De Mello Anthony Konferencje rekolekcyjne Kontakt z Bogiem

background image

De Mello Anthony

Kontakt z Bogiem

Konferencje rekolekcyjne

Wstęp

Anthony de Mello jeszcze jako młody człowiek odznaczał się nieprzeciętną osobowością.
Wśród wielu darów umysłu i serca wybijała się na czoło jego zdolność porozumiewania
się z ludźmi - miał coś do powiedzenia i wiedział, jak to przekazać innym. Do
Towarzystwa Jezusowego wstąpił w 1947 r., w wieku 16 lat, w prowincji Bombay, na
zachodnim wybrzeżu Indii. Koledzy jego wspominają, że samodzielnie studiował
Homera, a nawet tłumaczył go innym. Został wysłany na studia filozoficzne do Hiszpanii
i wykorzystał tę szansę, by poznać lepiej „Ćwiczenia duchowne” św. Ignacego Loyoli
pod kierunkiem wybitnego ich znawcy - ojca Calverasa. Ponieważ ujawniał wyraźne
zdolności kierowania i inspirowania innych, zdecydowano, by po skończonych studiach
teologicznych zdobył stopień naukowy w zakresie psychologii (counselling) na Loyola
University w Chicago. Studiował również przez rok duchowość na Papieskim
Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Po powrocie do Indii zaskoczył wszystkich
prośbą o wysłanie do pracy na odległej stacji misyjnej. Wkrótce jednak uczyniono go
odpowiedzialnym za formację młodych jezuitów w niełatwym okresie po Soborze
Watykańskim II. Był to tylko początek tego, co miało stać się dziełem jego życia,
zarówno bowiem nadzwyczajne uzdolnienia, jak i konkretna sytuacja sprawiały, że coraz
częściej i z różnych stron nadchodziło wiele próśb i propozycji. W krótkim czasie stał się
znaną w świecie postacią. Prowadził kursy na wielu kontynentach i pisał książki, które
doczekały się licznych wydań i przekładów*. Założył Instytut Sadhana i zajął się tam
kształceniem osób, które miały później pracować w seminariach, domach zakonnych i
ośrodkach duchowości. Osiągnąwszy szczyty popularności, zmarł nagle na atak serca w
Nowym Jorku 2 czerwca 1987 r., tuż po przybyciu do Stanów Zjednoczonych, gdzie miał
przeprowadzić serię wykładów i konferencji. W swym ostatnim liście do Indii pisał:
„Nigdy w moim życiu nie czułem się tak szczęśliwy, tak wolny...”. * W języku polskim
ukazały się: Sadhana. Ścieżka do Pana Boga, Verbinum, Warszawa 1989; Śpiew ptaka,
Verbinum, Warszawa 1989; U źródeł. Rozważania rekolekcyjne, WAM, Kraków 1990;
wyd. II, WAM, Kraków 1992; Minuta mądrości, WAM, Kraków 1991; wyd. II, WAM,
Kraków 1992; Przebudzenie, Dom Wydawniczy „REBIS”, Poznań 1992; Modlitwa żaby,
tom I i II, WAM, Kraków 1992. Ci, którzy znali bliżej ojca Tony’ego de Mello,
pamiętają, że w swojej „posłudze” przeszedł różne etapy, częściowo odpowiadając na
potrzeby tych, którym służył, lecz - pozostając w zgodzie z osobistą duchową ewolucją,
która się w nim samym dokonała. Patrząc z zewnątrz, można by wyodrębnić kolejne

background image

fazy, kiedy był kierownikiem duchowym, terapeutą i guru. Jeden z jego osobistych
przyjaciół, spoglądając jakby od wewnątrz, określił to jako „postępujący rozwój wartości
od świętości poprzez miłość do wolności”. Oczywiście, te wartości nie wykluczają się
wzajemnie. Nie można też ściśle rozdzielić wymienionych tu etapów. Nie jest to tylko
zwykła ciągłość, lecz również jedność różnych ról i zadań. I rzeczywiście można by
powiedzieć, że Tony, zgodnie z wielką tradycją chrześcijańską, był przede wszystkim
kierownikiem duchowym. Co więcej, można twierdzić, że główną przyczyną jego
popularności aż do końca, kiedy niektórzy wysuwali zastrzeżenia co do obranego przez
niego kierunku, było to, że nie wyrzekł się nigdy swojej pierwotnej roli i pozostał zawsze
niedościgłym przewodnikiem, pomagającym innym w nawiązaniu głębszego kontaktu z
Bogiem. I oto teraz mamy przed sobą jego dzieło pośmiertne - przepisany tekst
konferencji rekolekcyjnych, które sam pieczołowicie zredagował, lecz nigdy nie oddał do
druku. Nie wiemy, dlaczego ich wcześniej nie udostępnił ani co pomyślałby dziś o ich
publikacji. Wiemy jednak na pewno, że wiele osób z radością weźmie je do ręki. Tekst
konferencji przedstawiamy w takiej formie, w jakiej pozostawił go Tony. Opatrzyliśmy
go tylko tytułem i wprowadziliśmy niewiele poprawek formalnych, chociaż niektórzy
podsuwali możliwość dokonania głębszej rewizji całości. Styl jest nieco archaiczny, a
treść nie zawsze jest „posoborowa”. Język konferencji uwarunkowany jest faktem, że
pierwotnie były one wygłaszane do jezuitów. Niewiele znajdziemy w nich odniesień do
Ćwiczeń duchownych św. Ignacego. Tony zwykł poruszać tę problematykę podczas
osobistych rozmów z rekolektantami. Przedmiotem konferencji były trzy klasyczne,
fundamentalne tematy: modlitwa, pokuta oraz miłość Chrystusa. I wreszcie podkreślmy,
że mamy do czynienia z typowym dla Tony’ego stylem - przebija z niego ogromna siła.
Tony pozostawał zawsze takim. Nigdy się nie narzucał, ale nieodparcie zapraszał, by
podzielić jego doświadczenie. Prawdą jest, że nie wiadomo, czego doświadczał w
ostatniej fazie swego życia, przed śmiercią. Niezbyt przekonywające były również jego
próby sformułowania tego doświadczenia. Zawsze jednak pozostawał sobą - tym samym
Tonym, którym był dotąd. Książka ta jest więc pewnego rodzaju „powrotem do domu” i
to w kontekście obchodów Roku Ignacjańskiego - 500 lat od urodzin Ignacego Loyoli w
1491 r. Jest również zaproszeniem skierowanym do jezuitów i ich przyjaciół rozsianych
po całym świecie, by głębiej wnikać w duchowe dziedzictwo Założyciela Towarzystwa
Jezusowego. W tym świetle ojciec Tony de Mello i jego konferencje rekolekcyjne
zawierają posłannictwo, które on sam wyraził w swej homilii 31 lipca 1983 r.: „Musimy
głęboko zakorzenić się w Bogu, jeśli chcemy pozostać na tej samej fali, co twórczy Duch
mieszkający w naszym sercu, jeśli chcemy odznaczać się zdolnością kochania i pozostać
wiernymi Kościołowi, w którym spotykamy się nieraz ze sprzeciwem i brakiem
zrozumienia. Tylko człowiek kontemplatywny może się na to zdobyć. Tylko taki
człowiek będzie wiedział, jak połączyć lojalność i posłuszeństwo z twórczością i
konfrontacją. Modlę się podczas tej mszy św., byśmy nie zostali oskarżeni przez Boga i
historię o zaniedbania w tym zakresie. Modlę się, by św. Ignacy znalazł dość powodów,
by czuć się z nas dumny...”. Parmananda R. Divarkar SJ Bombay, 2 czerwca 1991
Rozdział pierwszy Przyjąć Ducha Świętego Chciałbym przeprowadzić nasze rekolekcje
w kontekście Kościoła i współczesnego świata. Spotkaliśmy się tu, by spędzić pewien
czas w milczeniu, na modlitwie i w odosobnieniu właśnie teraz, kiedy Kościół dotknięty
jest kryzysem, a świat rozpaczliwie szuka pokoju, pełniejszego rozwoju oraz
sprawiedliwości. Czyż nie możemy być słusznie oskarżeni o „ucieczkę ze świata”? Czyż

background image

możemy sobie pozwolić na luksus 8-dniowego skupienia na osobności akurat teraz, kiedy
dom stoi w płomieniach i potrzeba każdej pary rąk do ugaszenia pożaru? Czy można nas
posądzić o „ucieczkę”? Chciałbym zatrzymać się przez chwilę na tym porównaniu. Dom
rzeczywiście stoi w ogniu. Niestety, wielu z nas, zbyt wielu - i to jest tragiczne - nie
znajduje żadnej motywacji, by ugasić ogień. Wolimy raczej zamknąć się w naszym
małym świecie i skupić uwagę na drobnych sprawach własnego życia. Zbyt wielu jest do
tego stopnia zaślepionych, że nawet nie zauważa pożaru. Dostrzegamy jedynie to, co nam
odpowiada. I nawet zakładając, że mamy wystarczającą motywację i jesteśmy obdarzeni
jasnością widzenia, wielu z nas brakuje odpowiedniej siły, by wytrwale walczyć z tym
pożarem. Brak nam mądrości i refleksji niezbędnej do podjęcia najlepszych i
najskuteczniejszych środków do stłumienia pożaru. Ponadto w wypełnienie zadania
wplata się tyle egoizmu, który sprawia, że często sobie przeszkadzamy, zachodzimy
drogę, pomimo najlepszych intencji. W świetle tej rzeczywistości rekolekcje wydają się
luksusem i pewną formą ucieczki. Jest to jednak ta kategoria luksusu, na jaką pozwala
sobie generał wycofujący się z bezpośredniej linii ognia, by poświęcić odpowiedni czas
na refleksję, a następnie powrócić z bardziej skutecznym planem walki. Jest to rodzaj
ucieczki, który pozwoli nam umocnić motywację, rozszerzyć i otworzyć nasze serca na
większą miłość, zaostrzyć nasze spojrzenie, zgromadzić odpowiednią energię, by
poświęcić się z jeszcze większym entuzjazmem wypełnieniu zadań, które Bóg wyznaczył
nam w świecie. Dag Hammarskjold, mistyk, który został sekretarzem generalnym
Organizacji Narodów Zjednoczonych, miał rację, kiedy zapisywał w swym diariuszu
następujące słowa: „W naszych czasach droga do świętości prowadzi z konieczności
poprzez świat działania”. Oddajemy się kontemplacji i modlitwie, by się na nowo
odtworzyć i działać w sposób bardziej energiczny i skuteczny na chwałę Bożą i dla dobra
całego świata. Największa potrzeba Kościoła Kościół przeżywa okres chaosu i kryzysu.
Nie jest to z konieczności coś złego. Kryzys jest wyzwaniem, okazją do wzrostu. Chaos
poprzedza stworzenie... pod warunkiem i to jest ogromnie ważne - by Duch Boży unosił
się nad nim. Największą potrzebą Kościoła dzisiaj nie jest nowe prawodawstwo, nowa
teologia, nowe struktury, nowa liturgia - to wszystko bez Ducha Świętego jest jak martwe
ciało bez duszy. Pilnie potrzebujemy, by ktoś wyrwał nam nasze kamienne serca i dał
nam serce żywe, serce z ciała. Potrzebujemy świeżego zastrzyku entuzjazmu, inspiracji,
odwagi i duchowej mocy. Potrzeba nam wytrwałości w wypełnianiu zadań,
niepoddawania się zniechęceniu lub cynizmowi. Potrzeba nam nowej wiary w przyszłość
i w ludzi, dla których trudzimy się. Innymi słowy, potrzeba nam nowego wylania Ducha
Świętego. Mówiąc konkretniej, potrzebujemy ludzi pełnych Ducha Świętego. Duch Boży
działa poprzez ludzi i przez ludzi dociera do nas Zbawienie. „Pojawił się człowiek
posłany przez Boga - Jan mu było na imię” - czytamy w Ewangelii zapowiadającej
przyjście Chrystusa. A więc człowiek, a nie jakiś program czy też projekt albo orędzie.
„Dziecię nam się narodziło, syn został nam dany” - Bóg zbawił nas nie poprzez „plan
zbawienia”, lecz poprzez człowieka, poprzez swego Syna Jezusa Chrystusa, pełnego
mocy Ducha Świętego... Duch Święty nie zstępuje na gmachy, lecz na ludzi. Namaszcza
ludzi, a nie ich projekty. Mieszka w duszach i sercach ludzi, a nie w nowoczesnych
maszynach. Tak więc stwierdzenie, że najpilniejszą potrzebą Kościoła jest nowe wylanie
Ducha Świętego, oznacza, że Kościół potrzebuje całej armii ludzi pełnych ducha. I
dlatego odprawiamy te rekolekcje. Przyszliśmy tutaj w nadziei, że staniemy się ludźmi
pełnymi ducha. Usunęliśmy się z czynnego życia przyjmując tę samą postawę i mając te

background image

same oczekiwania, z jakimi Apostołowie schronili się w wieczerniku aż do dnia
Pięćdziesiątnicy. Jak otrzymać Ducha Świętego? Nie ma pewniejszej prawdy od tej:
Duch Święty nie jest czymś, co możemy zawdzięczać naszym własnym wysiłkom. Nie
można sobie na Niego „zasłużyć”. Nie możemy absolutnie nic zrobić, aby Go otrzymać.
Jest On bowiem czystym darem Ojca. Mamy do czynienia z takim samym problemem, z
jakim borykali się Apostołowie. Również i oni, podobnie jak my, odczuwali potrzebę
Ducha Świętego dla prowadzenia swej działalności apostolskiej. Jezus przekazał im
wskazówki, w jaki sposób otrzymać Ducha Świętego. „Kazał im (...) oczekiwać obietnicy
Ojca: „Słyszeliście o niej ode Mnie - [mówił] - Jan chrzcił wodą, ale wy wkrótce
zostaniecie ochrzczeni Duchem Świętym... Gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie
Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po
krańce ziemi” (Dz 1, 4 nn.). Jezus powiedział: oczekujcie. Nie możemy sobie „uczynić”
Ducha Świętego. Możemy jedynie wyczekiwać, aby przyszedł. A to wydaje się trudne
dla naszej biednej natury ludzkiej we współczesnym świecie. Nie możemy czekać. Nie
możemy zatrzymać się spokojnie. Jesteśmy zbyt niespokojni, zbyt niecierpliwi. Musimy
stale coś robić, stale się ruszać. Wolimy raczej wiele godzin ciężkiej pracy niż trud
związany ze spokojnym wyczekiwaniem na coś, nad czym nie sprawujemy kontroli i
czego czasu przyjścia nie znamy. W każdym jednak wypadku musimy czekać i dlatego
czekamy, czekamy - i nic się nie dzieje, a raczej nic nie możemy dostrzec naszym
zamglonym, duchowym wzrokiem. Dlatego jesteśmy znużeni oczekiwaniem i modlitwą.
Czujemy się lepiej, kiedy „pracujemy dla Boga” i dlatego zanurzamy się znów w
działanie. Tymczasem Duch Święty udzielony jest tylko tym, którzy oczekują; tym,
którzy dzień po dniu otwierają swe serca na Boga i Jego Słowo w modlitwie; tym, którzy
„inwestują” całe godziny w to, co naszej mentalności ogarniętej obsesją produkowania i
przynoszenia zysku wydaje się zwykłą stratą czasu. Czytamy w Dziejach Apostolskich:
„Podczas wspólnego posiłku Jezus kazał im nie odchodzić z Jerozolimy, ale oczekiwać
obietnicy Ojca...” (Dz 1, 4). Mówi im: nie opuszczajcie Jerozolimy. Sprzeciwiajcie się
pragnieniu robienia czegoś, dopóki nie wyzwolicie się z nieodpartej potrzeby działania,
głoszenia innym czegoś, czego sami nie doświadczyliście. Kiedy otrzymacie Ducha
Świętego, wtedy będziecie dawać mi świadectwo w Jerozolimie i aż po krańce ziemi, ale
nie wcześniej.W przeciwnym razie będziecie fałszywymi świadkami, a w najlepszym
wypadku działaczami, ale nie apostołami. Frenetyczni działacze nie dowierzają sobie,
czują nieodpartą potrzebę przekonywania innych, by poczuć się pewniej. Jezus
powiedział: „Otrzymacie moc...”. „Otrzymacie” jest odpowiednim słowem! Jezus nie
oczekuje od nas, byśmy byli twórcami mocy, ponieważ tego rodzaju mocy nie możemy
„wyprodukować”, niezależnie od tego, jak wielkiego podjęlibyśmy się trudu. Taką moc
można jedynie otrzymać. Przypomina mi się młoda dziewczyna, która mi się zwierzyła:
„Uczestniczyłam w dziesiątkach różnego rodzaju kursów i seminariów, z których
wyniosłam przynajmniej setkę wspaniałych idei. Teraz jednak nie potrzebuję już więcej
pięknych idei, a jedynie mocy, by przynajmniej jedną z nich urzeczywistnić”. Dlatego
rekolekcje nie są kursem ani seminarium. Nie będziemy mieli ani lekcji” ani dyskusji w
grupach. Potrzeba nam wiele milczenia, wiele modlitwy i pełnego otwarcia się na Boga.
Co czynić konkretnie: postawa Na jutrzejszą poranną modlitwę oraz - jeśli macie na to
ochotę - na cały jutrzejszy dzień chciałbym wam zaproponować przyjęcie pewnej
postawy i podjęcie pewnej praktyki. Postawa polegałaby na wielkim oczekiwaniu. Św.
Jan od Krzyża twierdzi, że człowiek otrzymuje od Boga tyle, ile się od Niego spodziewa.

background image

Jeśli oczekujemy niewiele, zwykle też i niewiele otrzymamy. Jeśli natomiast oczekujemy
wiele, wiele też otrzymamy. Potrzebujecie, by w waszym życiu spełnił się cud łaski? A
więc oczekujecie, by spełnił się cud. Ilu cudów doświadczyliście w swoim osobistym
życiu? Żadnego? Bo też i nie oczekiwaliście żadnego. Bóg nigdy nie zawodzi, kiedy
spodziewamy się od Niego wiele: możemy na Niego wyczekiwać, ale może również
odpowiedzieć zaraz. Może także nadejść niespodziewanie, „jak złodziej o nocnej porze”,
jak wyraził się Jezus. Przyjdzie jednak z pewnością, jeśli na Niego czekamy. Ktoś
słusznie powiedział, że grzech przeciwko Duchowi Świętemu polega na tym, iż człowiek
nie wierzy, że może On przemienić świat i przemienić jego samego. Jest to bardziej
niebezpieczny rodzaj ateizmu niż w wypadku kogoś, kto mówi, istnieje”, bo chociaż
człowiek wmawia samemu sobie, że wierzy w Boga, to jednak ulega zaślepieniu i popada
w praktyczny ateizm, z którego nawet nie zdaje sobie sprawy. W rzeczywistości bowiem
twierdzi: „Bóg nie może mnie już zmienić. Ani nie pragnie, ani nie ma mocy, by mnie
przemienić, by przywrócić mi życie. Wiem o tym, bo próbowałem już wszystkiego.
Odprawiłem tyle razy rekolekcje, modliłem się gorliwie, wykazałem ogromnie dużo
dobrej woli... i nic się nie stało, po prostu nic”. Praktycznie Bóg takiego człowieka jest
Bogiem umarłym, a nie Bogiem, który wskrzeszając Jezusa z martwych, wykazał nam, że
nie ma dla Niego rzeczy niemożliwej. Albo też, posługując się pięknymi słowami Pawła
mówiącego o Abrahamie, jest to Bóg, któremu Abraham zawierzył, Bóg, który „ożywia
umarłych i to, co nie istnieje, powołuje do istnienia. On to [Abraham] wbrew nadziei
uwierzył nadziei, że stanie się „Ojcem wielu narodów” zgodnie z tym, co było
powiedziane: „takie będzie twoje potomstwo”. I nie zachwiał się w wierze, choć
stwierdził, że ciało jego jest już obumarłe - miał już prawie sto lat - i że obumarłe jest
łono Sary. I nie okazał wahania ani niedowierzania co do obietnicy Bożej, ale się
wzmocnił w wierze. Oddał przez to chwałę Bogu ; był przekonany, że mocen jest On
również wypełnić, co obiecał” (Rz 4,17-21). Co czynić konkretnie: pewna praktyka
Proponuję, byście wczytali się uważnie w Ewangelię Łukasza 11,1-13. Przeczytajcie
kilka razy ten fragment i zadajcie sobie pytanie, jaka jest wasza osobista odpowiedź na
Jezusowe słowa: „O ileż bardziej Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go
proszą!” Zaczekajcie, dopóki nie doświadczycie wystarczającej wiary w słowa Jezusa, by
rzeczywiście i z pełną ufnością poprosić o Ducha Świętego. A wtedy proście! Proście
nieustannie, proście z całego serca, proście coraz bardziej, proście nawet natrętnie jak ów
człowiek z Ewangelii, który pukał do drzwi swego przyjaciela o północy, nie przyjmując
do wiadomości negatywnej odpowiedzi. O pewne rzeczy możemy prosić Boga jedynie
warunkowo: „jeśli taka jest Twoja wola...” W tym jednak wypadku nie ma żadnego
wstępnego warunku. Udzielenie nam Ducha jest wyraźną wolą Boga. Jest to Jego
jednoznaczna obietnica. I nie tyle brakuje Jego woli udzielenia nam Ducha, co raczej:
naszej wiary w to, że rzeczywiście pragnie nam Go udzielić; oraz nalegania z naszej
strony. Nie wahajcie się więc poświęcić sporo czasu, by prosić i to prosić
niezmordowanie. Możecie modlić się następującymi słowami: „Udziel nam, Panie,
Ducha Chrystusowego, bo przecież jesteśmy Twymi dziećmi”; albo też: „Przyjdź, Duchu
Święty! Przyjdź, Duchu Święty!” Każde wołanie będzie na miejscu - wypowiadajcie je
powoli, uważnie, z całkowitą powagą. Powtórzcie je sto, tysiąc, dziesięć tysięcy razy.
Możecie również prosić bez słów. Po prostu, patrząc w niebo lub w tabernakulum, w
milczeniu i przyjmując postawę błagalną. Jeśli jesteś sam w swoim pokoju, możesz
wyrazić błagalną prośbę nie tylko wzrokiem, lecz całym ciałem - wznosząc swe ręce do

background image

nieba albo też padając na twarz. Niekoniecznie musi to być „medytacja”. Nie zawsze też
dostarczy wam to jakichś natchnień czy „oświeceń”. Będzie to jednak modlitwa. A
Ducha Świętego otrzymujemy w odpowiedzi na poważną modlitwę, a nie na medytację
pieczołowicie przygotowaną. Módlcie się i to nie tylko za samych siebie, lecz za nas
wszystkich, za całą grupę. Nie mówcie tylko: „udziel mi”. Mówcie również: „udziel
nam”. A jeśli pragniecie, by wasza modlitwa osiągnęła maksymalną moc i intensywność,
postępujcie jak apostołowie oczekujący na Ducha Świętego przed Pięćdziesiątnicą -
módlcie się wraz z Maryją. Święci zapewniają nas, że nie słyszano, by ktokolwiek
wzywając Jej pośrednictwa czy pomocy, nie został wysłuchany. Możecie pójść w ślady
świętych i zwracać się do Maryi we wszystkich potrzebach. Będziecie wtedy przekonani
o tej prawdzie nie dlatego, że tak mówią święci, lecz dzięki osobistemu doświadczeniu.
Powierzcie te nasze rekolekcje Maryi, Matce Jezusa. Od samego początku proście o Jej
błogosławieństwo. Zobaczycie, jaka nastąpi zmiana. I wreszcie podsuwam wam psalmy,
które mogą wam jutro pomóc w sformułowaniu błagalnej modlitwy o Ducha Świętego:
Psalm 4: Jedynie światłość Twego oblicza może przynieść nam radość; Psalm 6: Lecz
Ty, o Panie, jakże długo jeszcze...? Płaczem obmywam co noc moje łoże. Psalm 13 [12]:
Dokąd kryć będziesz przede mną oblicze? Psalm 16 [15]: Nie dla mnie dobra poza Tobą.
Psalm 24 [23]: Niech wkroczy Król chwały. Psalm 27 [26]: O jedno proszę Pana, tego
poszukuję: bym w domu Pańskim przebywał... Szukam, o Panie, Twojego oblicza. Psalm
38 [37]: Przed Tobą, Panie, wszelkie me pragnienie i moje wzdychanie nie jest przed
Tobą ukryte. Psalm 42 [43]: Dusza moja pragnie Boga... Łzy stały się dla mnie chlebem
we dnie i w nocy. Psalm 43 [42]: Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu jęczysz
we mnie? Ufaj Bogu. Psalm 63 [62]: Za Tobą tęskni moje ciało, jak ziemia zeschła,
spragniona, bez wody. Psalm 130 [129]: Dusza moja oczekuje Pana bardziej niż strażnicy
świtu. Psalm 137 [136]: Nad rzekami Babilonu - tam myśmy siedzieli i płakali, kiedyśmy
wspominali Syjon. Być może, że zechcecie skupić uwagę na jednym lub drugim wersie z
tych psalmów i otworzyć serce przed Bogiem powtarzając słowa, które On sam do nas
skierował. Mają one moc, by wzbudzić w was wiarę i uzyskać to, o co prosicie. Rozdział
drugi Rekolekcje Apostoła Chciałbym rozpocząć tę konferencję pytaniem, które
prawdopodobnie część z was sobie zadaje. W niektórych środowiskach nie ma już
zwyczaju odprawiania rekolekcji w milczeniu - a nawet w ogóle odprawiania. Wydaje
się, że naszym potrzebom odpowiada bardziej coś na kształt seminarium lub kursu
odnowy teologicznej albo biblijnej. Pada argument, że z powołania jesteśmy apostołami,
a nie kontemplatywnymi mnichami. Nasze powołanie domaga się, byśmy działali, a nie
pozostawali bezczynni; byśmy mówili, a nie trwali w milczeniu. Dlatego być może jest
rzeczą zrozumiałą, że niektórzy zapytają: „Jaki sens ma dla apostoła odprawianie
rekolekcji?” Oto moja odpowiedź: „Rekolekcje z punktu widzenia apostolskiego są
najprawdopodobniej najlepszą rzeczą, jaką apostoł może podjąć. Paradoksalnie, apostoł
niczego bardziej nie potrzebuje jak wycofania się na pustynię, poświęcenia wielu godzin
na słuchanie, a nie na mówienie; potrzebuje otwarcia się na Boga i naładowania swoich
duchowych baterii, zanim ofiaruje ludziom światło. Na modlitwie apostoł staje sam przed
Bogiem, który może mu przekazać to, co pragnie, by z kolei przekazał innym. Powrócić
do Źródła Trzeba nam dziś pilnie powrócić do źródeł, by się wewnętrznie odnowić.
Sobór Watykański II zachęcał nas gorąco, by sięgać do naszych właściwych korzeni, do
naszych konstytucji i do Ewangelii, które należy ponownie odczytać i przystosować do
współczesnych czasów, aby odnaleźć w nich życie i ducha. Powrót do źródeł nie jest

background image

jednak w pierwszym rzędzie powrotem do dokumentów. Lepiej byłoby mówić o
powrocie do naszego Źródła w liczbie pojedynczej, ponieważ istnieje tylko jedno jedyne
źródło naszego chrześcijańskiego i kapłańskiego życia, a tym źródłem jest żywa osoba:
Jezus Chrystus. Nie oznacza to jednak powracania do przeszłości, ponieważ Jezus
Chrystus jest osobą żywą, z którą możemy się spotkać dzisiaj. Oto Źródło, do którego
musimy dotrzeć i z którego powinniśmy czerpać siłę i natchnienie. To właśnie mają nam
umożliwić rekolekcje: dać nam szansę, ale nie przeczytania jakichś książek czy
wysłuchania nowych myśli, lecz spotkania się z Jezusem Chrystusem, jeśli dotychczas
nie przeżyliśmy takiego doświadczenia. A jeśli już przeżyliśmy, rekolekcje stwarzają
nam okazję do pogłębienia naszej więzi z Nim. Apostoł - człowiek miłujący Mistrza W
tych dniach Jezus oczekuje, że poświęcicie Mu cały wasz czas, całą uwagę i miłość,
obdarzając Go tym bez reszty, podobnie jak uczyniła z drogocennym olejkiem Maria,
siostra Łazarza. Ubogich bowiem mamy zawsze u siebie, przez cały rok. Jezus jednak
chce być poznany i kochany osobiście, oprócz tej miłości, jaką możemy Mu świadczyć w
naszych bliźnich i ubogich. „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?”
„Tak, Panie, Ty wiesz, że cię kocham...” „Paś baranki moje”. Niezależnie od tego, jak
bardzo apostoł czy pasterz może być zajęty zadaniem zleconym mu przez Mistrza, nawet
jeżeli ma do wypełnienia bardzo ważną misję, jego pierwszą i główną powinnością jest
kochać osobiście Mistrza. Zanim Jezus powierzył Piotrowi funkcję pasterską, poddał go
próbie. Zadał mu dwa pytania - i obydwa pytania dotyczyły Jego osoby, a nie owczarni.
Pierwsze pytanie brzmiało: „Za kogo Mnie uważasz?” A drugie: „Czy miłujesz Mnie?”
Te dwa pytania powinny rozbrzmiewać w naszych sercach podczas tych dni, kiedy
staramy się być coraz bardziej „apostolscy”. Musimy wsłuchiwać się, jak Jezus mówi do
każdego z nas: „Andrzeju, Adamie, Kazimierzu... za kogo ty Mnie uważasz? I nie
odpowiadaj mi: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. Tę formułę wypowiedział Piotr.
Jaką formułą ty się posłużysz, by opisać to, czym lub kim jestem dla ciebie? Andrzeju,
Adamie, Kazimierzu... czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?” Jeśli pragniemy być
apostołami i pasterzami, pogłębienie naszej miłości do Jezusa jest w tych dniach dla nas
sprawą życiową, tak byśmy Mu mogli powiedzieć z całym zaufaniem: „Tak, Panie, Ty
wiesz, że Cię kocham”. Apostoł - człowiek, który widział Chrystusa W Kościele
pierwotnym tylko człowiek, który widział zmartwychwstałego Pana, mógł być uznany za
apostoła. Z tego powodu wcale nie tak łatwo uznano apostolski charyzmat Pawła.
Powtarzał on z naciskiem, że jest prawdziwym apostołem wcale nie mniejszym od
Dwunastu i pozostałych apostołów, ponieważ on także zobaczył zmartwychwstałego
Pana. „Czyż nie jestem apostołem?” - zapytuje Koryntian. „Czyż nie widziałem Jezusa,
Pana naszego?” (1 Kor 9,1). Paweł z przekonaniem twierdzi również, że otrzymał swoją
Ewangelię bezpośrednio od Pana. Głosił jednak naukę, którą przejął od innych
(„Przekazałem wam na początku to, co przejąłem: że Chrystus umarł - zgodnie z Pismem
- za nasze grzechy, że został pogrzebany, że zmartwychwstał trzeciego dnia, zgodnie z
Pismem; i że ukazał się Kefasowi, a potem Dwunastu...”: 1 Kor 15, 2-5). Przejął od
innych historyczne fakty, natomiast swoją Ewangelię oraz zadanie przepowiadania
Ewangelii otrzymał od samego Jezusa. Nie od Kościoła, nie od wspólnoty
chrześcijańskiej, nie od żadnej władzy kościelnej, lecz osobiście od Jezusa. „Ja bowiem
otrzymałem od Pana to, co wam przekazałem, że Pan Jezus tej nocy, kiedy został
wydany, wziął chleb i dzięki uczyniwszy połamał i rzekł: „To jest Ciało moje za was
wydane. Czyńcie to na moją pamiątkę” (1 Kor 11, 23-24). Paweł będzie mówił śmiało o

background image

„swojej Ewangelii” (Rz 2,16). Kto z nas ośmieliłby się posłużyć takim określeniem?
Albo kto miałby odwagę wypowiedzieć słowa, które Paweł skierował do Galatów:
„Oświadczam więc wam bracia, że głoszona przeze mnie Ewangelia nie jest wymysłem
ludzkim. Nie otrzymałem jej bowiem ani nie nauczyłem się od jakiegoś człowieka, lecz
objawił mi ją Jezus Chrystus (...). Gdy jednak spodobało się Temu, który wybrał mnie
jeszcze w łonie matki mojej i powołał łaską swoją, aby objawić Syna swego we mnie,
bym Ewangelię o Nim głosił poganom, natychmiast, nie radząc się ciała i krwi ani nie
udając się do Jerozolimy, do tych, którzy apostołami stali się pierwej niż ja, skierowałem
się do Arabü, a później znowu wróciłem do Damaszku. Następnie, trzy lata później,
udałem się do Jerozolimy dla poznania się z Kefasem, zatrzymując się u niego tylko
piętnaście dni. Spośród zaś innych; którzy należą do grona Apostołów, widziałem jedynie
Jakuba, brata Pańskiego. A Bóg jest mi świadkiem, że w tym, co tu do was piszę, nie
kłamię” (Ga 1,11-20). Czyż nie tak właśnie powinno być? Apostoł jest świadkiem.
Powinien świadczyć o tym, co sam widział i słyszał, jeśli chce, by jego przekaz był
wiarygodny. Powinien być nawet bardziej prawdomówny niż świadek zeznający w
sądzie, który ma świadczyć o tym, co sam widział i słyszał, a nie co inni mu powiedzieli,
jeśli świadectwo jego ma być przekonywające. Znakomicie podkreśla to Paweł w dwóch
relacjach o swojej wizji zmartwychwstałego Pana i o swoim nawróceniu. W Dziejach
Apostolskich (22, 12-15) mówi: „Niejaki Ananiasz, człowiek przestrzegający wiernie
Prawa, o którym wszyscy tamtejsi Żydzi wydawali dobre świadectwo, przyszedł,
przystąpił do mnie i powiedział: „Szawle, bracie, przejrzyj!” W tejże chwili spojrzałem
na niego, on zaś powiedział: „Bóg naszych ojców wybrał cię, abyś poznał Jego wolę i
ujrzał Sprawiedliwego, i Jego własny głos usłyszał. Bo wobec wszystkich ludzi będziesz
świadczył o tym, co widziałeś i słyszałeś””. A w innym fragmencie Dziejów
Apostolskich (26, 15-16) sam Jezus na pytanie Pawła: „Kto jesteś, Panie?”, odpowiada:
„Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz. Ale podnieś się i stań na nogi, bo ukazałem się
tobie po to, aby ustanowić cię sługą i świadkiem tego, co zobaczyłeś, i tego, co ci
objawię”. Podobnym językiem mówią pozostali apostołowie. Jan mówi: „Co było od
początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co
patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce - bo życie objawiło się. Myśmy je widzieli, o
nim świadczymy i głosimy wam życie wieczne, które było w Ojcu, a nam zostało
objawione - oznajmiamy wam, cośmy ujrzeli i usłyszeli, abyście i wy mieli
współuczestnictwo z nami. A mieć współuczestnictwo z nami znaczy: mieć je z Ojcem i
z Jego Synem Jezusem Chrystusem. Piszemy to w tym celu, aby nasza radość była pełna”
(1 J 1, 1-4). A ze swej strony Piotr mówi: „Nie za wymyślonymi bowiem mitami
postępowaliśmy, wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i przyjście Pana naszego Jezusa
Chrystusa, ale nauczaliśmy jako naoczni świadkowie Jego wielkości. Otrzymał bowiem
od Boga Ojca cześć i chwałę, gdy taki oto głos Go doszedł od wspaniałego Majestatu:
„To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. I słyszeliśmy, jak ten głos
doszedł z nieba, kiedy z Nim razem byliśmy na górze świętej” (2 P 1,16-17). To
wszystko stanowi również dzisiaj - dwa tysiące lat po śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa
- kryterium prawdziwości i wiarygodności apostoła i świadka, podobnie jak wtedy, kiedy
mijało zaledwie dwadzieścia lat od Jego śmierci i zmartwychwstania. Każdy autentyczny
apostoł w dziejach Kościoła musiał być poddany temu testowi. Rzeczywiście, niektórzy z
nich, jak na przykład Ojcowie i Doktorzy Kościoła, ubogacają go swoją nauką i
wywierają wpływ na jego życie właśnie dlatego, że byli ludźmi utrzymującymi

background image

bezpośredni kontakt z Jezusem Chrystusem, byli ludźmi tak bardzo kontemplatywnymi,
jak byli nimi Paweł, Piotr i Jan. Jeśli być kontemplatywnym oznacza żyć w stałej i
głębokiej komunii z Jezusem, zmartwychwstałym Panem, w takim razie jak można być
apostołem nie będąc człowiekiem kontemplatywnym? A jak możesz być
kontemplatywnym, jeśli nie poświęcisz czasu na osobistą i głęboką rozmowę z
Chrystusem. Dlatego właśnie odprawiamy rekolekcje, a nie uczestniczymy w jakimś
seminarium czy kursie odnowy teologicznej. Apostoł - człowiek Ducha W rozdz.19.
Dziejów Apostolskich czytamy, że kiedy Paweł przybył do Efezu, spotkał tam grupę
nawróconych, którzy nigdy nie słyszeli o istnieniu Ducha Świętego. Gdy dowiedział się o
tym, położył na nich ręce i przekazał im Ducha Świętego. Jest to w końcu podstawowe
zadanie apostoła: przekazywać innym Ducha Świętego. Dlatego też apostołowie jako
pierwsi otrzymali Ducha Świętego: to właśnie miało stać się ich „specjalnością”, ich
szczególnym wkładem w świat. To oni mieli najpierw doświadczyć przemieniającej
mocy Ducha w swych sercach, by z kolei przekazywać tę moc innym. W rozdziale 8.
Dziejów czytamy, że kiedy apostołowie dowiedzieli się o przyjęciu przez Samarię słowa
Bożego, wysłali Piotra i Jana, by przekazali świeżo nawróconym Ducha Świętego. Nie
wydawało się to zbyt uprzejme wobec diakona Filipa, który sam ewangelizował Samarię.
Nie tylko apostołowie mogli przekazać Ducha Świętego. Powinien być do tego zdolny
każdy chrześcijanin i prawdopodobnie Filip uczyniłby to równie dobrze. Wydawało się
jednak, że to rola bardziej odpowiednia dla apostoła. Dlatego do Samarii udali się Piotr i
Jan. Dowiadujemy się więc, że „modlili się za nich, aby mogli otrzymać Ducha
Świętego. Bo na żadnego z nich jeszcze nie zstąpił (...). Wtedy więc wkładali
Apostołowie na nich ręce, a oni otrzymywali Ducha Świętego” (8,15-17). Zauważmy
jeden ważny szczegół: apostołowie modlili się przed nałożeniem rąk na tych dobrych
mieszkańców Samarii. Przede wszystkim dzięki mocy modlitwy apostołowie
przekazywali Ducha Świętego. Oni sami otrzymali Go po okresie intensywnej modlitwy
poprzedzającej Pięćdziesiątnicę. Nic więc dziwnego, że w ten sam sposób przekazywali
Go innym. Nie dziwi również fakt, że niezbyt chętnie godzili się na działalność, która
odciągała ich nadmiernie od głównego zadania. Oto co mówią w rozdziale 6. Dziejów
Apostolskich: „Nie jest rzeczą słuszną, abyśmy zaniedbali słowo Boże, a obsługiwali
stoły (...). Upatrzcież zatem, bracia, siedmiu mężów spośród siebie, cieszących się dobrą
sławą (...). Im zlecimy to zadanie. My zaś oddamy się wyłącznie modlitwie i posłudze
słowa” (6, 2-4). Żyjemy w epoce „księży specjalistów”: ksiądz robotnik, ksiądz
naukowiec, ksiądz artysta... W epoce, w której księża troszczą się, by zdobyć taką czy
inną specjalizację jako pomoc dla swego apostolatu. Wszystko w porządku pod
warunkiem, że podtrzymają w pełni to, co jest najbardziej charakterystyczne w ich
powołaniu apostolskim: zdolność przekazywania innym Ducha Świętego. Według tego
kryterium osądzałbym owoce naszych programów formacyjnych. Pod koniec formacji
zapytałbym młodego kapłana wchodzącego w prace apostolskie: „Czy rzeczywiście masz
Ducha Świętego? Czy ufasz, że będziesz Go mógł przekazywać innym z pomocą łaski
Bożej?” A jeśli jego odpowiedź brzmi: „nie”, to w takim razie, jaki sens ma cała jego
formacja, cała filozofia i teologia, całe przygotowanie w zakresie języków, homiletyki,
liturgii, Pisma Świętego oraz w różnych dziedzinach nauk świeckich czy też innych? Cóż
pomoże lekarzowi, jeśli jest ekspertem w dziedzinie literatury lub czegokolwiek innego,
a jednocześnie zna się kiepsko na medycynie? Nasz młody kapłan może być znakomitym
teologiem. Może nawet przybliżać innym teologię w najbardziej atrakcyjny sposób.

background image

Świat jednak nie łaknie teologii. Łaknie Boga. Pierwotny Kościół nie podawał ludziom
teologii o Duchu Świętym. Teologia pojawiła się znacznie później. Najpierw Kościół
ofiarowywał Ducha Świętego, doświadczenie Jego mocy. Człowiek głodny pragnie
rzeczywistego pokarmu, a nie atrakcyjnych obrazów przedstawiających żywność. I
oczywiście nie pragnie słów w miejsce posiłku. Czy nasze programy formacyjne są w
pierwszym rzędzie pomyślane tak, by „wyposażyć” kapłanów nie tylko w słowa i
pojęcia, lecz w Ducha Świętego? Czy jest to jedyna racja usprawiedliwiająca wszystkie
zmiany, jakich dokonujemy w ich formacji seminaryjnej? Czy wszystko inne
rzeczywiście schodzi na drugi plan? Co to znaczy być zdolnym do przekazania innym
Ducha Świętego? Odpowiedzi może być wiele; ale istota rzeczy jedna: mieć umiejętność
przemieniania serc i życia innych ludzi mocą własnego słowa oraz mocą własnej
modlitwy. Spośród tych dwóch, zdolność przemieniania innych mocą modlitwy jest
najważniejsza. Jest to moc, którą głównie posługiwał się Paweł, by czynić swój apostolat
skutecznym i owocnym. Jego słowa zdawały się nie wywierać większego wrażenia na
ludziach. Zgadza się on z oskarżeniem wysuwanym przez niektórych Koryntian, że jest
kiepskim mówcą. Natomiast jakaż była moc jego modlitwy? Posługiwał się nią stale.
Nieomal w każdym liście mówi, że nieustannie modli się za nawróconych. Pisze, na
przykład, do Efezjan: „Dlatego zginam kolana moje przed Ojcem, od którego bierze
nazwę wszelki ród na niebie i na ziemi, aby według bogactwa swej chwały sprawił w was
przez Ducha swego wzmocnienie siły wewnętrznego człowieka. Niech Chrystus
zamieszka przez wiarę w waszych sercach; abyście w miłości wkorzenieni i ugruntowani,
wraz ze wszystkimi świętymi zdołali ogarnąć duchem, czym jest Szerokość, Długość,
Wysokość i Głębokość, i poznać miłość Chrystusa, przewyższającą wszelką wiedzę,
abyście zostali napełnieni całą Pełnią Bożą” (Ef 3, 14-19). Paweł stara się przekazać
chrześcijanom pewne duchowe dary (moc, siłę, wiarę, miłość), których nie można
wyrazić samymi słowami (ponieważ chodzi o coś, co jest ponad słowami i poza
wszelkim poznaniem). I widzimy, że jako prawdziwy apostoł stara się przekazać te dary
mocą swojej modlitwy wstawienniczej. Nie ma innej drogi. W tym właśnie tkwi następna
przyczyna, dla której apostoł wybiera samotność, by odprawić rekolekcje: ponieważ
potrzebuje „napełnić się” Duchem Świętym. Duch Święty udzielany jest tym, którzy
czuwają, modlą się i cierpliwie czekają, którzy mają odwagę oddalić się od świata, by
mocować się z sobą i z Bogiem w samotności i milczeniu. Nic więc dziwnego, że
wszyscy wielcy prorocy, w tym również sam Jezus, usuwali się na pustynię, by spędzić
dłuższy okres w milczeniu, modląc się, poszcząc i podejmując walkę z mocami zła.
Pustynia jest tyglem, w którym wytapia się osobowość apostoła i proroka. Pustynia, a nie
rynek. Rynek jest miejscem, gdzie działa apostoł. Pustynia natomiast jest miejscem,
gdzie się kształtuje, „hartuje” i otrzymuje zadanie oraz posłannictwo dla świata. Gdzie
otrzymuje „swoją” ewangelię. Apostoł - człowiek rozeznania Istnieje jeszcze jedna racja,
skłaniająca apostoła do odprawiania rekolekcji: uczą one rozeznawania, pomagają
stworzyć i pogłębić w naszych sercach milczenie, w którym możemy usłyszeć głos Boga.
A któż bardziej jak nie apostoł potrzebuje wsłuchiwać się nieustannie w głos Boga? Musi
wsłuchiwać się, aby z kolei wiedzieć, co ma przekazać innym. A co ważniejsze, musi
wsłuchiwać się, by wiedział dokąd iść, co i kiedy robić, do kogo mówić i w jakim
momencie. W jakiż inny sposób może rozpoznać wolę Bożą? Apostoł jest człowiekiem
obdarzonym misją. Tak ważne jest utrzymywanie stałego kontaktu z centralą! Znaczna
część tego, co nazywamy naszą „działalnością apostolską”, nie jest niczym innym jak

background image

tylko niepohamowaną krzątaniną ukrywającą fakt, że właściwie spełniamy tylko naszą
własną wolę. Nie poświęciliśmy odpowiedniego czasu, by oczyścić nasze serca od
różnych sądów i nieuporządkowanych przywiązań czy uprzedzeń, aby dostrzec wolę
Bożą przejrzystym wzrokiem. Nie wystarczy być pełnym entuzjazmu i dobrej woli. W
rozdziale 10. Listu do Rzymian Paweł twierdzi, że faryzeusze pałali żarliwością ku Bogu,
była to jednak dwuznaczna gorliwość i dlatego zamiast czynić dobro, wyrządzali
prawdziwą szkodę. Przypominam sobie księdza, który pewnego dnia mi powiedział:
„Teraz, kiedy powróciłem znów do modlitwy i zaczynam dostrzegać wszystko w świetle
Ewangelii, patrzę ze smutkiem na minione lata, w których pracowałem dla Chrystusa.
Zastanawiam się, czy rzeczywiście dokonałem czegoś dla Chrystusa, czy też, przeciwnie,
przysporzyłem Mu znacznie więcej pracy, by naprawił wyrządzone przeze mnie szkody!”
Jaka szkoda, że tak późno to sobie uświadomił. Stracił tyle czasu. W końcu na nowo
zaczął wsłuchiwać się w głos Boga w swoim wnętrzu, zanim rozpoczął działanie. Kiedy
zaczynamy „nastawiać uszu”, by uchwycić głos Boga, odkrywamy mnóstwo dźwięków
bombardujących nasz słuch. Najgłośniejsze z nich i powtarzające się natarczywie
odpowiadają naszym egoistycznym pragnieniom, natomiast najniebezpieczniejsze z tych
dźwięków (chociaż niekoniecznie najgłośniejsze) to podszepty anioła ciemności, „księcia
tego świata”, jak go nazwał Chrystus, wabiącego nas i zapraszającego do wejścia na
drogę zdającą się przynosić chwałę Bogu, ponieważ ukazuje się nam jako anioł
światłości (2 Kor 11, 14). Jeśli jednak idziemy za tymi podszeptami, sieją one
spustoszenie w królestwie Chrystusowym. Oto dlaczego apostoł powinien być
człowiekiem rozeznania. Spojrzenie jego musi być jasne, a słuch wyostrzony, jeśli chce
odróżnić wolę Bożą od własnych pragnień i pragnienia Ducha Świętego od złego ducha.
Dzieje Apostolskie przedstawiają apostołów jako ludzi starających się nieustannie
dostrajać swoje wnętrze do głosu Ducha Świętego właśnie dlatego, że byli ludźmi
modlitwy. W rozdziale 10. Piotr otrzymuje objawienie, by udał się do pogan. Jego
pierwszą reakcją jest pobożne przerażenie. Mówi nam jednak Pismo Święte, że Piotr w
tym czasie trwał na modlitwie, mógł więc przezwyciężyć swe religijne uprzedzenia i
otworzyć się na tak nieoczekiwany Boży zamiar. Gdyby nie był człowiekiem modlitwy i
gdyby tamtego wieczoru zamiast wyjść na taras i modlić się, rzucił się w wir działania,
prawdopodobnie uczyniłby wiele dla sprawy Chrystusa. Czy byłby jednak zdolny
otworzyć z takim powodzeniem Kościół na cały świat? Wystarczy przeczytać jego słowa
z 11. i 15. rozdziału Dziejów Apostolskich, aby to docenić. Czas, który pozornie „tracił”
na rozmowę z Bogiem i na odkrycie Jego woli, w rzeczywistości okazał się czasem, który
później bardzo procentował. Z zazdrością myślę o tych ludziach z Dziejów Apostolskich,
którzy tak bardzo pozostawali pod wpływem Ducha Świętego podczas całej swojej
działalności apostolskiej. Ewangelista Filip zostaje wysłany przez Ducha na pustynną
drogę prowadzącą do Gazy. Kto przy zdrowych zmysłach pomyślałby o tym, by udać się
na ten pustynny obszar ziemi, by zbierać owoce pracy apostolskiej? Nie mogło o tym
przekonać Filipa ani żadne planowanie, ani żaden raport, czy też dane statystyczne albo
opracowanie socjologiczne. Jedynie Duch może nam ukazać tak absurdalne pozornie
kierunki, jeśli tylko nie zagłusza nas wrzawa tego świata i naszych egoistycznych
pragnień. Rozważmy ten wspaniały fragment z 16. rozdziału Dziejów Apostolskich,
który powinien wzbudzać zazdrość każdego apostoła starającego się odkryć wolę Bożą
co do siebie i swojej pracy: „Przeszli Frygię i krainę galacką, ponieważ Duch Święty
zabronił im głosić słowo w Azji. Przybywszy do Myzji, próbowali przejść do Bitynii, ale

background image

Duch Jezusa nie pozwolił im, przeszli więc Myzję i zeszli do Troady. W nocy miał Paweł
widzenie: jakiś Macedończyk stanął przed nim i błagał go: „Przepraw się do Macedonii i
pomóż nam!” Zaraz po tym widzeniu staraliśmy się wyruszyć do Macedonii w
przekonaniu, że Bóg nas wezwał, abyśmy głosili im Ewangelię” (Dz 16, 6-10). Paweł z
pewnością utrzymywał stały kontakt z „centralą”. Wiemy z Drugiego Listu do Koryntian
(rozdz.12), że był człowiekiem kontemplatywnym, nadzwyczajnym mistykiem. Jest
jednak rzeczą oczywistą, że modlitwa nie była dla niego formą ucieczki, a jedynie
sposobem poznania, dokąd się udać, ile czasu tam spędzić, co robić i co mówić. Był to
stały, żywy i pełen miłości dialog ze zmartwychwstałym Panem, który dostarczał mu nie
tylko potrzebnej orientacji, lecz także odwagi i męstwa. Po nawróceniu, przebywając na
modlitwie w świątyni jerozolimskiej, wpadł w zachwycenie. Oto jego słowa: „Ujrzałem
Go: „Spiesz się i szybko opuść Jerozolimę - powiedział do mnie - gdyż nie przyjmą
twego świadectwa o Mnie”. A ja odpowiedziałem: „Panie, oni wiedzą, że zamykałem w
więzieniach tych, którzy wierzą w Ciebie, i biczowałem w synagogach, a kiedy
przelewano krew Szczepana, Twego świadka, byłem przy tym i zgadzałem się, i
pilnowałem szat jego zabójców”. „Idź - powiedział do mnie - bo Ja cię poślę daleko, do
pogan”” (Dz 22,17-22). Kiedy przebywa w Koryncie i sprawy przybierają zły obrót,
ukazuje się znów zmartwychwstały Pan, by dodać mu odwagi. „W nocy Pan przemówił
do Pawła w widzeniu: „Przestań się lękać, a przemawiaj i nie milcz, bo Ja jestem z Tobą i
nikt nie targnie się na ciebie, aby cię skrzywdzić, dlatego że wiele ludu mam w tym
mieście”” (Dz 18, 9-11). Podobnie kiedy został po raz ostatni aresztowany, sam Pan
przyszedł go umocnić i powiadomić, że go dalej czeka: „Następnej nocy ukazał mu się
Pan. „Odwagi! - powiedział - trzeba bowiem, żebyś i w Rzymie świadczył o Mnie, tak
jak dawałeś o Mnie świadectwo w Jerozolimie”” (Dz 23,11). Jak nabyć to, co
charakteryzuje apostoła? Sami nie możemy nic zrobić, aby „nabyć prawo” lub zasłużyć
sobie na powołanie do apostolstwa. Jest to czysty dar Boży. Podobnie nie możemy nic
zrobić, aby zasłużyć sobie lub nabyć to wszystko, co najbardziej wyróżnia apostoła, a co
też jest czystym darem: spotkanie z Chrystusem, zdolność przekazania innym Ducha
Świętego, rozeznanie woli Bożej. Możemy jednak działać tak, by otrzymać wspomniane
dary od Pana. Możemy: gorąco ich pragnąć; nieustannie o nie prosić. Zwykle Chrystus
ukazuje się ludziom wielkich pragnień, a Duch Święty udziela się im. W dniu, w którym
zapłonie w waszym sercu gorące pragnienie Boga, radujcie się, ponieważ nie minie wiele
czasu, a to pragnienie się spełni. Niestety, wielu nie ma nawet tego pragnienia. Nie
odczuwają głodu Boga. Jeśli odnosi się to do ciebie, nie trać odwagi. Czy przynajmniej
pragniesz odczuwać ten głód Boga? Tak? To znakomicie! Nie pozostaje ci nic innego,
jak podjąć się tego, o czym wspomnieliśmy przed chwilą w drugim punkcie: prosić
wytrwale na modlitwie. Módl się o łaskę spotkania z Chrystusem (jest to twoje prawo i
przywilej jako apostoła). Proś, by Duch Święty zstąpił na ciebie. Módl się, byś odzyskał
głód Boga. Z pewnością to wszystko nie powinno być dla ciebie zbyt trudne. Spocznij po
prostu jak żebrak w obecności Pana i nie przestawaj wymachiwać swoją żebraczą miską,
dopóki się nie wypełni. Nie przyjmuj odpowiedzi w formie: „Nie” lub „Później”. Bogu
podoba się to pełne miłości naleganie, zwłaszcza jeśli dar, o który prosimy, odnosi się do
Niego samego. Naśladujcie kobietę kananejską z 15. rozdziału Ewangelii Mateusza, która
nie zrezygnowała nawet wtedy, kiedy spotkała się w sposób oczywisty z lekceważeniem
ze strony Jezusa. Obdarzył ją Swoją miłością i podziwem. Albo też weźcie przykład z
setnika (Mt 8, 5-13): Wystarczy, Panie, jedno Twoje słowo... Wystarczy, że wypowiesz

background image

tylko jedno słowo. Jakże życzliwie odpowiedział Jezus na tę modlitwę! Starajcie się więc
podjąć jutro taką modlitwę. Wybierzcie sobie jakieś zdanie lub jakiś okrzyk i
powtarzajcie go nieustannie: „Panie, naucz mnie modlić się”, albo: „Panie, pragnę Cię
całym moim sercem”. Albo też zapożyczcie słów od psalmisty: „Dusza moja pragnie
Ciebie”; „Jak łania pragnie wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże!”.
Być może, że po jakimś czasie poczujecie się zmęczeni lub znudzeni. Mimo wszystko
trwajcie dalej na modlitwie. Ani jedno słowo waszej modlitwy nie będzie zmarnowane.
Bóg słyszy każde pojedyncze słowo błagania, które wypowiadają nasze wargi. Jeśli dla
umocnienia naszej wiary opóźnia swoje przyjście, nie każe na siebie zbyt długo czekać.
A wtedy waszym udziałem stanie się pasjonujące doświadczenie odkrycia ogromnej
mocy modlitwy, jeśli dotychczas jeszcze tego odkrycia nie przeżyliście. Możecie jeszcze
podjąć się czegoś innego, zwłaszcza jeżeli uważacie, że stanowicie „beznadziejny
przypadek”. Możecie poprosić Matkę Bożą, by powiedziała za wami jedno słowo.
Przypomnijcie sobie, czego dokonała podczas wesela w Kanie Galilejskiej. Jeśli
zdobędziecie się na to, przeżyjecie jeszcze jedno nadzwyczajne doświadczenie (jeżeli
dotychczas nie spotkaliście się z nim): że wpływ Maryi na Chrystusa jest olbrzymi i że
apostoł znajduje w Jej wstawiennictwie źródło ogromnej siły, pociechy i pokoju.
Rozdział trzeci Wewnętrzna gotowość do rozpoczęcia rekolekcji Po co odprawiać
rekolekcje? Każdy z was przybył na te rekolekcje z pewnymi oczekiwaniami. Byłoby
dobrze, gdybyśmy je sobie uświadomili. Uczestniczyłem czasami w spotkaniach grup,
podczas których zaraz na początku proszono uczestników o wyrażenie swoich nadziei i
obaw. Czego się obawiacie w związku z tym naszym spotkaniem? Wyobraźcie sobie, że
po zakończeniu rozstajecie się z tą grupą - co chcielibyście stąd wynieść? Inaczej
mówiąc, czego konkretnie spodziewacie się po tym spotkaniu? Odpowiedź może
znacznie pomóc w określeniu sobie celów, a następnie osiągnięciu większych korzyści z
doświadczenia związanego ze spotkaniem. Proszę was, byście szukali odpowiedzi na
modlitwie - albo dzisiejszej nocy, zanim udacie się na spoczynek, albo podczas porannej
modlitwy. Postawcie sobie pytanie: czy doświadczam jakichś lęków podejmując te
rekolekcje? Jaka jest ich natura? Czy rozpocząłem te rekolekcje z jakimiś
oczekiwaniami? Z jakimi konkretnie? Ludzie przychodzą z różnymi oczekiwaniami.
Niektórzy chcą pogłębić swoje życie modlitwy. Inni pragną przezwyciężyć jakieś wady
lub uwolnić się od nieuporządkowanych przywiązań lub lęków. Jeszcze inni pragną
odkryć, czego Bóg od nich oczekuje. Po uświadomieniu sobie własnych lęków i
skonkretyzowaniu oczekiwań, być może zechcesz porozmawiać o tym ze swym
kierownikiem duchowym lub ze mną, by wspólnie zastanowić się, co mógłbyś zrobić w
tych dniach, by osiągnąć wytyczone cele. Ludzie słusznie spodziewają się po
rekolekcjach doświadczenia Boga, głębokiego i intensywnego spotkania z Nim. Chodzi
bowiem o rekolekcje, a nie o jakieś spotkanie typu seminaryjnego. Nie chodzi o
przybliżenie wam teologii czy nawet „duchowości”, lecz umożliwienie doświadczenia.
Doświadczenia Boga, doświadczenia zakochania się w Nim i odczucia, że jesteście przez
Niego bardzo kochani. Ten rodzaj doświadczenia zostawi głęboki ślad w waszych
sercach, a do tego nie jest zdolna ani teologia, ani cała mądrość tego świata, chociaż
mogą okazać się dobre i pożyteczne w odpowiednim miejscu i czasie. Jako uważający się
za apostołów, potrzebujemy w sposób szczególny tego doświadczenia w naszym życiu,
jeśli chcemy ofiarować innym nie zwykłe formuły odnoszące się do Boga, lecz samego
Boga. Jak możemy ułatwić innym dostęp do Boga lub Jezusa Chrystusa, jeśli nigdy

background image

dotychczas nie spotkaliśmy się z Nim? Wiecie z pewnością, że świat dzisiejszy ma dosyć
słów. Rynek przesycony jest w nadmiarze książkami; żyjemy wśród tylu idei i pustych
słów. Świat natomiast potrzebuje czynu oraz doświadczenia. Nie ma już cierpliwości, by
wysłuchiwać kolejnych przemówień o Bogu. Świat współczesny zdaje się mówić:
„Pokaż mi, gdzie jest Bóg, o którym mówisz? Czy mogę Go spotkać w swoim życiu? Bo
jeżeli nie, to po co On jest mi potrzebny? A jeśli mogę Go spotkać, to w jaki sposób i
gdzie?” Dzisiejszy świat staje się coraz bardziej niewierzący. Jaki przytoczyć dowód na
istnienie Boga? Jedna z naszych książek hinduistycznych wyraża to znakomicie:
„Najlepszym dowodem na istnienie Boga jest zjednoczenie z Nim”. Jeśli będziemy mogli
przekazać innym doświadczenie zjednoczenia z Bogiem oraz pokój i radość, będące
owocem tego doświadczenia, znacznie łatwiej doprowadzimy ateistów do Boga. Świat
spragniony Boga Przed wystąpieniem z Kościoła Charles Davis opublikował w
czasopiśmie „America” artykuł, który czytany obecnie - z pewnego dystansu - wydaje się
niezwykle przenikliwy. Oto co mniej więcej powiedział w tym artykule: po Soborze
Watykańskim II przyjąłem z prawdziwym entuzjazmem perspektywę odnowy,
uwspółcześnienia i zmiany struktur w Kościele. W salach wypełnionych po brzegi
słuchaczami ukazywałem nową i wspaniałą teologię Vaticanum II, która otwierała
ogromne możliwości przeprowadzenia aggiornamento i reformy. Stopniowo jednak
zacząłem pojmować, że wpatrzeni we mnie ludzie nie szukali nowej teologii. Szukali
Boga. Chcieli zobaczyć we mnie nie teologa przekazującego pewne treści, lecz kapłana
zdolnego przekazać im Boga. W sposób oczywisty spragnieni byli Boga. Zacząłem więc
spoglądać do mego wnętrza i ku memu przerażeniu uświadomiłem sobie, że nie mogłem
przybliżyć im Boga, ponieważ sam Go nie posiadałem. Odkryłem ogromną pustkę w
moim sercu. Im bardziej byłem pochłonięty takimi sprawami jak reforma Kościoła i
unowocześnienie jego struktur, albo odnowa liturgiczna, studia biblijne czy metody
duszpasterskie, tym łatwiej udawało mi się uciekać przed Bogiem i przed pustką, która
zagnieździła się w moim sercu. Oto, w przybliżeniu, istotna treść artykułu Chariesa
Davisa. Ilu z nas, księży, mogłoby odnaleźć się w tym, co z taką szczerością powiedział o
sobie Davis? Jeśli kapłan wchodzi we współczesny świat i obdarzony jest wszystkimi
możliwymi talentami, ale brakuje mu bezpośredniego, osobistego doświadczenia Boga,
świat po prostu nie potraktuje poważnie jego mówienia o Bogu i nie będzie go szanował
jako kapłana, nawet jeżeli doceni go jako wychowawcę albo filozofa lub naukowca. To,
co mówi nam dzisiejszy świat, a zwłaszcza młode pokolenie („Nie mówcie tyle, raczej
ukażcie to”), to powtarzają nam Indie od stuleci. Przypominam sobie, jak świątobliwy
Ojciec Abhishiktananda powiedział mi przed laty, że spotkał na południu Indii pewnego
nabożnego hinduistę, który mu wyznał: „Wy, misjonarze, nic nie osiągniecie pośród nas,
dopóki nie zbliżycie się do nas jako guru”. Guru to człowiek, który nie ogranicza się
tylko do mówienia o tym, co wyczytał w książkach. Mówi z przekonaniem na podstawie
osobistego doświadczenia religijnego. Prowadzi swoich uczniów pewną ręką, ponieważ
prowadzi ich do Boga drogami, które sam przemierzył, a nie tylko o nich czytał.
Niewiele pomoże, jeżeli będziemy opowiadać naszym braciom hinduistom o
doświadczeniu człowieka zwanego Janem od Krzyża, którego dzieła spoczywają na
naszych półkach i z którego słusznie jesteśmy dumni. Być może zaciekawi ich to, ale nie
wywrze żadnego wrażenia. Odpowiedzą: „Wspaniale. A jakie jest wasze doświadczenie
Boga? Przyszliście do nas z teologią, liturgią, Pismem i prawem kanonicznym. Jednak
poza tymi wszystkimi obrzędami, słowami i pojęciami kryje się Rzeczywistość, którą te

background image

obrzędy symbolizują, a pojęcia nie potrafią do końca wyrazić. Macie bezpośredni kontakt
z tą Rzeczywistością? Możesz mi ułatwić kontakt z Nią?” Kilka sugestii Jeśli oczekujesz
doświadczenia Boga, w takim razie są to rekolekcje odpowiednie dla ciebie. Będę starał
się w ciągu następnych dni przekazać pewne wskazania, które pomogą ci przygotować
się do tego, by doświadczyć Boga, modlić się i nawiązać z Nim głębszą komunikację.
Oto niektóre z nich: 1. Zachowuj ściśle milczenie przez cały dzień Przed laty było rzeczą
oczywistą, że głos Boga najlepiej można usłyszeć w milczeniu i że rekolekcje powinno
odprawiać się w milczeniu. Dzisiaj dla wielu ludzi nie jest to już tak pewne. Milczenie
jest bardziej dyscypliną słuchu niż języka. Wyciszamy nasz język, by lepiej słyszeć. Z
jakim trudem możemy wyłowić delikatne dźwięki, kiedy rozmawiamy! Tymczasem głos
Boga jest niezwykle delikatny i subtelny, zwłaszcza dla uszu nieprzyzwyczajonych do
niego. Jeśli twoje uszy nie nawykły do wsłuchiwania się w głos Boga, tym bardziej
potrzebujesz szczególnego milczenia. Dyrygent orkiestry wyłowi dźwięk tak delikatnego
instrumentu, jakim jest flet, pomimo rozbrzmiewającego głosu orkiestry składającej się z
setki innych instrumentów. Natomiast ucho człowieka nieprzygotowanego musi
wsłuchiwać się w sam dźwięk fletu przez dłuższy czas, by mogło później rozpoznać go
pośród wszystkich innych dźwięków orkiestry. I my musimy wsłuchiwać się w głos Boga
w milczeniu przez pewien czas, by następnie go wyłowić w zgiełku codziennego życia.
Dla współczesnego człowieka milczenie stało się szczególnie przykre. Trudno
przychodzi mu pozostać ze sobą sam na sam. Odczuwa stale potrzebę przemieszczania
się z jednego miejsca na drugie, robienia czy mówienia czegoś... Nie może pozostać
bezczynny i dlatego większość jego działań nie jest całkiem wolna, twórcza i
dynamiczna, chociaż z wielką przyjemnością myśli, że tak właśnie jest. Działa pod
wpływem czegoś, pod przymusem. Jeśli posiądziesz zdolność trwania w spokoju i
milczeniu, będziesz człowiekiem wolnym. Będziesz mógł działać lub zrezygnować z
działania, mówić lub zamilknąć, i wtedy twoja mowa i aktywność nabiorą nowej głębi i
mocy. Człowiek dzisiejszy jest powierzchowny i przeżywa z tego powodu poważny
kryzys. Nie może wejść w głąb siebie, ponieważ w chwili kiedy się na to zdobywa, czuje
się odrzucony przez własne serce, podobnie jak morze wyrzuca na brzeg martwe ciało.
Jeden z pisarzy wyraził to w sposób bardzo wymowny: człowiek nie może być
szczęśliwy, dopóki nie dotrze do źródła życia tryskającego w najgłębszych pokładach
jego duszy. Niestety, żyjąc jak na wygnaniu, poza swoim ogniskiem domowym,
pozbawiony swojej osobistej, duchowej samotności, coraz bardziej przestaje być sobą.
Poeta Khalil Gibran mówi: „Zaczynasz mówić, kiedy tracisz swój wewnętrzny pokój. I
gdy nie możesz pozostać w głębi swego serca, żyjesz uzależniony od swych warg. A
wtedy dźwięk staje się tylko rozrywką i sposobem spędzenia czasu”. Masz ochotę
sprawdzić, do jakiego stopnia sam jesteś ofiarą kryzysu powierzchowności? Zastanów
się, czy czujesz się dobrze milcząc. Jakie są twoje możliwości zachowania milczenia, byś
nie odczuwał przynaglającej potrzeby mówienia? Oczywiście nie jest to jedyne kryterium
głębi, ale dosyć niezawodne. 2. Unikaj lektury Powstrzymaj się od jakiejkolwiek lektury
oprócz Pisma Świętego i książek takich jak O naśladowaniu Chrystusa Tomasza a
Kempis, pomagających bezpośrednio w modlitwie. Książka może pomóc w modlitwie.
W czasie rekolekcji staje się jednak często przeszkodą w spotkaniu z Bogiem. Łatwo
zatopić się w czytaniu książki, podobnie jak zasłaniamy się gazetą, jeśli chcemy uniknąć
spotkania z kimś. Kiedy sprawa staje się trudna, a komunikacja z Bogiem frustrująca i
powodująca oschłości (a dzieje się tak wcześniej czy później), pojawia się wtedy silna

background image

pokusa znalezienia ucieczki w lekturze. A wówczas zamiast poddać się odważnie
wymogom i rozczarowaniom związanym z nawiązywaniem kontaktu z Bogiem, a także
znieść przykre uczucie oschłości i opuszczenia, dokonujemy „znieczulenia” siebie przy
pomocy interesującej książki. Musimy się nauczyć walczyć z rozproszeniem i znosić
cierpliwie oschłość serca bez potrzeby szukania łatwego rozwiązania w postaci książki.
Ból może się okazać elementem oczyszczającym. Jest to jedna z podstawowych prób
życia kontemplatywnego. Pogłębisz swoją modlitwę, jeśli poddasz się próbie i
przyjmiesz ból, bez potrzeby uciekania się do książki. Trzeba jednak unikać książek nie
tylko podczas modlitwy, lecz także podczas całych rekolekcji, podobnie jak
powstrzymujesz się od rozmów z innymi. Zachowuj milczenie i skieruj uwagę na Boga
przez cały dzień, nie tylko podczas modlitwy. Nie poddawaj się rozproszeniu
związanemu z lekturą. Niewątpliwie byłoby to pobożne rozproszenie, jednakże
pozostałoby rozproszeniem. Dla wielu ludzi czytanie duchowne, chociaż bardzo cenne, a
nawet konieczne w ich życiu duchowym, nie pomaga im wcale podczas modlitwy. Staje
się rodzajem narkotyku osłabiającego ból i łagodzącego trudności kontemplacji. Muszę
jednak dodać, że dla niektórych ludzi lepsza jest niewielka dawka tego narkotyku niż
całkowita abstynencja. Jeśli po kilku dniach całkowitego powstrzymania się od lektury
zaczniesz podejrzewać, że to jest właśnie twój przypadek, zapraszam cię, byśmy we
dwóch o tym porozmawiali. Doświadczenie poucza mnie, że po kilku dniach większość
rekolektantów zwraca się do mnie i mówi: „Lektura? Ależ nie mam czasu na czytanie!”
Przeważnie jest to dobry znak, że wreszcie wystartowali. 3. Poświęć dużo czasu
modlitwie Poświęć cały możliwy czas na milczące przestawanie z Bogiem. W ten sposób
odniesiesz najwięcej korzyści z rekolekcji. Jest to sposób najtrudniejszy, ale
zdecydowanie najlepszy. Jeśli znajdziesz czas, znacznie pogłębi się twoje życie
modlitwy, a to będzie prawdziwy skarb, jaki wyniesiesz z rekolekcji. Większość
uczestników rekolekcji poświęca od pięciu do sześciu godzin dziennie na modlitwę, nie
licząc czasu na sprawowanie Eucharystii, na Liturgię Godzin i na wieczorną modlitwę
wspólnotową. Nie jest to wcale za dużo. Kiedyś odprawiłem rekolekcje pod kierunkiem
pewnego buddysty. Budził nas o czwartej nad ranem i kazał medytować przeciętnie
dwanaście godzin dziennie. Niektórzy dochodzili nawet do czternastu i piętnastu godzin.
Tak, to był intensywny program. Nie mogę powstrzymać się od uśmiechu na myśl, że
wielu katolików uważa za heroizm poświęcenie sześciu godzin dziennie na modlitwę
podczas rekolekcji. Będziemy jeszcze mieli okazję, by powrócić do problemu
konieczności znalezienia czasu na modlitwę. Teraz ograniczę się tylko do udzielenia
wam rady, byście się wiele modlili i ustalili określone pory modlitwy, za każdym razem
godzinę lub dłużej. Zwracam uwagę na „ustalenie pory”, to znaczy starajcie się określić
moment rozpoczęcia i zakończenia. Jest to bardzo ważne dla większości osób, które w
przeciwnym wypadku spędziłyby „cały dzień na modlitwie”, brakowałoby jej jednak
głębi oraz intensywności. Byłaby to bowiem modlitwa zbyt ogólna i mglista. Tak więc
ustal pory modlitwy i oczywiście módl się również poza nimi. Pragnienie Boga Jeśli
chcesz zdobyć w tych rekolekcjach głębsze doświadczenie Boga, musisz przyjąć dwie
istotnie ważne postawy. Jeśli jeszcze nie odznaczasz się nimi, powinieneś na początku
rekolekcji poświęcić temu odpowiedni czas. Pierwsza z nich to pragnienie Boga; druga -
to odwaga i hojność. Pomówmy najpierw o pragnieniu Boga. Bóg nie może pozostać
obojętnym wobec człowieka, który pragnie Go gorąco, z całego serca. Przypominam
sobie, jakie wrażenie wywarła na mnie hinduistyczna opowieść o pewnym wieśniaku,

background image

który przyszedł do sannyasi (człowiek żyjący w opinii świętości), medytującego w cieniu
drzewa, i rzekł do niego: „Chcę zobaczyć Boga. Pokaż mi, jak mogę Go doświadczyć”.
Sannyasi, w typowy dla siebie sposób, nic nie odpowiedział. Trwał dalej na medytacji.
Poczciwy wieśniak powrócił następnego dnia z tym samym pytaniem. I tak powracał
codziennie, nie otrzymując odpowiedzi. Wreszcie widząc jego wytrwałość, sannyasi
zwrócił się do niego: „Wydaje się, że naprawdę szukasz Boga. Dziś po południu zejdę w
dół, do rzeki, by wziąć kąpiel. Tam mnie spotkasz”. Kiedy tego popołudnia obydwaj
znaleźli się w rzece, sannyasi chwycił wieśniaka za głowę, zanurzył go i trzymał przez
dłuższy czas pod wodą. Biedny wieśniak rzucał się i szarpał, by wydostać się na
powierzchnię. Po kilku minutach sannyasi puścił go i rzekł: „Przyjdź znów jutro do mnie
pod drzewo”. Kiedy przyszedł następnego dnia, sannyasi pierwszy zabrał głos: „Powiedz
mi - zapytał - dlaczego tak zaciekle walczyłeś, kiedy trzymałem ci głowę pod wodą?”
„Ponieważ chciałem oddychać; bez powietrza zginąłbym niechybnie” - brzmiała
odpowiedź wieśniaka. Sannyasi uśmiechnął się i rzekł: „W dniu, w którym będziesz tak
zaciekle pragnął Boga, jak pragnąłeś powietrza - w tym dniu z całą pewnością Go
spotkasz”. Oto główna przyczyna, dla której nie znajdujemy Boga: ponieważ nie
pragniemy Go wystarczająco żarliwie. Nasze życie wypełnione jest wieloma innymi
sprawami i możemy się doskonale urządzić bez Boga. Na pewno nie jest On dla nas tak
istotny jak powietrze, którym oddychamy. Nie odnosi się to do takich ludzi, jak
Ramakrishna. Ilekroć myślę o jego życiu, doznaję głębokiego wzruszenia. Miał zaledwie
szesnaście lat, kiedy był już kapłanem w świątyni hinduistycznej i sprawował obrzędy ku
czci bóstwa. Pewnego dnia ogarnęła go nieodparta chęć przekroczenia zasłony
otaczającej bożka świątyni i wejścia w kontakt z Nieskończoną Rzeczywistością,
symbolizowaną przez tego bożka, Rzeczywistością, którą nazywał „Matką”. To jego
pragnienie przybrało postać obsesji do tego stopnia, że czasami zapominał sprawować
obrzędy. Innym razem zaczął poruszać świętą lampę przed bóstwem i ogarnięty obsesją
czynił to zapamiętale całymi godzinami, dopóki ktoś nie przyszedł i nie pomógł mu
opamiętać się i skończyć z tym. Odznaczał się wszystkimi cechami człowieka głęboko i
namiętnie zakochanego. Co noc, zanim udał się na spoczynek, siadał przed bóstwem i
wołał: „Matko, minął jeszcze jeden dzień i znów cię nie spotkałem! Jak długo muszę
jeszcze czekać, Matko, jak długo?” W końcu, niepocieszony, zaczął szlochać. Czyż Bóg
może przejść obojętnie wobec takiego żarliwego pragnienia? Czyż trzeba się dziwić, że
Ramakrishna został tak nadzwyczajnym mistykiem? Pewnego razu wyjaśnił on
przyjacielowi, co znaczy tęsknić za Bogiem: „Gdyby złodziej spał w pokoju oddzielonym
jedynie cienką ścianą od skarbca wypełnionego po brzegi złotem, czy mógłby spać
spokojnie? Nie zmrużyłby oka przez całą noc myśląc o tym, jak dostać się do skarbca i
zdobyć złoto. Od samej mojej młodości pragnę Boga jeszcze żarliwiej niż ten złodziej
łaknący złota”. Św. Augustyn mówi o niepokoju ludzkiego serca, które nie spocznie,
dopóki nie odnajdzie się w Bogu, dla którego zostaliśmy stworzeni, jesteśmy jak ryba bez
wody. I jeśli nie doświadczamy agonii ryby pozbawionej wody, dzieje się tak dlatego, że
zlikwidowaliśmy ból ogromną ilością innych pragnień i przyjemności, a nawet
problemów, którym pozwalamy zajmować naszą uwagę. W ten sposób odsuwamy na bok
pragnienie Boga i nie odczuwamy bólu z tego powodu, że Go jeszcze nie spotkaliśmy.
Jeśli nie odczuwasz pragnienia Boga, proś o nie. Jest to łaska, której Bóg udziela
każdemu, komu chce się objawić. Oby te rekolekcje, poprzez wyciszenie innych tęsknot
gnieżdżących się w naszym sercu, pomogły dojść do głosu temu głębokiemu pragnieniu.

background image

Odwaga i hojność Oto druga potrzebna postawa. Modlitwa wcale nie jest łatwą sprawą,
zwłaszcza kiedy trzeba jej poświęcić sporo czasu. Doświadczysz silnego, wewnętrznego
oporu - uczucia znudzenia, niechęci, a nawet strachu w miarę, jak modlitwa będzie się
stawała coraz głębsza. Nawet św. Teresa od Jezusa mówi, że były okresy w jej życiu, w
których czuła taką niechęć do modlitwy, że musiała się cała mobilizować, aby wejść do
oratorium. Zwierza się nam: „Wiem z własnego doświadczenia, jaka to bolesna próba;
wymaga więcej odwagi niż wszystkie inne próby świata”. A przecież nikt nie może
posądzić św. Teresę, że nie wiedziała, co znaczy życie pełne trosk i udręki. Wystarczy
wspomnieć, co przeżyła zakładając karmelitańskie klasztory reformowane w całej
Hiszpanii. Tak więc, aby wytrwać na modlitwie podczas tych dni, musicie okazać Bogu
hojność i wykazać się odwagą. Jest jeszcze inny powód, dla którego potrzeba wam
odwagi i hojności. Nie tylko sama modlitwa może okazać się wymagającym ćwiczeniem,
ale również Bóg, którego spotykamy na modlitwie, uruchamia całą naszą zdolność
racjonalizacji, nasze postawy obronne; sprawia, że zaczynamy się widzieć takimi, jakimi
rzeczywiście jesteśmy. A to wszystko może się okazać bardzo bolesnym procesem.
Spotkanie z Bogiem nie zawsze jest słodkim i przyjemnym doświadczeniem. Ktoś
słusznie zauważył, że spotkanie, zańim staje się przyjemne, musi przejść przez fazę
„chirurgiczną”. Boga Biblii spotykamy w przykazaniu. Za każdym razem, kiedy Biblia
opowiada o czyimś spotkaniu z Bogiem, łączy to z ofiarą, którą trzeba było podjąć, albo z
wyrzeczeniem się czegoś lub podjęciem zadania, zwykle niezbyt przyjemnego. Na
przykład przypomnijmy sobie opór stawiany przez ludzi tej kategorii co Jeremiasz lub
Mojżesz w momencie przyjmowania trudnego zadania narzucanego im przez Boga.
Jeżeli chcemy spotkać się z Bogiem, musimy być gotowi usłyszeć Jego głos wzywający
nas do czegoś, co się nam nie podoba. „Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i
chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię
opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21,18). Nie znaczy to, że mamy się bać.
Usłyszymy nie tylko słowa twarde i stawiające wymagania, ale również słowa pełne
miłości i otuchy. Bóg obdarzy nas miłością i siłą, jakiej potrzebujemy, by sprostać jego
wymaganiom. Nie możemy jednak nie przyjmować do wiadomości tego, że wymagania
istnieją i że Bóg wzywa nas, byśmy umierali dla samych siebie. A śmierć jest czymś,
czym jesteśmy przerażeni na początku. Powinniśmy zbliżać się do Boga bez stawiania
warunków, w postawie całkowitego poddania się. Jeśli zaczynamy, mówiąc: „Proś, o co
chcesz, oprócz tego i tego” albo:, „Żądaj, bym podjął się czegokolwiek, oprócz tego i
tamtego”, stawiamy wówczas poważną przeszkodę na drodze prowadzącej do spotkania z
Bogiem. Mówiąc to nie twierdzę, że zakłada się, iż dysponujesz konieczną siłą, by
wypełnić to, o co cię prosi Bóg. Wprost przeciwnie, zakłada się, że nie mamy tyle siły
jako słabe i ubogie stworzenie. Siła jest czymś, co pochodzi od Boga, a nie od nas. On
może nas obdarzyć siłą. Od nas oczekuje się wyłącznie uczciwości - że nie będziemy
oszukiwali samych siebie, że przyjmiemy prawdę o nas samych: o naszym tchórzostwie,
o naszym egoizmie, o naszej zaborczości, i nie będziemy wszystkiego racjonalizować. W
momencie, gdy rozpoczynamy modlitwę, zaczynamy rejestrować głosy pochodzące z
naszego wnętrza, których wolelibyśmy nie słuchać. Powinniśmy się jednak zdobyć na
odwagę słuchania, nie zamykać uszu, nie patrzeć w inną stronę, chociaż to wszystko
może się okazać trudne i nieprzyjemne. Nie trzeba zaczynać od uprzedzenia, że Bóg nie
powinien nas prosić o to lub o tamto. Byłoby to po prostu śmieszne i głupie. Nic nie
może przeszkodzić Bogu, by domagał się od nas czegoś, co wydaje nam się szaleństwem

background image

lub absurdem. Czyż może być większe szaleństwo od tego, że zbawienie przychodzi
przez Krzyż? Czyż jest coś śmieszniejszego od faktu, że apostołowie zaczęli mówić
różnymi językami, co spowodowało, że zaczęto ich uważać za pijanych? Istotnie, nasze
obsesyjne pragnienie, by uchodzić za osoby rozsądne, zrównoważone i szanowane, jest
jedną z głównych przeszkód do świętości. Pragniemy uchodzić za osoby rozumne i
czynić to, co jest rozsądne i powszechnie przyjęte. Innymi słowy, co społeczeństwo
uważa za właściwe i rozsądne. A jednak Duch Święty może okazać się całkowicie
„nierozumny” według kryteriów tego świata. Według tych samych kryteriów święci
uważani byli za szaleńców. Rzeczywiście, linia podziału między świętością a
szaleństwem jest bardzo subtelna. Często niełatwo jest odróżnić jedno od drugiego. Jeśli
pragniemy być wielkimi świętymi i dokonywać wielkich rzeczy dla Boga, powinniśmy
przestać się bać, że poczytają nas za pozbawionych rozumu. Powinniśmy przestać
przejmować się i troszczyć o nasze „dobre imię”. Nie wykluczajmy więc rzeczy
„absurdalnych” z listy tego wszystkiego, czego Bóg może od nas zażądać. Zbliżmy się do
Niego z umysłem i sercem otwartym na wszystko, czego może od nas pragnąć,
niezależnie od tego, jak absurdalne i trudne może się to wydawać na pierwszy rzut oka.
Teksty ewangeliczne Oto niektóre teksty, które mogą okazać się użyteczne podczas
jutrzejszej porannej modlitwy. Mt 13, 44-46: przypowieści o drogocennej perle oraz o
skarbie ukrytym w roli. W obydwu występują osobnicy, których moglibyśmy uważać za
szaleńców. Wyobraźcie sobie kupca, który przypadkowo odkrywa fantastyczną perłę w
sklepie jubilerskim. Serce zaczyna mu bić bardzo mocno. To rzeczywiście nadzwyczajny
klejnot. Nasz kupiec potrafi jednym spojrzeniem ocenić dobrą perłę. Ile kosztuje? 100
000 dolarów.100 000 dolarów? Na samą myśl o tej sumie dostaje zawrotu głowy,
ponieważ nie jest człowiekiem bogatym. Odchodzi więc, ale myśl o perle nie opuszcza
go ani na chwilę. Staje się jego obsesją. Zaczyna się więc rodzić w jego umyśle naprawdę
absurdalna myśl: jeśli sprzeda swój dom, swoje ziemskie posiadłości, narzędzia pracy,
ubrania, dosłownie wszystko? (Jezus stwierdza wyraźnie, że sprzedał wszystko, co
posiadał). Jeśli do tego dołoży swoje oszczędności, nazbiera w sumie 100 000 dolarów.
Ileż musiał pokonać wątpliwości, zanim podjął tak ważną życiową decyzję! Czy
rzeczywiście opłacało się zaryzykować i sprzedać wszystko z powodu tej perły? Co
pomyślą sąsiedzi? Kiedy jednak kogoś ogarnie obsesja, wszystkie inne racje schodzą na
drugi plan. Tak więc szalony człowiek sprzedaje wszystko i nabywa perłę. Oto człowiek,
który spotyka Boga - człowiek, który pozbywa się wszystkiego, z którego wszyscy się
śmieją i uważają za szalonego. Jezus mówi nam jednak, że taki człowiek odchodzi z
radością. Ogromna tajemnica. Stracił wszystko - i napełniony jest radością. To właśnie
jest perła, perła radości i pokoju, którą Bóg obdarza tych, którzy wyrzekają się
wszystkiego ze względu na Niego. Pamiętajcie jednak, że wyrzekają się wszystkiego.
Bóg nie dokonuje obniżki cen: nie kupisz tej radości ani za 90 000 dolarów, ani za 90
900, ani nawet za 99 999. Daj wszystko, a otrzymasz wszystko. Z drugiej strony mamy
bogatego młodego człowieka w Ewangelii Mateusza (Mt 19): posiada wielkie
majętności... i odchodzi zasmucony! Prawdziwa i trwała radość związana jest z
całkowitym wyrzeczeniem. Żywy przykład tej postawy znajdujemy u Pawła, który w
Liście do Filipian (Flp 3, 7-12) mówi o sobie w sposób wzruszający, że stracił
rzeczywiście wszystko dla Chrystusa: „Ale to wszystko, co było dla mnie zyskiem, ze
względu na Chrystusa uznałem za stratę. I owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze
względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego

background image

wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł
się w Nim... Przez poznanie Jego: zarówno mocy Jego zmartwychwstania, jak i udziału w
Jego cierpieniach - w nadziei, że upodabniając się do Jego śmierci, dojdę jakoś do
pełnego powstania z martwych”. Paweł mówi: pragnę jedynie poznać Chrystusa... Czy
możemy te słowa odnieść do nas samych? Czy naprawdę jest to wszystko, czego
pragniemy? Jeśli tak, spotkaliśmy już Boga albo przynajmniej wkrótce Go spotkamy.
Być może będziecie chcieli sięgnąć po teksty: Łk 14, 26nn. lub Mt 10, 37-39 i przyjąć
słowa Jezusa jako skierowane do was. Możecie również szukać natchnienia w Księdze
Rodzaju (Rdz 12), widzimy tam Abrahama, który będąc posłuszny Bogu, przemienia się
w wędrownika, albo w innym fragmencie tej samej Księgi (Rdz 22) Abraham staje
wobec konieczności złożenia ofiary z własnego syna Izaaka. Mamy również inne teksty:
Łk 9, 57-10, 9, a także Rz 8, 35, w którym słyszymy pełny inspiracji krzyk Pawła, że nic
nie może odłączyć go od miłości Chrystusa... Jeśli wymienione teksty wydawałyby się
wam zbyt mocne, zbyt wymagające w obliczu waszych słabych sił, sięgnijcie po tekst z
Dziejów Apostolskich (Dz 1, 4-5.811), ukazujący, jak apostołowie modlili się o przyjście
Ducha Świętego, by uwolnił ich od zalęknienia i obdarzył mocą potrzebną w trudach
apostolskich. Czyńcie również to, co oni czynili: a) nie opuszczajcie Jerozolimy -
trwajcie w waszej samotności i unikajcie niepotrzebnych rozmów z innymi; b) czekajcie
cierpliwie na moc, którą „otrzymacie” - nie może być ona owocem waszych osobistych
wysiłków; c) Trwajcie na modlitwie z Maryją i ze świętymi. Albo sięgnijcie po inny
tekst: Łk 11,1-13 - pomoże wam prosić z ufnością o Ducha Świętego. Możecie również
skorzystać z tekstu:1 Tm 1,12-17, gdzie spotkacie dodające odwagi słowa Pawła: Bóg
dokonał przeze mnie wspaniałych rzeczy, pomimo że jestem wielkim grzesznikiem, bym
mógł służyć za przykład innym. Jeśli Bóg dokonał wspaniałych rzeczy przez takiego
człowieka, czego nie zrobi dla innych, którzy pokładają w Nim nadzieję? W każdym
wypadku, niezależnie od tekstów, które wybierzecie do modlitwy, na miłość Boską: nie
starajcie się sami dokonać czegoś, co jest czystym darem Bożym! Odwaga i hojność,
której szukacie, są czymś tak heroicznym, a pragnienie Boga, którego potrzebujecie, jest
tak intensywne, że żadna ludzka istota nie może tego dokonać we własnym sercu. Chodzi
o Boży dar, o dar, który jest odpowiedzią jedynie na pokorną, wytrwałą, błagalną
modlitwę. Tak więc proście o odwagę. Proście o moc. Proście o szczerość. I proście o to
nie tylko dla samych siebie, lecz dla wszystkich odprawiających te rekolekcje. Proście,
byśmy wszyscy w tych dniach mogli doświadczyć nowej Pięćdziesiątnicy; by każdy z
nas otrzymał w obfitości Ducha Świętego i doświadczył Jego przemieniającej mocy we
własnym życiu. Rozdział czwarty Jak się modlić? Podczas tego wieczornego spotkania
chciałbym mówić o tym, czemu pragniecie się poświęcić w czasie rekolekcji.
Przybyliście tu, by się modlić. Dlatego będę mówił o modlitwie i o tym, jak się modlić.
Zanim jednak podejmę ten temat, pozwólcie, że powiem kilka słów o związanych z nim
dwóch innych sprawach. Po pierwsze: apostoł potrzebuje doświadczenia Boga; po
drugie: potrzebuje milczenia. Apostolska potrzeba doświadczenia Boga Swami
Vivekananda opowiada w jakimś miejscu o swoim spotkaniu z Ramakrishną. Zdarzenie
to jest dobrą ilustracją tego, co chciałbym na ten temat powiedzieć. Vivekananda, który
wówczas nosił imię Narendra, był młodym studentem, przedwcześnie jak na swój wiek
rozwiniętym i zarozumiałym. Uważał się za agnostyka. Dotarły jednak do niego wieści o
świętości Ramakrishny, udał się więc w drogę, by go odwiedzić. Zastał go siedzącego na
łóżku. Mniej więcej taka rozmowa wywiązała się między nimi: Narendra: Czy wierzysz

background image

w Boga, Sir? Ramakrishna: Tak, wierzę. Narendra: Ja natomiast nie. Co sprawia, że w
Niego wierzysz? Czy mógłbyś mi udowodnić Jego istnienie? Ramakrishna: Tak.
Narendra: Dlaczego jesteś tak pewny, że mnie przekonasz, Sir? Ramakrishna: Ponieważ
w tym momencie widzę Go wyraźniej niż ciebie. Ton, jakim zostały wypowiedziane te
słowa, a także wyraz twarzy Ramakrishny wywarły na Narendrze ogromne wrażenie.
Gdy usłyszał je, zmienił się nie do poznania. Oto jakie wrażenie wywołują słowa i cała
postać człowieka utrzymującego bezpośredni kontakt z Bogiem. Niełatwo jest znaleźć się
w obecności kogoś, kto szczerze i z przekonaniem twierdzi, że doświadcza Boga i widzi
Go. Jak w wypadku Mojżesza, o którym mówi Pismo Święte: „Wytrwał, jakby [na oczy]
widział Niewidzialnego” (Hbr 11, 27). Oto istotny aspekt naszego apostolskiego
powołania. Apostoł nie jest tylko człowiekiem, który ma przekazać jakieś posłannictwo.
Apostoł sam jest posłannictwem. Kiedy wskazujemy drogę świętości, ludzie nie patrzą, w
jakim kierunku wskazujemy palcem. Oni w pierwszym rzędzie patrzą na nas samych. Oto
nasza największa apostolska potrzeba w dzisiejszych czasach: nie potrzebujemy lepszego
planowania, lepszego wyposażenia, lepszych studiów, lepszej znajomości ludzi, ich
języka i zwyczajów, lepszych technik nawracania (jeśli w ogóle coś takiego istnieje!).
Potrzebujemy lepszych ludzi. Nowego pokolenia ludzi, których życie przepełnione jest
mocą i obecnością Ducha Świętego. Kryzys tożsamości Wielu księży i zakonników
przeżywa dziś coś, co nazywamy „kryzysem tożsamości”. Ksiądz nie wie już, kim jest
ani kim powinien być we współczesnym świecie. Stwarza to oczywiście problem. Czy
jednak naprawdę powoduje kryzys? Niewątpliwie musimy studiować i podjąć refleksję,
by przyswoić sobie właściwą definicję teologiczną tego, kim rzeczywiście jest kapłan.
Sam widziałem, jak zbawienny wpływ wywiera to na życie i pracę wielu księży. Czy
jednak brak właściwej definicji teologicznej musi z konieczności powodować kryzys
księdza? Czy żyjący w szczęśliwym małżeństwie człowiek świecki przeżywa osobisty
kryzys z tego powodu, że nadal poszukujemy odpowiedniej definicji teologicznej
małżeństwa (a prawdę mówiąc, stale jej będziemy poszukiwać, biorąc pod uwagę
bogactwo różnych kultur i duchowej rzeczywistości, a także granice ludzkiego rozumu)?
Oczywiście lepsze określenie i zrozumienie małżeństwa będzie dla naszych świeckich
wiernych dużą pomocą w ich życiu małżeńskim. Zanim jednak do tego dojdziemy,
doświadczają oni już rzeczywistości małżeństwa, chociaż nie dysponują jeszcze
wspomnianą definicją. Żonaty mężczyzna kocha swą żonę i dzieci i jest przez nich
kochany. Wzrasta i realizuje się doświadczając radości i trosk związanych z życiem
małżeńskim. Nie ma więc żadnego powodu, by przeżywał kryzys. Ma rację autor
książeczki O naśladowaniu Chrystusa, gdy stwierdza: „Czuję bardziej potrzebę skruchy
niż potrzebę określenia jej”: Czy możemy powiedzieć to samo o wielu dzisiejszych
księżach, przeżywających kryzys tożsamości? Czy doświadczyli sensu kapłaństwa, czy
też ograniczyli się tylko do mówienia o nim? Czy zakochani są w Chrystusie? Czy
napełnieni są Duchem Świętym? Czy czują radość i zadowolenie płynące z faktu, że
niosą Ducha Świętego innym ludziom i że wnoszą w ich życie Chrystusa? Jeśli tak jest,
nie rozumiem, dlaczego mieliby przeżywać kryzys tożsamości, którego nie przeżywa
człowiek żyjący w szczęśliwym małżeństwie. Żeby jednak doświadczyć miłości do
Chrystusa, trzeba się z Nim najpierw spotkać. Chcąc przekazać innym Ducha Świętego,
trzeba Go najpierw doświadczyć we własnym życiu. O tym jest właśnie mowa w
rekolekcjach. Nie są one seminarium, podczas którego mówi się o Chrystusie. Jest to czas
milczenia, w którym rozmawiamy z Chrystusem. Później przyjdzie czas, kiedy będziemy

background image

o Nim mówić. Najpierw musimy się z Nim spotkać i zawiązać bliską przyjaźń. Dopiero
później będziemy mogli rzeczywiście coś o Nim powiedzieć. Milczenie Zajmijmy się
teraz drugą sprawą. Niewiele rzeczy tak bardzo pomaga w rozmowie z Chrystusem jak
milczenie. Mam na myśli, oczywiście, wewnętrzne milczenie serca, bez którego po
prostu nie można usłyszeć głosu Chrystusa. Większości z nas tak trudno osiągnąć to
wewnętrzne milczenie: zamknijcie na chwilę oczy i zauważcie, co dzieje się w naszym
wnętrzu. Prawdopodobnie poczujecie się zanurzeni w gąszczu myśli, których nie możecie
powstrzymać: słowa, słowa, słowa... (na tym zwykle polega wysiłek myślenia - na
mówieniu do samych siebie); hałas, hałas, hałas... - mój osobisty głos wewnętrzny zmaga
się ze wspomnieniem innych głosów i obrazów, przyciągających moją uwagę. Jakie
istnieją szanse, byśmy pośród tej wrzawy i zgiełku dosłyszeli delikatny głos Boga?
Milczenie zewnętrzne stanowi ogromną pomoc w osiągnięciu milczenia wewnętrznego.
Jeśli nie jesteś zdolny do zachowania milczenia zewnętrznego, inaczej mówiąc jeśli nie
potrafisz zamknąć ust, jakże możesz zachować milczenie wewnętrzne? Jakże możesz
zamknąć swoje wewnętrzne usta? Zdolność zachowania milczenia jest dosyć dobrym
wskaźnikiem twojej głębi duchowej (a także intelektualnej i uczuciowej). Być może, że
kiedy zamkniesz usta, hałas w twym wnętrzu stanie się jeszcze bardziej intensywny,
wzrosną rozproszenia i jeszcze trudniej będzie ci się modlić. Przyczyną tego nie jest
milczenie. Hałas zawsze panował w twym wnętrzu. Milczenie pomaga ci tylko sobie to
uświadomić i daje ci okazję, byś ten hałas uciszył i opanował. Jezus zaleca nam, byśmy
zamknęli drzwi, kiedy udajemy się na modlitwę. Oczywiście nie możemy usunąć z
naszych serc całego świata, zajmujemy się bowiem na modlitwie jego problemami i
niepokojami. Drzwi jednak trzeba zamknąć zdecydowanie, w przeciwnym razie
hałaśliwy świat wtargnie do środka i zagłuszy głos Boga, zwłaszcza na początku, kiedy
mamy trudności z koncentracją. A człowiek początkujący w modlitwie potrzebuje nie
mniej koncentracji niż początkujący matematyk, który nie rozwiąże trudnego problemu,
jeśli wokół niego będzie panował nadmierny hałas. Przyjdzie czas, kiedy człowiek
uczący się modlitwy, podobnie jak student matematyki, będzie tak pochłonięty
przedmiotem swego zainteresowania (modlitwą), że nie rozproszy go już żaden hałas. Na
początku jednak z pokorą musi przyznać, że potrzebuje spokoju i milczenia. Wypowiedzi
świętych o milczeniu Święci wypowiadali się o milczeniu w sposób wymowny. Oto kilka
cytatów, które zaczerpnąłem z jednej z książek Thomasa Mertona. Autorem pierwszego z
nich jest mnich syryjski, Izaak z Niniwy. Słowa jego są aktualne zarówno dla mnicha
żyjącego samotnie na pustyni, jak i dla apostoła działającego w centrum wielkiego
miasta: „Wielu nieustannie szuka, ale jedynie znajdują ci, którzy trwają w stałym
milczeniu... Człowiek smakujący w wielości słów, chociaż wypowiada rzeczy wspaniałe,
wewnątrz pozostaje pusty. Jeśli kochasz prawdę, pokochaj milczenie. Milczenie,
podobnie jak promienie słoneczne, oświetli cię w Bogu i wyzwoli ze złudzeń ignorancji.
Milczenie zjednoczy cię z samym Bogiem... Umiłuj ponad wszystko milczenie.
Dostarczy ci ono owoców, których nie opisze żaden język. Na początku musimy się
zmuszać do milczenia, potem jednak rodzi się w nas coś, co przyciąga nas do niego. Oby
Bóg pozwolił ci doświadczyć tego, co rodzi się z milczenia. Jeśli się tego podejmiesz,
ogarnie cię niezmierzone światło... i po pewnym czasie doświadczysz słodyczy pośród
tego doświadczenia, a ciało odczuwać będzie pragnienie, by trwać w milczeniu”. Warto
rozważyć każde z powyższych słów. Przemawiają one z mocą do serca człowieka, który
doświadczył, jakie skarby kryją się w milczeniu. Następny cytat pochodzi od jednego z

background image

Ojców pustyni - Ammonasa, ucznia św. Antoniego: „Zapamiętajcie, moi drodzy, jak
wskazywałem wam na moc zawartą w milczeniu, jak ono uzdrawia i jak bardzo podoba
się Bogu. Dlatego napisałem wam, byście okazali się wytrwali w podjętej pracy i byście
wiedzieli, że to dzięki milczeniu moc Boża trwa w nich i dane im zostało poznanie
tajemnic Bożych”. Izaak z Niniwy mówi z pewnością o własnym doświadczeniu, kiedy
twierdzi: „Na początku musimy się zmuszać do milczenia”. Na początku milczenie nie
przychodzi nam łatwo. Przypatrując się mu, zauważamy w nas mocny opór. Evelyn
Underhill mówi w swej książce Mysticism o potrzebie i doniosłości pokonania tego
oporu: „Jak dotąd, nasze ja nie zna jeszcze przedziwnego świata milczenia, który staje się
bliski nawet dla początkujących w życiu kontemplatywnym; wtedy ja czuje się
zwolnione z potrzeby odmiany, nie słychać już głosów świata i zaczyna się wielka
przygoda ducha”. Tak - przygoda! Zapewniam was, że dokonacie pasjonującego odkrycia
po pokonaniu początkowej nudy i zniecierpliwienia, jakie wywołuje milczenie.
Uświadomicie sobie, że to trudne milczenie przepojone jest wspaniałym światłem i
muzyką. To, co na pierwszy rzut oka wydawało się być niczym, wydawało się pustką, w
rzeczywistości pełne jest obecności Boga. Obecności niemożliwej do opisania, wyrażonej
jednak w pociągającej formie przez Simone Weil, kiedy próbuje opisać, czego
doświadczała odmawiając Modlitwę Pańską: „Czasami już pierwsze słowa sprawiają, że
moje myśli odrywają się od ciała i przenoszą do miejsca znajdującego się poza
przestrzenią, gdzie nie ma ani perspektywy, ani punktu widzenia... Jednocześnie zalega
milczenie wypełniające każdą część i całość tej nieskończoności, milczenie, które nie jest
zwykłym brakiem dźwięku, lecz przedmiotem pozytywnego odczucia - bardziej
pozytywnego niż odkrycie dźwięku. A hałasy, jeśli mają miejsce, docierają do mnie po
przekroczeniu milczenia”. Myślę, że nie ma potrzeby, bym nalegał na ścisłe
zachowywanie milczenia podczas tych dni. Nie będziecie bowiem mieli lepszej okazji w
ciągu roku, a ponadto owoce milczenia kumulują się, to znaczy milczenie po czterech
dniach zachowywania go jest o wiele głębsze niż milczenie na początku rekolekcji . Jak
się modlić: Jezus Mistrzem modlitwy Jeśli pragniecie z tych rekolekcji wynieść owoc,
którego się spodziewacie, powinniście poświęcić wiele czasu na modlitwę. A jeśli
chcecie się dobrze modlić, musicie wiedzieć, jak się modlić. Jak się modlić? Takie
pytanie postawili apostołowie Jezusowi. I Jezus nauczył ich, co powinni czynić, aby się
modlić. Szczęśliwie składa się, że i my możemy się nauczyć od Niego, jak się modlić.
Nie ma bowiem lepszego mistrza sztuki modlitwy nad Jezusa, a dla nas - chrześcijan - nie
ma innego mistrza. Czytamy u Łukasza, w rozdziale 11: „Gdy Jezus przebywał w jakimś
miejscu na modlitwie i skończył ją, rzekł jeden z uczniów do Niego: Panie, naucz nas
modlić się, jak i Jan nauczył swoich uczniów”. Apostołowie pragnąc nauczyć się modlić,
zwrócili się bezpośrednio do Mistrza. Radzę wam uczynić podobnie. Żaden człowiek nie
może was bowiem nauczyć modlitwy. Ja sam, oczywiście, nie czuję się do tego zdolny.
Oby tylko konferencje, które skieruję do was w tych dniach, pomogły wam w życiu
modlitwy. Wcześniej jednak czy później doświadczycie trudności, których żaden
nauczyciel na ziemi nie rozwiąże za was, i będziecie musieli - każdy osobiście - zwrócić
się bezpośrednio do Jezusa i powiedzieć Mu: „Panie, naucz mnie modlić się”. On
rozwiąże wasze trudności i pokieruje wami osobiście. Dlatego radzę wam na początku,
kiedy napotkacie te trudności i niełatwo wam będzie kontynuować modlitwę, zwróćcie
się do Jezusa ze słowami: „Panie, naucz mnie modlić się”. Powtarzajcie Mu to
wielokrotnie - nawet przez cały dzień, jeśli zajdzie potrzeba. Powtarzajcie bez napięcia i

background image

lęku. Powtarzajcie spokojnie z głęboką nadzieją, że On was z pewnością pouczy. Oto
pierwsza odpowiedź na pytanie: jak się modlić?”: zwróćcie się do Jezusa i poproście Go,
by was tego nauczył. To jest nauka modlitwy. Modlitwa skoncentrowana na Bogu
Czytamy dalej fragment Łukaszowej Ewangelii, by zobaczyć, czego Jezus uczy o
modlitwie: „On rzekł do nich: „Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze, niech się święci
Twoje imię; niech przyjdzie Twoje królestwo...””. Już w tych słowach zawarta jest nauka
Jezusa o modlitwie. Uczy nas, byśmy zaczynali nie od samych siebie, ale od Ojca; byśmy
zaczynali nie od osobistych interesów i potrzeb, lecz od Jego królestwa. „Starajcie się
naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane”
(Mt 6, 33). Modlitwa Jezusa, podobnie jak całe Jego życie, była skupiona w sposób
istotny na Bogu. Mówimy dziś o Nim jako o „człowieku dla innych”, jakim rzeczywiście
był. Był jednak w jeszcze większym stopniu „człowiekiem dla swego Ojca”. Ewangelie
ukazują z całą jasnością, że prawdziwą wielką „obsesją” w życiu Jezusa nie jest
ludzkość, lecz Jego Ojciec. My sami będziemy Jego braćmi i siostrami, jeśli będziemy
czynić wolę Ojca. Jezusa mniej interesuje, byśmy do Niego mówili: „Panie, Panie”, a
raczej byśmy pełnili wolę Jego Ojca, tak jak On to czynił. Faktycznie zależy Mu
naprawdę na tym, by uczynić z nas ludzi kochających Ojca i oddających Mu cześć, tak
jak to On czynił. Z zadowoleniem myślimy, że On z miłości do nas wydał się na mękę,
bo tak rzeczywiście było. Trzeba jednak, byśmy sobie uświadomili, że pomimo całej
miłości, jaką do nas żywił, myśl o męce napełniała Go przerażeniem. Nie pragnął jej.
Podjął się jej jedynie ze względu na Ojca: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie
ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty” (Mt 26, 39). „Ale niech świat się
dowie, że Ja miłuję Ojca i że tak czynię, jak Mi Ojciec nakazał. Wstańcie, idźmy stąd” (J
14, 31). Oto pierwsza lekcja modlitwy, jakiej Jezus nam udziela. Uczy nas, byśmy
zaczynali od Boga, by nam zależało na przyjściu Jego królestwa, by święciło się Jego
imię, by wszędzie pełniono Jego świętą wolę. I oto jeden z powodów, dlaczego nie udaje
się nam modlitwa: jest zbytnio skoncentrowana na nas samych, zbyt skoncentrowana na
człowieku. Musimy wyjść z samych siebie i skoncentrować się na Bogu i Jego
królestwie. Jezus uczy nas również, byśmy się modlili za nas samych. Nie uczy nas
wyniosłej, świętej obojętności, wyrażającej się w słowach: „W najmniejszym stopniu nie
przejmuję się sobą. Wszystkie moje potrzeby pozostawiam Bogu”. Nie, panowie, Jezus
nic takiego nie mówi. Musimy stać się pokorni i przyjąć do wiadomości fakt, że mamy
różne potrzeby, w tym także materialne, oraz prosić Boga, by im zaradził. Jezus poleca
nam prosić o trzy rzeczy dla nas: o chleb powszedni (o chleb, a nie o luksusy!), o
duchową moc oraz o odpuszczenie grzechów. Modlitwa błagalna Czy zauważyliście, że
modlitwa, jakiej Jezus uczy apostołów, jest od początku do końca modlitwą błagalną:
„Ojcze, niech się święci imię Twoje, niech przyjdzie Twoje królestwo, bądź wola
Twoja...”. Również i te sprawy są przedmiotem naszej prośby! Przyjście królestwa
Bożego jest pewniejsze od wschodu słońca. A jednak poleca nam Jezus, byśmy i o to
prosili. Czym była modlitwa dla Jezusa? Modlitwa, tak jak jej nauczał apostołów, polega
na tym, by prosić o to, co jest dla nas dobre. Niejako dla potwierdzenia tego, Jezus daje
nam pewien rodzaj komentarza do Ojcze nasz: „Ktoś z was, mając przyjaciela, pójdzie do
niego o północy i powie mu: „Przyjacielu, użycz mi trzy chleby, bo mój przyjaciel
przyszedł do mnie z drogi, a nie mam, co mu podać”. Lecz tamten odpowie z wewnątrz:
„Nie naprzykrzaj mi się! Drzwi są już zamknięte i moje dzieci leżą ze mną w łóżku. Nie
mogę wstać i dać tobie”. Mówię wam: Chociażby nie wstał i nie dał z tego powodu, że

background image

jest jego przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje. I Ja
wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a
otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu
otworzą” (Łk 11, 5-10). Naprawdę uderza, prostota tych słów: każdy. Nie czyni się
rozróżnienia pomiędzy świętym a grzesznikiem; nie ma tu żadnego „jeśli” lub „ale”.
Każdy kto prosi, otrzyma. Wydaje się, że to za dużo, by w to uwierzyć. „Trudna jest ta
mowa. Kto może w nią uwierzyć?” Ogarnia nas cała seria wątpliwości i zastrzeżeń: „Tyle
razy prosiliśmy o różne rzeczy i nie otrzymaliśmy ich. Jezus nie miał na myśli tego, co
dosłownie powiedział”. Dlatego Jezus z naciskiem twierdzi: „Jeżeli którego z was,
ojców, syn prosi o chleb, czy poda mu kamień? Albo o rybę, czy zamiast ryby poda mu
węża? Lub też gdy prosi o jajko, czy poda mu skorpiona? Jeśli więc wy, choć źli
jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec z nieba da
Ducha Świętego tym, którzy Go proszą” (Łk 11, 11-13). Oto stałe nauczanie Nowego
Testamentu: modlitwa jest skuteczna; dzięki modlitwie otrzymujemy to, czego nam
potrzeba; modlitwa jest - zasadniczo - modlitwą błagalną. Oto niektóre z tekstów, z
których możecie skorzystać. Radzę wam, byście odczytywali je w duchu modlitewnym.
Z pewnością będą dla was zaskoczeniem, chyba że poznaliście już moc modlitwy
błagalnej i praktykujecie ją od dłuższego czasu: Łk 11,1-13; Mk 11, 22-26; Mt 21, 20-22;
Łk 18,1. 8; J 14, 12-14; J 15, 7; J 16, 2324; Jk 1, 5-8; Jk 5,13-18;1 J 3, 22;1 J 5,14-15; Flp
4, 4-7; 1 Tm 2,1 nn. Klucz do opanowania sztuki modlitwy - W pierwszych latach życia
zakonnego miałem wielkie szczęście odprawić ćwiczenia duchowne pod kierunkiem
nadzwyczajnego człowieka, o. Jose Calverasa, który słynął z tego, że podczas rekolekcji
uczył ludzi modlitwy. Poznałem starszych i czcigodnych jezuitów, którzy spędziwszy już
wiele lat w zakonie, po odprawieniu rekolekcji z o. Calverasem twierdzili: „Ten człowiek
naprawdę nauczył mnie modlić się” (te wypowiedzi nie były, oczywiście, całkowicie
precyzyjne, ponieważ niewielu jest chrześcijan, którzy zupełnie nie potrafią się modlić).
Myślę, że chcieli powiedzieć, iż o. Calveras nauczył ich modlić się lepiej i z większą
głębią. Tak było przynajmniej w moim przypadku. Wybrałem się na te rekolekcje pełen
wielkich nadziei i oczekiwań. Jednak w ciągu kilku dni doświadczyłem swoich stałych
problemów związanych z modlitwą. Kiedy powiedziałem o tym o. Calverasowi, zapytał
mnie po prostu: „Jak się modlisz?” (Później uświadomiłem sobie, ku wielkiemu
zdziwieniu, że nikt dotychczas nie zapytał mnie o to tak bezpośrednio). Zacząłem więc
kolejno opisywać, co robiłem podczas modlitwy: „Podejmuję jakiś punkt medytacji i
zaczynam go rozważać, i po minucie lub dwóch mój umysł zaczyna się całkowicie
rozpraszać”. „I co dalej - robisz?” - zapytał o. Calveras. „Gdy sobie uświadamiam, że
jestem rozproszony (a nie uświadamiam sobie tego zaraz), powracam znów do punktu,
nad którym medytowałem”. „I co dalej?” - zapytał znów. „Rozpraszam się na nowo”. „I
co dalej?” O. Calveras zachował cały czas cierpliwość, kiedy tłumaczyłem mu, jak
podczas mojej modlitwy przechodziłem od medytacji do rozproszenia i od rozproszenia
do medytacji i że rozproszenia zajmowały mi około 90 procent czasu poświęconego na
modlitwę. Później poznałem wielu ludzi, którym zdarzało się dokładnie to samo. Nie
dziwiłbym się więc, gdyby to było doświadczeniem wielu z was. Wówczas o. Calveras
powiedział mi: „To, co robisz, polega na myśleniu-medytowaniu. Nie modlisz się.
Oczywiście, nie ma nic złego w medytowaniu, jeżeli pomaga ci ono modlić się. Powiedz
mi, masz przy sobie różaniec?” (Muszę wyjaśnić, że miało to miejsce przed Soborem
Watykańskim II - osobiście odmawiam różaniec do dzisiejszego dnia). „Tak” -

background image

odpowiedziałem. „Czy mógłbyś go wyciągnąć?” (Ja byłem wtedy młodym jezuitą, a o.
Calveras człowiekiem w podeszłym wieku i mógł sobie na to pozwolić). Wyciągnąłem z
kieszeni różaniec. „Czy umiesz się nim posługiwać?” „Ależ oczywiście”. „Więc dlaczego
tego nie robisz?” „Jak to? Ojciec chce mi podsunąć, bym odmawiał różaniec w czasie
medytacji?” Byłem zdziwiony i nie ukrywałem tego. Nie ujawniłem tylko, co myślałem
w tych dniach. A taka oto myśl przyszła mi do głowy: „Czy ten sławny mistrz modlitwy -
rzeczywiście i na serio oczekuje ode mnie, bym odmawiał różaniec podczas medytacji?”
Kojarzyłem sobie dotąd odmawianie różańca z pobożnością prostych, niewykształconych
ludzi. Uważałem różaniec za modlitwę odpowiednią dla wieśniaków i rybaków, którą
można było odmawiać wtedy, gdy nie było miejsca na inną modlitwę. Coś w rodzaju
drugiej kategorii. Czułem się jednak znakomicie przygotowany do odprawiania medytacji
- właśnie ukończyłem studia filozoficzne! O. Calveras, ze swym przysłowiowym
spokojem, ciągnął dalej: „Odmów jedną dziesiątkę różańca prosząc Matkę Bożą, by
wyjednała ci łaskę modlitwy, łaskę przezwyciężenia rozproszeń. A potem, jeśli takie jest
twoje pragnienie, powróć do medytacji. Jeśli nadal będziesz doświadczał rozproszeń,
odmów następną dziesiątkę i tak dalej. Być może, że będziesz musiał zrezygnować w
całości z medytacji i prosić tylko o łaski, jakich potrzebujesz. Módl się za pozostałych
kolegów odprawiających rekolekcje, za swoich bliskich i za świat. Owocu rekolekcji nie
uzyskuje się przez medytację i głęboką refleksję. Jest on czystym darem Bożym. Pewna
doza refleksji jest pożyteczna, a nawet konieczna, ale dar ten uzyskujesz prosząc i
błagając. Tak więc proś usilnie o dar, a Pan ci go udzieli. Proś o łaskę modlitwy. Proś o
łaskę, byś okazywał się wspaniałomyślny wobec Chrystusa. Proś o łaskę doświadczenia
Jego miłości”. Oczywiście o. Calveras przyjął dosłownie ewangeliczną naukę na temat
modlitwy. Doświadczenie przekonało mnie później, że z tego wyłącznie powodu o.
Calveras był prawdziwym mistrzem w dziedzinie modlitwy. Wierzył głęboko i uczył nas
wierzyć, że powinniśmy prosić Boga o wszystko, czego nam potrzeba i że Bóg nas nie
opuści. Zwykł mówić: „Kluczem do sztuki modlitwy jest modlitwa błagalna. Wielu ludzi
nie nauczy się nigdy modlić, ponieważ nie nauczyli się czynić skutecznego użytku z
modlitwy błagalnej. Ręka wyciągnięta w postawie błagalnej uzyskuje to, czego nie jest
zdolna posiąść ręka podtrzymująca czoło w zamyśleniu”. Podczas tej samej rozmowy o.
Calveras zapytał mnie jeszcze: „Czy lubisz litanię do Wszystkich Świętych? Albo litanię
do Najśw. Maryi Panny? Tak? A więc odmawiaj powoli i uważnie: „Święta Maryjo,
módl się za mnie. Święta Boża Rodzicielko, módl się za mnie. Święta Panno nad
Pannami, módl się za mnie...”. Czy możesz się modlić w ten sposób?” Oczywiście, że
mogę, ale uważałem tę modlitwę za zbyt łatwą, i to stanowiło pewną trudność. Myślałem,
że modlitwa musi być czymś bardzo skomplikowanym. Później przeczytałem książkę o.
Calverasa, w której wyjaśniał, że prosta modlitwa ustna i pobożny zwyczaj aktów
strzelistych są przedsionkiem mistycyzmu. A mnie uczono, by widzieć w nich modlitwę
dla początkujących i prostaczków! Dla o. Calverasa, dla każdego z pewnym
doświadczeniem na polu modlitwy, praktykowanie tych modlitw cechowało ludzi
zaawansowanych w tej dziedzinie. Stać się dzieckiem na modlitwie O. Calveras nauczył
mnie modlić się. Od tamtego pamiętnego dnia nie mógłbym uczciwie powiedzieć, że nie
wiem, jak mam się modlić. Oczywiście, przeżywałem trudności w modlitwie i nie zawsze
- stwierdzam to z przykrością - pozostawałem jej wierny. Powtarzam jednak, że nie
mógłbym nigdy stwierdzić, że nie umiem się modlić, bo byłaby to nieprawda. Wiem, jak
się modlić. Wystarczy mi jedynie podjąć modlitwę ustną, modlitwę błagalną. Może się

background image

tego podjąć każde dziecko. Problem polega na tym, że wielu z nas przestało być dziećmi
i zapomnieliśmy, jak się trzeba modlić. Poznałem wielu kapłanów oraz zakonników (i
zakonnic), którzy znacznie lepiej się modlili przed wstąpieniem do seminarium lub
nowicjatu niż później. Wywołuje to wasze zdziwienie? Prawdopodobnie wielu z nas
przydarzyło się to samo. Zanim wstąpiliśmy do nowicjatu, modliliśmy się z całą prostotą
serca. Zwracaliśmy się do Boga i Matki Boskiej we wszystkich naszych potrzebach,
prosząc o łaskę zdania egzaminu, o zdrowie, o powodzenie w przedsięwzięciach... Potem
jednak dorośliśmy i poznaliśmy całą serię argumentów przemawiających za tym, że Bóg
nie zajmuje się takimi ludzkimi błahostkami... że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie
pomagają... że nie możemy zmienić woli Bożej itd. itd. Tak więc przestaliśmy oczekiwać
na cud, przestaliśmy prosić o cud. Interwencje Boga w naszym życiu stawały się coraz
rzadsze. A ponadto nauczyliśmy się skomplikowanych metod modlitwy. Uczono nas, jak
oddawać się głębokiej refleksji. Innymi słowy, kładliśmy cały akcent na lekturę, na
medytację, na modlitwę myślną. Stopniowo przekonywaliśmy się, że aby zostać świętym,
musimy odznaczać się głębokimi przekonaniami, a drogą do pogłębienia naszych
przekonań jest refleksja, refleksja, refleksja - medytacja, medytacja i jeszcze raz
medytacja. A przecież autentyczna prawda polega na tym, że jeżeli chcemy być
świętymi, stokroć bardziej niż głębokich przekonań potrzeba nam energii, duchowej siły,
odwagi, wytrwania - a o to musimy prosić, prosić, prosić - modlić się, modlić i jeszcze
raz modlić. W jednej z następnych konferencji zajmę się zastrzeżeniami, jakie wysuwa
się pod adresem modlitwy błagalnej. Na razie wystarczy, że przyjmiecie otwarcie to, co
Chrystus mówi w Ewangeliach na temat modlitwy. Wzbudzi to w waszych sercach
wielką nadzieję, a nawet pewność: jeśli poproszę poważnie i głęboko o Ducha Świętego,
otrzymam Go. Może nawet dzisiaj. Dlaczego nie? Będziecie szczęśliwi, jeśli Bóg
obdarzy was taką wiarą, wtedy bowiem będziecie prosić i otrzymacie z całą pewnością.
Proszę jednak zwrócić uwagę: nie radzę wam zrezygnować całkowicie z medytacji. Sam
fakt, że sugeruję wam lekturę wybranych fragmentów ewangelicznych, oznacza, iż
zapraszam was do praktykowania pewnej formy medytacji i refleksji. Nalegam jednak,
byście nie pokładali całej waszej nadziei w medytacji i byście mieli więcej wiary w moc
prostej modlitwy błagalnej, przyznając jej większą rangę niż medytacji. Jeśli się na to
zdobędziecie, odkryjecie moc, pewność i pokój, jaki przynosi modlitwa. Uświadomicie
sobie prawdę słów św. Pawła skierowanych do Filipian: „Pan jest blisko! O nic się już
zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w
modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem. A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł,
będzie strzegł waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie” (4, 5-7). Doświadczywszy
osobiście prawdy tych słów, nie opuścicie już modlitwy do końca życia. Rozdział piąty
Prawa modlitwy Ktokolwiek odczytuje słowa Jezusa o modlitwie błagalnej w sposób
bezstronny i bez uprzedzeń, musi pozostać pod ich wrażeniem: proście - mówi Jezus a z
pewnością otrzymacie. Ogromna nadzieja rodzi się w naszych sercach. Czy to
rzeczywiście prawda? Czy wystarczy Mu zawierzyć i powierzyć się, by otrzymać to
wszystko, czego potrzebuję? Nieraz jednak nasze doświadczenie odbiera nam nadzieję.
„Tak często się modliłem i jakże często doznałem rozczarowania. Być może, że słowa
Jezusa wyrażają coś innego. A jeżeli nie, jak inaczej wytłumaczyć moje niepowodzenia
w modlitwie?” Odpowiedź na to pytanie jest dosyć prosta. Jeśli nie powiodło ci się, nie
znaczy to, że modlitwa „nie funkcjonuje”, a jedynie że nie nauczyłeś się dobrze modlić.
Jakiś inżynier może się skarżyć, że sztuka inżynierska zawodzi, bo każdy wybudowany

background image

przez niego most zawala się. Otóż prawdą jest, że to nie sztuka inżynierska zawodzi,
tylko że on jest kiepskim inżynierem. Jeśli mamy niepowodzenia w modlitwie, to znak,
że jesteśmy ludźmi kiepsko się modlącymi. Nie opanowaliśmy praw modlitwy, które
Jezus tak jasno sformułował. Modlitwa bowiem posiada swoje prawa, podobnie jak
sztuka inżynierska. Pierwsze prawo modlitwy: wiara Czy zauważyliście, jak zwykle
postępował Jezus, gdy ktoś Go prosił o coś. Pytał wówczas: „Wierzysz, że mogę to
uczynić?” Inaczej mówiąc, Jezus podkreślał potrzebę wiary w Jego moc uzdrawiania i
czynienia cudów. Dowiadujemy się z Ewangelii, że w swym rodzinnym mieście
Nazarecie nie mógł dokonać wielu cudów, ponieważ jego mieszkańcom brakowało
wiary. Jezus uznawał zawsze niewzruszone prawo: jeśli wierzysz, wszystko jest możliwe.
Jeśli jednak nie wierzysz, nic nie mogę dla ciebie uczynić. Nie musisz sam odznaczać się
wiarą - wystarczy, że ktoś wierzy za ciebie. Możesz o cokolwiek prosić Pana i
niewykluczone, że masz zbyt słabą wiarę, by to uzyskać; Pan jednak udzieli ci tego, o co
prosisz. O ile wiemy, córka Jaira nie miała wiary; podobnie było ze sługą setnika, o
którym wspomina Mateusz (8, 5), a także z paralitykiem (Mt 9, 2-8). W każdym
wypadku wystarczyło, by wiarę miał człowiek proszący, a niekoniecznie doznający
uzdrowienia. Jest to jedna z tych korzyści płynących z modlitwy, którymi możemy się
„dzielić” (później będziemy jeszcze na ten temat mówić). Potrzebna jednak była wiara i
nic nie mogło jej zastąpić. Jezus uczynił z tego prawo. W Ewangelii Mateusza (21, 18nn.)
czytamy: „Wracając rano do miasta, odczuł głód. A widząc drzewo figowe przy drodze,
podszedł ku niemu, lecz nic na nim nie znalazł oprócz liści. I rzekł do niego: „Niechże
już nigdy nie rodzi się z ciebie owoc!” I drzewo figowe natychmiast uschło. A uczniowie,
widząc to, pytali ze zdumieniem: „Jak mogło drzewo figowe tak od razu uschnąć?” Jezus
im odpowiedział: „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę, a nie
zwątpicie, to nie tylko z figowym drzewem to uczynicie, ale nawet jeśli powiecie tej
górze: „Podnieś się i rzuć w morze” stanie się. I otrzymacie wszystko, o co na modlitwie
z wiarą prosić będziecie””. Marek (11, 20nn.) mówi to samo jeszcze bardziej dobitnie:
„Przechodząc rano, ujrzeli drzewo figowe uschłe od korzeni. Wtedy Piotr przypomniał
sobie i rzekł do Niego: „Rabbi, patrz, drzewo figowe, któreś przeklął, uschło”. Jezus im
odpowiedział: „Miejcie wiarę w Boga! Zaprawdę, powiadam wam: Kto powie tej górze:
„Podnieś się i rzuć w morze”, a nie wątpi w duszy, lecz wierzy, że spełni się to, co mówi,
tak mu się stanie. Dlatego powiadam wam: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie
się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie”.”. To prawo wiary pojęli bardzo dobrze
apostołowie, przekazując je z kolei pierwszym chrześcijanom. Oto co pisze św. Jakub w
swym Liście (1, 5-8): „Jeśli zaś komuś z was brakuje mądrości, niech prosi o nią Boga,
który daje wszystkim chętnie i nie wymawiając; a na pewno ją otrzyma. Niech zaś prosi z
wiarą, a nie wątpi o niczym! Kto bowiem żywi wątpliwości, podobny jest do fali
morskiej wzbudzonej wiatrem i miotanej to tu, to tam. Człowiek ten niech nie myśli, że
otrzyma cokolwiek od Pana, bo jest mężem chwiejnym, niestałym we wszystkich swych
drogach”. Również i dzisiaj Jezus w odpowiedzi na wiare dokonuje cudów. Muszę
wyznać, że wywarła na mnie szczególne wrażenie wiara niektórych osób zajmujących się
uzdrawianiem. Wydaje się, że dokonują oni cudów tego samego rodzaju co cuda Jezusa
opisywane w Ewangeliach i w Dziejach Apostolskich. Czy nie uderzyło was, że za
każdym razem, gdy Jezus wysyłał swoich apostołów, by przepowiadali, obdarzał ich
mocą uzdrawiania i dokonywania cudów - tak jakby pragnął połączyć wewnętrznie te
dwie posługi: posługę uzdrawiania i posługę przepowiadania? W pewnym sensie każdy

background image

przepowiadający Ewangelię ma również być człowiekiem dokonującym cudów. To
bardzo znamienne, że apostołowie proszą jedynie o śmiałość i odwagę w głoszeniu
Ewangelii i łaskę czynienia cudów. Po zwolnieniu ich przez trybunał, wypowiadają
modlitwę: „A teraz spójrz, Panie, na ich groźby i daj sługom Twoim głosić słowo Twoje
z całą odwagą, gdy Ty wyciągać będziesz swe ręce, aby uzdrawiać i dokonywać znaków
i cudów przez imię świętego Sługi Twego, Jezusa” (Dz 4, 29-30). Ich modlitwa wydaje
się być wspaniałomyślnie wysłuchana: „Po tej modlitwie zadrżało miejsce, na którym
byli zebrani, wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym i głosili odważnie słowo
Boże” (Dz 4, 31). „Wiele znaków i cudów działo się przez ręce apostołów wśród ludu.
(...) Wynoszono też chorych na ulicę i kładziono na łożach i noszach, aby choć cień
przechodzącego Piotra padł na któregoś z nich. Także z miast sąsiednich zbiegało się
mnóstwo ludu do Jerozolimy, znosząc chorych i dręczonych przez duchy nieczyste, a
wszyscy doznawali uzdrowienia” (Dz 15, 12.15-16). Św. Paweł, który wyróżnia się w
Dziejach Apostolskich jako dokonujący cudów, będzie odwoływał się do tej swojej
władzy, gdy pragnie zdobyć wiarygodność jako apostoł w pierwotnym Kościele:
„Oszalałem, a wyście mnie do tego zmusili. To wy powinniście wyrażać mi uznanie. W
niczym przecież nie byłem mniejszy od „wielkich apostołów”, chociaż jestem niczym.
Dowody [mojego] apostolstwa okazały się pośród was przez wielką cierpliwość, a także
przez znaki i cuda, i przejawy mocy” (2 Kor 12,11-12). Dlaczego nie jesteśmy dziś
świadkami podobnych cudów, jak te, które miały miejsce w Kościele pierwotnym?
Dlaczego jest tak niewiele cudownych uzdrowień i tym bardziej wskrzeszania umarłych?
Niektórzy twierdzą, że dzieje się tak, ponieważ nie potrzeba dziś cudów. Mam jednak
wrażenie, że nigdy dotychczas tak bardzo ich nie potrzebowaliśmy. Nie ma cudów, bo po
prostu nie czekamy na nie. Nasza wiara jest bardzo słaba. Przypominam sobie rozmowę z
jednym ze współbraci jezuitów, pracującym wspaniale pośród hinduistów, przez których
uważany jest za człowieka świętego i za guru. Czuł się przynaglony, by swoim
„uczniom” hinduistom głosić wiarę w Zmartwychwstałego Pana i okazywać Mu
wierność. Jak jednak dokonać tego wśród ludzi, dla których wszystkie religie są
jednakowo dobre i którzy przyjmują bezwarunkowo Jezusa... ale na swój sposób: jako
jeszcze jedno z objawień bóstwa, podobne do Buddy czy Krishny. Przypominam sobie,
że powiedziałem mu: „Wiesz, kiedy wszystko zacznie działać? Kiedy umrze córka
jednego z twoich uczniów, a ty udasz się do jego domu i powiesz zebranym: „ Nie
płaczcie; dziewczynka będzie żyć. W imię Jezusa Chrystusa, Zmartwychwstałego Pana,
przywracam jej życie” - i sprawisz, że słowa staną się rzeczywistością, podobnie jak
czynili to apostołowie w Dziejach Apostolskich. Wtedy dopiero coś drgnie, zapewniam
cię. Zaczną się nawrócenia do Jezusa Chrystusa, a także rozbudzi się wrogość i zaczną
prześladowania”. Dziś niewiele z tego mamy w Indiach. Powiedziałem wam już, że Jezus
w jakiś sposób złączył charyzmat uzdrawiania i dokonywania cudów z posługą
przepowiadania w swoim życiu i apostolacie, i podobnie czynił, gdy wysyłał swoich
apostołów, by przepowiadali. Działo się tak prawdopodobnie dlatego, że dla większości
ludzi nie ma nic bardziej realnego nad nasze ciało. Bóg staje się bardziej realny niż
kiedykolwiek, gdy dostrzegamy Jego działanie w naszym ciele. Na szczęście
współczesny świat ma swój udział w przemożnych dziełach Zmartwychwstałego Pana,
żyjącego pośród nas. Znam misjonarzy, którzy dokonali autentycznych cudów dla swych
ludzi. Jestem pod wrażeniem wiary człowieka tego formatu co David Wilkerson, który w
swej wspaniałej książce The Cross and the Switchblade opowiada, jak leczy

background image

narkomanów, których współczesna medycyna i psychiatria uznały za nieuleczalnych.
Wydaje się na pozór, że niewiele możesz pomóc człowiekowi uzależnionemu,
wstrzykującemu sobie narkotyk do żył. Wilkerson natomiast twierdzi, że leczy ich,
nakładając na nich ręce i przekazując im moc Ducha Świętego. Oto wiara w działaniu.
Jeśli chcecie poznać inne przykłady wiary naprawdę nadzwyczajnej, przeczytajcie
następujące książki: Basilei Schlink, Realities oraz Brata Andrew, God’s Smuggler.
Zwłaszcza relację w drugiej z nich z seminarium przygotowawczego, podczas którego
wysyła się uczestników z misją duszpasterską z jednym funtem szterlingiem w kieszeni,
by sprawdzili realnie, czym jest Ewangelia, zanim zaczną ją głosić. Jeśli w naszym życiu
nie doświadczamy nigdy lub prawie nigdy nadzwyczajnego działania Boga, dzieje się tak
dlatego, że albo nie żyjemy w sposób dostatecznie ryzykowny, albo nasza wiara osłabła i
mamy niewielką nadzieję, że mogą zdarzyć się cuda. Jest rzeczą ważną, by zdarzały się
cuda w naszym życiu, jeśli chcemy zachować przenikliwą świadomość obecności i mocy
Boga. Cud w znaczeniu religijnym niekoniecznie jest wydarzeniem sprzecznym z
prawami natury - byłby to przypadek zjawiska fizycznego, nie posiadającego żadnego
religijnego sensu. Żeby cud miał miejsce w moim życiu, wystarczy moje głębokie
przeświadczenie, że to, co wydarzyło się, jest dziełem Boga, że jest Jego bezpośrednim
działaniem dla mego dobra. Każda religia postulująca istnienie osobowego Boga z
konieczności musi nadać wielkie znaczenie dwom rzeczom: modlitwie błagalnej oraz
cudom. Bóg staje się dla mnie rzeczywistością, gdy wołam do Niego, gdy nie widzę
żadnej nadziei w jakiejkolwiek ludzkiej istocie i gdy On osobiście wkracza, by mnie
wyzwolić lub obdarzyć siłą albo oświecić i pokierować mną. I gdyby tego nie czynił, nie
byłby dla mnie istotą osobową, ponieważ nie byłby aktywną rzeczywistością w moim
życiu. Wydaje się, że w dzisiejszych czasach zatracamy poczucie nieustannego działania
Boga w naszym życiu. W czasach biblijnych, u Żydów, było ono wręcz ogromne.
Dlatego byli ludźmi wielkiej wiary. Jeśli padał deszcz - to Bóg sprawił, że padał. Dlatego
nie musieli śledzić zmian atmosferycznych zapowiadających opady. Jeśli zwyciężali lub
przegrywali bitwę - to Bóg sprawiał, że odnosili zwycięstwo lub ponosili klęskę. Wyniku
bitwy nie usprawiedliwiali talentami lub zaniedbaniami generałów. I nawet jeśli w ich
wojsku ujawniał się brak odwagi na polu bitwy i ponosili sromotną klęskę, to znaczyło,
że właśnie Bóg osłabiał serca walczących i odbierał im odwagę. Cała uwaga Żydów
skupiała się na Pierwszej Przyczynie - na Bogu. Można było sądzić, że nie zwracają
uwagi na przyczyny wtórne. We wszystkich potrzebach kierowali się do Boga, było to
dla nich zupełnie naturalne. Z nami jest odwrotnie. Jeśli boli nas głowa, nie musimy
zaraz upadać na kolana i oddawać się modlitwie. Wystarczy wziąć aspirinę. Człowiek
stał się dorosły. Zamiast tracić czas na modlitwę w kościele, buduje laboratoria, zdaje się
na swój własny rozum, wynajduje lekarstwa i to wszystko, czego mu potrzeba.
Oczywiście jest to wielka sprawa, ale nie oddaje całej prawdy. Doszliśmy do takiego
stopnia poznania przyczyn wtórnych, że dla Boga nie ma już miejsca w naszym życiu ani
myśleniu. Jest rzeczą absolutnie pewną, że aspiryna jest wspaniałym odkryciem, ale to
Bóg dostarcza nam motywacji, by ją wynaleźć. Jest również rzeczą pewną, że aspiryna
usuwa ból głowy, ale autentyczną prawdą jest również, że to Bóg leczy za
pośrednictwem aspiryny. Jego potężna moc przejawia się w działaniu leczniczym czy
uspokajającym lekarstwa. Bóg jest równie potrzebny w każdej chwili i w każdym
wydarzeniu naszego życia i naszych współczesnych miast, jak był potrzebny Żydom na
pustyni. Zatraciliśmy zmysł wiary, który sprawia, że widzimy Boga działającego i

background image

ukrytego za wtórną przyczyną i że dostrzegamy Jego dłoń kierującą osobiście
wydarzeniami poprzez zasłonę ludzkich działań. Przypominam sobie, że kilka lat temu
czytałem artykuł dwóch świeckich psychiatrów na temat księży i zakonników, którymi
zajmowali się w swojej zawodowej praktyce. Zauważyli oni, że wśród dziesiątków
księży i zakonników, którzy zwrócili się do nich o pomoc w rozwiązaniu problemów
osobistych, jedynie dwóch wspomniało imię Boga podczas rozmów; a z tych dwóch
tylko jeden - okazał się nim brat zakonny - wymienił Boga jako ważny czynnik swego
życia i podjętego leczenia. Wydawało się, że w życiu pozostałych Bóg nie odgrywał
żadnej roli. Nigdy nie wspomnieli o Nim, mówiąc o swych najbardziej osobistych
problemach. Czyż nie jest to wymowny znak, do jakiego stopnia usunęliśmy Boga na
margines naszego życia? Jak bardzo osłabł nasz zmysł wiary! Nie oczekujemy już, by
Bóg działał bezpośrednio i z mocą w naszym życiu. Jeśli mamy jakiś problem
psychologiczny, udajemy się do psychiatry. Coś nam dolega? Wołamy lekarza. Jezus
wydaje się myśleć inaczej. Oczywiście, doceniał bardzo rolę piekarza, gdy myślał o
chlebie powszednim. Ważniejszym i decydującym był jednak dla Niego Ojciec Niebieski
i do Niego nas kierował, byśmy Go o ten chleb prosili. Jeśli nie mamy wiary, nie
przyjdzie nam do głowy, by zwrócić się do Boga w naszych potrzebach. A jeśli się nawet
zwrócimy, nasze modlitwy okażą się nieskuteczne, gdyż brak nam wiary. Powiedzcie mi
szczerze: przypuśćmy, że ułożyliście długą listę próśb i przedłożyliście ją Ojcu
Niebieskiemu - poczulibyście się zaskoczeni stwierdzając, że wszystkie prośby zostały
wysłuchane? Dlaczego? Czy nie byliście pewni, że otrzymacie wszystko, o co prosicie?
Czy stwierdzenie tego, jak słaba jest wasza wiara, nie zadziwiło was? Wiara nie jest
czymś, co możemy sobie sprawić. Nie możemy się zmuszać do wiary. Nie byłaby to
wtedy wiara, a jedynie fikcyjne przymuszanie samego siebie do wiary. Wiara jest darem,
jaki otrzymujesz zbliżając się do Boga. Im bardziej zbliżysz się do Boga, tym bardziej
uświadamiasz sobie, że nie ma dla Niego rzeczy niemożliwej. Przekonasz się wtedy, że
może On przemienić kamienie w dzieci Abrahama. I przekonasz się, że może On również
przemienić twe kamienne serce. I od tej chwili zacznie się przemiana twego serca. Oto
pierwsze prawo modlitwy błagalnej: modlitwie musi towarzyszyć niewzruszona wiara.
Przypomnijcie sobie: „Nawet jeśli powiecie tej górze: „Podnieś się i rzuć w morze!”,
stanie się. I otrzymacie wszystko, o co na modlitwie z wiarą prosić będziecie” (Mt 21,
21-22). Wasze problemy, które wydają się wam ogromne jak góry -ustąpią wobec potęgi
waszej wiary. Jezus dodaje bardzo interesujący szczegół w Ewangelii Marka (11” 24):
„Dlatego powiadam wam: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko
wierzcie, że otrzymaliście”. Czyż nie wydaje się to dziwne? Wierzcie, że już
otrzymaliście, a stanie się wam. Jeszcze nie otrzymaliście, ale musicie się modlić tak,
jakbyście już otrzymali. Oto powód, dla którego niektórzy łączą modlitwę błagalną z
dziękczynieniem. Pragną o coś prosić i zaczynają dziękować Bogu za to, że już im
udzielił tego, o co proszą. Kiedy najlepiej rozpocząć dziękczynienie? Zgodnie z logiką
najstosowniejsza chwila jest wtedy, gdy już otrzymaliśmy to, o co prosimy. Otóż nie.
Najstosowniejszy do rozpoczęcia dziękczynienia jest czas, kiedy otrzymałeś od Boga
pewność, że wysłuchał twojej modlitwy - zanim jeszcze rzeczywiście otrzymałeś dar, o
który prosisz. Jeśli ktoś podaruje ci czek, zaczekasz z podziękowaniem aż do chwili, gdy
go zrealizujesz w banku? Jeśli uświadamiasz sobie, że Bóg użyczy ci tego, o co Go
prosisz, wtedy właśnie jest czas na podziękowanie Mu. Czytałem o pewnej kobiecie,
która dziękowała za uleczenie z artretyzmu. Zaczęła modlitwę dziękczynną trzy lata

background image

wcześniej, niż nastąpiło uleczenie. Była bowiem przekonana, że ono nadchodzi. Dlatego
kiedy modlimy się, musimy wsłuchiwać się w to, co Bóg nam mówi i uzyskać obietnicę
daru, zanim on nastąpi. Być może to chciał wyrazić św. Paweł, gdy zalecał Filipianom
łączyć prośby z dziękczynieniem: „Pan blisko jest! O nic się już zbytnio nie troskajcie,
ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z
dziękczynieniem. A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł
waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie” (Flp 4, 5-7). Jest to wspaniała formuła, by
żyć zawsze w Bożym pokoju. Drugie prawo modlitwy: przebaczenie W rozdziale 11.
Ewangelii św. Marka Jezus mówi nam o potrzebie wiary, aby nasza modlitwa była
skuteczna. W tym samym fragmencie zwraca uwagę na konieczność jeszcze jednego:
przebaczenia. „A kiedy stajecie do modlitwy, przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu,
aby także Ojciec wasz, który jest w niebie, przebaczył wam wykroczenia wasze” (Mk 11,
25). Jest to podstawowe prawo modlitwy, na które Jezus zwraca nieustannie uwagę. Jeśli
nie przebaczymy, nie będzie nam przebaczone i nie będziemy mogli zjednoczyć się z
Bogiem: „Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma
coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z
bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj!” (Mt 5, 23-24). Oto zasadniczy powód,
dlaczego modlitwa tylu osób jest tak mało skuteczna: noszą bowiem urazy w swym
sercu. Nieraz ze zdziwieniem stwierdzałem, ile urazów żywią ludzie, w tym także księża
i osoby zakonne przez całe swe życie: urazów i pretensji wobec przełożonych z powodu
różnego rodzaju niesprawiedliwości, faktycznych lub wyimaginowanych. Nie zdają sobie
sprawy, ile szkód wyrządza to ich życiu modlitwy, skuteczności apostolskiej, a w wielu
wypadkach nawet ich zdrowiu fizycznemu. Uczucia zgorzknienia, nienawiści i żalu
zatruwają nasze życie i sprawiają nam cierpienie. Zadziwiające, jak bardzo im ulegamy.
Czasem wolelibyśmy nawet pozbyć się jakiejś cennej rzeczy niż zrezygnować z żalów i
pretensji, które żywimy pod adresem jakiejś osoby. Po prostu odmawiamy przebaczenia!
Jezus nie podziela jednak takiej postawy: jeśli nie przebaczycie, nie chcę mieć z wami
nic wspólnego. Dlatego radzę wam, byście na samym początku tych rekolekcji poświęcili
odpowiednią ilość czasu na refleksję, czy nie nosicie w sobie urazów, a następnie
spróbowali się z nich uwolnić. Jeśli tego nie zrobicie, ucierpi na tym wasza modlitwa.
Poświęćcie na to tyle czasu, ile potrzeba, nawet gdyby wam to zabrało całe dwa lub trzy
dni. Radzę, byście sporządzili listę osób, wobec których żywicie uczucia nienawiści, żalu
lub których nie kochacie i odmawiacie im przebaczenia. Być może, że niejednemu z was
nie przyjdzie łatwo sporządzić tę listę. My księża jesteśmy przyzwyczajeni do tłumienia
w sobie nie tylko uczuć o podłożu seksualnym, ale również uczucia nienawiści. Dlatego
nie tak rzadko można spotkać księży, którzy zapewniają z całą szczerością, że nienawiść
jest im obca i że kochają cały świat, a którzy jednak zdradzają nieświadomie swe urazy i
zgorzknienie w sposobie mówienia i postępowania. Prostym sposobem odkrycia
stłumionych urazów, gnieżdżących się w naszym wnętrzu, jest sporządzenie listy osób,
wobec których mamy negatywne uczucia. A jeśli to nie przyniesie wyniku, sporządźmy
listę osób, o których mamy nie najlepszą opinię... lub do których czujemy mniej sympatii
albo w końcu tych, którzy nas nie lubią. Lista może nam przynieść niespodzianki i
ujawnić uczucia wrogości lub żalu, których nawet nie podejrzewaliśmy. Jak uwalniać się
od gniewu? Co zrobić z tą listą? Nie radziłbym spieszyć się z przebaczeniem, by nie
spowodować kolejnego stłumienia uczucia żalu i pretensji. W tłumieniu naszych urazów
bardzo często pomaga uzewnętrznienie ich. Idealnie byłoby porozmawiać z osobą, do

background image

której jesteśmy uprzedzeni, i przedstawić jej wprost i szczerze nasze problemy. Niestety,
nie zawsze to rozwiązanie jest realne, bo albo nie mamy takich możliwości, albo też -
nawet gdy mamy kontakt z daną osobą - nie jest ona w stanie odpowiedzieć w sposób
konstruktywny na naszą szczerość. By zdać sobie sprawę ze swoich urazów, można
odwołać się do wyobraźni. Wyobraźcie sobie, że przedmiot swoich uprzedzeń macie
przed sobą i że możecie wszystko „wygarnąć”. Przebaczenie nie jest słabością lub
tchórzostwem. Znam księdza, który nie czuł się na siłach przebaczyć i zaufać koledze, do
którego czuł awersję. Przez całe miesiące prosił - wydawało się nadaremnie - o łaskę
udzielenia przebaczenia. Kiedy wreszcie przekonałem go, by spotkał się z kolegą w
obecności osoby trzeciej, która posłuży jako „katalizator”, przebaczenie poszło tak łatwo,
że sam nie wiedział, czy pozostało jeszcze cokolwiek do przebaczania. Przypominam
sobie również innego księdza, któremu trudno było przebaczyć podwładnemu
szkalującemu go i przynoszącemu mu wiele cierpień. Przez całe miesiące dręczyły go
urazy i żale, i chociaż starał się je usunąć ze swego serca, nachodziły go zawsze podczas
modlitwy. Przekonałem go, by podczas „psychodramy” stawił czoło tej osobie w swej
wyobraźni, wyrażając gniew i żal, waląc nawet pięścią w poduszkę. Po odbyciu takiej
sesji uświadomił sobie, jak bardzo był słaby i tchórzliwy w postępowaniu ze swym
podwładnym. Sytuacja nie zmieniła się, bo podwładny nadal go szkalował. Ksiądz jednak
był teraz w stanie go zrozumieć i przebaczyć mu. Uzewnętrznił swój gniew i przestał się
dręczyć z jego powodu. Nietrudno zauważyć, że w obu tych wypadkach pospiesznie
podjęta modlitwa mogła raczej powiększyć problem niż zlikwidować go. I chociaż
bardzo polecam - jako środek przebaczenia innym - pewne formy modlitwy, o których
będę zaraz mówił, muszę przestrzec was, że nie zawsze zastąpią one głęboką uczuciową
(a czasem nawet fizyczną) potrzebę uzewnętrznienia naszej wrogości. Jak przebaczać za
pośrednictwem modlitwy? Z uwzględnieniem tego, co już zostało powiedziane,
sformułujemy kilka skutecznych rad do otrzymania łaski przebaczenia i uwolnienia się
od urazów. 1. Modlić się o powodzenie dla ludzi, których nie lubimy. Jezus polecił nam
to w Kazaniu na Górze. Podczas takiej modlitwy, stopniowo twoja postawa ulegnie
tajemniczej przemianie: zaczniesz się nimi interesować, pozytywnie się do nich odnosić,
a nawet zaczniesz ich kochać. Łatwiej jest przebaczyć ludziom, których kochamy i za
których się modlimy. 2. Spojrzeć na każdą wyrządzoną ci niesprawiedliwość jako objętą
Bożym planem i Bożą kontrolą i jako podporządkowaną tajemniczemu dla nas celowi.
Nie wystarczy powiedzieć: „Bóg tak dopuścił”. Bóg nie ogranicza się do „dopuszczenia”
czegoś. On planuje to i sprawuje nad tym kontrolę. Męka Chrystusa - olbrzymi akt
ludzkiej niesprawiedliwości, nie była tylko dopuszczona przez Boga. Była zaplanowana,
chciana, przewidziana. Dlatego Jezus stale powtarza, że musi poddać się męce tak, aby
„wypełniło się Pismo”. A św. Piotr mówi w Dziejach Apostolskich (2, 22-23):
„Słuchajcie tego, co mówię: Jezusa Nazarejczyka, Męża, którego posłannictwo Bóg
potwierdził wam niezwykłymi czynami, cudami i znakami (...), tego Męża, który z woli,
postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do
krzyża i zabiliście”. Jeśli zdołamy spojrzeć - podobnie jak Jezus - na różne formy „męki”
w naszym życiu, rzeczywiste lub wyimaginowane, które nam zadano, jako na coś, co
kontroluje Bóg i co przewidział, co związane jest z Jego wolą i zamiarami, wtedy nie
będziemy krążyć wokół „wtórnych przyczyn” - wokół osób, które wyrządziły nam
krzywdę i cierpienie, wokół Herodów i Piłatów naszego życia. Wznosząc się ponad nie,
dostrzeżemy Ojca, w którego rękach spoczywa nasz los i który zarządził to cierpienie dla

background image

naszego dobra i dla dobra świata. Łatwiej będzie nam wtedy przebaczyć naszym
prześladowcom i nieprzyjaciołom. Może to jednak stworzyć inny problem: że nasze
urazy skierujemy pod adresem Boga. Biorąc pod uwagę nasz nawyk tłumienia uczuć
nienawiści i gniewu, nam księżom czasem trudno zrozumieć, jak to jest możliwe, że
ludzie żywią głębokie uczucie żalu i pretensji wobec Boga, gdy zdarzy się im jakieś
nieszczęście: śmierć bliskiej i kochanej osoby, utrata zdrowia, niepowodzenie finansowe
itp. Ci ludzie słusznie uważają, że w jakiś tajemniczy sposób „winny” jest Bóg, że On
stoi za tym wszystkim. I chociaż wiara i rozum mówią im, że Bóg sprawił to dla ich
dobra, jednak serce i uczucia czują się dotknięte i obrażone. Swoje urazy kierują do
kogoś, kto mógł powstrzymać te nieszczęścia, a jednak je dopuścił. Rozum może mi
podsuwać myśl, że skalpel w ręku chirurga jest dla mojego dobra, nie przeszkadza to
jednak, by moje ciało czuło opór i odrazę wobec takiego działania. Coś podobnego dzieje
się z sercem, którego odczuciami nie zawsze może rządzić głowa. Gdy urazy i pretensje
skierowane do Boga wychodzą na jaw, dobrze jest wyrazić je w Jego obecności,
uzewnętrzniając uczucia gniewu i żalu, których doświadczacie. Nie przejmujcie się
językiem, którego używacie. Pewnego razu czułem się głęboko rozczarowany, ponieważ
nie otrzymałem tego, czego się spodziewałem. Czułem pretensje do Boga, że mi tego nie
użyczył. Czułem żal do tego stopnia, że postanowiłem z Nim nie rozmawiać, nie modlić
się przez całe dni. Może się wam to wydawać dziecinne, ale okazało się jednak
zbawienne w skutkach. Zrozumiałem wtedy naprawdę, że mogę zaufać Bogu do tego
stopnia, że mogę Mu przedstawić moje pretensje, podobnie jak w wypadku przyjaciół,
którym bez obawy mówię o moich urazach i żalach wobec nich, ponieważ jestem pewny,
że kochają mnie na tyle, by mnie zrozumieć, i że pogłębi się jeszcze nasza przyjaźń -
owoc tego „spotkania”. Gdybym nie ujawnił moich uczuć negatywnych, traktowałbym
ich w sposób układny, tak jak traktujemy „znajomych”, a nie bliskich przyjaciół. W
każdym wypadku nasze kontakty uległyby oziębieniu, ponieważ żale i pretensje nie
uzewnętrznione „drążą” pod powierzchnią i na dłuższą metę podkopują przyjaźń. Nie
musisz się obawiać, by powiedzieć Bogu słowa gorzkie, pełne gniewu. Zdobył się na to
człowiek tak święty jak Hiob. Nie oznacza to, że nie okazywał Bogu szacunku.
Przeciwnie, był to znak jego zażyłości z Bogiem. Ma swoją wymowę fakt, że pod koniec
Pan wychwala Hioba, natomiast gani jego przyjaciół, którzy gorszyli się z powodu
gorzkich słów wypowiadanych przez Hioba i zachęcali go gorliwie, by obarczył winą
siebie, a nie Boga za wszystkie swe nieszczęścia. Gdy wypowiadamy przed Bogiem
wszystkie nasze żale, powoli tracą one gwałtowność. Do głosu dochodzi wtedy nasza
miłość. Z radością odkrywamy, że nasza „kłótnia” z Bogiem nie tylko nie podważyła
naszego bliskiego kontaktu z Nim, ale jeszcze bardziej go pogłębiła. W końcu, jeżeli
nawet wyrażam swoje pretensje wobec kogoś, nawiązuję z nim kontakt i pokazuję, że
zależy mi na nim, skoro się żalę. Jeśli moje stosunki z tobą są kruche i nie jestem ciebie
pewien, niezbyt chętnie okażę swoje niezadowolenie, by cię nie utracić. Muszę być
pewny ciebie i żyć w zażyłości z tobą, by okazać ci gniew. Gniew jest często odwrotną
stroną miłości i samą miłością w innej formie. Przeciwieństwem miłości nie jest gniew
ani nawet nienawiść, lecz chłód i obojętność. 3. Możesz jeszcze zdobyć się na coś
innego, by uwolnić się od żalu i pretensji: stanąć w duchu wobec Chrystusa
Ukrzyżowanego i utkwić wzrok w tę wielką Ofiarę niesprawiedliwości. Wkrótce doznasz
zawstydzenia, że przypisujesz taką wagę małym niesprawiedliwościom, których stałeś się
celem - ty, który uważasz się za Jego ucznia i który postanowiłeś iść za Nim przyjmując

background image

z góry, że weźmiesz na siebie swój krzyż, jak On. Znam ludzi, którzy po tym ćwiczeniu
doznali nie tylko zawstydzenia z powodu przeceniania swoich urazów, ale doświadczyli
też radości i ogromnej satysfakcji, że godni byli cokolwiek cierpieć, dzieląc los Mistrza.
Byłoby to wspaniałe, gdybyście i wy doszli do takiego stanu. Wtedy zrozumielibyście
naprawdę, co Mistrz powiedział w Kazaniu na Górze: „Błogosławieni, którzy cierpią
prześladowanie dla sprawiedliwości (...). Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam
urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was.
Cieszcie się i radujcie...” (Mt 5,10-12). Zrozumiecie również wtedy sekret tych świętych,
którzy cieszyli się, gdy doznawali upokorzeń nie dając ku temu żadnego powodu, i czuli
wdzięczność wobec swoich „prześladowców”, uważając ich za dobroczyńców! Nie
zmuszajcie się jednak do podobnych uczuć, gdyż wtedy zapewne okażą się one nietrwałe,
a was samych ogarnie zniechęcenie i pogłębią się wasze urazy. Wystarczy, że będziecie
trwać przy Ukrzyżowanym Mistrzu i że zrozumiecie, iż znoszone przez was
niesprawiedliwości są częściowo ceną, jaką płacicie za pójście za Nim. Pewnego dnia,
kiedy jeszcze bardziej zbliżycie się do Niego, udzieli wam łaski radości z ukrzyżowania i
będziecie wychwalać Go słowami pieśni i uwielbienia, bez słów pełnych goryczy. We
wszystkich tych ćwiczeniach, które mają wyrobić w nas umiejętność przebaczania,
przyjąłem założenie, że jesteście niewinnymi ofiarami niesprawiedliwości. W większości
przypadków jednak tak nie jest. Bardzo często, przynajmniej do jakiegoś stopnia, my
sami jesteśmy odpowiedzialni za doznane niesprawiedliwości. Trudno nam jednak
zaakceptować, a nawet dostrzec tę odpowiedzialność. Mam nadzieję, że po
uzewnętrznieniu naszych pretensji i urazów, a także za sprawą modlitwy, łatwiej nam
będzie przebaczyć, gdy nas o to poproszą. Dotychczas mówiliśmy o dwóch prawach
modlitwy. Istnieją jeszcze inne prawa, zajmę się nimi w osobnej konferencji. Wydaje mi
się, że żadne inne prawo nie ma tak wielkiej wartości jak te dwa. Nic bowiem nie jest tak
ważne w modlitwie jak wiara i przebaczenie. Przedstawiłem wam niektóre ćwiczenia
praktyczne, które możecie wykorzystać w trudnych chwilach przebaczania, a także
ukazałem doniosłość wiary. W sumie macie się czym „zająć” podczas następnych godzin
przeznaczonych na modlitwę. Zachęcam was do przyjęcia Jezusowych słów o mocy i
skuteczności modlitwy - z prostotą małego dziecka, by otwarło się przed wami królestwo
niebieskie. Chciałbym zakończyć tę konferencję wzruszającą historią, którą Ramakrishna
zwykł opowiadać swoim uczniom, by ukazać, jak prosta i dziecięca powinna być wiara,
której Pan oczekuje od nas, gdy zbliżamy się do Niego w modlitwie. W pewnej
bengalskiej wiosce żyła uboga wdowa, której syn musiał codziennie przemierzyć
dżunglę, by udać się do szkoły znajdującej się w następnej wiosce. Pewnego dnia
chłopiec zwrócił się do matki: „Mamo, boję się sam iść przez dżunglę. Każ zawsze
komuś iść ze mną”. Matka odpowiedziała mu: „Synku mój, jesteśmy zbyt biedni, by
pozwolić sobie na luksus utrzymywania służącego, który towarzyszyłby ci w drodze do
szkoły Poproś swego brata Krishnę, by ci towarzyszył: jest on Panem dżungli i wysłucha
twej modlitwy”. Następnego dnia chłopiec poszedł na skraj dżungli i zawołał swego brata
Krishnę. Ten mu odpowiedział: „Czego chcesz, mój synu?” „Czy chciałbyś iść ze mną
codziennie do szkoły - zapytał chłopiec - i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do domu,
gdy muszę przechodzić przez tę dżunglę? Boję się chodzić sam”. „Tak” - odpowiedział
Krishna Pan, „z wielką przyjemnością podejmę się tego dla ciebie”. I odtąd Krishna
czekał na swego podopiecznego każdego poranka i w każdy wieczór, by mu towarzyszyć
w drodze przez dżunglę. Nadszedł dzień urodzin nauczyciela. Był zwyczaj, że każde

background image

dziecko przynosiło mu jakiś prezent. Wdowa rzekła do swego syna: „Jesteśmy zbyt
biedni, mój drogi, byśmy sobie mogli pozwolić na prezent urodzinowy dla nauczyciela.
Poproś swego brata Krishnę, by sprawił ci dla niego prezent”. Krishna przekazał chłopcu
dzbanek pełen mleka. Ten zaniósł go bardzo dumny do domu nauczyciela i postawił u
jego stóp obok innych prezentów, przyniesionych przez dzieci. Nauczyciel nie zwrócił
jednak zupełnie uwagi na ten skromny dar i po chwili chłopiec zaczął spontanicznie
szlochać: „Nikt nie zwraca uwagi na mój prezent, nikt go nie zauważa...”. Wreszcie
nauczyciel zwrócił się do służącego: „Na miłość boską, zanieś ten dzbanek do kuchni, bo
inaczej nie będzie końca tym narzekaniom”. Służący wziął dzbanek, wylał jego
zawartość do garnka i wracał, by oddać chłopcu dzbanek, gdy zdumiony zauważył, że
ponownie napełnia się on mlekiem. Opróżnił go ponownie, a dzbanek znów wypełnił się
po brzegi mlekiem, podobnie jak baryłka z oliwą wdowy z Sarepty, która nakarmiła
proroka Eliasza. Gdy nauczyciel dowiedział się o tym cudzie, zawołał chłopca i zapytał
go: „Skąd wziąłeś ten dzbanek?” „Brat Krishna mi go podarował” - brzmiała odpowiedź.
„Brat Krishna? Któż to jest ten brat Krishna?” „Jest on Panem dżungli, który towarzyszy
mi codziennie w drodze do szkoły i z powrotem”. Nauczyciel, nie dowierzając, rzekł do
chłopca: „Idziemy wszyscy zobaczyć twego brata Krishnę”. I wraz ze służącymi i
uczniami udali się na skraj dżungli. Po przybyciu na miejsce, nauczyciel zwrócił się do
chłopca: „A teraz zawołaj swego brata Krishnę. Chcemy go zobaczyć”. Chłopiec zaczął
przywoływać Krishnę: „Bracie Krishno, bracie Krishno...” Jednak Pan, który natychmiast
się zjawiał na głos swego małego przyjaciela, tym razem nie odpowiadał. Cała dżungla
spowita była milczeniem. Słychać było tylko echo głosu chłopca, przywołującego na
próżno brata Krishnę. Wreszcie chłopiec, cały zapłakany, zawołał: „Bracie Krishno,
proszę cię, przyjdź! Jeśli nie przyjdziesz; nie uwierzą mi... Powiedzą, że kłamię. Przyjdź,
bracie Krishno”. Wreszcie usłyszał głos Pana: „Nie mogę, mój synu. Przyjdę w dniu, w
którym nauczyciel będzie miał twą dziecięcą wiarę i twe proste, czyste serce”.
Wzruszyłem się bardzo, kiedy po raz pierwszy przeczytałem tę historię, przypomniała mi
bowiem relację Jezusa z uczniami. Jedynie ci, którzy mieli wiarę, zobaczyli Go
zmartwychwstałego. My mówimy: „Niech najpierw mi się pokaże, a wtedy uwierzę. W
przeciwnym razie, skąd mogę wiedzieć, że jest to coś rzeczywistego, a nie tylko wynik
sugestii?” Panu nie zależy jednak na tym, by pomóc nam w rozwiązaniu tego rodzaju
problemu. Mówi On: „Uwierzcie, a zobaczycie. Wystarczy, że wierzycie, a nic nie będzie
dla was niemożliwe”. Rozdział szósty Modlitwa błagalna i jej prawa Wśród pism Ojców
pustyni znajduje się seria homilii przypisywanych Makaremu z Egiptu. W jednej z nich
naprawdę wspaniałej, Makary twierdzi, że nawet największy grzesznik może marzyć o
tym, by stać się mistykiem, pod warunkiem, iż odwróci się od swych grzechów i zaufa
Panu. Oto podnoszący na duchu fragment z tej homilii:” Nawet dziecko, zbyt słabe i
niezdolne, by zbliżyć się na własnych nogach do swej matki, może zwrócić jej uwagę
krzykiem i płaczem, gdy jej potrzebuje. I wtedy matka lituje się nad nim i jednocześnie
jest zadowolona, że maleństwo tak bardzo jej pragnie. A ponieważ nie może ono przyjść
do niej, ona sama - odpowiadając na jego pragnienie - bierze je w swe ramiona, czule
pieści i karmi. Podobnie postępuje miłujący Bóg z duszą, która zwraca się do Niego i
tęskni za Nim”. Makary ukazuje przez to porównanie wspaniałą naukę Jezusa o
modlitwie. Wszyscy możemy żywić nadzieję, Bóg bowiem nie pyta, czy jesteśmy godni
czy też nie, ani też nie patrzy na nasze przeszłe życie, czy były w nim błędy i
niewierności. Wystarczy: a) że damy mu znać, choćby krzykiem, jak bardzo Go

background image

potrzebujemy; b) że czujemy się niezdolni, by osiągnąć to, czego pragniemy; c) że
wierzymy mocno, iż uczyni On dla nas to, czego my o własnych siłach nie możemy
osiągnąć. Potęga modlitwy: Narada W literaturze hinduistycznej znajdujemy piękne
historie, które mogą nam pomóc wyjaśnić nauczanie Jezusa. Jedna z nich opowiada o
mędrcu Naradzie, który wyruszył w pielgrzymkę do świątyni Vishnu. Na noc zatrzymał
się w pewnej wiosce, gdzie udzielił mu gościny jeden z mieszkańców wraz z żoną. Kiedy
wieśniak dowiedział się, że Narada pielgrzymuje do świątyni Vishnu, zapytał go: „Czy
mógłbyś pomodlić się do Pana, by nas obdarzył potomstwem? Pragniemy gorąco z żoną
dzieci, ale dotychczas nie otrzymaliśmy ich od Pana”. Narada przyrzekł, że się wstawi za
nimi. Nad ranem ruszył w drogę, dotarł do świątyni i przedstawił Panu Vishnu prośbę
wieśniaków. Pan jednak odpowiedział bardzo lakonicznie: „Nie jest zapisane w
przeznaczeniu tego człowieka, by miał dzieci”. Narada przyjął z poddaniem odpowiedź
Pana i powrócił do domu. Pięć lat później, odbywając ponownie pielgrzymkę do tej
samej świątyni, poprosił znów o gościnę owego wieśniaka, który i tym razem przyjął go
chętnie. Ze zdziwieniem jednak zauważył trójkę dzieci bawiących się na podwórzu.
„Czyje to dzieci?” - zapytał Narada. „Moje” - odpowiedział wieśniak. „Tak więc
wreszcie Pan obdarzył cię dziećmi... - odrzekł Narada. „Tak - odpowiedział wieśniak -
pięć lat temu, wkrótce jak odjechałeś od nas, przybył do wioski pewien świątobliwy
człowiek. Pobłogosławił mnie i moją żonę i modlił się za nas. Pan wysłuchał jego
modlitwy i nas obdarzył tą trójką wspaniałych dzieci”. Zdumiony Narada nie mógł
doczekać się chwili, by następnego dnia przekroczyć próg świątyni. Zaraz też po
przybyciu zwrócił się do Pana: „Czyż nie powiedziałeś mi, że nie było zapisane, by ten
człowiek miał dzieci? Jak więc się to stało, że ma teraz trójkę?” Kiedy Vishnu usłyszał
to, zaśmiał się i odrzekł: „Widać dokonał tego jakiś święty. Tylko święci mogą zmienić
przeznaczenie!” Prawda, że to ciekawa historia? Tak też myślałem, aż przypomniałem
sobie podobną historię: „Czy to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie
nadeszła godzina moja?” (J 2, 4). A następnie, w sposób tajemniczy, nadchodzi Jego
godzina i dokonuje cudu przemiany wody w wino. Czyż Maryja nie ukazała wtedy mocy
modlitwy błagalnej, zdolnej zmienić przeznaczenie? „Modlitwa sprawiedliwego -
powiada św. Jakub (5,16-18) - posiada wielką moc. Eliasz był człowiekiem podobnym do
nas i modlił się usilnie, by deszcz nie padał, i nie padał deszcz na ziemię przez trzy lata i
sześć miesięcy. I znów błagał, i niebiosa spuściły deszcz, a ziemia wydała swój plon”.
Historię podobną do opowieści Narady znajdujemy w rozdziale 20. Drugiej Księgi
Królewskiej: Ezechiasz zachorował śmiertelnie. Przyszedł do niego prorok Izajasz z
następującym posłaniem od Pana: „Rozporządź domem swoim, bo umrzesz - nie
będziesz żył”. Ezechiasz odwrócił się wtedy do ściany i modlił się do Pana tymi słowami:
„Ach, Panie, wspomnij na to, proszę, że postępowałem wobec Ciebie wiernie i z
doskonałym sercem, że czyniłem, co jest dobre w Twoich oczach”. I Ezechiasz rzewnie
zapłakał. Zanim jeszcze Izajasz wyszedł z dziedzińca środkowego, skierował Pan do
niego słowo: „Wróć i powiedz Ezechiaszowi, władcy mojego ludu: Tak mówi Pan, Bóg
Dawida, twego praojca: Słyszałem twoją modlitwę, widziałem twoje łzy. Oto uzdrawiam
cię: trzeciego dnia pójdziesz do świątyni Pańskiej i dodam do dni twego życia piętnaście
lat...” Oto inny przykład potęgi zmieniającej przeznaczenie. Czyż może być coś bardziej
ostatecznego jak słowo Pana przekazane przez proroka? Czy istnieje od niego
odwołanie? Jak może ktoś zmienić zamiar Pana? A jednak modlitwa dokonuje rzeczy
niemożliwej. Nie ma nic niemożliwego u Boga. Dla modlitwy błagalnej skierowanej do

background image

Boga nie ma rzeczy niemożliwej, tak nas nauczył Jezus. Często spotykam się z tym
zastrzeżeniem, wysuwanym przez odprawiających rekolekcje: jak można zmienić
zamiary Boże? Woli Bożej nie można zmienić. Jest to filozoficzny zarzut, na który nie
mam odpowiedzi. Nie potrafię wyjaśnić, jak może modlitwa zmienić wolę Bożą,
podobnie jak nie jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego Bóg stał się człowiekiem lub w jaki
sposób Chrystus jest obecny w Najświętszym Sakramencie. Są to tajemnice, których nasz
umysł do końca nie pojmie. Wystarczy, byśmy wiedzieli, że Jezus powiedział nam
wyraźnie, iż o cokolwiek poprosimy, będzie nam dane. On nie oczekuje, byśmy w sposób
fatalistyczny przyjmowali to, co uważamy za „przeznaczenie” lub „wolę Bożą”. On
pragnie, byśmy prosili i otrzymywali, szukali i znajdowali, kołatali i by nam otworzono.
Wystarczy to, byśmy mogli iść dalej i odkrywali ku naszemu zdumieniu i radości, że
pomimo zastrzeżeń o charakterze filozoficznym, nauka Jezusa o modlitwie jest pewna, że
modlitwa „działa”, jak mogła się o tym przekonać Maryja w Kanie Galilejskiej lub
Ezechiasz postawiony wobec proroctwa Izajasza. Pismo Święte dostarcza nam stale
przykładów tego wielkiego misterium, w którym Bóg z upodobaniem patrzy, jak
modlitwa Jego przyjaciół zmienia Jego zamiary. Posłuchajmy, co mówi prorok Amos:
„To mi ukazał Pan Bóg: oto tworzy szarańczę na początku odrastania potrawu, a był to
potraw po sianokosach królewskich; i gdy ona zjadała doszczętnie trawę na ziemi,
prosiłem: „Panie Boże, przebacz, jakże się ostoi Jakub? Przecież jest taki mały”.
Zmiłował się Pan nad nim: „To się nie stanie” - rzekł Pan. To mi ukazał Pan Bóg: Pan
Bóg powołał jako narzędzie sądu ogień i strawił Wielką Otchłań, i strawił dział Pański. I
prosiłem: „Panie Boże, przestań, jakże się ostoi Jakub? Przecież jest taki mały”.
Zmiłował się Pan nad nim: „Również i to się nie stanie,” - mówił Pan Bóg” (Am 7,1-6).
W 32. rozdziale Księgi Wyjścia Mojżesz ma długą rozmowę z Bogiem i wreszcie udaje
się mu zmienić Jego wolę: „I jeszcze powiedział Pan do Mojżesza: „Widzę, że lud ten
jest ludem o twardym karku. Zostaw Mnie przeto w spokoju, aby rozpalił się gniew mój
na nich. Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem”. Mojżesz jednak zaczął
usilnie błagać Pana, Boga swego (...). Wówczas to Pan zaniechał zła, jakie zamierzał
zesłać na swój lud” (Wj 32, 9-14). A Księga Rodzaju (18,16-32) ukazuje, jak Abraham
starał się dokonać tego samego z Bogiem, wstawiając się za mieszkańcami Sodomy i
Gomory: „A Pan mówił sobie: „Czyż miałbym zataić przed Abrahamem to, co
zamierzam uczynić? Przecież ma się on stać ojcem wielkiego i potężnego narodu” (...).
Po czym Pan rzekł: „Skarga na Sodomę i Gomorę głośno się rozlega, bo występki ich
[mieszkańców] są bardzo ciężkie” (...). Zbliżywszy się do Niego, Abraham rzekł: „Czy
zamierzasz wygubić sprawiedliwych wespół z bezbożnymi? Może w tym mieście jest
pięćdziesięciu sprawiedliwych; czy także zniszczysz to miasto i nie przebaczysz mu
przez wzgląd na owych pięćdziesięciu sprawiedliwych, którzy w nim mieszkają?” (...).
Pan odpowiedział: „Jeżeli znajdę w Sodomie pięćdziesięciu sprawiedliwych, przebaczę
całemu miastu przez wzgląd na nich”. (...) Wtedy Abraham powiedział: „Niech się nie
gniewa Pan, jeśli rzeknę: może znalazłoby się tam trzydziestu?” A na to Pan: „Nie
dokonam zniszczenia, jeśli znajdę tam trzydziestu”. Rzekł Abraham: „Pozwól, o Panie,
że ośmielę się zapytać: gdyby znalazło się tam dwudziestu?” Pan odpowiedział: „Nie
zniszczę przez wzgląd na tych dwudziestu”. Na to Abraham: „O, racz się nie gniewać,
Panie, jeśli raz jeszcze zapytam: gdyby znalazło się tam dziesięciu?” Odpowiedział Pan:
„Nie zniszczę przez wzgląd na tych dziesięciu””. Niezależnie od wszystkich naszych
zastrzeżeń natury filozoficznej pewne jest, że Pismo Święte ukazuje nam Boga, który

background image

poddaje się wpływowi modlitwy tych, których miłuje; Boga, który ujawnia swoje plany
prorokom właśnie dlatego, by zmienili Jego zamiary dzięki potędze modlitwy; Boga,
który z własnej woli poddaje się potężnej mocy wytrwałej modlitwy. „Teologia”
modlitwy błagalnej Modlitwa błagalna jest jedyną formą modlitwy, jakiej Jezus uczył
swoich uczniów. Jest to praktycznie jedyna forma modlitwy, której wyraźnie uczy cała
Biblia. Może to brzmieć dziwnie dla nas uformowanych w przekonaniu, że modlitwa
może mieć różną formę, a najwyższą jest adoracja, podczas gdy modlitwa błagalna,
stanowiąca „egoistyczną” formę modlitwy, zajmuje ostatnie miejsce. W jakiś sposób
wszyscy uświadamialiśmy sobie, że wcześniej czy później powinniśmy „przezwyciężyć”
tę niską formę modlitwy, by wznieść się na wyżyny kontemplacji, miłości i adoracji. Jeśli
jednak zastanowimy się głębiej, odkryjemy, że niewiele jest form modlitwy, łącznie z
adoracją i miłością, które nie byłyby zawarte w modlitwie błagalnej właściwie
praktykowanej. Wyrażenie prośby sprawia, że dostrzegamy naszą absolutną zależność od
Boga. Uczy nas to całkowitego zawierzenia się Bogu. Niektórzy powiadają: „Nasz Ojciec
Niebieski wie doskonale, czego mi potrzeba, i jeśli zajmuje się ptakami niebieskimi i
liliami rosnącymi na polu, tym bardziej zajmuje się mną. Jezus powiedział to całkiem
wyraźnie. Nie muszę więc tracić czasu na proszenie Ojca o to, o czym On już wie i czego
pragnie mi udzielić, niezależnie od tego, czy Go poproszę czy też nie”. Myśl zawarta w
tym stwierdzeniu jest poprawna, ale wniosek błędny. Jezus mówi nam, że Jego Ojciec
zajmuje się ptakami niebieskimi i liliami polnymi. Wniosek jednak, do jakiego dochodzi,
nie brzmi: „Nie proście” (bo On sam stale nalega, byśmy prosili), ale: „nie troszczcie się
zbytnio!” Czy byłoby coś bardziej absurdalnego (zgodnie z wyżej przytoczonym
argumentem), jak prosić Pana, by wysłał robotników na żniwo swoje. Czyż nie jest to
żniwo należące do Pana? On sam dobrze o tym wie, że potrzebuje robotników i na pewno
powinien ich wysłać na żniwo. A jednak z naciskiem podkreśla, byśmy prosili o wysłanie
robotników. Raz jeszcze spotykamy się tu z postawą Boga, który pragnie poddać się
potędze modlitwy do tego stopnia, że wydaje się potrzebować modlitw ludzi, by ujawnić
swą moc. Tak więc zawierzenie Bogu - powtórzmy to jeszcze raz - nie oznacza
rezygnacji z modlitwy błagalnej. Oznacza natomiast przekazanie naszej prośby Bogu.
Tak czyńcie... i całą resztę zostawcie Jemu ufając, że On się wszystkim zajmie i
rozporządzi tak, jak trzeba. Z tego więc powodu nie powinniśmy się więcej przejmować.
Wyraża to wspaniale św. Paweł: „Pan jest blisko! O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale
w każdej sprawie nasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z
dziękczynieniem! A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł
waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie” (Flp 4, 5-7). Już w poprzedniej konferencji
przybliżyłem wam częściowo teologię modlitwy błagalnej, podając racje, dla których
potrzebna jest prośba i cuda. Sprawiają one, że Bóg staje się kimś rzeczywistym w
naszym życiu. Nasz Bóg jest Bogiem aktywnym i zatroskanym; jest Bogiem, który
interweniuje. Nie jest odległym bóstwem, do którego nie mamy dostępu i któremu nie
możemy przedstawić konkretnych spraw naszego życia. Jest jeszcze jedna racja, dla
której Jezus przywiązywał taką wagę do modlitwy błagalnej. Racja ta streszcza się w
słowach: „Beze Mnie nic uczynić nie możecie”. Ćwicząc się nieustannie w modlitwie
błagalnej i doświadczając stale jej owoców w naszym życiu, stwierdzamy
„doświadczalnie” naszą zależność od Boga - jak bardzo Go potrzebujemy. Jesteśmy
zobowiązani „żyć” tą koniecznością Boga. Sobór Trydencki wyraził doskonale tę
teologię, mówiąc: „Bóg nie nakazuje nam czynić to, co niemożliwe, ale to, co możliwe i

background image

prosić o to, co wydaje się nam niemożliwe”. Sobór z Orange stwierdza jeszcze wyraźniej
i bardziej szczegółowo: „Jeśli nasze myśli są słuszne i nasze działania unikają grzechów,
jest to czysty Boży dar; ilekroć bowiem podejmujemy się dobrego czynu, Bóg działa w
nas i z nami, i On sprawia, że działamy” (kanon 9). „Również ci, którzy narodzili się do
nowego życia, nawet najbardziej scaleni, powinni zawsze wzywać Bożej pomocy, by
osiągnąć swą ostateczną doskonałość lub po prostu wytrwać w dobru” (kanon 10).
„Wszelka prawda i dobro znajdujące się w człowieku pochodzi z tego boskiego źródła,
do którego powinniśmy stale dążyć na tej pustyni, tak abyśmy nim orzeźwieni otrzymali
potrzebną siłę, by nie upaść w drodze” (kanon 22). Chrześcijanin musi być głęboko
przeświadczony, że religia nie jest czymś, co robimy, ani nawet czymś, co możemy
zrobić dla Boga. Religia jest tym, co Bóg dokonuje dla nas i w nas i przez nas do tego
stopnia, że wszystkie nasze wysiłki i pragnienia oraz „współpraca z łaską” jest Bożym
darem: Miała rację Simone Weil twierdząc, że błąd marksistów (i tych wszystkich
humanistów, którzy sprowadzają wszystko do człowieka i jego możliwości, nie
przewidując miejsca dla Boga) polega na tym, że mają nadzieję wznieść się w górę
krocząc nieugięcie naprzód. Jednak marsz do przodu wcześniej czy później doprowadzi
do punktu wyjścia. Możesz maszerować nie wiadomo jak energicznie - nie pomoże ci to
wznieść się ani pół metra nad ziemię. Do tego potrzebna jest interwencja Boża. Jezusowi
zależało na tym, byśmy nigdy o tym nie zapomnieli, i nalegał, byśmy nieustannie prosili
Boga o wszystko: nawet o przyjście Jego królestwa, o wysłanie robotników na żniwo, a
nawet o nasze najbardziej elementarne potrzeby materialne, łącznie z chlebem
powszednim. Gdybyśmy to często czynili, zaznalibyśmy „pokoju Bożego,
przewyższającego wszelki umysł”, o którym mówi Paweł. Polecam wam bardzo, byście
w tych dniach czytali Listy św. Pawła do Rzymian i Galatów. Znajdziecie w nich całą
wspaniale wyłożoną teologię modlitwy błagalnej, ponieważ Paweł przedstawia w tych
Listach w sposób mistrzowski teologię naszej całkowitej zależności od Boga. Musimy
stać się jak dzieci w obecności Boga. Dziecko nie „zarabia” na swe utrzymanie. Rodzice
je kochają. Godne jest ono ich miłości i troski i starań, by zabezpieczyć wszystkie jego
potrzeby nie ze względu na to, co robi, ale ze względu na to, kim jest: jest ich dzieckiem.
Wystarczy tylko, że ujawni swe potrzeby - a będą one zabezpieczone przez kochających
rodziców. Nie byłoby nic bardziej dziwnego niż zobaczyć dziecko zatroskane i
niespokojne o swój wzrost, o swój rozwój i o to, by przeżyć - dziecko, które
zamierzałoby wzrastać odseparowując się od rodziców, zamiast ufnie powierzyć się im.
Nie chciałbym jednak, byście wynieśli stąd przeświadczenie, że jest to „teologia
człowieka leniwego”, że modlitwa uwalnia nas od wszelkiego wysiłku. Modlić się do
Boga, nie chodzić zatroskanym to nie znaczy, że nie trzeba ciężko pracować, by uzyskać
to, czego spodziewasz się od Boga. To prawda, że Bóg żywi ptaki powietrzne, nie wkłada
im jednak pokarmu do dzioba. Spodziewa się, że będą go szukać, że podejmą wysiłek, by
zdobyć to, co On im ofiaruje. Cały sekret polega na tym, byśmy podejmowali wysiłki tak,
jakby wszystko zależało od nas, a jednocześnie byśmy ufali Bogu tak, jakby wszystko
zależało od Niego. Niełatwo to osiągnąć. Ciężko pracujący człowiek podlega wnet
pokusie, by zdać się na własny trud, a nie na Boże błogosławieństwo i łaskę. Budowniczy
domu musi niezmordowanie pracować, zadbać o wszystkie szczegóły i niczego nie
zaniedbać. Jednocześnie musi być głęboko przekonany, że jeśli Pan nie zbuduje domu,
daremne są wszelkie jego wysiłki. Władze miejskie powinny użyć wszystkich
pozostających do dyspozycji środków, by chronić i bronić miasta. Powinny jednak

background image

zachować żywą świadomość, że to Pan chroni miasto, a nie wszystkie środki techniczne,
które wymyślono. Powinniśmy posługiwać się wszystkimi ludzkimi środkami i talentami,
nie zawierzając im jednak wszystkiego i nie szukając w nich wyłącznie oparcia. Jedyną
naszą nadzieję mamy złożyć w Bogu. Środki ludzkie są konieczne, ale nie wystarczające.
Musimy wyrobić w sobie zdolność dostrzegania, jak w nich przejawia się potęga Boga.
Rozdział siódmy Jeszcze o innych „Prawach” modlitwy W poprzedniej konferencji
przyjrzeliśmy się temu, co nazwałem „prawami modlitwy”. Zajęliśmy się konkretnie
dwoma pierwszymi: wiarą i przebaczeniem. Przyjrzyjmy się teraz następnym czterem.
Wyrzeczenie się świata Św. Jakub mówi w swoim Liście: „Nic nie posiadacie, gdyż się
nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o
zaspokojenie swych żądz. Cudzołożnicy, czy nie wiecie, że przyjaźń ze światem jest
nieprzyjaźnią z Bogiem? Jeżeli więc ktoś zamierzałby być przyjacielem świata, staje się
nieprzyjacielem Boga” (Jk 4, 2nn.). Człowiek szukający przyjemności za wszelką cenę
nie może oczekiwać, by Bóg stał się jego wspólnikiem w pożądaniu przyjemności.
Pragnienie przyjemności, łącznie z przyjemnością zmysłową, jest czymś dobrym. Bez
przyjemności życie byłoby monotonne i szare. Naganne natomiast jest jej
nieuporządkowane pragnienie, obsesyjne poszukiwanie rzeczy zbytecznych oraz kult
pieniądza zapewniającego osiągnięcie tego wszystkiego. Jezus opowiada się za życiem
prostym, wolnym od luksusu i bogactwa. Mówi nam, byśmy prosili o chleb powszedni, o
codzienne utrzymanie, a nie o rzeczy zbyteczne zalegające rynek naszego społeczeństwa
konsumpcyjnego. Jezus świadom jest niebezpieczeństw, jakie niosą za sobą bogactwa, i
dlatego twierdzi, że kto kocha pieniądz, przestaje automatycznie kochać Boga. Te dwie
miłości nie mogą współistnieć w ludzkim sercu. Jeśli prosimy więc Boga o bogactwo, nie
powinniśmy być zdziwieni, że nie odpowiada na nasze modlitwy. Co więcej, jeśli żyjemy
dla niego (nawet nie zajmując się nimi na modlitwie), jest bardzo prawdopodobne, że
nasze modlitwy przed Panem okażą się nieskuteczne. Jezus z naciskiem podkreślał,
byśmy najpierw szukali królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, a nie wygody i dóbr
tego świata. Hojność Każdy, kto oczekuje hojności od Boga, musi okazywać się hojnym
w stosunku do swoich bliźnich. „Dawajcie - mówi Jezus - a będzie wam dane; miarą
dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrza wasze. Odmierzą wam
bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie” (Łk 6, 38). Jeśli jesteście skąpi i wyrachowani
wobec biednych i znajdujących się w potrzebie, wobec proszących was o pomoc i usługę,
jakże możecie oczekiwać, by Bóg okazał się wspaniałomyślny wobec was? Modlić się w
Imię Jezusa Jezus zaleca tę praktykę swoim apostołom, gdy zachęca ich, by prosili Jego
Ojca o to, czego potrzebują „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto we Mnie wierzy,
będzie także dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, owszem, i większe od nich
uczyni, bo Ja idę do Ojca. A o cokolwiek prosić będziecie w imię moje, to uczynię, aby
Ojciec był otoczony chwałą w Synu. O cokolwiek prosić Mnie będziecie w imię moje, Ja
to spełnię. (...) Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc
przynosili, i by owoc wasz trwał - aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go
poprosicie w imię moje. (...) W owym zaś dniu o nic Mnie nie będziecie pytać.
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię
moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość
wasza była pełna” (J 14, 12-14; 15, 16; 16, 23-24). Z pewnością na podstawie tych słów
Kościół wprowadził zwyczaj kierowania swych modlitw do Ojca „przez Jezusa
Chrystusa, naszego Pana” oraz „w imię Jezusa Chrystusa, Twego Syna...” Byłoby

background image

dobrze, byśmy podjęli tę praktykę Kościoła, jeśli chcemy, by nasze modlitwy okazały się
skuteczne przed Ojcem. Modlić się w imię Jezusa oznacza zaufać Jego pozycji wobec
Ojca, Jego wstawiennictwu; oznacza zawierzyć miłości, jaką Ojciec Mu okazuje i
gotowość Ojca, by Mu się przypodobać i użyczyć Mu wszystkiego, o co prosi. Oznacza
to mieć ogromną ufność, że o cokolwiek Jezus poprosi Ojca, Ten z pewnością Mu da.
Oznacza to również, że nasze prośby są w zgodzie z postawą i duchem Jezusa. Modlić się
w imię Jezusa oznacza więc, że nie będziemy prosić o coś, o co On sam nigdy by Ojca
nie prosił. Jezus nigdy nie prosił o bogactwa ani zaszczyty, ani o wystawne życie ani
godności... Trudno więc zrozumieć, jak moglibyśmy prosić w Jego imię o te lub podobne
rzeczy. Wytrwałość Ze wszystkich wymienionych tu praw modlitwy, to prawo - po
wierze i przebaczeniu - wydaje się najważniejsze. Jezus stale to podkreślał. Powiedział
wyraźnie, że nie wystarczy raz o coś poprosić. Mamy trwać na modlitwie, prosić raz i
drugi, nieustannie, niezmordowanie, dopóki Ojciec nas nie wysłucha i nie użyczy nam
tego, o co prosimy. Przyjrzyjmy się dwom przykładom wytrwałej modlitwy, które nam
podsuwa. Pierwszy pochodzi z Ewangelii Łukasza: „Ktoś z was, mając przyjaciela,
pójdzie do niego o północy i powie mu: „Przyjacielu, użycz mi trzy chleby, bo mój
przyjaciel przyszedł do mnie z drogi, a nie mam, co mu podać”. Lecz tamten odpowie z
wewnątrz: „Nie naprzykrzaj mi się! Drzwi są już zamknięte i moje dzieci leżą ze mną w
łóżku. Nie mogę wstać i dać tobie”. Mówię wam: Chociażby nie wstał i nie dał z tego
powodu, że jest jego przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile
potrzebuje. I Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane” (Łk 11, 5-9). Jezus zachęca
nas, byśmy modlili się podobnie, nie zgadzając się na odmowę, prosili natrętnie i nie
czuli z tego powodu wstydu. Mówi nam „chociażby Bóg wydawał się głuchy na waszą
modlitwę, nie rezygnujcie. Nie wstydźcie się. Bądźcie wytrwali. Dalej pukajcie do drzwi.
Wywierajcie na Niego presję!” Drugi przykład znajdujemy również w Ewangelii
Łukasza. Jezus podaje go, by zachęcić do wytrwałej, nieprzerwanej modlitwy:
„Powiedział im też przypowieść o tym, że zawsze powinni się modlić i nie ustawać. „W
pewnym mieście żył sędzia, który Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi. W tym
samym mieście żyła wdowa, która przychodziła do niego z prośbą: „Obroń mnie przed
moim przeciwnikiem!” Przez pewien czas nie chciał, lecz potem rzekł do siebie:
„Chociaż Boga się nie boję, ani z ludźmi się nie liczę, to jednak, ponieważ naprzykrza mi
się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała
mnie”. I Pan rzekł: „Słuchajcie, co ten niesprawiedliwy sędzia mówi. A Bóg, czyż nie
weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie
zwlekał w ich sprawie?” (Łk 18,1-7). Przekaz jest wystarczająco jasny. Czyż może być
bardziej rozpaczliwa sytuacja niż biednej wdowy - bez żadnego poparcia, bez żadnych
wpływów - stojącej wobec przewrotnego i niewrażliwego sędziego? Jednak nawet w tak
rozpaczliwej sytuacji wytrwała modlitwa odnosi triumf? Jeśli tak postępuje nawet
niewrażliwy sędzia, czy inaczej zachowa się czuły i współczujący Ojciec? Jeśli często nie
uzyskujemy tego, o co prosimy, dzieje się tak dlatego, że prosimy tylko przez chwilę, a
potem ogarnia nas zmęczenie i zniechęcenie, że nie otrzymaliśmy od razu. Musimy sobie
wziąć na serio do serca to, co mówi Jezus. Musimy być jak ta wdowa, która tak bardzo
się „naprzykrzała”, że aż „zadręczała” sędziego. Piękny przykład takiego postępowania
daje nam kobieta kananejska w rozdziale 15. św. Mateusza, która nie poddała się pomimo
odmowy ze strony Jezusa: „A oto kobieta kananejska, wyszedłszy z tamtych okolic,
wołała: „Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest ciężko dręczona

background image

przez złego ducha”. Lecz On nie odezwał się do niej ani słowem. Na to podeszli Jego
uczniowie i prosili Go: „Odpraw ją, bo krzyczy za nami!” Lecz On odpowiedział:
„Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela”. A ona przyszła, upadła
przed Nim i prosiła: „Panie, dopomóż mi!” On jednak odparł: „Niedobrze jest zabrać
chleb dzieciom, a rzucić psom”. A ona odrzekła: „Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z
okruszyn, które spadają ze stołu ich panów”. Wtedy Jezus jej odpowiedział: „O
niewiasto, wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz!” Od tej chwili jej córka
była zdrowa” (Mt 15, 21-28). Ten dialog jest tak wymowny, że nie wymaga komentarza.
Mamy tu raczej do czynienia z uporczywą walką niż taką modlitwą, jak ją sobie
wyobrażamy. Przypomina mi to historię, którą kiedyś czytałem o następcy św.
Antoniego, opacie Sisoesie, który będąc już starcem dowiedział się, że jeden z jego
uczniów, Abraham, popadł w grzech. Sisoes podczas modlitwy rzekł do Boga: „Panie,
czy Ci się to podoba czy też nie, nie mam zamiaru stąd odejść, dopóki go nie uleczysz”. I
modlitwa jego została natychmiast wysłuchana. Wydaje się to dziwne, dopóki sobie nie
uświadomimy, że podobnie postąpiła kobieta kananejska i że wywołało to podziw Jezusa.
Prośba: styl życia Słowa Jezusa, odnoszące się do modlitwy, są naprawdę proste:
„Proście, a będzie wam dane”. Rozbrajająco proste słowa. Za tą prostą formułą kryje się
jednak cały styl życia: życia wiary, przebaczania bliźniemu, hojności wobec
potrzebujących, wyrzeczenia się świata, całkowitej ufności i zależności od Boga. Prośba
nie jest tylko formą modlitwy. Jest stylem życia. Jeśli zdołamy to pojąć, wówczas
nabierają wielkiej wiarygodności słowa Jezusa o ogromnej skuteczności modlitwy. Ile
mam prosić? Ile miejsca powinniśmy zarezerwować dla modlitwy błagalnej w naszym
życiu modlitewnym? Trudno powiedzieć. Tutaj każdy powinien iść za natchnieniem
Ducha Świętego. Powinniśmy dążyć do pewnej „równowagi”, tak by znalazło się miejsce
dla różnych form modlitwy: dla adoracji i kontemplacji, dla różnych form medytacji, dla
sakramentów i czytania Pisma Świętego, dla modlitwy wstawienniczej i oczywiście
błagalnej. Duch Święty podsunie nam, kiedy powinniśmy zwrócić większą uwagę na
jedną czy drugą formę. Idźmy za Jego natchnieniami i bierzmy pod uwagę osobiste
potrzeby. O jednym musimy jasno pamiętać: nigdy nie uwolnimy się od konieczności
praktykowania prostej modlitwy błagalnej. Niezależnie od tego, jak postąpimy w
modlitwie i kontemplacji, jaki stopień świętości osiągniemy, modlitwa błagalna będzie
zawsze czymś koniecznym, od czego nie możemy się zwolnić; ponieważ zawsze
będziemy musieli powtarzać: Ojcze nasz, któryś jest w niebie: święć się imię Twoje,
przyjdź królestwo Twoje... Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam
nasze winy... i nie wódź nas na pokuszenie... Na tym polega prawdziwy absurd modlitwy
chrześcijańskiej, tej modlitwy, której nas nauczył Chrystus. Praktycznie jest ona jedyną
formą modlitwy, która nie ma sensu z punktu widzenia czysto ludzkiego. Medytacja i
refleksja mają sens. Kontemplacja prowadząca do zjednoczenia z Bóstwem, której
owocem jest wzrost naszej osobowości - również ma wielki sens. Podobnie adoracja:
budzi poczucie bojaźni, zdumienia i szacunku wobec Bóstwa. Modlitwa błagalna wydaje
się natomiast naprawdę absurdalna i niepotrzebna: biedna i nic nie znacząca istota ludzka
przedstawiająca swe prośby wobec niezmiennych zamierzeń nieskończonego Boga!
Człowiek - wobec Boga, proszący o coś takiego, jak chleb, do wyprodukowania którego
sam jest doskonale zdolny... wobec Boga, który czeka, by człowiek zdobył chleb
własnym wysiłkiem! Niezależnie jednak od tego, jak absurdalna wydaje się filozofowi
modlitwa błagalna, nabiera ona sensu dla człowieka, który się jej gorliwie oddaje z wiarą

background image

i dziecięcą ufnością. Gdy człowiek raz odkryje moc zawartą w modlitwie, nie poruszą go
trudności natury filozoficznej - dlaczego i w jakim celu ma ją praktykować. Doświadczył
jej i stwierdził, że „funkcjonuje” i przynosi „pokój przekraczający wszelkie poznanie”, o
którym mówi św. Paweł; przynosi tę „pełnię radości”, którą Jezus obiecał oddającym się
modlitwie błagalnej. Doświadczywszy jej raz, odczuwa autentyczne zadowolenie,
prosząc o to wszystko, czego potrzebuje i będąc pewny, że Ojciec Niebieski kocha go o
wiele bardziej niż jakiś ojciec ziemski kocha swe dziecko. Mówi się, że wielu księży
zaniedbało dzisiaj modlitwę. Prostym wytłumaczeniem tego jest fakt, że na pewno nie
doświadczyli nigdy potęgi modlitwy. Kto raz doświadczył, że modlitwa jest potęgą, nie
opuści jej do końca swego życia. Wyraził to doskonale Mahatma Gandhi, mówiąc:
„Dzielę się z wami doświadczeniem moim i moich kolegów: moglibyśmy spędzić całe
dni bez jedzenia; nie możemy jednak żyć ani minuty bez modlitwy”. A innym razem
powiedział: „Biorąc pod uwagę tryb życia, jaki prowadzę, gdybym zrezygnował z
modlitwy... postradałbym zmysły”. Być może niezbyt potrzebujemy Boga, skoro tak
rzadko kierujemy do Niego nasze prośby. Urządziliśmy sobie wygodne, bezpieczne i
spokojne życie. Boimy się zaryzykować. Nie żyjemy tak, jak tego spodziewał się Jezus,
kiedy głosił Dobrą Nowinę. Im mniej się modlimy, tym mniejsza jest możliwość, że
podejmiemy życie odważne i bezkompromisowe, jakiego domaga się od nas Ewangelia.
A im mniej odwagi i bezkompromisowości w naszym życiu, tym mniejsze szanse, byśmy
się modlili. Rozdział ósmy Modlitwa Jezusa Chciałbym wam dziś mówić o pewnej
formie modlitwy, która niektórym wyda się dziwna. Muszę się przyznać, że i mnie
wydała się ona dziwna, kiedy po raz pierwszy się z nią zetknąłem; minęło jednak wiele
czasu i mogłem odkryć jej ogromną wartość w moim życiu i w życiu wielu osób, którym
towarzyszyłem. Bardzo często spotykam dawnych rekolektantów, którzy mi się
zwierzają: „Dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci po odprawieniu rekolekcji pod
kierunkiem Ojca: modlitwa błagalna oraz modlitwa Jezusa”. Znam ludzi, którzy odkryli
stałą obecność Boga w swym życiu, praktykując tę modlitwę. Jestem kierownikiem
duchowym dwóch osób, które nie praktykują żadnej innej formy modlitwy, a które dzięki
jej potędze doświadczyły wielkiej przemiany w swym życiu. Dzielę się więc tą modlitwą
z wami, mając głęboką nadzieję, że dokona ona dużo dobrego w życiu wielu z was, a
może wszystkich. Pozwólcie najpierw, że opowiem, jak zetknąłem się z tą modlitwą.
Wygłaszałem pewnego razu konferencję do grupy sióstr zakonnych i mówiłem im o tym,
jak niewiele jest książek, które uczą nas modlitwy. Znaczna część naszej literatury
klasycznej na temat modlitwy (obawiam się, że odnosi się to w równym stopniu do
naszej współczesnej literatury katolickiej; w mniejszym stopniu do protestanckiej, która
wydaje mi się ogólnie bardziej „praktyczna” i „pobożna”) traktuje o szlachetności
modlitwy, o jej konieczności, o teologii modlitwy itd. Stosunkowo niewiele mówi się o
praktyce - jak podjąć sztukę modlitwy. Tego wieczoru jedna z sióstr powiedziała mi:
„Znalazłam książkę, która dokładnie zajmuje się tym, o czym Ojciec mówił dziś rano.
Książka ta uczy praktycznie, jak się modlić. Chciałby się Ojciec z nią zapoznać?”
Zacząłem czytać tę książkę wieczorem po kolacji i wywarła na mnie takie wrażenie, że
siedziałem do późnej nocy, aby ją skończyć. Książka nosiła tytuł: The Way of a Pilgrim
(Opowieść rosyjskiego pielgrzyma) i została napisana przez anonimowego pielgrzyma
rosyjskiego. Manuskrypt książki znaleziono w celi jednego z mnichów na Górze Athos
po jego śmierci na początku tego wieku. Być może, że on sam był autorem. Książka stała
się wkrótce klasyczną pozycją duchowości i została przetłumaczona na większość

background image

współczesnych języków. Historia naszego pielgrzyma jest rzeczywiście prosta. Spotyka
go wiele nieszczęść. Umiera mu żona i jedyne dziecko. Spalił mu się dom. Postanawia
wyrzec się świata spędzić resztę swego życia na pielgrzymkach do różnych miejsc
świętych. Podróżuje z zarzuconym na ramię plecakiem, w którym nosi odrobinę chleba i
Biblię. W Piśmie Świętym spotyka często zachętę, by się stale modlić, modlić
nieustannie, modlić dzień i noc. Idea ta całkowicie go pochłania i zaczyna szukać kogoś,
kto nauczyłby go modlić się bez ustanku. Nawiązuje więc kontakt z wieloma osobami,
zwłaszcza kapłanami, i zadaje im zawsze to pytanie: „W jaki sposób mogę się modlić
nieustannie, bez przerwy?” Otrzymuje całą serię odpowiedzi, które go nie zadowalają.
Jedna osoba mu mówi: „Bracie, tylko Bóg może cię nauczyć modlić się nieustannie”.
Inna jeszcze zaleca: „Spełniaj zawsze wolę Bożą. Człowiek pełniący zawsze wolę Bożą,
stale się modli”. Żadna jednak z tych odpowiedzi nie zadowala pielgrzyma, który pojął
dosłownie polecenie, by się modlić nieustannie. Zastanawia się: jakże mogę się modlić w
każdym momencie, na jawie i we śnie, kiedy tyle spraw zaprząta mój umysł. Oto jego
problem: uważa, że modlitwa jest sprawą umysłu. Musi się jeszcze nauczyć, że człowiek
modli się sercem. Pewnego dnia natknął się na mnicha, który go zagadnął, dokąd zmierza
i czego szuka. Pielgrzym odpowiada: „Pielgrzymuję od jednego sanktuarium do
drugiego. Szukam kogoś, kto nauczyłby mnie modlić się nieustannie”. Mnich, z
pewnością znawcy, mówi mu: „Bracie, podziękuj bardzo Bogu, bo w końcu zesłał ci
kogoś, kto nauczy cię modlić się nieustannie. Chodź ze mną do klasztoru!” Po przybyciu
do klasztoru umieścił go w małej chatce, wręczył mu różaniec i rzekł: „Odmów pięćset
razy następującą modlitwę:” Panie Jezu Chryste, Synu Boga, zmiłuj się nade mną,
nędznym grzesznikiem””. (Nie jestem teraz zbyt pewny, czy chodziło o pięćset czy o
tysiąc razy: czytałem ten tekst przed laty i nie pamiętam dobrze szczegółów). Nasz
pielgrzym odmówił wkrótce modlitwę wskazaną ilość razy i pozostało mu wiele czasu.
Nie odważył się jednak na nieposłuszeństwo wobec swojego ojca duchownego i nie
odmówił modlitwy więcej razy, niż ten nakazał. Następnego dnia mnich zwiększył ilość
do tysiąca. I powiększał ją codziennie: do dwóch tysięcy, do trzech tysięcy, do czterech
tysięcy i tak dalej. (Przypominam sobie, że dając rekolekcje grupie zakonnic podsunąłem,
by czytano tę książkę podczas posiłków. Po kilku dniach zauważyłem, że niektóre siostry
są bardzo spięte i niespokojne. Podczas indywidualnych rozmów zapytałem każdą z nich,
jaka jest przyczyna tego napięcia. „Ta książka, którą nam czytają do stołu... Biedny
człowiek, nie robi nic innego, tylko liczy, ile razy odmówił tę modlitwę i już doszedł do
czterech tysięcy. Nie mogę tego dłużej znieść!” Rozbawiło mnie to. „Jeśli już cztery
tysiące powodują, że siostra jest napięta, proszę zaczekać, aż człowiek ten zacznie liczyć
swoje modlitwy do dwudziestu tysięcy. Będzie się wam wtedy kręciło w głowie!” Nic
jednak się nie stało. Po rekolekcjach siostry wykupiły wszystkie egzemplarze tej książki
w języku angielskim. Tak bardzo im się spodobała, że chciały ją ofiarować wszystkim
swoim bliskim i znajomym. A ja musiałem czekać całe miesiące na następne wydanie, by
zdobyć chociaż jeden egzemplarz!). Powróćmy jednak do naszego pielgrzyma. Zaledwie
przywykł, by recytować tysiące razy dziennie tę modlitwę, gdy niespodziewanie zmarł
mnich - jego ojciec duchowny. Biedny człowiek uczestniczy w jego pogrzebie, gorzko
płacze. Spotkało go nieszczęście - utracił tego, którego Pan mu zesłał i który obiecał mu
nauczyć go modlić się nieustannie. Nie było już powodu, by pozostał dłużej w klasztorze.
Wziął swój plecak i ruszył w drogę. Tym razem jednak oprócz Biblii miał ze sobą
Philokalię, książkę zawierającą teksty ojców greckich, doktorów i teologów na temat tej

background image

formy modlitwy, którą Grecy nazywają modlitwą Jezusa. Pielgrzym czyta codziennie
fragment z tej książki i ściśle postępuje według jej religijnych wskazań. Dowiaduje się,
jak połączyć modlitwę z oddychaniem. Wdychając wypowiada słowa: „Panie Jezu
Chryste, Synu Boga”, a przy wydechu: „zmiłuj się nade mną, nędznym grzesznikiem”.
Stopniowo, dzięki tajemniczej metodzie nie opisanej w książce, a której nie powinno się
stosować bez pomocy doświadczonego mistrza, osiąga to, że „wprowadza modlitwę do
swego serca”. Aż pewnego dnia, ku zaskoczeniu, serce utożsamia się w pełni z modlitwą
i pielgrzym stale ją powtarza na jawie i we śnie, podczas posiłków, rozmów i wędrówek.
Serce recytuje modlitwę dzień i noc, niezależnie od umysłu, podobnie jak serce bije
niezależnie od niego. Tak więc pielgrzym zdobył w końcu sekret nieustannej modlitwy.
Reszta książki poświęcona jest przygodom, które przeżył, cudownym owocom modlitwy
i zawiera także sporo wiadomości zarówno na temat modlitwy, jak i życia duchowego w
ogólności. Muszę się przyznać, że kiedy po raz pierwszy przeczytałem tę książkę,
wydawała mi się czarująca jako dzieło literackie. Pociągała mnie jej prostota. Nie byłem
jednak przekonany o randze zawartej w niej nauki na temat modlitwy. Wszystko to
wydawało mi się zbyt mechaniczne, zbyt przypominało autosugestię. Początkowo
skłonny byłem zapomnieć o tym. Czułem jednak potrzebę, by podjąć przez kilka dni to,
co książka proponowała. Wybrałem więc pewną modlitwę (akurat nie tę, którą
sugerowała książka, bo każda inna jest możliwa, byleby przemawiała do nas) i w ciągu
niecałego miesiąca przekonałem się, że dokonała się znaczna zmiana w mojej modlitwie.
Powtarzałem moją modlitwę w ciągu dnia tyle razy, ile sobie przypomniałem; nie tylko
podczas modlitwy, lecz również w innym czasie: kiedy czekałem na autobus lub pociąg
albo kiedy przechodziłem z jednego miejsca do drugiego itp. Trudno mi opisać zmianę,
jaka się dokonała. Nie było w tym nic sensacyjnego. Byłem spokojniejszy, bardziej
skupiony, bardziej scalony. Czułem pewną głębię w sobie. Zauważyłem również, że
modlitwa pojawiała się na moich wargach nieomal automatycznie, ilekroć nie byłem
aktywnie zajęty umysłowo. Przypominałem ją sobie wtedy i powtarzałem świadomie,
czasem mechanicznie, innym znów razem w pełni świadom tego, co robiłem.
Rozmawiałem o tym wszystkim z pewną zakonnicą, którą dobrze znałem i która miała
sporo doświadczenia w sprawach modlitwy i kierownictwa duchowego. Nie czytała tej
książki, opowiedziała mi jednak o swym ciekawym doświadczeniu. Kiedy była w
nowicjacie, mistrzyni zaproponowała wszystkim nowicjuszkom, by wybrały sobie krótką
modlitwę dostosowaną do rytmu kroku. Z całą prostotą właściwą nowicjuszce poszła za
tym wskazaniem i przyzwyczaiła się do powtarzania w myśli wybranej formuły,
dostosowanej do rytmu, w jakim spacerowała. Po pewnym czasie, po zakończeniu
nowicjatu, zrezygnowała z tej praktyki. Owoce jednak pozostały na całe życie. Zwierzyła
mi się: „Nie wiem dlaczego, ale ilekroć idę, wiem, że tamta modlitwa kroczy ze mną. Na
przykład pracuję przy moim biurku i nagle ktoś prosi mnie do rozmównicy. W chwili gdy
wstaję i zaczynam iść, napełniona jestem modlitwą”. Przypisuje to praktykowaniu
modlitwy Jezusa w nowicjacie. Opowiedziała mi również o pewnym rekolekcjoniście,
który zwrócił się do grupy robotników: „Dostosujcie modlitwę do rytmu maszyn w
fabryce. Jakąkolwiek modlitwę, na przykład: „Najświętsze Serce Jezusa, ufam Tobie!”
Powtarzajcie tę modlitwę w myśli przez cały dzień, w rytm pracujących maszyn.
Wkrótce zauważycie dobroczynny duchowy wpływ tej praktyki”. Rekolekcjonista miał
rację. Zdaję sobie sprawę, że to wszystko może się wydać zbyt mechaniczne, pewne jest
jednak, że działa i przynosi owoce. Dlatego zdecydowałem się „przebadać” wszystko, co

background image

odnosi się do tej formy modlitwy - modlitwy Jezusa. Muszę wyznać, że wiele odkryłem.
Nie mam jednak zamiaru zanudzać słuchaczy i referować wszystkiego. Chcę tylko
przekazać to, co może wam pomóc w skutecznym praktykowaniu tej modlitwy. Jak
wspomniałem na początku, skłonny byłem widzieć w tej praktyce pewien rodzaj
autosugestii. Nie twierdzę, że nie występują w niej pewne jej elementy. Prawdopodobnie
tak. Sprawia wrażenie fakt, że tylu teologów i świętych praktykowało i polecało tę formę
modlitwy w przeszłości. Być może nie dysponowali oni taką wyrafinowaną znajomością
psychologii, jak my. Z pewnością jednak nie byli na tyle naiwni, by nie odróżnić
zjawiska czysto psychologicznego od duchowego. Przeciwnie, często zastanawiali się
nad tego rodzaju problemami i według mnie znajdowali zadowalającą odpowiedź.
Odkryłem, że ta praktyka nie ograniczała się tylko do Kościołów Wschodnich. Wielu
mistyków praktykowało ją na Zachodzie, gdzie zwykle używano formuły: „Jezu, zmiłuj
się”. Istniało jednak wiele różnych formuł. Wiemy, że św. Franciszek z Asyżu spędzał
całe noce powtarzając: Deus meus et omnia („Bóg mój i wszystko moje”). Św. Bruno,
założyciel kartuzów, powtarzał zawsze: O bonitas! („O dobroci Boża”). Kiedy św.
Franciszek Ksawery umierał u wybrzeży Chin, powtarzał stale: „Panie Jezu Chryste,
Synu Dawida, zmiłuj się nade mną”. Św. Ignacy Loyola mówi w swych Ćwiczeniach
duchownych o tajemniczej formie modlitwy, którą zaleca odprawiającemu rekolekcje i
która polega na odmawianiu modlitwy zgodnie z rytmem oddychania (tzw. trzeci sposób
modlitwy: „polega na tym, że przy każdym oddechu modli się człowiek myślnie, mówiąc
[w myśli] jedno słowo Ojcze nasz albo innej jakiej modlitwy, którą się odprawia. A
zatem między jednym a drugim oddechem mówi się tylko jedno słowo” - CD 258).
Zastanawiam się, jak św. Ignacy odkrył tę modlitwę, tak bardzo podobną do modlitwy
Jezusa. Wydaje się nieomal pewne, że ta praktyka w Kościele wywodzi się od hinduistów
w Indiach, gdzie mają oni doświadczenie ponad sześciu tysięcy lat w praktykowaniu
Modlitwy Imienia, jak ją nazywają. Również wydaje się pewne, że Ojcowie pustyni
praktykowali tę modlitwę. Najbardziej znaną wśród nich formułą było: Deus in
adiutorium meum intende, Domine ad adiuvandum me festina („Boże, wejrzyj ku
wspomożeniu memu. Panie pośpiesz ku ratunkowi memu”). Zwykli odmawiać tę formułę
podczas wykonywania pracy ręcznej w ciągu dnia, a także podczas czuwań nocnych.
Powód, dla którego tak niewiele wiemy o ich sposobie praktykowania tego „opus”
(„dzieła”), jak je nazywali, związany jest z tym, że zachowywali oni ściśle normę
rozpowszechnioną wśród wielu mistrzów hinduistycznych: „Przyjmij formułę od twego
guru lub mistrza, ćwicz się w niej przez całe życie i nie ujawniaj jej nikomu oprócz
mistrza”. Ujawnienie formuły równoznaczne było z pozbawieniem jej mocy! Stąd tak
niewiele mówili o tej swojej modlitwie. Jak praktykować tę modlitwę? Jeśli rzeczywiście
chcecie skorzystać z dobrodziejstw tej modlitwy, o których mówią święci, radzę wybrać
sobie odpowiadającą wam formułę i odmawiać ją w ciągu dnia. Najlepszym czasem do
rozpoczęcia tej modlitwy są rekolekcje, gdy nie jesteście zajęci innymi troskami i
problemami i możecie jej poświęcić sporo czasu, tak by wam „weszła w krew”, jeśli się
tak można wyrazić, i stała się waszym duchowym przyzwyczajeniem. Z tego też powodu
mówię o tej modlitwie w pierwszych dniach rekolekcji. Starajcie się powtarzać swoją
formułę w myśli przez cały dzień - jedząc, spacerując, kąpiąc się, a nawet słuchając
moich konferencji i medytując, chyba że zauważycie, iż was rozprasza. Pozwólcie, by
wybrane słowa („Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną” lub inne) rozbrzmiewały w waszym
umyśle, kiedy słuchacie tej konferencji albo kiedy się modlicie lub przeprowadzacie

background image

refleksję podczas godzin przeznaczonych na modlitwę. Nie przejmujcie się, jeśli się wam
będzie wydawało, że powtarzacie słowa mechanicznie. Zaraz wam wyjaśnię wartość
tego, co wydaje się jedynie mechanicznym powtarzaniem formuły pozbawionej sensu.
Tradycyjnie uważano, że formułę powinien dla każdego wybrać jego przewodnik
duchowy, który z kolei jest doświadczony w tego rodzaju modlitwie. Niestety, ponieważ
nie jestem dostatecznym ekspertem w tej modlitwie, radzę, byście poprosili Boga, aby
On sam pokierował wami w wyborze najbardziej odpowiedniej formuły. Obojętne, jaką
formułę wybierzecie. Zwróćcie jednak uwagę, że nieomal wszyscy wielcy mistrzowie,
zarówno chrześcijańscy jak i niechrześcijańscy, nalegają, by zawierała ona któreś z imion
Boga. Imię Boga jest czymś „sakramentalnym” i nadaje modlitwie szczególną moc.
Mistrzowie chrześcijańskiego Wschodu przypisują wielką wartość swojej formule w
różnych jej odmianach, a zwłaszcza słowom: „Jezus” oraz „zmiłowanie”. „Zmiłowanie”
nie odnosi się zaraz do przebaczenia grzechów, a wskazuje na łaskawość i dobroć Boga
pełnego miłości. Jednakże, jak wspomniałem, każdy może wybrać odpowiadającą mu
formułę. Wielu chętnie wybiera: „Najświętsze Serce Jezusa, ufam Tobie”. A oto inne:
„Panie Jezu Chryste, przyjdź królestwo Twoje”; „Pan mój i Bóg mój”; „Bóg mój i
wszystko moje”. Można również powtarzać tylko imię Jezusa. Jedno słowo, które może
być wielokrotnie powtarzane z różnymi odczuciami: miłości, adoracji, uwielbienia,
skruchy. Mamy inne słowa odnoszące się do Boga: „Bóg”, „Serce”, „Ogień”, zalecane
przez autora The Cloud of Unknowing (Obłok niewiedzy), albo to wspaniałe wołanie
Ducha Świętego w naszych sercach - modlitwa najbardziej właściwa dla chrześcijanina:
„Abba!” „Ojcze!” Niezależnie od tego, jaką wybierzesz formułę, ważne jest, by była ona:
a) rytmiczna. Nie wiem dlaczego, ale rytm pozwala nam dotrzeć aż do korzeni naszego
jestestwa. Odmawiajcie waszą modlitwę powoli, bez pośpiechu, rytmicznie, a okaże się o
wiele bardziej skuteczna; b) dźwięczna. Niestety, nie zawsze jest to możliwe w języku
angielskim. Lepiej się do tego nadają języki śródziemnomorskie jak hiszpański lub
włoski, a jeszcze lepiej łacina. Najlepszym - o ile mi wiadomo - jest sanskryt, ponieważ
zawiera w sobie formuły i imiona Boga rozwinięte w ciągu wieków. Czyż mamy inny
dźwięk bardziej uroczysty, dźwięczny i głęboki nad „OM”? Mamy w sanskrycie całe
dziesiątki imion odnoszących się do Boga i nieskończoną liczbę „mantra”. Kiedy je
śpiewamy, zdolne są odsłonić przed nami nasze wnętrze i prowadzić do Boga. Weźmy,
na przykład, „Hari Om” lub „Hare Rama, Rama Hare Hare”. Jeśli zobaczysz, że te
formuły ci pomagają, nie wahałbym się nimi posługiwać i odnieść je do naszego Pana
Jezusa Chrystusa. W końcu Jemu przysługują te wszystkie imiona. On jest prawdziwym
Krishną, prawdziwym Vishnu, prawdziwym Rama; c) jednolita. Jeżeli już wybrałeś
formułę, nie zmieniaj jej z byle powodu. Jeśli stale ją zmieniasz, niełatwo „wejdzie ci w
krew”, by stać się częścią twojej podświadomości, jak to wyjaśnimy później. Nie znaczy
to, że nie możesz zmienić formuły, gdy po okresie próby stwierdzasz, że ci ona nie
odpowiada albo znajdziesz znacznie lepszą. Jeśli tylko masz wiarę, to nawet błądząc
doczekasz się, że Duch Święty podsunie ci najlepszą formułę. Ważne jest, by jej nie
zmieniać w okresie oschłości i braku pociech duchowych, który stanowi zwykłą próbę w
życiu duchowym i następuje niezależnie od przyjętej formy modlitwy. Zmiana stylu
modlitwy jedynie z powodu doznawania oschłości jest oznaką powierzchowności.
Oschłości muszą przyjść, jeśli modlitwa ma ogarnąć naszą głębię. Odnosi się to
zwłaszcza do formuł, którymi posługujemy się w modlitwie, łącznie z modlitwami
eucharystycznymi i brewiarzem. Przychodzi czas, kiedy słowa wydają się nie poruszać

background image

naszej duchowej wrażliwości. Tracą na znaczeniu, stają się suche, bezbarwne, nic nie
mówiące. Ogarnia nas wtedy pokusa, by je odrzucić. Jeśli jednak trwamy cierpliwie i
posługujemy się naszymi formułami (chociaż odczuwając mniej „pobożności”),
zwłaszcza w wypadku modlitwy Jezusa, stopniowo nabiorą znów życia, głębi i bogactwa,
jakich nawet nie podejrzewaliśmy i dostarczą nam solidnego duchowego pokarmu. W
obrębie tej samej formuły można wprowadzić wielką różnorodność (to urozmaicenie
wydaje się szczególnie potrzebne na początku, kiedy uczymy się modlitwy, przypisując
przeróżne znaczenia temu samemu słowu. Zwróćmy na przykład uwagę na wielość
znaczeń słowa „zmiłowanie”: miłość, łaskawość, przebaczenie, pokój, radość, pociecha,
siła - i to wszystko, czego oczekujemy od Pana. Można odmawiać imię Jezus w różnej
postawie, czyniąc z tego modlitwę miłości lub adoracji, wdzięczności itd. Można również
wprowadzać nowe słowa w tę samą formułę: „Jezu, kocham Cię. Jezu, zmiłuj się. Jezu,
ulituj się. Jezu, pamiętaj o mnie”. Albo też: „Jezu, litości; Jezu, litości... Jezu, miłości;
Jezu, miłości... Jezu, przyjdź; Jezu, przyjdź... Jezu, mój Boże; Jezu, mój Boże...” Wasza
wyobraźnia i zmysł twórczy podsuną wam, jak zachować tę samą formułę i jednocześnie
ubogacać ją w przeróżny sposób. Muszę was jednak ostrzec, że niezależnie od tych
wszystkich wysiłków i innowacji musicie się liczyć z tym, że nieuchronnie przyjdzie
okres oschłości, braku pociech. Trzeba trwać na modlitwie, aż ona zatriumfuje i weźmie
was całkowicie w posiadanie. Niektórzy z mistrzów zalecają, by na początku odmawiać
modlitwę na głos. Pewien wielki mistrz hinduistyczny, którego znam, twierdzi, że Imię
Boga ogarnęło całe jego jestestwo. Poświęcał bowiem pięć godzin dziennie na to, by
siedząc nad brzegiem rzeki wykrzykiwać Imię na głos. Zaczął to czynić jako młody
człowiek. Codziennie, po powrocie z pracy udawał się nad rzekę, by przez pięć godzin
wypełniać swe „duchowe dzieło”. Nie ma jednak potrzeby, by recytować modlitwę na
głos. Wystarczy odmawiać ją w myśli. Czasem jednak warto odmawiać ją głośno, gdy
jesteście sami. W ten sposób wasz język, umysł, serce - cała wasza osobowość będzie
ukształtowana przez Imię Boże, które zostanie wyryte w waszym sercu. I jeszcze jedno
słowo (tym razem przestrogi) w związku z praktyką modlitwy Imienia. Jeśli będziecie
coś czytać na ten temat, być może poznacie pewne techniki psychofizjologiczne
opracowane w tym celu, by „wprowadzić modlitwę do serca”. Radzę wam, byście się
trzymali z dala od tych technik. Mogą bowiem rozbudzić w was takie siły
podświadomości, nad którymi nie będziecie zdolni zapanować. Jeśli jednak chcecie
wypróbować te techniki, czyńcie to pod kierunkiem doświadczonego i godnego zaufania
mistrza. Rada ta odnosi się zwłaszcza do tych technik, które zakładają pewne formy
intensywnej koncentracji oraz kontroli oddechu. Potęga modlitwy Imienia Istnieje
ogromna literatura hinduistyczna na ten temat. Jest ona inspirująca, bo jej autorami są
ludzie, którzy doświadczyli w swoim życiu przedziwnych skutków tej modlitwy. Oto
kilka przykładów, co napisali na ten temat mistrzowie hinduizmu. Jestem pod
szczególnym wrażeniem słów Mahatmy Gandhiego, tego duchowego olbrzyma, który
prowadził intensywne życie modlitwy zanurzony w świecie polityki, reformy i rewolucji
w Indiach. Gandhi miał zwyczaj odmawiać hinduistyczne imię Boga - Rama. Nazywał to
swoim „Ramanama” (imię Rama). „Jako dziecko odczuwałem głęboki lęk przed duchami
i zjawami. Rambha, moja niańka, poradziła mi, bym powtarzał Ramanama jako środek na
te lęki. A ponieważ miałem do niej wielkie zaufanie, zacząłem od najmłodszych lat
powtarzać Ramanama,by uwolnić się z moich lęków przed zjawami i duchami... Myślę,
że dzięki temu nasieniu, posianemu we mnie przez tę poczciwą kobietę, Ramanama stało

background image

się dzisiaj dla mnie nieodłącznym środkiem. Naszym największym sprzymierzeńcem dla
uśmierzenia zwierzęcej pasji jest Ramanama lub jakaś podobna mantra... Niezależnie,
jaką mantrę się wybierze, trzeba dać się jej całkowicie pochłonąć... Mantra staje się
czymś nieodłącznym w życiu i pozwala pokonać wszystkie trudności... Ramanama
dostarcza ci poczucia bezpieczeństwa i równowagi i nie opuszcza cię w trudnych
chwilach... Przypominam sobie, że ostatnie dni mojego drugiego strajku głodowego były
dla mnie szczególnie ciężkie. Do tamtej pory nie pojąłem jeszcze wspaniałej skuteczności
Ramanamy i dlatego moja zdolność znoszenia cierpienia nie była tak wielka...
Ramanama jest słońcem, które opromieniło mi mroczne godziny. Chrześcijanin może
znaleźć tę samą ulgę, powtarzając imię Jezusa, a muzułmanin powtarzając imię Allaha...
Niezależnie od tego, z jakiego powodu człowiek cierpi, odmawianie Ramanamy z całego
serca stanowi najpewniejszy środek leczniczy. Bóg ma wiele imion. Każdy człowiek
może wybrać to imię, które najbardziej do niego przemawia... To prawda, Ramanama nie
może dokonać cudu przywrócenia ci utraconej kończyny. Może jednak dokonać cudu
jeszcze większego - pomóc ci cieszyć się niezmąconym spokojem pomimo takiej straty i
pozbawić śmierć jej zwycięstwa i ościenia u kresu twych dni... Niewątpliwie Ramanama
jest najpewniejszą pomocą. Recytowana z głębi serca rozprasza złe myśli; a po ustaniu
złych myśli nie ma złych czynów... Mogę bez obawy stwierdzić, że nie ma związku
między Ramanamą, tak jak ja ją pojmuję, a „jantar mantar” (przesądnym powtarzaniem
magicznych formuł). Powiedziałem już, że odmawianie Ramanamy z całego serca
stanowi ogromną i niepowtarzalną pomoc. Wobec niej bomba atomowa jest niczym. Ta
moc zdolna jest usunąć wszelki ból”. Gandhi wierzył tak mocno w potęgę Imienia, iż
uważał, że praktyka ta leczy choroby fizyczne, że jest to „lekarstwo ubogich”. Twierdził
nawet, że nigdy nie umrze z powodu choroby, a gdyby tak się stało, upoważniał, by na
jego grobie wypisano jako epitafium jedno tylko słowo: „Hipokryta”. Kilka miesięcy
przed śmiercią, w wieku 78 lat, odbył boso długą pielgrzymkę w regionie Bengali
wstrząsanym zamieszkami. Od czasu do czasu cierpiał na gwałtowne ataki dezynterii, nie
przyjmował jednak żadnych lekarstw twierdząc, że odmawianie imienia Bożego uwolni
go od choroby. Wydaje się, że tak też było i cieszył się dobrym zdrowiem aż do dnia, w
którym go zamordowano. Praktykowanie modlitwy Imienia przez tak aktywnego polityka
jak Gandhi jest szczególnym przykładem dla tych, którzy chcieliby podjąć tę formę
modlitwy, ale obawiają się, że odpowiada ona bardziej życiu monastycznemu niż
aktywnemu. Znam wiele osób, które prowadzą bardzo aktywny tryb życia, a które w tej
formie modlitwy odnalazły wspaniały środek na utrzymanie stałej więzi z Bogiem.
Przypominam sobie w szczególności siostrę zakonną, która była lekarzem i niełatwo jej
przychodziło utrzymywać kontakt z Bogiem przez cały dzień. Przedstawiła mi swój
problem: „Myślę tylko o moich pacjentach. Często, przechodząc oddziałami szpitala,
nagle uświadamiam sobie, na co cierpi jakiś chory i jaką należy zastosować terapię. Nie
mogłoby tak być, gdybym stale myślała o Bogu. A jednak chciałabym mieć świadomość
Boga w ciągu całego dnia. Wydaje mi się jednak, że nie jest to moim powołaniem...”
Podobnie jak wielu innych, zakonnica ta mieszała modlitwę z myśleniem. Nie zawsze
trzeba wciągać umysł w modlitwę. Często umysł stanowi w niej przeszkodę, jak wykażę
wam to jeszcze w czasie tych rekolekcji. Módlcie się sercem, a nie rozumem, podobnie
jak słuchacie muzyki uchem albo czujecie zapach róży nosem. Oczywiście zakonnica
postępowała bardzo dobrze, myśląc cały czas o pacjentach. Bóg oczekiwał tego od niej.
Poradziłem jej, by zaczęła praktykować modlitwę Jezusa. Początkowo przyjęła to

background image

sceptycznie. Spotkałem ją po sześciu miesiącach. Powiedziała mi, że nie jest jej już tak
trudno (a czasem bywa całkiem łatwo) utrzymywać świadomość obecności Boga i
pozostawać w zjednoczeniu z Nim, nie przestając jednocześnie ani na moment myśleć o
pacjentach. Najbliższe porównanie, jakie mi przychodzi do głowy, to słuchanie z
przyjemnością muzyki jako podkładu, jako tła, a jednocześnie całkowite zajęcie się
rozmową z przyjacielem lub czytaniem gazety. Potęga imienia Jezus Nowy Testament
ukazuje nam jasno wartość i moc imienia Jezus, imienia potężniejszego od
jakiegokolwiek innego imienia Bożego objawionego ludziom: „Dlatego też Bóg Go nad
wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło
się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych. I aby wszelki język
wyznał, że Jezus Chrystus jest Panem - ku chwale Boga Ojca” (Flp 2, 9-11). „I nie ma w
żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w
którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4, 12). „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O
cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w
imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna” (J 16, 23-24). Czytamy w
Księdze Wyjścia (20; 7): „Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, do czczych
rzeczy, gdyż Pan nie pozostawi bezkarnie tego, który wzywa Jego imienia do czczych
rzeczy”. Bóg chroni swe imię, by nie wzywano Go niegodnie, podobnie jak ochrania
miłość, honor, własność... Nieomal we wszystkich starożytnych religiach istniało
przekonanie, że kto poznał imię Boże, posiadł również moc zawartą w tym imieniu. Imię
bowiem nie jest pustym dźwiękiem. Nie oznacza tylko Boga, do którego się odnosi, ale
zawiera w sobie często moc, łaskę i obecność tegoż Boga. Intuicja wielu katolickich
kontemplatyków wskazywała najpotężniejsze z imion Bożych znanych człowiekowi -
imię Jezus. Wymawiajmy je często, z miłością i nabożeństwem, z wiarą i czułością, z
namaszczeniem i szacunkiem, a wkrótce przekonamy się, z własnego doświadczenia, o
mądrości owych wielkich kontemplatyków. „Psychologiczne” korzenie tej formy
modlitwy Jako dodatek do tego, co powiedzieliśmy już o modlitwie Imienia, chciałbym
dodać kilka uwag o psychologii tej formy modlitwy. Czynię to, ponieważ często
spotykam się z trudnościami ze strony rekolektantów, którzy chcieliby praktykować tę
formę modlitwy, ale nie mają odwagi, bo uważają ją za zbyt mechaniczną, zbyt
przypominającą to, co robią papugi (jest to „akt człowieka”, ale nie „akt ludzki” - tak to
określił pewien ksiądz, posługując się terminologią znaną nam z czasów, kiedy
studiowaliśmy teologię moralną). W każdym bądź razie, jeśli to, co teraz powiem, będzie
stanowiło dla was zbyt wielkie „rozproszenie”, zapomnijcie o tym i oddajcie się
spokojnie praktykowaniu tej formy modlitwy z całą wiarą i prostotą. Przed laty miałem
okazję poznać prace francuskiego autora Emila Coue, który mówił o nadzwyczajnych
uzdrowieniach uzyskanych dzięki technice, zwanej przez niego „autosugestią”.
Wytłumaczę wam teraz, jak wydaje się funkcjonować autosugestia i powiem wam kilka
słów o podświadomości i jej wpływie na nas. Musicie mieć trochę cierpliwości, ponieważ
dopiero na końcu będę się starał zastosować całą tę teorię psychologiczną do modlitwy
Imienia Jezus. Mam nadzieję, że wasza cierpliwość będzie nagrodzona. Zacznijmy od
podświadomości. Pojęcie to spopularyzował Freud, dla którego podświadomość jest
najważniejszą i decydującą częścią ludzkiej osobowości. Jest ona jak część góry lodowej
zanurzonej w oceanie. Niewielka część tej potężnej góry lodu, wyłaniająca się z oceanu,
jest odpowiednikiem świadomego umysłu i woli człowieka. Podświadomość jest o wiele
ważniejszym czynnikiem naszej osobowości: jest siedliskiem wszystkich naszych

background image

ukrytych skłonności, impulsów, żądz oraz instynktów. By udowodnić istnienie
podświadomości, Freud odwołał się do snów i hipnozy. Ograniczmy się tu do zjawiska
hipnozy. Załóżmy, że hipnotyzuję Jana i podczas gdy znajduje się on w transie
hipnotycznym, mówię do niego: „Jutro, o godzinie 10-tej rano weźmiesz tę książkę z
biblioteki i zaniesiesz ją Henrykowi”. Następnie pozwalam Janowi wyjść z transu. Nie
przypomina on sobie nic, co mu poprzednio powiedziałem. Nazajutrz, tuż po godzinie
10-tej, spotykam Jana wychodzącego z biblioteki i udającego się do pokoju Henryka.
Zatrzymuję go i pytam, dokąd idzie. Odpowiada: „Do Henryka. Jest w tej książce
rozdział na temat modlitwy i jestem pewien, że go to zainteresuje”. „Czy jesteś naprawdę
pewien, że to jest powód, dla którego chcesz zanieść książkę Henrykowi?” - pytam z
niedowierzaniem. „Oczywiście” - brzmi odpowiedź. „Jakiż miałby być inny powód?”
Teraz on okazuje swe niedowierzanie. Oczywiście wiemy, że motywem „świadomym”,
dla którego Jan niesie książkę Henrykowi, jest rozdział o modlitwie. Jan jest świadom
tego motywu. Wiemy jednak, że istnieje głębszy motyw kierujący Jana do pokoju
Henryka z książką w ręku - „nieświadomy”, z którego on sobie nie zdaje sprawy. Jest to
oczywiście poważna sprawa. Jeśli Jan czuje się świadomie wolny w czynieniu tego, co
robi, a jednak w rzeczywistości nie jest tak wolny, jak sam myśli, skąd wiemy, czy jest
faktycznie wolny w wielu innych działaniach, które podejmuje? Ile z nich jest naprawdę
kontrolowanych przez motywy i uwarunkowania, o których nie ma on najmniejszego
pojęcia? Oto problem, który dyskutują teolodzy i psychologowie. Odkrycie
podświadomości stwarza pewne problemy, odsłania nam jednak również niezbadane
dotychczas ogromne rezerwy mocy. Czytałem kilka lat temu o pewnym wypadku, który
miał miejsce w USA. Starsza kobieta została potrącona przez wielką ciężarówkę i nie
można jej było wydobyć spod samochodu bez podniesienia go do góry. Podczas gdy tłum
ludzi czekał na przybycie dźwigu, przechodził tamtędy pewien Murzyn, na pozór wątły,
który widząc kobietę w tej dramatycznej sytuacji, zbliżył się do samochodu, chwycił za
zderzak obiema rękami i podniósł wóz na tyle, że można było uwolnić kobietę. Gdy
gazety dowiedziały się o tym, co zaszło, Murzyna otoczyła chmara reporterów, którzy
nalegali, by powtórzył wyczyn. Chcieli to bowiem utrwalić na zdjęciu. Murzyn próbował
raz i drugi, ale nic z tego nie wyszło. Co się stało? Po prostu w chwili napięcia
niespodziewanie uruchomił swe ogromne energie, które drzemały w nim. Był
przekonany, że może podnieść ciężarówkę - i podniósł ją. Czytałem o podobnych
wyczynach, podejmowanych przez świątobliwych hinduistów. Po wielu dniach
absolutnego postu są oni zdolni do wielkiego wysiłku fizycznego, jak na przykład
zdobycie wysokich szczytów albo przemierzenie wielkiej odległości. Jestem skłonny
uwierzyć w te historie, podobnie jak przyjmuję, że nosimy wszyscy w sobie moc której
absolutnie nie znamy. Jest w nas cały ogromny wszechświat, który trzeba poznać; jest w
nas wewnętrzna przestrzeń, której - niestety - poświęcamy niewiele uwagi. Natomiast
wszystkie nasze siły pochłania opanowanie zewnętrznego świata i przestrzeni wokół nas.
Powróćmy do hipnozy. Wydaje się, że jeśli uda się coś „wprowadzić” do
podświadomości, jest bardzo prawdopodobne, że pojawi się to jako rzeczywistość.
Podświadomość podczas hipnotycznego transu wydaje się być całkowicie otwarta na
wszelkie sugestie. Oto inny przykład. Hipnotyzer mówi swemu „pacjentowi”: „Chcesz
papierosa?” I zamiast papierosa, daje mu kawałek kredy, którą pacjent zaczyna
natychmiast „palić” i delektuje się nią! Nagle hipnotyzer mówi: „Uważaj, spalisz sobie
palce!” Przerażony człowiek rzuca natychmiast „papierosa”... a autentyczne oparzenie i

background image

spalona skóra pojawiają się na jego palcu. Na czym polega ogromna moc sugestii, która
tkwi w nas? Czy istnieje jakiś sposób, by „uświęcić” tę „podświadomość”? Nasza
duchowość w przeważającej mierze zajmuje się świadomym umysłem. Co jednak dzieje
się z niewidoczną częścią „góry lodowej”? Uświęcić ją oznaczałoby uświęcić nasze
motywacje i działania oraz źródło znacznej części naszej energii u jej źródeł. Czy istnieje
jakiś sposób nawiązania kontaktu z podświadomością, wywarcia na nią wpływu i
wykorzystania jej dla naszego dobra? Emile Coue uważa, że ten sposób to
„autosugestia”. Oto, pokrótce, na czym polega jego teoria: za pośrednictwem autosugestii
można uleczyć niemal wszystkie choroby i przywrócić ciału zdrowie i siły. Trzeba
jedynie przekonać swoją podświadomość, że jest się zdrowym. W jaki sposób? Załóżmy,
że mamy wrzoda na żołądku. Otóż, każdego wieczora, zanim udamy się na spoczynek
(wydaje się, że w tym momencie podświadomość jest szczególnie otwarta na „sugestię”),
kładziemy się spokojnie odprężeni na łóżku i powtarzamy powoli dwadzieścia razy
następującą formułę: „Z dnia na dzień czuję się coraz lepiej, pod każdym względem”.
Według Emila Coue wkrótce podświadomość otrzyma ten przekaz... i wrzód zniknie.
Jeśli jednak chcemy wywrzeć wpływ na podświadomość, musimy uniknąć dwóch rzeczy.
Po pierwsze: nie powinno się myśleć wprost o wrzodzie podczas recytowania formuły; w
przeciwnym wypadku podświadomość stawia opór i wpływ na nią będzie niemożliwy.
Powinniśmy myśleć o zdrowiu jako takim, i wrzód wtedy sam zniknie. Po drugie: trzeba
unikać koncentrowania uwagi na znaczeniu słów, które wymawiamy. Byłaby to bowiem
odmienna forma bezpośredniego oddziaływania na podświadomość. Podświadomość
„zna” sens tych słów. Nie podkreślajmy go więc jeszcze naszym świadomym umysłem.
Raczej pomyślmy o zdrowiu jako takim. Czyż nie jest dokładnie tak samo z modlitwą
Jezusa? Odmawiamy często te słowa w ciągu dnia bez zwracania bezpośredniej uwagi na
ich znaczenie. Nie tylko nic na tym nie „tracimy”, ale „zyskujemy”. Jesteśmy w jakimś
stopniu świadomi, że wypowiadane słowa są słowami modlitwy, że modlitwa trwa.
Stopniowo podświadomość dostrzega to i staje się „modlitewna”. Po jakimś czasie
zaczynamy stwierdzać, że całe nasze życie i działalność przeniknięte są tą
rzeczywistością modlitwy. Tak więc ta forma modlitwy jest aktem ludzkim i
prawdziwym, bo wywiera ona wpływ na podświadomość za pośrednictwem autosugestii,
chociaż, na pierwszy rzut oka może wydawać się tym, co wspomniany już ksiądz nazwał
raczej „aktem człowieka” niż „aktem ludzkim”, ponieważ nie jest w nią bezpośrednio
zaangażowany świadomy rozum i wola. Niektórzy odrzucają myśl, że prawa autosugestii
mogłyby znaleźć zastosowanie w modlitwie imienia Jezus. Dlaczego jednak nie miałyby
znaleźć tam zastosowania? Dlaczego nie mamy użyć siły autosugestii, podobnie jak
posługujemy się rozumem, wyobraźnią i uczuciami po to, byśmy byli bardziej
rozmodleni i bliżej Boga? Różaniec Być może niektórzy z was domyślili się, że to
wszystko, co powiedziałem o modlitwie imienia Jezus, można doskonale zastosować do
różańca. Dziś często pogardza się tą formą powtarzającej się modlitwy. Jeśli spojrzymy
na różaniec w sposób „racjonalny”, z pewnością stwierdzimy, że nie jest to modlitwa, a
tylko jej parodia. Tę samą formułę Zdrowaś Maryjo powtarza się stale, monotonnie, w
sposób bezosobowy, nie zwracając uwagi na sens słów. Co więcej, zachęca się nas do
niezwracania uwagi na ich znaczenie i do pobożnej formy rozproszenia, jeśli można się
tak wyrazić, przez medytowanie naszym umysłem życia Chrystusa, gdy jednocześnie
wargi wypowiadają Zdrowaś Maryjo, łaski pełna... „Modlitewny kołowrotek” - oto co
sądzą o różańcu niektórzy twierdząc równocześnie, że znacznie lepiej byłoby modlić się

background image

spontanicznie do Boga. Znam księdza, który chcąc przekonać grupę kobiet o śmieszności
różańca, tak oto zaczął z nimi rozmowę: „Dzień dobry, panie!” Odpowiedziały: „Dzień
dobry, Ojcze!” Powtórzył znów: „Dzień dobry, panie!” i tak kilka razy, aż się zatrzymał i
powiedział: „Myślicie, że zwariowałem. Otóż, prawdopodobnie Maryja myśli to samo o
nas, kiedy wielokrotnie powtarzamy Zdrowaś Maryjo”: Rzeczywiście, dobry argument.
Jednak najgłębsze sprawy ducha nie podlegają wcale ludzkiej logice ani rozumowi.
Istnieje w naszym życiu głębsza rzeczywistość, której rozum nie potrafi ogarnąć. Umysł
może nam dostarczyć wiedzy, sprytu, ale nie mądrości. Do zdobycia tej ostatniej
potrzeba pewnego zmysłu, pewnego instynktu, który jest poza umysłem. Tym instynktem
kierowali się święci, gdy proponowali tę formę modlitwy. Jeden z mistrzów
kontemplacji, jezuita brat św. Alfons Rodriguez codziennie odmawiał różaniec dziesiątki
razy. Również i w naszych hinduskich wioskach spotykamy starsze, święte kobiety, z
twarzą pooraną cierpieniem i miłością, promieniujące delikatnym blaskiem Ducha,
których jedyną modlitwę stanowi różaniec. Wszystkie zasady modlitwy imienia Jezus
znajdują tu swoje zastosowanie. Również i tu mamy do czynienia z tym, co nazwałem
„uświęceniem podświadomości” poprzez pozornie mechaniczne recytowanie modlitwy.
Jeśli różaniec coś kiedyś dla was znaczył, możecie z niego uczynić waszą modlitwę
Imienia. Albo posłużcie się jego paciorkami do odmawiania waszej osobistej formuły
modlitwy. Nie wiem dlaczego, ale przesuwanie paciorków różańca między palcami
przynosi wielu ludziom pokój i pomaga im trwać w modlitwie. Dzieje się tak
prawdopodobnie dlatego, że wnosi ono w ich modlitwę rytm. Czasem przesuwam
paciorki, nie odmawiając żadnej modlitwy. Już sam ten gest nastraja mnie do modlitwy,
wprowadza w jej atmosferę. Spróbujcie tego samego dzisiaj: posłużcie się swoim
różańcem do rytmicznego odmawiania waszej modlitwy Imienia. Obyście z pomocą i
błogosławieństwem Najświętszej Dziewicy odkryli mądrość, którą tylu świętych znalazło
w modlitwie. Rozdział dziewiąty Dzielenie się modlitwą Chciałbym wam powiedzieć o
pewnej formie modlitwy, dla której, zdawałoby się, nie ma miejsca w takich rekolekcjach
jak te, które wam daję. Przynajmniej ja sam tak długo myślałem. Przez całe lata
sprzeciwiałem się otwarcie temu, co dziś nazywamy „dzieleniem się modlitwą”. Tego
rodzaju modlitwa mogła mieć zastosowanie w rekolekcjach grupowych, podczas których
rekolektanci szukają doświadczenia Chrystusa we wspólnocie. Natomiast nasze
rekolekcje przypominają pustynię, gdzie rekolektant szuka Chrystusa w ścisłym
milczeniu i samotności, w konfrontacji z sobą samym. Uważałem, że to wszystko, co
wiąże się ze wzajemną komunikacją, dyskusją w grupie, wspólnym dzieleniem się, a
także z łączeniem się w modlitwie, stwarza rozproszenie. Również i dziś uważam, że
rekolekcje grupowe ofiarują rekolektantowi to, czego mu nie mogą dać rekolekcje
indywidualne, i na odwrót. Zalecam wszystkim księżom i osobom zakonnym, by
doświadczyli obydwu typów rekolekcji: jedne uzupełnią drugie. Nie jestem jednak za
tym, by je łączyć. Nakładają się wtedy na siebie i rozmywają się ich efekty. Jeśli
odprawiasz rekolekcje w milczeniu, zanurz się w milczeniu, na ile tylko możesz, unikaj
jak plagi wszelkich rozmów i dyskusji, w przeciwnym wypadku burzysz jedną ręką to, co
budujesz drugą. Rekolekcje grupowe mają swoją własną technikę i metodę, i to, co się
dokonuje w grupie, nie tylko nie przeszkadza w spotkaniu Chrystusa, ale w
rzeczywistości prowadzi do Niego. Miałem również osobiste powody do wyrażania
sprzeciwu wobec dzielenia się modlitwą. Nie mieści się ono w kulturze religijnej, w
której wyrosłem, tak więc miałem znakomite argumenty przeciw. Twierdziłem nawet, że

background image

jest to to samo, co kochać się publicznie. A ponadto, że człowiek w modlitwie nawiązuje
po chwili kontakt z Bogiem ponad wszelkimi słowami i pojęciami. Jak dzielić się tego
rodzaju modlitwą z grupą? Jedyne, co można było powiedzieć, to: „Boże mój, kocham
cię”. Wydawałoby się to jednak zbyt szablonowe. I chociaż dla mnie miało swój sens, z
pewnością nie poruszyłoby grupy ani nie dostarczyłoby jej inspiracji. Szczęśliwie jednak
mogę stwierdzić, że pozbyłem się tych uprzedzeń. Odkryłem, że jest taka modlitwa, w
której jestem sam na sam z Bogiem, i inna jej forma, którą można się podzielić dla
własnego dobra duchowego oraz dla dobra innych. Pozwólcie, bym wam opowiedział,
jak doszedłem do odkrycia wartości dzielenia się modlitwą. Udzielałem kiedyś
trzydziestodniowych rekolekcji grupie jezuitów. Mniej więcej w połowie rekolekcji
zacząłem myśleć o tym wszystkim, co przeczytałem o Katolickim Ruchu
Zielonoświątkowym (lub o Ruchu Odnowy Charyzmatycznej, jak się to teraz nazywa).
Jak hojny wydawał się być Pan, udzielając darów swego Ducha tym katolikom, którzy
szukali Go z całym zapałem i prostotą. A nie odprawiali oni trzydziestodniowych
rekolekcji! Zwróciłem się więc do rekolektantów: „Jeśli Bóg jest tak hojny wobec tych
osób, z pewnością okaże się jeszcze bardziej hojny wobec was, szukających Go z takim
zaangażowaniem w ciągu całego miesiąca wypełnionego modlitwą i milczeniem. Jeśli
odnosimy wrażenie, iż Bóg nie jest aż tak hojny, dzieje się tak dlatego, że nie modlimy
się w wystarczającym stopniu jako grupa”. Podsunąłem więc myśl, byśmy poczynając od
dzisiejszego wieczoru mieli wystawienie i adorację Najświętszego Sakramentu aż do
udania się na spoczynek. Rekolektanci mogli brać udział w adoracji zgodnie z własną
wolą. Jeżeli jednak decydowali się na uczestnictwo, powinni modlić się nie za siebie, lecz
za całą grupę; powinni w tym czasie w kaplicy prosić z całą powagą, by grupa otrzymała
Ducha Świętego. Przyszli wszyscy. Atmosfera w kaplicy bardzo sprzyjała modlitwie:
wygaszone światła, hostia wyłaniająca się z ciemności, oświetlona blaskiem palących się
przed monstrancją świec. Modliliśmy się jedni za drugich w milczeniu. Nie minęło wiele
czasu i mogłem odczuć (a ze mną wszyscy inni), jak rekolektanci otrzymywali coraz
więcej łask. Mój sceptycyzm nie pozwalał mi przypisać tego nocnej modlitwie
wstawienniczej. Być może, że poprzednie dwa tygodnie spędzone w milczeniu
przysposobiły rekolektantów do przyjęcia tych łask. Czy mogło się więc to stać bez
modlitwy wstawienniczej? Postanowiłem zalecać tę praktykę odprawiającym
ośmiodniowe rekolekcje, i wtedy nie mogłem już wątpić w jej owoce. Różnica była zbyt
widoczna między tymi rekolekcjami a poprzednimi, które dawałem do tej pory. Były te
same konferencje, podobny również był sposób i metoda modlitwy. Bóg jednak zsyłał
niewątpliwie o wiele więcej łask na odprawiających te rekolekcje niż w poprzednich
prowadzonych przeze mnie seriach. Nie można już więc było nie wyciągnąć wniosku, że
to nocna modlitwa grupy wprowadzała tę różnicę. Wróćmy do trzydziestodniowych
rekolekcji. Przypominam sobie, że kilka dni później przyszedł do mnie jeden z
rekolektantów i powiedział: „Czy nie byłoby dobrze, gdybyśmy modlili się na głos?
Łatwiej modlić się za innych ludzi, których potrzeby znasz niż modlić się za grupę jako
taką”. Zgodziłem się niechętnie, z powodu moich zastrzeżeń związanych z praktyką
dzielenia się modlitwą. Teraz jestem szczęśliwy, że wyraziłem wtedy zgodę. Niektórzy z
odprawiających rekolekcje prosili o konkretne łaski. Zwracali się bezpośrednio do Pana
(„Panie, proszę cię o łaskę modlitwy. Staram się o to przez cały dzień, ale nic z tego nie
wychodzi. Jestem zbyt rozproszony”); zwracali się też do obecnych rekolektantów
(„Bracia, proszę, byście się modlili za mnie, bym otrzymał łaskę skruchy i pokuty.

background image

Czasem wydaje mi się, że zatraciłem poczucie grzechu i że potrzebuję Boga”). Później
wiele z tych osób, które odważyły się prosić na głos o jakąś łaskę, przyznawało, że
otrzymały ją dzięki modlitwom całej grupy. Spełniały się dosłownie słowa Jezusa:
„Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to
wszystko użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani
w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 19-20). Tak więc na początku
praktykowaliśmy prostą formę dzielenia się modlitwą. Jeśli ktoś pragnął otrzymać jakąś
łaskę, wypowiadał ją w grupie modlitewnej i wszyscy modlili się za niego, przeważnie w
milczeniu. Jeśli Bóg udzielił mu tej łaski, wyrażał publicznie swą wdzięczność podczas
następnej sesji modlitewnej. Łączyliśmy się więc z nim dziękując Bogu i wychwalając
Go jeszcze bardziej za Jego miłość i dobroć względem nas. Odtąd polecam
rekolektantom tę formę modlitwy już w pierwszym dniu ćwiczeń duchownych. Często
obserwowałem, jak szybko otrzymywali łaski, o które prosili. Dawniej nie byłem do tego
przekonany. Później odkryłem wartość dzielenia się modlitwą poza rekolekcjami. Jakie
odmienne byłyby nasze dyskusje, konsulty, spotkania poprzedzające podjęcie decyzji,
gdybyśmy modlili się nie tylko na początku i na końcu, ale również wtedy, gdy nie
wiemy, co dalej robić, gdy zatrzymaliśmy się w miejscu, gdy szukamy natchnienia i
światła, gdy czujemy się poirytowani i zdenerwowani, mamy ochotę kłócić się i bronić.
Mogłem osobiście stwierdzić, jak te modlitewne sesje wspaniale łączyły ludzi,
wspólnoty, pokonywały barierę pokoleń, gdy inne metody (dialog we wspólnocie,
spotkanie grup itd.) zawodziły. Z przykrością muszę stwierdzić, że my księża tak rzadko
spotykamy się, by modlić się w sposób odmienny, niż przewidują to stereotypowe formy
liturgiczne. Nasze spotkania i dyskusje, zwłaszcza zespołów odpowiedzialnych za
podejmowanie decyzji, niewiele się różnią od zebrań rady administracyjnej lub innych
spotkań w zakładach pracy lub urzędach. Nie brak nam trzeźwego spojrzenia i ludzkiej
roztropności, a nadto dysponujemy dobrymi analizami sytuacji i obfitą dokumentacją
dyskutowanych problemów. Nie mamy jednak bezpośredniego kontaktu z Bogiem ani
nie liczymy tak bardzo na Jego inspirację i kierownictwo. Wyraził to trafnie amerykański
ksiądz Joseph M. O’Meara w artykule pt. Contrasting Conventions: Prayer Makes a
Difference: W ostatnim miesiącu uczestniczyłem w dwóch spotkaniach, w Baltimore i
Waszyngtonie. Obydwa poświęcone były sprawom religii, jakże bardzo jednak różniły
się od siebie! Pierwsze z nich, to doroczne zebranie Krajowej Federacji Rad Kapłańskich
(KFRK), drugie - doroczne zebranie Full Gospel Business Men’s Fellowship
International, międzywyznaniowej organizacji osób (przeważnie katolików, a także
protestantów z różnych grup, a nawet Żydów), które przeżyły głębokie doświadczenie
spotkania z Jezusem, a równocześnie dostrzegają niewystarczalność utartych sposobów
ewangelizacji. Stowarzyszenie to ma zasadniczo charakter charyzmatyczny...
Stowarzyszenie powstało w 1953 r. w Stanach Zjednoczonych, ma tam ponad 500
„oddziałów” i wiele w innych krajach. Doszło do takiego rozkwitu, że codziennie niemal
powiększa się o jeden oddział, podczas gdy my tracimy codziennie wielu kapłanów, oni
powiększają stale liczbę sług Pana. Kiedy nasi wierni tracą szybko nadzieję na
skuteczność i owocność naszego chrześcijaństwa, ich członkowie mówią z entuzjazmem,
czego Pan dokonuje w ich życiu i w całym świecie. Podczas gdy coraz niechętniej
mówimy o naszej osobistej relacji z Bogiem i o naszym doświadczeniu Boga, oni z
niecierpliwością czekają, by mówić o tym, co Pan uczynił dla nich i w ich życiu.
Słuchałem młodego, 23-letniego mężczyzny opowiadającego, jak osobiste doświadczenie

background image

Boga odmieniło jego życie: przedtem oddawał się wyłącznie narkotykom, teraz prowadzi
życie oddane bez reszty Jezusowi. Jest wiele podobnych świadectw młodych ludzi,
znajdujących się w kręgu oddziaływania Stowarzyszenia. Ilu z nas może stwierdzić, że
spotkało podobne owoce w naszych Kościołach? Jestem jeszcze pod wrażeniem
świadectwa pewnego Żyda, który twierdził, że gotów jest „zostać eunuchem” dla Pana;
człowiek żonaty, który żył, jakby nie był żonaty, ponieważ pochłaniało go całkowicie
apostolstwo. Co za kontrast z tym, czego słuchałem podczas zebrania KFRK! Dlaczego
dzieje się to wszystko u nich, a nie u nas czy w innych Kościołach chrześcijańskich? Nie
znam pełnej odpowiedzi, lecz tylko jej część. Modlitwa! Jestem o tym przekonany.
Podczas zebrania Stowarzyszenia nie mówiono o osobach, o miejscach, o sprawach, by
równocześnie nie obejmować ich nieustanną modlitwą... Modlitwa, odmawiana lub
śpiewana, była zawsze na ich wargach. Tymczasem podczas zebrania KFRK zaledwie
odmówiono jedną modlitwę. Członkowie Stowarzyszenia między jedną sesją a drugą
spotykali się w grupach i dzielili osobistym doświadczeniem Boga i planami, w jaki
sposób mają zamiar głosić Jego wspaniałe słowo. Natomiast podczas zebrania KFRK
spotykaliśmy się w przerwach po to, by sączyć koktajl i dyskutować o polityce
kościelnej. W Stowarzyszeniu nie podejmowano niczego bez wezwania pomocy Ducha
Świętego. Na spotkaniach KFRK zdawaliśmy się postępować z o wiele większą
„naturalnością”... Przekonałem się, że sesja dzielenia się modlitwą w trakcie rekolekcji w
żadnym razie nie powoduje „rozproszenia”, jakiego można by się spodziewać po dyskusji
w grupie, pod warunkiem że nie urządzamy więcej niż jedną sesję dziennie. W
przeciwnym razie istnieje niebezpieczeństwo, że rekolektant będzie się starał znaleźć
ucieczkę w tej formie modlitwy stosunkowo „wygodniejszej”, by uniknąć rygorów
związanych z osobistym spotkaniem z Bogiem. W odróżnieniu od dzielenia się modlitwą,
dyskusja w grupie może rozbudzić emocje, którymi później trzeba się zająć, i może
naruszyć wewnętrzne milczenie, którego domagają się rekolekcje. Co więcej:
zrozumiałem, że dzielenie się modlitwą oznacza dla niektórych rekolektantów prawdziwe
działanie profetyczne! Niejeden z odprawiających rekolekcje zwierzył mi się, że jakaś
prośba, refleksja lub intuicja, której wysłuchał podczas dzielenia się modlitwą,
spowodowała radykalną zmianę w jego rekolekcjach: to tak, jakby sam Pan przemówił
do niego poprzez jakąś osobę (na tym polega właśnie dar proroctwa: że Bóg przemawia
do kogoś za pośrednictwem jego brata, chociaż ten nie zdaje sobie z tego sprawy). Z
ogromnym zainteresowaniem odkryłem, jak często proroctwo przyjmuje raczej formę
modlitw niż wnikliwych dociekań lub kazań, i to często modlitw pozornie prostych. Ktoś
wypowiada zwykłą prośbę, a zawsze ktoś inny staje się pobożny lub otrzymuje światło i
inspirację, której szukał . Jak postępować? Nie ma żadnych reguł dzielenia się modlitwą.
Myślę jednak, że warto wymienić pewne trudności, na jakie napotyka ta forma modlitwy
oraz przedstawić warunki, które czynią ją bardziej owocną. Przyjrzyjmy się najpierw tym
trudnościom. 1. Uczestniczyć w sesji, by modlić się prywatnie. Jeśli tak czynisz, z jednej
strony słowa wypowiadane przez innych będą dla ciebie rozproszeniem; z drugiej
natomiast twoje milczenie może okazać się ciężarem dla grupy. Nie w tym sensie, by
milczenie stanowiło przeszkodę w dzieleniu się modlitwą - przeciwnie, jak to
zobaczymy. Nie można jednak zaprzeczyć, że nie trwasz z innymi „duchowo” i dlatego
twoje milczenie może im przeszkadzać, podobnie jak tobie ich obecność i ich słowa.
Niektórzy rekolektanci mówili mi, że nie odnoszą żadnego pożytku z dzielenia się
modlitwą. Działo się tak, ponieważ udawali się na sesję, by kontynuować osobistą

background image

modlitwę. Dzielenie się modlitwą wymaga przyjęcia innej formy modlitwy, innej
postawy. Udajesz się, by modlić się z innymi, by prosić za nich i by oni prosili za ciebie,
by być otwartym na to wszystko, co ci powiedzą i by być otwartym na to, co Duch
Święty podsunie ci, byś wypowiedział. Jeśli przyjmiesz taką postawę, dzielenie się
modlitwą okaże się bardzo pożyteczne i owocne, chociaż przez większość czasu będziesz
milczał. 2. Zbyt dużo wymądrzania. Ważne jest, by dzielenie się modlitwą nie było
przeładowane myślami, refleksjami, ideami... Oczywiście, jest tu dla nich miejsce. Wielu
osobom jednak łatwiej jest dzielić się ideami niż myślami. Zazwyczaj kiedy ktoś modli
się do Pana, serce łatwiej dozna poruszenia przez łaskę aniżeli gdy ktoś opowiada nam o
jakichś pomysłach, które mu przyszły do głowy podczas modlitwy. Musimy zwracać
uwagę na formę przedstawiania naszych intuicji lub idei, kiedy przemawiamy
rzeczywiście do członków grupy, dodając jedynie słowo „Pan” do tego, co sami
mówimy. Postąpimy uczciwiej i nie narazimy na rozproszenie innych, gdy powiemy:
„Bracia, mam myśl lub refleksję, z którą chciałbym się z wami podzielić...”, niż gdy
zawołamy: „Panie...” i będziemy kontynuować własną mowę. Oto przykład tego, co chcę
wyrazić: „Panie, Ty wiesz dobrze, ile szkód wyrządzają Kościołowi tak zwani
„liberałowie” i znawcy Pisma Świętego... Według mnie, Panie, sprawiają oni dzisiaj w
Kościele tyle zamieszania...” Oto przykład jak - niestety - pod pretekstem rozmowy z
Bogiem możemy się nawzajem oskarżać. 3. Trzecią trudność, którą chciałbym tu
wymienić, moglibyśmy nazwać „brakiem osobistego wydźwięku”, mówieniem w imieniu
drugich. Ktoś używa zaimka „my” zamiast „ja”. „Panie, dziękuję Ci za dobroć, którą nam
okazałeś”... Nie mów za innych. Pozostaw to celebransowi, który przewodniczy liturgii.
Nie wyjaśniaj uczuć i odczuć całej grupy. Mów za samego siebie. Niech twoja modlitwa
będzie jeszcze bardziej osobista. Kiedy bowiem mówisz „my”, niczym się nie dzielisz,
czynisz się jedynie rzecznikiem grupy. 4. Jeszcze większy kłopot w tym, że nie słuchamy
jedni drugich. Gdy ktoś kieruje do Pana pełną udręki prośbę, wołając rozpaczliwie o
pomoc, a zaraz potem, niemal sekundę później, wyskakuje ktoś drugi, dziękując Bogu
radosnym głosem za otrzymaną łaskę. Co on robił kiedy modlił się ten pierwszy?
Słuchał? To przykre. Jest rzeczą prawie nieprzyzwoitą modlić się z radością, nie
pozostawiając innym dość czasu na to, by towarzyszyli drugiemu człowiekowi w jego
bólu i modlili się za niego. Dlatego warto, by grupa miała animatora: kogoś, kto nie
stawia się ponad grupą, ale potrafi synchronizować to wszystko, co się w niej dzieje i
wsłuchiwać się zarówno w głos członków grupy, jak i Pana. W sytuacji, którą opisałem,
osoba wyrażająca swą udrękę i cierpienie może odnieść wrażenie, że nikogo to nie
obchodzi. Jeśli więc nikt nie odezwie się, animator może sformułować głośno
odpowiednią krótką modlitwę. Będzie to wsparcie i pociecha dla osoby, która prosiła o
pomoc, przekona się bowiem, że bracia nie słuchali obojętnie jej modlitwy. Kiedy Jezus
konał w Ogrodzie Oliwnym, dzielił się z uczniami swą modlitwą pełną udręczenia, czy
nie jest to wymowne? Pozwolił im słuchać tego, co mówił do Ojca, i szukał ich wsparcia
i pociechy. Jeśli nie słuchamy jeden drugiego, po prostu nie dzielimy się wzajemnie
modlitwą. Przysłuchiwanie się czyjejś modlitwie zakłada, że ten ktoś mówi głośno.
Bardzo rozprasza i wręcz irytuje, gdy ktoś coś mruczy pod nosem i musimy wytężać
słuch, by go dosłyszeć. Mów wyraziście albo nie mów nic. 5. Następna trudność polega
na tym, że nie słuchamy Pana mówiącego w naszym sercu. Może się zdarzyć, że niekiedy
tak jesteśmy pochłonięci modlitwą i problemami drugiego człowieka, że Bóg schodzi na
drugi plan. Nie pozwalamy, by inspirował nas, mówił do nas w naszych sercach,

background image

ponieważ zbyt zajęci jesteśmy tym, co sami i co inni mówią do Niego. Pan jednak stale
do nas przemawia. Jeśli zdobędziemy się na wewnętrzne milczenie, dostrzeżemy, jak nas
skłania do wypowiedzenia modlitwy lub podzielenia się czymś, co chce nam
uzmysłowić. Pan tak posługuje się często naszą modlitwą lub intuicją, by wzbudzić
charyzmat proroctwa w grupie. Proroctwo polega na przemawianiu do drugiego
człowieka w imieniu Pana, przekazaniu mu posłannictwa od Pana. Ten dar występował
często w pierwszym Kościele. Cenił go ogromnie św. Paweł i nakłaniał chrześcijan, by
go szukali, pomaga on bowiem bardzo w duchowym wzrastaniu bliźniego (por.1 Kor 14).
Znakomity przykład proroctwa spotykamy w Dziejach Apostolskich: „Kiedyśmy tam [w
Cezarei] przez dłuższy czas mieszkali, przyszedł z Judei pewien prorok, imieniem
Agabos. Przybył do nas, wziął pas Pawta, związał sobie ręce i nogi i powiedział: „To
mówi Duch Święty: Tak Żydzi zwiążą w Jerozolimie męża, do którego należy ten pas, i
wydadzą w ręce pogan”. Kiedyśmy to usłyszeli, razem z miejscowymi braćmi
zaklinaliśmy Pawta, aby nie szedł do Jerozolimy” (Dz 21, 10-12). Czasem miałem okazję
obserwować, jak działa ten dar proroctwa, chociaż nigdy w sposób tak spektakularny jak
w wypadku Agabosa. Ktoś z grupy dzielił się swoim przeczuciem lub czuł potrzebę
przeczytania fragmentu Pisma Świętego wybranego przypadkowo albo kierował prostą
modlitwę do Pana. Kto inny czuł, że to Bóg mówi do niego w tym momencie, gdy drugi
przemawiał. Dlatego zwykle nalegam, byśmy nie tłumili tego, co Pan zdaje się
nakazywać, byśmy mówili, ponieważ często przekazuje nam to, czym powinniśmy wedle
Jego oczekiwań podzielić się z innymi w grupie. Stąd ważne, by pilnie nasłuchiwać głosu
Pana, który może przemówić w milczeniu naszego serca albo przez słowa drugiego
człowieka. Wskazane będzie, jeśli animator grupy zaproponuje chwilę modlitwy w
milczeniu (niektórzy nazywająją „sesją wsłuchiwania się”), gdy zauważy, że mówi się
zbyt wiele rzeczy bez ducha i głębi właściwych modlitwie. Pojawią się chwile, kiedy
grupa spontanicznie trwa w milczeniu. Są dwa rodzaje milczenia. Może być milczenie
głuche, ciężkie; mamy wtedy wrażenie, że nic się nie dzieje, że osiedliśmy na mieliźnie.
Kiedy przedłuża się zbytnio takie milczenie, zwykle radzę, byśmy na chwilę przerwali
modlitwę i starali się odkryć przyczynę tej pasywnej sytuacji: jesteśmy zbyt leniwi? Zbyt
powściągliwi? Czy rzeczywiście czujemy się dobrze z tym milczeniem? Zwykle lenistwo
i zbytnia powściągliwość ustępują, gdy zaśpiewamy jakiś hymn, zwłaszcza uwielbienia i
dziękczynienia, albo przeczytamy jeden lub drugi urywek z Pisma Świętego. Czasem
mamy do czynienia z innym rodzajem milczenia, kiedy cała atmosfera przesycona jest
modlitwą, pobożnością, namaszczeniem. Wszyscy trwają w modlitwie. Piękne to
milczenie i jest nieporozumieniem przerwanie go głośną modlitwą lub hymnem po to
tylko, by „dalej wszystko szło do przodu”. Trzeba pewnej duchowej wrażliwości, by
rozróżnić rodzaje milczenia. Tutaj animator może okazać się wielką pomocą. 6. Następna
trudność: nadmiernie długie modlitwy, które nazywam „modleniem się do galerii”. Jest
bardzo ważne, by modlitwy nie były zbyt długie. Po jakimś czasie trudno jest skupić
uwagę na tym, co chce się w modlitwie wypowiedzieć. Lepiej jest modlić się dziesięć
razy podczas modlitewnej sesji, za każdym razem pół minuty lub minutę, niż narzucić
innym długą, pięcio- lub sześciominutową modlitwę. Modlenie się do galerii nie jest
niczym innym, jak tylko chęcią wywarcia naszą modlitwą wrażenia na innych. Czasem
„przygotowujemy” szczegółowo, co chcemy powiedzieć, bo albo jesteśmy napięci, albo
chcemy zrobić wrażenie. Modlitwa idealna to taka, w której mamy wzrok utkwiony w
Bogu, bo do Niego modlimy się, i nie przejmujemy się zbytnio gramatyczną konstrukcją

background image

wypowiadanych zdań. Jeśli modlitwa jest prosta i spontaniczna, nie szkodzi, jeśli
stylistycznie jest mniej udolna. Nie możemy oczywiście zapominać o obecności innych i
modlić się do Pana, jakby nikogo nie było. Musimy jednak mieć świadomość, że to do
Niego kierujemy nasze słowa, że zwracamy się do Niego, a nie do grupy. 7. Ostatnia
trudność, którą chcę tu wymienić, odnosi się do sytuacji, gdy udajemy się na sesję
dzielenia się modlitwą nie poświęciwszy wcześniej dłuższego czasu na modlitwę
osobistą. Dzielenie się modlitwą wydaje się bardziej owocne, jeśli jego uczestnicy
spędzili wcześniej część dnia na modlitwie indywidualnej, osobistej. Znam grupy
odnowy charyzmatycznej, w których zakłada się, że w dniu, kiedy grupa ma zgromadzić
się wieczorem, by wspólnie się modlić, każdy z jej członków poświęca przynajmniej
dwie godziny na osobistą modlitwę. Kiedy po raz pierwszy uczestniczyłem w jednym z
tych modlitewnych spotkań, zbudowałem się nie tylko widokiem modlących się osób, ale
wiadomością, że większość z nich - ludzi świeckich - wstała bardzo wcześnie rano, by
czytać Pismo Święte; spędzili dwie godziny na osobistej modlitwie przed Panem, zanim
udali się do pracy. Nie dziwię się więc w najmniejszym stopniu, że ich spotkania
modlitewne przepojone są łaską i namaszczeniem Ducha. Te osoby już przyszły na
modlitwę napełnione duchem modlitwy, a nie po to, by „naładować” swe wyczerpane
baterie duchowe! To stanowi prawdopodobnie przyczynę, dla której dzielenie się
modlitwą wydaje się o wiele bardziej owocne podczas rekolekcji, kiedy wszyscy
poświęcają sporo czasu na modlitwę osobistą. Inne wskazówki Idealnie byłoby, gdyby
dzielenia się modlitwą „nie planować”, by jego uczestnikom pozostawić maksimum
wolności, by mogli zabierać głos w takiej formie i wtedy, kiedy Duch Święty ich do tego
nakłania. Jedni wolą odczytać fragment Pisma Świętego, inni zaśpiewać hymn (do
którego mogą się przyłączyć inni, jeśli czują się do tego poruszeni), jeszcze inni podzielić
się refleksją lub sformułować modlitwę. Nie ma ściśle ustalonego porządku. Dobrze jest
rozpocząć chwilą milczenia, podczas której każdy może ożywić swą wiarę w obecność
Pana. W ten sposób Pan staje się obecny. Pomocne jest również zaśpiewanie na początku
jakiegoś hymnu. W trakcie rekolekcji główny akcent podczas dzielenia się modlitwą
powinien być położony na prośby o osobiste łaski związane z rekolekcjami i na
wyrażanie wdzięczności Panu za możliwość odprawienia ćwiczeń duchownych. Poza
rekolekcjami powinniśmy często praktykować modlitwę wstawienniczą: modlić się w
potrzebach drugich. Trzeba jednak przede wszystkim poświęcić czas na modlitwę
uwielbienia. Gdy wielbimy Boga za Jego dobroć i za łaski, którymi obdarzył nas i
naszych bliźnich, nasze serca jaśnieją i napełniają się radością. Osobiście odkryłem
wartość modlitwy uwielbienia dopiero po wejściu w kontakt z ruchem odnowy
charyzmatycznej. Niewiele jest modlitw tak skutecznych, dających ci poczucie, że jesteś
miłowany przez Boga, ożywiających ludzi przygnębionych i pomagających w
przezwyciężeniu pokus. Psalm 8 mówi: „Sprawiłeś, że [nawet) usta dzieci i niemowląt
oddają Ci chwałę, na przekór Twym przeciwnikom, aby poskromić nieprzyjaciela i
wroga” (8, 3). Żydzi mieli zwyczaj, że wyruszali do walki, chwaląc imię Pana. Uważali
to za potężną broń w walce z przeciwnikiem. Czytamy w II Księdze Kronik (20, 20-22):
„Gdy ruszali, stanął Jozafat i rzekł: „Mieszkańcy Judy i Jerozolimy, posłuchajcie mnie:
Zaufajcie Panu, Bogu waszemu, a ostaniecie się, zaufajcie Jego prorokom, a będzie się
wam powodziło”. Potem, poradziwszy się ludu, ustanowił śpiewaków dla Pana, by idąc
w świętych szatach przed zbrojnymi wysławiali Go śpiewając: Wysławiajcie Pana,
albowiem na wieki jest Jego łaskawość. W czasie kiedy rozpoczęli wznosić okrzyki

background image

radości i uwielbienia, Pan zastawił zasadzkę na Ammonitów, Moabitów i mieszkańców
góry Seir, wkraczających przeciw Judzie, tak iż się wzajemnie pobili”. Zauważmy, że w
Starym Testamencie modlitwę uwielbienia wyrażano głośno, krzycząc czy też
śpiewając... Poznałem ludzi, którzy zwierzyli mi się, że modlitwa uwielbienia bardzo ich
ożywiała, nawet fizycznie. Pewien robotnik powiedział mi, że przy hałasie maszyn
fabrycznych spędzał znaczną część dnia, wielbiąc Boga na głos (chociaż nie za głośno,
by nie przeszkadzać towarzyszom pracy) i że przywracało mu to siły - również w czasie
nocnej zmiany, podobnie jak zimny prysznic albo filiżanka kawy. Kiedy grupa
modlitewna staje się ociężała i ogarnia ją bezwład, animator mógłby powiedzieć kilka
słów o modlitwie uwielbienia i zachęcić wszystkich, by skierowali wzrok ku Bogu i
wielbili Go za wszystkie rzeczy, dobre i złe, a zwłaszcza za to, że On sam jest Bogiem
dobrym. Można to uczynić w formie modlitwy indywidualnej lub zbiorowej, śpiewając
hymn uwielbienia, adoracji i dziękczynienia. Wkrótce powinno się zauważyć zmianę
atmosfery w grupie. Wreszcie ostatnia, ale ważna sugestia dla tych, którzy chcą dzielić
się modlitwą poza rekolekcjami: ustalcie wcześniej czas trwania spotkania modlitewnego
(pół godziny, godzina, dwie godziny...) i poinformujcie wszystkich. I gdy mija ustalona
pora, chociaż większość pragnie przedłużyć modlitwę, przerwijcie sesję, by każdy, kto
chce, mógł odejść. Pozostali mogą kontynuować modlitwę, jeśli tego pragną. Pozwoli to
uniknąć rozproszenia i napięcia związanego z pytaniem, kiedy nastąpi koniec. Kapłan i
dzielenie się modlitwą Kapłan, jako „animator” duchowy, może odnaleźć w grupie
modlitewnej bogate i owocne pole do apostolatu. Znam księży, którzy po doświadczeniu
dobrodziejstw dzielenia się modlitwą w czasie takich rekolekcji, jakie my odprawiamy,
zaczęli modlić się wspólnie ze swoimi współpracownikami świeckimi, katechistami,
nauczycielami i uzyskali wiele darów. Jako kapłani odwiedzamy naszych wiernych,
jesteśmy wzywani do chorych, udzielamy porad i kierownictwa duchowego w naszych
miejscach pracy. Jakże jednak rzadko myślimy o tym, by modlić się z tymi ludźmi. Nie
mieści się to w naszej tradycji, tak jak tkwi to w tradycji pastorów protestanckich. Raczej
mamy zwyczaj udzielania błogosławieństwa naszym wiernym czy chorym... Czasem
modliłem się z osobą, której byłem kierownikiem duchowym. Modliliśmy się wspólnie
do Pana obecnego pośród nas, przedstawiając mu nasze oczekiwania, wątpliwości i
rozczarowania i prosząc Go o pomoc. Często wydawało mi się to skuteczniejsze niż cała
reszta rozmowy i wręcz „uzdrawiające”, zarówno dla danej osoby, jak i dla mnie. Jeżeli
tylko raz zdobędziemy się na odwagę, by wspólnie się pomodlić przed i po rozmowie (a
nawet w konfesjonale), cała reszta staje się łatwa; nie spotkałem jeszcze osoby, która nie
przyjęłaby z wdzięcznością propozycji, by modlić się z nią i za nią. Pamiętam doskonale,
co mi powiedziała w szpitalu pewna chora kobieta, która była wcześniej katoliczką, ale
przeszła do zielonoświątkowców: „Kiedy mój pastor przychodzi do mnie z wizytą,
poświęca prawie pół godziny na to, by czytać Pismo Święte i modlić się ze mną. Takiego
pastora potrzebuję. Kiedy odwiedza mnie ksiądz katolicki, mówi o polityce albo o
pogodzie, potem udziela mi błogosławieństwa i odchodzi”. Jak już powiedziałem, w
naszej tradycji nie mieściła się wspólna modlitwa z chorym, zanim się z nim pożegnamy,
albo zaproponowanie rodzinie, którą odwiedzamy: „Czy możemy się na koniec wspólnie
pomodlić?” Odwiedzam wiele rodzin i w czasie tych wizyt dzielimy się modlitwą.
Zaczynam od siebie: modlę się jako pierwszy, a następnie pytam, czy ktoś nie chciałby
przedstawić czegoś Bogu. Mają zwykle wiele do powiedzenia. Przeważnie na początku
swoje prośby mówią mnie i ja w ich imieniu zanoszę modlitwę do Pana. Potem robią już

background image

to sami. Czasem zaczynam od odmawiania różańca, do którego wiele rodzin jest
przyzwyczajonych. I między jedną tajemnicą a drugą pytam: „Za kogo ofiarujemy ten
dziesiątek?” Następnie modlę się spontanicznie za wymienione osoby, powoli znikają
trudności i ludzie sami zaczynają się modlić we wskazany im sposób. Podczas niektórych
rekolekcji, kiedy jest wielu uczestników, zachęcam, by do dzielenia się modlitwą
utworzyli mniejsze grupy, po dziesięć lub dwanaście osób. Zwykle, jak podczas tych
rekolekcji, dzielenie się modlitwą odbywa się wieczorem, przed wystawionym
Najświętszym Sakramentem. Myślę, że dla wielu z was, którzy bierzecie udział w tej
modlitwie, to doświadczenie będzie autentycznym skarbem przez długi czas. Rozdział
dziesiąty Nawrócenie Na początku rekolekcji zwykle rozważamy naszą grzeszność i
dzięki łasce pokuty szukamy Bożego przebaczenia. Chciałbym dziś właśnie mówić na
temat nawrócenia. Nawrócenie jako sposób doświadczenia Chrystusa Chociaż
doświadczenie Chrystusa jest łaską, na którą nigdy nie możemy zasłużyć, istnieją - jak
już mówiłem wcześniej - dwie postawy, które możemy pogłębiać, przygotowując się na
przyjęcie łaski: gorące pragnienie spotkania się z Chrystusem; wytrwałość w modlitwie
błagalnej. Trzecią byłoby nawrócenie i pokuta. Wyraża to przepięknie księga
Apokalipsy: „Aniołowi Kościoła w Efezie napisz: To mówi Ten, który trzyma w prawej
ręce siedem gwiazd. Ten, który się przechadza wśród siedmiu złotych świeczników:
Znam twoje czyny: trud i twoją wytrwałość, i to, że złych nie możesz znieść, i że próbie
poddałeś tych, którzy zwą samych siebie apostołami, a nimi nie są, i żeś ich znalazł
kłamcami. Ty masz wytrwałość: i zniosłeś cierpienie dla imienia mego - niezmordowany.
Ale mam przeciw tobie to, że odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości. Pamiętaj więc, skąd
spadłeś, i nawróć się, i pierwsze czyny podejmij! Jeśli zaś nie - przyjdę do ciebie i ruszę
świecznik twój z jego miejsca, jeśli się nie nawrócisz” (Ap 2, 1-5). „Aniołowi Kościoła w
Laodycei napisz: To mówi Amen, Świadek wierny i prawdomówny, początek stworzenia
Bożego: znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo
gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust.
Ty bowiem mówisz: „Jestem bogaty” i „wzbogaciłem się”, i „niczego mi nie potrzeba”, a
ty nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi. Radzę ci
kupić u mnie złota w ogniu oczyszczonego, abyś się wzbogacił, i białe szaty, abyś się
oblókł, a nie ujawniła się haniebna twa nagość, i balsamu do namaszczenia twych oczu,
byś widział. Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę. Bądź więc gorliwy i nawróć
się! Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do
niego I będę z nim wieczerzał, a on ze mną” (Ap 3,14-20). Konieczność nawrócenia Te
słowa Apokalipsy przypominają postawę, jaką Jezus ukazuje w Ewangeliach.
Nawrócenie i pokuta są tematem Jego pierwszych pouczeń: „Czas się wypełnił i bliskie
jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” (Mk 1, 15). To również
główny motyw pierwszych wystąpień apostołów w Dziejach Apostolskich: „Nawróćcie
się - powiedział do nich Piotr - i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa
na odpuszczenie grzechów waszych, a weźmiecie w darze Ducha Świętego” (Dz 2, 38).
Nawrócenie i pokuta to fundamentalna i stała postawa chrześcijanina. Powinien on
przede wszystkim wyznać swój grzech. Bez żadnych usprawiedliwień, bez żadnych
pretensji czy litowania się nad sobą. Powinien również wyznać swą niezdolność do
wyzwolenia się od grzechu oraz absolutną potrzebę zbawczej mocy Jezusa. „Łatwo
przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem dobra,
którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już

background image

nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to
prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek
[we mnie] ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich
spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w
niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek!
Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez
Jezusa Chrystusa, Pana naszego!” (Rz 7, 18-24). Ważne jest, by chrześcijanin
doświadczył owego Pawłowego: „nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli...”. Któż
z nas nie doświadczył tego wielokrotnie w swoim życiu? Możemy więc zbliżyć się do
Jezusa, nie dowierzając zbytnio sobie, lecz zawierzając się całkowicie Jego mocy. Jezus
mówi wprost, że jest właśnie dla takich ludzi, dla „grzeszników”. Przyszedł do nich, a nie
do „sprawiedliwych”. Jeśli jesteśmy „sprawiedliwi”, jeśli uważamy sami siebie za
„doskonałych”, wówczas Jezus nie przyszedł do nas i nie interesujemy Go. Musimy stale
świadomie kontrolować poczucie własnej „sprawiedliwości”, bo inaczej możemy dojść
do tej samej ślepoty i zatwardziałości serca, którą odznaczali się faryzeusze. Wydaje mi
się, że dzisiaj z takim trudem uświadamiamy sobie własną bezsilność i nieodzowną
potrzebę Jezusa dlatego, iż w znacznej mierze zatraciliśmy poczucie grzechu. Poczucie
grzechu Dziś bardzo pomniejszamy znaczenie grzechu, pomimo że Jezus zdawał się
przypisywać mu wielką wagę. „To jest bowiem kielich krwi mojej, Nowego i wiecznego
przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów” - takie
słowa wypowiada kapłan w najbardziej uroczystym momencie Eucharystii, powtarzając
słowa Jezusa. „Weźmijcie Ducha Świętego” - mówi Jezus do swych Apostołów po
zmartwychwstaniu: „Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym
zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20, 23). W Modlitwie Pańskiej poleca nam prosić o
trzy rzeczy: o chleb nasz powszedni, o moralną siłę do niepoddawania się pokusie i o
odpuszczenie grzechów. Posyła swego Ducha, by Ten przekonał świat „o grzechu, o
sprawiedliwości i o sądzie” (J 16, 8). Nie ulega wątpliwości, że przebaczenie grzechów
jest czymś istotnie ważnym dla Jezusa. Ukażę wam to później, kiedy będę mówił o
społecznym aspekcie grzechu. Słusznie dowiadujemy się na początku Ewangelii, że Jezus
przynosi nam zbawienie od grzechu, a nie zbawienie typu ekonomicznego, społecznego
lub politycznego, jak twierdzą dziś niektórzy. „Józefie, Synu Dawida” - mówił anioł -
„nie bój się wziąć do siebie Maryi, Twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to,
co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój
lud od jego grzechów” (Mt 1, 20-21). Mamy wiele innych tekstów Nowego Testamentu,
które podkreślają, że to jest powód, dla którego Bóg stał się człowiekiem. Oto niektóre:
„Nauka to zasługująca na wiarę i godna całkowitego uznania, że Chrystus Jezus
przyszedł na świat zbawić grzeszników” (1 Tm 1, 15). Z Listu do Rzymian (5, 8)
dowiadujemy się, że „Bóg okazuje nam swą miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł
za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami”. A w I Liście św. Jana (1 J 4,10) czytamy, że
Bóg „posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy”. Przebaczenie
grzechów jest dla Jezusa czymś o wiele bardziej istotnym niż zdrowie ciała albo
powodzenie materialne. Jeśli uzdrawia paralityka w rozdziale 9. Mateusza, czyni to, by
ukazać swoim przeciwnikom, że obdarzył go o wiele większą i cenniejszą łaską: łaską
odpuszczenia grzechów. Dla nas, którzy jesteśmy duchowo mniej wrażliwi niż ludzie w
minionych wiekach, odpuszczenie grzechów nie zajmuje zbyt wysokiej pozycji na liście
pożądanych przez nas dóbr. Tym bardziej potrzeba nam daru nawrócenia i pokuty. Sens

background image

nawrócenia Nie chciałbym, abyście uważali, że nawrócenie oznacza uświadomienie sobie
grzechu i żal za niego. Żal za grzech jest jednym z aspektów nawrócenia - i w żadnym
wypadku nie najważniejszym. Nawrócenie wyrażone jest w języku greckim słowem
metanoia, które oznacza całkowitą przemianę serca i umysłu, wyrzeczenie się egoizmu i
zwrócenie się do Boga. Być może najlepszym określeniem nawrócenia jest przykazanie
podane przez Jezusa: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą
swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie
samego” (Łk 10, 27). Mogę wylewać gorzkie łzy za swe grzechy i mówić Bogu, jak
bardzo mi przykro z tego powodu i prosić o przebaczenie - to wszystko nie wystarcza,
bym posiadł dar nawrócenia. Może bowiem nie jestem jeszcze gotów, by wyrzec się
swych „nieuporządkowanych uczuć”, kochać Boga bezgranicznie i żyć w sposób
radykalnie nowy, a o to przecież chodzi. Wyraża to dobrze fragment z Apokalipsy,
cytowany przez nas na początku, gdzie mowa o Kościele, który rzeczywiście bardzo
pracował i cierpliwie znosił cierpienia z powodu Pana: „Znam twoje czyny: trud i twoją
wytrwałość!... Ty masz wytrwałość: i zniosłeś cierpienie dla imienia mego -
niezmordowany”. Wykazał również wierność Jego prawdzie i zdolność rozeznania,
odrzucając fałszywą naukę i fałszywych apostołów. A jednak Pan nie jest zadowolony.
Kościół ten stale potrzebuje nawrócenia, ponieważ brakuje mu miłości: „Ale mam
przeciw tobie to, że odstąpiłeś od swej pierwotnej miłości. Pamiętaj więc, skąd spadłeś, i
nawróć się, i pierwsze czyny podejmij”. Jest jeszcze jedna cecha charakterystyczna łaski
nawrócenia. Towarzyszy jej zawsze wielka radość i pokój. Kiedy temat nawrócenia i żalu
za grzech zostaje poruszony w rekolekcjach i kazaniach, ludzie zwykle przygotowują się
do przeżycia „negatywnych” uczuć: winy, niechęci do samego siebie, smutku i
przygnębienia. Kto jednak nie odróżnia żalu za grzech od smutku, ten nie doświadczył
jeszcze, czym jest żal za grzechy pochodzący od Ducha Świętego. Jakże często słyszymy
od ludzi po spowiedzi, że czują się szczęśliwi i mają poczucie ulgi, jakby pozbyli się
jakiegoś wielkiego ciężaru. Dziwny paradoks: łzy żalu z powodu obrazy Boga mogą
współistnieć z uczuciami radości, że odnaleźliśmy znów naszego Boga, że On nas nadal
kocha i że wszystkie nasze grzechy rzucił w niepamięć. Czyż tak właśnie nie powinno
być? Kiedy człowiek zagubiony w puszczy odnajduje znów drogę do domu, kiedy
człowiek odnajduje zagubiony skarb - czyż nie ma powodu do ogromnej radości? Jezus
łączy zawsze nawrócenie z uczuciem głębokiej radości. Z ogromną delikatnością
opowiada nam, jak bardzo cieszy się Ojciec, kiedy syn marnotrawny powraca do domu
albo kiedy pasterz znajduje zagubioną owcę, albo aniołowie Boży z nawrócenia jednego
grzesznika. Jakaż wielka będzie więc radość syna przyjętego na powrót w domu Ojca,
albo owcy odnajdującej drogę do owczarni albo też grzesznika, który widzi, że sprawił
Bogu tyle radości, powracając do Niego! Jeśli więc ktoś z was oczekiwał uczuć smutku i
przygnębienia w związku z tematem następnej medytacji: nawróceniem, chcę, byście byli
przygotowani na zupełnie odmienne uczucia: radości z tego powodu, że Ojciec znów was
przygarnie, oraz miłości, bardzo intensywnej miłości: całej miłości waszego serca wobec
Niego i Jego Syna Jezusa Chrystusa. Nie znam lepszego sposobu nawrócenia, jak
powtarzanie stale: „Boże mój! Wiesz, że Cię kocham i że pragnę Cię kochać z całego
serca, z całej duszy, ze wszystkich mych sił...!” Nawrócenie - owoc spotkania z
Chrystusem Na początku tej konferencji mówiłem o nawróceniu jako sposobie spotkania
z Chrystusem. Jest to określenie tylko częściowo precyzyjne. Spotkanie z Chrystusem
zwykle poprzedza łaskę nawrócenia. Najpierw mamy do czynienia z nawróceniem, które

background image

pomaga w głębszym doświadczeniu Chrystusa, ale dopiero w ślad za tym
doświadczeniem otrzymujemy łaskę nawrócenia w całej pełni. Dopiero po spotkaniu z
Nim rozumiemy, czym jest grzech i czym jest miłość. Dopiero gdy człowiek zobaczy
światło, wychodząc z ciemnego lochu, uświadamia sobie, jakie zalegają tam ciemności i
jakim wspaniałym i drogocennym darem jest światło. Gdy przebywał w lochu, oczy
przyzwyczaiły się do ciemności i być może nawet zapomniał, że tkwi w ciemnościach i
że potrzebuje światła. To nie grzesznik pojmuje, czym jest grzech, ale człowiek święty,
bo tylko święty zbliżył się do Bożego światła. Poznajemy nasze grzechy dzięki Bożemu
Objawieniu, a nie naszym rozumem. Pismo Święte daje nam wiele przykładów na to.
Paweł uważał, że wyświadczał Bogu przysługę, prześladując Kościół. Dopiero po
spotkaniu z Chrystusem uświadamia sobie swój grzech. Odtąd nazywa się najmniejszym
z apostołów, niegodnym imienia „apostoła” za to, że prześladował Kościół Chrystusowy
(por. 1 Kor 15, 9). Dojdzie nawet do tego, że będzie się uważał za pierwszego z
grzeszników (por.1 Tm 1,15). Żeby jednak pojąć to wszystko, musiał najpierw spotkać
Pana. To samo można powiedzieć o Piotrze, który najpierw odkrył, kim jest rzeczywiście
Jezus, a potem dopiero mógł zawołać: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek
grzeszny” (Łk 5, 8). Zawołanie podobne do słów proroka Izajasza, który po przeżyciu
wizji Boga, staje się przenikliwie świadomy swego grzechu: „Biada mi! Jestem
zgubiony! Wszak jestem mężem o nieczystych wargach” (Iz 6, 5). Przypomnijmy sobie
również skruchę i nawrócenie Zacheusza po tym, jak Pan nawiedził jego dom (Łk 19)
oraz jawnogrzesznicę wylewającą łzy miłości i nawrócenia przy spotkaniu z Panem (Łk
7). I czyż tak nie powinno być? Jakże możemy żałować, że obraziliśmy Pana, jeśli Go
najpierw nie pokochamy? A jak Go pokochamy, jeśli najpierw nie wejdziemy w kontakt
z Nim i nie doświadczymy, kim jest? Z tego też powodu myślę, że medytacja na temat
grzechu i nawrócenia nie jest medytacją dla początkujących w życiu duchowym, lecz dla
wielkich świętych, dla ludzi, którzy postąpili znacznie na drodze świętości. Dlatego nie
dziwi, że święty Proboszcz z Ars pragnął usilnie uciec ze swej parafii i zostać
pustelnikiem. Dlaczego? Bo chciał opłakiwać swoje grzechy! Niezrozumiałe to i wręcz
irytujące dla tych z nas, którzy nie pojęli jeszcze, co znaczy kochać Boga i być przez
Niego kochanym; dla tych z nas, którzy jeszcze nie „zobaczyli” Pana. Nie powinniśmy
się więc zniechęcać, jeśli nie otrzymaliśmy zaraz tej nadzwyczajnej łaski.
Prawdopodobnie Pan zachowuje ją dla nas na koniec, kiedy nasza miłość ku Niemu
będzie o wiele głębsza. Bądźmy na razie zadowoleni z tego, że gorąco Go pragniemy i że
chcemy Go kochać, jak tylko potrafimy. Poznałem niedawno modlitwę przypisywaną św.
Anzelmowi. Chciałbym ją wam przybliżyć, ponieważ wyraża trafnie różne etapy, przez
które przechodzi większość ludzi, zanim sobie uświadomi swe grzechy i żałuje za nie.
Etapy te stanowią dokładny opis łaski nawrócenia w całej jego pełni: pragnienie Boga,
miłość Boga i obrzydzenie sobie grzechu. Oto modlitwa: „Panie, nasz Boże, udziel nam
łaski, byśmy pragnęli Cię z całego serca, a pragnąc Cię, byśmy mogli Cię szukać i
znajdywać; a znajdując Cię, byśmy mogli Cię ukochać; a pokochawszy Cię, byśmy
obrzydzili sobie to wszystko, od czego nas wybawiłeś. Amen”. Niektóre teksty biblijne
W następnej konferencji będę mówił o niebezpieczeństwach kryjących się w medytacji o
nawróceniu i o grzechu. Teraz jednak chciałbym wam już podać niektóre z bardzo wielu
tekstów Pisma Świętego na ten temat. Najpierw kilka tekstów z Nowego Testamentu, a
następnie ze Starego. Łukasz 7, 36-50: kobieta z Magdali. Zwróćcie uwagę, jakie
znaczenie w przebaczaniu grzechów przypisuje Jezus miłości. Łukasz 15: przypowieści o

background image

kochającym Ojcu, o zgubionej drachmie i o zaginionej owcy. Podkreślona została tutaj
radość oraz dobroć pełna czułości i miłości. Dzieje Apost. 9: nawrócenie św. Pawła. Jan
4, 5-42: nawrócenie Samarytanki. Łukasz 19: nawrócenie Zacheusza. Jan 21,1-19: Piotr
wyznaje swą miłość 1 Tm 1,15: św. Paweł mówi, że jeżeli Bóg dokonał tak wielkich
rzeczy w nim, czyż nie dokona tego samego w tych, którzy Mu ufają? Fragment, który
podnosi na duchu. Apokalipsa 2, 1-7: oraz 3, 14-22: Umiłowany stoi u drzwi i kołacze,
tak jakby bardziej On nas potrzebował niż my Jego. Zauważcie podobieństwo do pasterza
szukającego owcy i ojca wyczekującego na marnotrawnego syna. Stary Testament
zawiera wiele epizodów pomocnych w medytacji nad grzechem i nawróceniem.
Ograniczę się do zacytowania niektórych fragmentów z proroków: Ezechiel 16;
Jeremiasz 2; Ozeasz 2; Izajasz 63, 7-64, 11, zawierający wzruszającą modlitwę, którą
możecie uczynić swoją. Nade wszystko nie starajcie się „wyrobić” sobie łaski
nawrócenia i żalu za grzechy. Proście o nią. Proście o łaskę miłowania Boga. Proście o
dar spotkania Go w tych dniach podczas modlitwy. Nawrócenie z pewnością przyjdzie.
Rozdział jedenasty Niebezpieczeństwa związane z nawróceniem Kiedy nawrócenie
rozumiane jest niewłaściwie, kiedy podkreśla się zbytnio wymiar winy, lęku przed karą i
wstrętu do samego siebie, wówczas staje się ono czymś bardzo niebezpiecznym.
Wszystkie dobre rzeczy są niebezpieczne, i łaska nawrócenia nie jest tu wyjątkiem.
chciałbym w tej konferencji poruszyć niektóre z tych niebezpieczeństw. Odmowa
przebaczenia samemu sobie Bóg nie pragnie niczego innego jak tylko przebaczyć nam.
Nie musimy nawet powiedzieć: „przykro mi”. Powinniśmy jedynie pragnąć powrócić do
Niego. Nie będzie On nawet czekał, by syn marnotrawny - skończył krótką przemowę
pełną skruchy przygotowaną na tę okazję. Nie ma nic łatwiejszego w świecie jak uzyskać
Boże przebaczenie. Bóg bardziej pragnie udzielić nam przebaczenia, niż my chcemy je
otrzymać. Problemu nie stanowi więc Bóg, ale my sami. Prawdą jest, że wielu ludzi nie
wie, że może uzyskać przebaczenie. A co gorsze, nie chcą sami sobie przebaczyć. Myślą
w sposób obsesyjny, jak bardzo okazali się źli i nędzni, a tymczasem chcieliby nigdy nie
zgrzeszyć i mieć zawsze czyste konto. Następnie rozbudzają w sobie fałszywe poczucie
tego, że są niegodni, gdyż nie zasłużyli niczym, by otrzymać Boże łaski. Muszą czynić
pokutę, muszą oczyścić się i naprawić w pełni swoje grzechy, by znów stać się godnymi
Bożych łask. Według mnie nie istnieje większa przeszkoda do postępu w życiu
duchowym nad to fałszywe poczucie bycia niegodnym. Nawet grzech nie stanowi takiej
przeszkody. Grzech może okazać się pomocą, jeśli następuje nawrócenie. Jednak to
fałszywe poczucie bycia niegodnym (ten brak z naszej strony gotowości do tego, by
zapomnieć o przeszłości i skierować się ku przyszłości) utrudnia nam po prostu
jakikolwiek postęp. Znałem księdza, który po święceniach prowadził życie naprawdę
godne pożałowania. Byłem przekonany, że Bóg w modlitwie udzielał mu
nadzwyczajnych łask, zapraszając go do najwyższych form kontemplacji. Ów ksiądz nie
dał się jednak o tym przekonać, uważał się za grzesznika godnego pogardy, za kogoś, kto
jest niegodny. Wszystko, co mogło przypominać nadzwyczajną łaskę ze strony Boga,
wydawało mu się podejrzane i zwodnicze. W rzeczywistości była to subtelna forma
pychy. Łaska Boża może łatwo zatriumfować nad grzechem, ale nie tak łatwo nad takim
oporem. Pozwólcie, że podam inny przykład: pewnego seminarzysty, przeżywającego
bardzo kłopoty w dziedzinie czystości, które starał się pokonać z całą dobrą wolą, ale bez
wielkich rezultatów. W trakcie rozmowy z nim pewnego dnia zauważyłem, że jego
pojęcie Boga jest całkowicie pogańskie. Miałem przed sobą seminarzystę studiującego

background image

już teologię, do którego nie dotarła jeszcze Dobra Nowina. Traktował on z Bogiem, który
był Bogiem rozumu, Bogiem jakiejkolwiek innej religii, ale nie Ojcem naszego Pana
Jezusa Chrystusa. Młodzieniec miał obsesyjne poczucie tego, że jest niegodny,
konieczności oczyszczenia się i czynienia pokuty, zanim zbliży się do Boga i wejdzie z
Nim w relację przyjaźni. Podczas gdy on mówił, przyszło mi do głowy pewne
porównanie, którym się z nim podzieliłem: „Wyobrażam sobie, że jesteś kobietą, która
zdradziła męża i była prostytutką. Żałuje za swe grzechy i wraca do domu. Nie odważa
się jednak do niego wejść. Pozostaje na ulicy, ubrana w wór pokutny, posypana
popiołem, zdecydowana czynić pokutę za swe grzechy. I tak tkwi na ulicy całymi dniami,
tygodniami i miesiącami... Cóż pomoże jej mężowi taka pokuta? On pragnie ją nadal
kochać, odczuwać ciepło jej ciała i cieszyć się jej pieszczotami. Kobieta jednak uparcie
obstaje przy swoim - musi się najpierw „oczyścić” (a być może boi się bardzo wejść do
domu, objąć swego męża i powiedzieć mu, jak bardzo go kocha)”. Seminarzysta, który
słuchał mnie cały czas z wielką uwagą, powiedział bardzo powoli: „Taki właśnie jestem.
To moja historia. Boję się wejść. Przeraża mnie podjęcie ryzyka - bo się boję, że mogę
być odrzucony”. Powiedziałem mu wtedy: „Czy gotów byłbyś pójść teraz do kaplicy,
zapominając o swoich grzechach i problemach z czystością, by spojrzeć po prostu na
Pana i powiedzieć Mu: „Panie, kocham Cię z całego serca”? „Nie, nie mam odwagi”.
„Dobrze, spróbuj to więc zrobić tu, na miejscu. Pomódlmy się razem przez chwilę w
milczeniu. Zapomnijmy obydwaj o naszych grzechach i skierujmy nasze serca do Pana i
powiedzmy Mu, że Go kochamy”. Zabrało nam to pięć minut. Było to wzruszające
przeżycie dla niego i dla mnie. Wielu z nas nie pojęło jeszcze, że nawrócenie nie polega
na powiedzeniu: „Panie, przykro mi” (wywarło na mnie wrażenie słynne zdanie z
powieści i filmu Love story: „Kochać to znaczy nie musieć nigdy powiedzieć: „przykro
mi”, lecz: „Panie, kocham Cię z całego serca”. Czy nie zauważyliście, że w Nowym
Testamencie Jezus nigdzie nie mówi, że musimy być przygnębieni, by uzyskać
przebaczenie grzechów? Oczywiście, Jezus nie wyklucza żalu za grzechy, nie domaga się
go jednak wyraźnie. My zaś mówiliśmy zawsze tylko o skrusze. Miałem tylu penitentów
zatroskanych tylko o to, czy mieli wystarczający żal, czy ich żal był „doskonały” czy też
„niedoskonały” i którzy mieli wiele innych podobnych i mało ważnych pytań,
dotyczących przebaczenia. I chociaż nalegaliśmy tak bardzo na coś, czego Jezus
wyraźnie nie żądał, nie zwracaliśmy uwagi na to, czego się stale i wyraźnie domagał.
Jezus powiedział: „Jeśli chcecie uzyskać przebaczenie od mego Ojca, musicie przebaczyć
waszemu bratu”. O tym warunku nagminnie zapominamy, gdy wymieniamy warunki
„dobrej spowiedzi”, zamieszczane w naszych starych katechizmach. Dokładnie
badaliśmy nasze sumienie, wyznawaliśmy nasze grzechy przed kapłanem, czyniliśmy akt
żalu i postanowienie poprawy, a wypełnienie pokuty napawało nas radością. Nie
mówiono nam nigdy wyraźnie, że ważniejszym od tego wszystkiego było odpuszczenie
naszemu bratu, jeśli coś złego uczynił przeciw nam, bo gdybyśmy nie wypełnili tego
warunku, nie uzyskalibyśmy przebaczenia grzechów niezależnie od tego, jak doskonały
był nasz żal i jak dokładnie wyznaliśmy grzechy przed kapłanem. Jezus prosi nas jeszcze
o jedno, jeśli pragniemy odpuszczenia grzechów: o miłość. Po prostu o miłość. „Przyjdź
do mnie” - mówi Jezus, „powiedz Mi, że mnie kochasz, a twoje grzechy będą
odpuszczone”. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, by łzy owej kobiety z Magdali
traktować jako łzy żalu z powodu grzechów. Zastanawiam się, skąd nam to przyszło do
głowy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Jezus wyraźnie stwierdza, że łzy tej kobiety i to

background image

wszystko, co robiła, było wyrazem miłości: „Odpuszczone są jej liczne grzechy,
ponieważ bardzo umiłowała” (Łk 7, 47). A po zaparciu się Piotra, Jezus prosi go, by
wyraził swą miłość: „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?” (J
21,15). Na tym właśnie polega nawrócenie: i jeśli będziemy tego głęboko świadomi,
unikniemy zniechęcenia, smutku i nadmiernego lęku przed Bogiem, odczuwanego przez
ludzi rozmyślających o swej grzeszności i proszących o łaskę nawrócenia. Radzę wam
spędzić trochę czasu po tej konferencji na modlitwie przed Panem, czasu poświęconego
na nawrócenie. Nie róbcie nic innego, a tylko powtarzajcie jak Piotr: „Panie, Ty wszystko
wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham” (J 21, 17). Prowadzi nas to do innej istotnej cechy
chrześcijańskiego Boga, różniącej Go od Boga rozumu i wszystkich innych bogów. Jest
to również cecha zasadnicza przepowiadanej przez Jezusa Dobrej Nowiny, w
przeciwieństwie do dogmatów religii racjonalnej i „rozsądnej”. Chociaż grzech jest
samym złem, grzesznik stanowi dla Jezusa wartość. Starajcie się nienawidzić grzechu z
całego serca i unikajcie go. Jeśli jednak zgrzeszyliście (to jest ważne), nawróciliście się,
macie się czym radować, ponieważ większa jest radość w niebie z jednego nawróconego
grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu, którzy nie potrzebują nawrócenia. Któż
może pojąć ten rodzaj szaleństwa? Jest to kategoria szaleństwa, którą podejmuje Kościół,
kiedy w wigilię paschalną mówi o grzechu Adama jako o „grzechu koniecznym”, jako
„szczęśliwej winie”, ponieważ sprowadziła nam ona Zbawiciela Jezusa Chrystusa.
Znajdujemy w tym jedynie echo słów św. Pawła skierowanych do Rzymian: „Gdzie
jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5, 20). Oczywiście,
rozumie wartość faktu, że zgrzeszyliśmy i dochodzi do następującego, logicznego
wniosku: Dlaczego nie grzeszyć świadomie, byśmy mogli otrzymać więcej łaski. Cofa
się jednak z przerażeniem przed takim wnioskiem: „Żadną miarą!” - mówi. Znajdujemy
się wobec tajemnicy, przekraczającej ludzką zdolność pojmowania. Dlatego musimy
pojąć sedno prawdy obu tych przeciwieństw. Miej w nienawiści grzech, a jeśli już
zgrzeszyłeś i nawróciłeś się, uważaj się za naprawdę szczęśliwego, ponieważ będzie na
ciebie wylana w nadmiarze łaska. Nawrócony grzesznik (grzesznik powracający do Boga
z miłości) przyciąga do siebie Boga jakby był magnesem. Nie tylko, że nie jest
odpychający dla Boga, ale wręcz pociąga Go. Oto Dobra Nowina. A cała reszta - żal i
pokuta za grzechy nie są wcale Dobrą Nowiną. To stara nowina, ponieważ już ją
znaliśmy niezależnie od tego, co głosił Jezus. Nadmierny lęk przed Bogiem Oto następny
negatywny owoc niewłaściwie przeprowadzonej medytacji o grzechu: nadmierny strach
przed Bogiem i Jego karą. Jestem pod wrażeniem wielkiej liczby chrześcijan łącznie z
kapłanami (a nawet szczególnie kapłanami), którzy lękają się Boga. Dwa tysiące lat po
tym, jak Jezus głosił Boga, który jest miłością, i wyzwolenie spod ciężaru prawa są pod
wpływem religii prawa. Ludzie ci niekoniecznie są skrupulantami, a nawet często nie
zdają sobie sprawy z tego lęku, który kieruje ich życiem duchowym. Jednak ich
religijność cechują same powinności i zobowiązania. Jeśli tylko grozi im
niebezpieczeństwo śmierci, przede wszystkim zaraz proszą o spowiedź. Posługują się
sakramentem pojednania w celach całkowicie obcych myśleniu Jezusa: aby uzyskać
gwarancję, która pozwoli im stawić się przed obliczem Boga bez winy, by „zabezpieczyć
się” przed Bogiem i Jego sądem. Nigdy nie pomyśleli o tym, jak odstręczająca jest już
sama idea, że chrześcijanin - niezależnie od tego jak grzeszy - szuka zabezpieczenia
przed Ojcem Niebieskim. Dobrym przykładem tego nieuświadomionego strachu jest
nerwowość, z jaką niegdyś księża odmawiali brewiarz. Taki sam strach skłaniał i nadal

background image

skłania wielu katolików do uczestnictwa w niedzielnej mszy św. A potem gwałtownie
odrzucamy oskarżenia, że nasza religia jest religią prawa, podobną do religii
faryzeuszów, którą tak atakował Jezus... Uważano jeszcze nie tak dawno temu, że
opuszczenie nawet najmniejszej z „godzin” brewiarza stanowi grzech śmiertelny, co
znaczyło, że Ojciec Niebieski mógł strącić do piekła za tę obrazę (proszę was, nie
przychodźcie potem do mnie na dyskusje w tej sprawie. Znam na pamięć wszystkie
argumenty w rodzaju, jak niewielki był owoc zakazany i o złości zawartej w
nieposłuszeństwie Adama i Ewy... Jestem doskonale świadom, że pod wpływem naszej
neurotycznej obsesji w kierowaniu ludźmi przez zwiększanie liczby grzechów
śmiertelnych, pozwalamy naszemu rozumowi wyciągać najbardziej absurdalne
„logiczne” wnioski). Ofiarą tej dawnej mentalności był pewien ksiądz, który przez
dwadzieścia lat życia kapłańskiego nie opuścił nigdy brewiarza, medytacji i rachunku
sumienia. Brakowało jednak radości w jego modlitwie i kontakcie z Bogiem. Pewnego
razu przyszedł do mnie i zwierzył się: „Czasem odnoszę absurdalne wrażenie, że gdyby
nie było przykazań, byłbym człowiekiem świętym, bowiem czułbym się wolnym i
wyzwolonym... Wiem, że wypełniałbym spontanicznie każde z przykazań”.
Przypomniało mi to mojego przyjaciela jezuitę, który powiedział mi, że dopóki nie
wstąpił do zakonu, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo lubił studiować. W domu
rodzinnym matka tak pędziła go do nauki, że uczył się z przymusu. Studiował pod presją
i niechętnie, a czyniłby to z własnej woli naprawdę z radością i entuzjazmem, gdyby go
zostawiono w spokoju. Przypominam sobie również innego jezuitę, seminarzystę, który
był gorliwym i wzorowym zakonnikiem. Zawsze jednak wydawał się smutny, pomimo że
starał się (według mnie w sposób sztuczny) być radosnym na zewnątrz. Pewnego dnia, w
chwili głębokiej szczerości, wyszedł na jaw jego smutek. Zwrócił się do Boga, któremu
starał się służyć z całego serca i całej duszy: „O Boże, naprawdę Cię nienawidzę.
Niszczysz moją radość. Dopóki jesteś przy mnie, nie mogę używać życia, bo mi na to nie
pozwalasz. Nie chcesz, bym był istotą wolną”. Jakże często pojmujemy (lub
pojmowaliśmy) w sposób błędny Jezusa i Jego posłannictwo. Żeby stawić czoło temu
neurotycznemu lękowi Boga, musimy inaczej rozumieć prawo i jego miejsce w naszym
życiu. Nie nawołuję do zniesienia prawa, a tylko do odmiennego pojmowania go.
Problemem nie są rygory prawa. (Ludzie, którzy chcieliby uwolnić się od rygorów prawa
i żyć według Ducha w nadziei, że ich życie będzie odtąd łatwiejsze, nie zdają sobie
sprawy z trudu wolności oraz z wymagań - pełnych miłości - ze strony Ducha, większych
niż jakiekolwiek prawa, które sobie można wyobrazić). Tak więc problemem nie są
wymogi prawa, lecz samo prawo, o ile rodzi ono lęk, zniewala nas i nie pozwala nam
służyć Bogu w sposób wolny. Dlatego musimy zrozumieć prawo inaczej, jeśli pragniemy
odpowiedzieć z miłością i w duchu wolności Bogu, którego przybliżył nam Jezus.
Jeszcze jedno jest potrzebne: lepsze zrozumienie miłości Boga do nas - miłości
bezwarunkowej. Czy pomyślałeś, jaką jest miłość matki do dziecka? Nie kocha go
dlatego, że jest dobre. Kocha, bo jest jej dzieckiem. Chce oczywiście, by było dobre i
coraz lepsze. Matka kryminalisty chciałaby, by jej syn zszedł ze złej drogi. Nie przestaje
go jednak kochać. Nigdy mu nie powie: „Przestań być kryminalistą, a wtedy cię
pokocham”. Powie raczej: „Nienawidzę twoich kryminalnych występków, kocham cię
jednak bardzo, bo jesteś moim synem”. Jeśli jest jakakolwiek nadzieja, by ten człowiek
się zmienił, związana jest ona z bezwarunkową miłością jego matki. Czy mamy odwagę
uwierzyć, że Bóg tak właśnie nas kocha? Znawcy Pisma Świętego mówią nam o różnicy

background image

pomiędzy posłaniem Starego i Nowego Testamentu. Wyrażając to w uproszczony sposób
powiedzielibyśmy, że Bóg Starego Testamentu stwierdzał: „Jeśli będziecie dobrzy i
posłuszni, będę pełen dobroci wobec was; jeśli będziecie się sprzeciwiać, okażę wam
swój gniew i zniszczę was”. Jezus ukazuje nam innego Boga, jeśli tak można się wyrazić:
Boga równie dobrego wobec sprawiedliwych jak i grzeszników; Boga, który wszystkich
darzy błogosławieństwem deszczu, słońca i swojej miłości. Miłość Boga nie ogranicza
się do tych, którzy spełniają pewne warunki, podobnie jak miłość matki nie ogranicza się
do tych dzieci, które słuchają jej poleceń. Przepowiadać takiego Boga, tak jak to uczynił
Jezus - jest sprawą niebezpieczną. Ludzie mogą wykorzystać Jego dobroć. Tak jednak
zawsze bywa z miłością: jest ona ryzykiem. Zawsze istnieje możliwość nadużycia jej i
wykorzystania. W jaki inny sposób można zyskać miłość drugiego? Jezus gotów był
przyjąć to ryzyko (i rzeczywiście je przyjął), kiedy ukazał nam właściwe oblicze swego
Ojca. Przypominam sobie, jak mówił nam mistrz nowicjatu: „Przełomowym dniem w
waszym życiu duchowym nie będzie ten, w którym uwierzycie, że Bóg was kocha, ale
ten, w którym uświadomicie sobie, że was kocha”. Wiele lat doświadczenia (osobistego i
innych) przekonało mnie o prawdzie tych słów. Jaka ogromna zmiana dokonuje się w
naszym życiu, jak szybko zaczynamy się zmieniać, jeśli uświadomimy sobie, jak bardzo i
jak bezwarunkowo Bóg kocha nas i akceptuje. Czytałem o protestanckim pastorze, który
odznaczał się szczególnym darem pośredniczenia w spotkaniu z Chrystusem, właśnie
pomagając doświadczyć bezwarunkowej miłości Chrystusa. Jeśli ktoś przychodził do
niego i prosił: „Chciałbym spotkać się z Chrystusem. W jaki sposób i gdzie mogę Go
spotkać?”, ów pastor prowadził go w jakieś spokojne miejsce, gdzie nikt im nie
przeszkadzał i mniej więcej wypowiadał te - słowa (odtwarzam wiernie z pamięci, jak
tylko potrafię, chciałbym wam bowiem zalecić, byście później zrobili to samo): „Spróbuj
zamknąć oczy i wsłuchiwać się uważnie w to, co mówię: Jezus Chrystus,
zmartwychwstały Pan, jest pośród nas obecny. Czy wierzysz w to?” Po chwili milczenia
padała odpowiedź: „Tak, wierzę w to”. „Posłuchaj teraz czegoś, w co będzie ci trudniej
uwierzyć” -kontynuował pastor. „Słuchaj uważnie: Jezus Chrystus, zmartwychwstały
Pan, kocha cię i akceptuje takim, jakim jesteś. Nie musisz się zmieniać. Nie musisz stać
się lepszym. Nie musisz nawet powstać ze swoich grzechów. Nie musisz tego robić, by
zyskać Jego miłość, ponieważ już ją posiadasz niezależnie od tego, w jakim stanie się
znajdujesz. Wiemy bowiem, jak bardzo nas kocha, bo kocha nas, pomimo że jesteśmy
grzesznikami aż do tego stopnia, że gotów jest za nas umrzeć. Czy wierzysz w to?” Mija
zazwyczaj dłuższa chwila, po której następuje odpowiedź: „Tak. Wierzę, że Jezus tu
obecny kocha mnie takim, jakim jestem”. „A więc - mówi pastor - powiedz coś Jezusowi.
Powiedz to na głos”. Po jakimś czasie ten człowiek chwyta pastora za rękę i mówi:
„Masz rację! On tu jest obecny! Mogę odczuć Jego obecność!” Nie polecam tego
wszystkim jako niezawodnego sposobu na ułatwienie doświadczenia obecności
Chrystusa. Być może, że pastor obdarzony był specjalnym charyzmatem. Ci jednak,
którym poleciłem ten sposób, odnosili zwykle wielką korzyść. Zaproponowałem kiedyś
to ćwiczenie grupie rekolekcyjnej blisko dwustu seminarzystów i księży podczas
Godziny Świętej, którą odbywaliśmy w wigilię uroczystości Najświętszego Serca Jezusa.
Poprosiłem ich, by przez kilka minut uświadomili sobie obecność zmartwychwstałego
Pana w tej kaplicy. Następnie podsunąłem im, by przez jakiś czas pozwolili się
przeniknąć następnej prawdzie: Jezus kocha mnie i akceptuje takim, jakim jestem.
Wreszcie zachęciłem zebranych, by otwarli swe serca przed Panem w pełnej miłości

background image

modlitwie. Wielu z nich powiedziało mi później, że była to najpiękniejsza modlitwa,
jakiej doświadczyli podczas rekolekcji. Pewna wspólnota sióstr zakonnych praktykowała
to ćwiczenie w grupie. Siostry zwierzyły mi się, że przyniosło im to wiele
nadzwyczajnych łask. Nie daję wiary wszelkiego rodzaju wizjom i objawieniom, i mam
do nich głęboką niechęć, nie wyłączając objawień św. Marii Małgorzaty związanych z
nabożeństwem do Najśw. Serca Jezusa. Jestem jednak głęboko przekonany o
skuteczności tego nabożeństwa i jestem gotów przyjąć te objawienia jako przykład daru
proroctwa, który Chrystus wypełnia, aby utrzymać kontakt ze swym Kościołem w ciągu
stuleci. W tym nabożeństwie Chrystus obiecał, że kto je będzie praktykował, doświadczy
niewypowiedzianych dobrodziejstw w swym życiu duchowym: grzesznikom będzie dana
łaska nawrócenia, święci poczynią wielkie postępy w świętości. Kto będzie szerzył to
nabożeństwo, uzyska w swym apostolacie większe owoce, niż mógłby się tego
spodziewać. To wszystko ma dla nas głęboki sens. Nie mylmy jednak nabożeństwa do
Serca Chrystusa z tymi niekończącymi się pobożnymi praktykami, które musieliśmy
spełniać, a niektóre z nich były naprawdę nieznośne i pełne sentymentalizmu. Nie
identyfikujmy ich również z obrazem przebitego serca, który przemawia do niektórych,
ale nie do wszystkich. Istotą tego nabożeństwa, tak jak ja je widzę, jest akceptacja tej
miłości, którą Ojciec okazuje nam w Chrystusie. Przyjęcie faktu, że Jezus kocha nas
bezwarunkowo, że On sam jest miłością. Jeśli ktoś sam uzna tę prawdę i pomoże innym
w jej przyjęciu, z pewnością doświadczy nadzwyczajnych łask w swoim życiu
duchowym i w apostołowaniu. Często pytamy się: „Co uczyniłem dla Chrystusa? Co
powinienem uczynić dla Chrystusa?” Rzadko uświadamiamy sobie, że najlepsza rzecz,
jaką możemy dla Niego zrobić, to uwierzyć w Jego miłość względem nas. Nie
przydarzyło się wam nigdy, żeby ktoś, kogo bardzo kochacie, powiedział wam: „Nie
wierzę, że naprawdę mnie kochasz”? Jeśli się wam to przydarzyło, jesteście chyba
przekonani, że od osób ukochanych oczekujemy - bardziej niż jakiejkolwiek posługi czy
daru - by uwierzyli w naszą miłość, by odpowiedzieli na tę miłość podobnym uczuciem i
by cenili miłość, którą im ofiarujemy. Według mnie na tym polega nabożeństwo do Serca
Jezusowego. Jak bardzo potrzebuje go dziś współczesny świat! Doświadczanie Chrystusa
jako tego, który wymaga Oto ostatnie z niebezpieczeństw, które wiążą się z medytacją o
grzechu i nawróceniu. Ludzie doświadczają Chrystusa częściej jako tego, który wymaga,
niż jako tego, który jest darem. Wezwanie do nawrócenia często wzmacnia to wrażenie,
że Chrystus stawia pewne wymagania. Bóg wymagający, domagający się od nas coraz
więcej... Bóg nienasycony, nigdy niezadowolony niezależnie od tego, na co się dla Niego
zdobywamy. Oto ilustracja tego, co mówię. Posłuchajmy modlitwy pewnej osoby:
„Panie, chciałbym otrzymać Twego Ducha, boję się jednak o Niego prosić, ponieważ
przeraża mnie to, czego On może żądać. Pomóż mi, Panie, pokonać te lęki”. Zgorszyłem
się bardzo tą modlitwą. Tragedia polega na tym, że wielu ludzi modli się podobnie,
podobny jest również ich strach przed zbytnim zbliżeniem się do Boga; strach przed tym,
czego On może zażądać. Duch Święty jest darem Ojca dla nas - a my boimy się tego
daru! Boimy się tego, co będzie się kryć za tym darem, gdy go przyjmiemy. Wyobraźmy
sobie kochającego ojca, który przynosi dzieciom zabawki. Wchodzi do domu
rozradowany, wyjmuje zabawki i ofiarowuje je dzieciom - a one, pełne obaw, chowają
się i nie chcą ich przyjąć. Znają swego ojca. Myślą, że jest to zasadzka i że postawi im
wielkie wymagania. Będą musiały zapłacić cenę za radość, jaką sprawiają im zabawki.
Raczej wolałyby ich nie dostać. Czyż nie podobnie traktujemy naszego Ojca

background image

Niebieskiego? Niezbyt wierzymy, że z otrzymanym od Niego darem nie wiążą się żadne
przykre konsekwencje, że pragnie On tylko naszego szczęścia i pokoju. Być może, że nie
ponosimy całej winy. Uczono nas zawsze wiary w Boga, który jest bardziej Bogiem
wymagającym niż Ojcem kochającym nas bezwarunkowo. Najlepszym sposobem
skorygowania tego zniekształconego pojęcia jest nieodpowiadanie na te wymagania,
realne lub wyimaginowane, o których myślimy, że Bóg je przed nami stawia. Nie są
ważne wymagania stawiane przez umiłowaną osobę, lecz wymagania miłości, które
nosimy w sercu. Jeśli nie liczysz się z miłością, jaką masz w sercu i starasz się dać
więcej, niż posiadasz naprawdę, albo będziesz w końcu czuł się cały czas winny, albo
będziesz żywił pretensje. A to pomniejszy twą miłość zamiast ją pogłębić. Może lepiej
zrozumiemy to na przykładzie. Wyobraźmy sobie młodego chłopca, Jana, który kocha do
szaleństwa Marię. Pewnego dnia, z miłości, rezygnuje z obiadu i za zaoszczędzone
pieniądze kupuje kwiaty, by podarować je dziewczynie podczas wieczornego spotkania.
Miłość jest do tego zdolna. Wyobraźmy sobie teraz Henryka, który przychodzi do nas
szukać pomocy, bo niezbyt kocha swą żonę Janinę. Radzimy mu: „Dlaczego nie bierzesz
przykładu z Jana? Zrezygnuj z obiadu i za zaoszczędzone pieniądze kup żonie kwiaty”.
Zamiast pomóc mu, prawdopodobnie pogłębimy w nim jeszcze niechęć do żony. Ślepe
naśladowanie człowieka zakochanego bez przyjęcia jego wewnętrznej postawy nie jest
najlepszym środkiem do tego, by się poczuć zakochanym. Możecie dostrzec
niebezpieczeństwo, kiedy mówimy naszym nowicjuszom, by naśladowali zachowanie
świętych, a w ich sercach nie ma jeszcze tej miłości, która skłaniała świętych do takiego,
a nie innego postępowania. Zachęcamy ich czasem, mając nadzieję, że to naśladowanie
zrodzi automatycznie miłość. Nic jednak na to nie wskazuje, a nawet przeciwnie.
Skończy się na zniechęceniu i rezygnacji z osiągnięcia czegokolwiek. Bóg nie wymaga
nigdy więcej od ciebie, niż domaga się tego miłość, którą żywisz względem Niego w
swoim sercu. Jeśli chcesz dokonywać wielkich czynów, których święci podejmowali się
dla Boga, proś, by wlał w twe serce miłość, którą oni żywili wobec Niego. W miarę jak
będzie wzrastała twa miłość ku Niemu, wzrastać też będzie twoja zdolność oddania się
Mu z całą radością. Radosnego dawcę Bóg miłuje. Przymus nigdy nie trwa zbyt długo.
Przypominam sobie, co mówił mi pewien ksiądz: „Pewnego razu, podczas rannej
medytacji uświadomiłem sobie jak nigdy przedtem, że Bóg kocha mnie bezwarunkowo.
Myślę, że w tym dniu bardziej postąpiłem niż w ciągu dwudziestu lat spełniania
wymagań Boga, wykonywania tego, czego - jak uważałem - Bóg się ode mnie domaga”.
Ileż miał racji! Prośmy więc, by Jezus pozwolił nam doświadczyć tej miłości, którą nas
ogarnia. A wtedy będzie nam przydana gotowość i zdolność dokonania dla Niego
wielkich rzeczy! Rozdział dwunasty Społeczny aspekt grzechu W tej krótkiej konferencji
chciałbym mówić o jednym z tych aspektów grzechu, który „przemawia” do
współczesnej mentalności. W dawnych czasach święci kontemplując Chrystusa
wiszącego na krzyżu i myśląc o tym, że to grzech, że to ich grzech doprowadził Go na
krzyż, czuli się pobudzeni do żalu i skruchy. Uważam, że dziś bardziej ludzi porusza
myśl, że ukrzyżowanie trwa nadal jako konsekwencja grzechu. Czy ponoszę
odpowiedzialność za cierpienie brata? Jesteśmy przekonani, że cierpienie wkroczyło w
świat jako wynik grzechu i że im więcej jest grzechu, tym więcej jest cierpienia. Jezus
zostaje dziś na nowo ukrzyżowany w swych braciach: ofiarach niesprawiedliwości,
chorych, cierpiących na ciele lub duchu. Podobnie jak mogę stanąć wobec Chrystusa
ukrzyżowanego i powiedzieć: „To mój grzech do tego doprowadził”, tak mogę

background image

wypowiedzieć te same słowa wobec każdego cierpiącego człowieka. Z tego też powodu
wyznajemy nasze grzechy nie tylko przed Bogiem, lecz również przed naszymi braćmi.
Obraziliśmy bowiem naszym grzechem nie tylko Boga, lecz i całe Ciało Mistyczne.
Ojciec Teilhard de Chardin wyraża to znakomicie, mówiąc: „Uderz w gong w jednym
miejscu, a cały będzie rezonował”. Stanowimy wszyscy część jednego ciała na dobre i na
złe. Jeśli jeden z członków jest chory, cierpi cała reszta ciała. Pewnego razu
opowiedziano świątobliwemu hinduiście Swami Ramdasowi o tym, co powiedział
pewien zachodni agnostyk: „Nie wierzę w Boga. Gdybym wierzył, szukałbym Go, by Go
udusić za całe to cierpienie, które spowodował w świecie”. Ramdas odrzekł: „Gdybym
spotkał tego człowieka, chwyciłbym jego ręce i położył mu na szyi, mówiąc: „Śmiało!
Oto masz w ręku tego, który powoduje cierpienie. Uduś go!”” Dzisiaj obarcza się chętnie
winą innych za wszelkie zło w świecie i Kościele. W rzeczywistości jednak to nie
progresiści czy konserwatyści są odpowiedzialni za zamieszanie i zamęt w Kościele,
podobnie jak nie kapitaliści czy komuniści są winni niesprawiedliwości w świecie.
Winien jest grzech. Mój grzech. Gdybyśmy zdołali usunąć grzech, pozbylibyśmy się
również cierpienia. Jeśli przyjmiemy tę prawdę, zrozumiemy, jak ważną rzeczą jest
wykorzenienie grzechu w świecie. Poświęciliśmy się z całym entuzjazmem usuwaniu
głodu, bezrobocia, różnych chorób, analfabetyzmu... Doskonale! Są to wszystko
przedsięwzięcia wypływające ze współczucia. Domaga się tego od nas miłość
chrześcijańska. Jeśli pozostajemy niewrażliwi wobec cierpień czy kalectwa naszego
brata, całe nasze przepowiadanie pozbawione jest sensu, ponieważ w naszych sercach nie
ma miłości Chrystusa. Nie możemy jednak zapominać, że podejmując się tych
chwalebnych dzieł dotykamy tylko symptomów, a tymczasem musimy dotrzeć do
przyczyn, do korzeni. Środek uśmierzający usunie ból, którego źródłem jest rak, nie
usunie jednak samego raka. Podobnie usuwanie głodu, chorób czy analfabetyzmu nie
zlikwiduje egoizmu, będącego korzeniem wszelkiego zła, na co wskazuje przykład wielu
krajów na Zachodzie, gdzie rozwiązano niektóre z tych problemów. Czyż jednak
mieszkańcy tych krajów są bardziej szczęśliwi, bardziej bezinteresowni, czy bardziej się
kochają? Czy rzeczywiście w tych krajach jest mniej cierpienia niż w innych zakątkach
świata? Osiągnęliśmy niewiele, jeśli dotychczas nie przeciwstawiliśmy się problemowi
egoizmu i grzechu. Łatwiej nam teraz zrozumieć, dlaczego Jezus wydawał się zwracać
tak mało uwagi na problemy społeczne i polityczne swoich czasów, a przykładał taką
wagę do grzechu i przebaczenia grzechu. Pewien seminarzysta, zatroskany bardzo
problematyką społeczną i pracujący pośród uciekinierów z Bangladeszu, wrócił z tego
miejsca nędzy i opuszczenia i zwierzył mi się: „Uświadomiłem sobie, że największym
złem na świecie nie jest to, że człowiek umiera z głodu. Oczywiście, jest to straszna
śmierć, zdaję sobie jednak sprawę, że w równie strasznych okolicznościach umierają
ludzie w krajach dobrobytu na raka, gdzie współczesna medycyna nie może sobie
poradzić z problemem bólu i cierpienia. Nie, tragedią nie jest cierpienie spowodowane
śmiercią głodową, lecz niewrażliwość i obojętność tych, którzy mogliby zaradzić śmierci
głodowej swych braci, a jednak tego nie czynią”. Straszna rzeczywistość egoizmu i
grzechu! Powszechnie uważa się dziś, że apostolat społeczny to praca tych, którzy
troszczą się bezpośrednio o polepszenie warunków życia ludzi biednych i o
wykorzenienie niesprawiedliwości społecznej. Rzadko myślimy, że apostolatem
społecznym może być również obecność kapłana w konfesjonale albo głoszenie słowa
Bożego. Przestajemy rozumieć, jak ważne jest pojednanie grzeszników z Bogiem. Czyż

background image

nie jest to często powód kryzysu tożsamości kapłanów, o którym mówiłem na początku
tych rekolekcji? Często jest to kryzys powierzchowności. Rodzi się on z przekonania, że
pierwszym zadaniem księdza we współczesnym świecie jest zaangażowanie. I pojmuje
się to „zaangażowanie” w sensie rewolucyjnym, politycznym i społecznym. Zgodnie z
tymi kryteriami Jezus był zupełnie „niezaangażowany”. Nie sprawiał nigdy wrażenia, że
w pierwszym rzędzie zajęty jest społecznymi i politycznymi problemami swojej epoki.
Na odwrót: nie pozwalał się w nie wciągnąć. Podobnie jak Jezus, kapłan w dzisiejszych
czasach powinien się przede wszystkim troszczyć o głoszenie Dobrej Nowiny. Niech
angażuje się, jeżeli tylko może, w dziedzinie wychowania i sprawy społeczne. Niech
jednak nie przestaje mówić ludziom o nawróceniu, wzywając ich, by uważali się za
grzeszników i przyjęli bezinteresowną miłość Boga. Przypominam sobie słowa Johna
Wesleya, założyciela metodystów: „Dajcie mi stu ludzi, którzy pragną jedynie Boga i
boją się tylko grzechu, a wstrząsnę bramami piekieł i na ziemi zapanuje królestwo Boże”.
Słowa te mogą stać się przedmiotem bardzo owocnej modlitwy. Trwając w obecności
Bożej, sporządźcie sobie listę tego wszystkiego, czego pragniecie. Czy Bóg widnieje na
pierwszym miejscu? Sporządźcie też listę tego, czego się boicie i co odrzucacie.
Postawiliście grzech na pierwszym miejscu? Jeśli tak się stało, obdarzeni zostaliście
obficie łaską nawrócenia! Spowiedź Ostatnią część tej konferencji chciałbym poświęcić
temu, co tradycyjnie nazywamy „sakramentem spowiedzi św.”. Wolałbym jednak
nazywać go, podobnie jak wielu współczesnych autorów, sakramentem pojednania lub
nawrócenia. Wielu odprawiających rekolekcje wyznało mi potem, że przystąpienie do
tego sakramentu okazało się dla nich bardzo owocne, a nawet decydujące. Oby i tak było
w waszym wypadku. Niektórzy księża przyznali mi się, że rzadko przystępują do tego
sakramentu, ponieważ nie zauważają żadnej zmiany w swoim życiu. Jaki sens ma
wyznawanie stale tych samych grzechów i ułomności? Wydaje się, że nie następuje
żadna poprawa i czuję się jak hipokryta. Gdybym się szczerze nawrócił, wszystkie te
grzechy zniknęłyby, czyż nie tak? W tym przypadku zakłada się, że pierwszym celem
sakramentu nawrócenia jest usunięcie grzechów i ułomności. Nie zgadzam się z tym.
Zasadniczym jego celem jest pojednanie z Bogiem, głębsze zjednoczenie z Chrystusem,
nowe wylanie mocy Ducha Świętego. Tak więc postawa, z jaką przystępujemy do
sakramentu pojednania, ważniejsza jest od listy wyznawanych przez nas grzechów, a
wymienione tu przeze mnie łaski ważniejsze są od usunięcia braków. Być może Chrystus
chce, byśmy dźwigali te same ułomności przez całe życie, by okazała się Jego moc
pośród naszej słabości. Braki te nie przeszkodzą nam wzrastać w świętości i uzyskać
duchowych owoców związanych z tym sakramentem. Jeśli chcemy skorzystać z
sakramentu pojednania, musimy przystąpić do niego w odpowiedniej postawie. Być
może zatroskani byliśmy dotychczas, niekiedy zbytnio, badaniem naszego sumienia i
sporządzeniem możliwie najdokładniejszej listy naszych grzechów. Jest to sprawa
drugorzędna w stosunku do tego, o czym chciałbym teraz powiedzieć. Najpierw
powinniśmy przebaczyć wszystkim, którzy mogli w czymkolwiek wobec nas zawinić.
Jezus podkreśla to zdecydowanie w przypowieści o „nielitościwym dłużniku” (Mt 18, 23-
35), podobnie jak w Kazaniu na górze, kiedy mówi: „Jeśli więc przyniesiesz dar swój
przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój
przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój
ofiaruj... Wy zatem tak się módlcie: Ojcze nasz, który jesteś w niebie... przebacz nam
nasze winy, jak i my przebaczamy tym, którzy przeciw nam zawinili... Jeśli bowiem

background image

przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz
jeśli nie przebaczycie ludziom; i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień”
(Mt 5, 23-24; 6, 8-9.12.14-15). Wreszcie Jezus mówi: „A kiedy stajecie do modlitwy,
przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu, aby także Ojciec wasz, który jest w niebie,
przebaczył wam wykroczenia wasze” (Mk 11, 25). W jednej z poprzednich konferencji
mówiłem już o odpuszczaniu przewinień naszym bliźnim i podsunąłem w związku z tym
kilka możliwych ćwiczeń modlitewnych. Może zechcecie skorzystać z któregoś z nich,
przygotowując się do sakramentu pojednania. Nim przystąpimy do sakramentu
pojednania, powinniśmy uznać naszą grzeszność. To właśnie zarzucał Jezus
faryzeuszom: że nie dostrzegali swojego grzechu. Dobrym tego przykładem jest
przypowieść o faryzeuszu i celniku (Łk 18, 9-14). Podobnie słowa Jezusa do faryzeuszów
u Mateusza (9, 12-13): „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają... Nie
przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”. Konieczność takiej postawy
podkreśla Paweł w Liście do Rzymian (Rz 2-3). Podobnie czyni św. Jan: „Jeśli mówimy,
że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli
wyznajemy nasze grzechy, Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas
z wszelkiej nieprawości. Jeśli mówimy, że nie zgrzeszyliśmy, czynimy Go kłamcą i nie
ma w nas Jego nauki” (1 J 1, 8-10). A w Apokalipsie tenże św. Jan wkłada w usta Jezusa
słowa: „Ty bowiem mówisz: „Jestem bogaty” i „wzbogaciłem się,” i „niczego mi nie
potrzeba”, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i
nagi. Radzę ci kupić u mnie złota w ogniu oczyszczonego, abyś się wzbogacił, i białe
szaty, abyś się oblókł, a nie ujawniła się haniebna twa nagość, i balsamu, do
namaszczenia twych oczu, byś widział... Bądź więc gorliwy i nawróć się!” (Ap 3,17-19).
Gdy rozważałem sens nawrócenia, wspominałem już o znaczeniu wielkiej miłości do
Jezusa i głębokiego pragnienia, by Go zobaczyć. Przypomnijcie sobie wymagania, jakie
Jezus stawia Kościołowi w Efezie, aby powrócił do swej pierwszej miłości (Ap 2, 1-5);
albo gorące pragnienie Zacheusza, by, zobaczyć Jezusa (Łk 19, 1-10); albo też łzy
miłości, które wylewała kobieta z Magdali (Łk 7, 36-50); wreszcie wyznanie Piotra, że
miłuje Jezusa (J 21,15-19). Ostatni warunek właściwej postawy to wiara, że Jezus bardzo
pragnie nam przebaczyć. Mówi o tym wprost w przypowieściach o zaginionej owcy, o
zgubionej drachmie i o synu marnotrawnym (Łk 15), a także w Księdze Apokalipsy:
„Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego
i będę z nim wieczerzał, a on ze mną” (Ap 3, 20). Ktokolwiek! Niezależnie od tego, jak
wielkim jest grzesznikiem. Jedyne, co masz robić, to słuchać Jego głosu i otworzyć
drzwi. Pozwólcie, że zaproponuję wam teraz, jak macie przystąpić do sakramentu
pojednania podczas tych rekolekcji; inni skorzystali już z pożytkiem z tej rady,
zechciejcie więc i wy spróbować. Jeżeli chodzi o postawę zewnętrzną: możecie siedzieć
lub klęczeć. Niech każdy wybierze taką postawę, która mu bardziej odpowiada i pozwoli
lepiej się wypowiedzieć. Możesz zacząć dziękując Bogu za niektóre otrzymane łaski i
dobrodziejstwa. Gdy czynisz to wobec kapłana, dajesz świadectwo wobec
przedstawiciela Kościoła, że jesteś wdzięczny Bogu za to, że okazał ci tyle dobroci. Z
drugiej strony wdzięczność pozwoli ci lepiej zrozumieć miłość, jaką Bóg żywi wobec
ciebie oraz głębiej doświadczyć nawrócenia. Po wyznaniu grzechów dobrze jest wskazać
na jakiś obszar twego życia wymagający szczególnego uzdrowienia. Wymień
jakąkolwiek chorobę (natury fizycznej, emocjonalnej czy duchowej), z której chciałbyś
być uzdrowiony przez Pana. Jezus łączył przebaczenie grzechów z uzdrowieniem, a

background image

sakrament pojednania jest również sakramentem uzdrowienia. Nie doświadczamy tego
częściej dlatego, że po prostu nie oczekujemy uzdrowienia. Wraz z uzdrowieniem
zauważysz, jak w wyniku przyjęcia sakramentu wzrasta twa duchowa siła, ponieważ
wraz z przebaczeniem grzechów otrzymujemy nową moc Ducha Świętego. Następnie,
jeśli kapłan się zgodzi, poświęćcie chwilę na modlitwę, prosząc w milczeniu lub na głos,
by mocą absolucji, którą otrzymasz, Pan mógł cię uzdrowić i obdarzyć nową siłą do
dalszego pełnienia Jego służby. Ufam, że przystępując do sakramentu pojednania
podczas tych rekolekcji Bóg ujawni wam zawartą w nim moc, której tak hojnie udziela
wszystkim przyjmującym ten sakrament z wiarą i pobożnością. Rozdział trzynasty
Benedyktyńska metoda modlitwy W poprzednich konferencjach przytaczałem wam
często fragmenty z Pisma Świętego, które mogły wam pomóc w medytacji i refleksji.
Chciałbym wam teraz wskazać metodę posługiwania się Pismem Świętym w trakcie
modlitwy, która pozwala przekształcić te fragmenty Pisma w modlitwę. Jest to
„benedyktyńska metoda” modlitwy, upowszechnił ją bowiem św. Benedykt, chociaż
posługiwano się nią w Kościele już od wieków. Prawdopodobnie metoda ta okaże się dla
was szczególnie pożyteczna, zwłaszcza jeśli łatwo ulegacie rozproszeniom na modlitwie i
nie wiecie, jak sobie z nimi radzić. Metoda ta wyróżnia trzy etapy, zwane odpowiednio:
Lectio, Meditatio i Oratio. Pierwszy z nich, Lectio - to lectio divina, lektura. Zaczynacie
czytać fragment Pisma Świętego lub jakiejś książki z zakresu duchowości. Radzę wam
nie sięgać po książkę, której uprzednio nie czytaliście. Istnieje bowiem
niebezpieczeństwo, że dacie się ogarnąć ciekawości (która czasem może być subtelną
formą lenistwa) i spędzicie większość czasu na czytaniu, a nie modlitwie. Przypuśćmy,
że zaczynacie czytać urywek z Pisma Świętego lub z książki, na przykład O
naśladowaniu Chrystusa. Czytajcie tak długo, dopóki jakieś wyrażenie czy zdanie nie
zwróci waszej szczególnej uwagi. Załóżmy, że czytacie rozdział 7. Ewangelii św. Jana:
„W ostatnim zaś, najbardziej uroczystym dniu święta, Jezus stojąc zawołał donośnym
głosem: „Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie - niech przyjdzie do Mnie i pije!
Jak rzekło Pismo: Strumienie wody żywej popłyną z jego wnętrza”” (J 7, 37-38).
Zastanowiły was te słowa. A więc w tym momencie trzeba przestać czytać, skończyć
Lectio i przejść do Meditatio - do medytacji. Medytujemy ustami, a nie umysłem. Nie
chodzi o przeprowadzenie refleksji ani o dyskursywne myślenie, ale o powtarzanie słów,
w myśli lub na głos. Kiedy psalmista mówi w Psalmie 119 [118], że nie przestaje
rozważać prawa Bożego i że jest ono słodsze od miodu na jego wargach, nie myśli
jedynie o refleksji nad prawem, lecz chodzi mu także o nieustanne powtarzanie słów
prawa. Podobnie powinniście czynić z wybranymi przez was słowami. Powtarzajcie je w
waszym wnętrzu smakując w nich, nie zatrzymując się na głębszej refleksji nad nimi.
Wyglądałoby to mniej więcej w ten sposób: „Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie
do Mnie... Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie... Jeśli ktoś jest spragniony,
niech przyjdzie do Mnie...” Powtarzając zdanie będziecie akcentować jedno lub drugie
słowo, i zdanie będzie się stawało coraz krótsze; „Jeśli ktoś... jeśli ktoś... jeśli ktoś...”,
albo: „niech przyjdzie do Mnie... niech przyjdzie do Mnie... niech przyjdzie do Mnie...”
Powtarzajcie te słowa tak długo, dopóki znajdujecie w nich upodobanie. W miarę
powtarzania słów nadejdzie czas, kiedy będziecie się chcieli zatrzymać, by trwać nad
nimi w milczeniu lub by powiedzieć coś Bogu. Na tym polega trzeci etap Oratio,
modlitwa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Możecie powiedzieć na przykład: „Panie,
składasz tę propozycję każdemu z nas, niezależnie od tego, czy jest sprawiedliwym czy

background image

też grzesznikiem? Zbliżam się więc do ciebie z wielką ufnością”. Albo: „Panie, jakie to
wspaniałe, że możemy przyjść do Ciebie, kiedy nasze serce odczuwa pragnienie. Mogłem
to częściej czynić dotychczas. Czułbym się bardziej szczęśliwy. Nigdy jednak nie jest za
późno...” Albo też: „Panie, wydaje mi się, że to nie ma sensu. Jakże możesz zaspokoić
nasze pragnienie? Tyle razy już przychodziłem do Ciebie, a jednak nadal odczuwam
pragnienie. Co chcesz przez te słowa powiedzieć? Powiedz mi...” Być może jednak, jak
już wspomniałem, nie macie zamiaru rozmawiać z Bogiem, a jedynie przeżywać w
milczeniu Jego obecność, napełniając się tymi słowami, trwając w postawie pełnej
miłości przy Panu, który wypowiedział te słowa. Oto idealna forma odmawiania
psalmów, zawierających setki zdań i wyrażeń, w których możemy „spocząć” i którymi
możemy się żywić. Radzę wam, byście tak postępowali odmawiając brewiarz, ponieważ
wydaje się, że wielu księżom bardziej zależy na tym, by skończyć jak najszybciej
odmawianie Liturgii Godzin niż rzeczywiście się modlić. Dlaczego by nie zastosować tej
metody? Dlaczego zmuszać się do odmówienia brewiarza w ściśle określonym czasie:
piętnastu, dwudziestu, trzydziestu minut? Czy nie lepiej zatrzymać się spokojnie na
jakimś zdaniu lub fragmencie w atmosferze modlitwy i po upływie czasu wyznaczonego
na odmawianie brewiarza zostawić resztę? Być może nie „skończysz” odmawiać
określonej Godziny, za to pomodliłeś się. Nie zachowałeś litery prawa, ale zachowałeś
jego ducha. Tego właśnie oczekuje Kościół od każdego kapłana: prawdziwej modlitwy, a
nie spełnienia obowiązku przeczytania codziennie określonej liczby stron. Pozostając
przy tym temacie, chciałbym powiedzieć kilka słów o innej formie modlitwy
przypisywanej św. Janowi Commacusowi, wielkiemu greckiemu mistrzowi. Uważa się,
że prostą metodą nauczył on modlitwy rzesze mnichów. Radził, by posłużyć się jakąś
modlitwą, na przykład Ojcze nasz i odmawiać ją z ogromną uwagą, powoli, z całą
świadomością tego, co się mówi i do Kogo się mówi. Załóżmy, że odmawiacie Ojcze
nasz i zwracacie całą uwagę na każde z wypowiadanych słów oraz na fakt, że kierujecie
je do Ojca niebieskiego: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź
królestwo Twoje...” I załóżmy, że w tym punkcie wasz umysł zaczyna błądzić. W chwili
gdy sobie to uświadomicie, powróćcie do słów, przy których zaczęło się rozproszenie:
„Przyjdź królestwo Twoje... przyjdź królestwo Twoje...” Wymawiajcie je z naciskiem,
dopóki nie wypowiecie ich z pełną uwagą, i odmawiajcie dalej: „... bądź wola Twoja jako
w niebie tak i na ziemi” itd. Nie chodzi o to, czy będziecie odczuwać pobożność podczas
odmawiania tej modlitwy. Ważne jest, byście odmówili ją uważnie. Pobożność sama
przyjdzie. Św. Ignacy Loyola zaleca inną metodę, łączącą medytację z modlitwą ustną.
Polega ona na tym, by zatrzymać się nad każdym ze słów, poświęcając odpowiedni czas
na refleksję nad jego znaczeniem. Co znaczy „Ojciec”? Dlaczego nazywamy Boga
ojcem? Dlaczego wymawiamy słowo: „nasz”? Dlaczego w modlitwie Witaj, Królowo,
Matko Miłosierdzia, nazywamy Maryję „Królową”? Czyją jest Ona Królową? Co to
znaczy? Co to znaczy, że jest Matką Miłosierdzia? I tak dalej:” .. życie, słodyczy i
nadziejo nasza”... Modląc się w ten sposób, odmawiając jakąś modlitwę, zauważycie, w
jak innym duchu będziecie ją odmawiać później. Możecie zastosować tę metodę do
modlitw częściej przez was odmawianych: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała na
wysokości Bogu, modlitwa przed i po posiłku, modlitwy mszy świętej. Są to wszystko
proste sposoby modlitwy. Może zbyt proste dla niektórych z nas, ale bardzo skuteczne,
jeżeli chcemy postąpić w modlitwie. Opowiadałem wam już, jak nauczyłem się od ojca
Calverasa, że modlitwa ustna właściwie odmawiana może stać się przedsionkiem

background image

mistycyzmu. Tego właśnie uczyła św. Teresa i wielu innych świętych, którzy
praktykowali bardzo proste sposoby modlitwy. I rzeczywiście, jeśli modlitwa przechodzi
z obszaru rozumu w obszar serca, jeśli staje się bardziej prosta i uczuciowa, to znak, że
czynimy postępy. Św. Teresa zawsze opowiadała się za tym, by modlić się raczej sercem
niż rozumem. Mówiła, że nie mogła nigdy myśleć zbyt dużo podczas modlitwy,
ponieważ natychmiast ulegała rozproszeniom. Doszło nawet do tego, że przez całe lata
nie odważyła się rozpoczynać modlitwy bez jakiejś książki, która była pomocą w
zwalczaniu rozproszenia. Dodaje również, że ta skłonność jej umysłu do rozproszeń
okazała się prawdziwym błogosławieństwem, ponieważ zmuszała ją do modlitwy serca.
Spędzała czas raczej miłując Boga niż myśląc o Nim. I właśnie temu przypisuje wielkie
postępy, jakie uczyniła w modlitwie. Oto co mówi w swym Zamku wewnętrznym...:
„Chcę was tylko przestrzec, że aby postąpić znacznie na tej drodze i osiągnąć upragnione
miejsce, rzecz nie polega na tym, by wiele myśleć, lecz aby wiele miłować”. A w swej
Drodze doskonałości stwierdza: „Wielu uważa, że cała sprawa polega na myśleniu i jeśli
nie mogą myśleć, wyobrażają sobie, że tracą czas...” Niestety w naszym życiu modlitwy
bardziej dbamy o rozum niż o serce. Jest to jeden z powodów tego, że osiągamy tak mało
pożytku z modlitwy. Oczywiście, rozum jest potrzebny w modlitwie: potrzebujemy go,
by zrozumieć słowo Boże, by słuchać tego, co Bóg chce nam powiedzieć... Jednak
zajęcie się tylko jakąś prawdą albo samą refleksją nie ożywi nas ani nie umocni. Jeśli
chcemy wejść w kontakt z Bogiem, potrzebujemy serca. Serce jest nam potrzebne nawet
do zrozumienia mądrości zawartej w prawdach Bożych, której sam umysł nie zdoła
pojąć. Myślmy oczywiście jak najlepiej, ale nie poświęcajmy całego czasu na myślenie.
W przeciwnym wypadku niełatwo nam będzie uciszyć ducha, otworzyć nasze serce na
miłość Boga, spocząć w Jego obecności przepojonej miłością, zawierzyć Mu, adorować
Go i zjednoczyć się z Nim. Mam nadzieję, że osiągniecie to dzięki pomocy niektórych
prostych metod modlitwy, które wam przedstawiłem. Rozdział czternasty Królestwo
Chrystusa Wczoraj tematem modlitwy i medytacji było nawrócenie. Dziś chciałbym wam
zaproponować następny temat, rozwijający myśl zawartą w pierwszym wystąpieniu
Jezusa: „Bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” (Mk
1,15). Po nawróceniu się i powrocie do Boga, po przemianie naszego umysłu i serca,
pytamy wraz ze św. Pawłem: „Panie, co chcesz, abym czynił?” I otrzymujemy
odpowiedź: „Wierz w Ewangelię. Pójdź za Mną. Zostań moim uczniem... bo bliskie jest
królestwo Boże”. A więc istnieje królestwo. I istnieje król O tym chciałbym dzisiaj
mówić. Już na samym początku Ewangelii występuje temat królewskiej władzy
Chrystusa. Anioł mówi do Maryi: „Będzie On wielki i będzie nazwany Synem
Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca Dawida. Będzie panował nad domem
Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca” (Łk 1, 32-33). Dowiadujemy się
więc w sposób wyraźny, że Jezus jest królem i że będzie panował jako król. Zaczynamy
więc przeglądać Ewangelie, by dowiedzieć się czegoś więcej o tych królewskich cechach
Chrystusa... i przez dłuższy czas szukamy na próżno. Spotykamy głoszącego słowo,
uzdrowiciela, przyjaciela grzeszników. Nie ma natomiast ani słowa o królu. Istotnie,
Jezus stale uważa, by nie przypisano mu tego tytułu z woli ludzi. Wydaje się również,
jakby chciał ukryć fakt, że jest Mesjaszem, na którego oczekiwali Żydzi jako na
przywódcę religijnego. W końcu jednak spotykamy się z Jezusem w pretorium i
słyszymy, jak mówi do Piłata: „Tak, jestem królem... lecz królestwo moje nie jest z tego
świata” (por. J 18, 36-37). Tutaj mówi otwarcie, że jest królem. Właśnie w chwili kiedy

background image

jest uwięziony i bezradny, decyduje się, by mówić na głos o tym, że jest królem. Nieco
później, na krzyżu, będzie znów nazwany królem: Napis na drzewie krzyża głosi: „Jezus
Nazarejczyk, Król Żydowski” (J 19, 19). Między tą jedną i drugą sceną będzie wyśmiany
przez żołnierzy, którzy klękając przed nim będą szydzić: „Witaj, Królu Żydowski” (J 19,
3). „Królestwo moje nie jest z tego świata”. Oto trafny obraz królewskiej władzy
Chrystusa: uwięziony i upokorzony, z koroną cierniową na głowie, z trzciną w ręku
przypominającą berło, z narzuconym na ramiona płaszczem purpurowym, z udającymi
podwładnych żołnierzami, którzy klękają przed nim, by Go wydrwić i ośmieszyć. Radzę
wam, byście podczas dzisiejszej modlitwy rozważyli do głębi tę scenę, mówiącą wiele o
charakterze tego króla i Jego królestwa. Starajcie się także wniknąć w Jego
niezapomniane słowa wypowiedziane do uczniów zdążających do Emaus: „Czyż Mesjasz
nie miał tego wycierpieć, aby wejść do swej chwały?” (Łk 24, 26). Albo odczytajcie
fragment z Mateusza (16, 20 nn.), ukazujący w sposób tak wymowny charakter
królowania Chrystusa. Nieco wcześniej Piotr wyznał, że Jezus jest Mesjaszem. Jezus
widząc, że to Ojciec niebieski objawił Piotrowi tę prawdę, zaczyna wyjaśniać swym
uczniom, na czym polega Jego misja mesjańska i królewska, by nie interpretowali jej w
kategoriach świeckich: „Odtąd zaczął Jezus wskazywać swoim uczniom na to, że musi
iść do Jerozolimy i wiele cierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie; że
będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie. A Piotr wziął Go na bok i począł robić
Mu wyrzuty: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. Lecz On
odwrócił się i rzekł do Piotra: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz
nie na sposób Boży, lecz na ludzki”” (16, 21-23). Piotr po prostu nie mógł sobie
wyobrazić takiej władzy królewskiej. Gwałtowna reakcja Jezusa wydaje się wskazywać,
że On sam czuł się kuszonym przez szatana. Prawdopodobnie Jemu samemu trudno było
przyjąć taką władzę królewską, myśleć tak, jak Bóg myśli, a nie jak ludzie. W końcu i On
był człowiekiem i dlatego musiał buntować się na myśl, że zbawienie, jakie niósł światu,
miało dokonać się w małym i zacofanym kraju, w którym nawet swoi Go nie rozpoznali i
nie uznali i gdzie miał umrzeć na krzyżu, z którego nie mógł zstąpić, aby udowodnić, że
jest Synem Bożym. Inaczej mówiąc, miał być kompletnie przegrany i stać się
pośmiewiskiem dla ludzi naprawdę liczących się. Czyż nie tym torem szła pokusa,
przedstawiona Mu przez diabła na pustyni? Czyż nie podsuwał Mu, że mógłby zbawić
świat w sposób bardziej wzniosły i spektakularny, w sposób bardziej zrozumiały dla tych,
którzy myślą raczej tak jak ludzie, a nie jak Bóg? Wtedy pokonał wspaniale pokusę i
obecnie czyni to samo. A to, co następnie mówi, odnosi się nie tylko do Niego, ale i do
wszystkich, którzy mają zamiar pójść za Nim: „Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów:
„Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i
niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie
z mego powodu, znajdzie je”” (Mt 16, 24-25). Nikt nie może mieć wątpliwości, co
znaczy pójść za Królem! W Ewangelii św. Jana Jezus mówi: „Jeżeli was świat
nienawidzi, wiedzcie, że Mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by
was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was
wybrałem sobie ze świata,dlatego was świat nienawidzi. Pamiętajcie na słowo, które do
was powiedziałem: Sługa nie jest większy od swego Pana. Jeżeli Mnie prześladowali, to i
was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą zachowywać. Ale
to wszystko wam będą czynić z powodu mego imienia, bo nie znają Tego, który Mnie
posłał” (J 15,18-21). Pytamy Pana, dlaczego: „Dlaczego, Panie, Ty i ja mamy zbawiać

background image

świat w ten sposób? Dlaczego mają na nas pluć, dlaczego mają z nas szydzić, dlaczego
mamy najpierw cierpieć i umrzeć, by razem z Tobą zmartwychwstać?” Jezus powtarzał
zawsze uczniom, że trzeba cierpieć i umrzeć, ale nie powiedział ani słowa dlaczego.
Spójrzmy więc na Niego w milczeniu, pozostawmy na boku logikę rozumu i przyjmijmy
logikę wiary, logikę serca. Przyjmijmy Go takim, jakim jest i powiedzmy Mu wraz z
Piotrem: „Panie, gotów jestem iść z Tobą na śmierć” (por. Mt 26, 35). Będąc jednak
ludźmi słabymi, jak Piotr, prośmy Jezusa o trzy łaski: 1. Łaskę tego, byśmy nie
pozostawali głusi na Jego wołanie. Jezus wzywa nas także i dzisiaj, byśmy szli za Nim w
cierpieniu i śmierci. Bardzo trudno słucha się dzisiaj tego wezwania. Opanowaliśmy po
mistrzowsku sztukę selektywnego słuchania i słyszymy tylko to, co nam odpowiada. Do
jakiego cierpienia, do jakiego rodzaju śmierci wzywa mnie dzisiaj Pan? D. Bonhoeffer
mówi w jednym ze swych pism, że kiedy Chrystus woła człowieka, zaprasza go, by
przyszedł i umarł. Nie oszukujmy się więc, kiedy słyszymy, że Chrystus mówi: „Chodź”,
w rzeczywistości znaczy to: „Chodź i daj życie”. 2. Laskę zrozumienia Jest to
rzeczywiście czysta łaska, myśleć jak Bóg, a nie jak ludzie myślą. Nawet największy
wysiłek intelektualny nie sprawi, byśmy myśleli po Bożemu. Istnieje mądrość Boża,
która ludziom wydaje się szaleństwem. Radzę wam przeczytać trzy pierwsze rozdziały
Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian, zawierające ogromne bogactwo myśli na ten
temat: „Nauka bowiem krzyża głupstwem jest dla tych, co idą na zatracenie, mocą Bożą
zaś dla nas, którzy dostępujemy zbawienia. Napisane jest bowiem: „Wytracę mądrość
mędrców, a przebiegłość przebiegłych zniweczę”. Czyż nie uczynił Bóg głupstwem
mądrości świata? Skoro bowiem świat przez mądrość nie poznał Boga w mądrości Bożej,
spodobało się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawić wierzących. Tak więc, gdy
Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego,
który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są
powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i
mądrością Bożą. To bowiem, co jest głupstwem u Boga, przewyższa mądrością ludzi, a
co jest słabe u Boga, przewyższa mocą ludzi” (1,18-25). Nawet apostołowie, którzy
spędzili tyle czasu z Chrystusem, nie pojęli w pełni Jego nauczania o królestwie. Nawet
na samym końcu, tuż przed wniebowstąpieniem, zadają Mu naprawdę głupie pytania,
które jasno wykazują, że nie zdołali pojąć tego, czego ich tak cierpliwie nauczał. „Panie,
czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraela?” (Dz 1, 6). Aby mogli wszystko
zrozumieć, trzeba było, by zstąpił na nich Duch Święty w dniu Pięćdziesiątnicy. My
również, by pojąć nauczanie Chrystusa, potrzebujemy Ducha Świętego. Nikt inny nie
może nam w tym pomóc - żaden mistrz, żadna książka ani nawet Jezus, bo i Jemu nie
powiodło się kompletnie z apostołami. Dlatego też, jeśli chcemy zrozumieć naukę
Chrystusa, musimy prosić o dar Ducha Świętego. „Duch przenika wszystko, nawet
głębokości Boga samego... Otóż myśmy nie otrzymali ducha świata, lecz Ducha, który
jest z Boga, dla poznania darów Bożych... Człowiek zmysłowy bowiem nie pojmuje tego,
co jest z Bożego Ducha. Głupstwem mu się to wydaje i nie może tego poznać, bo tylko
duchem można to rozsądzić. Człowiek zaś duchowy rozsądza wszystko, lecz sam przez
nikogo nie jest sądzony. Któż więc poznał zamysł Pana tak, by Go mógł pouczać? My
właśnie znamy zamysł Chrystusowy” (1 Kor 2, 10-16). O tego Ducha powinniśmy
prosić, jeśli chcemy myśleć jak Chrystus i żywić myśli Boże. Nauczanie Chrystusowe
zrozumiemy wtedy, gdy staniemy się jak dzieci. On wtedy pochyli się nad nami, uczyni
nas swymi powiernikami i przekaże nam mądrość, której nigdy sami byśmy nie zdobyli.

background image

„Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i
roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje
upodobanie” (Mt 11, 25-26). 3. Łaskę, by iść za Jezusem przez całe życie Oznaczać to
będzie wiele cierpienia, bo nieść krzyż z Chrystusem to nie tylko zdobyć się na wielki
wysiłek, lecz także uczestniczyć w Jego losie. Wymowne jest to, co mówi Paweł po
swym nawróceniu: „Co mam czynić, Panie?” (Dz 22, 10). Pan odpowiada na to pytanie
słowami, które kieruje do Ananiasza: „Wybrałem sobie tego człowieka za narzędzie. On
zaniesie imię moje do pogan i królów, i do synów Izraela. I pokażę mu, jak wiele będzie
musiał wycierpieć dla mego imienia” (Dz 9,15-16). Świata nie zbawia się przez
działanie, lecz przez krzyż. Adorujemy Cię Chryste i błogosławimy Tobie, boś przez
święty krzyż swój świat odkupić raczył! Paweł powie później Filipianom, że pragnie
jedynie „poznania Jego: zarówno mocy Jego zmartwychwstania, jak i udziału w Jego
cierpieniach - w nadziei, że upodobni się do Jego śmierci” (por. Flp 3,10). W jednej z
następnych konferencji powiem wam, dlaczego pójście za Chrystusem w duchu
ewangelicznego radykalizmu niesie w sobie ciężkie doświadczenia, ubóstwo oraz opinię
szaleńca w oczach ludzi. Staje się to nieuniknione od momentu, w którym zaczynasz
myśleć i sądzić tak, jak myśli i sądzi Bóg, gdy zaczynasz mówić i działać stosownie do
tego. Jeszcze się tym zajmiemy. Teraz chciałbym jedynie podkreślić, że pójście za
Chrystusem, niesienie wraz z Nim krzyża prowadzi nie do smutku, lecz do radości i
szczęścia. Oto Dobra Nowina, którą przynosi Jezus, oto tajemnica szczęścia, za którym
człowiek tęsknił od wieków. Ewangelia nie jest ponura. Jedynie ludzie powierzchowni
uważają, że szczęście jest nie do pogodzenia z cierpieniem. To da się pogodzić, o ile
cierpienie - nawet największe - przyjmuje się z miłością. Paweł daje nam znakomity tego
przykład. Cierpiał tak bardzo dla Chrystusa, że - jak się wyraził - nosił w swoim ciele
znaki męki Chrystusowej i dopełniał w ten sposób cierpień Chrystusa. A przecież jakże
radosnym był świętym! Był zwiastunem pokoju i ogromnej radości, która go
przepełniała, jak możemy sądzić z jego Listów. Jeśli zdecydujemy się pójść całkowicie
za Chrystusem, musimy wiedzieć, że czeka nas twarde życie. Ważne jest jednak, byśmy
zrozumieli, że będzie to życie bardzo radosne, a wtedy pójdziemy za Nim z większą
odwagą i entuzjazmem. Łatwiej potrafimy wytrwać. Umacniać nas będzie Jego pełna
miłości obecność oraz moc Ducha Świętego. Rozdział piętnasty Poznać Chrystusa,
pokochać Go i pójść za Nim Mówiliśmy już o królewskiej władzy Chrystusa i o Jego
wezwaniu, byśmy poszli za Nim, dźwigając wraz z Nim krzyż. Być uczniem, pójść za
Chrystusem, dźwigać Jego krzyż - zachęcam was, byście te właśnie sprawy uczynili
przedmiotem waszej modlitwy w najbliższych dniach. Żeby jednak pójść za Chrystusem,
musimy Go najpierw poznać i pokochać. O tę właśnie łaskę proście Boga w tych dniach:
o łaskę poznania Chrystusa, pokochania Go i wiernego pójścia za Nim. Teraz chciałbym
zająć się bliżej tym poznaniem, miłością do Chrystusa i pójściem za Nim. Następnie
pokażę wam, jak należy się modlić, kontemplując życie Chrystusa. Być może modlitwa
taka pomoże wam poznać Chrystusa, pokochać i, w końcu pójść za Nim: Poznać
Chrystusa Poznać Chrystusa to spotkać się z Nim. W ten sposób poznajemy ludzi. Co
innego jest wiedzieć coś o jakiejś osobie, a co innego poznać ją. Poznanie możliwe jest
wyłącznie poprzez osobiste spotkanie. Prośmy więc o łaskę osobistego poznania
Chrystusa. Jest to ten rodzaj poznania, jakiego doświadczyli dobrzy Samarytanie z 4.
rozdziału Jana, gdy Samarytanka opowiedziała o Nim: „Wielu Samarytan z owego miasta
zaczęło w Niego wierzyć dzięki słowu kobiety świadczącej: Powiedział mi wszystko, co

background image

uczyniłam... Kiedy więc Samarytanie przybyli do Niego, prosili Go, aby u nich pozostał.
Pozostał tam zatem dwa dni. I o wiele więcej ich uwierzyło na Jego słowo, a do tej
kobiety mówili: „Wierzymy już nie dzięki twemu opowiadaniu, na własne bowiem uszy
usłyszeliśmy i jesteśmy przekonani, że On prawdziwie jest Zbawicielem świata”” (J 4,
39-42). Oto marzenie każdego księdza, każdego katechisty i głosiciela Ewangelii:
„Wierzymy już nie dzięki twemu opowiadaniu, na własne uszy bowiem usłyszeliśmy i
jesteśmy przekonani...”. O taki rodzaj poznania Chrystusa mi chodzi. O poznanie, które
daje sam Chrystus, a nie żadna książka ani żaden nauczyciel. Św. Paweł do tego stopnia
cenił sobie takie właśnie poznanie, że gotów był za nie oddać wszystko: „Ale to
wszystko, co było dla mnie zyskiem, ze względu na Chrystusa uznałem za stratę. I
owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania
Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za
śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł się w Nim - nie mając mojej
sprawiedliwości, pochodzącej z Prawa... przez poznanie Jego: zarówno mocy Jego
zmartwychwstania, jak i udziału w Jego cierpieniach - w nadziei, że upodabniając się do
Jego śmierci...” (Flp 3, 7-10). Czy znajomość Chrystusa jest dla nas tak samo ważna, jak
dla Pawła? Dzisiaj podejmujemy tyle starań, by zdobyć jak najwięcej wiedzy w celach -
jak mówimy - apostolskich. I tak powinno być. Jednakże wszystko to (nasze studia,
tytuły, dyplomy itd.) jest stratą czasu, jeśli nie uda nam się zdobyć tej wiedzy.
Przypominam sobie, że czytałem kiedyś o pewnym zegarmistrzu, którego powołano do
wojska. Skoro tylko dowiedziano się, że wyśmienicie naprawia zegarki, miał tyle roboty,
że kiedy zaczęła się bitwa, był zbyt zajęty naprawą zegarków, by uczestniczyć w walce.
Zresztą nie wiedział, jak się walczy i nie miał do tego żadnej skłonności. Iluż to księży
wyspecjalizowało się dzisiaj w przeróżnych dyscyplinach wiedzy, natomiast w
znikomym stopniu znają Chrystusa. Po prostu nie mieli na to czasu (można się dziwić i
pytać, po co są aż tak zajęci). Nie można się więc spodziewać, by potrafili bodaj z
krztyną entuzjazmu przekazywać innym to, czego sami nie zdobyli. Musisz być głęboko
przekonany o jednym: to poznanie Chrystusa jest czymś, czego w najmniejszym stopniu
nie zawdzięczasz własnej refleksji ani medytacji. Jest ono czystym darem Boga. Możesz
jedynie o nie prosić w pokornej i wytrwałej modlitwie. Radzę wam, byście prosili Najśw.
Maryję Pannę o wstawiennictwo, by uprosiła wam tę łaskę. To bowiem Ojciec musi
przedstawić Cię Chrystusowi i ukazuje ci, kim On jest: „Błogosławiony jesteś, Szymonie,
synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w
niebie” (Mt 16, 17). „Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy
przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było
Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko
Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić” (Mt 11, 25-27).
Żeby zdobyć to poznanie, człowiek musi być „podarowany” Synowi przez Ojca: „A to
jest życie wieczne: aby znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego
posłałeś, Jezusa Chrystusa... Objawiłem imię Twoje ludziom, których Mi dałeś ze
świata” (J 17, 3.6). „Wszystko, co Mi daje Ojciec, do Mnie przyjdzie, a tego, który do
Mnie przychodzi, precz nie odrzucę... Jest wolą Tego, który Mię posłał, abym ze
wszystkiego, co Mi dał, niczego nie stracił... Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli go nie
pociągnie Ojciec, który Mnie posłał...” (J 6, 37nn). „Ja jestem dobrym pasterzem i znam
owce moje, a moje Mnie znają” (J 10,14). Uczniowie stopniowo zdobywali wiedzę o
Chrystusie. U św. Jana (14, 9) czytamy: „Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze Mnie

background image

nie poznałeś?”. A u św. Łukasza (9, 43-45) znajdujemy słowa: „Jezus powiedział do
swoich uczniów: „Weźcie wy sobie dobrze do serca te właśnie słowa: Syn Człowieczy
będzie wydany w ręce ludzi”. Lecz oni nie rozumieli tego powiedzenia; było ono zakryte
przed nimi, tak że go nie pojęli, a bali się zapytać Go o nie”. To, że wiedza o Chrystusie
jest czystym darem Bożym, wyraża wspaniale Mahatma Gandhi, człowiek, po którym
trudno było się tego spodziewać. Wiemy wszyscy, jak bardzo Gandhi podziwiał Jezusa i
jak po bohatersku żył prawdami zawartymi w kazaniu na Górze. Nie został jednak nigdy
chrześcijaninem ani nie był w stanie przyjąć Jezusa jako Syna Bożego. Wielki zwolennik
Gandhiego, Stanley Jones, napisał do niego przy jakiejś okazji następujący list: „Zna Pan
moje oddanie i wszystkie moje starania, by przybliżyć Zachodowi Pańską osobę i ruch
non-violence. Jestem tylko rozczarowany w jednej sprawie. Uważałem, że zrozumiał Pan
istotę wiary chrześcijańskiej, teraz jednak będę musiał zmienić opinię. Myślę, że pojął
Pan pewne zasady wiary chrześcijańskiej, które Pana uformowały i pomogły stać się
wielkim - pojął Pan zasady, ale zapomniał o Osobie. Powiedział Pan w Kalkucie do
misjonarzy, że nie szuka pociechy w kazaniu na Górze, lecz w Bhagavad-Gita. Nie
szukam też pociechy w kazaniu na Górze, lecz w Osobie, która wciela i ilustruje to
kazanie: przecież Chrystus to znacznie więcej. Myślę, że tego nie zdołał Pan pojąć
należycie. Niech wolno mi będzie podsunąć Panu taką myśl, by zechciał Pan poprzez te
zasady dotrzeć do Osoby, a następnie powiedzieć nam o tym, co Pan odnalazł. Nie
mówię tego jako zwykły apologeta chrześcijaństwa, ale dlatego, że potrzebujemy Pana
oraz Pańskiego świadectwa, gdyby udało się Panu dotrzeć do prawdziwego centrum: do
Osoby”. Gandhi zaraz mu odpowiedział: „Ogromnie jestem wdzięczny za życzliwość,
która przebija z listu i za sugestię płynącą z dobrej woli. Moja trudność ma już swoją
historię. Już wcześniej inni przyjaciele proponowali mi coś podobnego. Nie mogę jednak
określić swej postawy tylko intelektem. Trzeba również dotknąć serca. Szaweł nie
przemienił się w Pawła dzięki wysiłkowi intelektualnemu, lecz dzięki czemuś, co
poruszyło jego serce. Mogę jedynie powiedzieć, że moje serce pozostaje całkowicie
otwarte. Nie mam żadnych innych ubocznych celów. Chciałbym spotkać prawdę i
zobaczyć Boga twarzą w twarz”. Prośmy więc Boga Ojca, by pociągnął nas do Chrystusa
i by pozwolił nam Go poznać, ponieważ nikt nie zna Chrystusa oprócz Ojca. Prośmy
również o tę łaskę Ducha Świętego, ponieważ „Duch przenika wszystko, nawet
głębokości Boga samego. Kto zaś z ludzi zna to, co ludzkie, jeżeli nie duch, który jest w
człowieku? Podobnie i tego, co Boskie, nie zna nikt, tylko Duch Boży. Otóż myśmy nie
otrzymali ducha świata, lecz Ducha, który jest z Boga, dla poznania darów Bożych” (1
Kor 2,10-12). Pokochać Chrystusa Nie można poznać Chrystusa, tak jak to wyżej
opisałem, jeśli się w Nim nie zakochamy i jeśli nas nie pociągnie Jego dobroć i urok. Im
lepiej Go poznamy, tym głębsza będzie nasza miłość ku Niemu. A im więcej Go
pokochamy, tym głębiej Go poznamy. Żeby bowiem poznać naprawdę jakąś osobę,
trzeba na nią spojrzeć oczyma miłości. Jezus tak właśnie chciał być kochany. Zwykle
każdy „przywódca” religijny wskazywał zawsze jakiś ideał. Jedynie Chrystus wskazuje
nam samego siebie i stawia się w centrum swego nauczania. „Pójdź za Mną - mówi
Jezus, naśladuj Mnie, a nie tylko moją naukę czy ideał, który proponuję. Kto bardziej
kocha swego ojca lub matkę niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Ja jestem drogą i prawdą, i
życiem. To, co uczyniliście jednemu z mych najmniejszych braci, Mnieście uczynili...”
Kiedy przybywa do swego rodzinnego miasta Nazaret, głosi samego siebie, a następnie
domaga się wierności i wiary. „Rozwinąwszy księgę, natrafił na miejsce, gdzie było

background image

napisane: „Duch Pański spoczywa na Mnie...” Począł więc mówić do nich: „Dziś spełniły
się te słowa Pisma, któreście słyszeli”” (Łk 4, 17-18.21). Nawrócenie nie jest zwykłym
przyjęciem innego systemu intelektualnego lub innej filozofii ani nawet innego orędzia
Bożego. Polega ono ostatecznie na całkowitym zwróceniu naszego serca do Ojca. Jest
ono zasadniczo nawróceniem się na Chrystusa. Jest nawróceniem serca do Chrystusa
(„serca” w znaczeniu biblijnym jako centrum naszej osobowości, miejsca, gdzie
przebywa duch, wolność i uczucia osoby). Serce zwrócone do Chrystusa - oto metanoia.
Serce, w którym mieszka Chrystus, serce przepełnione Chrystusem („Niech Chrystus
zamieszka przez wiarę w waszych sercach” - Ef 3,17). Serce podobne do Chrystusa, które
przyjęło Jego wartości, Jego zasady i punkt widzenia Boga, świata, życia, człowieka...
(„To dążenie niech was ożywia; ono też było w Chrystusie Jezusie”: Flp 2, 5; „Któż więc
poznał zamysł Pana tak, by Go mógł pouczać? My właśnie znamy zamysł Chrystusowy:
1 Kor 2,16). Nie wahaj się więc oddać całego swojego serca Chrystusowi i ku Niemu
skierować całą głębię swojej miłości i swoich uczuć. Staraj się o tę fantastyczną miłość,
którą odznaczał się Paweł, miłość tak intensywną, że mógł zdobyć się na takie słowa:
„Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy
prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz?. I jestem pewien, że ani
śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe,
ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła
nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8, 35-
39). Pójść za Chrystusem Mówiłem o tym wystarczająco w poprzedniej konferencji.
Chciałbym teraz jeszcze podkreślić fakt, że skoro zostaliśmy powołani do pójścia za Nim
i do niesienia krzyża, nie powinniśmy być z tego powodu smutni i przygnębieni. Jeśli jest
prawdą, że nie ma na ziemi człowieka bardziej szczęśliwego od tego, który spotkał Boga
i powierzył się Mu całym sercem, to w takim razie człowiekiem najbardziej szczęśliwym
na ziemi był Jezus. Jezus jednak powiedział swoim uczniom, że trzeba, aby Mesjasz
cierpiał i w ten sposób wszedł do swojej chwały. To samo obiecuje tym, którzy pójdą za
Nim: jeśli towarzyszysz Mu w cierpieniu, będziesz z Nim również przebywać w chwale.
To nieprawda, że chwała przyjdzie dopiero po śmierci, ponieważ w znacznej mierze
uczestniczymy już w niej tu na ziemi. Jezus mówi w kazaniu na Górze, że błogosławieni
- szczęśliwi są ubodzy, cisi, pokój czyniący... I nie mówi tutaj wyłącznie o szczęśliwości
niebieskiej, lecz o szczęściu, jakiego doświadczymy na ziemi, żyjąc duchem
błogosławieństw. Mówi o szczęściu, które jest owocem Ducha, którym zostaliśmy już
teraz obdarzeni: radość, pokój, miłość... Czyż nie jest to wymowne, że w tym samym
przemówieniu, w którym Jezus zapowiada apostołom, że będą prześladowani i będą
cierpieć, jednocześnie obiecuje im radość i pokój? „To wam powiedziałem, abyście się
nie załamali w wierze. Wyłączą was z synagogi. Owszem, nadchodzi godzina, w której
każdy, kto was zabije, będzie sądził, że oddaje cześć Bogu” (J 16,1-2). W tym samym
kontekście mówi im jednak o pokoju i radości, które staną się ich udziałem pośród
cierpień: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam
daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka!... To wam powiedziałem, aby radość
moja w was była i aby radość wasza była pełna... Pytacie się jeden drugiego o to, że
powiedziałem: Chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie?
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Wy będziecie płakać i zawodzić, a świat się
będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość. Kobieta,
gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie

background image

pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat. Także i wy teraz
doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę, i rozraduje się serce wasze, a radości
waszej nikt wam nie zdoła odebrać. W owym zaś dniu o nic Mnie nie będziecie pytać.
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię
moje... To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie
ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 14, 27;15,11;16,19. 23.33). To
proroctwo Jezusa spełniło się natychmiast po Jego śmierci zarówno w życiu Apostołów,
jak i pierwszych chrześcijan. Czytamy w Dziejach Apostolskich (5, 40): „A
przywoławszy Apostołów kazali ich ubiczować i zabronili im przemawiać w imię Jezusa,
a potem zwolnili. A oni odchodzili sprzed Sanhedrynu i cieszyli się, że stali się godni
cierpieć dla imienia [Jezusa]”. W innym miejscu Dzieje Apostolskie (13, 50-52) mówią:
„Żydzi (...) wzniecili prześladowanie Pawła i Barnaby i wyrzucili ich ze swoich granic...
A uczniów napełniało wesele i Duch Święty”. Św. Paweł przypomina Tesaloniczanom:
„A wy, przyjmując słowo pośród wielkiego ucisku, z radością Ducha Świętego, staliście
się naśladowcami naszymi i Pana” (1 Tes 1, 6). Św. Paweł z pewnością doświadczył w
swym życiu tej tajemnicy ścisłego połączenia radości i pokoju z krzyżem, i daje temu
wymowne świadectwo. Chciałbym, byśmy przypomnieli sobie teraz niektóre fragmenty z
jego Listów, w których wyjaśnia, co znaczy dla niego pójście za Chrystusem. Mówi
również o pocieszeniu, które stało się jego udziałem. Może któryś z tych fragmentów
będzie dla was inspiracją do modlitwy: „Błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego
Jezusa Chrystusa, Ojciec miłosierdzia i Bóg wszelkiej pociechy. Ten, który nas pociesza
w każdym naszym utrapieniu, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakiejkolwiek
udręce, pociechą, której doznajemy od Boga. Jak bowiem obfitują w nas cierpienia
Chrystusa, tak też wielkiej doznajemy przez Chrystusa pociechy” (2 Kor 1, 3-5). „Teraz
raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk
Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24). Biblia Jerozolimska
przytacza w związku z tym następujący komentarz: „Chrystus cierpiał, by założyć
królestwo Boże. Ci wszyscy, którzy kontynuują Jego dzieło, muszą uczestniczyć w tych
cierpieniach”. „Okazujemy się sługami Boga przez wszystko: przez wielką cierpliwość,
wśród utrapień, przeciwności i ucisków, w chłostach, więzieniach, podczas rozruchów, w
trudach, nocnych czuwaniach i w postach, przez czystość i umiejętność, przez
wielkoduszność i łagodność, przez [objawy] Ducha Świętego i miłość nieobłudną, przez
głoszenie prawdy i moc Bożą...; wśród czci i pohańbienia, przez dobrą sławę i
zniesławienie. Uchodzący za oszustów, a przecież prawdomówni, niby nieznani, a
przecież dobrze znani, niby umierający, a oto żyjemy, jakby karceni, lecz nie uśmiercani,
jakby smutni, lecz zawsze radośni, jakby ubodzy, a jednak wzbogacający wielu, jako ci,
którzy nic nie mają, a posiadają wszystko” (2 Kor 6, 4-10). „Jeżeli inni zdobywają się na
odwagę - mówię jak szalony - to i ja się odważam. Hebrajczykami są? Ja także.
Izraelitami są? Ja również. Potomstwem Abrahama? I ja. Są sługami Chrystusa? Zdobędę
się na szaleństwo: Ja jeszcze bardziej! Bardziej przez trudy, bardziej przez więzienia;
daleko bardziej przez chłosty, przez częste niebezpieczeństwa śmierci. Przez Żydów
pięciokrotnie byłem bity po czterdzieści razów bez jednego. Trzy razy byłem sieczony
rózgami, raz kamienowany, trzykrotnie byłem rozbitkiem na morzu, przez dzień i noc
przebywałem na głębinie morskiej. Często w podróżach, w niebezpieczeństwach na
rzekach, w niebezpieczeństwach od zbójców, w niebezpieczeństwach od własnego
narodu, w niebezpieczeństwach od pogan, w niebezpieczeństwach w mieście, w

background image

niebezpieczeństwach na pustkowiu, w niebezpieczeństwach na morzu, w
niebezpieczeństwach od fałszywych braci; w pracy i umęczeniu, często na czuwaniu, w
głodzie i pragnieniu, w licznych postach, w zimnie i nagości, nie mówiąc już o mojej
codziennej udręce płynącej z troski o wszystkie Kościoły... Jeżeli trzeba się chlubić -
choć co prawda nie wypada - przejdę do widzeń i objawień Pańskich. Znam człowieka w
Chrystusie, który przed czternastu laty - czy w ciele - nie wiem, czy poza ciałem - też nie
wiem, Bóg to wie - został porwany aż do trzeciego nieba. I wiem, że ten człowiek - czy w
ciele, nie wiem, czy poza ciałem, też nie wiem, Bóg to wie - został porwany do raju i
słyszał tajemne słowa, których się nie godzi człowiekowi powtarzać. Z tego więc będę
się chlubił, a z siebie samego nie będę się chlubił, chyba że z moich słabości. Zresztą
choćbym i chciał się chlubić, nie byłbym szaleńcem; powiedziałbym tylko prawdę.
Powstrzymuję się jednak, aby mnie nikt nie oceniał ponad to, co widzi we mnie lub co
ode mnie słyszy. Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został
oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował - żebym się nie unosił pychą.
Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz [Pan] mi powiedział:
„Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali”. Najchętniej więc będę
się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam
upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w
uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny”
(2 Kor 11, 21-28;12, 1-10). Zwróciliście uwagę na to, czym chlubi się Paweł? Nie
wznoszeniem wspaniałych gmachów, nie sensacyjnymi osiągnięciami ani żadnymi
innymi światowymi sukcesami. Chlubi się tym, co zniósł i wycierpiał dla Chrystusa oraz
swymi mistycznymi doświadczeniami, a także swoimi słabościami, które pozwoliły mu
doświadczyć mocy Chrystusa! „Razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża. Teraz
zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele,
jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i
samego siebie wydał za mnie” (Ga 2, 19-20). „Odtąd niech już nikt nie sprawia mi
przykrości: przecież ja na ciele swoim noszę blizny, znamię przynależności do Jezusa”
(Ga 6, 17). A oto komentarz Biblii Jerozolimskiej: „Blizny złego traktowania,
znoszonego dla Chrystusa; por. 2 Kor 6, 45;11, 23n.” „Przechowujemy zaś ten skarb w
naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas. Zewsząd
znosimy cierpienia, lecz nie poddajemy się zwątpieniu; żyjemy w niedostatku, lecz nie
rozpaczamy; znosimy prześladowania, lecz nie czujemy się osamotnieni, obalają nas na
ziemię, lecz nie giniemy. Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie
Jezusa objawiło się w naszym ciele. Ciągle bowiem jesteśmy wydawani na śmierć z
powodu Jezusa, żeby życie Jezusa objawiło się w naszym śmiertelnym ciele... Wszystko
to bowiem dla was, ażeby w pełni obfitująca łaska zwiększyła chwałę Bożą przez
dziękczynienie wielu. Dlatego to nie poddajemy się zwątpieniu, chociaż bowiem
niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z
dnia na dzień” (2 Kor 4, 711.15-16). „... Zgodnie z gorącym oczekiwaniem i nadzieją
moją, że w niczym nie doznam zawodu. Lecz jak zawsze tak i teraz, z całą swobodą i
jawnością Chrystus będzie uwielbiony w moim ciele: czy to przez życie, czy przez
śmierć. Dla mnie bowiem żyć - to Chrystus” a umrzeć to zysk. Jeśli bowiem żyć w ciele -
to dla mnie owocna praca, co mam wybrać? Nie umiem powiedzieć. Z dwóch stron
doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać
zaś w ciele - to bardziej dla was konieczne. A ufny w to, wiem, że pozostanę, i to

background image

pozostanę nadal dla was wszystkich, dla waszego postępu i radości w wierze, aby rosła
wasza duma w Chrystusie przeze mnie, przez moją ponowną obecność u was” (Flp 1, 20-
26). Do tych fragmentów możecie dodać jeszcze Flp 3, 7nn. oraz Rz 8, 35nn.,
przytoczyłem je w poprzednich konferencjach i dlatego nie powtarzam ich tutaj.
Natomiast chciałbym przytoczyć kilka urywków z Ewangelii, odnoszących się do pójścia
za Chrystusem: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto
kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego
krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto
straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10, 37-39; „Jeśli kto przychodzi do
Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i
siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną,
ten nie może być moim uczniem. Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie
wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył
fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego...
Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim
uczniem” (Łk 14, 26-29.33). „A kto by chciał Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja
jestem, tam będzie i mój sługa” (J 12, 26). Na prośbę synów Zebedeusza, którzy chcieli
zajmować pierwsze miejsca w Królestwie, Jezus odpowiada: „Nie wiecie, o co prosicie.
Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić, albo przyjąć chrzest, którym Ja mam być
ochrzczony? Odpowiedzieli Mu: Możemy...” Pouczając uczniów, Jezus mówi dalej: „Kto
by między wami chciał się stać wielkim, niech będzie sługą waszym. A kto by chciał być
pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem wszystkich. Bo i Syn Człowieczy
nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mk
10, 38-39.43-45). „Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy. Zaprawdę,
zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze,
zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje
życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie
wieczne. A kto by chciał Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie ja jestem, tam będzie i
mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci Go mój Ojciec” (J 12, 23-26). „Pamiętajcie na
słowo, które do was powiedziałem: „Sługa nie jest większy od swego Pana”. Jeżeli Mnie
prześladowali, to i was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą
zachowywać” (J 15, 20). „A gdy szli drogą, ktoś powiedział do Niego:” Pójdę za Tobą,
dokądkolwiek się udasz!” Jezus mu odpowiedział: „Lisy mają nory i ptaki powietrzne -
gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”. Do innego
rzekł: „Pójdź za Mną!” Ten zaś odpowiedział: „Panie, pozwól mi najpierw pójść i
pogrzebać mojego ojca!” Odparł mu: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i
głoś królestwo Boże!” Jeszcze inny rzekł: „Panie, chcę pójść za Tobą, ale pozwól mi
najpierw pożegnać się z moimi w domu!” Jezus mu odpowiedział: „Ktokolwiek
przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”” (Łk
9, 57-62). Możesz posłużyć się którymkolwiek z tych urywków w modlitwie, by szukać
motywacji do coraz wierniejszego naśladowania Chrystusa. Przede wszystkim jednak
proś o łaskę, która pozwoli Ci pójść za Nim. Wytrwała modlitwa i wiara wyjedna to,
czego nie może dokonać medytacja ani refleksja. Wspomniałem już wcześniej, że pragnę
przybliżyć wam sposób kontemplacji życia Chrystusa, byście mogli lepiej poznać Go i
pokochać jak najgłębiej. Rozdział szesnasty Medytacja o życiu Chrystusa Istnieje pewna
forma medytacji nad życiem Chrystusa opisanym w Ewangeliach, którą bardzo zaleca

background image

wielu świętych jako niezwykłą pomoc w pogłębianiu naszej więzi z Nim. Wymaga ona
posługiwania się wyobraźnią. Wyobraźnia jest narzędziem, które wykorzystują
skutecznie współcześni psychoterapeuci. Zaczynają oni zdawać sobie sprawę z tego, że
świat wyobraźni nie jest tak całkiem nierealny, jak to się wydaje. Nie jest on bynajmniej
światem ucieczki od rzeczywistości i faktycznie odsłania rzeczywistość bardzo głęboką,
a nawet głębszą niż możemy ogarnąć naszym rozumem. Dlatego też wyobraźnia jest
niezwykle skutecznym narzędziem terapii i rozwoju osobowości. Najpierw przedstawię
tę formę modlitwy, a następnie wyjaśnię pewne trudności, które w związku z nią się
rodzą. Weźmy jakąś scenę z życia Chrystusa (na przykład J 5, 1-9) jako wzór, który
później możecie zastosować do innych scen. Odczytajmy fragment Ewangelii: „Potem
nastąpiło święto żydowskie i Jezus udał się do Jerozolimy. W Jerozolimie zaś znajduje
się sadzawka Owcza, nazwana po hebrajsku Betesda, zaopatrzona w pięć krużganków.
Wśród nich leżało mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych, (którzy
czekali na poruszenie się wody. Anioł bowiem zstępował w stosownym czasie i poruszał
wodę. A kto pierwszy wchodził po poruszeniu się wody, doznawał uzdrowienia
niezależnie od tego, na jaką cierpiał chorobę). Znajdował się tam pewien człowiek, który
już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i
poznał, że czeka już długi czas, rzekł do niego:” Czy chcesz stać się zdrowym?”
Odpowiedział Mu chory:” Panie, nie mam człowieka, aby mnie wprowadził do sadzawki,
gdy nastąpi poruszenie wody. Gdy ja sam już dochodzę, inny wchodzi przede mną”.
Rzekł do niego Jezus: „Wstań, weź swoje łoże i chodź!” Natychmiast wyzdrowiał ów
człowiek, wziął swoje łoże i chodził”. Chciałbym, byście teraz swoją wyobraźnią udali
się do tego miejsca zwanego Betesda. Popatrzcie na leżących tam chorych. Pospacerujcie
między nimi. Co czujecie, patrząc na nich? Spójrzcie teraz na naszego chorego, leżącego
z brzegu. Podejdźcie do niego i zacznijcie z nim rozmowę. Jak myślicie, co jest
przyczyną jego choroby? Jakie wrażenie robi na was ten człowiek? Podoba się wam czy
raczej nie? Podczas tej rozmowy zauważcie, że wchodzi Jezus i spogląda wokół na
chorych. Jak wam się wydaje, co On w tej chwili myśli i czuje? Czy zaczyna rozmowę z
chorymi, czy też bezpośrednio kieruje się w stronę naszego chromego człowieka?
Ustąpcie miejsca Jezusowi, kiedy nadejdzie i wsłuchujcie się w słowa, które wypowiada
do chromego człowieka i w odpowiedź daną Jezusowi. Starajcie się zapamiętać
najdrobniejszy szczegół z wyglądu Jezusa, Jego słowa, uczucia, zachowanie... Zauważcie
zwłaszcza te słowa: „Czy chcesz stać się zdrowym?” Ewangelia przytacza nam tylko
fragment rozmowy. Uzupełnijcie resztę w waszej wyobraźni. I zatrzymajcie się teraz na
tych pełnych energii i zdecydowanych słowach: „Wstań, weź swoje łoże i chodź!”
Patrzcie, co się dzieje: oto uczucia i zachowanie człowieka chromego, uczucia i reakcje
Jezusa. Jezus zwraca się teraz do ciebie. Odczuwasz może jakąś dolegliwość fizyczną,
emocjonalną czy duchową? Powiedz Mu o tym i posłuchaj Jego odpowiedzi. Co
odpowiesz Mu, kiedy cię zapyta: „Czy chcesz być zdrowy? Czy naprawdę pragniesz
uzdrowienia ze wszystkimi jego konsekwencjami? Wiele osób nie chce uzdrowienia,
ponieważ może się ono okazać bolesne albo może pociągnąć za sobą przyjęcie
odpowiedzialności, albo może też oznaczać konieczność zrzeczenia się czegoś, do czego
się przywiązałeś...” Jeśli twoja odpowiedź brzmi: „Tak, Panie, chcę stać się zdrowym”,
posłuchaj, jak Pan wypowiada nad tobą swe pełne mocy słowo. Jest to chwila łaski. Jezus
jest tak rzeczywisty i tak pełen mocy, i tak bardzo teraz obecny, jak dwa tysiące lat temu,
gdy stał przed człowiekiem chromym. Jeśli wierzysz w Jego moc, doświadczysz

background image

uzdrawiającego dotknięcia Chrystusa, może nie tak spektakularnie jak ów chromy, ale
nie mniej skutecznie. Przeznacz resztę czasu na poufną rozmowę z Jezusem. Zajmijmy
się teraz trudnościami związanymi z tą formą medytacji. Pierwsza z nich: „To nieważne,
że zalecali ją mistycy, jak św. Bonawentura czy św. Ignacy Loyola. To prawda, że te
sceny są po prostu nieprawdziwe. Wszystkie one zostały wymyślone. Odpowiedź na to
jest całkiem prosta: oczywiście, to nie jest scena historycznie prawdziwa. Zawiera w
sobie nie prawdę historyczną, lecz prawdę tajemnicy. Wyjaśnię, o co mi chodzi. Św.
Ignacy Loyola, który zaleca tę metodę jako jeden z zasadniczych sposobów modlitwy w
swych Ćwiczeniach duchownych, odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej wkrótce po
swoim nawróceniu. W dziele Vita Christi Ludolfa z Saksonii wyczytał słowa
zaczerpnięte od św. Bonawentury: „Jeśli chcesz odnieść korzyść z tych medytacji, zostaw
na boku wszystkie swe troski i zmartwienia. W sposób kontemplatywny i pełen miłości, z
całym uczuciem swego serca wyobraź sobie, co Jezus powiedział i co uczynił, tak jakbyś
Go osobiście słuchał i patrzył na Niego własnymi oczyma. Wszystko to wyda ci się
słodkie jak miód, ponieważ będziesz o tym myślał z wielkim pragnieniem i smakował w
tym. I chociaż miało to miejsce w przeszłości, kontempluj to jako obecne w
teraźniejszości. Wyobraź sobie Ziemię Świętą, ucałuj gorąco ziemię, po której stąpał
Jezus. Wyobraź sobie, jak rozmawia i chodzi z uczniami oraz z grzesznikami; jak
przemawia, jak wędruje i odpoczywa, jak śpi i czuwa, jak się posila i dokonuje cudów.
Wyryj w swym sercu Jego postawę i czyny”. Po przeczytaniu tych słów św. Ignacy
niewątpliwie wprowadził je do praktyki swej modlitwy. Jednak jego serce pozostało
niespokojne, dopóki nie zobaczył na własne oczy upragnionej Ziemi Świętej. Utrwalił w
swej pamięci nawet najmniejsze szczegóły: wzgórza, doliny i pola, na które niegdyś
spoglądał Jezus, drogi, którymi wędrował, domy, w których - jak mu powiedziano -
mieszkał... Na Górze Oliwnej z szacunkiem i nabożeństwem spoglądał na skałę, z której -
jak się uważa - Jezus wstąpił do nieba i na której, jak się sądzi, pozostawił ślady swych
stóp. Kiedy opuszczał to miejsce, nagle przypomniał sobie, że nie zwrócił uwagi, w
jakim kierunku zwrócone były stopy wstępującego do nieba Jezusa. Ryzykując, zawrócił
więc samotnie. Strażnikom, których musiał przekupić, pozostawił ostatnią swoją
wartościową rzecz - mały nożyk do papieru, byleby tylko sprawdzić ten jeden mały
szczegół. Nic więc dziwnego, że Ignacy w Ćwiczeniach duchownych prosi rekolektanta,
by zrekonstruował sobie sceny z życia Chrystusa. W kontemplacji o Narodzeniu poleca
odprawiającemu rekolekcje: „Oczami wyobraźni widzieć drogę z Nazaretu do Betlejem,
przypatrując się jej, jak jest długa, jak szeroka, czy idzie ta droga po równinie, czy przez
doliny i wzgórza. Patrzeć także na miejsce czyli na grotę Narodzenia, czy jest obszerna
czy szczupła, czy niska, czy wysoka, i jak jest urządzona” (CD 112). Dlaczego Ignacy
pozostawia to wszystko wyobraźni rekolektanta? Jeśli sam widział na własne oczy te
miejsca (lub pobożnie wierzył, że to właśnie są one), czyż nie mógł opisać ich
szczegółowo? To prawda, że niewielkie znaczenie miała rekonstrukcja tej sceny z
historyczną dokładnością; faktycznie nie miało to żadnego znaczenia. Ignacy pragnie, by
rekolektant udał się do Nazaretu swojej własnej wyobraźni i do swojego Betlejem.
Wyobraźnia pomoże mu wydobyć z tajemnicy prawdę o wiele ważniejszą od prawdy
historii. Ona sprawia, że nawiązujemy kontakt z Jezusem Chrystusem. A to jest o wiele
ważniejsze niż cała historyczna dokładność. Mówi się, że św. Franciszek z Asyżu
doświadczył na górze Alwerni wizji Jezusa ukrzyżowanego i z całą miłością zdjął Go z
krzyża. Otóż św. Franciszek nie był człowiekiem pozbawionym rozumu. Był w pełni

background image

świadom, przynajmniej tak świadom jak my dzisiaj, że Jezus umarł raz jeden na krzyżu i
już więcej umierać nie będzie. Jednakże, kiedy z miłością ściągał Go z krzyża i siebie
stawiał w Jego miejsce, pomimo całej fikcyjności tej sceny, wyrażał głęboką tajemnicę
miłości, wobec której umysł racjonalny i teologia racjonalna muszą zatrzymać się w
milczącym niezrozumieniu. To przecież św. Franciszkowi zawdzięczamy piękny zwyczaj
budowania szopek w okresie Bożego Narodzenia. I jestem pewny, że gdyby nawet
zapoznał się z odkryciami współczesnej biblistyki, dotyczącymi apokryfów o
dzieciństwie Jezusa, zbudowałby mimo wszystko swoje szopki. Nie ma to znaczenia, czy
Ewangelie opisały wydarzenia z historyczną dokładnością. Ważne jest to, że dzięki
fantastycznym symbolom nawiązujemy kontakt z rzeczywistością. Gdybyśmy znów
mogli stać się dziećmi i zanurzyć się całym sercem w ten złudny wydawałoby się, świat
fikcji, być może bylibyśmy mile zdziwieni odkrywając Chrystusa za całą tą fantastyką,
odkrywając Go tu głębiej niż w całej naszej teologicznej spekulacji. Św. Antoni
Padewski jest jednym z tych świętych, o których się mówi, że trzymał w objęciach
Dziecię Jezus i tulił Je do siebie. Św. Antoni zapewne nie był człowiekiem szalonym, a
jeszcze do tego miał taką wiedzę teologiczną, że został uznany Doktorem Kościoła.
Niewątpliwie wiedział, że Jezus nie jest już dzieckiem. Szczęśliwie się jednak stało, że
był mistykiem na tyle, by pojąć głęboką mistyczną rzeczywistość tej wizji i oddać się
całkowicie tej „fikcyjnej rzeczywistości”, jeśli można się tak wyrazić. Również i ty
możesz stać się dzieckiem i wkroczyć w ten świat wyobraźni w medytowaniu Ewangelii,
prawdopodobnie odkryjesz wtedy wiele nadzwyczajnych i ukrytych skarbów, których
inaczej byś nie poznał. Spróbuj, na przykład, spędzić dzień ze Świętą Rodziną z
Nazaretu. Dziel jej proste życie, pomóż w zajęciach, rozmawiaj z Jezusem, Maryją i
Józefem o ich życiu i problemach i o twoich problemach. Albo przyłącz się do uczniów
Jezusa, kiedy ich poucza na osobności i postaw Mu swoje pytania. Idź do domu Marty i
Marii i albo usiądź obok Marii słuchającej Jezusa, albo też pomóż biednej, krzątającej się
Marcie w jej pracach. Nie wzbogacisz przez to swej wiedzy biblijnej, Pan jednak obdarzy
cię mądrością zastrzeżoną dla maluczkich. Istnieje jeszcze inna trudność związana z tą
formą modlitwy, niezależnie od kłopotów z prawdą historyczną, jakie wyłaniają się, gdy
wyobrażamy sobie zdarzenia sprzed lat tak, jakby miały miejsce dzisiaj. Można by
sformułować tę trudność następująco: „Gdy wyobrażam sobie Chrystusa stojącego przy
mnie i przemawiam do Niego, nie ma żadnego problemu. Problem rodzi się, gdy
Chrystus mi odpowiada. To przecież nie Chrystus mówi do mnie. Jest to wytwór mojej
wyobraźni: to ja wkładam słowa w Jego usta. Czyli w końcu to ja rozmawiam ze sobą”.
To prawda. Bardzo często, zwłaszcza kiedy zaczynamy praktykować ten sposób
rozmowy z Chrystusem, są to tylko nasze pobożne refleksje, które przybierają formę Jego
słów. Na tym bowiem polega myślenie i refleksja: mówię sam do siebie. W tym
przypadku posługuję się obrazem Chrystusa, którego wyobrażam sobie, jak stoi
naprzeciwko mnie. Niebawem jednak zauważymy, że te słowa, które wyobrażamy sobie
jako pochodzące od Chrystusa, nie są niczym innym jak wytworem naszej wyobraźni.
Czasem sama odpowiedź nas zaskoczy i będziemy się dziwić, skąd się ona wzięła.
Dostrzegamy w niej zdumiewającą wnikliwość. Innym razem słowa będą się wydawały
bardzo pospolite, zwyczajne, pozbawione szczególnego światła i wnikliwości. Ich
działanie będzie jednak wprost nadzwyczajne: przyniosą one pokój, moc, wielką
pociechę lub ogromną radość w służbie Bożej. Jednocześnie pojawia się przekonanie, że
w jakiś sposób Pan przemówił do nas i udzielił nam daru za pośrednictwem tych słów,

background image

które w naszej wyobraźni włożyliśmy w Jego usta. Ściśle związana jest z tym pewna
forma uświadamiania sobie Bożej obecności, nieprzerwanej obecności Chrystusa. Zaleca
ją bardzo m. in. św. Teresa od Jezusa. Polega to na tym, byś wyobraził sobie Chrystusa,
który cały dzień stoi przy tobie i prowadzicie stałą, przyjacielską rozmowę. Jeden z
autorów określa to dosyć trafnie jako „ćwiczenie wyobraźni wiary”. Wyobraź sobie, że
Chrystus siada w pustym fotelu w twoim pokoju i że rozmawiasz z Nim tak, jakbyś Go
naprawdę widział. Nie jest to tylko czysta fantazja, ponieważ to, co sobie wyobrażasz:
Chrystus, zmartwychwstały Pan - jest rzeczywiście obecny, chociaż na inny sposób, bez
cech fizycznych, szat, gestów i postawy, którą ci podsuwa wyobraźnia. Oto, w skrócie,
co zaleca św. Ignacy Loyola w Ćwiczeniach duchownych, kiedy mówi, że rozmowę
„należy odbyć tak, jakby przyjaciel mówił do przyjaciela, albo sługa do pana swego, już
to prosząc o jakąś łaskę, już to oskarżając się przed nim o jakiś zły uczynek, już to
zwierzając mu się ufnie ze swoich spraw i prosząc go w nich o radę” (CD 54). Nieco
wcześniej w medytacji o grzechu wyjaśnia, jak powinna się odbyć taka rozmowa:
„Wyobrażając sobie Chrystusa, Pana naszego, obecnego i wiszącego na krzyżu
rozmawiać z Nim pytając Go, jak to On, będąc Stwórcą, do tego doszedł, że stał się
człowiekiem, a od życia wiecznego przeszedł do śmierci doczesnej i do konania za moje
grzechy” (CD 53). Zauważcie, że Ignacy zachęca nas, byśmy stawiali Chrystusowi
pytania, prosili Go o radę, a jedno i drugie zakłada jakąś odpowiedź ze strony Pana. Sam
Ignacy nie ma wątpliwości, że Bóg odpowiada rekolektantowi, objawiając mu swoją
wolę i prowadząc go osobiście, czy to za pośrednictwem wyobraźni wiary czy też dzięki
głębszej wewnętrznej komunikacji, która wznosi się ponad słowa, pojęcia i obrazy. Oto
co mówi: „Dający ćwiczenia nie powinien nakłaniać odprawiającego je do ubóstwa lub
jakiegoś innego przyrzeczenia bardziej niż do tego, co jest temu przeciwne, ani też do
jednego stanu lub sposobu życia bardziej niż do innego. Bo chociaż poza ćwiczeniami
możemy w sposób dozwolony, a nawet zasługujący nakłaniać wszystkich, którzy się
prawdopodobnie do tego nadają, do obrania życia we wstrzemięźliwości, w czystości, w
zakonie i we wszelakim rodzaju doskonałości ewangelicznej, to jednak w czasie takich
ćwiczeń duchownych jest rzeczą bardziej stosowną i o wiele lepszą, aby w tym
poszukiwaniu woli Bożej sam Stwórca i Pan udzielał się duszy sobie oddanej i ogarniał ją
ku swej miłości i chwale, a także przysposabiał ją ku tej drodze, na której będzie Mu
mogła lepiej służyć. Przeto dając ćwiczenia niech się nie zwraca i nie skłania ani ku
jednej, ani ku drugiej stronie, lecz stojąc w środku, niczym języczek u wagi, niech
dozwoli Stwórcy działać bezpośrednio ze swoim stworzeniem, a stworzeniu ze swoim
Stwórcą i Panem” (CD 15). Będziemy jeszcze mieli okazję, by mówić o tej wewnętrznej
komunikacji pomiędzy Stwórcą a stworzeniem, o tym, co ona oznacza i jak się dokonuje.
Na razie wystarczy wiedzieć, zwłaszcza ci z nas, którzy nie znają innego sposobu, by
„wsłuchiwać się” w głos Boga i pozwolić się Mu prowadzić. Bóg przemawia do nas mile,
łaskawie w formie, którą nazwaliśmy tutaj „wyobraźnią wiary”. Bardzo trudno jest
rozróżnić rozumowo, gdzie kończy się wyobraźnia i zaczyna rzeczywistość. Stań się
tylko małym dzieckiem, zdobądź się na współdziałanie z Bogiem w prostocie serca, a
rozwiniesz spontaniczną zdolność rozróżniania pomiędzy wyobraźnią a rzeczywistością,
lub raczej Rzeczywistością pisaną dużą literą, z którą wchodzimy w kontakt poprzez
wymienione tutaj obrazy i wyobrażenia. Chciałbym zakończyć tę część słowami
sławnego hinduisty - guru, któremu pewna katolicka zakonnica zadała pytanie:
„Powiedziałeś kiedyś, że jeżeli jakiś chrześcijanin zostanie twoim uczniem, nie będziesz

background image

starał się go nawrócić na hinduizm, ale uczynisz wszystko, by stał się lepszym
chrześcijaninem. Czy mogę zapytać, w jaki sposób to przeprowadzisz?” Guru
odpowiedział słowami godnymi najlepszych katolickich ojców duchownych. Podsunął on
dwie elementarne drogi prowadzące do doznania obecności Jezusa Chrystusa
zmartwychwstałego: „Robiłbym wszystko, by nawiązał kontakt z Jezusem Chrystusem. I
starałbym się go przekonać, by osiągnął to poprzez stałą świadomość, że Chrystus jest
obok niego i przez gorliwą lekturę Pisma Świętego”. Uleczyć wspomnienia W formie
krótkiego dodatku do tego, co już powiedzieliśmy o medytowaniu życia Chrystusa drogą
wyobraźni, chciałbym wam teraz powiedzieć kilka słów o zastosowaniu tej metody do
medytacji nad naszym własnym życiem, by doświadczyć uzdrowienia i wzrostu.
Wytłumaczę, o co mi chodzi. Medytując jakąś scenę z życia Chrystusa, staram się być w
niej obecny. Wyobrażam sobie, że tam jestem, że biorę udział w wydarzeniach, że
mówię, słucham, działam... tak powracając myślą do jakiegoś epizodu z mojej
przeszłości, staram się go ożywić, wydarzenie zaczyna się dziać, ale z jedną różnicą:
wyobrażam sobie, że Chrystus jest jego aktywnym uczestnikiem. Pozwólcie, że podam
pewien przykład: Przypuśćmy, że powracam myślą do jakiejś sceny, w której doznałem
wielu przykrości: powracam do wydarzenia, które mnie upokorzyło (na przykład
publiczna nagana) albo stało się powodem wielkiego bólu (śmierć drogiej mi osoby).
Przeżyję jeszcze raz całe to wydarzenie ze wszystkimi jego bolesnymi szczegółami.
Czuję ból, stratę, upokorzenie, gorycz... Teraz jednak jest tam Jezus. Jaką rolę odgrywa?
Przynosi mi pociechę i umacnia mnie? A może to On jest przyczyną bólu i straty? Staram
się wejść z Nim w kontakt, podobnie jak z innymi osobami biorącymi udział w
zdarzeniu. Szukam w Nim siły, zrozumienia tego, czego nie pojmuję. Szukam w Nim
sensu całego wydarzenia. Jaki jest cel tego ćwiczenia? Niektórzy nazywają je „leczeniem
wspomnień”. Nosimy w sobie pewne wspomnienia, które nas dręczą; przeżywamy
sytuacje z przeszłości, które nie zostały rozwiązane i nadal nas głęboko ograniczają.
Stanowią one stale odnawiającą się ranę, przeszkadzają w aktywnym działaniu i
przezwyciężaniu przeciwieństw. Dziecko, które utraciło swą matkę we wczesnym wieku,
może w sposób półświadomy nie chcieć kochać nikogo więcej, tęskniąc za miłością
matczyną, której nigdy nie doświadczyło. Dziecko, które doświadczyło wielkiego strachu
lub samotności, może stale, chociaż nieświadomie być naznaczone tą sytuacją, której
musi potem stawiać czoła przez całe życie. Człowiek raz głęboko upokorzony, czuje się
zraniony w swej godności albo straci wiele energii obmyślając, jak się odegrać. To ważne
dla naszego duchowego i uczuciowego wzrostu, byśmy rozwiązali sobie te nierozwiązane
dotychczas sytuacje, które nas wewnętrznie dręczą. Jeśli potrafimy je przeżyć w
towarzystwie Chrystusa, nawet, w razie potrzeby, wiele razy, stwierdzimy, że nabierają
nowego sensu, stają się mniej dramatyczne i że możemy do nich powracać bez
szczególnego urazu. Co więcej, że możemy je wspominać z poczuciem wdzięczności
wobec Boga, który zaplanował te wydarzenia dla swojej chwały i naszego pożytku. Taka
forma modlitwy jest dobrą terapią i dobrym uduchowieniem. Do jakich przeżyć
powinniśmy powracać w naszej medytacji? Do tych, które wywołują w nas „negatywne
uczucia”. A są to, jak już ustaliliśmy: ból, upokorzenie, poczucie bezradności, żal,
kompleks niższości, lęk itp. Radzę wam, byście powracali do nich tak długo, jak długo
będą istniały te negatywne uczucia. Kiedy już znikną, a ich miejsce zajmą miłość,
wdzięczność, a nawet zrodzi się potrzeba wychwalania Boga za te doświadczenia losu,
nie trzeba już będzie powracać do tych przykrych momentów. Sytuacja została

background image

rozwiązana, „uleczona”, a nawet uświęcona obecnością Chrystusa. Dla wielu osób
ważniejszy jest powrót do zupełnie innych wydarzeń, gdy doświadczyli ogromnej
radości, poczucia pełni, miłości i bliskości. Wydarzenia takie uaktywniają nas i
umacniają. Wywołują pragnienie życia w całej jego pełni. Powracanie do nich co jakiś
czas i ponowne ich przeżywanie, ze wszystkimi miłymi szczegółami dostarcza nam wiele
psychicznej energii i zdrowia. Przeżywanie tych zdarzeń w obecności Chrystusa pogłębia
w nas ducha wdzięczności i sprawia, że chwalimy Boga, dostrzegając Jego dobroć,
kochamy Go jeszcze bardziej i wzrastamy duchowo. Jest w naszym życiu mnóstwo
takich zdarzeń (rozmowa z przyjacielem, miłe spotkanie w gronie bliskich osób, samotny
spacer brzegiem morza lub jeziora, radość z otrzymania dobrych wieści i wiele innych
sytuacji) bardzo istotnych z punktu widzenia naszego życia wewnętrznego i
emocjonalnego, których jednak nie doceniamy i nie przeżywamy głębiej, bo zbyt
pochłaniają nas drobne sprawy codzienne: Jeśli zauważysz podczas tych rekolekcji, że
jest jakieś zdarzenie w twojej przeszłości, które stale cię rozprasza i skupia twoją uwagę,
wyzwalając silne uczucia (zarówno pozytywne, na przykład jakieś silne przywiązanie czy
wielka radość, jak i negatywne - jak zazdrość, rozczarowanie, zgorzknienie,
uprzedzenie), radzę, byś codziennie poświęcił mu trochę czasu, w formie opisanej tu
„medytacji” aż do momentu, gdy nabierzesz do niego dystansu i przestanie cię już
rozpraszać. Dodatek Uwagi pomocne w modlitwie Chciałbym podzielić się z wami
pewnymi uwagami na temat modlitwy, które okazały się bardzo pożyteczne dla wielu
osób. Może i pomogą niektórym z was. Stwierdzono słusznie już wiele razy, że modlitwa
jest czymś naturalnym dla człowieka. Człowiek w swej głębi jest stworzeniem modlącym
się. Ponieważ jest to oczywiste, nie chciałbym, byście uważali, że modlitwa jest czymś
łatwym i że nie trzeba jej się uczyć. Również chodzenie jest czymś naturalnym dla
człowieka, potrzeba jednak wiele czasu i wiele wysiłku, by dziecko stanęło na dwóch
nogach i zaczęło chodzić. Również dla człowieka miłość jest rzeczą naturalną, a jednak
niewielu stara się opanować sztukę miłości, co zresztą wymaga przygotowania. Podobnie
jest z modlitwą. Jeśli zgadzamy się z prawdą, że modlitwa jest sztuką i jak wielu innych
sztuk trzeba się jej uczyć wytrwale, wówczas postąpiliśmy już znacznie w jej
opanowaniu. Uwagi, którymi chciałbym się teraz podzielić, nie będą jednakowo ważne
dla każdego z was. Dla niektórych okażą się całkowicie nieprzydatne, a nawet mogą
rozpraszać czy być szkodliwe. W takim przypadku nie miejcie żadnych skrupułów i
przestańcie się nimi zajmować. Mają pomóc w modlitwie, uczynić ją łatwiejszą, prostszą,
bardziej skuteczną, a nie komplikować i stwarzać napięcie. Po tych wstępnych uwagach,
rozpocznę od stwierdzenia bardziej ogólnego: większość ludzi nie czyni postępów w
sztuce modlitwy dlatego, że zaniedbują przydać swojej modlitwie wszystkich ludzkich
wymiarów, których ona wymaga. Wyjaśnię, o co mi chodzi. Jesteśmy istotami ludzkimi,
stworzeniami umieszczonymi w czasie i przestrzeni. Stworzeniami obdarzonymi ciałem,
posługującymi się słowami, żyjącymi we wspólnotach i doświadczającymi uczuć. Nasza
modlitwa musi więc zawierać te elementy. Potrzebujemy słów, by się modlić. Musimy
modlić się także naszym ciałem. Potrzebujemy odpowiedniego czasu i miejsca na
modlitwę. Nie przedstawiam tego wcale jako normy ogólnej. Mówię tylko, że normalnie
nasza modlitwa potrzebuje tego wszystkiego, zwłaszcza na początku, kiedy przypomina
delikatną roślinkę. Prawdopodobnie będzie potrzebowała tego samego, kiedy przekształci
się w mocne drzewo. Wtedy jednak rozwinie już i określi swą własną tożsamość i będzie
zdolna do starannego wyboru tych elementów (czas, przestrzeń, ciało, słowa, muzyka,

background image

dźwięki, rytm, wspólnota, uczucia). W tej konferencji pomówimy o niektórych z nich.
Ciało na modlitwie Jeden z pisarzy opowiada o człowieku, którego zastał, gdy ten
siedział wygodnie w fotelu i palił papierosa. Zwrócił się do niego: „Wydajesz się być
zatopiony w myślach”. Człowiek, o którym mowa, odpowiedział: „Modlę się”. „Modlisz
się?” - zapytał autor. „Powiedz mi, gdyby zmartwychwstały Pan stanął tu w całym swym
blasku i chwale, nadal tak byś siedział?” „Ależ nie” - brzmiała odpowiedź. „Wydaje mi
się, że nie”. Wtedy autor rzekł: „A więc nie wiesz tego, że On tu jest razem z tobą. W
takim razie nie modlisz się”. Jest wiele prawdy w tym, co wypowiedział ów pisarz.
Popróbuj sam. W dniu, w którym czujesz duchowe oschłości, wyobraź sobie, że stoi
przed tobą Jezus Chrystus w całym swym blasku zmartwychwstania. Wtedy powstań lub
usiądź albo też uklęknij przed Nim i złóż pobożnie ręce w postawie modlitwy. Inaczej
mówiąc, staraj się wyrazić swoim ciałem uczucia czci i pobożności, których chciałbyś
doświadczyć w Jego obecności, a których na razie nie doświadczasz. Prawdopodobnie
wkrótce zauważysz, że twoje serce i umysł doznają tego samego, co wyraża ciało.
Pogłębisz w sobie świadomość Jego obecności i ożywi się twoje ospałe serce. Oto wielka
korzyść modlenia się ciałem, włączenia ciała w modlitwę. Wielu współczesnych
podkreśla, że są ludźmi z krwi i ciała, że są bytami cielesnymi. Niektórzy nawet
powiadają: „Nie tylko mam ciało, ale jestem ciałem”... aż do chwili, gdy zaczną się
modlić. Wtedy wydaje im się, że stają się czystym duchem lub czystym intelektem. Po
prostu nie zważają na ciało. Porozumiewanie się bez słów Wielu psychologów rozumie
wartość wypowiadania czegoś ciałem, bez posługiwania się słowami. Starałem się
stosować tę praktykę w terapii grupowej. Czasami udało mi się doprowadzić do tego, że
jedna osoba porozumiewała się z drugą jedynie oczami. Proponowałem: „Powiedz coś
twemu sąsiadowi oczami (albo rękami)”. Siła takiego porozumienia jest oczywista.
Czasem ktoś odpowiada: „Nie mogę się na to zdobyć”. Obawia się ośmieszenia. Często
jednak nie o śmieszność chodzi, lecz o głębię i autentyczność komunikacji, która się
dokonuje, a do której ten ktoś nie jest przyzwyczajony i której nie może znieść. Słowa są
wygodniejszym środkiem wyrazu. Możemy się za nimi ukryć, możemy posługiwać się
nimi (i jakże często to robimy) nie, żeby porozumiewać się, lecz żeby nie dopuścić do
prawdziwego porozumienia. Czasem mówię grupie: „Poświęcimy pierwszych dziesięć
minut tej sesji na porozumiewanie się bez słów. Posługujcie się czym chcecie, byle nie
słowami”. Mogą porozumiewać się ciałem, oczami, rękami, ruchem. Wiele osób nie
przyjmuje tego zaproszenia. Uważają je za zbyt groźne. Siła i prawda zawarta w takim
porozumiewaniu się jest dla nich nie do zniesienia. Spróbuj tego, kiedy będziesz się
modlić w swoim pokoju. Stań przed obrazem Jezusa Chrystusa albo wyobraź sobie, że
On stoi przed tobą. Popatrz na Niego, jakbyś chciał Go o coś poprosić. Trwaj tak przez
chwilę i zauważ, co czujesz. Następnie zmień tę postawę na postawę miłości... albo
zaufania... albo radosnego uwielbienia... albo żalu i pokuty... albo oddania... Staraj się
wyrazić samym tylko wzrokiem te lub inne postawy. Prawdopodobnie ożywi się twoja
zażyłość z Panem, a wasze porozumienie stanie się głębsze. Możesz również starać się
wyrazić to wszystko ciałem. Możesz zrobić z tego cały obrzęd. Stań samotnie przy Nim
przez chwilę. Następnie powoli wznoś głowę, aż utkwisz swój wzrok w suficie. Pozostań
w tej postawie jakiś czas. Potem wznoś powoli ręce dłonią ku górze i zatrzymaj je na
wysokości piersi. Zatrzymaj je tak przez moment. Następnie zbliż je do siebie, zawsze
dłońmi do góry, tak jakbyś podtrzymywał patenę lub talerz. (Mogą również tak być
ułożone, jakby miały podtrzymywać kielich). Postawa ta wyraża ofiarowanie samego

background image

siebie Bogu. Pozostań tak przez trzy lub cztery minuty, a następnie opuść głowę i ręce.
Możesz potem przyjąć raz jeszcze tę postawę ofiarowania powtarzając gest (albo
zastępując go innym), albo też zacząć wyrażać inną skłonność lub postawę. Oto inny
przykład: stań wyprostowany w środku pokoju. Patrz prosto przed siebie, tak jakbyś
spoglądał na horyzont. Następnie wznieś powoli ręce na wysokość piersi i wyprostuj je w
kształcie krzyża z dłońmi skierowanymi do przodu. Zatrzymaj się w tej postawie przez
trzy lub cztery minuty. Postawą tą możesz wyrazić gorące pragnienie, by przyszedł Pan
albo uzewnętrznić wewnętrzną gotowość przyjęcia Boga lub wszystkich ludzi, twych
braci, których chcesz ogarnąć swym sercem. Ostatni przykład: stań przez chwilę w
obecności Pana. Potem uklęknij i złóż ręce w geście modlitwy, na wysokości piersi.
Pozostań w tej postawie przez chwilę. Teraz powoli, bardzo powoli opuść się na
czworaki i oto jesteś jak zwierzę juczne przed Panem. Teraz opuść się jeszcze niżej, aż
będziesz leżał płasko na podłodze i rozciągniesz ramiona tak, by całe ciało przyjęło
kształt krzyża. Pozostań w tej postawie przez jakiś czas, wyrażając nią adorację, błaganie
czy też swe poczucie bezradności. Nie ograniczajcie się do tych wzorów, które
przedstawiłem. Bądźcie twórczymi w wynajdywaniu własnej, niewerbalnej formy
adoracji, pobożności czy skruchy. Odkryjecie wtedy, jak wielką wartość ma modlenie się
całym ciałem. Zauważył to już przed wiekami św. Augustyn twierdząc, że z jakiegoś
tajemniczego powodu, którego nie mógł pojąć, ilekroć wznosił ręce podczas modlitwy,
czuł po chwili, że i jego serce wznosi się do Boga. Przypomina mi to postawę kapłana w
czasie mszy świętej, który czyni dokładnie to samo - wznosi ręce i wypowiada słowa: „W
górę serca”. Szkoda, że nie ma zwyczaju, byśmy wszyscy podnosili ręce, odpowiadając:
„Wznosimy je do Pana”. Ciało w spoczynku To, co dotychczas wam zaproponowałem,
może się okazać pożyteczne, jeśli zechcecie włączyć aktywnie wasze ciało w modlitwę;
inaczej mówiąc, jeśli zechcecie modlić się aktywnie ciałem. Może okazać się pożyteczne
w chwili, kiedy zechcecie oddać się temu, co moglibyśmy nazwać „pobożną modlitwą”.
Istnieje także inna forma modlitwy (prawdę mówiąc, wiele innych form): modlitwa
spoczynku i wytchnienia, modlitwa wyobraźni i myślne formy modlitwy, w których ruch
ciała byłby raczej przeszkodą niż pomocą. Wtedy szuka się najwygodniejszej pozycji dla
ciała, przynoszącej uspokojenie i pomagającej przezwyciężyć rozproszenia. W celu
osiągnięcia takiego stanu odprężenia polecam następujące ćwiczenie: Usiądź w wygodnej
pozycji (co nie znaczy, że w „niedbałej”) i połóż ręce przed sobą na kolanach. Zdaj sobie
następnie sprawę z różnych odczuć, które wymienię; odczuć, których doświadczasz, ale
w pełni ich sobie nie uświadamiasz. Uświadom sobie dotyk materiału na twoich
ramionach... Po trzech lub czterech sekundach zdaj sobie sprawę, że dotykasz plecami
materiału, albo też oparcia krzesła... Dalej będzie odczucie twoich rąk spoczywających
na kolanach... Potem twoje uda uciskane przez krzesło... Później podeszwy twoich stóp
stykające się z butami... Uświadom sobie, siedzisz... I powróć znów do ramion, do rąk,
do mięśni, do stóp... Nie zatrzymuj się dłużej jak trzy lub cztery sekundy na każdym z
tych odczuć. Po chwili możesz przejść do wrażeń związanych z innymi częściami ciała.
Trzeba pamiętać, byś odczuwał te wrażenia, a nie myślał o nich. Wiele osób nie czuje
niektórych części swego ciała, albo żadnej jego części. Dysponują jedynie pewnego
rodzaju „umysłową mapą” swego ciała. Podejmując to ćwiczenie prawdopodobnie
przechodzić będą od jednego pojęcia lub obrazu (swych rąk, stóp, pleców) do drugiego, a
nie od odczucia do odczucia. W trakcie tego ćwiczenia poczujesz, jak twoje ciało odpręża
się. Jeśli jesteś napięty, uświadom sobie każde z napięć, którego doświadczasz. Zauważ,

background image

w jakim punkcie jesteś napięty i o jakie napięcie chodzi; innymi słowy, na czym polega
napięcie w tym miejscu twojego ciała... To również przyniesie ci stopniowo odprężenie
fizyczne. W końcu twe ciało wejdzie w stan doskonałego spokoju i relaksu. Pozostań w
tej postawie przez jakiś czas. Zasmakuj w niej, odpocznij... Nie ruszaj się, nawet gdybyś
miał ochotę zmienić postawę, poruszać się czy podrapać... Jeśli pragnienie ruchu będzie
stawało się coraz większe, uświadom sobie jego siłę, siłę własnych impulsów; po jakimś
czasie wszystko się uspokoi i doznasz jeszcze większego uspokojenia ciała. Ten bezruch
stanowi znakomity punkt wyjścia do modlitwy. Teraz przejdziemy do modlitwy jako
takiej. Oczywiście odprężenie ciała nie rozwiąże wszystkich problemów związanych z
modlitwą. Wśród nich wysuwa się na czoło rozproszenie. Ciało jednak może ci pomóc w
poradzeniu sobie z tym. Znane jest to uprawiającym ćwiczenia jogi. Po opanowaniu
postawy „lotosu” doznają oni doskonałego uciszenia i wytchnienia nie tylko ciała, ale i
umysłu. Niektórzy mówią nawet, że w tej postawie nie mogą myśleć. Umysł pozostaje
czysty i są zdolni jedynie kontemplować, nie myśleć. Do tego stopnia ciało może
wpłynąć na stan ducha. Postawy lotosu nie można jednak zdobyć bez trudów i całych
miesięcy ćwiczeń i dyscypliny, a do tego większość z nas nie jest przyzwyczajona.
Jednakże nie potrzeba aż takich umiejętności, by ciało pomagało ci w zwalczaniu
rozproszeń. Oto jedno z ćwiczeń, które możesz wykonywać i które będzie ci pomocne;
polega na tym, że utrzymujesz twoje oczy lekko otwarte i utkwione w jakiś punkt
oddalony od ciebie o mniej więcej jeden metr. Pomaga to wielu osobom. Kiedy zamkną
całkowicie oczy, widzą przed sobą biały ekran, na którym ukazują się różnego rodzaju
myśli i obrazy. Częściowe otwarcie oczu pomaga im w koncentracji. Oczywiście wzrok
nie może błąkać się z jednego miejsca na drugie ani nie może zatrzymać się na jakimś
przedmiocie poruszającym się, bo będzie to wtedy dodatkowe źródło rozproszenia. Jeśli
stwierdzisz, że częściowe otwarcie oczu pomaga ci w modlitwie, skieruj je na jakiś
przedmiot lub w jakiś nieodległy punkt i zanurz się w modlitwie. Ostatnia przestroga:
upewnij się, czy twoje oczy nie spoczęły na jakimś świecącym przedmiocie, bo może się
zdarzyć, że spowoduje to łagodną formę hipnozy. Możesz zadbać jeszcze o jedno:
trzymać wyprostowane plecy. Ciekawa rzecz: zgięty kręgosłup zwiększa rozproszenia,
natomiast przy wyprostowanych plecach zdarzają się rzadziej. Słyszałem kiedyś, że
mistrzowie zen wiedzą dobrze, czy któryś z ich uczniów jest rozproszony, czy też nie. Po
prostu patrzą, czy siedzi wyprostowany czy też zgięty. Osobiście nie jestem zupełnie
pewny, czy zgięte plecy są niezawodnym znakiem rozproszonego umysłu. Czasem
zdarzało mi się modlić w skupieniu, chociaż nie siedziałem wyprostowany. Uważam
jednak, że wyprostowane plecy pomagają bardzo w wyciszeniu umysłu. Faktycznie,
niektórzy mnisi tybetańscy przywiązują do tego taką wagę, że polecają położyć się na
plecach podczas medytacji. Jest to znakomita rada... cały problem polega jednak na tym,
że większość znanych mi osób zasypia po kilku minutach w takiej postawie! Problem
napięcia i niepokoju Niestety, wielu współczesnych ludzi nie potrafi spokojnie usiąść. Są
tak niespokojni i napięci, że nie potrafią siedzieć bez ruchu nawet kilka minut: już sama
perspektywa tego powiększa w nich napięcie. Jednakże fizyczne odprężenie i spokój
podczas modlitwy są ważne. Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że można się modlić w
ruchu, i rzeczywiście często to ma miejsce. Zwykle jednak nie będzie to modlitwa
głęboka. Zauważmy, że człowiek spacerujący tam i z powrotem w chwili głębszej
modlitwy odczuwa potrzebę zatrzymania się, tak jakby chciał się w czymś zanurzyć. Są
takie głębokie doświadczenia mistyczne, które stają się udziałem człowieka i które

background image

sprawiają, że chce on obracać się wkoło. Jest to jednak wyjątek potwierdzający regułę.
Zwykle głęboka modlitwa łączy się ze spokojem ciała. Dlatego nie spacerujcie podczas
modlitwy. Jeśli jednak odczuwasz głęboką potrzebę ruchu, radzę ci następującą rzecz:
Zdaj sobie sprawę z impulsu, którego doświadczasz. Zaobserwuj skutki fizyczne tego
stanu w twoim ciele: napięcie, konkretne miejsce, w którym to napięcie występuje, opór z
twojej strony wobec tej potrzeby ruchu... Jeśli po kilku minutach nie odzyskałeś spokoju,
zacznij przemieszczać się powoli z jednego miejsca na drugie w swoim pokoju w
następujący sposób: wysuń do przodu prawą nogę i bądź w pełni świadom ruchu, który
wykonujesz, podnosząc prawą stopę, stawiając ją na podłodze, przenosząc na nią ciężar
swego ciała... Następnie zrób to samo z lewą stopą. Być może, że pomoże ci
zwerbalizowanie tych ruchów: „Moja prawa stopa się podnosi... Moja prawa stopa
posuwa się do przodu... Moja prawa stopa dotyka podłogi... Moja prawa stopa
spoczywa... Moja lewa stopa się podnosi... Moja lewa stopa posuwa się do przodu... Moja
lewa stopa dotyka podłogi... Moja lewa stopa spoczywa...” Pomoże ci to ogromnie w
wyciszeniu napięcia ciała i opanowaniu impulsywnej potrzeby ruchu. Staraj się następnie
pozostać w stałej pozycji i spróbuj, czy możesz w niej wytrzymać tyle, by wystarczyło ci
czasu na modlitwę. Jeśli z jakiegokolwiek powodu jesteś tak napięty i niespokojny, że i
to ćwiczenie ci nie pomoże, wówczas radzę ci spacerować tam i z powrotem w twoim
pokoju lub w spokojnym zakątku ogrodu. Pomoże ci to zmniejszyć napięcie. Upewnij się
jednak, by podczas tego spaceru również i twoje oczy nie „spacerowały” z jednego
miejsca na drugie, utrudni ci to bowiem koncentrację i modlitwę. Pamiętaj też, że jest to
tylko chwilowa „kapitulacja” wobec twojego niepokoju, staraj się powrócić do postawy
nieruchomej i przyzwyczajać swe ciało do spokoju i odprężenia. Możesz robić jeszcze
coś innego, jeśli musisz poruszać się: módl się swym ciałem, tak jak o tym mówiłem
wcześniej, dokonując spokojnych ruchów. Albo zmieniaj postawę co trzy lub cztery
minuty: powoli, unikając gwałtownych ruchów, tak jak otwierają się płatki kwiatu. Być
może, że po chwili wybierzesz jedną z postaw i nie będziesz odczuwał potrzeby zmiany.
Twoja ulubiona postawa Po zdobyciu pewnego doświadczenia w modlitwie, wkrótce
odkryjesz najodpowiedniejszą dla siebie postawę i odtąd prawie zawsze będziesz ją
przyjmował podczas modlitwy. Doświadczenie pouczy cię też, jak mądrze jest nie
zmieniać zbyt pochopnie tej postawy. Wydaje się rzeczą dziwną, że łatwiej możemy
kochać Boga lub wejść w kontakt z Nim przez samo przyjęcie takiej a nie innej postawy.
Właśnie o tym mówi sławny mistyk angielski Richard Rolle. Niezależnie jaka postawa
wyda ci się najbardziej odpowiednia dla twojej modlitwy, czy będzie to klęczenie, czy
stanie, czy siedzenie, czy wreszcie rozciągnięcie się na ziemi, radzę ci nie zmieniaj jej
zbyt łatwo, nawet jeżeli na początku wydaje się trochę bolesna. Miej cierpliwość w
znoszeniu niewygody, bo warto się na nią zdobyć ze względu na owoc modlitwy. Jedynie
w tym wypadku, gdyby uciążliwość powodowała rozproszenie, powinieneś zmienić
postawę. Zrób to jednak w sposób łagodny i powoli, „podobnie jak płatki kwiatu, które
się otwierają lub zamykają” - według określenia jednego z hinduskich mistrzów
duchowości. Idealna postawa łączy należny szacunek wobec obecności Boga ze
spoczynkiem i uciszeniem ciała. Jedynie w praktyce modlitwy zdobędziesz ów
spoczynek, uciszenie i szacunek. Wtedy zrozumiesz, że ciało jest cennym
sprzymierzeńcem w modlitwie, a czasem nawet dostarcza pozytywnych bodźców do niej.
Kruchość naszego życia modlitwy Niektórym ludziom nie podoba się mówienie o
„formach pomocy” dla naszego życia modlitwy. Czyżby nasze życie modlitwy było

background image

czymś, o co się trzeba starać, co trzeba chronić, o co trzeba zabiegać? Czyż nie jest to
zbytnia przesada tak bardzo pochylać się nad sobą, tak bardzo czuwać nad swym życiem
modlitwy i tak bardzo otaczać je rozmaitością zabezpieczeń? Być może. Prawdą jest
jednak, że nasze życie modlitwy, podobnie jak każda inna forma życia na naszej planecie
jest bardzo kruche. Im wcześniej to zrozumiemy, tym lepiej. Natura dostarczyła nam
wszelakiej pomocy, bez której nie moglibyśmy przeżyć. Na przykład, jeśli ciśnienie
atmosferyczne przekroczy pewną granicę - górną lub dolną - albo temperatura
nadmiernie wzrośnie lub zbytnio się obniży, wszelkie życie (zwierząt, roślin, a nawet
ludzi) zamiera. Musimy codziennie jeść i pić oraz wypełnić nasze płuca co minutę
powietrzem, jeśli pragniemy przeżyć. Ileż trudu podejmują nauki medyczne, by chronić
nasze zdrowie i dobre samopoczucie...! Dzięki tym wszystkim środkom zaradczym
ludzie żyją dziś dłużej na ziemi i w lepszej kondycji. Nasze życie modlitwy nie zawsze
będzie potrzebować tych wszystkich form pomocy i wsparcia. Przyjdzie chwila, kiedy
małe drzewko przekształci się w mocne drzewo i wówczas będziemy zdolni oprzeć się
wichurom, jakie uderzają w nas, a nawet odnieść z nich korzyść. Dopóki jednak
„drzewko” rośnie, musimy je starannie chronić i stale żywić. Być może już wiemy z
własnego doświadczenia, jak bardzo nasze życie modlitwy słabnie, a nawet zanika, jeśli
nie chronimy go poprzez skupienie, milczenie, czytanie duchowne i wiele innych form
pomocy, wydających się ciężarem dla tych, którzy niecierpliwie czekają na owoce z
drzewa, którego nie mają czasu uprawiać. Wybór miejsca modlitwy Często lekceważy się
miejsce, a może być ono pomocą w modlitwie. Miejsce, które wybierzesz, może mieć
znaczny wpływ na twoją modlitwę - dobry albo zgubny. Czy nie zauważyłeś, że Jezus
wybierał sobie miejsce na modlitwę? Jeżeli nawet ktoś nie odczuwał takiej potrzeby,
odczuwał ją właśnie On - Mistrz modlitwy, utrzymujący stały kontakt ze swym Ojcem
niebieskim. Przecież pokona wszystkie trudy wspinania się na górę, gdy zapragnie
spędzić dłuższy czas na modlitwie. Szczyt góry to ulubione miejsce Jego modlitwy.
Wychodzi na wierzchołek góry, by modlić się przed wygłoszeniem swego Kazania na
górze, wówczas kiedy szukano Go, by uczynić Go królem, a także w dniu Jego
przemienienia... Idzie również do Ogrodu Getsemani, który jest także jednym z
ulubionych miejsc Jego modlitwy. A czasem po prostu udaje się na „miejsce pustynne”,
jak to określają Ewangelie. Jezus oddala się i wybiera sobie miejsce zachęcające do
modlitwy. Są więc pewne miejsca, które sprzyjają modlitwie. Zacisze ogrodu, cienisty
brzeg rzeki, niezmącony spokój gór, bezmiar morza, rozświetlone gwiazdami niebo nad
tarasem albo brzask poranny, święty mrok panujący w kościele nieznacznie oświetlonym
- wszystko to nieomalże wydobywa modlitwę z naszego wnętrza. Oczywiście nie zawsze
będziemy mieli szczęście być w pobliżu takich miejsc. Odnosi się to zwłaszcza do nas,
którzy skazani jesteśmy na mieszkanie w olbrzymich współczesnych miastach: Jeśli
jednak przebywaliśmy kiedyś w takich miejscach, możemy zawsze zachować je w
pamięci i sercu. Wystarczy powrócić do nich nawet w wyobraźni, by otrzymać wszystkie
pożytki z modlitwy, tak jakbyśmy tam rzeczywiście przebywali. Również fotografia tych
miejsc może nam pomóc w modlitwie. Znam jednego świątobliwego i pobożnego jezuitę,
posiadającego małą kolekcję typowych zdjęć z kalendarza, przedstawiających piękne
krajobrazy. Opowiadał mi, że kiedy czuje się zmęczony, wystarczy, że przez chwilę
spogląda na nie, a ogarnia go atmosfera modlitwy. Teilhard de Chardin mówi o
„duchowym potencjale materii”. Materia jest rzeczywiście przeniknięta duchem i czasem
ujawnia się to z taką oczywistością, jak we wspomnianych tutaj miejscach sprzyjających

background image

modlitwie, o ile tylko jesteśmy zdolni do odkrycia w nich tego modlitewnego potencjału.
Musimy strzec się przed pewnego rodzaju „angelizmem”, który prowadzi nas do
przekonania, że wznosimy się ponad tym wszystkim i że nie jest potrzebna nam pomoc,
jaką można uzyskać podczas modlitwy dzięki tym „świętym” lub pięknym miejscom.
Potrzeba pokory, by przyjąć prawdę, że jesteśmy zanurzeni w materii i że zależni
jesteśmy od niej również w tym, co dotyczy naszych potrzeb duchowych. Przypominam
sobie, że gdy byłem jeszcze w okresie formacji, jeden z jezuitów mówił nam: „My,
jezuici, popełniamy błąd, kiedy staramy się pomóc ludziom świeckim w modlitwie.
Uważamy, że podobnie jak my nie potrzebują oni żadnych pomocy do modlitwy.
Świeccy potrzebują jednak takiej pomocy, jak atmosfera skupienia - atmosfera kościoła z
figurami i obrazami, kierującymi myśl ku Bogu. U nas jezuitów sprawa ma się nieco
inaczej ze względu na naszą intelektualną formację. Możemy przerwać pracę przy biurku
i zanurzyć się w modlitwie, otoczeni książkami, papierami, całą tą atmosferą codziennej
pracy”. Dysponując pewnym doświadczeniem w prowadzeniu jezuitów w życiu
modlitwy i życiu duchowym jestem absolutnie przekonany, że ten poczciwy ojciec miał
rację w tym, co mówił o świeckich, mylił się jednak co do współbraci jezuitów, którzy
ostatecznie też są tylko ludźmi i podobnie jak ludzie świeccy potrzebują odpowiedniego
miejsca i atmosfery do modlitwy. A nawet potrzebują w większym stopniu, właśnie ze
względu na swą formację, czasem zbyt przeintelektualizowaną. Św. Ignacy w
Ćwiczeniach duchownych zaleca, by dla uzyskania większego owocu duchowego w
pierwszym Tygodniu rekolekcji („skruchy, boleści duszy, łez z powodu swoich
grzechów” - CD 4), rekolektant zamknął okiennice swego pokoju, stwarzając mrok
wokół siebie (por. CD 79). Starajcie się zrobić to samo. Albo posuńcie się jeszcze dalej i
pozostańcie w absolutnie ciemnym pokoju oświetlonym jedynie świecą. Zacznijcie się
modlić i zauważcie, czy ma to jakiś wpływ na modlitwę (nie wpatrujcie się jednak
zbytnio w płomień, bo moglibyście wejść w trans hipnotyczny). Myślę, że spożywanie
wieczerzy wigilijnej przy zapalonych świecach stwarza atmosferę, która wpływa na stan
naszej duszy, podobnie jak światło rtęciowe wywołuje wrażenie odwrotne. Zauważcie,
jaki wpływ ma na was dzień pochmurny, a jaki dzień jasny i słoneczny po całym
tygodniu opadów, kiedy wszystko odżywa. Zrozumiecie wtedy, że cała ta „materia”
warunkuje nas bardzo głęboko i wpływa na stan naszej duszy, na nasze samopoczucie.
Zrozumiało to wielu świętych i odniosło z tego znaczną duchową korzyść. Modlitwa w
tym samym miejscu - „święte” miejsca Chciałbym wam teraz zaproponować coś, co
zdziwi tych, którzy tego nie doświadczyli. Radzę, byście w miarę możliwości modlili się
w jednym z wymienionych przeze mnie miejsc (gdzie odsłania się piękno natury) albo
też w miejscu „świętym”, to znaczy w miejscu przeznaczonym na modlitwę - w kościele,
kaplicy, oratorium. Jeśli okaże się to niemożliwe, znajdźcie sobie jakiś zakątek w swoim
pokoju lub domu i módlcie się tam codziennie. Miejsce to będzie miało dla was charakter
sakralny i po jakimś czasie zauważycie, że modlicie się tam z większą łatwością niż
gdziekolwiek indziej. Stopniowo rozwiniecie w sobie coś, co nazwałbym „wyczuciem
miejsc świętych”. Zauważycie, jak pomagają w modlitwie miejsca uświęcone obecnością
ludzi świętych i zrozumiecie powód pielgrzymowania do nich. Znam ludzi, którzy po
wejściu do jakiegoś domu zdolni są dosyć dokładnie określić duchową atmosferę
zamieszkującej w nim wspólnoty, ponieważ „czują ją w powietrzu”. Początkowo nie
chciało mi się w to wierzyć, dowody jednak były zbyt przekonywające, by można było
dłużej w to wątpić. Pewnego razu odprawiałem rekolekcje pod kierunkiem buddyjskiego

background image

mistrza, który powiedział nam, że prawdopodobnie łatwiej się nam będzie modlić w
oratorium niż w pokojach. Ku wielkiemu zaskoczeniu stwierdziłem, że to prawda.
Przypisywał on to „dobrym wibracjom” w tym pokoju, które były rezultatem naszych
modlitw. Ja natomiast przypisywałem to autosugestii, temu, że zaproponował to mistrz.
Kiedy wkrótce potem dawałem podobne rekolekcje grupie jezuitów, pilnowałem się, by
nie podsuwać żadnych rad co do miejsca modlitwy. I zdziwiłem się ogromnie, gdy wielu
z rekolektantów spontanicznie wyznało mi, że łatwiej przychodzi im medytować oraz
odnaleźć wewnętrzny pokój w kaplicy niż w pokojach. Przypominam sobie również, co
powiedział mi później jeden ze współbraci jezuitów: dawał rekolekcje w pewnej
miejscowości, niedaleko od miejsca, gdzie żył pewien sannyasi (świątobliwy hinduista),
który po zakończeniu rekolekcji przyszedł do niego i zapytał: „Co robiliście w waszym
domu codziennie wieczorem między godziną dziewiątą a dziesiątą? W moim domu
zauważałem, jak wzrastała wibracja”... Jezuita nie mógł się nadziwić: co noc, od godziny
dziewiątej do dziesiątej wszyscy rekolektanci gromadzili się w kaplicy na Godzinę
Świętą przed Najświętszym Sakramentem. Jak mógł to wyczuć ów świątobliwy sannyasi
na odległość, po drugiej stronie ulicy, kiedy nikt mu o tym nie mówił? W związku z tym
chciałbym poruszyć następującą sprawę: wiele osób obdarzonych jest szczególnym
charyzmatem modlitwy przed Najświętszym Sakramentem. Ich modlitwa jakby ożywia
się w obecności Eucharystii. Słyszeliśmy o świętych, którzy doświadczali tego
charyzmatu w stopniu tak intensywnym, że potrafili określić, jakby instynktownie, czy
Najświętszy Sakrament znajdował się w jakimś miejscu czy też nie, chociaż nie było
żadnych oznak zewnętrznych. Potrafili też rozpoznać, czy hostia jest konsekrowana czy
też nie, znów dzięki temu szczególnemu instynktowi, jaki budził się w nich wobec
Eucharystii. Być może, że wy sami nie macie takiego charyzmatu w stopniu tak
głębokim, ale może potraficie zauważyć, że inaczej modlicie się przed Najświętszym
Sakramentem. Jeśli tak jest, radzę wam, byście „wykorzystali” ten charyzmat i nie
pozwolili mu umrzeć. Przyniesie on ogromne błogosławieństwa duchowe. Módlcie się
przed Najświętszym Sakramentem zawsze, ilekroć tylko macie okazję. I jeszcze ostatnia
uwaga odnosząca się do miejsca modlitwy: niezależnie od tego, gdzie się modlicie,
starajcie się o to, by było to miejsce czyste. Czytałem kiedyś książkę buddyjską o
medytacji, w której podawano szczegółowe i konkretne instrukcje na temat
przygotowania miejsca do medytacji: „Zamieć dobrze i zmyj starannie to miejsce, a
następnie rozłóż na nim czyste prześcieradło; potem weź kąpiel, by oczyścić swe ciało i
ubierz się lekko w czystą odzież; zapal kilka kadzielnych pręcików, by nasycić powietrze
miłym zapachem. Teraz możesz zacząć medytację”. Naprawdę znakomita rada! Nie
zauważyliście, jak zaniedbany ołtarz, stare i brudne szaty liturgiczne kapłana i taki sam
obrus na ołtarzu oddziaływają na naszą gorliwość podczas sprawowania Eucharystii? Nie
dopuszczajcie do tego (zobaczycie, jak odmienią sytuację siostry zakonne, które potrafią
o to zadbać). Starajcie się, by wszystko było nienagannie czyste (ołtarz, posadzka,
kielich, świeczniki); niech na ołtarzu będzie śnieżnobiały obrus, a kapłan niech założy
proste, ale miłe dla oka szaty liturgiczne, a wydawać się wam będzie, że dokonała się w
was wewnętrzna odnowa! Wszedłem kiedyś do małej buddyjskiej świątyni w
Himalajach. Przed posągiem Buddy zauważyłem kilka srebrnych naczyń różnej
wielkości, doskonale wyczyszczonych i napełnionych krystaliczną wodą. Zrobiło to na
mnie ogromne wrażenie i do dziś pamiętam ten widok. Poczułem się wtedy bliżej Boga.
Zwracajcie więc uwagę na miejsce sprawowania przez was kultu. Wkrótce zauważycie,

background image

jaki to ma zbawienny wpływ na waszą modlitwę. Pomoce w modlitwie: czas
Powiedziałem wam w poprzedniej konferencji, że większość z nas niechętnie przyjmuje
do wiadomości nasze uzależnienie od materii i konieczność dostosowania się do tego
faktu. Na pozór wydaje się, że materia ogranicza nas, a głównie naszą wolność. Dlatego
niechętnie wybieramy miejsce, które by zachęcało do modlitwy, dlaczego nie mielibyśmy
się modlić w jakimkolwiek miejscu i dlaczego mamy się przejmować miejscem na
modlitwę? Niechętnie też szukamy pomocy dla naszego ciała, postawy sprzyjającej
modlitwie, dlaczego pierwsza lepsza postawa nie jest dobra? Dlaczego mamy się aż tak
od ciała uzależniać? Prawdopodobnie jednak najoporniej przyjmujemy naszą zależność
od czasu. Czy nie byłoby to cudowne, gdybyśmy nie potrzebowali czasu na modlitwę i
mogli ją zmieścić w jednej, „kompaktowej” minucie, a potem mieli spokój? Przecież tyle
mamy roboty, tyle książek do przeczytania, tyle spraw do załatwienia, tyle spotkań z
różnymi ludźmi... Dla wielu z nas 24 godziny na dobę to zbyt mało, aby wszystkiemu
podołać. Dlatego wydaje nam się, że należy oszczędzić kosztem modlitwy tak cenny
czas. Gdyby tak wynaleziono „modlitwę ekspresową”, podobnie jak mamy „kawę
ekspresową” albo „herbatę ekspresową”! Czy nie lepiej przyjąć do wiadomości, że
„wszystko, co robimy, jest modlitwą”? W ten sposób uniknęlibyśmy jakichkolwiek
trudności. Jednak w miarę upływu miesięcy i lat przekonujemy się, że ta zasada po prostu
nie funkcjonuje. Nie istnieje „modlitwa ekspresowa”, podobnie jak nie istnieją „związki
ekspresowe”. Jeśli pragniemy zbudować jakiś głęboki i trwały związek, musimy
poświęcić temu cały nasz czas. Tak samo jest z modlitwą, która w końcu jest relacją z
Bogiem. W miarę upływu lat zrozumiemy również, że oszukiwaliśmy się, uspokajając
samych siebie i wierząc, że wszystko, co robimy, jest modlitwą. Precyzyjniej byłoby
powiedzieć, że wszystko, co robimy, powinno być modlitwą. Niestety, to co powinno być
i co jest rzeczywistością w życiu wielu świątobliwie modlących się ludzi, nie jest jeszcze
rzeczywistością dla nas. Po prostu nie osiągnęliśmy jeszcze tej głębi ścisłego
zjednoczenia z Bogiem, które jest konieczne do tego, aby każde nasze działanie było
modlitwą, zanim podjęliśmy program „wszystko jest modlitwą”. Prawdopodobnie lepiej
byłoby stwierdzić, że istnieją dwie główne przeszkody, utrudniające współczesnemu
człowiekowi modlitwę: nerwowe napięcie, które uniemożliwia mu trwanie w spokoju;
brak czasu. Człowiek dzisiejszy znajduje się pod presją wielu wymagań i niestety
skłonny jest do przekonania, że modlitwa jest stratą czasu, zwłaszcza kiedy nie przynosi
natychmiastowych rezultatów, dostrzegalnych za pomocą rozumu, serca i zmysłów.
Rytm modlitwy: kairós zamiast chronos Jeżeli nie otrzymaliśmy od Pana szczególnego
daru modlitwy (doświadczenie poucza mnie, że jest to dar raczej rzadki), będziemy
musieli poświęcić sporo czasu na modlitwę, jeśli pragniemy poczynić w niej postępy i
pogłębić nasz związek z Bogiem. Nauka modlitwy przypomina dokładnie uczenie się i
opanowanie każdej innej sztuki czy umiejętności. Wymaga znacznej praktyki, mnóstwa
czasu i cierpliwości, ponieważ rano czujesz się podniesiony na duchu, a wieczorem
przygnębiony; dziś wydaje ci się, żeś dokonał znacznych postępów, a jutro będziesz miał
wrażenie, żeś ugrzęznął na mieliźnie. Wreszcie modlitwa domaga się regularności,
nieomal codziennej. Jeśli chcesz się nauczyć grać w tenisa lub na skrzypcach, jest nie do
pomyślenia, byś jednego dnia poświęcił temu wiele czasu, a następnego nawet o tym nie
pomyślał. Byłoby absurdem, gdybyś grał tylko wtedy, gdy masz na to ochotę. Musisz
grać regularnie, czy ci się to podoba czy też nie, by twe ręce i ciało dostosowały się
doskonale do rakiety czy smyczka i byś rozwinął w sobie ów „szósty zmysł”, który

background image

pozwoli ci zostać „wirtuozem”. Jeśli trenujesz lub studiujesz „od przypadku do
przypadku”, sporadycznie, nie osiągniesz nigdy biegłości w sztuce. Po prostu będziesz
tracił czas. Jeśli pragniesz zostać mistrzem w tej sztuce - modlenie się tylko wtedy, gdy
przyjdzie ci na to ochota, jest tak samo złe jak niesystematyczne granie. Im mniej się
modlisz, tym gorzej będziesz się modlił. Przed laty była w modzie teoria, którą określano
nazwą „rytm modlitwy” i która według mnie wyrządziła wiele szkody (przynajmniej w
moim wypadku). I chociaż teoria ta straciła już na popularności wśród księży,
zakonników i zakonnic, mam wrażenie, że nadal jest praktykowana i wyrządza straty.
Dlatego chciałbym tu o niej powiedzieć kilka słów krytyki. Oczywiście nie jestem
przeciwny wszystkim teoriom, określanym jako „rytm modlitwy”. Jestem przeciwny tej
konkretnie, o której zaraz powiem. Zgodnie z tą teorią ludzie uformowani są tak, że
różnią się w sprawach modlitwy, podobnie jak w kwestii ćwiczeń fizycznych. Nie ulega
wątpliwości, że wszyscy musimy wykonywać pewne ćwiczenia fizyczne dla zachowania
zdrowia. Jedni jednak potrzebują ich więcej, inni mniej. Niektórzy potrzebują
codziennych ćwiczeń. Inni nie. Podejmują je w sposób nieregularny, gdy czują, że ciało
tego wymaga. Regularne ćwiczenia, prowadzone zgodnie z ustalonym programem,
wydają się tak nieracjonalne (chociaż nie tak szkodliwe) jak odżywianie się według z
góry założonego planu. Trzeba jeść, kiedy się jest głodnym. W przeciwnym razie
postępuje się nierozsądnie, a ponadto można sobie zaszkodzić. Podobnie według
wspomnianej teorii ma się sprawa z modlitwą. Nie ulega wątpliwości, że na modlitwę
potrzeba czasu. Rodzi się pytanie - ile czasu i w jakiej porze. Powinien to być za każdym
razem długi odcinek czasu: godzina lub dłużej? Raz dziennie albo nawet częściej?
Oznaczałoby to modlitwę zgodną z chronometrem, a nie z poruszeniem łaski i osobistymi
potrzebami duchowymi. W języku greckim występują dwa słowa oznaczające czas:
chronos - oznacza ilość czasu (godziny, minuty, sekundy...) oraz kairós - oznacza
godzinę łaski, a nie godzinę zegarową. W tym sensie Jezus mówi o swoim „czasie” lub
swojej „godzinie”. Mówi o swoim kairós, o czasie wyznaczonym przez Boga, o godzinie
łaski. Otóż zgodnie z tą teorią powinniśmy się modlić nie według wcześniej ustalonego
programu, lecz zgodnie z naszym osobistym kairós. Poszukujmy czasu łaski, wsłuchujmy
się w głos Boga zapraszającego nas do modlitwy, bądźmy wrażliwi na nasze osobiste
potrzeby duchowe i kiedy usłyszymy wezwanie albo będziemy czuć potrzebę, oddajmy
się wówczas modlitwie i poświęćmy jej cały konieczny czas, by zaspokoić tę potrzebę
lub odpowiedzieć na Boże wezwanie. Teoria ta wydaje się atrakcyjna, ponieważ wydaje
się rozsądna. Muszę stwierdzić z przykrością, że sam „nawróciłem” się na tę teorię i
praktykowałem ją przez kilka lat, co w sumie wyrządziło niemało szkód w moim życiu
duchowym. Nie znam też żadnej osoby wśród księży, zakonników i zakonnic,
znajdujących się pod moim kierownictwem duchowym, która odniosłaby korzyść z tej
teorii. Pozwólcie, że wam to wytłumaczę. Przede wszystkim, jak już wspomniałem, im
mniej się modlisz, tym robisz to gorzej. Zawsze będziesz odkładał modlitwę na inną
chwilę. Dziesiątki spraw zajmują ci czas i uwagę. Masz tyle spraw pilnych,
niespodziewanych, prowadzących do przełomu... Wkrótce zobaczysz, że już od dawna
nie znajdujesz czasu na modlitwę, że się nie modlisz oprócz - być może - mszy św. i
innych czynności liturgicznych. Stopniowo zaczynasz tracić ochotę na modlitwę. Twoja
„tężyzna modlitewna” albo „zdolności do modlitwy” zanikają, jeśli można się tak
obrazowo wyrazić; być może oprócz chwil, kiedy rozpaczliwie potrzebujesz Boga,
praktycznie żyjesz bez modlitwy. Podtrzymuję opinię, że człowiek jest istotą modlącą

background image

się. Gdyby tylko był zdolny wyciszyć w sobie cały hałas i zgiełk, gdyby mógł odnaleźć
samego siebie, z jego serca wytrysnęłaby spontanicznie modlitwa. Niestety, człowiek
nosi w swym wnętrzu również głęboko zakorzenioną niechęć do modlitwy. Wielokrotnie
postanawia modlić się, odnaleźć się i pojednać ze sobą, stanąć przed Bogiem,
jednocześnie jednak odczuwa opór - ledwie dosłyszalny głos odciągający go od
modlitwy. Czyż nie doświadczyliśmy tego, kiedy wbrew temu głosowi decydowaliśmy
się na modlitwę, odczuwaliśmy wtedy znów, i to wielokrotnie, pokusę, by sobie dać z
tym spokój, by wyjść z kaplicy lub innego miejsca modlitwy, opuścić cały ten obcy nam
świat, w którym zanurzyliśmy się, i powrócić do znajomych widoków, dźwięków i
codziennych zajęć - powrócić do świata, w którym czujemy się jak u siebie? Doszliśmy
tak do drugiego argumentu przeciw teorii „módl się, kiedy masz na to ochotę”.
Powiedziałem już, że niebezpieczeństwo polega na tym, iż coraz rzadziej będziesz
odczuwał potrzebę modlitwy i coraz mniej będziesz na nią wrażliwy. Wspomniałem
również, że odczuwamy także inne wezwanie, gnieżdżące się również w naszej
świadomości - wezwanie odciągające nas od modlitwy. Św. Ignacy, gdy mówi w
Ćwiczeniach duchownych o tym głosie odciągającym nas od modlitwy, twierdzi, że jest
to jedno z typowych doświadczeń osoby pragnącej powierzyć się Bogu i życiu modlitwy.
Ignacy mówi również, że mamy okresy pociechy, kiedy modlitwa wydaje się łatwa i
przyjemna, ale także są takie momenty, które nazywa „oschłościami”, podczas których
modlitwa staje się bardzo trudna. Tracimy wtedy ochotę do modlitwy, a nawet
odczuwamy wobec niej wstręt. Ignacy mówi, że kiedy to następuje, zamiast ustąpić i
rezygnować z modlitwy z zamiarem powrócenia do niej w bardziej sprzyjającym czasie,
musimy uświadomić sobie, że chodzi w tym wypadku o atak złego ducha i że musimy
mu stawić opór: a) nie skracając w żadnym wypadku czasu przeznaczonego na modlitwę;
b) nie wprowadzając żadnych zmian w naszym programie modlitwy; c) dodając nawet
nieco czasu do wcześniej zaplanowanego na modlitwę. Ta ostatnia rada okazuje się
bardzo celowa również z punktu widzenia psychologicznego, bo jeśli wiesz, że
jakakolwiek skłonność do rezygnacji z modlitwy cię zwycięży, prawdopodobnie sam
będziesz ją prowokował” nawet nieświadomie. Natomiast jeśli tej skłonności
przeciwstawisz stanowczość oraz zwiększysz czas modlitwy, to zacznie ona jakoś
ustępować. Św. Ignacy oczywiście podchodzi do tego problemu w sposób całkowicie
odmienny od krytykowanej tu przeze mnie teorii. Nasze doświadczenie ukaże nam
mądrość spojrzenia Ignacego i duchowe korzyści płynące z jego rad. Wiele osób
opowiadało mi, jak trwali na modlitwie, zwalczając rozproszenia, odrzucając pokusę, aby
powstać i pójść sobie. Nie zwracali uwagi na natarczywy głos, który przekonywał ich, że
tracą czas, umacniali swą wolę wytrwania aż do końca przez cały czas... i nagle, w
sposób tajemniczy, wszystko ulegało gwałtownej zmianie, ogarniało ich światło, Boża
łaska i miłość. Gdyby wcześniej zrezygnowali myśląc, że to nie jest ich kairós, straciliby
ten ogrom łask, który Bóg przeznaczył dla nich na końcu modlitwy jako nagrodę za ich
trud i za wierność. Przypominam sobie teraz młodego jezuitę, seminarzystę, któremu
dane było przeżyć głębokie doświadczenie Chrystusa. Doświadczenie to miało
decydujący wpływ na jego życie duchowe. Pewnego dnia zdobył się na to, o czym przed
chwilą mówiłem - oparł się pokusie niechęci i rozproszeń, i rezygnacji z modlitwy. Udał
się wieczorem do kaplicy, aby wypełnić swój „obowiązek” godzinnej modlitwy. Po
dziesięciu minutach zaczął doświadczać tego, co zdarzało mu się często, nieomal zawsze
ilekroć udał się na modlitwę: odczuł wielką chęć zostawienia wszystkiego i wyjścia z

background image

kaplicy. Tym razem jednak nie poddał się temu, nie tyle z powodów prawdziwie
duchowych, ile bardziej praktycznych. Po prostu nie miał tego wieczoru co robić i było
mu naprawdę wszystko jedno, czy strawi czas w kaplicy czy też w swoim pokoju.
Wytrwał do końca. I oto dziesięć minut przed końcem modlitwy stało się! Chrystus
wkroczył w jego życie i świadomość jak nigdy dotychczas, wypełniając mu umysł i serce
świadomością swej podnoszącej na duchu obecności. Oto przykład człowieka, który z
wdzięcznością wspomina, że nie poszedł za tym, co mógł uważać za swój „rytm
modlitwy”. Można przytoczyć wiele podobnych przykładów. Jestem pewny, że wszyscy,
którzy mnie słuchacie, macie podobne doświadczenia. Nie wystarczy jednak moje słowo:
starajcie się sprawdzić to w ciągu sześciu miesięcy, i zobaczycie, jak to jest w waszym
wypadku. Mam jeszcze trzeci i ostatni powód, by przeciwstawić się teorii rytmu
modlitwy: kiedy ktoś dokonał pewnych postępów w życiu modlitwy, prawdopodobnie
dochodzi do tego, co autorzy nazywają „modlitwą wiary”. Jest to forma modlitwy, w
której człowiek zwykle nie doświadcza jakiejś wyraźnej pociechy. Zazwyczaj odczuwa
wielką chęć modlitwy, ale w chwili gdy ją podejmuje, czuje jakąś pustkę, i ma wrażenie,
że traci czas. Doznaje pokusy, by przerwać modlitwę i odłożyć ją na później. Taki
człowiek nie powinien przerywać modlitwy, winien ją kontynuować. Nawet jeżeli ma
wrażenie, że traci czas, jest to naprawdę istotne. Rozgrywa się bowiem w jego życiu coś,
o czym może nawet nie wie: stopniowo przyzwyczaja się do innej kategorii pociechy,
która w tym momencie wydaje się przypominać jedynie oschłości. Jego wzrok duchowy
uczy się w sposób bolesny dostrzegać światło tam, gdzie obecnie wydają się zalegać
tylko ciemności. Inaczej mówiąc, nabiera nowej wrażliwości, nowego „smaku” w
sprawach dotyczących modlitwy. Gdyby opowiedział się za teorią „módl się, kiedy masz
na to ochotę”, naraziłby się na to, że nie odczuje zachęty do modlitwy w ogóle lub -
ściślej mówiąc - usłyszy zaproszenie, ale utraci ochotę do modlitwy w chwili, w której
temu zaproszeniu ulegnie. I to właśnie w okresie, kiedy czyni postępy w sztuce
modlitwy, kiedy wznosi się na jej wyższy poziom - prawdopodobnie poddałby się.
Powinienem znacznie więcej powiedzieć o dwóch ostatnich przyczynach: o konieczności
i mądrości zasady, by modlić się raczej więcej niż mniej w wypadku duchowych
oschłości oraz cały problem „modlitwy wiary”. Na razie mówiłem o nich po to, by
odrzucić teorię, którą zajęliśmy się. Istnieje jednak pewien punkt w jakiś sposób
związany z „modlitwą wiary”, który chciałbym tutaj podkreślić. Otóż: zwykle
prawdziwie duchowy człowiek odczuwa stale pragnienie modlitwy. Pragnie zostawić
wszystko, by w milczeniu rozmawiać z Bogiem, wejść w kontakt z Istotą Nieskończoną,
Odwieczną, która jest fundamentem naszego życia i naszym Ojcem, Źródłem całego
naszego życia, naszego szczęścia i siły. Nie znam żadnego świętego, który nie
odczuwałby tego stałego pragnienia, tej nieodpartej potrzeby, tej nieomal wrodzonej
ochoty do modlitwy. Nie oznacza to, że zawsze tak robili! W żadnym wypadku. Wielu z
nich było zbyt zajętych w wypełnianiu dzieła, które Bóg im zlecił i nie mieli czasu, by w
pełni zaspokoić to pragnienie. Pomimo to nie zanikało ono, lecz stwarzało w nich pewne
święte napięcie. Kiedy więc modlili się, odczuwali pragnienie, by powstać i wziąć się do
wielkich dzieł dla Chrystusa. A kiedy pracowali dla Chrystusa, odczuwali pragnienie, by
wszystko zostawić i przestawać jedynie z Nim samym. Św. Paweł - choć w innym
kontekście - wyraża doskonale to napięcie, gdy mówi nie o modlitwie, ale o swym
pragnieniu, by umrzeć i być z Chrystusem. Zwraca się do Filipian: „Dla mnie bowiem
żyć - to Chrystus, a umrzeć - to zysk. Jeśli bowiem żyć w ciele - to dla mnie owocna

background image

praca, co mam wybrać? Nie umiem powiedzieć. Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę
odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele - to bardziej dla
was konieczne. A ufny w to, wiem, że pozostanę, i to pozostanę dla was wszystkich, dla
waszego postępu i radości w wierze” (Flp 1, 21-25). Paweł był niezwykle czynnym
człowiekiem, głęboko zaangażowanym w swoją pracę i w życie pierwotnych Kościołów.
A jednak odczuwał to napięcie między koniecznością kontynuowania pracy a
pragnieniem pozostania z Chrystusem. To samo można powiedzieć o innych, nadzwyczaj
aktywnych świętych, jak św. Franciszek Ksawery lub św. Jan Maria Vianney, który
musiał stale pokonywać pokusę opuszczenia parafii i zostania pustelnikiem, by mógł
poświęcić cały czas dla Boga. To intensywne pragnienie odejścia i pozostania sam na
sam z Bogiem:sprawia, że całe życie i działalność apostoła stały się modlitwą i że
pogrążony jest on nieustannie w atmosferze modlitwy. Mahatma Gandhi wyrażał to
takim oto twierdzeniem, że mógłby doskonale spędzić całe dni nie przyjmując żadnego
pokarmu, ale nie mógłby przeżyć ani jednej minuty bez modlitwy. Mówił, iż ze względu
na sposób życia, jaki obrał, oszalałby, gdyby uniemożliwiono mu modlitwę choćby przez
minutę. Być może to jest powód, dla którego my sami nie odczuwamy tej stałej
konieczności modlitwy i dajemy się uwodzić takim teoriom, jak ta. Nie żyjemy bowiem
radykalizmem, jakiego domaga się od nas Ewangelia. Nie odczuwamy, więc stałej
potrzeby szukania pokarmu, pomocy i energii, której tylko modlitwa może nam
dostarczyć. Nie mamy „głodu” modlitwy. Odczuwamy ten głód tak niezwykle rzadko,
ponieważ tyle rzeczy i spraw wypełnia nasz umysł i świadomość - nasze światowe
pragnienia, interesy i przyjemności, a nawet nasze problemy i zmartwienia. Jesteśmy zbyt
przepełnieni tym wszystkim, by poczuć wielką pustkę w naszym sercu i jednocześnie
wielkie pragnienie Boga, który wypełniłby ją.

1/ 1


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
de Mello Anthony Kontakt z Bogiem Konferencje rekolekcyjne
de Mello Anthony Kontakt z Bogiem Konferencje rekolekcyjne
de Mello Anthony Minuta Madrosci
De Mello Anthony Minuta Mądrości
O Coelho Paulo, De Mello Anthony

więcej podobnych podstron