cegł , tu b dzie stał tapczan, a tu szafa, lud wejdzie do ródmie cia, lód na szybach, lód na Wi le,
brak wody, jedziemy nad wod , nad morze, piasek, lasek, upał, piasek, namioty i Mielno, pi
z tob , z tob , z tob , kto płacze, nie tu, pusto i noc, wi c płacz , te noce, nasze zebrania do
witu, ci kie dyskusje, ka dy co mówi, Towarzysze!, łuny i gwiazdy, bo l sk, piece, sierpie ,
siedemdziesi t stopni przy piecach, tropik, nasza Afryka, czarna i gor ca, gor ca kiełbasa,
dlaczego podajecie zimn , chwileczk , kolega, czy kolega wst pi, nie jazz, mooowa, Sienkiewicz
i Kurylewicz, piwnice, wilgo , to gnij kartofle, id ta, baby, okopa zimnioki, baby na
Nowolipkach, prosz szybciej przechodzi , nie ma cudu, jak to, nie ma, jak to na wojence ładnie,
dajcie spokój z t wojn , chcemy y , cieszy si , chcemy szcz cia, powiem ci co , Ty jeste
moim szcz ciem, mieszkanie, telewizor, nie, najpierw motor, kiedy to warczy, hałas, dzieci
budz si w parku, zamiast spa , takie powietrze, nie ma chmur, nie ma odwrotu, je eli pan
Adenauer my li, za du o mogił, do bitki i do wypitki, czemu nie do pracy, je li nie nauczymy si ,
nasze statki pływaj po wszystkich morzach, sukcesy w eksporcie, sukcesy w boksie, młodzie
w r kawicach, mokre r kawice wyci gaj z gliny traktory, Nowa Huta, trzeba budowa , Tychy
i Wizów, kolorowe domy; awans kraju, awans klasy, wczoraj pastuch, dzi in ynier, polibuda
zawsze na gap , ładne in yniery, tramwaj w miech (powiedz, jak wygl da tramwaj), całkiem
proste, cztery koła, pał k, zreszt dosy , dosy – to jest szyfr, same znaki w buszu, w Mpango,
klucz do szyfru le y w mojej kieszeni.
Wozimy go zawsze do obcych krajów, w wiat, do innych ludzi, i jest to klucz naszej dumy
i naszej bezsiły. Znamy jego schemat, ale nie sposób uprzyst pni go drugim. Zawsz b dzie nie
– to, nawet je li bardzo si chce. Co nie b dzie powiedziane, to najwa niejsze, najistotniejsze
co .
Opowiedzie jeden rok mojego kraju, wszystko jedno który, rok 1957 powiedzmy, tylko
jeden miesi c tego roku, we my lipiec, tylko jeden dzie , cho by szósty.
Nie sposób.
A jednak ten dzie , miesi c i rok istnieje w nas, musi istnie , przecie wtedy byli my,
szli my ulic , kopali my w giel, ci li my las, szli my ulic , jak opisa jedn ulic w jednym
mie cie (mo e by Kraków), tak aby odczuli jej ruch, jej klimat, jej trwanie i zmienno , jej
zapach i szum, tak eby j widzieli.
Nie widz , nic nie wida , noc, Mpango, zwarty busz, Ghana, dogasaj ogniska, starcy id
spa , my te zaraz (o wicie odjazd), Nana drzemie, gdzie pada nieg, kobiety jak Murzynki,
my li, ucz czyta , co takiego powiedział, my li, mieli wojn , uuuch wojna, co powiedział, tak,
brak kolonii, brak kolonii, ten kraj, Polska, biały, a nie ma kolonii, my li, busz krzyczy, dziwny
ten wiat.
– Wiesz, Nana, co on mówił? – wtr cił Kofi. – e kiedy u nich jest lato, ich kobiety
rozbieraj si i le w sło cu, eby dosta czarnej skóry. Te, które staj si ciemne, s z tego
dumne, a inni podziwiaj , e opalone jak Murzynki.
Bardzo dobre! No, Kofi, to trafił wietnie! Rozruszałe ich na dobre. Grzybom oczy si
miej do tych ciał rumienionych w sło cu, bo wiecie, jak jest – m czy ni s na całym wiecie
tacy sami: podoba im si to. Starcy zacierali r ce, cieszyli si , ciała kobiet w sło cu, tu ogie
wyp dzał im reumatyzm, mo cili si w swoich obszernych kente wzoru rzymskich tóg.
– Mój kraj nie ma kolonii – powiedziałem. – A był taki czas, kiedy mój kraj był koloni .
Szanuj wasze cierpienia, ale u nas było strasznie: były tramwaje, restauracje, dzielnice „Tylko
dla Niemców”. Były obozy, wojna, egzekucje. Nie znacie obozów, wojen i egzekucji. Tamto
nazywało si faszyzmem. To najgorszy kolonializm.
Słuchali, marszcz c czoła i zamykaj c oczy. Dziwne rzeczy zostały powiedziane, my li
musz to przetrawi . Dwóch białych, a nie mog jecha jednym tramwajem.
– Powiedz, jak wygl da tramwaj?
Realia s wa ne. Mo e nie mog , bo ciasno. Nie ciasno, tu chodzi o pogard . Jeden człowiek
depcze drugiego. Nie tylko Afryka jest ziemi przekl t . Ka da ziemia mo e taka by . Europa
i Ameryka, wiele miejsc na wiecie. wiat zale y od ludzi. Oczywi cie, ludzie dziel si na typy.
Na przykład człowiek w skórze w a. W nie jest ani czarny, ani biały. Jest liski. Człowiek
w liskiej skórze. To najgorsze.
– Nana, a potem byli my wolni. Budowali my miasta, do wsi przychodziło wiatło. Kto nie
umiał, uczył si czyta .
Nana wstał i u cisn ł mi r k . Reszta starców tak samo. Teraz byli my friends, druzja,
amigos. Chciało mi si je . W powietrzu pachniało mi sem. adn d ungl , palm czy
kokosem, tylko naszym schabowym za 11,60 w gospodzie na Mazurach. I du e piwo.
Zamiast tego jedli my koz .
Polska – pada nieg, kobiety w sło cu, brak kolonii, dawniej wojna, buduj domy, kto kogo
uczy czyta .
Co jednak powiedziałem – tłumaczyłem sobie. – Za pó no na szczegóły, chc spa , o wicie
wyje d amy, zosta , eby zrobi wykład, to niemo liwe.
Ale nagle poczułem wstyd, jaki niedosyt, uczucie po chybionym strzale. To, co zostało
opisane, nie jest moim krajem. Zaraz: nieg, brak kolonii – przecie racja. Ale to jest nic, nic
z tego, co wiemy, co nosimy w sobie, nawet si nie zastanawiaj c, co jest nasz dum i rozpacz ,
yciem, oddechem i mierci .
– Wi c – nieg, to prawda, Nana, nieg jest cudowny i straszny, wyzwala ci w górach na
nartach i zabija pijanego pod płotem, nieg, bo stycze , ofensywa styczniowa, popiół, wszystko
popiół – Warszawa, Wrocław i Szczecin, cegła, łapy marzn , wódka grzeje, człowiek układa
inne ogniska. Tyle ognisk, ile chat, bo w chatach nie ma kuchni, a trzeba gotowa . Mo e ze
dwadzie cia. Wi c wida było ogniska, poruszaj ce si postacie kobiet i m czyzn, zarysy
glinianych domków, wszystko pogr one na dnie nocy tak ciemnej, e a odczuwało si j jak
ci ar, jak duszno .
Znikn ł busz, a przecie busz był wsz dzie, zaczynał si o sto metrów st d, nieruchomym
masywem, zbit chropaw g stw otaczał wie , nas, ognie. Busz krzyczał i płakał, t pał
i trzaskał, ył, istniał, płodził si i zagryzał, pachniał omdlał zieleni , straszył i kusił, mo na
było go dotkn , porani si i zgin , ale nie dał si ogl da , tej nocy nie dał si widzie .
Polska.
Nie znali takiego kraju.
Starcy patrzyli na mnie niepewnie albo podejrzliwie, niektórzy z zaciekawieniem. Chciałem
jako przełama t nieufno . Nie wiedziałem jak i byłem zm czony.
– Gdzie le wasze kolonie? – spytał Nana.
Kleiły mi si oczy, ale teraz oprzytomniałem. Cz sto tak pytali. Pierwszy zagadn ł mnie
kiedy Kofi. Tłumaczyłem mu. Było to dla niego odkrycie i odt d czyhał zawsze na pytanie
o polskie kolonie, eby w krótkim wywodzie ujawni jego absurdalno .
Kofi odparł:
– Oni nie maj kolonii, Nana. Nie wszystkie białe kraje maj kolonie. Nie wszyscy biali to
koloniali ci. Musisz wiedzie , e biali byli cz sto kolonialistami dla białych.
To brzmiało szokuj co. Starcy drgn li, cmokali: cu, cu, cu – dziwili si . Kiedy ja si
dziwiłem, e oni si dziwili. Ale nie teraz. Nie cierpi tego j zyka: biały, czarny, ółty. Mit rasy
jest wstr tny. O co tu chodzi? e kto jest biały, to wa niejszy? Jak dotychczas, najwi cej
łobuzów miało biał skór . Nie widz , z czego si cieszy czy martwi , e si jest takim czy
siakim. Na to nie ma nikt wpływu. Wszystko, co jest wa ne, to serce. Nic wi cej si nie liczy.
Kofi tłumaczył pó niej:
– Przez sto lat uczyli nas, e biały to co ponad, to super, ekstra. Mieli swoje kluby, swoje
baseny, swoje dzielnice. Swoje dziwki, auta, swój bulgoc cy j zyk. Wiedzieli my, e na wiecie
jest tylko Anglia, e Bóg jest angielski, a po całej ziemi poruszaj si tylko Anglicy.
Wiedzieli my ledwie to, co oni chcieli, eby my wiedzieli. Teraz trudno si oduczy .
Z Kofi byli my sztama, nie poruszali my ju tematu skóry, ale tu, w ród nowych twarzy,
sprawa musiała od y .
Jeden stary zapytał:
– Czy wszystkie wasze kobiety s białe?
– Wszystkie.
– Czy s pi kne?
– S bardzo pi kne – odparłem.
Busz po polsku
Ogie dzielił nas i ł czył. Chłopak, dorzucił drewien, płomie poszedł wy ej, rozja nił
twarze.
– Jakie jest imi twojego kraju?
– Polska.
Polska była daleko, za Sahar , za morzem, na północ i na wschód. Nana powtórzył gło no.
Dobrze? – zapytał. Dobrze – odpowiedziałem. – Wła nie tak.
– Tam jest nieg – odezwał si Kwesi.
Kwesi pracuje w mie cie, w Kumasi, teraz przyjechał na urlop. Raz w kinie na ekranie padał
nieg. Dzieciarnia biła brawo i w ród miechu wołała: – anko! anko! – eby jeszcze pokazali
nieg. Jakie to fajne: białe kł bki sypi i sypi . Bardzo szcz liwe s te kraje: nie musz uprawia
bawełny, bawełna leci z nieba. Mówi na ni – nieg, i depcz po niej, a nawet wyrzucaj do
rzeki.
Utkn li my w przygodnym miejscu. Szofer, mój przyjaciel z Akry – Kofi – i ja. Było ju
ciemno, kiedy trzasn ła opona. Stało si to na bocznej drodze, w buszu, koło wsi Mpango,
w Ghanie. Za ciemno, eby naprawia . Nie macie poj cia, jak czarna mo e by noc. Wyci ga si
r k i tej r ki nie wida . Tutaj s takie noce. Poszli my do wsi.
Przywitał nas Nana. W ka dej wsi jest Nana, bo Nana to znaczy naczelnik. Naczelnik jest
jakby sołtysem, ale ma wi ksz władz . Je eli chcesz si eni z Maryn , sołtys nie mo e ci
przeszkodzi , a Nana mo e. Ma on ze sob Rad Starszych. Zgrzybialcy wiecuj , rz dz ,
roztrz saj spory. Jak młody si zbuntuje, musi ucieka do miasta. Kiedy Nana to był bóg.
A teraz jest niepodległy rz d w Akrze. Rz d wyda ustaw i Nana musi wykona . Nana, który nie
wykonuje, jest ja niepa ski i go usuwaj . Wielki Nana jest wodzem plemienia, zwykły Nana jest
wodzem klanu, a mały Nana jest naczelnikiem wsi. Cz sto Nana jest równocze nie
czarownikiem. Wtedy dzier y dwuwładz : ciał i dusz. Rz d stara si , aby wszyscy Nana byli
partyjni, i wielu Nana jest sekretarzami organizacji partyjnych w swoich wsiach.
Nana z Mpango był ko cisty i łysy, o w skiej suda skiej wardze. Kofi przedstawił siebie,
szofera i mnie. Wyja nił, sk d jestem, i e maj mnie traktowa jako przyjaciela.
– Ja go znam – powiedział – to Afryka czyk.
Jest to najwy szy komplement, jaki mo e spotka Europejczyka. Wsz dzie otwieraj mu
wtedy drzwi.
Nana u miechn ł si i u cisn li my sobie r ce. Z Nan trzeba si zawsze wita ciskaj c jego
praw dło naszymi dwoma. W ten sposób wyra amy mu szacunek. Posadził nas przy ognisku,
gdzie wła nie obradowali starcy. Powiedział z przechwałk , e cz sto obraduj , co mi nie było
dziwne. To ognisko płon ło w rodku wsi, a po lewej i prawej stronie, wzdłu drogi, paliły si
nie da si dojecha i zgnije.
Grzywacz i Hry cia – to były skrajno ci plutonu, dwa bieguny, zamykaj ce swoimi
ramionami cał przeci tn reszt . Nie brakowało jej odcieni. W wojsku postawy ludzi okre laj
si szybko. Ile jest tu sytuacji sprawdzaj cych warto człowieka!
Kiedy opuszczali my na dobre koszary, zdawało nam si , e nie powrócimy tu nigdy, nawet
my l , i e kres naszej przyja ni jest nieodwołalny. Ale – nie! Przechowujemy swoje adresy,
pami tamy imiona i zdarza si , e odnajdujemy w tłumie swoje twarze. Zaczyna si rozmowa.
Niepostrze enie znika wówczas ulica, domy, przechodnie, a hałas miasta zagłusza szum drzew.
Znowu jest las, niezmierzony las, bez ko ca, bez wyj cia, zielony wiat, rze wy zapach so niny,
soki kr
ce w pniach, zdradliwe, zwidlone korzenie i my – zagubieni i milcz cy, z karabinami
na przygi tych ramionach.
i poci gaj ca – budziła w nich niesmak. Za wzór stawiano Grzywaczowi Hry ci .
Mieli my obliczy k t, pod jakim wzgórze, na którym stali my, opada w stosunku do
poziomu ziemi. Istnieje dla tego k ta wzór i całe zadanie mo na rozwi za w pół minuty.
Porucznik dał trzy minuty i sko czyli my oczywi cie przed czasem. Ale Hry cia zd ył jedynie
podpisa kartk . W białym miejscu, gdzie miało znale si wyliczenie, porucznik postawił 2.
– Gdzie wy cie si chowali, Hry cia? – zapytał.
– W puszczy, panie poruczniku.
miech, porozumiewawcze oczka. Ale to prawda: Hry cia jest z Białowie y. W zagubionej
na bezkresach wsi uprawia kawałek ziemi i p dzi bimber. Na ten bimber zawsze nas zaprasza.
Trzeba do niego pojecha tam, na miejsce, bo na smak Hry ci wie y produkt pije si najlepiej.
Kiedy wywaliło mu beczk z zacierem, dwa wilki na arły si tej zabójczej mazi i zdechły.
Dostał za nie dwa tysi ce od pa stwa. A wi c i takie zarobki poboczne te ma. Hry cia to
cwaniak nad cwaniaki, ale na sposób chłopski, nie warszawski. St d jego spryt jest cichy, idzie
podskórnie, bez wym drzania, bez pozy. Hry cia cały wysiłek obraca na to, eby si wyrwa
z wojska, eby wróci do wioski.
– Tam, panie poruczniku, siano nie zwiezione. Te raz jest mróz, toby si dobrze woziło, bo
stoi na bagiennej ł ce. Jak ciepło – nie dojedziesz.
Te molestacje ko cz si jednak fiaskiem: porucznik nie mo e nikogo zwolni .
– Co ja tu robi , panie poruczniku? – perswaduje Hry cia. – To ja za głupi na te nauki. Ja –
analfabeta. Przed wojn miałem trzy klasy, ale co ja umiem?
Nie umie nic. Tylko si podpisze, ale gazety ju nie przeczyta. U lekarza symuluje na uszy.
„Jak ci mówi – na – to słyszysz, jak daj – to nie słyszysz” – mieje si lekarz. Hry cia jest t py
do nauki, ale co wa niejsze – nie chce si uczy . Kiedy jest czas na wkuwanie i ka dy grzebie
w notatkach, on otwiera swój zeszyt na czystej kartce i siedzi. Drzemie albo rozmy la. „Czego
si nie uczysz?” – pytamy. „To nie jest na moje poj cie” – odpowiada. Przy tablicy udaje
sko czonego ciemniaka. „Narysujcie k t A” – mówi porucznik. Hry cia stoi. „Czego nie
rysujecie?” „A ja wiem, co to ten k t?” Po jakim czasie osi ga swoje: przestaj go pyta ,
przestaj nagabywa . Wiadomo: chłop z puszczy, analfabeta, có tu wymaga ?
Ma odt d wietne ycie. W połowie XX wieku, który nasyca ycie coraz bardziej zawrotn
technik , który podnosi rang wiedzy, wieku sputników, telewizorów i cybernetyki – Hry cia
wygrywa id c przeciw temu powszechnemu d eniu. Nie chce w nim uczestniczy . Nie chce
nawet wiedzie , o co chodzi. Niemal zamyka oczy, niemal zatyka uszy. Troch boi si jednego:
te nowo ci urzekaj . Jak si im poddasz, ycie na jego wsi – bez wiatła, bez traktora, z pi tk
dzieciaków w jednej izbie – zacznie uwiera , stanie si nie do zniesienia. Lepiej si nie zara a t
miastowo ci . A Hry cia chce wróci na swoj ziemi , do pługa i do bimbru, do tego siana,
stoj cego na bagiennej ł ce, które mo na by teraz zwie , bo mróz, a potem jak przyjdzie ciepło,
jestem. W tym zak tku kuli ziemskiej stoi szeregowy Grzywacz Kazimierz. Znalazł swoje
miejsce na wiecie. Bo e, gdyby tak mo na było w yciu. Tak łatwo znale sobie w yciu
miejsce.
Tym westchnieniem odsłaniał swoj tajemnic . Przyszedł do wojska na ochotnika. „Tu mnie
skleja” – obiecywał sobie. Potrzebne mu to było. Mieszkał w Szymborzu, małym l skim
miasteczku. Sko czył szkoł , lizn ł jakiego technikum, ale musiał je przerwa , eby i do
pracy i pomóc matce. Zacz ł w kamieniołomach, ale wkrótce je zamkni to. Poszedł do fabryczki
zapałek, naraził si majstrowi i został zwolniony. Próbował urz dzi si we Wrocławiu, nie
wyszło. A wi c to ycie jego, Grzywaczowe ycie, ma nieudany, kulawy bieg. adnej
stabilizacji, adnego unormowania. Ludzie pn si ku górze albo poprzestaj na małym, ale
ustalonym, on natomiast po prostu nie ma swojego miejsca. Ani z niego chuligan, ani
rozmiłowany włóczykij. Tylko pechowiec. Tylko trefny. W jakim momencie jego kółko
wypadło z kolein i dot d nie mo e powróci na swój tor.
Grzywaczowi dobrze jest w wojsku: kto o nim my li, daje mu zaj cie, dba o jego oł dek.
Ale przede wszystkim nie okre lona przedtem egzystencja Grzywacza została uj ta w form .
Przestał si niepokoi . Wyzbył si poczucia niepewno ci, wypełniaj cej go i płosz cej wszelk
rado .
Jest to natura wykonawcy, ywiołowo poszukuj cego swego szefa. Nie umie podejmowa
decyzji, wybiera , ryzykowa – rozgl da si w tym za wyr czycielem. Znalazłszy go – jest mu
posłuszny, psio, bezgranicznie oddany. Na rozkaz reaguje odruchowo, rzuca si do działania bez
namysłu. Ci gle jednak musi mie ten zasilaj cy go z zewn trz bodziec. Inaczej traci
równowag , chodzi oklapni ty. Grzywacz – z powodu tych wła ciwo ci charakteru – jest stałym
ródłem konfliktów, jakie niekiedy prze ywa pluton. Bo ludzie zachowali tu wyniesion z cywila
doz sceptycyzmu, pewn pow ci gliwo i jak gdyby rezerw : robi , ile trzeba, ale po co
zdwaja t norm ? Wykonywaniu polece nie towarzyszyło owo wewn trzne napi cie,
skłaniaj ce człowieka do działania z najwy sz gorliwo ci . Wyró nianie si in plus było
traktowane przez niektórych za niew tpliwy przejaw lizusostwa, a wyró nienie in minus – za
frajerstwo i nieudolno yciow . Nale ało – według tych filozofów – zachowa konieczne
poczucie proporcji, nie narzuca si ze swoj twarz i korzysta z tej anonimowo ci, jak daje
mundur i czapka gł boko nasuni ta na oczy.
Grzywacz nie wytrzymywał. Kiedy szli my tyralier , wyrywał si do przodu i wszyscy,
kln c, musieli przyspiesza , zadyszani i znu eni. Prace gospodarcze wykonywał tak szybko i tak
dokładnie, e nasze wyniki wygl dały mizernie, je li nie kompromituj co. Filozofowie strofowali
zapale ca. „Gdzie si pchasz? – zapytywali, pukaj c w czoło. Nie byli tolerancyjni. Nie chcieli
poj , e Grzywacz nareszcie odnalazł swoje powołanie, swój ywioł. e od ył, nabrał ufno ci
do siebie, poczuł twardy grunt. Filozofowie mieli schorzałe w troby i rado ycia – tak pi kna
dowolne fantazje: w dyskusjach zdołali my ustali , e czeka nas wówczas przedziwna mier ,
mier niejako laboratoryjna. Nast pi jaki chemiczny proces, momentalny i unicestwiaj cy, co
w kształcie podmuchu czy niewidocznej zmiany składu powietrza, i my si roztopimy,
wyparujemy. Po co okopy, zasieki, maskowanie stanowisk ogniowych?
Czy b dzie miało wówczas znaczenie, e nadali my butom odpowiedni połysk? e mamy
w ładownicach przepisow ilo amunicji? Czy pozostanie bodaj tyle czasu, eby mo na było to
sprawdzi ? Oto co nas dr czyło. Znali my ostrze enie rzucone wiatu przez uczonych
i polityków: nie łud cie si . Tej wojny nie da si sprowadzi do walki na bagnety. Jej styl, jej
technika nie znajdzie odpowiednika w dziejach. Fakt posiadania przez obie strony broni masowej
zagłady stawia pod znakiem zapytania mo liwo wykorzystania do wiadcze drugiej wojny
wiatowej i wszystkich innych wojen, jakie zanotowała historia. Zostało to stwierdzone
w dziesi tkach ksi ek podpisanych przez najwy sze autorytety. Gdzie jest prawda? By mo e
autorytety si myl , a racj ma porucznik.
By mo e racj maj obie strony. Bardzo chcieli my to wiedzie . Ale nie była to pora na
stawianie pyta . Dłubali my okop zastanawiaj c si mimo woli: czy nas ocali?
Technika wojenna jest dzi najbardziej rozwini t technik wiata. Ka de wielkie odkrycie
naukowe zostaje natychmiast schowane pod – czapk wojskow jak pod klosz. Ludzko broni
si przed totaln zagład . Ludzko posiadła jej wiadomo . Który z nas opowiedział zdarzenie
ze swojego miasteczka: była tam fabryczka włókiennicza. Pracowały w niej dziewcz ta z wiosek.
W dniach interwencji ameryka skiej w Libanie rzucały prac i wyje d ały do domów.
Powtórzyło si to w czasie konfliktu taiwa skiego. Dziewcz ta nie byłyby nawet w stanie
pokaza na mapie, gdzie le y Liban. Czy to daleko, czy blisko? Na jakim to kontynencie?
Gdziekolwiek na ziemi zawi e si walka, zapach prochu dociera do naszych nozdrzy. Spece
wydłu yli tory pocisku, a rakiety mog opasa równik w diabelnie krótkim czasie.
W tym nowym wiecie, wiecie całkowitego zagro enia, w wiecie tysi ca bomb
nuklearnych, elektronowej artylerii przeciwlotniczej i rakiet zdalnie kierowanych, my,
szeregowcy, uzbrojeni w karabin i łopatk , chcieli my zna swoje miejsce.
Na razie kopali my okop. I cho nieco wbrew powinno ciom, wkrótce powrócili my do
swoich zwykłych, codziennych rozmy la . O pokoju, a nie o wojnie.
Niekiedy porucznik prowadził nas godzinami po lesie. Bł dził celowo przesiekami, a my,
posługuj c si map , musieli my okre li miejsce, w którym nas zatrzymał. Mówiło si : okre la
miejsce swego stania.
Swoje miejsce na ziemi. Była to czynno dosy łatwa, mapy mieli my dokładne, do tego
nabrali my wprawy. W czasie tych zaj mój s siad z szeregu, Grzywacz, odezwał si :
– Popatrz, jakie to proste: kre l trzy linie, a ich przeci cie daje mi wymagany punkt – tu
maszerujemy nie wiedz c dok d i po co, cielemy łó ka jak złoto, zmywamy latryny, t sknimy
za przepustk , odpowiadamy: tak jest, a tak e oddajemy honory według zalece regulaminów
napisanych w najrozmaitszych j zykach.
Rozumiemy paradoks, w jaki jeste my uwikłani: trzymamy w r ku bro , gdy ludzie marz
o wiecie bez jednego karabinu. Wiemy i to, e stoimy pod ró nymi sztandarami. e dziel nas
granice i systemy i e dlatego wła nie nie mo e by mi dzy nami braterstwa, cho wspólna jest
nasza koszarowa egzystencja, jednaka konieczno posłuchu, ten sam obowi zek, jaki nakłada
mundur.
Rano wychodzili my na plac wicze . Znajdował si na du ej polanie doszcz tnie zrytej
przez starsze roczniki zdobywaj ce tu umiej tno ci saperskie. My my te orali t polan
pracowicie. Zbrylona ziemia nie chciała ust powa i musieli my zanurza w niej dła kilofów.
Z trudem formowali my lini okopów. Zanim jednak przyst pili my do tego dzieła, nale ało
wybra stanowisko.
Ten, któremu powierzono rol , wyst pił i paln ł bez namysłu:
– Nasza linia obrony przebiega b dzie od tego krzaka do tego pie ka.
Podobał si nam wybór. S dzili my, e było to najdogodniejsze miejsce do przyj cia walki.
Ale porucznik był zgorszony.
– Dajcie spokój – powiedział – tak nie wolno robi . Trzeba przepełza t lini na p pku, metr
po metrze. Nie mo na sta – przecie nieprzyjaciel strzela. Rw si pociski, gin ludzie.
Wyobra cie to sobie – apelował.
Otó wła nie to si nam nie mie ciło w głowie. Ani wtedy, ani nigdy potem. Nie umieli my
sobie wyobrazi wojny. Spogl dali my wokół: szumiał las, wiatr miotał białym puchem, na
polanie była cisza, a na jej dnie chrz cili my butami w niegu. Nasza wyobra nia nie mogła
zrodzi adnego obrazu grozy i zmaga . Nie byli my w stanie wywoła bodaj mglistej wizji:
zbiorowy mord, zgrzyt bagnetu o ko , ludzkie strz py w kału y lepkiej krwi. Widzieli my tylko
las, polan i nieg. Nic wi cej.
Czy to było lenistwo my li? Szczególna bierno , przem czenie i apatia? Szukam
wytłumaczenia, poniewa mnie samego to zastanawia. By mo e odezwał si w nas wówczas
jaki odruchowy protest przeciw umieszczaniu w tym krajobrazie panoramy wojny. Jaki
biologiczny opór przed ujrzeniem siebie – cho by w my lach – z przestrzelon czaszk , z par
urwanych nóg. S dz jednak, e ów brak wyobra ni wojskowej brał si z pewnej niewiary
w mo liwo zaistnienia sytuacji, jak porucznik chciał przedstawi . W skryto ci pos dzali my
go o pewn naiwno . W naszym przekonaniu – a wynie li my je z lektur polityków i uczonych
– w wypadku konfliktu wiatu grozi zagłada. Mo e nast pi unicestwienie totalne, niemal
kosmiczne. Tego równie nie mogli my sobie wyobrazi , ale pozbawieni wiedzy cisłej snuli my
Kiedy wyobra nia wyrwała si poza ni , stawali my si znowu ka dy kim innym i – boj si
tych słów – wzajemnie sobie obcy. Ten wiat zewn trzny, który nas ukształtował i który miał
znowu nas przyj , przedstawiał nam si – prawem kontrastu do wojskowej sztampy – jako
planeta o niesłychanym bogactwie krajobrazów, barw, d wi ków i zapachów. Tam było ycie
takie, jakie ka dy z nas dla siebie pojmował: rado i smutek, deszcze i sło ce, tramwaj, sputnik,
pierwsze przebi niegi, etiuda Szopena, kobieta w łó ku, film „Cena strachu”, Utrillo z białego
okresu, wiartka czystej duszkiem, spacer z dzieckiem, lato obrodzi mi pszenica, biust
Lollobrigidy albo Hanki, Kry ki czy Stefy, rozstania i powroty, Berlin, plany Nasera, pralka, spór
z dyrektorem, całkiem porz dne buty za 340, zazdro , dyplom in yniera, mier wujka, wanna
z ciepł wod , premia na Barburk , kufel piwa, znowu jeste moja, Słownik Wyrazów Obcych –
II wydanie, człowiek przechodz cy ulic .
Ten wiat poci gał nas albo oburzał, ale wszystko było w nim odczuwalne, miało swoj
wła ciwo , z któr niejako mogli my wchodzi w zwi zki stwarzaj c nowe warto ci albo
zmieniaj c charakter istniej cych. Wszystko tam pulsowało, zmieniało swoje poło enie,
podlegało wiecznemu prawu ruchu i działania. Było tam wiele wiatła, za którym tak t sknili my
skazani na pos pny cie lasu. Wiele pragnie i wiele zaspokoje , pokus i rozczarowa –
wszystkiego, co składa si na ycie, jakie wiadomie albo mimowolnie zostało nam dane.
Uciekaj c razem do tego wiata, ju wiedzieli my, jak on nas zró nicuje. Odruchowo
spogl dali my po sobie: ten b dzie znowu chłopem, a ten in ynierem, tamten szefem, a inny
wo nym. Kiedy si znowu spotkamy? I w jakiej sytuacji?
Byli my przyjaciółmi. Zawarli my przymierze w trudnej szkole. T pili my w sobie zło
i nieraz operacja ta była dojmuj co bolesna. Nie mo na było y poza kolektywem. Ale wej do
niego znaczyło wnie jak warto , co , co by wzbogacało innych, co by było przydatne, wiat
poza granic lasu kusił, ale pisane nam było bytowa po ród pni, pod zielon kopuł gał zi,
i musieli my t egzystencj uczyni zno n i strawn .
Niekiedy stawali my si rozdra nieni. „Człowiek był wolny – powiadali my. – Mógł łazi ,
gdzie chciał i jak chciał. Po pracy czas nale ał do niego. Na całym wiecie czas nale y do ludzi.
Wszyscy mog wybiera , co z nim zrobi ”. „Nie wszyscy – zaprotestował kto nagle. – ołnierze
nie mog . Nigdzie”. Był wieczór i las n kany wichur zachowywał si niezno nie. Pomy leli my
o innych ołnierzach. O szeregowcach wszystkich armii wiata. O naszym Bo ymie, który w t
czarci noc miał wart , o Wani, który pucował teraz swój automat na Czukotce, o ołnierzach
Fidela Castro, którzy na pewno pij dzi na umór, bo pocili si nie na darmo. Pomy leli my
o indyjskich strzelcach stoj cych w kolejce do kotła i o rekrucie gha skim, kiedy szoruje
brzuchem bagno po komendzie: padnij.
To wła nie my – szeregowcy z całego wiata – wstajemy o jednej godzinie, gimnastykujemy
si pod wszystkimi stopniami szeroko ci geograficznej, strzelamy do figur trafiaj c lub pudłuj c,
Drzewa przeciw nam
Najpierw nie podobało nam si , ale potem przywykli my. Ju potem, kiedy tyle razy
otarli my r kawem ciepły pot, kiedy czy cili my buty, tak eby sło ce gasło z zazdro ci, kiedy
ryli my okopy, raz, dwa, trzy, kiedy były za nami te i jeszcze inne rzeczy, cały szale czy trening,
cała burzliwa metamorfoza, która jednego z drugim cywila przemienia w ołnierza, a serce
ro nie! A mimo to nie cieszyli my porucznika. „Wojsko – alił si przed spr onym szeregiem –
z takim wojskiem daleko by nie zaszedł”. Nigdy nie zwierzał si jednak, dok d to mianowicie
chciałby z nami dotrze . Ale wiedzieli my, e mówi retorycznie: nie było gdzie i .
Byli my otoczeni lasem. Ten las był niezmierzony, nieprzebyty, przepastny. Gdzie musiał
si ko czy , gdzie był jego skraj, ale my my do granicy drzew nigdy nie dotarli. Widzieli my
tylko las i mieszkali my na jego obszarze: w ceglanych koszarach, prawe skrzydło korytarzem do
samego ko ca. Nie lubili my drzew, ich zapachu, drapie nych gał zi i zdradliwych korzeni, ale
przede wszystkim nie lubili my ich niemal biurokratycznej oboj tno ci, kamiennie
niewzruszonego trwania, szyderczego lenistwa, w którym tkwiły, kiedy my – yj c od nich
znacznie krócej – musieli my traci czas na marsze dofrontowe, na czyszczenie broni i piewanie
piosenki „Płyneeeli po morzu i fali...” Drzewa były zawsze przeciw nam Przesłaniały sło ce
i str cały nieg za kołnierze. Myliły nam drog , a przeciwnikom pozwalały zgotowa zasadzk .
Tłukły gał ziami o szyb i huczały noc tak, e nawiedzały nas niespokojne sny. Przeklinali my
drzewa. Wi ziły nas w swym labiryncie i przesłaniały widok granicy, za któr zaczynał si
tamten wiat.
Mieli my wspólne zdanie o miejscu, w którym wypadło nam odbywa słu b . Rozkazy,
czynno ci, ubiór i nawet jedzenie upodabniały nas do siebie. wiadomi obowi zuj cej tu
jednolito ci wiedzieli my, e dotyczy ona nie tylko stroju, ale tak e gestów i słów, a mo e nawet
my li. Człowiek nie ubiera si w mundur dzieckiem. Ma ju za sob lata ycia, w których
nauczył si rzeczy dobrych i złych, m drych i idiotycznych. Ka dy nauczył si i czego innego,
i w ró nym stopniu. Nabył przy tym rozlicznych przyzwyczaje , nawyków, manier. Wszystko to
składa si na jego indywidualno dodatni lub ujemn , wybitn czy miern . Człowiek ceni sobie
to, e jest inny od innych. A zwłaszcza lubi swoje przyzwyczajenia. Kiedy znajdzie si
w koszarach – musi si z nimi rozsta . Zrozumiałe, e czyni to z oci ganiem, e owo
pomniejszanie jest procesem dotkliwym i drastycznym.
Mieli my to za sob . Ze zdumieniem odkrywali my w sobie cechy, które powinny radowa
porucznika. „Co kładziesz si – mówił jeden drugiemu – przecie masz brudny karabin!”
Byli my ołnierzami – mówcie, co chcecie.
Ale ta nasza wspólnota my li, odruchów i nastrojów rozpadała si na granicy le nego wiata.
który zabrałby legitymacj i posłał do szkoły, albo chciał dwadzie cia złotych, a oni nie mieli
razem wi cej jak pi . A potem dziewczyna mówiła: – Musimy ju i – ale nie wstawała
z ławki, mówiła: – No chod , bo ju pó no – i przytulała si jeszcze bardziej, a on zapytał: –
Wiesz, jak si całuj motyle? – i przysun ł swoje rz sy do jej policzka, i zacz ł nimi szybko
porusza , co musiało j łaskota , bo si miała.
By mo e spotykał j jeszcze cz sto, ale w naszej wyobra ni ten naiwny i banalny obraz był
jedynym i ostatnim, a potem widzieli my ju tylko to, czego nie chcieliby my nigdy widzie ,
nigdy, a po ostatni dzie naszego ycia.
A kiedy odepchn li my od siebie t drug , zł wizj , było nam znowu dobrze i wszystko nas
cieszyło: ogie , zapach rozgniecionej trawy, to, e wyschły koszule, sen ziemi, smak papierosów,
las, wypocz te nogi, pył gwiezdny, ycie – ycie najbardziej.
W ko cu poszli my dalej. Spotkał nas wit. Ogrzało nas sło ce. My my szli. Gi ły nam si
nogi, dr twiały ramiona, puchły r ce, ale przecie donie li my na cmentarz, do grobu – tej
ostatniej naszej przystani na wiecie, do której raz tylko zawijamy, nigdy ju z niej nie
wypływaj c – tego Stefana Kanika – lat 18 – zabitego w tragicznym wypadku – przy odstrzale –
przez brył w gla.
gromadk czuli my, jak poprzez ot pienie, senno i wyczerpanie zaczyna przenika i wypełnia
nas wewn trzne ciepło. Pragn c go, byli my jednocze nie zaniepokojeni niebezpiecze stwem,
jakie niosło z sob . Cała konstrukcja, która motywowała potrzeb i celowo niezwykłego
wysiłku na rzecz kogo , kto ju nie istnieje – ta konstrukcja chwiała si teraz. Po co ta
szarpanina, ten trud, kiedy nadarza si wielka okazja? Poniewa ł czyli my si ze zmarłym tylko
poprzez odczucia negatywne, teraz poddawszy si nowemu nastrojowi mogli my zerwa ze
sztywnym tak absolutnie, e wszelki dalszy mozół konwojowania trumny wydawałby si nam
jawnym idiotyzmem, czym , co by nas tylko o mieszało.
Wo , który po incydencie z Jackiem pozostał chmurny i nie przył czył si do flirtów,
odci gn ł mnie na bok.
– B dzie le – szeptał – jeden z drugim pójd za kieck jak nic. A jak kogo zabraknie – nie
pod wigniemy. Mo e by głupia draka.
Z tego oddalenia, niemal dotykaj c łydkami cian trumny, obserwowali my scen na
polance. Na pewno pójdzie Gruber. Kostarski, Pluta – nie. A Jacek? Oto znak zapytania. Z gruntu
nie miały chłopak, który nie zacznie, dopóki nie zacznie dziewczyna, speszy si jej pierwsz
odmow , ust pi przed jej pierwszym „nie”. Maj c przez to niewiele okazji chwyta mocno ka d ,
która mu si nadarzy.
– Jacek pójdzie na mur beton – powiedział Wo .
– Chod do ognia – odparłem – nic tu nie wymy limy.
Wrócili my. Pluta dorzucił drewien. „Pami tasz, była jesie ...” – piewały dziewcz ta.
Czuli my si dobrze, ale zarazem nieswojo. O trumnie nie pisn ł nikt słowem, ale ta trumna stała.
Ró nili my si od dziewcz t wiadomo ci jej istnienia, jej parali uj cego uczestnictwa.
Stefan Kanik, lat 18. Kto , kogo tu brak i kto w tym samym momencie jest najbardziej
obecny. Wystarczy wyci gn r k , aby obj dziewczyn , ale wystarczy tak e przej kilka
kroków, aby pochyli si nad trumn , a mi dzy tym, co jest najpi kniejszym yciem, a tym, co
jest najokrutniejsz mierci – jeste my my.
Był nam nie znany ten sztywny i dlatego łatwo mogli my go sobie uto samia z ka dym
chłopakiem, jakiego kiedykolwiek zdarzyło si spotka na wiecie. Tak, to był ten, ten na pewno.
Stał w oknie, w rozpi tej kraciastej koszuli, spogl daj c na jad ce samochody, słuchaj c pogwaru
rozmów, patrz c na przechodz ce dziewczyny, którym wiatr rozwiewał bombiaste spódnice,
odsłaniaj c biel wysztywnionych halek, tak skrochmalonych, e mo na je stawia na podłodze
jak chochoły. A potem wyszedł na ulic i spotkał swoj dziewczyn , i szedł z ni kupuj c jej
dropsy i najdro sz lemoniad „Murzynek”, a potem ona kupowała mu truskawki i byli na filmie
„Wakacje z Monik ”, gdzie aktorka o trudnym nazwisku rozbiera si przed aktorem o trudnym
nazwisku, czego jego dziewczyna nie zrobiła przy nim ani razu. A potem całował j w parku
wypatruj c k tem oka zza jej głowy i jej niedbale rozrzuconych włosów, czy nie idzie milicjant,
si trumna.
– Trzeba odsun mebel, bo zacznie si podpieka i cuchn – powiedział Wo .
Postawili my trumn nieco dalej, w krzakach, a Pluta nałamał gał zi i okrył j szczelnie.
Siedzieli my przy ognisku oddychaj c jeszcze ci ko, pokonuj c napór snu i uczucia
niesamowito ci, pra c si w cieple i rozkoszuj c si tym cudownie wyczarowanym z ciemno ci
widokiem wiatła. Zapadali my w stan bezwładu, opuszczenia, dr twoty. Noc zamykała nas
w celi odci tej od wiata, od innych istnie , od nadziei.
Wła nie w tym momencie usłyszeli my wysoki, przera liwy szept Wi ni:
– Cicho! Co idzie!
Nagły, nie do wytrzymania skurcz strachu. Lodowate szpilki wchodz w plecy. Mimowolnie
kierujemy wzrok w krzaki, w stron trumny. Jacek nie wytrzymuje: przywiera głow do trawy
i wyczerpany, głodny snu, dotkni ty atakiem przera enia, zaczyna szlocha . To przywraca nam
przytomno . Pierwszy odzyskuje j Wo , dopada Jacka, szarpie nim i zaczyna go tłuc. Bije
strasznie, a szloch chłopaka przechodzi w j k, w przeci głe, niskie westchnienia. Wo odst puje
wreszcie, opiera si o pie drzewa, nawi zuje but.
Tymczasem głosy wyłowione przez Wi ni staj si wyra ne, zbli aj si do nas. Słycha
urywek melodii, miech, pokrzykiwanie. Nasłuchujemy. W ród tej pustyni mroku nasza
karawana odnajduje ludzki lad! Głosy s ju zupełnie blisko. Wreszcie wida i sylwetki. Dwie,
trzy, pi .
To jakie dziewcz ta. Sze , siedem.
Osiem dziewcz t.
Po pierwszych obawach i wahaniach – zostały. W miar jak zawi zywała si rozmowa,
zacz ły przysiada koło ognia, przy nas, tak blisko, e wystarczyło wyci gn r ce, by je
obejmowa . Było nam dobrze. Po tym wszystkim, co mieli my za sob , po dniu ci kiej jazdy,
wyka czaj cego marszu, targania nerwów, po tym wszystkim, a mo e wła nie wbrew temu –
było nam dobrze.
– Te z wycieczki? – pytały nas.
– Te – kłamał Gruber. – Pi kny wieczór, co?
– Pi kny. Po prostu go prze ywam. Jak ka dy.
– Nie ka dy – powiedział Gruber. – S tacy, którzy go nie prze yj teraz ani potem. Nigdy.
Patrzyli my na dziewcz ta. W kolorowych sukienkach, z nagimi ramionami, niade od
sło ca, a teraz w blasku płomienia na przemian złote i brunatne, o spojrzeniach na oko
oboj tnych, ale przecie wyzywaj cych i czujnych zarazem, dost pne i nieosi galne, patrzyły na
smu cy si ogie , najwyra niej poddaj c si temu dziwnemu i nieco poga skiemu nastrojowi,
jaki wywołuje w ludziach ognisko palone noc w lesie. Spogl daj c na nieoczekiwanie przybył
Kant skrzyni, ostry i twardy, wgniata si w mi nie barku. Od szosy skr cili my w le n drog ,
idziemy skrótem, niemal nad brzegiem jeziora. Po godzinie nie uszli my wi cej jak trzy
kilometry.
– Jak to jest? – zastanawia si Wi nia. – Kto ginie i zamiast i do piachu, kr ci si po ziemi
i m czy innych. Mało tego. Oni si m cz , eby on mógł si kr ci . Jak to jest?
– Gdzie pisało – powiada Jacek – e w wojn , w Rosji, na polach bitew, kiedy topniał nieg,
ukazywały si stercz ce w gór r ce. Jechałe drog i widziałe tylko nieg i te r ce. Masz
poj cie: tylko to. Człowiek, jak si sko czy, nie chce zej drugim z oczu. To ludzie go chowaj
przed swoim wzrokiem.
eby mie wi ty spokój, chowaj go. Sam by si im nie usun ł.
– Tak jak ten nasz – mówi Wo . – On by z nami szedł po całym wiecie. Tylko go wzi .
Nawet my l , e mo na by si przyzwyczai .
– I pewnie – drwi z tyłu Gruber – zawsze ka dy sobie we mie co niepotrzebnego na kark.
Jeden karier , drugi króliki, trzeci on . To my mo emy jego.
– Nie mów o nim le, bo ci kopnie w ucho – ostrzega Wo .
– Nie b dzie taki gro ny – uspokaja si Gruber. – Cały czas jest grzeczny. Pewnie był równy.
Ale wła ciwie nie wiemy, jaki naprawd był. aden z nas nie ogl dał go na oczy. Stefan
Kanik, lat 18, zgin ł w wypadku. Nic wi cej. Teraz mo emy te doda , e wa ył jakie 60 kilo.
Młody, szczupły chłopak. Reszta jest tajemnic . Jest domysłem. I oto ta zagadka, która obrała tak
niewidomy i nieznany kształt, ten obcy, ten sztywny, włada szóstk ywych, zagarnia ich my li,
wycie cza ich ciała i w chłodnym, nieprzeniknionym milczeniu przyjmuje składan mu danin
wyrzeczenia, uległo ci, dobrowolnej zgody na tak dziwacznie uformowany los.
– Jak był równy, to nie szkodzi tyra – stwierdza Wo – a jak aplegier, to go zaraz do wody.
Jakim był! Czy mo na ustali takie fakty? Tak, na pewno! Tragamy go chyba pi ty kilometr
i utoczyli my ju beczk potu. W ten szcz tek zainwestowali my wi c mas trudu, nerwów,
spokoju. Ten wysiłek, ta nasza cz stka przechodzi na sztywnego, podnosi jego walor w naszych
oczach, jednoczy nas z nim, brata poprzez granic ycia i mierci. Ust puje wzajemna obco .
Staje si nasz. Nie chlu niemy go do wody. Skazani na coraz dotkliwiej odczuwany ci ar,
b dziemy wypełnia dalej, a do zupełnego ko ca, swoj misj .
Las podchodzi nad brzeg jeziora. Jest mała polanka. Wo zarz dza odpoczynek i zaczyna
robi ognisko.
Zaraz strzela płomie zuchwale i swawolnie. Rozsiedli my si naokoło, ci gaj c mokre,
kwa no pachn ce koszule. W rozedrganym, pulsuj cym blasku widzieli my swoje twarze zalane
potem, swoje nagie, wilgotne torsy i podbiegłe krwi obrz ki na barkach. Z ogniska
koncentrycznymi falami rozchodził si ar. Musieli my si cofn . Teraz najbli ej ognia znalazła
– No i co – zagaduje znowu Ziej – pimy? A co z tamtym?
Nieładnie, e przypomina. Sen ugodzony tym pytaniem stygnie, cofa si . Le ymy w udr ce
zm czenia, a teraz tak e niepokoju i niepewno ci, zapatrzeni t po w niebo, którym przepływa
srebrna ławica gwiazd. Mamy co postanowi .
Mówi Wo :
– Zostaniemy do rana. Rano który pójdzie do miasta, sprowadzi traktor. Nie ma si co
pieszy , nie piekarnia.
Mówi Jacek:
– Do rana nie mo na czeka . Lepiej to załatwi szybko, jak najszybciej.
Mówi Kostarski:
– Wiecie, jakby my go tak wzi li i zanie li? Chłopak był mikry, troch go zostało pod
w glem. Ci aru du ego nie ma. Do południa b dziemy kwit.
Ta my l jest szale cza, ale najlepsza! Nagi bary i taska . Jest wczesny wieczór, drogi nie
wi cej ni 15 kilometrów, oczywi cie, e doniesiemy. Zreszt nie tylko o to chodzi. Skurczeni na
kraw dzi rowu, odepchn wszy pierwsz pokus snu, czujemy z dojmuj c pewno ci , e
nieruchome czuwanie z trumn niemal nad głow , w ród wszechobecnego mroku, wobec
zdradliwego zaczajenia krzaków i głuchego milczenia horyzontów na ka dy nasz krzyk
i wezwanie, e to apatyczne, ale pełne m cz cego napi cia wyczekiwanie witu byłoby nie do
zniesienia. Ju lepiej i , lepiej go d wiga ! Przyj jak czynn postaw , porusza si , mówi ,
burzy cisz emanuj c od czarnej skrzyni, udowadnia wiatu i sobie, przede wszystkim sobie,
przynale no do królestwa ywych, w którym intruzem, obc i niepodobn ju do niczego
kreatur jest on, ten za rubowany, ten sztywny.
Zarazem te godz c si na wysiłek tragania upatrywali my w nim jak gdyby form ofiary
składanej zmarłemu na odczepnego, aby uwolnił nas od swojej obecno ci, natarczywej, okrutnej
i upartej.
Ci ko zaczyna si ten marsz z trumn na grzbiecie. wiat ogl dany z tej pozycji kurczy si
do małego wycinka: wahadło nóg poprzednika, czarny płat ziemi, wahadło własnych nóg. Maj c
wzrok uwi ziony w tym ubogim krajobrazie człowiek odruchowo wzywa na pomoc wyobra ni .
Tak, ciało jest sp tane, ale my l pozostaje wolna!
– Jakby teraz kto jechał i nas dojrzał, toby musiał nawia .
– Wiecie, jak si zacznie rusza – rzucamy i zje d amy.
– eby tylko nie było deszczu. Jak namoknie, to si zrobi ci ki.
Nie, deszczu nic nie zapowiada. Jest ciepły wieczór, niebo olbrzymie i czyste unosi si nad
u pion ziemi , wysyłaj c w przestrze cykania wierszczy i miarowy postuk naszych kroków.
– Siedemdziesi t trzy, siedemdziesi t cztery, siedemdziesi t pi – liczy kroki Kostarski.
Przy dwustu nast puje zmiana. Trzech przechodzi na lewo, trzech – na prawo. Potem na odwrót.
Sztywny
Szos p dzi samochód. Po ród zmierzchu renice lamp wypatruj mety. Tak, meta ju
blisko: Jeziorany, 20 km. Jeszcze pół godziny jazdy i koniec. Wóz ci gnie do celu, ale jest to
jazda na słowo honoru: stara maszyna nie wytrzymuje długiej trasy.
Na dnie ci arówki le y trumna.
Czarne pudło okala girlanda kaprawych aniołków. Najgorzej na wira ach: pudło przesuwa
si i mo e przygnie nogi tym, którzy siedz na burcie.
Szosa gnie si teraz w lepe zakr ty, podchodzi w gór . Motor wyje o kilka tonów wy ej,
potem zaczyna czka , zachłystuje si i ga nie. Znowu defekt. Z szoferki wychodzi umorusana
posta . To Ziej – kierowca. Wczołguje si pod wóz, szuka uszkodzenia. Z tego ukrycia oczernia
poroniony wiat. Spluwa, kiedy rozgrzany smar kapie mu na twarz. W ko cu wypełza na rodek
szosy, eby otrzepa si i powiedzie :
– Klops. Nie ruszy. Wolno pali .
Co tam pali . Nam chce si płaka !
Jeszcze dwa dni temu był l sk, kopalnia „Aleksandra-Maria”. Temat wymagał rozmowy
z kierownikiem hotelu robotniczego. Zastałem go w gabinecie, kiedy obja niał co sze ciu
młodym dryblasom. I ja si przysłuchałem.
Oto sprawa:
W czasie odstrzału osun ła si bryła w gla i przygniotła górnika. Ciało wydobyto, ale ju
doszcz tnie zmasakrowane. Nikt nie znał bli ej zabitego. Pracował w kopalni zaledwie 2
tygodnie. Ustalono personalia: nazwisko – Stefan Kanik, wiek – 18 lat. Ojciec mieszka
w Jezioranach, na Mazurach. Dyrekcja porozumiała si telefonicznie z tamtejsz Rad
Narodow . Okazuje si , e ojciec jest sparali owany, nie mo e przyjecha na pogrzeb. Pro ba
władz jeziora skich: czy nie mo na by przewie zwłok do miasteczka? Dyrekcja kopalni
wyra a zgod , daje samochód, poleca kierownikowi hotelu robotniczego znale sze ciu ludzi do
konwoju trumny.
To s ci wezwani.
Pi ciu godzi si , jeden odmawia: nie chce traci na zarobku. Powstaje luka. Czy mog jecha
na szóstego? Kierownik kr ci głow : redaktor w roli karawaniarza? Pierona, to ci afera!
Ta pusta szosa, ten wrak ci arówki, to powietrze bez smugi wiatru. Ta trumna. Ziej
wyciera szmat zaoliwione r ce.
– No i co? – pyta. – Mieli my by na wieczór. Le ymy na kraw dzi rowu, w trawie
poci gni tej patyn kurzu. Boli grzbiet, bol nogi, piek oczy. Sen wprasza si na kompana.
Ciepły, łasz cy, nachalny.
– pimy, chłopy – mówi mi kko Wi nia i kuli si w kł bek.
stary to dobry robotnik. W produkcji go chwal za pilno , za solidno , za fach. Stary nie pije,
roboty nie unika. A ona jest kobiet nad wyraz spokojn . Z niej gospodyni wielce zapobiegliwa.
Czysty dom, oprany, wymieciony. A chłopak te porz dny, adnych doniesie nie miał, adnych
zaj nie robił, chocia młody. Przecie to chłopak nieszcz liwy, ci ko chory. Powinien si
leczy , ale jak, skoro domu opu ci nie mo e, eby chroni matk . I matka domu nie opu ci,
eby dba o syna. A ojciec z domu nie pójdzie, bo to jego dom.
Wszystko to s dobrzy ludzie. Tu ich lubi , ceni , powa aj . Tylko je li ka de jest z osobna.
Bo jak si zejd , wtedy mo na si prze egna . Bo zaraz pachnie trupem. On zaczyna od
wyzwisk. Ty dziadówko, woła. Ja dziadówka? I kobieta wyjmuje z pudełka stare fotografie,
grzebie rozlatanymi palcami. Prosz , to mój ojciec. W wiklinowym fotelu siedzi starszy pan,
w saty, w solidnym garniturze, z okazałym krawatem. Wi c czy ja mog by dziadówka? Albo
mi mówi: Ty taka owaka. Panie, czy ja wygl dam? On mówi, e ja chc sobie szuka chłopów.
No, niech pan na mnie spojrzy. Wi c spojrzałem na t zniszczon , zrujnowan istot i musz
wam powiedzie , e musieliby cie dobrze szprycowa wasz wyobra ni , aby mógł pojawi si
w niej obraz tych chłopów, których ona by mogła sobie znale .
I tak od słowa do słowa, od tych słów do siekiery. Taka karuzela. Cała trójka zam cza si ,
wyniszcza, unicestwia. Nie maj o co i nie wiedz o co. Nawet niewa ny jest ten powód, którego
zreszt nie s w stanie poda . Wa ny jest ten styl ycia, do jakiego z wolna przywykli. Wszyscy
spełniaj swoj doniosł misj , pełn po wi cenia. Ojciec po wi ca wszystko dla nich, matka dla
syna, syn dla matki. Wszyscy musz y , bo jedno drugiemu jest potrzebne. Ojciec jest
przekonany, e gdyby nie on, tamci by z głodu pomarli. Matka jest pewna, e gdyby nie ona,
chłopak by szybko ywot w gru licy zako czył. Syn gł boko wierzy, e gdyby nie on, ojciec by
matk zatłukł na mier . Dlatego nie mog si rozej , rozjecha w trzy strony wiata. Wszyscy
s zwi zani na amen, na cał ziemsk egzystencj . Du o jest takich mał e stw, mówi mi
milicjant. Przewa nie w ród starszych. I powtarza zamy lony: Tak, du o. Przewa nie w ród
młodszych.
Nikt nie odejdzie
Nie chciałbym tam mieszka . Tam stoi stół nakryty kraciastym obrusem. Wi c przy tym stole
nie chciałbym wi cej siedzie . I s sztuczne kwiaty o nieugi tych drucianych łodygach. Tych
kwiatów nie chciałbym równie widzie . Za szafk stoi siekiera. Dali mi j do r ki, ebym
zobaczył, czy jest ci ka. Tak, jest ci ka. Tym ci arem siekiera zawisła nad trzema głowami.
Nad siw , drobn głow ojca. Nad gładkim włosem otoczon głow matki. Nad wyko czon
równym je em głow syna. Jak w nich nie ci nie, to we mnie ci nie, mówi ojciec. Ojciec to by
chciał syna zamkn . Matka to by chciała zamkn ojca. Ju najlepiej, eby z nami si co stało,
powiada syn. Wtedy ycie byłoby inne. Bo takie dalej ju nie mo e by .
...wi c jak przychodz , wtedy oni do mnie. Od razu gwałtu, od razu si rzucaj . Najgorszy
jest chłopak. Ja chciałem, eby on mi na stare lata grał. Kupiłem mu pianino, kupiłem akordeon.
Ale jemu nie muzyka w głowie, jemu wódka. My lałem, e sobie si d wieczorem – to on mi
pogra. A on mi chce gra , ale na ebrach. Ona tego chłopaka przeciw mnie podburza. Ona mówi:
Władziu, daj mu, eby wiedział! I ja tego nie mog wytrzyma . Kład si spa – to nie wiem, czy
wstan . Musz uwa a , eby silnie nie zasn , bo jak silnie zasn , to zrobi ze mn koniec.
...ale co on wygaduje. Ja wa yłam 87 kilo, a teraz wa 54. To on ze mn tak zrobił, mój
m . On najpierw nic, tylko chodzi i chodzi. A potem byle co i zaczyna nim trz
. Wtedy
z niego wylatuje krzyk. Tego krzyku ju si nie boj . Ale jak złapie co w r k , wtedy si boj .
Najgorzej, jak złapie siekier . Wszystko mo e mi zrobi . Jemu o nic nie chodzi, tylko o jakie
byle co. Ja ju wypłakałam oczy, moje r ce lataj – o – tak. I nie ma wyj cia. Tylko ten syn si
biedzi, ten syn mnie kocha.
...matki nie dam ruszy . Pan wybaczy, ale nie dam ruszy . Jak on do matki, to ja do niego.
Pan wybaczy, ale tak jest. On mówi, e ja lubi wypi ? Nie powiem, czasem wypi musz . Ja
jestem muzyk, gram na weselach. A muzyk jak nie wypije, to nie jest aden muzyk, pan
wybaczy. Zreszt mnie du o nie trzeba przy mojej gru licy. Ju po paru kieliszkach jestem miły.
A czasem wystarczy jeden kieliszek. Nawet po piwie jestem miły, pan wybaczy. Sk d mam
chorob ? Bo ojciec mnie wyp dzał spa do psiej budy. Widocznie z tego. Ale wszystko znios ,
ten gnój w płucach, to, e nie daje mi si uczy , to wszystko mog znie , ale matki nie dam
ruszy .
...ten dom znamy na pami . Stary ci gle do komisariatu lata, eby ich zamkn , bo go
zabij . Ale to on ich mo e zabi . My im mówili my, eby si uspokoili, e im milicja nakazuje
spokój. Ale skutku nie ma. Czy takich mał e stw jest du o? Tak, du o. Przewa nie w ród
starszych. Jedno kotłowanie, jedno piekło, tylko chodzi i rozdziela , bo złapa , to si złapi , ale
rozdzieli to nie maj siły. Du o takich mał e stw. Przewa nie w ród młodych.
Bierzemy ten wypadek z milicjantem z Piastowa pod wiatło i dziwimy si , jak to jest. Bo
Dopiero w tym roku spotkałem znowu Dank . Wszystko było jak przedtem. Chod ,
pojedziemy na Mazury – mówi do niej. Zgodziła si . A ja nie miałem grosza przy duszy.
Przypomniałem sobie o tej głowie. My l : Wezm j , opchn jakiemu ksi ulowi i przy okazji
wynajd met . I tak tu trafiłem.
A, dzisiaj jest niedziela. Deszcz pada, deszcz nie przestanie ju chyba nigdy pada . Powód .
Potop. Ludzie trac domy. Ci kie straty gospodarcze. Z okna hoteliku widz , jak mimo chlapy
wychodz na ulic mieszka cy miasteczka i od wi tnie ubrani krocz godnie w stron rynku, do
gospody albo do ko cioła. Ubieram si i wychodz . Niektóre twarze ju znam. Kłaniamy si
sobie. Reporter nie mo e na długo si ukry . Wi c nie przemykam si skrytymi przej ciami, ale
id ulic główn , ludn i pogr on w błocie.
Wchodz do ko cioła. W blaskach wiateł stoi drewniana rze ba, posta licznej dziewczyny.
Dzieło nie jest doko czone, ale twarz, głow , ramiona mistrz zd ył ju odda w szczegółach. S
to szczegóły najwy szej klasy. Ludzie podchodz , przykl kaj , zginaj grzbiety. A ja zadzieram
głow wysoko. Nie mog si napatrze .
le ała na kocu. Co chce stary podej , zaraz si cofa. Kusiło go, ale si trzymał. Patrzyłem si
czasem, to mnie miech brał. Nieraz wstawała i chciała do niego przyj , ale wtedy stary buch do
ko cioła. Taka zabawa jak w kotka i myszk . Szkoł to on z ni miał. Do rze biarza zagl dał
cz sto patrze , jak mu idzie robota. Siadał na ławce, przygl dał si i z pocz tku nic nie mówił.
Dopiero jak ten zacz ł obrabia twarz, stary wdał si z nim w dłu sze pogaw dki. Te
przychodziłem na t rze b popatrze i widziałem, co si wi ci. On rze bił Dank . Rze bił jej
twarz, szyj , ramiona. Dalej szły długie szaty, ale od góry to była Danka. Stary pytał, czy usta nie
s zbyt szerokie. Bo ona miała usta drobne, pełne, ale drobne. Czułem, e chciał, eby ta Maria
w ołtarzu była obrazem Danki. Ale przecie wprost powiedzie tego nie mógł.
A w mie cie ju szumi jak w ulu. Chłopaki lataj podpatrze , baby przychodz niby to si
modli . Ruch koło plebani wielki. I zaraz gadanie, plotki, domysły, co pan chcesz. Mnie te
ci gle zaczepiali: Micha , a co to za jedni? A ja im prawd mówiłem, bo człowiek jest głupi.
Poszło par bab z delegacj do proboszcza. Co im wytłumaczył, na par dni spokój. A potem
znowu to samo i jeszcze gorzej. Raz starego wezwali do kurii, a ten rze biarz pojechał akurat do
Białegostoku po dłuta. No i wtedy przyszły te zołzy.
Michała S. przy tym nie było. Pomagał potem odwie j do szpitala. Wrócił i opowiedział
wszystko jedynemu człowiekowi, który w mie cie przyja nił si z rze biarzem. Był to polonista
Józef T.
Józef T. (odwiedzam go o pó nej godzinie) mówi:
– Siedzieli my wieczorem. To było nad morzem kilka lat temu – powiedział do mnie
rze biarz. Szukałem tematu do pracy dyplomowej. Łaziłem na pla y, traciłem dni. Na pla y
łatwiej znale model ni w mie cie, ludzie s rozebrani. Nie spotkałem nic ciekawego. Kiedy
zaszedłem nad brzeg, miejsce było puste, rozci gni ta na piasku butwiała rybacka łód .
Podszedłem, za łodzi siedziała dziewczyna. Czy musi kolega stan akurat tu? – spytała. Gdyby
kole anka mogła si zobaczy , nie zadawałaby takich pyta – odparłem. Byli my bardzo młodzi,
wtedy obowi zywała ta forma. Po miesi cu Danka pojechała ze mn do Wrocławia, na moje
poddasze. Tu j rze biłem. Tytuły prac musiały mie swoj wymow , wi c rze b nazwałem
„Dziewczyna po pracy” i zawiozłem na wystaw . Wtedy jury j odrzuciło. Orzekli, e jest zbyt
sakralna. Byłem złamany, nie mogłem sobie znale miejsca. Godzinami le ałem na łó ku
w zupełnym zamroczeniu. Wreszcie wpadłem na zwariowany pomysł. Po yczyłem u dozorcy
wózek, zapakowałem rze b i jad do kurii biskupiej. Mówi im: Kupcie to, panowie, rzecz
nazywa si „Madonna oczekuj ca zwiastowania”. Naradzali si , w ko cu nie wzi li. Jest zbyt
socrealistyczna, tak mówi . Nie miałem ju sił, zawlokłem wózek nad Odr i łomem potłukłem
cały gips. Bo to był gips. Kiedy si opami tałem, zobaczyłem, e została jeszcze głowa rze by.
Chciałem j wrzuci do rzeki. Nie zrobiłem tego, wzi łem j ze sob . Przyniosłem do pracowni,
rzuciłem w k t.
– Pan w sprawie tej draki? – miał si , e mnie to interesuje. Zaczynało zmierzcha , deszcz
padał, okna ociekały wod . – Mo e zrobi herbaty? – zaproponował Michał.
– On przyjechał jeszcze w maju. Akurat przecinałem gał zie. Podchodzi m czyzna i pyta
o proboszcza. Nie miał wi cej jak trzydzie ci lat, ubrany w sweter, chustka naokoło szyi,
a w r ku trzyma pakunek. Zaprowadziłem go do kancelarii. Powiedział „dzie dobry”
i przedstawił si . Mówił, e jest rze biarzem z Wrocławia. Rozpakował papier, a tam była głowa
kobiety. Prosz spojrze , powiedział, to rze ba Marii w gipsie. Czy ksi dz by nie reflektował?
Nasz stary zacz ł to ogl da , brał do r ki, wa ył, ale potem mówi: Nie, e nie we mie. Tamten
wzi ł głow i pakuje j z powrotem, a stary ka e mu siada i zaczyna go wypytywa , gdzie si
uczył, co robił czy miał wystaw i takie detale. Wida spodobał si staremu, bo ten mówi: Wie
pan, tej Marii nie kupi , ale nasz ko ciółek był wiosn odnawiany, restaurowali my boczny
ołtarz, a tam brakuje rze by Marii Panny. Kiedy była, tylko robactwo tak j z arło, e si
rozsypała. Mo e by si pan tego podj ł? Ten mówi, e owszem, wi c poszli zobaczy na miejsce.
Rze biarz obliczał, obliczał i mówi: W porz dku, pi tysi cy i w porz dku. Na to stary – protest.
e nie ma forsy, remont wyczy cił mu kas i tyle nie da. Targuj si , a proboszcz zaczyna tak:
Zrobimy inaczej, mówi, mam tu domek dla ko cielnego, ale on mieszka w miasteczku, wi c
domek stoi pusty. Pan w nim zamieszka, ja prze ywi , a pan mi t rze b zrobi. Tu jest jezioro,
las, okolica pi kna. Rze biarz nie odzywa si , wida , e co kombinuje, a potem odpowiada:
Zgoda, prosz ksi dza, ale pod jednym warunkiem. Pracuj obecnie nad rze b , na której mi
bardzo zale y, i nie mog tej pracy przerwa . Robi t rze b z modela. Otó przystan na
propozycj , je li ksi dz pozwoli mi zamieszka tu z modelk . Stary si przestraszył: Tu, na
plebanii!? woła. Patrz na niego i widz , e ma pietra. Nie chciał, nie chciał, ale złasił si na fors
i wreszcie powiedział: Zgoda.
Przyjechali z pocz tkiem czerwca. Wtedy j zobaczyłem. To nie była kobieta, to był cud.
Zgrabna, liczna, jasne włosy. Przywitała si ze mn i mówi: Na imi mi Danka. A panu? Mnie
zatkało. W gardle dusi, w oczach lataj mi płatki, czuj , e skonam. Co wybełkotałem, ale zaraz
my l : Michał, dziwne rzeczy zaczn si u nas dzia . No i patrz pan – zgadłem.
Stary najpierw przed ni uciekał. Siedział u siebie, nie wychodził. A ona jakby była na pla y
– rozbiera si , koc na traw i opalanie. Od rana do wieczora ci gle w kostiumie. Wierz mi pan, na
ni to si człowiek bał patrze . Bo jak si patrzał, chciało mu si płaka , e jest takie nic, takie
zaplute zero i e mo e wy do ko ca wiata, a ona na niego nawet nie spojrzy. Ten rze biarz
chodził koło niej jak psiak. On j musiał kocha , musiał j kocha za wszystkich m czyzn,
którym tego nie było wolno. Chłop był z niego na poziomie, bardzo równy. Pomagałem mu
znale drzewo, ostrzyłem mu narz dzia, nieraz do miasta szedłem kupowa im wino. W zgodzie
yli my. Kiedy ju było drzewo, od razu zabrał si do roboty. R k miał pewn i ci ł miało, szło
mu to wprawnie. Wtedy stary zacz ł wychodzi z plebani. Kluczył mi dzy drzewami, a Danka
z ko cioła czym daje nam przykład. Nadmieniła tak e samo e my dajemy pieni dze na tac
dzieciom od ust odejmuj c a oni si pas eby mogli bezece stwa wyprawia . Miesi c ju
patrzymy na to e przyszedł kres naszej cierpliwo ci czy długo b dziemy cierpie te widoki
zaznaczała ob. Helena Krakowiak jeich dzieci niech diabeł wi ci i si prze egnała. Wy ej
wymieniona podkre liła e figur Matki Boskiej mo na było zakupi ze składkowych pieni dzy
a wtedy by nie było takiej obrazy moralno ci i rozpusty jakiej wiat nie widział. Nast pnie
pragn poda e przychodziły do mnie jeszcze inne obywatelki a to (tu szereg nazwisk)
przyznaj ce racj wy ej wymienionej która to obywatelka zapoddała my l aby przep dzi t
prostytutk jak si wyra ała bo kurwów nam na plebanii nie potrzeba co jeszcze powiedziała.
Wy ej wzmiankowane potwierdziły e innego wyj cia nie ma i ob. Helena Krakowiak wskazała
miejsce koło stra y na dzie wtorek 28 czerwiec na godzin 4 po południu eby da jeszcze
chłopom i dzieciom obiad oraz pozmywa i zamie ...”
Jeszcze tego dnia mówiłem z sekretarzem Komitetu Miejskiego. Siedział naprzeciw mnie,
wysoki, ylasty, garbił rozło yste ramiona. Pocierał czoło, zastanawiał si , zdania wygłaszał
powoli, z namysłem.
– Wiecie, towarzyszu, to przecie mogła by prowokacja.
– Z czyjej strony? – spytałem.
– Ze strony kleru. Kler takie rzeczy lubi robi , jak mu si nie patrzy na r ce.
Trwał przy tym zdaniu, nie dopuszczał innej wersji. Musiała to by prowokacja, powtarzał.
Nie znałem proboszcza, a on go znał. Proboszcz miał posuni cia, które były bardzo wymowne.
Wystarczyło je zanalizowa . Ich sens był jasny. Całkiem jasny.
Zmienili my temat. Nowy temat cieszył sekretarza i mnie. W miasteczku powstanie fabryka.
Ju kopi fundamenty, b d te budowa osiedle. Miasteczko rozrusza si , zagra nowym yciem.
Znajdzie swoje miejsce na gospodarczej mapie kraju. Ju dzisiaj jego przyszło rysuje si
obiecuj co. Przyrzekłem przyjecha na reporta . Podali my sobie r ce, znowu chodziłem
uliczkami, padał deszcz, woda szumiała w rynnach, ten chłopak w farmerach stał pod drzewkami
w rynku. To on zalecił mi spotkanie z ko cielnym, prowadził mnie przez dziury w płotach, przez
sienie i podwórza. Mieszkanie, do którego weszli my, było pełne łó ek i krzeseł, t pionych
w stołecznych pismach obrazów i wykpiwanych figurek. Dwóch m czyzn siedziało przy stole.
Jeden stary z r k na temblaku, a drugi blondyn, postawny i wysoki, jak si okazało – jego syn.
Stary wstał i wyszedł.
– Ojciec choruje – powiedział blondyn – r ka mu si jadzi i jadzi. Siedz tu, eby mu pomóc,
bo mamy te kawałek pola, ale tak si wyrywam do du ego miasta! – Michał S. jest ju po
wojsku, kiedy wrócił do domu, zmarł stary ko cielny i jego wzi to na zast pstwo. Innej pracy nie
mógł dosta , dopiero mo e jak zbuduj t fabryk . Zorientowałem si , e swoj funkcj traktuje
z przymru eniem oka, jest otrzaskany w wiecie i zmieni zawód przy pierwszej okazji.
powiem, ale tego niech pan nigdzie nie podaje, bo ze mn wtedy koniec. To była ona. Głowa,
twarz, posta – te samiusie kie. Wykapana. Ale wtedy ka da czuła takie przera enie, taki obł d,
e adna nie miała potwierdzi Sadowskiej. A Florkowa stoi i zasłania ciałem figur , i mówi: Po
moim trupie, po moim trupie. A dzie był, panie, pi kny, nie tak jak dzi , tylko w tym ko ciele
szaro, mrok, ci ki strach i krzyk tych kobiet. Sadowska wtedy w płacz, w zawodzenie, a my my
zacz ły ucieka na dwór. I co pan powie, wychodzimy, a tu od tego małego domku przy plebanii
idzie ta dziewczyna, Matko wi ta! Ja owszem, nie jestem zacofana na tle mody, byłam ju
w Sopotach i sama ubieram si łuptu-date. Ale przecie tego u nas nikt nie widział. A sam nasz
proboszcz to wykrzykiwał dawniej na zgorszenie, e a si trz sło. Siatkówki dla dziewcz t
zabronił. Sama nie wiem, co go teraz op tało. Id po rozum do głowy, ale nie wiem. No wi c ta
dziewczyna nadchodzi, a kostium ma, jak to si mówi, bikini. M czyzna kichnie i ju wszystko
zlatuje. Pan wie, kobiety nie lubi jedna o drugiej dobrze mówi , ale ja nie jestem zacofana
i przyznam, e ta dziewczyna była jak ró y p k. Za tak ka dy chłop pójdzie na m ki i katusze.
O Bo e, no i, prosz pana, kobiety j widz i dawaj sycze .
Jakby poszła dalej, to mo e nic by nie było, jakby spotkała nas innego dnia, to te mo e by
nic nie było, ale my my akurat wyszły z ko cioła i tam rozegrał si ten dramat, co ju
opowiedziałam, i ka da miała w sercu strach i gorycz i chciała si tego pozby . Dziewczyna
podeszła i spytała: Panie kogo szukaj ? Wtedy wysun ła si Maciaszkowa i mówi: Tak, ciebie,
zarazo! I łup j lask w głow , bo Maciaszkowa jest kulawa i nosi lask . A potem drugi raz jej
dolała i trzeci. Ja stan łam, panie, jak kamie , w oczach mi si zrobiło ciemno i my l : co tu
b dzie, co tu b dzie, a my li mi si tłuk w głowie, jak sroki w dziupli. One j lej , a ja ani drgn .
Potem jeszcze poszły do tego domku, szyby potłukły, graty wywlokły i połamały, cho graty
były proboszczowe. Na ten moment patrz , a idzie Micha , znaczy nasz ko cielny. Wołam to
babom, a one chodu. Ja za nimi. Ju powiedziałam na milicji, e interes mój tego wymaga, eby
zawsze i z lud mi. Zacofana nie jestem, ale i musiałam.
Posterunek milicji mie ci si równie w rynku, naprzeciw gospody. Łatwo st d widzie ,
w jakim stanie bywalcy opuszczaj lokal. Go cia mo na szybko przeprowadzi na drug stron
placu, gdzie pod kłódk trze wieje i odzyskuje równowag . Dy urny milicjant siedzi za barierk
i obserwuje rynek; mówi:
– Ogólnie, to tu jest spokój. Ale było jedno zaj cie. Takiego jeszcze u nas nie było.
– Wła nie – wtr cam – chodzi mi o szczegóły. – U miecha si niejasno, bo nie chciałby
mówi bez zgody kierownika. Po godzinie przerzucam teczk materiałów otrzyman od
kierownika posterunku. Kierownik pomaga mi ch tnie, proponuje nazwiska, podaje adresy.
Szperam w papierach rozrzuconych na biurku, coraz to nowe wyjmuj z teczki.
„...Nadmieniam e pierwsza przyszła do mnie ob. Helena Krakowiak moja s siadka, która
nadmieniła dosy ju tej obrazy zgorszenie idzie na okolic sam Pan Jezus wyp dzał lichwiarzy
– Zgadza si .
Weszli my do gospody. W jednej sali była restauracja” w drugiej kawiarnia. Dym wisiał
nisko, w szarych zwełnionych smugach. Kelner przyniósł wino.
– To co b dzie? – spytał chłopak. Zahaczyłem o t spraw z plebani . Mo e on co wie?
Mo e przy tym był?
– Nic z tych rzeczy – powiedział. – Jak przyci gn łem z Warszawy, to ju było po
wszystkim. Mowa jest krótka, za gadk nie płac . Opowiadali mi kole kowie, jak te baby tam
poszły. Ona jest teraz w szpitalu. Podobnie , e sztuka była nie z tej ziemi. Nogi jak sen,
wyprzedzenie, buzia, wszystko na swoim miejscu. Trafiaj si takie, tylko trzeba wykapowa . Ja
sam poderwałem jedn na wiosn . Jezuniu, jaka słodka! Ze niadeckich, zna pan ulic ? Chodz
tam do technikum. Troch dzieciak, 16 na liczniku, ale ostrzelana, szkoda słów. Człowiek, jak
ma czas to jest korba, ale co, kiedy p dz do nauki, nie daje rady długo si miga . T afer za
bardzo si pan nie przejmuj. Szkoda tylko tej niu ki. Ale ludzie nie maj tu orientu. Co si
dziwi .
Doradził mi: – Pogadaj pan z szefow restauranu. Ona jest oblatana.
Poszedł i przyprowadził kobiet . Była to t ga niewiasta, ubrana z przesadn , nieopanowan
elegancj . Twarz miała zarzucon pudrem, ró em i szmink . Usiadła, oparła si łokciami o stolik,
palce wsun ła we włosy.
– Owszem, poszłam – mówiła – interes ode mnie tego wymaga. Prywatnie bym nie poszła,
ale musiałam dla interesu. Je libym si sprzeciwiła, kobiety zabroniłyby przychodzi m om do
mojej restauracji. Wtedy trac klientów, a zabiera ich hotel miejski. Hotel te ma restauracj . To
jak si one zacz ły zbiera przed domem, co teraz buduj koło stra y, zostawiłam w lokalu m a,
a sama poszłam. Najpierw było uplanowane, eby porwa proboszcza, ale jego nie było, bo
zawezwali go do kurii. Wtedy która krzykn ła, eby i do ko cioła i tam Boga prosi , aby nie
pom cił si na nas za t zniewag , jak w jego domu wi tym wyczyniaj . Kiedy weszły my, pan
widział ju ko ciół? – na rodku stała ta figura, a pełno wiórów naokoło, bo ona jest z drzewa,
a jeszcze niegotowa. To wszystkie ukl kły my, ale stara Sadowska zerwała si i w krzyk:
Por ba j , por ba i spali . Niech zejdzie nam z oczu – tak krzyczała. I biegnie do tej figury,
a tam le ały ró ne młotki i takie dłutka i siekierka, to ona łaps za siekier i zamachn ła si ,
a mnie si zimno zrobiło. Raz uderzyła, ale doleciała Florkowa, matka tego, co w młynie pracuje,
i łapie Sadowsk za r k i mówi: – Rzu te siekier , nie wa si nawet dotyka figury, bo ona jest
wi ta. A Sadowska krzyczy: – wi ta? To dziwka – nie wi ta. Powiedziała jeszcze gorzej, ale
nie b d powtarza , pan sam wie. A Florkowa znowu do niej. Nie blu nij, bo ci piekło po re
i nas, co na to pozwalamy. To znowu Sadowska obraca si w nasz stron , a my, panie,
wszystkie kl czymy i ze strachu mamy ołowiane nogi, i woła: Patrzcie, kobiety, nie b d cie lepe
i patrzcie, czy to nie jest ta dziwka, przecie to ona, niech mnie ziemia skryje, e to ona. Ja panu
Danka
Andrzejowi Berkowiczowi
Zacz łem od plebani. Stukałem do masywnych drzwi. Zgrzytał zamek, chrz ciły klucze,
wreszcie drgn ła klamka. Z mroku sieni wypłyn ł i znieruchomiał owal czujnej twarzy.
– Chciałem mówi z proboszczem.
– Pan?
– Jestem z prasy, a przyjechałem...
– Domy lam si , oczywi cie. Rozumiem. Niestety, ksi dza proboszcza nie ma. Robi zawód,
prawda? Liczył pan na co pikantnego? Mój Bo e, gdyby to było zabawne.
– Kiedy b dzie proboszcz?
– Och, to nie zale y ani od pana, ani ode mnie. O tym zadecyduj inni. Darujmy sobie
domysły.
Twarz ukryła si w mroku, klucz znowu zachrz cił, zamek znowu zazgrzytał. Parafia stała
na ko cu uliczki, bior cej pocz tek w rynku. Stała blisko jeziora, w obłoku klonów i d bów,
pi trowa, o prostej zdawkowej architekturze. Obok, ponad szczyty drzew, wynosiła si wie a
ko cioła z galeryjk i dzwonem. Dalej, ale jeszcze w obr bie plebanii, przycupn ł domek, mała
kolorowa chatka. Chyba oni tam mieszkali – pomy lałem. Podszedłem bli ej, zobaczy , czy
szyby w domku s wybite. Tak, były wybite.
Zawróciłem do miasteczka. Zmilcz jego nazw , a reporta wyja ni dlaczego. Le y ono
w północnej cz ci Białostocczyzny i nie ma człowieka, który by przynajmniej raz w swoim
yciu nie ogl dał jednego ze stu takich miasteczek. Nie ró ni si one niczym. Maj senne
twarze, całe w liszajach zacieków i bruzdach sp kanych murów, a kiedy kto przechodzi
rynkiem, odnosi wra enie, e wszystko przygl da mu si spod przymru onych powiek
nieruchomo, natr tnie.
Rynek jest brukowany, prostok tny i pusty. Pada deszcz. Cały lipiec ocieka deszczem, ludzie
przestaj wierzy w lato. I miasteczko ocieka deszczem, dachy, uliczki, chodniki. Kilka drzewek
rosn cych na rynku te ocieka deszczem. Pod tymi drzewkami stoi chłopak. Ma kurtk w szerok
krat , autentyczne farmery i znoszone trampki. Stoi tak, bez sensu i nadziei, dla samego faktu
stania, aby dalej, byle prze y , typowy stojak spod CDT, dla którego stanie jest form
egzystencji, stylem ycia, poz i rozrywk .
Spytałem go:
– Kolega st d?
– Teraz nie, teraz z Warszawy.
– A tu na wakacjach?
zewn trznym torze. Wie, e ci, których opasuje swoim lotem, coraz bardziej decyduj .
– Dziwne, ale przyznaj , e to, co robi , jest dobre. Tworz rzeczy, które wa . S cenni. Na
ich prac czekaj ludzie. Bez tego, co daj wiatu, nikt ju nie wyobra a sobie ycia. Maj
wyczucie konkretu, a co si jeszcze liczy, kiedy wszystko inne przecieka człowiekowi przez
palce?
Tym samym gapa wydaje na siebie wyrok. Nosi jakie pi tno degradacji. Komu przydatne s
jego rozterki? Gdzie jest audytorium, które wysłucha jego strapie ? Ludzie – stwierdza –
pogr eni w odm cie drobiazgowych kłopotów nie s w stanie przebi si na powierzchni
i zaczerpn oddechu. Unosz ich pr dy, wchłaniaj wiry.
– Przesadzasz, gapa – spieram si . – A ta przesada ci ze re. Zostanie z ciebie wiór.
Ale ja te przesadzam: gapa si uchowa. Miło jest spotka takiego człowieka, cho to
uci liwy kompan. Ci gnie nas z miejsca w g sty opar m drkowania, zmuszaj c odr twiały
mózg do wi kszej ruchliwo ci. Ale przynajmniej od wie amy si po serii pustynnie jałowych
pogaduszek, w których bezwiedny wysiłek jest nacelowany jak gdyby wył cznie na to, aby
w ród stu słów nie przemkn ła si adna my l.
Jest to na pewno niemodny osobnik. Nie stosuje diety-cud, nie czyta powie ci „Czar twoich
kółek” w odcinkach, nie odkłada nawet na hulajnog . Zadr czaj go kwestie, o których istnieniu
nic nie wie jego rodowisko. Jest kim za szyb : wida twarz, poruszenia, ale nie słycha jego
głosu. Zostaje wi c sam i samotno parali uje jego wol . Gapa jest pełen energii, ale
przechowywanej w stanie zamro enia. Ma poczucie, e powinien co zrobi , i nie wie co. Kiedy
zdaje mu si , e wie – wyrasta pytanie: czy warto? Rezygnuje, macha r k .
Wraca do domu. Zapala radio. Czyta jakie wiersze, rzuca. Bierze Dostojewskiego.
(Zastanawia si nad zdaniem: „Wydawało mi si , e dr czy go jaka my l, której sam nie mo e
sobie u wiadomi ”). Zapala papierosa.
Eartha Kitt piewa C’est si bon.
Gapi si przez okno. Kiedy naucz si leczy raka? Dzieci rzucaj piłk . Parzy herbat . Jutro
zmieniaj filmy.
Eartha Kitt piewa Let’s do it.
Czyta: „Było w tej naturze wiele pi knych porywów i szlachetnych zamiarów; lecz wszystko
w niej ci gle szukało równowagi, której nie znajdowała, wszystko było chaotyczne, faluj ce,
niespokojne”. To Liza – my li. Znowu wychodzi na ulic . Kogo spotyka. Rozmawiaj . Mijaj
godziny. Nic nie widzi. Marzenie.
To wszystko.
a potem rozej cie. Misiek uczy w szkole, oni pracuj w przemy le. Nie wszyscy cz
ma posady
w administracji. To zreszt nie gra roli. Istotne s ewolucje. Jemu obsiadła głow sfora
uczniaków. Hała liwi, płytcy, plazmowaci. Parskaj przy lekturze Wielkiej Improwizacji.
Przypadkowo podsłuchuje rozmow swoich uczennic: „Ty głupia, rób to na stoj co. Nie
zajdziesz”. ycie wymaga nieustannej ofiary – przerywa wykład, bo widzi, e klasa rozwi zuje
krzy ówk .
Czuje, e si zgubił. Dlaczego? I w którym momencie? Zaczyna szuka odpowiedzi. Nie
w ludziach: uwa a, e s lepi. Ufa ksi kom. Uprawia wielogodzinne lektury. Moli si
w bibliotekach. Du o tytułów i coraz wi cej pyta . Ale te wyprawy poci gaj , ta w drówka po
zmrokach pachnie przygod . Co kryje si za zakr tem tej tezy? Jakie przepa ci odsłoni ta
stronica? Trzeba by ostro nym: grunt jest grz ski.
Jego przyjaciele st paj w tym czasie po twardej glebie. Maj magiczn formuł : du e A.
Du e A – to symbol amortyzatora. Wi c w tym zamyka si program: y bez wstrz sów. Nie
wystawia ciała na zdradliwe przeci gi. Snu szczelny kokon.
Ju wiemy, e pracuj . Na ogół s to zdolne typy.
Fachowcy zorientowani w nowinkach ze swej bran y, przeczuwaj cy jej wielkie
perspektywy. Na boisku piłkarzy dzieli si na tych, co maj ci g na bramk , i tych, którzy pl cz
si po murawie. Oni maj wła nie ten instynktowny ci g na bramk . Misiek tylko si kr ci. Tłum
przegapia gap i chłonie wzrokiem zagrania tych pierwszych, obserwuje ich akcj . Tu mo e by
wynik! Ulubione powiedzenie Szeryka: „W sporcie liczy si tylko wynik. U nas te ”. Misiek
mówi, e czuje wtedy, jak oblewa si potem: na koncie ma same przegrane.
– Ty gapo – krzycz mu w twarz – ty przekl ta gapo. Gdzie ci nosi? Przył cz si : potrzebny
nam kaligraf.
Bierze jak partanin . Nawet mu si udaje. Potem to przestaje go bawi . Wyst puje ze
spółki. Bo tam ju jest spółka! Wspólne organizowanie projektów, podział pracy przy
wykonywaniu umów, wzajemne usługi i wiadczenia. Jest to autentyczny kolektyw, utrzymuje
gapa – zgrany i pr ny. Je li jest szansa zarobku, potrafi tyra jak mnisi. Je li nale y odło y –
b d głodowa bez wahania. Pokorni niewolnicy swoich pasji, zoboj tniali na wszystko, czego
nie maj bezpo rednio przed oczami. Ich umysły osi gaj stan napi cia tylko ugodzone ostrog
namacalnej korzy ci. Poza tymi okresami tkwi w zupełnym rozpr eniu. Jest ono tak puste, e
osi gn wszy moment bezwładu s zaledwie zdolni wymienia błahe słowa, nigdy – istotne tre ci.
Nie znamy swoich j zyków – ubolewa Misiek.
A jednak pozostaje w kontakcie. Czy bawi go rola gapy? To, e uchodzi za sko czonego
patafiana? Nawet w jaki sposób jest powa any. Nie podzielaj c zapałów tego stadka, mo e na
nie pohuka , zadrwi z jego ci got. Gapa nie rozpycha si łokciami. Kr y wokół czołówki jak
wierny satelita, pozostaje w jej magnetycznym kr gu przyci gania, ale porusza si zawsze po
powiem – przepraszam – nie b d rozumieli tego słowa. Te twarze nie potrafi wyra a
wzrusze , te r ce nie znaj czułych odruchów. Sk d wiem? Odnosz takie wra enie. Nie
rozmawiałem przecie . Próbowałem wgry si w swoich. Nie potrafi . Pytali mnie, czy
czytałem Joe Alexa. Otó nie. Czytałem Reya, ale nigdy Joe Alexa. Triumfowali. No jasne, jak
kto zna Reya, czy mo e zrozumie obecne ycie? eby wiedzie , co jest teraz potrzebne
i wa ne, nie trzeba sobie zawraca głowy tym, co było kiedy . Kiedy – to znaczy dwa lata temu
i dalej. Czy dobrze trafiam?
Bo ja wiem?
Wysłuchałem, co mi mówił. Palił zapałki, gapił si w ogie . Wyka czał ostatnie pudełko,
kiedy wróciłem na jałowy szlak.
Spokojna głowa gapy.
W Warszawie na Ochocie mówi : gapy musz wysi
. Wiadomo, kim jest gapa. To dziwny
człowiek. yje jałowo, ci gle si chmurzy, nie czuje pasji ryzyka, n ka go kompleks
niemo no ci.
Stary „Pekin” na Grójeckiej ma swój dzie . Jego dwaj mieszka cy – Wilczy ski i Szeryk,
młodzi in ynierowie z TOS-u – nabyli „Fiata”. Teraz sposobi si do kampingowego rejsu na
Mazury. Pomijam tu kilka dodatkowych nazwisk. Bo samochód nie jest mann tylko dla
wła ciciela. Z pojazdu korzysta zawsze tłumek znajomych. Nabytek „Fiata” podniósł wi c
w oczach opinii nie tylko pozycj dwóch in ynierów, ale tak e kr gu ich przyjaciół. Nale y tam
i Misiek Molak.
Oto bierze udział w małej zakrapiance z okazji tej szarej pchełki, która teraz drzemie
w gara u, jeszcze nie dotarta. Rozmowa dotyczy opon, sałatek, taty z mam i skrzynki biegów.
Wielce ciekawa.
Misiek tr ca mnie:
– Chod . Spływamy. Na ulicy:
– Z nimi nie ma ycia. To talmudy ci zagrzebani w sanskrycie techniki. wiat si obraca
w rytmie czterotaktu, poruszany silnikiem na rop . Nie mog ju słucha .
Tworz si nowe elity – mówi pó niej. Je li dawniej ł czyły je d enia twórcze, to teraz tym
lepikiem jest zasada konsumpcji. Syci si , jak najwi cej syci si : iluzj , hazardem, p dem,
bezwładem. Piekielnie atrakcyjne hobby. Wszystko, co przeszkadza tej zabawie, jest podejrzane.
Oni nie s wcale tolerancyjni. Prawda – nie rzucaj na przeciwnika kl tw, ale za to jak go
mia d nieubłagan oboj tno ci !
Ten przeciwnik – to on. Precyzuje ró nic stanowisk, genealogi poró nienia: ko czyli jedn
szkoł , grali w jednej trampkarskiej dru ynie. Tworzyli komórk rozgał zionej w tej dzielnicy
paki Kosiorów. Potem on poszedł na uniwersytet, oni – na politechnik . Wynikły kwestie
zaanga owania politycznego: działa , markowa działanie czy nie wytyka nosa. Spory roku 56,
zaczyna od pocz tku. Ma ustalony zawód, prac , wiadom , nieefektown przyszło . Istnieje
w okre lonym rodowisku i jako człowiek ambitny, chciałby w nim zajmowa wyra niej
zaznaczon pozycj . yje w ród młodych. Chciałby im swoj przeszło wyprzedawa . Chciałby
imponowa , znaczy , by potrzebnym. Chciałby dalej jako poucza , uchodzi za wyroczni ,
poi spragnionych.
Czuje si młody. Wła ciwie dopiero teraz czułby si młody. Za powa ny był wtedy, nie
wybrykał si , nie nazgrywał. I lgnie do tych, którym młodo układa si na jego gust tak pysznie
beztrosko, bez wypruwania ył i zbawiania wiata.
A oni przyprawiaj mu brod .
Jest im nieprzydatny razem ze swoj zdolno ci mobilizacji natychmiastowej,
aktywizowania oboj tnych i porywania przykładem osobistym. Nawet gdyby objawili szczer
wol przepatrzenia tego, co St pik ma w magazynie, czy zrozumieliby istot , funkcj i kształt
zgromadzonych tam rzeczy? Czy chwyciliby sens jego wyja nie ? – Całymi miesi cami jadałem
raz na dzie – mówi St pik. – Nie było forsy? – pytaj z nudów. – Nawet była, ale kto miał czas
si tym zajmowa ? – tłumaczy. – Mógł, a nie jadł? – dziwi si .
Nie rozumiej , o co chodzi. Chyba pajacuje – my l .
Tak si wysilał, a co z tego ma? – pytał mnie ten na szlaku. – Nawet sobie telewizora nie
kupił. – Rozumowanie chłopaka jest poprawne, jest logiczne, nie zasługuje na dyskwalifikacj .
Tyle dałem z siebie, tyle samo idzie dla mnie – kalkuluje ten cwaniak. Jego wszystkie wyliczenia
sprowadzaj si do kwestii opłacalno ci. Przy czym ta opłacalno ma si wyrazi w kategoriach
materialnych, w nomenklaturze cyfry. Co St pik na to mo e odpowiedzie ? W najlepszym razie
podejrzewaj go o zarozumiało . Przechwala si bez pokrycia. Jak im udowodni, e s
w bł dzie?
Ani film, ani ksi ka nie utrwaliły losów pokolenia St pika. Nie zostały one opowiedziane.
Nawet gdyby ten chłopak ze szlaku pasjonował si przeszło ci , a nie przyszło ci , mógłby
pozna lepiej dzieje generacji Mickiewicza czy Wokulskiego ni swojego nauczyciela historii.
Tamci zostali zanotowani. St pik – nie.
O Wokulskim chłopak ze szlaku napisze wypracowanie na sze stron: jakim był. O St piku
potrafi powiedzie : lamus.
Nic wi cej.
A spotykaj si codziennie, rozmawiaj , mog stawia sobie pytania, wyszukiwa
odpowiedzi. Nie robi tego.
Po co?
– Bywam czasem w Warszawie – mówi – widz na ulicach, na rogach, grupki wyczekuj ce
czego , bo ja wiem czego? Albo widz ich, jak wchodz do tramwaju, do kina. Jest w ich
postawie, w zachowaniu co takiego, e si ich boj . Wol ich omin , zdaje mi si , e kiedy
jednak wyst puje kontra młodziakom jako zblokowana siła, co daje mu lepsz pozycj . Atrybuty
ciała – siwy włos, do wiadczenie, własne dzieci na uczelniach – s zarazem jego broni . Te
walory buduj jaki autorytet. Zawsze starszego w ko cu usłuchaj .
Ale St pik tylko formalnie nale y do ciała. Ma swoje krzesło w pokoju nauczycielskim,
swoje dy ury na korytarzu, wpisuje uwagi do dziennika. Ciało traktuje go pobła liwie: młodszy
kolega. Szczebelek ni ej. Wtr t z innej generacji. Pedagog na dotarciu.
Niewa ne – mówi St pik – o to mnie głowa nie boli. Chodzi o inn rzecz: nie mog si
dogada z młodziakami. Łatwiej mi si zrozumie ze starszym o pół wieku ni młodszym
o pi ciolatk .
St pik był na uczelni kozakiem nie z tej ziemi. Działacz cał g b . Zebraniował, naradował,
instruował. Krew w tym człowieku miała wysok temperatur . Nie rozkładał planowo sił.
Trwonił je rozrzutnie, spalał swoj energi , nie robił zapasów. ył w jakim transie, zatracał si
w robocie, koledzy go stopowali: nie szalej! Uło yli mu nagrobek:
Tu le ał Grzegorz St pik,
Lecz niedługo le ał.
Wyci gn li go z grobu,
By do pracy bie ał.
Uczył si nocami, sypiał w Zarz dzie na biurku, nie znał wakacji, robił zawrotne statystyki:
w tym miesi cu 54 zebrania! Lubili go za szczero , za solidno , za t nie tłumion ,
rozwibrowan pasj . Jadł byle co, ubierał si byle jak i p dził, mówił, tu wytyczał, tam wytyczał,
grał zawsze na wysokich tonach. Wy sze instancje doiły go jak mleczn krow . Jeszcze to zrób,
jeszcze tamto. Nie umiał odmawia . Wszystkie kl ski jego ycia brały si st d, e nie umiał
odmawia . Ładował na siebie nowe ci ary, nowe obowi zki i hajda z tym w gonitw , w wy cig,
w wieczny kołowrót, w obł d, zreszt sam St pik to był obł d!
– Teraz jestem nie ten – odzywa si i trach łebkiem o siark . – Nie mam tej iskry, tego bigla.
Ale wtedy! Pami tasz, jak to robili my w nocy t odpraw , jak zaczynali my akcj , jak si
waliło, jak potem ci gali my ludzi, jak ci, co nie chcieli, to my ich, jak, jak, jak – St pikowi
zapałki fruwaj w palcach, wywołuje tamte obrazy, o ywia je gestami swoich straszydlanych r k,
z ram wychodz postaci, poruszaj si , krocz , klaszcz , chłopom kład w głow , sobie kład
w głow . St pik kładzie komu , kto kładzie St pikowi, a potem razem sobie kład – i znowu:
obrazy, rozmowy, twarze, nazwiska. St pik to mówi, widzi, czuje, prze ywa, za du o wtedy
z siebie dał, eby to nie istniało w nim do dzi – trwałe, przygniataj ce, natarczywe.
No wi c lamus?. Tamte lata wypaliły go, wypompował si , spłukał. Wydał du o i nabył
du o. Ma cały skład do wiadcze , prze y , m dro ci. Ju nie znajdzie w sobie tyle energii, eby
Lamus
Szlak był jałowy. Krecha asfaltu coraz cie sza, nad ni powietrze w upalnej drgawce.
adnego wozu. Spytałem chłopaka, czy on te do Grajewa. Tak, on te . To poczekamy razem.
Mo e by razem – powiedział. Powiedział dalej, e pruje na Ła my, tam czeka jego wiara. S
z Augustowa. Tydzie temu zako czyli szkoł . Jak mu poszło? Lufa z historii – wyznał. Profesor
zawzi ł si , co tam mówi , profesor jest nie yciowy, jest wyra nie planowy. Z takim lamusem
nie sposób si dogada . Jak on si nazywa? – spytałem z reporterskiej nawyczki.
– Jak? St pik. Grzegorz St pik.
Zwykły traf. Przypadek.
Znałem St pika – w roku 1955 ko czył histori na warszawskim uniwerku. Wi c on jest
teraz w Augustowie? – spytałem. Do miasteczka było nie wi cej ni kilometr.
Odnalazłem w rynku skarlał kamieniczk , zagracony pokoik na pi trze. Odnalazłem tam
St pika. Ten sam, oczywi cie. Siedli my za stołem, wyj ł zapałki, przypalał jedn od drugiej.
Dawniej te miał ten nawyk: w czasie rozmowy palił zapałki. Trzyma drewienko w palcach,
patrzy si w płomie . Zapałka ga nie – wyjmuje nast pn . W nerwowe dnie wypala cały kamie .
Je li wybuchnie jaki po ar w okolicy, chyba St pika zamkn . Mówi mu to, a on si mieje.
Oczy ma popielate, jakby zgorzałe w ogniu. Na innych patrzy zawsze poprzez płomie zapałki.
Czy to pozwala lepiej widzie człowieka?
Na oko mało si zmienił. Długa szczapa, w której wszystko ju konsekwentnie jest długie:
nogi, r ce, nos. Niezr czny, nieustawny jaki , czym zawsze wprawiał obecnych w zakłopotanie.
Ma 27 lat.
Lamus.
Stary Lamus.
Jakim to nosem zw chali w nim zle ałego rupiecia? Pytam go o to. Chmurzy si ,
niecierpliwi. Po co mamy gada ? – ucina dialog.
Dlaczego nie gada ?
No dobra, niech b dzie. Ja mo e uchwyc sedno skryte pod powierzchni . Powierzchnia jest
w porz dku: St pik uczy w szkole, zaj ma po uszy, bo lekcje, konspekty, lektury, uczy jak
umie, stara si jak mo e, nie nawala, czynniki go wyró niaj . Ma sublokatorski k t, ciuła na
motor, latem je dzi do archeologów na wykopaliska. Z tych drobiazgów czerpie swoj yciow
satysfakcj , rad jest z nich. Natomiast nie ma za grosz satysfakcji pedagogicznej, nie mo e si
poszczyci sukcesem wychowawczym. Przeciwnie! St pik tkwi permanentnie pod
pedagogicznym Waterloo.
Zapewnia, e nie on sam tak ugrz zł, e całe ciało nauczaj ce utkn ło w fatalnym punkcie.
To mo na poj : ciało jest posuni te w latach, trudniej mu si zestroi z młodzikami. Ciało
filmowców. Kamery, lustra: kr cili jak scen . Wokół nieprzebrany tłum dziewcz t, chłopaków.
To niecierpliwe oczekiwanie: a nu mnie zauwa i wezm . Ka dy by chciał! Ale nie bior , jako
nie bior , kr c dalej, a tu szaruga, mokre ławki i nie ma komu da w mord .
I co – znowu przegapili my wielki rzut?
– Tak si niczego nie zrobi – mieje si Pi tkowski, kiedy mu to opowiadam.
my l o rekordzie, ale i ciekawo : ile si jeszcze da zrobi ? Co mo na z siebie wydoby ? Gdzie
le y ta ostateczna granica, do której mo na doj ? I jest coraz trudniej. Ale to pasjonuj ce –
pokonywa samego siebie. Ten, który mo e by , zwyci a tego, który jest. Taka walka”.
Nie prowadzi statystyk, ba, nie pami ta dokładnie dnia, w którym ustanowił rekord wiata.
„Nie znam nawet wszystkich swoich wyników. To, co było, co zrobiłem, ju mnie nie interesuje.
Chodzi mi o to, co jest teraz, i jeszcze bardziej o to, co b dzie. Co mo na wi cej zrobi . Ten
wynik, którego jeszcze nie ma, który dopiero mo na wykrzesa – to jest wa ne”.
Człowiek w zapasach z materi , w pojedynku z sob samym: czy jest jeszcze czas i miejsce
na co wi cej? Lata samotnego treningu, starty i upór wyrobiły w nim instynkt walki. Zwykle jest
powolny, nawet nieco ospały w ruchach, mówi wolno, nie zapala si . Nie uznaje kawiar , zabaw,
milczy na zebraniach, peszy go wi ksze towarzystwo. Ale niech wyjdzie na stadion, niech pojawi
si na dnie tej hucz cej, rozpalonej misy! O ywia si , nabiera zapału. Przeciwnicy nie budz
w nim tremy, nie pesz go ich wyniki. Bo jego to nie obchodzi, poniewa on tu przyszedł robi
swój wynik. Jest wi c skupiony, my li tylko o tym, co ma tu zrobi , i ledzi niewidoczn jeszcze
granic , do której mo na dosi gn . „Mówi , e jestem taki spokojny, ale na drugi dzie po
zawodach nic mi si nie udaje, chodz rozbity, nie mog znale sobie miejsca”.
Kariera nie za lepia go: „Trzeba si pogodzi z tym, e człowiek zacznie rzuca coraz
gorzej”. Nie wpada w panik . B dzie znowu stawał w kr gu, wypuszczał z piekielnym
zamachem dysk, nadaj c mu płaski, migły lot, sam wiadom kresu, poza który nie da si go ju
przerzuci .
Ale znowu my l o tym kibicu w swetrze. O nim, o jego rówie nikach, których spotykam
wsz dzie. Kiedy stoj na rogach ulic i wodz zgasłym okiem za drak , a ze leni brakiem
ch tnych sami j urz dzaj . Kiedy siedz przy szklance wystygłej lury, aby ci gn
z niesmakiem jałowy dialog.
– Nie ma co robi .
– Nie ma. Chod cie, b dziemy rzuca mi sem.
Ale z tego rzucania nic nie wynika. Z tego rzucania nie wybły nie wielki rzut. Kupi sobie
gazet . Czytaj relacje o startach Pi tkowskiego: „Cholera, ten ma szcz cie!” Kiwaj głowami,
wpatruj si w sufit. „Nie rozumiej , nie wiedz – mówi Pi tkowski – ile trzeba było pracy, ile
mord gi. Nie mogło by miejsca na nic wi cej”. A on te ma 23 lata. Kiedy byłem ostatnio
u niego, kuł matematyk .
Jest taki wiek, kiedy człowiek koniecznie chce czym by . Kiedy to jest wa niejsze nad
wszystko inne. Wtedy szczególnie uparcie szuka przykładu. Ale kto jest przykładem? Pi tkowski
czy Tommy Steel? Mo e wystarczy troch zakombinowa , gdzie si wcisn i b dzie „okey”?
Po co tyra ? Jaka piosenka, mo e twarz, mo e umiej tnie wymierzone ukłony – to nie
wystarczy? Ten wielki rzut – czy go si nie przegapi? Widziałem w Szczecinie na ulicy
tak, ale sam wie, e nie. Idzie w stron bramy, chyba z uczuciem niedosytu, jakby skwaszony,
milcz cy i sam.
al mi tego w swetrze. Nie znam go, ale spotkali my si kilka razy na tym boisku.
Zamienili my par zda . Wiem, co go tu sprowadza. Nie przychodzi zachwyca si
Pi tkowskim. Je li chce co zobaczy , to siebie, tego, którym si nie stał. Jakim nigdy nie b dzie.
Bo kibic jest z tych, którzy w pewnym momencie zgubili szans . Nie to, eby si kiedy za co
wzi ł i to mu nie wyszło, ale e nigdy niczego si nie uchwycił. To jest najgorsze, bo zostawia
pretensj na zawsze. I nie mo na si od niej – uwolni . Człowiek miewa w yciu wiele okazji, ale
szansa pojawia si tylko raz. Mo na j mie i zmarnowa . S k jednak w tym, e mo na jej tak e
nie dostrzec. To jest ten wielki rzut: był, a my my go nie widzieli.
Kibic dosy mgli cie mówi o swoim zaj ciu. Mo e to inkasent albo referent czy buchalter?
A mo e nie robi nic? Chyba jednak wykonuje jedn z tysi ca tych bezbarwnych prac, z których
nie da si wykrzesa iskry satysfakcji. Ju pogodzony z t anonimow egzystencj szuka jednak
w przypływie goryczy momentu, w którym popełnił bł d. Czy tu chodzi o bł d, czy o to, e nie
było nawet bł du, poniewa nie zdarzyło si nic? Nie zdarzyło si ? Dlaczego? W którym dniu
powinno nast pi to, co w jego yciu nie nast piło?
Bo wła nie ten Pi tkowski miał taki dzie . Mieszkał w Konstantynowie pod Łodzi . Małe
miasteczko, nic si nie da o nim powiedzie . Tam chodził do szkoły. Miał 15 lat i był szczupłym,
drobnym chłopcem. Kolega dał mu dysk. Zacz ł tym dyskiem rzuca . Robi to do dzisiejszego
dnia, przy osiem okr głych lat. W tym czasie zdał matur , słu ył w wojsku, a teraz jest studentem
SGPiS. Ale to s dane z tysi ca yciorysów: szkoła, praca. A tu przecie chodzi o ycie
kształtowane zachłann pasj , nieust pliwie trwaj c , zupełn .
To mnie zastanawiało, czy nie ci gn ły go inne pokusy, czy nie podlegał innym
nami tno ciom, czy nie chciał si przerzuca , czy w ko cu nie nudził go ten kawałek metalu
i drzewa uformowany w płaski kr g. Ale nie! Pi tnastoletni chłopak, tam, w Konstantynowie,
powiedział sobie: „To jest wła nie to, co mam robi . To, co b d odt d zawsze robił”. I został
przy swoim. „Nie lubi rozmienia si na drobne – mówi mi Pi tkowski. – To nie ma sensu.
My l , e z tysi ca mo liwo ci trzeba zawsze wybra jedn , trwa przy niej i uczyni wszystko,
da z siebie wszystko, aby osi gn wynik. Bo inaczej człowiek ma potem do siebie pretensj , e
nie zrobił tego, co chciał”.
Sukcesy, które przychodz rok po roku, wprawiaj go w zakłopotanie, w kr gu aplauzów
porusza si niezr cznie, poklask go niecierpliwi, nawet jest wobec niego podejrzliwy: „Zawsze
ten podziw, kiedy człowiek wspina si w gór . Kiedy zacznie si spadek, brawa milkn
i wszystkie oczy si odwracaj . Robi si pusto”.
Ale jest zbyt pochłoni ty swoj pasj , aby zgł bia prawidła reakcji ludzkich. „Dobrze
układały mi si te lata. Z ka dym rokiem robiłem post py. Co jest bod cem? Mo e nie tylko
Wielki rzut
On jest zawsze pierwszy. Ten w szarym swetrze jest pierwszy i dlatego musi czeka . Siada
pod drzewem, kładzie na kolanach znudzon twarz, leniwie uje d bło trawy. Boisko jest puste:
nieruchomy prostok t murawy w owalnej ramie bie ni. Wi c kibic w swetrze czeka.
Nie o ywia si nawet, kiedy przychodzi Pi tkowski. Kibic ledzi teraz obrz dek treningu.
Widzi, jak sylwetka zawodnika spr a si na moment przed rzutem i jak dysk uwolniony z dłoni
leci płaskim, migłym lotem, aby opa na ziemi i przywarowa w trawie. Zamach r ki, lot
i upadek dysku b d si powtarza przez godzin , niezmiennie, monotonnie. Ten w swetrze
siedzi nieruchomy, ma skrzywion min , ale jego oczy patrz uwa nie.
– Mo na by i : ci gle to samo – mówi do niego.
– Nie, nie. Czekajmy. Zaraz b dzie miał wielki rzut.
Wi c zostaj , obaj zostajemy i jeszcze inni, którzy tymczasem przyszli, te zostaj , aby
zobaczy ten rzut, który b dzie wielki, rzut na sze dziesi t metrów. Czekamy na niego,
poniewa zawsze czekamy na co , co by było wielkie, niezwykłe i wspaniałe, co by sprawiło
nam ogromn rado i napełniło nas dum , a tak e utrwaliło pewno , e istnieje co wi cej ni
zamykanie i otwieranie biurek o tej samej godzinie, podkoszone cizie, schlebianie szefom,
drobne kanty, u ciski bez miło ci, przestoje z powodu złej kooperacji, piosenki Rinaldo
Bali skiego, wóda rozlana na stoliku.
Ale na boisku dziej si zwykłe rzeczy, mozolna harówka zawodnika, zaprawa w tonacji
szarej, codzienno , która nas zło ci i dr czy, a jednak nie umiemy si jej przeciwstawi . Kibic
w swetrze zaczyna si niecierpliwi , dysk lata krótkim łukiem, za krótkim; kiedy nast pi wielki
rzut, te sze dziesi t metrów?
Patrzymy na Pi tkowskiego. On jest spokojny, to wspaniale rozrosłe chłopisko rzuca jakby
od niechcenia, a potem powolnym krokiem, niby to spacer, idzie po dysk, odnajduje go i znowu
rzuca, bez wysiłku, bez tego napi cia, które wydaje nam si konieczne, aby mógł wytrysn
wielki rzut. Kto na boku mówi, e on teraz, ma szlif, nie rzuca na długo , chodzi o technik .
Jak si zrobiło rekord wiata, trzeba o to dba . Ale ten w swetrze czeka, na pewno si doczeka,
jeden taki rzut, co to jest dla Pi tkowskiego?
Nie, nic z tego. Dysk ju nie fruwa, le y na bie ni, mistrz ubiera si i oci ale, troch
przygarbiony, odchodzi, obrz dek zako czony. Zostaje tylko trener, siedział dot d, nikt go nie
zauwa ył. Teraz przy nim skupiaj si obecni. Idziemy tam. Słyszymy, jak trener mówi, e te
dwa ostatnie rzuty to były wła nie na sze dziesi t metrów. A wi c były! A my my przegapili!
Kibic w swetrze jest rozgoryczony, podejrzewa blag , co, tu tak e kant? Nie, te dwa ostatnie
rzuty były murowane, rekord wiata pobity na pewno, szkoda, e na treningu, wi c nieoficjalnie.
Kibic jest pocieszony, ale tylko troch , bo widział przecie , a jednak nie widział, mo e mówi , e
Wystarczy kłopotów, które s . Problemy mamy trudne. Bierzmy po kolei – jak dosta si do
Akademika? Prawa pobytu nie ma, bo si przestało by studentem. To trzeba na lewo. Ró nie.
Kier z Treflem robi tak: wchodz , jeden zagaduje portierk , a drugi gna na gór . Ona za nim
leci, wtedy ten pierwszy pryska drugimi schodami. I ju obaj weszli. Teraz trzeba znale pokój.
Chodzimy po znajomych. Nas tam lubi , ka dy pomo e. Albo jest wolne łó ko, albo na podłog
kładzie si materac. Kumple podziel si kocami. Rajskie spanie. Czasem władza robi naskok,
przychodz noc na kontrol. Chłopcy chowaj nas w szafy, przykrywaj płaszczami. No, jak jest
wpadka, to koniec, eksmituj na bruk. Ale jest i tak, e do kontroli wkr ca si waleciarz i wtedy
kryje pozostałych. Bo my si dobrze znamy.
Najgorzej si wy ywi . Rano trzeba urwa niadanie ze stołówki w Akademiku. Koledzy
dadz połow swojego, chleba starczy. Na fajki zawsze kto po yczy. A obiad to zupa. Na zup
nie trzeba kwitka. Mo na dwa talerze, jak si uda, mo na trzy. Chleb jest na stołach. Jako si
kichy zapcha. A nie – to piwko. Piwem te si yje.
To jeszcze jedno małe mo e by , tak? Po co mnie pan wci ga na te gadki? Ja tak nigdy nie
mówi ani nie my l . Jakbym tak my lał jak Homer, toby ze mnie był stary grzyb. A ja młody
jestem, nie? No niech pan powie, bo sam człowiek nie wie tego na zicher.
ryb . Bo ty jeste i ciebie nie ma. Tak sobie my l , w jakie miejsce ci trafi , eby z ciebie
wybuchło co wielkiego, co pi knego. Mnie si zawsze zdawało, e w ka dym młodym to jest.
A teraz si waham. Jak Homer rozwinie takie gadanie, Trefl musi go znowu gasi .
Z Treflem jednak trzymam si najbli ej. Umysł wszechstronny. Zawsze go pan zobaczysz
z ksi k i ci gle z inn : „Jak obsługiwa WFM”, „B d matk ”! „Wprowadzenie do Biblii
wi tej”, „Sto potraw dla zakochanych”. Nie czyta, ale nosi. Teraz wa ny jest ten pozór. Trefl
ma pozór dobry. Wysiadł z dziennikarki, ale iskra mu została. Pan jest te dziennikarz, prawda?
Bratnie dusze. Trefl pisuje ró ne kawałki, jak nie gra w pokera. Latem pracował na pla y
w dziedzinie kultury: nastawiał płyty w radiow le. Ka dy stara si co robi . Karo zatrudnił si
u zakonnic. Na Powi lu zakonnice maj ochronk dla niewidomych dzieci. Karo tam r bie
drzewo, naprawia wiatło, reperuje meble. Jako wychodzi na swoim. Kier był portierem. Ja
znowu łapi robótki w Plastusiu. Ró nie bywa: myj podłogi, nosz w giel, trzepi dywany. Ma
pan co dla mnie? Pik wszystko we mie. Bo Trefl to arystokrata. Zreszt w ogóle waleciarze to
arystokracja. Elita. Egzotyczny akcent rodowiska. My na górze, a w dole – tłum kujonów.
Zreszt , czy oni si tak zakuwaj ? Student, który si uczy, to nieporozumienie, tragiczna
pomyłka. Polibuda sobie troch wbija, ale polibuda to chamy, awans wsi, aden humanista
z głow nie b dzie si wkuwał. Bo niby czego? Makulatury? Zazdroszcz nam! Oni dr przed
profesorami, goni na wykład, skrobi referat – a nam to wisi.
Owszem, trzeba co tworzy . Prawdziwy waleciarz powinien tworzy . Poezje, dramat, proz ,
w ogóle literatur . Sława i chleb. Karo daje przykład. Napisze opowiadanie, idzie z nim do
którego pokoju w Akademiku, je li jest pó na noc i pi , to ich obudzi. Mówi: Przeczytam wam
now proz , jak mi dacie co zje . No i, czyta, i zawsze chleba dostanie. Czasem nawet ze
smalcem, inni te tak robi . Poeci maj najlepiej. S popularni, słuchaj ich wierszy. A Homer
zgrywa: Jaka tam literatura, co wy macie do powiedzenia? Jak wy chcecie wykrzycze prawd ?
Karo, byłem młodszy od ciebie, kiedy dwaj upowcy przywi zali mnie do drzewa, usiedli obok,
zapalili papierosa, wyci gn li pilnik i zacz li ostrzy pił . Mówili, e to z humanitaryzmu, eby
mnie ładnie przeci . Nie umiem tego opisa , ale miałbym co, zgodzisz si ? Widziałe mier ?
Wiesz, co to miło ? Zdychałe z pragnienia? Z erała ci ambicja? Dławiła ci zazdro ?
Płakałe ze szcz cia? Gryzłe z bólu paluchy? Co mi odpowiesz? Ja przecie wiem, Karo, jak
wy yjecie. W puchu. miej si , a ja ci mówi , e w puchu. Wcale ci tego nie ałuj , ale i nie
zazdroszcz . Kiedy szukałem ciebie w Akademiku. A było południe. Wchodz do jednego
pokoju – pi . Do drugiego – pi . Jeszcze dalej – pi . Co jest? Chcecie pisa ksi ki? Robi
filmy? A powiesz mi, o czym?
Ale on si zap dza. Bo u nas to nie tyle chc robi filmy, co statystowa . Dawniej podobno
tak – ka dy chciał tworzy wielkie rzeczy, wynajdywa cuda, re yserowa , rz dzi . A teraz wol
statystowa . Wystarczy.
tłum kibiców. Poker w biegu. Do witu, do rana. Czasem leci na fors , ale forsy nie ma du o. To
si gra na kartki do stołówki, na obiady. Albo na ciuchy. W takim jednym pokoju było tych
ciuchów od metra. Facet przegrywał marynark , zostawiał, kłaniał si i wychodził. S tacy
fanatycy, e graj od razu na stypendia. A potem cały miesi c głodówka. No, gra to gra, hazard,
nie ma artów. Karty to emocja, człowiek si nie wysila, a prze ycie jest. Dnia si nie
zmarnowało. Przyjemna rzecz. Franek bank trzyma. Franek bank daje, gramy a lec lipce i maje
– w gor cy piasek. Jest taki wiersz, dalej nie pami tam.
Jak Trefl wygra, mamy U niego winko. Słodkie ycie. Dolce vita. O, wtedy si smakuje
metodycznie. Najpierw godnie idziemy do Harendy. Dwie stówki w kieszeni: milionerzy! Tam
mała konwersacja przy stoliku, drobne zamówienie i suniemy „pod Chrystuska”. U Chrystuska
zawsze tłok, pan tam był? Obci gamy porterek i do Ko ciółka. Tu si zaczyna ju winko. Dwa
kieliszki, rozmówka, ukłony dla s siednich stolików, bractwo si przecie zna. Kurtuazja
obowi zkowa, gwardia Trefla zachowuje si grzecznie.
Je li stawia Kier, jeste my gwardi Kiera. I tak na zmian . Tylko Pik nigdy nie stawia. Pik to
n dza. Nie miał swojej gwardii ani razu. Z Ko ciółka mamy etap do Fukiera. Albo Cafe Kicha.
Albo Dziekanka. Wsz dzie ten kwaskowy zapaszek fermentu, dym, gwar – rozkosz. Czasem
chodzi si do Babci, na Obo nej. Och, to dziwny apartament. Stara chałupka, sklepik, par
cukierków w gablotkach. A na cianach obrazy abstrakcyjne. Dzieła talentu. Studenci z Akademii
oddaj je za piwo. Babcia zreszt i kredytuje. Na paczkach siedz wozacy i pij z młodymi
plastyczkami. W k cie stoi bat, studentka naprzeciw furmana. Wozacy maj fors – pan wie. Raz
zaszli my, siedzi plastyczka, płacze. liczna. To jasne, jak człowiek jest pi kny, musi by
nieszcz liwy.
Nieraz jeszcze zostanie grosza, bo kto otrzyma z domu albo za jak chałtur . Od nas
niektórzy drukuj w ró nych miejscach, to z tego jest par złotych. Wtedy kupujemy wino
i jedziemy do Akademika. Wiadomo, co dalej. Kto powie jeden kawał, potem drugi. Jak si zna
plotki ze wiata literackiego, to si jest w cenie. Takie zwykłe, pan wie, kto z kim i tak dalej.
Gadka jest sztampowa: No to nalejmy! No to Jan Sebastian BACH! I do szkła! Zawsze wieczór
jako zleci. Dziewczyny, jak chc dobrze wypi , ci gn same. Zamkn si i tego, co ju tam
robi , my nie wiemy.
Homer to wypuszcza tak uwag : Z wami, mówi, jedyne mo liwe pogadanie tylko wtedy,
jak co wypijecie. W was nie ma adnego ycia, adnej ch ci, adnego ognia. Nuda oblepia was
jak mokry kokon. Co ty prze ył, Kier, siu ku jeden? Co ty wiesz o wiecie? Jak z tob gadam,
ci gle mi si zdaje, e pisz. Ockniesz si na to małe winko, otworzysz ocz ta, nabierasz troch
bigla, jaka my l zaczyna ci w głowie kołata , ju , ju , a poruszy si serce, a potem patrz ze
strachem, a ty znowu zasypiasz. Chodzisz, mówisz, robisz miny, po miejesz si , ale wszystko to
na pi co. Kimasz, letarg na ywo. To jest cholerne uczucie, człowieku, tak ci trzyma jak lisk
Bez adresu
Powiedział:
– Czemu nie? Po małym piwie – pogada godziwie. Był pan kiedy głodny? No wła nie:
mgła i ludzie w tej mgle. A człowiek sam jak z waty. R ce, nogi i reszta. Niech pan pisze: ten
chłopak nazywał si Walet Pik. Najmarniejszy walet. W tysi cu piki daj tylko 40 punktów.
Karciane lumpy. Jak b d mówił o innych, to te tak: Walet Karo albo Kier, albo Trefl. Mo e
wspomn par dam i kilku królów. Asów, niestety, nie b dzie. Aha, jeszcze mamy Homera.
Ciekawski go , mówi: Jak b dziesz miał tyle lat, co ja medali, to pogadamy. Swoje prze ył, to
wida . Warto go słucha , cho gorzko gada. Typ jak z Rififi.
Pan chce wiedzie o waleciarzach, tak? Walet, waleciarz. To taki clochard studencki, jak
wróbel od wi tego Franciszka, nie orze, nie sieje, a po ywa. Karo to jest prawdziwy waleciarz.
Wypadł na drugim roku, trzy oblane egzaminy – koniec pie ni. Jak studenta wywal , traci
Akademika. A gdzie musi mieszka , przecie nie jest z Warszawy, nie ma tu chaty. Chata
daleko – Olesno albo Iława, po co tam b dzie wracał? Z Warszawy spada na łeb w tak dziur ?
A tu, pan rozumie, kontakty, kariery, tu jest ycie. No to waletuje. W Akademiku zawsze kumple
przygarn , dadz zje i jest w porz dku. Tyle e człowiek nie ma adresu. Ale czy to wa ne?
Homer zawsze mówi tak: Chłopcy, co z was za ludzie? Ja przecie widz , co wy robicie.
Ciebie widz , Pik, i ciebie, Karo, i ciebie, Trefl. Tam, na tym murku koł@o Kopernika na
Krakowskim Przedmie ciu. Tu ulica, ruch, bieganina, ka dy p dzi jak zdyszany pies, a wy tam
sobie siedzicie od rana do nocy. eby który cho drgn ł. Siedz – to wszystko. Mo e mówi ?
Nie, gdzie tam! Mo e na co czekaj ? Te nie. Głucho i martwo. Czasem który si odezwie:
Daj dwójk , kto dokłada? Leniwe szperanie po kieszeniach, tam jest złotówka, tam pi dziesi t
groszy. Składaj i id do budki. Bior trzy butelki piwa. Rozlewaj na sze ciu. Pij , milcz ,
spluwaj . I – cisza. Odstawiaj kufle. Wracaj na murek. Dalej cisza. Za godzin który zagaja:
Potrzebuj si odla . To inny dorzuca: Zrób i za mnie, jestem twoim panem czy nie? – I cisza.
Dzie mija, o zmierzchu przechodzi obok jaka dziewczyna. Trefl si odezwie: Ale spluwa, nie?
Pokiwaj głowami, porusz r k w kieszeni. I – cisza.. Czasem przed Harend zajedzie autobus.
Wtedy przyskakuj , łapi turystom walizki, odnosz . Dostan te pi , dziesi złociaków. B dzie
na piwo, mo na wytrzyma . Tak jest, przecie ja widz , czym si ywicie – piwem! A Trefl mu
w oczy: Jak kto za du o gada, to zawsze powie co niepotrzebnego.
Trefl to filozof, o, ten jest kuty. Tylko nie ma w nim siły. Mnie to si zdaje, e w nas
wszystkich nie ma siły. Uszła czy jak? Trefl jest dobry w kartach. Autorytet. Pan wie, co trzeba
robi wieczorkiem, noc . Ksi ek si nie czyta, teatr kosztuje, na kino człowiek ma rzadko ch .
No to karty. Ile si da – poker, brid . Trefl jest wielki szcz ciarz. Zbior si w pokoju,
w Akademiku, obraz nie z tej ziemi, kasyno gry. Pan to widzi: ciemno od dymu, szelest kart,
wy arte potem r czki walizek.
Ludziom ci ko si porozumie . Oto podejm nowe zaj cie, b d uczestniczy w yciu
nowej gromady, ale – kiedy odejd – czy potrafi kto o nich powiedzie słowo? Ich twarze pozna
w ci gu roku tysi c ludzi, ich nazwiska b dzie znało ju kilku, ich my li – nikt. W lu nych
kontaktach licz si reakcje, nie motywy. Odeszli, wi c trzeba szuka nowych, przyszli, trzeba
zatrudni . Czy nawet jest potrzebne docieranie w gł b człowieka? Rozszyfrowywanie losów,
których on sam nie umie wytłumaczy ? Czego ja wła ciwie chc ? Sam nie mam o nich nic
wi cej do powiedzenia. Co nas ł czy? Dwa kilometry drogi? Gospoda?
Reporter jest nie tylko tub , do której wkrzykuje si dziesi tek liczb, nazwisk i opinii. Tak e
chciałby co czasem powiedzie . Ale co miałem mówi ? Dwa wiaty, które si nigdzie nie
stykaj . Partery. Trzeba tam y , eby si potem o nich wym drza .
S tacy, którzy próbuj dobudowa pi tra. Nawet nie dla siebie. Ale w jakiej relacji to
przekaza ? Dwa zakresy do wiadcze . Słowa s niepoj te, je li nie prze yło si tego, co one
opisuj . Je li to nie przedostało si do krwi.
– ycie – mówi – ycie, to par konkretów: łopata – wypłata kino – wino.
Co poza tym? Czy wszystko inne to jest zapach rozpylony w powietrzu? Jest – bo si czuje,
ale jak go uchwyci ?
– Saluto – powiedział jeden na po egnanie.
– Arrivederci – odkrzykn łem, eby nie by gorszym.
Odt d zaczynaj si noce na dworcach, noce w poci gach, noce w stodołach. Hotele, baraki,
pokoiki na poddaszach. Strzeg elaznej reguły: trzyma si wielkich zakładów. Nowych
budowli. Tam nikt ci nie zna, tam boj si nawet za wiele pyta . Człowiek znika w masie,
rozpływa si w umorusanym tłumie. Nie wolno wrasta w tkank adnego kolektywu, dawa si
oplata sieci zale no ci, w której zaczyna si pokornie i s dzi , e tak ju musi pozosta .
Wcale nie musi! Przecie kto mówił, e sto kilometrów dalej jest lepiej. Lepiej? To trzeba tam
i ! Co si traci? Tego burkliwego szefa, k t w hoteliku? Co mo na zyska ? Przecie wszystko.
I ju s w wagonie, ju p dz naprzód. My licie, e Konin nie mo e smakowa przez dzie jak
Colorado? Po kilku rozczarowaniach nie licz ju na rewelacje. Ale pozostaje nawyk, jaki
durz cy nałóg, któremu człowiek poddaje si z bezwładn uległo ci .
Wyrwani z jednego rodowiska, nie mog wkorzeni si w adne inne. Bo ju od pierwszej
chwili przyjmuj ich podejrzliwie. Skoro, bracie, tak si obijasz po wiecie, twoje sumienie nie
mo e by czyste. Niech si wydarzy jaka bójka czy kradzie – pos dzenie pada od razu na nich.
„Element niespokojny, wrogi dyscyplinie”. To oni wsz dzie s obcy, naruszaj spokój
miasteczka, stabilizacj osiedli, harmoni pracy. Nie musz liczy si z opini i dlatego opinia
nie mo e ich znie . Nie ma na nich sankcji, bo w gruncie rzeczy na niczym im nie zale y. Nie
wnosz adnych warto ci, a przecie zagra aj warto ciom istniej cym.
Czy s szczerzy, kiedy swojej sytuacji udzielaj aprobaty?
– My, panie, nie pchamy si do góry. My sobie tu dołem, parterem.
Wi c to jest jedyne miejsce, które wybrali na stałe: margines. Zmieniaj miasta i fabryki –
nie zmieniaj tego miejsca. To element trwało ci zakotwiczony w płynnym i wirowanym
pr dzie dni. Na tym ustroniu biwakuj , bo tu nie jest tłoczno, tu rzadko przenika nawet prawo.
Jak e zadrwili sobie ze wiata, z tego wiata, który si urz dza! Jak e zakpili sobie z ludzi
zabiegaj cych o dobra namacalne, ciesz ce si uznanym znaczeniem: Mikrusy, Belwedery II,
pralki SHL! Je eli o zapobiegliwych powiedzie , e id przez ycie, to ci owo ycie obchodz
bokiem. Zaganiany wiat nie ma na takich czasu. Niech nie uczestnicz w grze, ch tnych jest
dosy ! I wiat zawiera z nimi pakt nieingerencji: zostawmy si w spokoju. Jest to zaprawd
postawa sprawiedliwa, najwy szej humanistycznej próby. Trzech kaganów chwali, e uznano ich
wybór. S dz , e interwencja z zewn trz mogłaby tylko skopa ich utarty szlak. Nic nie zbuduje!
Mo e gdzie ukrywaj dz zdobycia tych dóbr. Ale nie była ona do nami tna i bezwzgl dna,
aby kierowa ich decyzjami. Mogliby zaniecha koczowania, obra jeden zawód. I wi mozolnie
gniazdo. Ale w ich opinii wyra nie nie było to rozwi zaniem.
– Co si spieszy , panie.
Pi kny kawałek szosy spina Wolibórz i Rud . Troch szumi w głowie, sło ce dopełnia
reszty. To kolorowe południe musiał wyczarowa sam nie miertelny mistrz Vincent van Gogh.
wiatło jest tak intensywne, e za chwil powietrze wybuchnie złot eksplozj . Do r k lepi si
Partery
To przygoda jak kromka chleba: znajoma, smakowana codziennie, a jednak gdyby jej
brakło... Id w trójk szos , a ja przyklejam si na czwartego:
– Mo na z wami?
Najpierw troch podejrzliwi, zaraz artuj :
– Czemu nie? Tylko si pan wkup.
Szosa biegnie z Bielawy do Nowej Rudy. Po drodze jest Wolibórz, powinna by gospoda,
lepka powierzchnia stolika, kilka kieliszków wódki w butelce od lemoniady, bo dzisiaj dzie
wypłaty, alkoholu si nie sprzedaje.
– Dobrze. B dzie.
Ta obietnica jest jak porozumienie. No, teraz to co innego. Teraz to jeste my wszyscy swoi.
Oni s robotnikami, pracowali ostatnio w Bielawskich Zakładach Włókienniczych, teraz w druj
do Nowej Rudy, bo tam daj zaj cie w kopalni. Taka zmiana nie jest dla nich nowo ci .
Przeciwnie – to raczej zasada, której s wierni. We trójk spotkali si dwa lata temu, przy
przeładunku w Szczecinie. Dobrali si tak, bo s z jednej rzeszowskiej ziemi, nawet z jednego
brzozowskiego powiatu – wi c to krajanie. Od t ga czasu łazikuj . Z wa niejszych miast byli
w Poznaniu, Gorzowie, Koninie, Rybniku, Tarnobrzegu. Zatrudniali si jako budowlani,
robotnicy ziemni, włókniarze, lusarze. Teraz b d górnikami. Obracali si w tylu zawodach,
poniewa w istocie nie znaj adnego. Nie maj kwalifikacji. Nigdzie na dobre nie mieszkaj .
Nigdzie na dobre nie pracuj . Nigdzie nie znajduj przystani.
yj tym, co jest. Teraz wła nie jest Wolibórz, ta gospoda, ten stolik i butelka. Rozpaciane
ledzie na talerzu. Zapocone czoła i szamotanie: „Czekaj, Władek, czekaj, to nie tak, chrzanisz”.
By mo e pierwszy raz zastanawiaj si nad sensem swojej łaz gi. I to im idzie opornie. Bo
dlaczego si człowiek tak p ta? Co go ci gnie? Co z tego ma?
W k cie stoj trzy zdarte walizki, prawie puste, ci gane sznurkami. Co w nich jest? Jaka
koszula, buty, gumowy płaszcz, wyskubany p dzel. Z pieni dzy wyzbyci s tak zupełnie, e
musz do Rudy i pieszo. (Mieszkałem z nimi w hotelu w Bielawie. „Od dnia wypłaty – mówi
portierka – zaczynaj pi . Starcza im najwy ej na tydzie . Potem biduj . Po kilku takich cyklach
zabieraj , co jest pod r k , i znikaj ”.)
Wielka migracja przemysłowa zanikła, ale dalej toczy si fal strumie , którego odpryskiem
s ci trzej. Młodzi chłopcy, wyp dzeni ze wsi przez ciasnot , poszukiwacze l ejszego chleba.
Administratorzy skar si na kłopot, jaki z nimi maj : odejd nie wiadomo gdzie, pojawi si
nie wiadomo kiedy. „Element niespokojny – powiadaj – wrogi dyscyplinie”.
– Jak majster uwzi ł si na mnie, to widz – trzeba i . Zgadałem si jeszcze z nimi i tyle nas
widzieli.
Za tydzie Lipko przyprowadził nowego konia. Lipko mówił, e to ju nie to, ale wypucował
ogiera i ko połyskiwał krótk sier ci . Te miał si nazywa Mongoł.
Mongoł II chodził w kosiarce. Lipko krzyczał „odsie! i ksobie!” jak wozak z w glowej
rampy. ytni łan si gał do Wydmy.
Na Wydmie siedział Trofim.
Wiatr tr cał o piasek, piasek dr ał i piewał.
Ale teraz piewało i zbo e, i kosiarka. wiat poja niał jak w pierwszym dniu stworzenia.
Mieli spó nione niwa, był sierpie . Lato roku sze dziesi t jeden. Niby adnych wydarze . Jest
pokój w Polsce. Jest pokój w Europie. Pi ciu ludzi ocaliło skrawek ziemi. Widziałem, jak
w Japonii chłopi bronili pola przed morzem. Jak w Afryce ratowali plantacj przed d ungl .
Ziemia jest wielka, nikt jeszcze nie przeszedł od Sahary do Wydmy Trofima. Ka dy wie, jak jest
na wiecie: wszystko mo e si zdarzy . A oto co si zdarzyło na Wydmie: pi ciu ludzi ocalaj c
ziemi ocaliło siebie. Czego mogli chcie przedtem? eby spróbowa jeszcze raz. eby mie
szans . I szansa była im dana. To jest dobre – mówi Rysiek – e tak nam to dali. I e to wyszło.
Le ał na łó ku obrócony twarz do ciany, z głow nakryt baranim ko uchem. Za stołem
siedzieli: blady Trofim, Lipko Doro karz, Edek Partyjniak i Rysiek Rozdwojony, który robił
zegar.
– ywy st d nie wyjdziesz – powiedział Lipko. Trofim próbował to złagodzi .
– Człowiek jest słabo ci – odezwał si – jak cho by na ten przykład Judasz.
– On nie jest słaby – sprzeciwił si Edek – to kułacki twardziel.
Rysiek nie odezwał si : pochylony nasłuchiwał zegara. Zegar milczał, w trybach stan ł czas.
– Czy to jest człowiek, towarzyszu? – zwrócił si do mnie Edek. Zrobiłem min ni w pi , ni
w dziewi , bo nigdy nie wiem, co na takie pytanie odpowiedzie .
– Sienkiewicz – spytałem – matka karmiła was piersi ?
– Mówi , e piersi – odpowiedział.
– A potem czym was karmiła? – spytałem znowu.
– Potem obierzyn .
– A tego, co do was matka mówiła, pami tacie co ?
Poruszył si , barani zaduch poszedł po izbie.
– Pami tam.
– Co pami tacie?
– Mówiłem: co mi dajecie obierzyny, ja nie warchlak, ja człowiek. A matka mówi: kiedy
b dziesz taki bogaty, jak pan Kozanecki, to b dziesz człowiek.
Lampa drgała ółtym płomykiem, cienie chodziły po cianach. Strumie czasu zaszemrał
w zegarze Ry ka.
Pomy lałem, e ten brudny p pek w porci tach ci gni tych sznurkiem wiele wtedy
zrozumiał.
On zrozumiał co najmniej dwie rzeczy: pierwsz , e jest ró nica mi dzy człowiekiem
a zwierz ciem.
Drug , e t ró nic stwarza bogactwo.
Mo na spyta – jakie bogactwo? Mo na da przykład biedaka Cezanne’a, który był
człowiekiem wielkim. Mo na da przykład Balzaka, który ton ł w długach. Mo na wskaza na
Marksa. Ale Sienkiewicz nie doszedł do tych rozró nie i mo e nie mógł doj . Mo e na to nie
pozwalały czworaki, a potem lata wysługi, a potem ebracza tułanina. Po wojnie wzi li go
w opiek . Wymyli i dali je . Dali łó ko i dach. Mógł sobie pomy le : załatwili mi sprawy
elementarne. Mo e teraz spróbuj .
Raz w yciu człowiek chce by człowiekiem. I czeka na to siedemdziesi t lat. A potem liczy
– mam 9365 złotych i 15 groszy. Czy ja ju jestem człowiekiem? Zadaje ludziom to pytanie.
I liczy, e mu kto odpowie.
– Zostawcie go – powiedziałem – ja wam t fors wykukam w powiecie.
Stary mówi na Edka – Edziu, a inni musz mówi – kierowniku. Doro karz dumny jest
z szefa. On zajdzie daleko – zachwyca si i robi wargami taki fiu – fiu, czym wskazuje na
szczególnie wysoki szczebel w hierarchii. Edek złotym jest chłopakiem. Rocznik trzydziesty
pierwszy. Uparty, przebojowy, troch efekciarz. Lubi si wykaza . Tak nawet formułuje oceny:
Tu mogliby my si wykaza , a tu nam si wykaza nie udało. Edek wzi ł czterech strace ców
w gar , zasiał ziarno i czeka na plon. Du o biega, zachodzi w pole, prowadzi kancelari . Ech,
iskra, iskra! – zdumiewa si Lipko. Edek jest pryncypialny. Sienkiewicza gromi za kapitalizm,
Ry ka za oportunistyczny bezwład, a Trofima za religianctwo. Zostaw Trofima, tłumaczy Rysiek,
on chory. I to prawda, bo Trofim ma epilepsj . Tu po wojnie w jego izbie spał ołnierz. Nad
ranem wpadł bandyta. Zmierzyli si z automatów, a mi dzy nimi, na linii luf, stał mały Trofim.
O jedn luf za du o do wytrzymania, tłumaczy. Wi c ma ataki. Jest ponury, pokorny, stanie na
drodze, stoi godzin , idzie, zawraca, potem si dzie i płacze. Je li mu da papierosa – zapali, ale
poleci do sklepu i odkupi paczk . Nie chciałem wzi . We , mówi, nie stawiaj oporu, bo si
zaraz spieni . I wzi łem w obawie przed atakiem. Takich typów szukał Dostojewski. Czy ty,
Trofim, czytał Dostojewskiego? – spytałem go kiedy . Nie czytał, bo od ksi ek dostaje młyna
w głowie. Trofim ma dwadzie cia sze lat i kiedy przymierzam ten wiek do tej postaci, dostaj
ucisku w skroniach.
Dalej chodzi na Wydm .
Struna wiatru tr ca piasek, piasek dr y i piewa.
Przysłucha si tej muzyce, muzyka odejmuje ból.
yto wzbiera ci kim kłosem, ziemniaki rosn bez stonki. Czas stał si przyjazny, Edek
oblicza plony. I nagle ten wypadek z Mongołem. Trofim pojechał Mongołem do Ełku, odebra
kopark . Koparka była w magazynie. Tam Trofima złapały drgawki, trzy godziny le ał bez
czucia. A Mongoł to był ko akuratny i niezale ny. Zawsze godził si czeka dwie godziny.
Potem ruszał sam i biegł na Wydm . I teraz to si zdarzyło. W ród ciemno ci wieczoru, szos
przez las, szedł Mongoł w zaprz gu. Na zakr cie wyskoczyła ci arówka, Mongoła o lepiły
reflektory. Mo na przyj , e zgin ł mierci podwójn , która zdarza si ludziom, ale jest
niezwykła w ród zwierz t. Najpierw zabiło go wiatło. Został uderzony wiatłem, tak e nie
mógł obroni ycia. Poniewa odpadła alternatywa ycia, pozostała alternatywa mierci.
Pora ony i bezwolny przyj ł j . A wi c w wypadku Mongoła nie ycie doszło do mierci, ale
mier poprzedziła mier .
Wina le ała po stronie Wydmy. Konia przyszło odkupi , a nie było za co. Wypadło to
w okresie zbiorów, gospodarce groziły straty. Edek pomy lał, eby po yczy u Sienkiewicza.
Przycisn li dziadka, ale dziadek odpowiedział: nie.
Wi c zwołali s d.
S dzili Sienkiewicza noc .
pokieruje, eby u ko ca w drówki znale si w wojewódzkim mie cie. Da si tam przyłapa
milicji i milicja odwozi go swoim autem na Wydm . Tym sposobem dziadek oszcz dza na
podró ach i cały zysk Edek Partyjniak wpłaca mu na ksi eczk PKO. Poprosiłem Sienkiewicza,
eby mi t ksi eczk pokazał. Miał tam sum 9365 złotych i 15 groszy.
Jaki łasy – mówi Trofim – ycia by jeszcze chciał złapa .
ycie przypierało ich do ziemi. wiat zmarniał, za oknem pienił si oset. Na Wydmie
piewał piasek. Siostr Wydmy jest Sahara, a drug siostr jest Gobi. Nie ma człowieka, który by
przeszedł od Sahary do Wydmy Trofima. To wiadczy o wielko ci wiata. Gdzie na ziemi s
pola tulipanów, a ludziom dana jest miło . Trofim nie zna miło ci i dziadek Sienkiewicz te nie.
Mo e zna j Rysiek, ale on widzi za sob tylko mrok. W mroku stoi kobieta, ale to nie jest to
samo.
Nikt nie wie, co by zobaczył, gdyby si znalazł bardzo daleko od Wydmy. Trofim był
w Mławie, a Sienkiewicz w Olsztynie i Białymstoku. Najdalej zaniosło Ry ka, ale z tamtego
wiata nie wraca si z pami ci . To jest Trofim, to Sienkiewicz, a to Rysiek. wiat p dzi, bije
rekordy, rakietami strzela do gwiazd. Ale niech kto spojrzy na Wydm . Niech kto zobaczy, jak
zdycha ko , jak drzwi lec z zawiasów. Mo e przyjdzie jaki człowiek, który to wszystko
rozwa y. Mo e ten człowiek potrafi poruszy głow , a potem poruszy r kami.
Wiosn Rysiek palił ognisko. Podeszło do niego dwóch ludzi. Jeden to był Edek Partyjniak,
a drugi Lipko Doro karz. Teraz było ich pi ciu i tak w pi tk zostali.
Dranie – kl ł Edek i zabijał dziury w dachu. Dranie, kl ł Lipko, i klecił koryta. Traktor orał
pole, Rysiek naprawiał maszyny. wiat obracał si w stron dnia i w stron nocy, ale to im si
zacierało w nieprzytomnej harówce. Jedn histori człowiek czyta w ksi kach, a drug nosi
w ko ciach. No wi c historia tej gospodarki weszła im w ko ci. A była prosta. Mały PGR
rzucony w lasy za Ełkiem. Czterdzie ci sze hektarów. Pi lat wyniszczany przez zapitych
chamów. Wreszcie sitw wzi li pod klucz. Ale nikt nowy nie chciał przyj na Wydm . Wi c
w powiecie pozbierano takich, którym było wszystko jedno. Którym w yciu nie szła karta.
Którzy si jako spłukali.
I Lipko takim był. Ho, ho, redaktorze, ja si na bydle wyznaj . Ja patrzyłem koni
w najwi kszej stajni doro karskiej u Wecla. W Warszawie przed pierwsz wojn . Sławnych ludzi
ci gały nasze brytany. Aktoreczki jakie, redaktorze. Teraz to si Lipko mo e tylko po mia . Je li
ma potrzeb , to tak , eby rano osuszy kielicha. Dla uratowania duszy, mówi. Bo Lipko od
czasów wojny winiarzy i z tego, jak twierdzi, nachodzi cały zapachem. Ubranie nachodzi i ciało,
ale to nic. Gorzej, e nachodzi równie dusza, wi c ten kielich jest konieczny, bo spełnia te
i funkcj metafizyczn . Lipko kocha winie. Wygl da to na humor. Ale niby dlaczego? Mo e to
nie jest takie mieszne, e człowiek, który przeszedł ycie i spotkał par tysi cy ludzi, oddaje
w ko cu swoje serce winiom.
Wydma
Wydm odkrył Trofim.
W pi dziesi tym dziewi tym wa ny z powiatu zapytał go: Pilnowa umiecie? Trofim si
zastanowił: Czemu nie? Na to wa ny powiedział: Niech jedzie. Zawie li go wozem na miejsce.
Stan ł na podwórzu, rozejrzał si .
Otoczył go wiat zmarnowany.
Zielsko, wy arte rdz maszyny, drzwi leciały z zawiasów. Niebo jest pi kne, a ziemia jaka
podła – mógł pomy le , bo tak ma filozofi . cie k poszedł do jeziora i trafił na Wydm . Wiatr
tr cał o piasek, piasek dr ał i piewał. Trofim posłuchał tej muzyki.
Muzyka jak przeniknie w samotno ci, odejmuje człowiekowi ból.
Popaliłem sobie i my l : To chyba zostan . Ko był, tom konia nakarmił. Troch
sprz tn łem, ale wiele to ja nie zrobi , bo mam sztywn r k .
Potem przysłali Ry ka. Sk d jeste ? – wypytał Trofim. Rysiek powiedział, e z wypadku.
Dziura w czole, osiem złama . Zaraz co sobie przypomn , panie redaktorze, cho si nie mog
zamy la , bo mi trzeszczy w mózgu. Pami tam, e miałem on i miałem motor. Pi to piłem
ci ko. Jak ju leciałem z nóg, to ona mnie wlekła do motoru i mówiła: Na, jed . Zawsze
trze wiałem w je dzie. A ten ostatni raz to nic nie wiem. W szpitalu le ałem dwa miesi ce bez
wiadomo ci.
Trzydzie ci pi lat wyleciało mu z ycia. Je li Ry kowi przyjdzie umrze w okolicach
sze dziesi tki, odejdzie udr czony my l , e zostawia wiat jako dwudziestopi cioletni chłopak,
przed którym wiele si dopiero otwiera. Takie zej cie jest szczególnie ci kie i Trofim mistyk
uwa a, e b dzie ono prawdziw kar za grzeszne ycie Ry ka, bo je li Bóg otwiera komu konto
pot pie , to ju je pedantycznie realizuje a do ostatniej pozycji. Ry kowi pozostał z wypadku
wzrok rozdwojony. Wszystko widzi zdublowane. Dwie twarze, dwie kobiety, dwie miski
barszczu. Pi kne jest to, e Rysiek widzi dwa ksi yce, jak Mickiewicz nad witezi . Ma talent
do zegarków. Ludzie znosz mu z okolicy jakie antyki, a Rysiek wieczorami naprawia. Taki
gruchot le y przed nim bezwładny i nieruchomy. Wreszcie zaczyna tyka . Pochylony Rysiek
nasłuchuje, jak przez mechanizm płynie strumie czasu, podobny niewidocznej rzece
omywaj cej podziemne skały. Mo e ty był zegarmistrzem – dociekał Trofim. Mo e –
odpowiada Rysiek z wahaniem, bo wszystko jest przecie takie niepewne.
Trzeci był na Wydmie Sienkiewicz. Wydma le y na ko cu wiata i w milicji my leli, e
dziadek st d nie ucieknie. Sienkiewicz min ł siedem krzy yków i zatrudnia si jako ebrak.
W dziadku osiedliła si dna dusza Rockefellera, zachłanna dusza ciułacza kapitału. A cwany
jest! Dziadek pogardza kruchtowym labidzeniem i chodzi od wsi do wsi, mówi c, e zgorzał.
Widmo po ogi trafia do ludzkiej wyobra ni, wi c Sienkiewicz ciuła spory grosz. Zawsze tak
Pozna ) za trzy złote i pi groszy. My lałem ju wszcz kampani o zni k ceny na past do
z bów, a zwłaszcza o zaniechanie tych pi ciu groszy w cenie sprzeda nej, bo mo e one
powstrzymuj ludzi, którzy musz sobie kupi kolekcj kryształów, przed nadmiernym
i wycie czaj cym bud et wydatkiem. Liczyłem na to, e zwerbuj zast p sojuszników i e cała
sprawa znajdzie przychylny odd wi k w Ministerstwie. e si porusz czynniki i e specjalnym
zarz dzeniem ta bariera pi ciu groszy zostanie raz na zawsze usuni ta.
Ale potem przeprowadziłem inne rozumowanie. Skoro nie myj z bów i nawet my l o tej
czynno ci nie przyszła im do głowy, nie mogły interesowa si cen pasty do z bów „Odonto”
(Lechia, Pozna ), wynosz c 3,05 zł, ani rozwa a faktu owych pi ciu groszy nadgorliwie
dorzuconych do okr głej sumy złotych trzech. Omawiana zasada higieniczna nie jest tam
przestrzegana dlatego, e pratkowianom nie powiedziano słowa w tej sprawie, a nikt we wsi nie
wpadł samodzielnie i spontanicznie na pomysł mycia z bów.
I to jest cała prawda.
Ta prawda mianowicie, e Pratki ta cz najnowsze szałowe przeboje, rozbijaj si na
wuefemkach, kupuj na zapas telewizory, nabywaj elektryczne maszyny do szycia i zasłonki
mistrza Pikasa, a zarazem bo yszczem Pratek pozostaje wojewódzki debil, który odstawia
fantastyczne numery, zarazem Pratki wyp dzaj schorowan staruszk w nieznane, lej si
w zapienionej nienawi ci po mordach i nie myj z bów.
Tak rozmy laj c popadłem z punktu w idealizm i zacz łem marzy . Marzyło mi si , aby
kosztem nadania trzech płyt z muzyk do ta ca jaka rzeczowa osoba w radio powiedziała kilka
słów o tych z bach. e trzeba poło y pasty na szczoteczk , e trzeba pociera ni ruchem
zwrotnoposuwistym i e trzeba to potem nie połkn , a wyplu . e istnieje nadzieja na obni k
ceny jednej tubki do trzech złotych. Marzyłem dalej, aby instruktor z powiatu, który obsługuje
kolejne zebranie partyjne, ju po omówieniu spraw decyduj cych dla dalszego rozkwitu naszej
ojczyzny, zechciał mimo woli i zupełnie na marginesie zapyta : A jak tam z z bami, towarzysze?
Myjecie wy te z by czy nie?
Bo do Pratek wyeksportowano maszyny i nylonowe krawaty, szyfonowe bluzki i rozło yste
tapczany, ale nie nazbyt si kto pokwapił, eby zaszczepi tam kilka elementarnych poj
z zakresu elementarnej kultury.
e babcia i e z by.
Niby ró ne sprawy, ale nie tak przecie zupełnie.
Wóz milicyjny przywiózł babci do domu starców w Nowej Wsi pod Ełkiem. Siedzi teraz na
ławce i rozciera wzd te go cem kolana. – Nie, panowie – sepleni – on mnie nie wyrzucił, tylko
powiedział: „Babcia idzie ze wsi”. – W istocie to zdanie nie brzmi gro nie. Jest raczej jakby
wyj te z elementarza, opisowe, relacjonuj ce: Babcia idzie ze wsi. Dlaczego on to babci
powiedział? Babcia si namy la:
– A bo izba ciasna, a mój wnuk, panowie, Marian Jesion, b dzie robił eniaczk . Jego ju
wzi ła potrzeba. On mi tak powiedział: „Babciu, mnie wzi ła potrzeba”.
St d wi c tego wieczoru, kiedy odbyła si pi kna zabawa z bardzo udanymi efektami, babcia
Jesionowa wkroczyła w odm ty ciemno ci, id c przed siebie w nieznane, w wiat. Babcia
wkroczyła w ciemno ci, a jej wnuk, Marian Jesion, w nastrojowej czerni garnituru,
zbrylantynowany władca wiata w obłokach zapachu wody kolo skiej „Derby” (Lechia, Pozna ),
ta czył szałowy, a zarazem wstrz saj cy przebój sezonu – „24 000 pocałunków”, wyskowytany
rozdzieraj co przez wojewódzkiego saksofonist .
I wszystko jest w porz dku.
Marian Jesion zaspokoi swoj dr cz c potrzeb , a babcia b dzie miała pa stwowy dach
i pa stwow misk grochówki z boczkiem. A oto co si zmieni – poniewa w domu Jesionów
ubyło jednej g by, wydatki ulegn redukcji i potrzebuj cy Marian b dzie mógł sobie kupi
plastikowy krawat na gumce. Jest to niew tpliwy symbol nowoczesno ci, a w Pratkach idzie
wielki kurs na nowoczesno . Moje dziewcz ta mówi , e teraz ludzie kupuj wszystko.
Maszyny, wuefemki, tapczany i zegarki. Ludzie zabiegaj o radia, garnitury, kryształy i pralki.
W zupełnym zaufaniu dziewcz ta opowiadaj mi, e niektórzy, aby sprosta tej powszechnej
tendencji awansu materialnego, po prostu kradn . Wi c cho by kucharki z s siedniego PGR-u
kradn mi so. I jakie sprytne s ! One wynosz schaby i podgardla w kubłach z pomyjami. Potem
tylko opłukuj przy studni i wie ju mo e kupowa . St d te przy pogodnej niedzieli sprytne
kucharki mog oblec swoje dzwoniaste biusty w bł kitn mgiełk kosztownych bluzek z szyfonu.
– Czy wiecie, e kradzie jest grzechem? – pytam. Moje urocze dziewcz ta z Pratek miej
si , ale nie jest to miech ywiołowy, perlisty i ol niewaj cy, lecz groteskowy, klownowaty
grymas miechu, przy którym usta rozci gaj si cd ucha do ucha, ale pozostaj szczelnie
zaci ni te, a same trzewia niejako autonomicznie wstrz saj si histeryczn drgawk . One musz
si tak mia , poniewa nie maj z bów, albo ci lej, maj ich kilka, rozstawionych
gdzieniegdzie, z rzadka, jak zmurszałe paliki na opuszczonej przecince.
Jako le wychowany, jako notoryczny chamu , pytam moje dziewcz ta: – Dlaczego, babki,
nie myjecie z bów? – Ale po co si o to pyta ? Całe Pratki nie myj z bów. Pratki uj te schaby
spustoszon nago ci dzi seł, a chłopcy maml starczo k s kwaszonego ogórka po wypiciu
kielicha gorzały. Kawalerka pratkowska kupuje sobie motocykle, a dziewcz ta nabywaj za słony
grosz przebojowe halki z organdyny i dlatego nikogo nie sta na tubk pasty „Odonto” (Lechia,
jest potrzebna dla wspomnie . Poniewa zabawa utonie w niepami ci jak kamie w jeziorze
i wody czasu si nad ni zst pi . Sama zabawa jest drewniana i chochołowata, albowiem trwaj
zbyt wielkie opory przeciwne wy yciu. W bójce nie ma oporów i dlatego wy ycie jest pełne.
W bójce jest wszystko, co pami ludzka długo przechowuje: krew, ból, wzrok pora ony
nienawi ci , kol cy dreszcz mierci. Wie b dzie odtwarza szczegóły bójki, a nazwiska jej
uczestników zostan wielokrotnie powtórzone.
Przy walczyku, jaki nast pił po bójce, pary obrały szyk nakazany przez fantastycznego
go cia, który przyjechał odstawia numery. Mijali orkiestr krokiem, jaki obowi zuje podczas
chodzenia niedzielnego. Dziewcz ta mówi mi, e chodzenie odbywa si we wsi ka dej niedzieli.
Najpierw chłopak pojawia si u dziewczyny i pyta: – B dziesz ze mn chodzi ? – Dziewczyna
musi zaprowadzi go do ojca, ojciec musi porozmawia z chłopakiem. Na t okazj amant odpala
flaszk , jako e gadanie na sucho jest jak pierze na wichrze. Legalizuj czynno chodzenia.
Chodzi si po wsi od numeru pierwszego do ostatniego i z powrotem. Do lasu nie mo na, bo to
jest pot piane. Czasami po ród spełniania tego jałowego i mozolnego zabiegu padaj jakie
słowa. – Wi c o czym mówicie? – spytałem. Jedna odparła: – A tak tam – z tego nie mogłem
wydedukowa , czy te rozmowy s ciekawe, czy nudne, jako e nie posiadam talentu egiptologów
zdolnych z jednego hieroglifu wysnu burzliwe dzieje dynastii.
Zdaniem dziewcz t, ich kole anki po innych wsiach, gdzie stosunek płci nie jest tak ra co
dysproporcjonalny, s bardziej szcz liwe, gdy mog pogrymasi . One mog pogrymasi przy
wyborze chłopca. Je eli przyjdzie on z tym zaproszeniem do globtroterowania, dziewczyna
najpierw go zapyta: – Ty idziesz do miasta czy zostajesz na gospodarce? – Je eli ma zamiar
zosta na gospodarce, dziewczyna go odprawi:
– Chod sobie sam. – Przy takim chłopaku nie ma nadziei, e wyjdzie si ze wsi, a one by
wszystkie chciały wyjecha do miasta. – Dlaczego? – pytam.
– Bo w mie cie jest mnóstwo kin i ludzie nic nie robi . – Ale za to w mie cie niebezpiecznie
– mówi – jest du o wypadków. – A to co, u nas te s wypadki. Niedawno jedna poszła dawa
kurom, po lizgn ła si i złamała r k . Te przecie wypadek.
Fantastyczny go z województwa odstawił swoje numery. Potrafił on z powietrza
wyczarowa flag , któr zawiesił na specjalnie przygotowanym drzewcu. Orkiestra zagrała
hymn, o cista wypr yła si na estradzie. To był finał walcowania, koniec obrotów planetarnych,
czerwie i bł kit utraciły swoj metaforyczn wymow . Bramy remizy otwarły si i w tunel nocy
wst piły cztery przytulone pary. Za moment ich ladem wyruszyła grupa sztywnych, milczacych
i ura onych. Było to jedena cie nie wybranych, rzuconych na pastw samotno ci, opuszczenia
i nocy. Tej samej nocy, w której babcia Jesionowa ju u kresu sił zdołała wyszepta na le nej
drodze
– O Bo e, dlaczego on? I zemdlała.
Słowo „nie” miało tu zreszt charakter formuły absolutnie retorycznej, u ytej wył cznie po
to, aby zdanie nabrało płynnej, sienkiewiczowskiej kadencji. Gdyby która z dziewcz t
odpowiedziała „nie” – sp dziłaby reszt ywota w dwuznacznym stanie panie skim. Dlatego
cztery z bł kitu odparły: – Ta pewni – i pary wyszły na rodek. Wojewódzki saksofonista przydał
dechu złocistym klapkom instrumentu, a Marian Jesion krzykn ł co dono nie. Człowiek
i instrument musieli zachowa si tak gło no, aby zagłuszy rozdygotany szept babci Jesionowej,
która stan wszy na drodze po ród bezbrze nych ciemno ci spytała: O Bo e, dlaczego on mi to
zrobił?
Cztery pary dokonały pierwszych obrotów. Były one precyzyjnie skalkulowane, euklidesowe
i formalistyczne, jak odwieczne ruchy planet albo okołoziemskie tory sputników. Te, które
zostały po niebieskiej stronie remizy, patrzyły z mieszanin zazdro ci i krytycyzmu. Cz
łudziła si , e przyjad jeszcze ołnierze. ołnierze przyje d ali z Ełku, zawsze ci sami.
Przywoził ich Kazik, szczupły brunet, kapral kulturalny. Kazik przeczytał du o ksi ek i obejrzał
siedemset filmów. Ka dy film Kazik zapisuje w notesie, a co kwartał podlicza. Do ko ca słu by
mo e b dzie miał osiemset filmów. Kazik jest jednak niewierny, bo ka dej mówi to samo. – A co
mówi? – pytam. miej si , wreszcie jedna powtarza. – On mówi: „Dziewczyno, ja wypij
rozkosz z ka dej komórki twego ciała”. – Warszawiak jest ten Kazik, dlatego taki inteligentny.
ołnierze s niebezpieczni, bo to raptusy. Dostaj przepustk do 10 wieczór i wszystko chc
mie załatwione na czas. Nie uznaj adnej kontemplacji, od razu narzucaj tempo. W takim
po piechu dziewczyna mo e si zapomnie , a potem to ju zostaje tylko mier . – Jak to mier ?
– spytałem. – A tak. Co jej potem innego zostaje? Tylko si zabi . Ju lepsi s ci pratkowscy,
chocia oni te si wierc za bardzo.
Saksofon wybulgotał ostatni fraz szlagieru i pary przerwały geometryczne ewolucje.
Czterech spod ciany wyszło za remiz , gdzie w krzaku jałowca stała odbita flacha. To sobie j
obci gn li. Dziewcz ta mówi mi, e taki jest zwyczaj i e to dobre, bo wtedy staj si wawsi.
Jak za du o, to nie jest dobre, ale jak troch , to dobre. Chłopcy wrócili na beton remizy i mieli
twarze jak po ci kim wysiłku. W serca dziewcz t znowu wst piła nadzieja bezgło na jak
milczenie gwiazd.
Dotrzymuj c kroku najnowszym osi gni ciom orkiestra wojewódzka zagrała „Dayan ”
i chuda szyja o cistej pie niarki podbiegła szkarłatem ył. Cztery nast pne zostały wywiedzione
spod ciany na rodek, gdzie czerwie zbełtana z niebieskim osiadła dostojnym fioletem. Znowu
pary zacz ły w skupieniu cyrklowa beton remizy pod takt piosenki od piewanej z biglem przez
o cist .
Po tym kawałku, jak mi opowiadaj dziewcz ta, chłopcy si zakotłowali. One nie wiedz ,
o co poszło w tym gwałtownym i drapie nym zakotłowaniu. Dziewcz ta uwa aj , e je li jest
bójka na zabawie, to nie ma ona adnego celu dora nego, tylko cel dalszy i niejako metafizyczny:
Reklama pasty do z bów
Saks zaskowytał rozdzieraj co i Marian Jesion krzykn ł: – No to ruszamy, chłopaki. – Na
le nej drodze po ród bezbrze nych ciemno ci babcia Jesionowa westchn ła rozdygotanym
szeptem: – O Bo e. – Te trzy głosy, wydobyte jednocze nie, cho tak wyra nie niezbie ne, legn
kamieniem na wie Pratki w powiecie ełckim.
Dziewcz ta z Pratek opowiadaj mi, e to była pi kna zabawa. Orkiestra przyjechała
z samego Olsztyna. Z orkiestr zjawiło si dwoje ludzi: fantastyczny go , który odstawiał
numery, i pie niarka fasonowo stapirowana, tylko e jakby zbyt o ciasta. Remiza była
zamieciona, wszystkie okna wymyte. Bardzo udały si efekty: poprzez szeleszcz c zwiewno
krepiny spływało na sal wiatło czerwone i niebieskie. Na cianie prawej bior c od wej cia było
wi cej bł kitu, a znowu na lewej płon ła zachłanna czerwie . Dziewcz ta stan ły po stronie
niebieskiej, a chłopcy po stronie czerwonej. Dzieliła ich rozbarwiona przestrze remizy z wpi t
po rodku brosz orkiestry, ale oczywi cie widzieli si dobrze. We wsi jest pi tna cie dziewcz t
i jest czterech chłopców. Dziewcz ta widziały teraz tych chłopców, jak stali sztywno
w nastrojowej czerni garniturów, ze sztucznym tworzywem na gumce pod brod ,
zbrylantynowani władcy wiata w obłokach zapachu wody kolo skiej „Derby” (Lechia, Pozna ).
Chłopcy spogl dali z namysłem w stron dziewcz t, oceniali jako ich szpilek, nylonowych
sukienek i czeskiej bi uterii, obracaj c w głowie wiadome plany, których realizacj odkładali na
pó niej.
Dziewcz ta mówi mi, e na pocz tku wojewódzki saksofonista z Olsztyna zagrał przebój
sezonu pt. „24 000 pocałunków”. Usłyszawszy go Marian Jesion krzykn ł: – No to ruszamy,
chłopaki.
Ale nikt nawet nie drgn ł.
Powstała pełna napi cia cisza.
Czterech chłopców płon ło amarantowo po lewej stronie remizy, a pi tna cie dziewcz t
niebie ciło si po stronie prawej. Wiadomo, dlaczego powstała ta pełna napi cia cisza, w której
wojewódzki saksofonista skowytał rozdzieraj co. Ona wynikła z arytmetyki. 15:4 jest dobrym
rezultatem w szczypiorniaku, ale stanowi fataln dysproporcj na zabawie o tak wyj tkowym
blasku (orkiestra z Olsztyna, bardzo udane efekty).
Cisza szła od czerwonych, którzy w skupieniu dokonywali wyboru, i emanowała od
niebieskich, jako e ich nadzieja była bezgło na jak milczenie gwiazd. Wszyscy wiedzieli, ile
rzeczy we wsi b dzie zale ało od tego, co si stanie za moment, wi c nikt nie zach cał wi cej do
lekkomy lnych posuni . Wreszcie czterech z lewej przeszło na drug stron i powiedziało do
czterech z bł kitu tradycyjn formuł :
– Ta se zawalcuim, nie?
– O ten spłache gruntu walczył dla mnie sam król!
Ale Pi tek histori si nie zajmuje. Wa na jest ziemia. Wierzchem ziemi, od wieków
przetaczaj si wojny. Ziemia t tni kopytami, chrz ci g sienicami czołgów, gnie si pod ciosami
bomb. Ale rodzi, rozmna a kłosy, wydaje plon. Wojny mijaj , a w ziemi soki kr
zawsze.
Ziemia przyjmie ciepły deszcz i cuchn cy nawóz, sypkie fosfaty i krzepn c krew. Przyjmie
wszystko, a odda zawsze tylko jednym: ziarnem. Wobec tego procesu wiecznej przemiany
i owocowania, który daje Pi tkowi y , nie ma znaczenia, w których miejscach toczyły si bitwy.
Kiedy i jakie. Ziemia i tak wyda plon. Pi tek i tak go zbierze.
Konia przez to nie strudził i po swojemu odem cił si na Niemcach.
W Grunwaldzie szybko si wybił. Umiał gospodarzy , lubił prac , a na zebraniach wysławiał
si sprawnie. Został wójtem. Obowi zki swoje wypełniał. Z czasem przybyło mu dzieci, oddał
wi c urz d i zaj ł si tylko domem. Dokupił krów, rozbudował zagrod .
Słucham tej relacji. Rozgl dam si : płaska równina, k py drzew, kartofliska.
– Wielka tu była bitwa – zaczynam.
– Kiedy nie – odpowiada – front przeszedł gładko.
Łapi si na tym, e mówimy o ró nych wojnach. Ja go ci gn w wir tamtej, feudalnej, a on
trzyma si obrazów ostatniej, wiatowej. Przeczytałem Sienkiewicza, obejrzałem Matejk ,
przestudiowałem Kuczy skiego. T dy nadeszła armia krzy acka (pokazuj ), t dy – Jagiełło
(pokazuj ), tu stało skrzydło litewskie (pokazuj ). Pi tek wodzi wzrokiem za moj r k , rozgl da
si , post kuje, bo go bol zrosty. Straszna nawała rycerstwa, mówi . wiatowe wydarzenie!
Patrz , czy mój zapał udziela si Pi tkowi. Ale – nie. Oczy chłopa nie s rozognione. Raczej jest
zatroskany. Nie miało i j kaj c si pyta:
– A nie zadepcz mi, panie, zbo a?
– Jak to?
– A tak. Co si tu ma zebra taka chmara z całej Polski.
Siedzimy na stoku nasypu. Grzbietem nasypu biegnie szosa. Ci gn po niej kolumny
ci arówek. miechu, piewu, głosów co niemiara. Ten gwar napełnia powietrze beztrosk
wrzaw . Krzy uj si zawołania, przeplataj okrzyki. Samochody skr caj w boczn le n drog .
Na polanie rozstawiono namioty, dymi kuchnie polowe. Z ci arówek wysypuje si tłum,
rozstawia si w grupy – kto na koncert, kto na odczyt, kto na spotkanie. Tego ju Pi tek nie
widzi, bo o kulach by si tam nie zawlókł, ale wie, e oto w Grunwaldzie zlot młodzie y, e
zjechał tu ogromny zast p z całego kraju. Nawet mu si to podoba, e jego teren nabrał takiej
wagi. e tyle teraz znaczy. Ale martwi si , czy mu tysi cem stóp nie przygniot tego łanu, który
tak obiecuj co wyrósł.
– My lałem ju ogrodzi pole, ale nie poradz .
– To chyba zbyteczne.
– Mówi , e b d skoczkowie. Na skoczków ogrodzenie nie pomo e.
Obaj rozwa amy, jak post pi . Pi tek mnie upewnia: – To pole jest moje, panie, mam na to
papiery. Nadanie mam i kwity podatkowe. Podatki opłacone. Odstawy terminowe. Wszystko
w porz dku. – Przecie mu wierz , mówi . To wasza ziemia. – Rad jest, e ma we mnie
sojusznika. Mo e co wspólnie umy limy?
– Oni pob d troch i pojad . A ja tu, panie, zostan .
Pi tek nie chce si z Grunwaldu ruszy . Tu mu si poprawiło, tu ma hektary i zagrod .
Dzieci posyła do szkół, onie kupił pralk . Gdyby miał wi cej fantazji, mógłby powiedzie :
Pi tek pod Grunwaldem
Na polu mi dzy Niemcami a armi królewsk wznosiło si od strony Tannenberga kilka
odwiecznych d bów, na które powłazili chłopi miejscowi, aby patrze na zapasy tych wojsk tak
olbrzymich, jakich od niepami tnych czasów wiat nie widział.
Henryk Sienkiewicz Krzy acy
Pi tek ci gał pod Grunwald nie wierzchem ani piechot , tylko wozem. Osobliwie wygl dała
ta wyprawa, bo ci Pi tek nie jechał sam czy z jakow dru yn , ale wiózł na ubitym sianie on
i czworo dzieciaków, tako tobół pierzyn i sprz tu co bardziej potrzebnego. Ko mu si lenił,
wi c ci ł go batem, a przera one muchy odpadały od zapienionego zadu. Kl ł przy tym, e Bóg
mu przebacz.
adnej bitwy nie zastał.
Owszem, okolica gorzała jeszcze gdzieniegdzie, czerniła si zgliszczami, cuchn ła wystała
spalenizn , a drogi pełne były wszelkiego rupiecia wojennego, ale szcz k or a odebrzmiał ju
i zacichł, a w miejsce tego wdzi cznie kl skały skowronki i w jeziorach woda pluskała zgoła nie
bu czucznie.
Zdało mu si tu pi knie, konia zatrzymał, zlazł z „kozła, wzi ł do r ki gar ziemi, wa ył j
długo, obniuchiwał.
Gleba mi si zaraz spodobała – mówi Pi tek, kiedy tak sobie wspominamy tamten ostatni rok
ci kiej wojny i nagłego po niej pokoju.
Ziemia mnie nie zawiodła. Patrz pan, jakie yto udane. Ci kie w kłosach.
Łan zbo a ci gnie si z kilometr, rozlewa si szeroko, prawie pod mogił Ulryka von
Jungingen. Na skraju łanu le y rozło ona derka, a na derce Pi tek i ja. Zim Pi tek woził drzewo
na stodoł i pie zgruchotał mu ko ci biodra i uda. Ko ci si zrosły, ale Pi tek chodzi nie mo e:
brak mu sił, eby władn nog . Wystrugał wi c z d biny kule i na nich si wspiera. Je li jest
pogodnie, wystawia zaraz bok do sło ca w nadziei, e mu ciepłe promienie ci gn ow niemoc
z tyłka. A teraz wła nie niebo si przetarło i Pi tek wygrzewa ciało, zły na to wczasowanie, kiedy
tyle roboty w polu.
Odk d tak zaszwankował ciele nie, gospodarka mu podupada, a przecie był to kiedy rolnik
pierwszy, prawdziwy pan na grunwaldzkim polu. Przyjechał tu zaraz po wojnie, dostał dom
i ziemi . Przyjechał z biedy mławskiego powiatu, licz c, e mu si poprawi na lepsze. Tam,
w Niedziałkach pod Mław , niczego si nie dorobił. Przed wojn zd ył zwie drzewa i cegły
na chałup , ale jej nie wystawił, bo mu Niemcy zabrali budulec. Swoj wojn z okupantem
Pi tek toczył nie zbrojnie, ale ekonomicznie, na kamienie. Kazali mu wozi kamienie, trzydzie ci
kilometrów, pełny wóz. Pi tek kładł worki ze słom , na wierzch troch kamieni i tak je dził.
a potem jest. Grunt musi by !
Czy lubi swoj prac ? Pewnie e tak. W tartaku był kiedy , ale odszedł. Za du o
kierowników. A tu Jagielski sam sobie kierownikiem. Mo e płyn dniem albo noc – jak sobie
uło y. W dzie dobrze i noc przyjemnie. („Jak ciemno, to cichu ko tak, e a człowieka gdzie
ciska”). eby nie było tylko złej pogody. Wtedy si nam czy, naszarpie, a mu w oczach
ciemnieje. Nieraz to si zwali na te pnie, wod podbiegłe, i ju mu wszystko jedno. Wtedy to nie
ma ró nicy – wspomina. Ostatniego Sylwestra tak naparł na dr g, e stracił równowag i wpadł
do wody. Wygrzebał si z lodowatej czelu ci i ociekaj c wod poszedł w mro n noc do domu:
dziesi kilometrów. („Takiem przyj ł nowy rok: w rozmi kłych majtkach”).
Wi c nie był na zabawie! – wnioskuj asystenci. Zabawy, rozrywki. Stawiaj pytanie, czy
flisak styka si z kultur ? Otó – nie. W teatrze nie był nigdy, w kinie rok temu, telewizji nie
widział, radia nie słucha, ksi ki nie zdarzało si przeczyta , gazet te nie ogl da.
I z lud mi mało gada.
Wi c wielki wiat do Jagielskiego adn drog nie dociera. adn wie ci . Ani nadziej , ani
niepokojem. Sensacj ni nud . Nigdy niczym. Flisak nie wie o trz sieniach ziemi, o rewoltach
pałacowych, o losie U-2, o fiasku konferencji paryskiej, o rzymskiej Olimpiadzie. Nawet si nie
dziwi słuchaj c informacji asystentów.
– Ta, panowie, wszystko mo e by .
Nie pyta o szczegóły, nie prosi o jeszcze. Bierze si do dr ga, bo złapał grunt.
Zachwyt asystentów: widzisz, nie dał si wci gn ! Nasz wiat to dla niego mielizna, któr
omija. Nie wiadomie omija, ale skutecznie. Mo e instynkt podszeptuje mu, e jak si ugrz nie
na tym piachu, nie mo na si z niego ju wydosta . Fatalne jest, e człowiek coraz to osiada na
jakiej mieli nie. Domu, pracy, przyzwyczaje . Jałowy, dr twy punkt i nie ma wiatrów, eby go
zepchn ły na ostry nurt.
Albo przychodzi taki wiatr, a on si kładzie plackiem: boi si , eby go nie pchn ł. A patrz
Jagielski – czeka wiatrów i pr dów. yje z nimi i yje z nich.
Nie dał si wci gn ! – powtarzaj zazdro nie. Jest niezale ny. Zdaniem tych egzaltantów
olimpijsko nie musi by okazała. Te czasy nie znosz fasadowo ci. Przesadzaj , upatruj
pierwiastek boski (a wi c co , co jest niedost pne ludziom) – w niezale no ci. Ten flisak jest
niezale ny. Nazywaj go tedy Zeusem. e ma parcian koszul i dziurawe gumiaki? Nic to!
Kłaniaj mu si nisko, obmacuj mu r k , powtarzaj jego odezwania jak aforyzmy.
– Panie Jagielski, a b dzie pogoda? – pytaj .
Flisak rozgl da si po niebie (czyta niebo – mówi ) i odpychaj c z uporem dr g, a mu si
wybałusza w napi ty łuk, powiada:
– Chmurzysków to jest, ale mo e se pójd .
– Optymista! – podziwiaj asystenci.
Jagielski prostuje si , zdejmuje czapk .
– Byłoby ze trzech tysi czków. A mo e nawet i ze czterech.
Bierze si zaciekle do roboty, eby nie folgowa sobie w tym idealizmie za bardzo. Zarabia
miesi cznie 800-900 złotych. Stawka jest taka: za metr sze cienny drzewa przewieziony na
odległo jednego kilometra dostaje 22 grosze. Jednego „Giewonta”. Niby to robotnik, a pracuje
jak chłop w polu. Mieszka na wsi, u brata, jema oddaje pensj za jedzenie i k t w izbie. Wstaje
z kurami, zje zalewajki, we mie w butelk herbaty i rowerem jedzie do miejsca, gdzie czeka
tratwa. Zetnie chojaka, okoruje go, wygładzi – ma dr g, narz dzie pracy.
Staje na tratwie.
– Reszta to ju , panowie, łaska boska.
Ma wiatr przeciwny – nie ujedzie ani metra.
Wiatr z lewa – tratw spycha do brzegu, pnie zaczepiaj o szuwary.
Wiatr z prawa – tratw ci ga na rodek jeziora, gł bina, nie mo e si odepchn dr giem,
czeka na zbawienie.
Nie ma wiatru – cały wysiłek poruszania tej masy drzewa spoczywa na jego ramionach.
Mozół straszny.
Dobre wiatry nawiedzaj go rzadko, najcz ciej wiatr to przeciwnik. Ile przepłynie do
wieczora? Jak dobrze pójdzie – 6 kilometrów (trafiało si i osiem – mówi z dum ). Musi płyn
oportunistycznie, do daleko od brzegu, aby nie zahacza , i do blisko, eby mie grunt.
Asystentów zachwyca to, e Jagielski te czasem nie ma gruntu. Oni nie maj gruntu od
dawna. W wiecie nast pił kryzys warto ci, mówi , kompromitacja tradycyjnych instytucji,
moralno straciła sens, uznane prawdy – zakwestionowano. Nie maj zaufania nawet do faktów,
których ucz . Czy w tamtych wiekach te nie fałszowano tekstów? Człowiek działa pod terrorem
okoliczno ci, jak tratwa zachowuj ca si zale nie od kierunku wiatru. Człowiek stracił grunt.
Asystent balansuj c niebezpiecznie na pniu przywołuje wiadectwo Pascala. (Odnalazłem t
cytat : „Człowiek nie wie, jakie miejsce ma zaj ; wyra nie jest zbł kany i str cony ze swego
prawdziwego miejsca, bez mo no ci odszukania go. Szuka go wsz dzie, z niepokojem i bez
skutku, w nieprzeniknionych mrokach”). ledz c Jagielskiego obserwuj zjawisko utraty gruntu
wyst puj ce nie abstrakcyjnie, ale konkretnie. Flisak penetruje wod , zagł bia erd po r koje :
nie ma dna. Czekaj z napi ciem, co uczyni.
Jagielski odkłada dr g.
Siada, wyci ga nogi.
– Trzeba czeka – ogłasza.
To zdanie uznaj za genialne. Filozof – mówi jeden. – Prawdziwy filozof – potwierdza drugi.
– Nie histeryzuje, nie odczuwa chandry, nie miota si , nie rozgorycza. Cho ka da przeciwno
natury obni a zarobek, flisak zachowuje spokój. Czeka – a grunt podejdzie. Grunt ucieka,
Płyn , sylwetka ro nie, nabiera wyra nych kształtów. W moich przyjaciół wst puje duch
zwyci stwa. Oczywi cie, e on. Zapieraj c si dr giem w dno samotny flisak wiedzie jeziorem
tratw .
– Dzie dobry, panie Jagielski! – mówi . Flisak patrzy na nas, oczka mu błyskaj
prze miesznie.
– A dzie dobry – odpowiada.
– Mo na si przysi
? Nie b dzie za ci ko?
– Ta co ci ko. Co to wa y.
To (chodzi o nasz trójk ) nie wa y wi cej jak dwie cie kilo. Balansujemy wi c bez
skrupułów po pniach w stron Jagielskiego. Asystenci obmacuj r k flisaka. (Niesłychane –
mówi mi potem jeden – my lałem, e to b dzie dło ci ka, gruzłowata, twarda jak zelówka.
A on ma skór mi kk , delikatn , powiedziałbym, e on ma skórk !)
Józef Jagielski przygl da si nam, my – jemu. Chłopina z niego drobny, o cienkiej ko ci
i pchlich muskułach. Szczupła twarz, z rzadkim wyblakłym zarostem, utajona w cieniu
rozległego daszka. Wygl da na lat trzydzie ci par , a ma ich 25. Jest ju po wojsku, ale jeszcze
nie bierze ony (co ta si po piesza , panowie). Wojsko ma w jego yciu znaczenie, bo wtedy
jechał kolej . Niedaleko jechał, ale jednak. Teraz ju nie ma sposobno ci.
– A był pan w mie cie? – pyta asystent.
– To pewnie, panowie, e byłem. W Brodnicy byłem, w Jabłonowie byłem i w Toruniu te
byłem.
– A nad morzem pan był?
– E, nie. Nad morzem? To za daleko...
Rozgl dam si po tratwie. Jest olbrzymia. Sosnowe pnie, przeschni te, zbite po dwana cie –
tworz jeden człon. Drutem doczepiony jest człon drugi i nast pne. Razem ponad dwadzie cia.
Tratwa długa, płot ci gn cy si na 200 metrów. Montuj go w lasach iławskich i stamt d
jeziorami i kanałami spławiaj do Drw cy. Drzewo płynie do tartaku. Płynie jakie 120
kilometrów i tratw holuje kolejno kilku flisaków. Jagielski jest jednym z nich, ma swój odcinek.
Przeci gnie ładunek przez jezioro i robota sko czona. Jedna wi c tratwa daje zarobek paru
ludziom. Ten ł czny zysk podsumowany globalnie jest przedmiotem pragnie Jagielskiego.
– A o czym pan sobie marzy? – sonduje asystent.
– O, tam – wykr ca si flisak.
– No, miało – przypiera asystent.
– eby tak mie cał gotówk , co jest przez miesi c z tych tratw dla wszystkich.
– To znaczy ile?
– Strach, panowie, powiedzie .
– No nie bójcie si .
Ocalony na tratwie
– Ale meta – wołał asystent – bajka nie meta. – I zobaczysz Zeusa, dziwny bóg – dodał drugi
asystent.
Reporta o bogu! To mnie wzi ło.
Jak maj grosz, gnaj do tej mety co sobot . Pielgrzymki zacz li ju w maju. Troch za
chłodno, ale nic: chłodno, za to pusto! Zaj cia ko cz na uniwerku w południe, łapi za teczki,
w tramwaj, na dworzec i ju siedz w poci gu. Linia na Działdowo, przesiadka na Brodnic .
Miejscami szosa biegnie obok toru. Szos turlaj si auta, motocykle, skutery. Ci dwaj
przypatruj si temu, pewnie, e im nijako. Ucz dziejów literatury, zawód uczciwy, ale kokosów
z tego nie ma.
Wagon kołysze, czytaj ksi ki.
Od stacji Tama Brodzka, piechot przez las, id do Stanicy Wodnej. Gniazdo domków
rozsiadłe na płaskim stoku wzgórza nazywa si Bachotek. Asystenci prostuj ramiona, czyni
przysiady, wreszcie nieruchomiej . – Dzwoni? – pyta jeden. Nasłuchuj . – Dzwoni! – szepcze
drugi. – Co dzwoni? – pytam. (Widz , e si wygłupiłem). S oburzeni: – Cisza, człowieku, cisza
dzwoni!
Bior si do jedzenia. W gospodzie mo na dosta obiad. Gardz tym. Z celebracj rozkładaj
kocher, gotuj zup ogonow w proszku. Woda kipi, zalewa ogie , parzy im r ce. Jedn ły k
jedz na zmian . Głodni – wmawiaj sobie, e nigdy nie byli tak syci.
Ju kajakiem sun po jeziorze. Ledwo ich dop dzam. Dostrzegaj łab dzia. Wybucha spór,
czy łab d lata wysoko, czy nie. Jasne, e lata! Mieszczuchu, bł dzisz! Kłóc si , szukaj
dowodów w literaturze. Kto mógł o tym pisa ?
eromski, Konopnicka? Daj spokój
z Konopnick , to nie jest wielka poezja! Przera one ptactwo zrywa si z wody, zapada
w szuwarach. Zawieraj kompromis: dobrze, sprawdz w encyklopedii.
Daleko brodzi czapla. Młóc wiosłami, p dz w tamt stron . Zaraz zobacz j z bliska. Ale
ptak słyszy hałas, unosi si w powietrze, odlatuje. Zawiedzeni, wyrzucaj sobie: za wolno
ci gn li my. Na usprawiedliwienie jeden drugiemu pokazuje dłonie: s całe w p cherzach.
Odkładaj wiosła. – B dzie nas dryfowa – mówi jeden. – Sk d e, tu nie ma pr du –
protestuje drugi. Kajak przesuwa si kilka metrów. Patrz na zegarki, obliczaj szybko , z jak
unosi ich fala.
Hen, na tle lasu, porusza si przy brzegu jaka sylwetka. – On! – wykrzykuje asystent.
Wysilaj wzrok (ucone, a ocy maj – powie potem ocalony). – Nie, to chyba nie on –
pow tpiewa kolega. – Jak e nie, tu nie ma poza nim innych ludzi – upiera si pierwszy. – Ale
pami tasz, tamten si nat ał, a ten si wcale nie nat a, ten spaceruje – dowodzi przeciwnik.
Dyskusja przeci ga si , dr czy ich niepewno . Podjad bli ej, wtedy si wyja ni.
na tysi c krów. Cały kraj by si z tego wy ywił.
Chłop mówi: wie . Ale mówi równie : kraj. Cisówka wygrzebała si z bagien, z dzikiego
zapadliska. Do bitej szosy było kilometrów 25. Do kolei 20. Było, ale nie jest. Le ał tu dawno
tor, lepy z jednego ko ca, ale drugim ł cz cy si z Hajnówk . Ten tor nigdy nie był czynny.
Chłopi torem szli – milicja mandat wzi ła. To chłopów gn ło. Piechot , a jeszcze płaci . Zacz li
tarabani do władz, delegacja pojechała do Ministerstwa Komunikacji. A decyzja Ministerstwa
taka: damy kolej, jak zbudujecie stacj . Chłopi konie zaprz gli, ziemi zwie li, peron był.
Otwarcie w grudniu 1959. Mało jest takich przystanków. Przy samym torze zaczyna si
wspaniały, pienny las. Na szczycie nasypu, po rodku peronu, wkopany słup, na słupie naftowa
lampka.
Ludzie schodz si , siadaj w lesie, czekaj poci gu. Baby sobie pogwarz , m czy ni
popal . Ani si kto obejrzy, jak wpadnie srebrna strzała. Najlepszym poci giem je d ludzie
z Cisówki, bo maj nowoczesne dieslowskie lux-torpedy. Torpeda staje, ludzie si skrzykn po
lesie, wsi d , torpeda jedzie. Ja w tej torpedzie te . Przestronno. Komfortowo. Dwie kobiety
siedz naprzeciw i gadaj . Jedna wiezie osiem pustych koszów. W tych koszach miała owoce na
sprzeda . Tak si pani m czy, mówi druga, nie szkoda zdrowia? – Pani, kiedy trzeba. M
dostaje 1200, a ja trzech synów mam w Warszawie na studiach. Jeden na politechnice, jeden na
prawie i trzeci na ekonomicznej. Pani wie, póki człowiek zdrowy, toby dla tych dzieci wszystko.
Tak, tak, kobito. Owszem. No, pani patrzy.
To i ja patrz . Strzała miga, baby rajcuj , z koszyka kura łypie ma lanym lepiem. A las jaki
wspaniały! Zielony cie , wilgotny zapach. Gdzie jeste , drzewo wielkie i dumne? Rozgał zione.
Poci g jedzie stuku-stuku, poci g jedzie z daleka, słoneczko wieci w rytmie cza-cza.
Pi knie jest.
przejazd auta, warkot motoru i tr bienie wywołały panik w ród ludzi. Auto przeje d ało przez
opustoszałe wsie”. Etnograf stawał w opłotkach, samochód wyje d ał z lasu, kurzyło si
okropnie, a ludzie chodowali na strychy. Etnograf wszystko to zapisał. Gdzie to czytałem? Si d
na ławce, mo e sobie przypomn . Ju słysz ten warkot i tr bienie. Chłop jedzie WFM-k
w pole. Grabie i widły przytroczone do motoru. Motor brz czy gdzie na horyzoncie, pod lasem.
Sło ce na las opada. Ludzie z pola jad . Konie jak mleko, wozy na balonach.
B dzie co zwozi w tym roku? Ta pewnie, ta si taki zbiór szykuje, e nikt we wsi nie
pami ta. Ani W saty, ani Szczerbaty. I Łuksza Mikołaj mówi, e nie pami ta. Dziewi ciu synów
Łuksza ma, córk za jedn . Chłop z niego, chłop z anatomii i społecznej przynale no ci. Łuksza
z otwartym okiem chodzi, widzi, co si na wsi dzieje. Tu, panie, dawniej, jak sklepikarz na
wiosn worek cukru przywiózł, do zimy nie mógł tego worka sprzeda . Po pi , po dziesi
deka. A teraz workami cukier zwo i ci gle go nie ma. Przed wojn dawali mi w komis radia,
ebym sprzedawał. Ale radio przed wojn siedem krów stało. Nikt nie kupił. A dzi za jedn
krow mam pi kne radio, „Stolica”. Tedy w ka dej chacie radio jest.
Z Łukszy filozof i dyskutant na zawołanie. Słucham, jak si spiera z sołtysem. Tu ziemia zła,
mówi, socjalizm niepr dko si osiedli. Traktorem tu nie pojedzie. Pojedzie, mówi sołtys, co
znaczy nie pojedzie. Pojedzie. Ale Łukszy nie o ten traktor chodzi, tylko o azotox. Stonka
przyszła. Stonka to jest owad polityczny. Tyle e jak jej da azotoxu, to si tylko skuli i ani
drgnie. Ale azotoxu jest mało, chłopi sobie wyrywaj . I nowy spór. Bo nie ka dy azotox sobie
równy. Jeden ma wi cej metoksychloru, drugi lindanu, inny HCN. Nic mi te nazwy nie mówi ,
słucham tylko, jak je wymieniaj .
W ród takich filozofii przyszła noc. Noc Janiel wrócił z roboty. Michał Janiel, robotnik
kolejowy i gospodarz. Dwa hektary kwa nej ziemi. Dzieciarni czwórka. Janiel robi przy torze.
Kilofem kamienie podbija, eby podkład trzymał mocno, bo kolej musi lecie po równej szynie.
Z t specjalno ci Janiel na delegacj do Warszawy je dzi. A oto dlaczego: bo warszawscy
robotnicy nie chc tej roboty za taki pieni dz. Wi c dyrekcja wozi takich Janielów po 200
kilometrów i wi cej: Janiel si nie oprze. Ile zarabia? Odpowiada – 867 złotych. Odpowiada
dokładnie, aby było widoczne, e jest te osiemset, ale jeszcze do tego i sze dziesi t, a potem
nawet i siedem. I cho wymienia wszystko do grosza, eby ta pensja miała jaki okazalszy
wygl d, pensja ma chud prezencj . Wi c Janiel liczy i liczy. Zawsze jak małe pieni dze, to
wielkie liczenie. Głowa Janiela pełna jest my li o złociakach. To na to, to na tamto. O adnych
wielkich sprawach z Janielem pogada si nie da. Janiel nie wie, e wiat jest absurdalny. Hegel
toby go nazwał bublem. Sam Hegel był my l cym idealist . Jego filozofia na głowie stała. Ale
Marks by Janiela zrozumiał. Marks du o liczył i robotnikom kazał uczy si matematyki: Janiel,
Łuksza, sołtys Lasota, W saty i Szczerbaty – wszyscy licz . Na wsi du o jest teraz liczenia,
kalkulacji i zamysłów. Takie tu ł ki mamy, gdyby wod do Narwi odpu ci , toby była hodowla
pami tam. We wsi mieli sierpy, mieli nawet kosy, ale wiem, e jak trzeba było placek pomaza
masłem, to si brało je na palec i palcem ciach. Te pami tam, jak masło topniało na gor cym
placku. Od tego szła taka wo , e nam wyło w brzuchach jak sto psów. Raz ojciec kupił pół
bochenka chleba. Z daleka widzieli my ojca, jak niesie ten chleb. A ja stałem z siostr w oknie
i kiedy zobaczyłem chleb, zacz łem płaka . To był wtedy ten jeden raz w moim yciu, kiedy
wiedziałem, co to jest szcz cie.
– O czym marzysz? – zapytałem teraz dziewczyn .
– O czym? eby sobie kupi włoskie szpilki za 1400 i eby mie du y pokój, w którym
b dzie olbrzymi puszysty dywan.
– A nie chcesz je ?
– Je ? Czemu zadajesz głupie pytania?
Ale to nie jest głupie pytanie. Takie pytanie mo e rozsadzi wiat. Je li du o ludzi zada je
w jednej chwili, to wtedy jest rewolucja. Ale jak to tłumaczy tej dziewczynie? Dziewczynom
w ogóle nie trzeba niczego tłumaczy , bo potem je boli głowa.
Do wsi tamt dy, jak id druty. W drutach piewaj elektryczne iskry. Ptak na drucie usi dzie
– ptaka nie zabije. Człowiek dotknie – pada martwy. Co w tym jest. Pr du ma ka dy wedle
potrzeb. Komu do sieczkarni, komu na wiatło, komu eby pu ci maszyn do szycia. A mo e
by tak, e wszystko naraz w jednym domu idzie. Taka Kanada. Pr d zał czyli trzy lata temu.
W roku pi dziesi tym ósmym zacz ł si ten elektryczny komunizm. Wtedy ka dy pstrykał nad
miar . Miastowi to si z tego miej . Ale chłop si nie mieje: chłop pstryka z powag . wiatło –
ciemno, wiatło – ciemno. Teraz ma, co chce, niebo i piekło w jednym kontakcie.
W starych izbach został lad od łuczywa. lad trzeba zamalowa . Wchodz do izby, egnam
si krzy em; abstrakcjonizm na cały regulator. Jedna ciana w pastelowy krem, druga w orange,
inna znowu w bł kit i powała w bł kit. Radio na szafce, aba ur na suficie, maszyna w miejscu
wystawnym. Dzieci w łó eczkach na białych poduszkach. Wszystkie chodz do szkoły.
Najstarszy w tym roku szkoł sko czy, pójdzie uczy si dalej. Bo on m dry jest. M dre rzeczy
w zeszytach pisze. A jakie? Tego matka nie wie. Bo matka ani pisa , ani czyta nie umie. Kto by
j miał uczy ? Tu uczeni ludzie nigdy nie przyje d ali. Jak człowiek jest uczony, to nosi okulary.
Takich czasem widywało si po okolicy. Chodzili, spisywali obrz dy, zwyczaje, weselne
piewki. Raj tu mieli. Bo ta ziemia przekl ta była rajem dla etnografów. To zaprzałe białostockie
bagno, utajone w cieniu Białowieskiej Puszczy. I ta Cisówka zatracona gdzie w widłach Narwi
i wisłoczy takim rajem mogła by . Panowie – wykładał nam na uniwerku profesor – je eli przed
wojn chcieli cie znale autentyczn słowia sk zadrug , która charakteryzowała okres
wspólnoty pierwotnej na naszym obszarze Europy, musieli cie jecha – o – w te strony. I palcem
kołował po mapie w rejonach Wołkowyska, Zabłudowa, Siemiatycz. I tej Cisówki tak e.
„Ludno nie zna tu samochodu. Spowodowany w celu obserwowania reakcji ludno ci
Daleko
Stary był, jak wierk. Z miasta przyjechali miastowi. – Hi, hi – woła miastowy do miastowej
– patrz, jakie próchno. Chodzi i wieci. – Ale nikt si tu nie miał z siwego włosa. Bo to była
ziemia starych ludzi. Dzieci ci gn ły zgraj przez wie . Kto złapał dziecko, przyjrzał mu si :
z by skruszone, oczy wyblakłe, szyja w zmarszczkach. Stare. Dziecko pobiegło dalej, potkn ło
si – kulas w proszku. Krzywica. Młodych tu nie było. Wielu miało 18 lat albo troch mniej czy
wi cej, ale wcale nie jest powiedziane, e jak si ma 18 lat, to jest si młodym.
Wszyscy byli starzy. Staro to jest co takiego bez wyj cia. A wyj cia z tej ziemi nie było
dla nikogo. Naokoło granica. Pola, ł ki, bagno i las: granica. Za granic ycie musi by lepsze.
Tak ludzie zawsze my l . A potem jad i wracaj . No i jak tam – pytaj tego, co wrócił.
A człowiek milczy, macha r k . Jutro pójdzie na pole. We mie gar ziemi, pow cha. Miastowi
nie wiedz , e ziemi mo na w cha . A ona przecie pachnie. Soir de Paris. Tu ziemia ma dwa
zapachy: piaskowy i bagienny. Liche pola, chude bruzdy. Mo na by zmieni ycie, gdyby
zmieni ziemi . Ale jak? Nikt tego nie wiedział. A człowiek, który nie wie, jak zmieni ziemi ,
to jest wła nie człowiek biedny. Dzisiaj na wiecie yje mo e miliard takich ludzi, co tego nie
wiedz . I nikt im nie potrafi powiedzie .
Za wsi stoi bajorko. Jak podci gało chłodem, ten stary przychodził do bajorka. Ten stary, co
był jak wierk. Tam si nosiło lniane koszule do kolan i lniane gacie do kostek. Guziki nie były
znane, wi c koszula musiała by długa, bo inaczej widziało si w człowieku za wiele rzeczy na
raz. Stary ci gał t koszul i gacie. Teraz to mógł zrobi : przecie si mył. Mo e nie było w tym
wielkiego mycia, tylko chlapanie. Dobrze sobie pami tam, jak si tak ochlapywał. Bo to był
widok ciekawy, a dzieci lubi , eby widoki były ciekawe. Potem brał dziegciu i tym dziegciem
nacierał skór . W ka d zmarch szła podwójna porcja. Pchły dziegciu nie lubi , a wesz si
przylepi. To jest spraktykowane. Znowu wci gn ł koszul , a na koszul ko uch. Ko uch trzeba
było jako spasa , to go ci gał drutem. Taki zdrutowany wracał do wsi i szedł na piec. Jesie
i zim drzemał na tym piecu. A wiosn szedł do bajorka. Wtedy sobie drut rozpl tywał i znowu
si chlapał.
Tu jest to bajorko. Ale nie ma starego. Trzech p pków pluska si w zm tniałej wodzie,
prycha i figluje. Widz , e jest i czwarty. Ten czwarty si nie k pie. Nie mo e si k pa , na r ku
ma zegarek. I zdj go nie mo e, bo to by była degradacja. Ka dy ma prawo zobaczy to bajorko
i tego smyka na brzegu. Ka dy powinien w tym miejscu pomy le – no i patrzcie, cisowski
chłopak zegarkiem błyska!
Do wsi to tam, na prawo, przez ten zagaj. Matka do zagaju po chrust p dziła. Chrust szedł do
pieca. Blacha jak si rozogni, jest akurat pod placki. My my chleba nie znali. Matka rozmieszała
m ki z wod i na blach . To si nazywało podpłomyk. Czasem było masło, ale no y nie
One zostawiły wszystko w Szczytnie. Nie miały czasu nic bra , bo one spieszyły si do
Olecka, zanim przyjd te dwa syny, co maj przyj z Ameryk . One nic nie chc . One chc
tylko je i nocleg, a jutro pójd do Olecka, bo jutro mo e ju b dzie ich czas. I mo e b dzie ich
muzyka ten czas wypełniaj ca.
Nie byli my sami, bo tymczasem zeszli si ludzie i zacz li nadstawia ucha. Byli to starzy
ludzie, mieszka cy tego domu. Mieli zwiotczałe twarze, kurcz ce si ciała, pora one skleroz
umysły. Całymi dniami siedzieli patrz c na drog , któr nikt nie przechodził. Albo patrzyli na
siebie i wtedy zaczynali płaka . Głuchli i lepli, tracili smak i w ch. Ale jeszcze co nieco
pami tali. Jeszcze kobiety mogły wymówi imiona zabitych dzieci, a m czy ni wspominali
adresy domów, które rozniosły pociski. Byli tu teraz samotni i bezradni, poniewa takimi
uczyniła ich wojna. Wojna chadzała cz sto po tej ziemi, na której przyszło im y , płodzi ,
pracowa i umrze . Ka dy z nich miał swój rachunek, jaki chciałby przedstawi muzykantom.
Ka dy z nich miałby do pomówienia z tymi grajkami, co robi tak wspaniał muzyk . Ci starzy
wiedzieli, e te dwie nie były tr cone. Oni wiedzieli: dwie ropuchy le ały nieruchome i kto
przystawił do ich ciała pr d. Wtedy drgn ły, w zwapnionych yłach poruszyła si krew. Ta krew
poszła do mózgu, komórki wypełnił bełkot werbli.
To było tak, tak wła nie. I dlatego starzec stoj cy na czele tłumu powiedział:
– Wygoni !
A inni powtórzyli za nim:
– Pewnie, e wygoni .
Co powróciło, jaka zła, przekl ta cz stka przeszło ci powróciła i zbladłe twarze starców,
które ju dawno zaniemówiły, które dawno przestały cokolwiek wyra a , naszły krwi . Ale nie
mieli siły si ruszy . Stali tak stłoczeni, wyrzucaj c z bezz bnych czelu ci swój wyrok, swoje
przekle stwo, swoj ot piał rozpacz. A mo e to nie był brak siły, tylko jaka solidarno wieku,
instynktowna wspólnota wiata schodz cego do piachu, lepa, t pa i głucha, ale jeszcze
wiadoma tego albo przynajmniej odczuwaj ca to, e nie mo na wyrzuca tych staruch w noc na
deszcz i zimno.
Wi c zostały.
Kierownik powiedział, e dostan nazajutrz samochód i b d odwiezione do Szczytna. Nie
powiedziały nic, najadły si do pełna i poszły spa , a o mokrym wicie uciekły, wspieraj c si
jedna o drug , wawe i wypocz te, z tym bulgotaniem werbli w komórkach.
Augusta i Margot zastukały do drzwi. Potem powiedz , e otworzył im chłopak. On my lał,
e my na ebrach, i powiedział: Nie mam drobnych. Pokazał drugie drzwi. Poszły wi c od drzwi
do drzwi, dwie siwe kobiety, którym potrzeba pomocy i opieki. W ka dych drzwiach powtarzały
swoj formuł . Teraz jest pa stwo niemieckie i wy si wyno cie. Wy st d id cie precz, tu jad
moje syny. Mówiły to po niemiecku, ludzie nie rozumieli. Czasem s siad mrugał do s siada, e
tr cone. Tak wła nie jest cz sto mi dzy lud mi: nie umiej wysłucha człowieka do ko ca. Łapi
jego dziesi słów, nie czekaj c, a dojdzie do kropki. I zdanie przerwane w połowie wygl da
wariacko. Wi c mówi zaraz: tr cony.
Ale one nie były tr cone. Długo z nimi rozmawiałem. Augusta miała racj – jej umysł jest
jasny. One tylko nocami schodziły w Szczytnie do wietlicy, gdzie stoi nowe silne radio. Gałk
kołowały w eterze.
Magiczne oczko mrugało nerwowo. Stare łapały Adenauera. Słuchały wci ni te w gło nik,
w komórkach bulgotały werble.
W Olecku były trzy dni. Nie przyszła muzyka, nie dostały tych domów ani tych włók, ani
polskich pachołków. Poszły ze skarg do Rady Narodowej. Tam te uznano, e s tr cone.
Powiedzieli im, eby wracały do Szczytna. Nie zgodziły si , chciały by blisko Olecka. Dali im
na bilet, przyjechały do Nowej Wsi pod Ełk. Tu jest taki sam Dom Starców jak w Szczytnie. Ale
o sto kilometrów bli ej od tego miejsca, gdzie Herr Bruzius, najwi kszy masarz z Taubus, robił
w sto polskie pachołki.
Był wieczór, deszcz i zimno dr czyły ziemi . Weszły do stołówki wlok c strug wody,
mroku, pokory i zm czenia. Siedzieli my z kierownikiem na ławce.
– Herr Führer... – zacz ła Margot.
– Nie rozumiem! – krzykn ł kierownik. – Po polsku!
Margot cofn ła si : nie chciała mówi . Do ko ca pobytu nie odezwała si słowem po polsku.
Ale Augusta mówiła: My przyjechały do Olecka, bo my my lały, e ju jest pa stwo niemieckie,
a potem nam powiedzieli, co jest pa stwo polskie. Ja chciała odebra moi domy, eby powita
tam moi syny.
– Jacy synowie? – spytałem.
A, to ona miała cztery syny. Jeden syn na froncie ukrai skim. Drugi syn na froncie
syryjskim. Te dwa syny zostały na tych frontach. Ale drugie syny s w Niemcach zachodnich.
One tam s , te syny. One przyjd tu robi pokój. One przyjd z Ameryk . Tutaj, te syny.
Kosmate paj ki jej słów łaziły mi po mózgu. Patrzyłem na ni – miała 85 lat, ale gdyby jej
przyszło zata czy Wienerblut, toby na oleckim rynku poszedł kurz. Margot była mniej ywotna.
Zgarbiona, bez z bów, wargi wpadały jej do gardła. Miała wypukłe oczy i miała szkła, ale bez
oprawek, przywi zane do włosów sznurkami.
– Gdzie wasze rzeczy? – spytał kierownik.
nie s dziła, tylko robiła stenografi .
Kropla energii wzbiera gdzie w zdrowym rodku Augusty, wi c id dalej. W południe s na
dworcu. Kupuj bilety.
– Dwa bilety do Taubus – mówi Augusta.
– Ta kasjerka, to ona na nas tak patrzyła. Ona jeszcze nie wiedziała, gdzie to jest Taubus.
Margot musiała jej powiedzie , co my chcemy do Olecka. A potem ona patrzyła, co te pieni dze
s takie zielone. A to był Schimmel, ple . One ja trzymałam dziesi lat na te bileta do Taubus.
No wi c miały bilety i jechały do Olecka. Pi kny krajobraz Mazur przesuwał si za oknami
wagonu w dymie deszczu i mgły. Du o ludzi było w poci gu, du o na stacjach i na drogach. Co
mogli wiedzie o blutinstinkt? To nie była ich rzecz. Tylko one miały we krwi wszystko
potrzebne, eby słysze muzyk . Dlatego jedna powiedziała do drugiej:
– To jest to.
I druga odpowiedziała:
– Tak.
Cztery słowa, mo na policzy na palcach. Ale wystarczy, eby si upewni : w komórkach
bulgoc werble. Wycie czołgów, wider silnika wierci mózg do bólu. Woda dzwoni w wiadrze.
Oni s spragnieni, musz si napi . Dwie staruchy jad pomaca polskie gardła. Dwie staruchy
w poci gu do Olecka. Im trzeba pomocy, im trzeba opieki. Siwe zgarbione kobiety w drodze.
Mo e kto z panów ust pi miejsca? Zamkn okno? Mo e by otwarte. Panie daleko? Do Taubus
– mówi Margot. Do Olecka – wyja nia Augusta. Odwiedzi rodzin ?
One milcz . Po co mówi , e jad odebra dwa domy? Te domy, powie nam potem Augusta,
wystawił jej m , Bruzius, najwi kszy masarz w Taubus. Oni mieli ziemi 90 włók. Tam robiło
sto polskich pachołków. M raz jechał w dwa konie i bryczka trafiła na wysoki kamie . M
upadł mi dzy te konie i umarł. M zostawił ziemi , domy, pachołki i Margot. Pa stwo polskie
zabrało ziemi i domy. Pachołki poszły same. Została Margot. One z Margot chciały jecha do
Essen, jak był transport, ale Margot dostała ten reumatismus. Były długo w szpitalu w Szczytnie.
Potem były w Domu Starców. Tam jest ci gle hałas w Domu Starców. W niedziel te był hałas,
ale potem wszystko poszło precz i było słycha te głosy.
– To jest to – powiedziała Augusta.
– Tak – odparła Margot – to nasza muzyka i nasza godzina.
Ruszyły do Olecka. Ze stacji poszły na rynek. Te domy stały przy rynku. Wielkie kamienice.
Od razu jedno im si nie zgrało: muzyka nie weszła z nimi do miasta. Ani bulgot werbli, ani
basowanie armat. Olecko było ciche, zadeszczone, senne. Ludzie yli tu tacy jak na całym
wiecie. Krz tali si wokół swoich małych spraw, eby zarobi swoje małe pieni dze. Chłopi
kupowali gwo dzie, dzieci wracały ze szkoły; urz dnicy pili zimn i cienk herbat . To nie
brzmiało jak pie . To w ogóle nie była muzyka.
Wymarsz pi tej kolumny
Same powiedziały, jak to si narodziło.
Powiedziały, e to wzi ło pocz tek z czasu i z muzyki.
Czas i muzyka były razem, muzyka trwała w czasie przez godzin i one wiedziały, e ta
godzina wybiła dla nich.
One usłyszały znajom melodi . Najpierw słyszały tony dalekie i wysokie, a potem przez
wiatr i przestrze naniosło niskich, twardych głosów. One usłyszały piew, bulgot werbli, ostre
nakazy komend. Mogły rozró ni wycie czołgów, basowanie armat i jazgot motocykli. Rozlegały
si j ki i krzyki. Woda zadzwoniła w wiadrze. Oni s spragnieni, wi c musz si napi . Kolb
pukaj do drzwi, sapi , w ko cu si miej . miech i sapanie jest ich mow . One słysz gwar.
Muzyka narasta, wypełnia pokój, sie i podwórze, toczy si brukiem ulicy i przenika w las. Tego
nikt nie słyszał, tylko one. Bo one maj blutinstinkt.
– Blutinstinkt? – zapytałem. – Co to jest blut?
– Krew. Blut to krew – odezwał si kto z boku. Wi c to tak: dwie ropuchy le ały
nieruchome. Kto przystawił do ich ciała pr d. Wtedy drgn ły, w zwapnionych yłach poruszyła
si krew. Ta krew poszła do mózgu i wypełniła komórki czułe na muzyk . Na ten jeden rodzaj
muzyki, który da si słysze , prze y i zapami ta , je eli si ma blutinstinkt. A one go maj .
I dlatego jedna mówi do drugiej:
– To jest to, Margot.
– Tak – odpowiada Margot – to nasza muzyka i nasza godzina.
W tej rozmowie jest mało słów, mo na wszystkie policzy na palcach. Ale krew płynie do
mózgu i komórki napełnia bulgot werbli. Jedne komórki słuchaj , a inne my l . Głowa nie mo e
spa . Dwie głowy czuwaj tej nocy, dzi sła uj mann pacierza. Panie nasz, spraw w swojej
hojno ci, aby przyszedł wit. Wi c wit przychodzi. Jest 11 wrze nia 1961. Jest poniedziałek.
Dwie kobiety uciekaj z Domu Starców w Szczytnie.
Nikt tego nie widzi.
Augusta jest starsza, Margot młodsza. Augusta nie mo e utrzyma si w pionie, wi c Margot
j wspiera, eby obie mogły i o prostym karku. Cz sto Augusta traci dech, wi c przystaje. Ona
słyszy znowu muzyk , ale ucieka jej dech. Wtedy przystaj i Augusta czeka na t kropelk
energii, która da jej nap d na dalsze dziesi metrów. Bardzo dobrze, je li na dwadzie cia.
Augusta Bruzius, rocznik 1876. – Pan – mówi do mnie – popatrz na mnie. Mój umysł jasny,
we rodku wszystko dobrze. Płuca i serce całkiem dobrze. A ona jest młodsza, ale ma
reumatismus.
Ona, ta Margot, to jej córka. Augusta urodziła j w 1903 roku. Margot to jest mocno
kształcona. Dziesi lat pracowała w s dzie. – Czy ona s dziła Polaków? – pytam. – Ona nikogo
Ryszard Kapu ci ski
Busz po polsku