Dom za żelazną kurtyną Listy do Pani S Tomasz Antoni Żak

background image

archive.today

webpage capture

Zapisywane z

http://www.nawolyniu.pl/artykuly/dom.htm

żadne inne screeny z tym adresem

szukaj

24 Lut 2015 19:23:43 UTC

Wszystkie strony z domeny

www.nawolyniu.pl

udostępnij

pobierz .zip

zgłoś raport o błędzie

Strona

Zrzut ekranu

Spis artykułów

Dom za żelazną kurtyną. Listy do Pani S.

Tomasz Antoni Żak

Rozdział 12.

Pokrzywy i porcelana

Droga Pani S.!

W moim do Pani pisaniu wciąż i wciąż szukam polskiej podmiotowości Kresów. W

sumie chodzi przede wszystkim o uporządkowanie swego, naszego życia. O powrót do

domu. Są tacy, a jest ich dzisiaj bardzo wielu, dla których kresowe peregrynacje, to

tylko metafora tęsknoty za dobrem, pięknem i baśniowo spełniającą się nadzieją. Dla

nas jednak - pozwoli Pani, że użyję tutaj liczby mnogiej - jest to jednak nic innego, jak

próba zdefiniowania skutecznej receptury lekarstwa na "całe to zło", które polskość,

Polaków i samą Polskę chce uczynić jedynie mitem. Stanisław Wyspiański w

kongenialnym dramacie, nomen omen "Wyzwolenie", sformułował to precyzyjnie:

Naród się zgubił. Tak, wszystko byłoby dobrze, tylko naród się zgubił.

Oczywiście, nie sam. To my go zgubiliśmy, my, tak jest, my. Nie przez

wojny, nie przez klęski i porażki wojenne, bo te się dadzą zmienić, bo to są

chwilowe rzeczy, bardzo chwilowe. Nie dopilnowaliśmy, zlekceważyliśmy. A

oni robili swoje.

Nie widzicie tego? Naprawdę nie widzicie, czego chcą?

Według nich Polska ma być mitem, mitem narodów, państwem ponad

państwy, prześcigającym wszystkie, jakie są. Republiki i Rządy; oczywiście

niedościgłym, wymarzonym. Ma być marzeniem - tak, ideałem - oczywiście!

I tylko marzeniem. Polska według nich ma się nie stać nigdy. Tak - nigdy ma

się STAĆ, nigdy BYĆ, nigdy się urzeczywistnić.

W tym cytacie pojawiają się m.in. "oni", czyli ktoś, kto nie jest nami; ktoś, kto jest

naszym wrogiem, nam szkodzi. Szkodzi nam, Polakom i naszemu krajowi - Polsce. Czy

nie ma Pani wrażenia, że "oni" znów do nas wrócili? Że jedną z ich wizytówek jest tzw.

Karta Polaka, która przyznawana "po uważaniu", a nie wedle krwi rodzinnej,

skutecznie odpycha od nas Kresy? Że adekwatny certyfikat "dobrego Polaka",

definiowany od paru lat przez zaprzyjaźnione z rządzącymi media, równie skutecznie

podzielił nasz kraj, także w zakresie oceny naszej przeszłości i sensu polskiej walki o

niepodległość i przedrozbiorowe granice?

W praktyce faryzejska wykładnia takiego myślenia brzmi dokładnie tak:

Wskutek nieustannego powtarzania w mediach fraz "wspólnota narodowa",

"Polacy", powstaje wrażenie, że obywatele polscy niebędący etnicznymi

Polakami po prostu się nie liczą. Utrwalił się też stereotyp, że Polacy to tylko

katolicy. W demokracjach zachodnich mówi się o narodzie politycznym,

akcentuje się lojalność wobec prawa i instytucji politycznych, a nie

pochodzenie etniczne czy wyznaniowe. To jest prawdopodobnie kierunek

ewolucji społeczeństw typu zachodniego. W tym sensie kult wspólnoty

narodowej jest anachronizmem.

Tak swoje obywatelskie i narodowe credo w roku 2010, ledwie dwa miesiące po

Smoleńsku, przedstawił na łamach tygodnika "Polityka" Adam Szostakiewicz, znany

reprezentant medialnego Salonu.

Tutaj potrzebna jest nam odtrutka, czyli po prostu inna lektura, stawiająca sprawę

miłości Ojczyzny "z głowy na nogi". Na przykład książki najważniejszego polskiego

pisarza XX wieku, Józefa Mackiewicza, który jak nikt inny opisał to, co dzisiaj staje się

faktem, a w początkach ubiegłego wieku dopiero się "wykluwało" właśnie na Kresach,

choć Wyspiański, a jeszcze wcześniej Krasiński, jakoś profetycznie to zapisali w swej

twórczości. Wszyscy oni przewidzieli więc władzę swołoczy i draństwa nad dobrem i

porządkiem. Przewidzieli, że "Finis Poloniae" zacznie się od zdjęcia krzyża ze ściany i

splugawienia polskiego domu. We wrogiej Polsce polityce państw, powstałych po

rozpadzie ZSRR na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej, widoczny jest jakiś kompleks.

Niektórzy twierdzą - i znając historię, trudno się z tym nie zgodzić - że jest to

kompleks winy z lat 40-tych XX wieku. Tak i ja oceniam ukraiński pro banderowski

nacjonalizm i litewski szowinizm. Polskiej krzywdy i krwi na rękach nie mają natomiast

Białorusini. Nic więc dziwnego, że pomimo obecnej oficjalnej antybiałoruskiej polityki

Warszawy, Białoruś wciąż jest najbardziej przyjaznym Polakom sąsiadem. Także w

okresie I wojny światowej i bolszewickich pogromów, ziemie białoruskie były

stosunkowo spokojne, choć wokoło płonęły polskie wsie i dwory.

"Ptasznik z Wilna" tak o tym pisał w "Lewej wolnej" (pierwsze wydanie w Londynie w

1965 r.):

Na prawo od drogi, aleja wysadzana brzozami prowadziła do jakiegoś

majątku. Karol skręcił w nią bardziej odruchowo, niż z istotnego

przekonania, że znajdzie tam czego potrzebuje: pejcz na konia, dratwę do

zeszycia nachrapnika...

Wrota stały otworem przed świeżo wyjechanymi koleinami kół. Snać

gospodarze niedawno opuszczali swój dom. Dwór widniał płaski, nieduży;

pomiędzy kolumnami ganku czerniły, jak krzyk ust, wyłamane odrzwia,

zniekształcone przez czarny kadłub fortepianu, który utkwił w progu. Chłopi

zgromadzeni na podjeździe i na klombie stratowanych kwiatów, musieli

Karola dojrzeć już wcześniej, bo panowało tam milczenie zwróconych ku

niemu twarzy. Ledwo jakiś pomruk. Wtem, kilkunastu ruszyło rzędem

naprzeciw. Wyraz ich oczu zaciemniony był daszkami czapek, ale wyczuł w

tym powolnym stąpaniu i rozpoznał po nagłym stłoczeniu strwożonych bab

koło ganku, że idzie ku niemu coś groźnego. Był sam naprzeciw tłumu.

Zatrzymał konia, i również powoli zdejmował z pleców karabin. Rząd

chłopów zatrzymał się milczącym murem w odległości kilkudziesięciu

kroków. Karol zawrócił konia i odjeżdżał stępa maskując spokój. "Rabują

opuszczony dwór...".

Co widać z okna dworu w Mickiewiczach.

"Nie ma przypadków, są tylko znaki" - te często przywoływane słowa kapelana

Czerwonego Krzyża z czasów II wojny światowej, słynnego kaznodziei, zmarłego w

1987 r. ks. Bronisława Bozowskiego, to byłoby idealne motto mojej "wycieczki" do wsi

Mickiewicze.

Nie

pojechałem

tam,

aby

weryfikować

ewentualną

adamomickiewiczowską etymologię nazwy tej miejscowości, tym bardziej, że z naszym

wieszczem nic ona nie ma wspólnego, choćby z tego powodu, że pierwszą znaną o

Mickiewiczach wzmiankę historyczną datuje się już na rok 1578. Wówczas zresztą

zapisywano tę nazwę cyrylicą (co logiczne dla tej strefy kulturowej) i w brzmieniu,

które niewątpliwie przybliża nas do prawdziwego pochodzenia tej nazwy + Mitkowicze.

Teraz wszystko staje się jasne: Mitkowicze to nazwa wywiedziona od imienia Dymitr,

zdrobniale Mitka, Mitja. Mogło to więc być nawiązanie do imienia jakiegoś lokalnego

kniazia, rycerza, lub po prostu założyciela osady. Mimo to, nasze dzisiejsze kojarzenie

tej nazwy z autorem 13-zgłoskowej opowieści o "ostatnim zajeździe na Litwie", jest

jakoś uprawnione i na pewno dodaje temu miejscu dodatkowego kresowego kolorytu.

Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,

Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,

Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;

Świeciły się z daleka pobielane ściany (...)

Ale i bez tych konotacji, kresowość (czytaj: polskość) Mickiewiczów jest - jakby to

powiedzieć - modelowa. W tomie VI "Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i

innych krajów słowiańskich", wydawanego w Warszawie przez Filipa Sulimierskiego i

Władysława Walewskiego w latach 1880 - 1914 czytamy, że tę zamieszkałą przez 26

osadników wieś, leżącą o 10 wiorst na południe od Nieświeża, charakteryzują "grunta

dobre, lekko wzgórkowate, miejscowość bezleśna".

Kiedy po dwóch, może trzech kilometrach od zjazdu z głównej szosy Nieśwież - Kleck,

skończył się asfalt, a wokoło falujący krajobraz kolorowały żółciami przestrzenie pól

uprawnych i pastwisk, gdzieniegdzie tylko akcentowane kępami drzew, powiedziałem:

"Jest tak, jakbyśmy się cofnęli w czasie". Potem, gdzieś na linii horyzontu, niczym

reprodukcja sielskiego XIX-wiecznego pejzażu, pojawiło się wielkie stado krów (nie

pamiętam, kiedy tak liczne stado bydła widziałem). A zaraz potem zobaczyliśmy wieś.

Zatrzymajmy się w tym miejscu Pani S., dokładnie tak, jak wówczas zatrzymaliśmy

samochód. Przed mną - jakieś kilkaset metrów dalej - ktoś ustawił ogromne płótno

Chełmońskiego, albo może któregoś z braci Gierymskich (to pewnie tak apropos tego

pejzażu z krowami). To było coś ogromnego i sięgało od południowego po północny

skłon nieba. Ale przecież to nie był obraz, to nie była nawet żadna filmowa makieta. To

było naprawdę Pani S. - myśmy cofnęli się w czasie o te sto lat. Za drgającymi

gorącem płaszczyznami pól uprawnych, wśród sadów, rozpychały się dachy stodół i

domów. Wszystko w pastelach, wszystko w drewnie, żadnego muru, ściany, żadnej

prostopadłościennej bryły, żadnych słupów z elektryką. Było więc faktycznie tak,

jakbyśmy się cofnęli w czasie, a przecież to było dzisiaj. Obok stała pani Ryszarda

Schabowska, z domu Tomaszewska i nie minęła jeszcze godzina, jak byliśmy razem na

cmentarzu w Klecku, gdzie Rysia szukała grobu swego dziadka Szymona. A

Tomaszewscy do wojny mieszkali właśnie tutaj, w swoim dworze w Mickiewiczach,

wszystkiego 10 kilometrów od najbliższego miasta, czyli właśnie Klecka.

Och, te nasze "dworskie" skojarzenia. Współczesne, sentymentalne a pełne ignorancji,

łzawe i w rezultacie "rozmemłane" traktowanie Kresów, to przy naszej wiedzy i pojęciu

o polskim dworze, dworku czy nawet pałacu jeszcze nic, bo z tym jest gorzej, a

dokładnie tak, jak w tym powiedzeniu: "Himalaje to małe góry...". Oczywiście, dzisiaj

co raz ukazują się na rynku księgarskim opracowania dotyczące a to dworskich

obyczajów świątecznych, a to zachowania przy stole, albo na przykład kuchni

dworskiej. Możemy przeczytać szczegółowe monografie dotyczące powozów czy broni

myśliwskiej, albo architektury parkowej. A w końcu też, śladem tabloidalnych

przekazów, pojawiają się książki o skandalach obyczajowych, dla których tłem czyni

się często dworskie przedwojenne dekoracje.

A ja chciałbym, aby zamiast tej retoryki wyrosłej prosto z komunistycznej propagandy,

która jeżeli nawet posługiwała się prawdą, to po to, aby nie powiedzieć wszystkiego,

albo powiedzieć to, co skutecznie zaciemniało obraz; a więc chciałbym, żeby temu

dzisiejszemu "ble, ble, ble" przeciwstawiać prawdziwą opowieść o dworze polskim.

Chodzi mi o to, Pani S., aby oddać sprawiedliwość proporcjom określonych zachowań i

postaw ludzkich, które możemy z dworem, jako takim, kojarzyć. Rzecz w tym, aby w

końcu opowiedzieć o dworze, jako miejscu ciężkiej pracy przede wszystkim. O dworze,

jako miejscu kreowania i obrony wiary katolickiej, która Ojczyznę konstytuowała

nawet w największych tarapatach. I o dworze, jako przestrzeni, w której rodziły się i

najpełniej rozwijały uczucia patriotyczne.

Stop! - powie Pani. - A co z miłością Ojczyzny wyrosłą w oficynie miejskiej kamienicy,

albo w wiejskiej chałupie czy pod dachem prowincjonalnej plebanii, albo też w którymś

z domów Nowego Miasta w Nieświeżu? Ależ wszystko się zgadza! Każde z tych miejsc,

jak i wiele innych, może być i bywało Ojczyzny ołtarzem, bastionem wiary i wzorcem

etosu pracy oraz wypełniania obowiązków stanu. Każde z nich, ale ze świadomością,

że wszystko tam ma swój początek w kosmosie sarmackiego, a jeszcze wcześniej

piastowskiego dworu.

I tutaj, właśnie w duchy przywracania właściwych proporcji, od razu warto napisać, że

słowo najbardziej definiujące ludzi mieszkających w dworkach i dworach, to nie

magnateria czy arystokracja, ale ziemianie. W tym słowie objawia się jednoznacznie

podstawowy paradygmat życia tych ludzi, czyli relacja do ziemi i to ziemi rozumianej,

jako uprawna, jako ta, która karmi, daje chleb. I żeby to było możliwe, to trzeba na

niej pracować, a nawet więcej - trzeba tę ziemię kochać. Paradoksalnie, większość

lubianych przez nas książek czy filmów nawiązujących do tzw. "cywilizacji dworków",

pomija ten aspekt sprawy. Jeżeli nawet dwór jest patriotyczny, to ma to wymiar

bardziej "niedzielny", a więc pozbawiony sześciu dni, podczas których ziemianin nie

tyle "machał szabelką", co kosą. Ot tak, jak Bogumił Niechcic, w do bólu prawdę tego

dworkowego świata oddającej ekranizacji powieści "Noce i dni" Marii Dąbrowskiej

(premiera w roku 1975 r.; reżyserował Jerzy Antczak).

Powszedni dzień typowego "pana dziedzica" zaczynał się często już przed świtem.

Śniadanie jadł najwcześniej dopiero po porannym udoju i wydaniu wszelkich bieżących

dyspozycji gospodarczych. Potem z reguły był objazd pól, który trwał parę godzin

(często także po obiedzie) oraz obchodzenie wszystkich budynków gospodarczych.

Polska wieś żyła przede wszystkim z produkcji roślinnej (burak cukrowy, pszenica,

żyto, ziemniaki) i zwierzęcej (bydło, trzoda chlewna, konie). Większość majątków

wykorzystywała w swych pracach gospodarczych także lasy, stawy oraz sady, a im

dalej w XX wiek, to tym częściej przy dworach pojawiała się gospodarka przemysłowa

(tartaki, cegielnie, gorzelnie itd.). Dzień pracy kończył się długo po zapadnięciu

zmierzchu. Nader często - tak, jak to czynił pan Niechcic - trzeba było też stawać do

roboty równo z pracującymi w majątku chłopami. I niekoniecznie wynikało to z faktu,

że ów szlachcic - dziedzic był tylko "klepiącym pańską biedę" administratorem, co

zresztą dotyczyło bardzo wielu dworów i dworków. Niejednokrotnie, a szczególnie

właśnie na Kresach północno-wschodnich, trudno było na co dzień odróżnić tego

"lepiej urodzonego" - szlachcica od chłopa. Obaj zależeli od tego, co "Bóg dał", ziemia

urodziła, a wojna czy inne "morowe powietrze" nie zabrało.

Zawsze jednak polski szlachecki dom (dwór czy dworek) wyglądał podobnie. I tutaj

wreszcie możemy czuć się trochę usatysfakcjonowani, bo wyświetlający się w naszych

głowach obraz dojazdowej alejki, spuentowanej wspartym na dwóch kolumnach

gankiem przysadzistej, tonącej w zieleni sadyby, to faktycznie niemal rzeczywisty

standard odpowiadający temu jakby akwarelowemu skojarzeniu. Tak też swój dom

zapamiętała Maria Dunin-Kozicka, która niemal równolegle do bardziej znanej "Pożogi"

Zofii Kossak-Szczuckiej, a nie mniej przejmująco, opisała w książce "Burza od

Wschodu" (wydana w roku 1925) początek zagłady Kresów po rewolucji bolszewickiej.

Pochylmy się więc nad tym malunkiem:

Widoczny już z dala, stał dwór (...) na wzgórzu, kąpiąc się latem w

słonecznej przestrzeni, zwartością grubych ścian i dokładnością dębowych

drzwi i okien stawiając mężnie czoła mroźnym, zimowym podmuchom.

Pośrodku ganek wjazdowy o kilkunastu płaskich, szerokich schodach. (...) W

okresie letnim wokoło dworu biegł szlak kwiecisty z ponsowych, wiecznie

kwitnących Crimston´ów i złoto-żółtych Nielów, pnących się bujnie po

granitowych złomach wysokiego cokołu i sięgających drewnianych

kolumienek krytej werandy. - Z drugiej strony terasa, otoczona żelazną

balustradą, i znowu powódź oplatających się giętkimi łodyżkami, różowych,

bukietowych różyczek.

Rysia nie zapamiętała ani Crimston'ów, ani złoto-żółtych Nielów, bo zapamiętać nie

mogła, choćby nawet te kwiaty kiedyś ktoś tutaj zasadził i pielęgnował. W ogóle ze

mną dotarła do Mickiewiczów po raz drugi w życiu (pierwszy raz, to było jakieś trzy

lata wcześniej) i tak naprawdę, to miała nawet problem ze wskazaniem drogi do dworu

swoich dziadków. Dwór, który zawsze był punktem odniesienia dla całej okolicy,

obecnie "został wyrzucony" poza wieś, poza jej opłotki, a prowadząca do niego polna

droga, to raczej dojazd do pól, niż do dawnej sadyby Tomaszewskich. Dwór, czy raczej

to co z niego zostało, istnieje jeszcze, ale jakby go już nie było. Zapadnięty w połowie

dach kryją litośnie jakieś pnącza i krzewy. A wokoło morze traw i pokrzyw sięgających

piersi. Pokrzywy przychodzą, gdy odchodzi człowiek i to one, a nie "bukietowe

różyczki", zdobią dzisiaj dwór.

Pokrzywy i jakieś kłujące pnącza skutecznie bronią też dojścia do starej ogromnej

sosny. Ona właśnie wskazała nam drogę do tego miejsca. To o niej opowiadano Rysi,

jako miejscu szczególnym. Najpierw ze względu na koło od wozu, które kilkadziesiąt

lat temu u szczytu drzewa zamontował na bociani pożytek dziadek Szymon. I koło

tutaj, jakimś cudem, wciąż trzyma się czubka sosny, choć ten został już wiele lat temu

odstrzelony częściowo przez piorun. Pod tym drzewem lubił odpoczywać właściciel

dworu. Zdarzyło się parę razy, że swą ulubioną fajkę palił w tym miejscu pospołu z

papierosem ćmionym przez kolegę z czasów legionowych, niejakiego Józefa

Piłsudskiego. I te obecności Marszałka w prowincjonalnej wsi nowogródzkiego

województwa, to jest właśnie drugie signum miejsca, które zachowało się w rodzinnej

legendzie. Spod sosny do prawego przyczółku dworu nie było więcej jak 30 metrów.

Ot, parę kroków i można było wejść na werandę, usiąść na wiklinowych krzesłach i -

na przykład, jeżeli to był gorący, letni dzień, jak dzisiaj - ochłodzić się gruszkowym

kompotem, który przygotowała pani Maria. Nawet sobie to wyobraziłem. Piłsudski

dopala swego papierosa, maleńki niedopałek kiepuje na kamieniu, ciężko się unosi z

niskiej ławeczki pod sosną i ogląda się na Tomaszewskiego, który właśnie uderza

cybuchem fajki o cholewę wysokiego buta: - Nu, Szymon, zdało by się coś napić;

żoneczka woła. I ruszają razem... prosto przez to morze pokrzyw.

Najlepsze położenie domu jest południowo-wschodnie od ogrodu. Dom na

południe wystawiony ma wiele niedogodności: jedna strona zbyt gorąca,

druga za zimna. Obicia, malowidła, sprzęty płowieją od zbytniego słońca;

odrewnienie pęka (...).

Żeby mieszkanie było zdrowem, trzeba aby w niem nie było wilgoci;

konieczną więc jest rzeczą aby było o trzy lub cztery stopy wyższe nad

poziom. Mury nie mają być gipsem, ale wapnem pociągane: pierwszy

odpada i ciągnie w sobie wilgoć.(...)

Co się tyczy rozkładu wewnątrz domu, tu jeszcze więcej przedstawia mi się

trudności, ze względu jak rozliczne są położenia. Przyjmując więc

jakikolwiek wzór, opiszę Ci dom złożony z sieni opalanej czyli przedpokoju,

jadalni, chowalni, bawialni, sypialni, pokoju dla dzieci, garderoby, pokoju

męzkiego, mieszkań dla gości, do których, podług możności i potrzeby,

dodaćby można kaplicę, pokoje dla panien, dla synów starszych, pokój

bilardowy, itp. (...)

Tak doradzała polskim gospodyniom Karolina z Potockich Nakwaska w swym

trzytomowym dziele pt. "Dwór wiejski", które wydano w Lipsku w roku 1857. I trzeba

przyznać, że przy budowie i urządzaniu większości dworów i dworków, te uwagi

faktycznie stosowano w praktyce.

Studnia koło dworu w Mickiewiczach.

O tych regułach powiada nam też ruina domu w Mickiewiczach. Najpierw jego

klasyczna geograficzna orientacja (nasza legendarna sosna stoi po południowo-

wschodniej stronie, a podjazd był od północnego-zachodu). Później podniesiony o ok.

40 cm fundament domu i to zabezpieczające przed wilgocią wapno, a w zasadzie jego

resztki widoczne tu i ówdzie na ułożonych z belek ścianach. Także klasycznym zdaje

się być rozkład wnętrza domu. Dwór Tomaszewskich składał się więc z ośmiu

pomieszczeń otaczających z trzech stron sień, choć nie był to układ symetryczny, gdyż

strona wschodnia budynku była dłuższa niż zachodnia, i tam właśnie, w tej

przedłużonej części domu, zlokalizowano kuchnię oraz - od południa - jeszcze jedno,

do kuchni przylegające pomieszczenie. Do opalanej narożnym kominkiem sieni

wchodziło się przez odkryty klasyczny ganek obrośnięty winem. Drzwi na wprost

wiodły do bawialni, z której można było wyjść dalej na zabudowaną południową

werandę i do ogrodu (kilkadziesiąt metrów na prawo stoi wiadoma sosna). Natomiast

w amfiladzie pomieszczeń na prawo od sieni, najpierw była jadalnia, a potem kuchnia.

Z jadalni poprzez małe drzwi można było wejść do jednej z dwóch sypialni ( a z niej

dalej na prawo do wspomnianego pokoju za kuchnią). Piszę: z dwóch sypialni, gdyż

druga zlokalizowana była po zachodniej stronie dworu i tak jak z pierwszej, można

było do niej wejść poprzez bawialnię, ale kierując się w lewo. Sypialnia ta miała

ponadto połączenie z gabinetem - biblioteką, gdzie można było dotrzeć przede

wszystkim bezpośrednio na lewo z sieni.

Dwór miał ponadto ogromny wysoki strych, na którym, po stronie zachodniej

zlokalizowano jeszcze jedno pomieszczenie, wykorzystywane czasami jako pokój

gościnny, ale raczej tylko w miesiącach letnich.

Teraz mógłbym opowiadać o sprzętach, o zegarze w sieni i ogromnej lampie naftowej

w bawialni, o setkach książek w bibliotece, o nieznanych dzisiaj statkach kuchennych,

o wizerunku Ostrobramskiej, który wisiał w zachodniej sypialni i o wielu, wielu

przedmiotach lub czynnościach charakteryzujących polski ziemiański dom. Mógłbym,

ale pomyślałem, że ważniejszym będzie przypomnieć jeden z naszych patriotycznych

"dekalogów". Znamy ten Zofii Kossak Szczuckiej o Polsce, napisany w Warszawie

podczas okupacji niemieckiej, ale mało kto kojarzy dziesięć "Przykazań domowych"

Marii Rodziwiczówny, które pisarka umieściła na honorowym miejscu swego domu -

dworu w Hruszowej koło Kobrynia (dzisiaj to też Białoruś). One najlepiej opowiadają o

tym, co najważniejsze:

1. Czcij i zachowaj ciszę, pogodę i spokój domu tego.

2. Będziesz stale zajęty pracą według twoich sił, zdolności i zamiłowań.

3. Nie będziesz śmiecił i czynił bałaganu ani zamieszania domowego

porządku.

4. Pamiętaj abyś nie ranił myślą ni ust mową o złem, marności i głupstwie.

5. Nie będziesz opowiadał, szczególnie przy posiłkach, o chorobie, kalectwie,

kryminałach i smutkach.

6. Nie będziesz się gniewał ani podnosił głosu, z wyjątkiem śmiechu i

śpiewu.

7. Nie będziesz zatruwał powietrza złym i kwaśnym humorem.

8. Nie wnoś do domu twego szatańskiej czci pieniądza i przekleństwa jego

spraw.

9. Zachowaj przyjacielstwo dla Bożych stworzeń, dla domowników

przyjętych, jak - psy, ptaki, koty.

10. Nie okazuj trwogi a znoś ze spokojem dopust Boży, jako głód i chłód,

biedę i chorobę.

Wszystko to - i domy, i rzeczy i zasady postępowania - zostało poddane okrutnej

rewolucyjnej degeneracji. Resztki polskiego domu wpisane w te krzaki i zarośla, w ten

ocean pokrzyw, traw, dzikich kwiatów i buczenia pszczół, już są martwe. Bardziej

martwe niż groby na kresowych cmentarzach. Nie ma metafory - jest tylko smród

najlepszego z ustrojów, krwawa pieczęć imperium zła i nienawiści. Tak, Pani S., tak to

widzę. Wszedłem do środa przez coś, co kiedyś było oknem. Wiesia nie weszła. I

dobrze. A ja wszedłem tam, jak do grobu (tak mi się skojarzyło) i pierwszą rzeczą ,

którą zobaczyłem, była leżąca w gnoju podłogi porcelanowa filiżanka. Podniosłem ją.

Miała oderwane uszko.

Dobry mamy dzisiaj czas na zdrajców polskiego domu, pani S. Robią to inaczej, jak w

czasach saskich, ale popyt na ich "pracę" jest nie mniejszy. Jeżeli "oni" wrócili, to ktoś

"intelektualnie" musiał ich formować. Zacytujmy więc:

Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas

wojny i przeraża całe te dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować

się schwytany przez nią człowiek (urodzenie się tam czy język) jeśli chce

być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym uczciwy? Jeżeli uważa te

bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny nonsens, po prostu

dlatego, że w "normalnych" krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeżeli 99%

Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest normalne. (...)

To słowa polskiego noblisty (z książki "Rok myśliwego"), który w czas Solidarności stał

się bohaterem "naszej bajki". Zakazany poeta, gdzieś z amerykańskiej emigracji i

jeszcze kresowianin i to z Wilna. Zawróciło nam w głowach, prawda? Jak zauważył w

eseju "Lewy profil" Jacek Trznadel, "opisanie postawy Miłosza nie jest łatwe,

zważywszy na bardzo bogatą, czasem wybitną, fascynującą już kilka pokoleń

czytelników twórczość i ciągłe do niej - pamiętnikarskie i publicystyczne -

autokomentarze pisarza". No właśnie. Pamiętam i ja swoje zauroczenie "Piosenką o

porcelanie". Kiedy trzymałem w dłoni tę filiżankę bez uszka, to właśnie ten wiersz mi

się w głowie szeptał:

(...) Równina do brzegu słońca

Miazgą skorupek pokryta.

Ich warstwa rześko chrupiąca

Pod mymi butami zgrzyta.

O świecidełka wy płonne

Co radowałyście barwą

Teraz ach zaplamione

Brzydką zakrzepłą farbą.

Leżą na świeżych kurhanach

Uszka i denka i dzbany.

Niczego mi proszę pana

Tak nie żal jak porcelany.

Nie, nie myślałem wówczas o odległym stąd o jakieś 30 km dworze Rejtanów w

Hruszówce i o pieśni Jacka Kaczmarskiego, która tak genialnie opowiedziała o zdradzie

i o tym, który nie zdradził:

Niejaki Rejtan, zresztą poseł z Nowogrodu,

Co w jakiś sposób jego krok tłumaczy mi,

Z szaleństwem w oczach wszerz wyciągnął się na progu

I nie chciał puścić posłów w uchylone drzwi.

Koszulę z piersi zdarł, zupełnie jak w teatrze (...)

Kaczmarski zaśpiewał, to co Matejko namalował, a historia zapisała. Dziś rodziny

Rejtanów już nie ma, a ostatnim męskim dziedzicem Hruszczówki był Józef, zmarły w

1910 r. Kilka lat później zaczęto tłuc kresową porcelanę. I tłuką ją do dzisiaj, roniąc

tylko czasem krokodyle łzy, bo poeta (także lewicowy) bywa sentymentalny, a władza

jest po prostu wyrachowana. Teraz jakby trudniej o Rejtanów - i w sejmie i w poezji.

Dobrze więc, że chociaż Zbigniewa Herberta pozwala nam znaleźć w tym wszystkim

równowagę. Bo u niego, choć najczęściej pisywał wierszem białym, życie rymowało się

z twórczością. Wiersz "Dom":

Dom nad porami roku

dom dzieci zwierząt i jabłek

kwadrat pustej przestrzeni

pod nieobecną gwiazdą

dom był lunetą dzieciństwa

dom był skórą wzruszenia

policzkiem siostry

gałęzią drzewa

policzek zdmuchnął płomień

gałąź przekreślił pocisk

nad sypkim popiołem gniazda

piosenka bezdomnej piechoty

dom jest sześcianem dzieciństwa

dom jest kostką wzruszenia

skrzydło spalonej siostry

liść umarłego drzewa

Przy starych przedmiotach ważna jest ich proweniencja. Każdy antykwariusz powie

nam, że najpewniej o pochodzeniu filiżanki powie nam sygnatura fabryki czy

manufaktury, z której porcelana pochodzi. Ten znak - jak wiadomo - odnajdziemy na

spodzie naczynka. Odwróciłem filiżankę, przetarłem brudną powierzchnię chusteczką.

Coś tam niewyraźnie i niebieskawo się rysowało. Podszedłem do smugi słonecznego

światła wpadającą przez wyrwę w dachu dworu. Tak, to był maleńki orzeł w koronie i z

berłem, a pod nim jeszcze inicjały: H&R. Literatura przedmiotu wskazuje nam tutaj

jednoznacznie na producenta tej filiżanki, czyli Porzellanfabrik Heckmann & Rappsilber

w Königszelt (obecnie Jaworzyna Śląska koło Świdnicy). Znaku tego używano w latach

od 1872 do 1878. Jak ta filiżanka trafiła do Mickiewiczów i jak przetrwała wszystkie

burze i pożogi, niewiadomo. Zastanawiające jest natomiast to, pani S., że w polskim

domu na Kresach odnalazłem coś, co pochodzi ze stron mojego dzieciństwa. Bo

przecież moja rodzina wypędzona z Wołynia osiadła właśnie na Dolnym Śląsku i tam,

w nie moim świecie był mój dom. Ale to już zupełnie inna historia...

Tomasz Antoni Żak "Dom za żelazną kurtyną. Listy do Pani S.",

Nakładem Agencji Fotograficzno-Wydawniczej Olszewski, Tarnów 2013.

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków"

www.nawolyniu.pl

0%

10%

20%

30%

40%

50%

60%

70%

80%

90%

100%


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Do pani interpretacja
słowacki listy do matki, UAM, things
listy do swiata id 270586 Nieznany
Komentarz praktyczny do Nowego Testamentu LISTY DO TESALONICZAN
Czytamy listy do 7 Kościołów Apokalipsy
Org.bud.- cz.3, Za ile dom, Za ile dom
D19230698 Ustawa z dnia 8 sierpnia 1923 r o prowizorjum budżetowem za czas od 1 lipca do 30 wrześni
Listy do J-Dobraczynskiego 1, Warszawski Józef ks TJ
Listy do J-Dobraczynskiego 4, Warszawski Józef ks TJ
Listy Z K do ojca
Isc za marzeniem i znowu isc za marzeniem i tak az do konca, wszystko do szkoly
Listy do Mikolaja, MIKOŁAJ HO HO
rodzinny dom dziecka a wioska dziecięca, Pytania do licencjata kolegium nauczycielskie w Bytomiu
DO PANI GOSI, Studia - resocjalizacja - Tarnów, I,II,III semestr, Sesja
Listy do J-Dobraczynskiego 3, Warszawski Józef ks TJ
zelazna kurtyna, Zimna Wojna
Listy do dziewcząt od starszego brata, Miłość, narzeczeństwo i małżeństwo, Miłość, narzeczeństwo i m
Listy do J-Dobraczynskiego 5, Warszawski Józef ks TJ

więcej podobnych podstron