Maguire Eden (Nie)Umarli 01 Jonas

background image

1

Eden Maguire





(Nie)Umarli

Księga 1 – JONAS



Tłumaczenie

Ewa Ciszkowska


EGMONT

background image

2

1





Nagle dobiegł mnie odgłos trzaskania drzwi targanych wiatrem. Przestraszyłam się, bo nie przypuszczałam, że w

takiej odległości od miasta może znajdować się skryte wśród drzew domostwo.

Nie wal tak, poprosiłam swoje serce. Darina, weź się w garść, dziewczyno. Ale tamtego dnia zlękłabym się nawet

szmeru spadającego liścia. Dwa dni wcześniej zginął Phoenix, mój chłopak.

Drzwi wciąż łomotały, a moje serce im wtórowało. Wypatrywałam czegoś na wzgórzu, sama nie wiedząc czego. W

końcu wspięłam się na wierzchołek i spojrzałam w dół. Wtedy go zobaczyłam - stary, niszczejący dom z gankiem,
zbudowany z bali, a obok niego stajnia i na stelażu z drągów okrągły, przeżarty rdzą, rozpadający się staroświecki
zbiornik na wodę. Przed domem stała zaparkowana półciężarówka — bez błotników, z dziurami w karoserii. Wybujała
pożółkła trawa wokół ganku sięgała kolan.

To drzwi stajni trzaskały na wietrze, otwierając się i zamykając w rytm jego podmuchów.

Większość ludzi odwróciłaby się na pięcie i odeszła. Ale nie ja.

Już mówiłam, że czułam się kompletnie zagubiona, zadawałam sobie pytania o sens miłości, cierpienia, życia. Darina

przepełniona wagą swojej misji - tak by to mogło wyglądać. Jakiej misji? Musiałam wyjaśnić, jak to możliwe, że w ciągu
tego roku zmarło czworo moich kolegów z klasy. Jonas, Arizona, Summer, a teraz Phoenk. Powiedziałabym: tragiczne i
co najmniej dziwne. Nie tylko ja byłam przerażona, możecie mi wierzyć.

Śmierć Phoeniksa złamała moje nastoletnie serce. Dość długo kochałam się w nim potajemnie, aż w końcu zaczęliśmy

się spotykać - dwa cudowne miesiące. Położyłam kwiaty w miejscu, gdzie zginął, ugodzony nożem. Patetyczne, powiecie.
Miało to znaczyć: nigdy o tobie nie zapomnę, zawsze będę cię kochać, ale zupełnie nie oddawało głębi moich uczuć.

Postanowiłam zejść tam, zrobić coś, żeby te cholerne drzwi przestały walić, a potem rozejrzeć się po opuszczonym

domu. Dotknąć życia ludzi, którzy w nim mieszkali - przekonać się, jakie talerze ustawiali na stole, na jakich krzesłach
zasiadali do jedzenia.

Najpierw stajnia. Drzwi były wielkie, poznaczone setką zardzewiałych gwoździ. W ciemnawym wnętrzu dojrzałam

starą końską uprząż rozwieszoną na hakach, parę pokrytych warstwą kurzu skórzanych kowbojskich ochraniaczy na
spodnie, oplecione pajęczą siecią grabie i zgrzebła.

I grupkę ludzi recytujących coś śpiewnie. Pośrodku ktoś stał. Z początku nie wierzyłam własnym oczom, ale to był on.

Phoenix. Rozebrany do pasa, realny tak jak ja teraz.

Phoenix, który wykrwawił się na śmierć od ciosu nożem między łopatki.

Starszy siwowłosy mężczyzna wstąpił w krąg recytujących ludzi i położył dłoń na ramieniu mojego chłopaka. Mojego

nieżyjącego chłopaka.

- Witaj w naszym świecie — powiedział.

Łup! Drzwi za moimi plecami zatrzasnęły się z hukiem. Serce załomotało mi w piersi i zamarło.

- W świecie (Nie)Umarłych - zaintonowali inni. -Zostałeś jednym z nas, witaj.

Phoenix - bo to był on - sprawiał wrażenie nieobecnego. Patrzył niezbyt przytomnie, oszołomiony. Siwowłosy
mężczyzna przyglądał mu się uważnie.

- Wróciłeś - odezwał się cicho.

- Zza grobu — dopowiedzieli szeptem otaczający go ludzie.

Potrząsnęłam głową, chcąc uwolnić się od tej wizji. Niemożliwe, żeby to się działo naprawdę! To jakieś zwidy! Umarli to
umarli, nie wracają z zaświatów.

Nie pomogło. Wizja nie znikła, to wszystko działo się nadal.
- Cześć, Phoenix. Jest w porzo - odezwała się jakaś dziewczyna, podchodząc do niego. - Pamiętasz mnie?
Była odwrócona do mnie plecami, widziałam tylko jej długie ciemne włosy.
- Siemasz, kolego, a mnie pamiętasz? - spytał jeden z chłopaków, odłączając się od grupy, a zaraz za nim podeszła

dziewczyna o jasnych włosach do ramion.

- Jest okay, Łowczy ci to załatwił - wyjaśniła. - To właśnie jest Łowczy.

Siwowłosy mężczyzna wyciągnął dłoń do uścisku.

- Nie ucierpiałeś zbyt wiele, wracając do świata? -spytał tonem lekarza wypytującego pacjenta.
- Nie było tak strasznie, żebym nie mógł tego znieść — powiedział Phoenix.
Rozpoznałam jego głos. Tak zawsze mówił - niewyraźnie, cicho, spokojnie, tym swoim charakterystycznym niskim,

głębokim tonem. Skulił ramiona, jakby go coś zabolało.

background image

3

- Łowczy opiekuje się nami wszystkimi - oznajmiła z uśmiechem blondynka.

Rozjaśniło mi się w głowie. Przecież znałam ten cudownie ciepły uśmiech. Nieważne, że włosy miała dłuższe i

rozwichrzone, a skórę bledszą. To była Summer Madison. Widziałam przed sobą kolejną osobę, która nie żyła, a jednak
mówiła, chodziła, uśmiechała się.

- Łowczy tutaj rządzi. Wszystkich nas sprowadził z powrotem - uzupełniła wyjaśnienia Summer ciemnowłosa

dziewczyna.

Słyszałam, co mówi, ale nie patrzyłam ani na nią, ani na siwowłosego mężczyznę. Nie mogłam oderwać wzroku od

Phoeniksa. Serce waliło mi tak, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi.

Chciałam podbiec do niego, dotknąć go, pocałować, wziąć w ramiona. Ale byłam zbyt oszołomiona, tkwiłam tam jak

wrośnięta w ziemię.

- Dlaczego? - spytał Phoenix.

Odzyskał już równowagę i teraz obudziła się w nim podejrzliwość. Zmrużył swoje szaroniebieskie oczy, patrząc spod

zmarszczonych brwi.

- Sam powinieneś wiedzieć - powiedział chłopak, wzruszając ramionami.
Przeniosłam na niego wzrok na chwilę, ale wystarczająco długą, by po błysku niebieskich oczu i skrzywieniu

wydatnych warg rozpoznać Jonasa Jonsona.

- Masz swoje powody, skoro znalazłeś się tutaj - wyjaśniła Summer. - Tak jak my wszyscy.
- Gdzie jesteśmy? O co tutaj chodzi? - dopytywał się Phoenix.
To wszystko wyraźnie nie miało dla niego sensu, tak jak i dla mnie, szpiegującej ich osoby ze świata żywych.
- Uruchom mózgownicę - poradziła mu ciemnowłosa dziewczyna i roześmiała się, ale bez złośliwości. - Nie

dotarło jeszcze do ciebie? Jesteś jednym z nas. (Nie)-Umarłym.

- Arizona? - Phoenix potrząsnął głową, zupełnie jak ja przed chwilą. Arizona nie znikła, nadal ją widział przed sobą. -

Jakim cudem?

- Też mam coś do załatwienia - odrzekła, kiwając głową. - Muszę coś wyprostować.
Phoenix Rohr, Arizona Taylor, Summer Madison i Jo-nas Jonson. Czworo zmarłych uczniów ze szkoły w El-lerton.
Wszyscy bardzo piękni, mimo bladej skóry i nierzeczywistego wyglądu. Śmierć nie zdołała ich zniszczyć.

Miłość i cierpienie rozdzierały mi serce.

Drzwi uchyliły się i - łup - na powrót zatrzasnęły z łoskotem.

- Zrobię z tym porządek - oświadczył Łowczy i ruszył w moim kierunku. - Trzeba wreszcie naprawić ten zamek.

Zaczyna mi to działać na nerwy.

Boże, co miałabym mu powiedzieć, pomyślałam w panice.

Wyskoczyłam zza boksu dla konia, gdzie się skryłam, i dopadłam drzwi przed Łowczym. Nieważne, że mnie zobaczy.

W sekundę znalazłam się na zewnątrz i pędząc jak szalona, minęłam opuszczony dom i zbiornik na wodę. Nie oglądając
się za siebie, pobiegłam nierówną, zapuszczoną drogą gruntową obsadzoną drzewami osiki.

***

- Gdzie byłaś?
Laura wyrosła przede mną nagle, ledwie zamknęłam drzwiczki samochodu. Zdążyłam zrobić może dwa kroki po

podjeździe, gdy mnie zaatakowała.

- Nigdzie. Tak sobie jechałam przed siebie.
Wiedziałam, że ta odpowiedź jeszcze bardziej ją rozzłości, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. I tak lepiej, niż

gdybym ją poinformowała: właśnie widziałam czworo nieżyjących kolegów. Chodzili i rozmawiali.

- Nie możesz tak sobie jeździć przed siebie. Wiesz, ile kosztuje benzyna - wytknęła mi zrzędliwie.

Nie odpowiadając, weszłam po schodkach do domu. Rzuciłam klucze na stół w kuchni.
- Darina! Martwiłam się o ciebie.

- Niepotrzebnie — odparłam, kierując się do swojego pokoju.

Laura zastąpiła mi drogę.

- Wciąż się martwię. Nie chcesz rozmawiać, nie jesz.
- Nie jestem głodna.
- Spałaś chociaż trochę?
Aha. Spałam i śniłam koszmar. Dalej śnię. Może by ktoś mnie z niego obudził?
- Darina, odpowiedz mi!
Nie rozmawiam z mamą zbyt wiele, to fakt. W każdym razie od czasu, gdy Jim się wprowadził cztery lata temu. Nic do

niego nie mam, ale nie przepadam za nim.

background image

4

Wielki Guru Elektroniki, który jeździ po całym stanie i sprzedaje ludziom laptopy.

- Rozumiem, że jesteś rozdrażniona - westchnęła Laura.

Rozdrażniona? A może: załamana, zdruzgotana, całkiem rozbita? Jakby mi ktoś wywiercił wielką dziurę w sercu czy w

głowie, obojętne, ważne, że nie jestem już sobą. Patrzyłam na nią, starając się powstrzymać drżenie warg.

- We wtorek odbędzie się jego pogrzeb - powiedziała cicho Laura. - Brandon przyszedł dziś do mnie do sklepu kupić

ciemne ubranie.

- On miał imię, wiesz?! - Ból zamienił się w złość. — Miał na imię Phoenix!

Miał czy ma? Widziałam go w tej stajni czy nie?

Normalnie Laura dałaby mi popalić, zarzucając brak szacunku, i skończyłoby się kłótnią. Ale dzisiaj puściła to mimo

uszu.

- Czy mam ci napisać usprawiedliwienie do szkoły? Wzruszyłam ramionami. Nie pójdę, jak nie będę

chciała.

- Muszę się zdrzemnąć — powiedziałam. W głowie mi się kręciło. - Zwariuję, jak się nie prześpię.

Poprawka, już zwariowałam.

Rzuciłam się na łóżko i wbiłam wzrok w sufit. Starałam się nie dopuszczać do siebie obrazów ze stajni. Nie po-

jechałam do Foxton, nie zaparkowałam tam samochodu, nie szłam pośród osik, a ich liście nie drżały. Nie usłyszałam
trzaskających drzwi, nie wspięłam się na wzgórze.

Lepiej pomyśleć o tym, co się wydarzyło wcześniej tego dnia. O popołudniu, które spędziłam u Logana. Milczeliśmy,

oboje bardzo smutni.

- Phoenix nie był agresywny. — To były moje pierwsze słowa, gdy wreszcie zdecydowałam się przerwać milczenie. -

Nie wdawał się w bójki.

Siedzieliśmy oboje na ganku jego domu, sami. Balustradę ozdabiał rząd butelek po budweiserze, pod siedziskiem

huśtawki walały się brudne buty ojca Logana.

- Może masz rację.

- Mieliśmy się spotkać — mówiłam dalej. W piątkowy wieczór czekałam na niego w swoim samochodzie przy Deer

Creek, wypatrując aż do zmierzchu jego pikapa. Nie doczekałam się. — Jak to się stało? — spytałam Logana, nie
powstrzymując łez spływających po moich zimnych policzkach. - Co się wydarzyło?

- Wszyscy mieli noże — powiedział łagodnym, spokojnym głosem. — Phoenix też.

- Nie chcę tego słuchać. - Potrząsnęłam głową.

- Ale to prawda, Darina. Phoenix nie był aniołem, wierz mi.
Wstałam, żeby odejść, i niechcący strąciłam kilka butelek. Rozbiły się na kamieniach pod gankiem. Logan poszedł za

mną żwirowaną ścieżką prowadzącą do drogi.

- Jak długo byliście parą? - spytał. - Sześć tygodni? Góra dwa miesiące.

Nie odezwałam się na to słowem. Płakałam ze złości.

- Jak dobrze go znałaś, Darina? Co o nim naprawdę wiedziałaś?
Doszliśmy do mojego samochodu, wsiadłam i z trzaskiem zamknęłam drzwi. Logan pochylił się i złapał za kierownicę.
- Jak długo znasz mnie? Całe życie. Wierz mi, Darina, mówię ci najszczerszą prawdę.
- To znaczy, co mi mówisz? - spytałam ze złością, podnosząc głos ponad szum silnika. - Że mój chłopak był członkiem

gangu? Nosił nóż, więc zasłużył sobie na śmierć?

- Nic podobnego! - Logan potrząsnął głową. - Ani on, ani Jonas, rozbijając motocykl, ani Arizona, topiąc się w

jeziorze, ani Summer...

- Przestań! - wrzasnęłam. Zginęło ich czworo w ciągu roku. - Nie musisz mi o tym przypominać. Piękne dzięki.

Puścisz wreszcie tę kierownicę?!

Znaliśmy się od dziecka, Logan Lavelle i ja, ale mylił się co do mnie całkowicie.
- Myślałam, że przynajmniej ty rozumiesz - rzuciłam mu, po czym nacisnęłam pedał gazu i odjechałam.

W piątek czekałam nad Deer Creek na Phoeniksa ponad godzinę. Tymczasem przyjechał Logan.

- W mieście toczy się bójka - ostrzegł mnie. - Sporo ludzi bierze udział. Brandon i Phoenk także.

Nie wierzyłam mu, dopóki nie dojechałam, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość, do Ellerton. Byłam wściekła

na Phoeniksa, bo nie przysłał mi esemesa, że się w to nie wmieszał. I mdliło mnie na myśl, że jego starszy brat Brandon
tym razem mógł zrobić coś naprawdę szalonego. Kiedy dotarłam do miasta, było już za późno. Bójka się skończyła.
Pozostały tylko ślady krwi.

background image

5

- Opłacę ci terapię — zaproponowała Laura, kiedy wychodziłam do szkoły. — Zdobędę skądś pieniądze.
- Wyglądam, jakbym tego potrzebowała? - odpaliłam ze złością.

Laura wzięła głęboki oddech, a ja, nie czekając, wypadłam z domu. Zbiegłam po schodkach i jadąc samochodem do

miasta, zaczęłam w myślach wyliczankę.

Główne powody, dlaczego czuję się nieszczęśliwa: rodzice rozwiedli się, gdy miałam dwanaście lat; ojczym to fajtłapa;

w szkole nuda i jedna wielka beznadzieja; grasuje jakiś świr mordujący ludzi; właśnie zabił mojego chłopaka...

Łzy spływały mi po policzkach. Byłam załamana i nie miałam żadnej bratniej duszy, do której mogłabym się zwrócić o

pomoc.

Logan uznał, że to on się do tego nadaje. Podszedł do mnie, kiedy zatrzymałam samochód na szkolnym

parkingu. Wysoki, opalony, ciemnobrązowe kręcone włosy... w podstawówce były złociste.

- Cześć, Darina.

Z impetem zatrzasnęłam drzwi samochodu.

- Nie pożarliśmy się ostatnio? - przypomniałam mu.
- Przykro mi. Źle to zrozumiałaś. Nie twierdziłem, że Phoenix dostał to, na co zasłużył.
Doszliśmy do szkoły razem, ja o krok przed Loga-nem, by mu okazać, że go ignoruję. Ale to, co powiedział, wkurzyło

mnie.

- Jasne. Całe Ellerton tak twierdzi. Phoenix był taki sam jak Brandon. W końcu to bracia, takie samo DNA, taki sam

wadliwy kod genetyczny.

- Nikt tak nie twierdzi. Popadasz w paranoję - dodał i natychmiast wybiegł do przodu, żeby zagrodzić mi drogę na

korytarzu. — To też źle zabrzmiało. Nie chciałem cię krytykować. Miałem na myśli tylko to, że jesteś w rozsypce, co
oczywiste, bo to dla ciebie bardzo trudne... Ja to rozumiem.

Westchnęłam, a właściwie jęknęłam:

- Logan, daj oddychać. Możemy o tym nie rozmawiać?
Skinął głową, poddając się.
- Wyślij mi esemesa, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować.
Weszłam do klasy i przez ułamek sekundy zobaczyłam Phoeniksa siedzącego na parapecie okiennym.

Skrzyżowane w kostkach nogi oparł o blat ławki i patrzył na mnie z uśmiechem.

Odwaliło mi, pomyślałam po raz setny od czasu, gdy znalazłam się w Foxton.

A potem mnie otoczyli i straciłam Phoeniksa z pola widzenia. Wszyscy poklepywali mnie i ściskali. Właśnie zadźgano

mojego chłopaka. Stałam się sensacją miesiąca.

Później odbyło się zebranie w naszej supernowoczesnej szkolnej auli. Zarządził je dyrektor.
—Zebraliśmy się, aby okazać żal z powodu nieoczekiwanej śmierci ucznia starszej klasy, Phoeniksa Rohra -zaczął

doktor Valenti.

Cale Ellerton żyło tą wiadomością. Siedziałam między Jordan a Hannah, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Od

czasu do czasu zerkały na mnie ostrożnie, jakbym była ze szkła i zaraz miała rozsypać się w pył.

—Wciąż nie wyjaśniono do końca okoliczności tej tragicznej śmierci - kontynuował doktor Valenti, stojąc na scenie w

szaro-smutnym garniturze, wypowiadając gład-ko-smutne słowa. - Jedno jest jednak pewne. Będzie nam go bardzo
brakowało.

Ktoś zaszlochał. Podniosłam wzrok i tuż za dyrektorem zobaczyłam Phoeniksa. Uśmiechał się do mnie.
Za pierwszym razem — dobra, wytwór mojej szalonej wyobraźni. Ale teraz to już była całkiem inna sprawa, nie

mogłam tego ignorować. Serce zaczęło tłuc mi się w piersi jak szalone.

Doktor Valenti czynił swoją powinność. Poprosił, byśmy uczcili pamięć Phoeniksa minutą ciszy.

- Pochylmy teraz głowy na znak szacunku. I myśląc o Phoeniksie, wspomnijmy także innych, których straciliśmy w

tym roku. Nie zapominajmy o Jonasie, Arizonie i Summer. Co do mnie, będę przez cały dzisiejszy dzień wracał do nich
pamięcią, wypełniając powierzone mi obowiązki.

Przez jeden chrzaniony dzień. A może by tak do końca życia, doktorze Valenti?

Zamrugałam i Phoenix zniknął.

Wracaj, pomyślałam. Moje serce szybko się uspokoiło, ale byłam pewna: zobaczyłam coś niesłychanego.
Wszyscy pochyliliśmy głowy. Dokładnie na sześćdziesiąt sekund. I to było tyle.
- Wstań, Darina - szepnęła Jordan.
Wstałam więc razem ze wszystkimi, przy akompaniamencie trzasku podnoszonych siedzeń, i aula opustoszała.

Niewiele pamiętam z reszty tego dnia. Koledzy coś do mnie mówili, ale ja nic nie słyszałam. Matematycz-ka, obawiając

się, że zemdleję, wysłała mnie do szkolnej pielęgniarki. Leżałam na kozetce, wpatrzona w grę cieni, które rzucała na sufit

background image

6

rosnąca za oknem sekwoja, i doszukiwałam się w nich rysów twarzy Phoeniksa. Hannah przyszła mnie zobaczyć. Nie
powiedziałam do niej ani słowa. Nic do mnie nie docierało.

Liczyło się tylko jedno: znaleźć Phoeniksa, zobaczyć go znowu. Muszę znów pojechać do tego starego domu i stajni.

Lekcje wreszcie się skończyły, ale na mojej drodze wyrósł Brandon Rohr. Oparty o mój samochód, z ramionami

skrzyżowanymi na piersi, czekał na mnie.

Jak już mówiłam, Brandon był bratem Phoeniksa, ale różnili się pod każdym względem, również zewnętrznie, tyle że

obaj byli wysocy. Brandon wyglądał jak napako-wany futbolista, Phoenix jak pełen wdzięku gracz w koszykówkę.
Brandon miał włosy ostrzyżone na jeża, Phoe-niksowi opadały swobodnie do ramion. Brandon nigdy się nie uśmiechał.
Zresztą teraz, trzy dni po śmierci brata, nie było to dziwne.

- Wsiadaj - zakomenderował.

Najpierw marudziłam z zamkiem, potem usiłowałam trafić kluczykiem do stacyjki. Brandon zajął miejsce pasażera.

- Dokąd jedziemy? - spytałam.
- Przed siebie.

Wzięłam głęboki oddech, ale zrobiłam, co mi kazał. Kierując się na zachód, wkrótce wyjechaliśmy poza miasto.

Zacisnęłam ręce na kierownicy i udało mi się opanować ich drżenie. Brandon usadowił się wygodnie, oparł się o
zagłówek i zamknął oczy.

- No więc? - mruknął.
- Co: no więc?

Zjechałam z tłuczniowej drogi na wyboistą polną ścieżkę i wzniecając kłęby kurzu, skierowałam się do jeziora

Hartmann, w którym utonęła Arizona.

- No więc masz okazję zadać mi parę pytań — odpowiedział. - Co ci tylko przyjdzie do głowy.
Skrzywiłam się. Nie miałam co liczyć na współczucie, to nie w stylu Brandona. Ale chciałam wiedzieć... musiałam

wiedzieć... tyle niejasności.

- Czy on... czy umarł od razu?

Tam obok stacji benzynowej, gdzie zobaczyłam plamę krwi na drodze.
Głos mnie zawiódł, wychrypiałam to pytanie szeptem trzykrotnie, zanim Brandon zrozumiał, o co mi chodzi.
- Nie. Zawieźliśmy go do szpitala, ale nie zdołali go uratować.

- Był przytomny? Brandon potrząsnął głową.

- Tylko przez pierwszych kilka minut. Krwawił obficie, szybko stracił przytomność.

- Czy... powiedział coś?

- O tobie? - spytał, nie otwierając oczu, i zabrzmiało to tak, jakby oskarżał mnie o egoizm.

- Tak. Czy mówił coś o mnie?

Samochód ze stukotem podskakiwał na wybojach, ale Brandon nie zmienił pozycji.

- Poprosił, żebym z tobą porozmawiał.

- O czym?
- Chciał ci powiedzieć do widzenia. Do widzenia. Dwa słowa.
- Tylko tyle?

Przed nami rozlało się jezioro, połyskująca srebrem tafla rozciągała się daleko jak okiem sięgnąć.

- „Powiedz Darinie, że żałuję" - przytoczył słowa Phoeniksa, a potem usiadł wyprostowany i utkwił wzrok w jeziorze.

- Wymógł na mnie obietnicę, że ci to powtórzę.

Serce podeszło mi do gardła, nie byłam zdolna wykrztusić słowa.

- Zawróć - polecił mi Brandon po długiej chwili, kiedy siedzieliśmy w milczeniu, wpatrując się w wody jeziora. -

Wracamy do miasta.

- Kto go zabił? - spytałam słabym głosem, kiedy Brandon polecił mi, żebym zatrzymała się przed blokiem, w którym

mieszkali.

Wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia - odparł, jakby w jego mózgu zatrzasnęła się jakaś klapka, pozbawiając go pamięci.

- Przecież tam byłeś. Wszystko widziałeś. Potrząsnął głową.
- Brałaś kiedyś udział w walce?
- Nie.

- Było tam dwunastu albo więcej chłopaków. Kopali, popychali się, okładali pięściami. Któryś wyciągnął nóż.

background image

7

Tyle wiem. - Wysiadł z samochodu, oparł ramię o dach i pochylił się, aby spojrzeć mi prosto w oczy. - Zbieramy się na
czuwanie przy Deer Creek. Ja i paru kumpli Phoeniksa. To było jego ulubione miejsce.

- Po pogrzebie? - zdołałam wyszeptać. Skinął głową i odszedł.

Zacisnęłam ręce na kierownicy, głowa mi opadła i zaczęłam szlochać.

Jakaś kobieta z wózkiem spacerowym przeszła obok samochodu. Przystanęła i zawróciła, żeby ze mną porozmawiać.

- Co się dzieje? Podniosłam głowę.

- Wszystko w porządku, dziękuję - odpowiedziałam wbrew oczywistemu faktowi.

- Na pewno? Mogę ci jakoś pomóc? Grzbietem dłoni otarłam policzki.
- Nie, nic mi nie jest. Nieznajoma zawahała się.

- O cokolwiek chodzi, kochanie, jutro będzie wyglądało to lepiej. I z każdym dniem coraz lepiej.

- Dziękuję - powiedziałam.
Mogła być siedem, osiem lat starsza ode mnie, miała dziecko i całe życie przed sobą. Mąż, dom, więcej dzieci.
Uśmiechnęła się uprzejmie i odeszła, a ja zostałam sama z szalonymi myślami kłębiącymi się w głowie, śniąc na jawie,

że zerkam na sąsiednie siedzenie i widzę Phoeniksa. Uśmiecha się do mnie i mówi:

„Hej, Darina, rusz tego grata, odjedźmy stąd".
„Dokąd?" — pytam z uśmiechem.
„Dokądkolwiek. Zmywajmy się stąd".
Przerzuciłby ramię przez wytarte siedzenie kierowcy i oparł swoje długie nogi o deskę rozdzielczą, odchylając się na

siedzenie. Prowadząc, widziałabym jego profil. Oczy miałby zamknięte, wiatr rozwiewałby mu włosy, czułabym, jak
nieprzytomnie go kocham.

Teraz, kiedy Brandon już zniknął, mogłam znów pojechać do Foxton.
Więc zrób to, powiedziałam do siebie w duchu. Co cię powstrzymuje?
Oczami wyobraźni zobaczyłam opustoszały dom i rozpadającą się stajnię, usłyszałam odgłos trzaskania drzwi, szelest

liści osiki na wietrze. Może to wszystko istniało tylko w mojej biednej, znękanej głowie? Jest ten dom czy go nie ma?
Dlaczego nigdy dotąd się na niego nie natknęłam? Dlaczego nikt nigdy o nim nawet nie wspomniał?

Foxton leżało niedaleko Ellerton, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów wąską, wznoszącą się górską drogą. Może pół

tuzina domów i obskurny lokalny sklepik ziejący pustką. No i jeszcze letnie domki z widokiem na górską rzekę, należące
do mieszczuchów, którzy przyjeżdżali tutaj polować i łowić ryby.

Okay, zrobię to, pojadę do Foxton, rozejrzeć się. Popytam w sklepiku, czy ktoś wie coś o domu między osikami.

Wreszcie miałam jakiś plan.

Nie najlepszy, jak się okazało. Kiedy podjechałam pod sklepik, zobaczyłam, że jest zamknięty, a w oknie widnieje

napisana odręcznie kartka ze słowami: „Na sprzedaż". Wiatr wzbił piasek z drogi, sypnął mi w oczy, więc wsiadłam z
powrotem do samochodu. Brakowało jeszcze niesionych wiatrem uschłych roślin i tęsknych dźwięków gitary, jak w
filmie z Clintem Eastwoodem.

- Cholera!

Przekręciłam kluczyk, ale silnik tylko zacharczał. Skończyła się benzyna, przejechałam parę kilometrów więcej niż

zwykle. „Zawsze miej trochę benzyny w bagażniku - zalecał nudziarz Jim. - Nigdy nie wiesz, czy ci jej nie zabraknie".

- No tak, Darina, miał rację. Mogłabyś choć raz w życiu wykazać się przezornością - mruknęłam do siebie, odrzucając

pokusę, aby zadzwonić z komórki do Laury.

Wściekłaby się, a to by oznaczało koniec wypraw do starego domu.
Wysiadłam z samochodu i zaczęłam rozważać inne opcje. Złapać okazję i poprosić o podwiezienie do najbliższej stacji

benzynowej. Aha, i trafić na psychola. Nie, zbyt ryzykowne. Zadzwonić do chłopaków i błagać o pomoc... Nie, to
żałosne. Poza tym zaczęliby mnie wypytywać.

- Hej, Darina! - usłyszałam nagle. Rozpoznałam pana Madisona dopiero, gdy zjechał

z drogi swoim srebrzystym SUV-em. Ojciec Summer, architekt, teraz ograniczył pracę, żeby pomóc żonie przeżyć żal po
stracie córki. Kiedy wysiadł z samochodu, zobaczyłam, jaki jest blady. Wyglądał na wykończonego.

- Jakiś problem? - spytał.
- Zabrakło mi benzyny — przyznałam. Skinął głową.
- Nie zliczyłbym, ile razy mówiłem Summer, że powinna sprawdzać, czy ma benzynę w baku.

- Tak, wiem, tępol ze mnie.
- Też mnie nigdy nie słuchała. Dzieci... Biedak. Czułam się niemal winna, że żyję.

- Na szczęście dla ciebie, nadjechałem - powiedział, wyjmując z bagażnika zielony kanister. Otworzył go i do moich

nozdrzy wdarł się charakterystyczny zapach benzyny. Patrzyłam, jak pan Madison wlewa zawartość kanistra do baku
mojego samochodu. - Powinno wystarczyć na drogę do domu.

background image

8

- Dziękuję - szepnęłam, unikając jego wzroku i myśląc o tych beztroskich wieczorach pod gołym niebem, spędzanych

w przyjaznej, swobodnej atmosferze podmiejskiego domu Madisonów, zanim Summer... kiedy Summer żyła.

- Drobiazg - odrzekł, uśmiechając się przelotnie. -Przekręć kluczyk, zobaczymy, czy wszystko w porządku.

Zrobiłam to i silnik zaczął pracować. Mogłam jechać.

- Dobrze, że przejeżdżałem - dodał, wsiadając do samochodu. - Powodzenia, Darina. - I odjechał.
Mogłam go zatrzymać, mówiąc: „Panie Madison, jadę na spotkanie z duchem Summer. Jest tam, w widmowej stajni, do

której prowadzi zakurzona górska droga. Razem z Jonasem, Arizoną i Phoeniksem. Są tam wszyscy. Nazywają siebie
samych (Nie)Umarłymi. To, że pan się tu znalazł, nie jest prostym zbiegiem okoliczności. To przeznaczenie. Nie
zechciałby mi pan towarzyszyć?".

Ale miał złamane serce, a ja wcale nie byłam pewna, czy to, co chciałam mu powiedzieć, nie jest wynikiem szaleństwa

wywołanego rozpaczą. A więc nie odezwałam się słowem, tylko patrzyłam za znikającym na drodze do miasta SUV-em.

Nic już nie stało na przeszkodzie, abym pojechała zakurzonym traktem, zostawiając za sobą rozrzucone pomiędzy

nierównymi granitowymi głazami domki myśliwych i wędkarzy, zwrócone w stronę rwącej górskiej rzeki albo
sosnowego lasu roztaczającego przenikliwą cierpką woń.

Wkrótce wyjechałam z cienia na jasną krętą drogę biegnącą w górę, ku osikowym drzewom.
Samochód podskakiwał na kamieniach, żwir chrzęścił pod oponami, które traciły przyczepność na ostrych zakrętach.

Wokół nie widziałam żadnych domów, nie pojawił się też żaden inny samochód, byłam tu sama, a nade mną otwierało
się bezkresne niebo z bladym wschodzącym księżycem.

Wciąż żadnego domu, pomyślałam, kiedy dotarłam już, jak mi się zdawało, tam gdzie poprzednio. Ani stajni. Szukałam

wzrokiem miejsca, w którym zaparkowałam wczoraj. Chyba jeszcze jakieś dwieście metrów dalej, zdecydowałam, i
zwolniłam, starając się rozpoznać charakterystyczne punkty krajobrazu.

Zobaczyłam kępę drzew i wąską ścieżkę po lewej stronie. W wysokiej trawie uniósł łeb wystraszony jeleń.

Jest! Rozpoznałam wznoszącą się w kierunku osikowych drzew drogę przez łąkę. Ponad wierzchołkiem wzgórza

mignął mi zardzewiały zbiornik na wodę.

Wysiadłam z samochodu i poszłam ścieżką, płosząc jelenia. Uciekł wielkimi susami przez połyskującą srebrzyście

trawę. Zbliżyłam się do drzew, ich liście szeleściły na wietrze. Jak miliony trzepoczących skrzydeł, pomyślałam.

Musiałam przystanąć. Wzięłam głęboki oddech i już byłam gotowa iść dalej.
Szelest liści nasilał się, chociaż wciąż miałam spory kawałek do osikowych drzew. Szłam w tunelu wysokiej trawy, a

potem zboczyłam ze ścieżki, żeby wspiąć się na wzgórze najkrótszą drogą. Zatrzymałam się na chwilę w cieniu zbiornika
na wodę, żeby odpocząć. Teren przede mną obniżał się, otwierając widok na szeroką dolinę, przez którą płynęła rzeka.

Z początku nie dostrzegłam domu. Zaczęłam się zastanawiać, do jakiego stopnia oszalałam, żeby wymyślić sobie coś

takiego, jak żal i rozpacz potrafią otumanić człowieka, a własny umysł płata figle, gdy jest to najmniej potrzebne.

Już chciałam dać sobie spokój, kiedy usłyszałam trzaśniecie drzwi i zobaczyłam rozwalającą się stajnię.

Serce zabiło mi mocniej.

Łup! - znowu. I wciąż ten szelest liści, jak trzepot skrzydeł, coraz głośniejszy, wypełniał mi uszy. Potykając się,

opuściłam cieniste schronienie przy zbiorniku na wodę i zaczęłam schodzić zboczem w kierunku stajni.

W połowie drogi zobaczyłam dwie postacie pracujące w wysokiej trawie łąki - dwóch facetów, którzy naprawiali

ogrodzenie z drutu kolczastego. Zwykły widok, nie było się czego bać, dopóki młodszy nie podniósł głowy -i wtedy go
rozpoznałam.

- Jonas! - wykrzyknęłam załamującym się głosem.
Stanęłam jak wryta, wpatrując się w jego wysoką, kościstą sylwetkę.

Jonas Jonson jechał harleyem prostą, gładką szosą za Centennial, z Zoey siedzącą z tyłu. Rozbili się, on zginął na

miejscu, choć nie miał zbyt wielu obrażeń, a Zoey przez sześć tygodni leżała w śpiączce i teraz wciąż nie pamiętała, co się
wydarzyło.

Jonas, zobaczywszy mnie, zwrócił się do starszego mężczyzny - tego siwowłosego, nazywanego Łowczym, który szedł

zamknąć drzwi stajni, gdy trafiłam tu po raz pierwszy. Łowczy wyprostował się gwałtownym ruchem, odłożył narzędzia i
ruszył prosto ku mnie.

Wstrzymałam oddech. Pomyślałam o ucieczce, ale nie wiedziałam, w którą stronę mam biec.

Łowczy szedł w moją stronę — wysoki, siwe włosy falowały, od ciemnej koszuli odcinała się blada twarz o kamiennym

wyrazie. Jonas za jego plecami potrząsał głową, ostrzegając mnie, żebym trzymała się z daleka.

Podniosłam ręce w geście poddania.

—Posłuchaj - odezwałam się do Łowczego - nie wiem, kim jesteś ani co się tutaj dzieje, ale nie zbliżaj się, okay?

Zatrzymał się jakieś dziesięć kroków przede mną. Jego ciemne oczy płonęły gniewem.

background image

9

— Przyszłam, bo szukam Phoeniksa — wyjaśniłam. Spoza wierzb zaczęli wychodzić inni — dwie dziewczyny, mniej
więcej dwudziestoletnie, jedna ruda, krótko ostrzyżona, druga niosła małe, pulchne dziecko o kędzierzawych włosach
koloru słomy. Towarzyszył im niewysoki, żylasty mężczyzna. Stanęli przy Jonasie.

—Phoenix - zwróciłam się do Łowczego z przejęciem, zduszonym głosem. - Gdzie on jest?

Patrzył na mnie, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z rękami na biodrach. Zero reakcji. Nie mogłam

oderwać wzroku od jego wychudłej twarzy i ciemnych nieruchomych oczu.

Skąd ta bladość? Faceci, którzy tak jak on przebywali na świeżym powietrzu, zwykle byli opaleni i mieli ten

charakterystyczny dla pracujących na słońcu ludzi zdrowy wygląd.

To była ostatnia moja sensowna myśl, zanim łopot skrzydeł wypełnił mi głowę. Łowczy przyglądał mi się, a łopot

narastał, jakby jakaś tajemnicza siła chciała mnie zmusić do odwrotu. Poczułam duszność, ogarnęła mnie panika.
Niewidzialne skrzydła były wszędzie dookoła, więc zacisnęłam dłonie w pięści i zaczęłam młócić na oślep rękami.
Przecinały groteskowo powietrze, nie natrafiając na wroga.

Bez tchu, miotając się to w jedną, to w drugą stronę, zawołałam do Jonasa, by mi pomógł.
Łowczy nie obejrzał się. Doskonale wiedział, że Jonas nie ruszy nawet palcem.
- Phoenhc, gdzie jesteś? - krzyknęłam. Kochał mnie. Na pewno mnie uratuje.
Ale wpływ Łowczego był silniejszy niż wszystkie prośby, które mogłam do nich skierować. Patrzył na mnie, a skrzydła

łopotały coraz głośniej i głośniej, zmuszając mnie do wycofania się w zbawczy cień zbiornika na wodę.

- Gdzie ja jestem? — wydyszałam. Kucnęłam i nakryłam dłońmi głowę, chcąc ją ochronić. - Proszę, proszę, niech ktoś

mi powie, co się tutaj dzieje!

Skulona tuż przy ziemi, w głębokim cieniu, dostrzegłam niewyraźnie majaczący kształt. Czyjaś twarz zawisła nade

mną, zbliżyła się i zobaczyłam oczy — czarne, otchłanne jak sama śmierć. Ta czaszkotwarz przesuwała się, rozmazywała,
jakby bezcielesna. A potem pojawiła się następna, okropniejsza niż w najgorszym koszmarze sennym - nadpłynęła tak
blisko, że serce stanęło mi w piersi. I zaczęłam krzyczeć.

2


Mam doskonały temat referatu na zajęcia z etyki: „Kto wymyślił instytucję pogrzebu i po co?". Chodzi mi o to, jaki to ma
sens.

Sześciu chłopaków z naszej klasy niosło trumnę z ciałem Phoeniksa przez kościelną nawę. Jednym z nich był Logan.

Mama Phoeniksa, Sharon Rohr, stała obok Bran-dona, po jej lewej ręce stał ich najmłodszy brat Zak. Był ubrany w
smoking, a sztywny biały kołnierzyk nie chciał leżeć płasko. Rohrowie nie płakali, za to w całym kościele dawały się
słyszeć głośne szlochy.

- Dobrze się czujesz? - po raz setny spytała mnie szeptem Hannah.
Skinęłam głową i wbiłam wzrok w krzyż na ołtarzu, starając się nie słyszeć poszumu skrzydeł i nie widzieć dwóch

czaszkotwarzy, to zbliżających się do mnie, to znów znikających w powietrzu, od których widoku serce we mnie
zamarło.

- Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz - śpiewnie powiedział pastor, gdy wyszliśmy z kościoła i stanęliśmy nad

świeżo wykopanym grobem.

Gdy opuszczano trumnę, pani Rohr rzuciła na nią różę. Brandon objął ramieniem Zaka.
W moich uszach narastał łopot skrzydeł, wcale nie czułam się tak, jakbym żegnała Phoeniksa.

—Na pewno w porządku? — znów spytały mnie Hannah i Jordan.

Skinęłam głową. Za przykościelnym cmentarzem wznosiło się strome wzgórze, na którym zgromadziła się grupka

kilkunastu znajomych Brandona, aby obserwować ceremonię. Przysiedli na kamieniach, ubrani w dżinsy i podkoszulki,
żegnając Phoeniksa na swój sposób.

—Spójrzcie! - zawołałam, wskazując w górę, na płaski głaz, na którym stał Phoenix, patrząc na nas z wysokości,

poważny jak nigdy dotąd.

—Co? Niczego nie widzę - odparła smutnym głosem Jordan.

Ujęła moją wyciągniętą drżącą rękę i delikatnie ją opuściła. Hannah objęła mnie i razem oddaliłyśmy się od grobu.

Wymknęłam się z oficjalnych uroczystości najszybciej, jak mogłam. Wróciłam do domu, żeby zmienić czarną koszulę i

spodnie na dżinsy i wzorzystą letnią bluzkę, którą lubił Phoenix.

background image

10

Jim akurat był w domu. Siedział przy stole w kuchni i rozmawiał z Laurą.

- Nie zostałaś długo na pogrzebie - powiedziała, gdy szłam do drzwi frontowych.

- Co z tego? Ty w ogóle nie poszłaś.

- Czworo w ciągu jednego roku. - Pokręciła głową. - Stanowczo zbyt wielu.

- Madisonowie byli. I Jonsonowie.
Nie wiadomo dlaczego chciałam, żeby oboje poczuli się podle.

- Twoja matka nie znała zbyt dobrze Rohrów - zauważył Jim. - Sprowadzili się do Ellerton zaledwie rok temu.
- Zaraz potem to się zaczęło. — Laura z westchnieniem przesunęła gazetę po stole w moją stronę. - Wiesz, że wreszcie

zapadł werdykt w sprawie Jonasa?

Wzięłam gazetę i spojrzałam na tytuł: Śmierć pierwszego nastolatka: pędził na złamanie karku, jadąc 150 kilometrów na

godzinę.

Skrzydła znów zaczęły łopotać. Zobaczyłam Jonasa dokładnie tak jak wczoraj, pochylonego nad płotem i splatającego

dwa końce drutu kolczastego.

- Czy Bishopowie również byli na pogrzebie? - spytał Jim.
Wzruszyłam ramionami. Skrzydła, proszę, przestańcie, duchy, proszę, nie mieszajcie mi w głowie.
- Chyba nie — odezwała się Laura. — Dopiero w sobotę odebrali Zoey ze szpitala. Pewnie zostali w domu, żeby się

nią zająć.

Zoey, kiedyś moja najlepsza przyjaciółka, po wypadku przeszła cztery operacje. Tym razem lekarze dawali jej nadzieję,

że zacznie chodzić.

—Wyobraź sobie, co musieli poczuć, kiedy ustalono, że to przez nadmierną prędkość - oświadczył Jim, jak zwykle

komentując to, co oczywiste. - Gdyby Jonas tak nie szarżował, ich córka byłaby cała i zdrowa.

—Znam Bishopów od wieków - powiedziała Laura. -Tacy porządni ludzie.
Zrozumiałam aluzję i wkurzyłam się.
—Masz na myśli to, że Rohrowie nie zaliczają się do porządnych ludzi? Bo mają syna, który odsiedział wyrok, i nikt

ich tutaj nie chciał, gdy usłyszano o kryminalnej przeszłości Brandona?

—Mama nic takiego nie powiedziała — rzekł z naciskiem Jim, po czym wziął gazetę, złożył ją starannie i wsunął do

stojaka na czasopisma.

—Nie musiała mówić - rzuciłam oskarżycielskim tonem. - Nigdy nie zdobyła się na to, żeby wprost zakazać mi

spotykania się z Phoeniksem, ale zawsze było to dla mnie oczywiste. Pewnie nawet jest zadowolona, że on nie żyje!

—Darina! — Laura zerwała się z krzesła. — To nieprawda! Niczyjej śmierci nie pragnę. I bardzo ci współczuję...
—Chcemy ci tylko uzmysłowić, że powinnaś... panować nad sobą — wtrącił Jim.

Popełnił duży błąd. Gdybyśmy rozegrały to między sobą, ja i Laura, nie skończyłoby się tak źle.

- Aha! Czyli nie odstawiaj zranionej heroiny! — wrzasnęłam. - Nie tragizuj, w końcu spotykałaś się z facetem raptem

dwa miesiące. Nie wariuj, co?

- To nie tak, Darina. - Laura zrobiła krok w moją stronę.
- Wkładasz matce w usta słowa, których nie mówiła — zaprotestował Jim.

W odpowiedzi jęknęłam i pokręciłam głową. Nie było o czym z nimi gadać.
- Wychodzę — oznajmiłam.

Słońce stało wysoko na niebie, kiedy jechałam nad Deer Creek. Po obu stronach wąskiej drogi migały ró-żowawe

granitowe głazy, a wysoko w górze szybował na wietrze czerwony latawiec.

Muzyka dla nieżyjącego kolegi - usłyszałam ją już z odległości kilkuset metrów - odbijała się echem od skał

wznoszących się ponad czystą, rwącą wodą. Głośny, dudniący heavy metal - w guście Brandona, a nie Phoeniksa.

Tak bardzo nie Phoeniksa, że omal nie zawróciłam. Ale nadjechały inne samochody, silniki ryczały, ludzie wychylali

się przez okna, ponaglając mnie okrzykami:

- Jedź, Darina, no jedź! Bawimy się!
- Tego właśnie chciałby Phoenix.

Dziewczyny z ostatnich klas naszej szkoły siedziały już nad rzeką, gdy zaparkowałam i wysiadłam. Woda ściekała im z

włosów i ciuchów, jakby pływały w ubraniu.

- A nie całej tej czerni i żałobnego nastroju - potwierdziła inna. - Wolałby, żebyśmy się dobrze bawili.
A skąd ty to wiesz? Pewnie nigdy z nim nawet nie rozmawiałaś, pomyślałam, wymijając je, żeby przywitać się z

Brandonem.

- Przyszłaś... — powiedział zaskoczony, unosząc brwi. Zdjął czarną marynarkę, którą kupił u Laury w sklepie, i

rozluźnił węzeł krawata. Oczy miał podkrążone, jakby nie spał od tygodnia.

Kiwnęłam głową.

background image

11

- To chore - mruknęłam, rozglądając się wokół. Wszyscy tańczyli pod gołym niebem, zachowując się

jakby nigdy nic, faceci nieco sztywno, z dystansem, dziewczyny efektownie, kusząco. Czy to miało sens? Nie potrafiłam
sobie odpowiedzieć.

- W taki sposób się żegnamy - rzucił Brandon. Wsadził rękę do dużej turystycznej lodówki i wyciągnął puszkę.

Wręczył mi ją. - Proszę - burknął pod nosem i ulotnił się, żeby pogadać z ludźmi, którzy przyjechali za mną.

Muzyka huczała mi w głowie, gdy przysiadłam na skale ponad rzeką, patrząc na czystą wodę. Musiało minąć dobre

dziesięć minut, zanim Brandon znowu do mnie podszedł i usiadł obok.

- Jak tam, Darina?

- Co: jak tam?
- Jak sobie z tym radzisz?
- Nie za dobrze - przyznałam. - A twoja matka?

- Też nie za dobrze. Musi upłynąć trochę czasu. - Tak jak ja zapatrzył się w wodę. - Mailowała do ojca z wiadomością o

Phoeniksie, ale się nie odezwał.

- Gdzie mieszka wasz ojciec?

Phoenix mówił mi, że ich rodzice rozwiedli się zaraz po narodzinach Zaka i praktycznie nie kontaktowali się od

tamtego czasu.

- Gdzieś w Europie. Chyba w Niemczech. Możliwe, że zmienił skrzynkę mailową. Zresztą matka nie spodziewała się,

że dotrze na pogrzeb.

- Smutne - powiedziałam cicho.

- Tak bywa. - Brandon wstał i wrzucił pustą puszkę do torby na śmieci. — Nie tańczysz? - spytał, zmieniając temat.

Pokręciłam głową.

- To może wskoczysz do wody?
Wyraźnie nie chciał, żebym siedziała z tragiczną miną, psując innym nastrój.
- Popływać mogę - zgodziłam się.
Myśl o tafli zimnej, głębokiej wody zamykającej się nad moją głową wydała mi się nagle nieodparcie kusząca. Stanęłam

na krawędzi skały i skoczyłam w dół.

Zetknięcie z zimną wodą wywołało szok. Opadłam na dno i zagarnął mnie silny nurt. Otworzyłam oczy i zobaczyłam

wodorosty pośród wygładzonych głazów skalistego koryta. Przez kilka sekund leżałam bez ruchu, wirując wraz z
prądem, potem odepchnęłam się od dna i wynurzyłam na powierzchnię.

Złapałam gwałtownie oddech i nabierając zachłannie powietrza, zdałam sobie sprawę, że bystry nurt unosi mnie z

biegiem rzeki i nie wiem, jak sobie poradzić.

- Płyń, Darina! - zawołała Jordan z brzegu. - Na litość boską, zacznij płynąć!

Razem z Hannah i Loganem stali na uboczu pod kępą drzew. Silny nurt znosił mnie wprost na skały.

Zaczęłam rozgarniać wodę, walcząc z prądem, i udało mi się utrzymać w tym samym miejscu. Logan zaczął pospiesznie

zdejmować buty, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, pojawił się Brandon. Przeskakując z głazu na głaz, biegł wzdłuż
brzegu, a potem wskoczył do wody kilka metrów ode mnie w dół rzeki. Traciłam siły, zachłysnęłam się wodą, a rwący
prąd nieuchronnie znosił mnie w kierunku Brandona i wielkiego głazu pośrodku koryta rzeki.

Poddałam się, nurt mnie wciągnął. Poczułam ramię Brandona opasujące moją talię i znów znalazłam się na

powierzchni wody. Pracując mocno, dopłynął do zbawczego głazu, wywindował mnie na jego gładką powierzchnię, a
potem sam się na niego wdrapał.

I tak siedzieliśmy - ja uratowana przed niechybnym utonięciem - dwoje rozbitków pośrodku rzeki,

przycupnięci na lekko wklęsłym głazie, jakby we wnętrzu wielkiej, bezpiecznej dłoni.

Zgodziłam się na terapię tylko dlatego, żeby Laura przestała już gadać.

Dwa dni po pogrzebie Phoeniksa wciąż nie mogłam spać. Nie chciało mi się również jeść, a mój wypadek nad Deer

Creek uznała za podświadome wołanie o pomoc.

- Musiałeś jej o tym powiedzieć? — spytałam z pretensją Logana.

Przyszedł następnego dnia, a ponieważ nie chciałam z nim rozmawiać, usiadł przy kuchennym stole z Laurą i Jimem i

wyciągnęli z niego całą historię - jak wskoczyłam do wody, jak poddałam się nurtowi i jak Brandon został bohaterem. Jak
inni przynieśli linę z któregoś pikapa i przerzucili ją do głazu.

- Nie przepadam za facetem, chciałbym, żeby to było jasne — wyjaśnił moim starym — ale to on uratował Darinę. Ze

sznurem to też był jego pomysł. Dzięki temu wciągnęliśmy ją na brzeg.

- Boże drogi, ona ma skłonności samobójcze - powiedziała Laura do Jima tego samego wieczora, gdy byli już w

łóżkach.

Przez cienkie ściany słyszałam każde słowo.

background image

12

-

Jest gorzej, niż sądziłem - zgodził się. Następnego ranka umówili mnie z miejscowym psychiatrą, terapeutką, która

nazywała się Kim Reiss.

Stawiłam się o wpół do trzeciej, zgrzytając zębami ze złości i doskonale wiedząc, że mi się nie spodoba.
- Cześć, Darina, usiądź — odezwała się.
Żadnej kozetki, wielkiego biurka i notatnika. Gabinet był urządzony prosto i pełen światła. Kim miała ujmujący

uśmiech, wysoko sklepione kości policzkowe i fajną fryzurę. Przez policzek biegła długa na trzy centymetry blizna i
zastanawiałam się, skąd ją ma.

— Wytłumaczę ci, jaką metodę stosuję, i zobaczymy, czy ci to odpowiada.

Usiadłam i wpatrzyłam się w okno, tak żeby było dla niej jasne, że nic mnie to nie obchodzi. Jestem tu wbrew sobie -

taki sygnał wysyłało jej moje ciało.

- Będziemy stosować terapię kognitywną — zaczęła wyjaśniać. — Zero głębokiej psychoanalizy. Skupimy się na tym,

co cię niepokoi w danej chwili, i spróbujemy wypracować praktyczną strategię poradzenia sobie z twoim problemem. Coś
zupełnie prostego, obiecuję.

Spojrzałam na nią.

- Mój chłopak został zabity — powiedziałam bezbarwnym głosem, a potem szybko znów zaczęłam patrzeć w okno,

żeby nie zdążyła nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego.

No, spróbuj się z tym zmierzyć, mówiło moje ciało. Nie zareagowała. Po prostu czekała.

—Został zabity, ale wciąż go widzę.
—Jak się nazywał?

- Phoenix Rohr. Wdał się w bójkę. Czekałam na niego przy Deer Creek, ale się nie pojawił. - Po cholerę ja to mówię?

Przyszłam tu tylko dlatego, że Laura zapłaciła za sesję z góry. — Widziałam krew na ziemi. Nie zadzwonił do mnie.

Patrzyła na mnie, wciąż czekając.

- Tylko proszę nie mówić, że pani przykro — ostrzegłam ją. - Mnie jest przykro, pani jest przykro. Wszystkim jest

przykro.

- Ale to ty go widzisz?

Zadała dopiero drugie pytanie i trafiła w sedno.

- Chodzi pani o to, czy we śnie, tak? Ludzie śnią o tych, których stracili, wiadomo.

- Więc nie we śnie? — upewniła się.

- Kiedy jestem w pełni świadoma - powiedziałam z naciskiem. — Tak jak teraz. Wszystkich ich widzę. Jo-nasa,

Arizonę, Summer i Phoeniksa. Żywych i pięknych. Nie trupy.

- Duchy?

Potrząsnęłam głową.

- Bardziej cieleśni. Realni. Śmieją się i rozmawiają. Przewodzi im Łowczy, jest przerażający. Nazywają sami siebie

(Nie)Umarłymi.

Kim nawet okiem nie mrugnęła. Nie zrobiła żadnej miny, która by wskazywała, że uważa mnie za świrniętą.

- Kochałaś Phoeniksa? - spytała łagodnie.
- Do szaleństwa. Nie umiem powiedzieć, jak bardzo.
Czytał w moim sercu. Ja czytałam w jego. Od pierwszego pocałunku to się z nami działo. Nie broniliśmy się przed

tym. Otworzyliśmy się na siebie.

- Czujesz, że nie jesteś sobą bez niego? Kiwnęłam głową, łzy spłynęły mi po policzkach.

- Słowa nie oddają w pełni żalu - zgodziła się ze mną Kim. - Nie do końca potrafimy wyrazić nimi nasze uczucia.

Wiele osób doświadcza tego co ty. Nie jest niczym niezwykłym, że widzisz Phoeniksa jak żywego w miejscach, w których
go zwykle widywałaś.
-

A w miejscach, w których nigdy nie byliśmy? Miałam oczywiście na myśli Foxton, ale nie zamierzałam jej tego od

razu wypaplać.

- Również — odrzekła. - Wszystkie twoje myśli krążą wokół Phoeniksa. Może ci się pokazać, gdziekolwiek będziesz.

- Całkiem realistycznie? — spytałam podchwytliwie. Ale może rzeczywiście do tego to się sprowadzało.

Może pogrążona w żalu, miałam wariackie halucynacje na jawie. Nie całkiem stuknięta, tylko traci głowę z rozpaczy.

- Trauma to podstępnie zwodniczy stan - wyjaśniła moja terapeutka.

Wbrew sobie zaczynałam ją lubić. Nie wypytywała o moje relacje z Laurą, nie wchodziła z butami w duszę.

- Nie jest to nic niezdrowego, że pamięć o Phoenik-sie jest w tobie wciąż świeża tuż po jego śmierci.

background image

13

- Dziękuję - powiedziałam krótko.

Tylko co z Jonasem, Arizoną, Summer, chciałam ją zapytać. Co z łopotem skrzydeł w mojej głowie, czaszko-twarzami,

Łowczym, którego spojrzenie zabija?

- Doradzałabym, żebyś nie stresowała się zbytnio z powodu swoich reakcji. Na razie porozmawiajmy o tym, w jaki

sposób powinnaś zadbać o siebie.

Czyli zero nacisków ze strony mojej duchowej opiekunki. Właściwie byłam jej za to wdzięczna. Odetchnęłam głęboko

i otarłam łzy. Potem rozmawiałyśmy jakiś czas, co zrobić, żebym jadła i spała zdrowo, i ustaliłyśmy, że na następne
spotkanie przyjdę za tydzień.

- Nie bądź dla siebie zbyt surowa, Darina - dodała Kim, gdy już wychodziłam. - Pamiętaj, że jesteś człowiekiem.

- Czyli?

- Nie izoluj się. Masz prawo się załamać i prosić o pomoc. Otrzymasz ją bez trudu.

Zamrugałam powiekami i skinęłam głową.

- Dobrze. Widzimy się w czwartek o wpół do piątej. W poczekalni natknęłam się na Zoey siedzącą na

wózku inwalidzkim. Zauważyłam ją w ostatniej chwili.

- A ty co tu robisz? - spytałam.
Zabrzmiało to nieprzyjaźnie, chociaż wcale tego nie chciałam.
- Mogłabym spytać o to samo - odcięła się. - Zaczynasz wariować, tak jak wszyscy?

Nie widziałam jej co najmniej od roku. Nie przypominała dawnej siebie - o wiele chudsza, ufarbowane na blond włosy

odrosły, odzyskując swój naturalny brązowy kolor. No i był jeszcze wózek inwalidzki i wyraz lęku w ciemnych oczach.

- Skąd, spoko - skłamałam. - Co u ciebie? Zoey wzruszyła ramionami.
- Włożyli mi stalowe płytki w nogi i w dwóch miejscach zespolili kręgosłup, tak że teraz mogę stać. Jest w porzo.

Było bardzo nie w porzo i obie się uśmiechnęłyśmy.

- Zoey, jest mi...
- Przestań!
- Okay.

Na dłuższą chwilę zapadło niezręczne milczenie, a potem odezwałyśmy się obie jednocześnie.

- Odwiedzałam cię... - zaczęłam.

- Słyszałam o Phoeniksie - wpadła mi w słowo. Zignorowałam to i pospiesznie mówiłam dalej:

- Wiele razy. Poszłam do szpitala zaraz po wypadku, potem siedziałam przy tobie przez te wszystkie tygodnie, gdy

byłaś w śpiączce.

Zoey nachmurzyła się.

- Nikt mi o tym nie wspomniał.

- Kiedy się obudziłaś, twój tata zabronił mi przychodzić. Powiedział, że jesteś zbyt chora, żeby przyjmować gości.

—Posłuchaj... ja nic nie pamiętam... dosłownie nic!
—Ale wiesz, kim jestem? — spytałam zszokowana.

—Jasne, Darina. Pamiętam czasy sprzed wypadku, ale potem, to znaczy od chwili, gdy się rozbiliśmy, już nic. Czarna

dziura. Dlatego tu jestem. Zdiagnozowany PTSD, zespół stresu pourazowego.

Zespół stresu pourazowego. Jak u żołnierzy, którzy walczyli na wojnie. Wygodna etykietka na określenie koszmarnego

zamętu w głowie.

—Ja chyba też to mam.

O mały włos, a bym jej wyznała, że widziałam w Fox-ton Jonasa naprawiającego płot. Nie mogłabym zrobić nic

głupszego.

—Może znów zaczęłabyś mnie odwiedzać - zaproponowała Zoey, posyłając mi błagalne spojrzenie.

—Jeśli twoi staruszkowie mi pozwolą.

—Nie przejmuj się nimi. Koniecznie przyjdź - dodała, naciskając sensor i kierując wózek w stronę uchylających się

drzwi do gabinetu Kim. - Porozmawiaj ze mną o tym, co się stało, Darina. Pomóż mi przypomnieć sobie to wszystko.

Tej nocy po raz kolejny miałam ten sen/koszmar/wizję - nazwijcie sobie to, jak się wam podoba. Pogrążona głęboko we

śnie walczyłam, żeby się nie obudzić, ale żółtobiałe czaszkotwarze o czarnych oczodołach najeżdżały na mnie w
upiornym tańcu i obudziłam się, cała drżąc.
Usiadłam na łóżku w ciemnościach, wsłuchując się w łopot skrzydeł.

Następnego dnia rano jechałam do Foxton, jakbym rzeczywiście była szalona.

background image

14

Trzymałam kurczowo kierownicę, nachylona nad nią, i wyciskałam z mojego starego grata, ile się dało, jadąc jak

najszybciej na wzgórze, biorąc zakręty z piskiem opon i wzniecając tumany kurzu, gdy już zjechałam z bitej drogi.

Zostawiłam samochód przy osikach i puściłam się biegiem przez wysoką trawę w kierunku grzbietu wzgórza. Wysoki

zbiornik na wodę, zbocze prowadzące do domu i stajni, przeżarta rdzą półciężarówka - jak wtedy, gdy usłyszałam
trzaskające drzwi stajni.

Trzymaj się z daleka! — ostrzegały skrzydła łopoczące w mojej głowie, jakby ogromne stado ptaków zerwało się do

lotu. Oszalała, zignorowałam to i zbiegłam po zboczu, mijając niedawno naprawiony płot, do stajni.

W każdej chwili spodziewałam się zobaczyć Łowczego. Jak idzie wielkimi krokami od strony domu, z płonącym

wzrokiem, nasyła na mnie czaszkotwarze i jak bardzo jest przerażający. Albo jak czeka w stajni z innymi - kobietą z
dzieckiem, młodym mężczyzną i moimi kolegami ze szkoły w Ellerton.

Ale nie — nikt nie zagrodził mi drogi, aż wreszcie zwolniłam kroku przed domem. Wyglądał na opuszczony,

okna brudne, farba łuszczyła się na framugach. Wyblakłe zielone drzwi były szczelnie zamknięte. Podeszłam do nich na
palcach i nacisnęłam klamkę. Były zamknięte na klucz. Odejdź! Nie podchodź bliżej!

Zajrzałam przez najbliższe okno. Ujrzałam stary piec kuchenny z zakurzonym czajnikiem, pusty stół, rząd zie-lono-

białych talerzy ustawionych na kredensie. Wejdź przez te zamknięte drzwi, Darina, a cofniesz się o wieki. Chyba od
stulecia zbierał się tu kurz, w palenisku nie rozpalano ognia od pokoleń.

Odwróciłam się i przeciąwszy podwórze, ruszyłam na tyły stajni. Z boku budynku zauważyłam starą belkę do

przywiązywania koni, wokół rosły jakieś żółte chwasty, dalej plątanina krzewów i wysmukłych juk, za którymi rozciągała
się łąka porośnięta wysoką srebrzystą trawą.

Stałam bez ruchu, zastanawiając się, po co ja tu właściwie przyszłam i czy powinnam iść dalej. Po pierwsze, Kim nie to

miała na myśli, zalecając mi dbanie o siebie. Byłam sama, nikomu nie powiedziałam, dokąd jadę, przeżywałam koszmary
na jawie i nie podzieliłam się tym z nikim. Nikomu nie ufałam — nawet sobie.

Po drugie, miałam kompletny mętlik w głowie. Część z tego mogła być realna, część nie. Na przykład to, że wszędzie

widziałam Phoeniksa — w szkole, na jego własnym pogrzebie - mogło być wynikiem stresu pourazowego, to pewne. Ale
już Łowczy mógł rzeczywiście istnieć. Samotnik, który kupił to opuszczone, rozwalające się domostwo i nienawidził
intruzów. A skoro tak, miał pełne prawo wyrzucić mnie ze swojej posiadłości.

Tylko że oprócz Phoeniksa widziałam też Summer, Arizonę i Jonasa. To było za pierwszym razem, w stajni, zanim

Łowczy ruszył na mnie i uciekłam jak oparzona. A potem zobaczyłam Jonasa po raz drugi.

Oczywiście, że oni wszyscy bardzo wiele dla mnie znaczyli — zwłaszcza Summer. Była niezwykła, nie tylko moim

zdaniem, uważał tak każdy, kto się z nią zetknął. Ale dlaczego nawiedzili mnie teraz, kiedy byłam pogrążona w smutku
po stracie Phoeniksa? Dlaczego nie wcześniej, wtedy gdy umarli?

Słyszałam ich. Widziałam też oszołomienie w oczach Phoeniksa, gdy znalazł się w ich kręgu, sprowadzony, aby do

nich dołączył i został jednym z (Nie)Umarłych.

Łowczy to sprawił. Summer tak powiedziała. Łowczy był ich guru.
To się wydarzyło naprawdę, zdecydowałam. Naprawdę widziałam Phoeniksa w stajni, otoczonego ludźmi, których nie

było wśród żywych.

Ruszyłam więc naprzód przez krzaki i zatrzymałam się dopiero przy wąskich drzwiach, przez które kiedyś

wyprowadzano konie na łąkę. Wisiały na obluzowanych zawiasach, które skrzypiały niemiłosiernie, gdy otwierałam
górne skrzydło. Wdrapałam się do środka.

W stajni było ciemno i tak jak poprzednio unosił się zapach stęchlizny. Bele siana leżały nieporządnie

rozrzucone na brudnej podłodze, pod okapem zachowały się stare gniazda jaskółek. Szerokie drzwi frontowe trzasnęły.

- Nikogo — powiedziałam do siebie cicho, lekko zawiedziona.
Firanki pajęczyn wisiały nieuszkodzone, panowała niczym niezmącona cisza. Jednak wymyśliłam to sobie,

stwierdziłam i przez moment poczułam ulgę, jakbym została uwolniona.

A potem drzwi otworzyły się na oścież i w ich prześwicie zobaczyłam na podłodze kawałek błyszczącego metalu. W

pierwszej chwili pomyślałam, że to część wędzidła, które odpadło od którejś ze starych uprzęży wiszących na hakach w
pobliżu wejścia, ale metal był zbyt błyszczący i chyba nowy. Podeszłam, żeby go podnieść, a gdy to zrobiłam i obróciłam
w palcach, rozpoznałam logo Harleya Davidsona - ikonę wszystkich motocyklistów - i motto: „Dochowaj wierności
sercu". Na widok tej plakietki moje serce przyspieszyło.

- Jonas!
Dałabym sobie głowę uciąć, że nie znalazłam jej przypadkiem i że należała do niego.
Stałam w mrocznej stajni, obracając w palcach plakietkę, skrzydła znów zaczęły trzepotać w mojej głowie i wyczułam

czyjąś obecność.

Zacisnęłam dłoń na plakietce, odwróciłam się i podbiegłam do drzwi. Szarpnęłam rygiel, żeby móc przez nie wyjść, ale

był zardzewiały i zdałam sobie sprawę, że będę musiała ponownie wygramolić się górą. Ktoś wszedł do stajni, bałam się,

background image

15

że to Łowczy tropiący intruzów, i spanikowałam. Tracąc równowagę, przewaliłam się niezgrabnie na plecy, opadając na
pokruszoną belę siana.

Czyjeś kroki były coraz bliżej, czyjaś dłoń schwyciła moją rękę mocnym uściskiem, pomagając mi się podnieść.
Patrzyłam w jego ukochaną twarz.

—Usiądź tutaj — powiedział Phoenix łagodnie.

Usiedliśmy po turecku na brudnej podłodze, otoczeni belami siana. Trzymałam w dłoniach jego obie ręce i patrzyłam

w piękne szaroniebieskie oczy Phoeniksa. Wszystko było doskonałe w jego twarzy — gładka, blada cera, wysokie czoło,
gęste ciemne włosy, świetliste oczy, rozchylone w uśmiechu usta. I w jego ciele -silne ramiona i szeroka pierś, które
znałam jak swoje własne.

—Nie przyjechałeś nad Deer Creek - wypowiedziałam pierwsze, niedorzeczne w tych okolicznościach zdanie, jakie

przyszło mi do głowy.

Pogłaskał kciukiem mój policzek - uwielbiałam to.

—Przepraszam, Darina - westchnął.

—Potwornie za tobą tęsknię. To boli. Bardzo. Jakby ktoś wwiercał mi nóż w serce.

- Oddałbym wszystko, żeby to cofnąć - zapewnił mnie szeptem, a potem nachylił się i pocałował mnie w usta. - Nie

mogę patrzeć, jak cierpisz.

Ucałowałam jego zimne usta, usiłując je ożywić swoim oddechem.
- Gdzie byłeś? Co się tutaj dzieje? Wyjaśnij mi to -odezwałam się błagalnym tonem.
Przepraszał mnie i całował — w usta, w twarz, w szyję, a ja głaskałam go po włosach, aż w końcu położyłam mu dłoń

nieruchomo na karku.

- Powiedz mi — poprosiłam błagalnie.
Czułam się tak, jakbym stanęła nad brzegiem przepaści i wiedziała, że upadek jest nieuchronny.
- Nie mogę, to wbrew regułom - odparł. — Prawda jest taka, że nie powinienem tu siedzieć i rozmawiać z tobą.
- Jakim regułom? Czyim? - dopytywałam się, szukając w tym wszystkim jakiegoś sensu, tak żebym mogła go dalej

dotykać, mówić do niego.

Odzyskałam go i nie chciałam pozwolić mu odejść.
- Łowczego - odpowiedział, niespodziewanie poważniejąc i oglądając się przez ramię. — Opiekuje się nami. Nie

robimy tego, co chcemy. Słuchamy jego.

Przez dłuższą chwilę w milczeniu patrzyłam na Phoeniksa. A potem podziękowałam mu za złamanie tych reguł.

Jego twarz złagodniała w uśmiechu.
- To w nas lubiłem najbardziej, Darina. Nie przestrzegaliśmy zbyt skrupulatnie reguł, co?
- Zgadza się - przyznałam.
- Uwielbiałem to w tobie. I twoje oczy. Czy powiedziałem ci kiedyś, że patrzeć w twoje oczy to jak pływać w

roztopionej czekoladzie? Mógłbym w nich utonąć i umierałbym szczęśliwy.

- To nie jest śmieszne! - zaprotestowałam, znów czując mętlik w głowie. Rozmawiałam z Phoeniksem żywym czy nie?

— Jak to się stało? Możesz mi wyjaśnić?

Pokręcił głową.

- Wiem tylko, że brałem udział w bójce. Nie mam pojęcia, o co poszło, pamiętam, że Brandon był w to wciągnięty i

chciałem mu pomóc. Jak doszło do tego, że zostałem ugodzony nożem, nie wiem.

Ujęłam jego dłonie i zmusiłam go, żeby popatrzył mi prosto w oczy.

- Czy dlatego wróciłeś? Aby odkryć, co się naprawdę stało?
- Tak. Zostałem wybrany.

Choć powiedział to spokojnie, wyczułam w jego głosie cierpienie i zobaczyłam cień strachu w jego oczach. Sama nie

mogłam dać sobie rady z przedziwną mieszaniną uczuć, które mnie ogarnęły.

- Więc ty naprawdę umarłeś? - wyszeptałam.
Nie wypuszczaj jego dłoni, Darina, nie pozwól mu odejść.

Skinął głową i kosmyk ciemnych włosów opadł mu na czoło.
- Słyszałaś o otchłani? To miejsce, do którego przybywają dusze zmarłych, coś w rodzaju poczekalni, jak sądzę. Byłem

tam przez moment, zanim wróciłem. Tak samo jak Jonas i dziewczyny. Cholernie bolesny proces, tyle mogę ci powiedzieć.

- Strasznie to dziwne - przerwałam mu. - Słyszę cię, dotykam, a ty mi mówisz, że nie żyjesz. Ale przecież nie jesteś

martwy...

- Bo to coś pośredniego - odrzekł. - Jonas, Arizona, Summer i ja mamy coś do załatwienia. Musimy uporządkować

pewne sprawy. Po to jesteśmy tu z Łowczym.

- A więc nie jesteście duchami?

background image

16

Na to był zbyt realny, zbyt cielesny, choć jeszcze bledszy niż kiedyś. I wzrok miał bardziej przenikliwy, jakby potrafił

widzieć na odległość.

- Jesteśmy bardziej materialni niż duchy - przyznał. Nagłe zerwał się na równe nogi, pociągnął mnie za

sobą i objął.

Odpłynęłam. Mogłabym tak już pozostać na zawsze.

- Darina, jestem tutaj - zapewnił mnie, a potem równie nieoczekiwanie jak wstał, puścił mnie i szybko ściągnął przez

głowę czarny podkoszulek.

- Co ty robisz? - wykrzyknęłam.
Ale na widok jego nagiego torsu zabrakło mi tchu w piersi. Wyglądał olśniewająco, jak faceci w reklamach

telewizyjnych, ale był osiągalny i rzeczywisty, stał tuż przy mnie.

- Spójrz na miejsce między łopatkami - powiedział, odwracając się do mnie tyłem. - Co widzisz?
Nabrałam powietrza w płuca, uniosłam rękę i opuszkami palców dotknęłam bladej skóry. Mikroskopijny czarny tatuaż

po lewej stronie kręgosłupa, nie większy niż przypinany do ubrania znaczek reklamowy, miał kształt anielskich skrzydeł.

- Nie miałeś niczego takiego.
- Tutaj weszło ostrze - wyjaśnił. - Wszyscy mamy takie tatuaże. Arizona, Summer, Jonas i inni, nawet Łowczy.
- Co to oznacza? - spytałam.
Wzór tatuażu był delikatny, perfekcyjny. Obwiodłam go koniuszkiem palca.
- Tym się staniemy - wyjaśnił tym swoim niskim, głębokim głosem, za który go kochałam.

Snop światła wpadł do stajni przez otwarte wiatrem drzwi.

- Jestem żywym zmarłym, Darina. Umarlakiem, zombi, (Nie)Umarłym. Wróciłem, żeby sprawiedliwości stało się

zadość i żeby pocieszyć ciebie.

3





Wcale nie byłam szalona. Poszłam za głosem serca i odnalazłam chłopaka, którego kochałam. Mogłam go dotykać i
całować. Nic więcej się nie liczyło.

- Wiesz, że to dla ciebie niebezpieczne? - spytał, patrząc na mnie, jakby to on nie dowierzał własnym oczom.

Obejmując mnie w talii, odchylił się, żeby mnie lepiej widzieć. - Przysięgliśmy dochować tajemnicy, ja i Jonas, wszyscy.

- Zgadnę. To Łowczy wymógł na was tę przysięgę. Phoenix skinął głową.

- Jesteś po drugiej stronie, Darina, dla nas po tamtej stronie. Należysz do świata żywych. Powinniśmy trzymać cię z

daleka od nas.

- To stąd te łopoczące skrzydła i upiorne czaszkotwarze. - Opowiedziałam mu, jak potwornie byłam wystraszona. - Ale

kocham cię tak bardzo, że zaryzykowałabym wszystko, aby cię odnaleźć.

- I zaryzykowałaś - wyszeptał, przytulając mnie mocniej. Poczułam muśnięcie jego ust na policzku. — Jesteś jedyną

osobą, która chciała tego wystarczająco mocno i była wystarczająco odważna, żeby przez to przejść. Ale co teraz, kiedy
już wiesz o zombi? Nie masz ochoty wiać, gdzie pieprz rośnie?

Złapałam go za włosy i szarpnęłam lekko.
- Skończ z tym gadaniem o uciekaniu! Jestem tu i nie zamierzam odejść. - Za żadne skarby nie chciałabym się z nim

rozdzielić.

Uśmiechnął się i przez krótką chwilę przypominał dawnego siebie, wesołego luzaka.

- Nie wszystko jest tu śmiertelnie poważne i kręci się wokół zemsty i sprawiedliwości. Z tego, co mówi Jonas, a jest tu

dłużej niż ja, mamy parę trików do wykorzystania.

- To znaczy?
- Na przykład mogę cię zahipnotyzować. — Cofnął się i wymierzył we mnie palec, jakby brał mnie na cel.
- Po co miałbyś to robić? — spytałam, łapiąc go za nadgarstek. — Wystarczy, że na ciebie spojrzę, i już jestem gotowa

na wszystko.

- Okay, zapomnij. - Oderwał moje zaciśnięte palce od swojego nadgarstka. Błysk w jego oczach powiedział mi, że

cieszy go przekomarzanie się ze mną. - A co powiesz na to? Mogę w każdej chwili zniknąć.

Przylgnęłam do niego, obejmując go ramionami.

- Ani się waż!
- Jeszcze parę takich rzeczy. Podróżowanie w czasie. Kontrolowanie umysłów.

background image

17

- Niesamowite, supermenie.
Nie mogłam tego wziąć na serio, więc nawet nie udawałam, że mnie to poruszyło. Zresztą serce przepełniały mi radość

i zdumienie, byłam zbyt oszołomiona jego obecnością, żeby cokolwiek udawać.

- Co jest? Nie przestraszyłaś się? — Zrobił zawiedzioną minę, opuszczając kąciki ust. Wciąż żartował i głaskał

kciukiem mój policzek. - Uwiesiłaś się na zombi!

Uwolnił się z mojego uścisku, wyciągnął ręce przed siebie i powłócząc sztywnymi nogami, okrążył mnie, dając mi

szansę podziwiać jego wąską talię, niewielkie wklęśnięcie w krzyżu, mikroskopijny tatuaż w kształcie anielskich skrzydeł
i imponującą muskulaturę.

- Oglądałam już takie filmy - zapewniłam go z westchnieniem rezygnacji.
- Gdzie przykościelny cmentarz, na wpół zgniłe trupy, straszliwi pożeracze żywych?

Phoenix przystanął, porzucając żarty.

- To wszystko czarny PR. Kompletnie nieprawdziwe. W tym filmie jedyną rzeczą zgodną z prawdą jest to, że

pojawiamy się grupowo i że Łowczy ustanawia reguły. Nie mamy wolnej woli. To on sprawuje nad nami władzę.

- To już wiem. I to, że wścieknie się, kiedy mnie tu zobaczy.
- Doskonałe wie, że tu jesteś, zapewniam cię. Jego zmysły, zwłaszcza słuch, są niewiarygodnie wyostrzone. Słyszy liść

spadający z osiki przy zbiorniku na wodę.

- Przerażające — jęknęłam i wcale nie udawałam. Phoenix kiwnął głową.
- Nie ma mowy, żeby nie usłyszał, jak przyszłaś.
- To dlaczego mnie nie zatrzymał?
- Ma swoje powody. Może chce mnie wypróbować, sprawdzić, czy wypełniam rozkazy — odpowiedział mój

wspaniały chłopak, wzruszając ramionami.

- Których właśnie nie wypełniasz - uściśliłam, nagle niepokojąc się o niego. - Jest jakaś kara za złamanie reguły, żeby

nie rozmawiać z obcymi?

Znów wzruszył ramionami, tym razem już nie tak nonszalancko.
- Znaleźć się tutaj to wyróżnienie. Tysiące dusz czekają na swoją szansę, by wrócić zza grobu. Tylko niewielu jest

dana, zwykle tym, z którymi łączy się jakaś tajemnica. Nie wątpię, że już się tłoczą w kolejce, każda z doskonałym
powodem, żeby wrócić. Łowczy w każdej chwili może mnie odesłać i sprowadzić kogoś w zamian.

Stałam przez chwilę z zamkniętymi oczami, porażona strachem.
- Phoenix, nie powinieneś ze mną rozmawiać. Jeśli zaraz odejdziesz i nigdy więcej mnie nie zobaczysz, może Łowczy

cię nie ukarze. Musisz odejść!

Zaczęłam go popychać w stronę drzwi stajni, ale chwycił mnie za nadgarstki.
- Za kogo mnie uważasz? — zaprotestował z oczami błyszczącymi gniewem. — Sądzisz, że wyprę się ciebie,

Darina? Spójrz na mnie. To ja, Phoenix. Czy nie byłem zawsze wobec ciebie szczery? Patrz na mnie i czytaj w moim
sercu!

Czytałam w nim miłość. Pochłonęła nas oboje i nic nie mogłam na to poradzić.
- Dobrze, stawimy temu czoło razem - wyszeptałam. Łzy napłynęły mi do oczu. - Jakąkolwiek Łowczy szykuje karę,

będzie musiał wymierzyć ją nam obojgu.

- Naprawdę poruszające.
To był Łowczy we własnej osobie. Słyszał każde słowo. Wszedł do stajni z Jonasem i Arizoną.
- Poruszyłoby moje serce, gdybym je miał. Phoenix na dźwięk głosu Łowczego zacisnął zęby.

Objął mnie i odwrócił się, gotowy na konfrontację.

- Nie krzywdź jej - powiedział stanowczo. - Nie zrobiła nic złego.
Łowczy postąpił w kierunku cienia skrywającego tylne drzwi stajni. Skrzyżował ręce na szerokiej piersi, gęste, siwe

włosy miał związane z tyłu głowy.

- Nie posłuchała ostrzeżeń - oznajmił. — Niedobrze.

- Nie przestraszysz mnie - skłamałam, a on to wiedział. Jego uśmiech był zimny. — Nie opuszczę Phoeniksa.

- Nie będziesz miała wyboru.

Zbliżył się do mnie i zobaczyłam na jego skroni charakterystyczny mikroskopijny tatuaż anielskich skrzydeł. Taki sam

jak u Phoeniksa, tylko bardziej wyblakły, jakby nosił go znacznie dłużej.

- Nade mną nie sprawujesz władzy - podkreśliłam, czując opiekuńcze ramię Phoeniksa, dodające mi odwagi w starciu

z Łowczym. - Nie należę do twojego gangu.

Nie spodobało mu się to określenie. Ściągnął mocno brwi, minę miał złą.
- Dość tego, mała gaduło, słuchałem już wystarczająco długo. Nie zwróciłaś uwagi na to, co mówił Phoenix

background image

18

0 wdzieraniu się do twojej głowy i hipnotyzowaniu? Ujmę to prosto, żebyś zrozumiała, Darina. Mogę wyczyścić twój
umysł, tak jak nauczyciel czyści gąbką tablicę.

Żachnęłam się i spytałam Phoeniksa:
- Rzeczywiście może?
- Owszem - potwierdził, kiwając głową. - Dlatego nikt nie wie o tym, że tu przebywamy.

Jonas podszedł do nas i stanął między mną a Phoe-niksem. Twarz miał poważną.

- Istnienie (Nie)Umarłych powinno pozostać tajemnicą. Jesteśmy tutaj prawie od roku i utrzymujemy to w sekrecie,

kontrolując ludzkie umysły. Za pomocą hipnozy zacieramy wspomnienia - wyjaśnił.

- W jaki sposób? - domagałam się szczegółów, przenosząc wzrok z Jonasa na Arizonę i z powrotem.
Ramię Phoeniksa już mnie nie chroniło od strachu

1dojmującego uczucia samotności.

- Zwyczajnie - wtrąciła Arizona. Dobrze znałam ten jej charakterystyczny gest, machnięcie ręką, jakby opędzała się

od natrętnej muchy. — Niewielu ze świata żywych zabłądziło tutaj, miejsce jest położone z dala od drogi. Jacyś myśliwi,
czasem dzieciaki prowadzące gry terenowe rozbijają na noc obóz. Rzadko ktoś z nich zwróci uwagę na zbiornik na wodę i
zejdzie ze wzgórza, żeby zaspokoić ciekawość.

—I co wtedy? — spytałam, łapiąc się na tym, że przypatruję się Arizonie, szukając tatuażu.
Długi prosty nos, duże ciemne oczy, wyraziście zarysowane, uniesione łuki brwi nadające jej twarzy wyniosły wygląd

— zupełnie nie przypominała zombi.

—Wtedy staramy się, żeby mogli nas zobaczyć, na przykład pracujących w warzywniku albo w zagrodzie. Ktoś z nas

podchodzi od tyłu i działa przez zaskoczenie. Wystarczy, jeśli spojrzy w określony sposób.

—Żeby ich zahipnotyzować i pozbawić wspomnień -dodał Jonas. Z chmurną miną przenosił zaniepokojone spojrzenie

ze mnie na Phoeniksa i na Łowczego. - Wnikamy w ich umysły, sprawiamy, że odchodzą z powrotem na wzgórze,
między osiki. Tam budzimy ich z hipnozy i od tego momentu nie mają świadomości, co się wydarzyło.

—Nieźle im dajemy popalić - powiedziała Arizona z lekkim uśmiechem. — Męczy ich ból głowy i dziwaczne,

nieprzyjemne uczucie, że coś jest nie tak. Większość wraca do samochodów biegiem.

—Nie musisz mi mówić, że słyszą szum, jakby tysiące skrzydeł zamykało przestrzeń nad nimi, i czują, jakby mieli się

udusić. Nie wiadomo, skąd ten hałas pochodzi, a jest wystarczająco głośny, żeby odebrać rozum. - Mówiłam prawie ze
śmiechem, ale teraz już doskonale wiedziałam, że to tylko jedna z metod, którymi się posługują. - Rzeczywiście chcecie
mi to zrobić? - spytałam Łowczego, który był podejrzanie cichy i nie spuszczał ze mnie oka. — Skasować moje
wspomnienia?

- Może - odrzekł spokojnie. - Właściwie powinnaś mi być wdzięczna. Zycie jest znacznie prostsze, jeśli nie wie się o

naszym istnieniu.

Odetchnęłam gwałtownie i uczepiłam się kurczowo Phoeniksa.
- Powiedz mu, żeby tego nie robił - powiedziałam błagalnie. - Odszukałam cię ponownie, nie chcę tego zapomnieć.
- Ani ja - zapewnił mnie, wpatrując się w moje oczy. - Chcę pamiętać o wszystkim, co cię dotyczy. Co nas dotyczy.
- Darina, przez ciebie Phoenix znalazł się między młotem a kowadłem. - Beznamiętnie brzmiący głos Arizony

przerwał ciszę, która zapadła po słowach Phoeniksa. - Zapominasz, że on nie ma wolnej woli. Jest jednym z nas, musi
słuchać Łowczego, inaczej zostanie odesłany i straci możliwość uporządkowania swoich spraw. Inna rzecz, że jeśli
zachowa się jak należy i posłucha Łowczego, straci ciebie.

- Paragraf 22 - wtrącił Jonas.

- Nie wierzę, że potraficie to wszystko wymazać. — Pokazałam na stajnię, a potem ujęłam głowę Phoeniksa w dłonie,

tak by patrzył mi prosto w twarz. - Jak mogłabym zapomnieć, że cię tutaj odnalazłam, obejmowałam cię, całowałam -
mówiłam cicho, żeby inni nie mogli usłyszeć.

To znaczy tak mi się wydawało, bo przeoczyłam oczywisty fakt, że potrafili usłyszeć, jak liść spada z drzewa.

- No to powiedz jej, Phoenhc - wtrąciła Arizona.
- Uwierz im - odezwał się zduszonym głosem. — Nie zostaną ci żadne wspomnienia. Nigdy więcej mnie nie

zobaczysz.

Ogarnęła mnie rozpacz.

- Przecież ja nikomu nie powiem! - wykrzyknęłam, podbiegając do Łowczego i błagając go jak małe dziecko. -Ja

nikomu, ale to nikomu nie powiem, przysięgam!

Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Jakby była wyrzeźbiona z kamienia, nieludzka, miałam wrażenie, że widzę ślady

dłuta.

- Tak ci się wydaje - powiedział. - Możesz przysięgać na swoje życie, ale i tak wiadomo, że zawsze możesz się wygadać,

a wtedy koniec z nami.

background image

19

- Dosłownie - wtrąciła Arizona. - Jeśli po tamtej stronie ktokolwiek się o nas dowie, znikniemy na dobre.
- I nie załatwimy tego, co mamy do załatwienia — dodał Jonas. - Posłuchaj, Darina. Jestem tutaj prawie od roku,

usiłując rozeznać się w tym, co naprawdę wydarzyło się tamtego dnia... harley, droga, wypadek. To trudne, bo nie
pamiętam momentu katastrofy. Doprowadza mnie to do szału. I to, że nie mogę skontaktować się z Zoey. Ona prawie nie
wychodzi z domu. A mój czas się kończy. Niewiele już mi go zostało.

- Zoey ma się coraz lepiej - powiedziałam. - Przeszła kilka operacji i będzie chodzić. Tylko jej starzy są nad-

opiekuńczy.

Jonas zasłonił dłonią oczy i potarł kciukiem i palcem wskazującym skronie.

- Potwornie się bałem, że ona umrze - wyznał. Potrząsnęłam głową.

- Widziałam ją wczoraj. Jest wychudzona, wciąż jeździ na wózku, ale na sto procent wyjdzie z tego.

Jonas opuścił dłoń, w oczach lśniły mu łzy.

- Byłem idiotą. Ja i mój harley, wielki supermen, król szos. Jechaliśmy tamtego popołudnia przez Centen-nial na

autostradę. Zoey się śmiała. Powiedziała swoim starym, że idzie do przyjaciółki, a oni to kupili.

- Nie podobało im się, że jeździ harleyem z Jonasem - wtrąciła Arizona. - Nie lubili Jonasa.
- Śmiała się, obejmując mnie mocno w pasie - wspominał dalej Jonas. - Przejechaliśmy na światłach skrzyżowanie

przy Turkey Shoot Ridge. Droga skręca w tym miejscu, ale niezbyt ostro. - Ściszył głos niemal do szeptu. — Wszedłem w
zakręt i dalej pustka. Kompletne zaćmienie.

- Jonas uważa, że wypadek zdarzył się z jego winy — podsumowała Arizona, nie bawiąc się w subtelności. — Nie

pamięta szczegółów, ale autopsja wykazała przerwanie rdzenia kręgowego i śmierć na miejscu. Jest przekonany, że omal
nie zabił dziewczyny, którą kochał.

- Całe Ellerton tak uważa - powiedział cicho Jonas. - Wydali na mnie wyrok, widzieliście te tytuły.

Nie mogę patrzeć, gdy ktoś płacze. Ściska mnie w gardle i też od razu zbiera mi się na płacz.

- Zoey cię nie obwinia - pocieszyłam go. — Nie wygląda na rozgoryczoną.
- Darina, powiedz jej, że żałuję — wykrzyknął. - Ze nie chciałem jej skrzywdzić!
Arizona, głos rozsądku, ostudziła go natychmiast.
- W jaki sposób, skoro Łowczy wyczyści jej pamięć? Zamierza nacisnąć reset, zapomniałeś?
- Nie! - zaprotestował Phoenix. - Darina dotrzyma tajemnicy. Możesz jej całkowicie ufać - zwrócił się do starszego

mężczyzny.

Cień uśmiechu przemknął po twarzy Łowczego.

- Postawiłbyś na to życie, co? Gdybyś wciąż miał je do stracenia.
- Nie żartuj. To poważna sprawa. - Phoenix podszedł do Łowczego i popatrzył mu prosto w oczy, jakby chciał go

zmusić, by odwrócił wzrok. Jonas, Summer i Arizona byli wyraźnie zdenerwowani. - Mówię serio.

Los Dariny obchodzi mnie bardziej niż to, co stanie się ze mną. Nie chcę, żebyś mieszał jej w głowie.

—Już powiedziałem, że to poruszające. I słodkie. -Łowczy uśmiechnął się szyderczo. — Niestety, chłopcze, nie skłoniło

mnie to do zmiany zdania. Uważam, że Darina nie wytrzyma ciśnienia i prawda o (Nie)Umarłych wyjdzie na jaw, a tym
samym nikt z nas niczego nie osiągnie.

Te spokojne, rzeczowe słowa wreszcie dotarły do świadomości Phoeniksa. Ale się nie poddał.

—Jak to możliwe, żebyś nam coś takiego robił? -spytał z gniewem, głośniej niż zazwyczaj, właściwie prawie krzyknął. -

Najpierw śmiertelnie ją przestraszyłeś, ale pozwoliłeś jej przedrzeć się przez barierę ochronną. Pozwoliłeś, żebyśmy się
spotkali. A teraz zamykasz przed nami tę furtkę, którą sam otworzyłeś. - Spojrzał na Jonasa. - Powiedz mu, że nie może
tego zrobić. Nie może jej wyczyścić pamięci.

—To bez różnicy, co powiem — odparł Jonas, wzruszając ramionami. — Łowczy decyduje.

Łowczy odwrócił się plecami do Phoeniksa i wbił we mnie wzrok.

—Nie chcesz wrócić do Ellerton? Do rodziny, do szkoły, i dobierać sobie kolegów, jak wszystkie nastolatki w liceum?
—Nie jestem taka jak wszyscy — zaprotestowałam ze złością. — Chodzę własnymi ścieżkami. Powiedz mu, Phoenix.
Ale ostatni wybuch wyczerpał Phoeniksa zupełnie. Stanął tylko blisko i wziął mnie za rękę.

- Słuchajcie, co postanowiłem - odezwał się Łowczy. - Ponieważ dostałem sygnał, że jest coś ważnego do załatwienia,

odkładam decyzję do czasu, kiedy będę mógł ją lepiej przemyśleć, może w drugiej części dnia. Arizona, zabierz Darinę do
domu i siedź z nią. Jonas i Phoe-nix, idziecie ze mną.

Nie chciałam wychodzić ze stajni. Bałam się, że jeśli raz stracę Phoeniksa z oczu, to nigdy już go nie zobaczę. Ale

Arizona spojrzała na mnie, zastosowała sztuczkę z wnikaniem do umysłu i jak prawdziwy zombi pozbawiła mnie woli.
Nawet się nie obejrzała, żeby sprawdzić, czy za nią idę, pewna, że nogi same mnie niosą.

- Uważaj się za szczęściarę - powiedziała, gdy szły-śmy przez podwórze, a wiatr nawiewał jej długie włosy na twarz.

Wyjęła z kieszeni klucz i otworzyła drzwi do domu.

background image

20

- A to dlaczego?
- Zostaniesz dłużej. Dostałaś kilka godzin ekstra z Phoeniksem i możesz uczestniczyć w tym, co się tutaj dzieje. Innym

to się nie trafia.

W tym przypominającym skansen domu usadowiła mnie na zakurzonym bujanym fotelu przy piecu kuchennym, a

sama przysiadła na stole.

- Chyba kochasz tego chłopaka — odezwała się, patrząc na mnie.
- Bardzo. Nie chcę żyć bez niego. Nie obchodzi mnie, co Łowczy ze mną zrobi. Nic i nikt się nie liczy oprócz

Phoeniksa.

- Mówiłam, że jesteś szczęściarą. - Arizona westchnęła. — Nigdy do nikogo nic takiego nie czułam w tamtym świecie,

a teraz pewnie nie ma już na to cienia szansy.

- Wypuść mnie — powiedziałam, sądząc, że trafiłam na chwilę jej słabości. — Nikt się nie dowie, jeśli zostawisz drzwi

otwarte i pozwolisz mi się wymknąć. Przysięgam po raz kolejny, że nie powiem żywej duszy.

Potrząsnęła głową i zaczęła machać długimi nogami.

- No, no, Darina. Pomyśleć, że uważałam cię za inteligentną dziewczynę. Lekko stukniętą, ale zdecydowanie

inteligentną.

Rozzłoszczona, zerwałam się z fotela.

- A ja zawsze uważałam, że jesteś zapatrzona w siebie — odcięłam się. — I miałam rację!

Wystarczyło jedno jej spojrzenie i nogi się pode mną ugięły. Klapnęłam bezwładnie na fotel.

- Przypominam ci, że Łowczy słyszy każde słowo. Razem z Jonasem i Phoeniksem obserwuje weekendowych

myśliwych. Przyjechali całą bandą do dawnego obozowiska rządowego w dole rzeki. Łowczy chce mieć pewność, że
żaden się tu nie zapuści. Ale to nie znaczy, że nas nie słucha.

Ze złości łzy napłynęły mi do oczu.

- Jesteście więźniami. Wszyscy. Jak możecie tak żyć?
- To nie jest życie, Darina - odpowiedziała mi z lekkim uśmiechem. - W każdym razie nie takie, jakie mogłabyś

zrozumieć. Niech to wreszcie do ciebie dotrze. Phoenk nie jest żywy, tak jak wy to pojmujecie. Ani nikt z nas.

- Gdziekolwiek on jest i kimkolwiek jest, chcę z nim być - oznajmiłam. - Niech to do ciebie wreszcie dotrze.

Szczerze mówiąc, nigdy nie kumplowałam się z Arizoną. Od początku szkoły chodziłyśmy do tej samej klasy, ale się

nie przyjaźniłyśmy. Była typem samotnika, nawet bardziej niż ja. Nie otwierała się, nie zbliżała z nikim. I trochę jej
zazdrościłam - wyglądu, klasy, inteligencji. Arizona miała to wszystko.

- Nie będę o tym dyskutować - powiedziała - ale i tak cię nie wypuszczę. Skoro już tak sobie tu siedzimy, pozwól, że

ci wytłumaczę kilka rzeczy.

- Proszę bardzo.

Odchyliłam głowę na twarde oparcie fotela, starając się powstrzymać łzy wzbierające pod powiekami.

- Nienawidzisz Łowczego ze zrozumiałych powodów, tylko że on ma za zadanie zapewnić naszej grupie bez-

pieczeństwo. Jest naszym niepodzielnym władcą, suwe-renem, i bez niego zniknęlibyśmy stąd bez śladu. Jemu
zawdzięczasz, że znalazłaś Phoeniksa.

- Jak to: suwerenem? - Z każdą sekundą rozumiałam coraz lepiej, że moc Łowczego jest przerażająca. -Jak doszło do

tego, że zyskał taką władzę?

- Nie pierwszy raz wraca na drugi brzeg. Umarł dawno, co najmniej sto lat temu. Gdyby żył, byłby o dwadzieścia lat

starszy od tego ranczerskiego domu. Wybudował go własnymi rękami.

Usiadłam prosto i spojrzałam na Arizonę.

- Czy umarł tutaj ?
- Tak. Ktoś go zastrzelił. - Postukała palcem w czoło. - Kula przeszła na wylot. Nigdy nie ustalono, kto to był, a teraz

nie ma to żadnego znaczenia. Zabójca dawno nie żyje, pogrzebany w ziemi. A Łowczy wciąż pozostaje w otchłani. Jest
suwerenem, przygotowanym, żeby sprowadzać dusze z powrotem na drugi brzeg i pomagać im w wypełnianiu ich zadań.
To już jego szósta grupa. Jest nas ośmioro, Łowczy dziewiąty. To całkiem spora grupa zagubionych dusz, nic więc
dziwnego, że surowo przestrzega reguł.

- Czy czasami bywa bardziej... — Urwałam, szukając odpowiedniego słowa.
- Ludzki? — dokończyła Arizona, śmiejąc się.
Musiała usłyszeć coś za drzwiami, bo wstała i otworzyła je. Do środka weszła Summer, niosąc krakersy i miskę z zupą.

Postawiła ją ostrożnie na stole.

- Darina chciałaby wiedzieć, czy Łowczy kiedykolwiek się rozluźnia - zwróciła się Arizona do Summer.
- Cześć, Darina — powiedziała Summer, ignorując słowa Arizony i nie patrząc na mnie. — Łowczy z chłopakami nie

wrócą tak szybko. Powinnaś coś zjeść.

background image

21

Pokręciłam głową.

- Naprawdę myślisz, że mogłabym coś przełknąć? Muszę jakoś przekonać Łowczego, żeby cofnął swoją decyzję. Chce

wykasować z mojej głowy pamięć o was. Pomóż mi, Summer. Jak mogę go powstrzymać?

- Nie ma na to sposobu - odrzekła łagodnie.

Jak oni wszyscy, Summer wyglądała dokładnie tak jak za życia. Długie jedwabiste loki okalały jej twarz w kształcie

serca. Powiewna jasnoniebieska bluzka zsunęła się z jednego ramienia, delikatnego jak u ptaka.

- Hej, to jestem ja, Darina, pamiętasz? - zawołałam. - Gdzie się podziały papużki nierozłączki? Dziewczyny, które

wszędzie chodziły razem, kiedy...

- Kiedy jeszcze żyłam? — dokończyła Summer, patrząc mi prosto w oczy. — Rozumiem, Darina. To naprawdę boli, że

nie mogę ci pomóc, i wiesz dlaczego.

- Ale ja mogę znaleźć jakiś sposób, żeby wam pomóc! - Zerwałam się na równe nogi, żeby przyciągnąć ich uwagę. -

Macie tutaj jakąś misję do spełnienia, tak? Wróciliście z otchłani, żeby szukać sprawiedliwości.

Obie uniosły brwi. Summer słuchała z zaciekawieniem, Arizona ze swoją zwykłą zdystansowaną, sceptyczną miną.
- Mogę coś dla was zrobić. Wrócić do Ellerton i odegrać rolę detektywa. Przekażecie mi pytania, jakie wam się cisną

do głowy, a ja postaram się uzyskać odpowiedzi.
Rozłożyłam ręce, dłońmi do góry. Jestem genialna!

Arizona roześmiała się.
- Ty i te orły z wydziału zabójstw?
- O co ci chodzi? Uważasz, że nie dam rady? - Arizona Taylor potrafiła być denerwująca. - Może ty nie chcesz mojej

pomocy, ale założę się, że Summer tak. Słuchaj, wczoraj spotkałam twojego ojca. Zawsze mogę wpaść do twojego domu,
przekazać im od ciebie każdą wiadomość, jaką tylko chcesz.

Summer wzięła głęboki oddech.

- Tęsknię za nimi. Martwię się...
- Jak my wszyscy - ucięła Arizona. - Całe Ellerton jest w szoku. Strzelanina, bójki z użyciem noży, to się zdarza w

wielkich miastach, nie w takich jak Ellerton. To jak niespodziewane trzęsienie ziemi... jakby we wszystkich piorun
strzelił.

Zaszokowały mnie jej mocne słowa. Jeszcze bardziej to, że były prawdziwe. Czworo uczniów miejscowej szkoły

zginęło gwałtowną śmiercią, a rodzice pozostałych musieli żyć, zastanawiając się, kto następny.

- A więc w jaki sposób masz nadzieję pomóc tym ludziom? - Porzuciła sarkastyczny ton i teraz pytała serio. - Albo

rozwiązać zagadkę za Summer, za mnie, za Jonasa i Phoeniksa?

Nie zniechęci mnie, nie zamierzałam się poddawać, zanim w ogóle zaczęłam.
- Mam większe szanse niż ty. Przynajmniej nie muszę się ukrywać.

***

Popołudnie wlokło się niemiłosiernie. Siedziałam na bujanym fotelu, czując, jak powoli osiada na mnie kurz sprzed

wieków.

—Gdzie oni są? - spytałam Arizony, która wciąż mnie pilnowała. — Co zatrzymuje Łowczego?
Siedziała teraz przy oknie i wyglądała przez nie.
—Jakieś zamieszanie w obozowisku. Eve, jedna z nas, wzywała pomocy. Nie pierwszy raz to się zdarza.
—Możesz zdradzić coś więcej? — Miałam wrażenie, że odpowiedziała mi wymijająco, i chciałam wyciągnąć od niej

więcej informacji.

—Kłopoty wiszą w powietrzu. Początek sezonu myśliwskiego. Nadchodzą faceci z rozdętym ego i fuzjami. Herosi dla

ubogich, szkoda gadać.

—Widziałam na wzgórzu jelenia - przypomniałam sobie.
—Dużo ich tutaj. Mają sporo jedzenia na wzgórzu i w dolinie. Niedługo zaroi się tu od myśliwych.
—Zbyt wielu, żebyście bez wysiłku utrzymali ich z daleka? — domyśliłam się.

Skinęła głową.

—Część z nich zawiązała coś w rodzaju straży obywatelskiej. Podejrzewają, że dzieją się tu dziwne rzeczy, i to im się

nie podoba.

—Miejsce ich przeraża i nie rozumieją dlaczego — powiedziałam, wyobrażając sobie łopot skrzydeł w głowach

prawdziwych twardzieli, za jakich się uważali, i czaszkotwarze, które pojawiały się przed ich oczami i zacierały pamięć
wydarzeń.

—Łowczy mówi o gadaninie w barach, na stacjach benzynowych, w sklepach z bronią. Niektórzy z myśliwych mieli

zamiar się skrzyknąć. Może właśnie tak się stało i wyruszyli z obozowiska.

Wstałam i zaczęłam przemierzać trzeszczące deski.

background image

22

—Nie martw się. Phoenix nie może zostać zabity po raz drugi - powiedziała Arizona. — Zresztą ci odważniacy ze

strzelbami nie widzą ani jego, ani nikogo z nas. Potrafimy stać się niewidzialni, kiedy chcemy. Podejrzewam, że się
rozdzielili i przeczesują teren dwójkami, kilku może wciąż kręcić się tu w okolicy, więc trochę to potrwa, zanim Łowczy
wszystkich wyśledzi. A kiedy już do tego dojdzie, zapewniam cię, zwieją szybko.

Panicznie przerażeni, z duszą na ramieniu, ale za bardzo zgrywający się na macho, żeby to przyznać, pomyślałam.

Wyobraziłam ich sobie, jak chełpią się i przechwalają przy kieliszku w barze dzisiejszego wieczora.

—Wiesz, co jest komiczne? — odezwała się Arizona. -Ojciec Jonasa jest wśród nich.
—Niemożliwe!
—A jednak.
—Dla Jonasa to mało zabawne.

Biedak, pomyślałam, krąży po okolicy, żeby wystraszyć własnego ojca.
Rozmawiałam z uśmiechniętą Arizoną, czując coraz większą złość i niesmak. Na szczycie wzgórza pojawił się ktoś,

zaczął zbiegać po zboczu. Rozpoznałam go w ułamku sekundy. Phoenix. Zerwałam się z fotela i jak na skrzydłach
popędziłam do otwartych drzwi.

- Uważaj! - ostrzegła mnie Arizona, kiedy próbowałam umknąć jej przez podwórze.

Dogoniła mnie i stalowym chwytem złapała za nadgarstek. Zawołałam na Phoeniksa, patrząc, jak przemierza zbocze

długimi krokami, i zastanawiając się, jak to możliwe, że ktoś, kto wygląda tak zdrowo i silnie, naprawdę nie żyje.

Phoenix przeskoczył przez płot i podbiegł do nas.

- Już w porządku, w obozowisku nie ma nikogo. Powsiadali do swoich dżipów i wracają do miasta.
- Ilu ich było? - spytała Summer, która wyszła ze stajni, usłyszawszy Phoeniksa.
- Dziesięciu.
- Bob Jonson też? - zainteresowała się Arizona.
- Tak. Nie było to łatwe dla Jonasa - odrzekł Phoenix i zmarszczył brwi, zauważywszy, że Arizona trzyma mnie za

nadgarstek. - Łowczy go chronił, pilnując, żeby nie starł się z ojcem. Ale Jonas i tak go widział, jadącego na motocyklu
drogą do Foxton. Bob kupił sobie harleya dynę, takiego samego jak ten, na którym rozbił się Jonas.

Na chwilę zapadło milczenie. Przerwał je Phoenix.

- Chodź ze mną - powiedział, biorąc mnie za rękę.
Zaprowadził mnie do stajni, gdzie mogliśmy posiedzieć w ciszy. I kiedy tak siedzieliśmy, trzymając się za ręce, na

drewnianych stopniach prowadzących na strych na siano, padł na nas snop słonecznego światła, a ja nagle poczułam, że
ogarnia mnie spokój.

- Darina... - zaczął. Położyłam mu palec na ustach.
- Nic nie mów.

A więc zamiast mówić, popatrzył mi w oczy. Jego oczy były magnetyczne, szaroniebieskie, przepastne jak ocean -

proste brwi i wysoko sklepione kości policzkowe uwypuklały ich świetliste piękno.

- Chciałabym, żeby ta chwila trwała wiecznie. - Słoneczne promienie, tańczące w nich drobinki kurzu, biały gołąb na

krokwi. - Potrafisz zatrzymać czas? - spytałam cicho.

- Jeszcze się tego nie nauczyłem - odparł z uśmiechem, biorąc moją rękę. - Nawet Łowczy nie ma takiej mocy. Słuchaj,

jak długo się spotykaliśmy?

Zaskoczyła mnie ta nagła zmiana tematu, mimo to odpowiedziałam błyskawicznie.

- Dwa miesiące, dwa dni, siedem godzin. Całe życie.

- Szybko przeszło - szepnął, przesuwając kciukiem po linii życia na mojej dłoni. - Nie przestawałem o tobie myśleć,

ani przez chwilę. Zawsze gdzieś plątała się myśl o tobie.

- Nawet zanim się pierwszy raz pocałowaliśmy? Skinął głową i przeniósł wzrok na podłogę. Po chwili

znów spojrzał na mnie spod półprzymkniętych powiek.

- Od dnia, gdy pierwszy raz przyszedłem do szkoły i cię zobaczyłem. To było coś. Serce mi załomotało. Ten pierwszy

pocałunek... Nie czułem tego tak, jakby to był pierwszy raz, wydawało mi się, jakbym przez całe życie cię całował.

Pochyliłam się, dotykając policzkiem jego policzka.

- Było tak dobrze. Nie mogę znieść, że cię nie ma.
- O tym chciałem z tobą porozmawiać. - Odgarnął mi włosy z twarzy i przesunął się tak, że patrzyliśmy na siebie. -

Obiecaj mi, że znajdziesz sposób na dalsze życie beze mnie.

- Przestań! — powiedziałam błagalnie. - Jestem tutaj. Nigdzie nie odejdę.
- Posłuchaj, Łowczy zaraz wróci. Musisz mi obiecać, że nie zrobisz nic głupiego.
- Na przykład, że nie zapomnę żyć dalej ?

background image

23

Miało to rozluźnić atmosferę, ale głos mi się załamał i łzy zaczęły spływać po policzkach. Phoenix objął dłońmi moją

głowę.

- Darina. Masz życie przed sobą. Proszę, żyj dla mnie.
- Albo umrę i spotkam się z tobą - znalazłam rozwiązanie. - Odszukam cię w otchłani i będziemy znowu razem.

- To się nie dzieje w taki sposób - odparł, kręcąc głową. — Przestań! Zeświruję przez ciebie.

- Jesteś pewien, że nie odwrotnie? - spytałam. W końcu to ja chodziłam do psychiatry.
- Nie mamy zbyt wiele czasu. Muszę ci to wytłumaczyć. Miłość nie kończy się dlatego, że mnie przy tobie nie ma.

Ona wciąż trwa. Ja kocham ciebie, ty kochasz mnie. Na zawsze.

- W jaki sposób trwa? Gdzie?
Byłam zrozpaczona. Phoenix nie rozumiał, jaką pustkę zostawił po sobie w moim sercu. Gdyby wiedział, nie mówiłby

nic takiego.

- Po prostu trwa. Za każdym razem kiedy o mnie pomyślisz. Za każdym razem kiedy wschodzi słońce, w każdej kropli

krystalicznie czystej wody w Deer Creek jest miłość.

- Nie, to za mało. Potrzebuję cię, chcę, żebyś był przy mnie.
Dla niego oznaczało to, że gdyby teraz odszedł, wpadłabym w rozpacz.
- Ale ja jestem. Moje serce tam zostało. Wierz mi. Zamknęłam na chwilę oczy, a potem spojrzałam na

niego.

- Czy możesz zobaczyć przyszłość? - wyszeptałam. Chciałam wiedzieć, czy kiedyś jeszcze będę szczęśliwa.
- Nie, tylko przeszłość. Mogę cię przenieść na naszą pierwszą randkę, kiedy pierwszy raz ująłem twoją dłoń,

a ty powiedziałaś mi, że to dziwne uczucie i że nie jestem taki, jak myślałaś.

- A ty zapytałeś: myślałaś, że jaki jestem? - przypomniałam sobie jego słowa. - Podskoczyłam jak oparzona, typowe dla

mnie, i oświadczyłam, że uważałam cię za twardziela w typie twojego brata Brandona. Roześmiałeś się i powiedziałeś:
piękne dzięki. A ja: bez obrazy, i zaczęłam się plątać, że wcale nie to miałam na myśli, nie jesteś żaden macho, tylko
przystojniak...

Phoenbc spojrzał na mnie, uśmiechając się szeroko.

- Sama widzisz. - Ujął moją dłoń, przyłożył do miejsca, gdzie biło serce, i przytrzymał ją. - Tutaj mieszka miłość. Nigdy

nie zniknie.

I właśnie tę chwilę Łowczy i Jonas wybrali, żeby wejść do stajni.

4





— Plan jest następujący - zaczął Łowczy.

Spojrzałam na Jonasa. Wyglądał na wykończonego tym, w czym musiał brać udział - szukać ojca wśród myśliwych,

patrzeć, jak robią mu pranie mózgu. Głowę miał spuszczoną, plecy zgarbione.

- Darina, wracasz do domu w pełni świadoma i przytomna - kontynuował Łowczy.
Oboje z Phoeniksem zerwaliśmy się na równe nogi. Patrzyliśmy Łowczemu prosto w twarz, chłonąc jego słowa.
- Pod dwoma warunkami. Po pierwsze, dotrzymasz tajemnicy. - Głos Łowczego brzmiał surowo, twarz była napięta.
- W porządku. Obiecuję, że nie pisnę ani słówka -powiedziałam cicho.
- Wiem. - Łowczy podszedł bliżej i stanął między mną a Phoeniksem. Posłał mi spojrzenie wyrażające całkowitą

pewność, ale i ukrytą groźbę. - Bo jeśli złamiesz obietnicę, poślę twojego chłopaka tam, skąd przyszedł. Co oznacza, że
nigdy więcej nie będzie miał możliwości powrotu.

Chciałam wziąć Phoeniksa za rękę, ale Łowczy schwycił mnie za ramię.

- Po drugie, będziesz dla nas pracować po powrocie do Ellerton.
- Zrobię wszystko, co będziecie chcieli — zapewniłam go, kiwając głową. — Dyskutowałyśmy już o tym z Summer i

Arizoną.

- To też wiem. — Uśmiechnął się. — Jak pamiętam, Arizona powątpiewała, czy potrafisz odkryć prawdę. Nie ma o

tobie wysokiego mniemania.

- Wcale mnie nie zna — obruszyła się. — Zresztą ja też za nią nie przepadam.
- Ostrzegam cię zatem, żebyś trzymała wszelkie swoje uczucia na wodzy — powiedział z naciskiem Łowczy. —

Zapomnij na razie o Phoeniksie, Summer, Arizonie i skoncentruj się na Jonasie.

background image

24

Poczułam się rozczarowana, ale byłam gotowa podjąć grę na warunkach Łowczego, byle tylko móc widywać

Phoeniksa.

- Co chcecie, żebym spróbowała ustalić? - spytałam, a słowa padały z moich ust jak kule z automatu, tak byłam chętna

do działania.

Nie zastanawiałam się nad tym, że Łowczy zaplanował to od pierwszego dnia, pozwalając, abym zobaczyła Phoeniksa

we wszystkich miejscach, w których bywaliśmy, że naprowadził mnie na stary dom i stajnię, zesłał na mnie łopot
skrzydeł i czaszkotwarze, aby sprawdzić, czy jestem wystarczająco twarda i silna. Te myśli przyszły później, w tamtej
chwili byłam jednak gotowa umrzeć, gdyby to miało pomóc Phoeniksowi i pozostałym.

- Nawiążesz kontakt z Zoey - polecił Łowczy. - Jonas próbował się do niej zbliżyć, aby odkryć, co wydarzyło się

naprawdę, ale nasze zdolności słabną w miarę oddalania się od naszej bazy tutaj, poza tym zawsze napotykał jakieś
przeszkody na drodze. Teraz to twoje zadanie.

- Wykonam je — zapewniłam go. - Wejdę też do sieci i zbadam wszystko, co pisano o procesie. Może to być kopalnia

wiadomości na temat tego, co działo się w dniu wypadku.

- Może. - Łowczy przechylił głowę i podrapał zarost na podbródku. - Nie znajdziesz relacji naocznych świadków,

tylko pomiary policji, fotografie śledczych i temu podobne.

- Nie było nikogo w pobliżu, żadnych świadków -odezwał się Jonas. - Uważają, że to się stało, ponieważ pędziłem po

autostradzie na wylocie z Centennial. To bez sensu, przemierzyłem tę drogę setki razy.

- Co się stało z motocyklem? - spytałam. - To znaczy co z nim zrobili po wypadku?
- Policja go skonfiskowała - odpowiedział Łowczy. - Zebrali dowody, ustalili prędkość w chwili wypadku, sprawdzili

opony, hamulce i tak dalej.

- Nie ma mowy, żebym jechał tak szybko, jak mówią - zaprotestował Jonas. - Nigdy nie szarżowałem, kiedy Zoey

siedziała z tyłu.

- Czyli trzeba zrobić coś, żeby sobie przypomniała -dotarło do mnie. - To konieczne, jeśli wyłącznie Zoey może

potwierdzić to, co mówisz.

- Właśnie — przyznał Łowczy spokojnym, beznamiętnym tonem. - Jakie są twoje relacje z Zoey, Darina? Lepsze niż z

Arizoną?

- Przyjaźnimy się od lat - powiedziałam, nie wdając się w detale. Skoro jest takim potężnym suwerenem, niech sobie

zajrzy do mojej głowy i pozna prawdę o nieszczęsnym epizodzie z Mattem Fortune'em. - Kiedy już z nią porozmawiam i
przypomni sobie pewne szczegóły, w jaki sposób wam je przekażę?

Łowczy patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem.
- Jonas zjawi się w pobliżu, kiedy tylko będziesz tego potrzebowała.
- A Phoenix? - spytałam natychmiast.

Skoro zaprzedałam mu duszę i obiecałam milczenie, chciałam przynajmniej wytargować coś dla siebie. Spuściłam oczy
pod jego intensywnym spojrzeniem.

- Phoenix, odprowadzisz Darinę do zbiornika na wodę - powiedział w końcu Łowczy. - Pożegnasz się i dopilnujesz,

żeby wsiadła do samochodu.

Odetchnęłam głęboko.

- Dziękuję.
Sprowadził mnie na ziemię, odrzucając moje podziękowania.

—Twoje bezpieczeństwo leży w interesie Phoeniksa. Dobrze wie, że jeśli uda ci się wyjaśnić wątpliwości Jonasa,

będziesz musiała rozwiązać przypadki Arizony i Summer, zanim zajmiesz się jego sprawami.

—Nieprawda! Phoenix nie zajmuje się mną z egoistycznych pobudek. Kocha mnie! - Podniosłam głos, prawie

wrzeszczałam na Łowczego, który z niezmąconym spokojem wyminął mnie i zaczął wchodzić po stopniach
prowadzących na strych.

Odwrócił głowę i patrząc na wirujące w słońcu drobiny kurzu, rzucił jakby w przestrzeń:

- Mówiłem coś o trzymaniu uczuć na wodzy.
- Tylko że to niemożliwe! On mnie kocha! Wiedziałam, że tak jest, i chciałam, żeby Łowczy to

przyznał.

Phoenix złapał mnie za rękę, próbując wyprowadzić ze stajni. Jonas, blady i smutny, stał samotny w cieniu, poza

snopem światła słonecznego.

- Prawdopodobnie rzeczywiście cię kochał... cokolwiek to znaczy — odrzekł Łowczy, przytrzymując się poręczy

obiema dłońmi, gotów przeskakiwać po dwa stopnie. — Ale teraz rzeczy mają się inaczej. Aby kochać, trzeba mieć serce.
Krew musi krążyć w żyłach.

— Więc? — spytałam, patrząc ze strachem na Phoeniksa.

background image

25

- Nie ma krwi, nie ma serca - uświadomił mi Łowczy bezlitośnie, znikając z pola widzenia. - Jeśli mi nie wierzysz,

przyłóż ucho do jego piersi i sprawdź, czy usłyszysz, jak ono bije.

Drżałam, wspinając się za Phoeniksem na wzgórze. Łowczy mówił prawdę. Dlatego byli tacy bladzi, a skóra Phoeniksa

była zimna w dotyku. Wreszcie w pełni dotarło do mnie znaczenie słów: wrócić zza grobu.

- Komu mam wierzyć? - spytałam Phoeniksa, gdy doszliśmy do trzepoczących liśćmi osik przy zbiorniku na wodę. -

Tobie czy jemu?

Odetchnął głęboko, odwracając się do mnie półpro-filem.

- Łowczy ma władzę - przypomniał mi z goryczą. -Czerpie przyjemność z tego, że jest suwerenem. Pamiętaj, że nie

żyje od bardzo dawna.

- Jeżeli chciał mnie zaszokować, to udało mu się w pełni.
Przyłożyłam ucho do piersi Phoeniksa, a on nie oponował, czekając jak skazaniec na wykonanie wyroku. Potem w

milczeniu ujął moją dłoń i zaprowadził mnie na grzbiet wzgórza. Stanął w pewnej odległości ode mnie, wpatrując się w
poszarpaną linię górskich szczytów na horyzoncie.

- Często tu przychodzę - powiedział. - Widzisz tę skałę? Nazywają ją Skałą Anioła, bo...

- Wygląda jak odwrócony bokiem anioł - dokończyłam, rozróżniając kształt głowy, skrzydeł i szerokiej sukienki, jak u

figurek wieszanych na choince.

- A ta gładka szara góra z biegnącymi pionowo szczelinami? Zegarowa Skała.
- Phoenix - szepnęłam, wsuwając rękę w jego dłoń. - Przestań już mówić.
- Jest w porządku - powiedział. - Nie obeszło mnie, co gadał Łowczy.

Staliśmy długą chwilę, trzymając się za ręce. Dopóki był ze mną, dawałam sobie radę.

- Naprawdę to nie problem. - Mój głos unosił się ponad szepczącymi liśćmi osik. Palce Phoeniksa były zimne.

Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich przepastny obraz gór i rzek rozciągających się przed nami. -Kochasz mnie.
Wiem, że tak.

„Smutkiem słodkim jest rozstanie"

1

. Wcale nie słodkim. Rozstanie odbiera siły i tyle.

Zostawiłam Phoeniksa na grzbiecie wzgórza i oszołomiona poszłam do auta. Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć.

Stał, patrząc za mną. Przeszło mi przez myśl, żeby pomachać mu ręką, ale zrezygnowałam.

Mając w głowie kompletny mętlik, wsiadłam do nagrzanego samochodu i przekręciłam kluczyk w stacyjce.

Opuściłam szyby w oknach i odjechałam, nie spojrzawszy w tylne lusterko.

Przede wszystkim musiałam odwiedzić Zoey. Zerknęłam na zegarek. Szósta trzydzieści, ale jeśli będę jechać szybko,

powinnam za godzinę stanąć przed jej domem. Za późno na niespodziewaną wizytę? Nacisnęłam pedał gazu, auto
podskakiwało na gruntowej drodze, weszłam ostro w zakręt i nacisnęłam hamulec na widok innego samochodu.

Tyłem mojego wozu zarzuciło, rozległ się drażniący zgrzyt metalu o metal i wylądowałam w rowie.
Następne, co pamiętam, to zaszokowana twarz Logana i jego ręka wsuwająca się przez otwarte okno. Schwycił mnie za

ramię.

- Darina, wszystko w porządku?
- Ze mną tak — powiedziałam, popychając drzwi samochodu, tak że musiał się cofnąć.
Kiedy wysiadłam, zobaczyłam, że dwa przednie koła zaryły głęboko w rów ściekowy. Samochód stał mocno

przechylony.

- Jak to się stało? Co ty tu właściwie robisz, Logan?
- Jechałem do Foxton z chłopakami. Christianem, Lucasem i Mattem.
- Gdzie oni są? - spytałam, spodziewając się zobaczyć sznureczek samochodów na tej rzadko uczęszczanej drodze.
- W starym sklepie. Ojciec Christiana go kupił i zamierza wyremontować. Pozwolił nam spędzić w nim weekend,

żebyśmy mogli połowić ryby.

- Szczęściarze - rzuciłam półgłosem, przygotowana na kontrofensywę.
- Bardziej interesujące jest, co ciebie tutaj sprowadziło, Darina.
- Jeździłam sobie po okolicy. - Byłam zła na siebie za rumieniec na twarzy i niepewny głos, kiedy powinien brzmieć

przekonująco.

- Akurat tutaj? - Drapiąc się po głowie, Logan oglądał mój samochód. — Masz wgnieciony przedni zderzak.
- Co z tego, to stary gruchot.
- Zablokowałaś drogę. Pojadę po dżipa Christiana, to razem cię wyciągniemy.

1

William Szekspir,

Romeo i Julia,

przel. Maciej Słomczyński.

background image

26

Chcąc uniknąć niepotrzebnego szumu, spytałam go, czy sam nie mógłby spróbować.

- Przecież wiesz, jaką mam moc silnika. Nie da rady. Słuchaj, nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Co cię skłoniło,

żeby wjeżdżać pod górę tym zdezelowanym gratem? Nie masz nawet napędu na cztery koła.

- Muszę to wszystko jakoś przetrawić. Najlepiej mi się myśli, kiedy prowadzę.

Pan Rozsądny potrząsnął z ubolewaniem głową.

- Czy Laura wie?
- Jasne - parsknęłam. - W końcu mam pięć lat i muszę się opowiadać mamusi.
- Jesteś szalona, sama to wiesz. - Nie spodobał mu się mój sarkazm. - A gdyby coś złego się zdarzyło?
- A to nie jest wystarczająco złe? - spytałam, zdając sobie sprawę, że musiałam stłuc prawe ramię, kiedy straciłam

panowanie nad kierownicą.

Podwinęłam rękaw, żeby mu pokazać.

- Powinien to obejrzeć lekarz - zdecydował szybko. - Zapomnij o samochodzie. Wskakuj do mojego, zawiozę cię do

Ellerton.

- Żadnych lekarzy - oświadczyłam stanowczo. - Nie jest złamane, mogę ruszać palcami. Popatrz!
- Tak czy owak, zapomnij o samochodzie. Pewnie jesteś w szoku. Zabieram cię do starego sklepu.

Posłuchałam go, choć niechętnie.

- Naprawdę, Logan - westchnęłam, siadając obok niego. - Dlaczego musiałeś zjawić się w nieodpowiednim czasie w

nieodpowiednim miejscu? Gdybym nie znała cię lepiej, mogłabym pomyśleć, że mnie śledziłeś.

Logan odwrócił głowę i obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem.
- Nawet gdyby, to wyłącznie po to, aby mieć pewność, że nie zrobisz nic głupiego.
- Na przykład?
- Cała ta sprawa z Phoeniksem rozłożyła cię. Przez ostatni tydzień zachowywałaś się jak szalona, ale w porządku,

trudno ci się dziwić. Potrzebujesz kogoś, kto się tobą zaopiekuje. Serio, Darina.

- I to miałbyś być ty? - spytałam spokojnie.
Minęliśmy domki wędkarzy zwrócone ku rzece i podjechaliśmy do jedynego skrzyżowania w Foxton. Zauważyłam, że

drzwi frontowe starego sklepu są otwarte, a na ganku z boku siedzi kilku chłopaków.

- Chciałbym być - odpowiedział cicho Logan. Potem uśmiechnął się i nieoczekiwanie zmienił ton. - Szalejesz jak

postrzelony opos. Tak mówi mój staruszek.

Logan zaparkował przed sklepem, a wtedy do dwóch siedzących tam chłopaków dołączył trzeci. Niewysoki, mocno

zbudowany — od razu rozpoznałam Christiana Oldmana. Kędzierzawy, siedzący tyłem do mnie na rozchwierutanym
drewnianym krześle, to był Lucas Hart, a obok w skórzanej kurtce, któż by inny, Matt Fortune.

- Chłopaki, spójrzcie, kogo znalazłem! — powiedział Logan, wysiadając z hondy i otwierając przede mną drzwi od

strony pasażera.

Donośna metaliczna muzyka, która dobiegała z głośników ustawionych w domu, prawie zagłuszyła jego słowa.

Christian wszedł do środka i ją ściszył.

- Cześć, Darina - rzucił Lucas, przesuwając krzesło i przytupując nogami.
Matt potraktował mnie jak powietrze, niczego innego zresztą nie oczekiwałam.
- Darina rozbiła samochód na drodze gruntowej -poinformował ich Logan.
- Nie rozbiłam - zaprotestowałam, chcąc uciąć dowcipy tych neandertalczyków na temat kobiet za kierownicą. -

Przeprojektowałam przedni zderzak, to wszystko.

- Chcesz usiąść? - Lucas wstał, ustępując mi krzesła. - Wyglądasz, jakby cię zdrowo łupnęło.
- Nie, jest okay, dzięki.
I będzie jeszcze lepiej, jeśli od razu pojedziemy ściągnąć mój samochód na drogę. Stanowczo za dużo jak na mój gust

krążyło tu w powietrzu męskich hormonów. Gołe ramiona o zawęźlonych bicepsach, rozstawione szeroko nogi, znaczące
spojrzenia spod oka. Plus na okładkę Matt Fortune.

- Christian, potrzebujemy twojego dżipa, żeby wyciągnąć wóz Dariny z rowu - powiedział Logan.
- Wchodzę w to. - Szkolny czempion boksu nie wahał się ani chwili.
W ślad za nim ruszył bez słowa Matt Fortune, wsiedli do zakurzonego dżipa i dziesięć sekund później odjechali.
- Komu gatorade? - spytał Lucas i nie czekając na odpowiedź, wstał i skierował się do domu.
Potrącił dwa oparte o ścianę wędziska, które upadły na podłogę ganku. Zaklął ordynarnie, przestąpił je i wszedł do

środka.

- James Bond dla ubogich, bez kobiet i stylu. - Logan roześmiał się. - Człowiek czynu albo raczej doktor Banner z

Incredible Hulk.

background image

27

- Lubię go — przyznałam się, nasłuchując, czy nie rozlegnie się dźwięk rozbijanych szklanek i kolejna porcja

przekleństw.

Tymczasem Logan uparcie drążył temat, jak mi się wydawało, zakończony.
- Nie podoba mi się, że jeździsz w te okolice samotnie, Darina. Tu nie jest bezpiecznie.
- Aha, mówisz zupełnie jak mój ojciec. Rany! Znowu ten przeklęty rumieniec.
Logan był przy mnie, kiedy ojciec zostawił mnie i matkę. Mieliśmy wtedy oboje po dwanaście lat, ale okazał się

dobrym przyjacielem, lepszym niż na to zasługiwałam. Humorzasta, przewrażliwiona Darina zawsze mogła liczyć na
solidnego, trzeźwo myślącego Logana. Przez całe lato znikaliśmy z oczu rodzicom, jeżdżąc na rowerach nad Deer Creek i
kąpiąc się w jeziorze Hart-mann.

- Przepraszam — powiedziałam cicho. - Idiotycznie to zabrzmiało.

Wzruszył ramionami.
- Słyszałaś opowieści krążące w mieście?
- Jakie opowieści?

- O wzgórzu Foxton. Ludzie przysięgają, że dzieją się tam dziwne rzeczy. Słychać głosy, jakieś cienie przesuwają się w

mroku.

- A gadają tak zwłaszcza ci, którym w głowach buzuje od alkoholu - zbagatelizowałam, czując, jak skóra

mi cierpnie na karku. - Wypijasz parę puszek piwa i zaczynasz widzieć zjawy.

- A jeśli rzeczywiście coś w tym jest? - nie ustępował Logan. - Mówi się o nawiedzanym przez duchy domu, skrytym

za wzgórzem. To jakieś odludne miejsce, z dala od drogi.

- Czyli tego szukałeś! - Spróbowałam odbić piłeczkę, widząc szansę, by odwrócić uwagę Logana. - Nagle zostałeś

tropicielem duchów? Ty?

- Czemu nie - odrzekł spokojnie. - Niektórzy ludzie wierzą w duchy. Choćby Lucas.
- Uszy mnie pieką. Kto mnie obgaduje za plecami? - Lucas wynurzył się ze sklepu z trzema puszkami w dłoniach.
- Wierzysz w te opowieści o duchach za wzgórzem, tak? — spytał Logan.
- No. Raz widziałem ducha, jeszcze jako mały dzieciak. Obudziłem się w środku nocy i był tam, w moim pokoju.

Nie wierz w to, nie wierz w te pogłoski, błagałam go w myślach i powiedziałam pierwsze, co mi przyszło do głowy,

żeby twardziel Lucas poczuł się głupio.

- Nie ma takiej opcji. Założę się, że to była twoja starsza siostra owinięta w prześcieradło.
- A gdybym rzeczywiście tropił duchy, jak to określiłaś, to co? - spytał Logan.
- Co ci do tego? - solidarnie dorzucił Lucas.

- Nic. - Rozmowa zmierzała w niepożądanym kierunku. — Trochę mnie zdziwiło, że wy, chłopaki, uwierzyliście w te

gadki, to wszystko.

- Nie my jedni - nie ustępował Lucas. - Właśnie toczy się o tym rozmowa w mieście. Dorośli faceci zamierzają się

skrzyknąć i sprawdzić, co tam się wyrabia.

„Już to zrobili", miałam na końcu języka, ale w porę się powstrzymałam.
- Bob Jonson też się w to włączył - dodał Logan. Zdenerwowało mnie, że omal się nie wygadałam.

Gdyby wymknęły mi się te trzy słowa, chłopcy natychmiast zorientowaliby się, że wiem więcej, niż jestem skłonna
przyznać. Moja solenna obietnica, że dochowam sekretu, przez chwilę wisiała na włosku.

Przestraszyłam się. Wydało mi się nawet, że słyszę ostrzegawczy trzepot skrzydeł nad głową.

- Darina, co z tobą? - zapytał Logan. - Chcesz wejść do środka i poleżeć trochę?
- Nie, chciałabym wreszcie ruszyć do domu. — Starałam się ukryć drżenie. - Dzięki, Logan, ale poczekam tutaj, na

ganku.

Musieli znów wymienić ukradkowe spojrzenia, bo Lucas wstał nagle i oświadczył, że idzie zobaczyć, co robią Matt i

Christian. Co oznaczało, że zostanę sama z Loganem i będę musiała z nim rozmawiać, próbując jednocześnie stłumić
trzepot skrzydeł.

- Chcę ci pomóc — zaczął.
- Już pomogłeś, naprawdę, Logan. Wiem, że jesteś tu dla mnie.
— Więc dlaczego ze mną walczysz? - Podszedł bliżej, a ja w popłochu wcisnęłam się w róg ganku. - Daj spokój,

Darina, porozmawiaj ze mną.

- Nie mam nic więcej do powiedzenia poza tym, że czuję się naprawdę podle. Rozumiesz to?

Skrzydła ucichły, robiłam, co należy. Logan skinął głową.

—Bardzo dobrze rozumiem i dlatego chcę ci pomóc. To normalne. Wiem, że się powtarzam, ale usiłuję do ciebie

dotrzeć, Darina.

background image

28

Przyciskał mnie do balustrady ganku, tak że ledwie mogłam oddychać. Zastanawiałam się, co zrobić, żeby się cofnął,

zanim pochyli się i pocałuje mnie w usta.

—Ja słyszę, co do mnie mówisz, Logan — powiedziałam cicho, kładąc mu dłonie na ramionach i czując, że drży tak

samo mocno jak ja. - Jestem ci bardzo wdzięczna. - Cmoknęłam go w policzek i umknęłam z niebezpiecznego kąta,
prześlizgując się pod jego ramieniem.

Z westchnieniem oparł się o ścianę. Zamknął oczy i stał tak, dopóki nie usłyszał odgłosu nadjeżdżającego samochodu.
- Jest Christian — powiedziałam, schodząc z ganku. Byli wszyscy trzej, holowali moje zdezelowane auto.

Zderzak rysował drogę, podskakując na wybojach.

- Musisz to naprawić - powiedział Lucas, który siedział za kierownicą.

Skinęłam głową.

- Dojadę do miasta tak, jak jest?
- Zobaczymy. - Christian wysiadł z dżipa i ocenił sytuację. - Trzeba go zdjąć. - Oparł się o błotnik i naciskając całym

ciężarem ciała, oderwał go od maski. — Wrzuć to do bagażnika - polecił Lucasowi.

Matt wysiadł z dżipa i bez słowa wszedł do wnętrza sklepu.

- Okay, tak możesz jechać — zwrócił się do mnie Christian. - Z tego, co widzę, przednia oś w porządku.
- Dziękuję bardzo, panie mechaniku - powiedziałam z uśmiechem, chcąc trochę rozładować nastrój, i pospiesznie

zmieniłam Lucasa za kierownicą. Poczekałam na odgłos zatrzaskiwania pokrywy bagażnika. — Dzięki, Lucas.

- Jesteś pewna, że możesz prowadzić? - dopytywali się troskliwie.
Logan trzymał się z tyłu, wyraźnie dając do zrozumienia, że uważa mój pocałunek w policzek za judaszowski i że

spodziewał się czegoś więcej.

- Dziękuję, Logan — powiedziałam łagodnie, kiwając głową.
Zraniłam go, nie byłam z tego powodu zachwycona, ale co mogłam poradzić.
Zostawiłam za sobą Foxton i pojechałam autostradą o gładkiej, równej nawierzchni prosto do Ellerton,

mijając gigantyczny neonowy krzyż, który rozświetla! góry w nocy, pas spalonego lasu ze sterczącymi osmalonymi
kikutami sosen i zjazd na Centennial.

Jakimś cudem udało mi się tego wieczoru ułagodzić Laurę.

- O mój Boże, co się stało z twoim samochodem! -W zapadającym zmierzchu siedziała samotnie na ganku, kiedy

podjechałam pod dom. - Darina, czy ty dobrze się czujesz?
-Tak... Sama zobacz! - Wbiegłam po schodach i okręciłam się w miejscu. — Ta-dam! Kazała mi usiąść.

- Co się właściwie stało?

- Wałęsaliśmy się po okolicy z Loganem i chłopakami, tak dla wygłupu. Ten ciamajda zahaczył o mój zderzak, chociaż

jechaliśmy nie więcej niż piętnaście kilometrów na godzinę.

Spokojnie możesz trochę nagiąć prawdę, Darina. Nie ma sensu, żeby włączył jej się dzwonek alarmowy.

- Nic cię nie boli? - zapytała z niepokojem. - W karku? W krzyżu?
- Nic, nie mam nawet jednego zadrapania. — Posiniaczone ramię skrywał na szczęście rękaw. — Szczerze, mamo, nic

się nie stało.

Kiedy byłam młodsza, wszyscy powtarzali, że jestem wykapana Laura. Takie same ciemne długie włosy, szeroki

uśmiech, lekko spiczasty podbródek, prosty, kształtny nos. „Musicie być siostrami" - to była stała zagrywka flirtujących z
nią facetów, kiedy ojciec od nas odszedł. Teraz miałam włosy krótko obcięte i ufarbowa-ne na czarno. To plus makijaż
typu „smokey eyes" sprawiało, że wcale nie wyglądałyśmy już podobnie.

—No dobrze, a co z samochodem? Kto zapłaci za naprawę? Ojciec Logana nie ma wolnej gotówki, wiem to na pewno.

Cała Laura, zawsze tylko pieniądze, pieniądze, pieniądze. Ale wolałam rozmawiać o tym niż o moim zdrowiu i

bezpieczeństwie.

—Pogadam z Christianem. Wie wszystko o samochodach. Może naprawi za darmo.

Skinęła głową, wyciągając papierosa.

—Powinnaś rzucić - mruknęłam pod nosem, idąc do drzwi frontowych. - Gdzie jest Jim?

—Wyszedł.
Mały żarzący się punkcik na końcu jej papierosa rozbłysnął w gęstniejących ciemnościach zmierzchu.

Twarz, jaką pokazujemy ludziom, ma tyle wspólnego z naszymi prawdziwymi uczuciami, co kot napłakał.

Uświadamiasz to sobie w pełni, leżąc bezsennie w łóżku i gapiąc się w sufit.

Wróciłam ze wzgórza wypisz wymaluj dawna Darina - opanowana, dobrze zorganizowana dziewczyna

background image

29

z charakterem. Tymczasem w środku byłam poobijana i śmiertelnie wystraszona. Przebywałam wśród (Nie)-Umarłych,
Boże zlituj się! A jednego z nich kochałam. Ze wszystkich sił, do utraty tchu i bez nadziei.

Sufit opuszczał się nad moją głową, ściany najeżdżały na mnie. Straciłam Phoeniksa i na powrót go odzyskałam.

Pogrążyłam się w otchłani rozpaczy, a on mnie z niej wydobył, znów biorąc w ramiona.

Ale w tym nowym dla mnie świecie wszystko było niesamowite, upiorne. Wszechmocny Łowczy o siwych włosach i

stalowym spojrzeniu, smutny, przegrany Jonas, Arizona, jak dawniej niesympatyczna, i ujmująca Summer, której trudno
było nie lubić. I wszyscy oni powrócili zza grobu. Pozbawieni serc.

Leżałam w ciemnościach, przywołując obraz kochanej twarzy Phoeniksa.
- Szkoda, że do mnie nie przychodzisz - szepnęłam. Przecież mógł się pojawiać i znikać, kiedy chciał. — Bądź ze mną,

kiedy cię potrzebuję.

Odpowiedział mi odległy trzepot skrzydeł, cichy jak szelest liści na wietrze. Przypomnienie.

—Dzień dobry, panie Bishop. Tu Darina — powiedziałam do interkomu w bramie domu Zoey następnego dnia rano.
—Darina?
—Tak. Pomyślałam, że mogłabym wpaść do Zoey.
Kogo ja chciałam oszukać? Skręcałam się z niepewności, czy zadzwonić, czy przyjść z głupia frant. Może napisać

esemesa? Ale numer telefonu komórkowego Zoey został zmieniony. Pięć razy objechałam cały kwartał ulic, zanim
zebrałam się na odwagę, żeby zadzwonić.

- Zaczekaj — odrzekł pan Bishop.
Stałam na końcu wyłożonego różową kostką podjazdu i patrzyłam na imponującą posiadłość. Zbudowany z cegły dom

miał kolumny, wejście w stylu kolonialnym i balkony z żelaznymi balustradami. Z boku podwórza mieściły się stajnie, w
których Zoey trzymała konie.

Jej ojciec podjechał wózkiem golfowym pod bramę. Wysiadł z niego - istny Tiger Woods.

- Darina - powiedział, jakby dopiero teraz skojarzył twarz z imieniem. Albo miał starcze zaburzenia pamięci, albo

postanowił mnie onieśmielić. - Dawno cię u nas nie widzieliśmy.

- Wpadłam na Zoey przedwczoraj. Prosiła, żeby do niej zajrzeć.

Pan Bishop z niesmakiem ocenił mój zdezelowany samochód bez przedniego zderzaka, a potem z równym niesmakiem

mój wygląd - włosy, makijaż, całość.

- Gdzie to było? To znaczy gdzie spotkałaś Zoey?
- W poczekalni przed gabinetem Kim Reiss.
Czy mi się wydało, czy zacisnął zęby, jakbym wymieniając nazwisko Kim, powiedziała jakiś nieprzyzwoity wyraz?

- No tak. Zoey prawie nie wychodzi. Odwiedza jedynie chirurgów.
I psychiatrę, pomyślałam, ale powiedziałam grzecznie tylko:
- Obiecałam, że do niej wstąpię.

Stał w niewzruszonej postawie za zamkniętą bramą.

- Może innym razem.
- Najszybciej jak można.
- Na razie nie przyjmuje gości.
- A może w sobotę?

Przerzucaliśmy się tymi krótkimi zdaniami, dopóki mama Zoey nie pojawiła się w drzwiach. Szybkim krokiem

przemierzyła podjazd.

- Dzień dobry, Darina. - Zabrzmiało to beznamiętnie, ale i tak cieplej niż powitanie jej męża. — Zoey wygląda przez

okno. Usłyszała twój samochód.

- Więc wie, że tu jestem. Wspaniale. Pani Bishop uśmiechnęła się blado.

- Przykro mi z powodu Phoeniksa. O ile wiem, spotykaliście się.

Skinęłam głową.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Cztery młode życia stracone.
- Pięć - skorygował z goryczą pan Bishop. — Pięć, razem z Zoey.

Zona wyminęła go i otworzyła furtkę.

- Proszę, wejdź — powiedziała.

***

background image

30

Nie było to tak, że rozgadałyśmy się z Zoey, jakby nie upłynął rok od naszego ostatniego spotkania. Zbyt dużo się przez

ten czas wydarzyło, wiele też zostało zapomniane. Rozmowa z nią była jak oglądanie chaotycznie nagranych ujęć na
starym wideo - brak chronologii, pełno luk.

Zoey siedziała na wózku inwalidzkim, drobna i krucha, w salonie wielkości kortu tenisowego. Architektowi wnętrz

dano wolną rękę i nieograniczone środki w doborze antyków, zwłaszcza tureckich dywanów, żyrandoli, szafkowych
zegarów.

—Łau - powiedziałam. — Nigdy przedtem nie byłam w tym pokoju.
Moje „łau" nie znaczyło „fantastycznie", raczej: „cholera jasna!".
—Musieliśmy wszystko pozamieniać — wyjaśniła Zoey obronnym tonem, wiedząc, że mieszkam z Laurą i Jimem w

domu, który wprawdzie nie był przyczepą, ale był niewiele bardziej komfortowy. — Mam tutaj sypialnię z łazienką,
wszystko na jednym poziomie, a za drzwiami balkonowymi jest rampa prowadząca na podwórze.

— Chcesz wyjść na zewnątrz? - spytałam. Odpocząć od tykania zegara i zamiłowania architekta

do tapet w czerwono-złote pasy?

Zoey skinęła głową. Błyskawicznie podjechała do drzwi balkonowych i zwolniła klamkę.

—Trzymam konie. Pepper i Merlin. Chodź, pokażę ci.

Lubię konie, więc poszłam do stajni i szczerze powiedziałam kilka miłych słów o dereszowatych arabach stojących w

boksach.

Zoey wyciągnęła miętówki i podała je koniom.

- Wiem, rozpieszczam je. Tata chciał je sprzedać, ale oznajmiłam mu, że nie ma o tym mowy.

- Jak twoje postępy w chodzeniu?

- Powolne. Ale wczoraj pracowałam z rehabilitantem i zrobiłam dwa kroki. Alleluja!
- To dobrze.

Obie podchodziłyśmy do rozmowy o wypadku jak pies do jeża.

- Tylko dwa kroki, a bolało jak jasna cholera - wyznała Zoey.

- Wyobrażam sobie.

- Wybieram się znowu do Kim. W czwartek o wpół do czwartej.
- Ja też. O wpół do piątej.
- Spodobała mi się.
- Tak, jest w porzo.
- Dlaczego się z nią spotykasz?
- Laura myśli, że zwariowałam z powodu Phoeniksa - powiedziałam i rozśmiałam się ni w pięć, ni w dziewięć. -

Domyślam się, że spotkania z Kim mają ci pomóc przywrócić pamięć.

- To pomysł matki. - Zoey wzruszyła ramionami. -Mnie to specjalnie nie obchodzi. Nic nie wskrzesi Jonasa.

Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Pomyślałam o spotkaniu z nim i o plakietce, która spoczywała bezpiecznie w

kieszeni moich dżinsów.

- Nie możesz wskrzesić przeszłości — mówiła dalej Zoey zmęczonym głosem. - Wszyscy twierdzą, że to nie ma

znaczenia, że trzeba patrzeć w przyszłość, a nie oglądać się za siebie. Tylko Kim uważa, że to ważne, abym sobie
przypomniała.

- Żeby wypełnić dziury w pamięci - potwierdziłam skwapliwie. - Powiedziałaś, że potrzebujesz mojej pomocy.
- Potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest mieć zespół stresu pourazowego? Jakbyś zgubiła kilka oczek, robiąc na drutach,

i wszystko zaczyna się pruć. Kończysz z wielką dziurą, która wciąż się powiększa.

- Przerażające.
- Straszne. Te dziury są już dla mnie za duże. Tak duże, że mogę całkiem w nie wpaść i zniknąć!

Znajome doznanie. Zatracasz się coraz bardziej, pustka coraz większa, nie ma się czego uchwycić, wydaje ci się, że nie

będzie temu końca. Tak właśnie czułam się po śmierci Phoeniksa.

- Cofnij się do czasu sprzed wypadku - powiedziałam do Zoey, nie okazując jej, że dzielę z nią te doświadczenia. - Czy

pamiętasz, jak to było z Jonasem?

- Kochałam go - wyznała po prostu. Oba konie wyciągały szyje ponad drzwiami boksów, domagając się cukierków. -

Jak można go było nie kochać?

- Uroczy, przemiły facet - zgodziłam się, unikając dylematu był czy jest.
Zoey umilkła i przez moment sprawiała wrażenie, jakby pogrążała się w pustce niepamięci. Czekałam, aż się z niej

wydobędzie.

- Powinnam ci chyba podziękować - odezwała się wreszcie, wzdychając.

background image

31

- A to za co?
- Za wyrwanie Matta. Dzięki temu Jonas zmienił moje życie.
- Chwila! - No tak, sprawa z Mattem Fortuneem musiała wypłynąć. - Nie podrywałam go. Z tego, co pamiętam, Matt

wystartował do mnie, jakby chciał pobić rekord w zaliczaniu dziewczyn. Pa, Zoey, cześć, Darina.

- No dobrze, wierzę ci.
Nie wierzyła. Ani przedtem, ani teraz. Była święcie przekonana, że Matt zerwał z nią na skutek mojego zachowania.

- Ile to już czasu upłynęło? - spytała.
- Prawie półtora roku. Nie rozegrałam tego najlepiej, ale wierz mi, nie ukradłam ci Matta. Nie jest w moim typie.
- Nieważne. Wejdźmy do środka.

Nie chciała o tym rozmawiać, ale ja złapałam za tył wózka i odwróciłam ją do siebie.

- Zoey, nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Nie zmieniam chłopaków jak rękawiczki i nie mam zwyczaju odbijać

ich swoim przyjaciółkom. Nie wiem, co ci Matt Fortune naopowiadał. Wystartował do mnie wtedy, na imprezie u
Hannah, ale szybko go odstawiłam.

- Hannah mówiła mi coś innego. - Zoey nie umknęła spojrzeniem. Miała łzy w oczach. - Powiedziała, że skwapliwie

skorzystałaś z okazji.

- Koleżaneczki takie jak Hannah... - Nie dokończyłam. - Po tym wszystkim musiał minąć rok, żebym zaczęła się

spotykać z innym facetem. Taka jestem w tych sprawach szybka!

- Z Phoeniksem? - wyszeptała Zoey.

- Tak. Pamiętasz go? Skinęła głową.

- Jonas polubił go od początku, ja się go trochę obawiałam. Był taki zimny, nieprzystępny.

Potrząsnęłam energicznie głową.

- Phoenk muchy by nie skrzywdził.

- Ale to nie była miłość od pierwszego wejrzenia - przypomniała mi Zoey. - Kiedy pojawił się w naszej szkole, sama

słyszałam, jak mówiłaś o nim do Logana, że jest zadufany w sobie. Byłaś o tym szczerze przekonana.

- W rzeczywistości był po prostu nieśmiały. Pozornie wyglądało to na arogancję. Ale Zoey, to ważne. Czy pamiętasz,

jak Rohrowie się tu sprowadzili?

- Tak. Brandon Rohr nie mógł dostać pracy. Przesiadywał w salonie Harleya z Charliem Fortune'em. Tam go

zobaczyłam, kiedy Jonas oddał do naprawy motocykl.

- To było tylko dwa tygodnie przed wypadkiem -powiedziałam z ożywieniem. — Czy pamiętasz jeszcze jakieś

wydarzenia, trochę wcześniejsze albo późniejsze?

- Charlie naprawił hamulce i następnego dnia Jonas zabrał mnie na przejażdżkę nad jezioro.
- Nie w dniu wypadku? — upewniłam się.
- Nie. Na pewno wcześniej.
- I wszystko było w porządku z motocyklem?
Zaczęłam się zastanawiać, czy Charlie Fortune czegoś przypadkiem nie schrzanił, reperując hamulce, i może dlatego

nawaliły.

- Tak. - Zoey kiwnęła głową. - Bez żadnego problemu dojechaliśmy nad jezioro. To był cudowny dzień.
Stałam w milczeniu, dając jej czas na wspomnienie czegoś, co musiało jej się wydawać rajem na ziemi.
- Jonas powiedział, że mnie kocha - wyznała wreszcie. - Ten jeden, jedyny raz. Siedzieliśmy na molo, ze stopami

zanurzonymi w wodzie. Była zimna, chociaż słońce mocno przypiekało.

Kawałek po kawałku części układanki zaczynały do siebie pasować.

- Nikomu o tym nie mówiłam - wyszeptała. - Bo może to nieprawda, tylko tak mi się wydaje.
- Nie wydaje ci się - zapewniłam ją. - Kochał cię naprawdę.
Zoey z trudem wróciła do teraźniejszości i spojrzała na mnie z nadzieją, że powiem coś więcej, ale i tak przekroczyłam

dopuszczalną granicę. Jeszcze chwila, a usłyszę trzepot skrzydeł i będę miała Łowczego na karku. Musiałam zachować
ostrożność.

- To było widać po tym, jak na ciebie patrzył -oświadczyłam, wyczerpując repertuar banałów wziętych żywcem z

romansideł.

- Niech będzie. - Zoey z westchnieniem odwróciła wzrok i skierowała wózek ku domowi. Matka czekała na nią w

drzwiach balkonowych. - Zmęczyłam się, Darina. Muszę iść.

- Okay, wpadnę znowu.
Nie odchodź, błagałam ją w myślach, nie zaczęłyśmy jeszcze rozmawiać o tym, co najważniejsze. Ale Zoey nawet nie

obejrzała się za siebie, jadąc przez podwórze.

- Dzięki, że przyszłaś - zawołała tylko.

background image

32

I to wszystko. Co miałam zrobić? Pobiec za nią i zacząć ją przekonywać, żeby przypomniała sobie wypadek, bo jest mi

to potrzebne, żeby oczyścić imię Jonasa? Teoretycznie było to możliwe, ale wystarczyło spojrzeć na jej bladą,
zrezygnowaną twarz, aby odrzucić ten pomysł. Zresztą pani Bishop już szła do niej. Pomachała mi ręką na pożegnanie,
uprzejmie, lecz stanowczo.

Okrążyłam więc szybko dom i przecięłam wypielęgnowany trawnik, zmierzając do bramy.

- Zaczekaj! - Pan Bishop szedł pospiesznie od drzwi frontowych, żeby wcisnąć guziki na panelu alarmowym. - Mam

nadzieję, że twoja wizyta nie wyczerpała Zoey.

- My tylko rozmawiałyśmy - powiedziałam. - Było fajnie.

- Mówiła ci, że zaczęła stawiać pierwsze kroki? Skinęłam głową.

- Prawdziwy cud. Gdybyś zobaczyła ją jeszcze trzy miesiące temu w szpitalu, nie pomyślałabyś, że to będzie w ogóle

możliwe.

- To wspaniała wiadomość, panie Bishop.

Nie łubił mnie, więc starałam się być bardzo uprzejma. Ja go też nie lubiłam w tym jego żółtym swetrze do gry w golfa

i spodniach w kratkę.

- Czekamy na kolejne postępy - oświadczył, otwierając furtkę i czekając, aż wyjdę. - Jesteśmy zorientowani na

przyszłość, Darina, nie koncentrujemy się na przeszłości.

Nagle doznałam szoku, bo zobaczyłam Jonasa stojącego na drodze pod klonem, sto metrów od nas.
Przeszłość nie odchodzi w niepamięć dlatego, że tak chcemy. Dopada nas, czy nam się to podoba, czy nie.

5



Dwie rzeczy mogłyby przyjść do głowy ludziom, którzy zobaczyliby Jonasa stojącego pod tym drzewem. Albo chłopak ma
jakiś problem i potrzebuje pomocy, albo lepiej trzymać się od niego z daleka. Chory albo niebezpieczny, w zależności od
tego, jak podchodzisz do ludzi. Normalnie nikt nie wygląda tak blado i niespokojnie.

- I co? — spytał, kiedy podjechałam do drzewa.

- Widziałam Zoey - powiedziałam z przejęciem. -Rozmawiałyśmy.
- Jak się czuje? - Niebieskie, głęboko zapadnięte oczy błagały o dobre wiadomości.

- Zdecydowanie lepiej. Robią wszystko, co można. To mu jednak nie wystarczyło.

- Da radę się z tym uporać? - pytał dalej. - To znaczy wrócić do szkoły, kolegów, i w ogóle.
- Chodzi ci o to, czy mózg nie został uszkodzony na skutek wypadku? Sam wiesz, Zoey była w śpiączce przez sześć

tygodni.

- No tak. - Odwrócił głowę, jakby czekał, czy coś jeszcze dodam.
Po raz pierwszy zobaczyłam u niego mikroskopijny tatuaż w kształcie skrzydeł anioła - po lewej stronie szyi, tuż pod

uchem, przesłonięty częściowo włosami. Serce zabiło mi żywiej, zachciało mi się płakać. Opanowałam się jednak i
spróbowałam go pocieszyć.

- Nie jestem ekspertem, Jonas, ale Zoey zachowuje się jak dawniej. Ma tylko luki w pamięci.

Skinął głową.

— Jak dawniej, czyli jak? Zastanawiałam się, jak to najlepiej ująć.
- Kocha swoje dwa konie, jakby to były jej dzieci. Do przesady szanuje swoich starych. Wszystko, jak było.
- No tak, Zoey zawsze się im podporządkowywała -zgodził się Jonas z gorzkim uśmiechem. Przesunął dłonią po

włosach, zatrzymując ją na szyi w miejscu tatuażu. — Mówiła coś o mnie?

To akurat mogłam mu powtórzyć z dziką radością.
—Powiedziała, że cię kocha.
Zamknął oczy, biorąc głęboki oddech, jakby ktoś zdjął mu ogromny ciężar z pleców.
—Nie nienawidzi mnie?
- O tym nie ma mowy. Opowiadała mi o dniu, kiedy pojechaliście nad jezioro i wyznałeś, że ją kochasz. Dla niej był to

najwspanialszy dzień w życiu.

— Nie nienawidzi mnie — powtórzył szeptem. Obok nas przejechał samochód i zburzył nastrój.

Obejrzałam się i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że mój wóz zajmuje stanowczo za dużo pasa jezdni i że powinnam
stąd odjechać.

- Jak długo wolno ci tu zostać? - spytałam Jonasa. -Poczekasz, aż zaparkuję?
- Niezbyt długo. Łowczy chce nas wszystkich widzieć na farmie koło południa. Przewiduje kłopoty.

background image

33

- Dobra, wskakuj — powiedziałam, zdecydowana poszukać lepszego miejsca.

Pojechałam za miasto, gdzie nikt nie mógł nas zobaczyć, na punkt widokowy, z którego roztaczała się panorama

jeziora Hartmann. Jonas, uspokojony, patrzył na połyskującą taflę wody, a ja wykorzystałam tę chwilę, aby przyjrzeć mu
się z bliska.

Do czasu wypadku uważałam Jonasa Jonsona za prawdziwe dziecko szczęścia. Choćby z tego powodu, że wyglądał jak

gwiazdor filmowy. Wyraziste niebieskie oczy, jasne włosy, prosty nos, wysokie czoło, dzięki czemu sprawiał też wrażenie
inteligentnego, i usta, którym niewiele dziewczyn by się oparło. W dodatku był naprawdę wspaniałym facetem.

Kiedy w moim domu zaczęło się wszystko walić -kłótnia o inną kobietę zakończyła się odejściem ojca i załamaniem

nerwowym Laury - większość kumpli nie potrafiła się do tego odnieść. Reakcja Jonasa była bezpośrednia i ujmująca.
„Cześć, Darina, słyszałem o twoim ojcu - powiedział, podchodząc do mnie. - To dołujące, bardzo ci współczuję".
Potem już samo się to rozwinęło i rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Nie tyle co z Loganem, bo Jonas mieszkał na drugim
końcu miasta. Za to sporo przebywaliśmy ze sobą w szkole. Oboje lubiliśmy grać na gitarze i oboje mieliśmy świadomość,
że nigdy nie zostaniemy dobrymi rockmanami. Uwielbialiśmy brać udział w szkolnych przedstawieniach i zgodnie nie
znosiliśmy doktora Va-lentiego.

Skończyliśmy po szesnaście lat i wtedy Jonas zaczął jeździć harleyem dyna — ile ta niezwykła maszyna dodała mu

uroku! Jeździł bez kasku, jasne włosy rozwiewał mu wiatr, twarz i gołe ramiona połyskiwały złocistą opalenizną. Z
rykiem silnika wspinał się wysoko w góry.

—Zobacz, co znalazłam - powiedziałam, usiłując nie patrzeć na maleńki tatuaż w kształcie anielskich skrzydeł, który

teraz, gdy już go zobaczyłam, mimowolnie przyciągał mój wzrok. Wyjęłam z kieszeni plakietkę
1 pokazałam mu ją na otwartej dłoni. — Leżała na podłodze w stajni. Pewnie jest twoja.

Jonas wziął ją i przez chwilę obracał w palcach, przesuwając opuszkami po czaszce i literach.

—Zatrzymaj ją — powiedział, oddając mi znaczek. — Niech przypomina ci o mnie.
—Dlaczego tak ponuro? - spytałam. - Właśnie posunęliśmy się naprzód w wyjaśnianiu twojego wypadku.

Dowiedziałam się od Zoey, że Charlie Fortune naprawiał ci hamulce.

- Fakt - potwierdził.
- Uważam, że powinniśmy to sprawdzić.
- Może i tak. Pamiętasz oczywiście, że gliny już to zrobiły. Stan hamulców sprawdzają w takich wypadkach

rutynowo.

Kiwnęłam głową.

- Czy mogły działać bez zarzutu po naprawie, a po jakimś czasie znowu nie? A potem znowu dobrze, kiedy gliny się

tym zajęły?

- Chodzi ci o jakieś sporadyczne, chwilowe usterki?
- O właśnie, sporadyczne, dobre określenie.
- No, możesz o to zapytać Charliego — zdecydował Jonas. Wysiadł z samochodu, żeby rozprostować nogi, a ja

dołączyłam do niego. Staliśmy, patrząc na jezioro i rysujący się w oddali łańcuch gór. - Mam pierwszą okazję, żeby ci
podziękować, Darina.

- W porządku.
- Dużo ryzykujesz.
- Ale i dużo mam do zyskania.
- Dwanaście miesięcy z Phoeniksem? — spytał, odwracając się do mnie.

Uciekłam od rozmowy o czasie i wróciłam do spraw Jonasa.

- Czyli zaraz potem jak znikniesz czy rozpłyniesz się, czy cokolwiek tam zrobisz, pojadę do Charliego Fortune'a,

popytam, spróbuję wybadać, czy ma coś do ukrycia.

- Bądź ostrożna, Darina.
Usunęłam ostrzeżenie Jonasa ze świadomości równie szybko jak jego uwagę o dwunastu miesiącach.

- Potem zadzwonię do Zoey i umówię się na następną wizytę. Za każdym razem kiedy będziemy rozmawiały, wypełni

się kolejna luka w jej pamięci. Przekonasz się, że wkrótce przypomni sobie, co się zdarzyło tamtego dnia i w jaki sposób
doszło do wypadku.

- W przyszłym tygodniu, we wtorek, kończy się dany mi rok. - Myśli Jonasa biegły swoim torem, moje swoim. - Czyli

za dziesięć dni.

- Jonas, to pewne, że klucz do rozwiązania zagadki ma Zoey. Zeby tylko mogła sobie przypomnieć...

- Dziesięć dni, tyle mam czasu — powiedział. Skupiłam się na tym, co mi chciał przekazać.
- Co się wydarzy po tych dziesięciu dniach?

Nagle zorientował się, że nie wiem czegoś, co jest istotne. Zawahał się i spróbował zmienić temat.

background image

34

- Jedźmy już.
- Nie! Co to znaczy, że masz tylko dziesięć dni?

- Dlatego Łowczy sprowadził cię do nas, żebyś mi pomogła - zaczął powoli. - Mój czas się kończy. To dotyczy każdego

z nas. (Nie)Umarli mają rok na odkrycie prawdy o swojej śmierci i wymierzenie sprawiedliwości. Ani sekundy dłużej, bez
drugiej szansy.

- A potem co? - spytałam, obawiając się tego, co usłyszę, i czując, jak krew odpływa mi z twarzy, a ręce zaczynają się

trząść.

—Usuwamy się i dajemy szansę innym.
—Wszyscy? - wyszeptałam, chociaż nie chciałam poznać odpowiedzi.
—Wszyscy - potwierdził. - Ja, Arizona, Summer i Phoenix. Nie mamy wolnej woli ani wyboru. Zombi istnieją

dokładnie przez rok, a potem odchodzą. Opuszczamy drugi brzeg i to koniec historii.

Emocje we mnie buzowały, gdy jechałam do warsztatu Charliego Fortune'a. W chwilach kryzysu, właśnie takich jak

teraz, musiałam znaleźć sobie jakieś zajęcie, a najlepiej jechać dokądś samochodem, i nie pytajcie mnie, dlaczego akurat
tak.

Wcale nie było łatwo trafić do warsztatu i w końcu zapytałam o drogę kobietę pracującą w pralni chemicznej.

Wskazała mi niewielki zakład producenta markiz.

- Tam skręć w lewo i dojedziesz do Charliego.

Zrobiłam, jak powiedziała, i zaparkowałam przed salonem sprzedaży. Za szybą stał lśniący harley davidson softail -

metalowy gigant ze srebrzystymi rurami wydechowymi i błotnikami, z siedzeniem z gładkiej skóry i wysoko
umiejscowioną kierownicą. Na zewnątrz budynku zobaczyłam sześć czy siedem motocykli i dwóch facetów w skórzanych
ubraniach, którzy podpierali ścianę. Spojrzeli z niesmakiem na mnie i moje zdezelowane auto.

Skrzyżowałam ręce na piersi i przemaszerowałam obok nich, wchodząc przez boczne drzwi do wysokiego

pomieszczenia zawalonego częściami zamiennymi i oponami. W rogu warsztatu było małe biuro obwieszone
kalendarzami charakterystycznymi dla tego rodzaju miejsc, a na tablicy korkowej wisiały przypięte pinezkami rachunki i
wykazy. Na biurku siedział Charlie, brat Matta Fortune'a, i rozmawiał z jakimś mężczyzną, który był odwrócony do mnie
bokiem, ale rozpoznałam go od razu - starsza wersja Jonasa, jego ojciec, Bob Jonson. Charlie zauważył mnie oczywiście,
ale rozmyślnie ignorował.

- Jakim cudem doprowadziłeś swoją dynę do takiego stanu? - spytał Boba. - Gdzie, u diabła, na niej jeździłeś?
- W miejsca, o których lepiej nie wiedzieć - odpowiedział ojciec Jonasa, lekko zmieszany.
- Dopiero co ją kupiłeś, ile to? Trzy miesiące?
- Trzy i pół. Sporo musiałem oszczędzać.
- Nie traktujesz jej dobrze. Tym ślicznotkom należą się specjalne względy.

Charlie wstał, wyszedł z biura do warsztatu i zaczął z uwagą przyglądać się rysom i wgnieceniom na rurach

wydechowych motocykla Boba.

- Wpadłem w dziurę na bitej drodze - wyjaśnił Bob, machinalnie kiwając mi głową i zaraz wracając do rozmowy z

Charliem. - Byliśmy w Foxton w obozowisku. Napytałem sobie biedy.

- Znowu? - Charlie przykucnął, żeby staranniej dokonać oględzin. - Czego wy tam właściwie szukacie?

- Niczego. Polujemy sobie trochę. — Bob zamilkł i w napięciu obserwował, jak Charlie postukuje w osłony i szarpie

widelcem.

- Słyszałem coś innego. - Charlie wyprostował się. -Całkiem spora brygada wybrała się tam pod wpływem opowieści

krążących po mieście. Chodzi o jakichś dzikich lokatorów, czy kogo tam, na wzgórzu Foxton.

- No może i tak - potwierdził niechętnie Bob. - I co z tego?
- To, że ładujesz się w kłopoty, nie wiadomo po co. Kiedy stamtąd wróciłeś, wyglądałeś, jakbyś zobaczył coś, co ci się

bardzo nie spodobało. Chcesz wiedzieć, co o tym myślę?

Bob skrzyżował ramiona na piersi.

- Nie krępuj się, Charlie. Mów.
- Tu nie chodzi o żadnych dzikich lokatorów, tylko

0 dzieciaki, także twojego chłopaka, Jonasa. Wszyscy wracają stamtąd śmiertelnie wystraszeni. Muszę pogadać z Mattem
i dowiedzieć się, o co ten cały szum.

Nadeszła właściwa chwila, żebym wkroczyła na scenę. Podoba im się czy nie, wezmę udział w ich konwersacji.

- Widziałam Matta w Foxton wczoraj wieczorem -wtrąciłam. - Łowił tam ryby z Christianem Oldmanem

i kilkoma innymi.

- Do diaska! Mówiłem mu, żeby trzymał się z daleka! - Charlie sięgnął po komórkę, ale zanim wybrał

background image

35

n u m e r Mata, zwrócił się ponownie do Boba: - Foxton to problem, co?

- Coś się tam dzieje - przyznał Bob. - To dziwne, że tacy faceci jak ja, normalni, przeciętni faceci jadą tam całą bandą,

aby się rozejrzeć, i niby nic szczególnego się nie dzieje, a wszyscy czują to samo.

- Czyli co? - spytał Charlie.
- Coś upiornego. Wiatr zapowiadający burzę, chociaż na niebie ani jednej chmurki. Ja miałem wrażenie, jakby

wielkie stado ptaków próbowało mnie odgonić skrzydłami, nie pozwalając iść dalej.

- Skrzydłami? - powtórzył Charlie.
Nie mogłam nic zrobić, aby przerwać tę rozmowę, stałam jak sparaliżowana, spodziewając się w każdej chwili, że

przed moimi oczami zmaterializuje się głowa zombi.

- Wiem, to wydaje się nieprawdopodobne, żeby stado niewidzialnych ptaków mogło zawrócić kogoś z drogi. Ale

przysięgam ci, Charlie, widziałem też coś na własne oczy. Jechałem motorem pod górę po wyboistej ścieżce i nagle nie
wiadomo skąd pojawiła się na tym odludziu kobieta z dzieckiem.

- Sama?

Bob skinął głową.

- A potem to cholerstwo... dziwne cienie napierały na mnie, wiatr od łopoczących skrzydeł się wzmagał. Czułem, jak

gdyby jakieś twarze tłoczyły się nade mną... odjechałem stamtąd, jakby goniło mnie stado dzikich bestii.

Przełknęłam ślinę, chcąc przerwać te wyznania, ale na próżno szukałam jakiegoś sposobu. Na szczęście Charlie mnie

wyręczył.

- Chłopie, powinieneś z kimś o tym pogadać. Porozmawiać z jakimś psychiatrą o stracie syna. Wybacz, Bob, ale tak

właśnie sądzę.

- Nie tylko ja tam byłem. - Bob pokręcił głową. - Kiedy wróciliśmy do miasta, każdy opowiadał to samo. Cienie,

twarze i cała reszta. Musimy to wyjaśnić, nie spoczniemy, dopóki nie dowiemy się, co się tam dzieje. Zamierzamy jeszcze
dzisiaj wrócić tam we czterech.

Chciałam zaprotestować, ale Charlie wzruszył tylko ramionami i zaczął wybierać numer brata.

- Zrób coś dla mnie - powiedział do Boba, czekając, aż Matt odbierze. - Następnym razem, jadąc do Foxton, oszczędź

harleya, weź stare kawasaki.

- Cześć, Darina, popływałaś sobie ostatnio, co? Tego mi było trzeba. Brandon Rohr dołączył do dwóch

gości koczujących pod warsztatem Charliego. Zawołał za mną, kiedy szłam do auta. Szyderczo, ze szczegółami, zaczął im
opowiadać o tym, jak omal się nie utopiłam.

- Co się stało z twoim samochodem? - spytał, kiedy ci dwaj faceci już skończyli się śmiać, wsiedli na motocykle i

odjechali z rykiem silników.

- Zderzak odpadł — powiedziałam. - Nie widać?
- Charlie nie naprawia samochodów - poinformował mnie uprzejmym tonem. - Tylko motocykle.
- Tak. Właśnie się dowiedziałam.

Odczep się ode mnie, Brandon. Zjeżdżaj. Muszę przekazać Phoeniksowi to, co usłyszałam od Boba Jonsona, ostrzec go.

- Jak to się stało? - spytał już poważnie. - Na kogo wpadłaś?
- Na Logana Lavelle'a. - Odpowiadałam mu spokojnie, ale w środku aż się gotowałam, chcąc jak najprędzej odjechać.

— To chłopak z mojej klasy. Jest w porządku.

Brandon obszedł powoli mój samochód, a potem kopnął wgłębienie w miejscu, gdzie powinien być przymocowany

zderzak.

- Ten grat niedługo rozpadnie się na kawałki.
- Co ty powiesz. - Wsiadłam do wozu i przekręciłam kluczyk.

Brandon stał dalej przed maską.

- Phoeniksowi nie podobało się, że jeździsz tą kupą złomu. Mówił, że powinnaś mieć nowy samochód.

Otworzyłam usta, zdziwiona, że Phoenix kiedykolwiek rozmawiał o mnie z bratem, a jeszcze bardziej, że Brandon

zapamiętał tę rozmowę.

- Miał rację - mruknął Brandon.
- Dobra, jak wygram na loterii. — Powoli ruszyłam do przodu. - Do tej pory muszę obyć się tym albo chodzić na

piechotę. — Ważniejsze od wszelkich rozmów na temat wymiany samochodu było znalezienie Phoeniksa, zanim Bob
Jonson i jego znajomi wyruszą na poszukiwania. - Zejdź mi z drogi, Brandon, mam coś do załatwienia.

- Po co ten pośpiech? - spytał, podchodząc do okna od strony pasażera i pochylając się. — Spróbuj jeździć z mniejszą

prędkością. Może cię to uchronić przed kolizjami.

- Dzięki za wskazówkę z cyklu jak zachować bezpieczeństwo na drodze. Naprawdę muszę już jechać!

background image

36

Wygiął kąciki ust ku dołowi — przypomniało mi to Phoeniksa. Miał pełną górną wargę, minimalnie asymetryczną,

przez co jeden kącik ust opuszczał się nieznacznie niżej.

- Co powiesz na to, żebym popytał paru ludzi, czy nie da się znaleźć dla ciebie nowego samochodu?

Zabębniłam pięściami w kierownicę i odmówiłam, podając mu trzy powody, jakie natychmiast przyszły mi do głowy.

- Nie, bo nie mam forsy, nawet złamanego centa. Ani pracy, żeby spłacać co miesiąc raty. Nie, bo moi starzy nie mogą

sobie na to pozwolić.

- Kto mówi o płaceniu? - spytał, przeciągając samogłoski, wciąż nade mną nachylony. - Znam sporo ludzi, którzy mają

niepotrzebne samochody. Tylko zajmują im miejsce w garażu.

- Nie trać czasu na robienie czegoś dla mnie — odparłam.
Do głowy zaczęły mi przychodzić nieprzyjemne myśli o Brandonie i ukrytych motywach jego propozycji.
- Dlaczego?
- Dlatego!
- Nawet jeśli Phoenix mnie o to prosił? - Zaczekał, aż dotrze to do mnie, i dopiero gdy zobaczył moją zaskoczoną

minę, wyprostował się. Trzykrotnie uderzył otwartą dłonią w dach wozu. - Uważaj, jak prowadzisz, Darina - powiedział i
machnął mi ręką na pożegnanie.

Dopiero gdy zatrzymałam się na światłach w Centen-nial, olśniło mnie, że do Foxton prowadzi inna droga, i

postanowiłam zjechać z autostrady.

Logan i jego kumple od łowienia ryb nie powinni zobaczyć mnie jadącej na wzgórze. Nie chciałam też natknąć się na

Boba Jonsona i resztę. Jadąc boczną drogą, nie tylko miałam szansę ich uniknąć, ale też dotrzeć tam szybciej.

Kiedy światła się zmieniły, skręciłam w lewo na wąską gruntową drogę, mijając neonowy krzyż, a potem zerknęłam z

góry, z Turkey Shoot Ridge, na miejsce, w którym wydarzył się wypadek. Po obu stronach szosy wznosiły się pionowe
skały, zakręt był dość ostry, ale nie jakoś szczególnie niebezpieczny. Jechałam dalej, cały czas pod górę, w stronę
zachodzącego słońca.

Spory kawałek od głównej drogi natknęłam się na zaparkowanego pod sekwoją dżipa i dwóch mężczyzn w kraciastych

koszulach, którzy popijali piwo z puszek. Strzelby stały oparte o tył samochodu.

- Hej! - zatrzymał mnie ten z brodą. - Widziałaś tu jakieś łosie?
Potrząsnęłam głową, zerkając na numery rejestracyjne, i z ulgą stwierdziłam, że są spoza naszego stanu. Mało

prawdopodobne, aby słyszeli cokolwiek o dziwnych zjawiskach w Foxton.

- A jelenie?

Uśmiechnęłam się i postanowiłam wskazać im kierunek, z którego przyjechałam.

- Tak, sporo. W dole, na Turkey Shoot Ridge.

- He?

- Dziesięć, może jedenaście. Na łące w dole wzgórza.

Co było oczywiście kłamstwem, ale lubię te wielkookie stworzenia, a nie znoszę strzelających do nich brzuchatych

ćwoków.

Podziękowali mi, wysączyli resztki piwa, wyrzucili między drzewa puszki i włożyli strzelby na tył dżipa.
Zadowolona jechałam dalej, nie napotykając już nikogo, aż droga się skończyła.
Co teraz? Nie wiedziałam. Nigdy dotąd nie zapuściłam się tak daleko boczną drogą. Musiałam wysiąść i zorientować

się, na jaką odległość od Foxton mnie zaprowadziła. Patrząc w dół, dostrzegłam rzekę wijącą się
przez dolinę i stare domki wędkarzy rozrzucone na brzegach. Dalej niewielkie skupisko domów, skrzyżowanie dróg i na
wprost mnie formacja skalna, którą Phoenix nazwał Skałą Anioła.

Blisko, ale przydałoby się bliżej, pomyślałam. Żeby dostać się na farmę, musiałam iść grzbietem wzgórza i zejść po

przeciwnej stronie niż zwykle. Jakieś trzydzieści minut marszu. A potem znów powinnam uważać, aby nie natknąć się na
Boba Jonsona czy innych ludzi z miasta, zanim odszukam Phoeniksa. Przy odrobinie szczęścia uda mi się tam dotrzeć
przed zmierzchem i zdołam ich w porę ostrzec.

Ruszyłam więc na zachód, przedzierając się wśród juk i szałwii, chrzęszcząc podeszwami butów na żwirowatym

podłożu, ze wzrokiem utkwionym w zarysie Skały Anioła. Wkrótce na twarzy poczułam kropelki potu, zdjęłam kurtkę i
zawiązałam ją sobie w pasie, zadowolona, że wiejący od strony Szczytu Amosa lekki wiatr przynosi orzeźwienie.

Po piętnastu minutach widoczny na tle czerwonego od zorzy nieba kontur Skały Anioła przybliżył się znacznie.

Miałam nadzieję, że zaraz zobaczę Phoeniksa. Przystanęłam i ocierając pot z policzków, przećwiczyłam sobie w myślach,
co mu powiem: „Znowu kłopoty. Faceci z miasta idą tutaj. Przygotujcie się".

Sądziłam, że wszyscy ucieszą się na mój widok. Udowodniłam, że zasługuję na ich zaufanie.

background image

37

Maszerowałam dalej, ale wiatr się wzmagał, tak że szłam coraz wolniej. Szarpał moją bluzką, wydymał zawiązaną

wokół bioder kurtkę. Uderzał mnie w twarz, a ja z nim walczyłam.

A potem, już przy Skale Anioła, wiatr się zmienił -gwałtowny, huczący, przyniósł szum ptasich skrzydeł, które

napierały na mnie, aż musiałam przykucnąć w cieniu skały.

- Przestańcie! - wykrzyknęłam. - Nie wyganiajcie mnie! Jestem tutaj, żeby wam pomóc!
Łopot skrzydeł zagłuszył mój głos. Narastał, dudnił, napływał wzmagającymi się falami, pozbawiał mnie tchu, wbijał w

skaliste podłoże.

Leżałam na brzuchu, z głową przekręconą na bok, i patrzyłam bezradnie, jak słońce znika i ciemność spływa na ziemię.

Potwornie przerażona, nie zerwałam się jednak do ucieczki.

Dasz radę, powiedziałam sobie. Przecież to znasz: skrzydła, tajemna siła zmuszająca cię do odwrotu. Tym razem

przynajmniej wiesz, z czym masz do czynienia.

Wstałam i zaczęłam niepewnie schodzić w dolinę, nie łudząc się, że w głębokim cieniu otaczających mnie skał dojrzę

jakikolwiek charakterystyczny punkt krajobrazu, który pomógłby mi utrzymać właściwy kierunek. Zsuwałam się,
chwytając krzaki, i w pewnym momencie uderzyłam piszczelą w zwalony pień drzewa. Aż mnie zatkało z bólu, z trudem
złapałam oddech, ale szłam dalej.

Serce waliło mi jak szalone, wiatr od bijących skrzydeł szarpał mną, brakowało mi tchu z przerażenia, czułam, że

jeszcze chwila, a pokonają mnie. Dlaczego mi to robicie? — spytałam w myślach, przykucając pod wysoką skałą.

Wyczułam jakiś ruch nad głową, a kiedy spojrzałam w górę, zobaczyłam jedną z tych upiornych czaszko-twarzy, z

czarnymi dziurami zamiast oczu, wysoko sklepionym czołem i trupim uśmiechem - zniżała się, najeżdżała na mnie, a
potem jeszcze jedna i następne, aż osłoniłam głowę dłońmi i zaczęłam krzyczeć, tak jak za pierwszym razem.

Czyjeś silne ręce podniosły mnie. Walczyłam, kopiąc zaciekłe, i w końcu udało mi się wyrwać. W ciemności słyszałam

za sobą kroki, znów mnie dopadli i znów poczułam czyjś żelazny uchwyt.

- Przestań! — krzyknęłam, odwracając się i ze zdumieniem widząc, że to kobieta, która miała dziecko, jedna z

(Nie)Umarłych pozostających pod opieką Łowczego. - Nie rób tego, przecież mnie znasz!

Nie zwolniła uścisku, tylko trzymając mnie za ramię, ciągnęła z powrotem na grań. Wiatr rozwiewał jej włosy, a twarz

niknęła w ciemnościach. Skrzydła nie przestawały łopotać, czaszkotwarze wciąż napierały.

Krzyczałam i wyrywałam się, przestraszona, że nie uda mi się skontaktować z Phoeniksem i spotka mnie najgorsza

kara — wymazanie z pamięci wszystkiego, co się zdarzyło.

- Nie! - zawołałam błagalnie. - Muszę porozmawiać z Phoeniksem. On ci wszystko wyjaśni.
Na dźwięk jego imienia puściła moje ramię i zrobiła krok do tyłu.

Osunęłam się na ziemię, a kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam w ciemnościach Phoeniksa, który stał i patrzył na

mnie.

- Darina.

Jego opiekuńcze ramiona podniosły mnie z ziemi.

- Jestem tutaj - powiedział uspokajająco. - Chodź ze mną, proszę.
Odesłał kobietę zombi i sprawił, że łopot skrzydeł ucichł, czaszkotwarze znikły. Serce łomotało mi dalej, teraz z

radości, że znowu go widzę. Prowadząc mnie w dół zbocza, wyjaśnił:

- Łowczy zarządził alarm, ledwie słońce zaczęło zachodzić. Wysłał Eve, żeby strzegła wschodnich obrzeży.
- Mężczyźni z miasta tu idą - powiedziałam, z trudem łapiąc oddech między nerwowymi szlochami.
Z zadowoleniem zobaczyłam lekką żółrawą poświatę oznaczającą, że zbliżamy się do rancza.
- Nic nie mów, poczekaj, aż znajdziemy się w środku. - Zaprowadził mnie w ciemnościach do starych drewnianych

drzwi wiekowego domostwa. - Kto się tu wybiera? - spytał, ledwie weszliśmy.

- Ojciec Jonasa i kilku innych. Powiedzieli, że nie spoczną, dopóki nie odkryją, co się tutaj dzieje.

Phoenix skinął głową.

- Łowczy wiedział, że wrócą. Właśnie dlatego zarządził alarm. Wiesz, ilu ich będzie?
- Niedokładnie. — Podciągnęłam nogawkę dżinsów i zobaczyłam na piszczeli krwawe ślady zetknięcia z prze-

wróconym pniem. - Czterech lub pięciu. W każdym razie nie tak wielu jak ostatnio. Dlaczego Eve nasłała na mnie
skrzydła?

Phoenix usadził mnie na starym bujanym fotelu, a sam podszedł do zlewu, nalał zimnej wody i wziął czystą ściereczkę.
- Byliśmy rozstawieni tak, żeby nikt się nie przedostał. Eve usłyszała nadjeżdżający samochód i automatycznie

ustawiła zaporę. Przykro mi, że ucierpiałaś.

- To nic. — Skrzywiłam się, gdy zaczął ścierać mi krew z nogi. Kiedy skończył, zobaczyłam rząd czerwonych kropek,

gęstniejących stopniowo, aż do kostki. Skrzywiłam się znowu i rozejrzałam po pustym wnętrzu. — Gdzie wszyscy się
podziali?

background image

38

- Są na zewnątrz, na obrzeżach farmy, trzymają straż. Przyciśnij ścierkę w tym miejscu, to powinno powstrzymać

krwawienie.

- Ale... Gdzie ty idziesz?
- Nigdzie. Muszę teraz porozmawiać z Jonasem. Siedź tutaj.
Stanął przy oknie, z półprzymkniętymi powiekami i skoncentrowaną twarzą.

- Hej, Jonas, to ja, Phoenix, Jak idzie, stary?
- W porzo - napłynęła odpowiedź, tak wyraźna, jakby Jonas był z nami.
Rozejrzałam się wokół, nie dowierzając własnym zmysłom.
- Gdzie jesteś?
- Na górze koło zbiornika na wodę. A ty?
- W domu.
- Kto jest z tobą? Słyszałem, że ktoś się poruszył.
- To Darina. Dlatego chcę z tobą porozmawiać. Mówi, że twój tata wraca tutaj z grupką kolegów. Słyszałeś coś

podejrzanego?

- Nic a nic. — Mimo to był wyraźnie zmartwiony. — Jak Darina?
- Całkiem dobrze. Eve jej nie rozpoznała i dała porządny wycisk. Słuchaj, Jonas, musisz powiedzieć Łowczemu o ojcu i

reszcie. Nadejdą od strony Foxton, powinniście być w pogotowiu.

- Dobra, zostaw to mnie.
- Jeżeli natkniesz się na swojego ojca, nie angażuj się. Niech inni się z tym uporają.
- Okay. - Głos Jonasa zaczął zanikać w miarę, jak Phoenix oddalał się od okna. - Dzięki, Phoenix. Cześć.
- Cześć, stary.
- Jak to zrobiłeś? — spytałam, lekko wystraszona, ale bardziej zafascynowana.
- Co?

- Rozmawiałeś z kimś, kto jest prawie kilometr stąd, a było słychać, jakby siedział tu z nami.
- Zapomniałaś, że my wszystko słyszymy - powiedział z uśmiechem.
- Wy tak, ale jakim cudem ja też słyszałam?
- Specjalnie dla ciebie podkręciłem dźwięk, jakbym przełączył telefon na głośnomówiący. Byłoby niegrzecznie

wyłączać cię z tej konwersacji.

- Tak po prostu? - Odprężyłam się i uśmiechnęłam. - Wiesz, jakie to wszystko dla mnie dziwne?

Roześmiał się, a potem pociągnął mnie z fotela na podłogę, gdzie usiedliśmy ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko

siebie, blisko, tak żebyśmy mogli pochylić się i wymieniać pocałunki.
- Kto ci powiedział, że Bob i jego grupa spróbują

znowu.'

- On sam - wyjaśniłam. - Byłam w warsztacie Charliego Fortune'a, próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej o

wypadku Jonasa. Bob też tam był i mówił, co zamierza. Po tym, co usłyszałam, natychmiast wyszłam i nie zdążyłam zadać
Charliemu żadnych pytań na temat naprawy motocykla Jonasa. Zamiast tego popędziłam tutaj. Przedtem musiałam
pozbyć się twojego starszego brata. Jakby się uparł, żeby mnie zatrzymywać.

Phoenix przechylił głowę i spojrzał na mnie zwężonymi oczami.

- Rozmawiałaś z Brandonem?

- Był miły, tak samo jak po pogrzebie. - Opowiedziałam też Phoeniksowi o swoim lekkomyślnym skoku do rzeki i o

tym, jak jego brat mnie uratował. - Teraz ma znaleźć dla mnie jakiś samochód. - A gdy Phoenix powoli skinął głową,
dodałam: - Nie masz nic przeciwko temu? Myślę, że w ten sposób Brandon chce coś dla mnie zrobić, tak jak go o to
prosiłeś.

- Tak ci powiedział? - Phoenix wydawał się zaskoczony i lekko zdenerwowany.
- Tak. Rozmawiałeś z nim, zanim straciłeś przytomność. Prosiłeś go, żeby się mną zaopiekował.
- Nie pamiętam — odparł Phoenix, marszcząc czoło. Ujął moje dłonie. - Ale to fajnie. Potrzebujesz jakiegoś wozu, a

Brandon na pewno nie przyjmie od nikogo żadnego grata. Daj mu wolną rękę, niech szuka.

- Specjalnie mnie to nie obchodzi, znajdzie czy nie. - Przesunęłam palcami po wewnętrznej stronie nadgarstków

Phoeniksa, po ramionach, czując jego bicepsy, i oparłam mu dłonie na barkach. - Czy nie byłoby wspaniale żyć razem w
tym domu, tylko my dwoje?

- Aha, ogień w kominku i lampa świecąca w oknie. Banał, co? - Uśmiechnął się i zamknął oczy, po czym nachylił się i

dotknął policzkiem mojego policzka, przyjemnie łaskocząc skórę.

background image

39

- Czerpalibyśmy wodę z rzeki, ty rąbałbyś drewno, ja bym piekła chleb, jak za czasów Łowczego. - Może banał, ale

żyjąca w dwudziestym pierwszym wieku dziewczyna może sobie czasem pomarzyć o romantycznym życiu pierwszych
osadników. - Słuchaj, czy Łowczy był przedtem żonaty... to znaczy zanim został zastrzelony?

Phoenix skinął głową.

- Właśnie dlatego to się wydarzyło. Mieszkał tutaj z żoną, Marie, przez sześć lat. Zbudowali dom, hodowali bydło.

Sąsiad z Foxton napytał biedy. Nazywał się Peter Menton. Któregoś dnia, gdy Łowczy wyszedł, zjawił się u Marie z
konkretnym zamiarem...

- Rozumiem.
Przeleciał mi przez głowę obraz Laury przyłapującej ojca z Karli Hamilton. Okrzyki, wrzaski, wściekłość, potajemny

seks, krzywda.

- Z tego, co Łowczy mówił, Marie wcale nie miała ochoty zadawać się z Mentonem, walczyła z nim, co Łowczy

zobaczył, niespodziewanie wracając do domu. Wściekły, rzucił się na Mentona z gołymi pięściami, a tamten miał broń.

Dreszcz mnie przeszedł.

- Współczuję mu. Aż trudno uwierzyć, co?

- Chodź tu. - Phoenix przyciągnął mnie bliżej i tym razem poczułam dreszcz podniecenia. - Jaki przyjemny sen, ja i ty

razem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, na zawsze. Jak to brzmi?

- Jak siódme niebo - wyszeptałam, a „na zawsze" rozległo się echem w całym domu.

Pocałował mnie, a ja stopniałam, ciesząc się jego bliskością. Dotykałam dłonią jego chłodnego policzka, a on

obejmował mnie mocno.

- Odpowiedz mi na jedno pytanie - odezwałam się, nie zmieniając pozycji, z wargami przy jego ustach. -Czy to

prawda, co Jonas mi mówił, że nie możecie zostać tu na zawsze?

Phoenix zesztywniał.

- Nie żądaj odpowiedzi, Darina.
- Jonas wspomniał o roku. - Twarz Phoeniksa była tak blisko, że widziałam ją zamazaną, przymknięte powieki, czarne

zakręcone rzęsy. Lepsza najgorsza prawda niż niewiedza, pomyślałam masochistycznie. - Czy to prawda?

- Całe dwanaście miesięcy - potwierdził, otwierając oczy. - To dużo czasu. Naprawdę dużo.
- Niewystarczająco. - Łzy zaczęły spływać mi po policzkach i wyszeptałam: - Nie na zawsze.

6





Łowczy spodziewał się, że tropiciele podjadą pod farmę zwykłą drogą. Rozlokował większość swojej grupy na czatach od
strony zbiornika na wodę, a od wschodu, przy Skale Anioła, rozstawił tylko Eve i Phoeniksa.

Teraz Phoenix był ze mną w domu, a Bob Jonson i jego towarzysze zaskoczyli Eve, która została sama na straży.
Phoenix usłyszał warkot motocykli i natychmiast zawołał do Summer i Łowczego, żeby przenieśli się ze wzgórza

Foxton pod Skałę Anioła.

- Postanowili spenetrować teren, jadąc od zachodu -powiedział. - Eve nie utrzyma na odległość ich wszystkich naraz.
Teraz nawet ja słyszałam zbliżające się motocykle i widziałam snopy światła, rzucane przez omiatające teren

reflektory.

- Zostaniesz tutaj ze mną? - spytałam Phoeniksa, a on skinął głową.
- Nie możemy ryzykować, że ktoś cię tu znajdzie. Zgaszę światło i pójdziemy na górę.
Poszliśmy do jedynej w domu sypialni, którą Łowczy dzielił kiedyś ze swoją żoną Marie. Zaciągnęliśmy zasłony,

spletliśmy ręce i oparci o ścianę udawaliśmy, że nas nie ma.

Na zewnątrz światła reflektorów przecinały ciemności okrywające wzgórze, (Nie)Umarli zmuszali motocyklistów do

odwrotu, doprowadzając ich do szału odgłosem łopoczących skrzydeł i widokiem czaszkotwarzy.

- Dobrze nam idzie — informował mnie Phoenix, wsłuchując się w wymieniane przez grupę komunikaty, czego ja nie

mogłam słyszeć. - Łowczy i Summer są z Eve, dwóch już przegonili.

Skinęłam głową. Zadziwiające, jaka spokojna czułam się przy Phoeniksie. Jakby był dla mnie czymś w rodzaju

magicznej nieprzenikalnej tarczy ochronnej.

- Ale mają kłopot z jednym z nich - powiedział Phoenix, wsłuchując się z napięciem. - Nie mogą go rozpoznać. Jest w

kasku, ma motocykl, jakiego przedtem nie widzieli.

background image

40

Teraz już i ja słyszałam wycie motoru jadącego po grzbiecie wzgórza, a potem, w okolicach zbiornika na wodę,

motocyklista zmienił kierunek i ruszył w dół po zboczu. Światło reflektora podskakiwało razem z maszyną na
nierównościach, coraz bardziej się przybliżając.

- Udało mu się minąć Eve - mruknął pod nosem Phoenix, puszczając moją rękę i wyglądając przez szczelinę w

zasłonach.

Motocykl, lawirując z niebezpieczną brawurą między głazami, zbliżył się na tyle, że można było dostrzec ciemną

sylwetkę i połyskujący kask.

—Zostań tutaj! — polecił mi Phoenix. - Nigdzie się nie ruszaj.

Przemknął przez pokój, a potem zbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Podkradłam się do okna i

wyjrzałam ostrożnie przez szparę w zasłonach. W tej samej chwili Phoenix wypadł przez drzwi frontowe, a motocyklista
zahamował i zeskoczył z siodełka, rzucając na ziemię swoją maszynę. Zerwał kask z głowy i w świetle księżyca
zobaczyłam ojca Jonasa.

Phoenix stał w cieniu domu, obserwując go czujnie.

Bob Jonson cisnął kask na ziemię. Wiedział, że ktoś stoi w ciemnościach na ganku, ale nie mogąc rozpoznać, kto to jest,

przyjął bojową pozycję, stając na rozstawionych nogach niczym rewolwerowiec.

—Podejdź do mnie — rozkazał - albo ja do ciebie przyjdę. Wybieraj.

Wstrzymałam oddech, czekając, co zrobi Phoenix. Zastanawiałam się, ile desperacji było w Bobie Jonsonie, skoro

zignorował nadnaturalne zjawiska i dokonał tego, na co żadnemu z jego towarzyszy nie starczyło odwagi.

—Dobra, idę do ciebie - zdecydował, stawiając pewnie pierwszy krok.

Phoenix postąpił naprzód, a ja wiedziałam, że to dlatego, aby mnie chronić. Nie mógł dopuścić, żeby ojciec

Jonasa wszedł do środka i mnie zobaczył. Stali w świetle księżyca naprzeciwko siebie.

Na kilka sekund wszystko zamarło. Mózg Boba Jonsona musiał przetrawić obraz, który pojawił się przed jego oczami

— obraz ciemnowłosego chłopaka o bladej, pozbawionej wyrazu twarzy. Podejrzliwa, pełna złości mina zniknęła, Bob
zmarszczył czoło i otworzył usta, wciągając głęboko powietrze.

- Phoenix — wymamrotał.

Phoenix mrugnął oczami. Sprawił, że skrzydła zaczęły bić głośniej, mocniej, wzbijając tumany kurzu, aż intruz musiał

zakryć oczy dłońmi.

Idź stąd! Uciekaj jak najdalej! — ostrzegałam Boba w myślach.

- Podobno umarłeś - powiedział Jonson niskim, groźnie brzmiącym głosem. - Odbył się nawet twój pogrzeb.

Phoenix milczał, wykorzystując całą swoją siłę, aby zmusić ojca Jonasa do odwrotu, tak jak przedtem Eve. Ale ja

wiedziałam, że Bobowi Jonsonowi przestało zależeć na życiu. Nie można było go przestraszyć.

- Co tu się, do diabła, dzieje? - mruknął, podchodząc bliżej. - Skoro ty żyjesz, to może mój Jonas także.

Porozmawiaj z nim, zmyl go, wyprowadź w pole, błagałam Phoeniksa w myślach. Poruszyłam zasłoną, powiększając

szczelinę, żeby lepiej widzieć. Jonson dostrzegł ruch kątem oka i spojrzał w górę. Rozpoznał mnie natychmiast.

- Darina, zejdź tu! - krzyknął.

Żołądek podszedł mi do gardła, cofnęłam się gwałtownie. Jonson wykrzyknął moje imię raz jeszcze, potem doszły mnie

odgłosy szarpaniny.

- Odsuń się, mam broń - ostrzegł Phoeniksa.

Na chwilę zapadła cisza. Zastygłam bez ruchu, nasłuchując. A potem rozległy się kroki na ganku i łomot, jakby Bobowi

udało się rzucić Phoeniksa na balustradę.

Wtedy przestałam się kryć i zbiegłam pędem na dół, gdzie zobaczyłam, że Phoenix walczy w drzwiach z Bobem,

wymachującym małym pistoletem.

- Przysięgam, że wystrzelę - zagroził nam.

- Wracaj na górę, Darina! - zawołał Phoenix, rzucając się na Jonsona i usiłując wyrwać mu pistolet.

Bujany fotel walnął z łoskotem o piec kuchenny, kiedy obaj zwalili się na podłogę.
Pistolet Jonsona wystrzelił. Niezbyt głośny trzask, chociaż ja spodziewałam się grzmiącego bum-bum. I co zrobiła

inteligentna, mądra Darina? Rzuciła się na faceta z bronią w ręku, żeby ratować swojego chłopaka, który nie żył. Szkoda
gadać.

Padł jeszcze jeden strzał, zanim Phoenix wreszcie wyrwał Bobowi broń i oddał ją mnie. Miał teraz obie ręce wolne i

łatwiej było mu przytrzymać napastnika. Czułam chłód stali, dłonie mi drżały, ale trzymałam pistolet wycelowany w
głowę Jonsona. A on patrzył na mnie niewzruszenie, ze spokojem czekając na strzał.

- Wstawaj, ale nie próbuj niczego kombinować - powiedział Phoenix, chwytając Boba za poły kurtki i podnosząc go z

ziemi.

Drżącymi dłońmi wciąż trzymałam wycelowany pistolet. Co ja robiłam? Nigdy dotąd nie miałam broni w ręku.

background image

41

—Nie patrz na Darinę, patrz tylko na mnie - polecił mu Phoenix spokojnie. — Masz zignorować Darinę! — powtórzył.
Oczy Jonsona uparcie zerkały w moją stronę, jakby badał, czy pociągnę za spust.
—Powiem ci, co się stanie — mówił dalej Phoenix, prowadząc Jonsona przez kuchnię do drzwi. Na zewnątrz

wirowały tumany kurzu i miliony skrzydeł wzbudzały huragan. - Podniesiesz motocykl i zapuścisz silnik. Odjedziesz stąd
natychmiast.

- Nie odjadę stąd - sprzeciwił się Bob. - Muszę poznać prawdę. Powiesz mi, co tu się dzieje. Gdzie jest mój syn?
- Odjedziesz stąd natychmiast, nie oglądając się za siebie - powtórzył wolno Phoenix. - Zrobię teraz coś, po czym nie

poczujesz się dobrze, Bob. Będzie tak, jakby ktoś walnął cię porządnie w głowę.

— Zabierz ode mnie łapy! - Jonson próbował znów zacząć walczyć, chociaż wciąż trzymałam wycelowaną w niego

broń.

Wystarczy nacisnąć spust...

Phoenix nie poruszył wargami i nie wypowiedział ani słowa, ale ledwie to pomyślałam, rozległo się w mojej głowie:

„Zaufaj mi, Darina".

- Zrobię to zaraz - mówił do Boba Jonsona. — Usunę z twojej pamięci to, co się tutaj wydarzyło. Całkowicie.

Poczujesz ból głowy i nie będziesz już niczego pamiętał.

Jonson, rozwścieczony, znów zaczął się wyrywać.
- Opowiadasz głupoty. W ogóle to wszystko są jakieś głupoty.

Phoenix był silniejszy. Zaciągnął Jonsona na podwórze, w tumany kurzu, między chwasty, tuż przy przerdzewiałej

półciężarówce, gdzie ten znów próbował się podnieść, by podjąć walkę. Ale Phoenix skoncentrował się i zaczął proces
niszczenia pamięci. Pod wpływem hipnotycznego ataku na podświadomość Bob Jonson, rozciągnięty na ziemi, zwijał się
z bólu, starając się odsunąć od napastnika, który stał nad nim bez ruchu. Skrzydła biły niestrudzenie, pokrywając
motocykl, półciężarówkę i nas grubą warstwą kurzu.

Kiedy Bob Jonson włożył kask i odjechał, Phoenix delikatnie odgiął moje palce zaciśnięte na pistolecie. Wsunął go do

kieszeni, objął mnie i staliśmy w świetle księżyca, czekając, aż opadną emocje.

- Łowczy zaraz się tu zjawi - powiedział. - Ojciec Jonasa był ostatni, reszta dawno odjechała.

- Boże, Phoenix, co się ze mną dzieje? - Ledwie mogłam uwierzyć, że trzymałam broń wycelowaną do strzału, gotowa

nacisnąć na spust.

- Wpadłaś w panikę, gdy usłyszałaś, że jest uzbrojony.
- To przez moją głupotę mnie zobaczył. Tylko pogorszyłam sprawę. Do tego naprawdę myślałam o użyciu broni.
- Przestań sama siebie dołować. - W jego oczach była szczerość, robił, co mógł, żeby mnie przekonać. - Zadziałało.

Jonson wróci do miasta, nie pamiętając nic z tego, co się wydarzyło od chwili, gdy zjechał ze wzgórza, do powrotu na
szosę w kierunku Ellerton.

- Na pewno? - spytałam, drżąc, mimo że mnie obejmował.
- Sto procent. - Cofnął się o krok i spojrzał mi prosto w oczy. - Łowczy przybył - ostrzegł mnie, nie odwracając się.

Wspięłam się na palce, żeby spojrzeć mu przez ramię. Łowczy, Jonas, Summer, Arizona i Eve szli przez łąkę na tyłach

stajni, srebrzysta trawa omiatała im nogi. Poruszali się wolno i wyglądali na wyczerpanych.

- Jesteśmy bezpieczni? - spytał Phoenix, puszczając mnie i stając obok.
Łowczy kiwnął głową.
- Tak. Donna zajmuje się dzieckiem na strychu, Ice-man schodzi spod Zegarowej Skały. - Umilkł i ze znużeniem oparł

się o półciężarówkę.

- Ilu wyczyściliśmy? - spytała Arizona, siadając na stopniach ganka.
- Jednego. Ojca Jonasa. — Łowczy westchnął, oczy miał zamknięte, głowę opartą o samochód. - Przez Darinę, która

nie słucha poleceń.

- Ostrzegałam was, że taka jest - przypomniała mu Arizona. — A czy ty, Phoenix, powiedziałeś swojej dziewczynie, że

za każdym razem gdy wymazujemy czyjąś pamięć, osłabia to całą grupę? Domyślam się, że nie.

- O czym ona mówi? — spytałam Phoeniksa.
- Stajemy się słabsi. Kontrolowanie cudzego umysłu w taki sposób pochłania wiele energii, co nas osłabia, gorzej

słyszymy i tak dalej.

- Nie wiedziałam...
Summer podeszła i obdarzyła mnie swoim niezwykłym, ciepłym uśmiechem.
- Nie martw się. Siły nam wracają, gdy się prześpimy.
- Cześć, Iceman, jak było? — zwróciła się Eve do podchodzącego od strony rzeki kolejnego członka grupy.

background image

42

Był to niewysoki, żylasty mężczyzna z ostrzyżonymi na jeża jasnymi włosami, którego przedtem widziałam z Eve,

Donną i dzieckiem.

- Nic się nie działo. Jonas, w porządku?
- Jasne. — Jonas kiwnął głową.
- Przykro mi z powodu twojego ojca, chłopie. Mam nadzieję, że nie wróci tu po raz trzeci.
- Noo. Będzie się czuł, jakby odbębnił dwanaście rund z Mikiem Tysonem - powiedziała Eve wolno i dobitnie,

obserwując moją reakcję.

Nie znalazłam nic na swoje usprawiedliwienie, więc spuściłam głowę i nie odezwałam się słowem.
- Hej, dlaczego tak nią poniewieracie? - Summer, wciąż stojąc przy mnie, wzięła mnie w obronę. - To ona przyszła nas

ostrzec, zapomnieliście?

- I to ona nie posunęła się ani o krok z Zoey Bishop — odezwał się Łowczy, jak zwykle nastawiony przeciwko mnie.

— Nie potrzebujemy, żebyś tu przyjeżdżała pokazywać się naszym wrogom. Wcałe nam to nie pomaga.

Miał świętą rację.

- Przepraszam - powiedziałam.
- Zamiast przepraszać, postaraj się nam przydać. Jonas, odprowadź Darinę do samochodu. Zaparkowała za Skałą

Anioła. Summer, Arizona i Eve, odpocznijcie. Phoe-nix także.

Nachmurzyłam się i chciałam poprosić, żeby to Phoenix poszedł ze mną. Serce i żołądek ściskały mi się na myśl, że

znów muszę go opuścić.

- Idź z Jonasem - powiedział łagodnie i pocałował mnie w usta pod zimnym, krytycznym spojrzeniem Łowczego.
Co mi pozostało? Odwzajemniłam pocałunek i odeszłam w ciemnościach rozświetlanych blaskiem księżyca i gwiazd, z

Jonasem u boku.

Przez długi czas nic nie mówiliśmy.

- Przepraszam — odezwałam się w końcu. - Nie zrobiłam tego specjalnie... to znaczy chodzi mi o to, że twój ojciec

mnie zobaczył. Miał broń, przestraszyłam się.

- W porządku. - W świetle księżyca bledszy niż zwykle, oczy miał jeszcze głębiej zapadnięte, źrenice nienaturalnie

rozszerzone w niebieskich tęczówkach. -Pewnie i tak by się to zdarzyło. Tacie przestało na czymkolwiek zależeć.
Spodziewam się, że walnie motocyklem w skałę, żeby skończyć z tym wszystkim.

- Zeby być z tobą?
- Tak. Właśnie dlatego kupił dynę, żeby być jak ja, zbliżyć się do mnie w ten sposób.
- To tylko twoje przypuszczenia — sprzeciwiłam się. -Nie wiesz na pewno.
- Widziałem, jak jeździ, i patrzyłem na jego twarz. Ma na niej wypisaną śmierć.
Westchnęłam, przystając na chwilę, żeby złapać oddech.
- Czy twój ojciec nie ma nikogo więcej?
- Tylko mamę. Od wypadku musi być ciągłe na lekach. Jest teraz u siostry w Chicago, chciała odpocząć od ojca i od

tego wszystkiego.

Nie musiałam go pytać od czego wszystkiego. Właśnie ogłoszono wyniki śledztwa i nietrudno było zgadnąć, dlaczego

matka Jonasa postanowiła na jakiś czas wyjechać.

- Żałuję, że nie udało mi się ustalić więcej — powiedziałam cicho.

Nie odzywając się do siebie, szliśmy dalej grzbietem wzgórza, które miało nas doprowadzić do mojego samochodu,

każde pogrążone w myślach, dopóki Jonas nie podjął nowego wątku.

- Łowczy daje ci wycisk.
- On mnie przeraża - przyznałam.
- Summer ma na ten temat własną teorię. - Jonas wsadził ręce do kieszeni i kopnął kamyk na drodze. -Chcesz

wiedzieć jaką?

- Rozmawiacie o mnie? - Byłam naprawdę zdumiona.
- Pewnie. To dla nas jedyny interesujący temat.
- Oprócz tych straszliwych rzeczy, które przytrafiły się wam w ostatnim roku.
- Ale tu nic się nie zmienia. Wciąż to samo. Chyba że ty coś zmienisz, Darina. Liczymy na ciebie.
- Na mnie? - Po raz pierwszy dotarło do mnie, że mam przed sobą poważne zadanie. Najpierw pomóc Jonasowi,

potem Arizonie i tak po kolei im wszystkim. Nic dziwnego, że ich uwaga była na mnie skupiona. -No więc jaką Summer
ma teorię? - spytałam, uciekając od tematu przerażającej odpowiedzialności, która na mnie spoczywała.

- Summer uważa, że Łowczy jest dla ciebie surowy z konkretnego powodu.

background image

43

- Innego niż ten, że jestem kretynką, która wszystko psuje?
- Nie jesteś kretynką. Lepiej posłuchaj. Summer zobaczyła kiedyś starą fotografię, którą Łowczy nosi w kie-

szeni. Wypadła, kiedy zdjął koszulę, żeby popływać w rzece. Jest na nim twarz kobiety.

- Jego żony, Marie? - domyśliłam się.
- Tak. Czyli wiesz o niej. Summer rzuciła okiem na fotografię. Była w sepii i wyblakła, ale Summer uderzyło

podobieństwo Marie do ciebie. Takie same ciemne włosy, oczy, nawet uśmiech.

- Przypominam mu ją? To dlaczego jest dla mnie niemiły? - Namyślałam się przez chwilę. - Wiem! Bolesne

wspomnienia ożywają na mój widok.

- Nawet jeśli, to nie twoja wina. Ale to mówi coś o Łowczym.
- Na przykład co?
Zbliżaliśmy się do celu. Przednia szyba mojego samochodu połyskiwała w świetle księżyca nie dalej niż czte-

rysta metrów od nas.

- Ze wciąż zachował jakieś uczucia, nawet po tylu latach. Ze nie jest jak bryła lodu, chociaż chce, żeby

wszyscy tak myśleli.

Łowczy - nieczuły suweren (Nie)Umarłych, niestrudzony mściciel? Czy Łowczy, który umarł, aby ocalić

Marie - człowiek, który kochał żonę ponad życie?

Zdecydujcie sami.

Niedziele Jim spędza zwykle w domu. Nic strasznego. Jest i już, a ja staram się go ignorować.

Tylko że tej niedzieli, po tym jak pożegnałam się z Jonasem i obiecałam mu jak najszybciej znów odwiedzić

Zoey, tak się złożyło, że Jim nie dał mi nawet pięciu minut wytchnienia.

Zaczęło się od: „Darina, pomóż mamie wynieść śmieci", potem: „Posprzątałaś swój pokój?" i: „Jak zamierzasz

zapłacić za naprawę zderzaka?". I tak w kółko, przymulanie, nudno, banalnie, jakby uparł się mnie wpienić. Ale
po czterech latach już się uodporniłam.

- Nie możesz chociaż raz postarać się być dla niego miła? - spytała Laura, kiedy Jim pojechał do centrum

handlowego kupić mleko i gazetę.

- A dlaczego to on nie może się postarać być miły dla mnie? - odcięłam się.
Laura, jak w każdą niedzielę, zajmowała się domem. Telewizor był włączony w kuchni, w tle szumiała zmy-

warka. W szaro-białej bluzie Jima i znoszonych dreso-wych spodniach, z włosami sczesanymi do tyłu, z twarzą
opuchniętą i zmęczoną Laura nie wyglądała najlepiej.

Jędza ze mnie wyszła, a Laura po sposobie, w jaki na nią patrzyłam, chyba wyczuła, co myślę, bo złapała

ściereczkę i zaczęła mocno trzeć bok lodówki, usuwając niewidzialne plamy.

- Dłużej nie wytrzymam. Albo ty i Jim dojdziecie ze sobą do ładu, albo ja się wyprowadzam - oświadczyła,

a maniakalne usuwanie nieistniejącego brudu powiedziało mi, że mówi serio. — Nie żartuję. Mam dość tej
atmos-ferki... Jim jest mężczyzną, którego kocham i z którym chcę być. Życzę sobie, żeby to do ciebie wreszcie
dotarło. A także fakt, że żal po stracie Phoeniksa nie czyni z ciebie najważniejszej osoby na świecie.

- Nie jestem najważniejszą osobą nawet w tej kuchni — odparłam kłótliwie. - Jestem na samym dole listy,

daleko po Jimie, gdzieś między sprzątaniem domu a oglądaniem twojego ulubionego programu w telewizji.

Laura przerwała polerowanie lodówki i stanęła wyprostowana, tyłem do mnie.

—Jesteś jeszcze taka młoda - powiedziała z westchnieniem i zapatrzyła się w okno.
—Dlaczego ci to przyszło do głowy? — Jej nieoczekiwana uwaga zbiła mnie z tropu.

Odwróciła się do mnie, miała łzy w oczach.

—Wciąż uważasz, że życie jest nieskomplikowane. Czarne, białe, właściwe, niewłaściwe. Mam rację?

Zastanowiłam się przez chwilę, a potem skinęłam głową.

—Tak uważam. I co z tego?

Laura otarła łzy i podniosła ściereczkę.

- Zdaje się, że byłam taka sama w twoim wieku.
- Ale już nie jesteś?
- Nie. Nawet mi się nie śniło, że wszystko tak bardzo się skomplikuje. Każdego dnia balansuję na linie,

rozstrzygając, czy mam zrobić to, czy tamto, co powinnam powiedzieć, jakiego dokonać wyboru. Każdego dnia,
w każdej sekundzie walczę o zachowanie równowagi.

- Przez Jima czy przeze mnie? — spytałam powściągliwie.
- Przez was oboje. I wiesz, co robię? Sprzątam dom i chodzę do pracy w sklepie z ciuchami, bo dzięki temu

mogę nie myśleć.

Pokręciłam powoli głową, chcąc powiedzieć, że nie da się tak żyć, ale nie starczyło nam czasu na dalszą roz-

mowę. Trzasnęły drzwi samochodu i Jim wszedł do domu, przynosząc hiobową wieść, że całe Ellerton aż huczy
od opowieści o Foxton. Za rozbicie samochodu Laura powinna dać mi szlaban na tydzień, a w tym czasie
przynajmniej te absurdalne historie o duchach ucichną i w mieście znów będzie normalnie.

Nie ma mowy, żeby mi dała szlaban! Powtarzałam to jak mantrę, wymykając się z domu późnym popo-

łudniem, żeby zdążyć przed powrotem Jima, który na szczęście znów wyszedł.

background image

44

Zatankowałam na stacji, przy której zginął Phoenix, a potem przejechałam obok sklepu i warsztatu Charlie-

go, spodziewając się, że w niedzielę będzie zamknięte. I rzeczywiście, kratownica była opuszczona, harleye po-
łyskiwały, bezpieczne za szybą wystawową.

Nie zmieniło to moich planów, bo wiedziałam, gdzie Charlie mieszka — w blokach naprzeciwko centrum

handlowego. Obiecałam Jonasowi, że za wszelką cenę spróbuję rozwiązać zagadkę jego śmierci, zanim jego czas
na ziemi dobiegnie końca. Dziewięć dni - tyle nam zostało.

—Porozmawiam z Charliem jutro — obiecałam, gdy staliśmy w świetle księżyca na granicy lasu, gdzie sosny

ustępowały miejsca krzakom i głazom. — Może wymknie mu się coś, co da nam jakąś wskazówkę na temat
naprawy twojego motocykla.

Zanim się pożegnaliśmy, wyczytałam w poważnych, skupionych oczach Jonasa, jak wielkie pokładał w tym

nadzieje.

—Próbuj wszystkiego — powiedział cicho — ale nie naciskaj za bardzo na Zoey, kiedy ją znowu zobaczysz.

Skinęłam głową i pocałowałam go w policzek. Serce ścisnęło mi się z żalu nad nim. Dotknęłam plakietki w

kieszeni i odjechałam.

Przeżyć brudne pojemniki na śmieci przy wejściu do bloku i odrapaną windę nie było dla mnie żadnym pro-

blemem, podobnie jak ohydne graffiti i zwalistego faceta, który siedział przed drzwiami swojego mieszkania i
mierzył mnie wzrokiem, kiedy szłam galeryjką do mieszkania Charliego.

—O co chodzi? - spytał mężczyzna przy akompaniamencie trzeszczenia bujanego krzesła, kiedy zapukałam

do drzwi.

— Przyszłam zobaczyć się z Charliem - rzuciłam mu obraźliwie oczywiste wyjaśnienie.
- Nie ma go. Jest tylko Matt.
Żałowałam, że nie mogę cofnąć czasu. Nie zdążyłam odejść i uniknąć spotkania z Mattem. Otworzył drzwi i

wyraźnie miał ochotę zatrzasnąć mi je przed nosem, ale zmienił zamiar.

— Darina, miło cię widzieć. Świetnie wyglądasz. -Szyderczy ton głosu przeczył słowom.

Nawet okiem nie mrugnęłam ani też nie zaszczyciłam go odpowiedzią.

- Blada bohaterka tragedii. Pasuje ci. Tego już nie mogłam mu darować.

- Myślałam, że jesteś w Foxton z Christianem. Och, przepraszam, zapomniałam, że starszy braciszek kazał ci

się zwijać do domku.

- Tak uważasz? - najeżył się.
— No. Czegoś wy, chłopcy, boicie się duchów.

—Za to ty nie, co, Darina? - Naruszył moją osobistą przestrzeń, popychając mnie do balustrady. Trzy piętra

dzieliły nas od ziemi. — Z tego, co słyszałem od Logana, jesteś nieźle świrnięta. Podobno spędzasz tam sama
sporo czasu.

—To nie jest interes Logana, gdzie spędzam czas -odparłam, próbując dać nura pod jego ramieniem.
- Ale on chciałby, żeby był — rzucił szyderczo Matt, znów mnie więżąc. — Przecież widzę, jak na ciebie

patrzy.
Uprzedziłem go, że tylko wyglądasz na gorącą, a naprawdę jesteś zimna jak lód. W końcu wiem coś o tym.

Wystarczyło mi. Postanowiłam wyrównać rachunki z Mattem Fortune'em i wypaliłam prosto z mostu:
- Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale nie każda dziewczyna jest gotowa paść ci do stóp. Właściwie nie

znam żadnej dziewczyny, która dałaby się nabrać na twój sztuczny uśmiech i skórzaną marynarę, a już
zwłaszcza nie po tym, co zrobiłeś Zoey.

Matt zamrugał powiekami. Naparł na mnie jeszcze mocniej.

- A co jej niby zrobiłem? Pchnęłam go w pierś.

- Proszę bardzo, usłyszysz, jak chcesz. Puściłeś ją kantem na oczach wszystkich, podczas imprezy. I zacząłeś

się dowalać do jej najlepszej przyjaciółki, też na oczach wszystkich. Dalej nie widzisz w tym problemu?

- O to chodzi! - parsknął pogardliwie. - Zoey to mimoza.
- A ja jestem zimna jak lód. - Ten facet mnie osłabiał. Odepchnęłam go z całej siły i w końcu udało mi się

wyswobodzić. - Zostań przy swoim, Matt, jesteś nieprzemakalny. Powiedz Charliemu, że chciałam z nim po-
rozmawiać, dobra?

- Nie chcesz chyba kupić harleya? - Roześmiał się.
- Kto wie - odpowiedziałam, przechodząc obok mężczyzny siedzącego przed swoimi drzwiami.

- Charlie jest dla ciebie dużo za stary! - wykrzyknął Matt. - I poza twoim zasięgiem.
- Albo i nie. - Mężczyzna puścił do mnie oko. Wściekła zbiegłam po schodach, czując się brudna,

ale i trochę z siebie zadowolona.

Wieczór spędziłam w domu, ale duchem byłam gdzie indziej. Na wzgórzu Foxton, nasłuchując odgłosu trza-

skania drzwi stajni, i w domu Zoey. W towarzystwie Summer, z którą łączyło mnie tyle razem przeżytych
przyjemnych chwil, i z Loganem, wywierającym na mnie ostatnio nieprzyjemny nacisk.

background image

45

A przede wszystkim z Phoeniksem. Wsłuchiwałam się w jego głos, czułam obejmujące mnie ramiona,

drżałam w nich, umierałam z pragnienia, aby zobaczyć go znowu.

Chodziłam nerwowo po swoim pokoju, wydeptując dywan.

Phoenix z lokiem opadającym na czoło, ciemnymi, gęstymi jak firanki rzęsami. Jego pełne wargi, cudownie

blada skóra, maleńkie anielskie skrzydła wytatuowane na jego pięknym ciele między łopatkami. Niespokojny i
nieumiejący znaleźć spokoju, tak jak ja.

- Kocham cię — wyszeptałam, patrząc przez okno na ciemniejące w oddali góry i neonowy krzyż na

wzgórzu.

Laura zapukała i weszła. Wystroiła się na wieczór -makijaż, fryzura, biała bluzka z falbaną przez cały przód,

czarne spodnie.

—Właśnie odebrałam telefon od Brandona Rohra.
—Czego chciał? — spytałam.

—Zostawił dla ciebie wiadomość. Prosił o przekazanie, że załatwił ci samochód.

—Rany! — Aż mnie zatkało.
—Jak do tego doszło, Darina?
—Nie mam pojęcia.
—Czy obiecał Phoeniksowi, że znajdzie ci samochód? Skinęłam głową.
—Tak przypuszczam.
—Ale skąd go wziął? Chyba nie jest kradziony, co? Wbiłam w nią lodowate spojrzenie.
—Co za historia! Podarował dziewczynie zmarłego brata samochód, który zaprowadzi ją do więzienia.
—Poproszę Jima, żeby z nim porozmawiał - zdecydowała Laura, zamykając za sobą drzwi dokładnie w chwi-

li, gdy zadzwoniła moja komórka.

Pani Bishop telefonowała z domu.

—Darina, wiem, że jest już późno, ale czy mogłabyś odwiedzić Zoey?
—Teraz? — spytałam.
—Najszybciej jak możesz. Nie prosiłabym, gdyby to nie było ważne. - Głos jej się załamał, zły znak. — Bob

Jonson był u nas, wywierał na Zoey ogromną presję. Jest przekonany, że ona pamięta wypadek i tylko udaje
zanik pamięci. Zachowywał się dziwnie, obawiam się, że traci zmysły. W końcu Russell wyprosił go z domu.

- Niedobrze to brzmi.
Wyobraziłam sobie ojca Jonasa, którego wciąż boli głowa po czyszczeniu pamięci, walącego pięściami w

drzwi Bishopów.

- Mąż go wyrzucił. Zoey zaczęła sobie przypominać jakieś szczegóły, ale było to chaotyczne i miało niewiele

sensu.

- Och! - Gwałtownie wciągnęłam powietrze. - Ale to może się obrócić na dobre.

W końcu to nie musiałam być ja, ważne, że ktoś zapoczątkował odzyskiwanie pamięci przez Zoey. Jej matka
miała odmienne zdanie.

- Nie chcemy, żeby wychodziła z szoku bez fachowej opieki. Dzwoniliśmy do Kim Reiss, żeby spytać, czy

nie mogłaby przyjść, ale jest weekend i wyjechała z miasta. Dlatego Zoey prosi, żebyś ty przyszła.

- Chce, żebym przyszła do państwa do domu? Kończąc mówić te słowa, byłam już praktycznie przy

drzwiach frontowych. Sięgnęłam po kluczyki wiszące na haczyku.

- A ty dokąd? — Jim pojawił się, gotowy do starcia.

- Mamo, Zoey mnie potrzebuje! — krzyknęłam przez ramię. — Jadę — powiedziałam do słuchawki. —

Proszę mi dać dziesięć minut.

- Pospiesz się - usłyszałam. - Zoey znika na naszych oczach.

7





— Widzę go! - Zoey złapała mnie kurczowo za rękę, drugą pokazując przeciwległy koniec pokoju. - Jonas jest
tutaj!

Tylko ja wiedziałam, że nie jest to przejaw szaleństwa, choć mogło się tak wydawać. Ale kiedy spojrzałam w

tamtym kierunku, nie zobaczyłam nikogo.

- Tak, Zoey - powiedziałam. - Nie bój się. Nie dotarło to do niej.

- Powiedz im, żeby sobie wreszcie poszli — poprosiła błagalnie.

- Komu?

Byłyśmy same, państwo Bishopowie wyszli zaraz, jak na nich nawrzeszczala, żeby nas zostawili.

- Mamie i tacie. Przytłaczają mnie.

Wyglądała, jakby walczyła z niewidzialnym wrogiem, oczy miała rozbiegane, pot perlił się na czole.

background image

46

- Okay, już im powiedziałam. Zostawili nas same — próbowałam ją uspokoić.
- Nie mogę oddychać. Nie mogę się ruszyć. Jonas, co się stało?
- Ciii - szepnęłam. Nie było jej tu ze mną, przebywała we własnym świecie, zdradzała objawy hiperwenty-

lacji. - Oddychaj spokojnie.

- Zniknął! - jęknęła, coraz mocniej zaciskając dłoń na mojej ręce. — Był tu, próbował mi coś powiedzieć.

Widziałam, jak mówi, ale nie słyszałam słów.

Z trudem zachowywałam spokój.
- Jestem tutaj. To ja, Darina. Spróbuj oddychać trochę wolniej.
Stopniowo przestała dyszeć i zaczęła brać głębsze oddechy.
- Chcę, żeby wrócił — zaszlochała.
Rozumiałam jej ból, jakby był moim własnym. Zoey i Jonas. Ja i Phoenix. Byliśmy tacy sami. Z tą różnicą, że

ona nie miała kontaktu z (Nie)Umarłymi. Nie wiedziała o ich istnieniu.

- Co chciałabyś mu powiedzieć? - spytałam cicho.
- Kocham go. Zawsze będę go kochać.
Widok jej zniekształconej bólem, mokrej od łez twarzy ranił mi serce. Uklękłam i objęłam ją.
- Co jeszcze?
- Chcę, żeby wrócił.
Serce we mnie zamarło. Jedno zdanie i mogłabym to dla niej zrobić. „Zabiorę cię na wzgórze Foxton i zoba-

czysz Jonasa". Ale to mogłoby ich wszystkich zniszczyć. Skończyło się więc tylko na tym, że Zoey oparła głowę
na moim ramieniu.

- Dobrze wiem, co przeżywasz — westchnęłam.
- Myślę, że tak. Ale czy rozmawiałaś o tym z kimkolwiek?
- Nie.
- Nawet z mamą?
- Nie ma takiej opcji.
- Ja też nie. A z Loganem?
- Nie. Z nikim.
- Mam wizje — wyznała. — Czasami widzę Jonasa jadącego na motocyklu w oślepiającym słońcu. Wykrzy-

kuję jego imię, ale on odjeżdża ode mnie wąską, krętą drogą, a jego motor błyszczy w promieniach słonecznych.
Innym razem jadę z tyłu, obejmując go w pasie, a wiatr rozwiewa mi włosy. A potem już tylko hałas i ciemność.

- Wiem - powiedziałam tylko tyle, bo nie mogłam ufać samej sobie, że się nie zdradzę.
- A później, już po wszystkim, znów jest przy mnie. Pochyla się nade mną, słyszę jego głos, który dochodzi z

oddali. Powtarza, że żałuje, w kółko tylko to „żałuję". Chcę mu powiedzieć, że to nie jego wina, ale słowa nie
spływają z moich warg, mam je na końcu języka i nie mogę ich wymówić, a on tymczasem znika. Słyszę tylko
wiatr w ciemnościach, dziwny poszum, jakby trzepotanie skrzydeł... setek, może nawet tysięcy, a potem znów
zapada cisza, Jonas znika, a ja mówię wreszcie: „To nie twoja wina". Na tym obraz się urywa i znów jestem
sama, bez niego, i mam uczucie, że dłużej tego nie zniosę, ani minuty...

—Musisz wytrzymać - powiedziałam drżącym głosem. — Właśnie dla Jonasa.

I dlatego, że potrzebujemy, aby pamięć ci wróciła. Nie przebłyski, nie wizje, jak to określasz, ale pełna pa-

mięć zdarzeń w chronologicznym porządku, tak żebyś mogła opowiedzieć jasno i klarownie, jak doszło do tego
fatalnego wypadku.

—Czuję się taka samotna - szepnęła Zoey.
—Nie jesteś samotna. Jonas odszedł, ale masz mnie. - Przykucnęłam przed wózkiem, żebyśmy mogły patrzeć

sobie w oczy. - Wiesz, że możesz mi ufać.

W jej skołatanej głowie odżyły dawne wątpliwości i Zoey nagle się odsunęła.
—Niby skąd mam wiedzieć?
—Bo jesteśmy przyjaciółkami od zawsze.
—Tylko że w przerwie był Matt — przypomniała mi, cofając wózek. - Upokorzyłaś mnie.
—Ależ nie! - zaprotestowałam. - Już ci mówiłam, to wina Matta, i tylko jego. Dlaczego mi nie wierzysz?
—On twierdzi co innego. Ze uganiałaś się za nim. Przed imprezą u Hannah i potem.
—Kłamie. - Nie miałam ochoty babrać się w tych starych brudach, ale Zoey wciąż była na mnie zła i mu-

siałam to wyprostować. - Pewnie chciał, żebyś do niego wróciła, i dlatego zmyślił to wszystko.

Zoey powoli skinęła głową.
- Rzeczywiście próbował wrócić, to prawda. Podszedł do mnie następnego dnia w szkole.
- Matt to nieprzyjemny gość. Myśli, że trudno mu się oprzeć, a jest żałosnym nieudacznikiem. — Doszłam

do wniosku, że powinnam skończyć temat Matta Fortunek i przejść do ważniejszych spraw. — Zapomnijmy o
nim, lepiej porozmawiajmy o Jonasie. Co mu usiłujesz powiedzieć, kiedy masz te wizje, to znaczy gdy on cię
przeprasza? To chwila zaraz po wypadku, prawda?

- Tak. — Zoey z namysłem kiwnęła głową. — Właśnie dlatego nie mogę mówić. Leżę na drodze, z trudem

oddycham. Widzę tylko jego twarz.

background image

47

- Wiem, to dzieje się bardzo szybko. W jednej chwili jedziecie na motorze w słońcu, w następnej jest po

wszystkim. Coś się wydarzyło, a ty próbujesz to sobie przypomnieć.

Znowu kiwnęła głową, udręczonym wzrokiem wpatrując się przed siebie.
- To nie była wina Jonasa. To właśnie mówię. Chcę mu powiedzieć, że wydarzyło się coś jeszcze...
- Samochód najeżdżający na was z naprzeciwka? Jeleń, który wyskoczył znienacka na drogę? - zasugerowa-

łam to, co mi akurat przyszło do głowy.

- Nie, nic takiego. - Zoey z wielkim wysiłkiem próbowała się skoncentrować, poskładać jakoś to wszystko,

żeby miało sens, a ja, wstrzymując oddech, zacisnęłam dłonie na wózku. - Leżę na drodze, a Jonas jakby unosi
się nade mną... jakby latał.

- Wróć do tego, co wydarzyło się przedtem.
- Jonas rozbił motocykl... Coś poszło nie tak.

- Ale co? - drążyłam. - Coś z motocyklem? Przebita opona? Hamulce?
- Nie. - Zoey zamrugała oczami i poddała się. Jej napięte ciało zwiotczało. - Nic nie wiem. Nie pamiętam.
— Świetnie ci idzie. — Pogłaskałam ją po głowie. Kątem oka zauważyłam, że pani Bishop otworzyła drzwi.

— Przypomnisz sobie więcej, gdy następnym razem porozmawiamy.

- Kochanie - odezwała się matka Zoey. - Jesteś wyczerpana. Pora, żeby Darina wyszła.

Zoey nie zaprotestowała. Odetchnęła głęboko i kręcąc głową, powiedziała cicho:
—Przepraszam.

Uścisnęłam jej rękę, próbując się uśmiechnąć.
—W porządku. Wyśpij się. Wpadnę jutro. Zostawiłam ją z matką i przy drzwiach frontowych

natknęłam się na Wielkiego Ojca, pana Bishopa, który czekał na mnie.

—Nie licz na to — ostrzegł. - Ja kontroluję, kto odwiedza moją córkę, i nie podoba mi się wpływ, jaki na nią

wywierasz.

—Pańska żona zadzwoniła do mnie i poprosiła, żebym przyszła.

Co jeszcze mogłam mu powiedzieć? Wzruszyłam ramionami i spróbowałam przejść przez drzwi.

- Słyszałem większość tego, o czym rozmawiałyście. - Stał mi na drodze, ubrany w świeżo wyprasowaną

koszulę w czerwoną kratkę i granatowe luźne spodnie z prostymi nogawkami. - Już ci to mówiłem. Nie podoba
mi się, jak mieszasz Zoey w głowie, zmuszając ją do analizowania przeżyć, z którymi sobie nie radzi.

Jak na jeden dzień wystarczyło niepowodzeń. Russel Bishop - to było o jedno za dużo.

- Nie. To pan traktuje ją jak dziecko i chroni przed realnością tego, co się wydarzyło! - wypaliłam.

Mięśnie na szyi mu zadrgały, szarpnął głową.

- Moja córka ma siedemnaście lat i nie chodzi - wysyczał. - Ta rodzina dzień po dniu stawia czoło realności

tego, co jej się przydarzyło.

Zamrugałam oczami, a potem skinęłam głową.

- Przepraszam, ale pani Bishop naprawdę do mnie zadzwoniła. Zoey chciała porozmawiać.
- Zoey jest zbyt rozbita, żeby wiedzieć, czego chce -oświadczył pan Bishop, otwierając drzwi, by mnie wy-

puścić. - Jestem jej ojcem i podejmuję decyzję za nią. Oświadczam ci, Darina, że dzisiaj wpuściliśmy cię do
domu tylko dlatego, że straciliśmy kontrolę nad Zoey i nie mieliśmy możliwości zapewnić jej fachowej
pomocy. Ustąpiliśmy jej żądaniom, ale nie łudź się, że dojdzie do tego ponownie.

- Nawet jeśli Zoey mnie wezwie? - spytałam, chociaż przekaz był jasny: nie waż się stanąć więcej w naszym

progu.

Pan Bishop spojrzał na mnie, jakbym była powietrzem.

- Do widzenia, Darina - powiedział tylko, zamykając drzwi.

Następnego ranka obudziłam się wcześnie i zobaczyłam na podjeździe lśniący czerwony samochód z opusz-

czanym dachem.

- Jest twój - powiedziała Laura, kołysząc kluczykami zawieszonymi na małym palcu. - Brandon Rohr

zostawił go dziś skoro świt.

- Pora uwierzyć w Świętego Mikołaja - rzucił Jim, wychodząc z domu.
- Zabrał twój stary samochód. - Laura najwyraźniej nie wiedziała, co sądzić o motywach postępowania

Brandona. - Ty i Brandon... wy nie... spotykacie się ze sobą?

- Proszę cię! - parsknęłam pogardliwie, biorąc od niej kluczyki.
- Wypożyczono ci go na jakiś czas czy możesz go zatrzymać na zawsze?

Stała w drzwiach, obserwując, jak wsiadam i przekręcam kluczyk.
Żadnego rzężenia, nic nie brzęczało, rozlegał się tylko przyjemny dla ucha pomruk pracującego silnika.

- Nie mam zielonego pojęcia. - Bo naprawdę nie miałam. - Tak czy owak, jadę wypróbować go na auto-

stradzie.

- Skoro tak, zapytaj o to Brandona, kiedy go zobaczysz. I powiedz mu, że chcę sprawdzić dokumenty wozu.

Pomachałam jej ręką i wyjechałam na ulicę, kierując się do Foxton i nie myśląc o niczym innym, tylko o

tym, by wypróbować moje nowe auto.

background image

48

Boskie, uznałam może po pięciu minutach jazdy i przyłapałam się na tym, że zaczynam wariować na punkcie

tego samochodu. Miękkie zawieszenie, przyspieszenie ekstra, bajerancka deska rozdzielcza i do tego
wszystkiego kierownica obciągnięta beżową skórą.

Byłam tak przejęta, że nie od razu zauważyłam Phoeniksa i Jonasa.
Stali na poboczu w miejscu, gdzie odchodzi wąska droga prowadząca do Skały Anioła - dwóch chłopaków

stojących pod drzewem, zupełnie jak studenci łapiący okazję.

Zwolniłam, podjechałam do nich i zatrzymałam się, otwierając drzwi od strony pasażera. Phoenix pochylił

się, próbując nie okazać, że mój nowy bajerancki środek transportu wywarł na nim wrażenie.

- Cześć.
Aniele, miłości mojego życia, zostań tutaj w słońcu, malującym nad twoją głową aureolę, i pozwól, abym

upajała się całym tobą.

- Cześć. Wskakujcie obaj, przewiozę was - powiedziałam tylko.

Phoenix pokręcił głową.

- Zjedź z drogi. Musimy pogadać.
- Dobra. - Powietrze ze mnie uszło, zjechałam posłusznie z drogi i wysiadłam. Twarz mnie paliła, czułam

się zażenowana. - Przepraszam, chłopaki. Mam siano w głowie.

- Dobrze się bawiłaś. - Phoenix się uśmiechnął. -Przykro nam, że zepsuliśmy ci taką przyjemność. Czy to od

mojego brata go dostałaś?

Skinęłam głową.

- To dopiero nazywa się supermiła niespodzianka. O czym będziemy rozmawiać? - spytałam, zerkając na

ponurą minę Jonasa i stając obok nich pod drzewem. -Wiesz, że odwiedziłam Zoey?

- Wczoraj wieczorem - potwierdził. - Jak się czuje? Zawahałam się.

- Wciąż jest jej bardzo trudno. Jej starzy wezwali mnie, bo przechodziła małe załamanie, ale jest już w po-

rządku, Jonas.

Po autostradzie z hurkotem przejechała w stronę Ellerton ciężarówka, a zaraz po niej samochód i Phoenix

pociągnął nas, żebyśmy stanęli po drugiej stronie pnia.

- A ciebie, Darina, nie zdołował nastrój Zoey? - spytał.

- Nie, w porządku. Powiedziałam jej, że rozumiem, jak się czuje, samotna i zagubiona, a ona wyznała, że

naprawdę wciąż bardzo cię kocha, Jonas. Obu nam pomogła też świadomość, że przeżywamy to samo. Zoey
przypomina sobie coraz więcej o wypadku, to dobra wiadomość.

Phoenix objął mnie i okręcił sobie na palcu kosmyk moich włosów.

- Podała ci jakieś nowe szczegóły?

- Mówiła o tym, jak leżała na drodze i dotarło do niej, że nie może się ruszać. A ty, Jonas, byłeś tam, wciąż

żywy, i powtarzałeś, że żałujesz.

- Jonas umarł w chwili, gdy motor się rozbił - powiedział Phoenix, obejmując mnie mocniej. - Zoey widziała

i słyszała jego ducha.

Przypomniałam sobie, co mówiła o trzepoczących skrzydłach, i wreszcie nabrało to sensu. Powinnam sama

do tego dojść.

- Coś więcej? - spytał Jonas. Pokręciłam głową.

- Rodzice Zoey słuchali pod drzwiami. Pani Bishop weszła i przerwała nam, zanim zdążyłam pomóc Zoey

zagłębić się bardziej we wspomnienia. Ale dobrze zrobiła, bo Zoey była wyczerpana tym, co już sobie przypo-
mniała. Jak na razie nie powiedziała mi niczego konkretnego o wydarzeniach sprzed wypadku.

- A potem? Co się stało? - dopytywał się Phoenix, odgadując z wyrazu mojej twarzy, że nie mówię im

wszystkiego.

- Pan Bishop... - zaczęłam, ale urwałam, wzruszając ramionami.
- Wyprosił cię z domu? - domyślił się Phoenix.
- Tak. Nie przepada za mną i chyba w ogóle nie akceptuje nikogo z mojego środowiska, to znaczy nikogo

biedniejszego.

- Ponieważ sam pochodzi z takiego środowiska - wyjaśnił Jonas. - Dwadzieścia lat temu nie miał grosza przy

duszy. To Zoey mi powiedziała, że miał szczęście ożenić się bogato.

To rzeczywiście sporo tłumaczyło.

- Wiesz, że twój tata również poszedł do Bishopów? — zwróciłam się do Jonasa.

Wiadomość zdumiała ich obu.

- Nie śledziliśmy, co robił po tym, jak od nas odjechał. Czego od nich chciał? - spytał Phoenix.
- Krzyczał i obrażał ich. Nie wiem dokładnie, na czym to polegało, ale na pewno tylko pogorszył sprawę.

Teraz pan Bishop jest gotów walczyć z całym światem.

- A my nie posuniemy się dalej - westchnął ciężko Jonas.
- To prawda. W każdym razie do czwartku, bo wtedy znów natknę się na Zoey przy okazji wizyty u Kim

Reiss. - Dostrzegłam nikłe światełko w tunelu i obiecałam Jonasowi solennie: - Dopilnuję tego. Pójdę wcześniej,
tak żebyśmy miały czas porozmawiać.

background image

49

Jonas skinął głową i spojrzał na szosę.

—Nadjeżdża jakiś samochód — oznajmił, chociaż na szosie było jeszcze pusto.
—To Logan! - zawołałam, zobaczywszy czyściutką białą hondę. - Co on tutaj robi?
—Pewnie cię śledzi - podsunął Phoenix i jak się okazało, miał rację.

—Idźcie, poradzę sobie z nim.

Miałam na myśli to, żeby skryli się za drzewami albo głazem, tymczasem oni znikli. Zdematerializowali się

na moich oczach. Widziałam ich jak żywych, a potem kontury ich postaci zaczęły się rozpływać, stali się
przezroczyści i po wszystkim.

—Ej, wracajcie! - krzyknęłam.

Logan włączył kierunkowskaz i zjechał z drogi.

—Z kim rozmawiasz? — spytał, wysiadając.
—Z nikim. Co tu robisz? — zaatakowałam go.
—Pilnuję cię — oświadczył z całkowitą otwartością, jakby uważał, że wyświadcza mi przysługę.
—Skąd wiedziałeś, dokąd pojechałam?
—Wpadłem do ciebie i twoja mama powiedziała mi, że masz nowy samochód i że pojechałaś go

wypróbować. Obiecałem jej, że dopilnuję, abyś znalazła się tam, gdzie powinnaś być, to znaczy w szkole,
bezpiecznie siedząc na lekcji.

—Nie jestem dzieckiem. Nie będziesz mnie śledził! -powiedziałam ze złością. Phoenix i Jonas wkurzyli

mnie tą swoją sztuczką ze zniknięciem, a poza tym przez cały czas wydawało mi się, że są w pobliżu i
przysłuchują się mojej rozmowie z Loganem. - Zaczynam myśleć, że jesteś oślizłym, podstępnym facetem!

Pogodna twarz Logana zachmurzyła się.
—Jak możesz coś takiego mówić?

—Zwyczajnie. — Chciałam go wyminąć, żeby wsiąść do auta, ale przytrzymał mnie.
—Darina, wiem, że nie chcesz tego słuchać, ale martwi mnie to, co robisz. Twoją mamę też. Wszyscy się

martwimy.

—Już ci mówiłam, że nie ma o co. Puść moje ramię, Logan, to boli.
—Zależy mi na tobie - powiedział metalicznym głosem. Pewnie ćwiczył to sobie przez całą drogę. - Bardzo

mi na tobie zależy, Darina. Chciałbym, żebyśmy byli czymś więcej niż przyjaciółmi.

Szczęka opadła mi ze zdziwienia, ale natychmiast wzięłam się w garść, widząc, że tym razem naprawdę mnie

pocałuje, jeśli nie zareaguję szybko.

—Puść mnie, Logan. Jakim cudem miałoby się to stać, skoro znamy się od wieków?

— I co z tego? — Ściągnął brwi i pochylił się nade mną.

—Jesteśmy jak brat i siostra! - Idiotyczna sytuacja. Logan Lavelle miał romantyczne pomysły, a mój ukocha-

ny Phoenix gdzieś tu, w pobliżu, niewidzialny, obserwował, co się dzieje. Tonący brzytwy się chwyta, więc po-
wiedziałam pierwsze, co mi przyszło do głowy: - Kiepski moment sobie wybrałeś, Logan, nie zapomniałam jesz-
cze Phoeniksa.

Na dźwięk imienia Phoeniksa Logan zesztywniał. Wyglądał na szczerze zdumionego.
- Chcesz powiedzieć, że rywalizuję z nieżyjącym facetem?

- Niech cię to tak nie dziwi. Spodziewałeś się, że tak po prostu o nim zapomnę?
Nie zamierzałam jednak tłumaczyć mu nic więcej. Powinien wiedzieć, jak to jest stracić kogoś, kogo się

bardzo kochało.

- Ale jego nie ma, Darina. I nie będzie.
- Zostaw mnie w spokoju - wyszeptałam, odsuwając się od niego.
Wyglądał tak, jakby zaczynał rozumieć, o co chodzi, ale nie do końca. Spojrzał na mnie ze współczuciem.
- Dobrze, Darina, kapuję. Jest za wcześnie.
- Dużo, dużo za wcześnie - zapewniłam go, uspokajając się, gotowa już wsiąść do swojego samochodu.
- Poczekam, aż się z tym uporasz - zapewnił mnie tak, jakby czas był największym prezentem, jaki mógł mi

podarować. - Tak długo, jak będzie to potrzebne.
bezproblemowej przyjaźni. Ale gdyby nawet Phoenix nie stanął na mojej drodze, nie byłabym dziewczyną
Logana.

Tego wieczora, po szkole, uświadomiłam to sobie wyraźnie. Znalazłam pod stertą czasopism swój stary

album z wycinkami i wyjęłam z niego dwa zdjęcia. Na jednym ja i Logan na zabawie po skończeniu pod-
stawówki — on w garniturku o dwa numery za dużym, patrzący prosto w obiektyw i szeroko uśmiechnięty, ja
w jasnoniebieskiej sukience bez ramiączek, z przypiętą białą orchideą, którą od niego dostałam. Oboje z efek-
tem czerwonych oczu, ja nie uśmiecham się tak spontanicznie jak on.

Na drugim ja i Phoenix w restauracyjnym boksie, widać tylko nasze głowy i ramiona. On jak zawsze lekko

ironiczny, spokojny i piękny, ja mam krótko ostrzyżone kasztanowe włosy i mocno umalowane oczy - i jestem
radośnie roześmiana.

background image

50

I to wszystko wyjaśnia. Darina z epoki pre-Phoenix i post-Phoenix - dwie różne osoby. Chemia, powinowac-

two dusz, rozpalone serca.

Niemożliwością było to odwrócić, zatrzeć, wyjaśnić wszystkie niejasności i odbudować to porozumienie,

które kiedyś łączyło mnie z Loganem.

Zanim zjawił się Phoenix, Logan i ja praktycznie czytaliśmy sobie w myślach. Chodziliśmy wszędzie razem,

lubiliśmy te same rzeczy, wyrażaliśmy się podobnie i prawdę mówiąc, brakowało mi tej dziecięcej,

Przez cały wtorek i środę unikałam go i starałam się nie widzieć jego znaczących spojrzeń. Rocznica śmierci

Jonasa była coraz bliżej i w szkole zaczęły się rozmowy o tym, by uczcić jego pamięć uroczystym przejazdem na
harleyach. Na jego czele miałby jechać Matt Fortune, a dołączyliby wszyscy, którzy kupili motocykle od jego
brata, Charliego.

- W następny wtorek zaraz po szkole spotykamy się w mieście - wyjaśniał Matt grupie chłopaków, wśród

których byli Christian i Lucas, ale nie było Logana. - Przejedziemy przez Centennial, powoli, może jakieś
piętnaście kilometrów na godzinę, i z tą samą prędkością będziemy jechać po autostradzie. Zatrzymamy się
dokładnie w miejscu, gdzie doszło do wypadku.

- Okropne — skomentowała Jordan plan Matta, odsuwając się od grupy chłopaków.
- Sama nie wiem — odezwała się Hannah, stając przy mnie. - Trochę to takie gotyckie w stylu, może nawet

dobrze wyjdzie.

- Albo upiornie - wtrąciłam, podobnie jak ona nie wiedząc, co o tym sądzić.
Ale jedno było interesujące. Dlaczego Matt chciał być w centrum wydarzeń?
- Bomba! - Lucas był zachwycony planem. - Jestem pewien, że Jonas będzie patrzył na nas z góry, dając

swoje błogosławieństwo.

Wzdrygnęłam się na samą myśl o różowym obrazku z aniołkami, które przelatują na pierzastych chmurkach,

grają na harfach i roztaczają aurę błogiego spokoju. To nie tak, chciałam im powiedzieć. To niebezpieczne,
trudne, naznaczone lękiem. To miliony skrzydlatych dusz walczących o możliwość powrotu.

- Skąd weźmiesz motocykl? - zwrócił się Christian do Lucasa.

- Może Charlie ma jakiś. Dowiesz się, Matt?

- Czy dziewczyny też mogą jechać? — spytała Hannah, decydując, że nie chce być wykluczona. - Mogłabym

położyć kwiaty na poboczu.

Plan powoli nabierał kształtu. Matt wpadł na nowy pomysł. Całą kolumnę poprowadzi Bob Jonson, a za nim

pojadą chłopaki w wieku Jonasa.

- Fantastyczne, tylko czy on to wytrzyma — zastanawiał się Lucas. - Podobno ma nerwy w nie najlepszym

stanie, wciąż siedząc samotnie w domu. Nie możemy za bardzo na niego naciskać.

- Dajmy mu szansę - nie ustępował Matt, popisując się przed dwiema dziewczynami, które właśnie

dołączyły do grupy. - Poza tym nie zapominaj, że będziemy jechać tuż za nim.

- Kapitalne! - zachwyciła się jedna z nowo przybyłych dziewczyn. - Reszta z nas mogłaby stanąć po obu

stronach drogi, a potem przyjechać złożyć kwiaty.

- Może powinniśmy skontaktować się z Zoey i poprosić ją, żeby się przyłączyła — zasugerował ktoś.
Kwiaty, harleye, szpaler milczących świadków, a teraz jeszcze Zoey. Moim zdaniem zaczynało to przypomi-

nać szalony cyrk.

- Jonas nie był taki - przypomniałam im. — Nie przepadał za dramatyzowaniem i robieniem szumu.
- Jasne, Darina, co ty nie powiesz - zaatakował mnie Matt. — W końcu znałaś Jonasa lepiej niż my. No

dawaj, wypowiedz się w jego imieniu, czemu nie...

- Nie pamiętam, żebyś przyjaźnił się z Jonasem -warknęłam. — Dlaczego tak się zaangażowałeś w organi-

zowanie tego przejazdu?

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał, odłączając się od grupy i stając ze mną twarzą w twarz. - Ze

udaję? Ze Jonas w ogóle mnie nie obchodzi?

- A jest inaczej? - Nie umknęłam wzrokiem, patrzyłam prosto w dziwne oczy Matta Fortune'a, o zielonobrą-

zowych tęczówkach poznaczonych złotymi punkcikami.

Zamrugał i odwrócił się ode mnie.

- No więc co z tym wtorkiem? - wrócił gładko do tematu. - Kto spyta Boba Jonsona?
- Ty, stary — odezwał się w imieniu wszystkich Christian. - Powiedz temu biednemu facetowi, że to mu po-

może uporać się z tą sprawą.

Matt poczekał do czwartku, żeby mi się odpłacić. Ledwie wyjechałam za szkolną bramę, osaczył mnie, jadąc

równolegle ze mną swoją półciężarówką, tak że w końcu musiałam stanąć na chodniku przy 7-Eleven.

- Przyjemny samochodzik - zagaił, przechylając się na siedzenie pasażera.

Byłam nieźle wkurzona.

- Całkiem oszalałeś? O co ci chodzi?
- Słyszałem, że to prezencik od Brandona Rohra.

background image

51

- Nie twój interes.
- Odezwała się ta, co nie wtyka nosa w nie swoje sprawy - parsknął szyderczo. Wysiadł z półciężarówki i

podszedł, gotów dać mi niezły wycisk. - W przyszłości nie wchrzaniaj się w moje sprawy, zrozumiałaś?

- W nic się nie wchrzaniam. — Byłam przestraszona, ale nie dawałam tego po sobie poznać.
- Nie? To po co się kręcisz koło warsztatu Charliego? A nie wysilałaś się za bardzo, żeby mnie poniżyć,

kiedy rozmawialiśmy o wtorku?

Spojrzałam na niego chłodno.

- Nie musiałam się wysilać, Matt.
- Co za suka!
Walnął pięścią w przednią szybę mojego samochodu, a klientka, która wychodziła właśnie ze sklepu, posłała

nam surowe spojrzenie.

- Chciałam tylko dowiedzieć się, odkąd to zostałeś kumplem Jonasa — wycedziłam dobitnie, żeby to

wreszcie trafiło do tego zakutego łba. - Pamiętam, jak wcale nie tak dawno walczyłeś z nim zębami i pazurami
o Zoey.

Wyglądał jak zwykle - opalony, silny, zdrowy Matt, nie pobladł ani odrobinę. Mimo to widziałam, że jest

zaszokowany. Jakby lekko się skurczył, zmalał, ale nie trwało to długo, szybko znów stał przede mną pewny
siebie facet, który wiele czasu spędzał w siłowni.

- Kompletna bzdura — mruknął. — Zoey i Jonasa łączyło coś poważnego, wszyscy to wiedzieli.
- Skoro ty również, to dlaczego chciałeś ją odzyskać?
- Kto tak twierdzi?
- Sama Zoey.
Im bardziej się wkurzał, tym ja robiłam się spokojniejsza. Co złego mogło się zdarzyć? Kolejne walnięcie

pięścią w lśniącą szybę mojego nowego samochodu? Wścieknie się jeszcze bardziej?

- Kompletna bzdura — powtórzył.
Przełożyłam dźwignię zmiany biegów, gotowa ruszyć. Ale na koniec postanowiłam dać mu jeszcze trochę do

myślenia:

- Jak sądzisz, komu mam uwierzyć? Tobie czy Zoey?

I pojechałam prosto do kliniki, żeby zdążyć złapać Zoey, gdy wyjdzie z gabinetu Kim Reiss.
-Znacie się, tak? - spytała Kim, kiedy zobaczyła, jak Zoey się ze mną wita.
Siedziałam w poczekalni, Zoey podjechała na wózku i ujęła moje obie dłonie.

- Darina, przepraszam za to wszystko w niedzielę, za mojego tatę.
- Zoey i ja przyjaźnimy się od lat — wyjaśniłam Kim. - Da nam pani pięć minut?
- Przyjdź, kiedy będziesz gotowa - powiedziała do mnie Kim i weszła do gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
- Jak się czujesz? - spytałam.
Nie wierzę w uzdrawiającą moc uścisków, ale dla Zoey zrobiłam wyjątek.
- Dobrze.
- Płakałaś?
- Tak, ale to były dobre łzy. - Zoey próbowała się uśmiechnąć. - Kim twierdzi, że trzeba pozwolić łzom

płynąć. Mówiłam jej, że przypomniałam sobie, jak leżałam po wypadku na drodze, a Jonas unosił się nade mną
w powietrzu. Powiedziała, że to pozytywny objaw.

- Bo tak jest. - Tylko że ja musiałam uzyskać więcej informacji, a czasu miałam coraz mniej. - Pamiętasz coś

sprzed wypadku?

Zoey pokręciła głową.

- Pamięć odmawia mi posłuszeństwa. Chcę się cofnąć do tego momentu i za każdym razem jakbym waliła

głową w mur.

- Nic, zupełnie nic?
Zamknęła oczy i przycisnęła długie palce do skroni, koncentrując się.

- Matt Fortune - mruknęła niewyraźnie. Poczułam, że kręci mi się w głowie.
- Co z nim?

— Nie wiem. Wciąż widzę jego twarz, a nie chcę. Chcę widzieć Jonasa, ale Matt nie znika.
—Kiedy to się dzieje? Jak długo przed wypadkiem? Tego samego dnia?

Ręce Zoey opadły bezwładnie na kolana.

—Nie. Może tydzień wcześniej. Tak, Matt kręcił się koło mnie, przychodził do mnie do domu, odprowadzał

ze szkoły.

—Nachodził cię?

Więcej, Zoey, więcej! - ponaglałam ją w myśli. Skinęła głową.

—Był potwornie nachalny. Brzmi wariacko, ale wyczekiwał, kiedy Jonasa nie będzie w pobliżu, i zachowy-

wał się tak, jakbyśmy wciąż byli parą. Czułam się niezręcznie i w końcu powiedziałam mu, żeby się odczepił,
chociaż nie chciałam ranić jego uczuć.

background image

52

—Mart Fortune to gruboskórny facet - uświadomiłam jej. - Niełatwo zranić jego uczucia.
—No więc nie odczepił się, a kiedy wreszcie wspomniałam o tym Jonasowi, zrobiło się naprawdę nieprzy-

jemnie. Przestraszyłam się, że się pobiją.

W tym momencie Kim otworzyła drzwi.

—Darina, czwarta trzydzieści minęła. Twoja godzina biegnie, zegar tyka.
—Dobrze, jeszcze tylko minutka - powiedziałam. -I pobili się? — spytałam Zoey, ledwie Kim znów

zamknęła drzwi.

Zoey zmarszczyła czoło.
- Nie, w każdym razie ja niczego takiego nie pamiętam. Tylko twarz Matta, kiedy chcę widzieć twarz Jona-

sa. Dlaczego tak jest?

- Żałuję, że nie wiem. Wróć do dnia wypadku, skup się na tym.
- Starałam się u Kim, naprawdę się starałam - powiedziała Zoey. - Kiedy wyobrażam sobie autostradę,

widzę tylko błysk światła, zero hałasu, kręcących się kół, hamulców, nic. Rozbłysk światła, a potem ciemność.

Rozbłysk światła. I niechciana twarz Matta Fortunek. Usiłowałam połączyć te dwie rzeczy, ale pan Bishop

przyszedł po córkę, moja godzina biegła, więc pożegnałam się z Zoey i poszłam do Kim.

- Bez przerwy widzę Phoeniksa - powiedziałam mojej terapeutce.

- I jak się z tym czujesz?
- Szczęśliwa.
- I...?

- Smutna, załamana, wypluta, kiedy muszę się z nim pożegnać.

- Opisz mi Phoeniksa.

- Trudno spotkać kogoś piękniejszego niż on. I potrafi sprawić, że się śmieję. Ma oryginalne podejście do

życia. Żartuje z tego, co inni traktują serio. Z polityki, pieniędzy i takich tam. Poważnie podchodzi do rzeczy
naprawdę istotnych, na przykład rozmawiamy o tym, co to znaczy być uczciwym. Uwielbiam go za to.

Słońce nie wpadało tego dnia do gabinetu Kim. Niebo było szarogranatowe, koloru rozlewających się sinia-

ków, tylko na obrzeżach ciężkich chmur pojawiała się jasnozłota otoczka.

- Powiesz mi coś więcej o tym, kiedy się pojawia? -spytała spokojnie.
- Zawsze kiedy na niego patrzę, widzę przede wszystkim jego oczy. Jakby mnie nimi hipnotyzował.
- Jakiego są koloru?
- Szaroniebieskie. Błyszczące. Jego skóra jest taka gładka.
Kim siedziała przez chwilę w milczeniu, oparta plecami na jasnobeżowym krześle. Wreszcie się odezwała:
- Zauważyłam istotną rzecz.
Czekałam. Godzina mojej terapii właśnie dobiegała końca. Nie pisnęłam ani słowa o (Nie)Umarłych i byłam

ciekawa, czy Kim coś wyczuła.

- Kiedy poprosiłam cię o opisanie Phoeniksa, mówiłaś tak, jakby on wciąż żył - powiedziała. - Tak suge-

stywnie, że niemal poczułam, jak gdyby był tutaj, w tym pokoju.

Zaraz po sesji terapeutycznej pojechałam do Foxton. Pojedyncze krople deszczu rozpryskiwały się na

przedniej szybie, ale nie zawracałam sobie głowy podnoszeniem dachu. Przyjemnie było czuć na skórze
chłodną wilgoć.

Jechałam szybko w góry, prosto na spotkanie burzy. Nie wiadomo kiedy minęłam skrzyżowanie i trzymałam

się autostrady, nie dbając o to, czy ktoś mnie zauważy. Wkrótce dotarłam do osady i skręciłam w lewo, zosta-
wiając za sobą stare domki wędkarzy nad rzeką.

Deszcz zgęstniał, zmokły mi włosy i biały podkoszulek. Zatrzymaj się i postaw dach, poleciłam sama sobie,

ale bardziej niecierpliwa część mnie odpowiedziała: szkoda czasu, jedź dalej.

Wyminęłam dżipa prowadzonego przez myśliwego, który w przeciwieństwie do mnie przestrzegał ograni-

czeń prędkości, i pojechałam wzdłuż strawionego przez pożar lasu - osmalonych, poskręcanych kikutów drzew
i szarych spalonych pni butwiejących na ziemi. A potem, pod coraz ciemniejszym, granatowoczarnym niebem,
wciąż pod górę - w kierunku soczyście zielonych osik. Napędzało mnie desperackie pragnienie zobaczenia się z
Jonasem, w głowie miałam jedno nazwisko - Fortune. Matt Fortune. Urósł w moich myślach ze zwykłego
irytującego faceta do roli głównego aktora wydarzeń, które zakończyły się tym tragicznym wypadkiem. Mu-
siałam natychmiast zweryfikować wersje Zoey i Jonasa.

Opowiedz mi o Matcie. Zoey mówiła, że o mało nie doszło między wami do bójki. Jak to oceniasz, na ile był

zazdrosny? Czy mógł stracić kontrolę nad sobą?

Układałam w głowie pytania, naciskając pedał gazu na zalanej deszczem drodze.

Wysiadłam z wozu, kiedy nie dało się już jechać dalej, i popędziłam przez wysoką trawę do zbiornika na

wodę. Przemokłam do suchej nitki i drżałam z zimna - jedyna żywa tutaj istota, w strugach deszczu bębniącego
o przeżarty rdzą metal.

background image

53

Dziwne, pomyślałam, nie ma żadnych łopoczących skrzydeł. Oczekiwałam, że Łowczy przywita mnie jak

zwykle, ustawiając zaporę dla niechcianych gości, ale nic takiego nie nastąpiło.

Gdzie się podzialiście? Wyszłam spoza zbiornika i zaczęłam schodzić ze wzgórza. Phoenix, to ja, Darina!
Nienawidziłam tej ciszy, tęskniłam za przerażającym trzepotem skrzydeł. Dlaczego ich superwyczulony

zmysł słuchu zawiódł i nie wyłowili szumu silnika ani odgłosu przedzierania się przez trawę?

- Phoenix! - krzyknęłam niemal rozpaczliwie, kiedy dotarłam do skraju łąki.

Drzwi stajni zaskrzypiały, po czym zamknęły się z trzaskiem. I znowu. A potem po raz trzeci.
Weszłam do środka i rozejrzałam się wokół. Pajęczyny na krokwiach, kurz na podłodze, jakby nic nie za-

kłóciło spokoju tego miejsca przez dziesiątki lat. Stara uprząż i uzdy wisiały na hakach, zardzewiałe widły, sie-
kiera i łopata stały oparte o drzwi boksu.

- Jonas! Summer! Jest tu ktoś?

Odniosło to tylko taki skutek, że nad moją głową przemknęło po strychu jakieś małe stworzenie.

Łup! Dreszcz mnie przeszedł i wybiegłam na podwórze. Dopadłam drzwi domu - były zamknięte na klucz.
- Wpuśćcie mnie! - wrzeszczałam, łomocząc klamką. Deszcz lał jak z cebra, błyskawica przecięła niebo i w

oddali przetoczył się grzmot. - Łowczy, wpuść mnie!

Podbiegłam do okna i zajrzałam do środka. Przez grubą warstwę brudu dostrzegłam bujany fotel, piec

kuchenny, stół, wszystko nietknięte, jakby stało w zamkniętym od dziesięcioleci skansenie. Gdy zaczęłam ob-
chodzić dom, pod ścianą zobaczyłam zardzewiałą beczkę na deszczówkę i skrzynię staroświeckiego wózka z
dyszlem. Potknęłam się i zjechałam po zboczu w dół, omal nie wpadając w rwącą górską rzekę. Ocaliło mnie
tylko to, że przytrzymałam się pnia młodego drzewka osiki. Kiedy złapałam równowagę, wybuchnęłam
płaczem.

Gdzie wszyscy zniknęliście? Proszę, wróćcie!

Pod niskimi, ciężkimi chmurami, w rzęsiście padającym deszczu snułam się po pustym, zalanym wodą po-

dwórzu, zaglądając w każdy kąt. Kolejna błyskawica przecięła niebo na pół i huk pioruna zmusił mnie, by po-
pędzić w kierunku stajni.

Łup! Bo to się nigdy nie zdarzyło. Łup! (Nie)Umarli nie istnieją.

Łup! Phoenix nie wrócił. Jest martwy, odszedł ode mnie na zawsze.

Opadłam na ziemię i szlochałam tak długo, aż poczułam się zupełnie wyczerpana. Kiedy odzyskałam

zdolność logicznego myślenia, doznałam szoku, zdając sobie sprawę, że kierowało mną szaleństwo. Pomieszało
mi się w głowie, bo straciłam kogoś, kto był dla mnie wszystkim.

- Kto oprócz ciebie ich widział, Darina? - Mówiłam głośno, żeby te słowa dobrze do mnie dotarły. - To

prawda, krążą opowieści, można było się tego spodziewać, skoro całe Ellerton jest wstrząśnięte czterema
przypadkami śmierci w ciągu roku. Przestraszone umysły produkują idiotyczne wizje. Duchy i nienaturalne
dźwięki, a w rzeczywistości wiatr szeleszczący liśćmi. Tyle i tylko tyle. Znalazłaś plakietkę Jonasa, to fakt. I
czego to do-wodzi? Tylko tego, że był tutaj jakiś czas temu, zanim zginął.

A pocałunki Phoeniksa, jego oczy wpatrzone w moje, mikroskopijny tatuaż w kształcie anielskich skrzydeł?

- pomyślałam.

Moja wiara kapitulowała przed siłą burzy i nienaturalną ciszą panującą w stajni. Topniała stopniowo, zo-

stawiając w sercu pustkę, którą wkrótce wypełniło potęgujące się wrażenie śmierci i rozkładu. Końskie uprzęże
zaczęły przypominać stryczki, a siekiera topór kata. Po strychu przemykały szczury gotowe żerować na ciałach
zmarłych. Znowu błyskawica rozdarła niebo, a potem przez dolinę przetoczył się grzmot. Usiadłam na klepisku
w stajni, pragnąc, żeby burza zmiotła mnie na skały i roztrzaskała na miazgę.

Uczucie rozpaczy długo mnie nie opuszczało. Powoli niebo ucichło, chmury zaczęły się przerzedzać,

odsłaniając srebrzysty sierp księżyca i rozbłysły miriady oddalonych o lata świetlne gwiazd.

- Może z jakiegoś powodu musieli odejść - powiedziałam do siebie, wstając i podchodząc do drzwi, żeby

spojrzeć na niebo. - Phoenix wrócił, chociaż na krótko, razem z Łowczym i innymi. (Nie)Umarłi istnieją.

Wiatr przeganiał chmury nad Szczyt Amosa, niebo wydawało się bezkresne, w skrzącej się gwiazdami

ciemności połyskiwała bladym światłem Droga Mleczna. Ziemia była mikroskopijnym punkcikiem na mapie
wszechświata, a to oznaczało, że w ogólnym planie ja sama byłam mniej widzialna niż atom, mój smutek nic
nie znaczył.

Zobaczyłam wschodzącą gwiazdę, rozbłysła w ciemnościach i zblakła. A potem następna wybuchła efek-

townie, by zaraz przygasnąć. I kolejna, a po niej jeszcze jedna. Cztery, szybko pojawiające się po sobie - Jonas,
Arizona, Summer, Phoenbc, rozbłyśli i odeszli.

Oczy wypełniły mi się łzami.

O świcie na niebie nie było ani jednej chmury, a różowawa poświata na wschodzie zapowiadała pojawienie

się złocistego słońca nad Szczytem Amosa.

background image

54

8





Wraz ze wschodzącym słońcem poczułam nadzieję i rosła we mnie pewność, że Phoenix nigdy by nie odszedł
bez pożegnania.

Nadzieja wyrwała mnie z odrętwienia i wyparła panikę, która ogarnęła mnie w nocy, gdy burza osiągnęła

apogeum. Wyszłam na dwór i spokojnie odetchnęłam świeżym porannym powietrzem. Obrzuciłam wzrokiem
dom, zniszczony, ale niezalany wodą, i przeżartą rdzą półciężarówkę. Chyłkiem uciekł spod niej kojot o prze-
moczonej sierści, który musiał schronić się tu przed nawałnicą. Wokół unosił się przyjemny dla ucha szelest po-
ruszanych wiatrem liści osik. Odwróciłam się do stajni i wtedy ich zobaczyłam.

- Razem jesteśmy silni - recytowali, stojąc w ciasnym kręgu i trzymając się za ręce, mężczyźni nadzy do

pasa.

Ich suweren, Łowczy, stał pośrodku z pochyloną głową i skrzyżowanymi na piersiach dłońmi.

— Jesteśmy silniejsi od walczących niebios — zaintonował, a reszta powtórzyła za nim jak wierni za

pastorem.
— Silniejsi niż błyskawice rozrywające niebo. Raduje nas nasza siła.

Patrzyłam tylko na Phoeniksa. Był z nich wszystkich najwyższy, najwspanialszy i najpiękniejszy, nawet

teraz, zwrócony do mnie tyłem, powtarzający słowa Łowczego. Widziałam na jego szerokich plecach znamię
śmierci między łopatkami, tam gdzie weszło ostrze noża, i czułam, jak przepełnia mnie miłość.

- Podejdź i dołącz do nas, Darina — powiedział Łowczy, podnosząc głowę i patrząc na mnie bez zdziwienia.
Phoenix odwrócił się i otworzył ramiona. Podbiegłam do niego, czując ulgę. Objął mnie mocno, oparłam

głowę na jego piersi.

- Wiesz, że bym cię nie zostawił - wyszeptał w moje włosy.

Odchyliłam głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.

- Wiem. Ale co się stało? Czy to przez burzę?

- Wyładowania elektryczne podczas burzy mają ogromne natężenie — powiedział tym swoim głębokim

głosem. - Odbierają nam moc.

- I dokąd odchodzicie?
Oderwałam się od niego, starając się ukryć radość i ulgę, zwłaszcza przed protekcjonalnym wzrokiem Arizo-

ny. Udawałam, że od początku wierzyłam w ich powrót.

- Gromy i błyskawice zmuszają nas do powrotu w otchłań — wyjaśnił Jonas. — Wycofujemy się na drugą

stronę, dopóki burza nie przejdzie.

- Co by się stało, gdybyście nie odeszli? - Zorientowałam się, że niepotrzebnie wyskoczyłam z tym pyta-

niem, kiedy zobaczyłam, jak ich to poruszyło. Summer z nieszczęśliwą miną wbiła wzrok w ziemię, a Donna,
Eve i Iceman odłączyli się od kręgu.

- Tak jak powiedział Phoenix, utracilibyśmy naszą moc - oświadczył Łowczy zdecydowanie, przejmując ini-

cjatywę. - Na stałe. Gdyby burza nas złapała, musielibyśmy zostać po tej stronie.

Co za wiadomość! Schwyciłam Phoeniksa za rękę.

- Dlaczego nic nie mówiłeś? To przecież znaczy, że możesz zostać ze mną na zawsze!
- Ja, ja, ja, zawsze ja - wtrąciła pogardliwie Arizona. - No to wyjaśnij jej wszystko, Phoenix.
- Tracimy moc i jesteśmy skazani na pozostanie -powiedział, unikając mojego wzroku.

- Skazani? Jak?

Dlaczego tak tragicznie, skoro się kochaliśmy? Spojrzałam mu w oczy i wyczytałam z nich, że Phoenix nie

chce, abym poznała prawdę.

- Jeśli nie możemy wrócić do otchłani, zaczynają się dziać różne rzeczy - powiedział.

- Jakie?

Zauważyłam, że Summer i Jonas także odeszli. Tylko Łowczy i Arizona nas słuchali. Twarz Phoeniksa
spochmurniała.

- Nie możemy się zregenerować.

Dopiero po chwili to do mnie dotarło i żachnęłam się. Arizona oczywiście postanowiła mi to dokładniej na-

świetlić.

- My nie żyjemy, wiesz? Zombi uwięzieni po tej stronie w czasie burzy nie zdołają długo przetrwać. Może

tydzień.

- Och...!

background image

55

Żałowałam, że nie mogę cofnąć czasu o dwie minuty, zanim zadałam to pytanie. Chłód wkradł się do mojego

serca i przeszedł mnie dreszcz.

- Zaczynamy się rozkładać od pierwszego dnia - kontynuowała bezlitośnie. - Oczy zasnuwa mgła,

ślepniemy. Stawy rdzewieją, poruszamy się coraz wolniej...

- Przestań - poprosiłam.

- Chciałaś wiedzieć - nie ustępowała. - Dzień drugi, otwarte rany zaczynają gnić.
- Dość, Arizona - wkroczył Łowczy. - Temu właśnie zawdzięczamy nasz wizerunek po tej stronie - wyjaśnił

mi głosem jakby o ton łagodniejszym niż dotąd. - Bezmózgie potwory żerujące na ludziach. Ale nie martw się,
Darina. Solidnie wypełniam swoje obowiązki, nie dopuszczę, aby im się to przydarzyło.

Kiwnęłam głową, próbując uspokoić oddech. Obraz, który odmalowała Arizona, wstrząsnął mną, przez

głowę przelatywały mi sceny z horrorów.

- Łowczy, czy będziesz uważał na Phoeniksa? - zwróciłam się do niego błagalnym tonem.

- Tak — odrzekł. - Miałaś okazję przekonać się, jak go ochroniłem przed burzą.
- Dziękuję. Naprawdę bardzo dziękuję.
Była jesień, pora roku, kiedy gorące prądy powietrza znad Zatoki Meksykańskiej ścierają się z zimnym gór-

skim powietrzem. Następna burza była tylko kwestią czasu, wcale nieodległego.

Łowczy przez chwilę przyglądał mi się spokojnie, a potem rozplatał rękawy koszuli, którą miał zawiązaną na

czarnych dżinsach, i włożył ją. On, Phoenix i Jonas wzięli mnie na bok.

- Przyniosłaś nam jakieś wieści - stwierdził Łowczy.
- O Matcie Fortunie. - Skoncentrowałam się na ostatniej rozmowie z Zoey. - Jonas, podobno Matt omal się

z tobą nie pobił, chcąc, żeby Zoey do niego wróciła. Czy ty to pamiętasz?

- Tak - potwierdził Jonas, kiwając głową. - Matt kilkakrotnie próbował coś między nami popsuć. Zacho-

wywał się tak, jakby miał ją na każde skinienie, kiedy tylko mu się spodoba. Taki już jest. Nie zwracałem na to
uwagi.

- Bo między tobą i Zoey zaiskrzyło i wiedziałeś, że on nie stanowi zagrożenia. - To, co usłyszałam, bardzo

pasowało do obrazu, który sobie nakreśliłam. — Czy to prawda, że Matt próbował cię sprowokować do bójki?

Jonas ponownie skinął głową. Phoenix i Łowczy przysłuchiwali się uważnie.
- Odbierałem naprawiony motocykl. Staliśmy obaj przed warsztatem Charliego i Matt wymierzył cios. Ale

przecież wiesz, że ja nie jestem skłonny do bójki.

- I co zrobiłeś?
- Uchyliłem się. Matt włożył w cios tyle siły, że stracił równowagę i wywalił się, przewracając przy okazji

swojego tourera. Charlie wybiegł, usłyszawszy hałas, a ja wskoczyłem na motocykl i odjechałem. Koniec
historii.

- Jeden wgnieciony harley i jedno nadwerężone męskie ego — powiedział Phoenix do Łowczego.
- Poczekajcie, jeszcze coś. — Słowa Zoey nie dawały mi spokoju. — Ilekroć Zoey próbuje przypomnieć

sobie wydarzenia sprzed wypadku, nic z tego nie wychodzi, za to natrętnie pojawia się przed jej oczami twarz
Matta. Przy całym ogromnym bólu i traumie, jakie przeżywa, musi się na dodatek uporać z tą wizją, która nie
chce się rozpłynąć.

- Czy wie, dlaczego tak się dzieje? — spytał Phoenix.

- Nie. Twarz Matta nie chce zniknąć, chociaż Zoey usilnie się o to stara. Doprowadza ją to do szaleństwa.
- Nie podoba mi się to. — Jonas westchnął. - Prosiłem, żebyś postępowała z nią delikatnie.

Mówił jak jej rodzice, ale w jego przypadku rozumiałam dlaczego.

- Chcesz, żebym zrezygnowała?

Na cztery dni przed upływem danych mu dwunastu miesięcy. Tylko i aż cztery dni.
Zapadła cisza, a ja poczułam się, jakbym doszła do ściany, dopóki nie zbliżyła się do nas Summer. Objęła Jo-

nasa i powiedziała;

- Wytrzymaj jeszcze trochę. Prawda bywa bolesna, wszyscy to wiemy.
Nie spodziewałam się tego po Summer - sprawiała wrażenie osoby łatwo się poddającej, jak wysokie sre-

brzyste trawy na wietrze, i zbyt łagodnej. A więc oni jednak naprawdę we mnie wierzyli i mieli nadzieję, że mi
się uda.

- Wybacz - zwróciłam się do Jonasa - ale rozmawiałam z Zoey tylko o tym, o czym ona i tak dyskutuje z

psychiatrą. Myślę, że to jej przysparza cierpień niezależnie ode mnie.

- Skoro Zoey przeżywa to zbyt mocno, powinniśmy skoncentrować się na Matcie Fortunie — zdecydował

Łowczy. - Oczywiście, jeśli uznamy, że odegrał w tym wszystkim jakąś rolę.

Namyślałam się przez chwilę.

- Intuicja mi mówi, że tak. Nie mam niczego konkretnego na poparcie tej tezy, żadnych faktów, ale jest w

nim coś takiego ... na przykład ta jego wrogość, gdy zadaję pytania. Poza tym planuje uroczysty przejazd na
harleyach dla uczczenia pamięci Jonasa, a to jest do niego całkiem niepodobne.

- Stop. Powiedz nam o tym coś więcej - zażądał Łowczy.

background image

56

Powiedziałam więc o powolnej jeździe przez Centen-niał aż do fatalnego miejsca pod neonowym krzyżem.

O tym, że chcą wciągnąć ojca Jonasa, o dziewczynach, które mają złożyć kwiaty.

Jonas zwiesił głowę i zamknął oczy.

- Trzymaj Zoey od tego z daleka — powiedział błagalnie.
- To nie problem. Jej starzy nie dopuszczą do tego, żeby się tam pojawiła.

Tego byłam na sto procent pewna.

- Hej, Darina, czy to było konieczne, żeby Jonas się o tym dowiedział? - wtrąciła się Arizona, która podeszła

do nas, gdy zaczęłam mówić o przygotowaniach do wtorkowej kawalkady motocykli. — Wyobraź sobie, jak on
się teraz czuje. To gorsze niż przeczytanie własnego nekrologu.

- Skoncentrujmy się na Matcie. - Łowczy skierował dyskusję na właściwe tory. - Darina, czy potrafiłabyś

wyciągnąć z niego prawdę?

- Bez wplątywania się w coś, czego nie powinnaś robić - dodał Phoenix, który stał przy mnie, naprzeciwko

Summer i Jonasa.

- Najlepiej wciągnij w to gliny, poinformuj ich, że podejrzewasz Matta. - Arizona doskonale wiedziała, że to

nie do przyjęcia. Zwyczajnie chciała mi utrzeć nosa. - Halo, szeryfie, wszystko spapraliście. Jonas nie zabił
siebie ani nie uczynił ze swojej dziewczyny kaleki, to sprawka Matta Fortunek. A dowody? No przecież, sze-
ryfie, intuicja mnie nie myli. Jest winny. Po co panu dowody?

- Arizona, daj spokój. - Po raz pierwszy Łowczy okazał cień zniecierpliwienia. - Ostrzegam cię.
- Nie ma sprawy. Jakoś to zniosę - powiedziałam. -Inna sprawa, że Arizona ma rację. Niełatwo będzie pod-

ważyć oficjalną wersję wydarzeń. Śledztwo przyniosło wygodne dla wszystkich wyjaśnienie i tej wersji będą się
trzymać.

- Wszyscy oprócz ojca Jonasa - zauważył Łowczy. -Nie zaakceptował tego prostego rozwiązania, podejrze-

wa, że wydarzyło się coś więcej.

- Chciałbym, żebyśmy się wycofali - odezwał się Jonas po dłuższej chwili milczenia. Twarz miał

wycieńczoną, oczy znękane. - To, co robimy, nie jest dobre. Rani ludzi, których kocham.

Summer, rozumiejąc jego mękę, uścisnęła mu mocno dłoń. Zbyt dobrze wiedziała, co on przeżywa, aby go

przekonywać, że nie ma racji.

- Zoey i twój ojciec i tak będą cierpieć - przerwał ciszę Łowczy. - Ale to twoje zdanie jest tu najważniejsze,

Jonas. Możesz to wszystko zostawić, jak jest, jeśli taka twoja wola.

Patrzyłam w naznaczoną cierpieniem twarz Jonasa i czekałam na jego odpowiedź, nieświadomie przygryza-

jąc dolną wargę.

- I co potem? - spytała Arizona cicho, ledwie dosłyszalnie. - Zostawisz to i na tym koniec? Nie dostaniesz

drugiej szansy.

A prawda umrze razem z tobą, pomyślałam. Nie chciałam, żeby się poddał, chciałam, żeby walczył.
- Zoey jest silniejsza, niż przypuszczasz - powiedziałam. - Ludzie tacy są.

Spojrzał na mnie i zamrugał powiekami.
- Powinna poznać prawdę - nalegałam. Zamknął oczy i skinął głową.
- Czy to oznacza tak? - spytała Arizona.

Idę z Phoeniksem do samochodu. Nie ma przeszłości ani przyszłości, jestem totalnie szczęśliwa.
I totalnie zakochana - to na wypadek, gdybym jeszcze o tym nie wspominała.

Kocham! Moje serce płonie. Szaleję ze szczęścia.

- Obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego - powiedział dobitnie Phoenix, kiedy dotarliśmy do mojego

czerwonego samochodziku. Dach był wciąż opuszczony, skórzane siedzenia, nasiąknięte deszczem, parowały
lekko w porannym słońcu. - Czy ty mnie słuchasz, Darina? Nie wywieraj nacisku na Matta, przynajmniej nie
wtedy, gdy będziecie sami. To zbyt niebezpieczne.

Przyciągnęłam go do siebie i pocałowałam. Zadrżałam, czując jego chłodne, miękkie wargi, pochłonęły

mnie uczucia, których nie potrafię opisać. Spod rzęs nie widziałam dokładnie jego twarzy, ale jego błyszczące
oczy patrzyły prosto w moje.

- Żadnych głupstw, dobra? - mruknął.

- Nic nie mów - poprosiłam.

Przyszła pora na kolejne rozstanie i odwlekałam je, spragniona jego delikatnych pocałunków.

- Nie zaznam spoczynku, dopóki to się nie skończy -zapowiedział.

- Czyli nic nowego. Przecież wy i tak nigdy nie śpicie - odparłam cicho.

- Fakt, nie śpimy. — Odsunął się ode mnie. — Brandon potrafi wybrać samochód.

Z uśmiechem postukał w przednią szybę, a ja wróciłam do rzeczywistości.
- Sam widziałeś, jak bardzo mi się podoba — przypomniałam mu. - Ale wciąż nie wymyśliłam żadnej

sensownej historyjki, żeby wyjaśnić ludziom, dlaczego Brandon podarował mi to czerwone lśniące cacko.

background image

57

- Pozwól im zgadywać. — Trzymał mnie za rękę, a ja drugą ręką szukałam kluczyków. - I pamiętaj,

Brandon jest po to, żeby ci pomóc, jeśli będziesz tego potrzebowała.

Wyciągnęłam kluczyki z kieszeni dżinsów.

- Dobra. Przypomnę sobie, kiedy Laura rozerwie mnie na strzępy za to, że nie wróciłam na noc.
- Myślisz, że będzie podejrzewać najgorsze? — spytał z uśmiechem, zażenowany i rozbawiony jednocześnie.

—No, w każdym razie nie będzie podejrzewać, że spędziłam noc z tobą — zażartowałam, chociaż wcale nie

było mi do żartów, serce mi się ściskało. - Muszę jechać - wyszeptałam.

Phoenbc objął mnie po raz ostatni.

—Ja też jestem tutaj dla ciebie — powiedział cicho. -Nawet jeśli nie zawsze mnie widzisz.

- Zaufaj mi - poprosiłam go. - Pamiętaj, że tylko ciebie kocham.

— Byłam u Jordan - poinformowałam Laurę. - O co tyle hałasu?

Została w domu, nie poszła do pracy i szalejąc z niepokoju, obdzwoniła chyba wszystkich w całym Ellerton.

- Nie możesz spędzać nocy poza domem, nie uprzedzając mnie o tym!

— Przepraszam.
- Dlaczego nie zadzwoniłaś?
- Zapomniałam doładować komórkę.

— Bałam się, że miałaś wypadek. Ten samochód jest dla ciebie za szybki. A potem ta burza. Jim i ja

siedzieliśmy całą noc, spodziewając się policji z wiadomością, że znaleźli cię gdzieś na szosie!

- Przepraszam. - Chciałam się przebrać i pójść do szkoły, zobaczyć Matta. - Proszę cię, daj mi spokój.

Laura była za bardzo zdenerwowana, żeby słuchać, co mówię.
- Zadzwoniłam nawet do Rohrów i spytałam, czy jesteś z Brandonem.

Parsknęłam ze złości i schroniłam się w swoim pokoju, trzaskając drzwiami.

- A co mogłam sobie pomyśleć? - krzyknęła za mną Laura. - Facet przywozi ci samochód, a to nie są nawet

twoje urodziny!

Dziwne uczucie być w szkole i robić to co zwykle. Nauczyciele pytali mnie o pracę domową, której nie od-

robiłam, matematyczka zerkała na mnie, upewniając się, czy znów nie zemdleję na jej lekcji. Przyjaciele
chodzili koło mnie na paluszkach.

- Obejrzyjcie nowy samochód Dariny - powiedziała z przejęciem Hannah, kiedy razem z Jordan i Lucasem

wychodziliśmy po lekcjach ze szkoły.

Jordan jest zainteresowana Lucasem, on nią nie, ale to nie należy do mojej opowieści.

Lucas gwizdnął przez zęby na widok auta i spytał:

- Jakim cudem za niego zapłaciłaś?
- Przewieziesz mnie? - spytała Jordan.

Stałam skromnie, jednak słuchałam tych zachwytów z przyjemnością. Niestety, niedługo to trwało, bo zja-

wił się Matt. Dołączył do nas z Loganem i Christianem i jakby nigdy nic, jakbyśmy nie ścięli się przed 7-
Eleven, zaczął się wymądrzać, usiłując sprawić wrażenie, że wie wszystko o tłokach, świecach zapłonowych,
uszczelkach, o każdej śrubce i podkładce w silniku mojego wozu. Prawdziwy mężczyzna.

- Wskakujcie, przejedziemy się - zaprosiłam jego i Logana.
Gdybym wzięła tylko Matta, wszyscy mogliby wyciągnąć błędne wnioski. Miałam zamiar wysadzić Logana

przed jego domem i pojechać dalej do miasta z Mattem.

Nie musiałam im dwa razy powtarzać i wkrótce wyjeżdżałam na drogę, zostawiając Jordan, Hannah, Chri-

stiana i Lucasa w osłupieniu. Jordan, której opowiedziałam, jak Matt zepchnął mnie swoją półciężarówką na
chodnik, dosłownie szczęka opadła.

Matt rozparł się na przednim siedzeniu, opierając głowę o zagłówek. Logan siedział w milczeniu.

Podejrzewałam, że zastanawia się, dlaczego zaprosiłam Matta.

- Jak idą przygotowania do wtorku? - zagadnęłam.

- Dobrze. - Matt zerknął na mnie z ukosa, nie ruszając głową.

- Dałam ci się ostatnio we znaki, przepraszam.
Rób wrażenie, jakbyś mówiła poważnie, pomyślałam, przypomnij sobie, czego nauczyłaś się na zajęciach

szkolnego kółka teatralnego.

- Czy to oznacza, że też przyjdziesz? - spytał.

- Możesz na mnie liczyć, czerwone róże i w ogóle. A ty, Logan? - Zerknęłam w lusterko.

- Jasne. Wybieramy się z Lucasem.

- Fajnie. Czy Charlie wypożyczy wam harleye? -spytałam Logana, ale z odpowiedzią wyrwał się oczywiście

Matt.

- Charlie uważa, że to znakomity pomysł. Wydarzenie w mieście. W całym Ellerton. Dlatego pożyczy nam

motocykle.

background image

58

Mój plan polegał na tym, żeby wciągnąć Matta w rozmowę. Jak na razie szło świetnie.
- Pytałeś Boba Jonsona, czy do nas dołączy? Co ci powiedział?

- Rozkleił się. Płakał na moich oczach.

- Jest źle z tym facetem - rzucił Logan z tylnego siedzenia.

- Tak, ale szybko zaskoczył - kontynuował Matt. Oparł nogi na listwie przy przedniej szybie i nonszalancko

opuścił ramię na karoserię. — Powiedział, że będzie zaszczycony, mogąc prowadzić kolumnę. Zaszczycony -
powtórzył dobitnie.

Skręciłam w boczną ulicę i zatrzymałam się przed domem Logana. Jego ojciec siedział na ganku i popijał pi-

wo w towarzystwie nie kogo innego jak samego Boba Jonsona.

- Hej, Bob - rzucił Matt, leniwie unosząc rękę w geście powitania.

W lusterku widziałam twarz Logana. Minę miał cierpką, jakby napił się soku z cytryny. Wysiadł i poszedł

do domu, nie żegnając się.

- Matt. - Bob odwzajemnił powitanie, unosząc powolnym, niepewnym ruchem butelkę z piwem.

- Znowu zalany - mruknął Matt i dodał, żebym odjechała, zanim Bobowi uda się stanąć na nogach i zrobić

krok w naszym kierunku. — Pytanie, czy wytrzeźwieje do wtorku.

Wjechałam do miasta, próbując ukryć niesmak, jaki czułam do faceta siedzącego obok mnie. Cała nadzieja, że

przy jego wyjątkowej próżności uda mi się przeprowadzić, co sobie zamierzyłam.

- Kawa? - zaproponowałam, podjeżdżając do centrum handlowego.

- Mówisz serio? - spytał. Uśmiechnęłam się i wzburzyłam ręką włosy.

-

Odkąd to odrzucasz takie zaproszenia? Roześmiał się i wyskoczył z samochodu, zanim zdążyłam porządnie

zaparkować.

- A ty, Darina, odkąd przestałaś mnie nienawidzić?

- Chwila, Matt. Nigdy nie czułam do ciebie nienawiści - skłamałam gładko. Kto by to pomyślał! Aż żal, że w

pobliżu nie było żadnego łowcy talentów. - Wszystko dlatego, że miałam gorszy okres.

- Masz na myśli to z Phoeniksem? — spytał domyślnie, wchodząc do pierwszego z brzegu baru, gdzie od ra-

zu, nie pytając mnie, zamówił dwie latte.

- Tak. Po pogrzebie myślałam, że sobie z tym poradziłam, ale zajęło to jednak chwilę. — Piliśmy kawę,

Matt wyglądał na odprężonego, ale wiedziałam, że muszę działać ostrożnie. - Pewnie zachowywałam się jak
szalona.

- Pokaż mi dziewczynę, która zachowuje się inaczej -mruknął. - Wciąż kontaktujesz się z Zoey?
- Nie mam na to ochoty. - Spróbuj zrobić kwaśny uśmiech, wzrusz ramionami, nakazałam sobie w myśli. -

Odbiło jej jeszcze bardziej niż mnie.

- To znaczy?

Znów zaczął mieć się na baczności, zmarszczył czoło, patrząc na mnie spod półprzymkniętych powiek.

- Wygaduje głupoty.
- Jakie?

- Podobno widziała nachylającego się nad nią Jonasa i słyszała, jak pyta, czy z nią wszystko w porządku, a

przecież wiadomo, że zginął na miejscu. Powiedziałam jej, że to PTSD.

Nie miał pojęcia, co to znaczy.

- Zespół stresu pourazowego - wyjaśniłam. - Zoey rzuciło się na mózg. Nie pamięta, co się naprawdę wyda-

rzyło.

Rozluźnił się.

- Przestańmy o niej rozmawiać. - Przesunął się na pokrytej dermą kanapie, bliżej mnie. - Darina, niezła je-

steś, wiesz?

Przyszedł czas na zatrzepotanie rzęsami i kolejną uroczą minkę. Bez słów. Zasłużyłam na Oscara.
- Nie masz klapek na oczach, to mi się w tobie podoba. Nie tak jak Zoey.
- Myślałam, że nie rozmawiamy o niej.
Niecałe dwanaście godzin temu byłam w siódmym niebie. Z Phoeniksem. Teraz siedziałam z Mattem Fortu-

ne'em i zbierało mi się na mdłości.

- Jasne. Zoey miała szansę i schrzaniła to. - Położył rękę na oparciu kanapy, dłoń podkradała się do mojego

barku. - To dlaczego zgrywałaś się wtedy na nieprzystępną?

Nie mogłam mu przecież zrobić wykładu na temat lojalności wobec przyjaciół.

- Chcesz znać prawdę? - Teraz kokieteryjny uśmieszek. - Nie brałam tego poważnie, Matt. Myślałam, że

jesteś poza moim zasięgiem. - Był całkowicie impregnowany na ironię. Może matka zaszczepiła go przeciwko
niej w dzieciństwie, tak jak przeciw ospie czy różyczce. Jego ręka zawędrowała na moje ramię. - Poza tym ba-
łam się, że mnie zranicie. Wyglądało tak, jakbyście ty i Zoey mieli zejść się z powrotem.

- Już wtedy zachowywała się jak szalona - oświadczył, pochylając się, żeby zajrzeć mi w dekolt. Był wyraź-

nie rozczarowany, że nic z tego nie wyszło. - Ja jej zaproponowałem, że możemy znów spróbować.

- Faktycznie szalona. Ile czasu na nią straciłeś?

background image

59

- Za dużo. Kręciłem się koło jej domu, ostrzegałem, że Jonas to kompletne zero.

- Fakt. — Nie mów za dużo, nie podpuszczaj go zbyt mocno, upomniałam się w duchu. - Może to dyna

Jonasa zrobiła na Zoey wrażenie.

- Pozer! - Matt prychnął pogardliwie i znów oparł się na kanapie. — Dyna nijak ma się do tourera FLXH.

Street glide, to dopiero jest motocykl!

Miałam go. Wreszcie trąciłam czułą strunę. Zawiść leżała w jego mrocznej naturze. Nie zaryzykuję wiele, je-

śli zacznę ją podsycać.

- Jonas nigdy nie wyglądał rewelacyjnie na motocyklu. Nie był do niego stworzony.
- Mnie to mówisz? Ten gość to był nędzny amator. Wystawiłabyś nas dwóch w wyścigach, a zwyciężyłbym

za każdym razem.

Wstrzymałam oddech.

- Robiłeś to kiedyś? Ścigałeś się z nim? Zwyciężyłeś?
- Co ty sobie wyobrażasz? - rzucił przebiegle Matt. - Spodziewasz się, że przyznałbym się, nawet gdyby tak

było?

- Okay, rozumiem cię, to nielegalne. - Podpuść go, ale ostrożnie, pomyślałam. Nie protestuj, niech ta jego

wstrętna łapa skrada się do twojej szyi. - Dozwolona prędkość i inne bzdury. Ale powiedz, ścigaliście się? —
Jakiś proces myślowy zaczął się w mózgu Matta, widać to było po jego minie. Alarm, za duże ryzyko, trzeba się
wycofać. — Nie odpowiadaj! — Roześmiałam się, ale było za późno.

Zerwał się na równe nogi z takim impetem, że walnął kolanami o spód stołu, rozlewając kawę.
- Nie złapiesz mnie na takie numery, dziwko!
Bach! Cały bar nadstawił uszu. Goście przy najbliższych stolikach wstali z miejsc. Kelnerka podniosła słu-

chawkę telefonu.

- Zdzira! - wrzasnął Matt na całe gardło.
Zawiść i wściekłość - nieprzyjemna mieszanka. Wyciągnął mnie zza stołu i zaczął popychać do wyjścia. Ile

postawilibyście na to, że któryś z przeciętnych, porządnych obywateli pospieszy mi na ratunek? Macie rację -
zostawcie szmal bezpiecznie w kieszeni. Spojrzenia natychmiast się odwróciły, kelnerka odłożyła słuchawkę.

Szybko znaleźliśmy się na zewnątrz. Szliśmy po chodniku, Matt wciąż na mnie wrzeszczał. Od obelg prze-

szedł do agresji fizycznej, popychając mnie na rząd wózków stojących przed sklepem z warzywami.

- Ohydna mała dziwka!
Wykrzykiwał to wciąż na nowo, jakby wyczerpały mu się wyzwiska, i nakręcał się coraz mocniej, aż zaczę-

łam się bać, że mógłby rzucić mnie na ziemię i zmiażdżyć mi nogą czaszkę, jeśli zaraz nie ucieknę.

Przerażona jego gwałtownością, ochrypłym głosem i siłą, uskoczyłam między wózki. Udało mi się zanurko-

wać pod barierką i zaczęłam biec do samochodu. Za sobą słyszałam łomot przesuwanych wózków i myślałam,
że Matt się w nich zaplątał, dopóki nie dopadłam auta i nie obejrzałam się. Zobaczyłam Brandona ciągnącego
Matta za kark.

- Dotknij jej, a nie żyjesz! - wrzasnął Brandon na całe Ellerton.
Matt nie sprawiał już wrażenia silnego ani pewnego siebie. Wyglądał jak marionetka zwisająca w mocnym

uchwycie Brandona - przyciśnięty do szyby wystawowej sklepu z warzywami, niezdolny wypowiedzieć ani
słowa.

Przyszła pora, żeby zadać sobie kilka ważnych pytań.

Czy kompletnie się pogubiłam i tylko sądzę, że utrzymuję się na fali, a w rzeczywistości tonę? Czy schrzani-

łam wszystko tak skutecznie, że rozwianie wątpliwości Jonasa stało się niemożliwe?

Północ to niedobra godzina na logiczne, spokojne myślenie, zwłaszcza jeśli ma się za sobą taką kłótnię, jaka

wywiązała się między mną a Laurą dwie godziny wcześniej.
- Co się z nami dzieje, Darina...? Byłyśmy ze sobą tak blisko... Kiedy to wszystko się posypało? Rany, nie
wytrzymam...!

Byłam wciąż roztrzęsiona po awanturze z Mattem, więc się przed nią odsłoniłam. Płakałam razem z nią,

przepraszałam ją, Laura przepraszała mnie i skończyło się na objęciach i solennych obietnicach, że obie dołoży-
my starań, żeby było dobrze. Laura, uszczęśliwiona, wyszła do kina, ja czułam się jak wyżęta ścierka.

Darina, wszystko zrobiłaś nie tak, skrytykowałam sama siebie w ciemnościach sypialni. Zrobiłaś sobie wroga

z Matta Fortune'a. Uważałaś się za sporo mądrzejszą i bardziej przebiegłą, niż w istocie jesteś. Wyobrażałaś
sobie, że potrafisz współdziałać z zombi!

Zastanawiałam się nawet, czy nie byłoby lepiej dla wszystkich, gdybym nigdy nie usłyszała przeklętych

trzaskających drzwi i nie odnalazła Phoeniksa. Nakryłam głowę poduszką, jakbym chciała zdusić to ostatnie,
idiotyczne pytanie. Kiedy odsłoniłam twarz, wyczułam w pokoju czyjąś obecność.

—Kto tu jest? — wyszeptałam.
Cienie grały na ścianach, do moich uszu nie dochodził żaden dźwięk, miałam tylko wrażenie, jakby ktoś ci-

cho oddychał i czujnie mnie obserwował. Leciutki trzepot skrzydeł - czy tylko mi się zdaje?

—Phoenix, czy to ty?

background image

60

—Chcesz, żebym odszedł? - spytał. Słyszałam go, ale nie widziałam.
—Zacząłeś czytać w moich myślach?

—Tak — przyznał. — Jeśli tego chcesz, odejdę i nigdy już nie wrócę.
—Phoeniksie Rohr, ani się waż! - Wyskoczyłam z łóżka i zapaliłam światło. - Zmaterializuj się, czy jak wy to

nazywacie, teraz, zaraz, natychmiast!

Patrzyłam w złym kierunku, kiedy to się zaczęło, więc gdy odwróciłam się do drzwi, zobaczyłam

niewyraźne

kontury jego postaci, które stopniowo się wyostrzały -jego szczupłe ciało, blada twarz, ciemne włosy i w końcu
wszystkowidzące szaroniebieskie oczy.

- Naprawdę wolałabyś nie spotkać mnie znowu?

Zadał mi to bolesne pytanie, a ja pomyślałam, że nigdy go takiego nie widziałam — pełnego wątpliwości,

wycofanego, czekającego, aż go uspokoję.

- Ja i te moje żałosne myśli - powiedziałam z westchnieniem. — Leżałam sama, w ciemnościach, jak prze-

rażone dziecko, to tylko dlatego.

Phoenix potrząsnął głową, nie ruszając się od drzwi.

- Zrozumiem, jeśli tego chcesz.
- Nie! Czułam się podle, nie myślałam tego serio. Błagam, uwierz mi.
- Darina, zrobiłaś już naprawdę dużo. Wciąż masz wybór. Nikt nie będzie cię winił, jeśli się teraz wycofasz.

Łowczy przybędzie, jeśli go wezwę. Wydał rozkaz, że tylko jemu wolno wyczyścić ci pamięć. Zrobi to i zapo-
mnisz o nas wszystkich.

To dopiero mnie przeraziło - i było to nieporównywalne z dziecięcym lękiem przed ciemnościami nocy.

Serce zaczęło walić mi w piersiach.

- I potem co? W jaki sposób Jonas osiągnie to, czego pragnie? Jego czas kończy się we wtorek!
- To nie twój problem. — Phoenix wreszcie podszedł do mnie i ujął moje dłonie. — Jeśli to Łowczy

popracuje nad tobą, nie będziesz czuła się tak źle. I zachowasz wszystkie wcześniejsze wspomnienia o nas,
przecież ci mówiłem... - Urwał, twarz miał poważną, spokojną, ale jego ręce drżały lekko.

Chcę być z tobą, pomyślałam. Nigdy nie chciałam cię opuścić. Miałeś rację, mówiąc o miłości. Jest we

wszystkim, czego dotykamy i co widzimy. Zostań ze mną.

Stopniowo uśmiech rozjaśniał jego twarz, oczy nabierały blasku.

- Rozumiem — powiedział.

9





Siedzieliśmy oboje na łóżku i przez chwilę, długą jak wieczność, nie potrzebowaliśmy żadnych słów.

- Dowiedziałeś się wreszcie, jak sprawić, żeby świat się zatrzymał? - przerwałam w końcu milczenie.

- Chciałabyś?

- Tak.

- Jeden zatrzymany w biegu świat. — Uśmiechnął się, pstrykając palcami.

- Z frytkami, bez majonezu.

Ze śmiechem przewróciliśmy się na łóżko. Nigdy nie czułam się bardziej bezpieczna niż w jego ramionach,

chroniona jego miłością.

- Brandon zachował się dziś jak prawdziwy twardziel - odezwałam się cicho. Leżeliśmy przytuleni twa-

rzami, objęci. - Zakładam, że wiesz, co się wydarzyło w barze.

Phoenix wypuścił mnie z objęć, przekręcił się na plecy i wsunął rękę pod głowę.

- Właśnie tak postępuje Brandon.

- Czy z tego powodu wylądował w więzieniu?

Zawsze byłam tego ciekawa, ale z kryminalną przeszłością jest jak z chorobą, jesteśmy zbyt grzeczni i dobrze

wychowani, aby zapytać. Uznałam, że teraz powinnam dowiedzieć się czegoś więcej.

- Tak, coś w tym stylu — potwierdził Phoenix, patrząc w sufit.
- Za bójkę?
- Kiedy jeszcze chodził do szkoły, stale się narażał, mamie, nauczycielom, głównie z powodu swoich wygłu-

pów. Gdy ją skończył, zrobił się zupełnie dziki.

- Ale dlaczego?
Phoenix zmienił pozycję, wkładając drugą rękę pod głowę.

background image

61

—Brandon dorósł albo właśnie nie, zależy, jaki przyjmiesz punkt widzenia. Był silny fizycznie i potwornie

wybuchowy. Kilku chłopaków go wkręciło, mówiąc jego dziewczynie, że lubi dużo młodsze, że zadaje się z
nieletnią. Dostał białej gorączki.

—Dziewczyna! Nie spodziewałam się. Zawsze widywałam go w towarzystwie facetów.
—Właśnie z tego powodu. - Phoenix uśmiechnął się lekko. — Dziewczyny kojarzą mu się z kłopotami. Za-

cznij się z nimi zadawać, a wylądujesz w poprawczaku na dziewięć miesięcy.

—Za to gdy zadajesz się z facetami, wszystko gra i masz pewność, że rozbudowujesz muskulaturę - dopeł-

niłam obrazu. - Jedno jest pewne, dotrzymał słowa.

-Że będzie się tobą opiekował. — Phoenix przekręcił się na bok i podparł na łokciu, żeby móc na mnie pa-

trzeć. - Chcę, żebyś mi coś obiecała.

-Dobrze.

- Jeśli się nie wycofasz, bądź ostrożna z Mattem. Nie ufaj mu, trzymaj się od niego z daleka, okay?

- Pewnie. — Łatwo mi przyszła ta obietnica. — To świr — dodałam przez zaciśnięte zęby. - Nie ma zbyt

wiele rozumu, ale wystarczająco, żeby domyślić się, do czego zmierzam. Chyba odezwało się w nim.sumienie i
poczucie winy, dlatego stracił panowanie nad sobą.

Phoenix sposępniał.

- Dowiedziałaś się czegoś nowego?
- Tak. - Kiwnęłam głową. — Nie przyznał tego, ale sądzę, że ścigał się z Jonasem na motorze. Pewnie chciał

w ten sposób podnieść swoją wartość w oczach Zoey.

Phoenix czekał, co jeszcze powiem, i wyglądał tak, jakby potrafił przejrzeć kłębiące się w mojej głowie myśli

i skatalogować je w alfabetycznym porządku. Założyłabym się, że rzeczywiście potrafił.

- Zaświeciło mu się światełko ostrzegawcze, kiedy zapytałam go o te wyścigi. Nie zaufa mi więcej - wyja-

śniłam.

- Tak, to i Brandon.

- Czyli doszliśmy do ściany — westchnęłam. — Niczego nie uzyskałam prócz odcisku łap Matta na całym

ciele. Musiałam wskoczyć pod prysznic, żeby je zmyć.

- Współczuję ci — powiedział Phoenix.
Leżeliśmy w milczeniu, objęci, dopóki nie trzasnęły drzwi frontowe — sygnał, że Laura i Jim wrócili.

Słyszałam ich pogodne głosy i dźwięki dochodzące z kuchni, które wskazywały, że robią sobie coś ciepłego do
picia. Jim powiedział, że kawa nie pozwoli im zasnąć, a Laura, że to całkiem przyjemna perspektywa, i oboje
roześmiali się w ten charakterystyczny, znaczący sposób.

- Musimy ciszej rozmawiać - ostrzegłam Phoeniksa. - Sam słyszysz, jakie tu są cienkie ściany.
- Mam ci coś ważnego do powiedzenia - wyszeptał, siadając na łóżku i spuszczając nogi na podłogę. Usia-

dłam obok niego. - Łowczy ma nowy plan.

- To dobrze, bo ja nie mam żadnego.

Dopóki Phoenix się nie pojawił, myślałam, że to już koniec mojej misji.

Splótł dłonie między kolanami i namyślał się intensywnie przez dłuższą chwilę.

- Może dobrze, a może źle - odezwał się wreszcie cicho. — Trzyma ten plan w tajemnicy. Pewnie nie chce,

żebyśmy nad nim dyskutowali, dopóki on na to nie pozwoli.

- Prawdziwy z niego demokrata — podsumowałam z przekąsem.
- Jest suwerenem. Chce cię widzieć - powiedział Phoenix z lekkim niepokojem. — Jutro, wcześnie rano.

- Będę - obiecałam.

Laura i Jim weszli na górę i Phoenix musiał odejść. Pocałował mnie mocno w usta, a potem zapadł się w

sobie, koncentrując się na swoim wnętrzu - tak jakby wszedł sam w siebie. Trudno to określić, ale to było coś
takiego. Widziałam go, ale jego umysł był już gdzie indziej, a potem kontury jego sylwetki zafalowały,
szczegóły zaczęły się rozmywać, obraz stawał się coraz bardziej zamglony, skrzydła zatrzepotały lekko i pokój
opustoszał.

Jak miałam potem zasnąć?

Leżałam całkiem rozbudzona i wsłuchiwałam się w nocne życie za oknem — czarne wiewiórki, które skro-

bały pazurkami po dachu, trzeszczące konary sekwoi.
O świecie para sójek błękitnych przysiadła na balustradzie ganku.

Ubrałam się po cichu i zaczekałam, aż Jim pojedzie odwieźć Laurę do sklepu — jedyna możliwość, żebym

wyszła z domu, nie musząc odpowiadać na zwykle zadawane pytania i nie ryzykując, że któremuś z nich rzuci
się w oczy, jaka jestem nakręcona. Dopiero zaczęłoby się śledztwo!

Byłam potwornie zdenerwowana, do tego stopnia, że palce mnie nie słuchały, gdy zapinałam guziki bluzki i

suwak fałdzistej spódnicy.

background image

62

Dopadłam do samochodu i wydawało mi się, że droga wolna, więc ruszyłam, gdy w połowie ulicy zza

otwartej klapy bagażnika swojego wozu wyskoczył Logan.

- Co tak wcześnie? - zapytał z radosnym ożywieniem, życzliwym tonem, jak osoba pielęgnująca dobro-

sąsiedzkie stosunki.

Naprawdę Logan Lavelle miał siedemnaście lat, ale czasem zdawało mi się, że ma siedemdziesiąt. Z trudem

wyhamowałam, żeby na niego nie wpaść.

- Logan! O włos, a bym cię przejechała - wykrzyknęłam, błagając go w myślach: nie teraz, Logan, nie teraz!
- Zapomniałaś, że jest sobota? Nie ma szkoły.
- Cha, cha. Wstałam wcześniej, i co z tego?
- Nic. To fajnie. - Wytarł ręce w stary ręcznik i rzucił go do bagażnika. — Podwieziesz mnie do miasta?

Muszę kupić olej silnikowy.

Jęknęłam w duchu. Łowczy, suweren (Nie)Umarłych, wezwał mnie, a ja tkwiłam tutaj, uziemiona z powodu

jakiegoś oleju silnikowego. Ale lepiej było zwyczajnie się zgodzić, niż odmówić, wzbudzając podejrzenia.

- Wskakuj - powiedziałam.

- Napisałaś już ten referat z przyrody? A wiesz, że Lucas w końcu zdecydował się spotykać z Jordan? — Te-

raz był sobą, znanym Loganem, z szybkością karabinu maszynowego paplającym o niczym. - Wyobraź sobie, że
Bob Jonson siedział u nas w domu do drugiej w nocy. Myślałem, że nigdy nie wyjdzie.

- Czy on i twój ojciec popijali cały czas?

Na szczęście do miasta było niedaleko i nie musiałam zbaczać z drogi.
- Prawie. Ojciec ma mocną głowę, ale Bob nie. Musieli wezwać taksówkę, żeby odwiozła go do domu.
- Nie za fajnie - mruknęłam. Podjechałam pod stację benzynową, gdzie Logan mógł sobie kupić ten swój

olej. - Parno dzisiaj, powietrze stoi - westchnęłam.

Logan zignorował mój komentarz na temat pogody.

- Biedny człowiek, nie wytrzymuje tego. Siedzieli tuż pod moim oknem, pili i gadali. Cały czas o Jonasie.
- Tak, biedny - przyznałam.
Muszę jechać, Logan. Wysiądź wreszcie z tego samochodu!

- I o Foxton - kontynuował Logan. W tym momencie zaczęłam podejrzewać, że od początku o to mu cho-

dziło. Przyglądał mi się bacznie. - Nie brzmi to sensownie, ale Bob Jonson upiera się, że widział Jonasa na
wzgórzu Foxton. Przysięga, że tak.

- Bardzo był pijany? - spytałam, przyciskając klawisz zwalniający zamek drzwi po stronie Logana.

Nie ma mowy, żebyś mnie w to wciągnął. Ale Logan był uparty i nie odpuszczał.

- Może coś w tym jest. Bob Jonson dałby sobie rękę uciąć, że to prawda.
- Moja terapeutka twierdzi, że na tym właśnie rzecz polega. Wyobrażamy sobie, że widzimy ludzi, których

niedawno utraciliśmy. Objawiają się nam i sądzimy, że są realni. Czasem nawet z nimi rozmawiamy.

- Terapeutka?

Pierwszy raz o tym usłyszał, był zaskoczony, i tego właśnie chciałam. Skierować jego myśli na inne tory.
- Aha. Pomysł Laury. Z powodu Phoeniksa. Kto by pomyślał, że zapłaci za terapię...
- Darina, nie miałem pojęcia.
- Problem polega na tym, że ludzie z PTSD wyobrażają sobie różne rzeczy, właśnie tak jak ojciec Jonasa. Po-

trzebuje pomocy, nie alkoholu.

- Przypuśćmy, że to prawda - nie ustępował Logan. Oparł się na siedzeniu, głowę zwrócił ku mnie, naj-

wyraźniej chcąc zobaczyć moją reakcję. - Ze Jonas nie umarł naprawdę.

Dreszcz mnie przeszedł.

- Zapomniałeś, Logan? Pochowali go. Zrobili autopsję i wszystko inne.
- To jak myślisz, co się tam dzieje? - spytał, biorąc głęboki oddech. - Może powinniśmy zacząć wierzyć w

duchy?

- Wierz, w co chcesz, Logan - powiedziałam, zamykając na chwilę oczy. - Ja muszę jechać.

- Do Foxton? - spytał ledwie dosłyszalnie. Pacnęłam ręką w brzeg kierownicy.
- Co sugerujesz?
- Zapomnij. Spędzasz tam sporo czasu, nic więcej.
- Skąd wiesz? Śledzisz mnie?

- Dlaczego wściekasz się na mnie, Darina? Nie rozumiem tego.

- Nie wściekam się! - wrzasnęłam. - Zamierzasz kupić ten olej czy nie?!

Zrobił taktyczny unik.

- Odkąd Phoenix umarł, zachowujesz się tak, jak gdybyś nienawidziła wszystkich facetów. Opędzasz się ode

mnie, jakbyśmy nie znali się całe życie. Słyszałem, że powiedziałaś Mattowi coś, co go rozwścieczyło...

- Ja powiedziałam coś Mattowi? - Teraz wrzeszczałam na całe gardło. - Wiesz co? To miasto jest bezna-

dziejne! Wystarczy, że głębiej odetchniesz, a już słyszysz płotki na swój temat. Wysiadaj z mojego samochodu.
Natychmiast!

background image

63

Otworzył usta ze zdumienia, kiedy dotarło do niego, co powiedziałam.

- Darina, nie chciałem...

- Czego? - Mój oddech przyspieszył. - Wiesz, co ci powiem? Matt Fortune napadł na mnie, a Brandon Rohr

mnie uratował. Koniec, kropka.

- Brandon Rohr? - podchwycił Logan z błyskiem złości w oku.

- Jasne jak dwa plus dwa, co? - wrzasnęłam, przechylając się i otwierając drzwi po jego stronie. - Tym razem

wyszło pięć! Fałszywe wnioski! Zjeżdżaj, Logan!

Jechałam do Foxton, obawiając się kolejnej burzy. Nad Szczytem Amosa wisiały ciężkie, ołowiane chmury,

w powietrzu pachniało deszczem.

- Nie teraz - poprosiłam na głos, zjeżdżając z autostrady w Foxton i kierując się na drogę biegnącą wzdłuż

rzeki. - Mam spotkanie z suwerenem zombi, nie pora na wyładowania!

Starsza siwowłosa kobieta siedząca na ganku letniego domku odprowadziła mnie beznamiętnym spojrze-

niem. Ciekawe, czy od rana przejechał tędy jeszcze jakiś samochód.

A potem skończyła się cywilizowana jazda, samochód wzniecał tumany kurzu, kiedy brałam ostro zakręty,

zbliżając się do skraju drogi. Patrząc w dół, widziałam skalne rumowisko i wystające głazy oraz z rzadka roz-
rzucone sosny, poskręcane i osmalone po pożarze lasu. Grube krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się na
przedniej szybie. Dwa jelenie wyskoczyły z kryjówki w łozinie, przecięły drogę i zniknęły w żlebie.
Podskakując na wybojach, z rykiem silnika pięłam się w górę.

- Pozwólcie mi na dziesięć minut z Łowczym - błagałam niebiosa. - Powstrzymajcie błyskawice i pioruny,

dopóki nie wyłoży mi swojego planu.

I niebiosa posłuchały. Deszcz przestał padać.

- Dziękuję - powiedziałam, zjeżdżając z drogi i wysiadając z samochodu.

Tuż zanim dotarłam na grzbiet wzgórza, poczułam silną zaporę wokół domu. Trzepoczące skrzydła, miliony

dusz, które nie zaznały spokoju - niedawno tak dla mnie przerażające, teraz mnie ucieszyły i rzuciłam się
biegiem,
przystając dopiero koło zbiornika na wodę, żeby złapać oddech.

Wciągałam powietrze głęboko w płuca, patrząc na dolinę z nadzieją, że powita mnie Phoenix i zaprowadzi

Ale zjawił się Iceman, którego właściwie nie znałam. Wspinał się długimi krokami na wzgórze, niewidzialne

stworzenia z trzepotem krążyły wokół, a on wpatrywał się we mnie intensywnie.

- Łowczy czeka - powiedział. Wyszłam z cienia przy zbiorniku na wodę.
- Czy wszystko w porządku? Skinął głową.

- Dopóki burza nie nadejdzie. Phoenix i Arizona obserwują pogodę na Szczycie Amosa. Łowczy jest w

domu.

Oboje zaczęliśmy zbiegać po zboczu. Iceman był niewysoki, ale sprężysty i znacznie ode mnie szybszy. Za-

trzymał się przy ogrodzeniu, które przed kilkoma dniami naprawiali Łowczy i Jonas, i poczekał, aż go dogonię.

- Sorki - wy dyszałam. - Nogi... płuca... kiepsko...
- Dasz radę? — upewnił się.
- Tak, chodźmy.

Ostatnie kilkaset metrów dzielących nas od domu pokonaliśmy truchtem. Obok starej półciężarówki

nieoczekiwanie dostałam lekkiego ataku paniki na samą myśl, że Łowczy czeka tam na mnie w środku.
Spojrzałam na Icemana.

- Wejdziesz ze mną?
- Nie. Łowczy polecił, żebyś przyszła sama.
- A to, co Łowczy mówi, jest święte - dopowiedziałam, wchodząc na ganek z nieprzyjemnym uczuciem ści-

skania w dołku i bijącym szybko sercem.

Głupia, o mały włos, a zapukałabym do drzwi.

- Wejdź, Darina - odezwał się Łowczy, zanim uniosłam rękę.

Nacisnęłam klamkę i weszłam do jaskini lwa.

Łowczy siedział na krześle przy piecu kuchennym, tyłem do mnie, długie siwe włosy spływały mu na ramio-

na. Powoli odwrócił głowę i po raz pierwszy zobaczyłam jego profil - wyraziście zarysowany nos i szczęka,
wystające kości policzkowe, niewyraźny, wyblakły tatuaż na skroni, dobrze widoczny przy odgarniętych za
uszy włosach. Celowo na mnie nie patrzył.

Podeszłam bliżej i czekałam. Mój wzrok zarejestrował pokłady kurzu na stole, pęknięcia na zielonych

talerzach stojących na półce. Przeszłość Łowczego.

Po jakichś dwóch minutach, wciąż nic nie mówiąc, odwrócił się do mnie. Wpatrywał się w moją twarz, jak-

by studiował mapę - kontury, zagłębienia, kształt ust, kolor oczu. Byłam ogłuszona panującą ciszą, przytłoczona
zbierającym się tu od stu lat kurzem.

- Phoenix powiedział, że masz nowy plan — wychrypiałam.

background image

64

Łowczy wstał, górując nade mną.

- Jesteś wystarczająco silna?

Nie mrugnęłam okiem, ale on przecież musiał słyszeć, jak wali mi serce. Wytrzymałam spojrzenie jego

szarych oczu.

- Możesz mnie wypróbować.

- Zniesiesz ból?

Wzięłam głęboki oddech, jednak nic nie odpowiedziałam.

- Nie poznałaś go jeszcze, jesteś młoda.

- Straciłam Phoeniksa - przypomniałam Łowczemu. - Znasz większy ból niż to?

- Stań w świetle - rozkazał. - Tam przy oknie. Zrobiłam, co kazał, zastanawiając się, czy jesteśmy

w tym samym pomieszczeniu, w którym Łowczy został zastrzelony lata temu. Może gdzieś tu podłoga była
splamiona krwią. Zaczęłam błądzić po niej wzrokiem.

- Nie, Menton nie zastrzelił mnie tutaj. To się wydarzyło na ganku - wyjaśnił spokojnym, równym głosem.

Drgnęłam i spuściłam oczy. Cholera!

- Marie tego nie widziała. Była w domu, w środku. Tylko mi nie mów, że ci przykro.
- Nie powiedziałabym czegoś takiego - zapewniłam go i westchnęłam, podnosząc wzrok.

- Dlaczego masz takie krótkie włosy?. Pytanie było tak nieoczekiwane i osobiste, że zupełnie

zbiło mnie z tropu.

- Zeby się wyróżniać - szepnęłam.

- I tak się wyróżniasz, Darina. - Uśmiechnął się, jakby to go rozbawiło, i wrócił do głównego tematu roz-

mowy. - Zaryzykuję. Obserwowałem twoje poczynania z Mattem Fortune'em, chwilami niezręczne, w tym
Arizona miała rację, ale odważne.

- Dziękuję.
Serce nie łomotało mi już tak głośno i szybko, mogłam swobodniej oddychać.
- Pytanie, czy Matt to właściwy trop.
- Absolutnie właściwy! - wykrzyknęłam, zapominając o strachu. - Nie zdołałam zmusić go, by się przyznał,

że miał coś wspólnego z wypadkiem Jonasa, ale jestem tego pewna.

Łowczy nie od razu zareagował. Namyślał się.

- Matt Fortune to skrajny przypadek - powiedział w końcu bardziej do siebie niż do mnie. - Trudno go lu-

bić. Ale to jeszcze nie czyni z niego mordercy.

- To dlaczego pojawia się w koszmarach Zoey? Dlaczego dostaje białej gorączki, kiedy go wypytuję?

Łowczy zmarszczył brwi.

- Z tych powodów decyduję się zaryzykować. Zakładam, że masz rację co do tego, że maczał palce w wy-

padku.

Przewiercał mnie wzrokiem, badał i gdybym nie była pewna swego, zdradziłabym się.
- Jeżeli się mylisz, to zmarnujemy ostatnią szansę Jonasa.

- Nie mylę się. — Przełknęłam ślinę.

- W takim razie posłuchaj, jaki mam plan.

- Musimy zrekonstruować okoliczności wypadku. Wyjaśnił mi swój plan, a potem zaczekaliśmy, aż Phoe-

nix i Arizona wrócą ze Szczytu Amosa. Wtedy wezwał resztę: Jonasa, Summer, Icemana, Eve i Donnę.

Kiedy Phoenix się zjawił, poczułam, jakby rozbłysło słońce. Rozkwitałam w jego obecności, mój nastrój na-

tychmiast się poprawiał. Jego też — twarz mu się rozjaśniła, gdy mnie zobaczył.

- Chcemy tu mieć Matta jadącego na swoim harleyu po autostradzie, jak najbliżej Turkey Shoot Ridge - po-

wiedział Łowczy.

- To łatwe - odezwała się Arizona. — Poczekajmy, aż zjawi się we wtorek, prowadząc ten uroczysty

przejazd ku pamięci Jonasa.

- Dokładnie dwanaście miesięcy po wypadku - uściśliła Summer. Stała blisko Jonasa, dodając mu otuchy. -

Perfekcyjnie się wstrzeliliśmy.

- A co Darina ma robić do tego czasu? — chciał wiedzieć Phoenix.

- Tylko się przyczaić - uspokoił go Łowczy. - Nie obawiaj się, do wtorku nie narazi się na żadne niebezpie-

czeństwo.

Phoenix wziął mnie za rękę. Jego dłoń była duża i szeroka, moja mała. Zniknęła w jego dłoni, spletliśmy

palce.

- A potem? - spytał.
- Potem odegra rolę czegoś w rodzaju katalizatora. -Głos Łowczego brzmiał jak zwykle spokojnie, władczo.

- Darina wie, co ma robić.

background image

65

- Wezmę w tym udział - zwróciłam się do Phoeniksa. — Pojadę swoim samochodem albo na tylnym

siodełku motocykla z którymś z chłopaków. Jeszcze nie wiem. Z miasta wyruszamy z małą prędkością. Kiedy
dojedziemy do miejsca przy neonowym krzyżu, skąd odchodzi boczna droga, zrównam się z Mattem i
sprowokuję go.

Dłoń Phoeniksa zacisnęła się mocniej na mojej.

- Sprowokujesz go?

Wyczułam, że stara się powstrzymać gniew.

- Powiem coś, co go wyprowadzi z równowagi. Coś związanego z wypadkiem Jonasa. Chodzi o to, żeby się

wściekł i zaczął mnie ścigać.

- Nie ma mowy! — zaprotestował Phoenix. Chcąc mnie chronić, zlekceważył regułę ślepego posłuszeństwa

wobec suwerena, i zwrócił się do Łowczego: - To zbyt niebezpieczne! Nie pozwolę na to!

Arizona zrobiła krok w jego kierunku, żeby się cofnął. Summer przyłożyła dłoń do ust, Jonas i reszta stali

osłupiali.

Łowczy przechylił głowę do tyłu, skoncentrował się i uciszył Phoeniksa, odbierając mu siły, tak że nogi się

pod nim ugięły i osunął się na podłogę.

- Jeszcze jakieś sprzeciwy? - spytał.

Phoenix z trudem dźwignął się na kolana, a ja podbiegłam do niego.
- Wszystko w porządku, już się zgodziłam, że to zrobię. Chcę to zrobić. Dla Jonasa.
- Phoenix zgadza się na plan Łowczego, prawda, Phoenix? - Arizona podsunęła mu właściwe słowa i wy-

bawiła nas z opresji. - Jak będzie to potem przebiegało, Darina?

- Doprowadzę Matta boczną drogą do miejsca, w którym będzie czekał Łowczy. Tylko nas troje, Łowczy, ja

i Matt. - Wzięłam głęboki oddech, zanim zdradziłam im główny zamysł. - Przeniesiemy się w czasie, cofniemy
do przeszłości.

- O dwanaście miesięcy. - Łowczy przestał interesować się klęczącym na podłodze Phoeniksem i skupił

spojrzenie na Jonasie. - Ten sam czas, to samo miejsce.

- Zabierzesz ich oboje w przeszłość? I Matta, i Darinę? - dopytywał się Jonas. - Odbędą podróż w czasie?
- Zobaczyć to uwierzyć. - Łowczy skinął głową.
- Czy ona wie, jak się przy tym cierpi? - wtrąciła Summer.

Wszyscy wymienili pomiędzy sobą powątpiewające spojrzenia. Łowczy napotkał opór, jakiego nigdy dotąd

nie byłam świadkiem.

- Wiem, powiedział mi - zapewniłam ich. - Taką podjęłam decyzję. Wiem też, że musimy być sami, tylko

Łowczy, Matt i ja.

Phoenix, usłyszawszy to, z trudem podniósł się na nogi. Chwiał się, usiłując stać prosto.
- Chcę tam być - wymamrotał, przezwyciężając ból.

- Nie. Tylko my - powtórzyłam, obejmując Phoeniksa, żeby pomóc mu utrzymać równowagę. - Wiesz, że

im więcej osób Łowczy zabierze ze sobą, tym więcej utraci energii i tym bardziej będziemy cierpieć.

- Darina ma rację - powiedziała miękko Summer. -Przecież sam wiesz, Phoenix.
Zwiesił głowę rozczarowany, że musi się poddać, ale rozumiał, że nie ma wyjścia.
- Czyli wieczne życie Jonasa zależy od ciebie, Darina, i tylko od ciebie - podsumowała Arizona z właściwym

sobie sarkazmem. - Hej, Jonas, to ci powinno dać do myślenia!

Spędziłam to popołudnie z (Nie)Umarłymi.

Mówię to bez zastanowienia, jakby było rzeczą normalną. Jakbym nic innego nie robiła przez całe życie.

Wypogodziło się, niebo było intensywnie niebieskie. Jakiś ptak większy niż kania, może orzeł, poszybował

nade mną i Phoeniksem, gdy szliśmy za Icemanem do skrytego za skałami zagłębienia przy rzece, gdzie pię-
trzyły się sterty polan przygotowanych na zimę.

- Najlepsze miejsce do łowienia ryb - powiedział Iceman. - Z głazu wystającego z rzeki, wcześnie rano, tuż

po wschodzie słońca.

Nie mogłam się oprzeć. Przeszłam po kamieniach na głaz i rozkładając szeroko ręce, zachęcałam Phoeniksa,

żeby do mnie dołączył.

Potrząsnął głową. Od starcia z Łowczym był milczący, wycofany - emocjonalne oddalenie, które

doprowadzało mnie do szaleństwa.

- Fantastycznie! — wykrzyknęłam, stojąc w słońcu. Czysta woda wirowała i pieniła się pode mną. - Hej, wi-

dzę ryby!

Brązowawe cienie pod wodą - okrągłe, niemrugają-ce oczy, tłuste, obłe ciała poznaczone cętkami, szybkie,

trzepotliwe ogony. Położyłam się na głazie, żeby lepiej widzieć.

Kiedy podniosłam wzrok, Phoenix był przy mnie, Iceman zniknął.
- Dlaczego nazywacie go Icemanem? - spytałam z promiennym uśmiechem, który mówił: przyszedłeś, żeby

być blisko mnie.

background image

66

- Iceman, Człowiek Lodu, bo wspinał się na czterotysięczniki - wyjaśnił Phoenix. - Daleko poza granicę

wiecznego śniegu.

- Raki, czekany i cała reszta?
Temat wspinania się w śniegu na górę o wysokości ponad czterech tysięcy metrów nie pasjonował mnie,

chociaż znałam ludzi, którzy to robili.

- Tak. Któregoś dnia lina się przerwała i spadł. Nigdy nie odnaleziono jego ciała, dlatego jest z nami.

Dreszcz mnie przeszedł, przysunęłam się jeszcze bliżej do Phoeniksa.

- Pogadajmy o słońcu skrzącym się na wodzie, o tłustych rybach. O tobie, o mnie.

- Nie gadajmy - powiedział i pocałował mnie. Ciepło, światło, miłość. Do wtorku. Dnia, w którym

cofnę się w przeszłość. Dla Jonasa.

10





Na skali rzeczy, które wprowadzają mnie w stan nerwowego drżenia, ta była wyżej punktowana niż cokolwiek
innego, co hipotetycznie mogłabym robić. Na przykład akrobatyczne skoki na spadochronie - dziewięć, lot stat-
kiem kosmicznym — dziesięć. Podróżowanie w czasie — zdecydowanie jedenaście.

Wtorek po szkole. Dzień dla Jonasa.

- Darina, wyglądasz okropnie — powitała mnie Laura, kiedy po powrocie z Foxton poszłam do sklepu, w

którym pracowała, by się z nią zobaczyć. - Czy coś się stało?

Pokręciłam głową. Spędziłam z Phoeniksem nad rzeką wymarzony czas, który dałoby się opisać zwyczaj-

nymi dla kochających się osób słowami: być razem, uśmiechać się, obejmować, dotykać, rozumieć bez słów.
Żałowałam, że nie jesteśmy zwyczajni, że przedziwnie miesza się w nas realne z nierzeczywistym, ludzkie z
ludzkim na poły.

- Tak właśnie powinno być - westchnęłam, wtulając się w niego.

Gdybyś nie dał się zabić.
- Jest tak, jak jest — odpowiedział.

„Smutkiem słodkim jest rozstanie" - tylko że w naszym rozstaniu wcale nie było słodkie.

- Mam cię odprowadzić do samochodu. — Phoenix wstał i podał mi rękę.
- Kto tak zdecydował? - spytałam, rozglądając się wkoło, ale nie było nikogo.
- Łowczy - odpowiedział Phoenix.

- Łowczy! - powtórzyłam jak echo. — Suweren. Phoenix wysunął dolną wargę, krzywiąc się.
- Mówi, że czas się pożegnać. Wstałam niechętnie.
- Na jak długo?
- Do wtorku, kiedy będzie po wszystkim.

Ruszył wzdłuż brzegu, od czasu do czasu zerkając przez ramię, czy za nim nadążam.

Znowu wyczułam między nami chłodny dystans. Podbiegłam do niego.

- Czy to znaczy, że do tego czasu nie mogę tutaj przyjść?
Zatrzymał się tuż przy wysokim granitowym głazie o gładkiej powierzchni poznaczonej białymi żyłkami.

Oparł się o niego, wsadził ręce do kieszeni i spojrzał w niebo.

- Tak to zostało ustalone. Mamy odpoczywać, jak przekazała mi Summer. Za każdym razem kiedy ma

się wydarzyć coś ważnego, ograniczamy aktywność, żeby nie zużywać zbyt wiele energii. Koncentrujemy się i
zbieramy siły na to, co trzeba będzie zrobić.

—To znaczy, że podróżowanie w czasie jest czymś poważnym, nawet dla was? — domyśliłam się.

Żołądek mi się przewracał, jakbym jeździła kolejką w wesołym miasteczku.

—Najgorzej jest zaraz po podróży powrotnej z otchłani - wyjaśnił. — Zużywa się ogromne ilości energii,

dlatego Łowczy sięga po ten środek tylko wtedy, gdy zawiodą wszystkie inne. To ostateczność. Koniec gry.

Głęboki oddech. Zachowaj spokój. Na użytek Phoeniksa uśmiechnęłam się dziarsko.

— A co z tobą? Myślisz, że nas to też dotyczy?

Nie odpowiedział. Wziął mnie w objęcia, przytulił chyba mocniej, niż zamierzał, i z wargami przyciśniętymi

do czubka mojej głowy kołysał delikatnie jak dziecko.

- Nie rozbiłaś chyba nowego samochodu? - spytała Laura, gdy zobaczyła, jaka jestem blada i roztrzęsiona.

W odpowiedzi zacmokałam językiem o górne zęby.

- Ścięłaś się z Jimem?

- Nie. Naprawdę, mamo, wszystko ze mną w porządku.

background image

67

Wracając z Foxton, całkiem bezmyślnie zboczyłam do jej sklepu. Zaczynałam żałować. Niezależnie od tego,

że naraziłam się na krzyżowy ogień pytań, dostrzegłam grupkę ludzi ze szkoły podjeżdżających na parking, w
tym oczywiście Lucasa, Jordan i Matta. Zrobiłam szybki unik, kryjąc się w przymierzalni, żeby mnie nie
zauważyli. Laura nie rezygnowała. Wyjrzała przez okno i doszła do błędnego wniosku:

- Odkąd to kłócisz się z Jordan? — spytała. - Myślałam, że jesteście przyjaciółkami.
- Jesteśmy. Nie chodzi o nią, tylko o Matta. — I z właściwą sobie łatwością zmiany tematu podałam Laurze

kilka powodów, dlaczego wolę trzymać się od Matta z daleka. - Zawsze był powodem kwasów między mną a
Zoey. Do tego jest dupkiem.

- Darina! - Laura rozejrzała się wokół, sprawdzając, czy żadna klientka nie usłyszała.
- Jest! Zrobił z siebie kompletnego durnia w barze Starlite, wrzeszcząc i zachowując się ohydnie, kiedy po-

wiedziałam coś, co mu się nie spodobało.

Laura zareagowała, jakby ją ktoś żgnął.

- Co masz na myśli, mówiąc, że zachował się ohydnie? Zrobił coś podłego? Rzucił się na ciebie?

Kiwnęłam głową.

- Chwycił mnie i jak szmacianą lalkę wywlókł za drzwi. Wszyscy się gapili. Na szczęście Brandon tam był.
Matt był agresywny - jedno zgniecie. Zostałam publicznie upokorzona - drugie zgniecie. Brandon Rohr

pojawił się na scenie — trzecie zgniecie. Laura ledwo pozbierała się z szoku.

- Kiedy to się wydarzyło? Gdzie jest moja komórka? Muszę zadzwonić do Jima.

Zadowolona, że udało mi się skierować uwagę Laury na zupełnie inne tory, wyszłam ze sklepu i od razu na-

działam się na Logana, który razem z Christianem kręcił się po cenrrum handlowym.

Niezręczną ciszę, jaka zapanowała między mną a Loganem, przerwał Christian, trajkocząc o moim nowym

samochodzie i walce, którą ma stoczyć w szkolnej lidze bokserów wagi średniej w przyszły czwartek w
Karolinie Północnej.

— Dwa dni po uroczystości na cześć Jonasa — przypomniał mi, jakbym tego potrzebowała. - Trener dał mi

wolne, żebym mógł na niej być.

- Całe gimnazjum będzie - wtrącił Logan i wyjawił, czego przypadkiem dowiedział się od jednego z profeso-

rów. Że również grono pedagogiczne zamierza się pojawić, wliczając w to doktora Valentiego. — Bo wszyscy
kochali Jonasa - dodał. — Wszyscy za nim tęsknimy.

Mogłam to podchwycić i przygwoździć go: „Chciałeś dać mi do zrozumienia, że nie wszyscy kochali

Phoeniksa i nie wszystkim będzie go brakowało?". Jednak byłam całkiem wypluta. Uśmiechnęłam się więc do
Christiana, życzyłam mu udanych treningów i odeszłam, wymawiając się, że muszę odczytać esemesa, który
właśnie dostałam.

Wiadomość była od Zoey: „Jadę z mamą do centrum. W Starlite o 5".
Zaskoczyło mnie to. Zupełnie jakbym już cofnęła się w czasie i dostała od Zoey esemesa z rodzaju tych, które

wysyłała mi przed wypadkiem. Przyjeżdżała do centrum handlowego w sobotę po południu. Chciała spotkać się
w tym samym miejscu co zawsze.

Odpisałam: „Jestem" i przebiegłam przez parking w samą porę, żeby zobaczyć, jak pani Bishop wyładowuje

zaawansowany technicznie wózek inwalidzki, a potem czeka, aż córka wysiądzie z samochodu.

— Ta-dam! — powiedziała Zoey, zobaczywszy mnie stojącą z półotwartymi ustami. - Tylko popatrz.
Zrobiła jeden krok, drugi... trzeci. Jej mama stała obok, by ją asekurować. Ze zdumieniem pokręciłam głową.

Jeszcze trzy kroki i doszła do wózka. Obróciła się powoli i usiadła. Spojrzała na mnie z uśmiechem.

Płakałam i śmiałam się jednocześnie. Uścisnęłam ją, a potem przypomniałam sobie o pani Bishop. Przywita-

łam się, po czym bez ładu i składu zaczęłam mówić, jak to wspaniale, nie do wiary, jestem taka dumna z Zoey,
własnym oczom nie wierzę.

Pani Bishop też była wzruszona. Ujęła moją dłoń i uścisnęła ją.

- Jesteśmy umówione u fryzjera, no i Zoey chce kupić nowe ubrania.

- Stare już są niemodne. Mamo, może poszłabyś sama do fryzjera i zostawiła mnie z Dariną w barze?
- Na pewno? - zawahała się pani Bishop, ale tylko przez chwilę. Tak jak ja cieszyła się, że odzyskała dawną

Zoey. — No dobrze, niezły pomysł, będziecie miały okazję nadrobić stracony czas.

I odeszła, odcinając mentalną pępowinę, która łączyła ją z Zoey od czasu wypadku i choroby. Obejrzała się

jeszcze kilka razy, zanim skręciła w alejkę prowadzącą do fryzjera.

- No, no, popatrzeć na ciebie! - powiedziałam do Zoey, idąc za jej szybko jadącym wózkiem do Starlite i

ignorując fakt, że była przeraźliwie blada i chuda, a jej uśmiech wydawał się wymuszony.

Kelnerka odsunęła krzesło, robiąc miejsce dla wózka. Kilka osób zaczęło się nam przyglądać.
- Aha, popatrzeć na mnie — powtórzyła Zoey. Sztuczny uśmiech zniknął, zobaczyłam ból w jej oczach. —

Serio, Darina. Ile nadrobię zmianą koloru włosów i makijażem?

- To dopiero początek - pocieszyłam ją, pilnując się, żeby mój uśmiech nie był smutny. — A to, że chodzisz,

Zoey, jest naprawdę wspaniałe.

background image

68

- Obiecałam Kim, że do naszej następnej sesji chociaż raz pojadę do miasta. - Patrzyła prosto na mnie,

starając się ignorować ludzi przy sąsiednich stolikach.

- I właśnie przyjechałaś.
- Tak - potwierdziła bez entuzjazmu. - I umierałam

po drodze.

—Z czasem będzie łatwiej.

—Myślisz?
Kelnerka przyniosła nam coca-colę, z uśmiechem zarezerwowanym dla ludzi, których życie nie oszczędzało.
—Coś do jedzenia? — spytała. Zoey potrząsnęła głową.
— Zrobiłam to, namówiłam mamę, żeby mnie tu przywiozła. Ale jestem tchórzem. Musiałam wysłać ci

esemesa, żebyś pomogła mi przez to przejść.

— Cieszę się, że to zrobiłaś.

Tak bardzo pragnęłam uniknąć pouczającego tonu, że prawie nic nie mówiłam. Miałam nadzieję, że moje

oczy powiedzą jej więcej niż słowa.

I to działało. Zoey stopniowo odprężała się i zaczęłyśmy rozmawiać o tym, co Kim poleciła jej ćwiczyć, kiedy

zjawili się Matt, Lucas i Jordan.

„Boże, daj im tyle przyzwoitości, żeby do nas nie podeszli. .." — modliłam się w duchu. Dosłownie się modli-

łam. Ale Bóg mnie nie wysłuchał. Przez sekundę Matt sprawiał wrażenie wytrąconego z równowagi, ale zaraz
do nas podszedł.

— Cześć, Zoey, jak leci? - spytał, siadając na krześle. Lucas i Jordan trzymali się z daleka.

- Dobrze, dziękuję - wyszeptała Zoey, prawie nie otwierając ust.

Spróbowała się uśmiechnąć do pozostałej dwójki, ale nic z tego nie wyszło.
- Zaskoczył mnie twój widok - kontynuował Matt. - To znaczy nie zrozum mnie źle, wyglądasz fajnie, ale

nie spodziewałem się spotkać cię tutaj.

Zastanawiałam się, czy zamęcza nas swoją osobą, żeby odegrać się na mnie. To by do niego pasowało. Ale

mogło być gorzej, może miał jakieś ukryte zamiary związane z Zoey.

- Hej, ludzie, chodźcie się przywitać! - krzyknął do Jordan i Lucasa. - Właśnie mówiłem Zoey, że nie spo-

dziewaliśmy się tak szybko znów ją zobaczyć.

Nie spuszczałam z niej oczu i kiedy zauważyłam, że zaczyna drżeć, posłałam jej pytające spojrzenie, czy chce

wyjść. Ledwie dostrzegalnie skinęła głową.

- Cześć, Jordan, cześć, Lucas, sorki, ale mamy się spotkać z panią Bishop u fryzjera - zareagowałam na-

tychmiast.

Z okropnym szuraniem odsunęłam krzesło i wstałam, chcąc zrobić miejsce, aby Zoey mogła wyjechać

wózkiem.

- Dobrze sobie radzisz, Zoey - powiedział Matt, włączając się w akcję z wózkiem. - Może dobijesz do nas we

wtorek, skoro czujesz się lepiej.

Marzyłam, żebyśmy zapadły się pod ziemię i stały niewidoczne. Spojrzałam prosto w dziwne, poznaczone

złotymi punkcikami oczy Matta, jakbym chciała zabić go wzrokiem.

- Wtorek? - powtórzyła Zoey niemal niedosłyszalnym szeptem.

O niczym nie wiedziała.

- Uroczysty przejazd harleyów dla uczczenia pamięci Jonasa - wyjaśnił Matt. - W rok potem. Tego nie

muszę ci przypominać.

Zoey pojechała prosto do samochodu.

- Otwórz drzwi - powiedziała błagalnie. - Darina, proszę cię, otwórz drzwi.
- Nie mam kluczyków. - Rozglądając się bezradnie za panią Bishop, czułam, jak robi mi się niedobrze.
Matt z Lucasem siedzieli wciąż w barze, a Jordan wybiegła, prawdopodobnie chcąc sprowadzić panią Bishop.

Zoey jakby zapadła się w sobie.

- Dlaczego nikt mi nie powiedział? Od kiedy o tym wiesz?
- Od niedawna. Matt to zaplanował. Wszyscy przy-klasnęli temu pomysłowi.

- Po co? Przecież to bezsensowne.

- Żeby uhonorować Jonasa, taki podał powód. Gdyby ten pomysł wyszedł od kogokolwiek innego, byłoby w

porządku. - Ukucnęłam przy wózku, przytrzymując się poręczy.

- Ale nie Matt! - zaszlochała. - Nie lubił Jonasa. Nienawidził go.

- Właśnie.

- Kiedy widzę jego twarz w koszmarach, wypełnia ją nienawiść. Widać to w oczach, w grymasie ust, w

fałszywym uśmiechu. Właśnie tego nie mogę znieść!

- Ani ja.

background image

69

Co mogłam zrobić? Tylko trzymać ją za rękę i słuchać, jak szlocha.

- O co mu chodzi? Dlaczego nie da mi spokoju?

- Podejrzewam, że on się boi - powiedziałam cicho. Pierwszy raz wymówiłam to na głos. - Ta jego

nienawiść jest podszyta strachem przed tym, co ty wiesz.

Zoey spojrzała na mnie. Przez ułamek sekundy dostrzegłam w jej wzroku, że coś sobie przypomina, ale

natychmiast to zgasło.

- Darina, wiesz, jak to jest, kiedy czujesz, że masz złamane serce... kiedy przychodzi ta chwila, że zdajesz

sobie z tego sprawę? Kiwnęłam głową.

W oczach miała bezbrzeżny smutek, powieki zapuchnięte, usta nabrzmiałe. Załamała się całkiem, a ja nie

mogłam jej pomóc.

- Straciłam Jonasa i serce pękło mi na pół. Tak jak tobie z powodu Phoeniksa.

Przycisnęłam dłoń do ust, ale szloch już się z nich wymknął.

- A wiesz, co jest najgorsze? Naprawdę najgorsze? Czekała na odpowiedź, wiedząc, że ją znam.
- Nigdy nie zdążysz się pożegnać - wyszeptałam.

***

Pani Bishop podbiegła do nas i wsadziła Zoey do samochodu.

- Ufałam ci, że się nią zaopiekujesz - rzuciła mi gorzko na odchodne.

Patrzyłam, jak wyjeżdżają z parkingu, a potem zostawiłam Jordan, która mówiła coś, że Matt źle zrobił, in-

formując Zoey tak obcesowo, że nie umie postępować z ludźmi, jak wszyscy faceci...

- On nie miał zamiaru skrzywdzić Zoey! - zawołała za mną.
- Nie masz zielonego pojęcia, co Matt zamierzał -odkrzyknęłam.

Serce mi waliło, czułam dojmujący smutek.

- Zoey nie powinna się tego dowiedzieć - mówiłam do siebie, siadając za kierownicą i wyjeżdżając z parkin-

gu. — Zwłaszcza nie od Matta Fortunek.

Ledwo podjęła wysiłek wejścia na drogę ku przyszłości, rewelacja Matta zniweczyła to wszystko, jakby mina

przeciwpiechotna wybuchła jej pod stopami. Przekazał tę wiadomość, nie dbając o skutki, myśląc tylko o sobie:
ja na czele kolumny motocykli, ja w skórzanym ubraniu jadę na swoim harleyu, wszyscy podążają za mną.

Zoey omal nie zginęła w wypadku. Straciła Jonasa.

Zmierzchało, gdy wyjeżdżałam z miasta. Dotarłam do Turkey Shoot Ridge i skręciłam w boczną drogę, w

chwili gdy rozbłysnął niebieskim światłem neonowy krzyż.

***

Jak zawsze zapora na wzgórzu Foxton powstrzymywała mnie z potężną siłą. Wyszłam z samochodu, kierując

się ku Skale Anioła. Góry odcinały się czernią na tle purpurowego nieba, miliony skrzydeł biły we mnie, od-
bierały mi oddech, męczyły łomoczące serce. Nie dbałam o to. Mogłam z tym walczyć, wiedząc, co czeka po
drugiej stronie.

To ja, Darina. Wiem, że miało mnie tu nie być, ale pozwólcie mi przejść.
Ale skrzydła uderzały silnie, jakby huragan rozpętał się nad moją głową, spychały mnie do tyłu. Potknęłam

się i ześliznęłam po granitowym zboczu. Wylądowałam w krzakach, ciernie pokaleczyły mi skórę, kiedy się
wyczołgiwałam. Usiadłam, obejmując rękami kolana, i zwinięta w kłębek czekałam, aż zapora zelżeje. Miliony
zagubionych dusz, nawałnica pastwiących się skrzydeł — płakałam ze współczucia dla ich cierpienia.

Przez łzy zobaczyłam trupie czaszki — wiele czaszek, które mnie otaczały, wynurzały się z cienia,

najeżdżały na mnie, jakby mogły widzieć pustymi oczodołami — czarne dziury ponad rzędami wyszczerzonych
zębów. Podpływały coraz bliżej, puste oczodoły wsysały mnie w nicość.

— Łowczy! - krzyknęłam, wzywając suwerena (Nie)-Umarłych.

Niemal dałam się wciągnąć, straciłam świadomość tego, po co przyszłam i z kim chciałam się widzieć.

Wykrzyknęłam jedyne imię, jakie jeszcze dźwięczało w mojej głowie.

Jakaś wysoka postać pojawiła się przy Skale Anioła. Ktoś kroczył w moim kierunku, w dziwnej poświacie,

prawie żarząc się jak neonowy krzyż na wzgórzu.

—Łowczy! - Wciągnęłam powietrze. - Każ im przestać, proszę!
Szedł pośród łopotu skrzydeł, a ruch powietrza porywał do tyłu jego długie włosy. Przekroczył gładki ka-

mień, na którym się potknęłam, stanął przy mnie i wyciągnął rękę, a wtedy trupie czaszki znikły.

— Wstań! - rozkazał.

Ledwo się podniosłam, puścił moją rękę i spojrzał mi w oczy lodowato zimnym wzrokiem, żeby wyczytać

powód, dla którego się zjawiłam. Potrząsnął powoli głową.

—Proszę, pozwól mi wyjaśnić... - zaczęłam błagać. Zebrałam resztki sił, żeby skupić na nim spojrzenie, nie

błądzić wzrokiem wkoło mimo nieustannego szumu skrzydeł nad nami. — Wiesz, jak bardzo chcę pomóc
Jonasowi i innym, już to udowodniłam. Ale jest jeszcze Zoey. Potwornie cierpi.

—To mnie nie obchodzi - odpowiedział. — Nie posłuchałaś mnie, Darina. Phoenix wyraźnie ci przekazał, że

masz trzymać się od nas z daleka do wtorku. Wiesz dlaczego.

background image

70

—Tak. Ale właśnie widziałam się z Zoey. Wiesz o tym, prawda? Zrobiła duże postępy. Pojawienie się w

centrumhandlowym to był dla niej wielki wysiłek. Potrzebowała na to całego roku, a Matt zniszczył to w
minutę.

— Jest młoda, czas uleczy jej serce.

Łowczy wciąż wpatrywał się we mnie, przeszukując mój umysł. Nie rozumiałam, czego szuka. Ale nie wy-

glądał już na zagniewanego.

— Nie uleczy — zaprzeczyłam - dopóki nie będzie mogła pożegnać się z Jonasem.

Udało się. Łowczy wyraził zgodę, żeby Jonas zobaczył się z Zoey. Nie pozwolił mi podziękować, mówiąc, że

nie robi tego z dobroci serca, tylko dlatego, że skoro narażam się dla nich, należy mi się jakaś rekompensata.

—Pojedziesz od razu do domu Zoey — wydał mi instrukcje. — Jonas zjawi się tam niedługo po tobie.
—Dziękuję — powiedziałam, chociaż sobie tego nie życzył. - Porozmawia z Jonasem, ale potem on wyczy-

ści jej pamięć, żeby o tym zapomniała. Tak to będzie?

Łowczy skinął głową.

—Będzie cierpieć. Dlatego musisz tam być.
Ból... nie pomyślałam o tym. Zadrżałam. Bob Jonson i inni przeszli przez to i jakoś przeżyli. Ale byli twar-

dymi facetami, a Zoey...

—Wydawało ci się to takie proste — powiedział Łowczy z lekko sarkastycznym uśmieszkiem. - Nigdy

takie nie jest.

***

Pojechałam do Zoey. Zastałam ją przy stajni z jej dwoma końmi. Podwórze rozświetlały lampy reagujące na

ruch. Siedziała na wózku w pobliżu drzwi do boksu Peppera.

- Poszukaj jej - powiedziała pani Bishop, kiedy otworzyła mi drzwi. - Przepraszam, że na ciebie nakrzycza-

łam, Darina. Zoey opowiedziała nam o Matcie i o tym, co ma się zdarzyć we wtorek. Nie muszę ci mówić, w ja-
kim jest szoku.

- Wszystko wróciło. Wypadek, Jonas... wszystko.

- Mąż pojechał zobaczyć się z doktorem Valentim, przekazać mu, że uważamy tę ceremonię za niewłaściwą,

te harleye i w ogóle całość. Chce, żeby szkoła zapobiegła temu, o ile to możliwe.

Ruszyłam przez hol do pokoju Zoey, skąd przez otwarte drzwi balkonowe wyszłam na stajenne podwórze.

Spojrzała na mnie i pokręciła głową. Nie chciała widzieć nikogo oprócz jednej osoby - której widzieć nie mogła.

Czekałam.

Trzepot skrzydeł rozległ się ledwo dosłyszalnie, wystarczająco, aby Merlin i Pepper zastrzygły uszami, ale

nie na tyle głośno, by je przerazić. Oba konie wystawiły łby z boksów. Zoey nie zareagowała. W ciemnym
kącie podwórza powietrze zafalowało, pojawił się niewyraźny zarys postaci. Czujnik ruchu się nie włączył.

Zarys postaci, blady z początku, otoczyła najpierw żółta, potem czerwona poświata, co wyglądało jak błyski

światła na brzegach szpuli celuloidowego filmu. Zoey wyczuła czyjąś obecność. Spojrzała rozszerzonymi ocza-
mi na materializującą się postać.

Jonas stał nieruchomo, w milczeniu, dopóki go nie rozpoznała. Wtedy się uśmiechnął.

Źrenice Zoey rozszerzały się coraz bardziej, pochyliła się do przodu. Nie dowierzając własnym oczom,

upewniała się, czy to rzeczywiście Jonas.

- Cześć, Zoey.
Postąpił krok w jej kierunku. Wszystko dało się wyczytać z jego twarzy: szok na widok jej wycieńczenia, żal,

że ją utracił, i miłość, bezgraniczną miłość.

- Jonas — wypowiedziała niemal bezgłośnie jego imię. Wstała, chwytając się poręczy wózka, i oparła się o

drzwi boksu Peppera, żeby utrzymać równowagę. Twarz jej się zmieniła. Na jej oczach dokonał się cud. —
Wróciłeś.

Jonas podbiegł do niej i podniósł ją. Zarzuciła mu ramiona na szyję, śmiejąc się i szlochając jednocześnie.

Skryła twarz na jego ramieniu, a on tulił ją mocno.

- Postaw mnie, jestem za ciężka - powiedziała po dłuższej chwili.
- Jesteś lekka jak piórko. - Uśmiechnął się, stawiając ją na ziemi i głaszcząc po włosach. — Musisz zacząć

jeść.

Zoey delikatnie przyłożyła palce do jego warg. Zauważyła maleńki tatuaż w kształcie anielskich skrzydeł na

jego szyi.

- Nie miałeś tego.
Skinął tylko głową. Nie było sensu wyjaśniać, zbyt wiele czasu by to zajęło, a i tak miała o tym zapomnieć.

- Zostawiłeś mnie — wyszeptała z ustami przy jego policzku. - Gdzie byłeś?

Zadawała mu tortury. Pragnął jedynie trzymać ją

w objęciach i całować.

background image

71

- Rozbiłem się - przypomniał jej. - Wybacz. Kochałem cię ponad życie.

- Powtórz to — poprosiła.

- Kochałem... kocham cię ponad życie. Nigdy nikogo innego nie kochałem.

- Ja też cię kocham.

- Pamiętasz jezioro Hartmann?

- Woda była zimna. Trzymałeś mnie za rękę i powiedziałeś, że mnie kochasz.

- Twój bucik zsunął się do wody.

- Wyłowiłeś go. — Uśmiechnęła się drżącymi wargami. Pamiętała każdy najdrobniejszy szczegół: jak

trzciny się rozsunęły i pantofel unosił się na nich niczym łódka. — A teraz obejmuję cię, patrzę w twoje
niebieskie oczy, czuję twoje wargi.

- Zacznij jeść - odezwał się błagalnie. – Nikniesz w oczach.
- Dobrze.
- Obiecaj mi.
- Obiecuję.
- Naucz się znowu chodzić.

- Popatrz tylko na mnie — wyszeptała, oswobadzając się z objęć Jonasa, żeby zrobić dwa kroki do tyłu i dwa

, z powrotem.

Uśmiechnęła się do niego, jakby właśnie przeszła po linie nad Wielkim Kanionem.

- Bądź silna - powiedział Jonas, znów ją obejmując. Ponad jej ramieniem widział mnie, stojącą cicho w naj-

dalszym kącie podwórza. - Nawet gdybyś już nigdy nie miała mnie zobaczyć ani usłyszeć, bądź silna.

Przez dłuższy czas nie poruszyła się, ale stopniowo jej uścisk słabł i w końcu stanęła wyprostowana, patrząc

na niego.

- Ty znowu znikniesz?

- Muszę. Nie mam wyboru. Kocham cię, Zoey.
- Już nie wrócisz?

- Kocham cię. I Nic więcej nie mógł powiedzieć. Ani zrobić. f Wargi Zoey poruszyły się, żeby wymówić te
same magiczne dwa słowa, ale padły one tak cicho, że nawet i Jonas ich nie usłyszał. A potem wyszeptała:
- Żegnaj.

Jonas opuścił podwórze tak, jak oni wszyscy to robili. W jednej sekundzie wyglądał jak żywy człowiek z

krwi i kości, a w następnej jak iluzja, i znikł zupełnie.

Zoey zamknęła oczy i usiadła z powrotem na wózku. Objęła się ramionami, czując, że robi jej się

zimno, i zaczęła drżeć na całym ciele, jakby dopiero co wyłowiono ją z zamarzniętego jeziora. Twarz
miała śmiertelnie bladą.

- Będzie dobrze — wymamrotałam.

Oparła głowę o wózek, odsłaniając szyję, długą i kruchą, jak u ptaka. Źrenice uciekły pod powieki, odsłania-

jąc białka oczu poznaczone żyłkami.

- Trzymaj się - błagałam ją, śmiertelnie wystraszona jej płytkim oddechem. - Zaraz będzie po wszystkim.

Zoey wygięła plecy w luk, chwytając się kurczowo mojej ręki. Wciąż drżała, ale mogła już skupić wzrok na

tym, co ją otaczało. Spojrzała na mnie.

- Darina?

Skinęłam głową, biorąc głęboki oddech.

- Trzymaj się - wyszeptałam.

- Słyszę jakby szum skrzydeł — powiedziała słabym głosem. - Wokół mnie. Głowa mnie boli. Gdzie jestem?

Co się stało?

Czekałam w milczeniu, związana przysięgą.

- Niesamowite, nigdy nie słyszałam tylu skrzydeł naraz, jakby wielkie stado ptaków przeleciało mi nad gło-

wą, ale przecież ich nie widzę. - Westchnęła i oblizała językiem wyschnięte wargi. — Widziałam Jonasa.

Nadal milczałam.

- We śnie. Nie... nie we śnie, to była raczej wizja. Jonas, jak żywy.

Obserwowałam ją czujnie, głaszcząc po ramieniu.

- Byliśmy tacy szczęśliwi. Tak niewiarygodnie szczęśliwi. A potem pożegnaliśmy się. I teraz czuję się zupeł-

nie inaczej, już nie jest mi tak ciężko... Nie umiem tego opisać.

- Nie musisz.

- Nie boję się - wyznała. - Wiem, że Jonas odszedł i nigdy nie wróci. Czuję ból, ale już nie samotność.

Jej twarz nabrała koloru i Zoey zaczęła oddychać równo, spokojnie. Łzy radości zakręciły mi się w oczach.

- Nie słyszę skrzydeł. Ucichły. - Rozejrzała się po podwórzu, jakby pamięć jej wracała. - To było niezwykłe!

background image

72

- Cieszę się razem z tobą.

Podstawcie sobie słowa, jakie chcecie: zrzucenie ciężaru z piersi, opadnięcie kajdan, słońce zza chmur - to

właśnie poczuła Zoey.

- Zycie mi wraca - powiedziała cicho.

Wsunęłam rękę do kieszeni dżinsów i powoli wyciągnęłam srebrną plakietkę Jonasa. „Dochowaj wierności

sercu". Podałam ją Zoey.

Trzymała ją przez chwilę na otwartej dłoni. Potem z wyrazem zachwytu na twarzy podniosła do ust i poca-

łowała.

11





A dalej potoczyło się codzienne, normalne życie, które trzeba było jakoś prowadzić.

Laura powiedziała Jimowi, co się wydarzyło w Starlite, a on natychmiast pojechał do Charliego Fortune'a -

jedynego krewnego, jakiego Matt miał w Ellerton. Wrócił z obietnicą Charliego, że od tej pory Matt będzie
trzymał się ode mnie z daleka.

Podziękowałam mu lekko uszczypliwie. Bo po pierwsze, sama potrafię dać sobie radę, a po drugie, jego in-

terwencja nic nie da. Odwrotnie, teraz dopiero miałam gwarancję, że Matt będzie się mnie czepiał.

W niedzielę Ellerton obiegła wiadomość, że pan Bishop odwiedził doktora Yalentiego, prosząc go, by po-

wstrzymał planowany na wtorek przejazd motocykli. Okazało się, że władza dyrektora nie sięga poza szkolną
bramę. „To, co moi uczniowie robią po lekcjach, jest wyłącznie ich sprawą" - tak brzmiał przekaz. Zasugerował
natomiast ojcu Zoey, żeby udał się do szeryfa i sprawdził, czy organizując taką kawalkadę, Matt nie łamie
jakichś przepisów. Pokazało to tylko, że dyrektor nie jest zbyt kreatywny, i w niczym nie pomogło panu
Bishopowi.

A potem zjawił się Logan.

Przyszedł późnym popołudniem, tym razem nie wysyłając żadnych negatywnych sygnałów, tak jak ostatnio.

Przypominał dawnego siebie, zdystansowanego Logana. Usiedliśmy na ganku, jak setki razy przedtem.

- Nie zapytasz, czy odrobiłam już lekcje? - zażartowałam. - Albo czy sprawdziłam poziom oleju w samo-

chodzie?

- Dobra, jestem upierdliwy - przyznał i z westchnieniem oparł się na trzeszczącej huśtawce, wyciągając

nogi. - Ciężko ze mną wytrzymać, co?

- Mieliśmy ostatnio parę spięć - zgodziłam się, szczęśliwa, że Logan nie zbliża się do mnie zbytnio.

Wstałam późno i szwendałam się po domu w starych dżinsach i podkoszulku, z nieumalowanymi oczami. Przez
chwilę kołysał się, poskrzypując huśtawką.

- I nie zamierzasz mówić mi, że poczekasz, aż będę gotowa na to, żeby się w tobie zakochać? - spytałam

prowokacyjnie.

Wreszcie to sobie wyjaśnijmy, Logan, raz na zawsze. Przestał się kołysać i spojrzał na mnie wymownie.
- Nie obchodzi cię, czy urazisz moje uczucia, tak?
- Owszem, bardzo mnie obchodzi! - To była najprawdziwsza prawda. — Nie ma szansy, żebym cię uraziła,

jeśli przestaniesz mnie osaczać, tak jak ostatnio. Nie powinno tego być między nami, przecież jesteśmy przy-
jaciółmi. Bo jesteśmy, zgadza się?

- Przyjaciele. - Skinął głową.

Udało mu się zawrzeć w tym jednym słowie rozczarowanie i rezygnację.

- Hej, nie psuj tego! Cieszę się, że jesteśmy przyjaciółmi, ale tylko wtedy, gdy ciebie też to cieszy.
- Czy to znaczy, że przyjdziesz do mnie, jeśli będziesz miała problem?

- Czasami tak.
- Nie zawsze?
- Nie. Pewne rzeczy są zbyt osobiste. Tak to czuję.
- A ja mogę z tobą pogadać o różnych rzeczach?

- Zawsze. - Uśmiechnęłam się. Cały Logan, musiał dosłownie określić granice. - O co chodzi tym razem?

- Tak łatwo mnie rozszyfrować? - spytał.
- Jakbym czytała w otwartej księdze.

- No dobra. Uciekłem z domu, bo Bob Jonson znów pije z ojcem. Nie chcę na to patrzeć.

- Niedobrze.

- Powinien wytrzeźwieć przed wtorkiem, a boję się, że to niemożliwe, zwłaszcza jeśli ojciec będzie donosił

alkohol i pozwoli mu się kompletnie upić.

Uderzyło mnie coś, na co przedtem nie zwróciłam uwagi - często tak się zdarza, kiedy znasz kogoś bardzo

blisko i spędzasz z nim wiele czasu. To Logan był tu ojcem, a jego ojciec dzieckiem - zupełne pomieszanie

background image

73

pojęć. A teraz jeszcze czuł się odpowiedzialny za Boba Jonsona.

- To nie zależy od ciebie - powiedziałam cicho.

- Nie chodzi tylko o to, że popijają whisky piwem - mówił dalej Logan. - Wszyscy wiemy, co się zbliża...

rocznica wypadku i tak dalej. To wystarczająco trudne dla Boba, a jeszcze ten uroczysty przejazd. To go może
doprowadzić do ostateczności.

Pochyliłam się do przodu.

- Myślałam, że popierasz Matta? Ze wszystkim to się podoba.

- Nie jestem pewien, Darina. Wolałbym, żeby ktoś inny to prowadził. Tak jest... zbyt niebezpiecznie. Jakby

papierek lakmusowy... Idiotycznie gadam, prawda?

- Nie. Mów dalej.

- Matt nie umie się kontrolować. A nigdy przedtem nie organizował niczego takiego. Tam będą dziesiątki

motocykli, może nawet setka. Rozpalone emocje. I jeszcze doktor Valenti to usankcjonował, słyszałaś o tym?

- Raczej powiedział, że nie może tego powstrzymać. Dziwna sytuacja. Zgadzałam się w pełni z tym, co

mówił Logan, a jednocześnie wiedziałam, że ten uroczysty przejazd musi się odbyć. Wewnętrzne rozdwojenie.

- Tak. Czyli nic nie mogę zrobić. Poza tym, że będę tam na jednym z motocykli Charliego.
- Wszyscy tam będziemy — powiedziałam z naciskiem i wreszcie zdecydowałam, jak pojadę. - Mogę

jechać z tobą na tylnym siodełku? Tak żebyśmy przez cały czas byli na przedzie, blisko Boba i Matta.

To był normalny poniedziałek. Szkoła, paplanie z Jordan i Hannah, znoszenie Matta, który do znudzenia

omawiał przez telefon szczegóły dotyczące czasu i miejsca przejazdu i wydzwaniał do brata w sprawie liczby
motocykli.

Znalazł jednak czas, żeby mnie dopaść.

- Cześć, córusiu tatusia.

W przerwie między lekcjami staliśmy na schodach, a za oknem rysował się w oddali Szczyt Amosa. Nikogo

nie było w pobliżu.

- Odczep się, Matt!

- A co, córusia tatusia potrzebuje ochrony przed wielkim, niedobrym Mattem?

Doskonale wiedział, że Jim nie jest moim ojcem, specjalnie jątrzył ranę. Próbowałam mu się wymknąć, ale

przycisnął mnie do poręczy schodów.

- Wiesz, co mu powiedziałem, kiedy wpadł z wizytą? Że żartuje. Nie ma takiej opcji, żebym tracił czas na

takiego cudaka jak jego pasierbica. Nie mój typ. A tak w ogóle, to niech się pan jej przyjrzy dokładniej, tak mu
powiedziałem. Od śmierci Phoeniksa kompletnie się zapuściła.

W głowie mi się kręciło, ogarnęły mnie mdłości. Chciałam, żeby zniknął.
- Hej, Matt, czy Charlie znalazł już dla mnie motocykl? - krzyknął Christian z podestu u stóp schodów.

Matt spojrzał na mnie pogardliwie po raz ostatni i zbiegł po dwa stopnie naraz do Christiana.

Szkoła we wtorek - po bezsennej nocy. Szkolny parking błyszczał od chromowanych maszyn. Dziewczyny
rywalizowały o to, która przyniosła największą i najładniejszą czerwoną różę, kwiat symbolizujący miłość.

Układały je na stopniach przy głównym wejściu, żeby je zabrać, gdy motocykle wyruszą.

W południe dostałam esemesa od Zoey: „Mam plakietkę J., myślę o was".

W czasie lunchu Logan siedział koło mnie. Nie rozmawialiśmy.
Nie skupiałam się ani na harleyach, ani na różach, byłam tylko na poły świadoma tego, że nad górami za-

czynają się zbierać chmury. Myślałam wyłącznie o tym, że czas Jonasa kończy się dzisiaj, więc nie mogę
zawieść i znów wszystkiego schrzanić.

- Pięćdziesiąt procent szans na burzę przed zachodem słońca - powiedział Logan, kiedy wdrapywałam się na

tylne siodełko pożyczonego od Charliego softaila.

Dołączyliśmy do strumienia harleyów, kawasaki i suzuki wyjeżdżających ze szkolnego parkingu w

kierunku miasta.

- Cholera jasna - wymamrotałam pod nosem, bynajmniej nie z powodu strachu o fryzurę.

Burza z piorunami i błyskawicami oznaczałaby nieobecność (Nie)Umarłych.

- Coś ty taka roztrzęsiona? — spytał Logan, kiedy objęłam go w pasie i wyczuł, że drżę. - Nie szalejesz

chyba ze strachu, że ja prowadzę?
-

Nie, Logan, ufam ci całkowicie - zapewniłam go. Poza tym jechaliśmy z prędkością piętnastu kilometrów

na godzinę, w środku całej pokaźnej grupy.

Logan zerknął przez ramię w poszukiwaniu Matta.

background image

74

- Charlie, Brandon i inne starsze chłopaki mają do nas dołączyć przy centrum handlowym — powiedział. -

Będzie ich około dwudziestu. Plus trzydzieści pięć osób od nas ze szkoły. I nie wiadomo ile samochodami.

- Matt się zjawił.

Zobaczyłam go nadjeżdżającego z tyłu. Siedział daleko na siodełku, z wyciągniętymi ramionami, frędzle skó-

rzanej kurtki powiewały na wietrze, kiedy wymijał jadącą grupę. Przekrzykując ryk silników, wydawał
instrukcje:

- Porządek kolumny ma być taki. Tommy, jedziesz z Lucasem, Logan i Christian za nimi. Nie zostawajcie z

tyłu i nie wyprzedzajcie.

Gdy zatrzymaliśmy się na światłach, Logan obejrzał się na mnie.

- W porządku? - spytał. - Jesteś pewna, że chcesz jechać?

- Nienawidzę każdej sekundy, ale tak, chcę tam być.

Światła się zmieniły, przecięliśmy skrzyżowanie i dotarliśmy do centrum handlowego, gdy spadły pierwsze
krople deszczu. Matt podjechał prosto do brata, który siedział okrakiem na swoim tourerze, czekając z
paczką przyjaciół.

Logan i ja okrążyliśmy parking, szukając Tommy'ego i Lucasa, który wiózł Jordan, bo mieliśmy zajmować
pozycję za nimi.

- Hardkorowcy - mruknął Logan pod adresem Brandona i jego towarzyszy. Nie nosili lśniących skórzanych

kurtek z frędzlami ani niebieskich dżinsów Ich skórzane, nabijane ćwiekami ubrania, pełne zamków
błyskawicznych, znaczyły liczne zagniecenia i załamania. Niektórzy mieli długie włosy i brody, wyglądali jak
przyrośnięci do ozdobionych proporczykami harleyów.

Brandon zauważył mnie na motocyklu Logana i szybko odwrócił wzrok. Jakby nie uratował mnie przed uto-

nięciem i nie dał mi nowego samochodu. Jakby w ogóle mnie nie znał.

- Nie widzę Boba Jonsona - zwróciłam się do Logana, odpychając niepokojące uczucie, jakie mnie

ogarnęło, kiedy Brandon spojrzał w naszym kierunku. - Może nie dał rady.

- Nie zdziwiłbym się. - Logan manewrował między motocyklami, żeby ustawić się obok Christiana.

- Ostatni raz widziałem Boba w niedzielny wieczór, kompletnie zalanego.

- Też bym się nie zdziwił - dorzucił Christian. - Facet nie trzeźwieje od trzech miesięcy. Podobno matka Jo-

nasa całkiem się wyprowadziła.

Potrząsnęłam głową.

- Mam nadzieję, że Bob się tutaj nie pojawi.

Nie było to dobre miejsce na spędzanie pierwszej rocznicy śmierci syna, nawet dla pozbieranego, trzeźwego

faceta, którego małżeństwo nie legło w gruzach. Dudnienie i ryk pięćdziesiątki silników i motocykliści, którzy
w milczeniu patrzyli przed siebie. Do tego deszcz.

- Ma niecałe pięć minut, żeby się zjawić - powiedział Logan, spoglądając na zegarek. Przebiegł spojrzeniem

po tłumie gromadzącym się przy wejściu do centrum handlowego i poklepał mnie po nodze, żeby zwrócić moją
uwagę: - Zoey jest tutaj z matką!

Jakby ktoś mnie walnął obuchem.

- Tego nikt się nie spodziewał! - rzuciłam, bez namysłu zeskakując z motocykla i podbiegając do Zoey. -Co

się dzieje? Czy czujesz się na siłach?

Nie musiałam się o to martwić. Zoey stała pewnie, wyprostowana. Włosy, ubranie według najświeższej mo-

dy. Miała przypiętą plakietkę Jonasa. Niewiarygodne.

- Chciałam tu być pomimo wszystko - odrzekła. -Nie zamierzam jechać za wami. Ale musiałam zobaczyć,

jak wyruszacie.

Matt rozmawiał z Charliem i Brandonem, spoglądając na zegarek i zastanawiając się, co robić, gdy wreszcie

pojawił się Bob Jonson.

Prowadził swoją dynę - równo i prosto - dokładnie w ich kierunku. Z gołą głową, gładko wygolony, ubrany

w biały podkoszulek, nie włożył kurtki mimo deszczu. Łatwo było wziąć go za Jonasa.

Rozległ się szmer głosów. Biedny człowiek, jednak przyjechał. Pozbierał się jakoś przed rocznicą.

Bob stanął przy Matcie, nie mówiąc ani słowa. Patrzył prosto przed siebie.
- Jedźmy już! - Matt podniósł prawą rękę, wskazując na góry.
Silniki zawyły, proporczyki zatrzepotały - kawalkada ruszyła. Wytoczyliśmy się z miasta w spacerowym

tempie, dając szansę samochodom ustawić się za motocyklami, a przechodniom - zorientować się, o co chodzi, i
okazać uszanowanie.

Bez wątpienia było na co popatrzeć - motocykle, uczniowie, czerwień kwiatów, wszystko skąpane w

deszczu. Dostrzegłam Laurę w drzwiach sklepu, a chwilę później doktora Valentiego i kilkoro
nauczycieli stojących przy stacji benzynowej. Ale większość twarzy rozmazywała mi się przed oczami.

Wkrótce dotarliśmy do schludnie przystrzyżonych trawników i ekranów przy Centennial. Wszystko widzia-

łam jak przez mgłę, koncentrowałam się na obserwowaniu Matta, który jechał na czele i kontrolował prędkość

background image

75

poruszania się kolumny. Obliczałam, ile mniej więcej zabierze nam jazda do Turkey Shoot Ridge. Wjechaliśmy
na autostradę i zaczęliśmy piąć się w górę pod ciemnym, ołowianym niebem.

Pochyliłam się do przodu, zbliżając się do Logana najbardziej, jak mogłam.
- Cokolwiek się wydarzy, chciałabym ci zawczasu podziękować.

Zesztywniał.

- Dlaczego? Co się tu szykuje?

Na przedzie jechali obok siebie Matt i Bob, dzielili nas od nich tylko Lucas i Tommy. Neonowy krzyż ukazał

się nam w całej okazałości.

- Coś niezwykłego - odpowiedziałam. - Wierz mi.

Tworzyliśmy wielką kawalkadę, posuwając się po niemal pustej autostradzie w kierunku miejsca, gdzie Jonas

stracił życie.

Zobaczyliśmy, że Bob Jonson zwolnił i zwiesił głowę, trzymając niepewnie rączki kierownicy, tak że

motocykl
chwiał się na boki i zbaczał z toru jazdy. Matt podjechał do Boba, wyciągnął rękę i zmusił go, żeby się wypro-
stował. Byliśmy na skrzyżowaniu, deszcz zacinał nam w twarze.

- Logan, podjedź do nich! - syknęłam i poczułam, jak zesztywniał, zaskoczony. - Proszę - dodałam błagalnie.

- Zaufaj mi. Zrównaj się z Mattem.

Posłuchał mojej prośby i złamał szyk pochodu. Szybko wyminął Lucasa i Jordan, żeby zrównać się z Mattem

i Bobem.

- Chłopie, musisz temu podołać! - powiedział Matt do Boba.
- Nie mów mi, co mam robić! - odpalił Bob, odbijając od Matta, zaś w powstałą między nimi lukę wjechał

Logan.

Za nami cała kolumna zwolniła, niemal się zatrzymując. Dojechaliśmy do bocznej drogi prowadzącej ku Ska-

le Anioła.

- Ty! - zaczepiłam Matta, nachylając się do niego i przewiercając go wzrokiem. - Nie pouczaj ojca Jonasa, co

ma robić!

Bob gwałtownym ruchem odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. I on, i Matt skupili na mnie uwagę.
- To wszystko przez ciebie. - Czułam spokój, zsuwając się z siodełka motocykla i zaczynając biec koło mor-

dercy Jonasa. - Zabiłeś go, Matt. Dokładnie rok temu. Teraz za to zapłacisz.

Nie widziałam dokładnie twarzy Matta, gdy szarpnął harleyem, najeżdżając na mnie i usiłując przewrócić.

Byłam czujna i przygotowana na jego reakcję. Uskoczyłam w boczną drogę, żeby odciągnąć go od pozostałych.
Puściłam się pędem, zyskując nieco na czasie, bo musiał wyminąć inne motocykle.

Goń mnie, ty świrze! - prowokowałam go w myślach, nasłuchując ryku silnika i wypatrując Łowczego.

Wpadnij w szał, goń mnie, spróbuj mnie też zabić!

To, że wpadł w szał, było pewne. Jego motocykl ryczał za mną, wzniecając kurz z gruntowej drogi. Zaczęło

mi brakować tchu, byłam gotowa uskoczyć w bok, kiedy Łowczy wyszedł zza skały. Stanął naprzeciw Matta,
mocny i niewzruszony jak dąb, utkwił w nim wzrok, zatrzymując go siłą woli.

Patrzyłam, jak Matt w jednej sekundzie traci siły. Puścił rączki kierownicy i przewrócił się razem z

harleyem. Leżał bez ruchu, koła harleya obracały się, dopóki Łowczy nie podniósł motocykla i nie postawił
Matta na nogi.

Przez zacinający ostro deszcz usłyszałam szum bijących skrzydeł, głośniejszy niż kiedykolwiek dotąd, choć

wydawało się, że coś takiego nie jest możliwe. Byłam we władzy Łowczego, ja też nie mogłam się poruszyć, i
wtedy zrobił coś niesłychanego.

Skrzydła biły opętańczo, burza wisiała na włosku, szare chmury zasnuły zbocze góry. Matt Fortune stał obok

Łowczego i miał czarne skrzydła - anioł zła. A potem ja,
wciąż we władzy Łowczego, otulona gęstniejącą mgłą, poczułam mrowienie między łopatkami, ból i gorąco,
i kiedy zerknęłam przez ramię, aż zabrakło mi tchu, bo zobaczyłam białe skrzydła - stałam się częścią ich
świata.

Świata (Nie)Umarłych.

Łopotałam skrzydłami, tak jak miliony zagubionych dusz. Widziałam Łowczego przedzierającego się z Mat-

tem przez gęstą, mlecznoszarą mgłę. Moje nogi oderwąły się od ziemi, skrzydła mnie niosły, ale nie
przypominało to fruwania, było to raczej wirowanie, wykręcanie koziołków w powietrzu, bez żadnej kontroli
nad kierun kiem. Migała mi twarz Matta z ustami szeroko rozwartymi w bezgłośnym wrzasku. I twarz
Łowczego, zimna} jak lód, obojętna. Powstrzymałam krzyk. "

Wszystko dokoła skrywał coraz głębszy mrok. Byliśmy w oku burzy, wirując i obracając się z szeroko roz-

łożonymi skrzydłami. Czułam ból w całym ciele - każdy muskuł był dotkliwie naprężony. Otaczały mnie
skrzydła, miliony skrzydeł, które niosły mnie wśród gwałtownych prądów powietrznych, i miliony czaszko-
twarzy - dryfujących, osaczających, przeraźliwych, niezliczonych.

background image

76

Żółtawe popękane czaszki osaczyły Matta. Straciłam go z oczu, ale widziałam Łowczego, który

zmierzał wprost w kierunku punkciku światła rozbłyskującego w oddali.

Musiałam dotrzeć do tego światła. Śmierć wyciągała po mnie rękę. Obezwładniała kończyny, wyrywała

moje piękne skrzydła. Walczyłam.

„Wytrzymaj, Darina! - przedarł się do mnie głos Phoeniksa. - Już prawie dotarłaś!".
Obserwował mnie, pilnował, żeby mi się udało. Wyobraziłam go sobie, jak stoi samotnie na wzgórzu Fox-

ton, wpatrzony w burzę, wszystkowidzący.

Odległy punkcik świetlny przybliżał się, rósł. Wciągał nas przerażająco szybko, pomyślałam, że z prędkością

światła i że za chwilę rozpadnę się na miliony atomów. I nagle otoczył nas oślepiający blask - jarzący się, nie-
ziemski. Dotarliśmy i wszystko ucichło. Skrzydła umilkły, czaszki znikły. Łowczy rozłożył ramiona i znaleźli-
śmy się w wyznaczonym czasie.

Popołudnie, gdy zdarzył się wypadek. Pełna zieleni ulica w Centennial. Zoey, stojąc na chodniku, niecierpli-

wie czekała na Jonasa.

Łowczy, Matt i ja zajęliśmy pozycję pięćdziesiąt metrów dalej. Matt otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale

nie wydał z siebie głosu. Ja też nie. Byliśmy niemymi, niewidzialnymi obserwatorami. Twarz Matta znaczyło
cierpienie. Był w mocy Łowczego.

Usłyszeliśmy szum silnika motocykla i zza rogu wyjechał Jonas. Skąpany w słońcu na swoim harleyu dyna,

zrelaksowany i szczęśliwy - wolny jeździec.

Zoey z uśmiechem pomachała mu ręką. Wyglądała prześlicznie w dżinsowych rybaczkach i niebieskim pod-

koszulku, z blond włosami związanymi w kucyk. Nie mogła doczekać się jazdy.

Wyjechali z miasta, a my podążyliśmy za nimi. Zoey obejmowała Jonasa w pasie, wiatr rozwiewał jej włosy,

wciskał się pod koszulkę, kiedy sunęli po autostradzie.

Oblana słońcem szosa, piękna para zakochanych. Za miastem Jonas zwiększył szybkość.
Z naprzeciwka staczała się ze wzgórza ciężarówka. Srebrny sportowy samochód wyprzedził Jonasa i Zoey

jadących na swoją ostatnią wycieczkę.

Za nimi na autostradzie pojawił się jeszcze jeden motocykl, który jechał szybciej. Matt zobaczył siebie same-

go na harleyu, w kurtce zapiętej po szyję. Dodał gazu, silnik zaryczał.

Na sekundę przeniosłam spojrzenie z Jonasa i Zoey, żeby popatrzeć na anioła zła — Matta. Zobaczyłam na

jego twarzy zdumienie, zaprzeczenie, strach. Miał być świadkiem własnego przestępstwa. Pozostając we władzy
Łowczego, mógł się tylko bezradnie temu przyglądać.

Zbliżał się z dużą prędkością do Turkey Shoot Ridge. Zrównał się z Jonasem i Zoey, a Jonas, zauważywszy

go, przyhamował.

— To twoja maksymalna prędkość? — spytał szyderczo Matt, najeżdżając na nich i zmuszając Jonasa, by

przekroczył ciągłą linię, która oddzielała pas awaryjny.

Słońce wydobywało srebrzyste błyski z lśniących metalem maszyn. Zoey przytuliła się mocniej do Jonasa i

krzyknęła do Matta, żeby przestał. Jonas przyhamował ponownie i wjechał z powrotem na autostradę. Matt
zawrócił i zaczął objeżdżać w kółko motocykl Jonasa, śmiejąc się głośno.

- Przestań! - wykrzyknęła Zoey.

Matt roześmiał się głośno, złowrogo - ten śmiech miał ją prześladować w snach. Śmiał im się prosto w twarz,

spychając Jonasa z szosy. Przecinał mu drogę, najeżdżał na niego z tyłu. Przestraszona Zoey przylgnęła do Jona-
sa, chowając twarz na jego plecach.

- Hej, dupku, zacznij się ścigać! - wrzasnął Matt do Jonasa.
Odchylił się do tyłu, zadarł rączki kierownicy i spiął motor na pustej drodze. Ustawił się tuż za Jonasem,

uniemożliwiając mu hamowanie. Jonas przejechał na pas szybkiego ruchu. Nie zamierzając podejmować
wyzwania, postanowił uciec maniakowi, który gonił go niczym kojot młodego byczka.

- Tchórz! - Matt wykrzyknął obelgę triumfalnym głosem, oczy miał rozszerzone, adrenalina buzowała mu

w żyłach. — Dawaj, Jonas, ścigaj się!

Skręcił gwałtownie i uderzył w motocykl Jonasa, posyłając jego i Zoey na pas awaryjny. Byli już przy Turkey

Shoot Ridge i drodze gruntowej prowadzącej do Skały Anioła.

Matt był jak na haju. Wrzeszcząc przeraźliwie, podjął kolejną próbę. Jonas zahamował, wpadając w poślizg,

zarzuciło go na boczną drogę, spod kół wyprysnęły kamyki. Stracił kontrolę nad maszyną i przeleciał przez całą
szerokość szosy, uderzając w metalową barierkę. Odbił się od niej i zjeżdżając łukiem w kierunku krzaków,
próbował ustabilizować motocykl.

Przez moment - rozciągnięty w czasie, długi jak nieskończoność - wydawało się, że Jonas i Zoey wyjdą z

tego. On złapał równowagę i zaczął ostro hamować. Wstrzymałam oddech. Ale Matt nie dał za wygraną, ruszył
prosto na niego, spychając go na pobocze. Koła motocykla Jonasa straciły przyczepność, wpadli w poślizg i
wyrzuciło ich z powrotem na szosę.

To był koniec.

background image

77

Jechali z dużą prędkością, dokładnie tak jak to napisano w policyjnym raporcie. Motocykl przechylił się, z

hukiem metalu uderzył w asfalt i zaczął sunąć po gładkiej nawierzchni. Zoey wyrzuciło na szosę, ale Jonas,
uwięziony pod harleyem, uderzył w barierę ochronną rozdzielającą jezdnie autostrady, skręcił kark i zginął na
miejscu.

Matt okrążał powoli miejsce wypadku, jak wielki kołujący sęp, poły jego rozpiętej czarnej kurtki trzepotały.

Powoli zaczynało do niego docierać, co zrobił. Podjechał do Jonasa i zobaczył, że nie żyje. Potem do Zoey,
która wciąż oddychała, oczy miała jeszcze otwarte, ale zaczynała powoli odpływać. Pochylił się nad nią i wtedy
straciła przytomność. Jego twarz miała dziwny wyraz -jakby patrzyło się jednocześnie na zadowolonego z
siebie koszykarza, który właśnie zdobył rozstrzygający punkt, i na portret pamięciowy seryjnego mordercy. Był
zwycięzcą w grze, którą prowadził z Jonasem i Zoey, ale by to osiągnąć, musiał zabić.

Nie mogłam złapać tchu. Twarz Matta hipnotyzowała i przerażała.
Obserwował Zoey, która leżała z zamkniętymi oczami. Objechał ją raz, potem drugi. Rozejrzał się wokół po

pustej autostradzie, sprawdzając, czy nie było świadków, przejechał przez wyrwę w barierze ochronnej i ruszył
z powrotem do miasta.

12




Odzyskałam wreszcie głos, patrząc na poranione ciała Jonasa i Zoey.

- Zabiłeś ich - powiedziałam cicho, a twarz Matta, anioła zła, była spokojna, wyprana z emocji. - Taka jest

prawda. Chciałeś to ukryć, ale teraz ja znam prawdę.

Tylne koło motocykla Jonasa wciąż powoli się kręciło, błyszcząc w słońcu.
- Co z tego? - spytał Matt, patrząc na mnie pozbawionymi wyrazu oczami. — Co z tym zamierzasz zrobić,

kretynko? Kto ci uwierzy?

Łowczy przygwoździł Matta siłą spojrzenia.

- Kto? Wszyscy. Niech to do ciebie dotrze, Matt. Gra skończona.
Stalowoszare oczy trzymały Matta na uwięzi, a on wił się jak schwytane w pułapkę zwierzę, chcąc uciec.
- Nie wywiniesz się - oświadczyłam stanowczo. -Łowczy jest zbyt potężny. Jesteś winny. Spójrz prawdzie

w oczy.

Ale na to nie miał odwagi. Jego skrzywiony umysł zaczął gorączkowo poszukiwać drogi wyjścia.

— Ten tchórz wymiękł, dlatego się rozbił. Trzeba było się ze mną ścigać.

—Osaczałeś go.
—Wygłupiałem się tylko.
—Aha, i nigdy nie myślałeś o tym, żeby go zabić, co?

Pokazałam na rozciągnięte nieruchomo na szosie ciało Jonasa, z nogami wykręconymi pod dziwnym

kątem, z głową odrzuconą na bok.

—Pewnie, że nie. To był wypadek.
—Nieprawda! - odparłam. - Gdyby nie ty, Jonas wciąż by żył. On i Zoey wciąż byliby razem.
Leżąca na wygrzanym słońcem asfalcie Zoey poruszyła się. Odwróciła głowę i próbowała podnieść rękę.
—Wierzyłeś, że ona też zginęła. Bardzo na to liczyłeś.
—Zamknij mordę! - eksplodował Matt.

Rzucił się na mnie i zdążył chwycić mnie za gardło, zanim Łowczy go unieszkodliwił, ciskając na ziemię.

— Pora na nas — zdecydował Łowczy.

Tym razem wziął mnie za rękę i dopiero potem wezwał zagubione dusze. Sprawił, że skrzydła uniosły mnie

ponad miejsce wypadku, zostawiając Matta — anioła zła
- aby samotnie przebył bolesną podróż powrotną. Przez kłęby szarej mgły i hordy szalejących czaszek ku
odległemu punktowi światła.

.. .Byliśmy na skrzyżowaniu, deszcz ostro zacinał nam w twarze.

- Logan, podjedź do nich! — syknęłam i poczułam, jak zesztywniał, zaskoczony. - Proszę - dodałam błagal-

nie. - Zaufaj mi. Zrównaj się z Mattem.

Posłuchał mojej prośby i złamał szyk pochodu. Wyminął Lucasa i Jordan, żeby zrównać się z Mattem i

Bobem.

- Chłopie, musisz temu podołać! - powiedział Matt do Boba.

- Nie mów mi, co mam robić! — odpalił Bob, odbijając od Matta, i w powstałą między nimi lukę wjechał

Logan.

background image

78

Za nami cała kolumna zwolniła, niemal się zatrzymując. Dojechaliśmy do bocznej drogi prowadzącej ku Ska-

le Anioła.

- Ty! - zaczepiłam Matta, nachylając się do niego i przewiercając go wzrokiem. - Nie pouczaj ojca Jonasa, co

ma robić!

Bob gwałtownym ruchem odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. I on, i Matt skupili na mnie uwagę.

- To wszystko przez ciebie. - Czułam spokój, zsuwając się z siodełka motocykla i zaczynając biec koło mor-

dercy Jonasa. — Zabiłeś go, Matt. Dokładnie rok temu. Teraz za to zapłacisz...

Deszcz zacinał, silnik motocykla Matta bulgotał. Jadący po mojej prawej ręce Bob Jonson usłyszał oskarże-

nie i zareagował, jakby poraził go prąd. Chwycił mocniej rączki kierownicy i zacisnął szczęki, a potem dziwny
uśmiech rozchylił jego wargi, gdy przyszło zrozumienie.

- To prawda, Matt? Zabiłeś mojego syna?

-Był tutaj. Chciał zmusić Jonasa do ścigania się i zepchnął jego motor z szosy. - Mówiłam głośno i wyraźnie.
- Powiedz mu, Matt. Opowiedz, jak to było.
Nie miał zamiaru.
—To wariatka - oświadczył i skierował motocykl w stronę Turkey Shoot Ridge, podjeżdżając pod wzgórze.
W oddali rozległ się pomruk gromu. Bob spojrzał za odjeżdżającym Mattem, a na jego twarzy malowała się
wściekłość. A potem przeniósł spojrzenie niebieskich jak
u Jonasa oczu na mnie. Patrzyły tak, jakby miesiące cierpienia, pijaństwa i rozpaczy nie pozostawiły żadnego
śladu, wyparte przez nagłe zrozumienie.
- Dzięki, Darina - wypowiedział bezgłośnie, dodając gazu i z rykiem silnika ruszając za Mattem.

Matt zobaczył go w lusterku i zwiększył szybkość, wzniecając wilgotną mgłę, która spowijała Boba w miarę,

jak się do niego zbliżał.

Jedź za nimi! — poprosiłam Logana.

Zawahał się, ale posłuchał. Motor gwałtownie przyspieszył, gdy niebo przecięła błyskawica, a w oddali roz-

legł się pomruk gromu. Dwaj motocykliści przed nami, wciąż zwiększając prędkość, osiągnęli grzbiet wzgórza i
zniknęli nam z oczu.
-Szybciej! — ponagliłam Logana.

Obok nas pojawiły się jeszcze dwa motocykle. Na jednym jechał Charlie Fortune, na drugim Brandon Rohr.

Inni, zdezorientowani, zaczęli zjeżdżać na pobocze.

Poczułam, że Logan spręża się w sobie, pochylił się do przodu, zdecydowany nie pozostać w tyle, aż

motocykle Charlesa i Brandona opryskały nas mgiełką wilgoci. Kolejne błyskawice rozcinające niebo i grzmoty
uzmysłowiły mi, że Łowczy i (Nie)Umarli nie będą mogli mnie wspierać. Wrócili do otchłani. Zostałam sama,
pośród burzy pędząc na motorze w kierunku Foxton.

Nasze trzy motocykle znalazły się na szczycie wzgórza jednocześnie. Przed nami Bob i Matt zjeżdżali w

dolinę, Bob siedział Mattowi na tylnym kole, obaj skręcili gwałtownie, wymijając wolno sunącą ciężarówkę.
Przed nimi rysowały się domy rozrzucone przy drodze w Foxton.

Jechaliśmy z Charliem i Brandonem koło w koło, nabierając prędkości na zjeździe w dół. Bob niemal

zrównał się z Mattem. Wzięłam głęboki oddech, widząc, że Matt nieoczekiwanie skręcił w lewo, dosłownie w
ostatniej sekundzie odbijając w bok. Liczył na to, że wystrychnie Boba na dudka i ten pojedzie dalej prosto.

Bob zareagował natychmiast. Zahamował gwałtownie, tylne koło uciekło, gdy skręcił w lewo, tuż przed

wielką lśniącą ciężarówką. Na sekundę obaj zniknęli nam z oczu, ale zaraz pojawili się znowu, jadąc łeb w łeb
po gruntowej drodze biegnącej wzdłuż rzeki.

Kolejny grzmot, cienkie welony białych chmur przesłoniły szczyty gór, deszcz siekł bezlitośnie.

Logan dotarł do zakrętu tuż przed Charliem i Brandonem. Pochylił się w lewo, niemal szorując kolanem po

jezdni, kiedy brał zakręt. Teraz jechaliśmy po gruntowej drodze, rozbryzgując błoto, po prawej stronie mie-
liśmy rzekę. Przed nami Matt wjechał na pas utwardzonego gruntu, wyprzedzając Boba o jakieś dwadzieścia
metrów. Ale Bob nie zamierzał zrezygnować - brawurowo ścinając zakręty, znowu zrównał się z Mattem.
Minęli stare domki wędkarzy i nadpalone sosny, których korzenie trwały wciąż jakimś cudem na
nierównościach skalnej ściany.

W ulewnym deszczu Brandon wjechał w kałużę tak głęboką, że wyrzuciło go do góry, motocykl wyśliznął

się spod niego. Zerknęłam do tyłu. Brandon leżał rozciągnięty na drodze, motocykl poślizgiem rąbnął w skalną
ścianę. Brandon wstał z ziemi i patrzył za nami bezradnie.

Droga wznosiła się wśród sosen, rzeka szumiała jakieś dziesięć metrów poniżej, woda kłębiła się białymi

wirami na wystających głazach.

Bob prawie zrównał się z Mattem, jechał po jego lewej stronie. Obaj byli przemoczeni do suchej nitki i

obryzgani błotem. Włosy przylgnęły im do czaszek, naprężone ręce z całej siły utrzymywały śliskie od deszczu
rączki kierownicy. Bob z rykiem silnika wysforował się o połowę długości motocykla i skręcił tuż przed Mat-
tem, spychając go z drogi. Matt zahamował, zostając z tyłu i unikając o centymetry upadku w koryto rzeki.
Mignęła mi twarz Boba. Uśmiechał się.

Serce stanęło mi na ułamek sekundy. Boże, to zapłata! Robi to, co Matt Jonasowi!

background image

79

- Zatrzymaj się, Matt, zatrzymaj! - krzyczał Charlie, ale jego głos nikł w ryku silników, w szumie wiatru i

deszczu.

Matt zwiększył szybkość, a Bob zwolnił lekko i z dzikim kowbojskim okrzykiem zawrócił, ustawiając się za

Mattem. Najeżdżał na niego, jakby chciał go popchnąć po biegnącej w górę drodze.

Matt wziął zakręt w lewo, niemal ocierając się o skalną ścianę. Wrócił na prawą stronę drogi, Bob siedział

mu na ogonie, tak blisko, że kamyk, który wyprysnął spod kół motocykla Matta, przeciął mu skórę do krwi.
Jakby tego nie zauważył, dodał gazu, przednie koło jego motocykla prawie dotykało motoru Matta.

Znów usłyszałam, jak Charlie krzyczy, żeby się zatrzymali, tym razem do Boba.
Bob zrównał się z Mattem, przechylił na jego stronę, spychając go coraz bardziej na skraj drogi, i tuż przed

następnym wzniesieniem przednie koło motoru Boba dotknęło koła motocykla Matta. Tylko tyle, wyglądało to
na lekkie dotknięcie, ale wystarczyło.

Matt stracił kontrolę nad pojazdem, wyleciał w powietrze na lekkim garbie i zaczął łukiem zjeżdżać z drogi

do krawędzi klifu - wystarczająco długo to trwało, aby zdążył pomyśleć: więc tak to jest, tak wygląda śmierć.
Motocykl wystrzelił w powietrze i Matt stracił z nim kontakt. Spadał jak kamień w czystą zielonkawą wodę,
uderzył o skałę i zniknął pod powierzchnią.

Harley z hukiem walnął w taflę wody niemal w tej samej chwili co Matt. Gdy Logan gwałtownie zatrzymał

motocykl, spojrzeliśmy w dół i zobaczyliśmy, jak nad połyskującą srebrzyście maszyną zamyka się woda, ale
Matta nie było już widać i nikt nie mógł go ocalić.

Bob też na to patrzył. Siedział okrakiem na dynie, ponury uśmiech zniknął z jego twarzy, wzrok miał mrocz-

ny, pusty. Uniósł głowę, aby spojrzeć w burzowe niebo, a deszcz obmył mu krew ze skóry.

Silnik zaryczał po raz ostatni, spod kół wystrzeliły kamienie i błoto. Bob siedział pewnie na swojej dynie, gdy

skierował ją w przepaść.

Runął w dół jak kamień, woda go pochłonęła. Dyna uderzyła o skałę i już tam pozostała - góra pogiętego

metalu.

Następnego dnia położyłam czerwoną różę od Zoey w miejscu, gdzie zginął Jonas.
Wyjechałam z Ellerton, zostawiając za sobą przeżyty szok, niedowierzanie, brzemię patrzenia na śmierć, i

uciekałam od tego horroru w przyszłość - do Foxton i Phoeniksa. Zeby porozmawiać o tym, jak skończyła się
historia z Mattem, i dowiedzieć się, co stało się z Jonasem.

Czy wszystko dobrze zrobiłam? — spytałam w myślach, kładąc różę w szeleszczącej srebrzystej trawie na

poboczu szosy. Stanęłam w słońcu, pod błękitnym niebem, wiedząc, że nie uzyskam odpowiedzi, dopóki nie
dotrę do stajni. Wsiadłam więc do samochodu i jadąc, nuciłam cicho smutną piosenkę, którą często śpiewała
Summer: „Gdziekolwiek pójdziesz, będę przy twym boku, cokolwiek powiesz, zawsze usłyszę twój głos...".

Na drodze do Skały Anioła przypomniałam sobie przerażającą podróż w czasie, którą odbyłam z Łowczym i

Mattem zaledwie dobę temu, i tym mocniej cieszyły mnie powiewy ciepłego powietrza, gdy jechałam z opusz-
czonym dachem. Granitowe skały lśniły różowo w słońcu.

Wysiadłam i pobiegłam przez wyschnięte krzaki, które chrzęściły mi pod stopami. Jesienny wiatr targał

przebarwionymi na pomarańczowo, czerwono i złoto liśćmi głogów. Wbiegłam w cień rzucany przez Skałę
Anioła i nie zatrzymałam się, żeby odpocząć.

- Bądź tam - wyszeptałam bez tchu prośbę do Phoeniksa, jeszcze zanim zobaczyłam stajnię i dom. A jeśli

burza go zagarnęła i już nigdy nie wróci? A może moje obawy wynikały z tego, że w głębi ducha wciąż nie by-
łam pewna, czy to wszystko naprawdę mi się przydarzyło. - Bądź tam...!

Szedł ku mnie po zboczu wzgórza. Otworzył szeroko ramiona i patrzył, jak biegnę do niego - barczysty,

silny, twarz miał poważną.

- Obejmij mnie - poprosiłam i poczułam jego silne ramiona.
- Bogu dzięki, Darina - powiedział z ustami przy moich włosach.
A potem odchylił moją głowę i pocałował mnie w usta. Wargi miał chłodne, gładkie, cudowne.
- Wiesz, co się stało? - spytałam. - Ojciec Jonasa zepchnął Matta z urwiska do rzeki. To było przerażające.

Obaj zginęli.

Przytulił mnie mocniej, przesunął kciukiem po moim policzku i szyi, aż do obojczyka.

- Zrobiłaś wszystko bardzo dobrze. Łowczy mówił nam, jak fantastycznie zachowałaś się podczas podróży

w czasie. I że przeczucie cię nie myliło.

- Kiedy do Boba Jonsona dotarła prawda, wpadł w szał. Zrobił Mattowi to samo co Matt Jonasowi, roz-

myślnie go zabił.

- Zemścił się - powiedział spokojnie Phoenix, wpatrując się w moje oczy, jakby chciał wyczytać, jaki ślad

odcisnęły na mnie przeżyty strach i szok. - Wszystko będzie w porządku - zapewnił mnie. - Po jakimś czasie
zrozumiesz, że tak miało być.

- Nie chciałam, żeby Bob umarł. - Zaczęłam płakać.
- Nic go nie trzymało przy życiu.
- Zamknął tamtą sprawę. Mógł zacząć patrzeć w przyszłość.

background image

80

Phoenix potrząsnął głową.

- Nie w waszym świecie. Wszystko, co miał, zostało zniszczone.

Wziął mnie za rękę i sprowadził ze zbocza w dolinę, gdzie zobaczyłam Łowczego i ich wszystkich, stojących

w drzwiach stajni.

Bardzo to było dziwne. Słońce ich opromieniało, wyglądali piękniej i bardziej realnie niż kiedykolwiek do-

tąd. Zwłaszcza Łowczy sprawia! wrażenie znacznie młodszego i niemal szczęśliwego.

- Dokąd przeniósł się Jonas? - spytałam Phoeniksa, gdy zbliżyliśmy się do stajni na tyle, że rozpoznałam

Summer, Arizonę, Icemana, Donnę i Eve z jasnowłosym dzieckiem.

- Łowczy ci wyjaśni - powiedział spokojnie.
- Witaj, Darina. - Łowczy wystąpił przed nich. Patrzył na mnie przyjaźnie, niemal jak ojciec na córkę. -

Jonas znalazł sprawiedliwość. Dzięki tobie.

- Co się z nim stało? - Głos mi zadrżał.
- Burza zmusiła nas do powrotu w bezkresną ciemność, Jonas był z nami w otchłani, gdzie tylko mogliśmy

się modlić, żeby ci się udało. W tobie była cała nadzieja.

- Nie zawiodłaś nas - wtrąciła Arizona, a mnie zdumiało ciepło w jej głosie.
Summer stała obok niej i uśmiechała się, jakby chciała podbiec i uściskać mnie, ale musiała się z tym wstrzy-

mać, dopóki Łowczy nie skończy.

- Wyczułem moment śmierci Matta — wyjaśnił Łowczy. - Miałem wizję jego twarzy przed utonięciem,

ręki zaklinowanej między dwoma głazami, ciała poruszanego silnym prądem.
- A Bob Jonson? - Ledwie zdołałam wydobyć głos.
- Od razu do nas dołączył. Zginął, uderzając w wodę. Wyczułem, kiedy wydał ostatnie tchnienie, i wezwa-

łem do siebie Jonasa. Powiedziałem mu: „Twój morderca nie żyje. Twój ojciec także". Jonas natychmiast zrozu-
miał, dlaczego Bob musiał umrzeć. Wykrzyknął imię ojca w ciemność i Bob przybył z odległego krańca otchła-
ni. Ojciec i syn objęli się i razem udali w swoją podróż. „Dokąd?" - nie zdążyły wypowiedzieć moje wargi. - Nie
pytaj. - Phoenix potrafił czytać w moim umyśle. - Nikt z nas nie wie. Wiemy tylko tyle, że obaj odeszli, ręka w
rękę.
-A ty wykonałaś swoje pierwsze zadanie - dodał Łowczy.
-Wierzyłaś... - powiedziała Summer, podchodząc, aby mnie uściskać, czego najwyraźniej już nie mogła się
doczekać.

-Jesteś o wiele silniejsza, niż myślałam - odezwała się Arizona.
-Ej, ej, za dużo tego - zaprotestowałam. - Zrobiłam tylko tyle, ile mogłam. I zrobię to znowu.

Łowczy skinął głową i przemówił z dawną surowością w głosie:

-Wszystko w swoim czasie, Darina. Na razie wrócisz do domu i odpoczniesz.
Nie natychmiast. Proszę.

Teraz, gdy sprawa Jonasa została zamknięta, niczego nie pragnęłam bardziej, jak być z Phoeniksem.

-

Łowczy... daj nam trochę czasu - dodał Phoenix. Obejmował mnie w talii, co dodawało mi siły w ocze-

kiwaniu na decyzję Łowczego.

- Macie godzinę.

Sześćdziesiąt minut! Odwróciłam się i objęłam Phoeniksa za szyję, a on podniósł mnie z ziemi.
Summer i Arizona wybuchnęły śmiechem. Na twarzy Łowczego pojawił się półuśmieszek, a potem wszyscy

odwrócili się i zniknęli we wnętrzu stajni.

- Chodźmy.

Phoenix z uśmiechem pociągnął mnie za sobą przez pożółkłe trawy na brzeg rzeki. Szedł pierwszy, ostrożnie

wybierając drogę między skałami, a potem przeskoczył na nasz ulubiony płaski głaz.

- Boso! - powiedziałam, zdejmując buty. Zanurzyłam stopy w zimnej, przejrzystej wodzie. - Zobacz! Ka-

wałki złota!

Phoenix pochylił się i zanurzył palec w wodzie. Uniósł odłamki błyszczącego metalu i dotykając ich opuszką

palca, orzekł:

- Piryt.
- Co to takiego?
- Złoto głupców. - Roześmiał się.
- Wolę swoją wersję!
- Podoba mi się twoja wersja. Wszystko w tobie mi się podoba!

Spróbujcie objąć się na wygładzonym przez wodę głazie, który wystaje ponad rwący nurt. Ale nam się uda-

ło. Czułe objęcia, delikatne pocałunki - cała wieczność. A potem przeszliśmy na brzeg i spacerowaliśmy boso
po trawie, trzymając się za ręce.

- Nie zabrałaś butów - przypomniał mi Phoenbc, gdy weszliśmy na wzgórze.

Zbiornik na wodę nie rzucał cienia, wiatr delikatnie szeptał w liściach osiki.

I

background image

81

Wzruszyłam ramionami i spojrzałam na dom i stodołę - pokryty rdzą czerwony dach, zniszczone ściany z

bali, drzwi stajni wciąż niezamknięte, zostawione na pastwę wiatru. Wszystko wyglądało tak jak na początku,
jak nieodwiedzane od stu lat miejsce.

Wiem, że serce to działający mechanicznie mięsień -komora, przedsionek, żyła, aorta. Widziałam je na lek-

cjach biologii, także na filmach w telewizji - czerwone, tętniące.

A więc skąd brało się to uczucie, które ogarnęło mnie, gdy zapamiętale tuliłam się do Phoeniksa,

wykorzystując ostatnie minuty danej nam godziny?

Uczucie tak silne, że zatracałam się w nim, całując Phoeniksa i czując go tak blisko siebie, wiedząc, że znaczy

dla mnie więcej niż wszystko na świecie i że zawsze tak będzie.

Byliśmy częścią tego wzgórza. Cząstka naszych dusz była w wietrze, w niebie, w szeleszczących liściach.
Phoenix milczał. Jego usta musnęły moje po raz ostatni, rozluźnił uścisk ramion. Spojrzał na mnie z taką

tęsknotą, że zmiękło mi serce i siłą musiałam się powstrzymać, by za nim nie pobiec.

Delikatne trzepotanie skrzydeł było jak ostrzeżenie - od Łowczego. Stałam więc w miejscu, obserwując, jak

Phoenix odchodzi.

Wiedziałam, że wkrótce wróci.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maguire Eden (Nie)Umarli 02 Arizona
Eden Maguire (Nie) Umarli Księga 1 Jonas
O Czym Lekarze Ci Nie Powiedzą 01 02 2014
O Czym Lekarze Ci Nie Powiedzą 01 02 2014
Maguire Darcy Nie taki diabeł straszny
O Czym Lekarze Ci Nie Powiedzą 01 02 2014
Kocha, nie kocha 3 Ja i Jonas Line Kyed Knudsen
Harrison Kim Madison Avery 01 Umarli czasu nie liczą
Harrison Kim Madison Avery 01 Umarli czasu nie liczą
Harrison Kim Madison Avery 01 Umarli czasu nie liczą
Harrison Kim Madison Avery 01 Umarli czasu nie liczą
2006 01 Nie chcemy fizjoterapeutow z przypadku
01 DZIECKO NIE JEST MINATURÂA DOROSÂLEGO
05A Bajki dla i nie dla dzieci 15-01-2011, KSW Kędzierzyn spotkania, Spotkania i sprawozadnia K-K KS
01-Nie lubię, J. Kaczmarski - teksty i akordy
Nie z tego świata s. 01 (2005 - 2006), Nie z tego świata s.01 2005-2006

więcej podobnych podstron