Dziennik Jerzego Pilcha 31 [Przekrój]

background image

12.08.2010

Dziennik Jerzego Pilcha 31/2010
Jerzy Pilch
Weźmy tryumfy Sándora Máraiego – mroczna charyzma najwyższej jakości; w nieznanym dotąd
dorobku książek zatrzęsienie, co druga arcydzieło, co trzecia klasyczna – czytaliście? Naprawdę?
No to z ręką na sercu odpowiedzcie: połowa – z tych niesłusznie zapomnianych, a teraz, po latach,
na światło dzienne wydobytych utworów – to wysokie nudy na pudy? Połowa? Czy tylko dwie
trzecie?

Rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia Bogdana Krężla

20 lipca
William Faulkner w Hollywood do wielkich rzeczy nie doszedł, pisanie scenariuszy westernów czy
innych przebojów ekranowych specjalnie mu nie pasowało. W jednym z nielicznych filmów, które
mogę oglądać w koło – do końca nie wiem czemu, jakbym wiedział, pewnie bym nie oglądał
– mianowicie w „Bartonie Finku” braci Coenów, jest postać na hollywoodzkim epizodzie autora
„Azylu” oparta; wątek niby boczny, a kluczowy. W ogóle mało jest sytuacji, których by obecność
ducha czy litery Williama Faulknera nie wzmacniała. Chyba że ktoś przesadza albo się myli.

21 lipca
Książki Karola maya oraz filmy „W samo południe”, „Rio Bravo” czy „Dyliżans” to były, są i będą
arcydzieła o Dzikim Zachodzie. Nie bardzo widzę konieczność innych; zwłaszcza, nie daj Boże,
głębszych. Walki Apaczów z kowbojami mają swoją tonację, swój gatunek, swoje niebagatelne
miejsce w kulturze; mają swoich autorów, swoich scenarzystów i swoich piewców – po co im
Faulkner? A zwłaszcza po co im następca Faulknera? (Z drugiej strony pół biedy, że nie Joyce;
gdyby się miało okazać, że „rzeczywistość westernów doczekała swego Joyce’a”, to by dopiero
było! Z dwojga złego – Faulkner, nawet drugi Faulkner, strawniejszy).

Jak się o kimś mówi, że jest „następcą Faulknera” albo „kontynuatorem Kafki”, albo że – śmierć
pewna – „idzie śladami Gombrowicza” – gościa się spala i likwiduje; zbyt osobnymi byli ci
geniusze zjawiskami, by jakiekolwiek „dążenie ich tropem” było czymś innym niż popłuczynami.

Kiedy więc słyszę – a ostatnio słyszę to często – że Cormac McCarthy to jest spadkobierca
Faulknera – raczej się jeżę; kiedy na dodatek czytam, że jego (Cormaca) właśnie u nas wydany
„Krwawy południk” to jest arcydzieło z mocą, głębią i realizmem dające obraz prawdziwego
Dzikiego Zachodu – raczej wątpię.

Wątpliwości potęguje samo (umiarkowane) istnienie tego autora – urodzonego w 1933,

background image

debiutującego w połowie lat 60., a do niedawna – przynajmniej u nas – nie tylko w aurze wielkości,
ale w ogóle nieistniejącego. Oczywiście przyjemne, a nawet ekscytujące, bywa nagłe wyjście
z ukrycia wielkiego pisarza, dotychczasowa skrytość i zwłaszcza rzekoma wzgarda dla mediów
przydaje charyzmy, niezależności i tajemnicy. Niestety, licząc na równie ekscytujące walory dzieł
nagle odkrytych, można się przeliczyć. Rozbieg piękny, skok już mniej.

22 lipca
Weźmy wielkie tryumfy Sándora Máraiego – rozbieg piękny, bo pośmiertny, a nawet po-
samobójczy – mroczna stąd charyzma najwyższej jakości; w kompletnie nieznanym dotąd dorobku
książek zatrzęsienie, na samo oko co druga arcydzieło, co trzecia klasyczna – czytaliście?
Naprawdę? No to z ręką na sercu odpowiedzcie: połowa – z tych niesłusznie zapomnianych, a teraz,
po latach, na światło dzienne wydobytych utworów – to wysokie nudy na pudy? Połowa? Czy tylko
dwie trzecie?
Pozwalam sobie na kąśliwość, bo i takich chwytów McCarthy używa, może on kolegów, mogę
ja pęd owczy. W każdym razie czytałem jakiś wywiad, w którym rozstawiał po kątach Marcela
Prousta i Henry’ego Jamesa, kłopot nie w tym, że chłop czcigodnych klasyków od czci i wiary
odsądza, to jest normalne, oczywiście powinno się takie urazy skrywać, ale w końcu każdy jest
człowiekiem; kłopot, że akurat tę parę; James i Proust to są – wbrew pozorom – autorzy biegunowi,
jeden jest podziemny, drugi powierzchniowy, jeden pisze totalnie, drugi realistycznie, jeden długą,
wyszukaną i dokładną frazą – drugi krócej i – zwłaszcza na tle epoki – przezroczyście; obaj
psycholodzy? – powiedzieć, że różne to są psychologie, to nic nie powiedzieć etc., etc. Nikt nie
wymaga od pisarzy, by znali się na literaturze, ale w ramach elementarnej sprawności umysłowej
i nawet całkowicie ekspansywnego subiektywizmu kwestionować można – na Boga! – albo
jednego, albo drugiego, ale obu? To jest – nieznacznie tylko wyostrzając – mniej więcej tak,
jakby ktoś oświadczył: Nie znoszę Leśmiana i Miłosza. Co zostaje? Mizantrop McCarthy?

W literaturze mizantropia autora nieco mniejsze ma znaczenie od jakości jego książek. Owszem,
żyjemy w czasach, gdy media windują, ale sama niechęć do mediów nie gwarantuje wysokiego
poziomu literackiego. Przed „Krwawym południkiem” próbowałem czytać „Drogę” czy
sfilmowany przez braci Coenów „To nie jest kraj dla starych ludzi” – umiarkowane uniesienia.

Sam „Krwawy południk” – nie da się tego powiedzieć inaczej – rzecz olśniewająca, proza osobna
i najwyższej próby – z im większą nieufnością podchodziłem, tym bezgraniczniej pieję. Oczywiście
pieję z wysiłkiem wynikającym z wieku – jakbym miał 40 czy nawet 50 lat, piałbym bezgranicznie.
To nie jest proza dla starych ludzi. Autor pisze obrazami – jeśli jest w tym jakiś Faulkner,
to z „Wściekłości i wrzasku”, czyli najdziwniejszy, najhermetyczniejszy i niepodrabialny. Czyli
jest, a jeszcze bardziej go nie ma. Gdyby te wizje nie były tak troskliwie ponure, tak bezdennie
makabryczne, gdyby choć raz na kilkadziesiąt stron błysnął jakiś błysk humoru, gdyby się pokazał
jakiś cień wyrozumienia dla ludzkiego losu – wymieniłbym święty kontekst Andrieja Płatonowa
– brawurowo napisana narkotyczna wędrówka przez fantasmagoryczną i zarazem w realiach mocno
osadzoną krainę pozwalałaby tak niebotycznie Cormaca McCarthy’ego wywindować.
„Natknął się na wóz z miasta, wyładowany trupami, z małym dzwoneczkiem, który brzęczeniem
wytyczał drogę, i latarnią dyndającą u burty. Na koźle siedziało trzech mężczyzn, którzy sami
wyglądali jak trupy albo zjawy, bo tak byli pobieleni wapnem, że świecili o zmierzchu. Wóz
ciągnęły dwa konie. Potoczył się drogą wśród lekkich wyziewów karbolu, niknąc w oddali.
Dzieciak odwrócił się i patrzył. Bose stopy umarłych bujały się sztywno na boki”.

Owszem, fraza piękna i nagrody godna, i sam Płatonow by się nie powstydził. Ale dalszy ciąg
jazdy? „Jechali, a blask na wschodzie pobłyskiwał smugami bladego światła, potem rozlał się
po widnokręgu ciemniejszą barwą, jak krew przesączająca się nagłymi falami, a tam, gdzie
na krańcach świata niebo wchłaniało ziemię, słońce ukazało nie wiadomo skąd swój wierzchołek
jak żołądź ogromnego czerwonego fallusa i przekroczywszy niewidoczny próg, rozsiadło się za ich

background image

plecami – przysadziste, pulsujące, nieprzyjazne”.
Nie mówię, że złe. Nie mówię nawet, że ryzykowne. Nie mówię, że fallus słońca jak już musi być
– niech będzie, ale niechże się przynajmniej za bardzo nie rozsiada! Za plecami zwłaszcza! W ogóle
nic nie mówię. Mówię jedynie, że Płatonow by tak nie napisał. W mojej hierarchii zastrzeżenie tego
rodzaju jest najwyższym komplementem, jaki można dać żyjącemu autorowi.

Jerzy Pilch
„Przekrój” 31/2010


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dziennik Jerzego Pilcha 23 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 32 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 30 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 27 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 28 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 22 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 21 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 25 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 26 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 29 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 33 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 12 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 34 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 15 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 10 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 11 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 24 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 20 [Przekrój]
Dziennik Jerzego Pilcha 18 [Przekrój]

więcej podobnych podstron