ROZDZIAŁ 7
JAKĄŚ GODZINĘ PÓŹNIEJ, WARGI MIRY wciąż piekły i mrowiły po niczym
niesprowokowanym pocałunku. Krew wrzała jej w żyłach z powodu gniewu i czegoś
równie gorącego, do czego nie chciała się przyznać. Próbowała zetrzeć z warg
uporczywe wspomnienie dotyku jego ust, kiedy Kellan wiózł ją na południe od
Bostonu, przez miasteczko New Bedford, kierując się w stronę w płaskiego,
ciemnego cypla, który trzema stronami wcinał się w Atlantyk.
- Znam to miejsce - szepnęła, kiedy Jeep toczył się po popękanym, zaniedbanym
asfalcie.
Droga prowadziła do bramy, do czegoś, co kiedyś było parkiem, przed Pierwszym
Świtem i wojnach, jakie po nim nastąpiły. Dużo wcześniej, podczas innej wojny, ta
zarośnięta rozległa przestrzeń i przysadzisty wydłużony budynek o półkolistym
sklepieniu stojący w na jej dalekim krańcu, służyły jako ludzki obiekt militarny.
Mira spojrzała na odrapaną i upstrzoną znakami po kulach tablicę, która niegdyś
witała zwiedzających to historyczne miejsce zwane Fortem Taber. Teraz to miejsce
było nieprzebytym gąszczem chwastów i jeżyn. Widoczna przed nimi, groźna
betonowa bryła bunkra była niemal zasłonięta ciemnymi liśćmi i splątanym dzikim
winem.
Kellan podjechał do budynku i okrążył go gasząc reflektory, kiedy zbliżyli się do
ziejącej czernią paszczy wejścia prowadzącego do twierdzy. Wtoczył się w ciemność.
W głębi zapaliły się słabe światła, oświetlając to, co wydawało się być wnętrzem
starej, nieczynnej zbrojowni. Przed nimi ukazała się czarna furgonetka, której użyto
do uprowadzenia jej i Jeremego Ackmeyera.
- Niezbyt wiele pojazdów parkuje w tym garażu - zauważyła Mira, kierując
sardoniczne spojrzenie w stronę Kellana.
- Nie mamy tak zasobnych kieszeni jak Zakon.
Zatrzymał Jeepa obok furgonetki i zaciągnął ręczny hamulec. - Musieliśmy ciężko
pracować i ciułać na to, co mamy... chociaż rezultaty mogą wydawać ci się mizerne.
Powiedział to nie z oskarżeniem lub skargą, stwierdził jedynie fakt. Ale w jego
głosie dało się usłyszeć nikłą nutę upokorzenia, i zastanowiło ją, czy został w jakiś
sposób wprawiony w zakłopotanie, skoro poczuł się zmuszony, by usprawiedliwiać
to, w jaki sposób żyli on i jego grupa.
Kellan wysunął się z pojazdu i obszedł go, żeby nakazać jej, by zrobiła to samo.
Nie mając innego wyboru, Mira podążyła za nim w mrok tego miejsca.
- Może łatwiej byłoby ci znaleźć sponsorów, gdybyś parał się szlachetniejszą
profesją.
- Myślisz, że nie znaleźlibyśmy ludzi skłonnych nas finansować, gdybyśmy tego
chcieli? - zapytał z szyderstwem w głosie, gwałtownie odwracając się w jej stronę.
- Nie odpowiadamy przed nikim. Widzimy rzeczy, które nie powinny się dziać i
powstrzymujemy je. Nie tańczymy do niczyjej muzyki i nie musimy się martwić, że
nastąpimy na palce jakimś politykom. Czego nie można już powiedzieć nawet o
Zakonie.
- Poczucie misji? - odgryzła się Mira. - Zakon nie zajmuje się uprowadzaniem
cywilów, ani zakłócaniem dyplomatycznych zgromadzeń. Nie sabotuje rozmów
pokojowych, ani nie mianuje siebie sędzią i ławą przysięgłych świata, kiedy mu to
odpowiada.
- Może powinien - oczy Kellana zapłonęły żarem oburzenia w mdłym świetle
bunkra.- Robimy, co trzeba, ponieważ to musi zostać zrobione.
Ruszył przed siebie w kierunku szerokiego tunelu, oddalając się od zaparkowanych
pojazdów. - Co za wiara we własną prawość i nieomylność - zawołała za nim.
- Mam nadzieję, że jesteś gotowy umrzeć za swoje przekonania.
Odwrócił się i ruszył z powrotem w jej stronę, twarz miał mroczną, zamyśloną,
chociaż jego tęczówki płonęły teraz bursztynowym blaskiem. - Taaa, sądzę, że
mógłbym umrzeć za to w co wierzę. Tylko mi nie mów, że ty też nie byłabyś gotowa
tego zrobić.
Stała tam, niezdolna sprzeczać się z nim. Zbyt dobrze ją znał, by dać wiarę
jakimkolwiek zaprzeczeniom, jakie usiłowałaby mu rzucać. Nawet nie dał jej ku
temu okazji. Jego palce zacisnęły wokół jej nadgarstka i pociągnął ją za sobą, przez
mroczny tunel i w górę łagodnej pochyłości, do kolejnego bunkra. Rozpoznała go,
pełnił w bazie rebeliantów rolę kwater mieszkalnych.
Załoga Kellana znajdowała się w skąpo umeblowanym, ogromnym, głównym
pokoju tego budynku. Candice czyściła broń razem z mężczyzną zwanym Vince i
tym drugim, na którego wołano Chaz. Doktorek siedział przy zardzewiałym
metalowym stole, jedząc z cynowej menażki coś, co wyglądało na stare zapasy z
wojskowych przydziałów. Obok niego, okrakiem na odwróconym krześle siedział
niebieskowłosy podrzutek z mnóstwem kolczyków w uszach i na twarzy. Palce
dziewczyny śmigały nad tabletem, nie odrywając się od niego nawet wtedy, gdy
razem z resztą rebeliantów odwróciła głowę, by wpatrywać się w Kellana i jego, co
oczywiste niespodziewaną towarzyszkę.
Candice pierwsza odzyskała zdolność mówienia.- Hmmm... wszystko w porządku,
szefie?
Szorstko skinął jej głową, jego ręka wciąż mocno zaciskała się na nadgarstku Miry.
- Trochę zmieniłem plany. Doszedłem do wniosku, że niczego nie zyskamy w tym
momencie uwalniając jednego z naszych jeńców. Więc postanowiłem, że ona zostaje.
Vince zmarszczył brwi. - Myślisz, że to rozsądne, biorąc pod uwagę kim ona jest i
całą resztę? Przetrzymywanie jednego z ich wojowników, może uczynić z nas cel dla
Zakonu.
Odpowiedź Kellana była szybka i pozbawiona wahania.- Już jesteśmy ich celem.
Gdy tylko dotrą do nich wieści... co jest kwestią niedługiego czasu, najwyżej
godziny... staniemy się wrogami Lucana Thorne i jego wojowników.
Vince zamyślił się przeczesując grubymi palcami swoje skudlone blond włosy. Po
czym kiwnął głową, jakby nagle coś pojął i nieprzyjazny uśmiech wykrzywił kącik
jego ust.- Innymi słowy, myślisz, że potrzebujemy czegoś, czym moglibyśmy
wywierać nacisk na Zakon. Jakiegoś rodzaju karty przetargowej, jeśli coś pójdzie nie
tak z Ackmeyerem?
Kellan warknął, przyszpilając swojego człowieka śmiertelnym, oślepiającym
blaskiem swoich tęczówek. - Ta kobieta... wojowniczka - powiedział, przemawiając
zarówno do Vince'a, jak i reszty - …jest moja i tylko ja będę się nią zajmował. Ona
pozostaje pod moją opieką i wszyscy inni mają się trzymać od niej z daleka. Czy to
jasne?
Odpowiedział mu skwapliwy pomruk zgody, ale Kellan już wychodził razem z
Mirą na korytarz. Poprowadził ją z dala od swojej bandy buntowników, w kierunku
własnej kwatery. Mira nie musiała pytać, czy skromna izba należała do Kellana;
wszędzie dokoła mogła wyczuć jego zapach, mroczne, pikantne ciepło, które już
dawno temu odcisnęło swoje piętno na wszystkich jej zmysłach.
Zamknął za nimi drzwi i wreszcie uwolnił jej nadgarstek. - Jeśli będziesz ze mną
współpracować, Miro, to może uznam, że krępowanie cię nie jest niezbędne.
- Jestem wzruszona twoją troską - powiedziała, patrząc na niego spode łba, jak ściąga
koc z pojedynczego łóżka i rzuca go na podłogę.
- Jednak, jeśli będziesz próbowała ucieczki - ciągnął dalej, nie gubiąc wątku. -
Albo jeśli w jakikolwiek sposób spróbujesz kolidować z celami moich misji,
umieszczę cię w celi do czasu, aż będzie po wszystkim.
Przyglądała mu się, gdy wypowiadał te oschłe słowa, obserwując jego
automatyczne ruchy i sposób, w jaki omijał ją wzrokiem, jego oczy nigdy nie
spoczęły na niej dłużej niż na ulotną chwilę. Nienawidził bycia częścią tej sytuacji,
być może tak samo jak ona. Ale tylko on miał dość władzy, żeby to zakończyć.
- Jeszcze nie jest za późno, żeby się zatrzymać, Kellan. To oczywiste, że twoi
przyjaciele są ekstremalnie spięci z powodu przestępstwa, jakie popełnili,
wystraszeni tym, co Zakon może z nimi zrobić. Oni powinni się bać. Oskarżenie o
zdradę jest bardzo ciężkim przestępstwem, pociąga za sobą ryzyko kary śmierci.
Musisz zdawać sobie z tego sprawę.
Kellan nie odpowiedział, ale zauważyła, jak ścięgno zadrgało nerwowo na jego
zaciśniętej szczęce.
- Możesz przekazać Ackmeyera pod moją opiekę, zanim sprawy zajdą zbyt daleko -
westchnęła głęboko, wciąż próbując dociec, jak to było możliwe, że stała przed
Kellanem Archerem, błagając go, by jako przywódca buntowników zmienił swoją
decyzję, zanim doprowadzi go ona do kolejnej śmierci. - Uwolnij Jeremy’ego
Ackmeyera i mnie dzisiejszej nocy, Kellan. Powiem Lucanowi i Radzie, że miałeś
wyrzuty sumienia. Że ty i twoi zwolennicy traktowaliście nas dobrze.
Rzucił jej krzywe spojrzenie, jedna ciemna brew wygięła się w ponurym
rozbawieniu. - Z mojego punktu widzenia nie byłyby to zbyt obiecujące pertraktacje.
Mira powoli pokręciła głową. Poczuła w piersi ostry ból na myśl o
konsekwencjach, jakie musiałby ponieść Kellan, ale to co uczynił... nawet do tej
pory... nie mogło zostać wybaczone bez pewnego rodzaju zadośćuczynienia. - Lucan
będzie sprawiedliwy, wiesz o tym. Tak sprawiedliwy jak tylko on potrafi być.
Kellan chrząknął. - A jeśli Ackmeyer powinien umrzeć?
Przeszyło ją ostrze paniki.- Powiedziałeś, że go nie zabijesz. Nie mógłbyś...
- Jeśli zgodzi się na moje warunki - przypomniał jej Kellan. - Jeśli jednak tego nie
zrobi...
Gardło Miry zacisnęło się, kiedy usłyszała wyrachowanie w tonie jego głosu. - Jeśli
nie dostaniesz od niego tego, czego chcesz, nie będziesz mieć żadnych skrupułów w
związku z zamordowaniem go z zimną krwią.
Kellan skinął głową. - Aby oszczędzić tysiące, może miliony innych żyć? Pod
sztandarami wojny zabijałem z błahszych powodów. Tak samo jak ty.
Ale teraz nie trwa wojna, jeszcze nie. - Mira gwałtownie podeszła do niego, prawie
nie mogąc się powstrzymać, by nie uderzyć pięścią w jego szeroką pierś. Oparła się
pragnieniu, żeby go uderzyć choćby dlatego, że wiedziała, iż dotykanie go... nawet w
gniewie... skusiłoby ją tylko w kierunku czegoś więcej. Czegoś, na co nie mogła
sobie pozwolić, nie teraz. Może już nigdy. - To nie musi być wojna, Kellan. Nie,
jeśli to zatrzymasz, dokładnie tu i teraz. Jeszcze nie jest za póź...
Przekleństwo, które wywarczał gwałtownie przerwało jej w pół słowa. - Jest za
późno. Było za późno już miesiące temu, kiedy to wszystko się zaczęło. Zaklął
ponownie, tym razem ordynarniej i szybkim krokiem podszedł do kufra znajdującego
się w nogach łóżka. Kucnął, zerwał dłonią blokadę zamka i szeroko otworzył
pokrywę.- Będziesz potrzebowała ubrań na zmianę. - Rzucił w nią złożonym T-
shirtem, a następnie parą znoszonych spodni od dresu. - Jeśli potrzebujesz czegoś
jeszcze, czego nie mam, Candice zdobędzie to dla ciebie.
- Kiedy to się zaczęło? - zapytała Mira, powoli podchodząc do niego. - Co się
wydarzyło?
Wstał, stojąc teraz bezpośrednio przed nią. - Jak dużo wiesz o Jeremym
Ackmeyerze?
Mira potrząsnęła głową. - Poza podstawowymi informacjami pochodzącymi z jego
CV? Niewiele. - Podała skróconą listę jego naukowych osiągnięć i wyróżnień, które
zdołała sobie przypomnieć. Kellan nie wzdrygnął się ani nie zareagował, pozornie nie
słysząc niczego, co by go zaskoczyło. - I oczywiście doskonale zdajesz sobie sprawę,
że został wyznaczony, by otrzymać dużą nagrodę pieniężną od Reginalda Crowe'a na
gali Szczytu, która ma się odbyć za kilka dni.
Obserwowała jego brak reakcji i nagle coś sobie uświadomiła.- Tu nie chodzi o
różnicę politycznych przekonań, ani o zakłócenie obrad Pokojowego Szczytu, mam
rację? Powiedziałeś, że Ackmeyer ma coś, czego chcesz...
Kellan wytrzymał jej badawcze spojrzenie, jego oczy już nie lśniły jaskrawo
bursztynową furią, uspokoiły się i wystygły do koloru orzecha, która to barwa
zawsze wydawała się poruszać coś w głębi jej duszy.
- Trzy miesiące temu w Nowym Jorku, mężczyzna z Mrocznej Przystani został
zastrzelony na ulicy przez ludzkich zbirów. Niewinnego cywila Rasy, zgładzono
niespodziewanie i bez najmniejszego powodu, zrobili to ludzie poruszający się
rządowym pojazdem.
Mira zamyśliła się sceptycznie marszcząc brwi. - Nie odnotowano żadnego takiego
zabójstwa, przynajmniej nie ostatnio. To trafiłoby na pierwsze strony gazet. Cholera,
trąbiono by o tym we wszystkich mediach.
- Niestety nie było ciała, ani żadnych świadków - odpowiedział Kellan. -
Przynajmniej oni tak myśleli.
- Co masz na myśli?
- To wszystko widziała pewna kobieta. Obserwowała to zabójstwo ze swojego
mieszkania, którego okno wychodziło na ulicę - wyraz twarzy Kellana był ponury.
- Miro, nie było żadnego ciała, ponieważ na miejscu zmieniło się w popiół. Kule
tych ludzkich szumowin, którzy go zastrzelili wyprodukowano ze stężonej plazmy
promieni UV
(wiem, że to fizycznie niemożliwe, ale to pomysł autorki ;)
. Te pociski
spreparowano wyłącznie w celu błyskawicznego eliminowania wampirów.
Mira przez chwilę rozważała tą rewelację, po czym wybuchnęła pełnym
niedowierzania śmiechem.- Daj spokój, Kellan. Mogłeś wymyślić coś lepszego.
Rządowi zabójcy używający kul wypełnionych ciekłym światłem UV? Tego rodzaju
technologia jest czystą fikcją. Po prostu nie istnieje.
- Czyżby?
- Definitywnie - upierała się. - Po pierwsze byłoby to katastrofalne naruszenie zakazu
produkcji broni. To nigdy nie zdobyłoby aprobaty Światowej Rady Narodów. A po
drugie, Zakon jest osobiście zainteresowany, żeby taka technologia nie mogła istnieć.
Zniszczyliby ją, zanim pozwolili powstać czemuś tak potencjalnie śmiercionośnemu,
jak kule UV.
Kellan wzruszył ramionami, nieprzekonany.- A jednak to rzeczywiście się
wydarzyło.
- Więc mi to udowodnij.
Nic nie powiedział, jedynie sięgnął do kieszeni ciemnych dżinsów i wyłuskał z niej
łuskę po kuli.- Kobieta wydobyła to z popiołów zabitego wampira. Był jej
kochankiem. Powiedziała, że nie miał jakichkolwiek wrogów, gdy ci ludzie dopadli
go tuż przed świtem, właśnie pieszo wracał do domu. Zaczepili go, zaczęli
prowokować obrzucając rasistowskimi obelgami po czym zastrzelili, potraktowali go
jak psa. A nawet gorzej.
Mira przełknęła, ponieważ gniew ścisnął jej gardło, kiedy patrzyła na
nieoznakowaną, zużytą łuskę i wyobrażała sobie przerażenie kobiety, która kochała
zastrzelonego cywila i to, co musiała ona czuć, widząc, jak mordują go na jej oczach.
- Ona nie wiedziała komu może zaufać i dokąd pójść - powiedział Kellan. - Więc
przyszła do nas.
- Kim ona jest?
- Widziałaś ją kilka minut temu... to Nina. Jest przyjaciółką Candice, teraz należy
do mojego oddziału.
Mira potrząsnęła głową, próbując ogarnąć wszystko to, co usłyszała.- Czy
próbujesz mi powiedzieć, że Jeremy Ackmeyer jest w jakiś sposób za to
odpowiedzialny?
Kellan wziął łuskę po kuli z jej dłoni i wsunął z powrotem to do kieszeni.- To jest
jego technologia. Sporo nam to zajęło, ale w końcu połączyliśmy ten wynalazek z
Ackmeyerem. Planowaliśmy przeprowadzić nalot na jego laboratorium, jednak to
miejsce jest twierdzą... zabezpieczoną dużo dokładniej niż jego dom. Ale udało nam
się dostać cynk, że Ackmeyer ma zamiar się ruszyć i będzie czekał na eskortę, która
ma mu zapewnić bezpieczeństwo podczas podróży.
- To byłam ja - powiedziała Mira, czując tak jak pionek na szachownicy.
- Musieliśmy działać bardzo szybko wyjaśnił Kellan.- Nie miałem pojęcia, że
Ackmeyer oczekiwał na kogoś z Zakonu. To był dzień, a z lekka licząc około 99%
wojowników specjalizuje się raczej w nocnych patrolach...
- Kto sprzedał ci te informacje?
Kellan wpatrywał się w nią. - Mamy swoje źródła w mieście.
- Kogut - zgadła, po czym parsknęła pozbawionym radości śmiechem, gdy temu nie
zaprzeczył.
- Facet jest śmieciem - przyznał Kellan. - Ale czasami się przydaje.
- A czy uświadomił cię, że był powodem przydzielenia mi misji eskortowania
Ackmeyera? - zacisnęła usta i niewyraźnie potrząsnęła głową. - To była kara, jaką
nałożył na mnie Lucan za nadzianie tego małego, czerwonowłosego bękarta na ostrza
moich sztyletów w podziemiach La Notte nieopodal klatki do walk. Powinnam była
celować w jego serce.
Kellan uniósł brew. - Ty naprawdę go nienawidzisz.
- Nienawidzę wszystkich buntowników - odpowiedziała ostro. - Nienawidzę ich za
to, co mi odebrali.
Kellan spotkał i przytrzymał jej pełne furii spojrzenie. Gdy w końcu przemówił,
jego głos był trzeźwy, wypełniony żalem, ale nie przepraszający. - A teraz zaliczasz
do nich również i mnie.
- Nigdy nie chciałam żebyśmy zostali wrogami, Kellanie. To był twój wybór, nie
mój i tylko ty możesz zmienić ten fakt - patrzyła na niego, oczekując, że zapewni ją,
iż to była tylko straszna pomyłka, którą będzie starał się naprawić. Że wciąż ją kocha
i razem znajdą jakieś wyjście z tej pułapki, która otacza ich śmiertelnie ostrymi
zębiskami.
Ale nie powiedział żadnej z tych rzeczy.
- Proszę, żebyś pamiętała, co ci mówiłem o próbach ucieczki albo zakłócaniu mojej
misji. Nie chcę, żeby to okazało się dla ciebie trudniejsze, niż jest obecnie, Mira.
Była przygotowana na nutę żalu w jego głosie, zamiast tego skupiła się na fakcie,
że nic, co powiedziała nie przekonało go do zmiany zdania. Był dla niej stracony,
teraz nawet bardziej niż osiem lat temu.
- Oszczędź mi swojej litości, Bowman. Nie potrzebuję jej. Nie potrzebuję od ciebie
już niczego.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po czym oddał jej sprawiedliwość niejasnym
skinieniem głowy i zostawił samą w jego kwaterze, podczas gdy sam wyszedł na
zewnątrz i zwołał swój oddział buntowników na spotkanie w celu omówienia
następnych posunięć.
BYŁO JUŻ SPORO PO PÓŁNOCY I nikt nie dostał żadnej wiadomości od Miry.
Nathan otrzymał tylko kilka słów z D.C. gdzie Lucan wkurzał się z powodu jej
zaniedbania, co do raportów z powierzonego jej zadania. Gdy jednak Nathan
usłyszał, że przez cały dzień nie dała znaku życia, zmroziło go podejrzenie, że coś
było szalenie nie w porządku. Właśnie z tego powodu tej samej nocy zebrał swój
oddział i ruszył do wsi w Zachodnim Massachusetts, gdzie mieszkał Jeremy
Ackmeyer.
To co znaleźli w domu naukowca-samotnika był całym pakietem złych wieści i
kłopotów.
Rozświetlony księżycową poświatą trawnik był poznaczony głębokimi bliznami po
śladach opon i szkłem z roztrzaskanych reflektorów. Spalona guma pozostawiła na
wybrukowanym podjeździe smugi czerni. Pół tuzina łusek zaścielało ziemię i Nathan
mógł się tylko domyślać, że pochodziły one ze służbowej dziewiątki, w którą
wyposażył Mirę Zakon.
Żadngo śladu po niej i jej samochodzie.
Żadnego śladu po Jeremym Ackmeyerze.
Wewnątrz domu nie ma większych zniszczeń, ale zauważyliśmy ślady walki -
powiedział Eliasz, przeciągając samogłoski. W ciemnościach jego twarz była
poważna, kiedy on i Jax okrążyli front domu i podeszli do Nathana stojącego w
pobliżu otwartego wjazdu do garażu. - Kimkolwiek byli ci faceci wiedzieli dokładnie
po co tu przyszli, a po wykonaniu zadania nie marnując czasu opuścili to piekło.
A teraz mają też Mirę - głos Nathana nie zdradzał furii, która w nim kipiała na
myśl o tym, że ktoś z Zakonu dostał się w łapy wroga. A fakt, że to była Mira,
kobieta tak mu bliska jak członek rodziny, sprawił, że krew zagotowała mu się w
żyłach.
- Hej, Kapitanie - zawołał do niego Rafe z tej strony trawnika, gdzie wydawała się
mieć miejsce najbardziej zażarta potyczka. - Będzie lepiej, jeśli na to spojrzysz.
Nathan podszedł, jego nozdrza wypełniły się smrodem spalonego plastiku, paliwa i
smaru. Ciepłe nocne powietrze przyniosło też inną woń... słabą i zanikającą, słodką o
zapachu lilii. Woń krwi Miry.
Niewielkie kropelki plamiły trawę i przeoraną kołami ziemię. Nathan przykucnął
na zniszczonym trawniku i przeciągnął palcami po zaschniętej krwi wojowniczki i
Dawczyni Życia u swoich stóp. Mira była ranna, ale założyłby się z wszystkimi, że
nie poddała się bez walki.
- Ona musiała upuścić to podczas potyczki - powiedział Rafe, wyciągając w stronę
Nathana, smukły metalowy przedmiot.
Nie musiał patrzeć, by wiedzieć co to było.
Jeden z pieczołowicie hołubionych sztyletów Miry.
Nathan wziął ręcznie wykonaną broń z ręki Rafe'a. Czubkami palców wyczuł
zgrubienia na rzeźbionej rękojeści. Obrócił ją w dłoni, odczytując słowa, które
misternie zdobiły obie strony ręcznie wykutego ostrza: Wiara. Odwaga.
Wiedział, że Mirze nie brakuje tego drugiego. Co do pierwszego, na pewno nie
byłby sprawiedliwym sędzią. Nathan bazował na logice i sile, zdolnościach, które
opanował jako dziecko, podczas lat tresury w szeregach szaleńca i zabójcy. Wiara
była dla niego równie ulotna, jak czary. W jego postrzeganiu świata, po prostu nie
istniała.
Ale znał nadzieję. A przez jego chłodną logikę, przebijała się teraz lodowata furia.
Czuł, jak się w nim buduje, kiedy wsuwał za swój pas ukochany sztylet Miry.
Żyła, był tego pewny, wiedziałby, gdyby było inaczej. Walczyła z łajdakami, którzy
ją dzisiaj zabrali... kimkolwiek byli, jakiekolwiek były ich powody... jej odwaga
utrzyma ją przy życiu wystarczająco długo, by Zakon zdołał ją odnaleźć?
A kiedy to się stanie, Nathan dopilnuje, by ten kto ją zabrał bardzo cierpiał. Zanim
sprawi, że zapłaci za ten dzień swoim nędznym życiem.
PRZEKŁAD -
wykidajlo
KOREKTA -
VIOLA