Aleksander Scibor Rylski Czlowiek z Zelaza

background image

Aleksander ŚCIBOR - Rylski

człowiek z żelaza

background image

Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy,

ś

e ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem

I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie.

A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem,

Są niby ogród, kiedy stoisz w branie.

Wejść tam nie można. Ale jest na pewno.

Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,

Jeszcze kwit nowy i gwiazdkę niejedną

W ogrodzie świata byśmy zobaczyli.

Niektórzy mówią, że nas oko łudzi

I że nic nie ma, tylko się wydaje.

Ale ci właśnie nie mają nadziei.

Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,

Cały świat za nim zaraz być przestaje

Jakby porwały go ręce złodziei.

Jesteśmy w studio nagrań Polskiego Radia na Myśliwieckiej. Na Sali przy

mikrofonie aktorka. W kabinie za szkłem reżyser programu, technik I, technik II oraz

nasz bohater, redaktor Winkel.

REśYSER: Chce pani przesłuchać?

AKTORKA: Wolałabym.

REśYSER: Puść jej.

TECHNIK I: I tak nie ma czasu na poprawki.

REśYSER: No, to musi się jej podobać.

WINKEL: Najbardziej spodoba się cenzurze.

REśYSER: Może nie zauważą.

WINKEL: Miłosza?

REśYSER: Stary, mają masło na głowie. Tu strajk, tam strajk… Słyszałeś?

Wczoraj stanęło Wybrzeże.

WINKEL: A jutro ty staniesz z programem.

background image

TECHNIK I: Panie Winkel, zaraz pan wchodzi.

WINKEL: Ja zawsze wchodzę na czas.

TECHNIK I: Ale pan ma cztery baby na głowie. Trzeba je przygotować

rozsadzić…

REśYSER: Myślisz, że mi to zdejmą?

WINKEL: Zdejmą ci razem ze skórą.

TECHNIK II: Musimy kończyć.

REśYSER: No, to dziękujemy pani.

AKTORKA: Nie rozumiem.

REśYSER: Studio nam się kończy. Nie mamy czasu.

AKTORKA: Co to znaczy „nie mamy czasu”?

TECHNIK I: Było bardzo fajnie, dziękujemy pani.

AKTORKA: Ale te ostatnie dwa wersy…

TECHNIK I: Strasznie nam przykro, ale nasz czas minął. (Do Winkla) Pan

jeszcze tutaj?

Korytarz studia. Przy drzwiach do sali siedzą cztery panie w różnym wieku.

Podbiega do nich Winkel i przysiada na brzeżku wolnego krzesła.

WINKEL: Proszę pań, za chwilę będziemy mieli studio, więc przepowiedzmy

sobie jeszcze raz, żeby nam wyszło gładko i naturalnie. No więc tak, jak ustaliliśmy,

panie jako przedstawicielki organizacji kobiecych, wyrażają kolejno głęboki niesmak

i zaniepokojenie z powodu tak zwanych nieuzasadnionych przerw w pracy. (Zwraca

się do jednej z pań). Pani przedszkolanka z Elbląga pierwsza.

Króciutka konsternacja: widać, że Winkel pomylił swoje rozmówczynie.

Wreszcie jedna z nich wyjaśnia sytuację.

PRZEDSZKOLANKA: To ja, proszę pana, ja jestem z Elbląga…

WINKEL: A tak, pani, oczywiście. Chodzi o te strajkujące autobusy.

PRZEDSZKOLANKA: Tak, pamiętam, co mam powiedzieć. śe jeszcze czuję

te dwadzieścia kilometrów w nogach. I że nie rozumiem pracowników MPK. Moim

obowiązkiem wobec rodzin dzieci, których ojcowie strajkują…

WINKEL: Ale tu jest napisane inaczej.

PRZEDSZKOLANKA: Przepraszam…Których ojcowie samowolnie

przerwali pracę…No, więc moim obowiązkiem jest wezwać ich, no, wezwać…

WINKEL: Niech pani przeczyta spokojnie. No, nie denerwujmy się.

background image

PRZEDSZKOLANKA: Naszą przymusową sytuację wykorzystują kierowcy

prywatnych samochodów, biorąc za podwiezienie 50 złotych.

WINKEL: Świństwo, nie? (Zwraca się do następnej z pań). A teraz o tych

bananach. śe stoją w porcie statki…

PANI II: Tak, tak, wiem.

WINKEL: No, to proszę. W portach stoją nierozładowane statki z bananami i

banany tam oczywiście gniją.

PANI II: Chodzi o to, że są to witaminy, a nasze dziecie…

TECHNIK II (podchodząc): Panie redaktorze, telefon do pana.

WINKEL: Chwileczkę. No, więc nasze dzieci…

PANI II: Są niedożywione, cierpią na awitaminozę.

WINKEL (wstając): No i doskonale.

PANI III: Ja jeszcze chciałam… coś od siebie. (Podnosi głos). My, kobiety

polskie, apelujemy do was jako żony i matki: zabierzcie się do pracy!

WINKEL: O, dziękuję, bardzo ładnie pani to ujęła.

PANI II: Ja bym jeszcze chciała dodać do tych bananów – o ich wartości

odżywczej…

TECHNIK II: Panie Winkel, to jest pilne.

WINKEL: Przepraszam.

Wracają obaj do kabiny. Technik I właśnie odkłada słuchawkę na widełki.

WINKEL: Co jest?

TECHNIK I: Chyba draka.

WINKEL: To znaczy?

TECHNIK I: Ma pan natychmiast stawić się u szefa.

WINKEL: Którego?

TECHNIK I: Najwyższego.

WINKEL: Wciurności…

TECHNIK I: Niech pan przed wyjściem zapłaci dług w bufecie.

WINKEL: Myśli pan, że może być tak źle?

TECHNIK I: A pan nie myśli?

WINKEL (do reżysera): Mundek, Mundek, błagam cię, zrób to za mnie, bo mi

głowę urwą!

REśYSER: A ile masz tego długu?

WINKEL: Ach, nie, chodzi mi o te baby!

background image

REśYSER: Też miałeś pomysł!

WINKEL: Ja? (Wzrusza ramionami). Kazali mi. Błagam cię!

REśYSER: Dobra, ale zrewanżuję ci się w tej samej walucie.

WINKEL (do technika I): Kto dzwonił?

TECHNIK I: Za pięć minut będzie na dole czekał samochód.

WINKEL: Ale kto dzwonił?

TECHNIK I: Pierwszy zastępca.

WINKEL: Włos mi się jeży.

TECHNIK I: Niech pan poprosi którąś panią o grzebień.

WINKEL: Pierwszy zastępca… osobiście?

TECHNIK I: Niebieski Fiat 132. powodzenia.

W chwilę potem Winkel wybiega z gmachu. Przed bramą czeka już

perłowoniebieski samochód. Obok stoi antypatyczny blondyn w nienagannym

garniturze.

BLONDYN: Pan Winkel?

WINKEL: Dostałem telefon…

BLONDYN: Proszę

WINKEL: Musiałem przerwać nagranie.

BLONDYN: Niech pan wsiada. Czekają na pana.

WINKEL (wsiadając): Czy pan się może orientuje…

BLONDYN: Nie.

WINKEL: Przepraszam.

Po chwili są już na szosie za miastem. Winkel przeciera spocone czoło. Widać,

ż

e ręce mu się trzęsą. Ukradkiem sięga do wewnętrznej kieszeni wiatrówki, wyjmuje

płaską butelkę, odkręca metalową zakrętkę i przytyka szyjkę do ust. W tej chwili jego

wzrok spotyka się w lusterku z uważnym spojrzeniem blondyna.

WINKEL (speszony): Gardło mi nawala.

Tamten nie odpowiada. W milczeniu zajeżdżają przed fronton okazałego

pałacu, ukrytego wśród drzew. Wchodzą do hallu. Przez uchylone drzwi widać duży

pokój, urządzony z należnym przepychem. W pokoju kilku panów po czterdziestce.

Stolik z butelkami jak w angielskim filmie. Ściszona, wyraźnie zasadnicza rozmowa.

Od grupy rozmawiających odrywa się szef. Wysoki, niedbały, o zmysłowych ustach.

Podchodzi.

background image

BLONDYN: Pan Winkel.

SZEF: Nalej sobie i zaczekaj w hallu.

BLONDYN: Dziękuję, mam kłopoty z wątrobą.

SZEF: To sobie nie nalewaj, ale i tak zaczekaj.

Blondyn cofa się do przedsionka. Szef przygląda się Winklowi. Ten milczy z

uszanowaniem.

SZEF: No, co się tak patrzycie?

WINKEL: Czekam na polecenia.

SZEF: Na jakie?

WINKEL: No, nie wiem.

SZEF: To skąd wiecie, że będą polecenia?

Winkel milczy stropiony. Szef odwraca się w stronę rozmawiających w głębi

pokoju.

SZEF: Heniu, pozwól.

Z kryształową szklaneczką w ręku podchodzi masywny mężczyzna o byczym

karku.

SZEF: Przyjrzyj mu się. Ten?

I ZASTĘPCA: Ten.

SZEF: I co?

I ZASTĘPCA: Mówiłem ci. Budzi zaufanie.

SZEF: Powiedz coś o nim.

I ZASTĘPCA: No cóż, kiedyś był ambitny. Robił audycje o wypadkach

grudniowych. Jedną mu nawet puścili… a może dwie?

SZEF: A teraz?

I ZASTĘPCA: Teraz jest zdyscyplinowany.

SZEF: A co się lepiej opłaca?

I ZASTĘPCA: Każ sobie przysłać jego listę płacy.

SZEF( do Winkla): A co wy na to?

WINKEL: Nie narzekam, szefie.

SZEF: Kiepsko byłoby zostać na lodzie?

WINKEL: Zdaje mi się, że moja praca…

SZEF: Mnie nie obchodzi, co wam się zdaje. Daj mu coś do picia.

Tamten daje Winklowi własną szklaneczkę. Winkel z wysiłkiem powstrzymuje

się, by nie wypić jej duszkiem.

background image

I ZASTĘPCA: Wypijcie zdrowie szefa. Drugiego takiego ze świecą szukać.

Prawda?

WINKEL: Święta prawda.

SZEF: No, to załatw z nim, co trzeba.

Odwraca się i odchodzi. I zastępca wyjmuje z kieszeni grubą kopertę i rzuca ją

na stolik, obok leżącego tam miniaturowego magnetofonu.

I ZASTĘPCA: Tu są takie materiały, to pan sobie przejrzy. Sprzęt też jest… i

to wysokiej klasy. A tu są pieniądze.

Wyciąga z wewnętrznej kieszeni gruby plik banknotów.

I ZASTĘPCA: Pan to schowa, tu jest ładne parę złotych. A tu mi pan to

wszystko podpisze. O tutaj.

Kładzie przed Winklem jakiś kwit i długopis.

WINKEL: Ale ja na razie… nie bardzo rozumiem…

I ZASTĘPCA: Zrozumie pan na miejscu.

WINKEL: To znaczy gdzie?

I ZASTĘPCA: Jak to gdzie? W Gdańsku! I niech pan pamięta, panie Winkel:

wszystko zostało między nami. Jasne?

Dworzec w Gdańsku późnym wieczorem. Z warszawskiego pociągu wysiada

Winkel, ciągnąc za sobą podróżną torbę. Staje na środku peronu i rozgląda się

niepewnie. Po chwili podchodzi do niego wysoki, barczysty mężczyzna o mrocznej

twarzy i pochmurnym spojrzeniu.

OGRODNIK: Pan Winkel? Przyjechałem po pana. Proszę tędy.

Bierze torbę Winkla i rusza w stronę wyjścia.

WINKEL: Przepraszam bardzo, czy pan…

OGRODNIK: Słucham?

WINKEL: Nie, nic…

W milczeniu odjeżdżają spod dworca.

Gabinet dyrektora Badeckiego w dobrym, przedwojennym niemieckim

budownictwie. Gdańskie meble, bibeloty, mierne obrazy w kosztownych ramach.

Telewizor podłączony do przenośnego magnetowidu. Migawkowe scenki, powielające

wielokrotnie tę samą postać: młodego człowieka o zaciętej, chwilami wręcz

zdesperowanej twarzy. Jest to Maciek Tomczyk, jeden z młodych przywódców

background image

sierpniowego strajku w stoczni gdańskiej. Jego interlokutorem jest przedstawiciel

telewizji francuskiej. Rozmowa toczy się przed kamerami TV, a jej tłem są fragmenty

zamarłej stoczni.

REPORTER: Bonjour. Nos sommes sur la terre de chantier navale de Gdańsk.

C’est le vingt aout mille neuf cent quatrevingts. C’est ce jeune home Maciej

Tomczyk, qui a declanche la greve. Panie Tomczyk, proszę nam powiedzieć, w jaki

sposób strjk się zaczął.

MACIEK: Strajk był przygotowany już wcześniej przez grupę założycielską

wolnych związków zawodowych. Jak pan się domyśla, grupa ta musiała działać, jakby

to powiedzieć nieoficjalnie…

REPORTER: Nielegalnie.

MACIEK: Zostańmy przy słowie „nieoficjalnie”. Byliśmy narażeni na liczne

represje, ale udało nam się przetrwać. Ustaliliśmy, że ruszymy czternastego sierpnia.

Tego dnia przyszliśmy tutaj wcześniej we trzech, dwóch chłopaków i ja. Mieliśmy

przygotowane plakaty, siedem plakatów i ulotki. Było półtora tysiąca ulotek, no to ja

wziąłem osiemset na siebie. Przyszedłem na oddział, przylepiłem plakat na oknie,

rozrzuciłem ulotki w szatni i pytam chłopaków, czy ruszamy. A musi pan wiedzieć, że

całe wolne związki, to wtedy było kilka osób u nas i kilka na Śląsku – ale okazało się,

ż

e to wystarczy, bo cały kraj był już gotów i czekał. To chłopcy mówią, że tak, że idą,

bo zwolniono z pracy panią Anię. To właśnie było w naszych ulotkach i na plakatach;

te nasze żądania, czy jak się teraz mówi postulaty: przywrócenie do pracy pani Anny

Walentynowicz, która razem z nami zakładała te tajne związki, podwyżka 1000

złotych i dodatek drożyźniany. Jak pan widzi, zaczęło się od bardzo skromnych

żą

dań…Poszliśmy przez stocznię, a do nas dołączali się coraz nowi, aż wreszcie już

dużym tłumem idziemy pod dyrekcję. Tu przylatuje do nas personalny i jeszcze inni z

biura kadr i pytają: co tu się dzieje? Co wy robicie? A my mówimy: zaraz,

chwileczkę, czekamy jeszcze na kogoś, kto ma przyjść, a potem będziemy gadać. A

czekaliśmy na Lecha Wałęsę, który też był zwolniony i musiał się jakoś przekraść, bo

przez żadną bramę by go nie puścili. Wreszcie patrzymy: jest Lechu, zasuwa przez

płot. Za chwilę mieliśmy już komitet strajkowy i tak to się zaczęło naprawdę…

Człowiek, który przywiózł Winkla, a którego wszyscy nazywają Ogrodnikiem –

wyłącza magnetowid. Badecki, rozparty w fotelu za biurkiem, podnosi spoconą twarz.

Jest to mężczyzna po czterdziestce, mocno wyłysiały, niechlujny i widać, że ciężko

chory na serce – co chwilę brak mu tchu i wtedy cały sinieje, jakby miał zaraz skonać.

background image

Ale małe, podkrążone oczy przez cały czas płoną mu nienawiścią.

BADECKI: To jest facet, który rozpoczął strajk w stoczni. Nazywa się Maciej

Tomczyk, nawiasem mówiąc bękart, ale ze specyficznym rodowodem. Jego nieślubny

ojciec strajkował w tej samej stoczni – dziesięć lat temu. Nawiasem mówiąc jakaś

przypadkowa kula… Wiecie, jak to jest w czasie ulicznej strzelaniny. W każdym razie

mamy do czynienia z piękną kontrrewolucyjną tradycją.

Winkel siedzi na brzeżku krzesła, po drugiej stronie biurka, trochę bokiem –

tak, by mógł zerknąć na zmianę to w telewizor, to w twarz Badeckiego. Milczy; widać,

ż

e jest skonsternowany; wciąż jeszcze nie w pełni rozumie, po co został przysłany.

OGRODNIK: Chce pan zobaczyć jeszcze raz?

Dotyka palcem włącznika magnetowidu.

WINKEL: Nie, nie, dziękuję bardzo.

Bezmyślnie tasuje w rękach plik zdjęć i papierów, potem wsuwa je z powrotem

do dużej koperty i nieśmiało kładzie na biurku.

BADECKI: Co wy mi to oddajecie? No, przecież to jest materiał wyjściowy

do waszej dalszej pracy.

WINKEL: Słucham?

BADECKI: Do dalszej pracy.

WINKEL: Przepraszam, ale ja chyba niezupełnie rozumiem.

BADECKI: Więc ruszcie mózgiem. Kiedy to wszystko się zacznie i

weźmiemy ich wszystkich za dupę…Tomczyka, oczywiście, także… Powstanie

obawa legendy. I my tę legendę będziemy musieli natychmiast rozwiać. Każdy z was

dostał do obróbki któregoś z tych Robespierrów. Panu przypadł właśnie Tomczyk.

WINKEL: Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mnie… Dlaczego akurat ja?

BADECKI: Z początku sam się zastanawiałem. A teraz myślę, że to był niezły

pomysł; niezły pomysł, ja bym na to nigdy nie wpadł. Pan tu był dziesięć lat temu,

zaraz po tych zamieszkach, prawda?

WINKEL: No, byłem; ale krótko.

BADECKI: I pisał pan słodkie reportaże dla tutejszej rozgłośni: o robotnikach

i ich niezawinionej krzywdzie. Pisał pan?

WINKEL: Puścili mi tylko jeden, czy dwa; resztę zdjęli…

BADECKI: I miał pan potem, jakby to powiedzieć, pewne przykrości.

WINKEL: Nie warto o tym mówić.

BADECKI: A pan wie, kto pana wtedy wyciągnął?

background image

WINKEL: No nie, nie bardzo.

BADECKI: A to ja, widzi pan.

WINKEL: A nie, tego nie wiedziałem.

BADECKI: Pan mnie nie znał, a ja pana znałem. Dobre co?

Zanosi się rzężącym śmiechem, który przechodzi w atak duszności. Winkel

zrywa się, ale nie wie jak mu pomóc. Po chwili Badecki przychodzi do siebie.

BADECKI: No, dobrze, już dobrze. Może pan pokwituje odbiór samochodu.

Popycha ku niemu jakiś bloczek i rzuca na biurko długopis. Winkel podpisuje.

Badecki przyciąga bloczek do siebie i wrzuca go do szuflady.

BADECKI: No i jeszcze coś. Może pan słyszał: Komitet Strajkowy zakazuje

sprzedaży alkoholu. Na całym Wybrzeżu nie dostanie pan nawet kropelki; kompletna

prohibicja. Ale my sobie jakoś poradzimy.

Wstaje i ciężko podchodzi do olbrzymiego kontrabasu, stojącego w kącie.

Obraca go; teraz widzimy, że rzekomy kontrabas jest po prostu podręcznym barkiem.

Na kilku półeczkach, umieszczonych wewnątrz instrumentu, połyskują niezliczone

butelki przednich trunków. Badecki bierze dwie butelki whisky i wraca z nimi do

biurka. Jedną otwiera, drugą wręcza Winklowi.

BADECKI: Proszę, przyda się to panu.

WINKEL: Dziękuję.

BADECKI: Wydają te swoje zarządzenia, a nie pomyślą, że Polak z Polakiem

na trzeźwo się nie dogada.

Nalewa whisky do dwóch szklaneczek, stojących na biurku.

BADECKI: Pan z wodą?

WINKEL: Raczej nie.

BADECKI: To dobrze, bo mogłaby być tylko woda z kranu; syfon pusty. A

wracając do sprawy: widzi pan, Warszawa jest chora na uwiąd woli. Powkładali białe

rękawiczki i próbują głaskać bestię po pysku. A w Gdańsku jest jeszcze gorzej:

tutejsze czynniki zatraciły resztę instynktu państwowego. Idą strajkującym we

wszystkim na rękę, a najchętniej padliby Komitetowi w ramiona. A przecież jest jeden

aksjomat niepodważalny: że władzą nie można dzielić się z nikim; a już szczególnie z

kontrrewolucją. Bo my musimy nazywać rzeczy po imieniu: to jest kontrrewolucja,

panie Winkel i trzeba z nią walczyć tak, jak klasa robotnicza zawsze walczyła z

kontrą.

WINKEL (zerkając łakomie na szklaneczkę z alkoholem): A co ze mnie za

background image

klasa? Ja jestem po prostu mały człowiek z jeszcze mniejszym magnetofonem…

BADECKI: Pij pan, pij pan, po to nalałem. Swój swojego wyczuje przez

skórę. A co do tej stoczniowej kontry? Pan nie jest sam, panie Winkel. Pan ma do

wykonania tylko swój kawałek roboty. A takich jak pan jest więcej i każdy też ma do

wykonania swój kawałek. Jeżeli każdy z was się wywiąże z tego jak należy…Tu nie

ma wóz albo przewóz. Jeżeli my sami, panie, nie zrobimy z tym porządku, zrobią to

za nas sojusznicy… tylko co Polsce z tego przyjdzie? I co przyjdzie nam wszystkim,

prawdziwym patriotom i komunistom? Panie Winkel, Warszawie trzeba pomóc,

trzeba jej udowodnić, że zawisło nad nami śmiertelne niebezpieczeństwo.

WINKEL: Ale jak, panie Badecki, jak pomóc, jak udowodnić?

BADECKI (unosząc się coraz bardziej): Trzeba ich wyprowadzić na ulicę!

Tak jak dziesięć lat temu! Niech wylezą z tego swojego kurnika, niech palą urzędy i

komitety, niech się biją z milicją, niech sami zdychają i zabijają naszych ludzi!

WINKEL: A jak nie wyjdą?

BADECKI (histerycznie): Wyjdą, wyjdą muszą wyjść! Tylko trzeba znaleźć

jakiś pretekst! Trzeba ich sprowokować! I ten, kto to wymyśli, kto to zrobi, może

liczyć na każdy awans i każdą nagrodę! Może liczyć na wszystko! Jeżeli na przykład

pan… Jeżeli panu się uda… Jeżeli… To ja… to my…

Sinieje i łapie się za serce

WINKEL (do Ogrodnika): Niech pan dzwoni po pogotowie!

OGRODNIK: To nic takiego. Dyrektor często tak zapada od czasu jak przestał

być dyrektorem…

Ciemną ulicą Gdańska jedzie Fiat 126p na światłach. Co pewien czas mija

zaparkowane wozy milicyjne i wzmocnione patrole z bronią maszynową. We wnętrzu

samochodu Ogrodnik i Winkel. Przez długi czas obaj milczą, tylko Winkel raz po raz

ociera rękawem spocone czoło.

WINKEL: Wie pan, już się bałem…

OGRODNIK: Pan?

WINKEL: To wyglądało okropnie.

OGRODNIK: A ja sobie myślałem, że pan jest bardzo odważny człowiek.

WINKEL: Dlaczego?

OGRODNIK: Przyjechać tutaj, teraz? I z dobrej woli pchać palec między

drzwi? A jak panu, nie daj Boże, przytrzasną?

background image

WINKEL: Mnie? Skądże znowu!

OGRODNIK: Nie? To znaczy, że pan po prostu robi zawsze co każą.

WINKEL: Szarzy ludzie nie mogą wybierać.

OGRODNIK: Czasem mogą, mogą. Ale co tam, nie moja sprawa. Ja tylko

myślę, że tu się niedługo zacznie. W razie czego proszę pamiętać, że pana

ostrzegałem.

W milczeniu zajeżdżają przed hotel, który – w przeciwieństwie do całego

miasta, jest rzęsiście oświetlony i pełen gwaru. Ogrodnik wyłącza silnik i bierze torbę

Winkla.

OGRODNIK: Proszę za mną.

Obaj wchodzą do hallu, wypełnionego tłumem podnieconych dziennikarzy z

Zachodu. Ogrodnik podchodzi do recepcji.

OGRODNIK: Dobry wieczór. Mieliśmy tu zarezerwowany pokój na nazwisko

Winkel.

RECEPCJONISTA: Jak pan mówi?

OGRODNIK: Winkel.

RECEPCJONISTA (sprawdzając listę zamówień): Tak jest, zgadza się.

Dowód pana proszę.

OGRODNIK: Dowód, proszę pana.

Winkel zaczyna przetrząsać kieszenie, potem wypatrosza niechlujnie

załadowaną torbę. Widać, że pakował się w ostatniej chwili, wrzucając wszystko na

łapu capu. Wreszcie w paczce pieniędzy, owiniętych gazetą, znajduje wytłuszczony i

postrzępiony dowód osobisty. Podaje go Ogrodnikowi, a ten kładzie dokument na

kontuarze.

RECEPCJONISTA: Tak, 1303.

Kładzie przed nimi klucz. Ogrodnik bierze go, jeszcze raz chwyta torbę Winkla

i podchodzi z nią do windy. Tu stawia ją na posadzce, a z kieszeni wyciąga kluczyki i

dowód rejestracyjny samochodu.

OGRODNIK: Gdyby co, to ma pan pełen bak. A przepustka jest w skrytce

Fiata.

WINKEL: Nie rozumiem, gdyby co?

OGRODNIK: W nocy nic, ale jutro?... Dobranoc panu.

WINKEL (machinalnie): Dobranoc.

Ogrodnik odchodzi równym, obojętnym krokiem.

background image

Korytarz na trzynastym piętrze hotelu. Nadchodzi Winkel, ciągnąc torbę za

jedno ucho po puszystym dywanie. Staje przed drzwiami z numerem 1303, otwiera je i

zatrzymuje się niepewnie. W pokoju, na fotelu pod oknem siedzi jakiś młody, smukły

mężczyzna o pociągłej, nieruchomej twarzy. Winkel cofa się i jeszcze raz sprawdza

numer na drzwiach.

WINKEL: Przepraszam bardzo, ale…

WIRSKI: Wszystko się zgadza. To jest pokój 1303, a pan nazywa się Winkel.

Proszę wejść i zamknąć drzwi.

Winkel bardzo niepewnie wykonuje polecenie nieznanego mężczyzny i

zatrzymuje się zaraz za progiem.

WIRSKI: Co się tak patrzycie?

WINKEL: Przepraszam, ale ja…

WIRSKI: Nie będę się wam przedstawiał, że jestem z policji i jestem tutaj

specjalistą od połykania gówna. Siadajcie.

Winkel zostawia torbę na podłodze i ostrożnie przysiada, naprzeciw

Wirskiego. Jest wyraźnie zmęczony niespodziankami, które spotykają go jedna po

drugiej, a których istoty nie może w pełni zrozumieć. Tamten obserwuje go z lekkim,

troczę chłodnym uśmieszkiem.

WIRSKI: Władza to nie jest dobry wujek, jak się to paru towarzyszom na

górze wydaje. Chcieli się kochać z narodem bez kłopotów, no i musiało się to kiedyś

wreszcie zesrać.

Winkel milczy. Tamten dalej obserwuje go z tym samym uśmieszkiem i prawą

ręką głaszcze pieszczotliwie błyszczącą teczkę, którą trzyma na kolanach. Potem bez

pośpiechu wyjmuje mały kluczyk z kieszonki na piersiach i podciąga brzeg rękawa na

lewej ręce. Dopiero teraz widzimy, że uchwyt teczki przypięty jest kajdankami do

przegubu lewej ręki Wirskiego. Ten wprawnie, jednym ruchem rozpina kajdanki i

wrzuca je do kieszeni. Potem otwiera teczkę, chwilę grzebie w wypełniających ją

papierach i wreszcie wyciąga jeden plik, spięty grubym spinaczem.

WIRSKI: Tu macie tego Tomczyka i ludzi z jego kręgu. Jest w czym

wybierać.

Z niejaką lubością przegląda papiery, spięte spinaczem.

WIRSKI: Maciej Tomczyk… Alkoholik, szpital psychiatryczny; tu macie

rozpoznanie.

background image

Wyjmuje mały blankiecik i odczytuje go z pewnym trudem.

WIRSKI: Hipertensio arterialis labilis…

Podaje blankiecik Winklowi. Ten przebiega go wzrokiem i podnosi na

Wirskiego zakłopotane spojrzenie.

WINKEL: Chodzi o to, że ma kłopoty z sercem i wątrobą…

WIRSKI (marszcząc się): Naprawdę?

WINKEL: Uczyłem się kiedyś łaciny…

WIRSKI: Co oni mi tu, kurwa, wetknęli?

Wyrywa Winklowi blankiecik, przygląda mu się jeszcze raz, ale teraz ze złością

i chowa go do kieszeni.

WIRSKI: Nieważne. Czyny chuligańskie; o, niby robotnik, a matka ma willę

w Zakopanem i utrzymuje go przez cały czas. O, widzicie? A tu, dalej: pobicie

funkcjonariusza, handel walutą, naruszanie zasad współżycia społecznego,

zdemolowanie świetlicy w akademiku… A to jego żona.

Podaje Winklowi niezbyt wyraźną fotografię, powiększoną z jakiegoś

mniejszego zdjęcia.

WINKEL: A, ja ją znam.

WIRSKI: Tak? Jest teraz zatrzymana.

WINKEL: Tak? A nie, to znaczy – podobna jakaś…

WIRSKI: To ona, ona. Robiła film o tym Birkucie, przodowniku pracy.

Nawiasem mówiąc to ojciec naszego Tomczyka. Dziesięć lat temu targnął się na

władzę ludową i poniósł zasłużoną karę.

WINKEL: Podobno jakaś przypadkowa kula… w czasie tamtych zamieszek…

WIRSKI: A czy nie wszystko jedno?

WINKEL (szybko): Nie widziałem tego filmu.

WIRSKI: Bo go nie skończyła. W telewizji było wtedy paru przytomnych

ludzi… Zresztą dziś także są. Tu jest mój telefon.

Pisze na karteczce kilka cyfr i rzuca Winklowi na kolana.

WIRSKI: No, do środy przygotujcie mi taki scenariuszy… I żeby tam było

wszystko, co chcielibyście wykorzystać – oczywiście po zapoznaniu się z tym, jak to

ładnie mówią dossier. Wybrane materiały skopiujemy sami na ksero. Zajmie nam to

parę godzin. Jak pan będzie gotów, niech pan do mnie zadzwoni. Na początek

proponuję, żeby pan uciął z nią sobie małą rozmówkę.

WINKEL: Z kim?

background image

WIRSKI: No, z żoną tego Tomczyka; to pana trochę zorientuje. Oczywiście

dostanie pan przepustkę do naszego kibelka. Materiały przejrzyjcie, zaznaczcie, co

was zainteresuje, no i uważajcie na nie, bo jakby zginęły, broń Boże, to marny wasz

los. Nikt się do was nie przyzna, a dzisiaj nie można być niczyim człowiekiem. Tu

podpiszcie.

WINKEL: Co?

WIRSKI: Podpiszcie, podpiszcie. I tutaj jeszcze. Przepustkę do nas kładę na

stole. A na teren stoczni lepiej nie wchodźcie. Tam niestety kończy się już nasza

opieka.

Wstaje. Winkel wstaje również, zupełnie zdezorientowany.

WIRSKI (zerknąwszy na zegarek): A teraz posłuchajcie sobie syreniego głosu

naszego pierwszego sekretarza. Od razu lepiej zrozumiecie, co mówiłem.

Włącza mu telewizor i wychodzi. Winkel dalej stoi jak sparaliżowany i tylko z

niedowierzaniem patrzy w drzwi, jakby podejrzewał, że ta cała rozmowa była jakimś

dziwacznym snem. Tymczasem telewizor nagrzewa się i na jego ekranie ukazuje się

twarz łysawego mężczyzny w okularach. Jest to Tadeusz Fiszbach, I sekretarz

Komitetu Wojewódzkiego w Gdańsku.

FISZBACH: Błędem byłoby sądzić, że strajk w Stoczni Gdańskiej, a następnie

w kilkuset innych przedsiębiorstwach Trójmiasta był wynikiem działalności nielicznej

grupy przedstawicieli sił antysocjalistycznych, że jego geneza, przebieg i cele wyrosły

z podłoża oderwanego od klasy robotniczej lub wrogiego Polsce Ludowej. W toku

strajku, mimo jego szerokiego zasięgu, nie ujawniły się w zorganizowanej postaci

dążenia czy działania, które byłyby wymierzone we władzę ludową, w ustrojowe

podstawy państwa lub system naszych sojuszy. Oceny tej nie może zmienić jedno czy

drugie przemówienie, wygłoszone przez osoby przybyłe z zewnątrz i reprezentujące

kręgi dysydenckie, które w tym, co się dzieje, upatrywały szansę dla siebie, lecz

spotykały się ze sprzeciwem klasy robotniczej.

Winkel powoli siada naprzeciw telewizora i kładzie na podłodze papiery,

wręczone mu przez Wirskiego. Przemówienie Fiszbacha trwa nadal.

FISZBACH: Liczba załóg, przystępujących do strajku stale rosła, rozszerzała

się solidarność strajkujących załóg. W odczuciu społeczeństwa Trójmiasta, w tym i

organizacji partyjnych, tylko odpowiedzialny dialog może doprowadzić do

przezwyciężenia impasu i podjęcia pracy przez strajkujących. Spośród politycznych

ś

rodków naszego działania ten staje się obecnie najważniejszym i może się okazać

background image

najbardziej skutecznym. Taki pogląd egzekutywa Komitetu Wojewódzkiego wyrażała

od początku wydarzeń i nadal konsekwentnie zmierza do jego realizacji.

Winkel kręci półprzytomnie głową, jak ktoś, kto bez reszty zagubił się w

gąszczu sprzecznych racji, potem gasi telewizor, wyciąga z torby butelkę, ofiarowaną

mu przez Badeckiego, odkręca ją i kieruje się do łazienki w poszukiwaniu jakiejś

szklaneczki. Znajduje ją na porcelanowej półeczce nad umywalką, ogląda pod światło

i postanawia ją jeszcze trochę przepłukać. Aby to zrobić, odstawia butelkę na brzeg

umywalki, potem odkręca wodę i w tym samym momencie – zawadziwszy o butelkę

rękawem, strąca ją na posadzkę z terrakoty. Rozlega się trzask i złocisty płyn rozlewa

się po całej posadzce. Winkel przez sekundę stoi jak sparaliżowany, potem chwyta

ręcznik i zaczyna nim zgarniać alkohol z posadzki. Musi to robić ostrożnie, aby nie

pokaleczyć się o stłuczone szkło, większe jego kawałki wybiera palcami i odkłada, po

czym stawia szklaneczkę na podłodze i próbuje wycisnąć do niej whisky z

namoczonego ręcznika. Rezultat jest raczej żałosny, do szklaneczki trafia zaledwie

kilka łyków. Winkel podnosi ją do ust i powoli pije alkohol, wypluwając raz po raz

pływające w nim szklane okruchy .Niestety, dawka jest skromna i zaraz się kończy.

Winkel przygląda się pustej szklance z rozpaczą, a potem szybko odstawia ją na

półeczkę; widać, że zaświtała mu nowa nadzieja czy raczej szansa ratunku.

Po paru minutach widzimy go w hotelowym barku, umieszczonym w

gustownych podziemiach. Barek jest prawie pusty, tylko dwóch zagranicznych

dziennikarzy siedzi na wysokich stołkach i bez przekonania pociąg coca-coę. Winkel

usadawia się jak najdalej od nich i obdarza barmankę jak najsłodszym uśmiechem.

WINKEL: Dobry wieczór, kochaniutka. Flaszeczkę muszę skombinować, taka

sytuacja, wie pani…

BARMANKA: Alkoholu nie podajemy.

WINKEL: Nie, ja rozumiem, alkoholu nie podajemy, ale taka cicha akcja –

flaszeczkę do pokoju, raz, dwa i po wszystkim.

BARMANKA: Nic raz, dwa, proszę pana. Jest zakaz, to pan chyba wie.

WINKEL: Ja rozumiem, zakazy zakazami, ale tak dyskretnie… Cena nie gra

roli.

BARMANKA: Mówię wyraźnie, jest zakaz.

WINKEL: Jaki zakaz, czyj zakaz?

BARMANKA: Jest zakaz Komitetu Strajkowego.

WINKEL: Ale proszę pani, co mnie obchodzi zakaz Komitetu Strajkowego, tu

background image

nie stocznia, tu jest hotel! Pani nie obowiązują zarządzenia jakiegoś Komitetu!

BARMANKA: Co mnie obowiązuje to ja sama wiem i niech pan tu głupiego

nie udaje, bo ja te numery znam na pamięć!

Pokój Winkla na trzynastym piętrze. Sam Winkel, zupełnie załamany, siedzi na

fotelu ze zwieszoną głową. Potem podejmuje jakąś nagłą, niemal desperacką decyzję i

chwyta za telefon.

GŁOS TELEFONISTKI: Dobry wieczór, centrala telefoniczna, słucham.

WINKEL: Dobry wieczór pani, chciałbym zamówić błyskawiczną z

Warszawą.

GŁOS TELEFONISTKI: Przepraszam, pan chyba u nas od niedawna.

WINKEL: Nie rozumiem.

GŁOS TELEFONISTKI: Nie mamy połączenia z żadnym miastem w Polsce.

WINKEL: Znowu blokada?

GŁOS TELEFONISTKI: Blokada, proszę pana. Ale może się pan zdecyduje

na telegram, ewentualnie teleks; powinien dojść.

WINKEL: Nie, to chyba nie… To nie na teleks… Może pani tylko łaskawie

zadzwoni do recepcji i powie, że odwołuję rezerwację i jutro wyjeżdżam.

GŁOS TELEFONISTKI: Oczywiście, dobranoc panu.

WINKEL (głucho): Dobranoc.

Odkłada słuchawkę i apatycznie podchodzi do okna. Otwiera je; na dworze

noc, nie słychać normalnego ruchu ulicznego, tylko gdzieś z daleka, od strony stoczni,

dobiega chóralna pieśń „Serdeczna matko, opiekunko ludzi…”

Wczesny ranek. Ulicą biegnącą w stronę stoczni nadchodzi Winkel. Zanurza

się w coraz gęstszy tłum, wreszcie musi się zatrzymać. Dokoła niego twarze pełne

troski i niepokoju, inne znów ścięte wzburzeniem i bólem.

Winkel musi wspiąć się wysoko na palce, aby zobaczyć bramę stoczni, całą w

kwiatach, przyozdobioną wizerunkiem Matki Boskiej i portretem Ojca Świętego. Za

bramą młodzi robotnicy ze Straży Porządkowej, z biało-czerwonymi opaskami na

rękawach, a głębiej grupy stoczniowców w drelichach i ochronnych kaskach na

głowach. Nagle przez tłum przechodzi jakiś szum, coś w rodzaju zbiorowego szlochu i

zbite szeregi zaczynają osuwać się na kolana. Winkel przyklęka z opóźnieniem i

dlatego przez sekundę widzi wyraźnie, jak kilku milczących ludzi w stoczniowych

kaskach wysuwa się z uchylonej bramy. Nad nimi unosi się wilki drewniany krzyż. Ci,

background image

którzy go niosą, osadzają krzyż we wcześniej wykopanym dole, zasypują, umacniają i

stają przed nim na baczność.

Na wózku elektrycznym za kratą bramy pojawia się niemłoda, zniszczona

kobieta i podnosi rękę na znak, że chce przemówić. Towarzyszy jej kilku ludzi,

członków Komitetu Strajkowego, a wśród nich znany już Winklowi ze zdjęć Maciek

Tomczyk. Ten ostatni podaje kobiecie mikrofon.

ANNA HULEWICZ: Wiecie, czyją pamięć chcemy uczcić tym krzyżem.

Wiecie, co się tutaj stało, pod tą bramą w grudniu 1970 roku. Za tych, którzy pierwsi

polegli w grudniowej masakrze odmówmy „Wieczny odpoczynek”. W imię Ojca i

Syna i Ducha Świętego amen. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a Światłość

Wiekuist niechaj im świeci na wieki wieków amen…

Tysiące ust powtarzają z nią słowa modlitwy za umarłych, a chociaż czynią to

półgłosem, ich modlitwa zaczyna huczeć jak nadchodząca burza. Powtarza się to –

zgodnie z obowiązującym obrządkiem – trzy razy. Gdy modlitwa się kończy, straż

stoczniowa spod krzyża robi w prawo zwrot i ciężkim krokiem wraca za bramę. W tej

chwili nad tłumem pojawia się helikopter, zatacza kilka małych kręgów, aż wreszcie

zatrzymuje się wprost nad bramą. Z helikoptera spływa w dół deszcz ulotek.

Widząc to Maciek wchodzi na wózek elektryczny, bierze z rąk Anny mikrofon i

zwraca się do tłumu przed bramą.

MACIEK: Kochani, nie podnoście tego, nie czytajcie. Nam nie potrzebne ich

kłamstwa z powietrza. Oni muszą sami tu przyjść i wysłuchać naszych postulatów. A

te śmiecie pozbiera nasza Straż Porządkowa.

Winkel przygląda mu się z rosnącą uwagą, jeszcze nie całkiem pewien, kogo

widzi. W tej chwili stojący obok człowiek nachyla mu się do ucha.

DZIDEK: Nie wytrzyma.

Winkel ogląda się na niego przez ramię. Widzi trzydziestoletniego mężczyznę o

sympatycznej i skądś już znajomej mu twarzy.

WINKEL: Słucham?

DZIDEK: Mówię, że nie wytrzyma. Inni może wytrzymają – on nie. To

nerwus, proszę pana.

WINKEL: O kim pan mówi?

DZIDEK: O nim. O Maćku.

WINKEL: To jest Maciek? Maciek Tomczyk?

DZIDEK: Pan go nie zna?

background image

WINKEL: Nie.

DZIDEK: Tutaj wszyscy go znają.

Tymczasem Maciek, jakby wyczuwając nastrój tłumu, ponownie podnosi

mikrofon do ust.

MACIEK: Kochani, wiem, że się niepokoicie, co będzie. Rozumiem was. Ale

chcę wam powiedzieć jedno: jesteśmy silni. Nasz Międzyzakładowy Komitet

Strajkowy z Lechem Wałęsą na czele reprezentuje już większość zakładów

Trójmiasta, strajkujących razem z nami. Razem z nami strajkuje też Szczecin i Elbląg.

Kochani, nie jesteśmy sami, cała Polska patrzy na nas. W tej chwili władze nie chcą z

nami rozmawiać, to prawda. Ale będą musiały. I prędzej czy później zaczną. A my

wytrzymamy. Wytrzymamy, kochani, wytrzymamy.

OKRZYK Z TŁUMU: A jak was zaatakują?

MACIEK: Myślę, że tego nie zrobią. Nie robimy nic złego, utrzymujemy

porządek, dbamy o sprzęt i materiał, i po prostu czekamy. Ale w razie czego…

Wiecie, co powiedział nasz przewodniczący: jeżeli będą strzelać, wyjdę pierwszy. A

jeżeli będą nas wyciągać, wyjdę ostatni. My wszyscy z Komitetu zrobimy to, co on.

Tyle wam mogę obiecać.

Zeskakuje z wózka i znika Winklowi z oczu. Ten znowu obraca twarz w stronę

stojącego obok i uśmiechającego się z odrobiną goryczy człowieka.

WINKEL: Pan mnie zna?

DZIDEK: A pan nie pamięta?

WINKEL: Nie bardzo.

DZIDEK: Kiedyś mi pan pomógł… dziesięć lat temu. Załatwił mi pan kontakt

z rozgłośnią.

WINKEL: Dzidek.

DZIDEK: Zgadza się, panie redaktorze.

WINKEL: No i co? Został pan w rozgłośni?

DZIDEK: O tyle o ile.

WINKEL: Nie słychać pana na antenie.

DZIDEK: A nie, nie. Ja jestem technikiem. Konserwuję sprzęt w miejscowej

telewizji.

WINKEL: I jak?

DZIDEK: Mało sprzętu, mało roboty. A pan?

WINKEL: Pieprzę głodne kawałki w Warszawie.

background image

DZIDEK: Jeżeli takie, jak wtedy… tutaj…

WINKEL: Nie te czasy, panie Dzidku.

DZIDEK: Nie wiem, nigdy potem pana nie słyszałem. Zresztą nie słucham

naszego radia. Mam za słabe nerwy.

WINKEL: A skąd pan zna Tomczyka?

DZIDEK: Studiowaliśmy razem… do czasu.

WINKEL: Do jakiego?

DZIDEK: Opowiem panu, jak pan przyjdzie na kawę.

WINKEL: Właściwie… to nie mam teraz nic do roboty.

DZIDEK: To chodźmy.

Za chwilę widzimy ich w pustej uliczce, na tle ceglastego muru, ozdobionego

olbrzymim napisem PRASA KŁAMIE.

Mała kabina projekcyjna w gdańskim ośrodku telewizyjnym. Dzidek przewija

kolejne rolki taśmy. Winkel popija kawę z fusami, parzoną w szklance.

DZIDEK: śal mi ich, wie pan… tych ze stoczni. Kupa fantastów. Znowu chcą

się narawać. Tylko że teraz będzie gorzej.

WINKEL: Ma pan dobrą kawę.

DZIDEK: „Maxwell” od marynarzy. Jak teraz puszczą czołgi na robotników,

to nie skończy się na sześciuset trupach.

WINKEL: Może nie puszczą. Wie pan, kłopoty z ropą. Dwadzieścia sześć

dolarów baryłak.

DZIDEK: Pan wtedy fajnie pisał o stoczni, pamiętam. Ale w czasie samych

wypadków to pana tu nie było, prawda?

WINKEL: Nie. Przyjechałem już po wszystkim. Po zmianie kierownictwa i w

ogóle… Wydawało mi się, że już nigdy… A, co tam.

DZIDEK: Puszczę coś panu, chce pan? Dla przypomnienia tamtych czasów.

Właśnie to wygrzebałem dla mojego pryncypała.

Mówiąc to, zakłada na projektor niewielką rolkę, po czym uruchamia

projekcję. Ukazują się na ekranie materiały archiwalne z roku 1970.

Płonący gmach komitetu Partii.

Tyraliera milicjantów w bojowym rynsztunku atakuje tłum.

Tłum cofa się w głąb szerokiej alei.

Milicjanci rzucają przed siebie granaty z gazem. Biała chmura rozpościera się

background image

nad jezdnią.

Z tłumu wybiegają pojedynczy mężczyźni, podnoszą dymiące granaty i

odrzucają z powrotem w stronę milicji.

Inna ulica, tym razem wyludniona. Z głębi kadru nadciągają czołgi i

transportery opancerzone. Pojedyncze wozy ustawiają się na chodnikach, inne mijają

kamerę, ukrytą w oknie piwnicy.

Zamknięta brama stoczni. Za nią szeregi milczących, zdecydowanych na

wszystko robotników.

Czołgi, czołgi. Miasto pełne żelaza.

Napis na murze: NIE CHCEMY MORDU, A OBNIśKI CEN.

ś

ołnierze z bronią gotową do strzału patrolują miasto.

Zdjęcie gdzieś z góry, z okna albo balkonu: grupa milicjantów i żołnierzy,

otaczająca zatrzymanego chłopaka w cywilu. Milicjant w hełmie podnosi pałkę i kilka

razy z rozmachem bije chłopaka w głowę. Chłopak chwieje się, ale nie upada; może

boi się, że zostanie skopany. Milicjant znowu bije go w głowę. Tamten nawet się nie

zasłania: chyba jest półprzytomny od bicia. Moment przerwy; milicjant wyciąga

wolną rękę, chłopak z trudem wyjmuje dokumenty. Milicjant bierze je, przegląda i bez

ż

adnego powodu znowu uderza chłopca w głowę. Jeden z wojskowych próbuje go

powstrzymać. Milicjant na moment spuszcza pałkę, ale potem znowu bierze zamach i

wali chłopaka w głowę.

DZIDEK (kończąc projekcję): To się powinno puszczać w kółko i w kółko…

wszystkim robotnikom w Polsce. śeby nie mieli złudzeń. Bo teraz jest tak: albo ich

trzeba rozwalić, albo uznać. To co, myśli pan, że władza pójdzie na to drugie? Wolne

związki zawodowe, prawo do strajku? A co z partyjnym monopolem od żłobka do

nagrobka?

WINKEL: Zawsze jeszcze zostanie monopol spirytusowy.

DZIDEK (wyłączając projektor): Przypomniał mi pan. Gdzieś tu coś mam,

jakąś resztkę. Dziabniemy?

WINKEL (kryjąc radość): Po maluchu.

DZIDEK: Niech pan korzysta. To ostatnia wódka w tym mieście – nie

wiadomo, na jak długo. Trochę ciepła, nie?

WINKEL: Byliście z Tomczykiem na jednym roku?

DZIDEK: Ciepła, aż otrząsa. Na roku nie; ale mieszkaliśmy razem w

akademiku, w jednym pokoju. Ciężki był.

background image

WINKEL: Niekoleżeński?

DZIDEK: Dlaczego? Koleżeński. Tylko cholernie zamknięty w sobie.

Zwłaszcza od czasu strajków studenckich w sześćdziesiątym ósmym.

WINKEL: Przeżył to.

DZIDEK: Na własnej dupie, jak każdy. Ja byłem siny od pałowania przez

miesiąc. Ale tu chodziło o coś innego. No, jeszcze zostało trochę. To jeszcze raz po

maluchu.

Winkel wzrusza ramionami jakby mu to było obojętne; ale napełniony kieliszek

wypija jednym haustem. Na jego twarzy pojawia się skrywany wyraz ulgi.

WINKEL: Rzeczywiście ciepła. A o co chodziło?

DZIDEK: O ojca, panie redaktorze. Bo on tu miał ojca, w tej samej stoczni.

Nieślubnego, jakby to powiedzieć. Syn Tomczyk, a ojciec Birkut. No, właśnie. Ten

ojciec był kiedyś głośny, a potem cichy. Odwrotnie niż Maciek. I coś się między nimi

nie układało.

WINKEL: Na tle tej nieślubności?

DZIDEK: E, panie redaktorze! Przecież mamy dwudziesty wiek! Nie, to była

inna historia. Wszyscy mieliśmy żal do robotników, że wtedy, w marcu 68 nie poszli

z nami. A już Maciek, rozumie pan… Byliśmy nawet u niego, próbowaliśmy go

skruszyć…

Pochmurny, marcowy dzień. Na podwórze czynszowej kamienicy wybiegają

Dzidek i Maciek. Są zdyszani, spoceni, a równocześnie jakby natchnieni.

Z ulicy dobiega zbliżające się wycie syren. Obaj przyciskają się do muru,

czekają. Wycie syren mija bramę i oddala się.

Tamci dwaj wbiegają do oficyny.

Mała, byle jak urządzona izdebka. Na środku stoi Birkut, mocno postarzały od

czasu, gdy ostatni raz widzieliśmy go w „Człowieku z marmuru”. Patrzy w milczeniu

na wbiegających, jakby ich oczekiwał i z góry wiedział, po co przyjdą.

MACIEK: Ojciec, zaczęło się!

BIRKUT: Wytrzyj nogi.

MACIEK: Zaczęło się, nie słyszysz?

BIRKUT: Nie, Maciek. Kiedy naprawdę się zacznie, ja ci powiem pierwszy.

MACIEK: Tata, cała Polska…

DZIDEK: Czekaj, ja powiem. Panie Birkut, wszystkie uczelnie…

background image

MACIEK: Tata, musisz ruszyć stocznię! Musicie nas poprzeć!

DZIDEK: Wszystkie uczelnie…

BIRKUT: Wiem.

DZIDEK: Straszny kocioł był, ale nas nie capnęli. Wpadliśmy tylko do pana i

zaraz lecimy na polibudę!

BIRKUT: Ty możesz iść, gdzie chcesz. Maciek zastanie.

MACIEK: Tata!

BIRKUT: Uspokój się.

MACIEK: Rozpędzają nas pałkami!

BIRKUT: I rozpędzą.

MACIEK: Dzidek, pokaż mu plecy! Pokaż mu!

BIRKUT: Daj spokój, ja też kiedyś miałem takie plecy.

MACIEK: Może za mało dostałeś!

DZIDEK: I nie wyciągnął pan wniosków?

BIRKUT: Wyciągnąłem.

DZIDEK: Jakie? śeby siedzieć na dupie?

MACIEK: Nie pójdziesz?

BIRKUT: Powiedziałem ci, uspokój się!

DZIDEK: Panie Birkut, my próbujemy coś zmienić, próbujemy…

BIRKUT: To za was próbują. Chcą się przetasować tam, na górze, w

kierownictwie. Jednych wciągnąć, drugich wypieprzyć. Robią to waszymi rękami, a

wy idziecie jak barany.

DZIDEK: Tak? To bardzo wygodne: wszędzie widzieć spisek, prowokację! To

pozwala umyć od wszystkiego ręce!

MACIEK: Dzidek, to nie ma sensu, widzisz!

DZIDEK: Dobrze. Może tak jest, jak pan mówi. Ale gdyby robotnicy, gdyby

całe Wybrzeże, gdyby teraz wyszli ze stoczni… Rozumie pan?

MACIEK: Daj spokój, Dzidek! Do kogo to mówisz!

BIRKUT: Bezpieka pozwoliła wam zacząć i bezpieka to skończy. Robotników

do tego nie mieszajcie.

DZIDEK: Nie pójdą?

BIRKUT: Pójdą – jak będzie czas.

MACIEK: Przestań!

DZIDEK: A pan wie, kiedy to będzie?

background image

BIRKUT: śadne kłamstwo wiecznie się nie utrzyma. A wy nie dajcie się

wciągać w jakieś przepychani.

DZIDEK: To nie są przepychani, to jest nasze życie!

MACIEK: A skąd wiesz, że to nie teraz? Skąd masz pewność? Boisz się, po

prostu się boisz! Przyznaj się do tego! Gówno was to wszystko obchodzi! Macie

gdzieś prawdziwą Polskę! To przez was jest tak, jak jest! Przez takich jak ty!

BIRKUT: Maciek, dosyć! Słyszysz? Opanuj się!

Wymierza mu policzek, jak histeryczce, którą trzeba wyrwać z transu.

BIRKUT: Jak się naprawdę zacznie, to pójdziemy razem. Nie teraz.

MACIEK: Nigdy, słyszysz? Nigdy! Nigdy nie pójdziemy razem! Koniec z

nami, ojciec! Koniec!

Znów kabina projekcyjna. Dziadek zdenerwowany, przejęty. Winkel w

zamyśleniu pochylony nad szklanką.

DZIDEK: I od tego dnia Maciek go skreślił. No, skreślił go, rozumie pan. A w

dwa lata później, jak stocznia wyszła na ulicę, to myśmy powiedzieli: „teraz idźcie

sami!” Nawet przechodzili koło naszego akademika i nawoływali. Ale teraz my

byliśmy twardzi…

Pokój akademicki, kilku młodych ludzi przy oknie, między nimi Dzidek. Na

łóżku nieruchomy, pełen desperacji Maciek. Atmosfera napięta do granic

wytrzymałości, powietrze gęste od dymu.

Za oknem zgiełk: to przed gmachem przeciągają stoczniowcy. Niektórzy niosą

hasła, wypisane na dykcie, inni powiewają biało-czerwonymi sztandarami. Kilku

zatrzymuje się na przeciwległym chodniku. Wśród nich jest Birkut.

BIRKUT: Studenci, przyszedł czas! Całe Wybrzeże mówi dzisiaj dość! To jest

sprawa wszystkich Polaków, was i nas! Wasi koledzy siedzą jeszcze w więzieniach po

łapankach marca 68 roku! Macie szansę uwolnić ich razem z nami! Wtedy zrobiliśmy

błąd i zostaliście sami! Teraz wy nie powtórzcie tego błędu! Wszystko zmienimy,

jeżeli pójdziemy wszyscy razem. Powodzenie naszej manifestacji zależy od nas

samych. Dość ucisku, przemocy i kłamstw! Dość krzywdy! Dziś zbieramy się, by

wspólnie walczyć o ludzkie prawa! Studenci, do was mówię: czy pójdziecie z nami

ramię w ramię?...

Ale z okien akademika, zamkniętych na głucho, nie pada żadna odpowiedź.

background image

Kabina projekcyjna. Dzidek, coraz bardziej wzburzony i Winkel, pogrążony w

coraz głębszej zadumie.

DZIDEK: Wszyscy byliśmy jak obłąkani, a Maciek to już w ogóle… Ale nie

wyszliśmy, wie pan. Nie wyszliśmy.

WINKEL: Wiem, że nie wyszliście.

DZIDEK: No, nie wyszliśmy.

WINKEL: Może to i dobrze.

DZIDEK: W pewnym sensie… Ale ja tego długo nie mogłem zapomnieć.

WINKEL: Pan to pamięta do dziś.

DZIDEK: Wszystko jedno. No więc siedzieliśmy tak i siedzieliśmy… a miasto

huczało od strzałów… i wiadomości przychodziły coraz gorsze…

Ten sam pokój w domu akademickim, co poprzednio, teraz niemal ciemny od

dymu papierosów. Z daleka dobiega warkot czołgów, odgłosy strzelaniny, wycie

syren.

Nagle, bardzo gwałtownie otwierają się drzwi. Staje w nich Anna Hulewicz.

Twarz ma zakrwawioną i czarną od sadzy, a włosy rozburzone.

Wszyscy obracają się ku niej, tylko Maciek dalej leży nieruchomo na łóżku, z

twarzą wtuloną między poduszkę i ścianę.

ANNA (zdławionym głosem): Maciek, wstawaj…

Milczenie.

ANNA: Maciek, ojca zabili.

Maciek jeszcze chwilę leży bez ruchu, potem powoli, jakby z niedowierzaniem

odwraca ku niej głowę. Anna powoli podchodzi do okna, opiera się o futrynę, po jej

policzkach zaczynają spływać łzy.

Maciek wreszcie siada na łóżku, potem wstaje. Twarz ma ściętą bólem i grozą.

MACIEK: Gdzie on teraz jest?

ANNA: Został tam.

MACIEK: Nie mogliście…

ANNA: Nie mogliśmy. Tam już są czołgi.

MACIEK: Trzeba go zabrać.

ANNA: Nie przejdziemy.

DZIDEK: Niech pani pokaże gdzie.

Anna przez moment stoi niezdecydowanie. Potem z nagłą determinacją

background image

podchodzi do Maćka.

ANNA: Szalik, zimno jest.

Zakłada mu na szyję szalik i poprawia kołnierz kurtki. Nagle Maciek pada jej

w ramiona, kryjąc twarz przed nią i przed kolegami, a całym jego ciałem wstrząsa

spazmatyczny dygot.

W chwilę potem widzimy ich troje – Dzidka, Annę i Maćka na ulicy,

przedzierających się przez coraz gęstszy, nerwowy, a zarazem groźnie milczący tłum.

Wreszcie utykają: nie można już zrobić ani kroku. Nagle tłum zaczyna falować, część

ludzi klęka, mężczyźni w milczeniu zdejmują z głów czapki i kapelusze.

Ś

rodkiem jezdni, obstawionej przez wozy milicyjne, ciągnie żałobny pochód.

Otwiera go sześciu chłopców z miejscowego liceum. Na ramionach niosą skrzydło

drzwi, wyjęte z jakiejś futryny. Na drzwiach, przykryte biało-czerwonym sztandarem

ze śladami świeżej krwi, leżą zwłoki ich zastrzelonego kolegi.

Z radiotelefonu w którymś z wozów milicyjnych płyną strzępki meldunków i

rozkazów, nadawanych przez rozsiane po mieście patrole.

GŁOSY MILICJANTÓW: … tłum niesie zabitego, niesie zabitego. Na czele

jest sztandar. Tak, biało-czerwony… Ta grupa, z tymi flagami, co niosą zabitego, jest

już na Świętojańskiej. Na czele idzie młodzież, akademicka, albo szkolna. Idą dalej w

kierunku prezydium. Tego, co niosą, to niosą od Gdyni-Stoczni… Słuchaj, jest druga

grupa, cała młodzieżowa, która ma umazany sztandar, prawdopodobnie w szmince

czy w czymś i napis „KREW DZIECI”. Chodzi mi o tę grupę z tym trupem. Jest pod

prezydium już. Chodzi o to, żeby go odebrać, bo straszne wrażenie, wrażenie robi.

Przekaż tam, że mają tego trupa sprzątnąć… Tam, przy szpitalu miejskim, gdzie

wjeżdżają karetki, zbiera się tłum i należałoby to rozproszyć… Dobra, zrozumiałem.

Wiadukt przy Dworcu Gdynia-Stocznia, gdzie rozegrała się największa

tragedia grudniowych dni, gdzie z czołgów i helikopterów padły strzały do ludzi,

ś

pieszących o świcie do pracy – śpieszących do pracy na radiowe wezwanie

przedstawiciela Biura Politycznego, przybyłego specjalnie z Warszawy. Po wiadukcie

przetaczają się jeszcze fale gazu łzawiącego, użytego niedawno przez milicję do

rozpędzania tłumów. Pod wiaduktem, przysłonięte częściowo siwym oparem – czołgi,

transportery opancerzone i otwarte wozy terenowe milicji i wojska. Kręcą się między

nimi żołnierze i milicjanci w bojowych hełmach; widać, że uprzątają świeżo zdobyty

teren.

background image

Po wiadukcie, kuląc się i przypadając do stalowych kratownic zbliżają się

Maciek, Dzidek i Anna. Kiedy dym rzednie, przyklękają na moment w bezruchu.

MACIEK: Gdzie on jest?

Anna wygląda w dół przez siatkę, rozpiętą między kratownicami wiaduktu.

ANNA: Zabrali.

MACIEK: Jak to zabrali?

ANNA: Zabrali ojca. Już go tam nie ma.

MACIEK: To gdzie był?

ANNA: Na dole, przy krawężniku.

MACIEK: Gdzie? Z której strony? Tu czy tam?

ANNA: Przy krawężniku.

MACIEK: Gdzie dokładnie?

ANNA: Przy prawym…

Maciek przykleja twarz do siatki, wpatrując się w chorobliwym podnieceniu w

grupę oprawców, krzątających się pod wiaduktem. Kilku milicjantów prowadzi

właśnie grupę zatrzymanych mężczyzn do „suki”, czyli ambulansu, używanego do

przewozu więźniów. Po drodze biją ich pałkami gdzie popadnie: po głowie, karkach,

ramionach i uniesionych rozpaczliwie rękach. Ale ani na jezdni, ani na chodnikach

nie widać już zwłok ludzi zabitych w czasie porannej masakry.

MACIEK: Dokładnie tutaj? Przy słupie? A nie pod mostem, pod spodem?

Nie?

ANNA: Nie.

DZIDEK: Maciek, Maciek!

MACIEK: Czekaj.

DZIDEK: Nie ma go tam.

MACIEK: Daj mi spokój!

DZIDEK: Chodź. Nie możesz tam zejść, będą strzelać…

MACIEK: Muszę go stamtąd zabrać… Może leży pod spodem.

DZIDEK: Nikogo tam już nie ma. Potem go odszukamy.

MACIEK: A skąd wiesz, że nie ma?

Nie pozwala się odciągnąć od siatki, przywarty do niej kurczowo,

półprzytomny, niemal martwy z rozpaczy.

Ś

wietlica domu akademickiego, wypełniona po brzegi. Poprzez głowy i

background image

ramiona obecnych widać ekran telewizora, a w nim twarz Edwarda Gierka, nowego

sekretarza Partii. Słowa jego rozlegają się w napiętej ciszy, nie zmąconej nawet

najmniejszym szelestem.

SPIKER: Wystąpi nowo wybrany na dzisiejszym plenarnym posiedzeniu I

sekretarz KC PZPR Edward Gierek.

GIEREK: Towarzysze i obywatele, rodacy. W dniu dzisiejszym Komitet

Centralny PZPR powierzył mi obowiązki I sekretarza. Zwracam się więc do was w

imieniu Partii; zwracam się z apelem do wszystkich polskich robotników, do

wszystkich ludzi pracy: wyciągnijmy razem wnioski z bolesnych doświadczeń

ostatniego tygodnia. Zwracam się zwłaszcza do was, metalowcy i górnicy, hutnicy,

włókniarze i budowlani…

MACIEK: Nie, nie, nie, nie chcę!

Wszyscy oglądają się w jego stronę. Maciek stoi w głębi, przy samych

drzwiach oparty plecami o ścianę i dygoce jak człowiek w pierwszej fazie napadu

epilepsji.

GIEREK: W całym kraju konieczny jest porządek…

MACIEK: Nie chcę, nie, nie, nie chcę!

Przepycha się do przodu, wyrywa spod kogoś krzesło i jednym strasznym

uderzeniem rozbija telewizor, wykrzykując dalej jakieś nieartykułowane słowa

protestu. Dzidek i drugi z chłopców, nazwiskiem Kryska, wywlekają go z sali.

W chwilę później dwaj pielęgniarze Pogotowia Ratunkowego prowadzą do

karetki Maćka, spętanego w kaftanie bezpieczeństwa. Maciek wyrywa się, ale jego

wysiłki są daremne: pielęgniarze delikatnie, ale bezbłędnie wykonują swoje zadanie.

Towarzyszą im Dzidek z Kryską, bezskutecznie próbujący uspokoić rozszalałego

przyjaciela.

KRYSKA: Stary, zrozum, on to naprawdę dobrze wykombinował…

MACIEK: A ja się nie zgadzam!

KRYSKA: Maciek, nie rozumiesz, że to może być jedyny ratunek?

MACIEK: Zostaw, odpieprz się ode mnie! Słyszysz? No!...

Znika wraz z jednym z pielęgniarzy w karetce. Drugi zatrzaskuje za nimi tylne

drzwi i wskakuje do szoferki. Kierowca włącza syrenę i błękitny migacz na dachu;

karetka z wyciem rusza.

W tej chwili na podwórze zajeżdża radiowóz milicyjny, z którego ociężałym,

złowróżbnym krokiem wychodzi dwóch barczystych funkcjonariuszy.

background image

MILICJANT: Gdzie jest ten ptaszek?

DZIDEK: Wie pan, wszystko już załatwione. Kolega dostał napadu padaczki.

Właśnie zabrało go pogotowie.

MILICJANT: Mieliśmy meldunek o wystąpieniu antypaństwowym.

DZIDEK: Człowiek zachorował, po prostu. Wie pan, to się zdarza.

MILICJANT: Sprawdzimy.

Obaj funkcjonariusze nie śpiesząc się zawracają do radiowozu.

Szpital psychiatryczny. Zamknięty murami ogródek, oglądany z wysoka, z

któregoś ze szpitalnych okien. Po zdeptanym śniegu krąży apatycznie Maciek w

jesionce, narzuconej na szlafrok. Robi kilka kroków wzdłuż muru w jedną stronę,

zawraca i bezmyślnie rusza z powrotem. W dyżurce na piętrze Dzidek i lekarka –

ordynator szpitala.

W głębi młoda pielęgniarka.

DZIDEK: Czy pani zdaniem można go dzisiaj wypisać?

LEKARKA: Pan wie, że można go było… Dziękuję siostro, proszę to położyć

na biurku. śe można go było wypisać już na drugi dzień po przybyciu tutaj.

DZIDEK: No, był w szoku.

LEKARKA: Jeżeli panowie uważacie, że tak jest bezpieczniej, to był.

DZIDEK: Dziękuję.

LEKARKA: Niepotrzebnie, żyję w tym samym kraju i nie jestem ślepa ani

głucha. Czy pan uważa, że niebezpieczeństwo już minęło?

DZIDEK: To zależy, co pani napisze w zaświadczeniu.

LEKARKA: My nie wydajemy zaświadczeń, tylko karty informacyjne

leczenia szpitalnego. Karta pańskiego przyjaciela jest gotowa.

DZIDEK: Z jakim rozpoznaniem?

LEKARKA: Hypertensio arterialis labilis, myodegeneratio cordis hypertonica

et corona rigenes in stadio suffiticientiae circulat, hepatis virilis, collica renalis in

anamnesi.

DZIDEK: Czy może pani powiedzieć to po polsku?

LEKARKA: A po co? Przechowaliśmy go tak długo, jak panowie chcieli. To

chyba wystarczy. A tu jest spis leków, które powinien zażywać. No i recepty.

DZIDEK: Przepraszam, myślałem… Czy Maciek poza tym… Czy on

naprawdę jest chory?

background image

LEKARKA: Kiedy pacjent jest u nas przez dwa tygodnie, czujemy się w

obowiązku przeprowadzić wszystkie podstawowe badania. Z punktu widzenia

współczesnej psychiatrii panu Tomczykowi nic nie dolega – a przynajmniej nic

więcej, niż trzydziestu milionom pozostałych obywateli PRL. Natomiast ma kłopoty z

wątrobą i sercem. Będzie musiał na siebie uważać.

DZIDEK: Nie wiem czy potrafi.

LEKARKA: W takim razie jego kłopoty się powiększą. Czy coś jeszcze?

DZIDEK: Właściwie nic… tylko jedno pytanie: dlaczego pani doktor…

dlaczego pani wiedząc o tym wszystkim…

LEKARKA: To nie ma nic do rzeczy. Ale jeżeli pan chce wiedzieć? Dwa lata

temu mój syn kierował jednym ze strajków studenckich. Zaraz potem został powołany

do wojska, mimo że miał bardzo poważną wadę krążenia. Utonął w czasie stawiania

mostu pontonowego na pewnej niewielkiej rzeczce. A teraz proszę pójść po swojego

kolegę.

Wieloosobowa sala szpitalna. Na jednym z łóżek, już ubrany do wyjścia, siedzi

Maciek. Obok niego na białym, wkręcanym stołeczku Dzidek.

MACIEK: Masz dla mnie przepustkę?

DZIDEK: Oczywiście.

MACIEK: To ją połóż tu, na stoliku.

DZIDEK: Po co? Przecież wyjdziemy razem.

MACIEK: Połóż ją tu i uciekaj.

DZIDEK: Nie rozumiem.

MACIEK: Nie musisz. Po prostu połóż tu przepustkę i zamknij drzwi za sobą.

DZIDEK: Zwariowałeś? Na dole czeka taksówka, pojedziemy sobie jak

panowie, a w akademiku już się szykuje bankiet na twoją cześć: parówki z chrzanem,

ptysie i cała bateria półlitrówek.

MACIEK: Jeszcze nie kapujesz? Po prostu: nie wrócę do was, nie wrócę do

akademika i nie wrócę na studia.

DZIDEK: Jak to nie wrócisz? A co będziesz robił?

MACIEK: Nic, będę pracował.

DZIDEK: A jaki to ma sens?

MACIEK: A jaki sens mają studia? Dla mnie w tej chwili żadnego. Bo co,

zostanę inżynierem i będzie mi gorzej.

DZIDEK: A dlaczego ma ci być gorzej?

background image

MACIEK: Bo będę miał więcej do stracenia.

DZIDEK: Chcesz się umartwiać? Coś w rodzaju pokuty.

MACIEK: Nie. Chcę być wolny.

DZIDEK: Po co?

MACIEK: śeby móc wybierać. Chciałbym zrozumieć, co mój ojciec do mnie

mówił i co zrobił.

DZIDEK: Czy to jest egzaltacja, czy też naprawdę masz źle w głowie? śycie

sobie zmarnujesz!

MACIEK: To może później. Na razie mam do ciebie prośbę.

DZIDEK: No mów, ja wszystko zrobię.

MACIEK: To się odpierdol.

Kabina projekcyjna. Winkel i Dzidek.

WINKEL: No i co? Odpierdolił się pan?

DZIDEK: Papierosy mi się skończyły. Nie ma pan?

WINKEL: Takie tam. Dostałem wczoraj od pewnego strasznego dziadunia,

który marzy tylko o jednym: jak by tu wywabić robotników na ulicę… A tu wolno

palić?

DZIDEK: Formalnie nie wolno, ale taśma jest niepalna. A co do Maćka?

Widzi pan, on zniknął. Nawet po swoje rzeczy nie przyszedł do akademika; zresztą

dużo nie miał.

WINKEL: A gdzie się podział?

DZIDEK: Nie wiem. Kiedy się zjawił, chyba po roku, w ogóle nie odezwał się

do mnie, zresztą do żadnego z nas. Raz tylko spotkaliśmy się przypadkiem…

Wiadukt nad torami kolejowymi. W dole stocznia; dalej, na morzu, kadłuby

wykańczanych statków.

Na środku wiaduktu spotykają się Dzidek i Maciek; pierwszy w nowej, modnej

kurteczce na misiu, drugi w waciaku.

DZIDEK: Maciek? Cześć!

MACIEK: Cześć.

DZIDEK: No? Co u ciebie?

MACIEK: W porządku. W stoczni pracuję.

DZIDEK: Tutaj?

background image

MACIEK: Tu.

DZIDEK: Od dawna?

MACIEK: E, nie. W wojsku byłem.

DZIDEK: To się długo nie nasłużyłeś.

MACIEK: Coś mi zdrowie zaczęło nawalać, to puścili.

DZIDEK: Pani doktor…

MACIEK: … mówiła, że mam systematycznie brać leki.

DZIDEK: Ale nie brałeś.

MACIEK: Zawsze byłeś domyślny. A co u ciebie?

DZIDEK: No, co; dyplom zrobiłem. Kryska też. Pamiętasz Kryskę?

MACIEK: A jak mam nie pamiętać? Obaj żeście mnie wtedy wsadzili do

wariatkowa. A ty pracujesz gdzieś?

DZIDEK: Tak się trochę zaczepiłem tu, przy rozgłośni.

MACIEK: I opiewasz sukcesy Partii?

DZIDEK: No, poprawiło się, sam powiedz.

MACIEK: A jak, na przykład, opiewasz?

DZIDEK: Puść sobie wieczorem radio, to posłuchasz; w programie lokalnym,

oczywiście.

MACIEK: A własnymi słowami możesz?

DZIDEK: Co tam własnymi słowami; mogę ci przeczytać, chcesz? (Wyjmuje z

kieszeni kartkę). „W pierwszą rocznicę objęcia przez Was funkcji I sekretarza

Komitetu Centralnego PZPR serdecznie pozdrawia oraz szczere życzenia pomyślności

w tej zaszczytnej i zarazem odpowiedzialnej pracy przesyła Wam…

MACIEK: Młody inżynier.

DZIDEK: No, nie. Po prostu załoga. Sam rozumiesz.

MACIEK: Rozumiem. Daj to.

Zabiera Dzidkowi kartkę i zaczepia ją o guzik jego wiatrówki.

DZIDEK: Co ty, co ty wyprawiasz?

MACIEK: Tu to noś, tak, cześć.

Kabina projekcyjna. Dzidek i Winkel.

WINKEL: A on sam dyplomu nie zrobił?

DZIDEK: A skąd. Zaciągnął się na niewykwalifikowanego, potem został

brygadzistą czy majstrem, nie pamiętam; a potem go wylali.

background image

WINKEL (częstując go następnym papierosem): Za grzechy ojca?

DZIDEK: Dziękuję, za mocne dla mnie. A co do ojca? Nie, chyba nie. Inne

nazwisko, stocznia też inna. To musiało być coś innego. No, ale nie wiem, nie wiem.

Straciliśmy się z oczu – zupełnie. A dlaczego pan ciągle pyta o niego?

WINKEL: No, wie pan, jeden z przywódców największego strajku w Polsce…

Pierwszy raz go dzisiaj widziałem. I jedno nie pasuje mi do drugiego. Próbuję to jakoś

skleić.

DZIDEK (z nagłą podejrzliwością): Po co?

WINKEL: No, tak; z ciekawości.

DZIDEK (z rezerwą): Aha, aha, rozumiem… No, ale ja przepraszam, mam tu

jeszcze trochę roboty.

WINKEL: Nie, to ja przepraszam. Zagadaliśmy się.

DZIDEK: Właśnie.

WINKEL: Jeszcze tylko jedna prośba: czy mogę stąd zadzwonić do hotelu?

DZIDEK: Proszę, tam jest telefon.

Odchodzi w głąb kabiny i zajmuje się swoją robotą. Winkel podchodzi do

aparatu i dostrzega stojącą obok niedokończoną butelkę wódki. Nakręca numer, a

potem – czekając na połączenie – ogląda się chyłkiem na Dzidka i szybko opróżnia

butelkę do dna.

GŁOS RECEPCJONISTY: Tu hotel, słucham.

WINKEL: Mówi redaktor Winkel z Polskiego Radia. Chciałbym prosić o

przedłużenie mojej rezerwacji.

GŁOS RECEPCJONISTY: Rozumiem, że pan zostaje.

WINKEL: Zostaję.

Brama stoczni, jak zawsze umajona kwitami. Przed wkopanym obok niej

krzyżem płoną znicze. Ulica nieodmiennie zapchana ludźmi; przeważają stare i młode

kobiety, niektóre z dziećmi. Przy wejściu na portiernię stoi Winkel, oczekujący na

ewentualną przepustkę. W drzwiach portierni robotnik ze Straży Porządkowej wylewa

na chodnik wódkę, którą próbował przemycić do środka ktoś z wchodzących. Winkel

obserwuje to z wyrazem najwyższej dezaprobaty.

W tej chwili podchodzi do niego inny robotnik z opaską na ramieniu i zwraca

mu legitymację prasową.

PORZĄDKOWY: Przewodniczący się nie zgadza, dopóki Radio i Telewizja

background image

nie przestanie kłamać.

WINKEL: Ale zaraz, zaraz! Ja nie odpowiadam za Radiokomitet, ja

odpowiadam za siebie samego! No, ludzie, zrozumcie!

PORZĄDKOWY: Jak powiecie prawdę o strajku, wtedy będziecie mogli

wejść.

Odwraca się i odchodzi w głąb portierni.

Winkel z niesmakiem chowa legitymację i powoli wsuwa się w tłum,

zgromadzony przy ogrodzeniu.

Z mierną ciekawością przygląda się kobietom, przyklejonym do krat i

nawołującym widocznych w głębi robotników. Niektóre wręczają im tobołki z

ż

ywnością i ciepła odzieżą, inne przekazują listy od chorych i niesprawnych, którzy

sami nie mogli przybyć pod stocznię.

Nad wszystkim unosi się gardłowy głos człowieka, obsługującego radiowęzeł.

GŁOS Z RADIOWĘZŁA: Kolega Jan Piekutowski… Powtarzam kolega Jan

Piekutowski. Proszę podejść do bramy numer dwa; oczekuje was żona z córką.

Kolega Zdzisław Gawron, powtarzam: kolega Zdzisław Gawron, przyszła do was

mama. Kolega Eugeniusz Bąk, powtarzam, kolega Eugeniusz Bąk, na portierni są dla

was listy i paczka…

Uwagę Winkla zwraca niemłoda kobieta, pertraktująca tuż obok – także

poprzez kratę – z bardzo młodym przedstawicielem Straży Porządkowej. Mimo woli –

a może z profesjonalnego nawyku? – zaczyna się przysłuchiwać ich rozmowie.

PORZĄDKOWY: Kolega Tomczyk nie może teraz podejść, bardzo mi

przykro.

MATKA: Ale powiedział mu pan, że tu jestem?

PORZĄDKOWY: Oczywiście, proszę pani.

MATKA: I że przychodzę tu trzeci dzień?

PORZĄDKOWY: Oni tam obradują dzień i noc.

MATKA: No, to wpuście mnie chociaż na chwilę!

PORZĄDKOWY: Nie mogę, proszę pani, naprawdę nie mogę.

MATKA: Przecież jestem matką Maćka! Matką!

PORZĄDKOWY: Rodzin nie wpuszczamy, proszę pani.

MATKA: Jestem jego matką, nie słyszy pan? Chyba mam prawo!

PORZĄDKOWY: Niech pani popatrzy, ile tu matek… Nie możemy.

Kłania się powściągliwie i odchodzi wzdłuż kraty, przez którą wyciągają się

background image

ku niemu ręce z listami i paczuszkami.

GŁOS MAĆKA (przez megafony): Podaję kolejny komunikat

Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Wiemy, że na Wybrzeżu jest delegat

rządu. Wiemy, że próbuje prowadzić odrębne pertraktacje z niektórymi załogami.

Powtarzamy: komitety strajkowe poszczególnych zakładów nie powinny prowadzić

ż

adnych rozmów z władzami, których przedmiotem byłyby nasze wspólne postulaty.

Wzywaliśmy i nadal wzywamy rzecznika rządowego do podjęcia rozmów z MKS-em.

Opóźnienie chwili podjęcia tych rozmów jest podcinaniem własnych korzeni. Byliśmy

gotowi do podjęcia tych rozmów już w sobotę, pięć dni temu. MKS zrzesza już 253

zakład. Poparła nas Politechnika Gdańska oraz Opera i Filharmonia. MKS jest

jedynym gwarantem spełnienia robotniczych żądań przez rząd PRL. Bądźcie

cierpliwi, a my wytrzymamy!

MATKA: To on! Mówi przez radio, a do mnie podejść nie może!

Winkel przepycha się do niej i dotyka jej ramienia. Matka Tomczyka reaguje

dopiero po chwili i odrywa twarz od kraty.

WINKEL: Pani Tomczyk?

MATKA: Noszę inne nazwisko, ale jestem jego matką.

WINKEL: Jestem z radia. Może wyjdziemy z tego tłoku?

MATKA: Pan mógłby mi coś pomóc?

WINKEL: Nie wiem. Najpierw musiałbym z panią porozmawiać.

MATKA: Dobrze.

Wysuwają się z tłumu w miejsce, gdzie ludzi jest mniej i rozmawiać można

swobodniej. Kobieta jest zdenerwowana, bliska histerii.

MATKA: Boję się o niego, proszę pana. Strasznie się boję. Wszyscy mówią,

ż

e tam będzie masakra.

WINKEL: Niech się pani uspokoi!

MATKA: A jak pan myśli? Będą zdobywać stocznię?

WINKEL: Na razie jest cisza.

MATKA: Mateusz był taki sam. Też okropnie uparty.

WINKEL: Mateusz to pan Birkut?

MATKA: Jego ojciec. Jak sobie coś wbił do głowy… I Maciek tak samo…

Wie pan, on przez dwadzieścia pięć lat u mnie nie był, nie napisał… Nie mógł mi

darować tej sprawy z ojcem – że odeszłam… i że wyszłam za mąż za kogo innego.

WINKEL: I od tego czasu go panie nie widziała? Nie pomagała mu pani?

background image

MATKA: Nie, najpierw próbowałam, ale listy wracały – nie otwarte, wie pan.

Pieniędzy nie brał, w ogóle nic ode mnie nie chciał. Każdy by w końcu przestał;

przyzwyczaiłam się, że nie mam syna, ale teraz, proszę pana, kiedy on jest w takim

niebezpieczeństwie?... Ja już nic nie chcę, tylko żeby żył, bo oni go zabiją, zabiją go,

tak jak ojca, zabiją go…

WINKEL: Może pójdziemy gdzieś na kawę, porozmawiamy bardziej

szczegółowo…

MATKA: Nie, proszę pana. Muszę wracać pod bramę. Może on mnie jednak

zawoła?

Odwraca się i ze spuszczoną głową zanurza się z powrotem w tłumie pod

stocznią.

Recepcja hotelu. Coraz większy natłok zachodnich dziennikarzy, wszędzie

kręcą się reporterzy, obwieszeni sprzętem radiowym i telewizyjnym. Francuzi,

Japończycy, Amerykanie… Wszyscy podnieceni, ruchliwi, żądni nowych sensacji i

wymieniający je nawzajem między sobą. Winkel, lawirując między nimi, próbuje

przemknąć się do windy, ale już na ostatnich metrach zastępuje mu drogę znajomy

dziennikarz z Warszawy – tęgawy, podłysiały z naręczem papierów w ręku.

DZIENNIKARZ: Panie kolego, może pan pozwoli na chwileczkę. Wie pan,

organizujemy takie oświadczenie w imieniu naszego środowiska, może pan zechce się

przyłączyć.

WINKEL: Chodzi o podpis? Bo jeżeli już mam coś podpisywać, to wolałbym

znać treść.

DZIENNIKARZ: A nie, no oczywiście. Ja panu przeczytam: „My polscy

dziennikarze obecni na Wybrzeżu Gdańskim w czasie strajku oświadczamy, że wiele

informacji dotychczas publikowanych, a przede wszystkim sposób ich publikowania

nie odpowiada istocie zachodzących tu wydarzeń. Taki stan rzeczy sprzyja

dezinformacji. Istniejąca blokada telekomunikacyjna oraz brak możliwości

publikowania materiałów, przedstawiających prawdziwy obraz sytuacji dotyka nas

boleśnie i uniemożliwia uczciwe wypełnianie obowiązków zawodowych”. Tak. No,

widzi pan, dla większości ludzi jesteśmy zwykli skurwiele i kłamcy. Chodzi o ten

prosty gest.

WINKEL (zakłopotany): Nie, to w sumie jest fajne… Ale wydaje mi się

troszeczkę takie mętnawe…

DZIENNIKARZ: A dlaczego pan uważa, że mętnawe?

background image

WINKEL: Nie, no wie pan, jest moda, żeby ciągle coś podpisywać, nie,

dziękuję, przepraszam.

DZIENNIKARZ: No cóż, rozumiem, że pan może mieć takie czy inne

powody, przepraszam.

Chce odejść, ale tym razem Winkel – przestraszony, że mógłby się znaleźć

poza ramami społeczności prasowej – przytrzymuje go.

WINKEL: Nie, nie, momencik. Pan mnie źle zrozumiał. Po prostu zagoniony

jestem, ktoś na mnie czeka i w ogóle, tak… Niech pan to pokaże… Nie, no sporo jest

tych podpisów.

DZIENNIKARZ: Myślę, że będzie więcej.

WINKEL: śebyśmy się dobrze zrozumieli: jeżeli mam coś podpisywać, to

lubię wiedzieć z kim i za co. Tak, pewnie że podpiszę.

Bierze listę i długopis i oparłszy papier o ścianę, podpisuje się możliwie mało

czytelnie.

DZIENNIKARZ (podając mu kopię): Jeszcze tutaj.

WINKEL: Proszę bardzo.

DZIENNIKARZ: I jeszcze raz.

WINKEL (powściągając zniecierpliwienie): Dobra. A teraz lecę; muszę się

przebrać. Mają mnie przeszwarcować na konferencję z delegatem rządu.

Wielka sala zebrań, wypełniona po brzegi komunistycznym aktywem szczebla

wojewódzkiego. W głębi, na wpół ukryty za kolumną, Winkel. Na mównicy delegat z

Warszawy.

DELEGAT: Postawię sprawę jasno: do komitetów strajkowych weszły

elementy antysocjalistyczne, przechwyciły kierownictwo strajkami i wysunęły wrogie

hasła polityczne. Podstawowe z tych haseł to: utworzenie wolnych związków

zawodowych, likwidacja kontroli prasy i widowisk oraz uwolnienie rzekomych

więźniów politycznych. śądania te mają jeden cel: stworzenie przyczółków, bądź

całkowitej swobody dla działalności antysocjalistycznej, wymierzonej w

najżywotniejsze interesy klasy robotniczej i państwa. Towarzyszą temu akty

zastraszenia i terroru wobec tych, którzy się przeciwstawiają i kwestionują słuszność

wysuwanych żądań. Niepokoje w Gdańsku i Gdyni już ośmieliły

zachodnioniemieckich odwetowców, którzy nie kryją się z wydawaniem oświadczeń,

ż

e wydarzenie te są wodą na ich rewizjonistyczny młyn. Dlatego musimy powtórzyć

background image

jeszcze raz i to z całą mocą: my władzy nie oddamy i władzą nie będziemy się dzielić.

A kontrrewolucji potrafimy zagrodzić drogę.

Znikoma mniejszość obecnych obdarza go oklaskami. Reszta siedzi

nieporuszona i milcząca.

Miejscowy ośrodek radiowo – telewizyjny. Przy konsolecie Dzidek; porządkuje

bieżące materiały. Wchodzi Winkel – źle ogolony, niewyspany i w ogóle bez humoru.

WINKEL: Pan mnie szukał, panie Dzidku.

DZIDEK: Tak, ale jeszcze moment. Chciałem pana z kimś poznać. Z kimś

interesującym – szczególnie dla pana.

WINKEL: A co to ma jeszcze za sens. Jutro, pojutrze zostanie tutaj mokra

plama.

DZIDEK: E, to byłaby wojna domowa.

WINKEL: E, przy dzisiejszych środkach? Godzina masakry i po wszystkim.

DZIDEL: Stocznia nie jest sama, kochany.

WINKEL: Wszyscy wszędzie się zmęczą i wtedy… Słuchałem niedawno

delegata z Warszawy.

DZIDEK: Już go nie ma.

WINKEL: Jak to nie ma?

DZIDEK: Odwołali go. Ma przyjechać ktoś inny.

WINKELL: Kto?

DZIDEK: Mówią, że Jasielski.

WINKEL: Myśli pan, że będzie lepszy?

DZIDEK: Myślę, że przyjedzie z nowymi pełnomocnictwami.

WINKEL: Przyjedzie i pojedzie. Ja już panie Dzidku wysiadam.

DZIDEK: Puszczę panu kawałek wywiadu z naszym miejscowym sekretarzem

KW.

FISZBACH (z ekranu): Sytuacja społeczno – polityczna nie uległa

zasadniczym zmianom. Trwa dalej napięta dezorganizacja życia społeczno –

gospodarczego. W dalszym ciągu coraz bardziej upowszechnia się pytanie: kto i kiedy

zakończy nieodpowiednią sytuację. Dlaczego nie wyciąga się konsekwencji w

stosunku do tych, którzy ją spowodowali? Krytykuje się wystąpienia delegata z

Warszawy na spotkaniu z naszym aktywem, a szczególnie naświetlenie przez niego

podmiotu i przedmioty władzy. Coraz bardziej upowszechnia się w społeczeństwie

background image

przekonanie o potrzebie podjęcia konkretnych rozmów z MKS-em. Powszechnie

wśród członków partii istnieje przekonanie, że czas najwyższy skończyć tę

skomplikowaną i niebezpieczną sytuację polityczną…

Dzidek wyłącza aparaturę i podnosi wzrok na Winkla.

DZIDEK: To nie jest głos samego Fiszbacha. To jest stanowisko całej

egzekutywy wojewódzkiej. Widzi pan, w samej partii też idzie walka na śmierć i

ż

ycie. Więc jest nadzieja.

WINKEL: A tam, nadzieja. Z kim chciał mnie pan poznać?

DZIDEK: A ma pan tu swój wóz? To pojedziemy.

Mały Fiat, wypożyczony Winklowi przez Badeckiego, ciągnie wyludnionymi

alejami Trójmiasta. Winkel prowadzi, Dzidek wskazuje mu drogę.

DZIDEK: Teraz w lewo.

WINKEL: A czy ta osoba…

DZIDEK: Tu wszyscy mówią na nią po prostu stara Hulewiczowa. To matka

Anny Hulewicz z Komitetu Strajkowego. Annę pan widział pod stocznią, wtedy,

kiedy stawiali krzyż. To ona odmawiała „wieczny odpoczynek”, pamięta pan.

WINKEL: A po co mi jej matka?

DZIDEK: Ona dużo widziała.

WINKEL: Tu każdy dużo widział i co z tego?

DZIDEK: Myślałem że każdy rasowy dziennikarz…

WINKEL: Ja nie jestem rasowy , panie Dzidku. Ja jestem kundel. A zresztą –

czy coś zależy ode mnie? Wszystko zależy od mojego szefa i od szefów mojego szefa.

Przecież to oni robią program, nie ja.

DZIDEK: Sami nie robią.

WINKEL: Tylko bez nauk moralnych, dobra?

DZIDEK: Stara była kiedyś w samym oku cyklonu, tak jak teraz jej córka.

Nieciekawe?

WINKEL: Nie. Ja nie lubię katastrof żywiołowych.

Małe, skromne mieszkanko w przedwojennym czynszowym budownictwie. Za

stołem stara, schorowana kobieta o twarzy, przypominającej ludowe świątki.

Naprzeciw niej Winkel; w kąciku, cofnięty dyskretnie Dzidek. Na razie są tylko we

troje, ale w trakcie sceny pokój zacznie się zapełniać gronem innych starych,

background image

milczących kobiet, które co dnia schodzą się tutaj na wspólną modlitwę za

pomyślność strajkujących stoczniowców.

STARA: No, żeby to było w siedemdziesiątym roku, to by mnie pan tutaj nie

zastał. Ja tylko dlatego tak w domu siedzę, że te moje nogi nieszczęśliwe… Inaczej to

byłabym tam, w stoczni, razem z nimi… Tak jak kiedyś byłam tam z córką i z ojcem

Maćka… O nim też będzie pan pisał?

WINKEL: No, także, pewnie, o wszystkim.

STARA: Już raz Agnieszka chciała zrobić o nim film, ale jej nie dali. Może

panu się uda?

WINKEL: Czasy się zmieniły.

STARA: Nie całkiem, proszę pana. Ale może Bóg da?... Co pan chce wiedzieć

o Mateuszu?

WINKEL: Jak zginął. Podobno szedł na czele pochodu…

STARA: A nie, proszę pana, to nie tak. Pochód to był wcześniej,

poprzedniego dnia, w Gdańsku… A może dwa dni wcześniej? A to się stało tu,

niedaleko, koło stacji Gdynia-Stocznia. Ja szłam do roboty na pierwszą zmianę i on

szedł, a tu strzały – ze wszystkich stron. I z ziemi i z powietrza. Ludzie się chowali,

gdzie kto mógł, a on idzie. To ja wołam: Mateusz! A on idzie, wcale się nie patrzy. A

ja znowu krzyczę: Mateusz!... bo te strzały coraz bliżej! A on, panie, tak szedł, tak

szedł, jakby w te kule chciał wejść, jakby śmierci szukał…

Przebitka Birkuta, który idzie lunatycznym krokiem wśród nasilającej się

strzelaniny. Potem nagle zatrzymuje się, jakby coś uderzyło go w pierś; jeszcze przez

chwilę tak stoi, z szeroko otwartymi oczyma, pełnymi ni to zdziwienia, ni to ulgi – i

wreszcie powoli osuwa się, najpierw na kolana, potem na czworaki, aż wreszcie

łagodnie kładzie się na betonie. Podbiega doń stara Hulewiczowa, kuląc się i

wciągając głowę w ramiona, obraca jego twarz ku sobie i po raz ostatni patrzy w jego

spokojne, ale już gasnące oczy.

STARA: I tak się pożegnaliśmy. Ale może nie to było najgorsze, bo umrzeć

każdy musi, chociaż on jeszcze młody był i mógł długo żyć. Najgorsze było to, co oni

potem z nimi zrobili. Bo przecież po śmierci człowiek już nie jest niczyim wrogiem,

nie może być, choćby przedtem był. A oni ich wszystkich – rzędami tak, jak psów…

Sklepiona źle oświetlona kostnica. Na długich ławach, ciasno – jedne przy

drugich – dziesiątki zwłok. Wszystkie ułożone równo i systematycznie i w tym

background image

nieruchomym zesztywnieniu jakby podobne do siebie. Różnią je tylko tekturki z

numerami ewidencyjnymi, przywiązane sznurkiem do palców u stóp. W głębi, cicho i

ostrożnie przesuwają się pojedynczy ludzie, próbujący – pod nadzorem dyżurnego

funkcjonariusza – zidentyfikować swoich najbliższych. Wśród nich jest także Anna z

matką i Maćkiem. Przechodzą powoli, uważnie i jakby uroczyście między ławkami,

pełnymi trupów, aż zatrzymują się nad jednym z ciał. Jest to ciało Birkuta .Przez

długą chwilę patrzą na nie bez słowa i bez ruchu; nie płaczą, twarze mają z kamienia.

Potem zaczynają ubierać poległego w jego ostatnią odzież.

STARA: Anna, myśmy butów zapomniały.

Milczenie. Potem Maciek zdejmuje własne buty i wkład je ojcu na zżółkłe

stopy.

Cmentarz w nocy, oświetlony milicyjnymi reflektorami. Dwaj grabarze

przyklepują wąziutką mogiłkę. Przy mogiłce stoi tylko ta sama trójka: Maciek, Anna i

jej matka. No i tajniak z rękami w kieszeniach.

Grabarze kończą pracę, cofają się o parę kroków i opierają się na trzonkach

łopat. Tajniak odprawia ich jednym krótkim pstryknięciem palców. Czeka jeszcze

chwilę, aby żegnający mogli odmówić bezgłośną modlitwę, a potem zdecydowanie

podchodzi.

TAJNIAK: Teraz się zabierajcie, już tu nic po was. Tylko pamiętajcie: nikomu

ani słowa, gdzie i co.

Tamci stoją w milczeniu.

TAJNIAK: No, idźcie. Tu inni przyjdą, też muszą swoich pochować. Idźcie

już.

Maciek wbija w mogiłę nieduży, drewniany krzyż. Potem wszyscy troje

odchodzą, nie oglądając się za siebie.

Ten sam cmentarz w dzień. Poród strych i nowych grobów krążą

zaniepokojeni, przeniknięci strasznym podejrzeniem ludzie. Nie mogą znaleźć mogił

swoich najbliższych, zakopanych tu owej pamiętnej nocy. Jest wśród nich także

Maciek z Anną i jej matką.

STARA: Nie, nie tu, nie tu.

MACIEK: Tutaj.

ANNA: Oczywiście.

STARA: Jesteście pewni?

ANNA: Jasne. Miesiąc temu Maciek wetknął tu krzyż.

background image

MACIEK: A teraz leży tu ktoś zupełnie inny. Józefa Jasińska, żyła lat 67… Co

to znaczy?

STARA: A może to było gdzieś dalej?

ANNA: Nie, tutaj.

STARA: Więc co się stało?

MACIEK: Tu był grób mojego ojca, a teraz go nie ma! Gdzie jest zarząd

cmentarza!

ANNA: Maciek daj spokój.

MACIEK: Muszę odnaleźć grób mojego ojca!

ANNA: Jeszcze nie rozumiesz? Wykopali ich… i gdzieś wywieźli.

MACIEK: Ale po co? Czemu?

ANNA: śeby nie było gdzie składać kwiatów.

Maciek bezradnie spuszcza głowę.

STARA (off): No to oni w stoczni pospawali ładny krzyż z żelaza i

postanowili go zatknąć w to miejsce, gdzie ojciec Maćka został zabity…

Stocznia. Maciek w okularach ochronnych, z aparatem acetylenowym w dłoni

pochylony nad rozpalonym do czerwoności krzyżem z dwóch żelaznych płaskowników.

Obok milcząca Anna.

Płomień gaśnie. Oboje czekają, aż żelazo ostygnie. Potem Maciek bierze je

przez grubą rękawicę i podnosi na wysokość oczu. Oboje dalej milczą.

W chwilę później widzimy Maćka, jak z krzyżem w ręce wspina się po

schodkach na wiadukt przy dworcu Gdynia-Stocznia. Dochodzi do środka wiaduktu i

z rozmachem wbija krzyż w szparę chodniczka dla pieszych, tuż przy siatce

ogrodzenia.

Potem klęka, wyciąga z kieszeni znicz, zapala go, stawi obok krzyża i pogrąża

się w niemej modlitwie.

Znowu pokój starej Hulewiczowej. Ci sami, co przedtem, to znaczy gospodyni,

Winkel i Dzidek, a także kilka czarno odzianych kobiet w głębi, które z wolna się

schodzą na wieczorne pacierze. Stara daje im znak, by jeszcze chwilę zaczekały i z

powrotem obraca się do Winkla.

STARA: Ale i ten krzyżyk długo nie postał. Jakieś ręce wyjęły go w nocy i

zabrały. I wtedy, widzi pan, Maciek zrozumiał, że nie tylko nigdy nie znajdzie grobu

background image

ojca, ale nawet nie uczci miejsca jego męczeństwa. Wtedy tak jakby zatrzasnął się w

sobie. Z nikim nie rozmawiał, z nikim się nie spotykał, szedł do roboty jak automat, a

potem walił się na łóżko, ale nie spał – nie spał, tylko myślał… a o czym, to nikt nie

wie. Niech mi pan pomoże obierać kartofle, proszę tu nóż, muszę pośpieszyć się z

obiadem. I tak było proszę pana przez parę lat – aż do wypadków czerwcowych.

Maciek dowiedział się, że w Radomiu i Ursusie były wystąpienia robotników, że są

masowe łapanki, że milicja masakruje ludzi, a sądy od ręki wydają fałszywe wyroki. I

wtedy coś go poderwało. Chciał zrobić w stoczni jakiś protest, ale ludzie za dobrze

pamiętali swój własny grudzień, nie ruszyli się. I wtedy postawił wszystko na jedną

kartę: poszedł do przewodniczącego naszych związków zawodowych. Znam tę

rozmowę, bo mi córka opowiadała z najmniejszymi szczegółami. Tylko że wtedy

jeszcze nikt nie wiedział, jak się to dla Maćka skończy…

Teren stoczni. W głębi kadłuby nowych statków, przy których pracują grupy

robotników. Huk młotów pneumatycznych i jęczenie żurawi. Wzdłuż nabrzeża idzie

szybkim krokiem podenerwowany przewodniczący miejscowych związków

zawodowych, a obok niego zaperzony Maciek z kaskiem ochronnym, zsuniętym na tył

głowy.

ZWIĄZKOWIEC: Związki zawodowe nie są od tego!

MACIEK: A od czego? Od robienia klaki partii? Co wy jesteście? Fundusz

wczasów pracowniczych? Od czego są związki, jak nie od tego, żeby bronić interesów

robotniczych, interesów klasy robotniczej!

ZWIĄZKOWIEC: Ale nie chuliganów i do tego jeszcze nie od nas!

MACIEK: Jakich, jakich chuliganów? Nie pamiętasz, co o nas pisali w

grudniu? Nie byłeś w strajku? Nie dostałeś z nami po tyłku? Ty sobie uświadom, że to

dla was jest ostatnia szansa. Jak wy się nie ujmiecie za tymi katowanymi robotnikami,

to będzie musiał ktoś inny zrobić to za was!

ZWIĄZKOWIEC: A kto?

MACIEK: A jeszcze nie wiem kto. Ale się znajdzie. A dla was, mówię ci, to

jest ostatnia szansa, żeby wyjść z twarzą. Potem możecie się spokojnie rozwiązać.

ZWIĄZKOWIEC: Ale nie ty nas będziesz rozwiązywał.

MACIEK: A to jeszcze nie wiadomo.

ZWIĄZKOWIEC: Maciek, nie bądź dziecko. Jak się wpakujesz jeszcze w

jakąś aferę, to ja cię nie wybronię.

background image

MACIEK: W jaką? W jaką aferę? Czy ja się kiedy wpakowałem w jakąś

aferę? Stary, czyj ty jesteś człowiek? Kto cię wybierał? I po co? Uświadom to sobie!

Przed czym ty masz mnie bronić?

ZWIĄZKOWIEC: Przed zwolnieniem. Dyrekcja już cię chciała zwolnić,

rozumiesz? Nie chciałem ci o tym mówić, ale teraz widzę, że potrzebujesz

ostrzeżenia.

MACIEK: Ty, bracie, czy tobie tyle płacą, czy sama funkcja tak cię ogłupia?

Za co mają mnie zwolnić? Źle pracuję, piję, kradnę?

ZWIĄZKOWIEC: A ty nie rozmawiaj ze mną w ten sposób. Wiesz doskonale,

ż

e to nieważne, czy ktoś dobrze pracuje czy źle.

MACIEK: A co jest ważne?

ZWIĄZKOWIEC: Przede wszystkim nie mącić, nie utrudniać, siedzieć cicho.

Ja ci nie będę tego tłumaczył, to jest szkoła podstawowa.

MACIEK: Co ty się tak przejmujesz? Przecież jak będą chcieli mnie zwolnić,

to wy jako Rada Zakładowa zaprotestujecie, nie?

ZWIĄZKOWIEC: Nie zaprotestujemy. Nikt nie będzie nadstawiał głowy za

jednego warchoła.

MACIEK: Nie poprzecie nas w sprawie Radomia i Ursusa?

ZWIĄZKOWIEC: Nie. Zwołamy wiec i was potępimy, jak będziecie w

dalszym ciągu coś montować.

Ś

wit, ulica przed stocznią. Setki ludzi, zdążających do pracy, przepływ przez

gardziel wartowni. Kiedy nadchodzi Maciek, strażnik odsuwa go na bok.

Maciek: Zaraz, zaraz! Co jest?

Dwóch innych strażników odciąg go przemocą do dyżurki, a jeden odbiera mu

przepustkę. Maciek próbuje się szarpać, ale po namyśle rezygnuje z oporu.

W dyżurce podnosi się zza stołu drobna kobieta, która – jak można się

domyślać – oczekiwała tu już na niego.

URZĘDNICZKA: Panie Maćku, panie Maćku, pan mnie zna, ja jestem z

działu kadr, ale przecież ja sama nigdy nic… Ja już nawet wzięłam dwa relanium,

ż

eby móc panu dać to zwolnienie i jest mi naprawdę tak okropnie przykro…

Kładzie przed nim na stoliku blankiet z kopią i długopis.

URZĘDNICZKA: Będzie pan tak dobry pokwitować?

MACIEK: Dlaczego pani to robi?

background image

URZĘDNICZKA: No jak to? Przecież inaczej mnie zwolnią. A wtedy

przyjdzie ktoś inny i też panu da to zwolnienie, prawda?

MACIEK: No, ale jak ten inny też nie zrobi, no to w końcu…Przecież

wszystkich nie zwolnią?

Urzędniczka odwraca głowę; widać, że przeżywa tę brudną misję, jaką jej

zlecono. Maciek już bez słowa kwituje odbiór pisma.

W tej chwili do dyżurki wchodzi kasjerka. Korzystając z tego urzędniczka z

kadr chyłkiem wymyka się na zewnątrz.

KASJERKA: Dzień dobry, mam tu pieniążki dla pana. Proszę, niech pan

przeliczy i podpisze, o tu, dobrze?

Maciek już bez słowa chowa pieniądze i podpisuje listę płacy.

STRAśNIK: Przeliczone?

MACIEK (obojętnie): Przeliczone.

STRAśNIK: No to… pan rozumie.

Maciek kiwa głową i wychodzi.

I znów w pokoju starej Hulcewiczowej, teraz już prawie pełnym milczących

kobiet w czerni.

STARA: A resztę, to już opowie panu Agnieszka, jak ją wypuszczą, a muszą

ją wypuścić, bo nic nie jest winna.

WINKEL (niepewnie): Jaka Agnieszka?

STARA: To pan jej nie zna? śona Maćka; kiedyś pracowała u was, w

telewizji.

WINKEL: A to znam, znam, oczywiście.

STARA: Na razie ją trzymają, tak jak i tamtych, jak to się mówi

„wspomagających”. Szkoda, że córka nie przyszła, też powiedziałaby coś więcej… A

teraz musimy panów przeprosić; my tu co wieczór modlimy się wspólnie za zdrowie i

zwycięstwo stoczniowców.

WINKEL: Dziękuję i przepraszam. Dobranoc pani, dobranoc paniom.

Kiedy obaj z Dzidkiem wsiadają do samochodu, z otwartych okien dobiega ich

chóralne „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna”…

DZIDEK (już w czasie jazdy): To co? Napisze pan całą prawdę o Maćku?

WINKEL: A co? On już wygrał?

DZIDEK: Bawi się pan w cynika? Czy jest pan taki naprawdę?

WINKEL: Potomni osądzą, jeżeli jeszcze ktoś po nas zostanie przy życiu. Na

background image

razie chciałbym jak najprędzej być w moim zacisznym warszawskim mieszkanku i

otworzyć mój barek, pełen apetycznych trunków.

DZIDEK: A może by pan został do końca?

WINKEL: Do jakiego?

DZIDEK: Potem pan zrobi z tego epokowy reportaż.

WINKEL: I wydrukuję go w podziemiu.

DZIDEK: Niech pan się zastanowi. Wie pan więcej, niż ci z Paris Matcha, ze

Spigla; ma pan takie materiały, jakich nikt nie ma, a będzie pan miał jeszcze więcej. I

nie chce pan zrobić bomby?

WINKEL: Człowieku, ja nawet nie byłem w środku w stoczni!

DZIDEK: Jeszcze pan będzie.

WINKEL: Jak? Wlezę w nocy przez płot?

DZIDEK: Dostanie pan przepustkę. Spodobał się pan starej pani

Hulewiczowej i ona to załatwi.

Dzień. Znowu brama stoczni i znowu nieprzeliczony tłum kobiet, dziewcząt,

staruszek i dzieci. W głębi za bramą kilku stoczniowców przygotowuje do mszy

prowizoryczny ołtarz na dziedzińcu.

GŁOS Z RADIOWĘZŁA: Jeżeli wśród zebranych przed stocznią jest redaktor

Winkel, to prosimy go do portierni. Powtarzam, redaktor Winkel jest proszony do

portierni.

Winkel z trudem przepycha się do wejścia. Stoi tam już ta sama niemłoda

kobieta, którą widział kiedyś intonującą modlitwę za zmarłych w czasie uroczystości

ustawiania krzyża. Jest to Anna, córka starej pani Hulewiczowej.

ANNA: Czy pan Winkel?

WINKEL (trochę zasapany): Tak.

ANNA: Dzień dobry. Matka mówiła mi o panu. Proszę tędy.

Wprowadza go to tej samej dyżurki, w której kiedyś wręczono Maćkowi

blankiet z wypowiedzeniem i ostatnią wypłatę.

ANNA: Niech pan siada. Widzi pan, zdania na pański temat są podzielone.

WINKEL: Konkretnie?

ANNA: Konkretnie?

ANNA: Wielu kolegów jest przeciwnych temu, żeby panu dać przepustkę. Pan

reprezentuje wyjątkowo zakłamaną instytucję. Która zresztą kłamie w dalszym ciągu.

WINKEL: A pani?

background image

ANNA: Ja jestem za tym, żeby pana wprowadzić.

WINKEL: Ktoś mi kiedyś powiedział, że budzę zaufanie.

ANNA: Nie wiem, czy pan budzi. Ale uważam, że wam, dziennikarzom

trzeba pomóc. Może jak pobędziecie wśród nas coś w was drgnie – jakiś strzępek

sumienia. Przecież jesteście Polakami. A teraz stocznia to Polska, proszę pana.

WINKEL: Wielkie słowa, pani Anno.

ANNA: Prawdziwe, po prostu. Zagląda pan czasem do Wyspiańskiego? Jest u

niego takie zdanie: „Musimy coś zrobić, co by od nas zależało. Zważywszy, że dzieje

się tak dużo, co nie zależy od nikogo”. Więc próbujemy.

WINKEL: Czy pan Tomczyk też czytuje naszych klasyków?

ANNA: Widzi pan, jego ojciec przyszedł tu już uformowany, gotowy. A jego

trzeba było dopiero wykuć – jak kawałek żelaza.

WINKEL: I wyście go wykuli?

ANNA: śycie go wykuło. śycie w Polsce takiej, jaka wtedy była. I jaka, mam

nadzieję, już się kończy. Po prostu kiedyś dowiedział się, że w śledztwie znowu biją. I

postanowił przeciw temu zaprotestować – sam jeden, na własną rękę…

Wczesna jesień. Ruchliwy fragment gdańskiego śródmieścia. Z tłumu

przechodniów wynurza się Maciek. Idzie szybko, jak człowiek, który wie, że ma mało

czasu. Pod pachą trzyma rulon zwiniętych papierów, w ręku wiaderko z klejem i

pędzel.

Roztrącając ludzi podchodzi do najbliższego muru, smaruje ścianę klejem i

rozlepia na niej wielki arkusz z wykonanym ręcznie, dość koślawym napisem:

„WŁADZO LUDOWA, PRZESTAŃ KATOWAĆ ROBOTNIKÓW Z RADOMIA I

URSUSA”.

Odwraca się i natychmiast odchodzi. Niektórzy przechodnie zatrzymują się i

czytają napis, inni z pośpiechem odchodzą.

Maciek zatrzymuje się przy słupie ogłoszeniowym i nakleja na nim następny

afisz tej samej treści.

Z wysepki tramwajowej obserwuje go Anna i towarzyszący jej niemłody

robotnik Antoniak.

ANTONIAK: Co to za desperat?

ANNA: To od nas, ze stoczni.

ANTONIAK: Znasz go?

background image

ANNA: Od dziecka. Pamiętasz Mateusza? To jego syn.

ANTONIAK: Zaraz go zgarną.

ANNA: Nie zatrzymają go; jest uparty jak diabeł.

ANTONIAK: No, to chodźmy za nim.

Przechodzą jezdnię i ruszają w ślad za Maćkiem, który szybko, prawie

biegiem, wpada pod kolumnadę okazałego budynku i znika za najbliższym filarem.

Kiedy ukazuje się z drugiej strony, jest już w rękach dwóch cywilnych

funkcjonariuszy, którzy prowadzą go do milicyjnego radiowozu.

Antoniak i Anna zatrzymują się wśród grupy podnieconych lub tylko

zaciekawionych przechodniów. W milczeniu patrzą, jak tajniacy wpychają Maćka do

samochodu; jeden odjeżdża razem z nim, drugi zabiera się do zdzierania rozlepionych

afiszów.

ANTONIAK (cicho): Poznaj mnie z nim.

ANNA: Jak wyjdzie.

ANTONIAK: No, kiedyś wyjdzie.

ANNA: Ale nie wiem, czy będzie chciał z nami rozmawiać.

ANTONIAK: Dziki jest?

ANNA: Dziki i nieufny.

ANTONIAK: Sam przepadnie – i przepadnie bez sensu.

Późna jesień. Pusta, mokra plaża nadbałtycka. Brzegiem morza idzie trójka

ludzi, kulących się przed sztormowym wiatrem. To Antoniak, Anna i Maciek. Wybrali

do rozmowy to właśnie odludne miejsce, bo tu nikt ich nie może podsłuchać.

ANTONIAK: Wydaje ci się, że to ma sens?

MACIEK: A panu się wydaje, że nie?

ANTONIAK: Napisałeś tak: „władzo ludowa, nie katuj robotników z Radomia

i Ursusa”. Zgadza się?

MACIEK: Zgadza.

ANTONIAK: A więc apelowałeś do władzy, żeby nie robiła tego, co robi.

MACIEK: No i co z tego?

ANTONIAK: A jak myślisz, władza cię posłuchała?

MACIEK: Ale ludzie to przeczytali.

ANTONIAK: A dużo tego nakleiłeś?

MACIEK: Pięć sztuk.

background image

ANTONIAK: To ile ludzi to mogło przeczytać?

MACIEK: A skąd mogę wiedzieć!

ANTONIAK: No, powiedzmy, że stu. Bo zaraz potem to zdarli.

MACIEK (do Anny): Czy on się nie odczepi?

ANNA: On tylko chce, żebyś zrobił rachunek – rachunek strat i zysków.

MACIEK: A co ja jestem, buchalter?

ANNA: Przemówiłeś do stu ludzi, a odsiedziałeś trzy miesiące. Dobre saldo?

MACIEK: Następnym razem będzie lepsze.

ANTONIAK: To znaczy będziesz szybciej biegał i nakleisz dziesięć.

MACIEK: Następnym razem wezmę kanister i podpalę komitet – jak w

grudniu siedemdziesiąt.

ANTONIAK: Głupi jesteś.

MACIEK: A wyście nie palili?

ANTONIAK: Też byliśmy głupi. Ale zmądrzeliśmy.

MACIEK: Zmądrzeliście i co?

ANTONIAK: I wiemy, że nie trzeba palić komitetów. Trzeba zakładać własne.

MACIEK: I budować je krok po kroczku i rok po roczku. A na razie chodzić

grzecznie do pracy, nie spóźniać się i wykonywać normy: żeby się tamci, broń Boże,

nie skapowali. Jesteście naiwni! Tacy sami naiwni, jak mój ojciec! Bo on też

przestraszył się pożarów i jak Kociołek przemówił przez radio, żeby wracać do pracy,

a wszystko się załatwi, to on co? Uwierzył Kociołkowi i poszedł do pracy i innych

namówił, żeby poszli. A tam już na nich czekały czołgi i karabiny maszynowe! Więc

tak: niech mnie zamykają, niech mnie biją, niech mnie zabiją! Ale ja się nie będę

bawił w wasze komitety! Ja będę wszystko robił sam, sam za siebie, jak długo

potrafię!...

Dyżurka na portierni. Anna i Winkel przy stoliku w kącie. Pod oknem dwaj

ministranci pomagają przygotować się księdzu, który za chwilę przystąpi do

odprawiania mszy świętej na dziedzińcu stoczni. Za oknem tłum.

WINKEL: No, ale jakoś go przekonaliście.

ANNA: Sam zrozumiał.

WINKEL: Co, dokładnie?

ANNA: śe będziemy silni tylko wtedy, kiedy będziemy solidarni.

WINKEL: No, więc jesteście. I co ma być dalej?

background image

ANNA: Rząd się zmieni.

WINKEL: Nie wierzę.

ANNA: I podpisze z nami porozumienie, tak. Nie dziś, to jutro, albo pojutrze.

A ja naprawdę chciałabym, żeby pan przy tym był.

WINKEL: Dziękuję za zaufanie.

ANNA: Mówiłam już panu, tu nie chodzi o zaufanie. Chodzi o to, żeby pan

znowu był taki, jak dziesięć lat temu. I żeby pan już nigdy się nie zmienił. Ja wiem, że

pan jest zdolny, tylko trochę, no, zagubiony – jak wy wszyscy w tych naszych

ś

rodkach masowego przekazu. Dlatego w odpowiedniej chwili dostanie pan

przepustkę. Najlepszą, jaka może być. Będzie pan mógł wejść nawet na salę obrad i

zobaczyć ten historyczny moment, kiedy wreszcie nastąpi.

WINKEL: Jeżeli nastąpi.

ANNA: Muszę już iść na mszę. A panu życzę, żeby pan się odnalazł w tej

nowej Polsce.

Msza święta na terenie stoczni. Tysiące ludzi po jednej i po drugiej stronie

bramy klęczy z pochylonymi głowami. W pierwszym szeregu klęczących

przewodniczący Komitetu Strajkowego Lech Wałęsa. Głębiej, tuż za nim Maciek.

WAŁĘSA: Módlmy się za wszystkich strajkujących, prośmy, by Matka Boska

czuwała nad rozwagą i solidarnością naszych działań, a swoją opieką dodawała nam

sił i otuchy. Módlmy się o to, by w rozwiązywaniu naszych problemów patronował

nam Chrystus. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławiona Ty między

niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus… Matko Boża, módl się za

nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej amen.

Tysiące ust odmawiają wraz z nim słowa modlitwy; twarze wszystkich są ufne,

a oczy pełne wiary i spokoju.

Pokój Winkla w hotelu. Dzwonek telefonu. Winkel wychodzi z łazienki, wyciera

ręcznikiem mokrą twarz. Niechętnie podnosi słuchawkę.

GŁOS I ZASTĘPCY: Winkel? Zejdźcie na dół.

WINKEL: Pan… w Gdańsku?

GŁOS I ZASTĘPCY: Nie pieprzcie, tylko schodźcie. Będę w restauracji.

Trzask przerwanego połączenia. Winkel powoli, prawie ze zgrozą odkłada

słuchawkę. Potem nagle, jakby w ataku histerii zaczyna się pakować, wrzucając

background image

wszystko na łapu-capu do swojej torby, która w rezultacie nie chce się domknąć.

Chwyta ją pod pachę tak, jak jest, z wiszącymi na zewnątrz rękawami brudnych

koszul, przypomina sobie jeszcze o magnetofonie, wciska go byle jak do kieszeni, nie

troszcząc się o kabel, dyndający aż do ziemi i pośpiesznie wybiega na korytarz.

Tu przez chwilę się namyśla, potem – tknięty jakąś myślą – wybiera drzwi dla

personelu i tylnymi schodami zaczyna zbiegać na dół. Trwa to nieskończenie długo,

gdyż do przebycia jest trzynaście pięter. Wreszcie schody kończą się wahadłowymi

drzwiami; Winkel przepych się przez nie i raptem zamiera: okazuje się, że jest w

olbrzymiej hotelowej kuchni, gdzie wielu kucharzy i podkuchennych krząta się przy

stołach i rusztach.

Ale odwrotu już nie ma. Winkel rusza szybko przed siebie, prawie biegnie,

odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami i wreszcie dopada drugich drzwi po

przeciwnej stronie. Są tam jeszcze jedne schody, tym razem z pewnością prowadzące

na podwórze. Winkel ociera rękawem spocone czoło i zaczyna zbiegać nimi w dół.

Nagle zwalnia, a potem zatrzymuje się w pół kroku.

Na zakręcie schodów stoi rosły kelner o zimnych oczach hotelowego kapusia i

z obojętnym wyrazem twarzy zagradza mu drogę.

WINKEL (niepewnie): Przepraszam pana… która godzina?

KELNER – KAPUŚ: Pan się mnie pyta, która godzina? A mówię: do góry! I

na prawo. Pan tam idzie, a bagaż pan zostawi, zaopiekujemy się. Nasza firma bidna,

ale solidna.

Winkel posłusznie stawia torbę na schodach i cofa się, najpierw tyłem, potem

boczkiem, aż wreszcie odwraca się i prawie biegiem wraca skąd przyszedł.

Restauracja hotelowa. Przy paru stolikach grupki zagranicznych dziennikarzy,

zapijających obiad wodą mineralną. Pierwszy zastępca siedzi samotnie w narożniku

sali i obłupuje z mięsa wielką gicz cielęcą. Podchodzi Winkel. Tamten widelcem

wskazuje mu krzesło. Winkel siada i kryje pod stołem drżące ręce.

I ZASTĘPCA: Nieźle cię telepie.

WINKEL: Co telepie?

I ZASTĘPCA: Co? Ciotka delirka.

WINKEL: A skąd, tu przecież pełna prohibicja, kieliszka nie można kupić.

I ZASTĘPCA: Nic się nie martw, jeszcze trochę i wszystko się naprostuje. No,

a jak ci wątroba odpocznie od wódy, to też nie zaszkodzi. A na razie masz, przepłucz

gardło.

background image

Wyciąga ku niemu butelkę wody stołowej i nalewa mu pół szklaneczki.

WINKEL (anemicznie): Dziękuję.

Przechyla szklaneczkę i oczy mu w słup: widać, że w butelce musiał być czysty

spirytus.

I ZASTĘPCA: A, niedobre, niedobre…

Ś

mieje się i wraca do swojej giczy. Winkel po chwili chwyta oddech, przeciera

załzawione oczy i uśmiecha się z wdzięcznością.

I ZASTĘPCA: Teraz się streszczaj i kładź mi do teczki co masz.

WINKEL: A kiedy, wie pan, ja mam dużo, ale to wymaga obróbki i

musiałbym mieć jeszcze, no, ze dwa dni… Tak to w pewnym sensie jest.

I ZASTĘPCA: Panie Winkel, ja nie jestem redaktor Piwowarczyk z Telewizji

i takie błyskotliwe wypowiedzi to wiesz pan, gdzie ja mam?

Winkel milczy. Tamten przygląda mu się pogardliwie, trzymając uniesiony na

widelcu ogromny kawał mięsa, a potem obojętnie wkłada go do ust.

I ZASTĘPCA: Dojście pan ma?

WINKEL: Gdzie?

I ZASTĘPCA: Za bramę.

WINKEL: To nie takie proste.

I ZASTĘPCA: Kochany, ty mi nie rób takich uników. Ktoś się zdenerwuje i ci

przypierdoli. Masz pan jaki kontakt? Tak, czy nie?

WINKEL: Tak.

I ZASTĘPCA: Pojutrze idzie twój pierwszy materiał.

WINKEL: Nie, to jest… Ja w takim tempie… Za krótko nawet na sam

montaż!

I ZASTĘPCA: Jaki montaż? Ty nie jesteś od montażu. Ty masz wejść za

bramę i przynieść wyjściowy materiał. Wiesz, co szef a najbardziej interesuje: ludzie

z drugiej linii; w twoim wypadku Tomczyk.

WINKEL: Tomczyk, Tomczyk… Ale jaka druga linia? Przecież tam nie ma

ż

adnej drugiej linii!

I ZASTĘPCA: Na pewno? To niedługo się dowiesz, że na zdrowym odruchu

klasy robotniczej żerują w drugiej linii elementy antysocjalistyczne, które działają w

ś

ciśle określonym celu.

WINKEL: Jak tylko dostanę przepustkę… Obiecali mi, ale nie mam, jeszcze

nie mam, to jak wejdę? Tam wpuszczają tylko zagraniczniaków!

background image

I ZASTĘPCA: Kochany panie Winkel, jak ja bym mógł tam wejść oficjalnie,

to bym ciebie o to nie prosił i nie płaciłbym ci za taki hotel.

WINKEL: Co wy sobie wyobrażacie? śe to można ot tak?... Tam też są ludzie

i ja wobec nich nie mogę… Ja mam też pewne, no, zobowiązania. Ostatecznie nie

jestem jakiś tam…

I ZASTĘPCA: Jakiś kto?

WINKEL: Jakiś konfident.

I ZASTĘPCA: Naprawdę? A co ty myślisz, kto ty jesteś, gnojku jeden?

Podpisałeś?

WINKEL: Co podpisałem?

I ZASTĘPCA: Samochód, pieniądze, dokumenty… Na wszystko jest

pokwitowanie! Jak siedzisz w gnoju po szyję, to się nie szarp, bo się całkiem utopisz!

Chwilę miażdży Winkla surowym spojrzeniem, a potem obojętnie wraca do

swojej giczy.

I ZASTĘPCA: No to, redaktorze, za dwa dni. Do widzenia.

Korytarz aresztu w miejscowej komendzie MO. Cywilny funkcjonariusz

prowadzi Winkla na sam koniec i zatrzymuje się przy ostatniej celi, pilnowanej przez

mundurowego wartownika. Ten bierze od cywila jakiś blankiet i uważnie przegląda.

Potem w milczeniu otwiera drzwi.

FUNKCJONARIUSZ: Ma pan kwadrans czasu. I proszę nie przedłużać. Nie

chciałbym nieć potem przykrości.

Winkel powoli, jakby z zakłopotaniem wchodzi do środka, a drzwi zatrzaskują

się za nim z nieprzyjemnym zgrzytem zasuwy.

Za stołem siedzi Agnieszka i w milczeniu, a także trochę drwiąco przygląda się

gościowi.

WINKEL: No, to tak; teraz oboje jesteśmy pod kluczem. Cześć.

AGNIESZKA: Cześć. Jak się tutaj dostałeś?

WINKEL: Takie tam sposoby…

AGNIESZKA: A skąd wiedziałeś że tu jestem?

WINKEL: Od pani Hulewiczowej, tej starszej.

AGNIESZKA: Skąd ją znasz?

WINKEL: No, ona mnie pamięta z tych moich reportaży z 70-tego roku, za

które wyleciałem z rozgłośni. A teraz słuchaj. (Ostentacyjnie głośno, oglądając się na

background image

drzwi) Sytuacja jest niezła, (I zaraz zniża głos do szeptu) Jest tu podsłuch?

AGNIESZKA: Nie wiem. Pewnie jest.

WINKEL (prawie szeptem): Oni teraz przechodzą do ofensywy…

AGNIESZKA: Kto? Kochasiu, ty masz za dużo przyjaciół, którzy wierzą w

broń palną; najlepiej, żeby była na gąsienicach.

WINKEL: Tak czy owak nie ustąpią.

AGNIESZKA: Ustąpią.

WINKEL: Ale dziewczyno, ten ustrój tego nie wytrzyma!

AGNIESZKA: Spokojnie; wytrzymał was, wytrzyma i to. Nie denerwuj się.

WINKEL (najciszej, jak tylko potrafi): Chodzi o twojego Tomczyka. Szykuje

się niezła prowokacja. Chcą z niego zrobić kozła ofiarnego.

AGNIESZKA: Kto?

WINKEL: Są dowody, że ma powiązania z Zachodem, z Wolną Europą, CIA i

z czym tylko chcesz. Konfident, czynny opór władzy, zdeklarowany wróg socjalizmu,

dziwkarz, alkoholik…

AGNIESZKA: Nie za dużo tego, kochany? Dlaczego się do niego tak

przypięli?

WINKEL: Nie wiem, ciągle mówią, że interesują ich faceci z drugiej linii: na

tych z pierwszej też pewnie coś mają…

AGNIESZKA: Widziałeś go?

WINKEL: Widziałem. Przemawiał wczoraj w bramie.

AGNIESZKA: Bardzo mizerny? Oni tam pewnie w ogóle nie śpią, co?

WINKEL: Mizerny, ale przerażająco pewien swego.

AGNIESZKA: Posłuchaj, w życiu Maćka nie było ani jednego momentu

sprzecznego z prawem. Rozumiesz?

WINKEL: Siedział…

AGNIESZKA: Bo prawo w tym kraju nie było respektowane. Ja też siedzę i

tylko dlatego, że jestem osobą, jak się to mówi, wspomagającą strajk.

WINKEL: Słuchaj, możesz mi wierzyć, możesz nie: chcę napisać o nim

reportaż. I mów, co chcesz: że to chęć ekspiacji albo że koniunkturalizm. Nieważne.

Chcę, żebyś mi w tym pomogła. śebyś mi powiedziała o nim wszystko – jak żył, jak

pracował, czego chce…

AGNIESZKA: Dobra, ale powiedz: prezes cię przysłał.

WINKEL: No, w pewnym sensie… Na razie zbieram materiały…

background image

AGNIESZKA: Na każdą ewentualność.

WINKEL: Dlaczego chcesz mnie obrazić? Sama pracowałaś w

Radiokomitecie i wiesz, że nie wszyscy tam zasługują na gilotynę.

AGNIESZKA: Kochany, prawie wszyscy.

WINKEL:A ja ci mówię, że nie. Więcej – jestem pewien, że nie. Ludzie

zachowują się tak, jak im sytuacja pozwala.

AGNIESZKA: Wygodna teoria. A jak myślisz, czemu robotnicy się z niej

wyłamali?

WINKEL: Bo nie mają nic do stracenia.

AGNIESZKA: Mówisz jak Maciek.

WINKEL: No, widzisz.

AGNIESZKA: Masz papierosa?

Bierze papierosa i długo, z lubością go wącha, nim go wreszcie zapali.

AGNIESZKA: Dawno nie paliłam.

WINKEL: Zmieniłaś się.

AGNIESZKA: Po prostu: inaczej żyję. I wśród innych ludzi. Bardzo fajnych,

mówię ci. I fajne jest to, że można już niczego się nie bać. Na przykład teraz – siedzę

w pierdlu i myślę: co mi mogą zrobić? Wsadzić? Nie, bo już siedzę. To naprawdę

duża przyjemność.

WINKEL: No, nie wiem, czy ja byłbym z tego zadowolony.

AGNIESZKA: A pamiętasz, jak to się zaczęło?

WINKEL: Wiem, że go przywiozłaś do Warszawy.

AGNIESZKA: Myślałam, że to mi pomoże skończyć film. Pamiętasz, że

robiłam film o jego ojcu.

WINKEL: Jeszcze lepiej pamiętam, że ci go przerwali.

AGNIESZKA: No, właśnie. Myślałam, że jak przywiozę syna… No, że to

kogoś przekona, że coś się ruszy…

Agnieszka i Maciek maszerują korytarzem w gmachu telewizji w Warszawie –

najdłuższym korytarzem, jaki istnieje w całej Polsce. Po drodze mijają Winkla, który

na ich widok przezornie wycofuje się za najbliższy załom ściany. Wreszcie stają pod

drzwiami sekretariatu redaktora, znanego nam już z filmu „Człowiek z marmuru”.

Agnieszka wchodzi do środka i pociąga za sobą Maćka. Sekretarka pytająco podnosi

głowę znad biurka.

background image

AGNIESZKA: Dzień dobry.

SEKRETARKA (ostrożnie): Dzień dobry…

AGNIESZKA (pokazując drzwi do sąsiedniego gabinetu): Jest?

SEKRETARKA (szybko): Redaktora nie ma. Proszę zaczekać.

AGNIESZKA: Dobra, poczekamy w gabinecie.

Ubiegając sekretarkę, która próbuje jej przeszkodzić, otwiera drzwi obite

skórzaną poduszką. Za biurkiem siedzi Redaktor i patrzy na nią nieruchomo zza

grubych szkieł.

AGNIESZKA: O, jest pan. Przykro mi, ale to znowu ja. A to jest pan Maciej

Tomczyk, syn Mateusza Birkuta.

Redaktor dalej przygląda się im bez słowa.

AGNIESZKA: No i co pan na to?

REDAKTOR (lodowato): Bardzo mi miło.

AGNIESZKA: Niech pan się nie wysila. Proszę mi tylko oddać z powrotem

ekipę, kamerę i taśmę.

REDAKTOR: Przepraszam, a po co?

AGNIESZKA: Jak to po co? śeby skończyć film, który mi pan przerwał.

REDAKTOR: Przepraszam, a gdzie jest główny bohater?

AGNIESZKA: Tego się pan dowie z ekranu.

REDAKTOR: Wolałbym dowiedzieć się od razu.

AGNIESZKA: Straci pan efekt zaskoczenia.

REDAKTOR: Ale zyskam potrzebną wiedzę.

AGNIESZKA: To niech pan wstanie.

REDAKTOR: A to czemu?

AGNIESZKA: Bo tego, co pan usłyszy, trzeba słuchać z odpowiednią czcią i

szacunkiem.

REDAKTOR: Więc co jest z pańskim ojcem?

MACIEK: Zabiła go milicja w Gdyni pod stocznią.

Redaktor patrzy na nich bez ruchu.

AGNIESZKA: Nie ma nawet własnego grobu. Ale będzie miał film – o swoim

ż

yciu i śmierci.

REDAKTOR: Pan wyjdzie na korytarz i zamknie drzwi. A pani zostanie.

AGNIESZKA: Co to za nowe numery?

REDAKTOR: Czy pan spełni moją prośbę?

background image

MACIEK: Jeżeli pan sobie tego życzy.

REDAKTOR: śyczę sobie, proszę pana.

Maciek wychodzi do sekretariatu i zamyka za sobą drzwi. Redaktor dopiero

teraz zrywa się z fotela. Jest dosłownie rozjuszony.

REDAKTOR: Czy pani oszalała? Wyciągać teraz wypadki na Wybrzeżu? Pani

naprawdę ma źle w głowie!

AGNIESZKA: Chciał pan pointy, to pan ma.

REDAKTOR: Jakiej pointy? Jakiej pointy? Facet czynnie atakuje władzę

ludową, a pani chce z niego zrobić męczennika! Wie pani, co to jest? Ślepota! Ślepota

i całkowita nieodpowiedzialność!

AGNIESZKA: Partia potępiła tę masakrę.

REDAKTOR: Ale kiedy, droga pani? Sześć lat temu! A teraz mamy zupełnie

inną sytuację! Tuż po Radomiu i Ursusie? Znowu spalone komitety, wykolejone

pociągi… I walki uliczne z organami porządku. I po tym wszystkim my mamy

kanonizować Birkuta? Pani się kwalifikuje do domu wariatów!

AGNIESZKA: Kiedyś trzeba spłacić ten dług…

REDAKTOR: Spokojnie; chwilę… Chodziła pani do podstawówki i rodzice

nic za to nie płacili. Tak?

AGNIESZKA: Tak.

REDAKTOR: Potem do liceum – też bezpłatnie.

AGNISZKA: Bezpłatnie.

REDAKTOR: Potem była pani w szkole filmowej i do pani studiów państwo

dopłaciło…

AGNIESZKA: Wiem – milion złotych.

REDAKTOR: Milion złotych. I to jest pani dług i ten dług trzeba spłacić, a nie

wymyślać sobie to i tamto. W dodatku na szkodę tego państwa, które tak hojnie panią

finansowało. Teraz pani wyjdzie…

AGNIESZKA: Gówno!

REDAKTOR: … do tego miłego, młodego człowieka i powie mu, że

chwilowo sprawę odkładamy. Może do tego wrócimy i wtedy go oczywiście

zawiadomimy, zaprosimy, a nawet zrobimy z niego naszego konsultanta. No, pani to

na pewno potrafi lepiej ode mnie. Po prostu chodzi o to, żeby nie wyjeżdżał stąd

rozżalony. No, to jak: porozumieliśmy się?

AGNIESZKA: śal mi pana, pan ma duszę z tektury. A ja ten temat zrobię,

background image

rozumie pan? Na szesnastce, na ósemce, na slajdach, nie wiem na czym, ale zrobię!

Bo to musi zostać zrobione!

REDAKTOR: Ach, tak?

AGNIESZKA: Tak.

REDAKTOR: Pani ma u nas stałą przepustkę?

AGNIESZKA: Jasne.

REDAKTOR: Proszę mi ją pokazać.

AGNIESZKA: Po co?

REDAKTOR: Bo chcę ją zobaczyć.

Wyciąga dłoń. Agnieszka po chwili wahania podaje mu przepustkę. Redaktor

wrzuca ją do szuflady.

REDAKTOR: Pani już nie ma naszej przepustki. I nigdy pani nie przekroczy

progów tego gmachu. A ja porozmawiam z szefem i jego pierwszym zastępcą, żeby

trzymali panią z daleka od wszystkiego, co pachnie dużym czy małym ekranem, a

nawet przeźroczami. I oni to załatwią, proszę pani, załatwią to na takim szczeblu, o

jakim się pani nawet nie śniło. I załatwią to raz na zawsze, proszę mi wierzyć. Więc

od dzisiaj niech się pani rozgląda za nowym zajęciem; tyle jest pięknych zawodów w

Polsce: można szyć, kroić, wkręcać żarówki i wykręcać świece… śyczę pani trafnego

wyboru.

AGNIESZKA: Ty skurwysynu!

Redaktor wstaje i otwiera przed nią drzwi do sekretariatu.

REDAKTOR: śegnam panią.

AGNIESZKA (do Maćka): Chodź.

Dworzec w Warszawie, noc. Agnieszka czeka z Maćkiem na pociąg, który ma

go zabrać do Gdańska.

MACIEK: Mogą to zrobić?

AGNIESZKA: Mogą.

MACIEK: Mają taką władzę?

AGNIESZKA: Mają przyjaciół we władzach.

MACIEK: Były już takie wypadki?

AGNIESZKA: Dużo. Nie mam czego szukać w Warszawie.

MACIEK: To niech pani jedzie ze mną do Gdańska.

AGNIESZKA: Zwariował pan?

background image

MACIEK: Mówię poważnie. Ma pani aparat fotograficzny. Pokażę pani

miejsca, gdzie to się stało. Zrobi pani tysiąc zdjęć, a potem urządzimy wystawę.

AGNIESZKA: Gdzie?

MACIEK: U mnie. Mam duży pokój, dużo zdjęć się tam zmieści.

Zajeżdża pociąg. Maciek otwiera drzwi wagonu.

MACIEK: Jedziesz?

Chwilę wahania i Agnieszka już jest w wagonie. Maciek wskakuje za nią.

Pociąg odjeżdża i po paru sekundach widać już tylko oddalające się czerwone

ś

wiatełko w czarnym tunelu.

Wczesna jesień, cmentarz. Agnieszka i Maciek stoją w milczeniu nad

miejscem, w którym kiedyś pogrzebano Birkuta i skąd później potajemnie wykopano

jego zwłoki i wywieziono w nieznanym kierunku.

Potem Agnieszka zatyka kwiaty z kratę bramy cmentarza.

Duży pokój w starym budownictwie na jednym z przedmieść Gdańska.

Wszędzie rozciągnięte są sznurki, na których suszą się błony fotograficzne. Z łazienki,

gdzie zaimprowizowano małą ciemnię wychodzi Agnieszka z plikiem mokrych, świeżo

wywołanych zdjęć. Rozkleja je na ścianach a Maciek przygląda się temu z uwagą.

Pukanie. Maciek otwiera drzwi. Stoi za nimi kadrowiec w przemoczonym

płaszczu.

KADROWIEC: Dobry wieczór. Można? Ja tylko na chwilę.

MACIEK: Proszę. (Do Agnieszki): Pozwól, to nasz pan personalny.

KADROWIEC: Jaki tam personalny! Zwykły pracownik działu kadr.

MACIEK: A o co chodzi?

KADROWIEC: Widzi pan, mogliśmy pana wezwać do biura. Ale kierownik

mówi: idź, pogadaj z nim nieoficjalnie. Może dojdziecie do porozumienia? Wtedy i

wzywać go nie będzie potrzeba… I żadnej sprawy nie będzie.

MACIEK: Jakiej sprawy?

KADROWIEC: No, wie pan, jakie kłopoty były z panem. Nie chcielibyśmy,

ż

eby się to powtórzyło.

MACIEK: A dlaczego miałoby się powtórzyć?

Personalny dotyka ręka suszących się błon fotograficznych.

KADROWIEC: A dlaczego, panie Tomczyk, dlaczego.

background image

MACIEK: Niech pan mówi jaśniej.

KADROWIEC: A ja jeszcze mówię niejasno? Panie Tomczyk, ja się do

pańskiego prywatnego życia nie mieszam. Ale po co pan tę panią zapoznaje z różnymi

niepotrzebnymi ludźmi? Z takimi ludźmi, którzy z władzą ludową byli na bakier?

Chodzicie z nimi po różnych miejscach, o których dawno należałoby zapomnieć, a

pan pstryka i pstryka. Po co to wam, kochani?

MACIEK: Widzi pan, ta pani jest fotografikiem.

KADROWIEC: A mnie się zdaje, że ta pani nie jest fotografikiem. Pani tylko

ukończyła szkołę filmową. A to jeszcze nie daje uprawnień.

AGNIESZKA: Panie, fotografować wolno każdemu, nie?

KADROWIEC: No, niby wolno, chociaż zależy co. Ale ludzie mówią, że ta

pani chce u pana urządzić wystawę. A na to już trzeba mieć zezwolenie.

MACIEK: Ja u siebie na ścianach mogę powiesić wszystko, na co mam

ochotę.

KADROWIEC: Pan może w ogóle robić wszystko, na co pan ma ochotę…

pod warunkiem, oczywiście, że to będzie zgodne z prawem. A my też w zgodzie z

prawem możemy przesunąć pana na gorszą robotę.

MACIEK: Niby na jakiej podstawie?

KADROWIEC: Nawet na całkiem najgorszą robotę. Taką, że nawet nie wiem,

czy się będzie panu opłacało przychodzić.

MACIEK: Panie, pan wie, jak to się nazywa?

KADROWIEC: E tam, jak go zwał, tak go zwał. Ważna jest zawsze istota.

No, więc ja mam taką propozycję: państwo to wszystko wrzucicie do pieca, a pan

jutro nie będzie się musiał meldować w kadrach.

MACIEK: A jak nie?

KADROWIEC: A, to pan będzie musiał wrócić do młotka. Decyzja już leży u

nas na biurku. No, to zastanówcie się państwo, przemyślcie to sobie, a pan nas rano

zawiadomi o waszej decyzji. Dobranoc.

Kłania się grzecznie i wychodzi. Chwila milczenia. Potem Agnieszka zaczyna

zrywać mokre zdjęcia ze ścian. Maciek chwyta ją za przegub ręki.

MACIEK: Co ty robisz?

AGNIESZKA: Nie rozumiesz? Już nas dopadli! Jeszcze nic nie zrobiliśmy, a

już nam włażą na karki! Nie rozumiesz, że nic się nie da zrobić?

MACIEK: A my tę wystawę zrobimy.

background image

AGNISZKA: I nad bramą wywiesimy transparent: „OFIARY GRUDNIA!”

MACIEK: Transparentu nie wywiesimy, ale będziemy znajomym rozdawać

zaproszenia.

AGNIESZKA: A jak pierwsze trafi do dyrekcji, to pan Tomczyk znowu

wyleci na pysk.

MACIEK: Wtedy zacznę rozrzucać ulotki przeciw bezprawnemu zwalnianiu z

pracy.

AGNIESZKA: Ty, słuchaj, a ty wiesz, co się stanie, kiedy rzucisz pierwszą

ulotkę? To już będzie równia pochyła.

MACIEK: No, równia.

AGNIESZKA: I wiesz, co jest na końcu tej drogi?

MACIEK: Ostatecznie to naprawdę był mój ojciec.

Cela aresztu w komendzie MO. Agnieszka i Winkel.

AGNIESZKA: Wtedy spędziliśmy ze sobą pierwszą noc. Ale ja jeszcze nie

wiedziałam, że to jest coś na serio. Wydawało mi się, że to takie wakacje w moim

ż

yciu, coś takiego, rozumiesz, jak przerwa w szkole między lekcjami. Raz nawet

pomyślałam, że czas wracać – do Warszawy, do zawodu, że trzeba pójść do

Stowarzyszeniu Filmowców i odkręcić całą aferę z Telewizją… Spakowałam się

któregoś dnia i pożegnałam się z nim w domu. Myślałam, że już nie wrócę…

Pustawy peron dworca w Gdańsku. Pociąg już podstawiono i ci, którzy chcieli

jechać, pozajmowali w nim miejsca. Wzdłuż wagonów przytupują tylko nieliczne

grupki odprowadzających. Wieje zimny, lodowaty wiatr od morza. W otwartych

drzwiach ostatniego wagonu stoi Agnieszka. Niżej, na peronie, Maciek. Patrzą na

siebie w milczeniu. Słychać gwizdki, trzaskanie drzwi. Pociąg rusza. Maciek nie rusza

się z miejsca, ale oczy napełniają mu się łzami. Ostatni wagon mija już skraj peronu,

a on wciąż stoi jak sparaliżowany i nie może oderwać mokrych oczu od oddalającej

się sylwetki Agnieszki. I wtedy Agnieszka raptownym ruchem wyrzuca z wagonów

swoją walizkę, a potem sama skacze – już niemal w pełnym biegu, narażając się na

upadek a nawet kalectwo. Ale nie pada; udaje się jej złapać równowagę i zatrzymać

nad samą krawędzią peronu. Stoi tam przez moment, balansując rozstawionymi w

powietrzu rękami, a potem powoli obraca się i nagle biegiem rusza ku Maćkowi.

On też już biegnie ku niej, z twarzą opromienioną szczęściem – i tak biegną

oboje ku sobie, jakby frunęli w powietrzu, unoszeni jakąś nieznaną siłą, aż wreszcie

padają sobie w ramiona. Trzymają się tak długo i kurczowo, a poza nimi nie ma nic:

background image

ani peronu, ani ludzi ani w ogóle rzeczywistego świata.

AGNIESZKA (płacząc ze szczęścia): Och, ty głupi… Dlaczego…

MACIEK: Co głupi? Trzeba było jechać.

AGNIESZKA: Ale dlaczego nie powiedziałeś? śe ci zależy… Przecież ja…

Gdybym wiedziała…

Cela w areszcie. Agnieszka i Winkel.

AGNIESZKA: No i zostaliśmy razem. Daj papierosa. Ostatni?

WINKEL: Nieważne.

AGNIESZKA: Dla mnie ważne, bo następnego zapalę dopiero jak stąd wyjdę.

WINKEL: Dam strażnikowi w łapę, to ci podrzuci.

AGNIESZKA: Nie wiem, czy zechce. Cholera, o czym to ja mówiłam, no, o

czym?

WINKEL: O Maćku. Słuchaj, czy on wtedy zaczął konspirować?

AGNIESZKA: Co to znaczy „konspirować”?

WINKEL: No, działać w tych wolnych związkach…

AGNIESZKA: No, to mów precyzyjnie. Nie, wolnych związków jeszcze

wtedy nie było. Wszystko się dopiero zaczynało, a zaczynało się przede wszystkim od

czytania Konstytucji. Widzieliśmy już, że działamy po prostu zgodnie z nią. A jak

nauczyliśmy się jej na pamięć, to zdarzyło się coś bardzo śmiesznego: Maciek, jak się

to mówi, poprosił mnie o rękę. To znaczy nie poprosił, tylko zapytał, czy chcę zostać

ż

oną bezrobotnego. No i był ślub… Ja, wiesz, właściwie nigdy nie byłam religijna.

Chyba w dzieciństwie, żeby nie denerwować rodziców. Ale kiedy poznałam Maćka,

kiedy poznałam tych ludzi, zrozumiałam, że musi być ślub w kościele, no, że to po

prostu konieczne… także dla nas.

Cichy ślub w wielkim, prawie pustym kościele. Przed ołtarzem Agnieszka i

Maciek, którego po raz pierwszy i jedyny widzimy w ciemnym garniturze. Głębiej

trójka przyjaciół: Anna Hulewicz, Anna Walentynowicz i Lech Wałęsa; ten ostatni

kryje za plecami naręcze kwiatów. Wszyscy są uroczyści i głęboko wzruszeni, nawet

ksiądz, który udziela młodej parze sakramentu małżeństwa.

KSIĄDZ: Pan Bóg Wszechmogący niech wam udzieli swojego

błogosławieństwa. Niech błogosławi wam i waszym dzieciom. Jednorodzony Syn

Boży nich wspomaga was w dniach pomyślności i w chwilach doświadczeń.

background image

Przenosi teraz wzrok na trójkę, stojącą w głębi.

KSIĄDZ: Was wszystkich tutaj zgromadzonych niech błogosławi

Wszechmogący Bóg i Syn i Duch Święty.

Agnieszka i Maciek obracają się ku sobie, przez chwilę patrzą sobie w oczy a

potem delikatnie całują się w usta. Świadkowie podchodzą do nich z życzeniami. Anna

Walentynowicz najpierw całuje Agnieszkę i szepcze jej coś z powagą do ucha, po

czym obraca się ku Maćkowi.

ANNA WALENTYNOWICZ: Maćku, tobie również wszystkiego

najlepszego, żeby błogosławieństwo Boże towarzyszyło wam zawsze i wszędzie…

Wałęsa z namaszczeniem składa pocałunek na policzku Agnieszki.

WAŁĘSA: śyczę wszystkiego najlepszego na tej poważnej drodze życia.

AGNIESZKA: Dziękujemy, dziękujemy bardzo.

WAŁĘSA: A ponieważ liczę, że to małżeństwo będzie demokratyczne, więc

chciałem to demokratycznie podzielić.

Dzieli przyniesiony bukiet na dwie części i każdą z nich wręcza jednemu z

małżonków.

Skład trakcji elektrycznej, łączącej wszystkie miejscowości Trójmiasta wpada

z szumem na tor przy peronie stacji Gdańsk – Wrzeszcz. Agnieszka i Maciek

porozumiewają się wzrokiem i z dwóch stron wsiadają do jednego wagonu. Gdy

pociąg rusza, wyjmują spod kurtek naręcza ulotek i spokojnie, z powagą zaczynają

rozdawać je podróżnym.

Niewielka, pustawa salka miejscowego sądu. W ławkach dla publiczności

kilku stoczniowców, towarzyszących Agnieszce. Na ławie oskarżonych Maciek w

asyście dwóch milicjantów.

MACIEK: Wysoki sądzie przecież nie za zaśmiecanie miasta znalazłem się

tutaj. Mogę odpowiadać za to, za co rzeczywiście zostałem zatrzymany: za

zakładanie, organizowanie i pracę w wolnych związkach, za organizowanie

uroczystości ku czci poległych w grudniu 70-tego roku, ale nie za zaśmiecanie miasta.

Wysoki sądzie, przecież to jest śmieszne. Zresztą te ulotki zostały w ciągu trzech

minut zebrane przez ludzi. A więc nie było żadnych śmieci.

Zaplecze dużego sklepu spożywczego. Agnieszka w rozpiętym fartuchu

background image

ekspedientki, spod którego widać już zaawansowaną ciążę przesuwa stos pojemników

z pustymi butelkami po mleku. Potem na to miejsce przyciąga pojemniki pełne mleka.

Robi to z wysiłkiem, ale bez niechęci czy zniecierpliwienia: po prostu jest sama i musi

zarobić na siebie i dziecko, które niedługo przyjdzie na świat.

Agnieszka u siebie w domu; widać, że od rozwiązania dzielą ją już tylko

tygodnie. Stoi mocno podana do tyłu i obu dłońmi opiera się o stół. Przed nią grupa

robotników ze stoczni; uroczystych i trochę zakłopotanych.

ROBOTNIK I: Pani Agnieszko, to nie jest tak bardzo dużo, ale na to złożyli

się wszyscy u nas na wydziale. I będziemy teraz co miesiąc zbierać, póki Maciek

siedzi. Proszę.

Delikatnie kładzie na stole niewielki plik banknotów.

AGNIESZKA: Nie, ale ja nie mogę tego przyjąć. Jakoś sobie sama poradzę,

dziękuję.

ROBOTNIK II: Pani nie może odmówić. Maciek by wziął, bo to z serca,

naprawdę.

Agnieszka niepewnie kręci głową.’

ROBOTNIK II: Przecież to nie jest żadna jałmużna; to jest taka nasza

solidarność…

ROBOTNIK I: No, niech pani weźmie.

AGNIESZKA (uśmiechając się): Dobrze; to dziękuję.

ROBOTNIK I: To my już pójdziemy. Do widzenia.

AGNIESZKA: Do widzenia.

Tamci starannie nakładają czapki i wychodzą uspokojeni jak ludzie, którym

udało się wykonać niełatwe zadanie.

Wiosna. Za oknem świeci mocne, czyste słońce. Słychać zgrzyt klucza w zamku

i w chwilę potem do mieszkania wchodzi Maciek. Oczy ma zapadnięte i cerę ziemistą,

jak każdy, kto spędził kilka miesięcy zamknięty wśród murów.

Agnieszka wybiega mu naprzeciw. Padają sobie w objęcia i długo tak trwają,

ciasno przytuleni do siebie. I dopiero po chwili Maciek orientuje się, że żona ma

znowu smukłą, dziewczęcą sylwetkę. Odsuwa ją od siebie, delikatnie dotyka jej

brzucha i podnosi pytające oczy.

MACIEK: Gdzie dziecko?

AGNIESZKA: Rozbierz się, to zobaczysz.

background image

Maciek niecierpliwie zrzuca z siebie kurtkę i pochyla się nad białym

łóżeczkiem. Z doł patrzą na niego uważne oczka małego Tomczyka.

Areszt w komendzie MO. Agnieszka i Winkel.

AGNIESZKA: Długo tam nie pomieszkaliśmy. Wyrzucili nas pod pretekstem,

ż

e dom idzie do remontu. Nie chcieliśmy iść do baraków; zamieszkaliśmy u pani

Anny. A właściwie u jej mamy. Ale to już był taki czas, że wszystko zaczynało iść na

ostro. Ludzie coraz więcej wiedzieli, coraz częściej mówili co myślą. Był już nasz

„Robotnik Wybrzeża”, były pisma KOR-u i wydawnictwa NOWEJ. Ale i władza

zrobiła się bardziej agresywna…

Rewizja w znanym nam już mieszkaniu starej pani Hulewiczowej. Kilku

funkcjonariuszy ze Służby Bezpieczeństwa przetrząsa dosłownie każdy kąt; podłoga

zasłana jest książkami, listami, bielizną i pościelą, wywleczoną z tapczanów i łóżek;

wszystkie szafy i regały pootwierane i puste.

Maciek i Agnieszka z dzieckiem na ręku, spowitym w biały becik, stoją

nieruchomo, zepchnięci pod ścianę. Obu gospodyń nie widać; zapewne

przetrzymywane są w kuchni lub łazience.

Wreszcie ludzie z SB zaczynają po jednym opuszczać pokój. Robią to z

ociąganiem i niechętnie: rewizja nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Ostatni

wychodzi tajniak o twardej twarzy i nieforemnym nosie byłego boksera. W drzwiach

zwalnia i przystaje, jakby mu przyszedł do głowy nowy pomysł. Powoli odwraca się ku

Agnieszce i wprawnymi ruchami zaczyna rozwijać becik.

Maciek chwyta go za przeguby obu rąk, a oczy ma rozżarzone jak dwa węgle.

MACIEK (chrapliwie): Dziecka nie ruszać!

AGNIESZKA (próbując go odciągnąć): No, Maciek! Zostaw!

Tajniak uśmiecha się i puszcza becik. Maciek cofa ręce.

TAJNIAK: Dobra, idziemy. No, to do widzenia.

Robi krok w stronę drzwi i znienacka ładuje Maćkowi straszliwy cios prosto w

ż

ołądek. Maciek z głuchym jękiem zwija się wpół, a tajniak lekkim krokiem wychodzi.

Dworzec w Gdańsku. Agnieszka siedzi na walizce i przyciska do piersi

dziecko, zakutane w ciepły kocyk aż po czubek nosa. W milczeniu patrzy na Maćka,

który stoi obok ze zwieszoną głową. Nadjeżdża pociąg. Maciek podnosi oczy. Przez

background image

chwilę patrzą na siebie bez słowa. Potem Agnieszka wstaje i rusza w stronę wagonu,

a Maciek bierze walizkę i wsuwa ją przez otwarte drzwi na korytarz. Następnie

podtrzymuje Agnieszkę i pomaga jej wejść do środka a sam staje na stopniu i dalej

patrzy jej w twarz bez słowa. Pociąg rusza. Maciek jeszcze dłuższą chwilę jedzie na

stopniach potem przyciska do siebie Agnieszkę i zeskakuje na peron.

Długo stoi tam sam, nieporuszony, jakby zmartwiały i patrzy w ślad za

oddalającym się pociągiem.

Areszt w komendzie MO. Agnieszka i Winkel.

WINKEL: I gdzie pojechałaś?

AGNIESZKA: śaden sekret. Jeden z nich pojechał od razu za mną, tym

samym pociągiem. Od razu wiedzieli, gdzie jestem.

Podnosi niedopałek papierosa, który zgasiła przed chwilą, prosi Winkla o

ogień i zaciąga się tą mizerną resztką.

AGNIESZKA: Mam ojca kolejarza w niedużym miasteczku. Zresztą mały jest

tam do dziś.

WINKEL: I co? Stamtąd cię tu przywieźli?

AGNIESZKA: Nie. Stocznia jeszcze wtedy pracowała, ale już w Polsce było

gorąco. Jak się dowiedziałem o strajku, pomyślałam, że Maciek nie powinien być w

takim momencie sam. Wsiadłam do pociągu i wtedy mnie zwinęli.

WINKEL: Co ci grozi?

AGNIESZKA: Mnie? Nic. Oni już przegrali, to kwestia kilku dni.

WINKEL: A jak nie?

AGNIESZKA: No, to będziemy grać dalej. Wiesz co powiedział Birkut

Maćkowi w sześćdziesiątym ósmym? śadne kłamstwo nie utrzyma się wiecznie.

WINKEL (szeptem, oglądając się na drzwi): Biją cię tu?

AGNIESZKA: Nie, politycznych już nie biją. Teraz się oduczyli. Chyba że

gdzieś w ciemnej bramie – niezidentyfikowani osobnicy, rozumiesz. Ale nie tu. A ty

co, boisz się?

WINKEL (wzruszając bezradnie ramionami): Boję się, bo jak by to się nie

skończyło, to ja i tak dostanę po dupie.

AGNIESZKA (nadstawiając czujnie ucha): Cicho, zaczekaj…

Zza drzwi słychać jakieś przytłumione, ale wyraźne głosy, czasem zgiełk i

odległe oklaski. To strażnik na korytarzu słucha z tranzystora transmisji z przebiegu

background image

obrad w stoczni.

AGNIESZKA (cicho): Słuchaj, to Gwiazda… Andrzej Gwiazda mówi…

GŁOS GWIAZDY: … Czy mamy zagwarantowane bezpieczeństwo za akcję

strajkową? śe uczestnicy i współpracownicy, ludzie wspomagający strajk, nie będą

represjonowani?

Nieduża salka obrad w stoczni. Po jednej stronie członkowie prezydium

Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z Lechem Wałęsą i Andrzejem Gwiazdą,

po drugiej wicepremier Jasielski w otoczeniu członków delegacji rządowej. Na środku

stołu liczne mikrofony i butelki z wodą mineralną.

GWIAZDA: Czy możemy być pewni, że nie znajdą się fałszywi świadkowie i

fałszywy proces i nie okaże się, że cały MKS to banda kryminalistów? Panie

premierze i wysoka komisjo, jest to sprawa – uważam – podstawowej wagi; jest to

sprawa, czy ustrój nasz będzie określany jako policyjny, czy jako demokratyczny. Nie

chcemy żyć w kraju, w którym jedność narodu jest wymuszana pałką policyjną!

JAGIELSKI: Proszę pana, to są bardzo dalekie sformułowania…

GWIAZDA: Dalekie i może demagogiczne. Niemniej zatrzymania na 48

godzin, jeżeli ktoś ma poglądy różne od oficjalnych, są rzeczą nagminną. W tej chwili

mam listę ludzi zatrzymanych bez postawienia żadnych zarzutów, którzy

prawdopodobnie siedzą dlatego, że nie wiadomo, jakie mają poglądy i czy byłyby to

poglądy zgodne z oczekiwanymi. Mogę tę listę też panu premierowi wręczyć.

JAGIELSKI: Pan użył stwierdzenia, które – ja panu powiem – mnie ubodło.

No bo jak można powiedzieć, czy jaką mamy gwarancję, że strajkujący tutaj i

prezydium nie będą, że tak powiem, uznani za – nie chcę nawet powtórzyć; pan użył

słowa kryminaliści. Ja panu powiem, że mnie to nawet osobiście ubodło. Przecież ja

rozmawiam jak z uczciwymi… z jak najbardziej uczciwymi ludźmi. Jak jest możliwe,

ż

eby tak…ktoś tak traktował działaczy tutaj zebranych?

WAŁĘSA: Panie premierze, przecież ja mam dziesiątki przykładów straszenia

mnie już, że jak tylko wyjdę, to będzie to i to. Ja … i nie tylko ja.

JAGIELSKI: Proszę pana, to i mnie trzeba wtedy przepędzić.

GWIAZDA: Panie premierze, to może jest dalekie… Ale jeżeli stara

nauczycielka jeździ na drugi koniec Gdańska do kościoła bo się boi, żeby dyrektor o

tym się nie dowiedział, to jest sytuacja wyjątkowo niezdrowa…

background image

Areszt w komendzie MO. Radio za drzwiami milknie. Winkel i Agnieszka

patrzą na siebie w zamyśleniu.

AGNIESZKA: Wyłączyli.

WINKEL: To się nie może udać.

AGNIESZKA: Musi.

WINKEL: No, przepraszam, ale na mnie już czas…

AGNIESZKA: Do zobaczenia – w stoczni.

WINKEL: Trzymaj się.

Po chwili idzie już korytarzem w towarzystwie cywilnego funkcjonariusza,

który go tutaj przyprowadził.

FUNKCJONARIUSZ: No i co? Wycisnął coś pan z niej?

WINKEL (wykrętnie): Trochę…

FUNKCJONARIUSZ (wahająco): Pan myśli, że oni mogą wygrać?

WINKEL: Do widzenia.

Sala gimnastyczna. Kapitan Wirski uwija się wśród olbrzymich, skórzanych

manekinów, zawieszonych na drążku. Raz po raz bierze zamach i długą, bojową pałką

wymierza któremuś z manekinów morderczy cios – w głowę, szyję, kark i podbrzusze.

Od drzwi niepewnie podchodzi Winkel i staje na skraju maty.

WIRSKI (nie oglądając się na niego): Zdejmijcie buty.

Winkel z pośpiechem wycofuje się poza matę i ściąga rozdeptane mokasyny,

zaczepiając jeden o drugi.

WIRSKI (nie przerywając treningu): Mieliście do mnie dzwonić.

WINKEL: Przepraszam; mogę zapalić papierosa?

WIRSKI: Tutaj?

Wymierza jeszcze jeden gwałtowny cios, wymierzony w to miejsce, gdzie

manekin – gdyby był człowiekiem – miałby splot słoneczny, a potem, bawiąc się pałką

jak szpicrutą, podchodzi bliżej do Winkla.

WINKEL: Ja potrzebuję jeszcze dwa, trzy dni czasu…

Mówiąc to, wciąż niezdecydowanie obraca w palcach papierosa. Wirski

zatyka pałka za podwieszenie najbliższego manekina i przygląda się gościowi z

pogardą.

WIRSKI: Musicie palić? Sportem trzeba się zająć, człowieku! Sportem!

background image

WINKEL: Ja nie mam jeszcze wyjściowego materiału i… Dobrze,

powstrzymam się.

WIRSKI: Dostaliście ode mnie to, co dostaliście, ponieważ, powiedzmy,

poszedłem na pewien układ. Ale przypuśćmy, że ten układ już jutro się skończy…

WINKEL: To może ja jednak zapalę i będę strzepywał do pudełka.

WIRSKI: A palcie, pies wam mor… Człowiek chamieje, jak się styka z tym

elementem. Nam palcem nie wolno ruszyć bez rozkazu, chociaż jesteśmy gotowi, a

oni… Szkoda mówić. Sportem trzeba się zająć, człowieku, sportem.

Winkel w zamyśleniu bierze pałkę Wirskiego, chwilę waży ją w dłoni, potem

staje naprzeciw pierwszego z brzegu manekina i znienacka uderza go w głowę – raz,

drugi, trzeci. Nagle ogarnia go jakieś dziwne uniesienie, bliskie śmiertelnej

nienawiści, a może nawet szaleństwa? – i w tym dziwnym uniesieniu, spocony i

dyszący, okłada kołyszącego się manekina aż do zupełnej utraty sił. Dopiero wtedy

obraca się twarzą ku Wirskiemu, a w jego postaci nie ma już ani śladu poprzedniej

niepewności

WINKEL (oddychając z wysiłkiem): To, co jest w tych waszych papierach nie

daje najmniejszego pretekstu, żeby skonstruować ten „scenariuszyk”, jak pan to

określił.

WIRSKI: Nie podskakuj, tatuś, nie podskakuj.

WINKEL: A w ogóle to dziękuję, że mi pan ułatwił kontakt – z tamtymi.

Dzięki panu poznałem wspaniałych ludzi!

Wirski leniwie podchodzi i raptem chwyta go za kurtkę na piersiach.

WIRSKI: Przypomnij sobie pewną noc pod Małkinią. Kto wtedy jechał po

pijaku? Kto rozbił wóz, zabił parę koni? Kto poharatał woźnicę? Miałeś wtedy

sprawę? Nie. Ty też masz taką teczkę, ty gnoju!

Z całej siły odpycha Winkla od siebie. Ten – omijając go łukiem – zaczyna

wycofywać się ku drzwiom. Na jego twarzy maluje się odrobina przestrachu, ale

jeszcze więcej poprzedniej nienawiści.

WIRSKI: Buty.

Winkel po omacku, nie spuszczając wzroku z kapitana, wsuwa stopy do butów

i tyłem wycofuje się z sali. W chwilę potem zbiega z pośpiechem po schodach

komendy.

WINKEL (bardziej do siebie, niż do mijanych funkcjonariuszy): Zamordujcie,

wsadźcie do mamra i dajcie mi święty spokój…

background image

Niewielka drukarnia na terenie stoczni. To tutaj tłoczy się strajkową gazetkę

„Solidarność”. Kilku robotników, przyuczonych przez wysłannika Niezależnej

Oficyny Wydawniczej, krząta się koło urządzeń poligraficznych, sortuje egzemplarze

pisma, pakuje w paczki i rozdziela na strajkujące wydziały i zakłady. Wchodzi Winkel

i przez chwilę stoi bezradnie. Potem podchodzi do najbliższego stoczniowca –

drukarza.

WINKEL: Przepraszam bardzo, czy jest już połączenie z resztą kraju?

DRUKARZ: Jest, odblokowali.

WINKEL: A można skorzystać z telefonu?

DRUKARZ: Proszę, tam.

WINKEL (biorąc słuchawkę): A do Warszawy, to jak?

DRUKARZ: Przez zero.

WINKEL: Dziękuję.

DRUKARZ: Ale na podsłuchu.

WINKEL: Nieważne.

Wykręca szereg cyfr i czeka, przyglądając się równocześnie strumieniowi

gazet z nagłówkiem „Solidarność”, spływający z maszyny.

WINKEL: Halo? Proszę sekretariat przewodniczącego Komitetu do spraw

Radia i Telewizji.

GŁOS SEKRETARKI: Słucham, sekretariat.

WINKEL: Dzień dobry, pani Małgosiu.

GŁOS SEKRETARKI: Dzień dobry, panie redaktorze. Czy pan jeszcze z

Gdańska?

WINKEL: A, tak się dziwnie złożyło. Chciałbym pani podyktować

telefonogram dla szefa.

GŁOS SEKRETARKI: Słucham, już notuję.

WINKEL: Zgłaszam dymisję. Jestem do tego za stary. Stocznia wygrała, a ja

jej mogę życzyć tylko wszystkiego dobrego.

GŁOS SEKRETARKI: Przepraszam, panie redaktorze, ale o którego szefa

panu chodzi?

WINKEL: Nie rozumiem.

GŁOS SEKRETARKI: Bo widocznie nie słucha pan radia.

WINKEL: Tu teraz nikt nie słucha radia.

background image

GŁOS SEKRETARKI: Dawny szef odszedł… i pierwszy zastępca także.

Mamy zupełnie nowe kierownictwo. Boję się, że dla nich pański telefonogram będzie

niezrozumiały. Czy mimo to mam doręczyć?

WINKEL: Nie. Niech pani tylko napisze, że proszę o dymisję.

Wielka sala w stoczni, wypełniona po brzegi setkami delegatów, dziennikarzy,

filmowcami i ekipami TV z całego świata. Stan powszechnego napięcia, miejscami

graniczącego z euforią. Do stołu prezydialnego powoli przeciskają się uczestnicy

ś

wieżo zakończonych pertraktacji. Jest wśród niech Wałęsa, jest Gwiazda i Maciek, a

także wicepremier Jagielski. Wśród szumu przyciszonych głosów i stukotu odsuwany

krzeseł zajmują miejsca za stołem. Nad ich głowami widnieje krzyż obok białego orła.

Winkel wykonuje desperacką próbę, by przecisnąć się jak najbliżej stołu, ale

grzęźnie w zbitym tłumie delegatów, tuż obok Anny Hulewicz, którą pozdrawia i

dziękuje uśmiechem za przepustkę, dzięki której mógł się tu znaleźć w tym

historycznym momencie.

Nagle słyszy za sobą znajomy, bardzo donośny głos i obejrzawszy się, widzi w

drzwiach rozjaśnioną, pełną szczęścia Agnieszkę.

AGNIESZKA: Maciek! Maciek! Maciek.

Tamten odpowiada jej z drugiego końca sali delikatnym uniesieniem ręki. W

tej samej chwili wicepremier przysuwa sobie bliżej mikrofon.

JAGIELSKI:… Była to praca niełatwa, były to rozmowy trudne, żmudne,

wymagające dużego wysiłku, ale dotyczyły one spraw bardzo ważnych. Potwierdzam

i w pełni podtrzymuję to, co było powiedziane: rozmawialiśmy tak, jak Polacy

powinni z sobą rozmawiać, jak rozmawia Polak z Polakiem. I drugą myśl

podtrzymuję w całej ostrości: nie ma przegranych ani wygranych, nie ma pokonanych

ani zwyciężonych i głęboko w to wierzę, że będzie to najlepsze świadectwo naszych

patriotycznych, polskich, obywatelskich intencji, że pragniemy jak najlepiej służyć

sprawom ludzi pracy, sprawom naszego narodu, naszej socjalistycznej ojczyzny,

Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

WAŁĘSA: Prosimy o dokumenty, które mamy podpisać – końcowe. Czy

dokumenty już są?

Ktoś z prezydium kładzie przed nimi papiery.

JAGIELSKI: Podpisujemy.

WAŁĘSA: Tak.

background image

Każdy z nich pochyla się nad swoją kopią tekstu porozumienia. Maciek

podnosi oczy znad stołu i ponad morzem głów, wypełniających salę, odnajduje

stojącą przy wejściu sylwetkę Agnieszki. Uśmiecha się do niej, a choć tego uśmiechu z

tak daleka nie widać, ona też odpowiada mu uśmiechem.

W chwilę potem nieprzeliczona rzeka stoczniowców rusza przez dziedziniec ku

bramie. Na czele tego spontanicznego pochodu, uniesiony w ramionach najbliższych

towarzyszy walki, płynie w słonecznym powietrzu Wałęsa.

Okrzyki i oklaski milkną. Wałęsa wspina się na bramę i pochyla się ku

wielotysięcznemu tłumowi, czekającemu na jego słowa za ogrodzeniem stoczni.

WAŁĘSA: Faktem jest, tak jak powiedziałem pierwszego dnia: że

zwyciężymy – i zwyciężyliśmy. Taka jest krótka prawda. Powiedziałem: ja wychodzę

ostatni; tak zrobię i wyjdę ostatni. Bóg zapłać, ja idę do pracy, do zobaczenia.

Zeskakuje na ziemię i znika z oczu zebranych. Burza oklasków, krzyki, pieśni.

Brama powoli otwiera się i po raz pierwszy od z górą dwóch tygodni umęczona

załoga stoczni miesza się z tłumem swoich najbliższych, który wiernie towarzyszył jej

przez cały czas strajku.

Pusta sala, w której jeszcze przed kilku minutami tłoczyli się delegaci,

dziennikarze i goście. Setki opróżnionych, porozsuwanych krzeseł, na podłodze

papiery, śmiecie, niedopałki rozsypane z przepełnionych popielniczek. Zza okien

dobiega huczący jak morze, radosny, zwycięski śpiew „Jeszcze Polska nie zginęła…”

Winkel powoli rusza w stronę wyjścia. W połowie drogi spotyka nieruchomo

stojącego wśród krzeseł Dzidka.

WINKEL: Dzidek!

Przedziera się szybko ku niemu, potrząsając niedowierzająco głową.

WINKEL: Wie pan, ja nie mogłem uwierzyć i właściwie jeszcze nie wierzę.

Ale udało się, udało…

Dzidek wyszarpuje mu spod kurtki mikrofon na cienkim kabelku.

DZIDEK (lodowato): Teraz może już pan to nosić na wierzchu.

WINKEL: Dzidek, nie, to nie tak, naprawdę…

DZIDEK: Niech pan tu zaczeka, aż wszyscy się rozejdą. Niech pan nikomu

nie gratuluje i nikomu nie podaje ręki.

WINKEL: Dzidek, ja panu wszystko wytłumaczę…

background image

DZIDEK: Nie ma po co. Ten pan nam wszystko powiedział.

Wskazuje głową za siebie. Winkel przenosi tam wzrok i widzi w drzwiach

nieruchomą postać Ogrodnika – tego samego, który go kiedyś odbierał na dworcu, a

potem wiózł do Badeckiego i na końcu wręczał mu dowód rejestracyjny i kluczyki do

„Fiata”.

WINKEL (obraca się z powrotem do Dzidka): Czy mogę się chociaż pożegnać

z panem?

DZIDEK: Już pan to zrobił.

Odwraca się tyłem, podchodzi do Ogrodnika i obaj nie oglądając się na

Winkla opuszczają salę.

Zza okien dochodzi teraz gromki, wielotysięczne „Sto lat!...” Pusta ulica

przed stocznią. Wszyscy już się rozeszli, zostały tylko pęki kwiatów na otwartej

bramie.

Z dziedzińca stoczni wychodzi na ulicę Winkel. Idzie powoli, jak człowiek

ciężko chory i śmiertelnie tą chorobą wyczerpany. Głowę ma nisko opuszczoną, a

oczy wbite w ziemię.

BADECKI: Panie Winkel!

Winkel podnosi głowę. Widzi przed sobą samotny wóz z opuszczoną tylną

szybą. Przez okno wozu patrzy na niego Badecki.

Winkel powoli zbliża się do niego.

BADECKI: Panie Winkel, co pan taki przegrany? Pan wierzy w to

porozumienie? Przecież ono nie ma żadnej mocy prawnej. Ot, świstek papieru,

podpisany pod przymusem. Głowa do góry, panie Winkel. To dopiero pierwsza runda.

Zmierzch. Zwały ciemnych chmur, gnanych bałtyckim wiatrem, przewalają się

po niebie.

Ś

rodkiem wiaduktu – tego samego, pod którym dziesięć lat temu zginą jego

ojciec – nadchodzi Maciek. Jest milczący, poważny, skupiony. Zatrzymuje się w tym

samym miejscu, z którego wówczas obserwował krzątaninę milicyjnych radiowozów,

wojskowych gazików i karetek. Klęka i robi ręką uroczysty znak krzyża.

MACIEK (bardzo cicho): Chciałbym ci powiedzieć, że wygraliśmy, bo udało

się to, o co nam chodziło w 68 roku, a wam w siedemdziesiątym. I teraz już wiem na

pewno, że się nigdy nie damy podzieli, nigdy się nie damy oszukać; przetrzymamy

nawet najgorsze. Przepraszam, że ci mało wierzyłem; ale teraz wszyscy zobaczyliśmy

background image

prawdę i tego już się nie da cofnąć ani wymazać. Mam nadzieję, że teraz jesteś ze

mnie zadowolony. To właściwie tyle, co ci chciałem powiedzieć.

Z ekranu płynie pieśń, ułożona w grudniu pamiętnego roku 1970 – pieśń, do

której słowa ułożył bezimienny, do dziś niezidentyfikowany autor; być może jeden z

tych, którzy wówczas padli na ulicach Trójmiasta.

Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chylonii,

Dzisiaj milicja użyła broni.

Dzielnieśmy stali, celnie rzucali –

Janek Wiśniewski padł.

Na drzwiach ponieśli go Świętojańską,

Naprzeciw glinom, naprzeciw tankom.

Chłopcy stoczniowcy, pomścijcie druha!

Janek Wiśniewski padł.

Lecą petardy, ścielą się gazy,

Na robotników sypią się razy,

Padają dzieci, starcy, kobiety.

Janek Wiśniewski padł.

Jeden zraniony, drugi zabity.

Krew się polała grudniowym świtem;

To władza strzela do robotników

Janek Wiśniewski padł.

Stoczniowcy Gdyni, stoczniowcy Gdańska,

Idźcie do domu – skończona walka.

Ś

wiat się dowiedział, nic nie powiedział…

Janek Wiśniewski padł.

Nie płaczcie matki, bo nie na darmo

Nad stocznią sztandar z czarną kokardą;

Za chleb i wolność – i nową Polskę

Janek Wiśniewski padł.

background image

Scenariusz ALEKSANDER ŚCIBOL – RYSKI

Reżyseria ANDRZEJ WAJDA

Zdjęcia EDWARD KŁOSIŃSKI

Muzyka ANDRZEJ KORZYŃSKI

Ballada o Janku Wiśniewskim – muzyka ANDRZEJ KORZYŃSKI

na motywach melodii MIECZYSŁAWA CHOLEWY

ś

piewa KRYSTYNA JANDA

Scenografia ALLAN STARSKI

Montaż HALINA PRUGAROWA

Fotosy RENATA PAJCHEL

Wykonawcy:

Maciej Tomczyk

i jego ojciec Mateusz Birkut – JERZY RADZIWIŁOWICZ

Agnieszka – KRYSTYNA JANDA

Winkel – MARIAN OPANIA

Anna Hulewicz – WISŁAWA KOSMALSKA

Jej matka – IRENA BRYLSKA

Dzidek – BOGUSŁAW LINDA

Badecki – FRANCISZEK TRZECIA

I Zastepca – JANUSZ GAJOM

Kapitan Wirski – ANDRZEJ SEWERYN

Antoniak – JERZY TRELA

Kryska – KRZYSZTOF JANCZAR

Matka Maćka – KRYSTYNA ZACHWATOWICZ

Redaktor TV – BOGUSŁAW SOBCZUK

Kadrowiec – WOJCIECH ALABORSKI

Film nagrodzony Złotą Palmą na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w

Cannes

1981


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Aleksander Scibor Rylski Czlowiek z Zelaza
Aleksander Scibor Rylski Człowiek z żelaza scenariusz (1981)
Aleksander Scibor Rylski Człowiek z marmuru scenariusz (1976)
Aleksander Scibor Rylski Czlowiek z marmuru
A Ścibor Rylski Czlowiek z żelaza
Aleksander Scibor Rylski Czlowiek z marmuru
Aleksander Ścibór Rylski Pierścionek z końskiego włosia Posłowie 2
A Ścibor Rylski Czlowiek z marmuru
031 Aleksander Ścibor Rylski Złote Koło
Ścibor Rylski Aleksander Człowiek z Żelaza
Ścibor Rylski Aleksander Człowiek z Marmuru
WĄTKI ROZRACHUNKOWE I POLITYCZYNE KONTEKSTY CZŁOWIEKA Z MARMURU I CZŁOWIEKA Z ŻELAZA, znalezione, fi
List otwarty do gen Zbigniewa Ścibor Rylskiego
Aleksander Fredro, Wielki człowiek do małych interesów
Aleksander Fredro Wielki człowiek do małych interesów
Człowiek z żelaza człowiek chory
Rylski Eustachy Czlowiek w cieniu (CzP)
Rylski Eustachy Człowiek w cieniu

więcej podobnych podstron