wytrzymać przez czas rozmowy. Przy

pierwszej oznace zmęczenia przygryzam końce palców albo skórę na

grzbiecie dłoni. Czarna kawa, No-Doz, amfetamina – nic nie

powstrzymuje snu. Jak zauroczona osuwam się na podłogę. Dziewczyny,

z którymi mieszkam, obchodzą mnie dookoła albo przechodzą nad moim

ciałem, skulonym wokół aparatu. Jeśli muszą zadzwonić, wyjmują mi

słuchawkę z ręki.

background image

Śpię nie dlatego, że przeżywam szok z powodu żądzy, jaką

przejawia mój ojciec – w każdym razie nie szok w sensie czegoś nagłego

i zaskakującego. Od samego początku wiedziałam, czego ode mnie chce.

Mimo wszystko jestem tak samo wstrząśnięta jak wtedy, kiedy go

zobaczyłam po raz pierwszy. Odwrócił się wówczas od fontanny; miał

wilgotne usta, kapała z nich woda. Zatem tak, śpię, bo jestem

wstrząśnięta i boję się. Chcę uniknąć rozważań o niegodziwości tego, co

robimy – czynu, który mnie określa, który wyjaśnia, kim jestem,

ponieważ zawiera się w nim cały mój ból, złość i pragnienie przeszłości;

jest w nim także przyszłość.

Najbardziej przeraża mnie złość. Śpię, by uciec przed złością. Nie

na ojca – na matkę. By uniknąć furii do tego stopnia niszczącej, że

z ochotą odebrałabym matce krótkotrwałą miłość, której kiedyś zaznała,

ponieważ tak niechętnie i tak długo nie chciała mnie kochać choć trochę.

Jestem wściekła także na siebie. Na dobrą dziewczynę, która

zawiodła, na szczupłą, spokojną prymuskę, wolną od pragnień,

dziewczynę, która będzie poprawiała wygląd i dokonywała na sobie

alchemicznych eksperymentów, byle tylko zyskać miłość matki.

Zawiodła, więc muszę ją zniszczyć. Zastąpić ją córką tak złą, by czyniła

rzeczy nie do opisania.

Jednocześnie mogę rzecz jasna uczynić z siebie ofiarę miłosnych

żądań ojca. Jednym czynem zniszczyć starego mistrza i zacząć służyć

nowemu.

background image

Tylko nie chcę o tym rozmyślać.

Wolę spać.

Nigdy wcześniej nie byłyśmy ze sobą bliżej, ja i matka.

Zbliża mnie do niej poczucie winy. Odwiedzam ją, kiedy tylko

mogę. Dowiaduję się wówczas, że między zdrajcą a zdradzanym istnieje

niemal intymna więź. Dzięki ojcu wreszcie zaczęłam przenikać matkę,

zdzierać z niej maski, które nas dzielą. Zbliżam się do niej, by

oszacować stopień jej podejrzliwości, ona podchodzi, żeby zbadać,

czego się sama obawia.

Kiedy u niej jestem, tłucze mi serce, drżą dłonie. Wystarczy zapach

perfum, złociste pasemko włosów, otarcie się o siebie naszych ciał w jej

maleńkiej kuchni, ciał oddzielonych zaledwie grubością nocnych koszul

– którykolwiek z tych drobiazgów – by robiło mi się słabo.

Matka i ja jesteśmy delikatne, uprzejme, obchodzimy się ze sobą tak

ostrożnie, jak ostrożnie powinni się traktować wrogowie. Nie

rozmawiamy o nim, tylko obserwujemy się ponad stołem. Dziobię

jedzenie, które mi przygotowała, jakbym się obawiała, że może mnie

otruć. Cokolwiek przełknę, zaraz wymiotuję.

W trakcie jednej z wizyt w domu spotykam się wreszcie z tym, na

co czekałam: oskarża mnie. Muszę z nią iść do gabinetu psychiatry, do

małego, brązowego pokoju, gdzie zwykle rozmawia o swojej matce.

background image

Chociaż nie informuje mnie o programie sesji – „tylko porozmawiamy”

– z pewnością podejrzewam, w jakim kierunku rozwinie się ta rozmowa,

bo ubrana jestem w coś tak nietypowego, że jeszcze teraz się dziwię.

Chodzi o sukienkę, którą sobie kupiłam, a potem ukryłam w szafie

u dziadków, nie wyciągając jej nawet z torby. Tak krótką, że nie mogę

się pochylić, nie odsłaniając majteczek. Ciało opina mi bladopurpurowy

materiał z elastycznego weluru. Na spotkanie z psychiatrą dodatkowo

wkładam buty na wysokim obcasie.

Kiedy matka odbiera mnie od dziadków, nie mówi nic, tylko

szeroko otwiera oczy; rumieni się, jakby ją ktoś uderzył. Po raz pierwszy

widzi mnie w czymś, co nie jest długie, czarne i workowate.

Wystarcza, że wchodzę do gabinetu, siadam na kanapie w kolorze

kawy, a od razu wyczuwam, że los matki jest przesądzony. Dostrzegam

to w przygaszonym brązie ścian, w spoconych dłoniach psychiatry,

nawet w jego niezwykle wąskim, pstrym krawacie. Nigdy ostatecznie nie

uwolni się od swojej matki; zawsze już będzie słyszała krzyki

dobiegające zza drzwi sypialni. Babka trzyma ją w śmiertelnym uścisku.

Czyżby dlatego, że moja matka nie jest tak bezlitosna jak ja?

Przechodzi do rzeczy bez żadnych wstępów.

– Moim zdaniem utrzymują stosunki seksualne – oświadcza.

Lekarz odwraca się do mnie, unosi brwi. Zaczynam kłamać. Kłamię

jak z nut, jak nigdy wcześniej tego nie robiłam i nigdy później robić nie

będę. Tak w ogóle jestem kiepskim kłamczuchem, lecz tego popołudnia,

background image

w stroju, który mam na sobie, wszystko udaje się znakomicie.

– Cóż, pozornie to rzeczywiście nie wygląda najlepiej – powiadam.

– Wiem, dlaczego się martwi. Rzecz w tym... bo... – jąkam się. – Do tej

pory nie znałam ojca. A teraz pewnie przechodzę etap typowy dla

wszystkich małych dziewczynek, tylko że znacznie później niż

większość z nich. – Robię przerwy w odpowiednich momentach. Daję

tak dobre przedstawienie, że aż się boję sama siebie. Czyżby moja

osobowość była taka bezkształtna, że wystarczy włożyć jakąś sukienkę,

aby nadać jej odpowiedni charakter? Czy ta dziewczyna, bezwstydna,

bez żenady podkreślająca płeć, odziana w czerwień – której nie potrafię

sobie wyobrazić choćby jako przyjaciółki – jest częścią mnie? – Ona ma

rację – mówię, kiwając głową. – Kocham go, ale przecież... ten... ja

nigdy... bym... bym tego nie zrobiła.

Lekarz patrzy na mnie i choć siedzę przed nim w wulgarnej

sukience, wierzy mi. Wiem, że mi wierzy. Wierzy mi matka. Ojciec jest

mój, nie jej. Zatem osiągnęłam to, na czym mi zależało, na czym

myślałam, że mi zależy. Matka została sama. Odebrałam jej męża,

a teraz jej jedynego sprzymierzeńca, jedyną osobę, z którą może dzielić

się zmartwieniami i tajemnicami.

Co do mnie, cóż, zaczyna mnie przygniatać ciężar zadawania ran

osobie, którą kocham najbardziej. Gdy widzę jej twarz, jak obserwuje

moje wystąpienie, dostrzegam agonię nadziei, której resztki skrywała,

wówczas nie tylko moje serce, lecz całe ciało pulsuje współczuciem.

background image

W domu szybko ściągam sukienkę. Biegnę podjazdem do posesji

dziadków i wyrzucam strój do śmieci. Potem wychodzę na zewnątrz

z nożyczkami. Staję w mroku i tnę materiał na drobne kawałki. Głowę

mam pochyloną nad śmietnikiem. Wydaje mi się, że będę płakać, ale nie,

pojękuję tylko. Gdybym nie wiedziała, że ten odgłos wydobywa się

z moich ust – gdybym na przykład przebywała w budynku, a on dobiegał

do mnie z mroku – pomyślałabym, że to jakieś zwierzę zdycha na

drodze.

Studencka poradnia zdrowia oferuje dziesięć godzin darmowej

terapii. Psycholog, do którego zostałam przydzielona, jest młody

i szczery. Ma krótko przystrzyżone włosy, jakby po to, by

zaprezentować swoją łysą głowę możliwie najuczciwiej. Skóra przy jego

oczach marszczy się w linie, które jednakowo kojarzą się z płaczem

i śmiechem.

– Taa... – powiada w pewnym momencie podczas mojej drugiej

wizyty. Kładzie mi na kolanach opakowanie jednorazowych chusteczek.

Rozumiem, że coś nie jest w porządku. Ale naprawdę nie będę mógł ci

pomóc, jeśli nie zaczniesz mówić.

Kiwam głową, łzy kapią mi z twarzy na szyję.

– Cóż – dodaje – dobrze, że wróciłaś. Ale może chciałabyś odczekać

jeszcze

kilka

tygodni?

Może

będzie

lepiej,

kiedy

wrócisz

w przeświadczeniu, że jednak możesz mówić.

background image

Kiwam głową. Nie wracam więcej.

Jakże mam powiedzieć to, co powinnam, temu przyzwoitemu

młodemu

człowiekowi

z przyzwoicie

ostrzyżonymi

włosami,

z optymistyczną muszką, widzącemu świat w jasnych barwach przez

rogowe okulary.

Spędzamy

noce

w motelach

nie

tylko

obskurnych,

ile

przygnębiających. Obskurność ma swój styl i szyk, których tym

miejscom brak, pokojom, gdzie wiszą zasłony skrojone z tego samego

pomarańczowego materiału co narzuta na łóżko; tynk sufitu ma fakturę

niczym wiejski ser. Farba na ścianach przy otworach wentylacyjnych jest

szara, układa się we wzór, który zdradza, w jakim kierunku porusza się

powietrze zanieczyszczone dymem dawno zgaszonych papierosów.

Jedziemy do Lake Havasu blisko zachodniej granicy Arizony, dokąd

przeniesiono prawdziwy londyński most i zrekonstruowano go nad

sztucznym strumieniem płynącym przez pustynię. Od spodu widać, że na

kamieniach wypisano liczby; wskazują porządek, w jakim budowlę

zdemontowano, a potem na nowo złożono. Po obu stronach

historycznego przejścia, które prowadzi teraz znikąd donikąd, stoi kopia

maleńkiej osoby z czasów Tudorów. Sprzedaje się tutaj przekąski i karty

pocztowe flagą Wielkiej Brytanii.

Spacerujemy tam i z powrotem po wybrukowanym moście.

Pustynne słońce parzy nas w głowy.

background image

– I nie ma mgły – powiada ojciec i wybucha śmiechem. To histeria,

nie radość. Dla mnie, wychowanej w tradycji Anglii wiktoriańskiej,

gdzie codziennie o czwartej zasiadano do herbaty, rozebranie

londyńskiego mostu, przeniesienie i odbudowanie go na pustyni Mojave

jest logicznym końcem świata.

Później, przy obiedzie, kłócimy się. Znowu chodzi o to, że ojciec

chce mną kierować. Spieramy się o każdy rodzaj swobody, jaki

przejawiam w wyglądzie, w nastroju, w myśleniu. Spieramy się o moje

ubrania: czy może wyglądać spod nich skrawek nagiego ciała, który on

uważa za swoją wyłączną własność. Czy „Raj utracony” jest

najwybitniejszym dziełem, jaki kiedykolwiek napisano i czy aby mogło

zostać ukończone, warto było pozbawić wolności córki niewidomego

poety. Spieramy się o niechęć do sporu, jaką przejawiam, czy moje

milczenie oznacza wrogą strategię. Czy może jest objawem zmęczenia

i ciągłej konsternacji.

Ojciec pochyla się nad stolikiem. Ma twarz takiego samego kształtu

jak ja, tylko znacznie szerszą, na pierwszy rzut oka szerszą niż u innych

mężczyzn. Z bliska wydaje się nieregularna.

– Jesteś – powiada, o wiele za głośno jak na restaurację – dziwką jak

twoja matka.

Wszyscy, którzy to słyszą, podnoszą wzrok znad talerzy, aby

przyjrzeć się mężczyźnie, który wyraża się z takim przekonaniem.

Ojciec trzyma w dłoni nóż. Odkłada go na stół. Czuje, że ze wstydu

background image

płoną mi policzki. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wybiec na

zewnątrz. Ale taki gest pozostałby jedynie gestem. Nie mam pieniędzy.

Ojciec goniłby mnie po mieście aż do zielonych brzegów martwego

jeziora. Oczywiście zacząłby płakać, wtedy i ja bym się rozpłakała. Tego

rodzaju sceny wzajemnych oskarżeń i przeprosin kosztują nas bardzo

wiele energii i do niczego nie prowadzą.

Chowam twarz w dłonie; odgradzam ją od spojrzeń wszystkich

ludzi, którzy sądzą, że patrzą na dziwkę.

Łzy mojego ojca. Podobnie jak oczy, z których spływają, zmieniają

wszystko. Jego płacz przekonuje mnie, że nie panuje nad tym, co robi,

i nad tym, czego się ode mnie domaga. Zdaje się postępować

mimowolnie, tak samo jak moja matka, czego akurat w jej wypadku

zupełnie nie dostrzegam. Zawsze, choć prawdopodobnie niesłusznie,

wyposażałam ją w silną wolę, której mnie i ojcu teraz brakuje. Czyżby

dlatego, że jest niezdolna do płaczu? Matka zawsze potrafiła

powstrzymać łzy, z suchymi oczami przeżyć wszelkie nieszczęścia.

Nie umiem sobie radzić z cierpieniem, dlatego łzy ojca wystarczają,

by wszystko usprawiedliwić. Nie mieć mu za złe rekwizytów agresji –

pistoletów,

śrutówek,

aparatów

fotograficznych,

samochodów,

wiecznych piór – i szlochu, gdy mierzy z nich w życie, we mnie,

i sposobu, w jaki łzy spływają po jego policzkach, kiedy jest nade mną.

Tak, te łzy zdobywają mu przebaczenie.

background image

Niewidoczna uległość wobec ojca niweczy ostatnie lato, które

matka, dziadkowie i ja spędzamy razem nad morzem. Nie istnieje

prywatność w naszym zaniedbanym domku, który wynajmowaliśmy na

okres wakacji przez wszystkie lata mojego życia. Aby zadzwonić do

ojca, muszę skorzystać z automatu telefonicznego w pobliskim parku.

W zawilgoconej budce robię się mała, tak mała, że już mniejsza być nie

potrafię. Przydeptuję papierową chusteczkę, piasek na słuchawce trze

o mój policzek, a połączenie jest kiepskie i ciągle słychać jakieś trzaski.

Wszystko zdaje się istnieć tylko po to, by mnie dręczyć, kiedy

spoglądam nerwowo przez porysowaną, zatłuszczoną szybę, wypatrując,

czy dziadek nie schodzi ze wzgórza albo czy matka nie wypatruje mnie

przez okno domku.

– Nie mogę tego znieść – powiada ojciec. – Nie dam rady. Muszę

cię zobaczyć.

Nic go nie satysfakcjonuje, ani telefon nocą, ani dwie rozmowy

telefoniczne w dzień. Coraz trudniej wymknąć się ukradkiem przy

każdej okazji, każdego popołudnia. Nikt nic nie mówi, ale wszyscy

dobrze wiedzą, dokąd idę. Wiedzą, że gdybym dzwoniła do mojego

chłopca, nie musiałabym się wymykać.

Za każdym razem, kiedy samotnie wracam po załatwieniu swojej

sprawy, wszyscy przyglądają mi się w ciszy. Stare drewniane drzwi

zamykają się za mną z westchnieniem. Dziadek wyłącza pilotem fonię

background image

telewizora, przerywając odbiór wiadomości, stwarzając mi okazję do

wypowiedzenia kilku słów wyjaśnień. Babka odkłada magazyn

ilustrowany, a matka przestaje zajmować się paznokciami i wsuwa mały

pędzelek do buteleczki z lakierem.

Czasami rzucam jakąś uwagę, z reguły bardzo błahą.

– Zbliża się przypływ – mówię. Albo, wróciwszy do domu dłuższą

drogą, obok targu lub piekarni, przynoszę torbę pieczywa na śniadanie.

Przechodzę przez miniaturę salonu, starannie odwracając głowę, by nie

nawiązać z nikim kontaktu wzrokowego. Dziadek przywraca telewizji

dźwięk, babcia sięga po magazyn, matka znowu bierze się do paznokci.

W kuchni spokojnie otwieram pojemnik na chleb i umieszczam w nim

zakupy.

Miałam piętnaście lat, kiedy w tej samej żółtej kuchni wysadziłam

stary piekarnik gazowy. Babcia sprawdzając, czy pali się stały płomyk,

odkręciła kurek i zajrzała do środka: brak. Jak zwykle ogień należało

zapalić ręcznie. Zakręciła kurek, lecz nie do końca. Gaz wydostawał się

przez dysze do wnętrza piekarnika, ale myśmy tego nie czuli.

– Podpal, dobrze? – powiedziała kilka minut później, kierując

wezwanie do którejś z nas, bo obie z matką wróciłyśmy właśnie z plaży

i szperałyśmy w kredensie. Wzięłam pudełko zapałek z miejsca

pomiędzy solniczką a pieprzniczką na półce nad piekarnikiem.

Uwielbiałam używać dużych kuchennych zapałek. Otworzyłam

nieco drzwiczki, pochyliłam się i niedbałym gestem nastolatki potarłam

background image

zapałkę o podeszwę sandała. Drzwiczki otworzyły się nagle na całą

szerokość, uderzając mnie w golenie, pokrywki palników solidarnie

podskoczyły. Powstał potężny pęd powietrza. Mogło się zdawać, że

jęknął cały dom. Pomieszczenie wypełniło się płomieniami.

Nikt się nie odezwał. Babka, matka i ja odwróciłyśmy się do środka

i zarazem do siebie, jakbyśmy brały udział w jakimś egzotycznym

obrzędzie. Chwytałyśmy oddech, odpowiadając domowi echem. Między

nami rozwinęła się ognista sieć. Języki ognia polizały wszystko: zasłony,

nasze ubrania, włosy. W soczewkach okularów babci zobaczyłam

płomienie. Potem zniknęły i już było po wszystkim. Padłyśmy sobie

w ramiona, szlochając ze strachu, śmiejąc się z radości. Kiedy się

rozdzieliłyśmy i przyjrzałyśmy sobie, okazało się, że tylko ja – bo stałam

najbliżej piekarnika – straciłam rzęsy, brwi, włosy na nogach i rękach,

część włosów na głowie. Miałam na sobie cieniutką warstwę popiołu,

która opadła ze mnie, kiedy się tylko poruszyłam.

– O Boże – powtarzałyśmy. – O Boże.

Do drzwi podszedł dziadek.

– Co się stało? – zapytał. Na litość boską co się tutaj stało?

Nie odpowiedziałyśmy. Śmiałyśmy się, płakały, dotykały nawzajem

swoich twarzy.

Matka i ja spacerujemy wzdłuż falochronu, który wychodzi

w morze. Kształtem przypomina linię rzęs. Stara poręcz jest miejscami

background image

tak zardzewiała, że kruszy się pod naszymi dłońmi i pozostawia na nich

zabrudzenia przypominające plamy krwi. Wpatrujemy się w wodę

i prawie się do siebie nie odzywamy, dokładnie odosobnione w naszej

udręce, zdrajczyni i zdradzona. Piasek trzeszczy i wzdycha pod

podeszwami butów. Wieje silny wiatr, twarze mamy wilgotne od

wodnego pyłu. Wolno poruszamy się wąską ścieżką, nie podnosimy

stóp, tylko przesuwamy je niczym starsze kobiety. Wokoło biała piana

przykrywa spękaną powierzchnię.

– Spójrz, jaka silna jest woda – mówi w końcu matka. – Któregoś

dnia wymyje i strąci wszystkie te kamienie.

Boję się stać z matką na falochronie. Wyobrażam sobie, że potykam

się i spadam, ulegam bezwładności własnego ciała, pragnieniu ucieczki

w nieświadomość, uwolnienia się od uczuć. Bo zbyt wiele odczuwam –

zawsze odczuwałam – a przecież nie mogę żyć ciągle ze złamanym

sercem, tak samo jak nie mogę bez przerwy żyć w znieczuleniu.

Gdybym zginęła, runąwszy z falochronu, jako ostatni poczułabym

zapach gnijących na plaży wodorostów. Jako ostatnią ujrzałabym twarz

matki, białą, płaską, gładką niczym tarcza zegarka ustawionego na

godzinę mojej śmierci.

Przez całe lato nigdy nie jest mi dostatecznie ciepło; słońce nie ma

do mnie w pełni dostępu. Wypływam daleko w morze, chodzę na

niebezpieczne plaże, gdzie nie ma ratowników. Wypływam przy złej

background image

pogodzie, gdy deszcz skwierczy i syczy na piasku, wypływam

o zmierzchu, gdy światło gaśnie i skrzy się na powierzchni morza. Płynę

pod wodą z zamkniętymi oczami, wykonuję tyle uderzeń, ile zdołam.

Podczas odpływu wodorosty plączą się wokół moich nóg, muszle

i kamyki poruszają się z napływem i odpływem wody. Hałasują tak,

jakby schodziło się kilkaset zębów, żując coś i miażdżąc.

Pewnego wieczoru płynę do jednej z boi, które wyznaczają granice

rezerwatu należącego do instytutu oceanograficznego, trzy czwarte mili

od brzegu. Dotarłszy do celu, próbuję uchwycić się oblepionej algami

dużej, rozkołysanej metalowej piłki, lecz zupełnie nie mam się czego

przytrzymać. Fale są wysokie, przysłaniają połyskujące na brzegu

światła miasteczka.

Największe niebezpieczeństwo pływania w ciemności polega na

tym, że przez pewien czas możesz sobie spokojnie płynąć, a potem

zostać obróconym przez falę i kierować się w stronę otwartego morza,

wcale o tym nie wiedząc. Po powrocie na brzeg jestem przemarznięta.

Ranię sobie nogę na skałach i rafie, ale w ogóle nie czuję bólu. Tak

bardzo mi zimno, że nawet po godzinach spędzonych w gorącej kąpieli

w dalszym ciągu szczękam zębami.

Nocą w moim pokoju odkręcam rączkę staromodnej maszynki do

golenia należącej do dziadka. Spod pokrywki z nierdzewnej stali

wyjmuję nożyk. Przesuwam ostrzem po ramieniu, gdzie ślady mogłyby

pozostać nie zauważone. Wcale nie pragnę się ukarać. Chodzi o ból,

background image

który można opanować, krwawienie dające się zatamować.

Nie unikam żadnej okazji, aby mnie znowu oskarżyła – jesteśmy

same, ja i ona – lecz matka nie wykorzystuje żadnej z nich. Wzajemnie

się obserwujemy.

Nie wyjeżdżam na studia magisterskie. Przenoszę się do Nowego

Jorku. Naiwnie sobie wyobrażam, że każdy pisarz musi odwiedzić to

miasto.

Za mieszkanie płacę miesięcznie pięćset dolarów czynszu. Tyle

wynosi moja część. Dzielę je z dwiema kobietami. Jest położone na

Brooklińskich wzgórzach przy Henry Street i byłoby ciasne nawet dla

jednej z nas. W pokoju z tyłu postanawiamy dobudować antresolę.

Chcemy tam zmieścić nasze łóżka, aby w pokoju od frontu uzyskać

więcej przestrzeni użytkowej. Nie mam szczęścia, bo przypada mi

miejsce na górze. Sufit jest tak nisko nad łóżkiem, że nie mogę usiąść, by

poczytać, a inaczej nie potrafię zasnąć.

Powiedziałam rodzinie, że przenoszę się na wschód, aby zostać

pisarką. Tylko od czego mam zacząć? Moje oszczędności i dwa tysiące

dolarów, które dostałam od dziadków, wydają mi się sumą śmiesznie

małą na podbój świata. Chodzę codziennie do biblioteki publicznej

i robię notatki albo sporządzam fiszki. Pracuję nad postmodernistyczną

powieścią. Nie bardzo wiem, do czego dąży mój bohater, wyznawca

egzystencjalizmu, ani czemu się przeciwstawia. Centralny problem

background image

powieści to osamotnienie i dezorientacja. Towarzyszką bohatera jest

małpa – niewątpliwie dlatego, że spośród wszystkich stworzeń małpy

najbardziej przypominają człowieka, choć nie potrafią mówić. Ponieważ

ojcu skutecznie udało się odgrodzić mnie od reszty świata i już nie

potrafię sobie wyobrazić przyjaźni między ludźmi.

Długość poszczególnych dni wyznacza moja rozpacz. Zaczynam

odbywać długie i wyczerpujące spacery donikąd. Po prostu mijam

przecznicę za przecznicą w Brooklynie albo przechodzę mostem na

Manhattan. Obok obskurnego salonu piękności w Chinatown niski

człowieczek z długimi, czarnymi wąsami chce mi dać trzysta dolarów za

moje włosy. Ujmuję je w dłonie.

– Nie – mówię.

– Okay – powiada – pięćset.

Potrząsam głową. Nawet się nie zatrzymuje. Trzymam grube pasmo

włosów tak mocno, że pocą mi się dłonie.

Codziennie spędzam kilka godzin, siedząc na ławce przy alejce

i patrząc na mosty łączące brzegi East River. Czasem odwracam się do

domów z tyłu, zastanawiając się, w którym z nich mieszka Norman

Mailer, jeśli mieszka w nim nadal, i czy to właśnie tutaj dźgnął nożem

swoją żonę, jeśli była jego żoną. Albo może tylko machnął nożem w jej

stronę, kimkolwiek była.

Tylko jedno wprowadza ład do każdej upływającej doby: telefony

i listy od ojca. Wszystkie zawierają niezmiennie to samo. Kocha mnie,

background image

odosobnienie jest torturą. Czasem czekam na nadejście listu, a kiedy go

dostaję, uświadamiam sobie, że nie mogę otworzyć koperty, aby

odczytać treść.

Oddałem Ci ciało i krew, oddałem duszę. Bije w Tobie moje serce.

Mam do ciebie takie samo prawo jak każdy inny, takie samo jakie Ty

masz...

Wcześnie rano, późno w nocy, w domu, w bibliotece: słowa mego

ojca, słowa miłości – tego, co nazywa miłością – podtrzymują efekt

narkotyczny w każdym układzie, w każdych okolicznościach. Wiele lat

później wrócę do tych listów, osiemset trzydzieści dziewięć stron

przechowywanych w zamykanej komodzie. Zdecydowana nareszcie się

z nimi uporać zapakuję je do walizki i samolotem przewiozę do

odległego miasta. W pokoju hotelowym zamówię spory dzbanek kawy,

połknę trzy tabletki No-Doz i porozkładam listy na łóżku, biurku

i toaletce. Kiedy już je uporządkuję chronologicznie miesiącami, ze

zdziwieniem zauważę, że kiedyś wiele z nich odłożyłam podczas

pierwszego czytania, wsunęłam z powrotem do koperty, dochodząc

najdalej do drugiej z pięciu albo więcej stron.

Wypije całą kawę, otworzę okno, by wpuścić do środka chłodne,

świeże powietrze, a potem skulę się na podłodze i będę spała pięć

godzin. Kiedy się obudzę, pokój będzie wyziębiony, wiatr zdąży

porozrzucać kartki, których nie mogę czytać. Wrócę do domu, wioząc je

z powrotem, upchnięte byle jak w walizce. Po raz kolejny nie dotrą do

background image

mnie słowa: Jesteś całym moim życiem, ja musze być dla ciebie tym

samym... Zarzucasz mi, że jestem strażnikiem uwięzionym; warto, byś

poznała definicję wolności... Prosisz mnie, abym był twoim ojcem. Cóż

znaczy być ojcem?

Tracę apetyt. Mam kaszel. Codziennie towarzyszą mi obsesyjne

myśli: czy zobaczyć się z ojcem, kiedy się z nim zobaczyć, kiedy nie.

Jak bardziej prozaiczne uzależnienia – od alkoholu, od heroiny – moje

uzależnienie od ojca odebrało mi resztę życia. Nie czerpię żadnej

przyjemności z zaspokajania tej skłonności, lecz mimo wszystko nie

potrafię dojrzeć niczego poza nią, poza nim, choćby nawet siebie.

Spędzam wiele czasu w okolicznych butikach, przymierzam

ubrania, których nie zamierzam kupić. Przyglądam się swojemu odbiciu

w lustrach. Zawsze mnie ciągnęło do lustra, nie z próżności, ale dla

nabrania otuchy. Chcę zobaczyć, czy tam jestem. Nie potrafię się oprzeć

niczemu, co ma właściwości zwierciadła – kałużom, oknom sklepowym,

powierzchniom czajnika.

Ten zwyczaj pozostał mi z dzieciństwa. Ma związek z maseczką,

którą matka zakładała do snu. Aby uwierzyć w siebie, przechodziłam od

jej łóżka do lustra w drzwiach szafy. Stałam tam długo przed swoim

odbiciem, aby się tylko upewnić, że istnieję naprawdę, nie jestem

żadnym złudzeniem optycznym, fantomem, który może się rozproszyć

niczym para wychodząca spod zasłonki, gdy matka nareszcie wstała

background image

i brała prysznic.

Nawet teraz nie patrzę w sklepach na ubranie, tylko nad nimi, na

swą bladą twarz. Teraz już sama nie wiem, kim albo czym jestem – jeśli

w ogóle jestem – niezależnie od ojca.

Zatrzymuje się w hotelu położonym w odległości niedługiego

spaceru od mojego mieszkania. Rezerwacji dokonuję przez telefon i nie

wyciągam żadnych wniosków z tego, że pokoje są wynajmowane tylko

na okresy tygodniowe. Po przybyciu na miejsce ojciec jest zaskoczony

warunkami. Ja również się dziwię, ale jest między nami różnica: uważam

to za okropnie zabawne, że znalazł się w hotelu korzystającym z dotacji

publicznych, że w tych warunkach mnie posiądzie. Odnoszę wrażenie, że

we własnej opowieści znalazłam się wreszcie w nieprzyzwoitym

miejscu, tu, gdzie jest moje miejsce. Kiedy zastanawiam się nad

wrażliwością ojca, uderza mnie, że nie stać go na to, w każdym razie

moralnie.

Na podłodze hotelowej recepcji leży czerwona wykładzina, jakby

ktoś

zawczasu

pomyślał

o możliwości

zachowania

w sekrecie

ewentualnego rozlewu krwi. Ściany są białe (albo takie były),

mężczyzna za kontuarem jest czarny i ma złote zęby. Na górze tętni

życie wszelkiego autoramentu: opojów, robactwa, ćpunów. Siadam na

łóżku ojca, sprawdziwszy wcześniej prześcieradła, które są w istocie

czyste. Kiedy ściągam narzutę, unoszą się spod niej opary cloroxu.

background image

Ojciec chce mi zrobić zdjęcia. Mam występować nago. Nie są to

akty, jak je określa ojciec. Określenie „akt” kojarzy się ze sztuką,

a zdjęcia, które on mi robi, mają tę właściwość co fotografie

dokumentujące anomalie medyczne.

– Pokażę ci, kim jesteś – powiedział po zrobieniu pierwszych zdjęć.

Na ostatnich fotografiach moja twarz wyraża brak chęci do życia, pustkę.

Coś podobnego zobaczę po latach na wystawie zdjęć przedstawiających

żołnierzy rannych podczas wojny domowej. Obnażeni, stojący o kulach

albo wsparci plecami o ścianę, weterani odsłaniają owe miejsca, którędy

pociski wtargnęły do ich ciała i, czasem, którędy je opuściły.

Ojciec zawiesza drut między jedną ścianą a drugą, linkę do suszenia

wilgotnych polaroidowych odbitek. Siedzę na łóżku i śmieję się.

W dalszym ciągu bawi mnie jego reakcja na hotel. Nie potrafię się

opanować. Chyba histeryzuję, bo jednocześnie płaczę.

– Chodzi o to, że... – próbuję z siebie wykrztusić, ale nic z tego.

Może ojciec śmieje się tylko wtedy, gdy chce się zaadaptować do

sytuacji, którą inni ludzie uważają za zabawną. Kiedy to robi, wydaje

z siebie niezbyt adekwatne dźwięki. Nie brzmią właściwie, tak samo jak

mowa osób głuchych nie brzmi nigdy jak mowa ludzi słyszących.

Kapituluję właśnie w tym pokoju, kilka dni później. W porządku,

mówię sobie, spróbuję. Ojciec zaproponował, że przez rok będzie mnie

utrzymywał, abym mogła pisać. Będę mieszkała w jego domu

background image

i korzystała z biura przy jego kościele. Przecież poza nim nie mam

nikogo, do kogo mogłabym się udać. Ojciec staje między mną a resztą

mego życia, rodziną, przyjaciółmi, których kiedyś miałam.

Podobnie jak cały nasz romans, wszystko w tych planach wydaje się

złe i nieuchronne. Od samego początku musieliśmy się spotykać

w pokojach takich jak ten, w pokojach dla narkomanów i prostytutek,

ludzi egzystujących poza marginesem społeczeństwa. Czy ojciec

rzeczywiście wierzy, że może zabrać mnie do swojego domu i swoich

dzieci, które widziałam zaledwie w paru dość niezręcznych sytuacjach?

Że we dwoje jesteśmy w stanie mieszkać pośród innych ludzi? Nie

stawiam tych pytań. Nie mam życia i woli innej niż jego.

Jadę na zachód. Po drodze nie zatrzymuje się na nocleg. Na pewno

się mylę, ale odnoszę wrażenie, że droga jest nieustannie wilgotna,

słońce bez przerwy świeci mi w oczy, wiatr i inne siły natury sprzysięgły

się przeciwko mnie.

O trzeciej nad ranem w pobliżu kompleksu uniwersytetu Oral

Roberts w Tulsie wyrasta przede mną czterystustopowa figura z kartonu,

Jezus w purpurowym płaszczu i koronie, błyszczący nadprzyrodzonym

światłem. Mijają mnie ciężarówki, rycząc w ciemną noc.

Ile czasu upływa, od kiedy jadłam i spałam? Chyba mam

przywidzenia. Boję się bardziej, niż jestem w stanie się przed sobą

przyznać.

background image

Dziesięć mil za billboardem Jezusa pali się trawa i nikt nie próbuje

jej gasić. Zjeżdżam na pobocze i wysiadam. Grunt dookoła mnie jest

czarny. Pożar rozprzestrzenia się. Trzydzieści jardów od miejsca,

w którym stoję, zaczyna się pas ognia. Opieram się na masce, aby

obserwować postępy żywiołu.

Trąbią na mnie kierowcy ciężarówek. Wykrzykują nieprzyzwoite

uwagi.

Kiedy przestaję widzieć płomienie, wracam do samochodu,

doganiam je, zatrzymuję się i znowu wysiadam. Powtarzam to

kilkakrotnie aż do świtu. Do chwili, gdy słońce podnosi się znad

horyzontu i sprawia, że wąski pas płomieni przestaje być widoczny.

Nowy dywan na podłodze przykrytej linoleum i reprodukcja jednego

z moich ulubionych obrazów nie mogą ukryć tego, że w domu ojca mam

sypiać i ubierać się pozbawiona prywatności, w pokoju oddzielonym od

kuchni jedynie ażurowymi drzwiami. Poza tym tylko tędy prowadzi

droga na podwórze, gdzie bawią się dzieci.

Jak się okazuje, zajmuję tutaj pozycję kogoś w rodzaju młodej ciotki

albo starszego dziecka, kogoś przygarniętego na pewien czas, aby zdobył

orientację albo pieniądze, coś niezbędnego do podjęcia samodzielnego

życia. W każdym razie ostatecznie ojciec w ten właśnie sposób wyjaśnia

domownikom przyjęcia mnie pod swój dach. Dom duchownego wydaje

się doskonałym archetypem rodziny z klasy średniej, od samego

background image

początku zdaje się zapowiadać sytuacje komediowe. Żona ojca ma twarz

typowej matki z ekranu telewizora, kobiety miłej, zapracowanej i nieco

szalonej. A jednak jej uśmiech nie przysłania faktu, że boi się tak samo

jak ja. Toleruje mnie i moją obecność, ponieważ podobnie jak ja ulega

ojcu. Chyba uważa, że znalazłam się w sytuacji, która pomoże mi

zachować chrześcijańskie zasady i zapewni przyzwoite prowadzenie się.

W pewnym momencie robi aluzje do rozwiązłego życia w college'u,

które rzekomo wiodłam. Uświadamiam sobie, że ojciec przedstawił mnie

jako dziewczynę, która zeszła na złą drogę z powodu nadmiernej

pobłażliwości dziadków i matki.

W tym domu mogę się z bliska przyjrzeć rodzinie, za jaką zawsze

tęskniłam: rodzice są małżeństwem, ojciec ma odpowiedzialną i godną

szacunku pracę, matka wychowuje dzieci, robi zakupy, gotuje, sprząta

i uczy w szkółce niedzielnej. W święta wszyscy chodzą do kościoła;

dzieci biorą udział w rozgrywkach baseballowych Małej Ligi i należą do

drużyn skautowych, ze szkoły wracają do domu, odrabiają lekcje,

wypełniają codzienne obowiązki i ćwiczą grę na fortepianie. Doprawdy

piękny obrazek. Ale jak mam nie kwestionować tego, co w innym

przypadku uznałabym za szczęście, siedząc przy stole obok ojca

i wiedząc, co nas łączy?

Z początku wszystko – także moja nieoczekiwana wizyta w kościele

– przebiega niepokojąco gładko. Potwierdza absolutne panowanie ojca

background image

nad swoją rodziną i personelem. Nawet młodsze dzieci, przecież

zazwyczaj gadatliwe, nie zdradzają ani jednym słowem, że jestem ich

przyrodnią siostrą z rozwiązanego, całkowicie nieudanego związku. Po

nabożeństwie o jedenastej w nielicznym nieformalnym zgromadzeniu

przy drzwiach ludzie powtarzają opinię, że żona ojca bardzo młodo

wygląda. Czy to możliwe, że ma taką dorosłą córkę? Pod wpływem

jednej z tych uwag żona ojca zerka na mnie, po czym obie uciekamy

wzrokiem w bok.

– Naprawdę tak myślą? – pytam potem z wahaniem. Ojciec i ja

jesteśmy w biurze kościoła; siedzę w dużym skórzanym fotelu, z którego

dawniej ojciec do mnie dzwonił, kiedy wszyscy pracownicy rozeszli się

do domów.

– Sądzą, że jesteś naszą najstarszą córką – odpowiada.

– Myślisz o sobie i swojej żonie? Córką z tego samego małżeństwa,

z którego pochodzą pozostałe twoje dzieci?

– Tak.

Kiwam głową i już nic nie mówię. Ale jestem zdziwiona i czuję się

dotknięta. Zbyt łatwo przeszłość poszła w zapomnienie. Matka

i dziadkowie, dwadzieścia minionych lat – całe moje życie do momentu,

gdy znowu w nie wkroczył. Jakby ktoś wyciął to wszystko ze zdjęć,

pozostawiając jeszcze mniej niż nożyczki do paznokci mojej babki.

– Biskup i rada znają prawdę – mówi; chyba potrafi czytać w moich

myślach. – Ale nikt nie sądzi, że istnieje powód, by to obwieszczać całej

background image

wspólnocie.

– Rozumiem. – Spoglądam na blat biurka: nieskazitelnie czysta

suszka; uporządkowane stosy korespondencji, buteleczka z atramentem

i wiązka wiecznych piór. Przeraża prostota i ład kłamstwa – jak w jego

protekcjonalnym kazaniu, będącym wyrazem niezachwianej wiary,

w żadnym razie wątpliwości czy cierpienia.

Fizyczne kontakty z ojcem sprawiają, że coraz intensywniej

odczuwam, że za każdym razem odbiera mi cząstkę życia; za każdym

razem pozostaje mnie odrobinę mniej.

Jedziemy do kościoła, do miejsca, gdzie tak długo czekał, by móc to

wreszcie zrobić. Otwiera małe biuro, w którym pozwoli mi teraz

pracować, i bierze mnie w posiadanie na podłodze przy biurku. Idąc za

jego przykładem, narzucam temu aktowi religijny kontekst i koncentruję

się na umartwianiu ciała. Mówię sobie, że mu się oddaję, aby się

zbrukać, potem zaś, dzięki pokrętnej i karkołomnej chrześcijańskiej

logice, która wynosi poniżonych, zostanę oczyszczona. Zostanę

oczyszczona, wystarczy, że uczynię to chętnie, wierząc w najwyższą

dobroć Boga, który czasem realizuje swoje zamiary w sposób

zaskakujący i nawet odstręczający, a to posługując się żebrakami

i trędowatymi, a to ojcem świętej Dympny. Jakżeby Dympna mogła

zostać męczennicą, gdyby nie było jej ojca? Jakżeby inaczej mogła

zasłużyć na uwielbienie?

background image

Żar naszych pierwszych pocałunków wygasł już dawno na

autostradach; ciężar ojca zdusił namiętność, którą kiedyś odczuwałam;

udręka codziennych kontaktów doprowadziła mnie do takiego stanu, że

jestem coraz bardziej bezwolna, coraz bardziej milcząca, pozbawiona

życia. Kłócimy się.

– Nie mogę ścierpieć, że mnie jedynie tolerujesz! – krzyczy ojciec,

a ja chowam twarz w dłoniach, zasłaniam oczy. – Masz pojęcie, co

przeżywam?! Jak sądzisz, co ja czuję?!

Jestem chora, coraz bardziej dokucza mi kaszel. Któregoś ranka

okazuje się, że dostałam wysokiej gorączki i nie mam dość siły, żeby

samodzielnie usiąść na łóżku. Żona ojca musi mi pomóc się ubrać.

Zapalenie płuc. Wiadomość o chorobie przyjmuję z ulgą i pewną

dozą zainteresowania. Proszę, proszę, niechże to będzie choroba

śmiertelna – modlę się w myślach. Lub przynajmniej na tyle poważna,

aby mój los został przekazany w ręce kompetentnych, bezstronnych

zawodowców.

– Jestem pewny, że wszystko będzie dobrze – powiada lekarz. Prosi

ojca, aby na chwilę opuścił pokój. Ojciec wszedł ze mną do gabinetu,

przyglądał się, jak lekarz opukuje mi plecy, i stał między nami, kiedy

zostałam poproszona o zdjęcie biustonosza. – Za chwilę znowu będziecie

razem – dodaje medyk.

– Czy muszę iść do szpitala? – pytam.

background image

– Nie – odpowiada. Patrzy na mnie. Łzy mi kapią na papierowe

kimono.

Zdjęcia rentgenowskie płuc wiszą za jego głową. Błyszczą moje

wąskie kości, otoczone przejrzystą cielesną powłoką, serce jest

trójkątnym cieniem między wypuszczającymi korzenie oskrzelami.

– Czy istnieje coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć? – pyta lekarz.

Potrząsam głową.

Mężczyzna wzdycha.

– W porządku – powiada. – W takim razie może następnym razem

odwiedziłabyś mnie sama – sugeruje. – Może czułabyś się znacznie

lepiej, gdyby ojciec nie musiał cię przywozić.

Na nic się zdają moje długie modlitwy o pogorszenie stanu zdrowia.

Zdecydowanie odmawiam jedzenia i zwracam antybiotyki, ale mimo

wszystko dochodzę do siebie. Dwa razy dziennie musze położyć się na

brzuchu i trzymać głowę możliwie blisko podłogi. Żona ojca oklepuje mi

plecy, a ja krztuszę się i wypluwam flegmę do miski. Ten zdawałoby się

anachroniczny element procesu rekonwalescencji kojarzy mi się gruźlicą

z Dickensowskimi slumsami. Jednocześnie może uchodzić za rodzaj

kary, zwłaszcza że pochodzi z rąk żony ojca. Podczas zabiegu fantazjuje

niczym małe dziecko. Wyobrażam sobie własny pogrzeb, na którym

ojciec i matka rozdzierająco szlochają.

Zachorowała też moja matka. Tylko że jej kuracja jest

background image

najnowocześniejsza z możliwych, tak nowoczesna, że wydaje się wręcz

futurystyczna. Pewnego razu czyta gazetę, bezwiednie trzymając dłoń

poniżej szyi. Pochyla się nad stołem w kuchni, przeglądając stronę

poświęconą sztuce. Wtedy w lewej piersi odkrywa guz, niewielki,

wyraźnie wyczuwalny i twardy. Guz zostaje usunięty i określony jako

złośliwy. Jednocześnie lekarze pobierają tkankę z bezpośredniego

sąsiedztwa, w sumie wycinek wielkości kurzego jaja.

Nie mówi mi o tym, póki sprawa nie jest załatwiona. Póki nie polecę

do niej w odwiedziny. Akurat znowu przebywa w szpitalu, przechodząc

terapię pooperacyjną. Odchyla koszulę, aby mi pokazać pierś. Ułożenie

jej dłoni wokół zszytego cięcia kojarzy mi się ze znajomym wizerunkiem

Chrystusa ukazującego swe krwawiące serce.

Sina blizna ma związek z radioaktywnym implantem, którego

zadanie polega na unieszkodliwieniu pojedynczych komórek rakowych.

Implanty nazywamy „sputnikami”, bo wyglądają jak sondy kosmiczne.

Dwie długie i grube igły z nierdzewnej stali giną pod białą skórą wokół

sutka, a ich końce wyposażone są w maleńkie, bardzo złożone

urządzenia.

Wszyscy boją się dotykać sputników. Nie tylko ja i matka, ale także

personel szpitalny. Specjalnie zamykany pojemnik na zewnątrz łazienki

przy jej pokoju oznaczono napisem: NIEBEZPIECZNE ODPADY.

ODDZIAŁ MEDYCYNY JĄDROWEJ, a młodsze pielęgniarki nie będą

chciały wchodzić do środka, obawiając się, że radioaktywne

background image

zanieczyszczenia pozbawią je płodności. Obchodzą szerokim łukiem

drzwi do tego pokoju.

– Czy to boli? – pytam.

– Nie bardzo – odpowiada, przechylając zagadkowo głowę na jedną

stronę. Patrzy mi w oczy, jakby mnie pytała, jak dalece martwię się jej

cierpieniem.

Nie potrafię się doliczyć dni ani tygodni, ani nawet miesięcy. Nie

różnią się od siebie, a wszystkie są stracone, więc wcale nie zapomniane,

bo ich po prostu nie przeżywam.

Czytam dużo książek, mijam wiele przecznic, piszę kilka

opowiadań, następnie je przerabiam. Codziennie tonę. Nie czuję nic poza

krótkimi spazmami płaczu, po których twarz mam wilgotną, jakbym

rzeczywiście tylko na jedną chwilę wynurzyła się spod powierzchni

chłodnego i ciemnego jeziora.

Samoznieczulenie odbywa się może bezwolnie, ale nie jest ani

łatwe, ani nie przebiega leniwie. Po raz pierwszy w życiu dostaję

ciężkiej bulimii, przyjmuje i zwracam pokarm, którego jedzenie pomaga

mi zabić czas. Nie jestem w stanie pojąć natury tego zjawiska, bolesnej

parodii głodu i jego zaspokajania czymś, co wywołuje uczucie mdłości,

tajemniczego rytuału apetytu i uzależnienia. Nigdy nie smakuję tego, co

jem. Czasem nawet nie wiem, co przełykam, póki tego nie zwrócę.

background image

Myślę o odwiedzeniu biskupa, ale obawiam się, że mogę pozbawić

ojca pracy. Czy nie dosyć zła wyrządziłam jego rodzinie? O żonę ojca

się nie martwię. Ona mimo wszystko dobrze wie, co się dzieje. Pozwala

mu na to. Według słów ojca prosi jedynie o to, ażeby wykazał dość

rozsądku, oszczędzając jej wszelkich świadectw romansu z własną

córką. Obie jesteśmy siebie warte. Obie nie mamy dość siły, aby

odmówić jego nieprawdopodobnym żądaniom. Lecz co z ich dziećmi?

Pokochałam ich najstarszą córkę, która zdaje się kochać mnie zupełnie

szczerze, choć moja obecność w jej domu kosztuje ją bardzo wiele.

Pozbawiona pozycji najstarszego dziecka zaczyna spędzać coraz więcej

czasu w szkole. Waży więcej ode mnie i ma dość duże muskuły.

– Mogłabym cię zbić – powiada, napinając bicepsy tuż pod moim

nosem, abym mogła im się dokładnie przyjrzeć. – Wierz mi, bez

problemu dałabym rade przerobić twój wygląd.

– Bezwzględnie – przyznaję. Wolałabym, żeby podbiła mi oczy

i rozbiła nos, ale w końcu po tym pokazie brawury słyszę salwę śmiechu

i na policzku czuję pocałunek. Czy ona wie, dlaczego zaczynam płakać,

gdy mnie obejmuje? Jak bardzo pragnę być na jej miejscu, żeby to

przeciwko mnie grzeszono, abym ja nie grzeszyła? Jednocześnie

zazdrosna i zbulwersowana, dostrzega moje ciężkie położenie, chociaż

go nie identyfikuje. Jest kilka lat młodsza, ale to ona trzyma mnie

w ramionach. Może myśli, że oszczędziłam jej swojego losu.

background image

Kiedy moja przyrodnia siostra i ja spotykamy się ponownie,

jesteśmy w środku innego miasta, wiele mil od tamtego miejsca, wiele

lat od tamtych czasów. Wysyła list za listem do mojego wydawcy, aż

w końcu decyduję się odpowiedzieć. Mam wobec niej pewien dług,

którego nie jestem w stanie spłacić. Wiem jednak, że byłoby

niegrzecznie i tchórzliwie unikać spotkania z nią.

Umawiamy się przez telefon, co niezbyt gładko nam wychodzi.

W końcu spotykamy się na stacji kolejowej w pewnym miasteczku, które

leży gdzieś pomiędzy naszymi domami. Idziemy do restauracji

w pobliskim centrum handlowym. Mamy zaledwie dwie godziny, aby

nadrobić dziesięć lat.

– Przykro mi – mówię. – Istnieje coś, czego ci nigdy osobiście nie

powiedziałam.

– W porządku – odpowiada. – Tak jak ja.

Jest w ciąży z drugim mężem. Przyniosłam jej torbę ubrań, które

przestały mi być potrzebne, a mogą się przydać kobiecie w okresie

macierzyństwa. Dowiaduję się, że odeszła z domu rodziców, gdy miała

osiemnaście lat, tak jak zapowiedziała. Jej pierwszy mąż był żołnierzem

wyszkolonym do walki wręcz, niestety wykorzystywał swoje szczególne

umiejętności przeciwko niej. Uciekła od niego i z konieczności wróciła

na krótko do domu rodziców. Zabrała ze sobą kota, z którym sypiała,

jeśli zdołała zamknąć się przed mężem w sypialni.

Tymczasem ojciec opuścił Kościół; część czasu poświęcał na

background image

hodowlę psów obronnych. Te psy zagryzły kota jego córki.

– Biedne maleństwo przedostało się do klatki, a wtedy one go tam

rozszarpały – opowiada mi przyrodnia siostra. Nie roni łez, tylko lekko

drwiąco się uśmiecha.

– Och, Boże – mówię. Ale tylko tyle. Ironia przechodzi nie

zauważona, jeśli to jest właśnie ironia.

Podobne restauracje można znaleźć w każdym centrum handlowym,

w każdym mieście. Okna wychodzą do wewnątrz, nie na zewnątrz, na

podłodze kafle, pośrodku misa z roślinami i fontanna otoczona ławami,

pod świetlikami ludzie w swobodnych pozach. Po drugiej stronie

przejścia na Sunglass Hut, Foot Locker, sklep z biżuterią – miejsca tak

typowe, że w ogóle nie kojarzą się ze specyficznym miejscem i czasem.

Na ich widok można odnieść wrażenie, że nagle ulotnił się cały kontekst

życia; wydaje mi się, że mogłabym znajdować się gdziekolwiek,

w dowolnym momencie ostatnich dwudziestu lat, że mogłabym

przebywać w miejscu, z którego uciekłam. Pocę się ze strachu. Czuję, że

pot występuje mi pod koszulą i tuż przy cebulkach włosów.

– Musimy iść – rzucam niespodziewanie, wstaję, chwytam za

torebkę. – Spóźnimy się na pociąg.

Podnosi się moja przyrodnia siostra.

– Okay – mówi. Najwidoczniej uważa, że ta nagła decyzja o wyjściu

jest wynikiem mojej nerwowej natury.

Jadąc z powrotem, dochodzę do przekonania, że prośba o spotkanie

background image

i wszystkie jej beznamiętne pytania są częścią pewnego spisku. Że

bardzo się starała być miła i wyrozumiała, bo weszła w porozumienie

z ojcem, a kiedy jadłam sandwicza z indykiem, którego zwróciłam

w pociągu, on mordował mojego męża i porywał dzieci.

Czyż mogło go satysfakcjonować coś innego poza zniszczeniem

całego mojego życia, które zbudowałam niezależnie od niego, poza

pozbawieniem mnie potomstwa? Czy kiedykolwiek godził się na mniej

niż wszystko?

Z pociągu dzwonię pod swój numer. Nikt nie podnosi słuchawki.

Zaczynam płakać, skulona na siedzeniu przed telefonem, z twarzą opartą

na kolanach.

– O co chodzi? – pyta jakaś kobieta. – W czym mogłabym pomóc?

Potrząsam głową. Nie jestem w stanie na nią spojrzeć. W jaki

sposób powiedzieć komuś obcemu, że dawno temu znalazłam się

w niełasce? Że zabrnęłam w ciemny las i bardzo się boję, że już nigdy

nie będę bezpieczna?

Kiedy wreszcie docieram do domu, okazuje się, że nic się nie stało.

Ani mężowi, ani dzieciom. Oddycham z ulgą. Płaczę. Muszę ich

wszystkich dotknąć. Nie mogę się powstrzymać. Choć dzieci nigdy nie

widziały swojego dziadka, a on też ich nie widział, one także czymś

płacą, ponieważ ostatecznie ich matka nosi w sobie skazę. Nawet

z daleka mój ojciec egzekwuje należność.

– Co się dzieje? – pyta mąż. – Co się stało?

background image

– Nic – odpowiadam. – Próbowałam się dodzwonić. Nikt nie

podnosił słuchawki.

– Och – powiada. – Chyba wybraliśmy się na spacer.

Patrzymy na siebie, mój mąż i ja, wymieniamy znaczące spojrzenia,

ale nie wspominamy słowem o tym, że płakałam. W naszym związku

stworzyliśmy miejsce dla mojego ojca i na to, co się wydarzyło między

nim i mną. To zamknięte miejsce, psychiczny odpowiednik wysokiej

półki w kredensie, której prawie nie sposób sięgnąć.

Dzieci dotykają mojej twarzy, włosów. Całują mnie. Dla nich jestem

doskonała i piękna.

Uczymy się oczekiwać od rodziców bezwarunkowej miłości, myślę

jednak, że jest to raczej dar, który otrzymujemy od dzieci. One kochają

nas bezwarunkowo, nie ważne, kim i jacy jesteśmy.

Jakby dom mojego ojca był czymś w rodzaju poprawczaka – na

pewno w jakimś stopniu nim jest; zapamiętam okres spędzony z ojcem

jako wypełniony bolesnymi lekcjami – podczas wakacji spędzanych

z matką i jej rodzicami wszyscy są dla mnie uprzejmi i bezprzykładnie

delikatni. Jakbyśmy się umówili, nie wspominamy o ojcu ani słowem;

udajemy, że nie istnieje. Lecz użalamy się nade mną, nad straconym

dzieckiem, dzieckiem porwanym przez straconego ojca. Przy każdej

okazji ekstrawagancko szlochamy: kiedy na ekranie telewizyjnym ktoś

na niby umiera, kiedy czytamy w gazecie o jakimś odległym wypadku.

background image

Płaczemy nad drobiazgami: rozlanym mlekiem, przebitą oponą,

rozbitym radiem.

Po Bożym Narodzeniu matka i ja bez żadnego entuzjazmu robimy

zakupy. Idziemy na przyjęcie sylwestrowe, którego gospodarzem ma być

jej przyjaciel. Na tę okazję matka kupuje mi sukienkę; wybieram ją

w drogim butiku Laury Ashley. Stojąc w sklepie i czując na sobie jej

spojrzenie, jestem jak dziecko: rozkazuję swojemu ciału poddać się temu

procesowi z możliwie największą godnością, tymczasem sama skrywam

się pod powierzchnią, kurczę do rozmiarów odpornej na atak drobiny,

której już się nie da ekshumować. Tak samo toleruję mojego ojca. Co

tam ciało, wmawiam sobie, ciało nic nie znaczy. Ty nie jesteś ciałem,

tylko sercem, duszą. One są twoje i nikt nie może ci ich odebrać.

Sukienka kosztuje majątek i drugi raz jej nie włożę. Powstała

z pięknego materiału, połyskującej, lekko niebieskiej kraty, lecz nie

podoba mi się płytki dekolt, dopasowany stan, długie rękawy, szeroka

szarfa i biała bawełniana haleczka, która powinna wystawać kilka cali

poniżej brzegu. W czarnych lakierkach i białych koronkowych

rajstopach,

z włosami

blond

sięgającymi

całą

stopę

poniżej

przyczepionej z tyłu kokardy wyglądam tak, jak sobie tego życzy matka,

niczym skromna, śliczna laleczka, niezdolna do grzechów, jakie mam na

sumieniu.

Dla siebie matka kupuje czarną aksamitną sukienkę z głębokim

background image

dekoltem, po czym ruchomymi schodami zjeżdżamy do garażu.

– Pozwól, że poniosę także twoje rzeczy – mówię, wyciągając wolną

rękę.

Nikłe promienie zimowego słońca padają na jej bladą twarz. Matka

nie wygląda najlepiej.

– Nic ci nie jest? – pytam.

– Czuję się zmęczona – powiada. – Po prostu zmęczona. – Tylko tak

jakoś kuli ramiona i pochyla głowę, że mnie to niepokoi. Nie myślę

o guzie wyciętym przed rokiem. Nie myślę o raku, ale wewnątrz czuję

skurcz. Serce trzepocze mi w piersi. Kiedy w przyszłości będę

wspominać matkę, ten moment na ruchomych schodach zakwalifikuję

jako chwilę, w której zaczęłam pojmować, że ją stracę. Bladość, upiorna

przezroczystość jej twarzy zapowiada, że dokona się to, czego się

zawsze bałam; szepcze, że zniknie kobieta, którą tropiłam przez całe

swoje życie.

Kiedy się przygotowujemy na przyjęcie, matka podpowiada, jaki

makijaż mam sobie zrobić, a ja jestem jej posłuszna.

– Użyj trochę różu – mówi. – Obiecaj, że kiedy nie będziesz

opalona, zawsze sięgniesz po róż.

– W porządku – zgadzam się.

Na przyjęciu bawią się ludzie, których nigdy wcześniej nie

widziałam. Zebraliśmy się w pięknym szklanym domu z widokiem na

background image

miasto. Towarzysz matki jest z nami. Zbyt dużo pije, natomiast my

wcale nie pijemy, jak zwykle zresztą, kiedy jesteśmy we troje. Siedzimy

nad dziwnie spóźnionym posiłkiem złożonym z ziemniaków, wieprzowej

kiełbasy i rozmaitych pâtés, nad plastrami egzotycznego mięsa

krwawiącego na białą porcelanę. Nasza gospodyni, rodem z Austrii,

zwraca na siebie uwagę, stukając łyżeczką w kieliszek do szampana.

Obwieszcza, że w jej rodzinnym miasteczku uważa się za złowróżbne

zjedzenie w sylwestra czegoś co ma skrzydła bądź płetwy. Chodzi o to,

by w nadchodzącym roku szczęście nie uleciało ani nie odpłynęło.

Matka podnosi na widelcu krążek kiełbasy, jakby chciała spełnić

toast.

– Zatem – powiada – chyba jesteśmy bezpieczne.

Zegar wskazuje północ. Uroczyście się całujemy.

Następnym razem widzę matkę w szpitalu; są tam oboje: ona

i dziadek.

– Co się stało? – pytam znad herbaty, siedząc przy kuchennym

stoliku dziadków.

– Och – powiada babka – twoja matka przechodzi badania,

a dziadek złamał nogę, zaczepiwszy o ten przeklęty wąż ogrodowy. –

Pokazuje przez okno w stronę sadzawki.

Na zewnątrz, na podłodze werandy przy zwiniętym wężu

dostrzegam żółtawą plamę. Tam dziadek zwymiotował w szoku

background image

spowodowanym wypadkiem. Przyglądam się śladowi blisko minutę,

może dłużej, potem idę po szczotkę, aby usunąć to, czego nie spłukali

sanitariusze.

Dziadek

dobrze

znosi

operację

kości

udowej.

Jego

dziewięćdziesięciotrzyletnią kość lekarze łączą za pomocą czterech

długich, nierdzewnych gwoździ. Tylko że potem wdaje się gangrena od

odleżyny na stopie i w rezultacie starannie złożoną nogę trzeba

amputować. Tę operacje również znosi względnie dobrze. Silne serce

skazuje go na kilkumiesięczny pobyt w szpitalu i domach opieki, gdzie

najpierw przestaje dobrze funkcjonować jego żołądek, następnie

woreczek żółciowy, a potem chyba już wszystko.

Badanie tomograficzne tłumaczy, dlaczego moją matkę boli krzyż.

Jest pęknięty. Kręgi zaczynają się kruszyć, zaatakowane przez komórki

rakowe po przerzutach z chorej piersi. Promienie rentgenowskie

ujawniły, że uporczywy kaszel nie ustąpi, bo płuca są przerośnięte

rakiem, tak samo wątroba. Badanie gazometryczne krwi wyjaśnia,

dlaczego matka bez przerwy czuła się zmęczona: we krwi brakowało

tlenu.

Oboje powoli umierają, a kiedy do tego dochodzi, wracam do nich

i do babki.

Spędzam teraz dwa tygodnie w domu ojca, następne dwa tygodnie

w domu matki, na przemian – tyle czasu jestem w stanie wytrzymać

background image

w każdym z tych miejsc i znieść cierpienie, które się z tym wiąże.

W domu dziadków babka i ja śpimy w tym samym pokoju. Zajmuję

bliźniacze łóżko dziadka przysunięte do jej łóżka. Między poduszkami

trzymamy telefon, na wypadek, gdyby w nocy ktoś zadzwonił z jednego

albo drugiego szpitala; leżąc w mroku, uświadamiam sobie, że od lat

wobec nikogo nie czułam takiej bliskości.

Codziennie w porze podwieczorku odwiedzamy dziadka. Zanosimy

mu herbatę w termosie i dwa ciastka w plastikowej torebce. Przez ponad

czterdzieści lat o tej samej porze babka z dziadkiem zasiadali do herbaty.

I oczywiście zamierza to robić do ostatniego dnia jego życia.

Wieczorem spotykamy się z matką. Oglądamy telewizję. Odbiornik

stoi na przykręconej do ściany półce powyżej naszych głów. Śledzimy

losy bohaterów oper mydlanych, takich jak Dallas albo Dynastia,

widowisk, w których ludzie często krzyczą lub szlochają, a moja matka

i ja płaczemy wraz z nimi. Babka nie płacze na jawie, ale pewnej nocy

słyszę, że płacze przez sen. To dziwny dźwięk, cichutkie „aaa-aaa-aaa”,

jakie wydają z siebie szczeniaki albo niemowlęta, gdy szukają piersi

matki. W każdym razie to jest płacz. Jej twarz jest wilgotna, łzy

wypływają spod przymkniętych powiek. Czasem nawet przerywa, aby

coś powiedzieć.

– Och, nie, nie, nie – przez sen wypowiada słowa, które interpretuję

jako modlitwę, bo przypominają mi refren, który ciągle rozbrzmiewa

w mych myślach.

background image

– Jeśli fantazjuję na temat własnej śmierci, jeśli ją sobie wyobrażam,

czy to oznacza, że mam skłonności samobójcze?

– Jak często?

– No cóż, na pewno kilka razy w ciągu godziny.

Lekarz krzywi się, przeciera oczy. Kiedy mu tłumaczę, że ojca

i mnie łączy „ten, tego, mmm, związek nie bardzo, mmm, platoniczny”,

nie zdradza obrzydzenia, wyłącznie znużenie.

– Mhm – powiada, biorąc głęboki oddech. – Rozumiem – dodaje.

Jego westchnienie sugeruje, że domyślał się tego już wcześniej.

– Czy to nie okropne? – pytam po chwili milczenia.

– Nie jest pan wstrząśnięty? – chcę wiedzieć przy innej okazji.

Lecz on nie odpowiada. Nie wypytuje o moralność, jedynie

o odczucia i funkcje organizmu.

Trafiłam do niego, ponieważ obawiam się o swoje życie. Bo ojciec

przechowuje w domu rewolwer i nauczył mnie, jak się nim posługiwać.

Na razie nie odważyłam się na nic więcej, tylko go załadowałam;

powsuwałam naboje do odpowiednich komór i zatrzasnęłam bębenek.

Zauważyłam broń w dłoni, ale potem ostatecznie odłożyłam do

osobnych szuflad i broń, i naboje.

– Chcesz umrzeć? – pyta lekarz.

Nie potrafię sobie wyobrazić dalszego życia. Nie jestem w stanie

myśleć o życiu bez matki. Wiem, że śmierć dziadka wywoła we mnie

background image

żal, ale odejście matki jest czymś nazbyt ważkim, nazbyt

nieprawdopodobnym, bym w ogóle brała je pod uwagę.

– To przez was! – wyje któregoś razu; język jej się rozwiązał po

przyjęciu morfiny. – Odbieracie mi życie, ty i twój ojciec!

Nie! – myślę. Nie tylko tobie. Nam! Nam wszystkim! Nigdy

wyłącznie tobie.

Czasami jest przekonana, że umrze właśnie tej nocy. Wtedy zostaję

w szpitalu. Siadam na krześle przy łóżku albo staję obok. Przyglądam się

jej i małej butli, z której zieloną, poskręcaną rurką płynie do nosa tlen.

Pewnego razu matka chwyta mnie za rękę. Ma zamknięte oczy, szuka jej

po omacku, wypowiada moje imię.

– Jesteś tu? – pyta.

– Tak – odpowiadam.

– Zawsze tu jesteś, prawda?

Jej głos brzmi ciszej od szeptu. Powstał z tchnienia niczym głos

ducha.

– Tak – potwierdzam. Nawet kiedy jestem z nim, stoję tu przy

twoim łóżku. Zwłaszcza wtedy.

– Wiesz co – mówi. – Kiedy umrę, będziesz na mnie bardzo zła. –

Potem nie mówi już nic więcej.

Ściskam jej palce, lekko nimi potrząsam. W tych słowach jest

prawda, którą dostrzegam, lecz nie rozumiem ich istoty. Chyba masz

background image

rację, myślę. Ale upłynie sporo czasu, zanim do nich wrócę. Wiele lat po

jej śmierci mój gniew ostygnie na tyle, że będę w stanie go dotknąć.

Lekarz przepisuje mi lek antydepresyjny, który mam zażywać

codziennie przed zaśnięciem. Powiedziałam mu, że jestem przerażona

własną lekkomyślnością, skłonnością do samodestrukcji. W domu babki,

w biurku, z którego korzystałam, gdy chodziłam do szkoły, jest

dwanaście kapsułek seconalu. Wszystkie są stare, a ich czerwone

żelatynowe osłonki kleją się do siebie. Zaczęłam je zbierać, kiedy

miałam czternaście lat. Podkradałam je z apteczki po jednej albo po

dwie. Jednakże tuzin kapsułek nie na wiele się zda. Dawniej miałam ich

czterdzieści, potem jedną zgubiłam. Pewnego razu o północy podjęłam

próbę, przyjmując w sumie dwadzieścia siedem sztuk, które popiłam

szklaneczką whisky, lecz to było wszystko, co zdołałam przełknąć,

zanim zaczęłam wymiotować. Nawet nie zemdlałam.

– Jesteś trochę zbyt blada – zauważyła babka następnego ranka.

– Chyba coś mnie bierze – oświadczyłam.

– Co się stało z twoim okiem?

– Nie mam pojęcia. Musiałam na nim spać. – Moje prawe oko było

czerwone w prawym kąciku, bo kiedy miałam torsje, pękła w nim jakaś

żyłka. Obserwując babkę, jak mi się przygląda, doszłam do wniosku, że

nie podejrzewa, co się wydarzyło w mojej łazience przed kilkoma

godzinami.

background image

Kiedy lekarz pyta, czy chcę umrzeć, odpowiadam, że martwię się

o siebie, ale nie wspominam o pigułkach nasennych, ponieważ za bardzo

jest mi wstyd. Nie zrozumiem tego uczucia, póki nie upłyną lata, póki

nie uświadomię sobie, że bardziej przeklęta od samodestrukcji jest moja

skłonność do dyskrecji, doskonała umiejętność ukrywania niemal

wszystkiego, co mam w sercu – realna groźba, że ja też mogę skończyć

jako kobieta zamknięta we własnym potrzasku jak matka. Połknęłam

tabletki, ponieważ z każdej strony szczelnie otaczała mnie mgła

rozpaczy. Nie widziałam niczego, co było na zewnątrz. Chociaż

wówczas minął rok od naszej wizyty u ginekologa, który założył mi

kapturek, łącze te dwa wydarzenia. Wydaje mi się, że połknęłam

seconal, aby moje ciało umarło wraz z całą resztą, którą uśmiercono

tamtego dnia: dziewczęcą niewinnością, nadzieją, wreszcie z wiarą, że

można być bezpiecznym wszędzie i z każdym.

Lek, który lekarz mi przepisuje, Desyrel, paradoksalnie czyni życie

możliwym, ale zarazem – w granicach mojej świadomości – nie do

zniesienia.

– Moje życie – oświadczam ojcu – jest do niczego. Mówię

poważnie, do niczego.

– Posłuchaj – powiada. Siedzimy przy stoliku na parkingu niedaleko

drogi, w miejscu, gdzie kierowcy ciężarówek zatrzymują się na kilka

godzin snu.

background image

Jeśli chodzi o seks, to cóż, nie musimy tego robić. Dzięki niemu

możemy wyrazić, że oboje jesteśmy sobie oddani. Skoro tobie to nie

odpowiada, pewnie znajdziemy inny sposób.

Lecz cóż innego może tak dobrze odpowiadać naszym potrzebom

jak to nałogowe, pozbawione radości połączenie, posługiwanie się

zmysłami do uzewnętrzniania naszych pragnień? Pod tym względem

wcale się nie różnimy od innych ludzi. Moje ciało pod nim, wygłodzone,

bez życia, jakże wymownie wyraża to, czego ja nie mogę: jestem głodna,

jestem martwa. Martwa, bo kolejna wobec matki, i martwa dla niego.

Martwa w reakcji na to, że posługuje się swym dużym ciałem, aby

odgrodzić mnie od świata.

Jedna za drugą przejeżdżają ciężarówki. Podmuchy powietrza

porywają pasma moich włosów, unoszą je między nasze twarze.

Nie chcę abstynencji, chcę wyzwolenia.

– Posłuchaj – mówię. – A jeśli pewnego dnia zapragnę mieć męża,

dzieci, rodzinę jak inni ludzie? Być kochana jak inni.

– Jacy ludzie? – pyta.

– Inni. Ludzie, którzy różnią się od ciebie i ode mnie. – Spoglądam

na niego. – Po prostu normalni.

– Kto jest normalny? Normalność jest matematyczną abstrakcją. Nie

przystaje ani do ludzkiej osobowości, ani do więzi, które ludzi łączą.

– Przecież dobrze wiesz, o co mi chodzi! I wiesz, że się starałam.

Dałam ci wszystko, o co poprosiłeś. Czuję się taka samotna na tym

background image

świecie, chociaż nie twierdzę, że takie były twoje intencje. Nie

pozwolisz mi nikogo mieć, nikogo oprócz ciebie. Ty jednak masz

innych. Masz rodzinę.

– Nie możesz się spodziewać, że opuszczę dzieci – powiada ojciec.

– Nie, pewnie, że nie. Wcale tego nie chcę. Ale co ze mną? Ja też

jestem twoim dzieckiem.

Ojciec patrzy na mnie.

– W twoim wypadku jest już za późno.

– O czym mówisz?

– Mówię, że popełniłaś błąd. – Pochyla się. – Przecież

rozmawialiśmy o tym. Że nasze błędy są trwałe. Że nie możemy

odwołać naszych postępków.

– Tak – odpowiadam. – Wiem.

– Zatem – powiada, składając ręce. – Uczyniłaś, co uczyniłaś,

a uczyniłaś to ze mną. Teraz już nie będziesz mogła mieć nikogo więcej,

bo nie zdołasz dochować naszej tajemnicy. Komuś o tym powiesz,

nieważne komu, a on ledwie się dowie, od razu cię zostawi.

Widzę ojca. Słyszę słowa, które wypowiada. I jak bardzo w nie

wierzę, tak bardzo go nienawidzę.

– To niezgodne z zasadami – mówi siostra.

– Wiem – przyznaję.

– Po prostu tego nie robimy. – Idzie szybko, porusza się energicznie

background image

w ruchomych płaszczyznach bieli: białej sukience, białym rozpinanym

swetrze, białych nylonowych rajstopach, białych butach.

– Z kim powinnam rozmawiać, aby otrzymać zezwolenie?

– Proszę poczekać – rzuca i zostawia mnie za drzwiami

przeszklonego biura.

Po kilku beznamiętnych próbach przebłagania szpitalnych

administratorów, gdy odsyłano mnie od jednego parawanu do drugiego,

w końcu udaje mi się dostać do kostnicy. Zgody udzielono, bo stosownie

do treści dokumentów, ciało dziadka zostanie zabrane ze szpitala prosto

do krematorium, nie będę więc już miała innej okazji, aby je zobaczyć.

„Ale – jak zaznacza mężczyzna, który zapisuje moje dane – robimy

wyjątek, absolutny wyjątek”.

Dziadek leży w lodówce, w osobnej szufladzie. Dłonie zaciśnięte

w pięści trzyma pod brodą, jakby tak się ułożył dopiero wtedy, gdy się

znalazł w tym bardzo chłodnym pomieszczeniu. Usta ma otwarte, jakby

protestował przeciwko przejmującemu chłodowi.

Spodziewam się, że powinien mnie przerażać widok zwłok, do

których z taką determinacją starałam się dotrzeć, ale gdzież tam. Twarz

i dłonie pod prześcieradłem są także znajome, że czuję przypływ

wzruszenia. Siostra zostawia mnie z dziadkiem, stwierdzając, że wróci

za jakiś czas. Klękam obok. Składam głowę na jego piersi jak kiedyś,

gdy byłam mała. Dotykam brwi, policzka, siwej szczeciny.

Widzę te same co dawniej jasnoniebieskie oczy; źrenice wydają się

background image

zamglone, jak gdyby znowu zaciągnięte kataraktą, którą usunięto przed

laty. Długo wpatruję się w te oczy. Ich widok zdumiewa mnie i uczy,

dlaczego zamyka je przedsiębiorca pogrzebowy.

Chociaż kokietowałam śmierć, kpiłam z niej, nieodpowiedzialnie

igrałam z życiem, właściwie nie wierzyłam, że jestem śmiertelna, póki

nie usiadłam obok zimnego ciała dziadka, nie dotknęłam, nie

powąchałam i nie objęłam go przez cały czas właśnie brak wiary

sprawiał, że byłam lekkomyślna. Godzina spędzona z dziadkiem, na

klęczkach przy długiej szufladzie, zmienia moje życie. Otrzeźwia mnie

pocałunek, który składam na jego sztywnym policzku, pomaga mi

wrócić do przytomności, inaczej niż tamten usypiający pocałunek ojca

na lotnisku. Przechodzę przemianę. Od człowieka, który sądzi, że może

sobie pozwolić na trwonienie czasu, do osoby, która wie, że choćby

miała żyć wiele, wiele lat, będzie to zawsze za krótko.

– Nic pani nie jest? – pyta siostra. Właśnie wróciła i wsuwa

z powrotem szufladę.

Nowa wiedza sprawia, że drżą mi ręce. Wytrzeszczam oczy.

– Zapytałam, czy nic pani nie jest – powtarza.

– Och – odpowiadam – nie, dziękuję.

Na nabożeństwie poświęconym pamięci dziadka rabin wymienia

kolejno wszystkich jego przodków. Każe zgromadzonym stać, gdy

wzywa nas, byśmy wiedli godne życie. Przypomina o zapaleniu lampek,

background image

bo nabożeństwo odbywa się akurat tuż po święcie Chanuka. Mamy

pielęgnować pamięć o moim dziadku, który zmarł podczas Święta

Świateł, iść naprzód promienni i sprawiać, aby nasze życie toczyło się po

jasnych drogach, nie mrocznych.

Sentymentalnie brzmią te słowa. Wypowiada je obcy człowiek, ale

i tak mnie wzruszają. Jeśli żałobnicy widzą, że jestem wstrząśnięta, gdy

rozmyślam, że moja obecność na pogrzebie jest hańbiąca, jeśli

dostrzegają gorące łzy na moich policzkach, gdy pojmuję, jak mroczne

stało się moje życie – cóż, pewnie tłumaczą te łzy jako wyraz smutku,

uczucia znacznie prostszego niż to, które mnie ogarnia.

– Co robisz? – pyta babka, kiedy dzień później zastaje mnie przy

kuchennym stole. Wszędzie wokół mnie leżą papiery. Przeglądam

teczki, których nie otwierałam od lat.

– Przygotowuję podania na studia – powiadam.

Patrzy na mnie.

– Naprawdę? – mówi. Siada na krześle po przeciwnej stronie stołu.

– Dokąd? – dodaje po chwili.

Wymieniam miasta, gdzie szkoły są zlokalizowane, wszystkie z dala

od domu ojca. Kiwa głową.

– Zrobić ci herbaty? – proponuje.

Napełnia czajnik wodą. Żadna z nas nie ubiera w słowa tego, co się

dzieje. Że podnoszę te kawałeczki mojego życia, które upuściłam przed

laty. Nie możemy wyrazić tego, czego na razie nie wiemy: że śmierć

background image

dziadka rozpoczęła proces mojego wyzwolenia i że zakończy go śmierć

matki.

– Słuchaj – powiedział ojciec w samochodzie – kiedy odjechaliśmy

z parkingu dla ciężarówek – istnieje tylko jedna osoba, która mogłaby

dać ci dość siły, byś mnie opuściła.

I chociaż przejechaliśmy zaledwie około mili, znowu zjechał

i zatrzymał samochód na poboczu. Zdjął okulary i oparł się czołem

o kierownicę. Spojrzałam na niego.

– Ty? – zapytałam w końcu.

– Tak – odrzekł.

Kiedy byłam małym dzieckiem, matka siadała przy toaletce

i szczotkowała mi włosy. Toaletka przy każdym boku miała osobne

lustro i kiedy odwracałam głowę w prawo albo w lewo, widziałam nas

obie zwielokrotnione bez końca. W tej przestrzeni nieskończoności

dostrzegałam

przesłanie

o nieskończoności

w wymiarze

czasu:

nieważne, czy patrzyłam w przeszłość czy w przyszłość, zawsze

widziałam siebie stojącą tak posłusznie jak to tylko możliwe pod

ruchliwymi dłońmi matki. Ja o ona, złączone więzami, które zawsze nas

określały, próbami uczynienia ze mnie dziecka zasługującego na jej

podziw i miłość.

Wiele koszmarów, w których występuje matka, dotyczy włosów.

background image

Ona mi je obcina, farbuje na rudo albo czarno, zamyka mnie w wieży

wybudowanej z łazienkowych kafli, gdzie ściany są zbyt śliskie, aby się

po nich wspiąć. Jak w wypadku Roszpunki moje włosy są tak długie, że

to nie może być bez znaczenia. Zawsze bardzo mi zależało na tym, by

mieć nadmiar włosów, dzięki czemu mogłam wskazać granicę,

powiedzieć matce, że dla jej satysfakcji pozwolę zmienić tylko tyle

siebie i ani odrobinę więcej.

Przez lata włosy symbolizowały mnie, to, jak bardzo różnię się od

matki: długie kontra krótkie, blondynka kontra brunetka. Pochłaniała

mnie troska o nie, odcinanie nożyczkami do paznokci rozdwojonych

końców. Im dłuższe rosły, tym więcej szczotkowania potrzebowały,

zwłaszcza od czasu, gdy już nie chciałam ich splatać w warkocz ani

spinać.

– Są zbyt długie – narzeka matka, a wtedy muszę zapuszczać je

dalej i nigdy nie są odpowiedniej długości, by mnie zadowolić.

Ojciec jest tak samo oddany moim włosom jak ja. Przez kilka

ostatnich lat on mi je podcina. Nie ma zaufania do innych. Boi się, że

ktoś nie poprzestanie na minimum, więc spędza całe godziny na

kolanach i posługuje się nożyczkami w absolutnym skupieniu.

Lecz przez ostatnie miesiące życia matki jej pragnienia przedkładam

ponad ojca i swoje. Jeśli życzy sobie różowych chusteczek

higienicznych, nie białych, posłusznie wychodzę i kupuję je. Przynoszę

jedzenie z odległych restauracji, wazelinę w tubce, nie w słoiczku,

background image

francuskie czasopisma, szwajcarską czekoladę. Spełniam każdą jej

zachciankę. Wymyślamy sprawy,, których załatwienie pochłania sporo

czasu, pozwala mi okazać chęć sprawienia jej przyjemności i zarazem

oszczędza nam swojego towarzystwa.

Fryzjer ściąga mi włosy gumką i obcina je, tak jak go proszę, tuż

powyżej. W szpitalu kładę na łóżko odcięty koński ogon, długi na

dwadzieścia trzy cale. Matka dotyka go.

– Tak – powiada – najwyższy czas.

Ścięcie włosów i wręczenie ich matce jest czynem dość złożonym

i ma pokłady znaczeń. Są sprawy, o których muszę matce powiedzieć,

nim umrze, nim mnie opuści; przemawiam więc ciałem, które mi dała,

które nosiła w sobie.

Oczywiście jest w tym miłość i gniew: wroga kapitulacja. Swoje

włosy poświęcam matczynej wizji córki, reliktowi dziewczyny, która

żyła, aby ją zadowolić, i która już żyć nie będzie, bo bez matki żyć nie

może. Jeśli nie czekam, aż matka będzie martwa, aby złożyć włosy

w trumnie, to dlatego, że nie chcę stracić ostatniej okazji zyskania jej

aprobaty. Zaznaczenia, że nadal bardzo mi na tym zależy –

wystarczająco, by w końcu oddać jej tę cząstkę siebie, którą zawsze

starałam się zachować poza jej zasięgiem.

– Odwróć się – powiada, kiedy staję w nogach łóżka, a ona wciska

niewielki guzik, który sprawia, że unosi się podgłówek. – No tak –

mówi, gdy znowu jestem zwrócona do niej twarzą. – Oto się zjawiłaś.

background image

Od lat nikt, kto na ciebie patrzył, nie widział nic poza włosami. –

Pokazuje na koński ogon. – Zamierzasz go zachować? – pyta.

– Po co? – mówię, ona zaś wzrusza ramionami.

Kończy się na tym, że go wyrzucam. Połyskująca masa ginie

w jednym ze szpitalnych pojemników na śmieci.

Długie włosy są niezaprzeczalnym symbolem seksualności. Były

ochroną mojej kobiecości, kiedy zrezygnowałam z piersi i okresu.

Ścinając włosy, chciałam zakomunikować matce, że to samo zrobiłam

z życiem seksualnym. Pozbywając się ich, składam obietnice, że kiedy

umrze, związek łączący jej córkę i męża nie będzie już trwał.

Jakże jestem zdziwiona, kiedy po latach odwiedzam belgijskie Geel

i tam w kościele Świętej Dympny oglądam fragment ołtarza. Rzeźba

Jana van Wavre z początku szesnastego wieku przedstawia ojca

Dympny, który obcina córce włosy, długie pasmo w kolorze blond, takie

same jak moje, jeśli tylko rzeźba choć trochę przystaje do

rzeczywistości. Z tym, że ja swojemu ojcu nie pozwalałam mieć ani

włosów, ani mojego życia.

– Och! – mówi ojciec, kiedy mnie widzi po postrzyżynach. – Mój

Boże – dodaje. – Dobry Boże. – Bardziej ubolewa nad tymi włosami niż

nad wiadomością, że zostałam przyjęta na studia, że za kilka miesięcy

wyjeżdżam.

– Jak mogłaś mi je odebrać! – krzyczy.

background image

Rak kości należy do najbardziej bolesnych spośród nowotworów,

lecz przynosi także osobliwe ukojenie. Kości matki w ciągu ostatnich

tygodni jej życia ulegają tak daleko posuniętej destrukcji, że miejscami

niemal się rozpuszczają. Wówczas do krwiobiegu dostaje się wapń –

dosyć wapnia, aby uśmierzyć ból i sprawić, że podawanie morfiny staje

się zbędne. Procesy chemiczne śmierci uwalniają ją od fizycznego

cierpienia i obaw. Każdego dnia śpi coraz dłużej i głębiej, aż w końcu

zapada w śpiączkę. Ma zamknięte oczy i już nie reaguje na głosy wokół

siebie.

Patrzę na nią i od razu sobie przypominam, że kiedy miałam pięć lat

i ona spała, zdjęłam jej maskę. Delikatnie, starając się jej nie obudzić,

przesunęłam maskę na czoło, a potem, ponieważ nie mogłam znieść

widoku zamkniętych oczu... tego, że matka ma ciągle zamknięte oczy

i wcale na mnie nie patrzy – próbowałam zrobić to samo z jej

powiekami. Bardzo delikatnie uniosłam jedną z nich. Natychmiast się

obudziła, zła.

– Ja... ja... – szepnęłam, cofając się. – Chciałam do ciebie.

– Już nigdy więcej tego nie rób! – rzuca. – Nie dotykaj mnie!

Po tym zdarzeniu zamykała drzwi, ilekroć zamierzała się położyć.

Przez wiele miesięcy o tym pamiętała, ale zdarzyło się pewnego dnia, że

zapomniała. Rano, kiedy poruszyłam gałką, drzwi się otworzyły. Wtedy

wróciłam na swoje dawne miejsce przy łóżku. Stałam cichutko, nie

dotykałam jej, tylko czekałam. Czekałam, czekałam.

background image

– Proszę tu poczekać – powiada przedsiębiorca pogrzebowy. – Za

momencik ją wystawimy.

Kiedy wraca, ma na sobie marynarkę, jak gdyby moje spotkanie

z ciałem matki wymagało pewnej oprawy. Idę za nim do głównego

pomieszczenia, które przypomina bibliotekę. Stoi tu duży fotel, a na

półkach, nie do wiary, encyklopedia Britannica, rząd tomów

oprawionych w czerwoną imitację skóry, takich samych jak te, które

ojciec sprzedał kiedyś moim dziadkom. Nad trumną wiszą różowe

żarówki. Takich zwykle używała matka, bo sądziła, że dodają jej urody.

Czekam przy drzwiach, póki przedsiębiorca nie wyjdzie. By do niej

podejść, czekam, aż będę sama. Jakże jest mała w trumnie, którą dla niej

wybrałam. Leży głęboko wewnątrz. Aby pogładzić ją po włosach,

szorstkich i nagle posiwiałych, muszę daleko wyciągnąć rękę. Policzki

ma zimne, suche, pokryte różem. Zamknięte oczy i usta. Kiedy się

pochylam, czuję zapach płynu używanego do balsamowania.

Dotykam piersi, ramion, szyi; całuje czoło, koniuszki palców;

przykładam ciepły policzek do chłodnej twarzy; a kiedy to robię, coś

przede mną ustępuje: tamta ściana, śliska, niewidzialna, nie do

sforsowania. Cokolwiek mnie dzieliło od życia, od życia, które wiodłam,

zanim spotkałam ojca – szczątki tego, co powstało w jednej chwili przez

tamten pocałunek – naraz obraca się w ruinę. Spazmatycznie wzdycham

i ściskam palce matki.

background image

– Och, Boże, przepraszam, przepraszam – mówię. – Mój Boże,

Boże, to koniec, po wszystkim.

Sięgam pod dolną część wieka trumny, szukam zasuwki, ale jej nie

znajduje. Wsuwam rękę możliwie najdalej, nad kolanami, nad brzegiem

białej sukienki. Pragnę dotykiem poznać całą postać, pragnę wziąć

w dłonie stopy.

Nie mogę matki objąć; jest zbyt ciężka, by ją podnieść, materiał

sukienki zbyt śliski. Płacze. Łzy kapią na jej twarz i włosy, dłonie

rozplatają się, wypuszczają krucyfiks i prostują się wzdłuż boków.

Zostaję z ciałem matki przez godzinę, może dłużej. Stoję przy

trumnie, póki się nie zmęczę, potem przysuwam krzesło i siadam. Kiedy

wychodzę na zewnątrz, jadę do domu babki po to tylko, by za chwilę

z powrotem wsiąść do samochodu i wrócić do domu pogrzebowego.

Pytam przedsiębiorcę, czy byłby tak uprzejmy i zechciał jeszcze raz

wystawić ciało mojej matki w głównej sali.

– Znowu? – upewnia się, najwyraźniej zniecierpliwiony.

Kiwam głową.

– Proszę – mówię. Jeszcze raz, ostatni, musze stanąć przy niej,

dotknąć jej włosów, policzka. Jeszcze tylko raz musze się upewnić, że to

prawda: czar prysł, wyzwoliła mnie jej śmierć.

Na pogrzebie ojciec pomaga dźwigać trumnę. On także wie, że to

koniec. Spogląda na mnie i widzi, że już do niego nie należę. Może

background image

wyczytać w moich oczach, których spojrzenie beznamiętnie wytrzymuje

jego wzrok, że jego oczy już nie wydają mi się namiętne ani nawet

tajemnicze, jedynie nabiegłe krwią, zmęczone. Przysłaniają je zmrużone

powieki, kiedy na mnie patrzy, a ja patrzę na niego, i pojmuję, że wie.

O dziwo, ta świadomość nie prowokuje łez ani jego, ani moich. Czy

bez matki w charakterze świadka nie jestem w stanie go oczarować? To

jedno z wielu pytań, których nigdy ojcu nie stawiam, które się nasuwa po

tym, jak ze sobą zrywamy, nagle i ostatecznie. Podczas rozmowy

telefonicznej. A wówczas żadne z nas nie płacze, o nic nie prosi, nie

wypowiada słowa „kocham”.

– Czyżby miałby to być wybór w rodzaju „wszystko albo nic”? –

pytam. Dlaczego akurat ja miałabym wyrazić to, co jak wiem, jest

prawdą: nie możemy zacząć od początku, musimy się pożegnać.

Nieporadnie staram się zmniejszyć nasze udręki, uciekając się do

sarkazmu. – Nie miałbyś ochoty dla odmiany spróbować czegoś bardziej

konwencjonalnego? Rozumiesz, od czasu do czasu telefon, kartka na

urodziny?

– Czyżbyś mnie jeszcze nie znała? – odpowiada ojciec głosem tak

spokojnym i lodowatym, jakiego u niego jeszcze nie słyszałam. – Nie

znasz odpowiedzi?

– Owszem – mówię – znam.

Czego innego nauczyły mnie ostatnie lata, jak nie tego, że ojciec nie

bierze nawet odrobiny mniej niż całą mnie?

background image

– Co wybierasz? – odzywa się po długiej chwili milczenia.

– Nic – brzmi moja odpowiedź. – Wiesz przecież, że muszę wybrać

nic.

Jego żona pakuje rzeczy, które zostawiłam w jego domu, a babka

płaci, by do mnie wróciły.

– Dzięki Bogu – mówi, kiedy proszę ją o pieniądze.

Użycza głosu słowom, które nadal dźwięczą mi w uszach: „Dzięki

Bogu, wreszcie jest po wszystkim”.

Po długim okresie modlitw o uwolnienie – błagania losu

o wybawienie, bo bez interwencji losu sama nie potrafiłabym tego

dokonać – nie spodziewam się, że nasze rozstanie będzie bolesne. Lecz

utrata ojca będzie mnie martwić; będzie mnie ranić i już nigdy nie

przestanie. Nie ucieknę od tego, jak nie ucieknę od miłości do matki

i wyrzutów sumienia, że tak bardzo ją skrzywdziłam.

Utrata ojca prześladuje mnie tak samo jak w odległej przeszłości,

kiedy widziałam mężczyznę bez twarzy, który chodzi po korytarzach

naszego domu. Gdzieś w świecie jest ojciec, którego nie mogę poznać.

Dawniej był obcy, bo nieobecny, a teraz, gdy go poznałam i on poznał

mnie, reszta mojego życia zależy od tego, czy będziemy od siebie dość

daleko.

Po modlitwie nad grobem ojciec i ja stoimy w milczeniu przy

background image

trumnie wiszącej nad otwartym, mrocznym dołem chwilę przed

opuszczeniem. Kwatera ma podwójne dno. Babka wykupiła ją z myślą,

że pewnego dnia na górze spoczną jej szczątki.

Ale po latach, gdy babka umiera, lekceważę jej życzenie, aby zostać

pochowaną w tym samym grobie. Polecam poddać jej ciało kremacji

i sama rozsypuję prochy. Nie pozwolę jej spocząć na wieki nad moją

matką. Nie pozostawię matki na wieczność pod tym ciężarem.

Na płycie nagrobnej znajduje się tylko imię matki, jej nazwisko,

data urodzenia oraz śmierci. Kiedy płyta jest gotowa, od razu robi mi się

przykro, że nie dodałam słowa „Ukochana”.

W dniu, kiedy zamówiłam tablicę, dzień po śmierci matki, usiadłam

obok babki w biurze przedsiębiorstwa pogrzebowego i przejrzałam

ciężką księgę ze zdjęciami rozmaitych wzorów. Wybrałam granit na

brązie i starannie dobrałam typ liternictwa. Ale pozostawiłam puste

miejsce pod datami, bo tamtego popołudnia wydało mi się, że nie

zasłużyłam na użycie jedynego słowa, które mogło być tam wyryte.

Słowa prawdziwego.

„Ukochana”.

Nie prowadzę dziennika snów, ale 7 lutego 1995 roku przyśniło mi

się coś tak niezwykłego, że tego dnia zaznaczam datę w kalendarzu,

pisząc „Matka”. Nie musze zapisywać, co się w tym śnie dzieje. Wiem,

background image

że zawsze będę pamiętała wszystko bardzo dokładnie.

Matka odnajduje mnie w kuchni. Jest jeden z zimowych poranków.

Właśnie przygotowuję śniadanie dla mojej rodziny. Na górze wszyscy

jeszcze śpią. Wzdrygam się, kiedy podnoszę wzrok znad stolnicy i widzę

ją. Boje się. Wszystkie sny, w których występuje matka, są koszmarami.

Ale tym razem wydaje się przyjazna, niemal pełna entuzjazmu. Światło,

które przenika przez szklane drzwi i pada na nią, jest doskonale czyste

i białe – to odbite od śniegu promienie słońca. Ma na sobie dopasowany,

granatowy kostium, starannie skrojony z materiału tak ładnego

i lśniącego, że aż bije w oczy. Dziwię się, że przychodzi do mnie wiele

lat po śmierci, i jednocześnie fascynuje mnie każdy szczegół jej

obecności. Klapy kostiumu – jakże są doskonałe! Chcę ich dotknąć,

dotknąć jej, ale nie chcę, żeby zniknęła. Pragnę pokazać jej moje dzieci,

ale boję się ryzykować wyjścia z kuchni albo spłoszenia jej głośnym

wołaniem.

Mimo wszystko duch nie znika, świeci zupełnie realnie. Mam

rozdwojoną świadomość, która czasem występuje w snach, i w tym śnie

dokonuję spostrzeżenia, że duch matki naprawdę jest ze mną, że nie

byłabym w stanie sfabrykować ludzkiej obecności wyłącznie z tęsknoty.

– Och, mamo – mówię w końcu, ale nie ośmielam się jej dotknąć –

jesteś taka piękna i masz na sobie najpiękniejsze ubranie. – Wzrusza

ramionami na ten komplement, jakby nie obchodził jej własny wygląd

i jakby w ogóle nie dbała o tego rodzaju sprawy. A ja wiem, że obie

background image

myślimy tylko o jednym: jak to było na końcu, gdy rak wykradł jej

młodość, urodę, zakpił sobie z próżności.

Nie dzieje się nic szczególnego, ale i tak wszystko wychodzi na jaw.

Matka i ja przyglądamy się sobie uważnie. Zaglądamy sobie w oczy

głębiej niż kiedykolwiek w życiu. Nie spieszymy się. Nasze twarze dzieli

zaledwie kilka cali. Nie poruszamy się, nie mrugamy. Kiedy patrzymy,

wyraża się wszystko, co kiedykolwiek czułyśmy, lecz czego nigdy żadna

z nas nie wypowiedziała. Jej młodość, egoizm i brak szczęścia; moja

młodość, mój egoizm i brak szczęścia. Nasza samotność. Wzajemne

zdrady.

W tym śnie czuję, że ona mnie wreszcie poznaje i ja odwzajemniam

jej się tym samym. Czuję, że przestajemy mieć nadzieję na inną córkę,

na inną matkę.

background image

Podziękowania

Mam dług wdzięczności wobec Amandy Urban i Kate Mediny za

ich niezłomną wiarę i wsparcie, wobec Janet Gibbs za to, że zechciała

słuchać, i Dawn Drzal, że zgodziła się czytać, wobec Jill Simonsen za jej

przyjaźń i wobec Colina za wszystko.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Kathryn Pocałunek
Harrison Kathryn poCALUnek
Harrison Kathryn Pocalunek
Harrison Kathryn Pocałunek
JEJ PORTRET, teksty piosenek
04 Jej portret
jej portret
jej portret nuty
Harrison Kathryn Pocałunek(1)
Bogusław Mec jej portret
Bożek Renata Jej Portret Madame Sinobroda
Harrison Kathryn Tysiąc drzewek pomarańczowych
Brodeur Adrienne Jej Portret Obóz dla prawdziwych mężczyzn
Vreeland Susan Jej Portret Dziewczyna w hiacyntowym błękicie
Jej portret
Jej portret
Jones Susanna Jej Portret Ptak, który zwiastował trzęsienie ziemi
Hart Josephine Jej Portret Grzech
Harrison Kathryn Tysiac drzewek pomaranczowych (01 03)

więcej podobnych podstron