Antologia Nieśmiertelni Miłosne Opowieści Wampiryczne 2010 pdf

background image
background image

Antologia

NIEŚMIERTELNI

Miłosne Opowieści Wampiryczne

Immortal: Love Stories with Bite

Przełożył Krzysztof Sokołowski

Wybór P. C. Cast I Leah Wilson

Spis Treści:

Cynthia Leitich Smith - Nawiedzona miłość

Kristin Cast - Bursztynowy dym

Rachel Caine - Martwy tropiciel

Tanith Lee - Dobre maniery

Richelle Mead - Światło księżyca

Nancy Holder - Przemieniona

Rachel Vincent - Żarłoczne

Claudia Gray - Wolna

background image

Wstęp

P. C. Cast

No więc... jak to właściwie jest z wami,

nastolatkami, i tymi wampirami? O co chodzi?

W porządku, jasne, mam swoje podejrzenia. Jak

każda dojrzała i rozsądna osoba powyżej trzydziestki

w sposób naturalny skłaniam się do przekonania, że

sekretem czaru wampirów jest... tak, oczywiście,

seks! Chwileczkę, spokojnie. Przyznaję, że

przeczytałam „Wywiad z wampirem” w roku

pierwszego wydania. Nie powiem, który to był rok,

bo nie chcę nikogo straszyć, ale zdradzę wam, że

miałam wówczas szesnaście lat i nieukrywana

seksualność wampirów Anne Rice kusiła, rozpalała

wyobraźnię.

background image

Tak, ale ta chwila wspomnień z dawnych lat

uświadomiła mi, że muszę się przyznać do czegoś

jeszcze oprócz wieku. Jeśli mam być uczciwa wobec

siebie i wobec was, muszę w tym miejscu dodać, że

powab wampira przekracza granice zwykłego

pożądania. Prawdę mówiąc, atrakcyjność wampira

przekracza granicę szalejących hormonów i naszych

najprostszych, najbardziej podstawowych uczuć.

Pochłonęłam książkę Anne Rice, a po niej „Drakulę”

Brama Stokera i wspaniały cykl o hrabim

Saint-Germain Chelsea Quinn Yarbro bynajmniej nie

dlatego, że książki te nasycone były seksem, to

byłoby zbytnie uproszczenie. Jako nastolatkę

wampiry pociągały mnie, bo się z nimi

identyfikowałam.

Mniej więcej w tej chwili moi dorośli czytelnicy

załamują ręce i myślą: „Cast upadła na głowę...

znowu”.

Rzeczywiście, brzmi to dość dziwnie. Jak

nastolatka z lat siedemdziesiątych czy nawet, skoro

już przy tym jesteśmy, z roku dwutysięcznego może

„identyfikować się” z wampirem? W porządku,

posłuchajcie: kiedy byłam nastolatką, rozumiałam

wampiry, można powiedzieć instynktownie, bo w

background image

najgłębszej głębi mej buzującej hormonami istoty

wierzyłam, że też jestem nieśmiertelna. Tak

naprawdę była to wiara instynktowna i oczywista jak

pryszcze czy nauka prowadzenia samochodu, jak

zakochanie się w chłopaku czy przygotowania do

balu maturalnego; dopiero z perspektywy czasu

zdołałam uświadomić sobie, co sprawiło, że gotowa

byłam uwierzyć w całą tę wampiryczną mitologię,

którą udało mi się poznać.

No bo pomyślcie: zmysłowość i pokusa nie

zrodzą się przecież wyłącznie z ukąszeń i krwi. Nie

ma mowy! Ukąszenia i krew nie są szczególnie

ponętne, nawet jeśli doda się do nich tajemniczego

seksownego faceta albo kuszącą laskę. Ale wystarczy

doprawić to do smaku przywilejem praktycznie

wiecznego życia z dodatkiem chroniącej przed

starością odporności na przemijanie i mamy

zupełnie nową jakość. Wampiry wypowiedziały

wojnę samemu czasowi... i zwyciężyły. Do

nastolatków to przemawia, bowiem czy nie bunt

przeciwko czasowi, reprezentowanemu czy to przez

zmarszczki, czy przez karzącą rękę rodziców, czy

wreszcie przez samą śmierć, definiuje samo pojęcia

„nastolatka”?

background image

Oczywiście, że jest właśnie tak. Czy też prawie

tak. Mam nadzieję, że uśmiechasz się teraz, kiwasz

głową i myślisz: „A jednak Cast nie upadła na głowę.

Ma swoje lata, owszem, ale na głowę nie upadła.

Jeszcze”.

I co tu się dziwić fenomenowi Buffy? Z jednej

strony ucieleśnia ona ideę stawania się i bycia

nastolatką; z nią, Scoobym i ich bandą wszystko jest

takie cudownie pozbawione przeszłości i przyszłości,

takie teraźniejsze. Dla nich świat może rzeczywiście

skończyć się każdego dowolnego dnia. Z drugiej

strony, Buffy wydaje się niezniszczalna, nawet sobie i

nawet po tym, jak umarła... i to dwukrotnie. I w kim

się zakochuje? Oczywiście w wampirach. Oni obaj,

Angel i Spike, są starzy, są – musimy im to przyznać

– potworami, ale Buffy identyfikuje się właśnie z

nimi i zakochuje właśnie w nich. Dlaczego (to znaczy

dlaczego, pominąwszy ich niewątpliwą urodę)?

Bowiem jako wampiry symbolizują wszystko, co

Buffy jako nastolatka uważa za swą nienaruszoną

własność: wieczną młodość i perspektywę

nieskończonego życia. I to zadziałało! Spike i Angel

przyciągnęli do siebie widzów, tak jak sama Buffy, bo

czy mamy lat piętnaście, czy pięćdziesiąt, chcemy być

background image

z nimi, chcemy mieć swój udział w magii

nieśmiertelności możliwej do osiągnięcia i w

nieskończonej miłości.

Temat ten wykorzystuję we własnej serii o

wampirach przeznaczonej dla młodego czytelnika, w

„Domu Nocy”, który tworzę wraz z córką, Kristin. W

naszych książkach nastoletnia bohaterka, Zoey

Redbird, zmienia życia i zmienia światy, jest

człowiekiem przenoszącym się w świat wampirów, w

którym albo dostąpi Przemiany i stanie się

wampirem dorosłym, albo zginie. Podczas procesu

wiodącego do Przemiany usilnie stara się utrzymać

związek z chłopakiem, z człowiekiem. Poprzez tę

walkę przekazuje nam, że nie jest jeszcze w pełni

gotowa oddać się magii, namiętności i wieczności

symbolizowanej przez postać wampira. Jednocześnie

przemożnie wabi ją czar wampiryzmu, ukazany

przede wszystkim przez postaci Erika Nighta i

Jamesa Starka, w których możemy dostrzec

perspektywę wieczności. W dalszych książkach serii

pojawia się mistyczny upadły anioł, Kalona, osoba

rzeczywiście nieśmiertelna, i oto nastoletni czar, jak

również nastoletni egzystencjalny niepokój

ujawniają się z podwójną siłą. Zoey przeraża to, ale i

background image

pociąga, tak jak czytelników.

Sądzę, że to jeszcze jeden element mitologii

wampirów, z którym młodzi ludzie identyfikują się

szczególnie chętnie: towarzyszące wieczności

poczucie lęku. To trochę jak ten gorzko-słodki strach,

który czujesz, wyprowadzając się z domu po raz

pierwszy. Chcesz tego, nadeszła wyczekana,

wymarzona chwila, lecz towarzyszy jej uczucie, że oto

robisz krok, po którym nic już nie będzie takie samo.

A jednak nawet obawa jest podniecająca, nieodparcie

pociągająca. Wampirom towarzyszy to samo

podniecenie. Jasne, wszyscy możemy przekroczyć

granice, sięgnąć po nieśmiertelność, ale tak

naprawdę wyłącznie nastolatek jest gotów rzucić się

bezwarunkowo w jej objęcia, bo nie dziwi go wielki

znak zapytania, jakim jest przyszłość, ponieważ

wierzy, że wieczność można osiągnąć, młodość może

zwyciężyć śmierć, a miłość wiek i apatię.

Bo przecież właśnie na tym polega młodość,

prawda? Na magicznym poczuciu istnienia

wieczności znanym wszystkim młodym ludziom.

Nastolatek ma wystarczająco dużo lat, by sięgać

myślą ku obietnicom dorosłości, praktycznie dotykać

czaru wolności, misterium wyobrażania sobie, co

background image

nadejdzie, ale nie dość dużo, by wierzyć, że można

żyć w tej przyszłości niezmiennym, nie gubiąc się w

niej i nie zmieniając w przerażającego klona

własnych rodziców.

Wampiry, w których się zakochujemy, próbują to

właśnie osiągnąć. Mniejsza o mitologię, bowiem czy

zatracamy się w świecie Lestata, czy Edwarda i Belli,

czy Angela i Buffy, czy wreszcie w świecie mej

wspaniałej Zoey Redbird, wszyscy nasi nieśmiertelni

czarodzieje walczą o to, by zachować poczucie

tożsamości i znaleźć wieczną miłość na całe swe

długie życie. Towarzyszymy im w tej walce, zapewne

tym bardziej magicznie rzeczywistej, im jesteśmy

młodsi.

A więc chodźcie ze mną, proszę. Odwiedźmy raz

jeszcze królestwo nieśmiertelnych. Olśniła mnie

rozmaitość opowieści stworzonych przez wspaniałe

autorki dla tej antologii. Wizyta w Morganville, o

którym pisze Rachel Cain, zawsze jest przyjemnością

i podobnie cieszy uwiedzenie magią Tanith Lee, jej

jedynym w swoim rodzaju głosem i wizją. Jako

zainteresowana czytelniczka – i dumna mama –

przyjaznym uśmiechem przywitałam świat Kristin

Cast, w którym wampiry stworzone zostały przez

background image

antyczne Furie. Zakończenie opowiadania Claudii

Gray, którego akcja toczy się przed wojną secesyjną,

skłoniło mnie do wiwatów. Akcja „Nawiedzonej

miłości” Cynthii Leitich Smith zaskakuje na każdym

kroku. „Światło księżyca”

Richelle Mead pozbawiło mnie tchu.

Postapokaliptyczna wizja Nancy Holder była jak

przerażająca jazda górską kolejką. Wampiryczny

syreni śpiew Rachel Vincent znakomicie uzupełnia

naszą antologię.

Zapraszam was, byście wspólnie ze mną

odczytali zaklętą magię tych stron. Olśni nas czar

bliskości wampira, a przez to osiągniemy

nieśmiertelność... choćby na krótką chwilę.

Cynthia Leitich Smith

Nawiedzona miłość

Idąc do pracy, mijam podniszczony biały domek,

background image

w którym mieszkałem jako dziecko. Okna ma zabite

deskami. Drzwi też. Przypuszczam, że wkrótce

wystawiony zostanie na licytację. Przypuszczam, że

pójdzie tanio. Nikt nie wprowadza się do Spirit w

Teksasie. Co roku po maturze absolwenci liceum

wyjeżdżają – jeden, może dwóch na studia, reszta do

pracy w większych miastach. A co parę tygodni w

zakładzie pogrzebowym zbierają się ludzie, godnie

żegnając kolejnego starego mieszkańca. Śmierć to

najbardziej dochodowy biznes w Spirit. Wygląda na

to, że tu wszyscy albo umierają, albo wyjeżdżają.

Tylko ja nigdzie się nie wybieram. Tu jest mój dom.

Ten mały kawałek świata ma dla mnie sens, a do tego

ostatnio przywiązuję wielką wagę.

– Cody! – woła czysty dziewczęcy głos gdzieś za

moimi plecami.

Ignoruję go. Nigdy nie byłem gadułą.

– Cody Strykerze! – powtarza nastoletnia córka

nowego burmistrza, tego, który zamierza zmienić

zamknięte sklepy w otwarte stylowe sklepiki z

antykami, opuszczone domy w rodzinne

pensjonaciki ze śniadaniem i w ogóle tchnąć w Spirit

nowe życie. W każdym razie często to powtarza. –

Poczekaj – prosi. – Muszę z tobą pogadać.

background image

Przystaję. Odwracam się. Czyżbym powiedział,

że nikt nie wprowadza się do Spirit w Teksasie?

Dziewczyna stojąca przede mną tego popołudnia jest

wyjątkiem od reguły. Zeszłej jesieni Ginny Augustine

wraz z rodziną przyjechała tu zaraz po tym, jak bank

zajął za długi ich dom w The Woodlands, również w

Teksasie. Na ogół wszędzie musisz mieszkać co

najmniej rok, aby się ubiegać o lokalny urząd, ale do

tej roboty nie było chętnych i pan Augustine został

wybrany przez aklamację.

Patrzę na jej dłoń na rękawie mojej koszuli. Cofa

ją natychmiast.

– Chyba nie zdążyliśmy się jeszcze poznać.

Jestem...

– Wiem, kim jesteś. – Ruszam przed siebie.

Patrzę na nią przez ramię. – Czego chcesz?

Mruga zaskoczona, a mnie robi się trochę wstyd.

– Ooo... – mówi. – Ktoś tu jest w kiepskim

humorze. Proponuję uczciwą umowę: zajmę się

sprzedażą biletów. Fajnie, co?

Nie odpowiadam. Ginny próbuje jeszcze raz.

– No wiesz: kino... film... bilety...

Kino „Stara Miłość” ma otworzyć swe podwoje

dziś o ósmej wieczorem, po raz pierwszy od przeszło

background image

pięćdziesięciu lat. Po śmierci wuja Deana sprzedałem

trzecią część jego stada, antyczną strzelbę i rybacką

łódź. Wystarczyło na pierwszą ratę. Nic z tego nie

było wiele warte, ale „Stara Miłość” też. Poza tym

dobrze jest mieć miejsce, w którym można regularnie

spędzać noce. I jakąś motywację poza zaspokajaniem

pragnienia. Nie musieć już myśleć wyłącznie o tej

nocy, kiedy stanąłem przed wujem po raz ostatni.

A teraz maszeruję przed siebie. Próbuję

ignorować dziewczynę idącą obok mnie.

Ma szesnaście lat. Jest ładna, ale zwyczajnie

ładna, w stylu sąsiadki z tej samej ulicy. Średni

wzrost, krągłości tam, gdzie powinny być krągłości,

długie włosy koloru miodu otaczające przyjazną

buzię. Bladoniebieska obcisła koszulka z błyszczącym

napisem „Szykowna” i przycięte jasne dżinsy

sprawiają, że wygląda wypisz wymaluj jak

mieszkanka Spirit, prawdziwa dziewczyna z

prowincji.

Dochodzimy do kina. Jest uparta, obchodzi

budynek dookoła wraz ze mną. Kokieteryjnie opiera

się o drzwi tylnego wyjścia, obserwując, jak szukam

klucza w kieszeni dżinsów.

– To wielki dzień – mówi. – Denerwujesz się?

background image

– Nie – kłamię. Odsuwam zasuwę, wchodzę do

środka i dopiero wtedy oznajmiam: – Nie przyjmuję

pracowników.

– Doprawdy? – dziwi się Ginny, jednocześnie

wsadzając stopę w sandale między skrzydło i

framugę.

– Więc zamierzasz wyświetlać film, prażyć

kukurydzę, uzupełniać bufet, liczyć pieniądze za picie

i jedzenie, czyścić wykładziny, zmieniać papier w

toalecie, robić takie tam, co należy do kierownika,

wiesz, rachunki, papiery... i to wszystko sam?

Przemyśl to sobie, kowboju. Jak zamierzasz

sprzedawać bilety na film, a jednocześnie prowadzić

bufet?

Z jednej strony nie zamierzam jej zachęcać, ale z

drugiej nie chcę, żeby odeszła wkurzona. Nie chce jej

wkurzać. Nie chcę wkurzać nikogo i kropka.

Niepotrzebne mi kłopoty. Bardzo chciałbym, żeby po

prostu znikła.

– Nie otwieram bufetu.

– I w ten sposób tracisz dochody. Ile możesz

liczyć za bilet? Trzy dolce? Wiem, że ludzi ma się tu

tanio, ale wiesz chociaż w przybliżeniu, jaki rachunek

dostaniesz za, powiedzmy, elektryczność? Jest lato.

background image

Jesteśmy w Teksasie. A to oznacza klimatyzację.

Szczerze mówiąc, nad tym się nie zastanawiałem.

Nie żebym miał magisterium z biznesu czy coś w tym

guście. Kilka tygodni temu zrobiłem maturę. Latem

kosiłem trawniki. Kino to moja pierwsza prawdziwa

praca poza ranczem. Całkiem możliwe, że ambicje

miałem nieco na wyrost.

– Plus – mówi Ginny – ubezpieczenie, podatki i

może będziesz chciał reklamować kino jako

turystyczną atrakcję. Założyciele Spirit odgrywali

kluczowe role w pierwszych dniach republiki, a

turystyka historyczna staje się...

– Dosyć. – Jest córką polityka. Oczywiście.

Otwieram szerzej drzwi. Wiedząc, że będę tego

żałował, mówię: – Wejdź. Pogadamy.

Ginny idzie za mną przejściem dla dostawców.

Milczy. Jest tu gorąco, wilgotno i duszno.

Zastanawiam się, ile ta dziewczyna wie o

tragicznej przeszłości budynku, o reputacji ciągnącej

się za nim do dziś. Jeśli w ogóle coś wie. W roku 1959

w szafce na środki czystości znaleziono ciało

nastolatki, Sonie Mitchell. Inna nastolatka,

Katherine Jakaśtam, zdaje się, że Vogel, po prostu

znikła. Była nowa w mieście, jak Ginny. Jej ciała nie

background image

odnaleziono.

Obie dziewczyny pracowały w kinie. Obie miały

szesnaście lat. Jak Ginny. Kolejne podobieństwo.

Tę historię znają tu wszyscy. I wszyscy wiedzą, że

od czasu do czasu ludzie włamują się tutaj, żeby się

napić i zabawić, a potem wieją kupą gdzie pieprz

rośnie, wrzeszcząc coś o duchach.

Nie da się zaprzeczyć, że w tym budynku jest coś

niesamowitego. W poprzednim tygodniu kilka razy

pojawiała się wyrysowana na warstwie kurzu litera

„S”, choć za każdym razem ją wycierałem. I

przysiągłbym, że raz i drugi słyszałem dobiegający

skądś głos: cichy, kuszący, melodyjny, kobiecy...

Zaczynam go słyszeć w snach.

Wchodzimy do holu. Nie daję Ginny tej

satysfakcji, żeby od razu włączyć klimatyzację.

Rozglądam się tylko dookoła, próbując spojrzeć na

swój nowy biznes oczami jego dzisiejszych klientów.

To wielki, wspaniały pałac ze zwisającym z sufitu

ogromnym kryształowym kandelabrem, powstały za

czasów absolutnych rządów bawełny. Przyznaję,

złota i szkarłatna tapeta wyblakła, krwistoczerwone

wykładziny są wytarte, podobnie jak czerwone obicie

krzeseł na parterze i wyżej, na balkonach. Ale moje

background image

kino nadal jest romantyczne; szept dalekiej

przeszłości. A poza tym mama je kochała. Ilekroć

przechodziliśmy obok, mówiła, że „Stara Miłość” to

widmo z czasów świetności Spirit, że przypomina

nam, kim byliśmy i kim możemy znów kiedyś zostać.

– Wiesz, jak obsługiwać kasę? – pytam Ginny.

A ona już się nią bawi. Mam tylko jedną, do

rozliczania biletów, starszy model, który kupiłem na

eBayu.

– Hm – mruczy, mierząc wzrokiem hol, i nagle

uśmiecha się promiennie. – Wiem! Wyłożymy

słodycze i popcorn na ladę, wypiszemy karteczki z

cenami i ustawimy pudełko z rozcięciem, żeby ludzie

mogli płacić, wiesz, honorowo. Jak w bibliotece,

kiedy dostało się karę za przetrzymanie książki.

Gdzie indziej zapewne by to nie działało. W

Spirit mogło zadziałać świetnie.

– Mam kilka pudełek w biurze – mówię.

Niechętnie się do tego przyznaję, ale Ginny mi

zaimponowała. Milczę chwilę, po czym pytam ją: – A

właściwie po co ci ta praca?

Wzrusza ramionami.

– Przyda się parę groszy.

I jej się przyda, i mnie. Tak to jest, jak się żyje

background image

wiecznie: plany finansowe trzeba robić ze sporym

zapasem. No i uświadamiam sobie nagle, że jeśli o

nią chodzi, to przecież nie ma szansy na żadną pracę.

W każdym nie taką, żeby doszła do niej piechotą.

Założę się, że kiedyś miała nowiutki modny wóz.

Założę się, że go straciła za niepłacenie rat.

Jednakże po prostu muszę zadać sobie pytanie,

czy przypadkiem nie jest tu ze mną dlatego, że chodzi

jej o coś więcej niż tylko o pieniądze. Nie chciałbym

wyjść na zarozumiałego, ale jestem całkiem

przystojny. Mam niebieskie oczy mamy

kontrastujące z ciemno opaloną twarzą, lśniącymi

czarnymi włosami i ostrymi rysami, które

odziedziczyłem po ojcu, kimkolwiek był. Jestem

szczupły, lecz bardzo muskularny; to przez pracę na

ranczu wujka Deana.

Poza Spirit dziewczyny zawsze flirtują; co wcale

nie znaczy, że wiem, jak by wypadało zareagować.

Z drugiej strony, jeśli o miejscowych chodzi, to

tylko mi współczują. Kiedy mama zmarła, wszyscy

mówili, że co za szkoda, sierota, a ma dopiero

dziesięć lat. Potem wszyscy przecież widzieli, że

chodzę posiniaczony. I wszyscy wiedzieli, jaki jest

wujek Dean.

background image

Przez długi czas tylko czekałem, aż ktoś doniesie

na niego do pomocy społecznej: pastor, nauczycielka,

szkolna pielęgniarka, ale nikt nie doniósł.

Najwyraźniej wszyscy bali się wujka Deana tak samo,

jak ja się go bałem.

Ginny patrzy na mnie, uśmiecha się dziwnie,

jakby z góry wiedziała, że się zgodzę. Czeka na moją

decyzję. A ja nie potrafię obronić się przed myślą, że

przecież może się przydać. Nie potrafię nie

zastanawiać się, czy ma chłopaka. Ale spędzanie

najcenniejszych chwil z dziewczyną z krwi i kości

samo w sobie jest problemem. Bo krew jest

problemem. Kości obleczone ciałem są problemem.

Nigdy nie wiadomo, co jest większym problemem.

– W porządku – mówię. – Masz pracę.

Kandelabr drży i dzwoni, zaskakując nas i

dziwiąc.

– Przeciąg? – Ginny rozgląda się dookoła. –

Skąd tu przeciąg? – pyta.

Zadaje zdecydowanie za wiele pytań.

– Włączyłem klimatyzację – mówię.

Kłamię.

Po śmiesznie długich negocjacjach zgadzam się

background image

płacić Ginny dziesięć centów ponad minimalną

stawkę. Odsyłam ją do domu, żeby się przebrała w

białą zapinaną bluzkę, czarne spodnie i czarne buty.

Przykazuję jej, by wróciła za kilka godzin. Idę do

małego zagraconego biura. Nie zachwyca mnie

bynajmniej świadomość, że wkrótce będę musiał

zatrudnić drugiego pracownika. Kogoś stąd. Kogoś,

kto umie trzymać język za zębami.

W ciągu kilku lat muszę dojść do porozumienia z

poczciwcami ze Spirit. Może i nie wiedzą, kim

jestem, ale kiedyś się przecież zorientują. Jeśli

„rewitalizacja”, o której mówi tata Ginny,

rzeczywiście się powiedzie, zostanę tu na pokolenia.

Muszę przekonać wszystkich, że moja obecność nie

jest dla nich ani odrobinę groźniejsza od obecności

Edwiny Larbage, kolekcjonującej kule, w których

zawsze pada śnieg, Betty Mueller, rozmawiającej ze

zmarłym mężem, czy panny Josefiny i panny Abigail,

które „mieszkają razem” od ponad trzydziestu lat.

Uświadamiam sobie, że będę musiał zatrudniać

ludzi, za którymi mógłbym się schować, by

przyjezdni z sąsiednich miasteczek nie zorientowali

się, że młody właściciel jakoś się nie starzeje.

Jestem już w swoim biurze. Włączam

background image

wmontowany w sufit wiatrak, zaczynam przeglądać

stare gazety i pudla. Szukam jakiegoś odpowiedniego

do ustawienia w bufecie. Wyławiam spojrzeniem

pożółkły egzemplarz „The Spirit Sentinel” z 13

czerwca 1959 roku. Nagłówek na pierwszej stronie

brzmi: „Miasto opłakuje swą córkę. Zaginęła kolejna

dziewczynka”.

Podnoszę gazetę do oczu. Długo, uważnie

przyglądam się czarno-białemu zdjęciu, dołeczkom w

policzkach Soni, jej wesołym oczom. Przesuwam

palcem po krawędzi włosów otaczających śliczną

twarzyczkę. Szesnaście lat. Na zawsze.

Nie chciałem być potworem niszczącym taką

niewinność. Nigdy.

Sięgam do małej turystycznej lodówki, wyciągam

butelkę krwi, przelewam ćwiartkę do kubka Texas

A&M, wstawiam go do stojącej na półce

mikrofalówki. W kilka sekund później już piję ze

smakiem, a uczucie obrzydzenia opuszcza mnie

natychmiast.

Tak jest od zaledwie paru tygodni.

Zabawne. Kiedy dowiadywałem się z mediów,

jak to dzieci wpadają w kłopoty za sprawą Internetu,

tylko wznosiłem oczy do nieba. Dlaczego każde

background image

pokolenie, myślałem, musi zakładać, że wszystko co

nowe, od odważnych strojów emancypujących się

panien z lat dwudziestych przez rock and roi la po

World Wide Web, to oznaka zbliżającej się

nieuchronnie apokalipsy? Mam na ten temat teorię:

rodzicielstwo wywołuje najpierw amnezję, potem

paranoję... choć z drugiej strony muszę przyznać, że

miło byłoby mieć kogoś, kto by się o mnie troszczył.

Niedługo po tym jak wujek Dean złamał mi

żebro, usłyszałem w szkole o facecie z Athens w

Georgii sprzedającym przez sieć jakiś „eliksir mocy”.

Uznałem, że to pewnie coś w rodzaju mieszanki

sterydów, rzecz niewątpliwie ryzykowna, ale co tam,

moje życie i tak nie należało do najbezpieczniejszych.

W każdym razie podobno właśnie cały gar tego jego

środka sprawił, że futbolowa reprezentacja szkolna

El Paso zwyciężyła w rozgrywkach stanowych.

Takie to było proste: „pożyczyłem” sobie

Mastercard wuja Deana, złożyłem zamówienie i

ampułka dotarła do mnie następnego dnia w

pudełku obłożonym suchym lodem. Pamiętam, że

kiedy odkręcałem korek, myślałem: „Co to jest, do

diabła?”.

Trudno znaleźć odpowiedniejsze słowo.

background image

Odpędziłem od siebie wspomnienia. Sięgnąłem

po butelkę, dolałem krwi do kubka.

Ktoś palcem wypisał coś na zgromadzonej na

jego ściance warstwie wilgoci. Wyglądało to jak litera

„S”. Przed sekundą jeszcze jej nie było. Robi się coraz

śmielsza, coraz energiczniej próbuje zwrócić na

siebie uwagę. To mi pochlebia, przyznaję.

– Sonia?

– I co ty na to? – pyta Ginny, ustawiając w

równych rządkach na barze świeżo napełnione

jednorazowe kubki.

– Nieźle.

Muszę przyznać, że spisała się świetnie. W czymś

w rodzaju służbowego uniformu, z włosami

związanymi w koński ogon, wygląda jak wzór

typowej zwykłej, zdrowej amerykańskiej nastolatki.

Skłoniła też mamę, by podjechała do Wal-Martu

(dwa miasteczka na północ). Kupiły lód, kilkanaście

dwulitrowych butelek coli zwykłej, dietetycznej, Dr

Peppera i Sprite’a, a także kartony przecenionych

batoników.

Całkiem

przekonywający

dowód

background image

entuzjazmu i jeśli można tak powiedzieć, naprawdę

bojowego ducha.

Moja pochwała sprawia, że Ginny z uśmiechem

chwyta czarny marker. Wypisuje nim ceny i

instrukcje, jak płacić w systemie honorowym.

Marker i tablica informacyjna także są z Wal-Martu.

To nieuniknione, że moje spojrzenie wędruje ku

żyle na jej szyi. Ma dziewczyna szczęście, że udało mi

się uzupełnić zaopatrzenie z tego samego źródła,

które sprzedało mi pierwszą fiolkę specyfiku.

Tamtej nocy kiedy pogrzebałem ciało wuja za

stodołą, otrzymałem e-mail informujący, że

awansowałem do grona „klientów specjalnych”, i

zawierający kod, który umożliwia zalogowanie i

kontynuowanie zakupów. Po zalogowaniu trafiłem

na szereg stron o charakterze informacyjnym, gdzie

znalazłem także formularz pytań i odpowiedzi

dotyczących naszego gatunku oraz tego, jak

przygotowywać przeróżne mieszanki wina i krwi.

Link odsyłał do internetowego serwisu dla

samotnych (pod nazwą „Wieczna miłość”),

dostępnego za darmo dla wszystkich

zarejestrowanych. Przyznaję, przyjrzałem mu się,

wbrew wszystkiemu rozbawiony reklamami środków

background image

na wydłużenie kłów czy skrócenie ud oraz

obietnicami znalezienia „wiecznego partnera”. Nie

mam najmniejszego zamiaru korzystać z jego usług.

Może i zaliczam się do grona naiwnych, może

zapewniam długotrwałą emeryturę jakiemuś

demonowi, ale przynajmniej dostałem to, czego

pragnąłem. Nikt nie jest w stanie mi zagrozić.

Tylko nie miałem pojęcia, że przyjdzie mi za to

zapłacić tak wysoką cenę.

Wyglądam przez okno na Main Street i z

przyjemnością zauważam, że już zaczęła się ustawiać

kolejka. Trochę nastolatków i zastępca szeryfa

hrabstwa z żoną. Na ten tydzień przewidziałem

„Upiora w Operze”, na trzy następne „Nawiedzony

pałac” z Vincentem Price, „Łowców duchów” i

„Ducha”.

Wykorzystuję niesamowitą reputację kina. Mam

nadzieję, że Soni to nie przeszkadza. Coraz częściej

czy to przybijając obluzowaną deskę, czy sprzątając

odkurzaczem, czy uzupełniając odświeżacz Creme

Caramel w toalecie dla pań, wbrew własnej woli

zastanawiam się, czy to się Soni podoba. Nie potrafię

obronić się przed wrażeniem, że próbuję jej

background image

zaimponować.

Szkoła skończyła się kilka tygodni temu. Lato

przestało być wymarzoną nowością. Futboliści i

cheerleaderki ćwiczą przed południem i po południu,

ale kończą o zmierzchu, mając wielką ochotę na

wypuszczenie gdzieś pary. Powinienem przyciągać

miejscowych i ludzi z sąsiednich miasteczek choćby z

tego prostego powodu, że nie mają nic lepszego do

roboty.

– Trzy minuty – ogłaszam. Kolejka się

wydłużyła. To ciekawość oczywiście, ale na

ciekawości można budować.

– Tak długo? – dziwi się Ginny, ustawiając

kartonik z ceną. – Lód się rozpuści!

– Lód nie zdąży się rozpuścić. A ty... doskonale

sobie radzisz.

Znoszę światło słońca, choć wydaje się, że mnie

osłabia. Zupełnie jak słoneczny uśmiech tej

dziewczyny. Ginny jednym krokiem podchodzi do

stanowiska sprzedaży biletów, nagle ślizga się i z

zaskoczonym „Ojej!” przewraca. Nie myśląc,

instynktownie

wykorzystuję

swą

background image

nadludzką

prędkość, chwytam ją w ostatniej chwili, podpieram.

Ginny opiera mi rękę na ramieniu. Odzyskuje

równowagę.

– A ty skąd się tu wziąłeś? – pyta.

Dotąd nigdy nie miałem przyjaciół wśród

rówieśników, takich prawdziwych przyjaciół, po

prostu rozmawiałem sobie z różnymi ludźmi przez

Internet. Nie przyszło mi do głowy, że teraz ktoś

mnie do siebie przyciągnie. Dobrze wiem, że nie

powinno mi się to podobać, ale i tak pytam:

– Nic ci nie jest?

– Chyba nic. – Ginny już jest spokojna. –

Przysięgłabym, że się o coś potknęłam.

Oboje patrzymy na gładką czerwoną wykładzinę.

Ginny doskonale sobie radzi z kasą. Dorosłych

traktuje z szacunkiem, „tak, proszę pani”, „tak,

proszę pana”, młodzież po przyjacielsku; jest

chodzącym czarującym dowodem na to, że mimo iż

kino jest „nawiedzone”, mimo że w jego historię

wpisane są dramaty, wybór filmów o duchach jest

właściwy. Taki żart. W końcu wszyscy świetnie się tu

bawimy.

Ja napełniam kubki colą. Wspaniale! Przy

background image

systemie płacenia na słowo nie muszę nawiązywać

kontaktu z klientami. A przynajmniej nie musiałem,

dopóki nie pojawił się zastępca szeryfa.

– Ty jesteś młody Stryker? – pyta, wsuwając do

pudełka zwitek banknotów dolarowych.

– Tak, proszę pana. – Mówię spokojnie, nie

podnosząc głosu. Nigdy nie miałem kłopotów z

wymiarem sprawiedliwości. Wręcz przeciwnie, znają

mnie jako przyzwoitego faceta, takiego, co to miał

ciężkie życie, ale należy mu się szacunek. Same

najlepsze oceny. – Witam w „Starej Miłości”,

szeryfie.

– Jak tam wuj? – Wziął colę, pudełko Milk Duds

i paczkę czerwonych cukierków lukrecjowych.

– Chłopcy z Hank’s Roadhouse się o niego

pytają.

Wiedziałem, że to pytanie padnie prędzej czy

później. Wspomnienie o tym, że wuj miał kumpli, że

miał jakąś swoją lepszą stronę, bolało, bo mnie

objawiał ją tylko w nieliczne wolne dni albo kiedy

udało mu się dobrze zarobić.

Gardło mam ściśnięte. Obracam głowę powoli,

patrzę w lewo, potem w prawo i wreszcie wprost w

oczy zastępcy szeryfa.

background image

– Między nami? – upewniam się.

Energicznie kiwa głową.

– Moim zdaniem udało mu się wreszcie wkurzyć

niewłaściwego człowieka. Wywiał aż do Matamaros,

nim gość tutaj znalazł jego ślad. Nawet się nie

pożegnał.

Zastępca szeryfa kupuje to bez wahania.

– Dla nas tylko lepiej – mruczy pod nosem.

Odchodzi, ale zatrzymuje się na chwilę, podaje jedną

colę żonie, a do mnie mówi: – Miło widzieć, że

wreszcie do czegoś dochodzisz. Twoja mama była

wspaniałą kobietą.

Przez jakiś czas napełniam kubki, od czasu do

czasu powtarzając „dobry wieczór” i „cześć”. Klienci

kupują i płacą. Nie trwa to długo. Przy kasie

biletowej wszczyna się jakieś zamieszanie.

– Ben, proszę... – Ginny podnosi głos. – Mam

klientów.

Ben Mueller był w liceum klasę niżej ode mnie.

Jego brat gra w futbol dla Baylor, mama uczy w

podstawówce, a tata handluje przy autostradzie

używanymi samochodami. Dziadek Bena, Derek

Mueller, zmarł dwa lata temu na atak serca. Przez

czterdzieści lat służył hrabstwu jako szeryf. Sam Ben

background image

jest całkiem popularny: dobry sportowiec, chodzi do

kościoła. Nie znam go, tylko wiem, jaką cieszy się

opinią. Często uśmiecha się z wyższością i wygląda

jak jeden z tych standardowych blondynów z

kalendarza.

– Jakieś problemy, Ginny? – pytam,

podchodząc.

Ben śmieje się, ale gorzko, z gniewem.

– Z ciebie też jakieś dziwadło? – pyta zaczepnie.

Za Benem stoi Tricia, właścicielka salonu

piękności. Szepcze coś do swej najlepszej

przyjaciółki, Martie. To nasze królowe plotek, a jeśli

rozejdzie się, że „Stara Miłość” to miejsce opanowane

przez tych „dzikich młodych chuliganów”, jestem

skończony. Muszę tę sprawę załatwić szybko i bez

zbędnego zamieszania.

– Ben, proszę – mówi Ginny. – Musisz zapłacić

za bilet lub wyjść.

– Świetnie. Ale wiedz, że jestem...

Chwytam go za ramię. Widzę, że zaskakuje go

tak silny chwyt. Patrzę mu prosto w oczy, dopiero

teraz uświadamiam sobie, że jestem od niego o dobre

parę centymetrów wyższy. Według FAO-u na stronie

mojego dostawcy krwi, niektórzy z nas potrafią

background image

zawładnąć wolą słabych albo znerwicowanych.

Uznaję, że warto spróbować.

– Odwrócisz się teraz i wyjdziesz – mówię

spokojnie.

– Odwrócę się teraz i wyjdę – powtarza Ben,

odwraca się na pięcie i wychodzi przez frontowe

drzwi.

Zaskakuje mnie własna skuteczność. Powtarzam:

właściwie nie znam Bena, ale nie powiedziałbym o

nim, że jest słaby, a jeśli chodzi o nerwy, to aż bije w

oczy, że do tej pory żył jak pączek w maśle.

– Mój bohater! – mówi Ginny i w jej glosie brzmi

prawdziwy podziw. Natychmiast zwraca się do

dwóch dam, następnych w kolejce. – Czym mogę

paniom służyć?

*

Kiedy już wszyscy zajęli miejsca, puszczam

„Upiora w operze”. Siedzę w salce projekcyjnej, kiedy

Ginny mnie wola. Jest wstrząśnięta, nawet

przestraszona.

Dosłownie sfruwam schodami w dół. Przez

wahadłowe drzwi wpadam do damskiej toalety.

Ginny pokazuje mi wypisane na lustrze śliwkową

background image

szminką dwa słowa.

„WYNOŚ SIĘ”.

Nie było ich tu przed otwarciem kina. Nie

zauważyłem, żeby ktoś wszedł do toalety przed

początkiem filmu. Wyraz twarzy Ginny nie pozwala

podejrzewać, że sama to zrobiła, choć jej wargi mają

identyczny kolor.

Zdejmuje szminkę z półki nad umywalką.

– Tak, jest moja. Miałam ją w torebce –

potwierdza.

Kiedy wieczorem przyszła do pracy, sam

zamknąłem jej torebkę w biurze.

To musi być robota Soni. Nie wiedziałem, że

potrafi przenosić przedmioty. Mniejsza z tym, w

każdym razie zaczyna wyglądać na to, że chce

zatrzymać to miejsce dla siebie. Nie rozumiem.

Dopiero zaczęliśmy się poznawać, ale wydawało mi

się, że sprawy układają się nieźle.

– Głupi żart – mówię, dodając Ginny odwagi.

– Trzeba to zmyć.

Dziewczyna sięga do małej szafki, wyjmuje płyn

do czyszczenia szkła w sprayu i rolkę papierowych

ręczników.

– Coś ty zrobił Benowi? – pyta mnie bez nacisku,

background image

lecz i tak zdaję sobie sprawę, że zachowałem się

strasznie nieostrożnie.

Bo przecież muszę być poza wszelkim

podejrzeniem. Muszę się nauczyć, jak bez użycia

mych szczególnych mocy radzić sobie z ludźmi,

zwłaszcza ze zwykłymi, typowymi awanturnikami.

Żadnego opanowywania umysłów. I skoro już przy

tym jesteśmy, żadnych nadzwyczajnie szybkich

ruchów.

Odpowiadam pytaniem na pytanie:

– A jak to właściwie jest między tobą a Benem?

Ginny pryska płynem na szkło.

– Mogę ci zaufać?

Nie wyobraża sobie nawet, jakie to ważne

pytanie. Nie jestem pewien, jak na nie odpowiedzieć.

– Możesz ze mną porozmawiać – mówię w

końcu. – Każdy ci powie, że ja nie plotkuję. – To

przynajmniej jest prawdą.

Podchodzi do drzwi, wystawia głowę, patrzy w

prawo i w lewo. Chce się upewnić, że nikt nas nie

podsłuchuje.

– No...

– Zaczekaj. Chodźmy do mojego biura. Drzwi do

biura mają zamek. Nie można tam tak po prostu

background image

wejść.

– A co z tym? – Ginny wskazuje lustro.

Wzruszam ramionami.

– Powiemy, że to duchy.

– Duchy?

Po drodze opowiadam Ginny trochę o historii i o

„nawiedzeniu” jako elemencie miejscowego folkloru.

Z poważnego wyrazu jej twarzy wnoszę, że uważa

pomysł z duchem za obraźliwy, bluźnierczy, albo

może interesuje się w tej chwili bardziej

przyziemnymi sprawami.

Wchodzimy do środka. Zamykam drzwi, siadam

za biurkiem. Czekam, starając się nie okazywać

zniecierpliwienia. Nie możemy siedzieć zbyt długo

przy zamkniętych drzwiach. Formalnie Ginny jest

ciągle nieletnia. Ale coś w sobie ma i między nami

rodzi się jakaś więź. Tylko dziś, tylko w jej obecności

wypowiedziałem więcej słów niż przez cały rok.

Ginny krzyżuje ramiona na piersiach.

– Nie znam jeszcze mieszkańców Spirit, a w

każdym razie nie tak, jak oni znają się między sobą.

Na przykład nie wiedziałam nic o Benie.

Pochylam się, zrzucam gazety ze skrzyni, żeby

miała na czym usiąść.

background image

– Czego nie wiedziałaś?

Ginny siada posłusznie.

– Ja... no... poszliśmy razem na bal maturalny.

Ben wynajął na noc pokój w motelu przy

autostradzie. Pomyślałam, że to może oznaczać tylko

jedno. On myślał, że...

– Rozumiem. – Mnóstwo chłopaków oczekuje po

balu maturalnym nie wiadomo czego. Musiałem

zadać sobie pytanie, jak bardzo źle Ben zareagował

na odmowę. Sam fakt, że dziś znowu naciskał na

Ginny, dowodził, że musiała to być przykra scena.

– Uciekłam przez okno łazienki.

Mogło być gorzej.

– Chcesz, żebym cię dziś odprowadził do domu?

– Tak. – Ginny wstaje. – Nie. Wszystko w

porządku. Tylko... tylko nie myślałam, że to może się

tak skończyć. Do głowy mi nie przyszło, że jedna

głupia randka...

– I będzie cię nawiedzał w snach? –

podpowiadam.

Przebiega ją dreszcz.

– Skąd wiesz? – pyta.

Pamięć przywołuje przed oczy twarz mojego

wuja.

background image

– Nazwij to przeczuciem.

„Starą Miłość” opuścił ostatni zadowolony klient.

Ginny idzie przez hol z wielką czarną torbą na

śmieci.

– Kończmy już i chodźmy świętować – mówi do

mnie, uśmiechając się tym swoim promiennym

uśmiechem, po czym znika w sali kinowej.

Świętować? Chyba będę musiał posadzić ją w

biurze, wyjaśnić jej, że jestem pracodawcą, a ona

pracownikiem i że to się nigdy nie zmieni. Tylko że...

potrzebuję przyjaciela.

– Poczekaj – mówię. – Pomogę ci.

Biorę od niej torbę i nagle świta mi myśl, że

powinienem najpierw odwiedzić toalety. Idę więc

korytarzem, ale zwalniam kroku, bo znów słyszę ten

tajemniczy głos.

– Sonia?... – Czy to ona śpiewa? – Sonia?...

Upuszczam torbę ze śmieciami na czerwoną

wykładzinę, przyspieszam kroku. Idę w stronę, z

której dobiega głos. W miarę jak się do niego

zbliżam, jest coraz donośniejszy i wyraźniejszy.

Znam tę piosenkę, już ją słyszałem. W Spirit

odbieramy tyko trzy stacje radiowe: jedną

hiszpańską, jedną nadającą country and western i

background image

jedną ze starymi przebojami. To hit z lat

pięćdziesiątych, „To Know Him Is to Love Him”. Jest

melodyjny i jednocześnie banalny; kiedy raz się go

usłyszy, zostaje w pamięci na resztę wieczoru.

Głos doprowadza mnie pod drzwi obskurnego

pokoju rekreacyjnego; w pogoni za terminem

wielkiego otwarcia uznałem, że mogę się nim zająć

później. Sięgam do kieszeni po klucze, kiedy drzwi,

podobno zamknięte na zamek, otwierają się same.

W pokoju jest chłodno, o wiele chłodniej, niż

powinno być, zwłaszcza przy wyłączonej wentylacji.

Wita mnie zlew i szafki, puste miejsce, gdzie

powinna stać wielka lodówka, i obdrapany stół na

sześć osób, przy którym stoi pięć metalowych

krzeseł.

Głos dobiega z jednej z dziesięciu zardzewiałych

żelaznych niskich szafek stojących rzędem pod

ścianą.

Wstrzymałbym oddech, ale... nie muszę przecież

oddychać.

– Co mi próbujesz powiedzieć?

Otwieram szafkę. Okazuje się pusta. Głos jest

coraz donośniejszy, w pokoju robi się coraz zimniej.

Za plecami słyszę stuk, jakby coś upadło na stół.

background image

Odwracam się. Widzę unoszącą się ku sufitowi

chmurę kurzu i oprawioną w płótno książeczkę.

Podchodzę, głos przycicha z każdym moim krokiem i

milknie, gdy biorę do ręki... tak, to pamiętnik.

Przeglądam wpisy, każdy oznaczony literą „S”.

Spomiędzy kartek wysuwam zdjęcie ślicznej

ciemnowłosej dziewczyny, tej samej, której fotografia

zdobi pierwszą stronę leżącego u mnie w biurze „The

Spirit Sentinel” z 1959 roku. Dziewczyna przytula

pręgowanego kota.

Zdumiewające! Zawsze byłem samotnikiem, a

teraz w moje życie wkroczyły naraz dwie dziewczyny.

Ginny łatwo zrozumieć, ale Sonia? Śpiew,

pamiętnik, nawet tajemnicze „S” pojawiające się to

tu, to tam wydają się znacznie bardziej przyjazne niż

„Wynoś się” w toalecie. Czy rzeczywiście chce, żebym

się wyniósł, czy też po prostu dostroiła się do legendy

„nawiedzonego kina”?

I w tej chwili z drugiej strony budynku dobiega

mnie krzyk Ginny.

Biegnę do sali kinowej. Widzę dziewczynę

trzymającą się za prawe ramię. Spomiędzy jej palców

cieknie krew. Czuję ten zapach, niemal czuję smak.

Czuję, jak wysuwają mi się kły. Opanowuję się, lecz

background image

zabiera mi to chwilę. Krzyczę „Ginny!”, jakbym nie

widział jej pochylonej daleko przy pierwszych

rzędach.

– Tu jestem! – Ginny się prostuje. Włosy koloru

miodu zasłaniają jej twarz.

Podbiegam do niej.

– Co się stało? Skaleczyłaś się o krzesło?

Te krzesła są stare, grubo wyściełane i składane.

Łatwo zedrzeć sobie skórę na sterczącej sprężynie.

– Nie. – Ginny unosi rękę. Odsłania ramię, na

którym widzę trzy krótkie głębokie rany, jak od

paznokci. – Czułam się zupełnie tak, jakby podrapał

mnie powiew wiatru – mówi zdziwiona.

Sonia!

Oblizuję się instynktownie, nie od razu dociera

do mnie, co robię.

– Trzeba zszyć – mówię. – Jedźmy...

– Nie, nie, wszystko w porządku. To przez

zaskoczenie...

– Zostanie blizna – nalegam.

– Daj mi koszulę.

– Co?

– Koszulę. Potrzebny jest, no wiesz, ucisk...

Zawstydzony

background image

nieporozumieniem,

rozpiąłem

koszulę, nim zdołała dokończyć. Składam ją najlepiej

jak potrafię, opatruję ramię.

– Mój bohater – powtarza Ginny. Wspina się na

palce, chce mnie pocałować w policzek, ale chwieje

się i jej usta zatrzymują się na długą chwilę na mojej

szyi. – A jeśli chodzi o świętowanie...

– Wracaj do domu, Ginny – mówię.

Ginny robi zbolałą minę, jak krzywdzone

dziecko, którym w gruncie rzeczy jest.

– Ale...

– Chodzi mi tylko o ciebie – mówię łagodniej, z

troską. – Będzie lepiej, jeśli wrócisz do domu.

Odprowadzam ją wzrokiem, złą jak osa.

Wreszcie znika za drzwiami.

Bezcielesny głos, miękki, śpiewny i wściekły,

szepcze mi do ucha: „Morderca, morderca,

morderca... ”.

Wracam na ranczo wuja. Idę za stodołę, na jego

nieoznaczony grób. Pochowałem go głęboko,

owiniętego w meksykański koc. Ziemia tu jest naga i

twarda, ubita. Powtarzam sobie, że dla niego to

lepsze, właściwsze miejsce niż na starym cmentarzu

background image

w miasteczku. Wuj Dean kochał swą ziemię... o tyle,

o ile był w stanie kochać cokolwiek.

A jednak ten grób nie daje mi spokoju. Nie ma

nagrobka, nie ma krzyża... Wuj mógł być złym

człowiekiem, ale był starszym bratem mamy.

Nadchodzi świt. Opędzam się od poczucia winy,

wchodzę do domu.

W tej chwili siedzę przy stole w pokoju jadalnym.

Surfuję po sieci, popijając podgrzaną w mikrofalówce

krew. Szukam informacji o duchach. Ta sprawa z

Sonią wydaje się typowa, przynajmniej według tego,

czego zdążyłem się już dowiedzieć. Zginęła

gwałtowną śmiercią. Jej mordercy nie znaleziono. W

świecie duchowym to klasyczny przykład

„niezałatwionej sprawy”. Doskonały powód do

nawiedzania. Wydaje się oczywiste, że Sonia pragnie,

bym wiedział, kim jest. Pisze inicjał swego imienia;

ten znaki są aż nazbyt oczywiste.

Ale... według artykułu w gazecie to była

naprawdę słodka dziewczyna. Uczyła w szkółce

niedzielnej, pomagała starszym sąsiadom.

Przejrzałem pamiętnik upstrzony literą „S”.

Potwierdzał, że miała dobre serce, ozdobny

charakter pisma i typowe dziewczęce problemy:

background image

praca domowa, chłopiec („D”), rywalka („K”).

Uwielbiała Elvisa („E”) i kociaka imieniem Peso

(„P”). Na Boże Narodzenie zbierała zabawki dla

biednych dzieci.

Być może sądzi, że zagrażam Ginny. Chce, żebym

wiedział, że ma mnie na celowniku. Nic jestem

jednak pewien, dlaczego w takim razie zaatakowała

właśnie Ginny. Może, jako duch, ma problemy z

orientacją? A może chroni ją, próbując odstraszyć?

Całkiem możliwe, że „Stara Miłość” jest domem

więcej niż jednego ducha. „K” to być może Katherine,

ta, która znikła. Z pamiętnika wynikało, że ona i

Sonia za życia niezbyt się ze sobą zgadzały. Żadnych

twardych dowodów jednak nie mam, a śpiewny glos,

który doprowadził mnie do dziennika w pokoju

rekreacyjnym, i głos powtarzający: „Morderca”

wydają mi się identyczne.

A poza tym ilu martwych może się trzymać

jednego budynku?

Tak czy inaczej trudno nie pamiętać słów

wypisanych szminką czy tego, że Ginny została

zaatakowana i skaleczona. Jeśli nie uda mi się

przekonać Soni (jeżeli rzeczywiście o nią chodzi), że

jestem nieszkodliwy, będę musiał ją przepędzić. Albo

background image

to, albo wszelkie próby ożywienia „Starej Miłości” są

z góry skazane na niepowodzenie.

Pytanie tylko: jak? W mojej sytuacji raczej

trudno wzywać pastora czy księdza.

Gorzej. Duch ma rację. Potrafię być śmiertelnie

niebezpieczny. Już raz zabiłem.

Wypijam kolejny łyk krwi. Dopiero teraz

dostrzegam, że na wyświetlaczu telefonu miga numer

nieodebranego połączenia. Ben Mueller. Nie zostawił

wiadomości.

Dlaczego Ben miałby tu dzwonić? Czyżby

rzeczywiście sądził, że Ginny wróciła do domu ze

mną? Jeśli chodzi o dziewczyny, nie cieszę się

przecież żadną szczególną reputacją. Z drugiej strony

zna Ginny lepiej niż ja, a biorąc pod uwagę, jak

pocałowała mnie w szyję...

A jednak... dzwonić po tym, jak się pokłócili, to

już da się zakwalifikować jako prześladowanie. Może

Sonia ma rację, może Ginny jest jednak w

niebezpieczeństwie, tylko wybrała sobie złego faceta?

Następnego wieczora, spacerując po kinie, nie

słyszę śpiewu, nie wyczuwam zimniejszych miejsc. I

nigdzie nie dostrzegam wypisanej litery „S”.

Dziś to ja zatroszczyłem się o bufet.

background image

Zadzwoniłem także tu i tam, zamówiłem regularne

dostawy słodyczy, popcornu i coli. Dziś muszę jakoś

uspokoić Sonię.

Ginny wpada do holu dokładnie o siódmej

wieczorem. Włożyła inną bluzkę, z długimi rękawami

zapiętymi w nadgarstkach.

– Jak ręka? – pytam od bufetu.

Wzrusza ramionami.

– Wyglądało gorzej, niż rzeczywiście było.

– A Ben? – naciskam. – Nie narzucał ci się?

– Nie dziś – mówi, zerkając mimowolnie na

frontowe drzwi. i nagle słyszę Sonię. Znów szepcze

mi do ucha: „Morderca”.

– Nie! – krzyczę i widząc wyraz twarzy Ginny,

spieszę z wyjaśnieniami: – To nie do ciebie. –

Sfrustrowany przeciągam dłonią po włosach. –

Bardzo mi przykro, ale teraz już będziesz musiała

wyjść. Dziś zamknięte. Tu... tu ktoś jest. Wiem, jak to

brzmi, ale to...

– Duch? – Ginny podnosi skaleczone ramię. –

No tak, tego się już domyśliłam. Osobiście sądzę, że

powinniśmy wygnać sukę egzorcyzmami.

Och! Nie takiej reakcji się po niej spodziewałem.

Po prostu muszę podziwiać odwagę tej dziewczyny.

background image

Może jednak mamy przed sobą jakąś przyszłość? No

bo skoro jesteśmy gotowi o nią walczyć...

Patrzę na Biblię mamy leżącą na barze, owiniętą

w kuchenny ręcznik. Nie wiem, czy stanę w

płomieniach, jeśli jej dotknę. W ogóle nie wiem, co

robię. Mimo że Sonia zaatakowała Ginny, nie

ukrywam, że możliwość jej wygnania budzi we mnie

mieszane uczucia. W końcu nie jestem człowiekiem

niewinnym, a ona, sądząc po wspomnieniach o niej,

była niewinna.

– Mówię poważnie. Załatwmy to teraz, od razu.

– Ginny robi krok w moją stronę. Wir powietrza

odpycha ją, oddziela nieprzebytą przezroczystą

ścianą. Słodycze i kubki fruwają w powietrzu, z

napełnionych kubków pryska cola. Na czole Ginny

pojawia się krwawa krecha. Kryształowy kandelabr

drży, zaczyna się kołysać.

– Sonia! – krzyczę, próbując dosięgnąć Ginny.

– Soniu, proszę! Posłuchaj mnie! Popełniasz

błąd, nie rozumiesz? Zraniłaś ją!

– Morderca! – mówi głos Soni, tym razem

donośniejszy od mojego. – Morderca!

– Ja... – Czy muszę się przyznać? Czy to załatwi

sprawę? – Ja...

background image

Ginny przewraca się na wznak. Rzuca się,

walczy, jakby dusiły ją niewidzialne dłonie. Kopie

nogami. Jakaś siła podnosi ją w górę, obraca, znów

ciska na ziemię.

Sięgam po Biblię. I puszczam ją, bo pali mi

palce.

Nie rozumiem. Sonia wie, że to ja jestem

potworem. Dlaczego więc atakuje ją, nie mnie?

Przez głowę przelatuje mi myśl: może jest

zazdrosna? Ale znów rozlega się ten krzyk:

„Morderca! Morderca!”

– Masz rację, Soniu! Masz rację! – Nie

zamierzałem zabić wuja, choć gdybym go nie zabił,

prędzej czy później on zabiłby mnie. Ja tylko

chciałem być silniejszy, wystarczająco silny, by móc

się obronić. Nie wiedziałem, że wraz z siłą przychodzi

żądza krwi. Nie nauczyłem się jeszcze jej

kontrolować. – Przestań, proszę! Ukarz mnie, nie ją!

Jestem gotów w pokorze stawić czoła jej

osądowi, gdy nagle od strony korytarza służbowego

do holu wdziera się Ben. W jednej ręce ściska wielką

siekierę, w drugiej – mój Boże! – trzyma za włosy

głowy rodziców Ginny! Rzuca je na czerwoną

wykładzinę.

background image

– Cześć, Ginny – mówi.

Czyżby Sonia go posiadła? Czyżby postradał

zmysły?

Ginny klęczy z pochyloną głową, osłania twarz

dłońmi. Jest takim łatwym celem.

– Morderca, morderca, morderca! – powtarza

Sonia.

Ben waha się, szuka wzrokiem osoby, która

wypowiedziała te słowa.

– Soniu! – W ostatniej chwili uchylam się przed

pudełkiem Milk Duds. Chcę pomóc. Muszę pomóc,

ale nadnaturalny wiatr przykuwa mnie do miejsca. –

Uwolnij ją! On ją zabije!

Skulona na czerwonej wykładzinie Ginny wydaje

się taka malutka. Właściwie znamy się od dwóch dni,

lecz ta dziewczyna rozjaśniła me życie jak promień

słońca, wniosła w nie swój blask. To jeszcze nie

miłość, ale już nadzieja na miłość, coś, czego nie

zaznałem od dziesiątego roku życia. Jeśli Ginny mnie

chce, jak mogę być potworem?

Chwytam Biblię. Ignorując ból, unoszę ją nad

głową.

– W imię... – Podnoszę głos, zaczynam od nowa.

– W imię Ojca i Syna...

background image

Ginny wyje, unosi głowę. Niewinna buzia znika,

widzę ją prawdziwą. Rzeczywistą. Nieśmiertelną.

Demoniczną. Jak ja jest wampirem.

Upuszczam Biblię, zaciskam poparzoną dłoń.

– Ginny?

Ben patrzy na nią, potem na mnie i znów na nią,

jakby próbował ocenić, po której jestem stronie.

– Miałam ci powiedzieć... – mówi Ginny

błagalnym głosem. – Kiedy zobaczyłam twój profil w

systemie, pomyślałam, że to znak. – Prostuje się

gwałtownie, duch uderzył ją w plecy. – Chcę miłości,

takiej miłości, która trwa.

System. „Miłość, która trwa”. Mówi o serwisie

randkowym mojego dostawcy krwi. Pewnie sama

korzysta z jego usług.

– Sonia! – krzyczy teraz. – Nie masz nic lepszego

do roboty? Jesteś słaba, przegrywałaś za życia,

przegrywasz i teraz. A nie mówiłam, że to miasto

będzie kiedyś należało do mnie?

– Morderca – powtarza głos. – Katie, morderca!

A więc to Ginny zabiła Sonię. Sonia nigdy nie

próbowała jej odstraszyć, ochronić przede mną.

Kiedy powtarzała: „Morderca”, nie mnie miała na

myśli. A Ginny była kiedyś Katie, Katheriną, której

background image

ciała nigdy nie znaleziono.

Skulona Ginny skacze nagle, atakuje Bena. Na jej

ciele pojawia się rozcięcie, krew plami białą

bluzeczkę. Wytrąca mu siekierę z ręki, podcina nogi.

Ben nie może się z nią równać.

Ginny nie może walczyć z Sonią, ale może

rozerwać Bena na strzępy.

– Chcę mu pomóc – mówię i upiorna siła, która

mnie powstrzymywała, znika tak szybko, jak się

pojawiła. Przeskakuję przez bar, chwytam leżący na

wykładzinie topór, staję pomiędzy nimi. Widzę, jak w

oczach Ginny błyska nadzieja. W odróżnieniu od

Bena ona wie, że należymy do tego samego gatunku.

Już przyznała, że mnie pragnie. Już nazwała mnie

swoim „bohaterem”, i to dwukrotnie. Powoli kręcę

głową. Nie pozostawiając wątpliwości co do moich

intencji.

– Nie zrobisz mi tego – szepcze, ale już rozumie.

Pobiliśmy ją: Sonia, Ben i ja. Razem. W jej głosie

słychać rezygnację, ostatnie słowa brzmią: „Tata miał

takie wielkie plany”.

Odcinam jej głowę siekierą, puszczam trzonek,

drżę na całym ciele.

Przez chwilę nic się nie dzieje, panuje cisza.

background image

Potem Ben wstaje z wysiłkiem. Kładzie mi rękę na

ramieniu.

– Jak tam? – pyta.

– Jakoś leci – odpowiadam. – A jak u ciebie?

– Zaczaiła się na mnie po balu maturalnym. Od

tej pory próbuję wygnać ją z miasta.

Wygnać z miasta. Ben jest stąd. Ja jestem stąd.

Bóg dobrze wie, że i Sonia jest stąd. A Ginny? Nowa

w Spirit jeszcze raz, pod innym imieniem.

– Chciałem się jej pozbyć. Chciałem przed nią

ostrzec. Przestraszyć ją – mówi Ben. – Prosiłem o

pomoc rodzinę, ale nikt mi nie wierzył. Nie

wyglądała na wampira, sam wiesz.

– A tak. Wiem – przyznaję.

Ben nieprędko zapomni, co się tu zdarzyło. Nie

należy do ludzi, którzy mogą zniszczyć kogoś, a

nawet i coś, i nie mieć z tego powodu wyrzutów

sumienia. Wiem, co teraz czuje. Lepiej od niego

wiem, co czuje.

*

Od tamtego wieczora minęły dwa tygodnie. Przez

te dwa tygodnie nie dostrzegłem ani śladu Soni. Już

za nią tęsknię. Wstyd mi, że zwątpiłem w jej dobroć, i

background image

cieszę się, że potwór, który ją zabił, nigdy już nikogo

nie skrzywdzi.

We dwóch z Benem pochowaliśmy za moją

stodołą ciała Ginny i jej rodziców razem z ich

głowami. Siekierę, którą Ben wziął z biura

burmistrza, zakopałem obok ciała wujka.

– Wiosną mógłbyś posiać tu jakieś polne kwiaty

– powiedział do mnie Ben. – W końcu to kiedyś byli

ludzie, nie?

Obiecałem, że to zrobię, i zapisałem sobie w

pamięci, by zasiać kwiatki także na grobie wuja

Deana. Następnego dnia Bob nałgał swej ciotce

Betty, że Augustinowie spakowali się i wyjechali w

środku nocy, bo burmistrz dostał na północy pracę z

sześciocyfrową roczną pensją. Powiedział, że Ginny

tłumaczyła mu, że tata był zbyt zawstydzony, aby się

przyznać w mieście do wyjazdu po tym, jak złożył tyle

wspaniałych obietnic, więc postanowił uciec. I że

tego dotyczyła ich sprzeczka w kolejce po bilety.

Dzień później Betty powtórzyła tę historyjkę w

salonie piękności i od tej pory stała się ona

obowiązującą wersją wydarzeń. Zastępca szeryfa już

wydrukował ulotki, rekomendując się na kandydata

w najbliższych wyborach. Złożyłem podpis na jego

background image

liście poparcia.

Okazało się, że Ben jest całkiem fajnym facetem.

Jego dziadek, szeryf Drek Mueller, był łowcą

wampirów i w swoim czasie przegnał z miasta

Augustinów. To co widział i czego się nauczył,

przekazał wnukowi, żeby ktoś tu wiedział, co zrobić,

gdyby morderczy nieśmiertelni znów nawiedzili

Spirit.

Ben postanowił popracować w „Starej Miłości”,

by zaoszczędzić na studia. Najwyraźniej osiągnięcia

sportowe tutaj nie gwarantują stypendium.

Konfrontacja z nieśmiertelnymi dodała mu lat i

doświadczenia. Nie wie, kim jestem, jeszcze nie, ale

kiedy wyjaśniłem mu sprawę z Sonią, przyjął to

dobrze. Mam nadzieję, że w dniu kiedy uświadomi

sobie, że nie jestem jeszcze jednym chłopakiem z

miasta, pomyśli o tym, co było, i nie zrobi nic

nieprzemyślanego.

Dziś, po tym jak „Łowcy duchów” ocalili Nowy

Jork, dziękuję mu. Mówię, że zrobił dobrą robotę.

Zamykam za nim frontowe drzwi i... słyszę Sonię

śpiewającą „Poznać go, znaczy pokochać”. Oglądam

się i widzę ją... po raz pierwszy. Pracuje jakby nigdy

nic, wyciera bar, jakby to była najzwyklejsza rzecz na

background image

świecie. Jawi mi się jako przezroczysta postać w

uniformie prawie niczym nie różniącym się od tego,

który nosiła Ginny, tylko z czerwoną kamizelką ze

złotą naszywką głoszącą „Kocham kino”.

Nawet nie wiedziałem, że ciągle tu jest. Nie

rozumiem. Teraz, kiedy odeszła Ginny, nic jej tu

przecież nie trzyma.

– Soniu?

Podnosi głowę, widzę dołeczki i śmiejące się

oczy.

– Cody!

– Soniu – mówię na wypadek, gdyby nie

zrozumiała, co się stało. – Unicestwiliśmy twoją

morderczynię. To koniec. Już nie musisz... możesz,

no wiesz, odejść w światłość.

Przechyla lekko głowę.

– Nie chodziło tylko o sprawiedliwość – mówi

głucho brzmiącym głosem. – Powiedz mi, Cody, czy

wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?

Patrzę na nią i Bóg mi świadkiem, jestem gotów

w nią uwierzyć! Dowiedziałem się z sieci, że im

bardziej wierzysz w duchy, im silniejszymi darzysz je

uczuciami, tym bardziej cielesne się stają.

Z każdą mijającą sekundą Sonia rzeczywiście

background image

wydaje mi się coraz bardziej cielesna, bardziej żywa.

Muszę też sam przed sobą przyznać, że pod wieloma

względami jesteśmy jak dla siebie stworzeni. Nas

oboje wiąże to stare kino. Oboje na zawsze

pozostaniemy nastolatkami. Oboje jesteśmy martwi.

A co najlepsze, nie muszę się martwić, że skrzywdzę

Sonię. Nie ma ciała. Nie ma krwi. Nie ma problemu.

To może być coś więcej niż tylko nadzieja

miłości. To może być prawdziwa miłość. Ale jest coś,

co muszę jej najpierw powiedzieć. Pewnie nie wie, co

się zdarzyło na ranczu wuja, myślałem jednak, że

zrozumiała, kim jestem, w końcu widziała butelkę

krwi w turystycznej lodówce w biurze. Zapewne nie

zorientowała się, co to za płyn, a może, jako duch,

nie zawsze wychwytuje wszystkie szczegóły.

– Soniu – mówię, widząc, jak podlatuje do mnie

– powinnaś o czymś wiedzieć. Jestem potworem,

takim samym potworem jak...

Opuszki chłodnych palców dotykają mych warg,

a w oczach dziewczyny widzę zrozumienie i

akceptację.

– Nie – mówi Sonia. – Nie jesteś.

background image

Kristin Cast

Bursztynowy dym

Ze swego miejsca w głębi podziemnego świata

Furie, Córy Nocy, wzywają syna. Są to skrzydlate

szkielety, zgarbione i drżące, pokryte cienką warstwą

czarnego gnijącego ciała, które jest tylko workiem,

torbą na potężne, ohydne zdolności.

– Przybądź, Alekosss...

Narodził się przed wiekami z łona zemsty,

poczęty przez zazdrość, wychowany w

nieprzerwanym gniewie. Powstały dla ochrony

śmiertelnych, wysłany został ze swej podziemnej

siedziby do świata ponad nią i tam, z dala od ich

trucizny, nauczył się współczucia. Najpierw tyle

tylko, by naśladować, by się nie wyróżniać, lecz

background image

później, po wiekach, człowieczeństwo stało się jego

naturą. Furie nie rozumiały swego zbłąkanego syna,

człowieka, który dorósł ponad nimi i z daleka od nich.

Pojawia się Alekos. Jego herkulesowe ciało lśni

od trudów zstąpienia, powrotu do domu.

– Tak, matki?

Schodzi ze skalnej półki, na którą go wezwano.

Nogawki porwanych dżinsów wloką się po duszach

skazanych; depcze je, zmierzając w stronę trzech

skrytych w cieniu stworów. Słyszy szelest skrzydeł,

którymi poruszają z radości na jego widok.

Wprawdzie był tu zaledwie trzy tygodnie temu, one

jednak nie widziały go od lat. Pod ziemią czas biegnie

powoli. Jest już blisko, chwytają go delikatnie i

prowadzą dalej w nicość, dalej od jęków cierpiących

w męczarniach.

– Sssiadaj – rozkazują.

Siada. Nogi kładzie nonszalancko na stole.

– Im dłużej pozostajesz na górze, tym

obrzydliwszy i bardziej ludzki się stajesz – mówią

niewyraźnie, zgrzytliwie; głosy wydobywają się z ich

gardeł, jakby trzy były jednym.

Zdejmuje stopy ze stołu, strzela z palców.

Rozbłyskują oliwne lampki, rozświetlając jaskinię

background image

wilgotną, śmierdzącą zgnilizną, chaosem i śmiercią.

Trzy postaci tulą się do siebie, wpatrzone w syna

ponad prymitywnym kamiennym stołem, na którym

stoi bukiet kwitnących nocą kwiatów powoju w

delikatnym kolorze dziecięcego ciała. Powoli

zaczynają się kołysać w przód i w tył, jakby były

jedną osobą, nie trzema. Oczy mają czarne,

niezgłębione, płaczące krwią torturowanych. Węże w

ich włosach to atakują się nawzajem, to pieszczą.

– Fata zdecydowały. Jej przewód zostaje dziś

przecięty.

Powiedziały to jak jedna, lecz teraz ich głosy

rozdzieliły się i nawzajem uzupełniały swe myśli.

– Musssisz ją odnaleźć...

– ... dać jej życie...

– ... occcalić ją...

– ... by mooogła...

– ... dać nam...

– ... zemssstę...

Furie mlaskają głośno rozbawione, a jego umysł

zalewają obrazy pięknej młodej kobiety: długie

kasztanowe

włosy,

czekoladowoczarne

background image

oczy,

oliwkowa cera, czarna suknia. Wybrali ją dla niego.

Aleksos mruga. Wstaje. Wie, że jest tu tylko po to, że

został wezwany, by otrzymać dar misji. Teraz ma

odejść i po raz pierwszy od stuleci jest

zdenerwowany i podniecony. Żyje.

– Dziękuję, matki. – Kieruje się do wyjścia.

– O Furie, matki moje. – Odwraca się, widzi, że

nadal się chwieją. – Gdzie ją znajdę?

Zamykają czarne bezdenne dziury swych oczu,

chwytają się w mocnym uścisku i wysyłają swego

nazbyt pięknego syna we współczesny świat, a ich

skrzek jest jednocześnie pożegnaniem.

„Stań i spójrz, a zaczniesz się dziwić, dlaczego

jesteś tu, a nie tam”.

Melodyjny głos Ryana Teddera, wydobywający

się z mego czarnego telefonu komórkowego, obudził

mnie z bardzo mi potrzebnej drzemki. Pomacałam

nocny stolik w poszukiwaniu okularów, lecz nie

odniosłam sukcesu. Ślepa jak nietoperz

zrezygnowałam z odczytania z wyświetlacza, kto

dzwoni. Po prostu przyjęłam rozmowę.

– Halo?

– O mój Boże, Jenna, spałaś? – Denerwujący

background image

głos przeniósł mnie ze świata marzeń, w którym

żyłam przyjemnie i niespiesznie, rzucił w

rzeczywistość.

– Bridget? Nie, skąd, kto mówi o śnie – udałam

ożywioną.

– Doskonale. No wiesz, właściwie dzwonię tylko

po to, żeby ci przypomnieć, że masz przynieść aparat.

To hotelowe party Taylora zapowiada się wspaniale.

Po prostu nie mogę się doczekać. Ostatnia klasa to

taka świetna zabawa! Co włożysz?

– Nooo... chyba czarną sukienkę bez ramiączek i

nowe złote pantofle mamy.

Bridget westchnęła głośno.

– Nie gadaj! Te na wysokich obcasach z jednym

paskiem? Od Saksa? To nie w porządku! Mamy

wyglądać rewelacja, jak zwykle. Hej, czekaj, mama

na mnie krzyczy. – Odsunęła słuchawkę od ust,

usłyszałam, jak żali się na coś do matki. – W

porządku – powiedziała do mnie – mama chce tylko,

żebym ci przypomniała o telefonie komórkowym.

Miej go przy sobie, bo ten obrzydliwy seryjny

morderca znowu kogoś zabił. Też mi coś, w końcu,

Jezu, jest przecież seryjnym mordercą. Przepraszam,

ale ona jest dziwna i strasznie nadopiekuńcza. Tak

background image

czy inaczej lecę, muszę kończyć robić się na bóstwo.

Do zobaczenia w „Ambasadorze” o dziesiątej.

Ściskam... i nie zapomnij o cyfrówce!

Przerwała połączenie. Jak może być zawsze taka

szczęśliwa?

Wstałam, przeciągnęłam się, znalazłam okulary.

Leżały na podłodze obok nocnego stolika.

Popatrzyłam na zegarek. Za trzy ósma. Do diabła, nie

mam czasu na prysznic.

Nadal śpiąca przebyłam dystans półtora metra

dzielący łóżko od łazienki utrzymanej w barwach

oceanu. Usłyszałam, jak mama krzyczy ze swego

pokoju na dole: „Jenna! Nie wiesz, gdzie są moje

nowe złote pantofle, te z paskiem? Ledwie je

kupiłam, a już tajemniczo zginęły”.

Weszła do mojego pokoju, rozejrzała się dookoła.

Wystawiłam głowę z łazienki i włosy oczywiście

opadły wprost na pastę do zębów właśnie wyciśniętą

na szczoteczkę.

– Mamo! Jeśli zamierzasz i tak tu przyjść, po co

krzyczysz z dołu?

– Bo to oszczędza czasu. Którego nie mam w

nadmiarze. Paul przychodzi za... – spojrzała na

zegarek – ... za niespełna godzinę.

background image

– No więc niestety, nie. Nie widziałam ich.

Przepraszam.

Właściwie nigdy nie kłamię matce, za łatwo

udaje się jej mnie złapać, ale to była sytuacja

wyjątkowa. Moje pierwsze party w ostatniej klasie

liceum, musiałam przecież wyglądać wyjątkowo. No i

mogłam się założyć, że Paul już widział te pantofle.

Chodziła z tym głupawym przedsiębiorcą

pogrzebowym od jakichś sześciu miesięcy. Poza tym

złoto jest modne, każdy wam to powie.

– Tak? Słuchaj, powiedz mi, jeśli je gdzieś

znajdziesz. – Mama nic patrzyła na mnie,

przeprowadzała wzrokową inspekcję pokoju.

– Jasne, oczywiście. – Westchnęłam i bardzo

starałam się niczym, zwłaszcza tonem głosu nie

zdradzić, że się spieszę, że znów jestem spóźniona.

Wsadziłam szczoteczkę do ust. Mama się odwróciła,

ciemne włosy zatańczyły na jej ramionach i nagle

stała się o wiele młodsza, nie była już

czterdziestoparoletnią mamuśką. Zatrzymała się

przy drzwiach.

– I Jenn... nie zapomnij gazu pieprzowego. Stoi

przy frontowych drzwiach.

O Boże, gaz pieprzowy. W tym roku chciałam być

background image

popularna, a groziło mi, że zasłynę jako „ta z gazem

pieprzowym przy sobie”.

Skończyłam myć zęby. Założyłam szkła

kontaktowe. Popatrzyłam w lustro na rozczochrane

włosy. Zdecydowałam się na fryzurę formalną, lecz

swobodną. Zebrałam włosy dłońmi, chcąc związać je

w niski koński ogon, ale w tym momencie w pokoju

znów rozbrzmiał głos uroczego Ryana Teddera.

Spięłam włosy, spojrzałam na umywalkę; przy niej

położyłam komórkę. Connor! Głupkowaty uśmiech,

rozczochrane włosy koloru piasku, szare oczy... na

myśl o nim ścisnęło mnie w żołądku.

– Hej! – powitałam go możliwie obojętnie.

Udawałam, że wcale nie jestem podniecona.

– Cześć. Już myślałem, że nie odbierzesz. Co

robisz?

– Nic.

Przewróciłam oczami. Nic? Aż taka jestem

niezdarna?

– A tak, to wspaniale. Chciałem tylko spytać, czy

wybierasz się dziś na party, no wiesz, Taylora. Będzie

DJ, a jego starszy brat ma zadbać o piwo, wódkę i w

ogóle, więc może być strasznie fajnie.

Pewnie, że się wybieram. Przecież to nic takiego,

background image

tylko najważniejsze wydarzenie towarzyskie w tym

semestrze.

– No... może? Chyba tak. Wpadniemy tam z

Bridge. Na chwilę.

– Świetnie. Więc będę cię wypatrywał.

– Wypatruj. Do zobaczenia.

Skończyłam rozmowę, bo gdybym jej nie

skończyła, zaczęłabym bełkotać i opowiadać mu, że

jestem w nim śmiertelnie zakochana. Mój Boże, czy

on musi być taki wystrzałowy?

Zwalczyłam pokusę zadzwonienia do Bridget,

histerycznego wyzwierzania się jej z tego, jakie to

wspaniałe, że Connor sam do mnie zadzwonił, i tylko

podeszłam do szafy niesiona falą uroczych myśli o

prawie moim chłopaku. W szafie wisiała moja

koktajlowa sukienka Blaszanego Dzwoneczka.

Wykopałam urocze złote pantofelki spod stosu

brudnych ubrań.

Niestety mama wybrała właśnie tę chwilę na

udowodnienie mi, że jej radar nie rozregulowuje się z

wiekiem. Na szczęście zapukała do otwartych drzwi,

dała mi ułamek sekundy. Aż podskoczyłam.

– Mamo!

Obróciłam się, usiłując przywołać na wargi

background image

niewinny uśmiech.

– Tym razem nie krzyczałam z dołu. Uch! –

Mama popatrzyła na stertę ubrań, którymi

maskowałam jej pantofle. – Nie powiesz mi, że na

wasze dzisiejsze małe spotkanie chcesz włożyć coś

noszonego?

– Nie, mamo, po prostu szukam... szukam

opaski. Omal nie posiusiałam się w majtki. Przez

ciebie!

– Przepraszam. W każdym razie Paul przyjechał,

więc ja zaczynam już swoją randkę. Może nawet

będziemy się kochać, he, he! – Zmusiła się do

śmiechu, zarumieniła i odwróciła, pozostawiając

mnie na pastwę tego obrzydliwego obrazu. No nie!

Czy wszyscy na świecie się kochają... oprócz mnie?

Na myśl natychmiast przyszedł mi Connor. Zaraz,

chwileczkę, czyżby CC minęła godzina? Odwróciłam

się błyskawicznie, popatrzyłam na zegar. Trzy po

dziewiątej. O cholera! Ubrałam się gorączkowo,

znalazłam pantofle, pobiegłam do łazienki zrobić

sobie twarz. Na szczęście wystarczyła kredka do oczu

i odrobina tuszu do rzęs, żebym wróciła do świata

żywych. Sprawdziłam czas na komórce. Dziewiąta

dwadzieścia jeden. W porządku, pomyślałam, teraz

background image

tylko pantofle i pól godziny na dojazd do

„Ambasadora”. Pantofle jednak, piękne czy nie,

zapinałam dobre dwadzieścia minut. Nie jestem

niezdarą, tylko stopy nie mają się przecież skręcać w

ten sposób. Kretyńskie (piękne) buty.

Zbiegłam na dół. Chwyciłam gaz pieprzowy,

sprawdziłam, czy mam ze sobą błyszczyk i

legitymację szkolną. Omal nie wyrwałam haczyka

wbitego w ścianę szarpnięciem, zdejmując z niego

klucze, tak mi się spieszyło.

Zapal, proszę – wygłaszałam milczącą modlitwę,

biegnąc ścieżką po kruchych jesiennych liściach.

Wsiadłam do swojego wiśniowego mustanga z 1969

roku. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. To

supersamochód... tylko nie zawsze chce zapalić.

Brrrrrum! Sukces! Ruszyłam ulicą, przejechałam

prawie dziesięć kilometrów i mój superwóz odmówił

posłuszeństwa. Opuściłam głowę, kilka razy

uderzyłam czołem w kierownicę. Poszukałam

komórki na siedzeniu pasażera. Oczywiście

zapomniałaś jej wziąć, Jenna. I aparatu. Cholera!

Bridget będzie wściekła. Zgarbiłam się na siedzeniu,

gniotąc bufiastą sukienkę. W myśli płakałam do

mamy.

background image

I zupełnie jakbym ją przywołała jakimś

cudownym sposobem. Usłyszałam jej głos: „Jenn,

głuptasie, skorzystaj z karty miejskiej. Kupiłam ci ją,

bo twój samochód jest, jaki jest”. No tak. Przestałam

płakać, sprawdziłam oczy w lusterku wstecznym.

Bogu niech będą dzięki za wodoodporne tusze... i za

niedalekie przystanki autobusowe. Złotych pantofli

mamy nie zrobiono z myślą o chodzeniu.

Dotarłam do przystanku, stanęłam nieco z boku,

z dala od trójki ludzi stłoczonych na ławce dla

dwojga. Byłoby mi o wiele łatwiej i nie tak

obrzydliwie, gdybym pamiętała o komórce.

Przekroczyłam już granice modnego spóźnienia,

wkroczyłam w krainę „masz się za zbyt dobrą, by

przyjść”. A jeśli Connor tańczy z inną dziewczyną?

– To ty. – Męski głos przerwał mi tę wewnętrzną

przemowę. Wspaniale. Nie minęło nawet dziesięć

minut, a już zaczepia mnie jakiś autobusowy

podrywacz.

– Miło mi, że tak sądzisz. – Powoli odwróciłam

się do niego tyłem, całą uwagę poświęcając torebce i

mojemu przyjacielowi, gazowi pieprzowemu. Muszę

sprawić sobie nowy samochód.

– Nie rozumiesz. Jesteś...

background image

Czułam, że się zbliża, więc włożyłam rękę do

torebki.

– Nie, przyjacielu. To ty nie rozumiesz. Jeszcze

jedno słowo wypowiedziane mniej więcej w moim

kierunku – wyciągnęłam pojemnik, trzymając go tak,

by nazwa Mr. Pepper była wyraźnie widoczna – a

obsikam cię tym... o do diabła!

Westchnęłam tak głęboko, że spowodowałabym

huragan w niewielkim kraju. Poderwałam głowę z

poduszki.

„Stań i spójrz, a zaczniesz się dziwić, dlaczego

jesteś tu, a nie tam”.

Ręce trzęsły mi się tak bardzo, że z trudem

otworzyłam telefon.

– Halo?

– Hej, Jenna. Dzwonię, żeby przypomnieć ci o

aparacie. Musisz go ze sobą zabrać! Będziemy się

świetnie bawić w hotelu na party Taylora! Po prostu

nie mogę się doczekać. Jak to dobrze być w ostatniej

klasie. W czym idziesz?

– W czarnej sukience i złotych butach mamy.

Jak to? Co? Próbowałam jakoś odzyskać

panowanie nad rzeczywistością. Bridget głęboko

wciągnęła powietrze.

background image

– Nie gadaj! Te nowe z paskiem na wysokim

obcasie? To nie w porządku! Będziemy wyglądać

super. Jak zawsze!

– Bridget, o co chodzi? – przerwałam jej tę

gadaninę. – Czy to jakiś żart?

– Jenn, sama wiesz, że party i modę zawsze

traktuję serio. Z tobą wszystko w porządku? Nie

spałaś?

– No... nie, skąd, oczywiście, wszystko w

porządku. Tylko właśnie cierpię na okropny

przypadek deja vu.

Gardło miałam suche, rozpalone i strasznie

łomotało mi w głowie. Nic nie było w porządku.

– Potworność. No dobrze, oszalej, jeśli musisz,

ale dopiero jutro, zgoda? Uch, poczekaj, mama coś

do mnie krzyczy. – Pamiętałam jej stłumione jęki. –

W porządku – mówi do mnie – mama chce tylko,

żebym ci przypomniała o telefonie komórkowym.

Miej go przy sobie, bo ten obrzydliwy seryjny

morderca znowu kogoś zabił. Też mi coś, w końcu,

Jezu, jest przecież seryjnym mordercą. Przepraszam,

ale ona jest dziwna i strasznie nadopiekuńcza. Tak

czy inaczej lecę, muszę kończyć robić się na bóstwo.

Do zobaczenia w „Ambasadorze” o dziesiątej.

background image

Ściskam... i nie zapomnij o cyfrówce!

Zamknęłam telefon, upuściłam go na podłogę i

padłam na wypchaną naturalnym pierzem miękką

poduszkę.

– Co to był za cholerny sen? – spytałam sama

siebie. Odwróciłam głowę, spojrzałam na zegarek. Za

trzy ósma. Bardzo dziwne.

– Jenna! Nie wiesz, gdzie są moje nowe złote

pantofle, te z paskiem? Ledwie je kupiłam, a już

tajemniczo zginęły.

Zawahałam się, patrząc na stojącą w drzwiach

matkę. Otaczała ją dziwna mgła barwy wanilii.

Przetarłam oczy, zamrugałam raz, potem drugi. Mgła

znikła.

– Przepraszam, mamo. Mówiłaś coś?

– Pantofle. Złote. Od Saksa. Posłuchaj mnie,

Jenna, jeśli je pożyczyłaś, nic się nie stało, ale

naprawdę nie mam czasu na wygłupy. Paul

przyjeżdża za... – spojrzała na zegarek – ... za mniej

niż godzinę. Więc?

– No... nie, nie widziałam ich.

– No... więc jeśli zobaczysz, daj mi znać.

Zdziwiona mama przyglądała mi się, marszcząc

czoło.

background image

– Co?

– Nie, nic, tylko przez sekundę wyglądałaś jakby

trochę inaczej. Baw się dobrze i aha, pamiętaj o gazie

pieprzowym. Pojemnik stoi przy drzwiach.

Siadłam w łóżku, gapiąc się na drzwi. To był

tylko sen. Bardzo dziwny i raczej straszny. Założę się,

że jeśli będę dłużej o tym myślała, zacznę grać w

pokera z bobrem i Abe’em Lincolnem jak w tej

reklamie środka na bezsenność.

Au! Białe światło przeszyło mi mózg, wraz z nim

pojawił się obraz i wspomnienie. Niewiarygodnie

wyraźnie zobaczyłam faceta na przystanku

autobusowym, dwa słowa zdawały się krzyczeć,

rozsadzając mi głowę. „ZNAJDŹ MNIE”.

Co do diabła? Podniosłam kołdrę, by sprawdzić,

czy ciągle mam wszystko co trzeba i czy jestem

ubrana. Żadnych zmian nie stwierdzono. Co się

dzieje?

Za moimi plecami rozległ się głos. „Dziwisz się,

dlaczego jesteś tu, a nie tam".

Pochyliłam się, podniosłam telefon z podłogi.

Connor. Jak wtedy. Tym razem stuknęłam klawisz

„odrzuć”, a potem jeszcze przestawiłam komórkę na

tryb cichy. Może powinnam napić się wody? Może to

background image

dehydratyzacja? Wstając z łóżka, poczułam, że coś

kłuje mnie w stopę. Wzięłam do ręki okulary w

złamanej oprawce, właśnie zdołałam je rozdeptać.

Zaraz, chwileczkę! Przecież nie powinnam widzieć!

Wsadziłam palec w oko. Nie założyłam szkieł

kontaktowych. Jakieś dziwne to deja vu, że leczy ze

ślepoty kogoś ślepego jak nietoperz.

Przyjrzałam się sobie w łazienkowym lustrze. Czy

tak wygląda człowiek, który właśnie oszalał? Co do

diabła? Do diabła, do diabła, do diabła?!

– Jenna, napij się wody i weź ekstramocny

tylenol – rozkazałam sobie głośno z nadzieją, że sam

dźwięk własnego racjonalnego głosu przywróci mi

zdrowie psychiczne.

Minęłam pokój mamy i przez otwarte drzwi

usłyszałam dziwnie znajome słowa.

– Hej, Paul przyjechał, więc ja zaczynam już

swoją randkę. Może nawet będziemy się kochać, he, he!

Przebiegła obok mnie, a ja aż się skurczyłam. Za

drugim razem wcale nie brzmiało to lepiej.

Popatrzyłam na wiszący na ścianie zegar. Trzy po dziewiątej.

Ulgę przyniosła mi czynność tak prosta jak

wyjęcie szklanki z kuchennej szafki. Moja szafka,

moja zwykła normalna szafka. Woda z mojej

background image

umywalki, zwykłej normalnej umywalki. Chłodny

jesienny wiatr wiał przez na wpół otwarte okno,

niosąc znajomy zapach liści. Zupełnie jak przedtem.

Jak wtedy, kiedy szłam do samochodu. Przeszłość

znów zaatakowała mój mózg, w rozbłysku jasnego

światła pojawiła się kolejna bolesna wizja.

Upuszczona szklanka rozbiła się na tysiąc kawałków,

zasypując mi stopy okruchami kryształu.

„ZNAJDŹ MNIE!”. Ten głos. Jego głos. Brzmiał

gwałtowniej, bardziej niecierpliwie, a towarzyszyły

mu fragmenty obrazów z przystanku autobusowego.

I wówczas odgadłam. Nie wiedziałam, jakim

cudem, nic wiedziałam dlaczego, ale wiedziałam, że

on tam na mnie czekał.

Nawet nie zauważyłam, że z moją stopą stało się

coś złego, zorientowałam się dopiero na górze,

zakładając pantofle. Wstrząsnął mną widok

tkwiących w pięcie odłamków szkła. Krew plamiła

puszysty zielony dywan. Bezboleśnie wyciągałam

okruchy, podniosłam kilka do oczu. O cholera! Moja

krew wcale nie była moją krwią, już nie. Już nie była

jaskrawoczerwona, nie pachniała miedzią, teraz była

matowobursztynowa, a jej słodki zapach odprężał,

sprawiał, że czułam się bezpieczna jak w domu.

background image

Muszę znaleźć faceta, który siedzi mi w głowie,

postanowiłam.

Stopa wygoiła się całkowicie, nim zdążyłam

założyć tenisówki Coach, zbiec po schodach i wypaść

przez drzwi. Czy jestem jak ta dziewczyna z

„Herosów”? Ta, która potrafi uzdrawiać się raz za

razem?

Doszłam do samochodu i zawahałam się.

– Jenna, prowadzenie samochodu może nie być

najlepszym w świecie pomysłem. Jakby mało było

dziwnej poczty głosowej w głowie, to jeszcze

wydarzenia tego wieczora niesamowicie się

powtarzają, więc niby dlaczego samochód miałby

działać normalnie? – Już dawno odkryłam, że

mówienie do siebie pomaga mi rozwiązywać

problemy. Doskonale potrafię słuchać. – Gdzie jest

usłużny sąsiad, kiedy się go potrzebuje? –

Rozejrzałam się, ale dżentelmeni dawno wymarli, w

każdym razie w moim sąsiedztwie.

– Aaaach! Ludzie, ja tylko chcę być na

przystanku!

– Dostałam napadu dziecięcej

wściekłości, tupałam jak rozkapryszony maluch w

sklepie z zabawkami. Nagle moje ciało przeszył wiatr,

background image

trochę tak, jakbym spadała z wysokiego budynku, a

kiedy już zapanowałam nad skrzywioną twarzą i

otworzyłam oczy, okazało się, że jestem dokładnie

tam, gdzie chciałam się znaleźć, na tym pieprzonym

przystanku autobusowym. I że siedzę na tyłku

pośrodku chodnika.

– No, to już bardzo nie w porządku!

*

– Hej, hej, o cholera! – krzyknął znajomy męski

głos. – Ty! – Cofnęłam się poprzez kałużę własnej

bursztynowej krwi zdumiona tym, że czuję tylko

podniecenie, ani odrobiny bólu, mimo tak

gwałtownego kontaktu z betonem. – Kompletnie

oszalałam, i to wszystko przez ciebie! Odwróć to!

Chwycił moje wymachujące na wszystkie strony

ręce, chciał pomóc mi wstać i w tym momencie

poczułam powiew uspokajającego jesiennego

powietrza. Otworzyłam oczy superszeroko, jak nigdy,

i zapatrzyłam się w niego nieprzytomnie.

– Wszystko w porządku? – spytał, przechylając

głowę. On też przyglądał mi się bardzo uważnie.

– Ja... zdaje się, że krwawię. – Przesunęłam ręką

pogłowie, z tyłu poczułam wilgoć na potarganych

background image

włosach. Nie czułam rany, nie czułam bólu, tylko to,

że włosy mam dziwnie pokręcone i mokre. –

Pomyślałam nawet, że...

Uśmiech miał leniwy i nieco kpiący. Właściwie

nawet bardzo kpiący. Potrząsnął głową.

– To co mogłaś sobie pomyśleć, nie ma nic

wspólnego z prawdą.

– Co? – spytałam, okazując niezwykłą bystrość.

W porządku, chłopak był taki po prostu niezwykle

wspaniały, że aż nie mogłam przez niego myśleć.

Wysoki, blondyn, po prostu wspaniały. Skóra

żywcem zdjęta z Justina Hartleya. Mniam, mniam.

– Alek. – Chłopak cofnął się tyle, by wyciągnąć

rękę na przywitanie. – Mam na imię Alek i chcę,

żebyś mi zaufała.

Nie wiedziałam, co zrobić, oszołomiona i

zgnębiona podałam mu rękę, jednocześnie robiąc co

w mojej mocy, by jak najbardziej uroczo odrzucić

włosy.

– Jestem Jenna – powiedziałam. Jesienne liście

tańczyły wokół mych stóp.

– Jenno, musisz pójść ze mną.

Patrzył na mnie nieprawdopodobnie zielonymi

oczami.

background image

– Och, nie, muszę...

Objął moją swymi dłońmi, ciepłymi, mocnymi;

był to jedyny dotyk rzeczywistości od czasu, gdy

zaczął się ten koszmar.

– Musisz pójść ze mną – powtórzył. – Zaufaj mi.

Powiem ci wszystko po drodze.

Pora wyjaśnić, że znam oczywiście tę starą

śpiewkę o przyjmowaniu zaproszeń od obcych, ale

zrozumcie, wśród tego całego nonsensu wyłącznie on

miał sens. Wiem, jak dziwnie to brzmi, lecz mnie

wydawał się całkowicie na miejscu. Wiedziałam, że

mogę mu ufać bez zastrzeżeń. Tak jak wiedziałam z

góry, że tu na mnie czeka.

No i dobrze, jasne, oczywiście nic nie mogłam

poradzić na to, że jest taki wściekle seksowny.

– Dobrze, pójdę z tobą, ale tylko dlatego, że

prawdopodobnie to wszystko mi się śni.

Uśmiechnął się i gestem poprosił, bym poszła za

nim. Prawie biegłam, próbując nadążyć za jego

wielkimi krokami, a jednocześnie próbowałam

rozplątać włosy, nie spuszczając oczu z jego

zgrabnego tyłeczka. Mogłabyś odbijać od niego

ćwierćdolarówki jak od ściany, pomyślałam i jeszcze:

O Boże, przecież tak by powiedziała matka! Jeśli nie

background image

to jest obrzydliwe, to co jest? Omal na niego nie

wpadłam, kiedy nieoczekiwanie zatrzymał się przy

trawiastozielonym samochodzie.

– Co to? – spytałam.

– Chevrolet Caprice z siedemdziesiątego

szóstego – powiedział, otwierając mi drzwi.

– Wygląda jak wielkie zielone lody na patyku.

Wślizgnęłam się na fotel pasażera kryty białą

skórą, oszołomiona wspaniałością klasycznego

sportowego samochodu, a chłopak tymczasem

obszedł go i usiadł za kierownicą. Już miałam

otworzyć usta, by oznajmić, że ja też uwielbiam

klasyczne samochody, kiedy nagle pochylił się i

chwycił mnie za ramię. Patrząc mi wprost w oczy,

powiedział:

– Nic ci się nie śni. Nie żyjesz.

– Nie żyję? – próbowałam się od niego odsunąć.

– Co do diabła?

Serce biło mi tak, jakby miało zamiar wyskoczyć

z piersi. Zamiast pozwolić mi zachować dystans, Alek

się do mnie przytulił, wziął mnie w ramiona.

– Zaufaj mi – powtórzył. – Pozwól, żebym ci

pokazał.

Zupełnie jakby jego głos był jakimś narkotykiem,

background image

poczułam, że się w nim roztapiam. Westchnęłam i w

jego ramionach uleciałam ponad samochód w

kolorze galaretki. Otoczyły mnie białe iskierki

światła. Spojrzałam na Aleka płynącego w powietrzu

obok mnie. Oczy płonęły mu czerwienią niczym

wschodzący jesienny księżyc.

Widziałam je takie wcześniej... na przystanku

autobusowym. Powoli, powoli zaczynałam sobie

przypominać. Żeglowaliśmy przez cały czas pod

prąd, do chwili kiedy spotkaliśmy się po raz

pierwszy.

Alek przemówił, szepcząc mi do ucha, a jego glos

był jak mgła.

– Przysłano mnie, żebym cię ocalił. Patrz...

pamiętaj...

Patrzyłam w dół. Widziałam wszystko. Oto ja w

skąpej czarnej sukience i w równie wspaniałych jak

niewygodnych pantoflach mamy, nadąsana, ponura,

skarżąca się na los, czekająca na autobus. Trójka

ludzi stłoczona na wąskiej ławeczce. I Alek

pojawiający się jakby znikąd. Spojrzałam na Aleka

unoszącego się tuż obok, trzymającego mnie w

ramionach. Jego oczy nadal płonęły czerwienią i to

mnie uciszyło, choć pytania wręcz paliły mi wargi.

background image

Patrz... pamiętaj...

Znów spojrzałam w dół i tym razem dostrzegłam

siebie celującą pojemnikiem z gazem pieprzowym w

twarz Aleka. W te oczy, tak czerwone teraz, jak były

czerwone wtedy. Widziałam, że coś do niego krzyczę,

a jednocześnie cofam się o krok. I wtedy wysoki

obcas wspaniałych pantofli mamy ześlizgnął się z

krawężnika i ku własnemu przerażeniu zobaczyłam,

jak macham ramionami, próbując odzyskać

równowagę, przewracam się i uderzam głową w

beton z obrzydliwym trzaskiem.

I tyle. Leżałam nieruchomo otoczona przez

czekających na autobus ludzi, którzy najoczywiściej

w świecie nie wiedzieli, co robić. Alek przeszedł przez

nich. był jak cień w ciemności. Nikt go nie widział,

kiedy pochylał się nad moim bezwładnym ciałem i

szeptał: „Twoja śmierć to dar od starożytnych

przekazany ci przeze mnie. Zostałaś wybrana. Jestem

twoim nauczycielem". A potem pochylił się jeszcze

niżej, przykrywając moje martwe usta swoimi

ustami.

No dobrze, to się tak działo, a jednak się nie

działo. Tam, na dole, biegali ludzie, dosłownie

przechodzili przez niego, kiedy mnie całował. Oni go

background image

nie widzieli, aleja czułam. To co wówczas czynił z

moim martwym ciałem, czułam teraz w moim duchu

unoszącym się w powietrzu. Piłam życie wypierające

śmierć. Powinnam być przerażona, powinnam

krzyczeć, zemdleć, powinnam odpychać go od siebie

z całej siły, lecz tylko zamknęłam oczy i pozwoliłam

duszy wchłonąć, co widziałam, przyjęłam jego dar,

wiedząc, że mój świat nigdy już nie będzie taki sam.

Otworzyłam oczy. Siedziałam w samochodzie,

tuląc się do piersi Aleka. Z jego muskularnego ciała

nie dobiegał mnie żaden dźwięk, nie słyszałam

oddechu, bicia serca. Odsunęłam się, spojrzałam mu

w oczy.

– Czy ty w ogóle żyjesz?

Z moją głową działo się coś dziwnego, coś mi w

niej szumiało, coś było nie tak.

– Jestem tak żywy jak ty – powiedział. – A ty się

zmieniłaś. Jesteśmy inni. Zwykle nazywają nas

wampirami.

– Wampirami? – pisnęłam. – Będę musiała pić

krew? – Na samą myśl o krwi zaczęłam się dławić.

Alek roześmiał się cicho.

– My nie pijemy krwi, pijemy energię.

– O Boże! Żywimy się elektrycznością? –

background image

Rozpaczliwie próbowałam sobie przypomnieć, co

robiła ta dziewczyna z powtórki „Aniołów”

załatwiająca sprawy naładowanymi elektrycznością

dłońmi.

Alek nadal obejmował mnie w pasie mocnymi

ramionami; przez głowę przeleciała mi myśl, że nie

po. winny być takie ciepłe, skoro jest martwy. Oboje

jesteśmy martwi.

– Nie, to też nie tak – powiedział. W oczach miał

uśmiech. – Sama zobaczysz.

Jego usta tuż przy moim uchu... pocałuj mnie,

pocałuj... Uśmiechnął się szerzej, a ja

poczerwieniałam. Czyżby potrafił czytać w moich

myślach?

– Więc do siebie pasujemy? – wyjąkałam.

Co też strzeliło mi do głowy! Zachichotał.

Cofnęłam się, zajęłam swoje miejsce na siedzeniu

pasażera. Jakie to przygnębiające. Czułam w sobie

nieznaną silę, nowe możliwości, a jednak pozostałam

osiemnastolatką, niezdarną, niezdolną zdobyć chłopaka.

– O co ci chodzi?

Alek wyjął z kieszeni kluczyki. Włączył silnik.

Byłam pewna, że przez jedną krótką chwilę na jego

twarzy zagościł wyraz zawodu. Czy pocałowałby mnie

background image

znowu, gdybym najpierw nie zachowała się jak

kompletna idiotka, a później nie przeskoczyła

obrażona na swoją stronę samochodu?

– Chodzi mi o to, że... nooo... że do siebie pasujemy.

– Próbowałam zachowywać się

swobodnie, energicznie, żeby było, jak było, nim

udało mi się wszystko zepsuć. – Oboje jesteśmy

silnymi, nieustraszonymi stworami nocy wysłanymi

tu, by robić... no... różne rzeczy. A właściwie co

powinniśmy robić?

– Każdy z nas ma inne zdolności. – Odchrząknął,

a ja zastanowiłam się przelotnie, ile razy musiał

prowadzić podobną rozmowę w przeszłości. – Ja

potrafię zakłócać czas. Dzięki temu przeniosłem cię

na przystanek autobusowy, bo strasznie się

spóźniałaś i sama nie dotarłabyś tam w porę. I

obudziłem cię dziś po raz drugi. To możesz chyba

nazwać efektem ubocznym. Nie jestem pewien, co ty

potrafisz, ale z pewnością szybko odkryjesz to sama.

Z nami wszystkimi jest tak samo, tylko inaczej.

Musisz znaleźć własną drogę. Przysłano mnie tam, z

dołu...

– Z piekła? – przerwałam mu. – Pochodzisz z

piekła?

background image

– Nie. A przynajmniej nie z takiego piekła, jakie

potrafisz sobie wyobrazić. Słuchaj, przysłano mnie

tu, żebym ci pomógł mścić się na jednych dla

ocalenia innych.

– Tak jak ty mnie ocaliłeś?

– No, może trochę. – Westchnął i znowu

odchrząknął. – No więc są starożytne monstra,

których duchy uwięzione zostały w podziemiu, ale

część z nich potrafi uciec. Czasami. A kiedy już

uciekną, ich jedynym celem jest znaleźć ciało i

szerzyć taki chaos jak wieki temu. Jestem pierwszy z

mojego rodzaju... z naszego rodzaju... stworzony do

znalezienia ich i odesłania, gdzie ich miejsce. Więc

jesteśmy trochę jak...

– Superbohaterowie? Pogromcy potworów? –

Do diabła, kim ja jestem, dzieckiem?

Alek roześmiał się głośno.

– Chyba można tak powiedzieć. W każdym razie

wiem, dokąd cię zabrać, a stamtąd będziemy już

mogli zacząć. Od początku.

Zacząć od początku? Nie zabrzmiało to

szczególnie zachęcająco.

Wyglądałam przez okno. Próbowałam się

teleportować, przesuwać rzeczy siłą woli, kiedy nagle

background image

dostrzegłam odbicie swych oczu. Nie były normalne,

zwykłe brązowe, lecz błyszczały jasno, bursztynowo.

No pięknie! Mijaliśmy gromadkę ludzi

wychodzących z kina po wieczornym seansie i wtedy

to zdarzyło się znowu.

– O mój Boże, już wiem! Przedtem myślałam, że

wariuję, ale to naprawdę była ta moja ukryta moc.

Kręciło mi się w głowie. Spojrzałam na Aleka,

oczekiwałam, że zrozumie mnie w pół słowa.

– I jaka jest ta twoja ukryta moc?

– Widzę różne rzeczy. – Było jak z moją mamą

wtedy, gdy ten dziwny waniliowy dym unosił się

wokół niej. Pochyliłam się w stronę chłopaka,

pokazałam mu palcem grupę ludzi. – Na przykład

wiem, że ta dziewczyna w różowym rozpinanym

swetrze i naprawdę fajnych botkach na futerku jest

strasznie zakochana, bo widzę wypływające z niej

ciemnoróżowe pasma. Och, nie – wskazałam faceta,

który stał na rogu, trzymając w ręku szyld z napisem:

„SZUKAM PRACY ZA JEDZENIE”. – Dym wokół

niego jest okropny, brązowy. Hej! On ma raka! –

Przerwałam, pomyślałam i już wiedziałam na pewno.

– Ma raka płuc. Umrze. Niedługo. – Zadrżałam. Nie

byłam pewna, czy podoba mi się ten mój nowy dar.

background image

Poprawiłam się w siedzeniu, znów wyjrzałam,

patrzyłam na tęczowe chmury dymu tańczące wokół

ludzi, zwijające się na jesiennym wietrze.

Wiedziałam rzeczy, których po prostu nie powinnam

wiedzieć.

– To dobrze. Już zaczęłaś się uczyć. Ale to dopiero początki.

Zamknęłam oczy. Odetchnęłam głęboko,

spazmatycznie. Wszystko jest w porządku... wszystko

jest w największym porządku...

– Jesteśmy na miejscu.

Alek wyłączył silnik. Otworzyłam oczy,

spodziewając się, że zobaczę jakieś niesamowite

ciemne doki albo mroczną alejkę, lecz nie. Byliśmy

gdzieś na przedmieściu, staliśmy przed ceglanym

domem. Po jego prawej i lewej stronie stały

identyczne ceglane domy.

– Chyba kpisz! To ma być kryjówka potworów?

Tu mam walczyć ze zbrodnią?

Alek zdążył już wysiąść z samochodu.

Pospieszyłam za nim, niemal biegnąc, takie stawiał

wielkie kroki tymi swoimi długimi nogami.

Minęliśmy doskonale mi znanego SUV-a.

– Hej! – zaprotestowałam. Odwrócił się, gestem

nakazał mi zachować ciszę. Zniżyłam głos. – Przecież

background image

tu stoi to głupie stare isuzu Paula. Paul spotyka się z

moją mamą. Nie mogę się mylić, popatrz. –

Wskazałam okno. – Nawieszał na lusterku

wstecznym chyba z pięćdziesiąt tych okropnych

choinek, odświeżaczy powietrza, bo pali w

samochodzie, a nie chce, żeby mama się

zorientowała.

Aleka najwyraźniej w świecie wcale to nie

obchodziło. Podszedł do bocznych drzwi, a ja znów

musiałam strasznie się spieszyć, żeby za nim

nadążyć, i omal nie potknęłam się na schodach.

– Wchodzimy – powiedział.

– Co? Cholera, mowy nie ma! Nie słyszałeś, co

mówię? To dom Paula i ja tam do środka nie wejdę,

nie ma mowy. Twój wykrywacz potworów źle działa.

A poza tym on akurat jest na randce z mamą, popatrz

tylko, w żadnym oknie nie pali się światło! Pewnie

wcale ich tu nie ma... albo jeszcze gorzej. Fuj! Mogą

być w...

Alek zasłonił mi usta jedną ręką, a drugą

przyciągnął mnie do drzwi.

– Nie czujesz? – spytał, nie puszczając mego

ramienia. Tak bardzo chciałam, żeby mnie do siebie

tulił jak wcześniej.

background image

Nagle przez drzwi przedarła się zimna, leniwa

fala strachu, otoczyła wstęgami mą rękę.

Próbowałam się cofnąć, lecz Alek do tego nie

dopuścił. Obok strachu pojawił się gniew i

obrzydzenie, ich gorące szpony ryły mi skórę, choć

ślady pozostawiały wyłącznie w umyśle... lub na

duszy.

– Wchodzimy do środka – powtórzył, puszczając

mnie. – Miałaś mi zaufać, pamiętasz? Będę cię

chronił.

Umilkł. Oboje w jednej chwili znaleźliśmy się po

drugiej stronie drzwi. Naprawdę wolałabym, żeby

mnie ostrzegał, nim zacznie skakać z miejsca na

miejsce. Lekkim szturchnięciem popchnął mnie w

stronę drzwi... i rzeczywistości, której tak bardzo

chciałam uniknąć. Jak duchy bezszelestnie

wślizgnęliśmy się na piętro, a z każdym krokiem

duszący smród strachu – dymu – był coraz silniejszy,

aż omal od niego nie zwymiotowałam.

Alek wyprzedzi! mnie na samej górze.

Odetchnęłam, choć jak najciszej. I dobrze. W końcu

to on był moim obrońcą. Poza superzdolnością

przeskakiwania z miejsca na miejsce i całowania

mnie, aż stałam się jakimś niesamowitym gatunkiem

background image

wampira, z pewnością jest też co najmniej równie

supersilny jak superseksowny, więc niech idzie

przodem. On już potrafi sobie poradzić z każdym

czającym się w ciemności starożytnym potworem.

Weszliśmy do pokoju, gdzie jedynym meblem

był metalowy stół z rodzaju tych, na których

przedsiębiorcy pogrzebowi układają zwłoki. Czuć tu

było chłód, śmierć i zapach środka dezynfekującego,

połączone w czerwone i białe wstęgi dymu, który

natychmiast podrażnił mi oczy. Rozejrzałam się

zdumiona tym, jak łatwo wzrokiem przenikam ów

dym i mrok.

I właśnie w tym mroku zobaczyłam kręcone

brązowe włosy. Wyskoczyłam zza pleców mego

obrońcy, podbiegłam do matki.

– Mamo? – Cisza żywym ogniem paliła mi uszy.

– Mamo! Mamusiu!

Łagodny, waniliowej barwy dym widziany

wcześniej niemal całkowicie tłumiły pasma koloru

rdzy, bezradności, paniki; strach mnie prawie

oślepił. Łzy spływały mi po policzkach, gardło

miałam boleśnie suche.

– Słuchaj, ona się nie rusza. Nie wiem, co się z

nią stało!

background image

Alek natychmiast się zmaterializował przy mym

boku. Przetarłam oczy, osuszyłam łzy, odetchnęłam

przez tę nieziemską mgłę. Widziałam, jak podnosi

bezwładne ciało mojej matki, tak nienaturalnie

nieruchome, tak bezbronne, że na jego widok

skręcały mi się wnętrzności. Mama nigdy nie była

bezbronna! To nie może być prawda!

– Oddycha – uspokoił mnie. – Jestem pewien, że

nic jej nie będzie.

Jak w kiepskim horrorze w tej właśnie chwili

pojawił się drapieżca.

– No proszę, mamy imprezę. Jenno, ani słowem

nie wspomniałaś, że lubisz patrzeć. Da się to załatwić

bez problemu. Lubię widownię.

Podchodzący do mnie mężczyzna wyglądał jak

Paul którego znałam zaledwie przelotnie, lecz nagle

wzrok mi się wyostrzył, ciało Paula zadrżało niczym

powietrze nad szosą w upalny dzień i poznałam jego

prawdziwą formę. Dym, to wchłaniany przez jego

ciało, to z niego wypływający, był wręcz potworny.

Obnażał jego nagie, czyste zło, przynajmniej dla

mnie pozbawione najbardziej skąpej zasłony.

Widziałam tego chorego potwora, którym

rzeczywiście był. Dusze jego pomordowanych ofiar

background image

wywrzaskiwały swą mękę fioletowymi pasmami

ulotnego cierpienia, próbowały się wydostać na

wolność, pazurami szarpiąc szare ciało. Wpatrzone

we mnie oczy, choć spojrzenie miały nieruchome,

wiły się w oczodołach, siedlisku ohydnych

pasożytów. Fioletowa maź łgarstw wyciekała z

wyschniętych ust, przeżerając ziemię, na którą

upadła.

Moja nowa moc pozwoliła mi nazwać go

właściwym imieniem: Alastor. Grecki demon

wiodący ludzi do grzechu i morderstwa.

Seryjny zabójca. Polował na moją mamę.

Zatrzymał się, a jego ciało zadrżało i znów

zmieniło formę, stało się ciałem tego Paula, który

oszukał mnie, każąc mi wierzyć, że zależy mu na

mamie.

– Kto pierwszy? Ona czy ty i twój przyjaciel?

Świadomość, na czym polega mój dar, uderzyła

mnie z siłą ciosu. Spojrzałam na Aleka i tak pewnie,

tak stanowczo, że zaledwie rozpoznałam swój głos,

rozkazałam:

– Zabierz ją stąd. Zadzwoń pod dziewięćset

jedenaście.

Po czym odwróciłam się i całą uwagę skupiłam

background image

na demonie.

– Co powiesz na to, żeby zacząć ode mnie, ty

dupku?

Mówiąc te słowa, szeroko rozpostarłam ramiona,

a pasma uczuć, unoszące się i wirujące po pokoju,

zbiegły się we mnie i zawirowały, wypełniając me

ciało niezwykłą wyczuwalną mocą. Poczułam, jak

pochłania ono mroczne uczucia unoszące się wokół

Alastora, poznałam gniew, nienawiść i straszną siłę

czystego zła.

W ustach wyrosły mi zęby, o których istnieniu

nie miałam dotychczas pojęcia. Cała aż wibrowałam

od wchłoniętych właśnie emocji. Nie myślałam, tylko

czułam i działałam. Rzuciłam się na człowieka,

któremu zaufała moja matka, chwyciłam go obu

dłońmi za gardło, spróbowałam zerwać z niego

osłonę ciała. Nigdy jeszcze nie czułam się tak dzika i

tak wolna. Dobrze było czuć, jak jego ciało się

rozdziera, widzieć, jak oczy wychodzą mu z orbit,

słyszeć, jak jęczy ze strachu. Nasycało mnie to,

wypełniało ciemnością, pragnęłam tylko jednego:

rozerwać go na strzępy.

Ale nim zdołałam spełnić swe pragnienia,

oderwał mnie od niego Alek. Rzucił mną o ścianę tak

background image

mocno, że gdybym żyła, z pewnością bym umarła.

Nim otrząsnęłam się z szoku, on już zakończył

sprawę. Skręcił Paulowi kark. Potraktował go

zdecydowanie zbyt łagodnie. Zaatakowałam go więc

tak gwałtownie, że stracił równowagę, musiał się

cofnąć. Kły przecięły mu dolną wargę, a bursztynowa

krew spływająca mi na język tylko dolała oliwy do

ognia. Wściekła patrzyłam, jak Alek próbuje

odzyskać równowagę.

Nie, nie uderzył mnie, tylko objął i przytulił

mocno, wypełnioną gniewem po brzegi. Nie

rozluźniał uścisku, a delikatny szmer w jego piersi i

dobywający się z niego zapach jesiennego powietrza

były jak chłodny deszcz padający na wyschniętą od

letniego upału ziemię. Kiedy opuściła mnie

nienawiść, byłam tak słaba, że zaczęłam płakać.

– Nie możesz sobie pozwolić na utratę kontroli –

wyjaśnił. – Właśnie stąd biorą się przerażające

opowieści o wampirach, dlatego pełno nas w tanich

horrorach i w ludzkich koszmarach. Kiedy tracimy

kontrolę, dzieje się z nami właśnie to. Nasza moc

podporządkowuje nas sobie i stajemy się potworami,

które mamy przecież zwalczać. – Oparł podbródek o

moją głowę, czułam, jak wdycha plamiącą mi włosy

background image

bursztynową krew. – Pożywiłaś się nim, niech ci to

wystarczy. Nie pozwól, by cię skalał. Musisz nauczyć

się zatrzymywać energię, ale pozbywać zła. Jego

duch trafił tam, głęboko, w miejsce znacznie gorsze,

niż byłabyś w stanie sobie wyobrazić. Niech ci to

wystarczy.

Spojrzałam na Aleka i nagle zrozumiałam.

– Nazwałeś się moim obrońcą, ale tak naprawdę

nie jesteś tu po to, by bronić mnie przed nimi, tylko

by bronić mnie przede mną samą?

– Tak, masz rację. To jak, lepiej się czujesz?

Znów jesteś sobą?

Głos miał taki głęboki, taki nieprawdopodobnie

miękki, a wzrok tak ciepły, że po prostu zatraciłam

się w jego oczach. I wówczas dostrzegłam otaczającą

go mgłę, jasną, lśniącą, bursztynową, identycznej

barwy jak moja krew. Przypomniała mi o czystym

jasnym świcie, o nowym początku. Pasma złota

otoczyły mnie. otoczyły nas i już nie mogłam

wytrzymać.

Podeszłam

do

niego

cichutko,

background image

pocałowałam go w usta.

Zielone oczy otwarty się szeroko ze zdumienia,

po czym Alek pochylił się i oddał mi pocałunek.

Wtuliłam się w niego, był moją kotwicą, esencją

istnienia, obrońcą.

– Co się dzieje, Jenna?

Slaby głos mamy sprawił, że odskoczyliśmy od

siebie jak oparzeni. Podbiegliśmy do niej; leżała

blisko, tuż obok pokoju śmierci. Czułam za plecami

obecność Aleka, osłaniając przed jej wzrokiem to, co

niegdyś było Paulem.

– Wszystko w porządku, mamo. Wszystko będzie

dobrze – powiedziałam, wyciągając rękę, dotykając

jej. Westchnęłam z ulgą, widząc otaczającą ją

waniliową mgłę, znów jasną, śmietankową, zdrową,

pozbawioną najmniejszego śladu śmierci.

Alek pozostał przy moim boku, trzymając mnie

za rękę, chroniąc, dodając mi sił i nie pozwalając, by

obezwładniły mnie pasma gorączkowego pośpiechu,

bólu oraz strachu, które pojawiły się na miejscu wraz

z policją, pogotowiem i sąsiadami kręcącymi się

przed domem jak stado przestraszonych owiec.

Podprowadził mnie do mamy poprzez chaos

background image

niewidzialny dla nikogo, dla mnie zaś mający postać

mgły we mgle, tak gęstej i wirującej, że aż kręciło się

od niej w głowie. Mama w pełni odzyskała

przytomność. Na głowie miała wielkiego brzydkiego

guza i była to jedyna jej pamiątka po nieprzyjemnej

przygodzie. Trochę się martwiłam, póki nie

usłyszałam, jak mówi, że wystarczy jej parę pastylek

alprazolamu ze szklanką wina, żeby poczuła się lepiej

i od razu wróciła do domu.

– A ty, młoda damo, możesz pojechać z mamą,

jeśli chcesz – powiedział do mnie sanitariusz,

kwitując uśmiechem pomysł mamy, by silny środek

psychotropowy popijać alkoholem.

– Już... już idę.

Odwróciłam się, spojrzałam na Aleka. W jego

zielonych oczach dostrzegłam przyszłość tak różną

od wszystkiego, co mogłam sobie wyobrazić, że aż

onieśmielającą.

– Wiesz... raczej z nią pojadę... no... w końcu jest

ranna... – roześmiałam się nerwowo. – Oczywiście

byłeś... no wiesz...

Nie czekał, aż skończę bełkotać, przerwał mi

pocałunkiem. Wokół moich stóp zatańczyły liście,

wiatr rozwiał zlepione włosy.

background image

– Wiem. – Jego oddech połaskotał mnie w nos.

– Pojadę za wami. Musisz się jeszcze wiele nauczyć.

Wsiadłam do karetki. Patrzyłam na jego zgrabny

tyłeczek, kiedy szedł w stronę swego

jaskrawozielonego samochodu. Przystanął obok

niego, podniósł wzrok.

– Hej! – zawołał. – Wydaje mi się, że jednak

miałaś rację. Pasujemy do siebie.

Uśmiechnęłam się głupio. Sanitariusz zamknął

drzwi, karetka ruszyła, a mama zaczęła mnie

oczywiście wypytywać, kim jest ten „wysoki

chłopak”. Wymyślałam naprędce odpowiedzi,

pilnując, by były w miarę sensowne, no i żeby nie

wpędziły mnie w kłopoty. Przez małe okienko

obserwowałam

otaczające

karetkę

miękkie

bursztynowe pasma prowadzące mnie, chroniące,

obiecujące mi całkiem nowe życie.

background image

Rachel Caine

Martwy tropiciel

Opowieść o wampirach z Morganville

Życie w zachodnim Teksasie jest jak życie w

piekle, z tą różnicą, że klimat tu gorszy i towarzystwo

nie aż tak atrakcyjne. Życie w Morganville w

zachodnim Teksasie jest jak życie w zachodnim

Teksasie, tylko o wiele gorsze. Coś o tym wiem.

Nazywam się Shane Collins i urodziłem się tu, tu

zostałem porzucony i tu wróciłem, przy czym we

wszystkich tych sprawach nie miałem wiele do

powiedzenia.

A więc... dla tych was, szczęściarzy, których noga

nie postała w Morganville, oto jego krótki opis. W

miasteczku mieszka parę tysięcy ludzi oddychających

tutejszym powietrzem i trochę szaleńców, którzy nim

nie oddychają. Wampirów. Nie da się z nimi żyć, ale

w Morganville nie da się żyć bez nich, ponieważ to

background image

one rządzą. Poza tym nasze miasteczko jest całkiem

normalnym zbiorowiskiem pokrytych kurzem

budynków, przez które boom naftowy lat

sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku

przepłynął jak górska rzeka, nie wyrzucając na brzeg

nawet

ćwierćdolarówki.

Zajmujący

centrum

uniwersytet funkcjonuje na zasadzie miasteczka w

miasteczku, ma nawet swoje mury obronne i bramy

w murach.

Och, no i oczywiście istnieje dobrze ukryta,

dobrze strzeżona dzielnica wampirów. Odwiedziłem

ją W kajdanach. Wydaje się miła... tym, których nie

czeka straszna publiczna egzekucja.

Kiedyś marzyłem o tym, by na własne oczy

obserwować,

jak

Morganville

płonie

do

fundamentów. A potem zdarzyła mi się jedna z tych

rzeczy... jak je nazywają... objawieniem? Moje

background image

objawienie polegało na tym, że pewnego dnia

obudziłem się ze świadomością, że gdybym stracił

Morganville ze wszystkimi jego mieszkańcami, to już

nic by mi nie pozostało. Wszystko co jeszcze coś dla

mnie znaczy, jest właśnie tu. Na dobre i na złe.

Do diabła z objawieniami.

Tego

szczególnego

dnia

doświadczałem

kolejnego. Siedziałem przy stoliku w „Marjo’s Diner”,

kiedy za oknem przeszedł martwy. Widok martwego

nie był w Morganville niczym szczególnym, w końcu,

do diabła, jeden z moich najlepszych przyjaciół nie

żyje, a ciągle ma do mnie pretensje o mycie naczyń.

Ale są martwe wampiry, na przykład Michael, i są

martwi martwi, na przykład Jerome Fielder.

– To dla ciebie – warknęła Marjo i popchnęła

talerz w moją stronę, tak jak rzuca się piłkę po ziemi

w bejsbolu. Gdybym nie zagrodził mu drogi ręką,

rozbiłby się o ścianę. Bulka od hamburgera

ześlizgnęła się na stół, tym razem na szczęście

musztardą do góry.

– Właśnie pożegnałaś się z napiwkiem –

background image

krzyknąłem za nią, ale Marjo upatrzyła już sobie

kolejną ofiarę, więc mnie tylko pokazała środkowy

palec.

– Jakbym kiedyś dostała napiwek od takiego

skąpego śmiecia – warknęła.

Teraz ja pokazałem palec jej.

– Nie powinnaś przypadkiem zabrać się teraz za

swą drugą pracę? – spytałem niewinnie.

To ją zatrzymało w pół kroku. Na sekundę.

– Jaką drugą pracę?

– Bo ja wiem? Pocieszanie zasmuconych? Z

twoją wrażliwością...

W ten sposób zarobiłam kolejnego ptaszka,

znacznie bardziej nieuprzejmego niż poprzedni.

Marjo znała mnie, od kiedy byłem dzieckiem

rzygającym odżywką. I nie lubiła mnie, jak teraz, ale

nie było w tym nic osobistego. Ona nikogo nie lubiła.

Może wiecie, dlaczego w takim razie zatrudniła się w

usługach? Bo ja nie.

– Hej! – powiedziałem i wychyliłem się zza stołu,

żeby mieć lepszy widok na jej oddalający się wielki

tyłek. – Widziałaś, kto właśnie przeszedł za oknem?

Odwróciła się tylko po to, by obrzucić mnie

wściekłym spojrzeniem. Czerwone szpony zaciskała

background image

na okrągłej tacy.

– Odpieprz się, Collins. Ja tu prowadzę biznes,

nie mam czasu wyglądać za okno. Chcesz jeszcze

czegoś czy nie?

– Chcę. Keczupu.

– To wyciśnij sobie pomidora.

Popędziła obsłużyć klientów przy innym stoliku

– albo nie obsłużyć, zależnie od humoru.

Nałożyłem na hamburgera warzywa, nie

spuszczając wzroku z parkingu za oknem. Stały na

nim samochody, dokładnie sześć, a jeden z nich

należał do mej współlokatorki, Eve, i od niej go

pożyczyłem. To gigantyczne coś mało przypominało

samochód, już raczej pasażerski transatlantyk;

czasami nazywałem go „Queen Mary”, a czasami

„Titanikiem” w zależności od tego, jak chodził. Tak

czy inaczej zdecydowanie się wyróżniał z gromadki

gównianych spłowiałych od słońca pikapów i

przerdzewiałych, rozpadających się w oczach

osobówek.

Nie dostrzegłem natomiast ani Jeromea, ani

żadnego innego zdecydowanie martwego faceta; nie

w sąsiedztwie „Marjo’s”. Być może tylko mi się

wydawało i powinienem zadać sobie pytanie: „Czy

background image

naprawdę widziałem to, co widziałem?”, ale nie

jestem typem człowieka podatnego na przywidzenia.

A powodów, by przywidział mi się ten właśnie facet,

było dosłownie zero. Nawet go nie lubiłem, w

dodatku nie żył od roku, a może nawet dłużej.

„Zginął w wypadku samochodowym na granicy

miasta”, co w Morganville jest kodowym

oznaczeniem: „zastrzelony przy próbie ucieczki”, tak

to z grubsza wygląda. A może wkurzy! swego

wampirskiego Protektora? Kto wie?

I w ogóle kogo to obchodzi? Zombie, wampiry,

jak zwał, tak zwał. Kiedy mieszka się w Morganville,

człowiek szybko się uczy przyjmować nadnaturalne

ciosy miękko i w miarę możliwości z unikiem.

Odgryzłem kawałek hamburgera. To dlatego

przychodziłem do „Marjo’s”. Obsługa nie należała tu

może

do

najlepszych,

ale

smaczniejszych

hamburgerów w życiu nie jadłem. Delikatnych,

soczystych, doskonale przyprawionych. Świeża

chrupka sałata, świeży pomidor, plasterek czerwonej

background image

cebuli. Brakowało tylko...

– Masz swój cholerny keczup! – Marjo

przesunęła buteleczkę po stole jak barman w starym

westernie kufle po barze. Przejąłem podanie,

zasalutowałem jej, ale gdzie tam, już zdążyła

odwrócić się i odejść.

Pokropiłem burgera na czerwono, nie przestając

patrzyć przez okno. Jerome. Nie da się ukryć,

zagadka. Choć nie taka znowu ważna, żebym przez

nią stracił apetyt.

Co może tylko służyć za dowód, jak dziwne jest

życie w Morganville.

Byłem gotowy zapomnieć o Jeromie, najedzony,

senny i zadowolony z życia; nawet sympatyczny

stosunek Marjo do całego świata nie zmniejszał

zawartości endorfin w jej burgerze, a poza tym

nadeszła pora powrotu do domu. Była już piąta po

południu, rozlewnia kończyła pracę, wkrótce lokal

mieli zapełnić ludzie zmęczeni po całodziennej

harówce. Niewielu było wśród nich takich, którzy

lubili mnie bardziej niż Marjo. Starsi, czyli ogromna

większość, patrzyli na osiemnastolatka, samym

spojrzeniem przekazując prostą wiadomość: „Pora

brać się do roboty, gnojku”.

background image

Lubię zawody w kopaniu w dupę, ale Dobra

Księga mówi prawdę: lepiej dawać niż brać.

Otwierałem drzwi samochodu Eve, kiedy w

szybie zobaczyłem czyjąś sylwetkę, która zasłaniała

jasne promienie chylącego się ku zachodowi słońca.

Odbicie było niewyraźne, zamazane, mimo to

zdołałem rozpoznać rysy postaci. Nie wszystkie, lecz i

to wystarczyło.

Jerome Fielder. Co wy na to? Naprawdę go

background image

widziałem!

Miałem tylko tyle czasu, by pomyśleć: „A teraz,

facet, powiedz coś naprawdę śmiesznego”, nim

Jerome złapał mnie garścią za włosy i walnął moim

czołem o rozgrzany metal i szkło. Kolana się pode

mną ugięły, w uszach usłyszałem przeraźliwy pisk,

świat wokół najpierw zbielał, potem stał się

krwistoczerwony, a na koniec zbladł i znikł. Wziąłem

w łeb po raz drugi.

Dlaczego ja? zastanowiłem się jeszcze i tak to się

skończyło.

Ocknąłem się później. Jechałem na tylnym

siedzeniu samochodu Eve, zalewając tapicerkę krwią.

o kurczę, ona mnie za to zabije, pomyślałem, choć w

tej chwili nie był to chyba największy z moich

problemów. Związane w nadgarstkach ręce miałem

skrępowane na plecach. Jerome zajął się także

nogami w kostkach. Więzy zaciśnięte były tak

mocno, że zdrętwiały mi i ręce, i nogi i czułem w nich

tylko powolne, dokuczliwe pulsowanie. Wydawało

mi się też, że mam rozcięte czoło, prawdopodobnie

blisko linii włosów, a zapewne także rodzaj wstrząsu

mózgu, bo kręciło mi się w głowie i czułem mdłości.

Za kierownicą samochodu Eve siedział Jerome;

background image

widziałem, jak obserwuje mnie w lusterku

wstecznym. Jechaliśmy fatalną gruntową drogą,

gdziekolwiek była, nasz czołg kołysał się na kolejnych

dziurach i wybojach, a mną rzucało po całym tylnym

siedzeniu.

– Hej – powiedziałem. – I co? Lubisz nie żyć.

Jerome?

Nie odpowiedział, być może dlatego, że lubił

mnie mniej więcej tak jak Marjo, choć wcale nie

byłem tego taki pewny, bo i wyglądał jakoś dziwnie.

W liceum był wielkim chłopakiem, wielkim w sensie

mnóstwa mięśni i potężnych barów, nie wychodził z

siłowni, grał w futbol, za każdym razem bez gadania

wygrywał konkurs na najpotężniejszy kark. Nie da

się ukryć, mięśnie mu pozostały, ale wyglądały teraz

trochę tak, jakby ktoś wypuścił z nich powietrze. Jak

zdumiewająco

cienkie

sznurki.

Twarz

miał

wpadniętą, obciągająca ją skóra wydawała się stara,

ziarnista.

Martwy facet, bez dwóch zdań. Zzombizowany,

background image

co byłoby prawdziwą sensacją gdziekolwiek poza

Morganville, lecz i w Morganville wydawało się

dziwne. Wampiry? Jasne, to nic takiego. Zombie?

No, zombie nie rzucały się w oczy.

Jerome uznał za konieczne udowodnić, że

dysponuje jeszcze strunami głosowymi.

– Nie żyć nie – powiedział. Całe trzy słowa, w

dodatku niekoniecznie dowodzące, że mówi prawdę,

bo jego głos zabrzmiał zgrzytliwie, bezdźwięcznie.

Gdybym miał wyobrazić sobie głos trupa, ten

pasowałby jak znalazł.

– No i świetnie! Gratulacje! Więc co, kradzież

samochodu oznacza kolejny krok w karierze

zawodowej? Jako dodatek do porwania? Aż tak ma ci

pomóc awansować?

– Zamknij się.

Miał świętą rację, rzeczywiście powinienem się

zamknąć. Gadał tylko tak, no bo rozumiecie,

prowadził martwy! Jednak trochę mnie to

wyprowadzało z równowagi.

– Eve wytropi cię wszędzie i poćwiartuje, jeśli

choćby drapniesz jej samochód. Pamiętasz Eve?

– Dziwka.

Czyli tak, owszem, pamiętał. Oczywiście, że

background image

pamiętał! Jerome był prezesem szkolnego klubu

sportowego, a Eve założycielką i niemal jedynym

członkiem Zakonu Gothów, oddział w Morganville.

Te dwie grupy niezbyt do siebie pasowały, a jeśli

wziąć pod uwagę gorącą atmosferę liceum...

– Przypomnij mi, żebym przy pierwszej okazji

wyrwał ci ten brudny jęzor – powiedziałem i zaraz

zamknąłem oczy, bo wpadliśmy w szczególnie

głęboką dziurę. Głowa omal nie spadła mi z ramion,

czerwona

błyskawica

przeszyła

mój

mózg,

pomyślałem o wylewach i o śmierci. – Nieładnie

krytykować ludzi za ich plecami.

– Idź się pieprzyć.

– Hej, trzy słowa! Brawo, chłopie! Jeszcze chwila

i dojdziemy do rozbudowanego zdania... a skoro już

o tym mowa, gdzie jedziemy?

Jerome nic, tylko przyglądał mi się w lusterku

wściekłym

wzrokiem.

Samochód

background image

śmierdział

brudem... i czymś jeszcze. Zgnilizną. Jak brudne

łachy bezdomnego podgotowane w garze po

popsutym mięsie.

Próbowałem o tym nie myśleć, bo ten zapach... i

podskoki samochodu... i ból głowy... no, sami

rozumiecie. Na szczęście nie musiałem próbować nie

myśleć za długo, ponieważ Jerome skręcił zaledwie

kilka razy i kopnął hamulec, tylko odrobinę za

mocno. Stoczyłem się pomiędzy siedzenia. Auuu!

– Auuu! – powtórzyłem, czyniąc z jęku byt

niejako oficjalny. – Nauczyłeś się tego w specjalnej

szkole dla martwych kierowców?

– Zamknij się.

– Wiesz, wygląda na to, że śmierć wzbogaciła ci

słownik. Powinieneś zasugerować to szkole, może

jako coś w rodzaju dodatkowego kursu?

Samochód się zakołysał. Jerome opuścił

siedzenie kierowcy, po czym otworzył tylne drzwi,

złapał mnie pod pachy i wyciągnął. Może i był

martwy, niewątpliwie śmierdział, lecz pozostał silny.

Rzucił mnie na białą, wysypaną kalcytem drogę,

wygładzoną i wyżwirowaną, chociaż nie ostatnio.

Podszedł do bagażnika, a ja powiłem się trochę na

background image

ziemi i zdołałem rozejrzeć dookoła. Prawie dziesięć

metrów dalej, przy końcu drogi, stał dom, stary,

zniszczony, zapadający się. Mógł mieć nawet ze sto

lat albo pięć, tyle że nikt o niego nie dbał. Trudno

powiedzieć.

Dwie

kondygnacje,

staroświecki,

prostokątny, z gankiem dookoła, takim, jaki budują

tu ludzie, żeby złapać chłodniejszy podmuch wiatru,

choć u nas określenie „chłodniejszy" jest raczej

względne.

Nie rozpoznałem go i było to dziwne uczucie.

Wychowałem się w Morganville, znałem tu każdy

zakątek, każdą kryjówkę, bez tej wiedzy nie dawało

się dotrwać do dorosłości. Czyli przekroczyliśmy

granicę

właściwego

Morganville.

Wiedziałem

oczywiście, że poza miastem znajduje się kilka farm,

ale ich właściciele nie odwiedzali nas często, a z

miasta można było wyjechać tylko za nie

pozostawiającą wątpliwości zgodą wampirów, chyba

background image

że ktoś był zdesperowany albo chciał popełnić łatwe

samobójstwo. Nie miałem więc pojęcia, kto tu

mieszka, jeśli ostatnio mieszkał tu ktoś oprócz

Jeromea.

Może

Jerome

wyżarł

mózgi

dotychczasowym lokatorom, a ja byłem jego wersją

kolacji na wynos? No tak, nie ma to jak uspokajające

myśli.

Próbowałem rozwiązać krępujący mi ręce sznur,

ale Jerome zawiązał go naprawdę mocno, a moje

zdrętwiałe palce niewiele były w stanie dokonać.

Kiedy wyszedłem na parking – i zacząłem robić

za ofiarę wypadku samochodowego – kończyła się

zmiana w fabryce, a w tej chwili wielkie zachodzące

słońce właśnie dotykało horyzontu oglądanego przez

zasłonę pustynnego kurzu. Zaczynało znikać, zbliżał

się zmrok, warstwy barw leżały dosłownie jedna na

drugiej, od czerwieni po indygo.

Znów zacząłem się wić. Próbowałem wybić sobie

łokieć, sięgnąć do przedniej kieszeni, w której telefon

komórkowy tylko czekał, by wydzwonić z niego 911.

background image

Nie udało się, zresztą i tak zabrakło mi czasu.

Jerome okrążył samochód, podszedł, złapał mnie

za kołnierzyk koszulki i szarpnął. Stęknąłem,

szarpałem się, kopalem i w ogóle walczyłem jak

schwytana na wędkę ryba, ale jedyne, co udało mi się

osiągnąć, to zostawienie nieco szerszego śladu na

drodze. Nie wiedziałem, dokąd idziemy. Zaciskające

się na moim spoconym karku palce wydawały mi się

zimne i suche.

Łup, łup, łup w górę po schodach, na których

drzazg można było nazbierać nawet przez ubranie.

Skośny nieszczelny dach ciął promienie słońca na

kawałki. Ganek był bardziej płaski od schodów, ale

drzazg miał tyle samo. Znów spróbowałem oporu,

naprawdę włożyłem w to całe serce, lecz Jerome po

prostu upuścił mnie na deski i uderzył w nie tyłem

mojej głowy. Przed oczami znów zobaczyłem

czerwone i białe plamki światła, swój osobisty sygnał

zagrożenia, a kiedy odpędziłem je mruganiem,

właśnie przeciągano mnie przez próg wprost w

ciemność.

Cholera! Nie miałem już ochoty udawać bardzo

dzielnego. Bałem się, zrobiłbym wszystko, żeby się

stąd wydostać. Serce waliło mi jak oszalałe,

background image

potrafiłem myśleć tylko o tysiącu ohydnych

sposobów śmierci w tym śmierdzącym, gorącym i

dusznym zamkniętym pomieszczeniu. Pod plecami

czułem wykładzinę, sztywną i lekko spleśniałą.

Meble, ile ich było, wyglądy na zakurzone i

nieużywane, przynajmniej te, które nie zdążyły się

jeszcze rozpaść.

Co najdziwniejsze, z góry dobiegał dźwięk

włączonego

telewizora.

Wiadomości

lokalne,

oficjalne tuby wampirów, mełły drobne nieważne

informacje,

wiadomości

ze

świata,

nic

kontrowersyjnego. I co tu mówić oopium dla mas!

Telewizor ucichł, a Jerome mnie puścił.

Upadłem na bok, potem na twarz, przykląkłem

powoli, próbując nie najeść się spleśniałej

wykładziny. Za plecami usłyszałem suchy grzechot.

To Jerome się śmiał.

background image

– Śmiej się, póki możesz, małpeczko –

mruknąłem pod nosem i wyplułem z ust kurz. Nie

spodziewałem się, by oglądał Buckaroo Banzaia, ale

co szkodziło spróbować?

Prowadzące na piętro schody zatrzeszczały w

rytm czyichś kroków. Obróciłem się, chciałem

widzieć, co za wściekły sukinsyn pojawił się na

popołudniowym seansie mojej najprawdopodobniej

nieprzyjemnej śmierci.

No nie! O cholera!

– Cześć, synu – powiedział mój tata, Frank

Collins. – Przepraszam cię za to wszystko, ale sam z

siebie byś nie przyszedł.

Więzy opadły, bo obiecałem być grzecznym

chłopcem i nie wiać jak zając do samochodu, gdy

tylko pojawi się cień szansy na ucieczkę. Tata

wyglądał dokładnie tak jak można się było

spodziewać, czyli nie najlepiej, ale nadal musiał być

silny. Zaczął od popijania od czasu do czasu, żałosny

alkoholik, a po śmierci mojej siostry – wypadek,

morderstwo, każdy może sobie wybrać według gustu

– pił już na całego. Z mamą było podobnie. Ze mną

zresztą też.

I jakoś tak przy okazji zmienił się z żałosnego

background image

popijającego alkoholika w groźnego, maksymalnie

wkurzonego

popijającego

łowcę

wampirów.

Nienawiść do nich musiała nabrzmiewać w nim

przez lata, lecz wybuchła nagle, niczym groźny stary

granat, po śmierci matki, być może samobójczej. Ale

w samobójstwo nie wierzyliśmy ani ja, ani tata.

Winne były one, wampiry, jak całemu złu, które

spotkało nas w życiu.

W każdym razie kiedyś w to wierzyłem. Tata

wierzył do tej pory.

Czułem bijący od niego zapach whisky, tak jak

smród zgniłego mięsa od Jerome’a, który wycofał się

na stojący w kącie fotel i czytał książkę. Zabawne, za

życia rzadko widziało się go czytającego.

Usiadłem posłusznie na prastarej zakurzonej

kanapie przede wszystkim dlatego, że z trudem

utrzymywałem się na zdrętwiałych nogach i usilnie

próbowałem przywrócić krążenie w palcach. Nie

objęliśmy się, nie przytuliliśmy do siebie. Tata

chodził. Wzbijając kurz, który lśnił w kilku zaledwie

promieniach słońca przedostających się przez

background image

brudne okna.

– Wyglądasz jak kawał gówna – powiedział,

przystając, żeby się na mnie pogapić. Opanowałem

ochotę odpowiedzenia mu salutem z palca, jak

Marjo, bo wiedziałem, że by mnie za to sprał. Na jego

widok ściskał mi się żołądek; było to mroczne,

ponure uczucie. Chciałem go kochać. Chciałem go

uderzyć. Nie wiem, czego chciałem, z wyjątkiem

jednego: żeby to wszystko wreszcie się skończyło.

– Jeeezu, serdeczne dzięki, tatku. – Zapadłem

się w kanapę, ile się dało manifestując pozę

urażonego nastolatka. – Ja też się za tobą

stęskniłem. Widzę, że masz przy boku wszystkich

swoich starych przyjaciół... ale zaraz, zaraz, gdzie oni

się podziali?

Kiedy

tata

ostatnim

razem

wpadł

do

Morganville, można powiedzieć, że wpadł bardzo

dosłownie: na motocyklu, mając u boku bandę

podobnych sobie mocno wkurzonych motocyklistów.

background image

Ślad po nich nie pozostał; ciekawe, pomyślałem,

kiedy powiedzieli, gdzie może sobie wsadzić... i jak

dobitnie.

Moich słów w każdym razie nie skomentował,

tylko ciągle się na mnie gapił. Miał na sobie skórzaną

kurtkę z mnóstwem zapinanych na zamki

błyskawiczne kieszeni, spłowiałe dżinsy, mocne buty.

Czyli mniej więcej to co ja, plus kurtka, której ja nie

nosiłem, bo tylko idiota wkładałby skórę na ten upał.

Widzisz, tato, na kogo patrzę?

– Shane – powiedział w końcu. – Przecież

wiedziałeś, że po ciebie przyjdę.

– Jasne, oczywiście, jakie to cholernie słodkie!

Kiedy widziałem cię po raz ostatni, próbowałeś

wysadzić mnie w powietrze z całym domem pełnym

wampirów. Zapomniałeś o tym? Zapomniałeś, jak

mam na imię, bo przecież nie Strata Uboczna. – I

wysadziłby mnie, gdyby mógł, nie ma co się

oszukiwać. Za dobrze znam tatę, żeby chociaż

próbować. – Nie zostawiłeś mnie przypadkiem

samemu sobie w płonącej klatce, tatku? Tak? No to

wybacz, że nie mam łez w oczach, a w tle nie gra

wzruszająca muzyka.

Twarz ojca, maska z twardej skóry wyprawionej

background image

przez wiatr i słońce, pozostała niezmieniona.

– To jest wojna, Shane. Rozmawialiśmy o tym.

– Zabawne, ale jakoś nie pamiętam, żebyś mi

powiedział: „Kiedy wampiry cię złapią, zostawię cię

żebyś spłonął żywcem, durny dupku”. Chociaż może

po prostu nie pamiętam wszystkich szczegółów

twojego sprytnego planu. – Powoli odzyskiwałem

czucie w palcach rąk i stóp. Nie było w tym nic

zabawnego. Miałem wrażenie, że najpierw wsadziłem

je do kwasu akumulatorowego, a potem zanurzyłem

w ługu. – Z tym potrafię sobie poradzić, ale ty

dokonałeś jeszcze czegoś. Wciągnąłeś w to moich

przyjaciół.

Tak naprawdę tego właśnie nienawidziłem.

Jasne, stary wystawiał mnie do wiatru, prawdę

mówiąc więcej niż raz, lecz nie kłamał. Rzeczywiście

zaakceptowaliśmy fakt, że któryś z nas może polec za

sprawę... dawno temu, kiedy jeszcze wierzyłem w

jego sprawę.

Nie zaakceptowaliśmy za to faktu rzucenia na

stos ciał niewinnych ludzi, zwłaszcza moich

przyjaciół.

– Twoich przyjaciół, co? – W głosie taty brzmiał

sarkazm wartości mniej więcej butelki taniej whisky.

background image

– Półwampir, nieudacznik i żałosny odmieniec,

i.. – ach, chodzi ci o tę dziewczynę? Małą chudą? To

przez nią mózg wyciekł ci uszami. A ostrzegałem.

Claire. Nawet nie pamiętał jej imienia. Na

sekundę zamknąłem oczy i natychmiast zobaczyłem

ją pod powiekami, uśmiechającą się do mnie samym

czystym, ufnym spojrzeniem. Może i była mała, ale

nie brakowało jej siły, tylko że tej siły ojciec nie

zrozumiałby za skarby świata. Nigdy przedtem nie

spotkałem niczego tak czystego i nie zamierzałem

pozwolić mu, żeby mi ją odebrał. W tej chwili czekała

na mnie w Glass Housepewnie uczyła się albo gryzła

ołówek. Albo kłóciła się z Eve. Albo też zastanawiała

się, gdzie się do diabła podziałem.

Muszę się jakoś z tego wyplątać. Muszę wrócić

do Claire.

Moje stopy funkcjonowały już mniej więcej

prawidłowo, chociaż nadal bolały jak cholera.

Wypróbowałem je, wstając. Schowany w kącie

martwy Jerome odłożył książkę, zniszczony,

poplamiony wodą egzemplarz „Czarnoksiężnika z

Krainy Oz”. Za kogo on się uważał? Za Tchórzliwego

Lwa? Za Stracha na Wróble? Cóż, niewykluczone, że

miał się za Dorotkę.

background image

– Czyli tak jak myślałem, chodzi wyłącznie o

dziewczynę. Pewnie uważasz się za rycerza w lśniącej

zbroi, którego jedynym zadaniem jest ją ocalić. –

Uśmiech taty był tak ostry, że można by ciąć nim

diamenty. – Wiesz, kim dla niej jesteś? Wielkim

tępym idiotą, którego łatwo prowadzić na smyczy.

Jej

prywatnym

pitbullem.

Twoja

niewinna

uczenniczka nosi symbol Założycieli. Pracuje dla

wampirów. Mam szczerą nadzieję, że w łóżku jest dla

ciebie jak gwiazda porno, bo to przez nią zdradzasz

własny gatunek.

Tym razem nikt nie musiał mnie walnąć w łeb,

żebym zaczął widzieć na czerwono. Zorientowałem

się, że opuszczam głowę, napełniam płuca

powietrzem i... zdołałem się opanować. Jakimś

cudem. Ojciec chciał, żebym go zaatakował.

– Kocham ją, tato – powiedziałem. – Nie rób

tego.

– Kochasz? Jasne, oczywiście. Przecież nawet nie

znasz znaczenia tego słowa, Shane. Ta dziewczyna

background image

pracuje dla pijawek. Pomaga im odzyskać kontrolę

nad Morganville. Musimy się jej pozbyć i ty dobrze o

tym wiesz.

– Po moim trupie.

Jerome zaśmiał się w kącie tym swoim

zgrzytliwym, chrypliwym śmiechem sprawiającym,

że nagle nabrałem ochoty na wyrwanie mu strun

głosowych i załatwienie sprawy raz na zawsze.

– To by się dało zrobić – zakrakał.

– Zamknij się – uciszył go ojciec, nie odrywając

ode mnie wzroku. – Shane, posłuchaj mnie.

Znalazłem odpowiedź.

– Chwila... pozwól mi zgadnąć... czterdzieści

dwa? – Nic z tego, ojciec nie był facetem

wystarczająco super, by rozpoznać cytat z Douglasa

Adamsa.

– Nie obchodzi mnie, co znalazłeś, a w ogóle to

nie mam zamiaru słuchać cię dłużej. Wracam do

domu. Naprawdę chcesz, żeby twój martwy sługus

próbował mnie powstrzymać?

Tata zatrzymał wzrok na moim nadgarstku, na

bransoletce. Nie takiej, która identyfikowałaby mnie

jako własność wampirów, lecz szpitalnej, białej,

plastykowej z dużym czerwonym krzyżem.

background image

– Jesteś ranny? – Nie, nie spytał, czy

zachorowałem. Dla niego byłem wyłącznie mięsem

armatnim. Mogłem tylko albo być ranny, albo

symulować.

– Daj spokój. Czuję się lepiej.

Przez sekundę mogło się wydawać, że tata zmiękł

Nikt oprócz mnie niczego by pewnie nie zauważyła i

ja mogłem to sobie wyłącznie wyobrazić.

Wzruszyłem ramionami i gestem wskazałem

mięśnie brzucha, nieco z boku. Blizna nadal bolała i

nadal wydawała się gorąca.

– Nóż.

Ojciec zmarszczył brwi.

– Jak dawno? – spytał krótko.

– Wystarczająco. – Bransoletę mieli mi zdjąć w

przyszłym tygodniu. Okres łaski dobiegał końca.

Ojciec spojrzał mi wprost w oczy. Na chwilę,

dosłownie najkrótszą z chwil pozwoliłem sobie

uwierzyć, że mu rzeczywiście zależy.

Co za kretyn!

Stary jakoś zawsze potrafił mnie zaskoczyć,

choćbym obserwował go nie wiem jak dokładnie, i

nawet nie widziałem ciosu, tylko czułem go, kiedy już

trafił. Był silny, zadany z chirurgiczną precyzją;

background image

skuliłem się, cofnąłem, ciężko usiadłem na kanapie.

Oddech – poleciłem mięśniom, na co splot słoneczny

zaproponował, żebym się odczepił. Wnętrzności

bolały mnie, krzyczały z bólu i strachu. Jakby z

oddali słyszałem własny płytki, przerywany oddech,

za który nienawidziłem sam siebie. Następnym

razem... następnym razem sukinsyn dostanie

pierwszy.

Tylko że wiedziałem, jak będzie naprawdę.

Ojciec złapał mnie za włosy, poderwał mi głowę,

zmusił mnie, żebym spojrzał w bok, na Jerome’a.

– Przepraszam cię, chłopcze, ale po prostu

musisz mnie wysłuchać. Widzisz go? Sprowadziłem

go tu wprost z grobu! Mogę sprowadzić z grobów

wszystkich, tylu, ilu potrzebuję. Będą dla mnie

walczyć, Shane. Nigdy się nie poddadzą. Już czas.

Możemy odzyskać miasto, możemy skończyć z tym

koszmarem.

Moje zmartwiałe mięśnie odzyskały wreszcie

sprawność, byłem nawet w stanie wziąć głęboki, choć

kurczowy, urywany oddech. Tata puścił mnie, cofnął

się o krok. Wiedział wszystko, nawet to, kiedy się

wycofać.

– Twoja definicja... końca koszmaru... różni się

background image

nieco od... mojej – wydyszałem. – Moja nie obejmuje

zombie. – Przełknąłem z wysiłkiem, spróbowałem

uspokoić bijące w szaleńczym tempie serce. – Jak ty

to robisz, tato? Jakim cudem on w ogóle się tu

znalazł?

Ojciec zlekceważył moje pytania. Oczywiście.

– Próbuję ci tylko wytłumaczyć, że najwyższy

czas przestać gadać o wojnie, a zacząć ją prowadzić.

Możemy wygrać. Możemy zniszczyć je wszystkie. –

Przerwał. Płonące oczy czyniły z niego fanatyka,

najbliższego kuzyna tych, co to przyklejają sobie

bomby do piersi. – Potrzebuję cię, synu. Możemy to

zrobić razem.

I to akurat było szczerą prawdą. Facet mógł być

chory, mógł być popaprany, ale naprawdę mnie

potrzebował. I to było coś, czego mogłem użyć.

– Najpierw powiedz mi, jak chcesz to zrobić.

Muszę wiedzieć, pod czym się podpisuję.

– Później. – Klepnął mnie po ramieniu. – Może

kiedy już cię przekonam, że to konieczne. Na razie

musisz tylko wierzyć, że to możliwe! Udało mi się.

Jerome dowodem.

– Nie, tato. Powiedz mi jak. Albo jestem z tobą.

albo nie jestem. Żadnych sekretów.

background image

Nic z tego co powiedziałem, nie miało sprawić na

nim wrażenia kłamstwa, ponieważ nic nie było

kłamstwem. Mówiłem to, co chciał usłyszeć.

Pierwsza zasada dorastania przy agresywnym ojcu:

uczysz się jakoś sobie radzić, jakoś wychodzić na

swoje, jakoś unikać ciosów.

Ojciec nie był wystarczająco bystry, aby się

zorientować, czego się nauczyłem. Miał jednak

instynkt i ten instynkt go ostrzegał, toteż spojrzał na

mnie, mrużąc oczy, czoło mu się pomarszczyło.

– Powiem ci, ale najpierw musisz mi udowodnić,

że jesteś godny zaufania.

– W porządku. Powiedz mi, czego chcesz. – Co w

wiernym przekładzie znaczyło: „Powiedz mi, kogo

mam sprać za ciebie”. Jak długo przeciw temu nie

protestowałem, tak długo gotów był mi wierzyć.

Miałem szczerą nadzieję, że chodzi mu o

Jerome’a.

– Kto był najsilniejszy z tych, którzy zmarli przez

ostatnie kilka lat?

Zastanawiałem się chwilę niepewny, czy nie

próbuje zastawić na mnie pułapki.

– Jerome?

– A oprócz Jerome’a?

background image

– No... powiedziałbym, że chyba... Tommy

Barnes.

Tommy’ego trudno byłoby nazwać nastolatkiem;

kiedy oberwał, miał już trzydziestkę z hakiem. Tego

wielkiego, twardego, wiecznie złego faceta szerokim

łukiem obchodzili wszyscy inni wielcy, twardzi i

wiecznie źli faceci. Słyszałem, że zginął w barowej

bójce od ciosu nożem w plecy. Komuś, kto

próbowałby uderzyć go nożem gdzie indziej, na dzień

dobry skręciłby kark.

Tata pokiwał głową z namysłem.

– Wielki Tom? No owszem, może być. W

porządku, więc przywołamy jego.

Duży Tom Barnes to ostatnia osoba na tej ziemi,

którą chciałbym zobaczyć wstającą z martwych. Już

za życia cholerny był z niego kawał sukinsyna, więc

wolałem nie wyobrażać sobie nawet, jak śmierć

wpłynęła jego temperament. Ale tylko skinąłem

głową.

– Pokaż, co potrafisz – powiedziałem.

Ojciec zdjął skórzaną kamizelkę, a potem koszulę

W odróżnieniu od spalonych słońcem ramion,

twarzy i karku skórę na piersi miał bladą jak śnięta

ryba i całą pokrytą tatuażami. Niektóre pamiętałem,

background image

lecz nie na wszystkich tusz zdążył zblednąć.

Na przykład na sercu pojawił się nasz rodzinny

portret. Patrzyłem na niego i na chwilę zapomniałem

o oddychaniu. Owszem, był prymitywny, ale

poznałem twarz mamy i buzię Alyssy. Niespodzianie

uświadomiłem sobie, że zdążyłem już prawie

zapomnieć, jak wyglądają.

Tata też na niego spojrzał.

– Muszę sobie przypominać – przyznał.

Gardło miałem tak suche, że przy próbie

przełknięcia śliny wydałem dziwny odgłos.

– Jasne – powiedziałem. Wśród innych była też

moja

twarz,

mniej

więcej

szesnastolatka,

upamiętniona w kolorze indygo. Była szczuplejsza

niż jest teraz i nawet w formie niezdarnego tatuażu

wyrażała więcej nadziei niż teraz. I więcej pewności

siebie.

Ojciec wyciągnął prawe ramię ozdobione, jak

zauważyłem, świeżym tuszem.

Jego linie się poruszały!

background image

Cofnąłem się o krok. Te linie, wymalowane

zwykłym tuszem do tatuażu, nie zachowywały się jak

linie tatuażu, w ich zachowaniu nie było nic

zwyczajnego, wręcz przeciwnie, obracały się powoli

jak podwójna spirala DNA, wędrując pod skórą

wokół osi ramienia, w górę i w dół, w górę i w dół.

– Chryste, tato...

– Zrobili mi to w Meksyku. Był tam taki stary

ksiądz, który nauczył się tego i owego od Azteków.

Oni umieli przywoływać zmarłych, jeśli spoczywali w

grobach nie dłużej niż dwa lata i w ogóle byli w

przyzwoitym stanie. Używali ich jako rytualnych

wojowników. – Ojciec napiął mięśnie, tatuaże

napięły się wraz z nimi. – To część tego, co trzeba

zrobić.

Zrobiło mi się zimno i mdło. Sprawy posunęły się

za daleko, daleko poza granicę tego, co wiedziałem.

Ni w pięć, ni w dziewięć pożałowałem, że Claire nie

widzi tego, co się tu dzieje. Byłaby zafascynowana,

zaraz zaczęłaby formułować teorie, sprawdzać

hipotezy.

Wiedziałaby, co zrobić.

Przełknąłem z wysiłkiem.

– A ta druga część?

background image

– I tu się zaczyna twoja rola. – Tata włożył

podkoszulek, ukrywając pod nim naszą rodzinę. –

Chcę, żebyś mi udowodnił, że się do tego nadajesz,

Shane.

Złapałem łyk powietrza, jakbym się dusił,

konwulsyjnie

skinąłem

głową.

W

myślach

powtarzałem sobie: „Graj na czas, myśl o tym, co

możesz zrobić”. Poza pomysłem odrąbania ręki

własnemu ojcu nic jednak nie chciało mi przyjść do

głowy.

– Tędy. – Tata podszedł do tylnej ściany pokoju.

Były tam drzwi zaopatrzone w przyzwoity zamek.

Otworzył go kluczem wyjętym z kieszeni kurtki.

Jerome znów parsknął tym swoim upiornym

śmiechem, od którego natychmiast dostałem gęsiej

skórki na całym ciele.

– Fakt, możesz przeżyć szok, ale zaufaj mi, to

wszystko dla dobra sprawy.

Otworzył drzwi, włączył silne światło wiszącej u

sufitu lampy. Ujawniło ono celę, w której siedział

background image

przykuty do podłogi wampir. Nie, nie zwyczajny

„wampir”, dla taty byłoby to zbyt proste, za łatwe.

Wampirem tym był Michael Glass. Mój najlepszy

przyjaciel. Był biały, bledszy niż sama bladość. Nigdy

go takim nie widziałem. Na ramionach miał rany od

poparzeń, potężne obrzęki od srebra i liczne

rozcięcia. Krew kapała na podłogę kropla po kropli.

Niebieskie oczy Michaela zmieniły barwę na

czerwoną, przerażającą, potworną, nieludzką.

Ale to głos mojego najlepszego przyjaciela

wyszeptał: „Pomocy!” Nie zdobyłem się na to, żeby

mu odpowiedzieć. Cofnąłem się, zamknąłem za sobą

drzwi.

Jerome znów zarechotał tym swoim śmiechem,

więc odwróciłem się, chwyciłem krzesło i zdzieliłem

go nim w twarz. Skutek byłby identyczny, gdybym na

przykład obsypał go pudrem, bo złapał krzesło,

złamał masywne drewno jak zapałkę, odrzucił i trafił.

Zatoczyłem się i byłbym upadł, gdyby nie to, że

usłużna ściana przyszła mi z pomocą, pozwalając się

o siebie oprzeć.

– Przestań! Nie dotykaj mojego syna!

Jerome zastygł w miejscu, jakby wpadł na

betonową ścianę, tylko ciągle zginał i prostował

background image

palce. Może wyobrażał sobie, że rozrywa mi nimi

gardło?

– To mój przyjaciel – warknąłem na ojca.

– Nie. To wampir. Najmłodszy. Najsłabszy. Taki,

któremu większość wampirów nie przybędzie

natychmiast z pomocą.

Miałem ochotę krzyczeć. Miałem ochotę komuś

przyłożyć. Czułem, jak coś we mnie narasta, ręce

strasznie mi się trzęsły.

– Co ty mu, do diabła, robisz?

Nie wiedziałem już, kim jest ten wpatrujący się

we mnie facet w skórzanej kurtce. Wyglądał jak

zmęczony motocyklista w średnim wieku z tymi

swoimi rozczochranymi siwiejącymi włosami,

ziemistą pobrużdżoną twarzą, bliznami i tatuażami.

Tylko jego oczy były oczami mojego ojca, a i to

zaledwie przez chwilę.

– To wampir – powtórzył. – Nie jest twoim

przyjacielem, Shane. Musisz to zrozumieć i

zaakceptować: twój przyjaciel nie żyje tak samo jak

ten tu Jerome. Nie możesz sobie pozwolić na to, żeby

myśleć inaczej i żeby przeszkadzało ci to zrobić co

konieczne. Kiedy pójdziemy na wojnę, załatwimy ich

wszystkich. Wszystkich bez wyjątku.

background image

Michael bawił się u nas w domu. Mój ojciec

rzucał mu piłkę, kołysał go na huśtawce i serwował

ciasto na jego urodzinowych przyjęciach.

I nic z tego już go nie obchodziło.

– Jak... ? – Szczęki mnie bolały. Zaciskałem

zęby, czułem, jak drżą mi ręce. – Jak to robisz? Co ty

z nim wyprawiasz?

– Wykrwawiam go, zbieram i przechowuję krew.

Czyli robię z wampirem to, co wampiry robią z nami,

ludźmi. Zaklęcie składa się z dwóch części: tatuażu i

wampirskiej krwi. To obcy nam stwór, Shane, nie

zapominaj o tym.

Michael nie był obcym mi stworem. A w każdym

razie nie tylko, tak jak nie tylko stworem było to, co

tata wydobył z grobu Jerome’a, skoro już przy tym

jesteśmy. Jerome nie był jedynie bezmyślną maszyną

do zabijania, bezmyślne maszyny do zabijania nie

zabijają czasu lekturą przygód Dorotki i psa Toto.

One nawet im nie wiedzą, że istnieje czas do

zabijania. W tej chwili, widziałem to w rozwartych

szeroko pożółkłych oczach. Widziałem ból. Strach.

Gniew.

– Chcesz tu być? – spytałem Jerome’a tak po

prostu. Przez krótką chwilę wydawał mi się chłopcem

background image

Przerażonym,

złym,

skrzywdzonym

małym

chłopcem.

– Nie. Boli.

Nie miałem zamiaru dopuścić, by tak się działo

dalej. Nie z Michaelem czy choćby i z nim.

– Tylko mi się tu nie rozczulaj, Shane –

powiedział ojciec. – Zrobiłem to, co trzeba było

zrobić. Nic się nie zmieniłeś. A ja myślałem, że stałeś

się mężczyzną.

Kiedyś natychmiast spróbowałbym udowodnić

mu, że się myli, walcząc z kimś, być może

Jerome’em. A może i z nim. Ale teraz tylko

spojrzałem na niego i powiedziałem:

– Byłbym naprawdę słaby, tato, gdybym dał się

złapać na to zużyte wyświechtane gówno. –

Podniosłem ręce, zacisnąłem dłonie w pięści, a

potem opuściłem je bezwładnie. – Niczego nie muszę

ci udowadniać. Już nie.

Wyszedłem z domu. Z bagażnika pokrytego

warstwą pyłu czarnego samochodu wyjąłem łom.

Tata obserwował mnie, stojąc na progu, blokując

background image

wejście.

– Co chcesz, do diabła, zrobić?

– Powstrzymać cię.

Próbował uderzyć mnie, kiedy szedłem po

schodach. Tym razem dostrzegłem, jak wyprowadza

cios, widziałem go wypisany na twarzy ojca, nim

impuls z mózgu dotarł do jego pięści. Odchyliłem się,

złapałem go za rękę, pchnąłem twarzą na ścianę.

– Nawet nie próbuj – powiedziałem,

unieruchamiając go niczym przyszpilonego owada,

aż poczułem, że rozluźnia mięśnie i przestaje

walczyć. Na ten sposób... na inne nie przestawał

walczyć nigdy. – Z nami koniec, tato. Raz na zawsze.

To naprawdę koniec i proszę, nie prowokuj mnie, bo

na Boga, bardzo chciałbym zrobić ci jakąś krzywdę.

Powinienem wiedzieć, że tata tak po prostu się

nie podda. Gdy tylko go puściłem, pochylił się i z

całej siły wbił mi łokieć w obolały brzuch. Musiałem

się cofnąć. Potrafiłem już odczytać jego ruchy, więc

udało mi się uniknąć podstawienia nogi.

– Jerome! – krzyknął. – Powstrzymaj mojego...

Miał zakończyć słowem „syna”, lecz nie mogłem

dopuścić do włączenia Jerome'a w tę zabawę, bo

skończyłaby się, nim zaczęła na dobre. Więc

background image

uderzyłem ojca w twarz. Mocno, z całą siłą gniewu i

złości, które gromadziły się we mnie od lat, i bólu, i

strachu. Cios ten poczułem całym ciałem, każdą

kością, ramię zapłonęło mi przeraźliwym bólem,

skóra na kostkach palców popękała.

Tata padł na podłogę z wywróconymi oczami.

Przez chwilę stałem nad nim dziwnie chłodny i

beznamiętny, nie czując nic. Dostrzegłem, że powieki

mu drżą. Nie będzie długo nieprzytomny.

Przeszedłem szybko przez pokój, mijając

nieruchomego Jerome’a. Otworzyłem drzwi do celi.

– Michael?

Ukucnąłem. Mój przyjaciel odrzucił zakrywające

mu białą twarz złociste włosy, spojrzał na mnie

przedziwnie głodnymi oczami. Wyciągnąłem rękę,

pokazałem mu zapiętą na przegubie bransoletę.

– Obiecaj mi, człowieku, że jeśli cię stąd

wyciągnę, żadnego gryzienia. Lubię cię, ale nic z tych

rzeczy.

Michael roześmiał się ochryple.

– Ja też cię lubię, bracie. Tylko wyciągnij mnie

stąd w cholerę.

Użyłem łomu do podważenia desek podłogi i

wyrwania uchwytów, do których przymocowane były

background image

łańcuchy. Miałem rację, ojciec był zbyt sprytny, by

zrobić je z czystego srebra, zbyt miękkiego, łatwego

do zerwania. Były tylko posrebrzane. Michaelowi

dały radę, nie powstrzymałyby jednak starszych

wampirów.

Wystarczyło

wyciągnąć

pierwsze

dwa,

wampirska siła mojego przyjaciela pozwoliła zerwać

pozostałe. Pochyliłem się, żeby pomóc mu się

podnieść, i nim zdążyłem sobie uświadomić, co się

dzieje, poczułem jego rękę na gardle i już leżałem na

wznak na podłodze. Ostre szpony wbiły mi się w

skórę, spojrzenie nieruchomych oczu utkwiło w

rozcięciu na głowie.

– Żadnego gryzienia – powtórzyłem słabo. –

Tak?

– Oczywiście. – Glos Michaela zdawał się

dobiegać skądś z bardzo daleka, spoza orbity Marsa.

Oczy płonęły mu jak latarnie sztormowe, czułem

drżenie każdego mięśnia jego ciała. – Niech ci ktoś

opatrzy to rozcięcie. Kiepsko wygląda.

Puścił mnie i mniej więcej o połowę wolniej niż

background image

normalny wampir przeskoczył do drzwi. Tata mógł

powstrzymać Jerome’a przed policzeniem mi kości,

ale nie miał zamiaru krępować się wobec wampira, a

ten wampir dysponował połową swej normalnej siły,

połową w najlepszym przypadku. Raczej nie byłaby

to równa walka.

– Michael – powiedziałem, opierając się o ścianę

obok niego. – Idziemy razem pod okno. Uciekaj i nie

oglądaj się na mnie. Słońce jest wystarczająco nisko,

żebyś zdołał dotrzeć do samochodu. – Chwyciłem

kawałek srebrnego łańcucha, owinąłem go wokół

dłoni. – Niech ci do łba nie strzeli kłócić się ze mną

teraz!

Spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć:

„Żartujesz czy co?”, ale tylko skinął głową.

Poruszaliśmy się szybko. I razem. Jerome’a

wziąłem na siebie: uderzyłem go w zęby, popierając

siłę ciosu całym ramieniem. A na dłoni miałem

przecież łańcuch.

Chciałem go tylko usunąć z drogi, lecz Jerome

zawył, zrobił krok w tył, potknął się, wyciągnął ręce,

jakby zamierzał mnie odepchnąć. Czas jakby się

cofnął o wiele lat, jakbyśmy znów byli w gimnazjum:

on największy i najsilniejszy z chłopaków, ja

background image

dysponujący

wreszcie

masą

i

mięśniami

umożliwiającymi obronę przed jego zaczepkami.

Takim samym dziewczęcym gestem bronił się przede

mną, kiedy ośmieliłem się oddać mu po raz pierwszy.

To mnie na moment wytrąciło teraz z równowagi.

Wystrzelona z kuszy z przeciwległego kąta

dużego pokoju strzała świsnęła mi nad głową i wbiła

się, drżąc, w drewnianą ścianę.

– Stój – rozkazał tata ochrypłym głosem. Ciągle

klęczał, ale był całkiem przytomny i zły, bardzo zły.

Nałożył na cięciwę kolejną strzałę i ten strzał nie miał

już być ostrzegawczy.

– Uciekaj! – wrzasnąłem do Michaela i jeśli

przemknęła mu myśl, by odtworzyć strzelaninę w OK

Corral, to mój wrzask wybił mu z głowy takie

głupoty. Skoczył przez najbliższe okno, wylądował na

ziemi w chmurze odłamków szkła i pobiegł do

samochodu. Miałem rację, słońce zachodziło i było

już za nisko, żeby wyrządzić mu jakąś zdecydowaną

szkodę. Szarpnął drzwi od strony kierowcy, rzucił się

background image

szczupakiem do środka, usłyszałem ryk silnika i

krzyk: „Shane! Chodź!”.

– Za sekundkę – odkrzyknąłem. Patrzyłem na

ojca i na poruszający się tatuaż. Kusza wymierzona

była wprost w moją pierś. Podniosłem łom,

zakręciłem owiniętym na dłoni łańcuchem.

– I? – spytałem. – Twój ruch, tato. Co teraz?

Chcesz, żebym stoczył walkę w klatce z martwym

Jerome’em? To cię uszczęśliwi?

Ojciec patrzył nie na mnie, tylko na martwego

Jerome’a skulonego w kącie. Udało mi się zrobić mu

prawdziwą krzywdę, a może wszystkiemu winien był

łańcuch? W każdym razie połowę twarzy miał

częściowo poparzoną, a częściowo już gnijącą. Płakał.

Szlochał, jakby się dławił.

Znałem to spojrzenie, którym obrzucił go tata,

patrzył na mnie w ten sposób więcej razy, niż

potrafiłbym zliczyć. Z rozczarowaniem.

– Mój syn – powiedział z obrzydzeniem. –

Wszystko psuje.

– Sądzę, że Jerome jest bardziej twoim synem

niż ja.

Podszedłem powoli do frontowych drzwi. Nie

zamierzałem dać ojcu tej satysfakcji, że zobaczy mnie

background image

uciekającego. Wiedziałem, że trzyma w ręku kuszę i

że kusza ta jest gotowa do strzału.

I wiedziałem, że jest wymierzona w moje plecy.

Usłyszałem brzęk cięciwy i szum przecinającej

powietrze strzały podobny do dźwięku, jaki wydaje

darty jedwab. Nie miałem nawet czasu, żeby się

przestraszyć, byłem tylko głęboko rozczarowany. Tak

samo jak ojciec.

Strzała nie trafiła mnie ani też nie chybiła. A

kiedy odwróciłem się już w drzwiach, zobaczyłem, że

strzała o srebrnym grocie przebiła czaszkę Jerome’a.

Właśnie ześlizgiwał się na podłogę martwy.

Całkowicie miłosiernie martwy.

„Czarnoksiężnik z Krainy Oz” leżał grzbietem do

góry tuż przy jego dłoni.

– Synu – powiedział ojciec, odkładając kuszę –

nie odchodź, proszę. Potrzebuję cię, naprawdę cię

potrzebuję.

Potrząsnąłem głową.

– To... coś... to coś wytrzyma zaledwie kilka dni.

Tatuaż. Już blednie. Nie mam czasu na bzdury,

Shane. Wszystko trzeba zrobić teraz.

– Więc wygląda na to, że szczęście cię opuściło.

Ojciec napiął kuszę. Skręciłem w prawo, do

background image

przedpokoju, przeskoczyłem zrujnowaną kanapę,

wylądowałem na spękanej pofalowanej podłodze

kuchni. Śmierdziało tu obrzydliwie chemikaliami. Na

blacie stało akwarium wypełnione mętnym płynem, a

obok niego akumulator samochodowy.

Domowe

laboratorium

do

posrebrzania

łańcuchów.

Była tu także stara lodówka z lat pięćdziesiątych

o zaokrąglonych rogach. Drżała i powarkiwała

głośno. Otworzyłem ją.

Tata przechowywał krew Michaela w butelkach,

starych brudnych butelkach po mleku, wyjętych

zapewne ze stosu leżących w kącie śmieci. Złapałem

wszystkie pięć, rzucałem przez okno po jednej,

mierząc w wielki kamień sterczący z ziemi przy pniu

drzewa.

Trzask, trzask, trzask, trzask...

– Przestań! – Ojciec dosłownie wypluł to słowo.

Kątem oka widziałem, jak mierzy we mnie z kuszy. –

Zabiję cię, Shane, przysięgam, że cię zabiję.

– Tak? No to dobrze zrobiłeś, że wytatuowałeś

background image

moją twarz na piersi. Razem z całą martwą rodziną.

Odchyliłem się gotów do rzutu.

– Mogłem ożywić twoją matkę. Może i siostrę

też. Nie rób tego.

O Boże! Na moment przed oczami zobaczyłem

obrzydliwą czarną mgłę.

– Jeśli rzucisz tę butelkę – szepnął tata –

pozbawisz je jedynej szansy na życie.

Przypomniałem

sobie

Jerome’a,

obwisłe

mięśnie, szorstką skórę, strach i rozpacz w jego

oczach.

Chcesz tu być?

Nie, boli.

Ostatnia butelka krwi Michaela poleciała w

powietrze. Śledziłem jej lot i widziałem, jak rozbija

się, pryskając czerwienią.

Myślałem, że mnie zabije. Może i on myślał, ze

mnie zabije? Czekałem, lecz nie strzelił.

– Walczę w imieniu ludzkości – powiedział. To

był jego ostatni i najlepszy argument. Do tej pory

zawsze na mnie działał. Tym razem jednak

background image

odwróciłem się i spojrzałem mu w oczy.

– Może. Ale sam dawno przestałeś być

człowiekiem – powiedziałem. Minąłem go w drodze

do wyjścia. Nie zatrzymał mnie.

Michael prowadził jak szaleniec. Kurz spod kół

samochodu wznosił się do góry chyba na kilometr.

Po drodze raz za razem pytał mnie, jak się czuję. Nie

odpowiadałem, przyglądałem się tylko wspaniałemu

zachodowi słońca i samotnemu rozpadającemu się

domowi, który niknął w oddali.

Przemknęliśmy

obok

znaku

na

granicy

Morganville, gdzie zawsze stał zaczajony policyjny

radiowóz. Wyprzedził nas i zatrzymał. Michael

zwolnił, zjechał na pobocze, wyłączył silnik.

Podmuch pustynnego wiatru zakołysał samochodem.

– Shane?

– Tak.

– On jest niebezpieczny.

– Wiem.

– Nie mogę tak po prostu zapomnieć. Sam

background image

widziałeś...

– Widziałem – przerwałem mu. – Wiem.

„Ale ciągle jest moim ojcem” – krzyczał

przerażony chłopczyk ciągle we mnie obecny. Jest

wszystkim, co mam.

– Więc co mam im powiedzieć? – spytał

Michael.

– Prawdę – zdecydowałem. Wiedziałem, że jeśli

wampiry z Morganville dopadną go, ojciec zginie

straszną śmiercią; jeden Bóg wie, czy naprawdę sobie

na nią zasłużył. – Ale daj mu pięć minut. Tylko pięć.

Michael patrzył na mnie, a ja nie potrafiłem

powiedzieć, o czym myśli. Znałem go właściwie całe

życie, lecz teraz, przez tę bardzo długą chwilę, był dla

mnie tak obcy jak ojciec.

Umundurowany lokalny gliniarz postukał w

okno od strony kierowcy. Michael opuścił je

posłusznie. Glina nie był przygotowany na obecność

za kierownicą wampira i widziałem, jak szuka

właściwych słów... innych od tych, których użyłby w

przypadku człowieka.

– Nie jechał pan przypadkiem odrobinę za

szybko? – spytał. – Czy coś się stało?

Michael spojrzał na oparzeliny na przegubach

background image

rąk, bezkrwawe cięcia na ramionach.

– Taaa... – powiedział słabo. – Potrzebuję...

lekarza.

Opadł na kierownicę. Gliniarz krzyknął ze

zdziwienia i pobiegł do samochodu, by wezwać

pomoc przez radio. Położyłem mu rękę na ramieniu.

Oczy miał zamknięte, kiedy jednak tak na niego

patrzyłem, wyszeptał:

– Prosiłeś o pięć minut.

– Ale nie szukałem kandydata do Oscara za

drugoplanową rolę męską – odparłem równie cicho.

Michael bezbłędnie grał wampira w śpiączce

przez wymagane pięć minut, a potem oprzytomniał i

udało mu się zapewnić gliniarza oraz załogę karetki,

że wszystko jest w najlepszym porządku.

Opowiedział im też o moim ojcu.

Znaleźli Jerome’a, nadal i na zawsze martwego, z

głową przebitą wystrzeloną z kuszy strzałą ze

srebrnym grotem. Znaleźli leżący obok niego

egzemplarz „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”.

Nie znaleźli śladu po Franku Collinsie.

Nieco później tej nocy, około dwunastej,

siedziałem z Michaelem na progu naszego domu. Ja

ściskałem w dłoni butelkę absolutnie nielegalnego

background image

piwa, Michael dopijał szóstą butelkę krwi;

udawałem, że jej nie widzę. Drugą ręką obejmował

Eve, która zarzucała nas pytaniami w tempie

karabinu maszynowego aż do chwili, gdy wreszcie

osłabła i oparła się o mojego przyjaciela senna i

najwyraźniej szczęśliwa.

A jednak nie wystrzelała całej amunicji.

– Hej – powiedziała, patrząc na Michaela

wielkimi podkrążonymi oczami. – Ale poważnie,

można wskrzesić martwego wampirskim sokiem?

Tak nie powinno być.

Michael omal nie udławił się krwią, którą

właśnie przełykał.

– Wampirskim sokiem? Niech cię, Eve. Dzięki za

troskę.

Dziewczyna

natychmiast

przestała

się

uśmiechać.

– Gdybym nie żartowała, zaczęłabym wrzeszczeć.

– Wiem. – Michael przytulił ją mocno. – Ale to

już koniec.

Siedząca obok mnie Claire do tej pory

background image

zachowywała się bardzo spokojnie. Nie piła –

oczywiście nawet gdyby chciała, i tak byśmy jej nie

pozwolili, miała w końcu zaledwie szesnaście lat – i

prawie się nie odzywała. A także nie patrzyła na

mnie, tylko gdzieś tam, w teksańską noc

Morganville.

Kiedy wreszcie przemówiła, powiedziała:

– On wróci, prawda? Twój tata nie ma zamiaru

zrezygnować?

Spojrzeliśmy na siebie, Michael i ja.

– Nie – przyznałem. – Prawdopodobnie nie ma

zamiaru zrezygnować. Ale trochę potrwa, nim zdoła

się pozbierać. Spodziewał się, że pomogę mu zacząć

tę wojenkę, no i sam przyznał, że czas mu się kończy.

Potrzebuje zupełnie nowego planu.

Claire westchnęła, wzięła mnie pod rękę.

– Znów coś wymyśli.

– Będzie musiał myśleć beze mnie. –

Pocałowałem jej miękkie ciepłe włosy.

– To dobrze – westchnęła. – Zasługujesz na coś

lepszego.

– Mam dla ciebie wiadomość – powiedziałem.

– Już dostałem coś lepszego.

Stuknęliśmy się z Michaelem butelkami.

background image

Wypiliśmy za to, że przeżyliśmy.

Tym razem.

Tanith Lee

Dobre maniery

Gdy tylko go zobaczyłam, wiedziałam.

Przypuszczam, że teraz już każdy z was by wiedział.

Filmy i książki przyzwyczaiły nas do Wampiryzmu

(zużyciem wielkiej litery) do tego stopnia, że

wampira możemy, a w każdym razie powinniśmy

rozpoznać na dwieście kroków. I zacisnąć dłoń na

zaostrzonym kołku...

Lub oczywiście nie zacisnąć.

Zostałam wysłana na Bal Październikowy... to

znaczy przekonana do uczestnictwa w Balu

Październikowym... w Zamku Rekonstrukcja przez

background image

mojego ojca, Anthony’ego. Powiedział, cytuję

dokładnie: „Sądzę, że uznasz to za interesujące”.

– Dlaczego? – spytałam wyzywająco, bo nie tak

chciałam spędzić pierwsze pięć dni miesiąca.

– Ponieważ świat pełen jest Kokersonów. Jeśli

wolisz, Lei, uznaj to za ukoronowanie procesu

edukacji. Dowiesz się, jak funkcjonują ludzie tacy jak

oni.

– Funkcjonują w jakim sensie? Zegara na

przykład czy bomby? – spytałam – Obojętne –

odpowiedział

mój

elegancki,

kochany,

doprowadzający do furii ojciec.

Październik oznacza jesień. Czas płonących

barwami opadających liści, mgieł i snów trwający aż

do Halloween, do zimy. Miałam własne plany i... już

po planach. Tata wie lepiej (problem w tym, że o ile

mogę powiedzieć, rzeczywiście wie).

No więc przyjęłam zaproszenie Kokersonów,

spakowałam się, złapałam pociąg do stacji Chakhatti,

a stamtąd pojechałam taksówką. Prowadził ją facet

naprawdę słodki, wyglądający i mówiący jak wesoły

background image

Tyranosaurus Rex (nie kłamię) w (prawie) ludzkiej

formie.

Nazywam zamek Zamkiem Rekonstrukcja od

samego początku, od chwili kiedy przeczytałam w

gazecie, że sprowadzili budynek, w swoim czasie

zamkopodobny dom, skądś ze wschodniej Europy i

odbudowują go kamień po kamieniu na terenie

wielkiego parku leżącego gdzieś tam, kawałek drogi

od

miasteczka

Chakhatti.

Kokersonowie

oczywiście bardzo bogaci. Jeden z nich wygrał na

loterii jakieś dwadzieścia lat temu. Widziałam ich

zdjęcia. Nie chciałam jechać, ale pojechałam, bo

Anthony uznał, że muszę.

Na wypadek gdybyście po przeczytaniu tego, co

napisałam, uznali, że mój tata to egoista,

manipulator i potwór, czuję się w obowiązku

powiedzieć tu i teraz, że w rzeczywistości wcale nie

jest tak, tylko odwrotnie Już powiedziałam, że zdaje

się... no, wiedzieć wszystko. O wszystkim. Taki już

jest. Mam na imię Lelystra. To imię rodzinne, tylko że

background image

przeważnie nazywają mnie Lei – w każdym razie ci,

których uważam za przyjaciół. Więc mówcie mi Lei

dobrze?

*

– Och, powinnaś zadzwonić, wysłalibyśmy

samochód! Ty jesteś Lelystra? Jakie piękne imię.

Och, do głowy by nam nie przyszło oszpecić je i

skracać do Lei!

Tak mnie powitali Kokersonowie. Rodzina bez

końca. I bez ojca (czyżby uciekł? Ja bym uciekła).

Zębaci opaleni synowie, zębate wypłowiałe córki.

Hałaśliwe ciotki. Wujek jak mroczny satanistyczny

Bill (naprawdę tak miał na imię). Mama, pani

Kokerson, czyli Ariadne, tak miałam obowiązek jej

mówić, przeszło sześćdziesięcioletnia, zbliżała się do

piętnastki. To znaczy miała przeszło sześćdziesiątkę,

ale jakimś cudem pozostała piętnastolatką pod

każdym dokuczliwym względem. Od razu poczułam,

że moim obowiązkiem jest zaopiekować się nią,

odprowadzić jak najdalej od koktajli, jest przecież o

wiele za młoda, żeby choć spróbować któregoś, i

może przedstawić ją jakiemuś młodemu dorosłemu

background image

mężczyźnie.

Pofrunęłam w górę po schodach, czując, jak

strach uzbraja mnie w skrzydła u stóp, i wskoczyłam

za zasłonę słonecznej białej sypialni z łóżkiem

wielkości boiska do softballu.

Próbowałam dodzwonić się do Anthony’ego, ale

spryciarz uciekł mi na jakieś spotkanie. Zostawiłam

mu wiadomość: „Tato, już nie żyjesz”.

Pozwólcie, że opiszę odbudowany zamek.

Mury z czarnego jak węgiel kamienia zdają się

wznosić na setki metrów. Zdobią je wieżyczki,

latarnie, balkoniki, werandy, schody zewnętrzne i

wewnętrzne strome jak zamarznięte wodospady i –

przynajmniej niektóre – równie śliskie. Szyby

okienne są lekko polaryzowane. Z zewnątrz

wyglądają jak przyciemnione okulary, wnętrzu zaś

nadają barwę w dzień błękitnozieloną, w nocy

niebieskofioletową z różowymi gwiazdarni. A

wszystko to w pejzażu całkowicie prywatnym, w

parku pełnym drzew, z jeziorem i jeleniami. W

październiku jelenie ryczą w lesie całą noc. Budziły

mnie niczym syrena przeciwpożarowa niemal

regularnie co pół godziny.

Wszystko to jest czymś w rodzaju gigantycznego

background image

parku rozrywki. I zapewne jest rozrywką,

przynajmniej dla Kokersonów. Rozrywa ich to, jak

wyobrażają sobie siebie. Atmosfera fałszywego

antyku, iluzji starożytności jest tak gęsta, że zaczyna

to wyglądać całkiem poważnie.

No i wszyscy musimy nosić ubrania dostarczone

przez gospodarzy: kobiety powiewne suknie,

mężczyźni gotyckie stroje, nic późniejszego niż rok

1880 i wcześniejszego niż 1694. Wyglądaliśmy jak

uciekinierzy z planu jakiegoś zwariowanego filmu.

Nawet dom wyglądał jak filmowa dekoracja.

Minęły dwa dni i dwie rozbrzmiewające rykami

noce.

W dniu balu wszyscy (a przynajmniej wszyscy

Młodzi Ludzie) spędzili cały ranek i popołudnie w

przymusowej gorącej kąpieli, zostali wymasowani.

wysmarowani

kremami,

wymaniukiurowani

i

wypedikiurowani. Głowy nam wyszamponowano i

ozdobnie uczesano (jak kotom przed wystawą

kotów). Po czym przyszedł czas ubierania się w

najbardziej ekstremalne z dotychczasowych strojów.

background image

Nie mogłam przestać ziewać. Kładłam to na karb

nocnej aktywności hałaśliwych jeleni.

Suknia wybrana dla mnie przez Ariadne była

biała. (Ariadne: „Tak pięknie pasuje do twych

cudownych jasnych włosów”). Włosy mam w kolorze

naturalnym, ale fryzjerowi udało się w jakiś sposób

uczynić je jaśniejszymi... a może zbladły ze strachu?

Skórę też mam jasną. Lubię słońce, lecz nigdy się nie

opalam. W białej sukni znikłam, jakbym nic miała

znaczenia, stałam się czymś w rodzaju gipsowej

figury bez żadnych znaków szczególnych z wyjątkiem

oczu, które dzięki Bogu są bardzo ciemnoszare.

Pomyślałam sobie: „Pójdę na ten bal, zatańczę

kilka

menuetów

i

walców

(cokolwiek

nowocześniejszego było oczywiście wykluczone) i

zniknę z wdziękiem przy najbliższej okazji, a potem

uprę się, że byłam obecna przez cały czas”. Jestem

dobra w tego rodzaju rzeczach. Może manifestuję w

ten sposób egoistyczną troskę o siebie, a może to

łagodniejsza strona mojej natury bierze górę, ta,

background image

która nie chce urażać i ranić? Nie mam pojęcia i nic

mnie to nie obchodzi. Grunt, że ten sposób działa.

Udaje mi się uciec, nie irytując nikogo.

Tak więc zeszłam po wewnętrznych śliskich,

szklanych jak pantofelki Kopciuszka schodach

wprost do sali balowej, która była niczym widziany

od wewnątrz weselny tort, wszędzie cukier puder i

kandelabry jak kiście rodzynek. Rozejrzałam się.

Wtedy dostrzegłam jego.

Po kręgosłupie od dołu do góry przebiegł mi

rodzaj elektrycznego dreszczu, takiego, jaki u kota

manifestuje się zjeżeniem futra.

Jakbym ją wezwała, u mego boku pojawiła się

Ariadne.

– Kto to? – spytałam, udając obojętność. –

podoba mi się jego kostium.

– Prawda, że wspaniały? Ale jestem pewna, że

zauważyłaś także, jaki jest przystojny – zachwyciła

się.

– Owszem, dobra twarz – przyznałam spokojnie.

– I doskonałe męskie ciało. Silne jak u tancerza.

A jego włosy...

– Naprawdę są tak długie czy to peruka?

– Nie. To wszystko jego. Zresztą zazwyczaj

background image

Anghel je wiąże. Wygląda tak romantycznie, prawda?

Nie dziwię się, że od razu zwróciłaś na niego uwagę.

Muszę cię jednak ostrzec, Lelystra, on jest zimny jak

lód. Zimny jak... – szukała w pamięci jeszcze bardziej

kriogenicznego rzeczownika.

– Jak bardzo zimny śnieg? – poddałam usłużnie.

– Nooo... eee... właśnie. Najzimniejszy z zimnych

śniegów. Wszystkie trochę oszalałyśmy na jego

punkcie, moje dwie córki strasznie się w nim

zadurzyły, a on jest dla nas tylko grzeczny. Ale

Anghel towarzyszył dwóm gwiazdom filmowym.

Zawsze jest potrzebny. Przyjechał zaledwie godzinę

temu.

– Naprawdę?

– Proponowali mu, żeby zagrał siebie w tylu

filmach...

– Ale zawsze chłodno i uprzejmie odmawiał –

dokończyłam, starając się nie zdradzić śladu irytacji

w głosie. Oczywiście nigdy by nie przyjął żadnej roli

w żadnym filmie. Wystarczyło raz na niego spojrzeć,

aby wiedzieć, że nie zerwie się z łóżka o świcie, nie

pojawi na planie w blasku słońca.

Był wcieleniem Wampiryzmu.

W tej chwili ktoś zawołał Ariadne. Odpłynęła

background image

przez morze ludzi tańczących polkę.

Anghel (imię doskonale się nadające na zaklęcie

przy odprawianiu czarów) mógł mieć od dwudziestu

do sześciuset lat lub więcej. Wyglądał na jakieś

dwadzieścia dwa. Włosy miał czarne, jakby wymył je

w nocy za oknem. Oczy jeszcze czarniejsze. I był

blady, niewątpliwie bledszy ode mnie. Nie, nie

stosował makijażu. Jego przystojna... nie, piękna

twarz wydawała się także okrutna. Oczywiście taką

przybrał maskę, by trzymać nas wszystkich z dala od

siebie. A gdybyśmy się zbliżyli. mieliśmy być

oczywiście

odpowiednio

zaniepokojeni

i/lub

onieśmieleni, podczas gdy on spokojnie wybierałby

sobie ofiarę na ten dzień, a może nawet na weekend.

Oczywiście raczej nie na dłużej, ponieważ również

oczywiście nie zabił nikogo przez picie jego krwi. Być

może jego towarzyszki nie plotkowały albo może

sprawiał, że „zapominały” o tym, co zaszło, ale gdyby

któraś nie wróciła do domu, wiadomość o tym

rozeszłaby się szeroko. Miał na sobie uroczy kostium

jakiegoś europejskiego arystokraty z XVIII wieku,

background image

cały

czarny,

o

czym

chyba

niepotrzebnie

wspominam, haftowany, a także wysokie czarne buty

błyszczące stalowymi klamerkami i płaszcz z

mankietami ze śnieżnobiałej koronki (być może

odpowiadającej jego temperamentowi).

Nie sposób się było pomylić!

Czułam, że powinnam wiedzieć, że on tu będzie.

Powinnam zostać ostrzeżona. Być może za bardzo

przejęłam się swą ignorancją.

A jednak coś, niemal oburzenie, kazało mi

zwlekać. Nikt z obecnych nie zdawał sobie

najwyraźniej sprawy, z kim ma do czynienia,

fascynację

osobą

przypisując

wyłącznie

jej

niewątpliwej urodzie. Musiałam także założyć, że od

czasu do czasu, choćby i wyłącznie po zmroku,

background image

widywano go w stroju bardziej współczesnym, a tak

szczerze, to choćby rzeczywiście wiązał włosy,

wkładał dżinsy i czapeczkę reklamującą Chakhatti

Arrows, i tak byłby mniej więcej tak niewidoczny w

tłumie jak orzeł w klatce z gołębiami.

Nie wstydzę się tego, co zrobiłam potem.

Czułam, że to moje prawo i obowiązek. Jeśli wszyscy

tu byli ślepi, to przynajmniej ja nie. Och, nie jestem

nikim tak wspaniałym jak zabójczyni wampirów, nie

ja. Jeśli spodziewaliście się, że teraz będzie o kimś

takim, to przepraszam. Nie, jestem tylko wścibską

osiemnastoletnią kobietą, która czasami – no

dobrze, często (dzięki, tatku) – bierze się za coś

odrobinę zbyt poważnie i kiedy przyjęła wyzwanie,

nienawidzi przegrywać. No więc, drogi czytelniku...

poszłam za nim.

Na parkiecie niczym lodowisko tysiąc stóp

tupało, przebierało i potykało się o siebie, orkiestra

grała, świeciły kandelabry. A ja prześlizgiwałam się

przez tłum niczym pantera, w porządku, biała

pantera, tropiąc groźnego pana Anghela, którego

nazwiska nie znał chyba nikt (tu i tam próbowałam

zasięgnąć o nim jakichś informacji).

background image

Najpierw zatańczył walca z zachwyconą tym

faktem dziewczyną, która słaniała się w jego

ramionach; nie była już taka zachwycona i nie

słaniała się, kiedy zostawił ją dla innej (nieco później

wpadłam na sporą grupkę wyprowadzonych z

równowagi młodych dam, gniewnych, rozżalonych, a

nawet szlochających... i planujących, jak tu skusić go.

by do nich powrócił).

Przetańczył może dziesięć tańców z może

dziesięcioma dziewczętami. Wybredny chłopak,

prawda? Oczywiście jego partnerki, choć o tym nie

wiedziały, wygrywały na tym, że to nie je wybrał na

towarzyszki wieczornej uczty.

Zauważyłam, że tańczy zdumiewająco dobrze.

Zastanowiłam się przelotnie, czy równie dobry byłby

w klubie, i uznałam, że tak, oczywiście. Wampiry są

wręcz stworzone do tego, by świetnie się poruszać.

To ich cecha rasowa.

On sam z siebie nawet mnie nie zauważył, już się

o to zatroszczyłam. Jak już wspomniałam, w całkiem

błyskotliwy sposób potrafię sprawiać wrażenie, że

jestem, kiedy mnie nie ma. Odwrotnie też nieźle mi

wychodzi. Widziałam, jak od czasu do czasu rozgląda

się, przez dosłownie ułamek sekundy wyglądając

background image

nieco

niepewnie.

Nie

byłby

Wcieleniem

Wampiryzmu, gdyby nie wyczuwał, że ktoś jest na

jego tropie. Ale też orientowałam się, że tak

naprawdę nikt mu w żaden sposób nie zagraża, nie

jest w stanie zagrozić. Jego szaleńczo oczywista

wampiryczność była najlepszym maskowaniem. Był

jak aktor doskonale obsadzony w roli wampira.

Pragnący przekonać wszystkich, że nim właśnie jest.

Prawdziwy wampir obciąłby przecież włosy, przebrał

się w łachmany i trzymał cienia.

Cała ta zabawa, on pośrodku sceny, ja tropiąca

go w ukryciu, trwała jakieś dwie godziny.

A potem ją znalazł.

Najpierw poczułam się bardzo zaskoczona,

potem trochę mniej. Dziewczyna zwracała na siebie

uwagę strojem i makijażem, włosy otaczały jej głowę

jak zloty neon. Była całkiem ładna, ale wystawiała się

na pokaz jak rozwiana flaga. Idealny wybór. Uważała

się za Gwiazdę Nocy i sporo osób zdołała przekonać,

że nią właśnie jest. Niewielu miało więc prawo

background image

wątpić, że jego też.

Otoczony zazdrością pomnożoną już teraz przez

siedemdziesiąt kilka, gładko sprowadził dziewczynę z

parkietu. Znikli w dole kolejnych lodowych schodów,

schodzili coraz niżej i niżej, aż skryła ich aksamitna

kotara nocy.

Trudniej było teraz na nich polować, zwłaszcza w

bieli, bo ciemność była ciemnością mimo półksiężyca

wstającego ponad jeziorem. A jednak tu także

potrafiłam

się

ukryć.

Promień

księżyca

przedzierający się wśród krzaków, blond jeleń

przeskakujący od drzewa do drzewa, chwilowe

złudzenie. To byłam ja. (No dobrze, już lepiej się

przyznam. Anthony wszystkiego mnie nauczył. Ale

miałam naturalny talent).

Ani on, ani ona nie wykazali się oryginalnością

przy wyborze miejsca spoczynku, lecz jak sądzę, jeśli

masz wielkie jezioro niczym polerowana srebrna

taca. a dookoła tło z mroku, po prostu musisz wybrać

background image

granicę między jednym i drugim. Co oznacza być

może że Anghel Wampir był romantyczny. Musiał

kupić swą legendę. Całą. I jeszcze więcej.

Obserwowałam ich długą chwilę, gdy siedzieli na

ławeczce nad wodą. Rozmawiali, on cicho, ona... no

cóż, ona miała głos piskliwy i raczej donośny. .. Ojej!

– powtarzała i: „Co wtedy zrobiłeś?”. Jego słowa też

słyszałam, mam wyczulony słuch, stąd wiem, że

brzmiały jak kwestie z filmu. Całkiem niezłe kwestie,

ale jednak z filmu. Opowiadał o swym trudnym

życiu, o książce, którą zamierza napisać, cytował

trochę poezji. Byrona i Keatsa, i choć na ogół kiedy

mężczyźni to robią, nic im nie wychodzi, w jego

ustach cytaty brzmiały całkiem imponująco. To

wszystko jednak było przedstawieniem, blagą, fikcją.

Chodziło o niego, o Wcielenie Wampiryzmu – grał

rolę, którą sam sobie wymyślił i do której sam

napisał bardzo przyzwoity scenariusz. Pomyślałam

nawet, czy pozwala sobie spać za dnia w grobie. Jeśli

tak, to w bardzo wygodnym, z kryształowym

kielichem czystej wody przy boku...

I zupełnie niespodziewanie, bo choć wiedziałam,

co nastąpi, jakoś nie przewidziałam dokładnie kiedy,

zobaczyłam, że pochyla się ku partnerce.

background image

Pomyślałam: „Czy ona jest naprawdę zbyt głupia,

by wiedzieć, że to nie będzie zwykły pocałunek?”.

Jasne. Sama idea wampiryzmu jest taka

romantyczna. Ale nie wtedy, kiedy rzeczywiście

pomyślisz o tym, co robią wampiry. Wampiry gryzą.

A jeśli nie chcesz, żeby cię gryziono, jeśli tego nie

oczekujesz, mamy do czynienia z napaścią, takie to

proste. Napadają na ciebie, a potem kradną ci krew.

No bo znowu jeśli nie chcesz z własnej

nieprzymuszonej woli dostarczyć im pożywienia, to

przecież mamy do czynienia z kradzieżą. Co jedno i

drugie czyni z wampira? Czy muszę nazwać go

bandytą?

Kiedy on się poruszył, poruszyłam się i ja.

Pobiegłam w ich kierunku biała jak krem waniliowy.

Mój głos uczyniłam jeszcze bardziej piskliwym,

bardziej przenikliwym niż jej, co wymagało

niebagatelnego wysiłku.

– Och, cześć! Chyba wam nie przeszkadzam?

Bardzo przepraszam, ale całkiem się zgubiłam, tu

wszystko jest takie strasznie wielkie, prawda? Nie

przeszkadza wam chyba, że przysiądę na chwilę na

tej uroczej ławeczce? Wiecie, chodziłam w kółko

godzinę albo jeszcze dłużej. Gdzie się podział ten

background image

zamek? Az trudno uwierzyć, że człowiek może zgubić

coś tak wielkiego. No ale...

Opadłam na ławkę obok nich z westchnieniem

dobitnie świadczącym o tym, że przez dłuższy czas

się stąd nie ruszę.

Oboje gapili się na mnie wytrzeszczonymi

oczami Dziewczyna była oczywiście wściekła, on też

wyglądał na wściekłego, lecz jeszcze bardziej na

kogoś, kto właśnie otrzymał odpowiedź na gnębiące

go od kilku godzin pytanie. Nie miałam wątpliwości,

że odpowiedz ta brzmi: „Oczywiście! To ta biała

gipsowa lalka mnie śledziła!”

Mijały chwile, a nie przemówił ani on, ani ona

Każdy z wyjątkiem postaci, którą postanowiłam grać.

choćby miał skórę nosorożca, zrozumiałby, że

monsieur et mademoiselle pragną tylko tego, by

zostawiono ich samym sobie.

Ale to nie ja!

– I co sądzicie o balu? – spytałam radośnie. –

Nie uważacie, że jest po prostu boski?

– Więc dlaczego – powiedział na to głosem

cichym, mrocznym, okropnym – nie wrócisz, żeby

się tak dobrze bawić?

Spróbowałam wywabić go z kryjówki.

background image

– Przecież powiedziałam. Widzisz, po prostu

zabłądziłam.

– Bardzo wątpię. Jeśli pójdziesz tą ścieżką,

ścieżką, którą zdaje się właśnie tu przyszłaś, za

chwilę zobaczysz dom. Nie sposób go nie zobaczyć!

– Naprawdę? – westchnęłam, udając zdumienie.

Neonowa chwyciła go za ramię; odwrócił głowę,

obrzucił ją gniewnym spojrzeniem. To ona musiała

mieć skórę nosorożca, bo nie zorientowała się, jak

straszny jest jego gniew.

– Chodź, skarbie – powiedziała rozzłoszczona. W

jej wykonaniu „skarbie” rymowało się z „bierz mnie”.

– Wynośmy się stąd.

W tym momencie pojawił się jeleń, przecisnął się

wśród drzew rosnących wzdłuż brzegu jeziora

niewiele ponad pięć metrów od nas. Był cichy jak

duch, a potem już nie był cichy, przed jego

wspaniałym porożem i łbem posrebrzonym blaskiem

księżyca gałęzie rozchylały się, szeleszcząc i pękając z

trzaskiem. Jego oczy zabłysły zielonym, jakby

elektrycznym blaskiem.

I zaryczał.

Był to dźwięk wręcz miażdżący, kiedy dobiegał z

daleka, zaś z bliska powinien wywoływać

background image

nieprzytomną panikę. W każdym razie taką miałam

nadzieję,

kiedy

siłą

umysłu

przywabiałam

stworzenie, jedno z tych stworzeń, do nas trojga nad

jezioro. Okazało się wspaniałe, zechciało zrobić mi

grzeczność. Neonowa poderwała się na równe nogi.

Jej oczy... i włosy... oszalały. Wrzasnęła. Uciekła.

Zostawiła nas, jego też. Przebiegła pędem kawałek

drogi nad wodą, po czym znikła w lesie.

On się oczywiście nie poruszył.

Ja też.

Za to jeleń najpierw prychnął przez swój

wspaniały rzymski nos, potem grzebnął kopytem

ziemię, tylko raz, jakby chciał powiedzieć: „Jesteś mi

winna przysługę, Lei”, odwrócił się i znikł w mroku

pośród cieni.

A on znów przemówił.

– Więc to też potrafisz?

– Przepraszam, co?

Westchnął głęboko, wstał, zwrócił ku mnie swój

elegancki czarny aksamit. Jego czarne włosy

background image

zafalowały.

– Widocznie zostało to zapisane w betonie –

powiedział. – Ty sprowadzisz na mnie zgubę.

– Eeee... – powiedziałam bardzo melodyjnie –

Mam na imię Lei.

– Nie bawmy się w te gierki. Wiem, że

rozpoznałaś mnie od razu, na pierwszy rzut oka, w

domu. Powiedz mi Lei, kiedy nadjedzie kawaleria?

I znów obdarzył mnie złowrogim spojrzeniem

tych swoich mrocznych oczu. Ku swej wielkiej

irytacji stwierdziłam, że nie jestem na nie

przygotowana. A przecież powinnam być, prawda?

Nie jestem kompletnie głupia, jak Neonowa.

– Nie zechciałby pan usiąść? – spytałam.

– By przedyskutować sytuację? Doskonale.

Nie usiadł jednak. Stał blisko mnie. Okazało się,

że jestem wręcz przesadnie świadoma jego bliskości,

ale z tym powinnam sobie poradzić bez problemu.

ponieważ znałam jego moc, nim jej doświadczyłam, a

na kogoś jak ja przygotowanego moc ta nie może i

nie powinna wywierać żadnego wpływu.

Przez dłuższą chwilę zatem po prostu staliśmy w

milczeniu. Księżyc srebrzył taflę jeziora, lśnił jak

stary dolar.

background image

I wreszcie spojrzałam na niego spod oka.

Wyglądał wspaniale, zadumany, smutny. A potem

był już tylko smutny. Jak dziecko, któremu zdechł

pies i nawet po dziesięciu latach nie jest w stanie o

nim zapomnieć, bo nigdy nie zapominamy o tych,

których kochamy. Tego rodzaju rzeczy.

– Mam ci powiedzieć, jak to się stało... jak

stałem się tym, kim jestem?

Tym pytaniem przerwał milczenie. Ja i tak

słyszałam większość tego, co nazwałam „jego

tekstem”. Oczywiście nie było w nim nic o

wampirach, a wiele o starych rodowych waśniach i o

jakimś rzuconym na „przodków” przekleństwie, w

które podobno sam nie wierzył. Urodził się na

pograniczu Francji, w górach, w arystokratycznej

rodzinie, która straciła wszystko w ostatniej dekadzie

XVIII wieku. Uciekł od niej i teraz mieszkał w

jednym pokoju w Chakhati (czyli na zapadłej

prowincji), ubogi pisarz nocami pracujący jako

kelner lub lejący paliwo do samochodowych baków

na stacji benzynowej. Oczywiście ta mieszanina

egzystencjalnych

wampirskich

smutków

background image

z

koniecznościami dnia codziennego była dęta (jak by

to określił tata).

Zaryzykowałam przypuszczenie.

– Pańska rodzina jest bogata, zapewne ma coś

wspólnego z wielkim biznesem. Mieszka tu i pan się

tutaj urodził. Otrzymał pan doskonałe wykształcenie,

chodził do najlepszych szkół, ale przerwał pan naukę,

kiedy odkrył swe... jak by to powiedzieć... prawdzie

powołanie? Jednak rodzina nadal wspiera pana

finansowo, bo wierzy w to, co jej pan powiedział: że

studiuje, by zostać pisarzem.

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem płonących

oczu.

– Nieźle. Choć w rzeczywistości otrzymałem

spadek wystarczający, by przeżyć. Od ciotki. Zawsze

miałem ją za szaloną, ale w istocie była tym... kim

jestem ja... była...

– Wampirem – dokończyłam.

– Muszę zakładać – mówił dalej, zaciskając i

prostując dłonie, być może wyobrażając sobie, że

mnie dusi – że nie wierzysz w istnienie wampirów.

Mam na myśli sens mitologiczny. Tylko wyobrażasz

sobie, że jestem niebezpieczny.

background image

– Kolejny błąd. Wiem, że prawdziwe wampiry są

najzupełniej rzeczywiste. I wiem, panie Anghel, że

pańskie miejsce jest pomiędzy nimi. Doskonale pan

do nich pasuje.

– Ludzie zazwyczaj deprecjonują moje...

zainteresowania... uważając je za wytwory fantazji.

Skupiłam wzrok na jeziorze, on za bardzo mnie

rozpraszał.

– Jedyne co można tu uznać za wytwór fantazji –

powiedziałam rzeczowo, spokojnym głosem, który

napełnił mnie dumą – to wynikające z pańskich stów

całkowite niezrozumienie tego, z czym wiąże się

bycie wampirem.

– Jakieś tajemnicze stowarzyszenie... znany

tylko nielicznym szyfr... – powiedział najzupełniej

poważnie.

– Nie. Prawdę mówiąc, jest odwrotnie. –

Odwrócił się, czułam na sobie jego spojrzenie.

Przykuwające, ale nie pozwoliłam sobie na reakcję. I

kierując te słowa wprost do jeziora, powiedziałam

jeszcze: – Powinien pan z kimś porozmawiać. Jeśli

ma pan tak poplątane w głowie, jak sądzę, potrzebuje

pan pomocy.

Usłyszałam gorzki, bardzo gwałtowny śmiech.

background image

– Jasne. Masz na myśli psychiatrę.

– Powinien pan – dokończyłam spokojnie –

porozmawiać z moim ojcem.

Tym razem w jego oczach było tylko zdumienie.

– To żart, prawda?

– Panie Anghel...

– Mogłabyś dać sobie spokój z tym panem? Jak

myślisz, ile mam tych pieprzonych lat?

– Może nawet i tysiąc, i nie, to nie jest żart.

Mówię najzupełniej poważnie. Jeśli chcesz, mogę

wprowadzić cię na ścieżkę odkupienia za pomocą

zaledwie dziewięciu prostych pytań. Ty musisz tylko

na nie odpowiedzieć. Szczerze.

Nasze oczy wreszcie się spotkały. Pomyślałam...

doskonale. Pomyślałam jednym złotym rozbłyskiem

pustki. Ku mej wielkiej uldze okazało się, że mogę

mówić, i to nie ochrypłym głosem, lecz rzeczowym i

ostrym jak trzask bardzo spieczonej grzanki. W ten

sposób załatwia się interesy i w ten sposób zadałam

swoje dziewięć pytań.

– Pierwsze pytanie brzmi: czy odbijasz się w

lustrach

lub

jakichkolwiek

background image

płaszczyznach

odbijających światło?

– Teraz już nawet nie patrzę na nie. Oczywiście,

że się nie odbijam. Jestem nieśmiertelny, nie mam

duszy czy jak tam to nazwać. Więc koniec z

odbiciem. Tej nocy, kiedy zdałem sobie z tego

sprawę, wyrzuciłem wszystkie lustra. W związku z

tym przy goleniu posługuję się wyłącznie dotykiem.

Jestem w tym dobry, zręczny. Jakby to była część

tego, kim jestem, co mogę teraz robić. Tak samo

potrafię znikać, nawet idąc pustym chodnikiem...

tego typu rzeczy.

– W porządku. Drugie pytanie: znosisz światło

dnia?

– Chyba sobie ze mnie żartujesz! A jak myślisz?

Wyglądam, jakbym uciekł ze szpitalnego oddziału

poparzeń? Tak, raz zdarzyło mi się popełnić ten błąd.

W zimie. Spacerowałem sobie w jasnym świetle

dnia... przez jakieś pół godziny. Bąble wyskoczyły mi

wszędzie, nawet pod ubraniem. Musiałem się kryć

przez trzy noce. Skóra... skóra odpadała całymi

płatami. Nie, nie znoszę światła dnia. Dla mojego

gatunku wschodem słońca jest zachód słońca.

– Pytanie trzecie: ile masz lat?

background image

– Niedługo kończę dwadzieścia dwa. Żeby być

dokładnym, w przyszłym tygodniu. Będę żył

wiecznie, ale... ta sprawa... to się zaczęło szesnaście

miesięcy temu.

– Pytanie czwarte...

– Zaczekaj chwilę...

– Pytanie czwarte... – umilkłam, lecz tym razem

mi nie przerwał. Tylko patrzył na mnie tymi

żałosnymi czarnymi oczami. – A więc pytanie

czwarte: czy przyjmujesz, pijesz ludzką krew? Czy

ona jest twoim pożywieniem?

– Tak. O czym zresztą doskonale wiesz. Przecież

dlatego nam przerwałaś, prawda? Przerwałaś mnie,

bo chciałem utoczyć krwi i pożywić się nią.

– Pytanie piąte... – zaczęłam, a on westchnął.

Nic więcej. – Czy żywisz się czymś oprócz krwi?

– Nie. To znaczy woda jest w porządku... albo

kieliszek wina. Piwo i cola też. Płyny mogę

przyjmować, ale niczego więcej nie zaryzykuję.

– Więc po raz ostatni jadłeś...

– Szesnaście miesięcy temu. I od razu

zwymiotowałem.

– Żywisz się więc włącznie krwią. Prowadzi nas

to do pytania szóstego: jak często?

background image

– Raz na tydzień. Mniej więcej. Mógłbym

poradzić sobie bez krwi nawet miesiąc, gdybym

musiał, ale wtedy nie potrafiłbym już myśleć o

niczym innym.

– To jak zabawa z tak zwanymi narkotykami

rekreacyjnymi, tak?

– Nie wiem – powiedział chłodno. – Nigdy nie

próbowałem.

– Świetnie. Pytanie siódme: czy potrafisz

zmieniać kształt? To znaczy, czy możesz prawić, że

wyglądasz jak coś innego, powiedzmy jak zwierzę

albo nawet jakiś przedmiot?

– Tak. – Przyznał się do tego ze wstydem, jakby

uznał, że się chwali, a wcale nie chciał się chwalić. –

Potrafię wyglądać jak wilk. To najłatwiejsze. Ale raz

no... raz zmieniłem się w... w budkę telefoniczną.

Wybuchłam śmiechem. Nic nie potrafiłam na to

poradzić.

– Czy ktoś... czy ktoś próbował wejść i

zadzwonić?

Uśmiechnął się. Uśmiech też miał piękny.

– Owszem. Ale drzwi się nie otworzyły.

Z

wysiłkiem

background image

powróciłam

do

ponurej

rzeczywistości.

– Pytanie ósme: czy kiedyś kogoś zabiłeś,

Anghelu?

– Mój Boże, nie! Nie, nie zabiłem... jestem

ostrożny. Wystarczająco złe jest bycie kimś takim jak

ja. Nie chcę jeszcze zostać mordercą.

Oboje staliśmy, a ja nie miałam pojęcia, kiedy

wstałam.

– Pytanie dziewiąte – oznajmiłam. – Ostatnie.

Jak się dowiedziałeś, że jesteś wampirem?

– Ja się dowiedziałem? Cóż... już wcześniej

miałem podejrzenia, że my, rodzina... że mamy ten

właściwy... gen. Przypuszczam, że to jest gen. Inne

rodziny mają gen rudych włosów, jakiejś szczególnej

alergii... Wiem, jak to jest w książkach, w filmach:

ktoś ci to robi, wypija twoją krew, zmienia cię w

wampira takiego jak on. To się nie dzieje w ten

sposób. Mówiłem ci już, że moja ciotka... że sam

odkryłem... że ona jest wampirem. Jej chyba się

wydawało, że oszalała. Wszyscy tak traktowali to

wszystko, co w niej było dziwne: unikanie słońca,

background image

niejedzenie, tego rodzaju sprawy. Nim to wszystko

jakoś połączyłem, nie żyła już od dwóch lat Mnie

pozostawiła spadek. Jakby wiedziała, że będę taki

sam. Więc zdołałem sobie wszystko poukładać. Ale

najpierw wcale nie wierzyłem. Powiedziałem ci. że

chcę... że chciałem zostać pisarzem. Zacząłem o tym

pisać, o swoim życiu, gdybym był... kiedy zostałem

wampirem. Próbowałem jakoś się w tym odnaleźć.

– A potem – ciągnął – na jakimś party na

Manhattanie poznałem dziewczynę. W jednym z

magazynów przeczytała moje opowiadanie, takie

naprawdę drastyczne, i chciała, no... chciała to ze

mną przeżyć. Przeraziłem się, ale wiesz, kiedy jestem

przerażony, czasem muszę to zrobić. Udowodnić

sobie, że mogę. No więc zrobiliśmy to. Nawet jej nie

bolało. Dla mnie to ważne, żebyś zrozumiała.

Rozkoszowała się każdą chwilą i mówię ci, miałem

później problemy, żeby ją od siebie oderwać. A dla

mnie... dla mnie coś się zmieniło. Napiłem się krwi i

było już inaczej. Było tak, jakbym... – zawahał się

wpatrzony w jezioro i w księżyc – ... jakbym znalazł

kogoś w sobie, spotkał prawdziwego siebie... innego,

niż myślałem, że jestem. Nie byłem lepszy, ale

wszystko... pasowało. Wyszedłem z mieszkania.

background image

Wszystko: miasto, ulice... żyło... i ja żyłem w sposób,

którego nigdy nie zaznałem. Dopiero teraz. Mam

nadzieję, że zaczynasz mnie rozumieć? Chociaż

wiem, nie potrafię tego wyjaśnić. Mogę pisać

słowami, używać ich, sprawiać, żeby działały jak

chcę, ale jeśli o to chodzi, nie potrafię znaleźć słów.

Wrażenie miałem takie, jakbym wyszedł, choć nie z

pokoju, tylko z ciemnej jaskini. Całym moim

światem była jaskinia, a teraz zapłonęły światła,

otoczył mnie prawdziwy świat i był wszędzie

dookoła, nawet we mnie. Na zawsze.

– No tak... – mówił. – Odpowiedziałem na

wszystkie twoje pytania, więc teraz pozostaje mi

tylko czekać, aż pojawi się twój ojciec ze swymi

ludźmi i wykończy mnie. Mam rację, Lei? Nazwisko

na wizytówce to kłamstwo, prawda? Tylko jedno

mnie dziwi: czy nie Powinno brzmieć „Anthony Van

Helsing”?

Potrząsnęłam przecząco głową.

– Ależ skąd, z całą pewnością nie. Na wizytówce

masz nasze rodzinne nazwisko, także moje.

Był zdziwiony. Smutny, zdziwiony i dzielny,

gotów

na

background image

spotkanie

z

okrutną,

krwawą

antywampirską śmiercią, na zaostrzone kolki i

wieśniaków z pochodniami gotowych spalić go

żywcem.

Chyba ten obraz sprawił, że poczułam się za

niego odpowiedzialna, zapragnęłam wziąć go w

ramiona.

Tak czy inaczej właśnie w tej chwili roześmiał się

zupełnie

innym

śmiechem,

jedwabistym

i

mrocznym... i znikł. A w jego miejscu pojawił się

wielki czarny wilk wielkości angielskiego mastyfa, o

ślepiach niczym rubiny. I też zdawał się śmiać. Ale w

następnej sekundzie odskoczył, obiegł jezioro i znikł.

A jaki był mój następny ruch?

Po prostu stałam i przeklinałam się najgorszymi

słowy. Wiedziałam, że Anghel nie kieruje się ani do

domu, ani do miasta. Znikł, porzucając nie tylko swą

background image

ludzką formę, lecz także życie i świadomość tych.

których niedawno poznał. Choć wszystko co mi

powiedział, było bez wątpienia prawdą, poczuł się

zagrożony moimi artystycznie snutymi, idealnie

przemyślanymi planami i planikami i po prostu

znikł. Straciłam go. Jeszcze gorzej: sprawiłam, że on

stracił ostatnią szansę na wolne i bezpieczne życie w

szalonym świecie, który odkrył i zobaczył we

właściwych barwach zaledwie szesnaście miesięcy

temu. Brawo, Lei! Sprytna, chytra, bezbłędna jak

zawsze, głupia, cholernie tępa Lei.

Mój ojciec jest lekarzem. Radzi sobie z

chorobami umysłu i ciała. Przyjmuje najróżniejszych

pacjentów Jest dobry.

Wybrał tę pracę – i sam się do tego przyznaje –

ponieważ udało mu się wyleczyć siebie i jeszcze

jednego z członków rodziny z groźnej, zagrażającej

życiu

choroby

umysłowej.

Jego

nazwisko,

najzupełniej

prawdziwe,

background image

wywołuje

mnóstwo

komentarzy, ale odkrył, a ja odkryłam to samo po

nim, że ogólnie wywołuje tylko zaskoczenie i

rozbawienie, a niczego nie zdradza. To tak jak z

maskowaniem, o czym wspomniałam wcześniej.

Wampiryzm nie jest chorobą. Nie jest

opętaniem, nie jest rzuconym przez kogoś urokiem,

nie jest robotą diabla. To tylko wynik rozwoju. Bo

ludzka rasa rozwijała się i będzie się rozwijać.

Supermani i Batmani... oni już są wśród nas.

Wampiry – czy też ci, których przyjęto nazywać

wampirami (samo słowo wywodzi się chyba z Turcji i

oznacza kogoś w rodzaju „czarodzieja”) – to tylko

podgatunek tej rodzącej się superrasy. Obserwujemy

je na kinowym ekranie, czytamy o nich w książkach,

ale większość z nas nie myśli raczej o tym, że któryś z

nich może usiąść obok w metrze.

Wampir ma następujące cechy: dorasta, lecz

pozostaje młody przez bardzo długi czas, czasami

przez wieki. Nie potrzebuje jedzenia i picia, chociaż

może przyjmować jedzenie i picie w niewielkich

ilościach, jeśli chce. Skorzystanie z ludzkiej krwi

może dać mu świadomość samego siebie i tego, kim

background image

jest, ale tylko dlatego, że już kupił sam pomysł. To

znaczy, że myśli, że tak będzie, więc tak jest. I

rzeczywiście, tam gdzie wampiry uświadamiają sobie

prawdę o sobie bez napadów i kradzieży, poznają ją

głębiej,

dokładniej,

nie

niszcząc

siebie,

a

przynajmniej nie w tym stopniu. Ujmijmy to w ten

sposób: pożądają krwi, ponieważ na jakimś poziomie

już uświadomiły sobie, że są wampirami.

Przyjmowanie krwi nie jest więc konieczne.

Konieczne jest tylko stawienie czoła faktom.

Żywienie się krwią, czy też picie krwi, jest

zbędne. Ludzie nie są przeznaczonymi im ofiarami,

ich krew nie jest głównym pożywieniem wampirów.

Żaden wampir na tym świecie nie musi pić krwi. Tak

samo jak nie musi jeść normalnego jedzenia,

normalnie pić. Tak więc uczta Krwi ma ten walor

(jeśli to właściwe słowo), że czasem wstrząsa nimi i w

ten sposób budzi świadomość. Uwierzcie mi, kiedy

powiem, że wampiry to także rani gdzieś głęboko.

background image

Ale jeśli nie jesteś wampirem, przyjęcie krwi nic ci

nie da. Zero. To znaczy nie obdarzy cię zdolnością

zmiany kształtu, znikania ludziom sprzed oczu, że

już nie wspomnę o dożyciu trzysta czterdziestych

dziewiątych urodzin. Och, no i oczywiście żaden

wampir nie jest w stanie zamienić kogoś w wampira,

pijąc jego krew. Naturalnie jeśli nie miał do

czynienia z kimś, kto już był wampirem.

Jeśli zatem chodzi o krew, to jej znaczenie polega

głównie na nieporozumieniu. Nie ma ona nic

wspólnego z piciem ani jedzeniem, z kielichami i

półmiskami na obiadowym stole świata. Ważna jest

linia krwi. jak powiedział Anghel: geny. Jeśli

otrzymałeś ten gen, to go po prostu masz. Jesteś

wampirem, Istotą Krwi. Pewnego dnia budzisz się i

wiesz, nawet jeśli nie wiedząc, dożyłeś pięćdziesiątki.

Patrzysz w lustro (tak. dobrze powiedziałam, lustro) i

myślisz: przecież ciągle wyglądam na dwadzieścia

dwa lata, jak to możliwe?

Bowiem wampiry odbijają się i w lustrach, i we

wszystkich odbijających powierzchniach. A także

rzucają cień. Mogą nawet spacerować przez cały letni

dzień w palących promieniach słońca. Jasne, nie

opalą się, ale i nie usmażą. Chyba że przeszły pranie

background image

mózgu w ciągu setek lat propagandy w formie legend

i wierzą, że się usmażą.

Rozumiecie,

wszystko

to

jest

chorobą

psychosomatyczną. Wydaje się rzeczywiste, tak

rzeczywiste, że pojawiają się symptomy jak w

przypadku

każdej

poważniejszej

choroby

psychosomatycznej. Bywa i tak, że zdolności

wampira obracają się przeciw niemu, tylko

wzmacniając mit. Wampir może się wydawać

niewidzialny, a więc w pewien sposób jest

niewidzialny. Dostaje także poparzeń, szuka wielkiej

skrzyni, żeby mieć gdzie spać, napada niewinnych

ludzi, odbiera im krew. Kiedy jesteś wampirem,

możesz wymiotować, czując czosnek, i tracić

przytomność na widok co ważniejszych symboli

religijnych. Tylko że to nie jest prawdziwe. To

jedynie poczucie winy. Wampiry wiedzą, że są

background image

istotami wyższymi. Przeraża je to, więc nieświadomie

próbują założyć sobie łańcuchy. Nikt nie jest dla nas

twardszy niż my sami dla siebie. Wystarczy zacząć.

Z innych rzeczy: wampiry są w stanie żyć

wiecznie. Może. Ale żeby je zabić, nie musisz

koniecznie użyć osinowego kołka czy ognia.

Wystarczy

wampira

zastrzelić,

niekoniecznie

specjalną kulą. Wampiry są długowieczne, nie

niezniszczalne. Ponadto: umieją przybrać postać

innych stworzeń, znikać, czasami latać, no i

oczywiście przyzywać do siebie zwierzęta i wydawać

im rozkazy, na przykład jeleniowi. Nie nadużywamy

tych darów. Nie wtedy, kiedy już zrozumieliśmy, kim

jesteśmy i dlaczego. No, niektórzy z nas mają więcej

szczęścia niż inni. Dorastałam w rodzinie, której

część była wampirami. Miałam trzy lata i już

wiedziałam, kim jestem, a kiedy na dziesiąte

urodziny udało mi się zmienić w lisa, tata zrobił mi

zdjęcie. Nadal je mam. No tak, oczywiście, można

nam zrobić zdjęcie.

Tata rzeczywiście wygląda bardzo młodo.

background image

Pacjentom

tłumaczy,

że

to

dzięki

kuracji

witaminowej. A jego nazwisko, nasze nazwisko

rodowe? Draculian. Anthony Draculian. Lelystra

Draculian. Nie, nie należymy do tej słynnej gałęzi

naszego rodu (Rumunów, na których uwagę zwrócił

w XIX wieku sprytny pan Stoker), chociaż jeśli badać

koligacje wystarczająco odlegle w czasie, to owszem,

jesteśmy spokrewnieni.

Widzicie teraz, że to właśnie powinnam była

powiedzieć biednemu przystojnemu, nieszczęsnemu

Anghelowi. Ale nie, straciłam głowę i wszystko

popsułam.

Musiałam zostać u Kokersonów jeszcze dwa dni.

Zostałam i przechodziłam piekło. Nie było jednak

żadnego powodu, by uciec do taty, zjawić się dwa dni

wcześniej, opłakać na jego piersi tę tak

spektakularną klęskę. Anghel znikł. Wiedziałam, że

już nigdy go nie zobaczę. Wiedziałam, że mogłabym

mu pomóc, lecz nie, sprawiłam tylko, że jego życie

background image

stało się tym bardziej przygnębiające.

Zadzwoniłam do taty, ale miał akurat pacjenta.

W porządku, zaczekamy, aż wrócę do domu. W

końcu miałam przed sobą wiele lat, nie zabraknie mi

czasu na obwinianie się i na żałowanie.

Anthony ma gabinet daleko, po drugiej stronie

miasta. Mieszkamy w dużym domu – w kamienicy z

fasadą z piaskowca, na rogu Dale i Landry. To miła

okolica.

Próbowałam zadzwonić do niego jeszcze raz z

komórki, z wyznaczonego miejsca w pociągu, ale tym

razem wyjechał na któreś ze swych niekończących się

spotkań. W domu nie było nikogo. Rzuciłam bagaże i

pojechałam windą do naszego ogrodu na dachu. To

mały ogródek, coś w rodzaju odkrytego pokoju

dziennego. Więdły ostatnie porastające ściany róże,

lecz winorośl ciągle się uginała pod ciężarem

wielkich fioletowych kiści. Poczęstowałam się

winogronami.

Przechylona

przez

balustradkę

obserwowałam słońce zdecydowane zapaść już za

horyzont, jak zwykle po zachodniej stronie miasta.

background image

Nigdy nie czułam ochoty zrabowania komuś

części jego cennej krwi. Uznałam, że to szczęście. Że

jestem szczęściarą. Mnie wszystko przychodziło

łatwo. Tylko że umarła mama. Miałam wtedy

piętnaście lat. To było ciężkie. Nie była jak my, jak

tata, ja, wujek. Nie miała genu. Wiem, że rozmawiali

o tym, że kiedyś będzie starsza i jak sobie z tym

poradzić... ale nie doczekali tego problemu, sprawę

załatwiła ciężarówka w śródmieściu. Zabiła ją. Nas,

tatę i mnie, też by zabiła. Na to nic mieliśmy

odporności.

Niebo było różowozłote, ptaki wyglądały jak

namazane na nim gryzmoły. Miasto czyniło własny

hałas, metra, taksówek i ludzi, wiedziałam jednak, że

gdy tylko wróci tata, wyczuję go. Zawsze go

wyczuwałam. I nagle przez głowę przeleciała mi

przedziwna myśl, aż wyprostowałam się i na chwilę

wstrzymałam oddech. Ta dziwna myśl była taka: czy

mój ojciec, sprytny, zdumiewający, zawsze wiedzący

wszystko najlepiej, z góry wiedział, że Anghel będzie

u Kokersonów na tym ich dziwnym balu? Czy

wiedział, że dostrzegę, kim jest, że mogę spróbować

zmienić bieg rzeczy, być tą, która ocali Anghela przed

ogarniającą go ciemnością? Jeśli tak, o ileż trudniej i

background image

ciężej mi będzie przyznać, nie...

I wówczas odebrałam sygnał mogący oznaczać

tylko tatę, niesłyszalny krok, który zawsze słyszę.

Właśnie otworzył drzwi na dole. Winda ruszyła...

Byłam przerażona. Nie, nie bałam się

Anthony’ego. tylko tego, co będę musiała mu

powiedzieć. Przygotowałam się na najgorsze, w

ustach ciągle czułam smak winogron. I wreszcie

pojawił się w ogrodzie... ale nie Anthony. Anghel.

Zamarłam. Jak najgłupsza gęś odbierająca

właśnie

Oscara

za

skretynienie

spytałam:

„Cccooo...?”.

Uśmiechnął się w odpowiedzi.

Włosy związał w długi, bardzo długi kucyk

opadający na ramiona. Miał na sobie dżinsy, koszulę

i lekką skórzaną kurtkę. Jak przewidywałam, nawet

w tym stroju nie sposób było nie widzieć, że jest

inny, różny od nas, zdumiewający.

– Wszystko w porządku, Lei. Mam klucz do

drzwi frontowych. Twój ojciec mi go dał. Ufa mi. A

background image

ty? Potrafisz mi zaufać?

Anthony ufa wyłącznie tym, którym można

zaufać.

A ja? Oszukiwałam się, prawda? Nie chodziło

tylko o to, że zawiodłam Anghela, pacjenta, ale i o to.

że unieszczęśliwiłam siebie. Nie potrafiłam przestać

o nim myśleć. Myślałam, że straciłam go na zawsze, a

oto stał przede mną.

– Trochę wcześnie na spacery, przynajmniej

ciebie, nie uważasz? – powiedziałam bardzo

spokojnie. – Słońce przecież jeszcze nie zaszło.

– Powiedział mi... to znaczy Anthony

powiedział... żebym próbował nowych rzeczy, byle

nie wszystkiego naraz. Powoli. I tak też robię.

Godzina po wschodzie, godzina przed zachodem. No

i popatrz... – Był już bardzo blisko. Wyciągnął do

mnie silne, eleganckie ręce. – Ani śladu poparzeń.

Z trudem przełknęłam ślinę.

– A więc jesteś pacjentem ojca?

– Od wczoraj. Robię szybkie postępy, prawda?

– No tak. Świetnie. – Zabrzmiało to bardzo

niezręcznie. Wpatrywałam się w guziki jego koszuli.

Fajne były jak na guziki. Wygodniej mi było patrzyć

na nie niż w oczy Anghela.

background image

– Lei – powiedział cicho. – Dziękuję.

Musiałam więc jednak podnieść wzrok, a kiedy

to zrobiłam, jego dłonie delikatnie ujęły moje. Był to

płomienny dotyk... i co jeszcze? Coś w jego oczach

też się zmieniło. Pozostały zniewalające, ale było w

nich... więcej. Widziałam Anghela. To znaczy chcę

chyba powiedzieć, że widziałam, kim jest naprawdę.

Człowieka wcale nie okrutnego ani groźnego, nie

bandytę, w żadnym razie głupiego, człowieka

mogącego być, kim zechce, dzielnego i... tak,

szlachetnego, muszącego jedynie odnaleźć swoją

drogę.

– Przepraszam za tę sprawę z wilkiem, za zmianę

kształtu – powiedział do mnie. – Byłem... zagubiony.

Musiałem jakoś to sobie poukładać. Ale jak widzisz,

nie

zgubiłem

wizytówki.

Zadzwoniłem

do

Anthonyego, spotkałem się z nim wczoraj. Twój

ojciec jest w porządku.

– Owszem, jest – przyznałam.

Nadal trzymał mnie za ręce.

background image

– Lei – powiedział i powtórzył cicho, miękko:

– Lelystro... – Po raz pierwszy w całym

dotychczasowym życiu moje imię zabrzmiało mi w

uszach cudownie, jakbym nigdy go przedtem nie

słyszała. – Lelystro, ocaliłaś mnie. Ocaliłaś mi życie,

uratowałaś mnie przed szaleństwem. Dzięki tobie nie

zostałem tym, kim nigdy nie chciałem zostać. Nie

chcę... nie mogę ci niczego obiecywać, nie mogę

prosić o obietnice. Jeszcze nie. Nie mogę, póki nie

mam pewności, że naprawdę jestem tu, gdzie

powinienem być. Gdzie ty jesteś. Ale jeśli mi się uda,

wtedy...

Ogród płonął: ściany, pnącza, winorośl krwawe

od zachodzącego słońca. W tym krwawym świetle

Anghel pochylił głowę i pocałował mnie w usta. Był

to wspaniały pocałunek, nieważki, lecz głęboki.

Oddałam mu go równie delikatnie tu, o zachodzie, w

świetle zachodzącego słońca, w świetle czerwonym jak krew.

Richelle Mead

background image

Światło księżyca

W padłam w pułapkę.

Myślałam, że tylne drzwi wiodą do wolności, a

znalazłam się w wąskim zaułku, którego wylot

prowadził z powrotem na główną drogę, gdzie już

czekali na mnie gliniarze i nie tylko. I co teraz?

Zawahałam się, rozważając, czy ulica nie jest jednak

bezpieczniejsza niż powrót do klubu, ale nim

zdołałam podjąć decyzję, usłyszałam, jak za moimi

plecami zamykają się drzwi. Odwróciłam się w

miejscu.

Zobaczyłam człowieka. Chłopaka. Był chyba w

moim wieku, może trochę starszy. Brązowe włosy

miał nieco za bardzo rozwichrzone jak na mój gust,

lecz oczy piękne! Ciemno, bardzo ciemnozielone.

Szmaragdowe w tym kolorze, którego szmaragdy

jakoś nigdy nie mają. Przyjrzałam mu się dokładniej

i moje ciało przeszył przedziwny dreszcz. Był fajny,

ale nie jego uroda uderzyła mnie najmocniej, raczej

wrażenie, że go poznaję, jakbym znała go od lat. Nie

background image

miało to najmniejszego sensu, bo nigdy go nie

widziałam. Odpędziłam od siebie dziwne uczucie,

zmierzyłam go wzrokiem i dostrzegłam coś

niewątpliwie najpiękniejszego: fioletową odznakę

przy pasku.

– Masz mnie stąd wyciągnąć – rozkazałam

głosem najgroźniejszym, na jaki mogłam się zdobyć

w tych okolicznościach. Jeśli pracował w klubie, na

co wskazywało jego ubranie, to był przyzwyczajony

do przyjmowania rozkazów od wampirów. –

Pójdziemy do twojego samochodu.

Oczekiwałam, że się skuli, że spojrzy na mnie

rozszerzonymi z przerażenia oczami, może przełknie

z wysiłkiem, może cały drżący tylko skinie głową. Ale

nie, tylko zmarszczył brwi.

– Dlaczego?

Gapiłam się na niego i przez chwilę nie

wiedziałam, co powiedzieć.

Spojrzeniem pięknych oczu zmierzył mnie tak,

jak ja przed chwilą zmierzyłam jego.

– Boisz się – powiedział zaskoczony i nic więcej.

– Dlaczego? Wampiry nigdy się nie boją.

– Nie boję się, ale za chwilę się rozzłoszczę... jeśli

nie zrobisz tego, co ci kazałam. – W rozpaczliwym

background image

odruchu sięgnęłam do torebki, wyjęłam zwitek

banknotów. Nie liczyłam ich, lecz na wierzchu było

kilka setek. – Jeśli dam ci to... przestaniesz zadawać

pytania.

Tym razem spojrzał na mnie rozszerzonymi

oczami. Wahał się zaledwie chwilę, a potem wyrwał

mi pieniądze z ręki.

– No to chodź – powiedział.

Poszłam za nim z powrotem do klubu. Weszłam

tam wcześniej głównymi drzwiami, przebijałam się

przez tłum podrygujący w rytm techno. Teraz

chłopak poprowadził mnie korytarzem przy kuchni i

kilku magazynach kończącym się kolejnym wyjściem

– za nim był ciemny parking otoczony siatką.

Otworzył drzwi przerdzewiałej hondy civic.

Wśliznęłam się do środka, rozglądając się nerwowo

dookoła. Z wyjątkiem stojących nieruchomo w

mroku samochodów parking był pusty. Po raz

pierwszy tej nocy pozwoliłam sobie na odrobinę

nadziei. Być może ujdę zżyciem.

– Jak ci na imię? – spytałam.

– Nathan. – Chłopak wrzucił wsteczny, obejrzał

się, wycofał z miejsca parkingowego. – A tobie?

– Lucy – powiedziałam i natychmiast przeklęłam

background image

się w myśli za podanie mu prawdziwego imienia. O

czym myślałam? Spojrzałam na niego spod oka,

obawiałam się, że może je znać, w końcu pojawiało

się w wiadomościach, ale wyglądało na to, że

prowadzenie hondy całkowicie go absorbuje.

Wyjechaliśmy na główną ulicę. Skuliłam się na

siedzeniu. Byliśmy w dzielnicy rozrywki, wszędzie

pełno było ludzi. Spacerowali po chodnikach,

przechodzili od klubu do klubu, stali w kolejkach

przy wejściu. Ludzie oczywiście. Wampiry rzadko

musiały czekać.

Przyglądałam się im, szukając wzrokiem moich

prześladowców. Nie znalazłam żadnego, ale w istocie

niewiele to znaczyło. Bryan miał do dyspozycji

rozległą sieć agentów, kobiet i mężczyzn, umiejących

działać w ukryciu i poruszać się z szybkością

niezwykłą nawet wśród wampirów.

– W porządku, Lucy. – W głosie Nathana nie

słychać było zwykłego u ludzi szacunku. – Teraz

powiedz, dokąd mam cię zawieźć.

– Do Lakemont.

– Lake... co? Przecież to dwie godziny drogi!

Zapłaciłam ci wystarczająco i za dwanaście!

– Muszę wracać do pracy. Mam przerwę, to

background image

wszystko. Myślałem, że podrzucę cię gdzieś...

– Podrzucisz. Do Lakemont.

– Nie ma mowy. Cztery godziny... wyrzucą mnie

z roboty!

– Znajdziesz sobie inną.

– Jasne – prychnął. – Jakie to typowe dla was.

wampirów. „Znajdziesz sobie inną”. Jakby to było

takie łatwe.

– Dostałeś więcej pieniędzy, niż zarabiasz w

tydzień. A pewnie nawet w miesiąc.

– Owszem, tylko co potem?

– Słuchaj – zniecierpliwiłam się. – Nie masz

wyboru. Albo zawieziesz mnie do Lakemont, albo w

porządku, spróbuj pozbyć się mnie gdzieś bliżej. Jak

tylko zatrzymasz samochód, rozerwę ci gardło.

Tylko go straszyłam. Nie potrzebowałam

pożywienia i nie zamierzałam pożywiać się teraz, bo

miałam wystarczająco wiele innych zmartwień.

Miałam tylko nadzieję, że moja słowa zabrzmiały

groźnie i przekonywająco.

Nathan milczał, ale nie zatrzymał samochodu.

Przez kilkanaście minut jechaliśmy w milczeniu, a

potem powiedział:

– Nie przejedziemy przez kontrolę.

background image

– Masz fioletową odznakę. – W końcu wyłącznie

z tego powodu zmusiłam go, by udzielił mi pomocy –

Możesz wyjeżdżać z miasta i wjeżdżać tu.

– Mogę. Kontrola mnie puści. Teoretycznie

ciebie też, ale coś mi mówi, że wcale nie marzysz o

pokazaniu się patrolom.

Poczułam ucisk w żołądku. O tym nie

pomyślałam.

– Może mogłabym się ukryć w bagażniku?

Roześmiał się ze sporą dozą goryczy. Dziwne,

lecz w jego śmiechu było coś, co wywoływało we

mnie przyjemne drżenie. Wielka szkoda, że śmiał się

ze mnie.

– Nigdy nie musiałaś się zatrzymywać i

poddawać kontroli, co?

– Przeszukują bagażniki?

– Czasami. Często wybierają przypadkowe

samochody do sprawdzenia. Jeśli uznają, że dzieje

się coś podejrzanego, kontrola jest pewna.

Spojrzałam przed siebie, oparłam się policzkiem

o boczną szybę. Czułam jej chłód. Do oczu napłynęły

mi

gorące

łzy;

background image

zamrugałam

gwałtownie,

powstrzymując się od płaczu. Nie ma mowy, żebym

płakała, mając tego człowieka za świadka.

– Dlaczego uciekasz? – spytał.

– To bez znaczenia – odparłam. Nie musiał

wiedzieć, wystarczająco złe było to, co wiedziały

wampiry. Wtajemniczanie ludzi niosło ze sobą

ryzyko nie do zaakceptowania.

– W porządku, nie ma sprawy.

– Przecież i tak cię to nie obchodzi. Pomagasz mi

dla pieniędzy.

– Pomagam ci, bo zagroziłaś, że rozszarpiesz mi

gardło.

– I dla pieniędzy.

Lekko wzruszył ramionami. Nie odrywał wzroku

od drogi.

– Jeśli masz naprawdę poważne kłopoty, to

pewnie więcej dostanę za wydanie cię.

Szczerze mówiąc, miałam nieodparte wrażenie,

że wcale się nie myli, więc znowu podjęłam próbę

przelał mówienia do niego ostro i groźnie. Jeszcze

nigdy nie zmuszałam ludzi, żeby coś dla mnie zrobili.

Zawsze ja. koś tak pomagali... sami z siebie.

background image

– Ścigają mnie wampiry – powiedziałam. – Nie

ludzie. Jeśli masz mnie za groźną, poczekaj, aż je

zobaczysz. Gdy tylko uznają, że pomogłeś mi w

ucieczce, a to przecież prawda, pieniądze staną się

najmniejszym z gnębiących cię problemów.

Znów zapadła cisza. Spostrzegłam, że jesteśmy

już na autostradzie. Może był lepszy w tych

sprawach, niż sądziłam?

– Masz więcej pieniędzy? – spytał nagle.

– A co? Podniosłeś stawkę za pomoc?

– Jeśli rzeczywiście chcesz wyjechać z miasta,

odpowiadaj na moje pytania.

– Owszem. Mam.

– Dużo więcej?

– Owszem. Dużo. Ile potrzebujesz?

Zamiast odpowiedzi na najbliższym zjeździe

zawrócił. Pojechaliśmy z powrotem do miasta.

– Co robisz? – krzyknęłam.

– Pomagam ci uciec.

Wjechaliśmy do tej części miasta, w której

rzadko bywałam. Mieszkali tu przede wszystkim

ludzie, choć rządziły oczywiście wampiry. Było tu

brudno, niechlujnie; gdybym była człowiekiem, nie

czułabym się bezpiecznie, spacerując po ulicach w tej

background image

akurat okolicy.

Nathan zatrzymał samochód przed salonem, w

którego oknie świecił się neonowy napis: TATUAŻE.

– W porządku. Zobaczmy te twoje pieniądze –

powiedział.

Pogrzebałam w torebce, wręczyłam mu resztę

gotówki. Na jej widok uniósł brew.

– Oho! Nie żartowałaś. – Odliczył połowę sumy,

a resztę, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, oddał

mnie.

– Pilnuj ich – poradził.

Zdziwiona i zaciekawiona weszłam za nim do

salonu tatuażu. Od progu powitała nas hałaśliwa

rockowa muzyka. Dostrzegłam sylwetkę łysego

człowieka w pokoju na zapleczu; trzymał w rękach

coś, co uznałam za narzędzia jego pracy: igły. Bliżej,

za ladą, uczesany na mohawka mężczyzna i najeżona

piercingami dziewczyna śmieli się z jakiegoś żartu.

Spojrzeli na nas z ciekawością.

– Nate, ty sukinsynu – powiedział mężczyzna,

nie przestając się śmiać. – Tyle czasu się... –

spoważniał nagle, bo dokładniej obejrzał sobie mnie,

popatrzył mi w oczy. Dziewczyna wyraźnie pobladła.

Oboje się wyprostowali, mężczyzna chwycił pilota,

background image

pośpiesznie wyłączył muzykę; źródłem dźwięku

pozostał tylko mały telewizor ustawiony za ich

plecami. – Witam, panienko. Czy coś mogę dla ciebie

zrobić?

Nathan

roześmiał

się

i

ku

mojemu

bezgranicznemu zdumieniu objął mnie i przytulił.

Poczułam zapach jego skóry, jego potu; okazał się

absolutnie wspaniały.

– Daj sobie spokój z tym „tak jest, panienko”, –

niestety nie, panienko”, Pete. Dziewczyna jest ze

mną. Przez ten weekend chce się trochę połajdaczyć,

tak po ludzku.

Napięcie wyraźnie zmalało, ale gospodarze nadal

Przyglądali mi się raczej nerwowo.

– No to masz szczęście, Nate – powiedział

wreszcie Pete, lecz nie zabrzmiało to szczerze.

– Jak myślisz, da się z niej zrobić człowieka? –

spytał Nathaniel.

Pete uśmiechnął się, szturchnął dziewczynę.

background image

– Takiego jak ona? Jasne, oczywiście, to jest do

zrobienia. Szkła kontaktowe i tak dalej?

– Wszystko, co da się zrobić.

Nathan sprawiał wrażenie rozluźnionego,

uśmiechał się wesoło, naturalnie. Był kimś zupełnie

innym niż chłopak, z którym jechałam samochodem.

Oczywiście tam w samochodzie groziłam, że mu

rozerwę gardło, więc różnicę można było zrozumieć.

Na razie próbowałam tylko nie myśleć o jego

zapachu.

– I jeszcze jedno – dodał, dotykając odznaki przy

pasku. – Sam nie wiem... pewnie nie potrafisz

podrobić fioletowej?

Pete zesztywniał.

– Hej, to już nie jest zwykłe zamówienie.

– Możemy zapłacić.

Pete popatrzył na mnie, a potem znów na niego.

– To dla niej? A po co jej odznaka? Jak daleko

zamierzasz pociągnąć tę zabawę?

– Spokojnie. Chcę ją tylko zabrać ze sobą do

domu... ale nikt nie może o tym wiedzieć. Jej chłopak

jest zazdrosny.

– Za duże koszta, za wiele kłopotu. Łatwiej po

prostu zostać w mieście.

background image

– Dasz radę czy nie dasz?

– W porządku. Zabierze mi to z godzinę, no i

wiesz, te rzeczy nigdy nie są identyczne. Jeśli cię

złapią...

– ... nie wolno mi powiedzieć, od kogo ją

dostałem – dokończył za przyjaciela Nathan. –

Znam, słyszałem.

Pete poszedł na zaplecze przygotować odznakę.

Mnie przekazał Donnie. Skinęła na mnie, ale

złapałam Nathana za klapy, przyciągnęłam do siebie.

– Co tu się dzieje? – syknęłam. – Dla was

wampiry, które chcą uchodzić za ludzi, to normalka?

Nathan wydawał się autentycznie rozbawiony.

– O rany, czy ty naprawdę jesteś takie

niewiniątko? Nie znasz wampów, które się w to

bawią?

– Nie. – Zastanowiłam się, marszcząc brwi. –

Dlaczego miałyby to robić? Co to, bal maskowy?

– Nie. Podnieca je to.

– Eeee...

– Ludzie robią różne dziwne rzeczy. – Pokazał

palcem Donnę. – No idź.

Dziewczyna była nieco starsza ode mnie, mogła

mieć dwadzieścia parę lat. Rozjaśniała włosy na

background image

blond, przesadzała z cieniem do oczu. Pracowała

szybko, a ja wyraźnie widziałam, że się mnie boi.

Rozmowa się nam nie kleiła i tylko Nathan od czasu

do czasu komentował postępy.

– Jaki chcesz kolor? – spytała Donna w pewnym

momencie.

– Kolor czego? – zdziwiłam się.

– Szkieł kontaktowych. Na oczy.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nigdy się nad

czymś takim nie zastanawiałam. Zmienić kolor oczu?

Moje były srebrne, jak wszystkich wampirów. Przez

chwilę myślałam o pięknych zielonych oczach

Nathana, lecz nie wydawało mi się to właściwe.

Zieleń należała do niego.

– Może niebieskie? – spytała niecierpliwie

Donna. – Wyglądasz trochę tak, jakby niebieskie ci

pasowały.

– Niech będą niebieskie – zgodziłam się słabym

głosem.

Znalazła odpowiednie soczewki i przez następne

pół godziny próbowała mi pomóc je założyć. Nie

mogłam przecież użyć lustra, a bardzo nie podobało

mi się pchanie palców w oczy, i swoich, i jej. Ale

wreszcie nam się udało. Potem poprawiła mi jeszcze

background image

makijaż i skończyła równo z powrotem Petera. Peter

zrobił mi zdjęcie aparatem cyfrowym i oboje znikli

na zapleczu, by dokończyć podrabianie odznaki.

Nathan podszedł bliżej, obejrzał mnie dokładnie.

– Nieźle – uznał. – Ładna z ciebie istota ludzka.

Nie uśmiechaj się tylko, nie pokazuj kłów.

– Nie wyglądam jak Donna, prawda? Ma

koszmarny makijaż – powiedziałam i natychmiast

uświadomiłam sobie, jak okropnie to zabrzmiało. –

Och. przepraszam, chociaż... ona nie jest twoją

przyjaciółką, prawda?

– Makijaż masz w porządku. I nie, widziałem ją

dziś pierwszy raz w życiu. Pete ma ciągle nowe

dziewczyny.

– Jest twoim przyjacielem?

– Można tak powiedzieć. Kiedy chodziłem do

liceum, pracowaliśmy razem w restauracji. Potem

dostał trochę pieniędzy i otworzył ten salon.

– Studiujesz?

– Powinienem. – Pożałowałam, że zadałam mu

to pytanie, bo swoboda zachowania i dobry humor,

tak wyraźne od chwili, kiedy tu weszliśmy, gdzieś

znikły zastąpione przez wielką gorycz. – Nie mam

pieniędzy. Poza tym w liceum tyle pracowałem, że

background image

oceny miałem do niczego. Nie jestem ani

wystarczająco dobry, żeby dostać stypendium

naukowe, ani wystarczająco dobrze „stawiony, żeby

wampiry mnie poparły.

Chciałam mu powiedzieć, że mogę przecież

porozmawiać z ojcem, że on pewnie mógłby go

poprzeć. Wampiry robiły to czasami, jeśli chciały

mieć na pewnych pozycjach ludzi odpowiednio

wykształconych lub posiadających pewne szczególne

umiejętności. Ci ludzie przechodzili przez studia ze

śpiewem na ustach. Pokrywaliśmy im wszystkie

background image

koszta.

Ale powstrzymałam się w ostatniej chwili.

Przypomniałam sobie, co zaszło. Nie mogłam

przecież rozmawiać z ojcem na ten temat. Bardzo

prawdopodobne, że nie porozmawiam już z nim na

żaden temat. Więc tylko powiedziałam do Nathana:

– Bardzo mi przykro.

– Niewiarygodne – zdziwił się. – Jeszcze nigdy

nie słyszałem wampira mówiącego do człowieka, że

jest mu przykro. A ty już po raz drugi...

Przerwał. Dostrzegłam, jak skupia spojrzenie na

czymś za moimi plecami. Najpierw się zdziwiłam,

potem odwróciłam... i spojrzałam na własną twarz w

telewizorze.

Obserwowanie siebie miało dla mnie zawsze

pewien nierealny wymiar. Wampiry nie odbijają się

w lustrzanych powierzchniach, więc czasami nie

widujemy siebie przez wieki. Dopiero rozwój

techniki filmowej i fotograficznej pozwolił nam

zobaczyć, jak naprawdę wyglądamy.

Wybrali potworne zdjęcie. Miałam na nim

czarne sińce pod oczami, przez co skóra sprawiała

wrażenie jeszcze bledszej niż zazwyczaj. Nawet w

telewizji łatwo było rozpoznać moje wampirskie

background image

srebrnoszare oczy.

Włosy: zwykłe, nudne, brązowe sprawiały

wrażenie takie, jakbym nie czesała ich od tygodnia.

Skąd oni to wygrzebali?

– Fuj – prychnęłam.

Energiczna

blondynka

pod

zdjęciem

relacjonowała moje zniknięcie.

„W dniu dzisiejszym władze poszukują Lucy

Wade, córki filantropa z Chicago, biznesmena

Douglasa Wade’a. Lucy znikła dziś wczesnym

wieczorem po kłótni z rodzicami. Opisywana jest

jako trudna nastolatka, zażywająca narkotyki i już

wcześniej uciekająca z domu".

– Co? – nie wytrzymałam. – Nie tknęłam

narkotyków!

„Po raz ostatni widziano ją na St. Jane Avenue

wchodzącą do Club Fathom. Osoby posiadające

informacje w tej sprawie proszone są o kontakt z

policją. Rodzina gotowa jest udzielić Lucy wszelkiej

koniecznej pomocy oraz oferuje nagrodę za

informacje prowadzące do jej odnalezienia”.

background image

Nathan spojrzał na mnie ostro.

– Co, do diabła? Ty jesteś Lucy Wade? – Mówił

wystarczająco cicho, by inni go nie usłyszeli, ale

gniew w jego głosie brzmiał tak wyraźnie, że nie

sposób go było nie rozpoznać.

Nie dało się dłużej unikać prawdy.

– Owszem, to ja – powiedziałam.

Wyrzucił ręce w powietrze, zaczął spacerować po

pokoju.

– O mój Boże... o mój Boże! Pomogłem w

ucieczce córce Douglasa Wade’a! Douglas Wade!

Przecież on jest właścicielem Fathoma! Jest szefem

szefa szefa mojego szefa!

– Wiem.

– Jest właścicielem miasta!

– Wiem.

– Udawałaś niewinną ofiarę uciekającą przed

prześladowcami, a przecież rodzice chcą tylko

skierować cię na odwyk!

– Nie – zaprotestowałam stanowczo. – To

nieprawda. Wszystko co usłyszałeś przed chwilą, to

jedno wielkie kłamstwo.

Nathan obrócił się w miejscu. Twarz miał

ściągniętą gniewem.

background image

– Wiedziałem, że nie wolno ufać wampirom. O

co tu właściwie chodzi? Spiskowałaś i teraz chcą cię

uciszyć?

– Bardzo byś się zdziwił.

– Mów!

– Nie... nie mogę. Nie mogę powiedzieć nikomu.

Wiem coś, czego nie powinnam wiedzieć i za to

gotowi są mnie zabić. Moja własna rodzina, Nathan!

W ogóle nie zwrócił uwagi na moje słowa.

– Jezu Chryste, pomagam w ucieczce

narkomance, córce jednego z najpotężniejszych

wampirów w mieście. Powinienem się odwrócić i

odejść. Zabijaj sobie, proszę bardzo! Jeśli mnie

złapią, czeka mnie coś znacznie gorszego.

Zeskoczyłam z krzesła, podbiegłam do niego.

– Nie! Błagam, nie odchodź! Słuchaj, jeśli nie

chcesz, nie musimy nawet jechać aż do Lakemont.

Wystarczy, że przewieziesz mnie przez granicę.

Nathan patrzył na mnie oczami jak zielone

płomienie. Był w nich straszny gniew... i frustracja.

Miałam nieprzyjemne wrażenie, że obserwując mnie

w ten sposób, tak naprawdę widzi zdarzenia wielu lat

i wszystkie krzywdy, których doznał od wampirów.

Praktycznie cale życie. Mój gatunek wyszedł z

background image

ukrycia i rozpoczął okupację ludzkiego świata przed

jego urodzeniem. Aż do dziś nie myślałam, jak to

jest, kiedy się żyje pod rządami innej rasy, rasy,

której praktycznie nic nie można zrobić. Jesteśmy

silniejsi, szybsi, zabić nas można, wyłącznie

przebijając kołkiem serce, a ludziom niemal nigdy

nie udaje się wystarczająco zbliżyć. Nie miałam

pojęcia, przez co musiał przechodzić.

– Proszę – szepnęłam. – Możesz wziąć resztę

pieniędzy.

Patrzył na mnie jeszcze kilka długich chwil i

nagle jego twarz się zmieniła. Coś stało się z tym jego

gniewem. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale wiedziałam

już z całą pewnością, że doznał tego samego

dziwnego uczucia co ja przedtem, w zaułku. Jakby

coś nas ze sobą wiązało, jakbyśmy znali się od

dawna. Westchnął, sięgnął po pilota, wyłączył

telewizor.

– Tego nam tylko brakuje, żeby Pete się o

wszystkim dowiedział. To ostatnia rzecz, jakiej

byśmy chcieli. Na szczęście ciągle mogę się ciebie

pozbyć, nim ktokolwiek się dowie, że zawarliśmy

znajomość. Pewnie już skończył.

Ale minęło kolejne dziesięć minut, które

background image

spędziliśmy w żałosnej ciszy, i nic. Nathan nabrał

chyba podejrzeń. Podszedł do drzwi, zajrzał do

pokoju.

– Pete?

Nie doczekał się odpowiedzi. Wszedł do środka

powoli, ostrożnie. A w trzydzieści sekund później

wyskoczył z pokoju, złapał mnie za ramię i pchnął w

kierunku wyjścia. Tak mnie zaskoczył, że aż się

potknęłam, a przecież miałam tyle siły, że gdybym

chciała, nie byłby w stanie ruszyć mnie z miejsca.

– Co się stało? – spytałam, kiedy wypadliśmy na

ulicę.

– Znikli. Tam, z tyłu, też jest telewizor.

Zakładam, że obejrzeli sobie program, sprzedali nas i

ulotnili się czym prędzej.

Wślizgnęliśmy się do samochodu. Nathan

włączył silnik. Ruszyliśmy, ale dopiero na ulicy

wręczył mi fałszywą odznakę. Najwyraźniej Pete

zdołał ją ukończyć i uciekając, nie zabrał jej ze sobą.

Nazywałam się teraz Sara Brown, miałam

osiemnaście lat, byłam człowiekiem i dysponowałam

służbową przepustką na wyjazd z miasta na

przedmieścia. Najbardziej zafascynowało mnie

zdjęcie. Donna zrobiła naprawdę dobrą robotę z tą

background image

moją

bladością.

Nie

zastosowała

sztucznej

opalenizny ani nic, a mimo to cerę miałam ludzkiego

koloru.

I te oczy... doprawdy fascynujące, czyste,

bladoniebieskie. Oczarowały mnie.

– Przynajmniej nie musieliśmy za nią zapłacić –

zauważyłam.

– I na nic się nam nie przyda. Nie przejedziemy

przez kontrolę, nie ma mowy.

– Dlaczego?

– Pete z pewnością powiedział policji, że jestem i

tobą. W tej chwili wiedzą już o mnie wszystko bez

wyjątku, także to, jaki prowadzę samochód i jaki jest

jego numer rejestracyjny. Wszystkie punkty

kontrolne strzeżono, że przyjeżdżamy i czym.

Znów miałam ochotę się rozpłakać i znów udało

mi się powstrzymać łzy.

– Nie możemy ukraść samochodu? – spytałam.

Spojrzał na mnie dziwnie.

– A wiesz, jak to się robi?

background image

– No... nie.

– I myślisz, że ja wiem ? Jesteś pewna, że to

umiejętność powszechna wśród ludzi niższych klas?

Że wszyscy jesteśmy kryminalistami?

– No... nie... ależ oczywiście, że nie. Chciałam

powiedzieć, że...

Przerwał mi.

– Ale być może wpadłaś na niezły pomysł –

powiedział,

zatrzymał

się

gwałtownie

przy

krawężniku, otworzył drzwi. – Idziemy.

Musiałam biec, żeby za nim nadążyć.

– Co my właściwie robimy? – spytałam.

– Szukamy nowego środka transportu.

Wyszliśmy z parkingu na ulicę przypominającą

mi tę, przy której stał Fathom Club, tylko że –

podobnie jak przy salonie tatuażu – wszystko tu

wydawało się biedniejsze i brudniejsze. Stanęliśmy z

boku,

Nathan

uważnie

background image

obserwował

tłum.

Przechodzący obok wcale się nami nie interesowali,

dla nich oboje byliśmy zwykłymi ludźmi.

Wreszcie

namierzył

dwóch

facetów

wychodzących z baru. Jeden z nich trzymał w ręku

kluczyki, na nadgarstku dostrzegłam pasmo fioletu.

Nathan wziął mnie za rękę, razem podbiegliśmy do

nich. Znów się uśmiechał.

– Hej, kolego, czy wyjeżdżacie z miasta? –

pokazał kierowcy fioletową odznakę.

Jeden z facetów był pijany. Drugi – miałam

nadzieję, że rzeczywiście kierowca – wyglądał tak,

jakby się dobrze bawił i to wszystko.

– Tak, do Evanston – odparł.

– Zepsuł się nam samochód – tłumaczył Nathan.

– Nie ma mowy, żeby go naprawić przed godziną

policyjną. Podrzucicie nas? Obojętne dokąd, byle za

granicę. Żebym mógł zadzwonić do przyjaciół.

Faceci wymienili spojrzenia, a potem znów

popatrzyli na nas.

background image

– Jasne – powiedział ten trzeźwy. – Nie ma

sprawy.

Musieli uznać, że jesteśmy nieszkodliwi. Co oni

tam wiedzieli!

Ruszyliśmy. Rozmawiali wyłącznie ze sobą, jakby

zapomnieli, że ktoś jedzie z nimi na tylnym

siedzeniu.

– Co chciałeś studiować? – spytałam Nathana

cichym głosem. – Aktorstwo?

Wyglądał za okno. Znów miał ten gniewny wyraz

twarzy, pewnie rozmyślał o tym, jak zrujnowałam

mu życie.

– Co? – spytał nieprzytomnie.

– Potrafisz nieźle grać. W każdej sytuacji –

wyjaśniłam.

Uśmiechnął się do mnie gorzko.

– Kiedy się okazuje, że lada chwila może cię

rozwalić głowa wampirskiej przestępczej rodziny,

aktorstwo staje się drugą naturą człowieka. A tak

między nami, pod tym względem jesteś straszna. Ani

przez chwilę nie wierzyłem, że możesz mi rozszarpać

gardło.

– Och – powiedziałam i zdziwiłam się, słysząc

rozczarowanie w swym głosie.

background image

– Nie masz jeszcze osiemnastu lat, prawda?

– No... nie mam.

– Ile będziesz czekać?

– Mniej niż rok.

Widziałam, że tym razem się przestraszył.

– Och! Więc możesz już zabijać?

– Ale nie zabiję. Mam... mam zamiar poczekać.

Wszystkie wampiry muszą się pożywić przed

ukończeniem osiemnastego roku życia. Czasami

czułam, jak budzi się we mnie pożądanie krwi, choć

sama myśl o tym, że musiałabym zabić z zimną

krwią, nadal mnie przerażała. Dlatego nie spieszyłam

się z zabijaniem, no i miałam inne rzeczy na głowie,

na przykład tę, by jakimś cudem pozostać przy życiu.

Mama nie musi urządzać dla mnie wielkiego

przyjęcia inicjacyjnego, jeszcze nie. Oczywiście jeśli

Bryan i inni wkrótce mnie dopadną, rodzice będą

mogli użyć przygotowanych dekoracji na stypę po

mnie.

Wróciłam do tematu.

– No więc co chciałeś studiować?

– Hm... nie wiem. Coś innego. Coś ważnego,

znaczącego. Coś, co mogłoby zmienić świat. – Jego

twarz miała natchniony, niemal tęskny wyraz, lecz

background image

chwilę później wydało mi się, że rozważa, co

powiedział,

i

wstydzi

się

wyznania

tak

idealistycznego, tak nierzeczywistego. Twarz mu

pociemniała. – Coś. co nie ma nic wspólnego z

kelnerowaniem – dokończył.

– No... nawet gdybyś nie mógł studiować... może

znajdziesz sobie inną pracę?

Potrząsnął głową, jeszcze bardziej ponury niż

przed chwilą.

– I znowu cała ty, Lucy. Ciągle nie masz pojęcia,

jak to jest. Z twojego punktu widzenia...

– Dlaczego to takie trudne? Jesteś sprytny, miły i

bez wątpienia pomysłowy. Dlaczego nie mógłbyś

robić czegoś innego?

Nathan

wydawał

się

lekko

zaskoczony

background image

komplementami. ale nie zbiły go one z tropu.

– Jesteś wampirem. Zajmujesz najwyższe

miejsce w łańcuchu pokarmowym. Wy nami

rządzicie. Możecie robić, co chcecie, nawet nas

zabijać. I nie ponosicie żadnych konsekwencji.

– Loteria...

– Daj spokój! Nawet ty nie możesz być tak

naiwna, by wierzyć, że zawsze się przestrzega zasad

loterii.

W celu racjonowania zasobów żywności

wprowadziliśmy roczny system gospodarowania

nimi. Pewne ludzkie populacje: przestępcy, biedacy i

inne jednostki niepożądane, trafiały do zbioru, z

którego każdy wampir we właściwym czasie, gdy

musiał się pożywić, losował nazwisko. Właśnie

dlatego tak ściśle strzeżono granic między miastem i

przedmieściami, w ten sposób łatwiej było wytropić

„zwycięzców”. Kryteria dołączania do zbioru bywały

niejasne i Nathan miał rację, zasady łamano, i to

nawet dość często. Wiele wampirów lubiło przekąsić

coś od czasu do czasu, mimo iż było to technicznie

nielegalne, a kiedy ginął człowiek, niemal nikt nie

zadawał pytań.

– Potrafię zrozumieć, dlaczego tak nas

background image

nienawidzicie.

Nathan obrócił głowę, patrzył przez okno.

– Nie, nie potrafisz.

– Nienawidzisz mnie?

– Nie wiem, co o tobie myśleć. Prawdopodobnie

zrujnowałaś mi życie, powinienem wydać cię na

granicy, mimo to...

– Co?

Westchnął ciężko.

– Właśnie nie wiem – przyznał. – Jest w tobie

coś dziwnego. Coś... nie potrafię tego wytłumaczyć,

ale mam takie wrażenie, jakbym znał cię od bardzo

dawna. Boże, jak to głupio brzmi!

Wcale nie brzmiało to głupio. Bardzo dobrze

wiedziałam, o co mu chodzi, choć podobnie jak on

nadal nic z tego nie pojmowałam.

Resztę drogi spędziłam, siedząc wygodnie i

rozmyślając. Zmieniło się całe moje życie. Nic z tego,

co sobie zaplanowałam, nie wydawało się już

możliwe. Oczami wyobraźni ciągle widziałam dysk,

przepiękny krąg ozdobiony wypukłym reliefem ze

złota i srebra, pokryty ozdobnymi krzywymi liniami i

kształtami, które do tej pory wszyscy mieli za

pozbawione sensu ozdoby, dzieło wampirskiego

background image

artysty sprzed lat. Ale kiedy na nie spojrzałam,

symbole te przemówiły do mnie. Wystarczyło jedno

spojrzenie, a czytałam je jak billboard. Ich znaczenie

nie stanowiło dla mnie żadnej tajemnicy... i oni

wszyscy zdali sobie z tego sprawę. Mój ojciec i Bryan

działali błyskawicznie, ledwie udało mi się uciec.

– Jesteśmy – powiedział Nathan, przerywając

tok mych myśli.

Samochód zwolnił. Rozpoznałam znajdujący się

przed nami punkt kontrolny: długie rzędy

wyglądających tak okrutnie zasieków z drutu

kolczastego, wysokie wieże, na których szczycie

świeciły oślepiające lampy. Przypomniałam sobie, co

Nathan mówił o losowych kontrolach, i serce mi

przyspieszyło.

Oboje wręczyliśmy odznaki kierowcy. Chwilę

później do samochodu zajrzał wampir w mundurze.

Sprawiał wrażenie znudzonego, prawdopodobnie

kończył zmianę i miał już dość sprawdzania

samochodów. Przerzucał odznaki, nawet się im nie

przyglądając. Pete mógł donieść władzom o mnie,

podać moje fałszywe nazwisko, ale strażnicy na

granicy zwracali zapewne uwagę przede wszystkim

na samochody, w których jechały pary, chłopak i

background image

dziewczyna. Oddał je nam wreszcie, oświetlił latarką

nasze twarze, moją nieco dłużej niż inne. Przyjrzał

mi się i nagle nie wydawał się już taki znudzony. Po

kilku chwilach powiedział:

– Zjedźcie na parking. – Cofnął się, wskazując

miejsce z boku, przy drewnianej bramie, przez którą

wjeżdżały samochody.

– Niech to cholera – zaklął kierowca. Nie

wyglądał na przestraszonego, lecz zirytowanego. –

Przecież chcę tylko dojechać do domu!

Rzuciłam Nathanowi przerażone spojrzenie.

Położył dłoń na mojej w uspokajającym geście, zrobił

zdziwioną minę i cofnął rękę.

– To się zdarza – szepnął. – Losowa kontrola.

Wysiedliśmy z samochodu, który przetrząsnęła

wampirka w mundurze, także sprawiająca wrażenie

znudzonej. Wampir, który świecił nam w oczy

latarką, przeszukał nas. Kazał nam wywrócić

kieszenie, obmacał nas od góry do dołu. Ja byłam

ostatnia. Zamarłam ze strachu, bałam się, że mnie

rozpozna, i nagle uświadomiłam sobie, że nie tego

powinnam się bać.

Przycisnął mnie do samochodu. Stał tak blisko,

że między nami nie było już prawie wolnego miejsca.

background image

Czułam się jak w pułapce, zaczynałam się dusić.

Poczułam jego ręce na ciele, byłam pewna, że zacznę

krzyczeć. Przeszukiwał mnie znacznie dłużej niż

innych, o wiele bardziej zainteresowany moim

ciałem niż tym, co mogłabym przy sobie ukrywać.

Stojący za nim Nathan przyglądał mu się, w jego

oczach płonęła wściekłość.

– Pospiesz się – powiedziała strażniczka

wyraźnie zirytowana.

– Jeszcze chwila. Ta wydaje się niebezpieczna.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że drżę, i

nienawidziłam się za to, choć przecież ludzka

dziewczyna też by się pewnie trzęsła. Ludzka

dziewczyna stałaby nieruchomo, pozwalając sobą

poniewierać. Właśnie tak powinnam się zachować.

Odrobina cierpliwości i szybko by się to skończyło.

Ale kiedy wsunął mi dłonie pod koszulę, dotknął

palcami stanika od dołu, nie wytrzymałam. Gniew

buchnął we mnie jak płomień. Nim zdałam sobie

sprawę z tego, co robię, zaatakowałam, chwyciłam

go, cisnęłam nim z całej siły o ścianę stojącego na

granicy

ceglanego

budyneczku.

background image

Oboje

dysponowaliśmy taką samą wampirską siłą i

szybkością, takim samym wampirskim refleksem, ale

udało mi się go zaskoczyć. Uderzył o cegły z

donośnym trzaskiem i bezwładnie osunął się na

ziemię. Na jego twarzy zamarł wyraz zdziwienia,

wiedziałam jednak, że go nie zabiłam. Wkrótce miał

ozdrowieć. Był wampirem.

Zdumiona wampirka stała przez chwilę

nieruchomo, po czym nagle oczy jej się rozszerzyły.

Zrozumiała.

– Lucy Wade! – krzyknęła i rzuciła się na mnie.

Zablokowałam jej atak najlepiej, jak potrafiłam,

byłyśmy podobnie zbudowane, lecz ją uczono walki,

a mnie nie. Uderzyłam w bok samochodu z taką siłą,

że aż szczęknęłam zębami. Strażniczka zaatakowała

powtórnie, głośno wołając o wsparcie. Zamachnęłam

się. niezdarnie próbując ją uderzyć. Chybiłam

twarzy, ale trafiłam w ramię, co ją na chwilę

powstrzymało. W każdej chwili mogła nadciągnąć

pomoc, strażnik też miał oprzytomnieć lada chwila.

Nagle usłyszałam trzask drzwi samochodu i

krzyk Nathana siedzącego za kierownicą.

– Lucy, wsiadaj!

background image

Ryknął silnik.

Zrobiłam unik. Obserwowałam strażniczkę

uważnie, czekając, aż znów spróbuje. Rzeczywiście

zamachnęła się, a ja upadłam na ziemię i uciekłam

na czworakach. Udało mi się dopełznąć do

samochodu, wskoczyłam na tylne siedzenie od strony

kierowcy. Wampirka sięgnęła po mnie, ale

zatrzasnęłam drzwi na jej ręce. Wrzasnęła z bólu,

cofnęła się. Udało mi się je zamknąć.

Z całej siły waliła w karoserię. Nathan wcisnął

gaz, ruszył w kierunku drewnianej bramy.

Zderzyliśmy się z nią z całej siły, przyrąbałam

czaszką w zagłówek, ale brama nie wytrzymała,

przebiliśmy się przez nią w deszczu odłamków

drewna. Przez głowę przeleciała mi myśl, że przód

samochodu nie wygląda chyba najlepiej.

Pozbierałam się jakoś i usiadłam.

– Oszalałeś – powiedziałam i zerknęłam mu

przez ramię. Sto trzydzieści. Nieźle. Obejrzałam się,

oczekując widoku migających świateł. Jeszcze ich za

nami nie było, ale na pewno się pojawią, była to tylko

kwestia czasu.

– Ja? To ty postanowiłaś zaatakować strażnika

granicznego.

background image

– Facet był zboczony.

– Oni wszyscy są tacy. – Nathan się zawahał.

– Dobrze, w porządku, nie wszyscy napastują

dziewczyny, ale takie rzeczy ciągle się zdarzają. I

znacznie gorsze też.

– Dziękuję za kolejny wykład o ohydzie

wampirów.

Nie widziałam jego twarzy, lecz miałam

nieodparte wrażenie, że mocno się zmieszał.

– A ty? Z tobą wszystko w porządku?

– Owszem. Nie zdążył zrobić mi nic złego.

Poczułam ciepło w sercu, kiedy pomyślałam, że

Nathan może się o mnie troszczyć. Choć odrobinę.

Samochód

skręcił

raptownie

w

drogę

odchodzącą od naszej, przejechałam po siedzeniu, w

ostatniej chwili zdążyłam się zaprzeć rękami.

– Co ty wyprawiasz? – zdziwiłam się.

– Ciągle chcesz dojechać do Lakemont?

Czy chciałam? „Możemy ci pomóc”. „Potrafimy

cię ochronić”. Te słowa odbijały mi się echem w

background image

głowie.

– Jasne.

– Więc musimy zjechać z głównej drogi. Wkrótce

będzie nas ścigać cała armia.

Nawet po polnej drodze Nathan prowadził

szybko, agresywnie. Przez dłuższy czas jechaliśmy w

milczeniu, które wreszcie ja przerwałam.

– Co się stało? – spytałam.

– O co...

– Coś się stało. Coś, przez co znienawidziłeś

wampiry.

– Co? Przez cały wieczór nie widziałaś niczego,

co by usprawiedliwiało nienawiść do was? o tak,

widziałam. I mocno mnie to niepokoiło. Odgrywałam

człowieka od zaledwie dwóch godzin, a dowiedziałam

się o wzajemnych stosunkach naszych ras o wiele

więcej, niż chciałam wiedzieć. A jednak dziwne

uczucie, które Nathan we mnie budził, mówiło mi, że

w jego stosunku do nas kryje się jakaś tajemnica. I że

powinnam ją poznać.

– Chcę wiedzieć, co zdarzyło się tobie.

Pomyślałam, że teraz zignoruje mnie z całą

pewnością, lecz nie, zaczął mówić:

– Wampiry nie dawały żyć mojemu młodszemu

background image

bratu, Adamowi. Miałem tak ze dwanaście lat, on

może z dziesięć. Mieszkały kilka ulic dalej, w

znacznie lepszej dzielnicy, ale przychodziły do nas

sprawiać kłopoty. Biły go, chociaż nie zabiły i nie

próbowały się pożywić. Obaj z moim drugim bratem

próbowaliśmy je powstrzymać, umieliśmy się bić, i to

dobrze, ale nie ma to znaczenia, kiedy startuje się

przeciw takiej sile. Po prostu usuwały nas z drogi. My

ich nie interesowaliśmy. Moim zdaniem podobało im

się dręczenie Adama, bo był taki mały. Uważały to za

świetny żart. Tata zdenerwował się w końcu i poszedł

na skargę do ich rodziców.

– I?

– I jakoś nagle znalazł się na czarnej liście.

Wyrzucili go z roboty, nikt nie chciał go zatrudnić.

Mama zaczęła pracować, ale nie było jej wiele łatwiej.

Jeśli w ogóle zarabiała, to tyle co nic, więc kiedyśmy

dorośli, też od razu musieliśmy zacząć zarabiać na

życie.

– Wyraz jego twarzy powiedział mi, że właściwie

zapomniał już o moim istnieniu. Utonął w odmętach

pamięci, znów przeżywał to, co działo się lata temu.

– Ale nie to jest ważne. Zaraz po tym jak tata się

poskarżył,

background image

wampiry

wróciły

po

Adama.

Przyprowadziły przyjaciół. Dopadły go w nocy i

spuściły mu baty.

– Czy one... czy on...

– Czy umarł? Nie. Ale nie wyszedł z tego bez

szwanku. Trzeba było położyć go w szpitalu. Kolejny

rachunek, którego nie byliśmy w stanie spłacić.

Złamały mu nogę, strzaskały kości w jakiś dziwny

sposób. Oficjalnie lekarz ją nastawił, tyle że nie

zrosła się dobrze. Już zawsze będzie kulał.

– Co to znaczy „oficjalnie nastawił”?

– No cóż... praktycznie jesteśmy pewni, że

lekarz, chociaż człowiek, był opłacany przez wampiry

i dostał polecenie, żeby nie leczył Adama właściwie.

– Przerwał. Czyżby miał coś jeszcze do powiedzenia?

Coś gorszego? – Niedługo potem wybrali wuja.

– Wybrali?

– Na loterię. Nie spełniał kryteriów, ale i tak go

wzięli. I pewnego dnia znikł.

Oparłam głowę na zagłówku.

– To straszne – powiedziałam. – Miałeś rację.

background image

– Kiedy miałem rację?

– Wcześniej... Powiedziałam, że rozumiem,

dlaczego nas nienawidzisz, a ty odpowiedziałeś, że

nie potrafię zrozumieć. W tym miałeś rację. Nie

jestem w stanie i pewnie nigdy nie będę. Kiedy

powiedziałeś, że nienawidzisz wampirów, miałeś na

myśli dokładnie to. Nienawiść. Właśnie to do mnie

dotarło.

– Tak, Lucy. Nienawidzę ich, naprawdę

nienawidzę. Gdybym miał moc zabić wszystkie na

świecie, sprawić, by było tak jak kiedyś, tobym to

zrobił. – Mówił groźnym, jadowitym głosem i

chociaż nie mógł mnie zabić w żaden sposób, nie

miał szans, i tak się przestraszyłam.

– Ja też – powiedziałam.

– Co ty też?

– Nienawidzę wampirów.

– Nie spodziewałem się, że kiedyś usłyszę

wampira mówiącego te słowa – rzekł Nathan po

długiej chwili milczenia.

– Słuchaj... dlaczego mi pomagasz?

Nie

wiem.

background image

Nathan

był

równie

zdezorientowany i zagubiony jak ja. – Może dlatego,

że wampiry cię nienawidzą, więc pomagając tobie,

jakoś się na nich odgrywam? Może wpadłem w

pułapkę i nie mam wyboru? Może dlatego, że ciągle

mówię straszne rzeczy o tobie i twoim gatunku, a ty

nadal zachowujesz się milo? A może dlatego...

Przestałam oddychać. To była straszna noc,

mimo to jakaś część mnie oczekiwała, że powie coś

prostego i miłego, na przykład: „że cię lubię”.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Nie znajduję właściwych słów i to

mnie doprowadza do szału.

Potem już nic się właściwie nie działo. Nikt nas

nie ścigał. Dzięki Nathanowi, który potrafił wybierać

właściwe drogi, zaczynało wyglądać na to, że może

się nam udać.

Lakemont pojawiło się szybciej, niż myślałam.

Podałam Nathnanowi otrzymany adres, spędziliśmy

trochę czasu, szukając go. Okazało się, że to mały

dom na najdalszym skraju eleganckiej dzielnicy, z

background image

widokiem na jezioro Michigan. Ciągle trwała tu

budowa, wokół pe(. no było innych na pół

wykończonych

domów

i

pustych

działek.

Wjechaliśmy na podjazd, przez jakiś czas

siedzieliśmy w milczeniu.

– I co teraz? – spytał w końcu Nathan.

– Wchodzimy do środka. To znaczy... no... ja

wchodzę. Nie musisz iść ze mną.

– Czy to bezpieczne?

Przypomniałam sobie przerażonego wampira,

który odnalazł mnie właśnie wtedy, kiedy w domu

zaczęło być naprawdę źle. Poinformował mnie

szeptem, że wie, co się dzieje, i że są tacy, którzy chcą

mi pomóc, zapewnić bezpieczeństwo. Podał adres i

znikł. Bał się, że go zobaczą. Nic miałam o to do

niego pretensji.

– Ci tutaj mi pomogą. Wiedzą, o co chodzi.

– To dobrze, że jest ktoś, kto wie.

– Przepraszam – powiedziałam. Szczerze.

Wysiadłam z samochodu. Kilka chwil później pojawi!

background image

się przy mnie Nathan. Nie sprawia! wrażenia

przesadnie szczęśliwego.

Zadzwoniliśmy do drzwi. Czekaliśmy. Stara

kobieta,

człowiek,

prawdopodobnie

służąca,

spojrzała na nas zdziwiona.

– Jestem Lucy – powiedziałam.

Przyjrzała mi się dokładniej i roześmiała krótko,

nerwowo.

– Nie rozpoznałam panienki, panno Ward. Te

oczy... są świetnie zrobione. Zapraszam do środka,

przyjaciela panienki też. Jesteście już bezpieczni.

Weszliśmy do bardzo zwyczajnego domu.

Jeszcze

nieumeblowanego,

prawdopodobnie

niedawno wykończonego. Światła też tu nie było, ale

wampiry nie potrzebują światła. Za naszą

przewodniczką poszliśmy do pokoju dziennego.

Nasze kroki po parkiecie odbijały się od ścian

głośnym echem.

W pokoju siedziało dziesięć osób, wszyscy byli

background image

elegancko ubrani. Nawet moje oczy nie pozwalały mi

widzieć wyraźnie ich twarzy. Poczułam się bardzo

niepewnie, dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa.

Myślałam tylko o tym, żeby tu dotrzeć, sama siebie

przekonywałam, że tu wreszcie będę bezpieczna... a

teraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie byłam

przypadkiem tak naiwna, jak twierdził Nathan.

Wampiry mogły się tu zebrać, żeby mnie zabić, choć

sprawiało to wrażenie przesadnie skomplikowanego

scenariusza. Facet, który dał mi adres w Chicago, nie

miałby z tym problemu.

– Nie zamierzamy cię zabić – powiedziała niska

kobieta. – Wręcz przeciwnie, chcemy zapewnić ci

bezpieczeństwo, Lucy. Mam na imię Laurel.

– Co zamierzacie zrobić? – spytałam.

– Wywieźć cię stąd. O świcie zapakujemy cię do

furgonetki i przeszmuglujemy tam, gdzie nikt nie

zdoła cię znaleźć.

– Dlaczego to dla niej robicie? – wtrącił się

Nathan. – Co ona was obchodzi?

– Wiemy, że Lucy jest ścigana bezpodstawnie,

niesprawiedliwie – wyjaśniła Laurel. – A ty jesteś...

– Nie wasz interes. A ona nigdzie z wami nie

pojedzie, póki się nie dowiemy, o co tu chodzi.

background image

Zachowywał się opiekuńczo i bardzo gwałtownie

Chciałam mu powiedzieć, że nie czas teraz na

demonstracje odwagi, ale tak naprawdę wcale nie

byłam tego pewna. Laurel roześmiała się i

przesunęła. Promień światła zza okna padł na jej

twarz. Jej oczy pozostały ciemne... ciemne, nie

srebrne!

Laurel równocześnie ze mną zdała sobie sprawę

z tego, co zobaczyłam. Zaatakowała. Przyjęłam

defensywną postawę, lecz jej nie chodziło o mnie.

Chwyciła Nathana. Szarpnęła go i przyciągnęła ku

sobie, przykładając mu pistolet do głowy.

Towarzyszący jej mężczyźni też wyjęli broń. Otoczyli

ich kręgiem. Przyglądałam się powoli ukrytym w

cieniu twarzom, zastanawiając się, jak nas stąd

wydostać. Zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Mój

ojciec i Bryan wysłali za mną ludzi.

– Nathan nie ma z tym nic wspólnego –

powiedziałam. – Nic nie wie.

– Współpracuj z nami, to go wypuścimy –

obiecała Laurel. – I tak nie masz wyboru.

– Nie pozwolę, żebyście oddali mnie rodzicom!

– Rodzicom? Kochanie, nie mamy zamiaru

wydać cię wampirom, żeby mogły cię od razu zabić.

background image

Chcemy, żebyś żyła... bardzo tego chcemy.

Dopiero wtedy zrozumiałam. Jak mogłam być

taka głupia! Taka naiwna! Kiedy na początku

założyłam, że to wampiry chcą mi pomóc, myślałam,

że nie wierzą w proroctwo, i zwyczajnie zrobiło im się

mnie żal. Odkrywszy. że to nie wampiry, lecz ludzie

mnie znaleźli, przyjęłam bez wahania, że pracują dla

ojca. Mnóstwo wampirów zatrudnia ludzi do

pomocy. I przez cały czas nie widziałam tego co

najprostsze i najłatwiejsze do zobaczenia: wampiry

chciały, żebym zginęła z tego samego powodu, dla

którego ludzie chcieli, żebym żyła.

– Oczywiście – przytaknęła Laurel, widząc, jak

na mojej twarzy pojawia się zrozumienie. – Wiemy.

Wiemy o dysku i o blue moon. Chodź z nami, a

dopilnujemy, żebyś żyła. Chcemy ci pomóc.

– Chcecie mnie wykorzystać!

Ci ludzie należeli do jakiejś antywampirskiej

organizacji oporu, chcieli „zmienić świat”, wymazać

nas z niego... robili to, o czym marzył Nathan.

– Tak, jak ja to rozumiem, ty też byś na tym

wygrała. Nie chciałabyś móc wyjść na słońce? Nie

potrzebować krwi?

– Nie zamierzam zabijać swoich!

background image

– Oni próbują zabić ciebie – wtrącił się do

rozmowy jeden z mężczyzn.

Miał rację. O tym myślałam przez cały dzień.

Powiedziałam sobie... przysięgłam... że nie wypełnię

proroctwa, ale im więcej się działo, tym bardziej

zaczynałam się zastanawiać. Dlaczego miałabym

ocalić tych, którzy chcieli zobaczyć mnie martwą? A

jednak, choć doprowadzona do wściekłości,

wiedziałam, że przyłączenie się do grupy Laurel nie

byłoby właściwym posunięciem. Nic ich nie

obchodziło, czego chcę. Byłam dla nich zaledwie

narzędziem, bronią.

– O czym wy mówicie? – spytał Nathan. –

Dlaczego Lucy miałaby zabijać swoich?

Laurel przycisnęła lufę pistoletu do jego głowy.

– Powiedz mu – poleciła mi. – Opowiedz mu

całą historię.

– Puść go – powtórzyłam.

– Powiedziałam, że zrobię to, jeśli zgodzisz się

współpracować. Chcę usłyszeć wszystko z twoich ust.

Chcę, żebyś opowiedziała wszystko, co wiesz.

– Lucy...

Nathan patrzył na mnie oczami rozszerzonymi ze

strachu i dezorientacji. Uświadomiłam sobie, że

background image

przejmuje się mną... przejmuje się mną, chociaż to

jemu trzymają lufę przy głowie.

– Nie musisz im nic mówić, Lucy – powiedział.

Ale musiałam. Chodziło o jego życie... a to ja je

naraziłam. Wszystko przeze mnie. Przełknęłam z

wysiłkiem.

– Mogę ich zabić. Mogę zabić ich wszystkich.

– Jakich „ich”?

– Wampiry. – Wypowiedzenie tego słowa głośno

bolało. Czyniło tę sprawę bardziej rzeczywistą, a

przecież tak się starałam o niej nie myśleć,

zaprzeczyć temu, kim byłam. Czego mogłam

dokonać.

– Jest u nas proroctwo, zawsze było. Nikt w nie

tak naprawdę nie wierzył. Mówi ono, że w miesiącu,

kiedy będzie blue moon, no wiecie, kiedy miesiąc jest

długi i mieści się w nim druga pełnia, narodzi się

wampir. Osiemnaste urodziny tego wampira znów

przypadną na drugą pełnię. To ja. Urodziłam się i

osiemnaste urodziny będę miała w drugą pełnię.

Nathan słuchał mnie zachłannie, inni ludzie też.

Niewątpliwie długo tęsknili do tej opowieści.

– To może dotyczyć wielu – powiedział Nathan z

wahaniem.

background image

– Jest coś jeszcze. Mamy w muzeum pewien

przedmiot, liczy z tysiąc lat. To dysk z napisami,

których nikt nie umie odczytać. Dla nas to zwykły

bełkot, nikt nie umie, ale ja tak. Spojrzałam na niego

i dla mnie wszystko było zrozumiałe. Dowiedziałam

się, jak ludzie mogą zlikwidować wampiry.

– Nikt tego nie potrafi... – W jego głosie

brzmiało zdumienie, wyraźnie je słyszałam.

Przypomniałam sobie, co mówił wcześniej, o tym, że

oddałby wszystko, byle móc nas zabijać. – Jak

ktokolwiek mógł pomyśleć, że zechcesz nam w tym

pomagać?

– Proroctwo głosi, że mam moc, która pozwala

zamieniać ludzi w pogromców wampirów. W istoty

mające taką samą siłę i zdolności jak my, a może

nawet większe. I kiedy stworzę ich trzynaście... coś

się ze mną stanie. Pozostanie mi siła, będę żyła

długo, ale bez żadnych specjalnych potrzeb. Nie będę

potrzebowała krwi.

– A więc są pewni, że sprzedasz ich za to? Boją

się i chcą cię wyeliminować, żeby utrzymać władzę?

A ci tutaj chcą cię mieć, żebyś pomogła im oddać

władzę ludziom?

– Jesteś jednym z nas, Nathan – powiedziała

background image

Laurel. – Powinieneś wykorzystać okazję.

– Ona nie chce podbijać żadnej rasy!

Powinniście dać jej spokój.

Przez cały czas obserwowałam grupę, szukając w

niej słabego punktu, który mogłabym wykorzystać.

Wpadłam nawet na kilka pomysłów, ale nim

zdążyłam je wykorzystać, jedno z okien z tyłu prysło i

w pokoju zaroiło się od wampirów.

Nie miałam pojęcia, jak mogłam pomylić z nimi

tych ludzi. Wampiry poruszały się szybko, z

naturalnym wdziękiem. Natychmiast nas otoczyły.

Było ich tyle samo co ludzi, ale wiedziałam, kto na

pewno wy. gra tę walkę.

– Cześć, Lucy – powiedział znajomy głos.

Spojrzałam w twarz Bryana. Był ochroniarzem naszej

rodziny od wielu lat, a teraz wysłano go, żeby został

naszym katem. – Ładne oczy.

Potem był już tylko chaos.

Laurel i jej ludzie zaatakowali. Padły strzały, ale

kule mogły tylko zranić wampiry, nigdy zabić. Zęby

rozrywały ciało. Walka była krwawa i straszna. Obie

grupy walczące o zwycięstwo, o nagrodę w postaci

Nathana i mnie, zupełnie o nas zapomniały.

Uwolniony od groźby śmierci z ręki Laurel Nathan

background image

zdołał się przedrzeć do mnie. Pociągnął mnie ku

drzwiom.

– Szybko – popędził mnie. – Musimy uciekać,

póki się biją.

Wyjrzeliśmy przez okno. Nasz samochód stal

zaparkowany tam, gdzieśmy go zostawili, ale Bryan

nie był aż tak głupi, by ułatwiać nam ucieczkę. Auta

strzegły cztery wampiry.

– Co o tym myślisz? – Nathan przyglądał mu się

niepewnie.

– We dwoje moglibyśmy odwrócić uwagę

jednego.

– Na granicy dałaś sobie radę z dwoma.

– Łut szczęścia, nic więcej. Jeden był kompletnie

zaskoczony, a i tak ledwie zdążyłam do samochodu,

nim...

Krzyknęłam. Coś ostrego, przeraźliwie bolesnego

rozdarło mi nogę. Kolana się pode mną ugięły,

osunęłam się na podłogę, zanim Nathan zdołał mnie

podtrzymać. Popatrzyłam w dół, na udzie

zobaczyłam plamę na dżinsach. Rozejrzeliśmy się

oboje i niemal równocześnie zobaczyliśmy starą

służącą z pistoletem w ręku.

– Pan Arcangeli kazał mi dopilnować, żebyście

background image

nie wyszli.

Pan Arcangeli! Bryan! Miał gospodynię Laurel

na liście płac. Od niej się dowiedział, że przyjeżdżam.

Ciągle trzymała nas na muszce, ale jej dłonie drżały.

Nathan zaatakował ją błyskawicznie, a ona nie była

wystarczająco szybka, by go zatrzymać. Doprawdy

jednocześnie śmieszny i smutny był widok jego

mocowania się ze starą kobietą, lecz przejmujący ból

nogi nie skłaniał mnie do litości. Koniec końców

potraktował ją całkiem łagodnie – rozbroił i

odepchnął. Nie próbowała mu odebrać broni, co

wydawało się całkiem zrozumiałe, tylko pobiegła do

pokoju, w którym ciągle toczyła się walka, wrzeszcząc

i wzywając szefa.

Nathan objął mnie wolną ręką, pomógł mi wstać.

– Nic mi nie będzie – uspokoiłam go. – Zagoi się

w piętnaście minut, maksimum w pół godziny.

– Tyle czasu nie mamy. Chodź.

– Samochód...

– Nie dostaniemy się do samochodu. Najpierw

wynieśmy się z tego piekła, a o transport będziemy

się martwili później.

Podpierając mnie i ciągnąc, Nathan ruszył

korytarzem do kuchni otwierającej się na pokój

background image

dzienny, w którym ciągle coś się działo, choć ku

mojemu rozczarowaniu coraz mniej. Byłam niemal

pewna, że zwyciężył Bryan i jego grupa, nie do końca

jednak, dzięki czemu pozostaliśmy niezauważeni.

Małe drzwi prowadziły do ogródka na tyłach domu.

Wyszliśmy przez nie chwiejnie, idąc przerażając

powoli. Po przeciwnej stronie podwórka stały drzewa

których jeszcze nie wycięto pod budowę.

Skierowaliśmy się w tamtą stronę z nadzieją na

znalezienie schronienia.

– Nie możemy zostać na dworze, nie na długo –

ostrzegł mnie Nathan. – Wkrótce wzejdzie słońce.

– O mnie się nie martw.

– Lucy... co zamierzasz zrobić? Chodzi mi o

proroctwo? – spytał głosem, w którym brzmiało

zdziwienie... i podziw. – Nadal nie potrafię uwierzyć,

że to prawda.

– Ktoś jednak uwierzył, inaczej nie byłoby tego

cholernego zamieszania, w którym brałeś udział tam,

w domu. – Westchnęłam. – Nie wiem, co zamierzam

zrobić. Wolałabym nic nie robić. Nie chcę, żeby

ktokolwiek przeze mnie umierał. Boję się

osiemnastych urodzin. Oddałabym wszystko, żeby

nie musieć zabić po raz pierwszy... ale czy muszę

background image

zapłacić za ten przywilej, zabijając wampiry? Nie

chcę, żeby jedna rasa zdominowała drugą. Nie chcę

więcej śmierci. Chciałabym. , marzę o równowadze.

Zatrzymaliśmy się przy granicy zagajnika. Oczy

Nathana płonęły podnieceniem.

Staliśmy blisko siebie; oddychałam ciężko,

bardzo się zmęczyłam.

– Może to właśnie masz zrobić, Lucy? Może

twoim zadaniem nie jest zgładzenie którejś z ras,

tylko... tylko zjednoczenie obu?

– Nie wiem. – Potrząsnęłam głową. – Po prostu

nie wiem.

– A ja tak.

Bryan zmaterializował się przed nami w

ciemności. A więc służąca zdołała go poinformować,

żeśmy uciekli. Podszedł do nas powoli, z uśmiechem.

Nadal nie potrafiłam uwierzyć, że to ta sama osoba,

przy

której

dorastałam,

którą

darzyłam

bezgranicznym zaufaniem. po której spodziewałam

się ochrony przed innymi wampirami. Nawet

background image

widziałam, jak je zabija, lecz nigdy się nie

spodziewałam, że dołączę do grona ofiar.

– Bardzo mi przykro, Lucy – powiedział. –

Naprawdę. Ale chodzi o większe dobro. Doprawdy

przesadnie litowałaś się nad ludźmi... nie możemy

ryzykować i zostawić cię z taką potęgą. Przepraszam.

– Stój! – przeciął noc stanowczy kobiecy głos. Z

boku podeszła do nas Laurel, za którą szedł jeden z

mężczyzn. Oboje byli uzbrojeni, oboje mierzyli w

Bryana. Zalana krwią kobieta oddychała ciężko;

moim zdaniem chyba cudem potrafiła utrzymać się

na nogach po tym, czego świadkiem byłam tam, w

domu. Zastanowiłam się przelotnie, ilu jej

współpracowników jeszcze żyje. Poza nią i

mężczyzną pewnie nikt.

– Nie do wiary – rzekł Bryan, wypowiadając

głośno to, co ja myślałam po cichu.

Spojrzał na moją nogę i odwrócił się ku bardziej

niebezpiecznemu przeciwnikowi, po raz kolejny

pozostawiając nas samym sobie. Sądząc po stanie

Laurel i jej przyjaciela, ta walka miała być bardzo,

bardzo krótka. Nathan dotknął mojego ramienia.

– Uciekajmy, póki nie zwracają na nas uwagi...

– Jemu nie uciekniemy. Nawet mając fory.

background image

Bryan rzucił się na towarzysza Laurel. Obaj

upadli ziemię i chociaż nie widziałam, co się dzieje,

usłyszałam bardzo wyraźnie najpierw przeraźliwy

krzyk, a potem obrzydliwy odgłos darcia jakby czegoś

wilgotnego. Wyobraziłam sobie, że dzieje się to ze

mną i z Nathanem, wyobraziłam sobie, że kończę tu

życie, życie, którego tak bardzo pragnęłam używać.

Zdmuchnięte niczym płomień świecy. Poczułam

wypełniającą moje ciało ożywczą falę adrenaliny,

przyćmiewającą nawet ból rany po postrzale,

odetchnęłam głęboko, spojrzałam na Nathana.

– Mówiłeś poważnie? – spytałam cicho.

Mężczyzna przestał krzyczeć. – To o zrobieniu czegoś

wielkiego? Czegoś, co mogłoby zmienić świat?

Jego piękne, tak piękne zielone oczy zabłysły.

Zrozumiał. Doskonale wiedział, co zamierzam i skąd

wzięłam pomysł. Dlatego pociągał mnie od samego

początku... i dlatego ja pociągałam jego. Dlatego,

mimo iż miał wszelkie powody, by mnie

znienawidzić, nie potrafił odejść. Dysk nie

pozostawiał wątpliwości: miałam wiedzieć, kogo

wybrać do swojej trzynastki.

– Będziesz mógł ich pozabijać – powiedziałam.

Teraz krzyczała Laurel. – Ale oni będą też mogli

background image

zabić ciebie. I spróbują, możesz być pewien. Będą

próbowali pozbyć się nas obojga.

Nie wahał się. I nie bał. Pomyślałam o niezwykłej

determinacji, jaką okazywał przez cały wieczór i noc.

Nathan miał tak wielkie możliwości, tyle mógł

dokonać, potrzebna mu była tylko szansa, okazja

udowodnienia, na co go stać.

Ja też się nie wahałam. Natychmiast położyłam

mu ręce na głowie i cicho wypowiedziałam słowa,

które na zawsze wryły mi się w pamięć, gdy tylko

spojrzałam na dysk.

– Niech księżyc i mrok, niech słońce i światło

zwiążą cię ze mną teraz i na zawsze, życie z życiem,

śmierć ze śmiercią.

W powietrzu trzeszczało, kiedy wypowiadałam te

słowa.

Zbliżyłam usta do jego szyi, dotknęłam zębami

skóry. Moja nozdrza wypełnił zapach prześladujący

mnie przez cały spędzony wspólnie czas, zapach

skóry i potu. Poczułam krew na języku, słoną,

ciepłą... najcudowniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek

smakowałam. Po to wampirom potrzebni byli ludzie.

Dlatego ich zabijały.

Lecz w rzeczywistości moje ugryzienie było

background image

pocałunkiem. Cofnęłam głowę, czułam, jak łącząca

nas moc staje się coraz potężniejsza. Zaledwie

skończyłam, już nadleciał Bryan, co oznaczało, że

Laurel i mężczyzna, z którym przyszła, nie żyją.

Wszystkie wampiry są niebezpieczne, ale on należał

do najniebezpieczniejszych. Niewielu byłoby w stanie

go powstrzymać.

Wśród tych niewielu był i Nathan.

Nie spodziewałam się zobaczyć godnego

przeciwnika Bryana w akcji, a już z całą pewnością

nie człowieka. Nasz ochroniarz musiał mieć

wrażenie, że zderzył się ze ścianą. Cofnął się,

zachwiał wstrząśnięty. Nathan napierał na niego,

piękny i śmiercionośny. Trafił w twarz przeciwnika

ciosem, który znów nim wstrząsnął. Ale Bryan wziął

się w garść, zaatakował, przejął inicjatywę.

Na chwilę obaj utknęli w martwym punkcie, ani

jeden, ani drugi nie mógł wyprowadzić ciosu. Nathan

oprzytomniał pierwszy, udało mu się wyślizgnąć z

uchwytu, chwycił Bryana za koszulę. Uderzył nim o

drzewo... raz, drugi i trzeci, a za każdym razem w

drzewo uderzała też jego głowa. Po trzecim ciosie

osunął się na ziemię.

Patrzyliśmy na siebie zdumieni. Pierwsza

background image

odzyskałam głos.

– Musimy iść. Po nich przyjdą inni. Moja noga

jest już prawie w porządku.

– On... jest martwy?

– Wkrótce będzie, gdy tylko wzejdzie słońce. Ja

też. Musimy znaleźć jakieś miejsce, gdzie doczekamy

nocy. Już. Teraz.

Nathan się nie poruszył, a ja uświadomiłam

sobie, że jest w szoku. W szoku wywołanym tym,

czego właśnie dokonał i do czego jest teraz zdolny.

– Potrafisz to zrobić? – spytałam nagle

przestraszona, choć nie potrafiłabym wyjaśnić z

jakiego powodu. – Potrafisz zostać przy mnie?

– Nienawidzę ich, naprawdę nienawidzę.

Gdybym miał moc zabić wszystkie na świecie,

sprawić, by było tak jak kiedyś, tobym to zrobił.

Nathan nie ukrywał, co myśli o wampirach.

Mówił o tym od początku. Tyle że powiedzieć w

ogniu walki: „Jasne! Uczyń mnie zabójcą wampirów”

to jedno, a zupełnie co innego zaakceptować po

bitwie to, co się stało. i pogodzić się ze

świadomością, z kim cię to wiąże.

Ale teraz powoli budził się z oszołomienia.

Odwrócił się, spojrzał na mnie, wyciągnął rękę,

background image

dotknął mojej szyi. Palce miał ciepłe, a jednak

zadrżałam pod ich dotykiem. Pragnęłam go całym

ciałem, lecz zarazem uświadomiłam sobie, kogo

właśnie stworzyłam. Stworzyłam człowieka zdolnego

zabijać wampiry. Człowieka zdolnego zabić mnie.

Czułam jego dłoń na szyi. Założywszy, że mamy takie

same zdolności i możliwości, miał przewagę, bo był

mocniej zbudowany. Mógł załatwić sprawę teraz, od

razu, zabić mnie i zacząć zabijać wampiry, wszystkie

bez wyjątku. I bez różnicy z braku lepszego słowa.

Czas stał w miejscu. Wszystko zależało od niego

jod wyboru, jakiego dokona. Dłoń na mojej szyi

zacisnęła się lekko, powędrowała do góry,

znieruchomiała na policzku. Pocałował mnie, a kiedy

nasze usta się zetknęły, poczułam, jak przeszywa nas

moc pierwszego ukąszenia. Objęłam go mocno, nasze

ciała stały się naraz bardzo gorące. Jeszcze nigdy nie

doświadczyłam niczego podobnego.

Oderwaliśmy się od siebie oszołomieni,

niespokojni.

– To było... och! – powiedział cicho.

Przełknęłam z trudem.

– Nie wiedziałam, że to część proroctwa.

– Bo tu nie o proroctwo chodzi. – Nathan nadal

background image

dotykał mojej twarzy. – Chodzi o nas.

– Myślałam, że nienawidzisz wampirów.

– Nie traktowałaś mnie jak inne wampiry. Nie

traktowałaś mnie nawet tak jak większość ludzi.

Był

to

najprawdopodobniej

największy

komplement. jaki mógł mi powiedzieć. Serce mi

drżało. Bardzo chciałam znów go pocałować, ale...

zbliżał się świt.

– Co zamierzasz zrobić? – Musiałam być pewna,

że mogę mu zaufać, takiemu potężnemu. –

Zostaniesz przy mnie?

– Jestem z tobą związany, pamiętasz?

– Czy...

– Związany – powtórzył zdecydowanie. – Zycie

zżyciem, śmierć ze śmiercią.

Nie zamierzałam zadawać mu kolejnych pytań.

– Więc chodźmy – powiedziałam zdecydowanie

– Słońce wzejdzie lada chwila.

– A księżyc zajdzie – szepnął Nathan. – Ile czasu

dzieli nas od kolejnego blue moon? Od twoich

urodzin?

background image

– Osiem miesięcy.

– Więc lepiej się pospieszmy.

Wziął mnie za rękę i razem, ramię w ramię,

odeszliśmy w mrok gotowi zmieniać świat.

Nancy Holder

Przemieniona

Wampiry napadły na Nowy Jork wieczorem w

dniu szesnastych urodzin Jill. Spacerowała przed

klubem o nazwie „Watami”, czekając, aż zjawi się Eli,

ciekawa, co też dla niej kupił. Spóźniał się, przez

Seana oczywiście. Sean z pewnością nie chciał

przyjść, bo to były urodziny Jill, a on szczerze jej nie

znosił. Ale Eli go do tego zmusi, przyjdą rzecz jasna,

background image

a ona znów zacznie się zastanawiać, dlaczego Eli nie

może kochać jej w ten sposób... i jak może kochać

kogoś, kto jej nienawidzi.

Nagle znikąd pojawiło się mnóstwo potworów o

bladych twarzach, zjeżonych włosach i krwawych

oczach. Potwory po prostu zaatakowały, chwytały

ludzi, rozrywały im gardła: tancerzom, pijakom,

barmanom i trzem jej heteroseksualnym

przyjaciołom: Torrance’owi, Milesowi i Diego.

Nadal nie miała pojęcia, jak udało się jej ocaleć i

wydostać, ale najpierw zadzwoniła do Eliego, potem

do rodziców. „Połączenie nie może zostać

zrealizowane". „Piiiip”. Nie ma zasięgu, nie można

wysłać SMS-a, nie można nawiązać z nikim żadnego

kontaktu, niech to diabli.

Nazywała się Jilly Stepanek, ostatnio mieszkała

w Bronksie, była trochę leniem, a trochę obibokiem i

miała zamiar starać się o przyjęcie na wydział

filmowy New York University, gdy tylko uda się jej

poprawić oceny. Była neogotką, nosiła wiktoriańskie

albo edwardiańskie stroje i blady makijaż bez

klimatów Marylin Mansona, kochała steampunk, ale

teraz była tylko jedną więcej przerażoną dziewczyną

uciekającą przed potworami. Bywało tak, że jej głową

background image

rządziły potwory, a teraz czuła ich oddech na

plecach. Dosłownie.

Nie wystąpił żaden przywódca wampirów, nikt

nie pofatygował się wytłumaczyć, dlaczego przejęły

rządy w pięciu dzielnicach jak najgorszy na świecie

gang. Nie zgłoszono żadnych żądań, nie prowadzono

negocjacji, jedyną pewną rzeczą byli umierający

ludzie. W niespełna tydzień suche trupy, najpierw

bezdomnych, zasłały ulice Manhattanu, SoHo i

Village. Jak wynikało z obserwacji Jilly, trupy nie

powstawały z martwych jako wampiry. Być może

filmy kłamały i kiedy wampir cię zabił, pozostawałeś

martwy.

Wampiry używały drapieżnych ptaków, które

zasiadały na ich białych ramionach niczym

myśliwskie sokoły. Ptaki miały potężne skrzydła,

ogromne białe łby, nabiegłe krwią ślepia i zęby

kłapiące jak stare sztuczne szczęki. Krew plamiła

ciała i kapała na ziemię z ran zadanych przez szpony

ich władcom, lecz – co Jilly widziała z daleka, z tak

daleka, jak to tylko możliwe – albo wampiry nie

czuły bólu, albo nawet się im podobał. Może była to

ich wersja samookaleczenia?

Nocą ptaki tańczyły w powietrzu pod ciężkimi

background image

chmurami, rozrywając gołębie na strzępy. Kilka

takich nocy i niebo było ich. Kilka kolejnych i na

Manhattanie nie było już bezpańskich psów.

Trzy dni po urodzinach wampiry zaatakowały i

zabiły jej ojca. Matkę zabił ptak, przewrócił ją na

ziemie, kiedy uciekali z domu. Jilly krzyczała na

mamę, żeby biegła szybciej, jeszcze szybciej, o Boże,

ale ptak opadł jej na plecy i zaczął szarpać ciało.

Mama upadła; oczy miała otwarte, nic już jednak nie

widziała. Krew z rozdartego karku pociekła po

chodniku pod lampą, wyglądało to tak, jakby cień

wypływał z jej ciała.

Ukryta w krzakach ciężko dysząca Jilly

przeczekała niebezpieczeństwo. Potem pobiegła w

przeciwnym kierunku, mając na sobie jedynie czarną

halkę, buty i czarny płaszcz kupiony na wyprzedaży.

Próbowała się przedostać do szeregówki Eliego,

ale na jej oczach eksplodowały całe przecznice, a

inne płomień pochłaniał jak papierowe latarnie.

Płacząc i dysząc, telefonowała raz za razem,

trzęsącymi się rękami wypisywała SMS-y. „Rozmowa

nie może zostać zrealizowana”. „Piiiiip”.

Omijała ogniska pożaru, biegła zygzakiem, a w

niebo bil skłębiony dym, który sięgał kluczy ptaszysk

background image

kłapiących jak sztuczna szczęka.

Cztery dni po urodzinach ulice zmieniły się w

prawdziwą dżunglę. Ci, którym udało się ocaleć, stali

się tak brutalni i wściekli jak pożarte przez ptaki psy.

Walczyli o żywność, gromadzili zapasy, byli gotowi

zabijać się nawzajem z powodu bezpiecznego miejsca

do spania i kilku butelek wody. Jilly wiedziała, co to

wrogość z czasów, kiedy jeszcze miewała jej ataki po

narkotykach. Ocalił ją odwyk wraz z mnóstwem

bezinteresownej miłości, lecz takich lekcji z

przeszłości się nie zapomina.

Unikając potworów i szaleńców, Jilly hurtowo

kradła telefony, a może tylko je zbierała, bo w

sklepach nie było przecież nikogo, kto przyjąłby za

nie pieniądze. Ale łączność naprawdę, naprawdę,

naprawdę nie działała. Potrzeba znalezienia

funkcjonującego telefonu stała się wręcz nałogiem.

Dzięki niemu miała przynajmniej co robić oprócz

krycia się i uciekania.

Terapeuta Jilly, doktor Robles, zwykł był

ostrzegać ją, że powinna się uspokoić, zwolnić, nie

myśleć aktywnie przez cały czas. Mówił, że powinna

dać sobie spokój z miłością do Eliego, bo geje są

gejami i o żadnej zmianie obiektu uczuć nie ma

background image

mowy, choćby nie wiem jak o tym marzyła.

Dziewczyna

próbowała

znaleźć

kafejkę

internetową, której nie wyczyściły jeszcze wampiry,

na próżno jednak. Włamywała się do biur, próbowała

biurowych

komputerów.

Żaden

nie

działał.

Zastanawiała się. jakim cudem udało się wampirom

usmażyć je wszystkie. Była pewna, że stanowiło to

część ich planów, planów opanowania świata.

Tak jak wampiry Jilly spała w dzień, w plamie

najjaśniejszych. najjaskrawszych promieni słońca,

jakie była w stanie znaleźć, przykryta czarnym

płaszczem niczym całunem. Chociaż nigdy nie była

katoliczką, modliła się do Boga na krzyżu, ponieważ

krzyż trzymał wampiry na dystans. Bardzo pragnęła

się modlić w katedrze Świętego Patryka, ale była zbyt

mroczna, zbyt zamknięta; niemal słyszało się

wampiry posykujące w bocznych kaplicach po obu

background image

stronach

ołtarza.

Usta

miała

spierzchnięte,

popękane. Była brudna. Może jednak Bóg zechce ją

wspomóc mimo wszystko?

Błagam cię. Boże, błagam cię, Boże, błagam cię.

Boże, błagam, błagam, błagam, nie pozwól, by Eli

został spalony na śmierć albo wyssany przez

potwory, amen.

Wieżowce płonęły i zmieniały się w popiół,

wybuchały samochody, wampiry tańczyły na stosach

trupów. Jilly snuła się wśród tego upiornego

krajobrazu jak ostatni żyjący świadek apokalipsy.

Nikt do niej nie dołączył, a ona też nie szukała

nikogo, kto mógłby jej pomóc, i nie starała się

nikomu pomagać. Musiała dotrzeć do Eliego i

przynajmniej umrzeć przy jego boku.

Więc omijała płonące jak szalone budynki,

wędrowała w swym podartym stroju złej wróżki, a jej

włosy barwy indygo płowiały od słońca i pokrywały

się pyłem. Pokazywała ludziom jego zdjęcie, które

nosiła w kieszeni płaszcza. Nie, Jilly, nie, Jilly, nie,

background image

Jilly, nie, nic. nie, przegrałaś, zawsze przegrywasz...

Czekała, aż budynki spłoną i dopalą się. Dym

zebrał swe żniwo; powietrze śmierdziało, jakby ktoś

grillował zaśmiardłe hot dogi. Czuła, jak osiada w jej

płucach i na skórze. Pięć dni po urodzinach była

zmęczona do tego stopnia, że i tak nie potrafiła

oddychać, co wydawało się jej swego rodzaju

błogosławieństwem,

ponieważ

gdyby

umarła,

wszystko by się skończyło. Unikanie tych złych także

weszło jej w nawyk. Była pusta, na zewnątrz i w

środku, jak łupina. Gdyby jakiś wampir próbował

wyssać z niej krew, pewnie znalazłby w żyłach tylko

czerwony proszek.

Naprawdę myślała, że przyszedł na nią czas i że

zaraz umrze. Myślała o rodzicach, o przyjaciołach,

ale przede wszystkim myślała o Elim Steinie. Był jej

pierwszą i jedyną miłością, jeszcze nim uświadomił

sobie, że jest gejem. Nadal go kochała, miała go

kochać zawsze, niezależnie od tego, jaką formę

przybierze dla niej ta miłość. Mózgu, mózgu, nie

myśl, odejdź, wpadnij w obsesję innego dnia...

background image

Była szalona, była wściekła na Seana i miała

nadzieję...

Nie, nie, o tym nie mogła nawet myśleć. Gdyby

miało dojść do tego, że zacznie się modlić, żeby coś

się stało Seanowi...

Jesteś zła, Jilly, zasługujesz na śmierć...

Przykryła się płaszczem, zasnęła, śniła o Elim i

Seanie, bo w lecie po ukończeniu dziesiątej klasy stali

się właśnie tym, Eliseanem, jak jedna osoba, jak

osoba, którą Jilly spodziewała się być z nim. Eli

znalazł swą drugą połowę i od tej chwili obaj bywali u

niej niemal codziennie, bo tu mogli się trzymać za

ręce. Tu mogli się przechwalać, jakich to dokonują

cudów na deskorolkach, jacy są wspaniali w grach

komputerowych i w ogóle zachowywać się jak

wszyscy nastoletni chłopcy, mogli ze sobą flirtować,

siedzieć na kanapie, obejmując się ramionami, a

mama Jilly tylko przynosiła im colę i grzanki z grilla

z serem. Akceptacja zdumiewała ich i zachwycała. W

domu Jilly tolerancja pojawiła się nie od razu, lecz

po trudnej walce, którą toczyli jej zdeterminowani

rodzice. Nigdy nie spisali córki na straty, nawet kiedy

uciekła z motocyklistą, ogoliła głowę i powiedziała

psychologowi, że nie ma kości w dłoni.

background image

Świat oszalał na nowy sposób, grafficiarze

wypisywali „PRECZ Z WAMPIRAMI” na każdej

dostępnej

powierzchni,

ludzie

dzielili

się

informacjami, jakie udało im się zdobyć. Wszystkimi.

Wampiry są tępe, wampiry są sprytne, mają

przywódcę, każdy działa na własną rękę. Kuszą ludzi

mroczną seksualnością. Atakują jak zwierzęta, bez

planu. Wszystko to ma coś wspólnego z globalnym

ociepleniem, wampiry są terrorystami. Albo plagą

stworzoną przez rząd.

Widziała ich mnóstwo. Blade, patrzące złowrogo,

biegające po ulicach, wyglądające z okien jak

przerażające komputerowe efekty specjalne Willa

Smitha. Nie wiedziała, jakim cudem nie została

jeszcze zabita, tyle razy już omal nie zginęła. Ale

jednego była pewna: wampiry bardziej przypominały

ludzi niż groźne zwierzęta. Bardzo złych ludzi. Ptaki

atakowały bezmyślnie, wampiry natomiast słuchały

muzyki, lubiły przejażdżki motocyklowe i nie zabijały

obsługi metra, by móc jeździć tu i tam. W końcu to

background image

jest martwy świat.

Po kolejnym zbyt bliskim spotkaniu z jednym z

nich – wyszedł zza rogu tuż przed nią, zdążyła

odwrócić się i uciec, bardzo szybko – załamała się,

zaczęła płakać, skurczony żołądek jeszcze bardziej się

jej zacisnął i wtedy Bóg zorientował się chyba, że coś

jest nie tak, a może poczuł się winny, nie wiadomo, w

każdym razie sprawił/sprawiła/sprawiło/sprawili

cud. Zaczęło padać. Po chwili już lało. Woda płynęła z

nieba strumieniami, jakby stare damy – anioły –

zabrały się za mycie ganków swych domów. Litry i

hektolitry wody, prawdziwe rzeki spadały na daty i

na drzewa jak wszystkie łzy nowojorczyków, jak cała

krew wypływająca z szyi martwych.

Deszcz stłumił pożary na tyle, by otulona

mokrym płaszczem Jilly mogła się przedrzeć przez

linię ognia. Znalazła się po drugiej stronie, w jakimś

piekielnym innym świecie, gdzie wszystko pokrywał

szary i biały jak papier popiół: drzewa, budynki,

porzucone samochody, ruiny i śmietniska. Jilly

powoli, powłócząc nogami, przemierzała świat

rozpylonej śmierci.

Znalazła go. Okazało się, że jednak stoi.

Szeregowy domek Eliego. Niegdyś pomalowany

background image

turkusową farbą, z amerykańskimi flagami i

przewróconym umazanym pyłem trójkołowym

dziecięcym rowerkiem, który leżał w kupie popiołu

wyglądającego jak dziwne ziarniste liście. Nagle

wydało się jej, że za oknami przesunął się cień.

Zamarła, wytrzeszczyła oczy. Trwało to dość długo,

ponieważ wreszcie dotarła na miejsce i w głębi serca

oczekiwała, że nie zobaczy śladu życia. Nic więcej nie

zobaczyła, więc zaczęła się zastanawiać, czy

przypadkiem nie zwariowała albo nie wyobraziła

sobie tego wszystkiego. Zdążyła już nabrać pewności,

że martwi mogą być tak samo szaleni jak żywi.

Zataczając się, weszła po kilku schodkach na ganek,

wzniecając chmurę popiołu śmierci, od którego

zadławiła się i zaczęła kaszleć.

Zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział.

Popchnęła je, otworzyła i weszła do środka.

Eli i jego ojciec stali naprzeciw siebie w pokoju

dziennym, gdzie na ścianie nad pianinem wisiał stary

gobelin przedstawiający Żydów w Masadzie. Eli

wydawał się wyższy i szczuplejszy, ciemne włosy miał

długie, jak zwykle, ale na jego twarzy pojawił się

zaczątek

brody.

background image

W

bluzie

uniwersytetu

nowojorskiego, którą dostał w prezencie od niej,

wyglądał jak lewicujący rabin. Pan Stein, w

granatowym swetrze i ciemnych spodniach, był po

prostu panem Steinem.

– Ty głupi pedale, jeśli stąd wyjdziesz, zginiesz!

– krzyczał.

– Zamknij się! – zaskrzeczał piskliwie jego syn. –

Nie nazywaj mnie tak!

– Eli – szepnęła Jilly od drzwi. – Eli, to ja.

Obrócili się obaj, ojciec i syn.

– Jilly!

Eli głośno krzyknął z radości, chwycił ją w

ramiona, przytulił mocno. Dziewczyna wydawała się

sobie lekka jak zasuszony liść, czuła, że kręci się jej w

głowie, i szalała z radości. Eli żyje! Jest bezpieczny!

Przez cały czas był tu. w swym starym domu, z

rodzicami, bezpieczny.

– O Boże, dobrze się czujesz? – spytał ją i nie

czekając na odpowiedź, zadał drugie pytanie: –

Widziałaś Seana?

– Nie – powiedziała i poczuła się tak, jakby ktoś

background image

wypuścił z niej powietrze. Dostrzegła żal na jego

twarzy. Uderzył ją jak cios, poczuła się zdruzgotana.

Tymczasem w kuchni czarnowłosa wychudzona

matka czarownica Eliego gotowała... jakby nic się nie

stało! Mieli tu elektryczność, mieli gaz, w powietrzu

niósł się zapach gorącego jedzenia, mięsa i cebuli. Z

kącika ust Jilly spłynęło pasemko śliny. Rozpłakała

się, a Eli objął ją i mocno przytulił. Pachniał tak

pięknie! Tak czysto! Tak... dziewiczo!

Ojciec gapił się na nią oczami wytrzeszczonymi

jak u owada. Przez to spojrzenie czuła się niemal jak

intruz.

– Tak bardzo chciałam tu dotrzeć – powiedziała.

– Próbowałam, ale pożary... a potem spadł deszcz...

– Deszcz – powtórzył pan Stein z wdzięcznością,

Przyglądając się gobelinowi.

– Teraz możemy poszukać Seana – ucieszył się

Eli. – Nie wymawiaj tego imienia! – warknął na

niego ojciec.

Na litość boską, co was to teraz obchodzi –

zapragnęła odwarknąć mu Jilly, lecz tylko ujęła dłoń

Eliego i przyłożyła ją sobie pod brodę. Zobaczyła

warstwę wyschniętego błota z popiołu na swojej ręce,

zastanowiła

background image

się

przelotnie,

jak

wygląda.

Prawdopodobnie jak zombie.

– Właśnie zamierzałem wyjść i poszukać go –

wyjaśnił Eli, podnosząc jej dłoń do ust. Ucałował ją, a

potem przyłożył sobie do policzka. Poczuła łzy, jak

drugą falę deszczu. – Dzwonił tuż przedtem, nim to

się zdarzyło. Ze śródmieścia. Nie wiem, co tam robił.

Pokłóciliśmy się. Miałem zamiar iść do łóżka.

A nie spotkać się ze mną w klubie?

Eli przesuwał palce po jej twarzy, każde ich

kolejne muśnięcie leczyło ranę, którą ostatnie długie

dnie i noce zadały jej duszy. Nikogo nie kochała

bardziej niż jego. Umrze, kochając Eliego Steina.

– Teraz oczywiście nigdzie nie pójdziesz. Tylko

na nią popatrz. Wygląda, jakby już nie żyła.

Pan Stein nigdy jej nie lubił. Nie tylko była

kiedyś zwariowaną dziwką, ale jeszcze nie była

Żydówką, a w jej rodzinie jego syn i Sean znaleźli

bezpieczne miejsce, gdzie mogli uprawiać swe

zmysłowe potworności.

– Trzeba naprawić te drzwi – powiedziała. –

background image

Albo przynajmniej zamykać je na zamek.

– Wydawało mi się, że są zamknięte. – Pan Stein

spojrzał na syna. – Otworzyłeś je? – spytał i podszedł

bliżej, niemal ocierając się o Jilly, która musiała

ustąpić

mu

z

drogi.

Usłyszała

kliknięcie

przekręcanego zamka. Obrócił gałkę. – Zepsute –

przyznał i spojrzał na Eliego gniewnie. – Ty je

zepsułeś?

– Dlaczego miałbym je psuć, tato?

– Może ostatniej nocy wampiry próbowały się

dostać do środka? – zastanowiła się Jilly. –

Powinniście wywiesić kilka krucyfiksów. Naprawdę

pomagają.

Pan Stein założył ręce na piersiach.

– To nienormalne – burknął pod nosem.

– Kolacja już prawie gotowa – krzyknęła z

kuchni pani Stein, uśmiechając się słabo.

Jilly musiała zadać sobie pytanie, gdzie – o

cudzie – udało się jej znaleźć żeberka. Zapewne w

background image

nadal działającej lodówce.

Eli obrzucił ją spojrzeniem mówiącym wyraźnie:

„Jak widzisz, moi rodzice zwariowali”. Miał trochę

do czynienia z szaleństwem, w końcu był jej

najlepszym przyjacielem.

Jilly nie uśmiechnęła się, choć co często się

zdarzało, pomyśleli o tym samym w tej samej chwili.

Nie wiedziała już, kto jest szalony, a kto nie.

– Możesz wziąć prysznic, Jilly – powiedziała

jeszcze pani Stein.

Jilly była zbyt słaba i zbyt zmęczona, by brać

prysznic, ale kiedy zjadła trochę ziemniaków piure i

sera, odzyskała odrobinę energii i dowlekła się do

łazienki. Po raz pierwszy od wieków nie bała się aż

tak małych zamkniętych pomieszczeń, rozebrała się

bez aż takiego strachu, bez strachu stanęła

bezbronna pod strumieniem wody...

... i nagle w łazience pojawił się Eli. On też zdjął

branie, a potem wszedł pod prysznic, objął ją i

przytulił mocno. Płakał. Płakali oboje, ona i najlepszy

przyjaciel wcale nie pragnący jej w taki sposób, w

jaki ona pragnęła jego. Tulili się do siebie w żałobie.

– On gdzieś tam jest – powiedział Eli. – Ja to

wiem.

background image

Jilly odwróciła się, przytuliła plecami do jego

piersi. Sam fakt, że tu jest, wydawał się

nierzeczywisty. Wystarczyło przekroczyć próg...

– Twoi rodzice czekają na nas i pewnie powoli

dostają szału – powiedziała. Oczy miała zamknięte,

rozkoszowała się mgłą rozpylonej wody, ciepłem i

Elim.

Oszalałaś?

Prawdopodobnie

właśnie

podskakują z radości! „Jest z dziewczyną”! „Nie jest

gejem”! „Żaden z niego pedał”! – Eli doskonale

naśladował głos ojca. – A co z twoimi rodzicami? –

spytał cicho.

Podniosła głowę, pozwalając wodzie opłukiwać

twarz. Jej milczenie było wystarczająco wymowne.

– Och, Jilly, Jilly... Boże, co się stało?

– Nie mogę o tym mówić. Ty też nic nie mów, bo

nigdy nie przestanę płakać.

Eli położył dłoń na jej czole.

– Powiem tylko tyle, że byli dla mnie dobrzy, a w

judaizmie dobro to coś, co żyje – szepnął.

– Dzięki. – Jilly oblizała wargi. Nadal ją piekły.

background image

Szybko umyła głowę. Zakręciła wodę. Eli wytarł

ją, a potem przyniósł porządnie złożone ubranie,

które jego matka zostawiła dla niej w korytarzu.

Spodnie od dresu okazały się o wiele za szerokie i za

długie, aż zwijały się w kostkach. Do tego był czarny

sweter, lecz nie dostała stanika. Nie miało to zresztą

żadnego znaczenia.

Eli także się ubrał, wziął dziewczynę za rękę,

splatając jej palce ze swymi, i zaprowadził do

swojego pokoju. Pełnego jej zdjęć: w szkole, na ich

pierwszej sztuce na Broadwayu, trzymającej go za

rękę w Central Parku. Ale zdjęć Seana było jeszcze

więcej, przede wszystkim tych, na których byli obaj,

taki rodzący się związek. Potem pojawiły się zdjęcia

partnerów i Jilly, bo Eli postanowił „poznać ze sobą”

przyjaciół. Robili miny do kamery, przygotowywali

scenki dramatyczne, wybrali się, co było strasznie

głupie, na podpisywanie książek w Forbidden Planet.

Na każdym zdjęciu, na którym była i ona, Sean

sprawiał wrażenie ostro wkurzonego. Czyżby Eli tego

nie widział?

Położyła się na łóżku przykrytym niebieską

aksamitną narzutą, czując się tak, jakby właśnie

postawiła na ziemi ciężkie pudło książek. Wydawało

background image

się jej nieprawdopodobne, że Eli sypia na tym

cudownym łożu we własnym pokoju. Ona nie

wiedziała nawet, czy dom, w którym mieszkała,

nadal stoi. Jeśli tak, mogłaby wrócić, wziąć zapasowe

ubranie, trochę cennych dla niej rzeczy, pieniądze.

Eli by z nią poszedł. Przy okazji mogliby poszukać

Seana.

Zdrzemnęła się. Eli przylgnął do niej, objął ją,

ilekroć ona nabierała powietrza, on je wydychał; tak

było dawno, dawno temu, w początkach ich

znajomości. Kiedy pojawił się Sean, wzbogacił ją, był

jak powiew świeżego powietrza. Nawet Jilly

oczarował ten surfer, facet zawsze na luzie, który

mieszkał kiedyś w Los Angeles i znał ludzi z filmu

mogących jej pomóc. Opowiadał, jak to pracował

jako dubler, jak przyjaźnił się z kaskaderami i jak wuj

wynajął do filmu jego szkołę surfingu.

Ale kiedy byt już pewien miłości Eliego, zmienił

się. Ona to widziała, sam Eli nie. Zresztą „zmienił” to

było złe słowo; w jej obecności stawał się po prostu

chłodny, znudzony. Wiedziała, że nigdy nie

przedstawi jej nikomu z branży. Eli tego nie

zauważał.

Szczerze mówiąc, Sean też był rodzajem

background image

wampira. Wysysał wszystko, czego pragnął. Wyssał

przyjaciół i kolegów z klasy Eliego, używając ich

bezwzględnie przy wspinaniu się po drabinie

towarzyskiej, a potem niemile zaskakiwał nadętym:

„Jestem – zły, a ponieważ – mi – wolno, musicie – to

– zaakceptować”. Potrafiła prawie dokładnie

przewidzieć, kiedy okaże swą drugą twarz. Mama

twierdziła, że wątpliwości wypada rozstrzygać na

jego korzyść, skoro przeżył tak wiele. Każdy gej

cierpi, więc muszą być dla niego mili, choćby i był

dupkiem. Jilly wiedziała, czego mama nie mówi:

„Radziliśmy sobie z twoimi postępkami, a teraz witaj

w rzeczywistym świecie, córeczko. W świecie,

którego nie ty jesteś pępkiem”.

Oczywiście mama nigdy by czegoś takiego nie

powiedziała. I nie powie. Bo mama nie żyje.

Chociaż i tak nigdy nic takiego nie mówiła,

nawet kiedy ona, Jilly, była w najgorszym stadium

narkomanii, kiedy miała ataki. Mama mówiła wtedy,

że jej córka cierpi.

Ale nawet kiedy była w najgorszym stanie,

zrobiłaby wszystko, by pomóc Eliemu osiągnąć

więcej, więcej i jeszcze więcej, wyczerpać cały

cudowny potencjał, który w nim był.

background image

– Boże, co za szczęście, że tu jesteś – szepnął

chłopak, muskając nosem jej włosy. Płakała nadal, a

on ją przytulał.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi.

– Kolacja na stole – powiedział cicho pan Stein.

Jilly była bardzo głodna, zapach jedzenia

sprawiał, że zaciskała i rozwierała dłonie. Eli jednak

spał, obejmując ją ramieniem. Próbowała wyobrazić

sobie, że jakoś się spod niego wysuwa, nie budząc go.

Nie widziała sposobu, więc pozostała w łóżku. Ramię

zaczęło ją boleć, w brzuchu jej burczało.

Napinała i rozluźniała mięśnie, wspomagając

krążenie krwi. Słyszała, że pani Stein płacze.

Piskliwie, irytująco, Jilly nie miała cierpliwości do

takiego płaczu.

– Nikt nam nie pomaga – chlipała. – Nikt.

Jilly, głodna, zrozpaczona i zmęczona, słuchała

deszczu i wyobrażała sobie, że Nowy Jork

wyparowuje, a potem, nie broniąc się już, zasnęła

głęboko i spała tak po raz pierwszy od dnia swych

szesnastych urodzin.

Obudziły ją podniesione głosy.

– Umrzesz! – usłyszała dobiegający z dołu krzyk

pana Steina.

background image

– Nie krzycz! – Pani Stein znowu płakała. –

Znowu wypędzasz go z domu. Jak przedtem.

– Ja? Ja go wypędzam? Nie słyszałaś, co

powiedział? Sam postanowił wyjść.

Jilly jęknęła, pomacała łóżko w poszukiwaniu

Eliego, upewniła się, że już wstał i wyszedł. Rodzice

właśnie na swój sposób próbowali powiedzieć mu, że

go kochają i nie chcą, by wychodził. Czuła to samo co

oni. Nie chciało się jej wstawać. Znała Eliego za

dobrze, by nie wiedzieć, że wyjdą oboje, gdy tylko

ona opuści sypialnię – może najpierw uda się coś

zjeść – i nie będzie to wyjście z klasą.

– To dlatego, że winią cię za to, że mnie nie

przerobiłaś – powiedział jej Eli, gdy tylko wyszli z

domu jego rodziców. Nadal padało; pan Stein dał im

ciepłe kurtki z kapturami i parasole. Deszcz

najwyraźniej przepędził z nieba drapieżne ptaki

wampirów. Kolejny cud.

A jednak udało im się zjeść śniadanie: żeberka z

kolacji, naleśniki i błogosławiona kawę. Żyjąc na

ulicy, słyszała opowieść o człowieku, który pchnął

nożem i zabił innego człowieka, bo pokłócili się o

ostatni kubek kawy w restauracji.

Nic nie powiedziała. Nie potrafiła wybaczyć

background image

rodzicom

Eliego,

że

okazali

się

tak

krótkowzroczni, by kłócić się z synem i jego najlepszą

przyjaciółką, choć w tej sytuacji mogli już nigdy nie

zobaczyć ich żywych.

Poprawiła ciężki plecak, w którym miała

zapasowe ubranie, szampon, szczoteczki i pastę do

zębów. Eli niósł jeszcze cięższy, z jedzeniem. Na

ramieniu miał też torebkę ze zdjęciami Seana, z

siedmioma zdjęciami, jakby wierzył, że ktoś

rozpozna go z siódmego, chociaż nie rozpoznał z

sześciu. Sean wyglądał dziwnie: miał oczy o kształcie

migdałów, długi garbaty nos, długą wąską twarz. Nie

był przystojny ani miły, a w szkole byli inni geje, tak

że Eli miał spory wybór przyjaciół. Ci geje lubili Jilly,

nawet bardzo lubili. Na nieszczęście jego

przyjacielem został Sean.

Dotarli do maleńkiego parku, w którym po raz

pierwszy tulili się i pieścili, zaraz po jej urodzinach,

background image

gdy byli w ósmej klasie. Taka była wówczas

podniecona i szczęśliwa, że nie spała przez całą noc.

Eli jęknął.

– Nawet drzewa się spaliły – powiedział.

Szli obok siebie, trzymając się za ręce. Jilly

doznawała dziwnego uczucia lekkości; wydawało się

jej, że – dyby chłopak nie trzymał jej za rękę,

uleciałaby w powietrze ze zwykłego strachu.

Minęli

kilkanaście

budynków

płonących,

syczących. parujących na deszczu. Przed nimi

pośrodku chodnika wyrastało wejście na stację

metra. Skręcili jednocześnie, jakby porozumieli się

bez słów, odosobnienie i ciemność czyniły z niej

doskonałą kryjówkę wampirów.

W zaułkach to pojawiały się, to znikały

niewyraźne postaci, cienie. Oni szli środkiem ulicy,

ściskając się za ręce. Dziwne, ale Jilly bardziej się

bała teraz, z Elim, niż gdy była całkiem sama. Gdyby

coś mu się stało, chybaby tego nie przeżyła. Był taki

nerwowy, że do każdego zainteresowanego łatwym

łupem nadawał: „Chodź, tu jestem”.

background image

Wyjął telefon komórkowy z kieszeni kurtki,

wybrał kilka numerów. Za każdym razem czekał

długo, wreszcie chrząknął cicho i schował komórkę.

Odgarnął grzywkę z oczu. Serce w niej zadrżało,

dotknęła jego policzka. Uśmiechnął się nie bardzo

przytomnie; wiedziała, że jej obecność go cieszy, lecz

myśli przede wszystkim o Seanie.

Kiedyś prowadziła z koleżankami długie

rozmowy na jeden temat: czy Eli kiedyś do niej

wróci. Był jej prawdziwym chłopakiem przez dwa

lata. Bardzo często się pieścili, ale nigdy nie posunęli

się dalej. Byli za młodzi. A potem odnaleźli się, on i

Sean, czy też raczej Sean odnalazł jego. Przeniósł się

z Los Angeles do Nowego Jorku i namierzył Eliego,

nim jeszcze się upewnił, że Eli jest gejem. Na końcu

usłyszała typową przemowę w stylu: „Przecież

możemy być przyjaciółmi”.

W ich przypadku stało się tak naprawdę. Zostali

przyjaciółmi idealnymi. Tak samo myśleli, to samo

cenili. Eli uważał, że New York University to

doskonały pomysł, planował sam podjąć studia.

Oboje nienawidzili sportu. A Sean, zapalony

sportowiec, ich nienawidził za to.

Eliemu nie wspomniał o tym ani słowem. W jego

background image

mniemaniu Sean kochał Jilly jak rodzoną siostrę.

Nawet użył dokładnie tych słów przy tej jednej

jedynej okazji, kiedy próbowała rozsądnie z nim

porozmawiać. Ale kiedy przyjaciel nie widział,

natychmiast

zbywał

mnóstwem

pasywno-agresywnego

gówna,

zawoalowanymi

groźbami z dodatkiem wielkiej ilości kpiny.

Wszczynał kłótnie tuż przed każdym kolejnym

spotkaniem, jak to w „Watami”. Wyniesienie się

gdzieś do śródmieścia właśnie wtedy, kiedy miał z

nią świętować urodziny... to był klasyczny Sean, Król

Gorzkiego Homoseksualizmu.

Eli lekceważył to, usuwał sprzed oczu jednym

ruchem ręki, nie dopuszczał do siebie rzeczywistości

w tym kształcie, w jakim Jilly ją widziała, więc już

nigdy nie poruszyła tego tematu. Nie zamierzała

dostarczyć Seanowi argumentów do przemowy typu

„albo ona, albo ja”.

Opuszczali spaloną ziemię. Niebo ciemniało.

background image

Jilly czuła nabrzmiewającą w sercu, rosnącą urazę.

Jej zmęczone ciało boleśnie tęskniło do miękkiego,

czystego łóżka Eliego. Marzyła o kolejnym prysznicu

i o tym, by móc myć zęby przez cały rok, bez przerwy.

Nie podobało się jej, że ryzykuje życie, swoje i jego,

dla kogoś, kto jej nienawidzi.

Próbowała sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało

jej życie, jeśli znajdą Seana. Nagle zanim się

zorientowała, co zamierza powiedzieć, rzekła:

– „Watami”. Klub. Może poszedł tam?

Eli odwrócił głowę, spojrzał na nią.

– Nie wybierał się tam. A w ogóle najpierw

przyszedłby do mnie. Albo spróbowałby się

skontaktować ze mną przez przyjaciół.

Bo mieli przyjaciół, gejów, którzy zazdrościli im

rodziny Jilly, kogoś, z kim mogli być.

– W porządku, nie ma sprawy. Więc może

poszedł do szkoły?

Brwi Eliego powędrowały w górę.

– Może? – Uśmiechnął się. – To jest myśl. Może

zorganizowali tam, wiesz, schronisko, jak Czerwony

Krzyż. – Przytulił dziewczynę do piersi. – Jesteś

genialna. Jilly.

Jestem za sprytna, żeby mi to wyszło na dobre –

background image

pomyślała. Dawna Jilly, sprzed odwyku, Jilly nie

znająca granic zapewne nie podsuwałaby pomysłów

na poszukiwanie Seana, ale dziś Jilly była dobrą,

miłą dziewczynką. Może dlatego Eli już jej nie

kochał? Bo się nie irytowała, nie złościła? To się da

zmienić...

Nie może znów mnie pokochać, jest gejem –

napomniała się.

Było prawie ciemno. O tej porze ulice stawały się

niebezpieczne, bardzo niebezpieczne, widziała już

wampiry wyskakujące z cienia, obalające i

odciągające ludzi. Czasami warczały przy tym,

czasami zachowywały się cicho. Pewnej nocy Jilly

spała w sklepie obok starszej pani, po której rankiem

pozostały wyłącznie buty. Nie miała pojęcia, dlaczego

sama uszła z życiem. Może starsza pani im

wystarczyła?

Kilka przecznic od szkoły nazywanej „Bo”

spotkali mężczyznę. Idąc, zataczał się, mówił bardzo

powoli. Na twarzy miał bliznę od kłów wampira.

– Muszą się pożywić zaraz po przemianie –

powiedział im. – Ten, który próbował mnie zabić, był

całkiem nowy. Był z nim inny, ten, który go zrobił

wampirem. Śmiał się. Moi przyjaciele przebili go

background image

kołkiem. Nie rozpadają się w proch.

Ruszył przed siebie z wysiłkiem.

– Chwileczkę! – krzyknęła za nim Jilly. – Proszę

nam powiedzieć wszystko, co pan wie.

– Nowe są najgorsze – powiedział mężczyzna. –

Najbardziej śmiercionośne. Zupełnie jak młode

węże.

Teraz w deszczu, w gęstniejącym mroku, szli

pospieszenie do swego starego liceum. W środku

paliło się światło, przez okno widać było poruszające

się cienie. W milczeniu przeszli przez ulicę i pod

markizą. Tablice ukradziono, zniknęła szkolna

gazetka. Wzdłuż chodnika prowadzącego do wejścia

rosły krzaki róż. Jilly nie czuła ich zapachu, ale sam

widok kwiatów wilgotnych po ulewie podniósł ją na

duchu. Na podwójnych drzwiach wymalowano

krzyże, na oknach i ścianach także. Na ścianach

grafficiarze powypisywali: „WAMPIRY DUPKI DO

DIABŁA Z WAMPIRAMI”.

Przed wejściem stali wartownicy: nauczyciel, pan

Vernia, i nauczycielka angielskiego Jilly, Mary Ann

Francis. Oboje mocno przytulili do piersi i ją, i

Eliego, zapytali o nowiny, o to, jak wygląda świat, i

zaprosili ich do środka.

background image

W

szkole

śmierdziało,

hałas

był

nieprawdopodobny. Uczniowie, dorośli, małe dzieci,

nauczyciele, wszyscy kręcili się wszędzie, hałas

ogłuszał. Ci, którzy jej nienawidzili, podbiegli teraz,

by się z nią przywitać, płacząc i zapewniając, jak miło

zobaczyć ją żywą. Nagle uświadomiła sobie, że i ona,

i Eli powinni byli się najeść, zanim tu przyszli. Jeśli

teraz otworzą plecak, będą musieli się podzielić jego

zawartością.

Czy to tak źle dzielić się z kimś?

– Jilly. Eli – powiedziała na ich widok

dyrektorka, panna Howison. Miała podkrążone oczy,

głębokie zmarszczki na czole i była chuda jak

szkielet. – Dzięki Bogu.

Panna Howison robiła wszystko, by nie wpisać

Jilly na listę uczniów po odwyku. Kryzysy wyczyniają

z ludźmi dziwne rzeczy.

Elli odpuścił sobie uprzejmości, od razu wyjął

zdjęcia. Kobiety i mężczyźni, cheerleaderki i

komputerowi geniusze dokładnie przyglądali się

background image

każdemu z nich, nawet jeśli doskonale znali Seana.

Nikt go tu nie widział.

Jilly była już tak zmęczona, że zasypiała na

stojąco. Dyrektorka przysięgła, że na wszystkich

drzwiach i oknach wymalowane są krzyże, a naokoło

budynku rozsypano główki czosnku i komunikanty.

Jilly zastanowiła się przelotnie, czy deszcz nie

rozpuścił komunikantów. Ile molekuł świętości

potrzeba, by utrzymać potwory na dystans?

W sali gimnastycznej rozstawiono jedno przy

drugim składane łóżka i a jakże, znaleźli się nawet

ochotnicy z Czerwonego Krzyża. Eli i Jilly zsunęli

dwa łóżka, wsadzili pod nie plecaki i ułożyli się do

snu w ubraniach. Przynajmniej lepszych niż te, w

których Jilly chodziła przed odnalezieniem Eliego.

Ujął jej twarz w dłonie.

– Tak się cieszę, że tu jesteś – powiedział.

– Ja też. – Ale naprawdę miało to brzmieć: „Tak

się cieszę, że ty jesteś ze mną”.

Eli zasnął. Jilly przyglądała się rozproszonemu

światłu padającemu na jego twarz, sprawiającemu,

że zdawała się świecić. Pragnęła go pocałować, lecz

nie chciała obudzić, nie, inaczej, poprawka: nie

chciała, żeby się obudził i przypomniał jej, że nie

background image

potrafi jej kochać w ten sposób.

Usłyszała, że ktoś płacze. Płacz był cichy,

stłumiony, jakby ten ktoś nie chciał, by ktokolwiek

go usłyszał. Podniosła głowę tylko trochę, ale

zobaczyła, że to panna Howison. Powoli odsunęła się

od Eliego, oswobodziła z jego ramion. Potem

delikatnie przewróciła się na bok, wysunęła nogi,

usiadła. Podeszła do siedzącej na krześle kobiety,

która patrzyła na rzędy składanych łóżek. Dyrektorka

wyglądała tak, jakby przed chwilą zwymiotowała.

– Hej – powiedziała Jilly niepewnie. – Panno

Howison...

– O Boże – szepnęła dyrektorka, opuszczając

głowę i patrząc na swoje ręce. – O Boże, Jilly, ciągle

tu jesteś? Miałam nadzieję... – odwróciła głowę.

– Co?

Kobieta odetchnęła głęboko. Drżała jak w jakimś

ataku.

– Chcę, żebyś poszła ze mną. Na chwilę.

– Coś się stało?

– Po prostu chodź ze mną. – Panna Howinson

nie patrzyła na nią, Jilly niespokojnie się poruszyła.

„Proszę.

Wstała z krzesła, wyszła z sali gimnastycznej.

background image

Korytarz oświetlały lampy jarzeniowe u sufitu. Jilly

szła za nią, mijając po drodze pokoje nauczycieli WF.

Weszły do szatni dziewcząt, przeszły obok rzędów

szafek i przez kolejne drzwi trafiły pod prysznice.

Pani Howison odchrząknęła.

– Ona tu jest – powiedziała, cofnęła się i

zamknęła drzwi, odgradzając się nimi od uczennicy.

Jilly spróbowała ucieczki.

Był tu Sean i Sean był wampirem. Długą wąską

twarz miał śmiertelnie bladą, oczy nieprzytomne, jak

po narkotykach. Na tym akurat znała się doskonale.

Chwycił ją, otoczył ramionami, jakby uważał się

za jej chłopaka. Poczuła jego oddech śmierdzący jak

śmieci. Wampir nie był zimny, raczej w temperaturze

pokojowej. Jill zesztywniała, nie czuła nic, jej serce

biło nierówno.

Zmoczyła się w majtki.

– Ja też się cieszę, że cię widzę. – Sean

uśmiechnął się szeroko.

Wystawiła mnie, pomyślała Jilly. Oddała jemu.

Suka.

Zacisnął palce na jej ramieniu, pociągnął ją za

sobą. Jill wybuchła płaczem, zaczęła krzyczeć. Drugą

trupią ręką zamknął usta dziewczyny, przyciskając

background image

tak mocno, że aż przestraszyła się o los swych

przednich zębów.

– Zamknij się. – Zachichotał. – Zawsze chciałem

ci to powiedzieć i wreszcie mogę: zamknij się,

zamknij się, zamknij się!

Jilly jęczała cicho. Nie potrafiła przestać. Może

nawet o tym wiedział, bo ciągnął ją za sobą, nie

zdejmując dłoni z jej ust. Wiedziała, że wbija jej palce

w ramię, że pod ich naciskiem pęka skóra, ale nic nie

czuła.

Dowlókł ją do schowka, w którym trzymano

środki czystości: szczotki, mopy, wielkie butle

środków do czyszczenia. Próbowała krzyczeć, więc

uderzył ją, mocno, a potem rzucił na ścianę. Odbiła

się od niej, sapnęła zaskoczona i usiadła na podłodze.

Zatrzasnął schowek, zostawiając ją w ciemności.

Jilly podpełzła do drzwi i szlochając, zabębniła w nie

pięściami.

– Nie rób tego – syknął Sean z drugiej strony.

On idzie po Eliego, pomyślała June. O Boże,

zamierza zmienić go w wampira! Po to tu przyszedł!

Więc może mnie uwolni?

Ale... dlaczego miałby mnie uwolnić? Jest

przecież Królem Goryczy. A ona nigdzie nie pójdzie

background image

bez Eliego.

Przesuwała dłońmi po ścianie, znalazła włącznik,

nacisnęła go. Zabłysło błogosławione, cudowne

światło. Ramię rzeczywiście krwawiło i właśnie

zaczynało szczypać. Jilly nie wiedziała, czy naprawdę

chce coś czuć. Musiała się zastanowić, jak to będzie,

kiedy on...

Drzwi otworzyły się nagłe, do schowka wpadł

Sean. Oczy mu błyszczały, wyglądał jak szalony.

– Pozdrowienia od Eliego!

– Nie – powiedziała dziewczyna błagalnie. – Nie,

nie rób tego, proszę. Nie zmieniaj go.

Sean spojrzał na nią, kilka razy przymknął i

otworzył oczy i nagle roześmiał się głośno.

– Skarbie, czyżbyś nie wiedziała, że na tym

polega miłość?

Dziewczyna zacisnęła pięści, przygryzła kostki

palców. Uniósł lekko brwi.

– Czuję zapach świeżej krwiii – zaśpiewał. –

Twojej. Pachnie wspaniale. Gdybyś znajdowała się

samotna pośrodku oceanu, rekiny zeżarłyby cię w

mgnieniu oka. Gdybyś była sama w lesie, zeżarłyby

cię wilki. Skoro jesteś sama w mieście, weźmiemy cię

my. Wampiry.

background image

– Jak... jak to się stało z tobą?

Zignorował ją.

– Mam zamiar zostawić ci wybór, przyjaciółko.

Mianowicie taki: ty możesz się zmienić lub on może

się zmienić. To drugie... będzie jak krew na wodzie. –

Wzruszył ramionami. – Wybór należy do ciebie.

Jilly patrzyła na niego szeroko rozwartymi

oczami.

– Coś ty powiedział?

Sean potrząsnął głową.

– Boże, jak można być tak głupim? Tak

nieprawdopodobnie, beznadziejnie głupim? Nigdy

nie mogłem pojąć, dlaczego cię kochał.

Jakie mogło to mieć znaczenie, skoro jego kochał

o wiele mocniej?

– Czy ma jakieś znaczenie, co wybiorę? –

spytała. – Przecież nawet mnie nie lubisz.

Oczywiście zmieni Eliego, a jej pozwoli umrzeć.

– Może nie ma żadnego znaczenia? Może chcę

tylko usłyszeć, co powiesz? Ale jemu też kazałem

wybierać.

Jill patrzyła na Seana oniemiała z przerażenia.

– Powiedziałem mu, że mogę zmienić ciebie, jeśli

mnie o to poprosi. – Sean splótł ręce na piersiach i

background image

oparł się plecami o drzwi. Wyglądał jak przedtem,

ten sam surfer, ten sam uroczy chłopak.

– Wiesz, co powiem. Żebyś zmienił jego.

W końcu żyła tylko dla Eliego. Jeśli on zginie...

– Zaraz wracam – obiecał Sean, wychodząc ze

schowka.

– Dlaczego to robisz?

Nie odwrócił się, tylko spojrzał przez ramię,

jakby Jilly zawracała mu głowę.

– Nie rozumiem, dlaczego jest wobec ciebie taki

lojalny. Nie kocha cię przecież tak jak mnie.

– Ale mnie kocha – powiedziała Jilly, dopiero

teraz zdając sobie z tego sprawę. – To dlatego...

Tym razem odwrócił się, przeszył ją spojrzeniem.

Wyraz jego twarzy był najstraszniejszą rzeczą, jaką

widziała w całym swym dotychczasowym życiu.

Zrobiła krok do tyłu, potem drugi. Oparła się plecami

o ścianę.

Wampir zadarł głowę, otworzył drzwi i wyszedł.

Jilly chodziła po swym więzieniu tam i z

powrotem. Myślała o wypiciu środka do czyszczenia.

Próbowała łamać mopy i szczotki, by zdobyć broń w

postaci drewnianego kołka. Nie potrafiła ich nawet

lekko zgiąć.

background image

Upadła na kolana. Modliła się do Niego/Jej/Ich:

„Wydostań nas stąd, wydostań nas stąd, przybądź.

Boże, przybądź... ”.

Otworzyły się drzwi. Stanął w nich Sean,

uśmiechając się jak ktoś, kto w końcu, wreszcie

dostał coś, czego naprawdę chciał. Tryumf miał

wypisany na twarzy. Wydawał się wyższy i

groźniejszy.

Gotowy ją zabić.

– Eli się zmieni – oświadczył. – Wielcy ladzie

myślą tak samo. Oboje dokonaliście takiego samego

wyboru.

Drgnęła. Nie, niemożliwe.

– A ty będziesz jego pierwszym daniem – mówił

dalej Sean. – Widziałaś może wampira zaraz po

przemianie? Może myśleć tylko o jednym: o tym,

żeby wyssać komuś krew. Niczego więcej nie pragną.

– Kłamiesz. Eli nigdy...

Nigdy? Przecież nawet nie spytał, czy Jilly chce

opuścić dom jego rodziców, pomóc mu w

poszukiwaniach Seana. Dla Seana naraził ją na

niebezpieczeństwo. Nie kochał jej tak, jak kochał

jego. Kochankowie inaczej odbierają świat niż

przyjaciele.

background image

– Jeśli ma ci to poprawić humor, powiem, że

czuł się okropnie – zakpił Sean z szyderczym

uśmiechem.

– Znienawidzi cię za to, do czego go zmusiłeś.

Nigdy ci nie wybaczy.

Mówiła do wampira. Do wampira, który miał ją

zabić. Do wampira geja, który zamierzał zmienić

Eliego w wampira geja. Jilly poczuła, jak

rzeczywistość się od niej oddala. To się nie mogło

dziać naprawdę.

– Idę po niego – powiedział Sean. Spróbował się

uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. Wściekły zatrzasnął

za sobą drzwi.

Dziewczyna stała nieruchomo jak mop, jeden z

tych, których nie udało się jej przerobić na zabójczy

dla wampira kołek. Serce biło jej mocno, tak mocno

jak młot, nie miała pojęcia, jakim cudem słyszy jego

bicie, ten huk, bo przecież stała

przy drzwiach

przy drzwiach

przy drzwiach

bijąc w nie pięściami, krzycząc, błagając, by ktoś

ją wypuścił...

Panna Howison w ostatniej chwili dozna

background image

wyrzutów sumienia, zapędzi wszystkich do sali

gimnastycznej i uratuje ją.

Sean otworzy za chwilę drzwi, weźmie ją w

ramiona, powie, że był taki okropny, bo tak

naprawdę kocha ją, nie Eliego. Że udawał

homoseksualną miłość, ponieważ tylko w ten sposób

mógł być blisko niej. I że nikogo nie zabije, skoro

Jilly nie chce niczyjej śmierci.

Sean powie jej za chwilę, że przeprasza, że

można zmienić oboje, że będzie, jak było, będzie trio,

tylko milsze, Dorotka, Blaszany Drwal i Strach na

Wróble.

Sean spotka po drodze jakiegoś przystojnego

faceta, zakocha się w nim, zmieni go i odejdą obaj.

Eli ucieknie, znajdzie ją, razem wyniosą się z

Nowego Jorku.

Waliła w drzwi, wspominając wieczór, kiedy Eli

przyznał się jej, że kogoś spotkał... spotkał faceta... i

płakał, ponieważ nie chciał jej skrzywdzić, nie chciał

skrzywdzić najlepszego przyjaciela... „Będę kochał

cię najmocniej i na zawsze – powiedział. – Obiecuję”.

Drzwi się otworzyły, więc wycofała się spod nich

rakiem, najszybciej jak mogła. Uderzyła łokciem w

kanister płynu do czyszczenia. Rzuć nim w nich.

background image

Zrób coś. Ratuj życie.

Sean i Eli stali ramię w ramię. Sean obejmował

Eliego ramieniem, Eli nadal miał na sobie ciepłą

kurtkę. I o ile mogła ocenić, pozostawał człowiekiem.

Grzywka opadała mu na oczy.

Wpatrywał się w podłogę, jakby nie miał

śmiałości spojrzeć na nią.

– Nie – szepnęła. Ale... musiało przecież być i

„tak” musiał powiedzieć Seanowi, żeby go zmienił.

Sean zaraz zmieni Eliego, a Eli zabije ją.

Czuła, jak pęka jej serce. Wiedziała, że zaraz

oszaleje. że znów będzie tak, jak było.

Sean zrobił krok w jej stronę.

– Jeśli poprawi ci to samopoczucie, wiedz, że

zmiana będzie go bolała – powiedział tonem

obietnicy, a w jego głosie brzmiała przedziwna

szczerość.

Zamknął drzwi. Stali we trójkę w ciasnym

składziku. Tych dwóch dzieliło od niej zaledwie pół

metra.

Sean położył ręce na ramionach Eliego, odwrócił

go twarzą do siebie. Po policzkach Eliego spływały

łzy. Wyglądał bardzo młodo i był bardzo przerażony.

Sean odrzucił głowę. Zasyczał. W jego ustach

background image

pojawiły się kły.

A Eli sięgnął do kieszeni kurtki. Wyciągnął z niej

ostry odłamek drewna...

Tak!

... spojrzał na Jilly...

Tak!

... i kiedy Sean gotów był zatopić kły w szyi

Eliego, Jilly skoczyła na niego, pchnęła go całym

ciałem. Musiał ją zauważyć, musiał się domyślić, o co

chodzi... lecz Eli już wbił kołek wprost w jego martwe

serce.

Sean spojrzał w dół, na kołek, a potem na

przyjaciela. Z rany wypłynęła krew. Zaśmiał się, tylko

raz, posłał Eliemu całusa. A potem zwrócił się do

Jilly, z gardła wypełnionego własną krwią wydusił

jedno słowo: „Suka” i osunął się na ziemię jak torba

śmieci, nareszcie niegroźny.

Eli i Jilly stali nieruchomo, nie spuszczając z

niego wzroku. Milczeli. Słyszała jego szybki oddech.

A potem Eli wziął się w garść i pocałował ją.

Pocałował!

Tulili się do siebie nad ciałem martwego

wampira. I Eli nagle rzucił się na pierś Seana, tulił go

i jego całował.

background image

– O mój Boże, Sean – jęczał. – O Boże, Boże,

Boże!

Sięgnął po dłoń Jilly. Pozwoliła mu ją ująć,

przyklękła i objęła go nawet, kiedy zaniósł się

płaczem.

Uspokajał się powoli. Jilly spróbowała wstać,

myśląc niejasno o tym, że powinna sprawdzić, czy są

tu inne wampiry, co się dzieje z panną Howison i

innymi, ale on trzymał się jej kurczowo. Nie

oderwałaby się od niego za żadne skarby.

Eli ściskał także martwe ciało wampira.

– Nie potrafię uwierzyć... był taki zły...

– Wiem – powiedziała Jilly. – Zawsze...

– Seana już nie było. Kiedy się zmieniasz,

wampiryzm zaraża cię, kradnie ci duszę. – Eli jakby

jej nie słyszał. – Ciebie już nie ma. Znikasz. – Z

czubka nosa kapały mu łzy. – Sean cię kochał, Jilly.

Powtarzał mi to milion razy, każdego dnia. Tak się

cieszył, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką.

Chciała zaprzeczyć, powiedzieć: „To nieprawda,

nienawidził mnie”, ale nic nie powiedziała, bo

zrozumiała, że to jego mechanizm obronny, że dzięki

temu łatwiej poradzi sobie ze stratą. Od tej chwili na

zawsze miał wierzyć, że Sean, którego znał i kochał,

background image

nigdy nie zmuszałby go do zabicia przyjaciela.

Położyła dłoń na jego głowie, pomyślała o

Żydach z Masady, o gobelinie w pokoju dziennym

jego rodziców. Przedstawiał najważniejszy moment

historii narodu, kiedy żołnierze oblężonej twierdzy

woleli raczej skoczyć w przepaść, niż poddać się

władzy Rzymu. Pan Stein mówił o tym od czasu do

czasu i Jilly zastanawiała się nawet, czy w ten sposób

nie sugeruje, że Eli powinien raczej odebrać sobie

życie, niż żyć jako gej. Nie potrafiła jednak w to

uwierzyć, nie znosiła nawet samej myśli. Ta trwałość,

niezmienność świata dorosłych wyprowadzała ją z

równowagi, niewiarygodne szaleństwo takiego pana

Steina, potępiającego syna tylko dlatego, że nie

potrafił

się

zmienić

w

heteroseksualnego

żydowskiego

żołnierza,

bohatera

potrafiącego

zwalczyć nacierający na niego grzech i źle ulokowane

background image

pożądanie. W każdym razie tak powiedział jej

terapeuta. – „Jesteś wspaniała... masz tak wielkie

możliwości – orzekł doktor Robles, jej zbawca. –

Ludzie się nie zmieniają, Jilly, po prostu widzą

pewne rzeczy inaczej niż kiedyś i reagują

odpowiednio do tego, jacy od dawna są. Liczy się

tylko kontekst. Rzeczywistość to... kontekst”.

Doktor Robles ocalił ją, ponieważ nie próbował

jej zmienić. A ona nie próbowała zmienić Eliego.

Odetchnęła

głęboko.

Pomyślała

o

swej

beznadziejnej miłości do Eliego. I coś się w niej

zmieniło.

Ta miłość nie była beznadziejna. Kochała go. Ta

miłość nie musiała złamać jej serca. Niczego nie

musiała, wystarczyło, że jest. Po prostu jest. i – Sean

tak cię kochał – powiedziała, bo w ten sposób

najlepiej mogła mu pomóc.

– Dziękuję – szepnął Eli. – Ciebie też kochał. I ja

cię kocham, Jilly.

Podniósł głowę, spojrzał na nią złamany,

background image

żałosny, wyżęty jak ścierka, znów ten chłopiec,

którego całowała w ósmej klasie, całowała tysiące,

miliony razy, aż krwawiły jej wargi.

– Ja też cię kocham. Kocham cię bardziej niż

własne życie. Zawsze cię kochałam. – Były to

właściwe słowa w tej chwili. Ludzie się nie zmieniają

i miłość się nie zmienia. Tam gdzie chodzi o Eliego,

nie ma kontekstu.

– Dziękuję – powtórzył Eli. Nie było wstydu ani

przeprosin, ich miłość była tym, czym była, samotna

w schowku, przy martwym wampirze, ukryta w

budynku szkoły, bo miasto opanowały wampiry...

Jilly położyła mu głowę na ramieniu. Ich palce

się splotły...

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin,

słodka szesnastko – szepnął Eli. – Moja mała

dziewczynko.

– Dziękuję – szepnęła Jilly. Tak wspaniałego

prezentu nigdy nie dostała.

A potem otworzyli drzwi. Słońce wstało i przez

jedną krótką chwilę Jilly była pewna, że słyszy śpiew

skowronka.

Nie, to odezwała się komórka Eliego.

– Bibibibip... Jilly, mówi Bóg. Wróciłem i

background image

wziąłem się do roboty. Amen.

Rachel Vincent

Żarłoczne

Muszę zaśpiewać. – Andi zakręciła buteleczkę

ciemnoczerwonego lakieru do paznokci. – Idziesz ze

mną?

Pytanie zadane było lekko, niedbale, ale ja

usłyszałam w jej głosie rozpacz. Wręcz bolesny głód.

Nikt nie słyszał Andi tak, jak ja potrafiłam ją słyszeć.

Zamarłam zagapiona w okładkę kompaktu

Disturbed, nie mając pojęcia, na co się tak gapię.

– Andi... – Ostatnim razem omal mnie nie

zadeptano i wtedy mi obiecała, że nie będę już

musiała jej towarzyszyć. Przysięgła, że nie poprosi.

– Naprawdę muszę, Mallory. – Wpatrując się we

mnie błagalnie niebieskimi oczami, przewróciła się

background image

na materacu na brzuch, uważając, by nie dotknąć

pościeli wilgotnymi paznokciami. – Popatrz. –

Odsunęła z twarzy długie czarne włosy, przeciągnęła

palcem pod lewym okiem. – Na tych workach

zaleciałabym do Chin. Kiedy wczoraj liczyłam

gotówkę w kasie, ręce mi się trzęsły i widzisz, jaką

mam oklapłą fryzurę? Ja usycham. Czuję to.

Wiedzieliście, że syrena może umrzeć z ciszy jak

z głodu? To prawda. Mówienie nie pomaga. Stanie

pośrodku

zatłoczonego

szkolnego

korytarza,

wysłuchiwanie sekretów, kłamstw i w ogóle

typowego dla szkoły chaosu też. Syrena cierpi na swą

własną ciszę, jeśli przerwa między posiłkami jest zbyt

długa. Chociaż kochałam jej głos, w tej chwili

byłabym wdzięczna Andi za odrobinę ciszy.

– Nie usychasz. Po prostu nie lubisz matematyki

i wczoraj za późno położyłaś się spać.

Poza tym fryzurę miała nienaganną, jak zwykle:

gęste

wijące

się

background image

włosy,

błyszczące

wręcz

nienaturalnie.

Przewróciła oczami.

– Mówisz jak Ti.

Chociaż bardzo ją kocham – jesteśmy

nierozłączne od pierwszego dnia lekcji w piątej klasie

– bardzo często żal mi jej brata. Rola najlepszej

przyjaciółki Andi to pełnoetatowa praca, więc

potrafię sobie tylko wyobrazić, jak frustrujące dla

normalnego dwudziestodwuletniego faceta są próby

okiełznania szesnastoletniej syreny. Zwłaszcza biorąc

pod uwagę to, jak spokojny na luzie jest Ti. Czasami

się zastanawiam, jakim cudem tych dwoje może mieć

wspólną matkę.

Nie ma syren mężczyzn, więc tata Ti był

człowiekiem... i on oczywiście też. A Andi to syrena,

jak jej mama, ale nie mamy pojęcia, kim był jej

ojciec. Matka Andi nie rozwijała tematu poza zwykłe:

„Lepiej ci bez niego”. Najwyraźniej miało być jej

lepiej także bez matki, ponieważ kiedy miała

trzynaście lat i jej apetyt zaczął się zbliżać do

normalnego, matka podrzuciła ją do mieszkania

background image

przyrodniego brata i od tej pory nie dała znaku życia.

– Słuchaj, to nie będzie tak jak ostatnim razem,

przysięgam. – Założyła lok wspaniałych włosów za

ucho. – Pracowałam nad skupieniem. Nad

wyodrębnieniem z tłumu jednej osoby. Będzie

zupełnie inaczej.

Wepchnęłam skrzynkę z kompaktami pod stolik

nocny, usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na

dywanie i przyjrzałam się jej, marszcząc czoło.

– Ti proponował chyba, że zabierze cię gdzieś w

weekend?

– Owszem, ale to samo mówił w zeszłym

tygodniu. On nie rozumie. Zresztą nawet jeśli

pamięta, pojedziemy gdzieś, gdzie i tak będzie

fatalnie, na jakiś konkurs talentów na wsi. Albo

jeszcze gorzej. Geriatryczna widownia w bandanach,

bo dla nich to ostatni krzyk mody!

Znów przewróciłam oczami.

– Gdybyś naprawdę usychała, nie byłabyś taka

wybredna.

Syrena musi się żywić, żeby żyć, to rozumiałam.

Ale czy ta syrena rzeczywiście jest taka głodna? Już?

Wzruszyła ramionami.

– Czuję się winna, korzystając ze starych ludzi,

background image

sami z siebie są wystarczająco bliscy śmierci. Poza

tym potrzeba trzech dam w pewnym wieku, żeby

energia

dorównała

jednemu

soczystemu

osiemnastoletniemu ciału. – W oczach Andi błysnęło

podniecenie, jej uśmiech był zaraźliwy.

Moje sińce zdążyły już przyblednąć, lecz to nie

znaczy, że o nich zapomniałam.

– Ostatnim razem jakiś dupek pchnął mnie na

szklane przesuwane drzwi, próbując dopchać się

bliżej ciebie. Nie jestem gotowa bronić się przed

kolejną hordą, jeśli znów cię poniesie.

Andi zmarszczyła brwi.

– Powiedziałam ci, że ćwiczyłam. – Nie

skomentowałam tego twierdzenia, więc usiadła na

łóżku i skrzyżowała ramiona na piersiach. –

Umieram z głodu, Mallory. Pójdę bez ciebie, jeśli

będę musiała, ale wsparcie naprawdę by mi się

przydało.

Właśnie dlatego do tej pory zawsze jej

towarzyszyłam: żeby zapobiec zawieraniu przez nią

nowych przyjaźni. Czy też zdobywaniu nowych

background image

fanów. Moim zadaniem było wkroczyć we właściwym

momencie i zamknąć ją, gdy miała już dość. Zanim

zmieniła któregoś ze słuchaczy – czyli ludzkich

napojów energetyzujących – w rozpaczliwie

maniakalnego nałogowca lub przyszłego pacjenta

szpitala dla wariatów. Ta chwila następowała

zazwyczaj

pomiędzy

ostatnimi

dźwiękami

ulubionego kawałka widowni i pierwszymi jej

własnego. Kiedy syrena zacznie śpiewać własne

słowa, czas się wynieść albo przynajmniej włożyć

zatyczki do uszu wszystkim ludziom.

Osobiście nadaję się do roli jej obstawy,

ponieważ syrenia pieśń nie hipnotyzuje większości

nieludzi. Jestem leanan sidhe i jej śpiew nie ma na

mnie wpływu.

No nie, to nie do końca prawda. Jej śpiew mnie

zdumiewa. Piękno jej głosu budzi we mnie bolesną

tęsknotę i palącą zazdrość jednocześnie. Ale nie

gotuje mi mózgu w mgnieniu oka, nie przeciąża

obwodów czy co tam robi z ludźmi, którzy zakochują

się w niej śmiertelnie, kiedy ona powoli wysysa z

background image

nich energię. Andi nie pożywi się mną, nie może

mnie też zahipnotyzować. Tylko mnie może zaufać,

tylko ja potrafię zareagować, gdy sprawy grożą

wymknięciem się spod kontroli.

Doskonale do siebie pasujemy, prawdziwe

popaprane siostrzyczki.

– A poza tym dobrze wiesz, że chcesz się stąd

wynieść. – Znowu się uśmiechnęła, a ja

pożałowałam, że nie jestem równie odporna na jej

uśmiech jak na głos. _ Inaczej co nas czeka? Miska

popcornu, festiwal krwawych horrorów i około

północy, jeśli zapragniemy przygody, pizza.

Cóż, w tym akurat miała rację. Zaczynała się

druga połowa lata, a my nie robiłyśmy nic bardziej

ekscytującego niż praca w fast foodzie za płacę

minimalną. Moja matka wracała za parę dni, kończąc

tym samym nasze wspólne mieszkanie.

Andi odczytała decyzję z mojego spojrzenia.

Uśmiechnęła się, nim powiedziałam:

– No cóż, w końcu jakaś rozrywka chyba się nam

należy na do widzenia.

Nie wiem, skąd Andi dowiedziała się o tym

party. Może od jakiegoś faceta z pracy, może od

jakiegoś faceta z ulicy, a może z jakiegoś

background image

wbudowanego systemu naprowadzania na party,

który coś jej tam szeptał w głowie? Ja wiem tylko, że

zawsze coś się gdzieś dzieje, a ona wie, co i gdzie i jak

się załapać, choćbyśmy musiały jechać przez pół

Teksasu.

Pierwsza zasada przetrwania brzmi: „Nigdy nie

jedz tam, gdzie mieszkasz, i nigdy nie chodź w to

samo miejsce dwa razy”. W końcu zawsze ktoś się

połapie w tym dziwnym fakcie, że kiedy do nich

śpiewasz, ludzie nieodmiennie chorują, zwłaszcza

jeśli winy nie da się zrzucić na porannego kaca.

Tłumaczenie wszystkiego zatruciem działa tylko raz.

– Więc to prywatne party? – bardziej

stwierdziłam, niż spytałam, kiedy skręciłyśmy z szosy

w wąską, lecz bardzo przyzwoicie utrzymaną drogę,

którą od naszej zapadłej dziury na końcu świata

dzieliła godzina jazdy samochodem. – Jaki mamy

plan? Zamierzasz wskoczyć na stół i zacząć

wywrzaskiwać popularne przeboje?

Andi roześmiała się i mocniej przydepnęła pedał

gazu. Podniecała się coraz bardziej.

– Raczej nie, chociaż skorzystam z tej

możliwości, jeśli będę wystarczająco zdesperowana.

Podobno ma się tu odbyć turniej rockbandowy.

background image

Opuściłam osłonę przeciwsłoneczną po swojej

stronie,

przejechałam

po

wargach

kredką,

obserwując swe odbicie w podświetlonym lusterku.

Nie byłam wspaniała w syrenim stylu, o urodę

musiałam się starać.

– Turniej rockbandowy? Naprawdę?

Choć nie przyznałaby się do tego w szkole, Andi

nieźle radziła sobie z elektryczną gitarą, tak że nawet

grała z bratem za pieniądze, kiedy kończyła się jej

kasa.

Ale naprawdę dobra była przy mikrofonie.

– Moim zdaniem to tam, po lewej. Gotowa?

Skinęłam głową. Zaparkowałyśmy na końcu

długiej

kolejki

samochodów

stojących

przy

krawężniku mrocznej willowej uliczki. Brokatowy

cień do powiek pobłyskiwał w świetle wiszącej nam

background image

nad głową latarni.

Gdy tylko wysiadłam, usłyszałam wybiegające z

domu w ciemność nocy dźwięki: ciężkie basy,

zgrzytliwy gitarowy riff, wyśpiewywane staccato

słowa. Zegarek na desce rozdzielczej mówił nam, że

jest jedenasta, ale noc wydawała się młoda, a mnie

nagle podpaliły rodzące się szanse, choć nie

przyszłam tu, by się pożywiać. Szanse na przyzwoity

posiłek na jakimś przypadkowym party były

znikome, moje szczególne zdolności nie dawały się

tak łatwo zdefiniować, a potrzeby zaspokoić, jak w

przypadku Andi. Dzieliłam jednak jej podniecenie. Z

Andi wszystko działo się szybciej. Nawet nie

śpiewając, promieniowała pewnością siebie, a z płuc

wydychała charyzmę. Ludzie czuli, że po prostu

muszą sprawić jej przyjemność. Pod tym względem

niczym się od nich nie różniłam.

Postukując obcasami pantofelków, szłyśmy ku

narożnemu domowi, Andi trzymała mnie pod rękę, a

ja czułam się potężna i piękna na swój sposób.

Trochę wypiję, trochę potańczę, wycofam się w jakiś

kąt i będę śledzić przedstawienie, podczas którego

Andi się pożywi. A potem znów będziemy tylko my

dwie, analizując szczegóły przedstawienia podczas

background image

powrotu do domu.

Andi nie potrzebowała drinka, w tej chwili była

pijana oczekiwaniem, a śpiewać skończy naładowana

po uszy żywą ludzką energią, ale technicznie trzeźwa.

Dlaczego w ogóle się jej opierałam? Plan

przedstawiał się całkiem nieźle, a my dwie wręcz

wspaniale. Wszystko będzie dobrze. Lepiej niż

dobrze.

Andi

zadzwoniła.

Prawe

background image

skrzydło

dwuskrzydłowych drzwi uchyliło się powoli. Na

progu stał chłopak w podkoszulku uniwersyteckiego

bractwa. Miał ciemne włosy i szerokie ramiona, w

ręku trzymał plastykową szklaneczkę z piwem.

Spojrzał najpierw na nią, potem na mnie i szeroko

otworzył oczy. Odstąpił na bok, gestem zaprosi! nas

do środka.

– Nie chcesz wiedzieć, kim jesteśmy? – spytała

moja

przyjaciółka,

ocierając

się

o

niego;

przysięgłabym, że już prawie śpiewa.

– Chcę wiedzieć tak bardzo, że chyba nie jesteś

sobie tego w stanie wyobrazić. – Chłopak zamknął

drzwi. Andi przyglądała mu się jak wąż gotowy do

ataku.

– Jestem Andi, a to Mallory.

Skupił wzrok najpierw na niej, później na

zamkniętych drzwiach.

– Ile macie lat?

background image

– Osiemnaście od zeszłego tygodnia – zełgała.

Wskazała mnie gestem głowy. – A ona miała

urodziny w kwietniu.

Teraz akurat powiedziała prawdę, ale to były

szesnaste urodziny, nie osiemnaste.

Nasz gospodarz uśmiechnął się jak hiena.

– Drogie panie, mam na imię Rick. Możecie do

mnie wpadać, kiedy tylko przyjdzie wam ochota. –

Poprowadził nas do dużego pokoju pełnego ludzi

tańczących, śmiejących się i pijących, a potem do

kuchni. – Czego się panie napiją? – Szerokim gestem

wskazał zajmujące aż dwa blaty alkohole i przekąski.

Andi wzięła colę, ja pozwoliłam mu nalać sobie

piwa i wróciłyśmy, by dołączyć do zabawy niemal

dokładnie w chwili, gdy zabrzmiał nowy kawałek.

– A te zabawki? – spytała Andi, przyglądając się

porzuconemu w kącie zestawowi kapeli rockowej.

– Robimy turniej. Chcesz grać? Zaczniesz od

czegoś łatwego... – Rick poprowadził nas bliżej

zestawu, udając, że głęboko się namyśla.

Wzruszyła ramionami, jakby nie miało to

wielkiego znaczenia.

– Mogłabym spróbować gitary. No i trochę

śpiewam.

background image

Omal nie rozlałam piwa na oboje.

– Zaczniemy, jak tylko mój młodszy brat

przyniesie drugi zestaw perkusyjny. Żeby zrobić

pojedynek. – Rick udał, że miażdży pięścią cylinder.

– Zapiszesz mnie?

Pokiwał głową zupełnie jak lalka. My

wmieszałyśmy się w tłum tancerzy, a on napisał coś

w żółtym bloku, na dole listy.

– Masz na oku coś interesującego? – spytałam.

Moja przyjaciółka rozglądała się po pokoju, jakby

szukała bufetu.

– Jego – odparła, chwytając mnie za ramię. –

Tego w kowbojskich butach i kapeluszu tam, przy

ścianie. Mniam, mniam...

Wzruszyłam

ramionami,

dopiłam

piwo,

postawiłam kubek na końcu stołu.

– Mówią, że elegancka kuchnia musi przede

wszystkim wyglądać – zauważyłam.

– No właśnie.

– Przecież żartowałam!

– Ja nie.

background image

Przyglądała się kowbojowi łakomie, a ja

podziękowałam w myśli losowi za to, że nie

urodziłam się syreną. Nie umrę, nawet jeśli się nie

pożywię, ale też nie będę naprawdę żyła. Ciało

miałam nasycone, lecz duszę prawie martwą z głodu.

– Do zobaczenia po wszystkim? – wymamrotała

Andi, przyglądając się swemu daniu jak tygrys

kawałkowi surowego mięsa. Zapomniała już, że z nią

jestem, ale mogła sobie na to pozwolić, bo wiedziała,

że może mi zaufać i że nie dopuszczę, by wyssała

biednego faceta jak jakiś mistyczny wampir.

Wypróbowałyśmy nasz system i okazał się dobry,

choć nieco niezrównoważony. Ja zarabiałam na nim

niezłą zabawę, parę drinków i odwiezienie do domu

przez wyznaczonego kierowcę, a w zamian

wyposażałam ją w wyłącznik bezpieczeństwa, który

uniemożliwiał zabicie wszystkich w zasięgu wzroku,

gdyby ją poniosło.

Co nie było wcale takie niemożliwe. Nie ma

limitu na ilość energii, którą może wchłonąć syrena,

ani na długość życia zapewnioną przez tę energię.

Nawet kiedy dostanie to, czego potrzebuje, syrena się

nie przeżera, nawet nie najada do przyjemnej sytości.

Przed szaleństwem pochłaniania może ją uchronić

background image

tylko samokontrola, a nie była to niestety cecha,

którą moja Andi już w sobie wypracowała.

– Będę tu i... – szepnęłam, ale ona była już w pól

drogi do ofiary, a równie dobrze mogła być w pół

drogi do przeciwległego krańca galaktyki.

Zaledwie się przywitała z chodzącym Slurpeem,

drzwi frontowe otworzyły się z hukiem i stanął w

nich wysoki, chudy młody człowiek z cieniem

ciemnego zarostu na twarzy, trzymający pod pachą

elektryczną perkusję; pedał wlókł się po ziemi

między

jego

stopami.

Tłum

przywitał

go

entuzjastycznie, rozległy się okrzyki „Evan!”, rzucane

swobodnie jak konfetti na paradzie. Rick odebrał

bratu ładunek, ktoś podał mu piwo.

Andi i jej ofiara poszły za starszym z braci w kąt

pokoju; ona podłączała sprzęt i ustawiała głośniki, a

wokół niej pełno było rozgadanych ludzi. Tubylcy

najwyraźniej uwielbiali spędzać czas, upijając się i

odgrywając

background image

prawdziwe

kawałki

na

lewych

instrumentach ku uciesze dwustu przyjaciół.

Zaakceptowali Andi. traktowali ją jak swoją. Trochę

to było przerażające.

I tak się działo, gdziekolwiek poszłyśmy.

– Wyglądasz, jakbyś potrzebowała drinka.

Drgnęłam i odwróciłam się szybko. Evan, ten od

elektrycznej perkusji, stał po mojej lewej, opierając

się o ścianę. Rozpaczliwie próbowałam uśmiechnąć

się rozbrajająco. Podał mi przezroczysty plastykowy

kubek do połowy wypełniony lodem i ciemnym

musującym płynem, zapach powiedział mi jednak, że

częstuje mnie czymś więcej niż colą.

Nie mam pojęcia, co to było, ale przyjęłam kubek

z jego rąk. Cokolwiek zamierzał ten drapieżca w

ludzkim ciele, ze swym tanim alkoholem i

sympatycznym uśmiechem, najniebezpieczniejszą

osobą w tym pokoju była moja przyjaciółka, a jej

trucizna na mnie nie działała, choćbym nie wiem jak

chciała zatonąć w jej pieśni i zapomnieć o całym

świecie.

background image

– Dziękuję.

Wypiłam duży łyk. Kiepska wódka przeleciała mi

przez gardło jak płomień. To co podkradałyśmy z

zapasów Ti, było znacznie lepsze, łagodniejsze, ale

zważywszy, że byłam młodocianą na party u obcego

człowieka, mogłam tylko brać, co dawali.

Evan skinął głową i też się napił, ze swojego

kubka. Rozejrzał się po pokoju wypełnionym

podrygującymi ciałami, jakbyśmy się znali od lat i

dobrze czuli w ciszy.

Drugi łyk okazał się łatwiejszy do przełknięcia,

więc wzięłam trzeci. Sztuka polegała na tym, żeby

wypić akurat tyle, by nie znienawidzić Andi za

śpiewanie, kiedy zacznie śpiewać. Nie znienawidzić

jej za marnowanie niewiarygodnego talentu na

śpiewanie wśród ludzi, którzy nigdy go nie docenią. I

akurat tyle, bym była w stanie powstrzymać ją, nim

wyśpiewywane słowa staną się zbyt niebezpieczne

dla ich delikatnej psychiki.

Zazwyczaj dwa drinki to już było dużo, ale teraz,

patrząc na przyjaciółkę śmiejącą się wesoło,

pomagającą

swemu

kowbojowi

background image

dopasować

przerzucony przez ramię pasek elektrycznej gitary,

poczułam zazdrość jak dreszcz przebiegający wzdłuż

kręgosłupa i wiedziałam już, że dwa drinki mi nie

wystarczą. Dwa to będzie tak jakbym nic nie wypiła.

Bo niezależnie od tego, co Andi mówiła, nie

potrzebowała mnie teraz tak, jak potrzebowała

kowboja. Same, tylko we dwie, nigdy sobie nie

wystarczymy.

Dopiłam wódkę, krzywiąc się, bo znowu sparzyła

mi przełyk. Evan roześmiał się głośno.

– Dla ciebie to coś nowego, prawda?

W odpowiedzi podsunęłam mu kubek. Postawił

swojego drinka pod ręką, na stole, na którym stała

także butelka wódki i oszronione puszki coli.

– Nie mam lodu, ale cola jest zimna –

powiedział. Otworzył pierwszą z brzegu, nalał do

połowy.

– Biorę, jak dają – powiedziałam, zorientowałam

się, jak to zabrzmiało, i natychmiast się

zaczerwieniłam.

Evan lal mi wódkę do wtóru rozlegającego się z

przeciwległego

kąta

background image

pokoju

śmiechu

Andi.

Przechyliłam butelkę, wymagałam silniejszej dawki

płynnej cierpliwości i tolerancji. A miałam

potrzebować ich bardzo wiele.

Tylko że jak zwykle, kiedy w kilka minut potem

Angie zaczęła śpiewać, zapomniałam o irytacji.

Zapomniałam o zazdrości i o tym... już

zapomniałam. Zagubiłam się w pieśni, w pięknie

melodii, w poezji słów. W doskonałym kształcie ust,

gdy formowały każde słowo. Gitarzysta nie trafiał w

struny gitary, perkusista okrutnie znęcał się nad

perkusją, ale Andi była bezbłędna. Wspaniała.

W połowie pierwszego kawałka ludzie przestali

tańczyć, żeby jej posłuchać. Żeby na nią popatrzeć.

Zaśpiewała „Bring Me To Life” lepiej niż Amy Lee.

Wymowniej.

Czyściej.

Bardziej

emocjonalnie.

Skończyła i bez wysiłku przerzuciła się na żywe

wsiowe country o zemście na mężu bijącym żonę.

– Lubisz muzykę? – spytał Evan. Zamrugałam

background image

nieprzytomnie i z wysiłkiem skupiłam na nim wzrok.

– Jak ryba lubi wodę.

– Wygląda na to, że wszyscy tu lubią muzykę.

Bo wszyscy wpatrywali się w Andi. Reszta kapeli

znikła gdzieś w tle. Wystarczyło, że Andi śpiewa, nikt

nie musiał jej pomagać.

Pat

Benatar

rozpoczęła

swą

niesławną

„Heartbreaker” – najwyraźniej sama dobrała sobie

repertuar – i Evan umilkł, pił swego pierwszego

drinka powoli, nie zwracając uwagi na to, co robi, i

stukał palcami w ścianę, o którą się opierał. Ludzie

znowu tańczyli, niektórzy podśpiewywali do wtóru,

ale Andi nie widziała nikogo oprócz swej żywej

przekąski. Gapiła się na faceta, jakby tylko on istniał

na tym świecie, a on odpowiadał jej spojrzeniem

pełnym podziwu, jakby to ta dziewczyna wymyśliła

seks i obiecała mu spróbować go pierwszemu.

Nie, nie miała z nim spać. Przyszła tu zaspokoić

inną swą potrzebę, lecz kiedy z nim skończy, facet

nie będzie w stanie ustać prosto, a na coś bardziej

background image

skomplikowanego zdobędzie się dopiero za parę dni,

odzyskawszy odrobinę energii.

Ale przeżyje.

Andi musiała się żywić, by najzupełniej

dosłownie nie zagłodzić się na śmierć, a uważała za

bardziej humanitarne korzystanie co miesiąc z kogoś

innego od kompletnego wysączania nieszczęśników,

jednego co parę lat. Uwielbiała śpiewać, jak to

syrena, lecz nie była morderczynią.

– Jest naprawdę dobra – powiedział Evan,

celując w nią pustym kubkiem.

– Tak. I doskonale o tym wie.

Uniósł brwi zdumiony. Uświadomiłam sobie, że

nie wie, że przyszłyśmy razem.

– Ty też śpiewasz?

Drgnęłam. Poczułam nieokreślony tępy ból

rodzący się głęboko w mym ciele. Tak głęboko, że

nikt nigdy się o nim nie dowie. Nikt nie może

wiedzieć, jak bardzo cierpię. Z wyjątkiem Andi. Ona

wie, ale w niczym nie może mi pomóc.

– Niestety, całkowite i tragiczne beztalencie ze

mnie. – Zmusiłam się do śmiechu, jakby nie

obchodziło mnie, że taka piękna muzyka jest poza

granicą mych możliwości. Tak dalece, że z miejsca, w

background image

którym stoję, nie potrafię nawet rozpoznać jej

artystycznej klasy. – Jestem tylko słuchaczem. –

Rozpaczliwie głodnym słuchaczem.

– Och, przecież każdy ma jakiś talent. – Evan

odwrócił się i teraz już nie patrzył na Andi, tylko na

mnie.

– W czymś musisz być dobra.

Mylił się w obu przypadkach. Ale przyglądał się

nie jej, lecz mnie, co wydało mi się intrygujące,

rozmawiałam więc z nim, zamiast zakończyć

dyskusję, zanim się zaczęła, jak robiłam zawsze.

– Nie, naprawdę, nie jestem dobra w niczym, co

wymaga kreatywności. Talent... czegoś takiego po

prostu nie mam we krwi.

Byłam wobec niego uczciwa aż do bólu,

uśmiechnął się jednak tak, jakby uważał mnie po

prostu za skromną. Albo jakby starał się przedłużyć

tę wymianę zdań.

– Założę się, że znajdziemy coś, w czym będziesz

celowała.

– Cóż... miewam swoje momenty. – Tyle że nie

dotyczą one instrumentów, farb, ołówków, aparatów

fotograficznych, gliny ani nawet papier mache.

Evan uśmiechnął się jeszcze szerzej. Płomień w

background image

jego oczach zdolny był uruchamiać alarmy

przeciwpożarowe.

– Może potrzebujesz pomocy w odnalezieniu

ukrytego talentu?

– Może? – Zaraz, chwileczkę. Cofnęłam się o

krok. co miało mi ułatwić powrót do rzeczywistości,

spojrzałam na niego, marszcząc czoło. Lepiej

dmuchać na zimne. – Nie śpiewasz, prawda? Nie

grasz w rock kapeli?

– Nie. – Odstawił kubek na półkę po swej lewej.

– Elektryczne gitary mnie nienawidzą, wokalista

też ze mnie średni.

Poczułam wielką ulgę, uśmiechnęłam wesoło.

– Świetnie! Więc chcesz...

W tym momencie Andi skończyła trzeci kawałek

i tłum wybuchł aplauzem. Odwróciłam się. Właśnie

sprawdzała listę dostępnych piosenek na wielkim

płaskoekranowym telewizorze. Omal nie zadławiłam

się własnym zdumieniem. Oczy jej płonęły,

dosłownie pulsowały blaskiem, choć tylko ja

umiałam to zauważyć.

Zaskoczona wspięłam się na palce. Z oceanu

twarzy starałam się wyłowić tę jedną, dwunożnej

przekąski, ale nie dostrzegłam jej na czele tłumu. Ani

background image

w ogonie. Siedział na kanapie pod ścianą całkiem

sam, zapatrzony w Andi, jakby dosłownie nie był w

stanie oderwać od niej wzroku. Zaczarowała go i już

cierpiał, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Zaraz... zaczekaj chwilkę, dobrze? –

poprosiłam

Evana.

Odeszłam,

nim

zdążył

odpowiedzieć. Przepchnęłam się przez ludzi. Andi

już przekroczyła granicę, lecz ja flirtowałam z taką

ochotą, że przegapiłam właściwą chwilę. Na szczęście

nie odesłała jeszcze zespołu i nie zaczęła solowego

występu. To wówczas zaczynają się właściwe kłopoty.

– W porządku, zaczynamy konkurs wokalistów.

– Krystalicznie czysty głos mojej przyjaciółki docierał

wszędzie i bez mikrofonu. Jęknęłam głośno. – Ci

chłopcy mogą sobie chwilę odpocząć, a ja zaśpiewam

jedną z moich ulubionych piosenek. – Uśmiechnęła

się do domorosłych akompaniatorów. Teraz to był jej

show.

Cholera! Za wysoko latała, by udało się jej

wylądować bez pomocy. Zaraz podkręci mikrofon,

background image

wyciszy ścieżkę dźwiękową i po kilku pierwszych

taktach zaśpiewa własne słowa, nawet nie zdając

sobie z tego sprawy. Jeśli zacznie, koniec może być

tylko żałosny.

Dopchałam się do pierwszego rzędu i zaczęłam

gestykulować dziko, zwracając na siebie jej uwagę.

Za swe wysiłki obdarowana zostałam szerokim,

typowym dla niej uśmiechem i hipnotycznym

spojrzeniem lśniących oczu.

– Słuchaj, zajęłaś scenę na zbyt długo jak na

jeden wieczór. – Robiłam, co mogłam, by zignorować

skierowane na mnie spojrzenia. – Daj szansę innym,

niech sobie pośpiewają.

– Masz ochotę spróbować? – Rozpoznałam głos

Evana. Byłam gotowa umrzeć ze wstydu.

Andi tylko się roześmiała, a tłum zawtórował jej

śmiechem. Niedobry znak. Panowała już prawie nad

wszystkimi, nie tylko nad ofiarą.

– Mallory nie potrafi śpiewać! – krzyknęła i

mrugnęła do mnie wesoło, jakby właśnie

wyświadczyła mi przysługę, ocaliła mnie przed

nowymi,

przesadnie

lojalnymi

background image

fanami

i

entuzjastycznym podziwem.

– Andi...

Strąciła moją dłoń z ramienia.

– Jeszcze tylko jedna piosenka, Mal. Wiem, co

robię.

Nie miała zielonego pojęcia, co robi. Zwyczajnie

upiła się ludzką energią tylko dlatego, że pozwoliłam

jej posunąć się za daleko. Gdzie się podziało

skupienie na jednym słuchaczu? Co z cudowną

samokontrolą, którą podobno zyskała?

Andi wcisnęła przycisk na bezprzewodowym

kontrolerze PlayStation, a potem zmieniła go na

mikrofon. Z głośników popłynęła muzyka, ogarniając

cały pokój. Andi zakołysała się, tłum zakołysał się

wraz z nią.

Rozejrzałam się dookoła, rozpaczliwie szukając

wzrokiem kabla, który można by wyrwać z kontaktu,

czy wyłącznika systemu nagłaśniającego. Ale nawet

to by nie powstrzymało Andi. A cappella była równie

dobra jak z towarzyszeniem muzyki, w dodatku

pewnie opanowała już ludzi w takim stopniu, że

nawet nie zauważą braku muzyki. Muszę zrobić coś,

background image

co odwróci ich uwagę, ponieważ bez niej Andi nie ma

po co śpiewać. Niczego tym nie osiągnie.

Rozważyłam

„przypadkowe”

przewrócenie

telewizora, lecz to był telewizor plazmowy, za drogi,

żeby go odkupywać. Kolumny? Nie. Nie byłam

pewna, czy brak którejś z nich wystarczy do

powstrzymania syreny.

Za to... na półce pod telewizorem pracowała PS3,

teraz ją zauważyłam. Doskonale. Droga zabawka, ale

nie wymaga całorocznego smażenia hamburgerów i

solenia frytek. Rozejrzałam się. Na stole stał

bezpański

drink.

Przywłaszczyłam

go

sobie

niepostrzeżenie w chwili, gdy Andi wyśpiewała

pierwsze słowa. Na razie autentyczne, to miało się

jednak wkrótce zmienić. Wiedziałam o tym z

doświadczenia.

Zbliżyłam się zatem nieznacznie do regału,

udałam, że się potykam o dywan, zdążyłam się

background image

podeprzeć jedną ręką, a drugą rozlałam czyjeś ciepłe

piwo na pracującą konsolę PS3, uważając, by w

pierwszym rzędzie chlapnęło do stacji dysków.

Ekran telewizora błysnął i poczerniał, PS3

zaczęła wyć i dymić. Oczy zasłuchanych ludzi

zwróciły się na mnie, głos Andi osłabł i ucichł pełen

żalu. Rick oprzytomniał, potrząsnął głową i niemal

podbiegł do mnie z twarzą zaczerwienioną od

alkoholu lub gniewu. Lub jednego i drugiego naraz.

– Do diabła!

– Przepraszam. – Usiadłam powoli, niepewnie,

udając, że wypiłam o parę wódek więcej, niż

wypiłam, a równocześnie ignorując spojrzenia

przyjaciółki, które miały mnie przebijać niczym

sztylety. Blask jej oczu już przygasał, ale nikt nie

mógł tego zobaczyć, bo nikt na nią nie patrzył i nikt

jej nie słuchał. W tej chwili niewątpliwie mnie

nienawidziła, lecz już niedługo będzie mi głęboko

wdzięczna.

– Wszystko w porządku?

Mocna dłoń ujęła mnie za ramię i pomogła mi

wstać. Stanęłam twarzą w twarz z Evanem

sprawiającym wrażenie raczej oszołomionego niż

zatroskanego. Widział, jak odchodzę, widział, jak

background image

biorę ze stołu czyjeś piwo, prawdopodobnie miał

mnie za alkoholiczkę albo sabotażystkę.

– Tak, oczywiście, przepraszam. Ja... ja tylko się

potknęłam.

– Z nią koniec. – Rick jęknął i machnął ręką.

Tłum zaszemrał niezadowolony.

Starannie ukryłam rozsadzające mnie uczucie

tryumfu. I Andi powoli przestawała się gniewać.

Potrząsnęła głową, zdołała skupić na mnie wzrok,

pytająco podniosła brwi.

Skinęłam głową. Tak, oczywiście, przerwałam jej

występ, niszcząc PlayStation Ricka. Tylko po to, żeby

uratować jej tyłek.

– Odkupię ci ją – powiedziałam cicho do Ricka

odłączającego PS3. Z pieniędzy Andi. Bo to była

przecież jej wina. Ona powinna pokryć szkody.

Rick się wyprostował. Trzymał konsolę pod

pachą.

– Najpierw niech wyschnie, a potem zobaczymy.

Albo poradzi sobie z CD, albo... – spojrzał na Evana i

uśmiechnął szelmowsko – ... albo Evan będzie

musiał sam sobie radzić.

– Evan! – krzyknął ktoś; najpierw jeden głos,

potem kilka.

background image

Któryś z gości przyniósł gitarę akustyczną. Evan

spojrzał w niebo, przewrócił oczami, jakby miał

zamiar odmówić, lecz wziął gitarę bez wahania, a ja

nie mogłam nie zauważyć, jak zapłonęły mu oczy. To

był ludzki płomień, nie tak jasny i nie tak

przerażający jak u Andi, ale świadczył o prawdziwej

namiętności.

– Nie uciekaj – szepnął, przeciągając dłonią po

mym ramieniu. – Będzie tylko parę kawałków.

Oniemiałam, więc skinęłam jedynie głową,

chociaż Andi ciągnęła mnie w stronę drzwi.

– Idziemy – syknęła.

Spojrzała na mnie, na Evana i jeszcze raz na

mnie. Musiałam jej przytaknąć. Powinnyśmy się były

ulotnić, kiedy stroił gitarę, kiedy pierwsze dźwięki

padały jak krople deszczu na wyschniętą ziemię. Nie

wolno mi było ryzykować, z trudem uniknęłyśmy

jednego nieszczęścia, nie pora na drugie.

Ale Evan zaczął naprawdę grać i dźwięki wcale

nie spadały jak krople deszczu w kałużę. Płynęły, były

rzeką, wypełniały moje puste serce, odbijały się

echem w zimnej duszy. Pragnęłam tej muzyki aż do

bólu, każdej pojedynczej nuty, pragnęłam rąk, które

powoływały je do życia tak niedbale, choć przecież

background image

były wszystkim. Całym moim światem.

Zatrzymałam się przy drzwiach wejściowych do

domu, jedną ręką opierając się o framugę. Andi

ciągnęła mnie za drugą, ale ja zaledwie to czułam.

Zaledwie słyszałam, jak szepcze moje imię.

– Chcę posłuchać – wymamrotałam, już

zagubiona w dźwiękach.

A potem Evan zaczął śpiewać i Andi przestała

mieć jakiekolwiek znaczenie.

Głos miał ochrypły. Chropawy, jakby dźwięk

musiał cierpieć, nim wydostał się na zewnątrz.

Piłam, zaspokajając rozpaczliwe pragnienie, a nigdy

nie kosztowałam niczego równie wspaniałego.

Twierdził, że nie jest dobrym wokalistą, i w tym

bardzo się mylił. Albo łgał. Skromność nie

usprawiedliwiała

twierdzenia

tak

dalece

odbiegającego od prawdy.

Jego głos był głosem uczucia, prawdziwego,

szorstkiego, wspaniałego. Miałam ochotę zerwać

ubranie i tarzać się w jego głosie. Otulić się nim.

background image

Odziać w głos, oddychać głosem, żyć głosem. Jego

pieśń wypełniła mnie tak całkowicie, że po raz

pierwszy w życiu zrozumiałam, jaka pusta byłam do

tej pory. Jaka nudna, jaka ociężała. Nie potrafiłabym

tworzyć takich dźwięków. Nie potrafiłabym odczytać

ich z nut, ani palcami, ani krtanią. Teraz, kiedy go

usłyszałam, nie wiedziałam, czy uda mi się przeżyć

bez tej muzyki, otaczającej mnie i rozbrzmiewającej

we mnie, głęboko. Bez śpiewu. Bez jego boleśnie

pięknej muzyki przeznaczonej tylko dla mnie.

– Mallory! – Andi gwałtownie szarpnęła mnie za

ramię.

Pociągnęłam ją z powrotem do pokoju.

– Tylko jedna piosenka. Poradzę sobie z jedną

piosenką. Jesteś mi coś winna.

Zaryzykowałam, oderwałam spojrzenie od

Evana, zmierzyłam nim przyjaciółkę, z jakiegoś

powodu pewna, że teraz płoną moje oczy. Nie

potrafiłam nakazywać, jak bean sidhe, nie potrafiłam

oczarowywać jak syrena, ale gotowa byłam

powiedzieć i zrobić wszystko, by trwać przy boku

tego chłopaka. By słyszeć, jak śpiewa.

– Jeden kawałek – warknęła Andi. – Jeden

kawałek, a potem wywlokę cię stąd choćby za włosy,

background image

jeśli będzie trzeba.

Była wściekła, bo ktoś inny śpiewał, ktoś inny

ściągał na siebie uwagę? A może dlatego, że to ja

chciałam słuchać kogoś innego?

– Jasne. – Nie mam pojęcia, co jeszcze

powiedziała. Nie słyszałam jej głosu, bo...

Evan.

Nie pamiętam, jak przedarłam się z powrotem

przez tłum. Nie pamiętam szturchania, przepychania

się, deptania po nogach. Nieoczekiwanie stanęłam

przed nim, siedzącym na stołku perkusisty z piękną

gitarą akustyczną na kolanach. Gitara śpiewała dla

niego, tak jak on śpiewał dla mnie. Palce

prześlizgiwały się po progach, trącały struny same,

bez pomocy kostki. Kiwał głową do rytmu

stworzonego z niczego.

Wokół mnie tańczyli ludzie. Tulili partnerki,

kołysali się w przód, w tył i na boki w rytmie boleśnie

pięknej muzyki. Chciałam tańczyć, pragnęłam

tańczyć, przeżywać dźwięki, ale nie chciałam

zrujnować jego pieśni swoją niezdarnością.

Evan

podniósł

głowę.

background image

Zobaczył

mnie.

Uśmiechnął się, oczy mu zabłysły jeszcze jaśniej, a ja

poczułam, jak robi mi się ciepło na duszy.

Palcami przebiegł po strunach. Smutna,

rozchwiana melodia nabrała nagle głębi i bogactwa,

stała się bardziej skomplikowana i zdecydowana.

Głos wywołał nowe słowa wprost z dzielącego nas

powietrza. To były jego słowa, lecz także moje. Ja nie

mogłam ich zaśpiewać, nie mogłam nawet zapisać,

ale on je znalazł we mnie. I oddał mi.

Były nasze.

Zrozumiałam wszystko w mgnieniu oka.

Evan nie był taki jak inni. Nie był taki jak

portrecista ze śródmieścia Dallas czy ta śpiewająca

kelnerka z zeszłego miesiąca. Nie był tymczasową

fascynacją. Nie był jednodniowym kawałkiem

wyśpiewanym, bo zaswędziała dusza. Evan był...

... był geniuszem.

Słowo to smakowało wybornie, ale pomyślałam

je cichuteńko, zaledwie sformułowałam, bo bałam się

w nie uwierzyć. Czy to możliwe? Czy dlatego Andi tak

bardzo chciała wyciągnąć mnie z tego domu? Nie

mogła wiedzieć, oczywiście, ale i nie musiała. Nie

background image

musiała, jeśli było to prawdziwe, jeśli takie miało

być.

Jeśli miałam rację, Evan i ja mogliśmy dać sobie

wszystko, czegośmy kiedykolwiek pożądali. Wspólnie

mogliśmy tworzyć magię. Tworzyć muzykę. Ja będę

żywiła jego talent, on będzie żywił moją duszę.

Zdobędzie sławę, majątek, uznanie krytyki, a ja

zdobędę jego. Jeśli naprawdę jest geniuszem, mogę

go mieć. Mogę go kochać. Jeśli będę bardzo, bardzo

ostrożna, przeżyjemy razem niemal całe ludzkie

życie.

Pewnego geniusza moja mama smakowała przez

trzydzieści sześć lat.

Stałam, jakbym wrosła w ziemię, nieruchoma w

pokoju pełnym ruchu, zagubiona w dźwiękach. Nie

mogłam już myśleć. Nie mogłam oddychać. Mogłam

tylko chłonąć jego geniusz jak zgłodniały kot chłonie

mleko z miski.

A kiedy rozległy się ostatnie dźwięki, kiedy

zawisły ciężkie i samotne na moim sercu, znów

wstąpiła we mnie chłodna ciemność. Upadłam.

Upadłam na podłogę, bezwładne beztalencie

niezdolne opanować członków, nawet palców. I

zapłakałam, czując pustkę.

background image

– Mallory – szepnęła gniewnie Andi, próbując

postawić mnie na nogi, nim ktoś zauważy, co się

dzieje. Lecz nie mogłam się poruszyć. Cisza była zbyt

ciężka, nie potrafiłam z nią walczyć. Jak ześlizgnąć

się w życie w mroku, kiedy przed chwilą ogrzewało

cię światło?

Evan odłożył gitarę, ukląkł obok mnie.

– Co się stało?

– To było... piękne – szepnęłam jednocześnie

rozgniewana i upokorzona tak nieodpowiednim, tak

Pozbawionym iskry bożej, ubogim słownikiem. On

dał mi dar wspaniały, najbardziej zdumiewający z

wszystkich otrzymanych do dziś darów, a ja nie

potrafiłam nawet powiedzieć mu, co czuję.

– Dziękuję. – Uśmiechnął się wesoło i podniósł

mnie z podłogi. Z głośników popłynęła muzyka,

zimna i mechaniczna po żywej krwi, którą przed

nami rozlał.

– Jeszcze nigdy tak tego nie grałem. – Delikatnie

wyprowadził mnie z tłumu. Jego piwne oczy płonęły

wewnętrznym ogniem. Poszłabym za nim wszędzie.

Niemal nie zwróciłam uwagi na idącą za nami Andi.

– Mam wrażenie, że przynosisz mi szczęście.

– No pięknie – burknęła pod nosem moja

background image

przyjaciółka. – Mallory, musimy iść.

– Zostań choć na jeden taniec. – Evan nawet nie

pofatygował się, by zerknąć w jej stronę. Jego

spojrzenie zarezerwowane było wyłącznie dla mnie.

Jak jego dłonie, jego usta i piosenki. – Pięć minut.

Chciałam zostać. Rozpaczliwie chciałam zostać.

Ale tylko skompromitowałabym siebie... i jego. Przed

przyjaciółmi. Potrząsnęłam głową, a Andi uprzedziła

mnie. Roześmiała się obrzydliwie.

– Mallory gorzej tańczy, niż śpiewa.

Spojrzałam na nią wściekle, a potem na Evana

przepraszająco.

– Ona ma rację. Nie potrafię tańczyć.

Roześmiał się, a śmiech miał bardzo melodyjny.

– Nie proszę cię przecież do walca klasy

światowej. Jeden wolny taniec, dobrze?

I nim któraś z nas zdążyła zaprotestować,

odwrócił się, przycisnął guzik stereo. Głośniki

umilkły, tłum pomrukiwał, ale kiedy wcisnął kolejny

i pokój wypełniła powolna, zmysłowa muzyka,

protesty prędko ucichły.

Odezwała się gitara basowa i perkusja z

akcentem talerzy, lecz sam rytm niósł w sobie obraz

wilgotnych,

background image

parnych

nocy,

skąpych

ubrań.

Wieczorów zbyt gorących, by kogokolwiek dotykać,

ale i przepojonych pragnieniem dotyku. Czułam

ciepło w klimatyzowanym pokoju, bo Evan właśnie

przytulił mnie, poczułam na sobie jego magiczne

muzyczne dłonie, a kiedy rozległ się śpiew, zaczął

nucić mi słowa do ucha tak cicho, że tylko ja mogłam

je usłyszeć.

Nie potrafię tańczyć. W tańcu nie potrafię zrobić

kroku. Bez problemu jednak pozwoliłam, aby mnie

objął i prowadził oboje do taktu. Aby mnie

prowadził. Aby grał na moim ciele, jak grał na swojej

gitarze.

Tak bardzo pragnęłam tworzyć dla niego

muzykę, ale nie potrafiłam. Sztukę mogłam tylko

dawać, nie tworzyć. Przed daniem mu tej piosenki,

którą nucił, broniła mnie, choć z trudem, cała moja

samokontrola.

Przed

ukształtowaniem

jej,

background image

uczynieniem jego własnością. Naszą własnością.

Opanowałam to pragnienie. Pogrzebałam je w

dotyku jego dłoni na moich ramionach, warg

delikatnie muskających moje ucho. Będę się cieszyć

jego bliskością w zwykły, normalny sposób, choćby i

krótką chwilę.

Dobrze mi było w jego ramionach. Zamknęłam

oczy, a kiedy je znów otworzyłam, zobaczyłam Andi

obserwującą

nas

ponad

jego

ramieniem.

Obserwującą mnie. Rick podszedł do niej, trzymał w

rękach kubki, ale spławiła go bez słowa, a jej gniewne

spojrzenie przykuwało moje.

Znów zamknęłam oczy, tylko w ten sposób

mogłam się od niej odgrodzić, lecz w minutę później

odciągnęła mnie od Evana, jeszcze nim umilkły

ostatnie dźwięki muzyki.

– Musimy iść – warknęła, gniewnie wpatrując

się tym razem w Evana. – Muszę być w domu, nim

brat wróci z pracy.

– Przestań – syknęłam, kiedy siłą ciągnęła mnie

background image

w stronę drzwi. Nie przestała, a ja nie zamierzałam

wywoływać kolejnej sceny. – Nie słuchałaś go? –

szepnęłam rozpaczliwie, próbując się jej oprzeć. –

Musimy być razem, to przeznaczenie. Jest

geniuszem. Moim pierwszym geniuszem.

– Nie jesteś jeszcze gotowa – powiedziała Andi z

naciskiem. Potknęłam się na progu, ale i tak zdołała

wyciągnąć mnie na ganek.

– Czekajcie. – Evan wyszedł za nami, Andi

jednak nie raczyła się zatrzymać, toteż aby nas

dogonić, musiał zbiec po schodach.

– Skąd wiesz, na co jestem gotowa, a na co nie?

Jesteś syreną. Pożerasz ludzi. Nie masz pojęcia o

prawdziwej sztuce.

Andi zatrzymała się przy krawężniku, odwróciła

gwałtownie, w jej oczach płonął nieprzytomny gniew.

– Wściekaj się, jeśli chcesz, ale uratowałaś mi

tyłek, więc teraz ja ratuję twój. Jeśli zaraz nie

wsiądziesz

do

tego

cholernego

samochodu,

przysięgam, że zacznę śpiewać, a wtedy Evan

background image

zapomni, żeście się w ogóle spotkali.

– Jesteś zgorzkniałą zazdrosną suką! –

Wyplułam te słowa, czując, jak oczy zachodzą mi

łzami.

Andi zamarła. Przez chwilę wyglądała tak,

jakbym ją uderzyła, a potem jej twarz wygładziła się i

znieruchomiała w wyrazie stanowczości.

– Masz tylko mnie. Wsiadaj do samochodu.

Evan dopadł nas na chodniku, zahamował

gwałtownie.

– Jak... jak się nazywasz? Czy mogę... może

moglibyśmy się spotkać jeszcze kiedyś?

– Nie sądzę. – Andi siłą pociągnęła mnie do

samochodu. Serce pękło mi na widok zawodu

malującego się na jego twarzy.

– Mallory Bennett – zawołałam. Uścisk na moim

ramieniu stał się w tym momencie wręcz bolesny.

Andi otworzyła drzwi, pchnęła mnie tak mocno, że

musiałam wsiąść, i zatrzasnęła je. Obiegła samochód,

wślizgnęła się za kierownicę i włączyła silnik, nim

Evan dotarł do krawężnika. Wcisnęła gaz.

Porzuciłyśmy party, na którym ona omal nie zabiła, a

ja omal nie zaczęłam żyć. Odwróciłam się,

obserwując znikającego w ciemności Evana i walcząc

background image

z zimnem, które przenikało powoli do mego serca.

Nie poznałam nawet jego nazwiska.

Przed wyjściem do pracy Andi próbowała mnie

dobudzić, ale nie mogłam spojrzeć na nią bez

nienawiści, więc tylko naciągnęłam kołdrę na

ramiona i patrzyłam się w ścianę. Przytuliła się do

mnie, odgarnęła mi włosy z czoła. Powiedziała, że

jest jej przykro. Obiecała mi, że będą inni tacy jak

Evan, pojawią się później, gdy będę już w pełni

zdolna wyhodować prawdziwego geniusza.

Ale problemem nie była moja gotowość. To ona

nie Ma gotowa, by podzielić się mną z kimś.

Nadal na nią nie patrzyłam. Ubrała się i już w

drzwiach sypialni przysięgła, że kiedy następnym

razem odnajdę geniusza, nie stanie mi na drodze.

Wręcz przeciwnie, pomoże.

Nie słyszałam, co do mnie mówi. W głowie i w

sercu miałam wyłącznie głos Evana. Zaledwie

stłumione echo jego śpiewu, lecz i ono wystarczyło,

by zagłuszyć wszystko inne.

Cały ranek spędziłam w łóżku Andi przykryta po

szyję, niezależnie jednak od tego, ile naciągnęłam na

siebie koców, nie mogłam się ogrzać. Czy to jego

ciepło uświadomiło mi, jaka jestem zimna? Czy może

background image

byłam zimna, bo go straciłam?

Mój telefon zaćwierkał, sygnalizując nadejście

maila, kiedy jasne słońce świeciło już z wysoka.

Obróciłam się na drugi bok, spojrzałam na zegarek.

Jedenasta dwadzieścia trzy. Połowa dnia minęła.

Jeśli przetrwam jeszcze parę godzin, będę mogła

skłonić Andi, żebyśmy znów gdzieś poszły. Gdzieś,

gdzie będzie głośno, gdzie hałas zakłóci echo

rozbrzmiewające mi w głowie. W końcu jest mi coś

winna.

Telefon zaćwierkał kolejnym mailem. Andi

wysyłała raczej SMS-y...

Wymacałam leżący na nocnym stoliku aparat,

otworzyłam go, sprawdziłam ostatni mail. Wysłał go

Evan Taylor, a brzmiał on: „Mallory, jeśli to ty,

proszę, zadzwoń”. Podpis, numer telefonu.

Zadzwoniłam. Serce boleśnie biło mi w piersi, a

gdy w słuchawce rozległo się „Halo?”, puls przebił

sufit.

– Evan? Tu Mallory. Skąd masz mój adres

mailowy?

Słyszałam, jak westchnął, był to bardzo

muzyczny dźwięk.

– Facebook. Dzięki Bogu opublikowałaś zdjęcie.

background image

W środkowym Teksasie mieszkają cztery Mallory

Bennett.

– Ja... – nie wiedziałam, co powiedzieć.

Evan się roześmiał.

– Jesteś zajęta? Może by tak coś zorganizować?

Lunch na przykład.

Tak!

– Nie. – Nawet zimna, nawet spragniona go aż

do bólu, spragniona jego muzyki, nawet w pełnym

świetle dnia, gdy jego pieśń pozostała tylko

wspomnieniem, wiedziałam, że nie powinnam się z

nim spotkać. Nie bez wsparcia w postaci Andi. Nawet

jeśli się myliła i byłam już gotowa na Evana, to z

pewnością nie byłam jeszcze gotowa na spotkanie z

nim sam na sam. No, na dłuższe spotkanie.

– Nie?

Był tak zaskoczony, tak zawiedziony, że w sercu

poczułam dojmujący ból.

– Tak – powiedziałam, wstydząc się słabości. –

Tak, oczywiście.

– Gdzie jesteś? Przyjadę po ciebie.

Otworzyłam oczy szeroko, prześlizgnęłam się

spojrzeniem po norze, którą Andi nazywała swoim

pokojem. Nie robiłyśmy prania od dwóch tygodni,

background image

poza tym nie wiedziałam nawet, gdzie Ti trzyma

odkurzacz. Podałam mój adres. Mama zawsze

sprzątała przed wyjazdem z miasta, bo nienawidziła

wracać do bałaganu.

– Będę za godzinę.

Koniec połączenia. Zamknęłam telefon. Serce

biło mi jak oszalałe. Otworzyłam telefon, wysłałam

mail do Andi. Podczas pracy musiała zostawiać

komórkę w szafce, więc mieliśmy dla siebie parę

godzin, przynajmniej do trzeciej, kiedy kończyła

zmianę. A ona miała mnóstwo czasu, by nas ratować,

gdyby coś poszło nie tak.

Uczyniwszy zadość ostrożności, wyskoczyłam z

łóżka, wbiłam się w dżinsy, które nosiłam wczoraj,

chwyciłam klucze i w osiem minut później

wjeżdżałam już na własny podjazd.

Poszłam prosto pod prysznic.

Czekałam na niego na kanapie w pokoju

dziennym, gapiąc się w okno. Godzinę i cztery

minuty po telefonicznym pożegnaniu przed dom

zajechał szary wóz. Pobiegłam do przedpokoju, ale

zatrzymałam się na chwilę, usiłując opanować bicie

serca. Otworzyłam drzwi.

Evan stał na progu, trzymając gitarę.

background image

Uśmiechnął się, jego piwne oczy zabłysły w blasku

słońca. Odsunęłam się i wpuściłam go do środka, nie

odzywając się ani słowem. Damy sobie radę. Dziś nie

musimy nawet śpiewać. Nic nie może pójść źle,

chyba że się nie postaram.

– Nie potrafiłem przestać o tobie myśleć –

szepnął. Oparłam się o zamknięte drzwi, a on zrobił

krok w moim kierunku. – Wystarczy, że zamknę oczy

i już widzę ciebie. Śnisz mi się.

– Jak ci się śnię? – Westchnęłam, patrząc mu w

oczy, a nasze serca zaczęły bić równym rytmem.

– Najlepiej. – Jego oczy płonęły. Pocałował

mnie, usta miał tak gorące, że aż parzyły... i

cudowne. Przycisnął mnie do drzwi. Pozwoliłam się

całować, pocałunki nie były niebezpieczne, tylko

niemal tak dobre jak to, czego naprawdę pragnęłam.

Jak to, po co przyszedł.

Moje dłonie odnalazły jego pierś, jego dłonie

wplotły się w moje włosy, oboje oddychaliśmy ciężko,

oboje pożądaliśmy dwóch rodzajów przyjemności... i

wówczas przestał mnie całować. Przesunął wargami

przez policzek do ucha, jego ciepły oddech sprawił,

że zadrżałam.

– Chcę ci coś zagrać – szepnął.

background image

– Teraz? – spytałam drżąca.

– Teraz. Proszę.

Mogłam tylko skinąć głową. Jedna piosenka nie I

zaszkodzi, a jeśli nie odsuniemy się od siebie na tyle,

by zmieściła się między nami gitara, zapewne

popełnię błąd całkiem inny od tego, którego się

spodziewałam.

Wzięłam go za rękę, poprowadziłam korytarzem

i tylko na sekundę zawahałam się przed drzwiami do

sypialni. Usiadłam na łóżku, a on na krześle przy

biurku. Jego palce gładziły progi gitary, nim dżinsy

zetknęły się z materiałem, którym krzesło było

wyłożone.

– To nowy kawałek – powiedział. – Kiedy

próbowałem cię odnaleźć, ta muzyka chodziła mi po

głowie. Nie od razu się domyśliłem, co to jest.

– A co to jest? – spytałam, niezdolna nawet

oddychać.

– Twoja piosenka, Mallory. – Uśmiechnął się.

Serce biło mi tak mocno, że wręcz boleśnie. – Ale

ciągle pracuję nad słowami.

Miałam rację. Było nam pisane być razem. Było

nam pisane tworzyć wspólne razem.

Moja pieśń różniła się od tej, którą śpiewał na

background image

party. Mówiła o pasji, lecz i o nadziei. Była piękna.

Świeża, przykuwająca. Czy tak mnie widział? Czułam

czystą muzykę, ale też głos. Obmywał mnie, odzywał

się we mnie echem, wypełniał cudownym ciepłem.

I nagle usłyszałam zmianę. Usłyszałam, jak

muzyka staje się pełniejsza. W chwili zmiany

patrzyłam na jego twarz. Na początku to tu, to tam

pojawiały

się

pojedyncze

dźwięki.

Jeden

rozciągnięty, drugi skrócony, przez co nabierał

specjalnego znaczenia. Głębi. Potem zabrzmiał inny

akord, wprowadzający nutę melancholii do cudownie

prostego chóru.

A jeszcze później pojawiły się słowa.

Smakował je, szeroko otwierając oczy ze

zdziwienia. Wypróbowywał. Uśmiechnął się i

przymknął powieki. Odchylił się w krześle, grał i

śpiewał. Dźwięki ulatywały pomiędzy nami, kusiły.

Wabiły. Zmuszałam się, by nie zamknąć oczu;

gdybym je zamknęła, zatraciłabym się w muzyce.

Zatraciłabym nas oboje. Obserwowałam więc Evana i

background image

powstrzymywałam się, redukując do powolnego

strumyka powódź, którą tak pragnęłam uwolnić.

Nie był jeszcze na nią gotowy. Ja też nie.

Skończył śpiewać, odstawił gitarę, na biurku

znalazł czysty notatnik, wyciągnął długopis z kubka.

Pisał przez pięć niekończących się minut, a moje

serce biło w rytmie kolejnych pojawiających się na

papierze słów. Kiedy wreszcie znów chwycił gitarę,

oczy miał rozjaśnione nadzieją, lecz także pocił się

mimo włączonej klimatyzacji.

Dosyć! powiedział głos w mej głowie, a serce

sprzeciwiło mu się z całej mocy. Nigdy nie będzie

dosyć. Evan może mi śpiewać przez dziesięć lat, a ja

ani przez chwilę nie poczuję się nasycona.

On też. Przenigdy. Zawsze będzie chciał czegoś

nowego.

– Jesteś głodny? Mogę zrobić kilka kanapek.

Jedzenie napełniłoby go energią, a także dało coś

do roboty nam obojgu. Więc zaproponowałam mu

coś do zjedzenia, choć rozkoszne ciepło odpływało z

mego ciała z każdym wypowiedzianym słowem.

Podeszłam do drzwi, walcząc z własnymi stopami o

każdy oddalający mnie od niego krok, i nagle

poczułam, jak jego palce zamykają się na moim

background image

nadgarstku.

Uśmiechał się, ale spojrzenie miał ostre,

przenikliwe.

– Tak dobrze nie było mi od wielu miesięcy,

Mallory. Czuję, że mam coś do powiedzenia, do

zaoferowania. Chcę dla ciebie zagrać, pozwól mi to

zrobić. Proszę.

Co mogłam powiedzieć? Pragnął grać, a ja

pragnęłam mu na to pozwolić.

– Dobrze, zagraj jeszcze raz – powiedziałam i

sama sobie złożyłam w milczeniu podobną przysięgę.

Jeszcze raz i na tym koniec. Zjemy coś, obejrzymy

telewizję albo zajmę go w jakiś inny sposób, nawet

gdyby miało to oznaczać zaspokojenie głodu kosztem

kogoś innego.

Ten utwór był żywym, nagim bólem. Krew

wypływała z ran muzyką, a ja niemal widziałam

blizny. Kimkolwiek była, skrzywdziła go; chciałam ją

za to zabić. Wydobyć na powierzchnię wszystko, co

miała do zaoferowania światu, wysączyć ją do końca.

Złamać za to, że go skrzywdziła.

Przeraziła mnie własna reakcja. Jak to możliwe,

że już się czuję tak blisko z nim związana?

Tekstu tej piosenki nie zapisał. Może nie chciał

background image

go pamiętać? Może wiedział, że nie zdoła

zapomnieć? W każdym razie zagrał znowu, nim

zdążyłam wstać, i nie mogłam się powstrzymać.

Ta muzyka mówiła o wyrzutach sumienia.

Objawiła mi jasno, czego najbardziej żałuję, byłam

świadkiem aktu skruchy, niemal się tego wstydziłam.

Płakałam z nim razem, a kiedy głos mu się załamał,

scałowywałam łzy z jego policzków, nim zdołały

spaść na struny, na wibrujące drewno.

Pocieszające pocałunki stały się czymś głębszym,

czymś więcej, ale w jakiś sposób pragnienie mnie

stało się pragnieniem pokazania mi, jak bardzo mnie

pragnie... nową kompozycją. Choć tego właśnie

pragnęłam, próbowałam się mu sprzeciwić, lecz jego

palce dotknęły strun, nim przestał mnie całować. A

kiedy go podniosłam, kiedy wyjęłam mu z ręki gitarę,

zaśpiewał bez niej. Skończyliśmy oparci o ścianę, a

cicha gardłowa melodia okazała się tak drażniąca jak

jego dłonie. Nie zamierzałam powstrzymywać ani jej,

ani ich. Nie wiedziałam, jak nas powstrzymać.

Zatraciłam się w jego głosie, w jego dotyku, a część

fizyczna sprawiała, że tej muzycznej tym bardziej nie

sposób się było oprzeć.

Oderwał się ode mnie, odetchnął, odebrał mi

background image

gitarę, pociągnął mnie za sobą na podłogę. Usiadł

przede mną, przywarł do mnie plecami, pragnął

mojej bliskości. Pokusa była nie do odparcia.

Zwyciężała w starciu z siłą woli. Zerknęłam na

budzik i odetchnęłam głęboko, z ulgą. Za piętnaście

trzecia. Andi będzie tu już wkrótce. Mogłam się

odprężyć choć odrobinę. Mogłam mu pozwolić na

jeszcze kilka kawałków.

Evan zaśpiewał o nieudanym związku. O jakiejś

dziewczynie, która rozumiała go i kochała, lecz nie

znosiła jego potrzeb. Powiedziałam sobie, że tym

razem będę tylko słuchała. Nie włączę się w proces.

Nuty jednak wirowały mi w głowie, aż nie mogłam

się skupić na niczym innym. Zanurzyłam się w

słowach, zagubiłam w uczuciach, zaczęłam je

analizować i porządkować, nim zdałam sobie sprawę

z tego, co robię. A potem zapomniałam spojrzeć na

zegarek.

Przyszedł czas na gniew. Nuty stały się

jaskrawymi plamami czerwieni na wnętrzu mych

powiek. Gorzka melodia podbijała serce. I choć nie

od razu, coś mnie zaniepokoiło. Coś było nie tak.

Potrzeba jeszcze...

Wstałam, wybiegłam na korytarz. Otoczyła mnie

background image

zimna cisza jak czarna kurtyna. Upadłam na kolana

przed szafą. W drzwiach pokoju stanął Evan. Oparł

się dłonią o futrynę, a ja powiedziałam sobie, że

wygląda blado, bo światło jest takie słabe. W ogóle

wszystko z nim w porządku. Inaczej nie mógłby grać

tak pięknie.

To, czego potrzebowałam, znalazłam w głębi

szafy oparte bezpiecznie na stojaku. Wręczyłam mu

to, jakbym składała ofiarę na ołtarzu. Potrzebował

tego do zakończenia utworu. Do jego właściwego

zakończenia. Przecież ten jeden, ostatni, nikomu nie

zaszkodzi.

Evan ujął szlachetnego strata. Studiował go jak

dzieło sztuki, ja zaś znów znikłam w szafie. Szukałam

wzmacniacza i kabli. Nie wolno mi było dotykać

gitary. Przeznaczona była dla tych specjalnych, dla

prawdziwych geniuszy, a Evan z pewnością był kimś

specjalnym. Moim pierwszym, czułam to w głębi

ducha.

Brzdąkał na stratocasterze, podczas gdy ja

podłączałam kable i pedał. Uśmiechał się

promiennie, tak promiennie, że niemal nie

zauważyłam linii wokół jego ust. Zmarszczek na

czole. Nie było jeszcze tak źle. Powinien odpocząć, to

background image

wszystko. Po jeszcze jednej piosence...

Doskonale wiedział, co robić. Skrzyp, a potem

jęk elektrycznej gitary wymalował mój pokój jego

gniewem, przebił ból, sięgnął furii tak zręcznie, że

nie byłam w stanie oddychać. W którymś momencie

odezwał się mój telefon; rozważałam przyjęcie

rozmowy i wówczas zauważyłam, że słońce świeci po

złej stronie domu.

Andi się spóźniała, ale przecież przyjedzie.

Przyjedzie i wszystko będzie dobrze. W każdej

chwili...

Potem już wszystko było zamazane, niewyraźne.

W mojej głowie przelewały się melodie. Czas nie miał

żadnego znaczenia, zarysy pokoju rozmyły mi się

przed oczami. Czysta pozostała tylko muzyka.

Evan stał się z nią jednym, znałam go przez jego

pieśni. Każda nuta, każdy wers szarpał mi serce,

każdy zgrzytliwy riff wdzierał się do głębi duszy.

Mówił mi, czego pragnie i czego się boi. Czego

potrzebuje i co kocha.

Wchłaniałam to w siebie, głęboko. On oddawał

wszystko muzyce, muzyka oddawała siebie mnie.

Nagle przestał. Słyszałam ciężki oddech.

Rzężenie. Twarz ściągnęła mu się w bólu, gorzki

background image

dowód czystych emocji oddanych muzyce. Wszystko

przez pieśń. Przez pieśń i tylko przez nią. Pieśń go

zraniła, ranę jednak trzeba osuszyć, prawda? Z rany

wszystko musi się wylać, dopiero wtedy się zasklepi.

Przerwać teraz... to byłoby najgorsze dla nas obojga.

Prawda?

– Co to za łomot? – Ręka trzymająca gitarę

opadła, jakby stracił siłę konieczną do utrzymania jej

w jednej chwili, gdy tylko przestał grać. Ale...

przecież zagrał zaledwie parę razy. Prawda?

Potrząsnęłam głową, próbowałam rozproszyć

mgłę, lecz nadal słyszałam pieśń, dźwięki, nuty

zacierające wszelką logikę swym strasznym,

niezmierzonym pięknem. Jego ślepe spojrzenie

nabrało wreszcie wyrazu, a ja zmarszczyłam brwi.

Czy zawsze miał takie wystające kości policzkowe?

Łomot rozległ się znowu, ktoś wykrzykiwał moje

imię. „Mallory, otwórz drzwi!”. Andi! Spojrzałam na

zegarek. Osiem po dziewiątej. Wieczorem? Nic

dziwnego, że zrobiło się ciemno.

Podeszłam do drzwi, po drodze głaszcząc Evana

po ramieniu. Mijając lustro, spojrzałam w nie i

zobaczyłam, że oczy mam w pełni rozszerzone.

Dosłownie. Po brązowych tęczówkach nie pozostał

background image

ślad, znikły pochłonięte przez czarne źrenice, z

których czerwień wypływała krwią w siateczkę

drobnych żyłek.

O cholera! Nie, nie mogłam posunąć się aż tak

daleko, jeszcze nie. Wszystko będzie dobrze. Andi

wszystko naprawi.

Otworzyłam drzwi. Na widok moich oczu Andi

westchnęła głośno. Weszła do środka, usuwając mnie

z drogi.

– Zostawiłam telefon w samochodzie, potem

jeszcze Carl zatrzymał mnie w pracy, ale dzwonię do

ciebie od trzech godzin! Przejechałam koło twojej

pracy i koło centrum handlowego... do diabła, byłam

nawet w szkole!

– Przecież napisałam, gdzie będę... – usłyszałam,

że bełkoczę, niewyraźnie wymawiam słowa.

Zmarszczyłam czoło – ... w mailu.

– Napisałaś tylko, że przyjeżdża Evan. Nie

napisałaś, gdzie przyjeżdża. Mallory, coś ty zrobiła?

Popędziła przed siebie, nie czekając na

odpowiedź.

– Jesteśmy sobie przeznaczeni, Andi. Przyjęłam

to, co miał, wzbogaciłam, dał mi to i było tak

dobrze...

background image

Przyjaciółka spojrzała na mnie zwężonymi z

gniewu

oczami.

Pchnęła

mnie

na

ścianę,

przytrzymała za ramiona. Światy wirowały mi w

głowie, w powietrzu wisiały nuty, piękno dźwięku.

– Jesteś pijana.

Jej głos ociekał obrzydzeniem, gorzkim, lepkim,

ciężkim, lecz oprócz obrzydzenia była w nim też

zazdrość, a ja ją słyszałam. Znam zazdrość tak

dobrze, jak pszczoły znają miód. Kultywuję ją.

Pływam w jej oceanie jak ryba. Ale nie tym razem.

Tym razem przepełniała mnie piękna muzyka,

dławiła czysta sztuka, a tego dokonałam bez niej.

Tym wywołałam jej wściekłość. Tym razem to ona

była zimna, rozgniewana i zapomniana.

– Niech cię diabli, Mallory. – Puściła mnie.

Poszłyśmy razem do mojego pokoju. Ciszę przerwał

krzyk, zdławiony, pełen strachu.

Evan siedział na podłodze oparty o łóżko,

trzymając gitarę chudymi kościstymi dłońmi.

background image

Nabrzmiałe żyły znaczyły całe jego ciało jak sińce.

Kości policzkowe zdawały się przecinać skórę twarzy,

oczy znikły otoczone czarnymi kręgami napuchłego

ciała.

– Nie! – Upadłam przed nim na kolana,

przytuliłam jego głowę do piersi. – Evan? Powiedz

coś! – Jęknął, a ja zwróciłam się do Andi. – Przecież

to niemożliwe. Nie tak szybko. To było tylko parę

kawałków...

– Naprawdę wygląda ci to na parę kawałków? –

Syrena rozłożyła ramiona, ogarniając nimi pokój.

Wstałam i rozejrzałam się. Byłam wstrząśnięta.

Po wielu godzinach wróciłam wreszcie do

rzeczywistości.

Papiery leżały dosłownie wszędzie: na podłodze,

na biurku, na łóżku. Luźne kartki, notesy, nawet

karteczki samoprzylepne, wszystkie zabazgrane były

pięcioliniami, słowami i ukośnymi, niezdarnie

zapisanymi

nutami

przypominającymi

dzieła

kompozytora, który nagle oszalał.

Spojrzałam na Evana i do oczu napłynęły mi łzy,

background image

ale mimo nich dostrzegłam leżący na podłodze tuż

obok jego dłoni ołówek, a właściwie krótki ogryzek

ołówka.

Kiedy zdążył to wszystko napisać? Przecież nie

zostawiłam go samego ani na chwilę, a jednak nie

widziałam. jak pisze. Pamiętałam tylko muzykę.

Rozkoszne nuty. Bolesne melodie.

– Umiera – szepnęła Andi, pocierając dżinsy

czubkami palców, jakby próbowała oczyścić skórę z

dotyku śmierci. – Zabiłaś go.

– Nie! – Zatoczyłam się, oparłam ramieniem o

regał z książkami. – Evan, obudź się.

Znów przy nim przyklękłam.

Otworzył oczy. Odetchnął płytko, widziałam, jak

jego pierś się porusza.

– Co się stało? – szepnął i wówczas to ja

musiałam zamknąć oczy.

– Powiedz mu – poleciła Andi. Drgnęłam, nie

potrafiłam wykrztusić słowa, więc powiedziała za

mnie: – Zrobiła cię geniuszem. Ale geniusze krótko

żyją, prawda, Mallory?

Spływające po mych policzkach łzy parzyły

skórę. Słowa te bolały mnie tak bardzo, aż myślałam,

że umrę z bólu. Jednakże patrzenie na Evana było

background image

stokrotnie gorszym cierpieniem.

– Kim jesteś?

Mętne oczy patrzyły na mnie oskarżycielsko.

Otwarte usta, spękane wargi... Odetchnął po raz

ostatni, jego pierś znieruchomiała.

– Jest twoją muzą – wyszeptała Andi w

przerażającą ciszę.

Zaszlochałam. Łzy spływały mi po twarzy i

kapały na podłogę, ale nie było w nich nic z muzyki.

Były płaskie. Puste. Straszny chłód dotknął mego

serca zimnymi martwymi palcami. Nawet okrzyk

bólu i żalu był niemelodyjny. Obrzydliwy. Znowu

byłam pusta. Zimna. Tak pusta w środku, że bicie

serca rozlegało się echem.

Każda kropla muzyki, którą ogrzewał mnie Evan,

odpłynęła ode mnie świadomością tego, co zrobiłam.

Zamarznięta w tysiąc ostrych okruchów lodu cięła mi

duszę na strzępy.

Czknęłam, otarłam twarz, ale nie mogłam

przestać płakać. A łzy nie mogły ożywić Evana.

– Nie możesz... wiesz, że nie wolno ci tego robić.

– Andi była wściekła, lecz jednocześnie szeroko

rozłożyła ramiona, jakby chciała zarazem skrzyczeć

mnie i przytulić. Odepchnęłam ją.

background image

Zużyłam Evana. Zmarnowałam życie wypełnione

sztuką dla jednej chwili szaleństwa. I straciłam go.

Straciłam szansę inspirowania sztuki i miłości tym

samym oddechem. Utraciłam życie, które miałam

chronić.

Wstałam, cofnęłam się, oparłam o ścianę.

Otarłam policzki. Spróbowałam uciszyć echo w

pustej piersi. Ale nie było już muzyki, by je zagłuszyć.

Andi przyciągnęła mnie, objęła, przytuliła,

ukołysała. Gładziła mnie po włosach. Cofnęła się o

krok, kazała mi na siebie spojrzeć. W jej oczach była

mądrość świata.

– Rozumiesz już? Ty i ja. Tylko my przetrwamy.

Wszystko inne jest kruche. Przemijające. – Wolną

ręką wskazała stygnące ciało na podłodze. – Tylko

my przetrwamy. Zawsze.

Zrozpaczona osunęłam się na podłogę, a ona

usiadła przy mnie. Tuliłyśmy się do siebie, drżąc.

Płacząc. Pragnąc.

– Tak mi zimno, Andi. Tak pusto. Zaśpiewaj mi.

Zaśpiewała.

background image

Claudia Gray

Wolna

Opowieść z Wiecznej Nocy

Nowy Orlean

lato 1841 roku

Dom na Royal Street był wytworny jak wszystkie

nowoorleańskie domy. Żeliwne woluty zdobiły

bramę prowadzącą do małego ogródka, w którym

hortensje kwitły obficie, szkarłatnie i purpurowo.

Nigdy nie odbyło się tu żadne hałaśliwe przyjęcie,

lampki oliwne przygasały zawsze o rozsądnej

godzinie. Farba koloru miodu odznaczała się

świetnym gustem, podobnie jak skromne, choć

modne suknie noszone przez mieszkające tu damy.

Jednak nie był to dom godny szacunku.

background image

– Nie wolno ci zwracać uwagi na te wszystkie

damy. – Mówiąc te słowa, Althea splatała włosy

Patrice szybkimi, pewnymi ruchami zręcznych

palców. Była jej matką, ale Patrice nie wolno było

zwracać się do niej „mamusiu”, nie w obecności osób

trzecich. Ostatnimi czasy córka w ogóle nijak nie

raczyła się zwracać do matki. – Są zwyczajnie

zazdrosne, od pierwszej do ostatniej. Oddałyby

wszystko za suknię uszytą z prawdziwego paryskiego

atłasu. Są biedne, a ty i ja... my nigdy nie będziemy

biedne.

– Nie powiedziały, że jesteśmy biedne, tylko że...

że kupiono nas i dobrze zapłacono.

Althea zacisnęła dłonie na ramionach córki,

delikatna bawełna szmizjerki zmarszczyła się pod

dotykiem jej silnych palców.

– Jesteśmy wolnymi kolorowymi kobietami –

powiedziała cicho. – Nigdy nie będziemy

niewolnicami. Nigdy.

Patrice widywała niewolników pracujących na

polach bez choćby kapeluszy lub chust chroniących

przed morderczym słońcem, oblanych potem

lśniącym na nagiej skórze. Słyszała nadzorców

zmuszających ich krzykiem i klątwami do jeszcze

background image

cięższej pracy. Widziała dziewczyny młodsze od niej

szorujące werandy na kolanach i ich palce, szare i

pokrwawione od ługu. Widziała blizny na kostkach i

nadgarstkach, obrzydliwe, czerwone, obrzęknięte

ślady po łańcuchach. I wiedziała, że okrucieństwa

takie jak te dzieją się w wielu wytwornych domach

nowoorleańskiej Dzielnicy Francuskiej i na całym

Południu. Tak, Patrice i Althea miały więcej szczęścia

niż jacykolwiek niewolnicy.

Ale bycie wolną kolorową kobietą nie oznacza

bynajmniej bycia naprawdę wolnym. Prawda ta w

szczególny sposób odnosiła się do Patrice i jej matki,

żyjących w luksusie dzięki opiece bogatych białych

mężczyzn na mocy „umowy” krępującej tak

skutecznie jak każdy łańcuch.

Gdy włosy Patrice ułożone już zostały w

skomplikowane koki i loki, Althea zaczęła traktować

ją jak jakiś cenny szklany bibelot, które łatwo może

stłuc się przed balem.

– Ani się waż położyć i przyklepać fryzurę –

powiedziała, luźno wiążąc na głowie córki

koronkową chustkę. – Jeśli poczujesz się zmęczona,

jutro przed tańcami możesz przespać cały dzień.

Patrice, która od miesięcy sama robiła sobie

background image

plany na czas popołudniowych drzemek matki, tylko

skinęła głową. A kiedy Althea zostawiła ją samą

sobie, zwróciła uwagę na zegar stojący na półeczce

nad kominkiem. Pan Broussard kupił im ten prezent

podczas swej ostatniej podróży do Europy i był to dar

dla niej, nie dla matki. Okazane córce względy

wzburzyły Altheę i spowodowały, że przez kilka

tygodni traktowała ją surowo. Patrice podejrzewała,

że to dlatego wprowadzana jest do towarzystwa tego

lata, a nie w przyszłym roku, gdy będzie miała lat

szesnaście.

Jakby zależało mi na czymś tak okropnym –

pomyślała, przyglądając się nimfom z brązu, które

otaczały tarczę zegara. Twórca bardzo się starał, by

jak najlepiej przedstawić ich nagie piersi. Jakby

pragnął zaskarbić sobie względy pana Broussarda.

Oczywiście i matka, i ona wiedziały, że to, na

czym jej zależy, nie ma żadnego znaczenia.

Minęło dwadzieścia minut. Patrice wstała,

narzuciła na siebie perkalową domową sukienkę,

włożyła kapcie. Zbiegła na dół po skrzypiących

schodach. Nie martwiła się ich skrzypieniem. Althea,

jak większość wolnych mieszkańców Nowego

Orleanu, smacznie spała. Czerwcowe temperatury i

background image

wilgotność były tak nieznośne, że w godzinach

południowych wolni ludzie nie próbowali robić nic,

tylko oddawali się drzemce. Miasto cichło, bardzo

łatwo było przemknąć się gdzieś niezauważenie.

Patrice na paluszkach wymknęła się przez

boczne drzwi i skryła w cieniu rzucanym przez

szerokie lśniące liście magnolii. Ciągle jeszcze

mrugała, oślepiona jaskrawymi promieniami słońca,

gdy z cienia wyłoniły się dłonie i mocno ją

pociągnęły.

– Amos – wyszeptała, nim zetknęły się ich usta.

Uklękli obydwoje mocno do siebie przytuleni.

Uścisk Amosa był silny, niemal wymagający, ale

skończyło się na kilku namiętnych pocałunkach.

Uśmiechnęli się do siebie. Jak zwykle po udanej

ucieczce obojgu lekko kręciło się w głowie.

– Pięknie wyglądasz. – Amos uniósł palcem

chustkę, z podziwem przyjrzał się skomplikowanej

fryzurze dziewczyny. – Szkoda, że nie zobaczę cię

dziś w tych wspaniałych sukniach.

– Ja też żałuję. – Patrice oparła się o jego

szeroką pierś. Lata kowalstwa uczyniły jego mięśnie

twardymi jak dobrze przesezonowane drewno.

Pachniał popiołem i końmi, normalnym, zwykłym,

background image

przyziemnym światem, przed którym ją chroniono

przez całe życie.

Nie uważała tego zapachu za nieprzyjemny.

Ubranie Amosa pachniało jego pracą. Przypomniało

jej to, że mimo biedy on zawsze będzie tak wolny, jak

ona nie będzie nigdy.

Co szacowniejsi mieszkańcy Nowego Orleanu

mieli byłego pana Amosa za człowieka miękkiego i

nierozsądnego; prawdziwe białe damy, przechodzące

przez ulicę, by nie zbliżyć się do kobiet pokroju

Althei,

otwarcie

go

wyśmiewały.

Pozwolił

niewolnikowi nauczyć się rzemiosła, po czym po

rozsądnej cenie wynajmował innym jego usługi.

Wielu właścicieli postępowało tak z niewolnikami

posiadającymi rzadkie i cenne umiejętności. Ale...

Amosowi

wolno

było

zatrzymywać

część

background image

wynagrodzenia, a ponieważ był doskonałym, a więc

często zatrudnianym kowalem, w zaledwie kilka lat

uzbierał tyle, że mógł sam się wykupić. I pan się na

to zgodził! Plotkarze nie potrafili wymyślić żadnego

powodu, który by w rozsądny sposób tłumaczył

zachowanie do tego stopnia ekscentryczne.

– Ten dzisiejszy bal – powiedział nagle Amos. –

Oni nie decydują tak od razu, prawda? To nie zdarzy

się aż tak szybko?

Patrice ukrywała przed nim okrutną prawdę tak

długo, jak było to możliwe. W końcu musieli jednak

się z nią zmierzyć.

– Nie. Prawdopodobnie nikt nie będzie o mnie

konkurował... jeszcze nie. Ale ktoś to zrobi jeszcze

przed końcem sezonu. Co za różnica, dziś albo za

dwa miesiące?

– Dwa miesiące z tobą są dla mnie bardzo

ważne. Zwłaszcza nasze ostatnie wspólne dwa

miesiące.

– Amos poruszył się ociężale, oparł o pień

magnolii.

– Gdyby Althea poczekała jeszcze rok, zdążyłbym

odłożyć wystarczająco wiele. Tyle, żeby kupić kilka

pokoi. Moglibyśmy być mężem i żoną.

background image

– Nie sądzę, by kiedykolwiek pozwoliła mi wyjść

za mąż.

– Pozwoliła? Pozwoliła? – Amos nie gniewał się,

tylko nie wierzył własnym uszom. – Twój problem

polega na tym, że nigdy nie byłaś niewolnicą. Nie

wiesz, co to znaczy „wolność”. Gdybyś wiedziała, nie

zniosłabyś, żeby ci na coś pozwalała, a na coś nie.

– Amosie...

– Dlaczego Althea nie miałaby pozwolić ci wyjść

za mąż? Dlaczego nie miałaby chcieć dla ciebie tego

co uczciwe, a nie...

Umilkł, nie kończąc zdania. W ten sposób

okazywał delikatność.

– Chce mieć wnuki o skórze bielszej nawet niż

moja – wyjaśniła. – Chce, żebym zawsze mogła

podać nazwisko bogatego białego mężczyzny, kiedy

zatrzyma mnie patrol. Żeby nikt nie mógł

powiedzieć, że nie jestem wolna.

Prawdopodobnie

Althea

pragnęła

także

zapewnić sobie źródło utrzymania na wypadek,

gdyby pan Broussard kiedyś się nią znudził, ale o

background image

tym Patrice nigdy nie mówiła. Nie chciała nawet

myśleć o tej możliwości, ponieważ gdyby można

pewnego dnia porzucić matkę, to można by porzucić

i ją.

Amos westchnął ciężko. Zapomniał o gniewie.

Każde ich spotkanie kończyło się tak samo:

rezygnacją, żalem i tęsknotą za tym wszystkim, co im

odebrano.

– Czasami wyobrażam sobie, jak mogłoby być. Z

nami.

– Ja też.

Prawdę mówiąc, Patrice nie miała pojęcia o tym,

czy mogłaby być dobrą żoną Amosa. Bycie żoną

biedaka oznaczało gotowanie, ubijanie masła, pranie

ubrań na tarce... wypełnianie obowiązków, których

nikt nie nauczył jej wypełniać. Althei także.

Niewolnice pana Broussarda przychodziły co dzień i

to one zajmowały się takimi sprawami. Czasami ich

pogardliwe spojrzenia bolały bardziej niż wzrok

białych dam. Podnosiły głowy ciasno obwiązane

ukrywającymi włosy chustami, patrzyły na nie

zwężonymi oczami, jakby mówiły: „I kogo wy chcecie

oszukać?”.

Jakże by się z niej śmiały, gdyby odrzuciła

background image

bogactwo, by poślubić Amosa! Ale warto by było

narazić się nawet na ich śmiech, gdyby oboje dostali

szansę.

Objęła dłońmi jego policzki, znowu się całowali.

Delikatne pocałunki szybko przestały być delikatne.

Amos położył ją na miękkim kobiercu liści magnolii,

przytulii swe ciało do jej ciała. Miał na sobie rozpiętą

pod szyją koszulę z samodziału, przez swą cienką

sukienkę czuła ciepło jego ciała.

Nie zostali kochankami, bo Amos hołdował

staroświeckim ideom. Patrice nie mogła sobie

pozwolić na staroświeckie idee, wygięła się, wtuliła w

niego tak, by poczuł dotyk jej piersi i twardego

płaskiego brzucha.

– Gdybyś tylko była moją żoną... – szepnął z

ustami przy jej szyi. – Och, jakbym cię kochał!

– Mógłbyś kochać mnie teraz, gdybyś tylko

chciał.

Odepchnął ją niemal gwałtownie, skrzywił się,

ale kiedy podniósł na nią wzrok, w oczach miał

rozpacz.

– Wyjedź ze mną. Dziś. Po balu.

– Amosie!

– Przecież możemy. – Kurczowo chwycił rękaw

background image

jej sukienki. – Kowal znajdzie pracę wszędzie.

Wystarczy wyjechać i...

To nie był czas na lekkomyślność.

– Przecież nie mamy pieniędzy. Poza Nowym

Orleanem nie znamy nikogo. Jeśli teraz uciekniemy,

nie będziemy mogli poprosić o pomoc nikogo z

naszych białych, nigdy. Jak sądzisz, długo będziemy

wolni? Miesiąc? Tydzień? – Napięte mięśnie Amosa

rozluźniły się, prawda go pokonała. Położyła dłoń na

jego nagiej piersi widocznej w rozpięciu koszuli. –

Nie chcę, by jakiś biały był pierwszym, który mnie

dotknie.

– A ja nie chcę cię zhańbić.

– Kochamy się. Mniej w tym hańby niż... niż w

tym wszystkim, co jeszcze będę robiła.

Milczeli

przez

długą

chwilę.

Uważnie

obserwowała jego twarz, widziała w oczach miłość i

pożądanie walczące z wyobrażeniem o obowiązującej

ich przyzwoitości. Ona nie uważała przyzwoitości za

cnotę, nie w głębi duszy, więc nie bardzo też

background image

rozumiała, dlaczego tak trudno mu dokonać wyboru.

Zauważyła, że mięśnie jego potężnych ramion

rozluźniają się, i zrozumiała, że wygrała.

– Mam pokój z tyłu domu – szepnęła. – Ten z

małym balkonem, wiesz który? – Amos skinął głową.

– Tylko przymknę okiennice. Powinnyśmy wrócić do

domu najpóźniej o północy. Przyjdź... może godzinę

później. Jeśli będziesz miał przy sobie dokumenty,

nikt nic ci nie zrobi, ludzie cię znają. Rozumiesz?

Nadal myślała, że może odmówić przez to swoje

fałszywe oddanie. Ale Amos powiedział: „Przyjdę”.

Odszedł, nim słońce sięgnęło zenitu. Patrice

wróciła do domu i szybko umyła całe ciało gąbką, by

matka nie wyczuła zapachu koni i popiołu na jej

skórze, a kiedy Althea się obudziła, siedziała

skromnie na kanapce w salonie i otulona jedwabnym

szlafrokiem czytała „Ballady” Coleridge’a.

– Wydajesz się bardzo ożywiona – powiedziała

Althea. – Najwyższy czas, żebyś zdała sobie sprawę z

tego, ile masz szczęścia.

Patrice, na pół oszalała z wyczekiwania, udała, że

się uśmiecha.

Nadeszło popołudnie, upał zelżał, cienie się

background image

wydłużyły.

Nadszedł

czas,

by

zacząć

się

przygotowywać na pierwszy bal kwarteronek w

sezonie. Dzisiejszej nocy młode damy spotkają

potomków bogatych rodów pragnących troski i

opieki czarnych żon, nim znajdą sobie białe.

Pora, by dziewczyna wyglądała jak najlepiej –

pomyślała z goryczą.

Patrice skropiła nadgarstki i szyję wodą

kolońską, a w fałdach sukni ukryła saszetki werbeny,

by pięknie pachnieć, choćby w zatłoczonym pokoju

było nie wiem jak gorąco. Puder chroniący twarz

miał sprawić, że nie zalśni od potu i będzie się

wydawała jeszcze bledsza niż jest w rzeczywistości.

Althea zawiązała jej na szyi cienką koronkową

tasiemkę, na której wisiała kamea. Następnie

ścisnęła córkę gorsetem tak mocno, aż zakręciło się

jej w głowie, i dopiero wówczas uznała, że suknia

będzie pasować.

– Osiemnaście cali – powiedziała z dumą,

background image

pomagając Patrice nałożyć rozkloszowaną halkę. –

Talia wąska jak moja... nim ty się urodziłaś.

Patrice walczyła o oddech i to wszystko mało ją

obchodziło... dopóki nie spojrzała w lustro.

Aksamitna bladoliliowa suknia wykończona była

delikatną koronką przy rękawach i na skraju

szerokiej rozkloszowanej spódnicy. Głęboki dekolt

doskonale podkreślał urodę młodych piersi. W

Nowym Orleanie nie było dziewczyny, która tej nocy

mogłaby ją zaćmić; przez chwilę duma Patrice była

silniejsza nawet od wstydu.

Szkoda, że Amos nie może mnie zobaczyć...

takiej. Byłby zachwycony.

Ale nie zobaczy jej na balu. Tam oglądać ją będą

mężczyźni szukający konkubiny, a wśród nich być

może ten, który odbierze ją Amosowi na zawsze.

Podniecające oczekiwanie na to, co miało się dziś

zdarzyć, na Amosa, nie do końca zagłuszało

świadomość tego, jaki ostatecznie będzie jej los.

Wkrótce

Amos

zostanie

jej

kochankiem,

background image

przeznaczenie czyniło z niej jednak kochankę białego

mężczyzny. Jego zabawkę. Będzie własnością tego

człowieka pod każdym względem, z wyjątkiem samej

nazwy.

– Ściśnij – stęknęła Althea, przywołując córkę do

rzeczywistości, czyli wiązania gorsetu matki. – Są

chwile, kiedy przysięgam, nie mam pojęcia, gdzie ty

błądzisz myślami.

Powóz zajechał po nie zaraz po zmierzchu.

Patrice i Althea ruszyły do Salle de Lafayette.

Podkowy koni i koła powozu stukały po bruku,

gazowe latarnie na rogach rozpraszały mrok.

Do sali balowej weszły ramię przy ramieniu, ale

była to ostatnia chwila, którą tego wieczora Patrice

miała spędzić z matką. Przyjaciółki jak zwykle

natychmiast pociągnęły ją do kąta, na poncz i plotki.

Patrice mogła poszukać przyjaciółek, co najmniej tak

zdenerwowanych jak ona sama, lecz w tej chwili nie

potrzebowała ich towarzystwa.

Orkiestra stroiła instrumenty, na sali pojawili się

mężczyźni. Najpierw przybyli starszawi dżentelmeni,

których Patrice zdążyła już poznać. Dotrzymywali

oni

towarzystwa

background image

matkom.

Pan

Broussard

przypatrywał

się

jej

ze

źle

ukrywanym

zainteresowaniem do chwili, gdy Althea ujęła go za

ramię i zaczęła prawić mu komplementy, na które

był taki łasy. Dostrzegła także wysokiego siwego

Laurence’a Deveraux, którego nazwisko nosiły obie,

choć po raz ostatni odwiedził Altheę wiele lat temu.

W jego twarzy Patrice dostrzegała podobieństwo do

siebie. Choć nikt nigdy nie odważył się nazwać go jej

ojcem, ona znała prawdę.

Prawdę mówiąc, nie spodziewała się, że zwróci

na nią uwagę, ale doprawdy miło by było z jego

strony, gdyby przynajmniej raz spojrzał w jej

kierunku, zobaczył, jak ślicznie wygląda w

aksamitnej sukni.

Następnie pojawili się młodsi mężczyźni. Przy

prowadzącej do domu ulicy zatrzymywał się powóz

background image

za powozem, wszystkie wypełnione hałaśliwymi,

niesfornymi

młodymi

dżentelmenami

przybywającymi

w

większości

wprost

z

uniwersytetów. Dumnie wkraczali do klubu, ich

jaskrawe

krawaty

odbijały

się

śmiało

od

śnieżnobiałych koszul z wysokimi kołnierzykami.

Uśmiechali się szeroko, nosili kamizelki z mory, a ich

śmiech świadczył o wiedzy i pewności siebie zbyt

wielkiej jak na gust Patrice.

Jeden z nich wszakże się nie śmiał. Od razu

zwróciła na niego uwagę. Tylko dlatego, że

zachowywał się dyskretniej od innych obecnych,

lecz... był także przystojny. Wydawał się parę lat

background image

starszy od reszty chłopców, poruszał się z godnością.

Kasztanowej barwy włosy nosił długie jak

dziewczyna.

Ciemnymi oczami ogarnął salę balową, jakby nie

spodziewał się dostrzec tu czegoś, co by go

zainteresowało. A jednak gdy tylko ją zobaczył, jego

spojrzenie znieruchomiało.

Patrice powinna się teraz zachować jak

prawdziwa dama: odwrócić wzrok i rozłożyć

wachlarz. Ale nie, podniosła dumnie głowę i

odpowiedziała mu spojrzeniem.

Nie będę grała skromnej dziewczynki –

przysięgła sobie. Ani dla niego, ani dla nikogo

innego. Jeśli pokażę mu, jak bardzo go nie znoszę,

przestanie się o mnie starać i będę miała więcej czasu

na spotkania z Amosem.

Powoli, bardzo powoli młody mężczyzna zaczął

się uśmiechać.

Och, z pewnością uśmiech ten przeznaczony jest

dla kogoś innego, nie dla niej. Patrice odwróciła się i

zaczęła przeciskać przez tłum w stronę okna. Tym

sposobem w takim ścisku łatwo będzie się go pozbyć.

Męska dłoń dotknęła jej ramienia. Odwróciła się

i... tak, to był młody człowiek o długich

background image

kasztanowych włosach. Udało mu się przejść przez

zatłoczoną

salę

z

doprawdy

zdumiewającą

szybkością. Białe rękawiczki z koźlej skóry na jej

nagiej skórze wydawały się bardzo miękkie.

– Tu jesteś! – powiedział, jakby byli starymi

przyjaciółmi, których los rozdzielił na dłużej, niżby

chcieli.

Patrice odsunęła się od niego zgorszona.

– Sir, nie byliśmy sobie przedstawieni.

– Jestem Julien Larroux.

Dziewczyna nie wiedziała, jak powinna

zareagować. Niezamężne dziewczęta i młodzi

mężczyźni nie przedstawiali się sobie ot tak, po

prostu. Czekali, aby przedstawił ich sobie wspólny

znajomy, przyzwoitka lub opiekun. Bezpośredniość

Juliena była dowodem rażącego braku dobrych

manier, ale o braku dobrych manier świadczyłoby

także odejście od niego bezpośrednio po tym, jak

wymienił swe nazwisko.

– Patrice Deveraux.

background image

– Jestem zachwycony, mogąc cię poznać. –

Butelkowozielone oczy Juliena wpatrywały się w nią

z niepokojącą intensywnością. – Proszę mi

powiedzieć, panno Deveraux, czy to twój pierwszy

bal? – Tak, sir, to mój pierwszy bal.

Powinna teraz zachwycić się jego elegancją, lecz

Patrice nie zamierzała oczarować tego mężczyzny.

Jeśli jej pożądał, był zagrożeniem, być może patrzyła

teraz w oczy człowieka, który odbierze ją Amosowi

na zawsze.

Krótkie odpowiedzi wyraźnie w pełni go

zadowalały. Jego usta wydawały się bardzo ciemne w

zestawieniu z alabastrową cerą; Patrice uznała ten

kontrast za szalenie zmysłowy, choć Julienowi

daleko było do urody gładkiej ciemnej twarzy Amosa.

– Nie flirtujesz jak inne dziewczęta.

– A ty flirtujesz jak inni chłopcy, choć muszę

przyznać, znacznie mniej uprzejmie.

No, dzięki temu wreszcie się go pozbędę,

ucieszyła się.

Ale nie, Julien tylko roześmiał się cicho.

– Wcale nie chcesz tu być, prawda?

– Nie zakładaj, że wiesz, czego chcę.

– Wiesz, co to duma, a większość obecnych tu

background image

pań nie ma o niej najmniejszego pojęcia. Pozwolę

sobie powiedzieć, że podobnie jak bardzo wielu

panów. Pełzają. Robią wszystko, by się dostosować.

Ty... ty nosisz głowę wysoko. Sądzę, że masz duszę,

panno Deveraux.

Patrice żałowała tylko, że nie może wymierzyć

mu policzka.

– Jeśli nie zaczniesz się zachowywać

odpowiednio, będę musiała wezwać przyzwoitkę.

– Mam wrażenie, że w głębi serca wcale nie

zależy ci na odpowiednim zachowaniu. – Blade oczy

Juliena zdawały się zaglądać wprost w jej serce,

dostrzegać w nim zarysy planu zaproszenia Amosa

do łóżka. Patrice poczuła przemożną chęć ucieczki

przed tym człowiekiem, zupełnie jakby był

złodziejem zaczajonym późną nocą na mrocznym

gościńcu, a nie dżentelmenem spotkanym na balu.

Strach i zmieszanie przykuły ją jednak do miejsca, a

on tymczasem mówił dalej: – A jednak będę się

zachowywał odpowiednio... na razie. Czy mogę

prosić o zaszczyt pierwszego tańca?

Nie potrafiła znaleźć sensownego powodu do

odmowy.

– Owszem, sir.

background image

Pierwszym tańcem był wirgiński reel, żywy i

wesoły, skłaniający do śmiechu i klaskania do rytmu.

Patrice lubiła tańczyć reela, a teraz, gdy na parkiecie

znajdowało się tyle par, co najmniej trzy tuziny,

powinna bawić się nawet lepiej niż zwykle.

Ale nie z Julienem Larroux.

Tłumaczyła sobie, że Julien niepokoi ją tylko

dlatego, że nie sposób go zrozumieć tak od razu.

Wszyscy ci dumni, hałaśliwi chłopcy... nie musiała

ich poznawać, by wiedzieć, kim są. Nie mieli trosk

większych niż lśnienie pomady na włosach. Pan

Larroux tańczył równie dobrze jak każdy z nich, ani

razu nie myląc kroku, no i cały czas się uśmiechał,

nie był to jednak typowy wesoły, głupi uśmiech. Nie,

wydawał się zimny, niemal kpiący. Najgorsze jednak

wydawało się to, że oczekuje po partnerce udziału w

tej kpinie.

Reel dobiegł końca. Przez pewien czas Patrice z

ulgą tańczyła z innymi, lecz szczerze mówiąc, marna

to była ulga, bo wszyscy bez ogródek oceniali jej

wdzięki. Po czym w połowie balu Julien znów z nią

zatańczył. Walca.

– Walc jest znacznie lepszym tańcem. – Ująwszy

ją pod rękę, prowadził na parkiet. Palce jego dłoni,

background image

chude, kościste, przywodziły na myśl szpony.

Powietrze przesycone było ciężkim zapachem

kamelii. – Znacznie bardziej intymny.

– Tak, to prawda.

– Matka ci kazała? – Brwi Juliena uniosły się w

górę, nadając jego twarzy pogardliwy wyraz. –

Godzić się ze wszystkim, co powiem?

– Przyznaję, że mówiła coś takiego, i przyznaję,

że nie zwracam uwagi na to, co mówi. Powiedziałam,

że zgadzam się z tobą, ponieważ się z tobą zgadzam.

Powinieneś o tym wiedzieć, bo jeśli powiesz coś

głupiego, uznam to za głupie i nie będę ukrywać swej

opinii.

Uśmiechnął się szeroko, zęby miał wręcz

nienaturalnie białe.

– Nie zachowujesz się jak młoda dama pragnąca

znaleźć sobie mężczyznę.

– Może wcale tego nie pragnę? – Patrice

pomyślała o Amosie i o tym, jak całował ją pod

drzewem magnolii.

– Więc dlaczego tu jesteś?

– Może dlatego, że nie mam wyboru – odparła

rzeczowo.

Taka szczerość powinna zmazać uśmiech z jego

background image

ust, lecz nie zmazała.

– Być może masz wybór, o którym nie wiesz.

– Przypuszczam, że mówisz o sobie?

– Do pewnego stopnia, owszem.

Tak szybko! A przecież miała nadzieję, że spędzi

w domu jeszcze jakiś czas, że dopiero za kilka

miesięcy będzie musiała się oddać obcemu

mężczyźnie. Tymczasem Julien Larroux już brał ją

dla siebie.

– Dlaczego ja? – szepnęła.

– Dlaczego nie któraś z twoich banalnych

przyjaciółek? – Pochylił głowę, wskazując stojącą w

kącie

niezdarną

dziewczynę,

która

dzielnie

próbowała flirtować z pucołowatym Beauregardem

Wilkinsem. – Ponieważ ty nosisz swój aksamit i

koronki jak królowie w dawnych wiekach nosili

zbroje. Wydaje mi się, że dla ciebie życie to walka, a

ja lubię wojowników.

Patrice zdawała sobie sprawę z tego, że powinna

być wdzięczna losowi za mężczyznę zdradzającego

background image

oznaki inteligencji i nieprzeciętnej wnikliwości. Albo

że powinna panicznie bać się wewnętrznego głosu

mówiącego jej wyraźnie, że z panem Lerraux coś jest

zdecydowanie nie tak. Ale mogła myśleć tylko o

jednym: „Zabierze mnie od Amosa. Już wkrótce

mnie od niego zabierze”.

Po

balu,

jeszcze

w

powozie,

Althea

demonstrowała szaloną radość.

– Mówią, że ten pan Larroux, choć nowy w

mieście, z pewnością pochodzi z doskonałej rodziny i

jest bajecznie bogaty. Wynajął najlepszy apartament

w najdroższym hotelu i już wypytuje o rezydencje na

St. Charles Avenue.

Patrice wzruszyła ramionami.

– Rozmawiał z panem Broussardem? – spytała.

– Jeszcze nie, ale spodziewam się jego odwiedzin

rano.

– Jak możesz być taka szczęśliwa? – szepnęła

dziewczyna. – Jak możesz tego dla mnie chcieć?

background image

Wargi Althei wykrzywiał niezmienny zimny

sztuczny uśmiech.

– To wszystko, co możesz mieć – powiedziała.

– Czego innego mogłabym chcieć?

Nie zadane pozostało jedno oczywiste pytanie:

„Czego ty mogłabyś chcieć?”.

Julien Larroux był elegancki i przystojny. I

bogaty, co zapewni jej wspaniały dom, zapewne

podobny do tego, w którym dorastała, niezliczone

piękne suknie i czepki. Jego niewolnicy będą po niej

sprzątać. Może dostanie nawet własnego konia? I

powóz?

Te rzeczy Althea uważała za cenne. Dla Patrice

cenne było co innego: wolność umożliwiająca

dokonywanie własnych wyborów. A tego wieczora

szanse na taką wolność utraciła na zawsze.

Przynajmniej będę dziś z Amosem – powiedziała

sobie. Tego nikt mi już nie odbierze.

Wysiadając z powozu, uniosła suknię, chroniąc

jej rąbek przed błotem. Jednocześnie wydało się jej,

że w żywopłocie za domem coś się poruszyło.

Serce zabiło jej szybciej i mocniej.

Tej nocy leżała w łóżku, drżąc z podniecenia i

strachu. Cienka bawełniana koszula nocna kleiła się

background image

jej do nagiego ciała. W Nowym Orleanie upał nie

ustępował nawet po północy.

Będziemy musieli się zachowywać bardzo cicho

– pomyślała.

Sądząc po odgłosach, które dobiegały z pokoju

matki podczas wizyt pana Broussarda, w takich

chwilach trudno było o ciche zachowanie. Była

prawie pewna, że potrafi się spisać lepiej niż matka,

ale potem pomyślała o wielkich, twardych, pokrytych

odciskami dłoniach Amosa na swoim ciele

pozbawionym osłony nawet cienkiego materiału i

uświadomiła sobie, że z tą ciszą mogą być problemy.

Zaczęła ssać róg prześcieradła, nerwowy odruch

z dzieciństwa powracający od czasu do czasu. Nawet

sama przed sobą nie chciała przyznać, że się

denerwuje, że być może nawet boi się Amosa, a

jednak serce biło jej szybko i tak mocno, że piersi

drżały od każdego uderzenia. Oddychała szybko,

płytko.

Przez okiennice przedostawały się do pokoju

cienkie pasma księżycowego światła. Obserwowała je

szeroko otwartymi oczami, czekając na cień, na ślad

ruchu.

Raptem przeraźliwy pisk sprawił, że aż

background image

podskoczyła,

lecz

niemal

natychmiast

się

zorientowała, że dźwięk dobiega od strony bocznego

wejścia. Zapewne znów walczyły między sobą

bezdomne koty.

Zastanowiła się przelotnie, czy Julien Larroux

pozwoli jej mieć kota.

Za kilka tygodni zamieszka w domu obcego

mężczyzny. Ten mężczyzna będzie chciał jej dotykać,

a jej odebrano prawo powiedzenia „nie”. Dorastała,

wiedząc, że taki będzie jej los, kiedyś wierzyła nawet,

że jeśli trafi na mężczyznę młodego i przystojnego,

spełnią się wszystkie jej marzenia. Jakże nędzne te

marzenia wydawały się teraz!

Z dołu dobiegł ją cichy skrzyp deski tylnego

ganku.

Amos, pomyślała, lecz serce nie podskoczyło jej z

radości.

Nie,

Patrice

zacisnęła

background image

dłonie

na

prześcieradle. Wytężyła słuch aż do bólu, czekając

kolejnego dźwięku.

To musiał być Amos przybywający na spotkanie.

Tak to zaplanowali, właśnie nadszedł umówiony

czas, więc jeśli nie on, to kto?

Althea wielokrotnie ją przestrzegała, by

zamykała na noc okiennice, bo jeśli zostawi się je

otwarte, do domu może wejść każdy, dosłownie

każdy.

To Amos. Nie bądź głupia.

Jęknął obciążony skrajny legar ganku, a potem

rozległ się dźwięk nie do pomylenia: ktoś chwycił

żelazną wolutę, ozdobę balkonu jej pokoju.

Zamknij okiennice – pomyślała Patrice.

Poczekaj, aż Amos wymieni imię. Może szeptać, nikt

go nie usłyszy, przecież ty jesteś tutaj, blisko. To on...

to musi być on... ale na wszelki wypadek...

Dosłownie w ostatniej chwili wyskoczyła z łóżka i

na drżących nogach pobiegła do okna. Cienkie

promienie księżycowego światła załamały się nagle,

pojawił się w nich cień, cień mężczyzny. Powiększał

się w rytm kroków, zbliżał, Patrice sięgnęła po

background image

zasuwkę, ciągle miała czas...

Tęsknota za Amosem zwyciężyła, Patrice

zawahała się tylko na chwilę.

Stuknęła gwałtownie otwierana okiennica i teraz

już wiedziała, że jej gościem jest Julien Larroux.

Zaczerpnęła powietrza, chciała krzyczeć, lecz

blada ręka wysunęła się błyskawicznie i zakryła jej

usta.

– Cisza – szepnął Julian. Nie uśmiechał się już

tak uroczo jak na balu, raczej szczerzył zęby niczym

dzika bestia.

Patrice gwałtownie obróciła głowę w bok.

– Wynoś się. – Jej głos, choć taki cichy, wyraźnie

drżał. – Jeśli nie wyjdziesz natychmiast, będę

krzyczeć.

Krzyczeć?

Chuda

twarz

Juliana

rozpromieniła się, jakby dziewczyna obiecała mu

cudowną niespodziankę. – Oczywiście, zawołaj

matkę, a kiedy przyjdzie, powiem jej, że nie

background image

zamknęłaś okiennic. Dla mnie. Jak inaczej mógłbym

się dostać do twojej sypialni? Jakże... posłuszną

jesteś dziewczynką, żeby tak mi pomóc.

– Zniosę chłostę, jeśli dzięki niej pozbędę się

ciebie.

Butelkowozielone oczy rozbłysły.

– Nie myliłem się, nazywając cię wojowniczką.

– Jeśli nie wyjdziesz, pobijemy się. – Patrice

zacisnęła dłonie w pięści. Pocieszała ją myśl o tym, że

lada chwila pojawi się tu Amos i kiedy zobaczy, czego

próbuje ten mężczyzna...

Rozpocznie walkę. Może próbować zabić Juliena

Larroux, białego. Za to go powieszą, albo w

majestacie prawa, albo też zostanie po prostu

zlinczowany.

– Co mam zrobić, nim się stąd wyniesiesz? –

spytała cicho.

– Jakże mało romantycznie brzmi to w twoich

ustach!

– Nie moglibyśmy po prostu załatwić sprawy?

Zapewne będzie musiała znieść dotyk pana

Larroux, ale za nic nie będzie udawała, że sprawia jej

to przyjemność.

On zaś pochylił głowę, jakby się zastanawiał.

background image

– Poproszę cię o jeden drobiazg, moja waleczna

Patrice. Pozwól mi pocałować się w szyję.

– Co?

– Proszę o to, by pocałować cię w szyję. Tylko

raz. – Długie blade palce przesunęły się delikatnie po

linii jej szczęki, a potem niżej, na żyłę. Zielone oczy

pociemniały; wiedziała, że mężczyzna rozkoszuje się

przyspieszonym biciem jej serca. – Pozwól mi na to.

Nie walcz, nie krzycz, a kiedy skończę, odejdę. I nie

spotkamy się już sami, ty i ja, dopóki nie zapragniesz

takiego spotkania.

Nigdy go nie zapragnę.

Patrice wątpiła, czy zawarty tej nocy układ

gwarantuje tak proste i bezbolesne załatwienie

sprawy, nie mogła jednak odmówić. Stawką był

przecież los Amosa.

– Doskonale. – Zrobiła jeden ostrożny krok w

przód. – Proszę bardzo.

Julien uśmiechnął się do niej promiennie.

– Odchyl głowę... o, tak... i proszę, obciągnij

koszulę przy szyi.

Dziewczyna drżała tak gwałtownie, że aż bała się

upadku, choć był to efekt nie tylko strachu, lecz

przede wszystkim powstrzymywanego gniewu.

background image

Drżącymi palcami ujęła koszulę, pociągnęła jej

krawędź w dół, obnażając szyję.

Julien chwycił ją za ramiona, pociągnął. Czuć

było od niego zapach... dziwny, aczkolwiek nie

całkiem jej nieznany, choć nie pachniał tak nikt z

dotychczas spotkanych ludzi. Był metaliczny,

przesycał powietrze jak... jak...

Jak u rzeźnika, przypomniała sobie.

Otworzyła oczy szeroko. Dusza powiedziała jej

coś, czego rozum jeszcze nie pojmował. Krzyknęłaby

teraz, ale... Julian zatopił kły w jej ciele.

I była tylko ciemność... i ból... w jakiś sposób

słodki.

Obudził ją krzyk. Najpierw, siadając w łóżku,

pomyślała, że ten dźwięk musiał się jej przyśnić. Czyż

tej nocy nie miała koszarów? Nie potrafiła

przypomnieć sobie szczegółów, jak w przypadku

niemal wszystkich snów rozpływały się w jasnym

blasku słońca.

Zamrugała oślepiona jaskrawymi promieniami

słońca wpadającymi do pokoju przez przeszklone

drzwi balkonowe. Pomyślała, że Althea dotrzymała

obietnicy, pozwoliła jej spać bardzo długo. Mimo to

nadal czuła się wyczerpana, niemal słaba. Miała tylko

background image

nadzieję, że nie jest to oznaka choroby. O tej porze

roku często zdarzały się przypadki żółtej febry.

Zmarszczyła brwi. Szklane drzwi nie były

zamknięte na zasuwkę. A przecież doskonale

pamiętała, że ma je zawsze zamykać.

(Oczy Amosa, takie łagodne w ciemności,

błyszczące miłością. „Przyjdę”). A jednak nie

przyszedł.

Była coraz bardziej zdezorientowana. Przecież

gdyby Amos naprawdę do niej nie przyszedł, nie

zasnęłaby, tylko do rana by się zamartwiała, że coś

mu się stało, i bała, że go złapano, bo w nocy

kolorowym nie wolno było chodzić po ulicach. Mimo

to przespała noc w ciepłym łóżku. Za niezwykłe

mogła uznać tylko to, że nocną koszulę miała

rozciągniętą pod szyją.

Miała też wrażenie, że czegoś nie pamięta.

Czegoś ważnego. Co to może być?

Nie myślę składnie. Może naprawdę jestem

chora?

Krzyk powtórzył się i tym razem nie mogła

wątpić, że jest rzeczywisty.

– Mamo! – Chwyciła jedwabny szlafroczek.

Stopy, spuchnięte po wczorajszych tańcach,

background image

przeraźliwie bolały ją przy każdym kroku, lecz

zbiegła po schodach, narzucając na siebie szlafrok, i

nawet zdążyła się poprawić. – Altheo!

Szarpnięciem otworzyła kuchenne drzwi. Przy

bocznej bramie do ogrodu zgromadziła się grupka

domowników. Althea opierała się ciężko o latarnię,

niemal nieprzytomna. Małe dziecko wachlowało ją

dłonią.

– Co się stało? Althea zachorowała?

Patrice pospieszyła do matki, ale niemal od razu

się zorientowała, że ludzie nie zwracają uwagi na nią,

tylko na coś, co znajduje się za bramą.

Pan Ebbets, właściciel sąsiedniej posesji,

westchnął i powiedział:

– Nie powinnaś tego oglądać, dziecko. Psy

zagryzły człowieka.

– Psy? – Wydawało się to zbyt straszne, by

mogło być prawdziwe. A może był jakiś inny powód

tej niewiary? Patrice wróciła myślą do sennego

koszmaru, myślą, nie pamięcią, ponieważ nie

pamiętała dźwięków ani obrazów... a jednak był tu

jakiś związek.

– Posłaliśmy po policję – mówił dalej pan

Ebbets. – Zabierz matkę do domu. Damy nie

background image

powinny oglądać takich widoków. Biedny chłopiec

ma rozerwane gardło. To musiały być psy albo jakieś

inne zwierzęta, dzikie zwierzęta.

– Ale kto... – Patrice przerwała, przełknęła. –

Kogo zabiły?

– Kowala. Wolnego chłopca z Marigny. Chyba tej

zimy podkuwał ci konia?

Na ziemi, pomiędzy stopami ciekawskich, widać

było jedno długie muskularne ramię, grube i twarde

jak dobrze przesezonowany drewniany bal.

Do południa było po wszystkim, policja zabrała

to, co zostało z Amosa, a Althea udawała, że nic

wielkiego się nie stało.

– Cały dzień płaczesz – powiedziała gniewnie,

zrywając prześcieradło z leżącej w łóżku córki. –

Będziesz miała oczy wyłupiaste jak u krowy.

– Nic mnie to nie obchodzi.

– O co ci chodzi? Przecież ten kowal był dla nas

nikim. – Althea stała w nogach łóżka; sztucznie

zakręcone loki otaczały jej wąską twarz, styl nie dla

kobiety w jej wieku. – Czy się mylę?

– Nie mylisz się. – Czas na wyznanie matce

prawdy minął dawno, dawno temu.

background image

Ona tymczasem już wyjęła z szafy bladożółtą

sukienkę.

– Teraz cię uczeszę, a potem się ubierzemy.

Wydaje mi się, że na tańce dotrzemy spóźnione, ale

na to nic nie da się poradzić.

Patrice zamknęła oczy, mocno zacisnęła powieki.

Marzyła, by być gdzie indziej... lub kim innym.

Potarła szyję, w jednym miejscu szczególnie

wrażliwą. Czy może wyobraziła sobie ten ból, bo nie

może przestać myśleć o rozerwanym gardle Amosa?

– Taki wstrząs... czy to nie za wiele, Altheo? Czy

nie możemy zostać w domu?

– I zaryzykować, że Julien Larroux zainteresuje

się inną dziewczyną? Oszalałaś? Natychmiast wyjdź z

łóżka!

Julien Larroux! Patrice szeroko otworzyła oczy.

Pamięć jej wróciła.

(Zęby na jej szyi, metaliczny zapach krwi,

doprowadzające do mdłości siorbnięcie, kiedy ją

łykał, a ona walczy cały czas, niezdolna walczyć... ).

Znów przyłożyła dłoń do szyi. Skóra pod palcami

wydawała się nadwrażliwa, jakby ochlapał ją ług.

Stare kobiety opowiadały o takich stworach.

Patrice ich nie słuchała, uważała to za głupie

background image

przesądy, jak opowieści Marie Laveau o wudu.

Przynajmniej tak zawsze uważała.

(Biedny chłopiec ma rozerwane gardło. To

musiały być psy albo jakieś inne zwierzęta, dzikie

zwierzęta).

Usiadła w łóżku, podparła się rękami.

– Tak lepiej – powiedziała Althea z ożywieniem.

Ułożyła spinki do włosów na toaletce. – Widzę, że

wystarczy wspomnieć o twym nowym wielbicielu,

żebyś zaraz nabrała energii.

– Oczywiście – powiedziała cicho Patrice. –

Chyba znów chcę zobaczyć Juliena Larroux.

Kiedy weszły na salę, tańce trwały w najlepsze,

roześmiani młodzi ludzie bawili się doskonale, grały

skrzypce. Świece w umieszczonych na ścianach

lichtarzach dopaliły się do połowy, pozostawiając na

tackach krople białego wosku. Patrice nadal czuła się

słaba, każde doznanie wydawało się jej zbyt

intensywne: ciepło ciała rozgrzanego perspektywą

zabawy, dotyk szorstkiej koronki pod szyją, zapach

wpiętych we włosy kamelii.

Althea pomachała do pana Broussarda. Córka

oderwała się od jej boku i w tym momencie jej wzrok

skrzyżował się ze wzrokiem Juliena.

background image

Wyglądał jeszcze bardziej nieziemsko niż

poprzedniej nocy. Jego butelkowozielone oczy

rozbłysły na jej widok podnieceniem, długie

kasztanowe włosy opadały nisko na plecy,

uśmiechnięte wargi wydawały się czarne.

Niezłomne nakazy przyzwoitości wymagały, by

Patrice zaczekała, aż on do niej podejdzie, ale to ona

ruszyła wokół parkietu pełnego wirujących par, ona

poszukała spotkania.

– Pięknie dziś wyglądasz. – Julian uśmiechnął

się, jakby to był jego prywatny żart. – Jakoś nie

wydaje mi się, bym nie widział cię cały dzień. Może

tak wiele o tobie myślałem, że równie dobrze

moglibyśmy spędzić ze sobą noc?

– Chcę z tobą porozmawiać. Sam na sam.

Czasami, kiedy światło świec odbiło się w pewien

szczególny sposób, oczy Juliana zdawały się w ogóle

nie mieć barwy.

– Może odetchniemy świeżym powietrzem?

Wyszli z sali. Tej nocy chmury przysłoniły

księżyc, ciemność rozświetlał tylko blask padający z

okien Salle de Lafayette, rysujący płaskie sylwetki

tancerzy. Jeden z opiekunów wyszedł za nimi, jakby

chciał ich zagonić do środka, ale Julien przeszył go

background image

spojrzeniem, po którym stary mężczyzna cofnął się,

jakby zapomniał o młodej parze szukającej

samotności w dyskretnym ogrodzie.

– A więc, moja droga? – Julian położył dłonie na

nagich ramionach Patrice, nad koronkowymi

rękawami jej sukni. – Ty też za mną tęskniłaś?

– Sądzę, że w nocy przyszedłeś do mojego domu.

Sądzę, że zabiłeś Amosa, kowala. Sądzę, że

próbowałeś zabić mnie.

– Bardzo interesujące twierdzenia. – Kciuk

Juliena zataczał małe kręgi na skórze Patrice. Ten

mężczyzna dziwnie ją pociągał, jakby oboje byli ze

sobą związani w sposób uniemożliwiający jej

ucieczkę. Jego usta niemal dotykały jej włosów.

– Dlaczego miałbym zrobić którąkolwiek z tych

rzeczy? Poza wdarciem się do twojego domu w

środku nocy, oczywiście. Każdy mężczyzna chciałby

być blisko ciebie.

– Pamiętam, że u mnie byłeś. Pamiętam, że mnie

ugryzłeś.

Patrice odwróciła się błyskawicznie, chciała

wykorzystać chwilę, zobaczyć Juliena zaskoczonego,

wytrąconego z równowagi. Ale nie, tylko się

uśmiechnął i jego zachwyt wydał się w tej chwili

background image

autentyczny.

– Jakie to niezwykłe! Większość ludzi nic nie

pamięta, chyba że nie zasypiają, a ja osobiście

położyłem cię do łóżeczka. I jeśli cię to interesuje,

taką panną, jaką cię spotkałem. Choć pokusa była

wielka.

– A więc to prawda. – Patrice przyłożyła palce do

podrażnionego miejsca na szyi. – Jesteś wampirem.

– I chcę, byś ty też nim została.

Próbowała znaleźć jakąś ripostę, lecz nie

potrafiła. Zabrakło jej zarówno słów, jak i wyobraźni.

Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnęła uciec,

ale przypomniała sobie, co powiedziała Althea, kiedy

zobaczyły idącego ulicą wściekłego psa z kapiącą mu

z pyska pianą. „Nie uciekaj. Uciekając, dasz mu tylko

powód, by cię ścigał”.

Położyła dłoń na gałęzi najbliższego drzewa,

jakby próbowała utrzymać równowagę... i nagłym

szarpnięciem złamała ją. Trzymała w ręku kawałek

drewna długości może piętnastu centymetrów.

– Słyszałam opowieści o takich jak ty. I wiem,

jak sobie z wami radzić. – Wymierzyła w pierś

Juliana ten zaimprowizowany kołek.

Zareagował nieoczekiwanie: roześmiał się.

background image

– Więc znasz opowieści. Nie znasz prawdy. Na

przykład tej, że kołki nas nie zabijają.

Czyżby kłamał, aby się uratować? Nie –

uświadomiła sobie dziewczyna. Julien nie był

bynajmniej przestraszony. Nagle poczuła się mała i

głupia, powoli opuściła dłoń, w której trzymała

odłamaną gałąź.

– Ogień... tak, ogień jest dla nas groźny.

Podobnie jak obcięcie głowy. – Nagły powiew wiatru

rozwiał długie jedwabiste włosy. – Mówię ci o tym, o

czym musisz wiedzieć, jeśli staniesz u mojego boku.

A także dlatego, że nie masz ze sobą ognia ani ostrza.

– O Boże! – szepnęła dziewczyna. Była pewna, że

życie nie zostawiło jej wyboru, ale dopiero teraz się

dowiedziała, co to znaczy wpaść w pułapkę,

dowiedziała się o tym w tej chwili, gdy zatrzymało się

na niej głodne spojrzenie wampira.

Julien ujął jej dłonie.

– Gdy tylko cię ujrzałem, od pierwszej chwili

wiedziałem, że masz w sobie tę iskrę. Nie brak ci siły,

a nasz świat nie jest dla słabych. Poza tym to płytkie,

puste życie w inaczej nazywanej niewoli... przecież ty

go nienawidzisz. Spalasz się z nienawiści jak na

stosie. Chcę dać ci moc, której nie jesteś w stanie

background image

sobie wyobrazić. We dwoje będziemy w stanie

zapanować nad światem.

Moc...

W jednej chwili Patrice uświadomiła sobie, że

nie ma wyboru. Może się tylko zgodzić.

Odchyliła głowę.

– Pij – powiedziała.

– Moja cudowna dziewczyno. – Uśmiech Juliena

zmienił się, w ustach wyrosły mu kły. Choć Patrice

drżała ze strachu, nie uciekła. Przez głowę przeleciała

jej myśl, że jeśli opowieści o wampirach są

prawdziwe, za chwilę umrze. Gdyby Amos żył, nie

oddałaby swego życia tak łatwo. Bez niego miała

przed sobą tylko jedną drogę.

Spojrzała na księżyc, srebrzysty, przeświecający

przez lekkie chmurki. Dziwnie było pomyśleć, że to

ostatnie, co widzi w życiu. Tak pięknego księżyca

jeszcze nie widziała.

Julien pchnął ją na najbliższe drzewo, ściskał jej

ramiona w dłoniach mocnych niczym imadła.

Rozdarł jej gardło.

Ból wybuchł ze straszną siłą, każąc zapomnieć o

wszystkim, nawet o Julienie, nawet o księżycu.

Cisza.

background image

Patrice nie wiedziała, że może istnieć cisza tak

przemożna. Nie wiedziała, że można słyszeć bicie

własnego serca, ani że wszystkie dźwięki normalnie

tłumi cichy szmer krwi opływającej bębenki. Teraz

szmer ten znikł.

Otworzyła oczy. Leżała na ziemi, jej bladożółta

suknia ubrudzona była błotem. Julien stał nad nią i

przyglądał się jej zachłannie.

Nie żyję – pomyślała. Coś, co było w niej

najważniejsze, coś silnego i dobrego, znikło. Czuła

się... pusta w środku. Jakby każdy dźwięk, który od

dziś usłyszy, miał być tylko echem, jakby wszystko,

czego dotknie, miało tylko udawać rzeczywistość.

Czysty strumień nieustannych zmian, przepływający

przez każdą żywą istotę, w niej został zatrzymany na

zawsze?

Nic jej nie bolało. Nawet ból umierania był

lepszy niż bycie martwą.

– Nie będziesz tego żałować długo – powiedział

Julien. – Nie po tym, kiedy zobaczysz, do czego

jesteś zdolna.

Patrice usiadła powoli. Płatki zgniecionych

kamelii, tak niedawno zdobiących jej włosy, opadły

na suknię. Nie była w stanie powiedzieć nic innego,

background image

tylko te dwa słowa: „Jestem głodna”.

– Zawsze budzimy się głodni. No to znajdźmy ci

jakąś przekąskę. Popatrz, popatrz, ktoś idzie, jak na

zamówienie.

Do ogrodu wytoczył się Beauregard Wilkins,

wyraźnie

pijany.

Dopiero

teraz

dziewczyna

uświadomiła sobie, że nie słyszy muzyki ani

typowego balowego zgiełku. Zapewne zmarła przed

kilkoma godzinami.

Althea będzie się zastanawiała, gdzie jestem.

Beauregard trzymał się za brzuch, lada chwila

mógł stracić kontrolę nad sobą, ale kiedy zobaczył

Juliena stojącego nad Patrice, zapomniał, w jakim

jest stanie.

– Co się stało? – spytał. – Larroux, mój chłopcze,

dam nie powinno się traktować brutalnie.

– Proszę się nie martwić o Patrice. Czuje się

lepiej niż kiedykolwiek. Czy mówię prawdę,

kochanie?

Patrice przechyliła głowę. Nie wiedziała, jak to

background image

możliwe, ale słyszała bicie serca pana Wilkinsa, a

każde jego uderzenie było niczym dźwięk

wzywającego ją bębna. W tym ciele płynęła krew,

gorąca żywa krew...

Zaatakowała mężczyznę z siłą, o jaką nigdy by się

nie podejrzewała. Upadł i patrzył w górę przerażony.

Widział, jak wysuwają się jej kły... po raz pierwszy.

Bolało, lecz jednocześnie aż zadrżała z rozkoszy.

Czuła, że tak powinno być.

Oto czym teraz jestem.

Leżąc na ofierze, ukąsiła ją, szarpała ciepłe ciało,

by dostać się do tego, czego potrzebowała

najbardziej: do krwi. Krew napłynęła jej do ust,

bogata, ciepła, tak dobra. Łykała ją łapczywie,

szukając w niej szansy na nowe życie. Beauregard

walczył tylko chwilę, a potem zamarł nieprzytomny.

– Dobrze, świetnie – pochwalił ją Julien. – Moja

dzika mała Patrice.

Dziewczyna się nasyciła. Usiadła. Wargi miała

lepkie od krwi. Pan Wilkins oddychał, co ją

zaskoczyło,

choć

niemal

natychmiast

background image

się

zorientowała, że nie powinno.

– Zapomni, że został ukąszony – powiedziała

głosem, który jej samej wydał się dziwny. – Tak jak

ja zapomniałam.

– Niewątpliwie pan Wilkins obudzi się jutro

przekonany, że upił się i zasnął, co by też nastąpiło,

gdybyś nie stanęła na jego drodze. Rana zdąży się już

zasklepić, blizna będzie niemal niewidoczna. Nie

zostawiamy śladów. Wszystko układa się doskonale,

nie sądzisz?

– A więc nie zabijamy, pijąc. – Jak dziwnie

powiedzieć „my”, mając na myśli wampiry.

– Nie, chyba że tego chcemy, tak jak ja chciałem

zabić, dla ciebie.

Julien pomógł jej wstać i podał chusteczkę do

wytarcia warg. Na białym jedwabiu pozostał ślad

czerwieni.

– I co teraz?

– Teraz, kochanie, Nowy Orlean stanie się naszą

zabawką. Jeśli zechcesz, możemy żyć ze sobą

otwarcie, szokować tubylców. Albo możemy

wyjechać gdzieś, gdzie nie znajdzie nas żadne żywe

stworzenie. Tyle mam ci jeszcze do pokazania! Tyle

background image

jeszcze musisz się nauczyć!

Przesunął palcami po głębokim dekolcie sukni,

nie pozostawiając wątpliwości, od czego powinna się

zacząć nauka.

Podał jej ramię, a ona je przyjęła. Zrobiła

chwiejny krok, ale nie był to dowód słabości, lecz

raczej niekontrolowanej, przepływającej przez jej

ciało siły.

Wyjdźmy

frontowymi

drzwiami

zaproponowała. – Przecież niewolnicy nie ośmielą

się zaprotestować.

Julien uśmiechnął się powoli, zmysłowo.

– Doskonały pomysł.

Weszli do Salle de Lafayette, w tej chwili niemal

całkiem pustej. Na podłodze leżały płatki kwiatów z

bukiecików dam, połowa świec całkiem się już

wypaliła. Starsza niewolnica, przygarbiona wiekiem i

nadmiarem pracy, gasiła te, które jeszcze się paliły.

W kącie stało wiadro, leżały ścierki, dowód, że

wkrótce zacznie się sprzątanie. Koło frontowych

background image

drzwi paliła się lampa olejna.

– Dokąd chcesz iść teraz?

– Do domu matki.

– Nie pałałaś do niej przesadną miłością,

prawda? Podejrzewam, że za chwilę otrzyma lekcję,

której nigdy nie zapomni. Nie mogę się doczekać,

kiedy zobaczę to na własne oczy.

Julien Larroux otworzył drzwi, stanął na szczycie

ganku. Patrice zatrzymała się przy wyjściu.

– Nie wracasz ze mną do domu.

– Co masz na myśli?

Chwyciła lampę i cisnęła mu ją w twarz. Szkło się

stłukło, łatwopalny płyn oblał całe jego ciało, a wraz z

nim objęły je płomienie. Julien krzyknął strasznym,

zwierzęcym krzykiem. Cofnął się, zachwiał, upadł i

znieruchomiał.

Palił się, a obserwująca ogień Patrice myślała o

Amosie. O tym, jak długo i ciężko pracował, by stać

się wolnym. Myślała o tym, jak przygarniał ją do

piersi dobrymi, mocnymi ramionami. I o tym, jak

Julien zostawił jego poszarpane ciało na dróżce,

niczym śmieć. Myślała o ich ostatnim pocałunku.

Przy jej boku pojawiła się stara niewolnica. Nie

krzyknęła o pomoc na widok ognia, nie, w milczeniu

background image

patrzyła, jak nieruchome ciało spala się na popiół. A

kiedy ogień przygasł, kiedy nie było wątpliwości, że

zwęglony kadłub nie powstanie z martwych, Patrice

powiedziała do niej:

– Nazywam się Patrice Deveraux. Jeśli zechcą

mieć dowód, że był to wypadek, możesz im

powiedzieć, że wszystko widziałam.

– Młode byczki piją tyle, że nikt nie będzie miał

wątpliwości.

Kobiety wymieniły spojrzenia, po czym Patrice

rozpoczęła długą drogę do domu. Mogła się tylko

domyślać, jak dziwny prezentuje sobą obraz, idąc

powoli w podartej, ubłoconej sukni. Na szczęście

ulice były praktycznie puste. Althea z pewnością

dostanie ataku złości, pewna, że Julien Larroux

dostał za darmo coś, za co powinien był zapłacić, ale

Patrice nie zamierzała znosić humorów matki, już

nie. Pomyślała, że do końca sezonu może przecież

udawać człowieka, ssać krew, gdy będzie chciała, i

uczyć się swych mocy. Jakże cudownie będzie

wyglądała w jedwabiach i aksamicie, z ledwie

ułożonymi włosami! Julien nazwał urodę jej zbroją;

nie miała zamiaru nigdy się jej pozbyć. Piękna

kobieta rzuca urok na wszystkich, którzy ją widzą.

background image

Nikt nigdy nie pozna mrocznej prawdy.

A po kilku miesiącach będzie wiedziała, jak

korzystać z nabytych dziś zdolności. Stanie się

samodzielna.

– Hej tam, dziewczyno.

Patrice zatrzymała się i obróciła. Podeszło do

niej kilku chudych mężczyzn. Przyglądali się jej na

pół z niedowierzaniem, na pół z kpiną. Ubrani byli w

nędzne kombinezony, na głowach mieli wystrzępione

słomkowe kapelusze. Patrolowali ulice, pilnowali, by

czarni nie włóczyli się po nich do późna; tacy jak oni

zakładali, że każdy człowiek nie będący białym jest

niewolnikiem.

– Czym mogę wam służyć? – spytała chłodno.

– Nie ubierasz się jak kolorowa – powiedział ich

przywódca, uśmiechając się fałszywie. – Jesteś jedną

z tych kreolskich kochanek?

Jego ludzie zachichotali pożądliwie.

– Wracam do domu.

– Lepiej odpowiedz na moje pytanie,

dziewczyno. Jesteś niewolnicą czy wolną?

Dopiero teraz Patrice uświadomiła sobie, że

nigdy już nie będzie musiała nosić przy sobie

dokumentów. Jeśli ktoś rzuci jej wyzwanie, biały lub

background image

czarny, żywy lub martwy, wystarczy jej siły, by

rozerwać mu gardło.

Pomyślała, że może jej to – nawet sprawić

przyjemność.

Uśmiechnęła się.

– Jestem wolna.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron