Palmer Diana Skazani na miłość


Diana Palmer




Skazani na miłość


Spis treści




Skazani na miłość.......................................................4

Nie do pary?............................................................208




Skazani na miłość

ROZDZIAŁ PIERWSZY



Stojący poza grupką ludzi zebranych przed koś­ciołem Jacob wydał się Kate właśnie takim, jakim go pamiętała. Jacob Cade nigdy nie miał łatwości obcowania z ludźmi. Dzięki sporej fortunie nie brakowało mu pewno kobiet, które zabiegały o jego względy, ale sam zdawał się odnosić do każdego z jednakową pogardą. Teraz spokojnie palił papierosa, ponurym wzrokiem patrząc na drogę, gdzie lada chwila miała ukazać się jego bratanica. Miał śniadą cerę i wyraziste rysy twarzy, doskonały krój spodni uwydatniał jego krzepkie nogi, a szerokie ramiona rozpychały marynarkę. We wszystkim - od stroju po zachowanie - był staroświecki, i nie wstydził się tego. Nie musiał. Miał dosyć pieniędzy, by w miarę potrzeby narzucać innym swoje reguły gry.

- Pan i władca - szepnęła wpatrzona w niego Kate.

- Ma w kieszeni dość roztrzepotanych damskich serc - zaśmiał się cicho jej brat, Tom. - Twoje też...

- Pst! - uciszyła go Kate.

- Niczego nie zauważył - uspokoił ją Tom i spojrzał na nią.

Oboje byli wysocy, oboje mieli ciemne włosy i zielone oczy. Podobieństwo ich twarzy sprawiało, że wyglądali na bliźnięta, mimo że Tom - teraz dwudziestoośmioletni - był od niej o cztery lata starszy. Te same regularne, jakby odlane z brązu rysy, twarze o wydat­nych kościach policzkowych, jedynej pozostałości po pradziadku z plemienia Siuksów.

- Nienawidzę go - stwierdziła stanowczo Kate, wplatając opadły kosmyk z powrotem we wdzięczny kok, w jaki uczesała rano swoje długie i proste włosy.

- Ależ oczywiście.

- Naprawdę - powiedziała z naciskiem.

W tej chwili faktycznie czuła nienawiść. Pewne zdarzenie, kiedy Kate miała osiemnaście lat, wzbu­dziło do niej nagłą, gwałtowną niechęć Jacoba. Przez to właśnie bardzo skomplikowała się jej przyjaźń z Margo.

Po śmierci ojca Kate i Tom zostali adoptowani przez babkę ze strony ojca. Bóg jeden wiedział, gdzie była ich matka. Opuściła ich przed laty i Kate nigdy nie wybaczyła jej tego. Co przeszli dzięki metodom wychowawczym ojca, tego nie wiedziała nawet babcia Walker, bo nie należała do osób chętnie słuchających zwierzeń. Ale zabrała ich do swego domu w Blairsville w Południowej Dakocie, bardzo blisko stolicy stanu - Pierre.

Margo Cade mieszkała od wielu lat, od nieoczeki­wanej śmierci rodziców, ze stryjem Jacobem Cade i jego ojcem Hankiem na rancho Warlance. Kiedy Kate i Tom Walkerowie przeprowadzili się do Blairsville - do babki - dziewczęta zaprzyjaźniły się. A teraz Margo wychodziła za mąż i Kate, chociaż zrezygnowała z zaszczytu drużbowania, nie mogła nie być na ślubie. Choćby nawet chciała zrobić na złość Jacobowi Cade.

Tak jakby wyczuł jej obecność, odwrócił swą dumną głowę, nakrytą bardzo drogim, kremowym kapeluszem stetson. Ubrany nienagannie w ciemnoszary garnitur z kamizelką, stanowił uosobienie elegancji, ale Kate widywała go przy bydle i znała siłę kryjącą się w tym wysokim smukłym ciele.

Jacob uniósł swą kwadratową głowę i uśmiechnął się do niej, ale nie było to miłe pozdrowienie. Bez słowa wypowiadał wojnę.

Kate poczuła rumieniec na szyi i przycisnęła do siebie biało - zieloną torebkę, dopasowaną do jasno­zielonego kostiumu. Sama też wyzywająco podniosła głowę. Był to mechanizm obronny, zaprogramowana reakcja, która powstrzymywała ją przed rzuceniem się na niego. Póki z nim walczyła, nie miał szans zranić jej tak mocno, że ucierpiałoby na tym jej bardzo wrażliwe serce.

Kochała go chyba zawsze, przez całe życie. Ciągle o nim marzyła, dręczyły ją wspomnienia. Jacob na koniu, uśmiechający się do niej, gdy pod okiem Margo uczyła się jeździć. Jacob spokojnie siedzący na huśtawce przed domem, gdy ona i Margo tańczyły ze swymi młodymi adoratorami podczas letnich zabaw na rancho. Jacob. We wszystkich jej dziewczęcych marzeniach pojawiał się ten jeden silny, bardzo męski mężczyzna. I oto grom z jasnego nieba - Jacob staje się jej wrogiem.

Coś się już między nimi zaczynało, odkąd skończyła osiemnaście lat. Widać to było po jego oczach, tliło się w nich zainteresowanie, które przerażało ją i intrygowało zarazem. Kiedy dorastała, widziała w nim dobrotliwego starszego brata, dla którego jej udział w przyjęciach urządzanych przez Margo i wspólne z nią wypady były czymś tak naturalnym, jakby należała do rodziny. Oczywiście nie zwierzała mu się, jak ją wychowywano. O tamtych niespokojnych latach Kate nie opowiadała nikomu, nawet Margo.

Jacob był dla niej zawsze dobry. Po zawale babci Walker właśnie on na wszelki wypadek towarzyszył jej w nocnym czuwaniu. Kiedy Tom miał w szkole kłopoty, bo bił się z kolegami, Jacob poszedł do dyrektora i uprosił, by nie wydalano zapalczywego brata Kate. Jacob był zawsze na miejscu - jak kotwica zapewniająca wszystkim równowagę wśród życiowych sztormów. I Kate pokochała go z czasem, urzeczona jego siłą i dobrocią. A potem w ciągu jednego wieczoru cała serdeczność zniknęła i jej przyjaciel Jacob stał się nagle jej największym wrogiem.

Przed sześciu laty, w lipcu, Kate i chłopiec, z którym się wtedy spotykała, zostali zaproszeni do domu Margo na przyjęcie połączone z pływaniem w basenie. Po godzinie pływania, kiedy to Kate nie mogła oderwać wzroku od niewiarygodnie zmysłowego ciała Jacoba w białych kąpielówkach, poszła do przebieralni. Dopiero co zdjęła kostium, gdy na tonącym w słońcu pasie betonu przy ścianie zobaczyła zwiniętego grzechotnika. Straciła głowę, od dziecka bała się węży. Ogarnięta histerią zapomniała, że jest rozebrana. Rozkrzyczała się i zaraz przybiegł jej chłopak, Gerald. Wąż wypełzł już przez jakąś dziurę. Kate trzęsła się, płakała, a bezradny Gerald trzymał ją tylko w ob­jęciach. Na to wszedł Jacob i zobaczył ich w takiej pozie - nagie ciało Kate przytulone do wysokiej postaci Geralda, mającego na sobie jedynie krótkie kąpielówki.

W innych okolicznościach Jacob wysłuchałby może jej wyjaśnień, ale Kate była już wcześniej zła na siebie o swoją reakcję na silne, sprężyste ciało Jacoba, na niego samego zaś o to, że wyraźnie zalecał się do pięknej jasnowłosej sąsiadki, Barbary Dugan. Dlatego podpłynęła w basenie do Geralda i obdarzyła go na oczach Jacoba całkiem dorosłym pocałunkiem. Zda­wała sobie sprawę, że właściwie nie powinna mieć do Jacoba żalu o to, że nabrał o niej tak złego mniemania. Była wstrząśnięta swoim własnym zachowaniem, ale wytrąciło ją z równowagi, że tak bardzo pociągał ją ten mężczyzna i że nie umiała sobie z tym poradzić.

Wydawało jej się, że nie potrafi zapomnieć, jak Jacob wtedy na nią spojrzał - jego czarne oczy były pełne wzgardy, a twarz pozbawiona wszelkiego wyrazu. Gerald, speszony gniewem Jacoba, bąkał jakieś wyjaśnienia, które brzmiały zbyt niepewnie, by mogły kogokolwiek przekonać.

Wszystko, co mówił, było prawdą, ale Jacob nie słuchał. Wtedy Kate była po raz ostatni mile widzianym gościem w Warlance. Jacob pozostał stanowczy mimo błagań i gróźb Margo. Mówił, że nie chce, żeby jego bratanica utrzymywała kontakt z taką kobietą jak Kate. A Geralda przepędził z rancho natychmiast, bez jednego słowa pożegnania.

Zanim Kate wsiadła do samochodu Geralda, doszło między nią a Jacobem do strasznej, gwałtownej kłótni.

- Dlaczego nie chcesz jej wysłuchać? - pytała Margo, broniąc Kate. - To było całkiem niewinne. W prze­bieralni był wąż!

- Oczywiście - odparł Jacob lodowatym tonem. Nigdy dotąd Kate nie słyszała, żeby zwracał się tak do kogokolwiek.

Stała z zaciśniętymi pięściami, pałając gniewem.

- A więc dobrze, możesz wierzyć, że jestem taką kobietą, chociaż wiesz, że nią nie jestem!

- Uważałem cię za świętą osóbkę - odparł oprysk­liwie, mrożąc ją wzrokiem - aż do dzisiejszego wieczoru, kiedy to straciłaś aureolę i zobaczyłem, że doroślejesz.

Nie zrozumiała, dlaczego tak się wyraził. Ani tego, ani żalu w jego głosie.

- Jacobie, ja nie kłamię, nigdy cię nie okłamywałam!

- Widziałem, jak kroczyła tą drogą moja matka - powiedział Jacob tonem świadczącym o dawnej udręce. - Jeden mężczyzna po drugim i przez cały czas wypieranie się tego, że kiedykolwiek zdradziła ojca. Pewnego dnia uciekła z aktualnym kochankiem i już nie wróciła. Nie potrafię zapomnieć, jakim piekłem było przez nią życie mojego ojca. Bratanicę wychowywałem tak, by miała sumienie i poczucie moralności. Nie pozwolę, żeby Margo była narażona na kontakty z takimi kobietami jak ty.

Margo stała z zaciśniętymi zębami, ale jej oczy były wymowne - w milczeniu usprawiedliwiała się wobec Kate. W takim nastroju Jacob był niebezpieczny. I Kate to rozumiała.

- Nie chcesz słuchać - stwierdziła spokojnie Kate.

- Jest mi przykro, bo nie umiałabym skłamać w żadnej sprawie. Tyle jest rzeczy, o których nie wiesz, Jacobie - dodała ze smutnym, pełnym goryczy uśmiechem.

- Domyślam się, że nie miałyby one dla ciebie znaczenia.

- Twoja babcia wstydziłaby się ciebie - powiedział gwałtownie. - Nie wychowywała cię na kobietę lekkich obyczajów. Nie powinna była pozwolić, żebyś praco wała w tej cholernej redakcji.

Kate otrzymała pracę na jedno lato w redakcji miejscowego tygodnika i Jacob od początku był temu przeciwny, natomiast babcia Walker pochwalała to, bo uważała, że kobiety powinny zajmować się tym, co im odpowiada.

Jej praca była tylko jednym z wielu przedmiotów krytyki z jego strony. Ostatnimi czasy działała mu chyba na nerwy, bez widocznego powodu wywoływała w nim niechęć do siebie. A ten incydent przepełnił miarę. Kate wiedziała, że on nigdy nie zapomni i nie przebaczy jej tego, co - jego zdaniem - zrobiła w przebieralni. Pozbawił ją dumy i pewności siebie.

- Podoba mi się praca reporterki - odpowiedziała.

- Zamierzam nawet zrobić karierę w tym zawodzie. A teraz z przyjemnością przestanę kalać swoją osobą twoje rancho i opuszczę je. Żałuję tylko, że ten wąż mnie nie ukąsił, bo wtedy przynajmniej byś mi uwierzył. Do widzenia, Margo. Przykro mi, że twój stryj nie chce, żebyśmy się dalej przyjaźniły.

- Możesz być pewna, że nie zmienię zdania - odparł, zapalając spokojnie papierosa i wpatrując się w nią swymi ciemnymi oczami.

Zanim obrócił się na pięcie i odszedł bez słowa, zmierzył Kate wzrokiem, z którego wiele dało się wyczytać.

Działo się to przed sześciu laty. Później Kate spędziła kilka lat na studiach dziennikarskich, po czym podjęła pracę w redakcji jednego z chicagowskich dzienników. Przedtem nie znała nikogo w Chicago, ale Tom miał tam przyjaciela, który użył swoich wpływów. Kate polubiła to wielkie miasto. Było to jedyne miejsce na świecie, gdzie mogłaby z czasem zapomnieć o istnieniu Jacoba.

Nieco później Jacob złagodniał. Kate nadal była oczywiście niepożądanym gościem w Warlance, ale Jacob nie posunął się aż do tego, żeby zabronić Margo rozmawiania i korespondowania z nią. Kiedyś Margo zaprosiła ją nawet na rancho na weekend, zapewne z błogosławieństwem Jacoba, Kate odmówiła jednak. Nie chciała nawet przyjechać na ślub. Ale ponieważ miał się on odbyć w Blairsville, nie na rancho, uznała, że będzie dosyć bezpieczna. I był z nią jej kochany Tom.

- Jesteś reporterką - mówił właśnie zakłócając jej milczące rozmarzenie. - Zdobywałaś nagrody. Masz prawie dwadzieścia pięć lat. Nie pozwól, by on cię onieśmielał. Przed takimi ludźmi jak Jacob nie można się uginać. Powinnaś to już wiedzieć.

- Wiedzieć, a korzystać z tej wiedzy, to dwie różne rzeczy. Naprawdę go nienawidzę - wyszeptała wpat­rzona w Jacoba, który odwracał się akurat, żeby porozmawiać ze stojącym w pobliżu małżeństwem. - Jest taki władczy. Sprawia wrażenie, że wie wszystko.

- Założę się, że nie wie o tym, że jeszcze jesteś dziewicą - powiedział ze śmiechem Tom. - Gdyby wiedział, na pewno nie oskarżyłby cię o to, że w przebieralni zadałaś się z tamtym biednym ner­wowym chłopaczkiem.

- Nigdy mu tego nie wybaczę. - Kate oblała się rumieńcem.

- On nie wie, jak nas wychowywano - przypomniał jej Tom. - Nie zapominaj, że nigdy nie poznał naszej rodziny. Kiedy zaprzyjaźniłaś się z Margo, miesz­kaliśmy u babci Walker.

Kate uśmiechnęła się.

- Babcia była osobą z charakterem. Nawet Jacob Cade nie umiał nad nią zapanować. Pamiętasz, próbował nakłonić ją, żeby nie pozwoliła mi pojechać z Margo na tę wycieczkę z noclegiem na campingu. Właściwie nigdy nie rozumiałam, dlaczego tak się temu sprzeciwiał. Byli z nami chłopcy z college'u, były przyzwoitki... Zachowywaliśmy się bardzo grzecznie.

- Tak musiało być, skoro pojechał jako jeden z opiekunów - powiedział refleksyjnie Tom.

- To był jedyny minus w tej całej historii - stwier­dziła półgłosem Kate.

- Kłamczucha. Założę się, że godzinami siedziałaś i patrzyłaś na niego - wyszeptał Tom.

Oczywiście, tak było. W gruncie rzeczy całe dorosłe życie upłynęło jej na marzeniu o tym jedynym mężczyźnie na świecie, który jej nienawidził. Czasami zastanawiała się, czy nie rozmyślnie zdecydowała się na karierę reporterską, po prostu po to, by mieć pretekst do wyjazdu z Blairsville i ucieczki przed nim. Teraz, gdy babcia Walker już nie żyła, a Tom pracował w agencji reklamowej w Nowym Jorku, nie było powodu do pozostawania w Południowej Dakocie. Miała natomiast wszelkie powody po temu, żeby uciekać; musiała trzymać się z daleka od Jacoba. Kate nie miała nigdy zamiaru zestarzeć się z sercem złamanym jego odczuwaną co dnia obojętnością.

Gdyby mieszkała w Blairsville, widywałaby go często, a jeszcze częściej słyszałaby o nim.

Jej uwagę zwrócił błysk czerwieni, gdy przy krawęż­niku zatrzymał się mały sportowy samochód Margo prowadzony przez jej narzeczonego Davida.

- Spodziewałem się zobaczyć was oboje w domu - zaczął David.

Kate szukała jakieś wymówki, kiedy padł na nią czyjś cień i jej serce rozszalało się. Zawsze wyczuwała obecność Jacoba.

- A więc tutaj jesteście - powiedział Jacob, dołączając do nich. Nawet nie spojrzał na Kate.

- Serwus, Tom. Cieszę się, że cię widzę. Wyciągnął rękę i mocno uścisnął dłoń młodszego od siebie Toma. Tych dwóch mężczyzn dzieliły niespełna cztery lata - Jacob miał trzydzieści dwa, ale przez swe zachowanie wydawał się starszy o całe pokolenie.

- Gdzie jest Margo? - zapytał.

- W drodze, niestety z dziadkiem za kierownicą.

- David westchnął. - To nie moja wina - dodał na swoje usprawiedliwienie, gdy Jacob zmierzył go wzrokiem.

- Mój ojciec jest na wpół ślepy z powodu katarakty, której nie chce pozwolić sobie usunąć - stwierdził chłodnym tonem Jacob. - Nie powinien w ogóle prowadzić.

Kate przylgnęła mocniej do ramienia Toma.

- Już są - szepnęła wskazując ruchem głowy drogę, na której wielki lincoln z Hankiem za kierownicą właśnie zbliżał się do krawężnika.

- Widzicie? - śmiał się David, kiedy Margo wysiadła z samochodu, eskortowana przez wysokiego siwego mężczyznę, który stanowił starszą wersję Jacoba, ale bez cholerycznego usposobienia, a zarazem chłodu i wyniosłości tego ostatniego.

- Nikt nie ma połamanych kości, błotniki nie odpadły, wszystko jest nienaruszone. Hm, ale ona jest jednak trochę blada.

- Pewno z przerażenia, gdy uświadomiła sobie, że wychodzi za kogoś tak zwariowanego - domyśliła się Kate, uśmiechając się do Davida.

- Nie jestem zwariowany - bronił się pozornie uroczystym tonem David. - Dlatego tylko, że raz, jeden jedyny raz poszedłem z Margo do lokalu z męskim strip - tease'em...

- Dokąd? - zapytał gwałtownie Jacob. David naprawdę się zaczerwienił.

- Och, przepraszam, muszę się pospieszyć - oddalił się szybko. - Zrozumiecie to, żenię się dzisiaj. - I zniknął.

- Dokąd?! - Jacob przeszywał wzrokiem Toma.

- To jest takie miejsce, gdzie mężczyźni rozbierają się, a kobiety z zapałem na coś czekają - objaśniła Kate, dolewając oliwy do ognia. - To bardzo poucza­jące.

Ciemne oczy Jacoba patrzyły na nią wprost obraźliwie.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, że potrzebujesz jakiejś nauki.

- Jakiś ty miły - stwierdziła uśmiechając się z rezerwą Kate.

Jacob, który przewyższał ją wzrostem, nie zdobył się na odpowiedź.

- Zobaczymy się wewnątrz - powiedział do Toma i oddalił się.

- Uff! - westchnął jej brat, kiedy ruszyli w kierunku pozostałych wiernych, którzy wchodzili właśnie do kościoła. - Ale skwar!

- On mnie nienawidzi - westchnęła Kate.

- Wątpię, czy Jacob naprawdę wie, co do ciebie czuje, Kate - zauważył spokojnie Tom.

ROZDZIAŁ DRUGI



Ślub był tak piękny, że Kate się popłakała. Siedząc spokojnie w pobliżu ambony, wsłuchując się w słowa, które miały związać ze sobą Davida i Margo, czuła, że sama coś traci. Mimo woli skierowała wzrok na Jacoba, górującego nad Davidem. Takie wydarzenia traktował poważnie, a to musiało na nim zrobić wrażenie - on sam i jego ojciec byli odpowiedzialni za Margo od jej dziesiątych urodzin. Jak gdyby wy­czuwając, że go obserwuje, spojrzał za siebie i jego ciemne oczy spotkały się z jej oczyma. Nie wytrzymała tego spojrzenia i nie rozpoznała wyrazu jego oczu; szybko spuściła wzrok.

Ceremonia wreszcie się skończyła i goście zebrali się przed kościołem, żeby obsypać szczęśliwych małżon­ków ryżem z gustownych małych woreczków. Wkrótce Margo pojawiła się przebrana w prosty i elegancki strój podróżny z białego płótna. Był z nią David, który zmienił smoking na sportową marynarkę, na zapewnia­jące swobodę koszulę i spodnie. Nowożeńcy wyglądali młodo, sprawiali wrażenie ogromnie podekscytowa­nych i nie potrafili oderwać od siebie wzroku.

- Bądź szczęśliwa, moja droga - szepnęła Kate, wyściskawszy serdecznie Margo, zanim ta usiadła obok świeżo poślubionego męża w czerwonym spor­towym samochodzie.

- Będę. Naprawdę będę.

Margo spojrzała przed siebie ponad ramieniem Kate.

- Stryj Jacob wygląda tak, jakby miał ochotę kogoś pogryźć.

- Pewno mnie - zachichotał David, kiedy Margo siadła przy nim. - Opowiedziałem mu o naszej wyprawie na męski strip - tease.

- Jak mogłeś? - jęknęła Margo. - On nas zamorduje!

- Będzie nas musiał najpierw schwytać. - Ze złośliwym uśmiechem na twarzy David uruchomił samochód. - Do widzenia, Kate. Do widzenia, nowy stryju Jacobie!

Zanim Jacob zdążył cokolwiek powiedzieć, już ich nie było.

Kate nie mogła się powstrzymać przed sprowoko­waniem go.

- Czy zamierzałeś powiedzieć Margo w kilku słowach, czego powinna się spodziewać w noc po­ślubną, stryju Jacobie? - wyszeptała dyskretnie, chociaż stali w pewnym oddaleniu od innych gości.

- Sama mogłaś to zrobić. Wątpię, czy moje do­świadczenia dorównują twoim.

- Pewnie byś się zdziwił - odrzekła.

Pochylił głowę, żeby zapalić papierosa, ale jego ciemne oczy wciąż mierzyły się z jej oczami.

- Margo zaprosiła cię, żebyś tu spędziła kilka dni przed ślubem. Odmówiłaś. Dlaczego?

- Ze względu na ciebie - odpowiedziała bez wahania. - Ponad sześć lat temu wyprosiłeś mnie z Warlance i zażądałeś, żebym tu nigdy nie wracała.

- W kilka dni po tamtym przyjęciu jeden z ogrod­ników zabił grzechotnika w przebieralni - stwierdził spokojnie.

- Ładnie z twojej strony, że przepraszasz - odparła Kate nieomal trzęsąc się z gniewu. Mógł to przyznać sześć lat wcześniej, ale zachował to dla siebie.

- Tam był wąż, owszem. Ale to nie zmienia faktu, że chłopak trzymał cię nagą w objęciach.

- Byłam śmiertelnie przerażona - odparła. - Ledwo zdawałam sobie sprawę z tego, co robię.

- Dlaczego wyjechałaś do pracy w Chicago? - spytał nagle. - Dlaczego nie do Pierre?

To pytanie zaskoczyło ją. Popatrzyła na niego bezradnie - poczuła pustkę w głowie. Tylko jedna myśl powracała obsesyjnie: jakiż on przystojny. Ze swą śniadą cerą i regularnymi rysami twarzy przyciągał­by wzrok także bardziej doświadczonej kobiety niż Kate. Przełknęła ślinę.

- Chicago jest ogromne - powiedziała idiotycznie, wciąż wpatrując się w niego szeroko otwartymi jasnozielonymi oczami.

- To prawda - zgodził się spokojnie.

Gdy tak stali razem, nie odzywając się przez długie sekundy, on błądził wzrokiem po jej twarzy i badał ją stopniowo, ona zaś czuła, że uginają się pod nią nogi.

- Ślub... ładnie wypadł - wydusiła wreszcie.

- Bardzo ładnie - zgodził się Jacob, głosem niższym niż ten, jaki pamiętała.

- Jadą na Jamajkę - dodała z zapartym tchem.

- Wiem. Tato i ja zafundowaliśmy im tę wycieczkę jako prezent ślubny.

- Na pewno będą zadowoleni.

Ośmieszam się - wyrzucała sobie. Była reporterką, umiała się wysłowić, nawet szef działu miejskiego tak uważał. Dlaczego teraz jąkała się jak gimnazjalistka?

Jacob wciąż patrzył jej w oczy, jakby nie mógł się nasycić. To jest bez sensu, myślała Kate. Jacob był jej największym wrogiem.

- Zmieniłaś się - powiedział wreszcie. - Jesteś dojrzalsza. Bardziej zrównoważona. Czym się zajmujesz w tej swojej redakcji?

- Polityką - odrzekła bez namysłu.

- Lubisz to?

- To jest bardzo ekscytujące - wyznała. - Zwłaszcza wybory. Człowiek się angażuje, chociaż stara się relacjonować bezstronnie. Zresztą ja chyba przynoszę pecha kandydatom - dodała z nieśmiałym uśmiechem.

Jacob nie odpowiedział uśmiechem na uśmiech. Znowu zaciągnął się dymem, stojący za nim Tom poruszył się zaniepokojony. Jacob i Kate nie zwykli rozmawiać ze sobą bez oglądania się za jakąś bronią.

Jacob rzucił niedopałek i zmiażdżył go swym eleganckim butem. Jego ciemne oczy patrzyły na nią przenikliwie.

- Domyślam się, że ty i Tom odjedziecie dziś wieczór.

Przytaknęła.

- Musimy. Jutro z samego rana przeprowadzam wywiad.

- Tamten chłopiec, Kate...

- Nigdy cię nie okłamywałam, Jacobie - szepnęła. Zmiana na jego twarzy była trochę niepokojąca, zapowiadała wybuch.

- Nie przypominam sobie, żeby jakakolwiek kobieta wypowiadała moje imię tak, jak ty to robisz - wyznał półszeptem.

Kate musiała stoczyć ze sobą walkę, by nie rzucić mu się w objęcia. Patrzyła na jego usta. Czując dotkliwy głód, oczyma zamglonymi po latach bez­nadziejnej tęsknoty, chłonęła ich doskonały wykrój. Czy to jej pożądanie nigdy się nie skończy? Nigdy jej nie dotknął, nigdy nie pocałował w ciągu tych wielu lat, kiedy go znała. Marzyła o tym, zastanawiała się, jakby im było razem. Ale to się nigdy nie wydarzy.

- Muszę iść - powiedziała zdeprymowana.

- Tak - powiedział po chwili. - Ja też muszę. Powinienem zdążyć na pociąg do Nowego Jorku, gdzie mam spotkania na temat perspektyw hodowli bydła.

Chce jechać pociągiem, bo nie ma zaufania do samolotów, przypomniała sobie z nieznacznym uśmie­chem Kate. Nigdy nie latał, chyba że chodziło o sprawę życia lub śmierci.

Był w każdym calu biznesmenem. Niewykluczone, że teraz, gdy Margo wyszła za mąż, już nigdy go nie zobaczy. Z niezrozumiałych powodów ta myśl prze­raziła ją. Owo przerażenie zmieniło wyraz jej oczu, który zaintrygował stojącego przy niej potężnego mężczyznę.

- Co się stało? - spytał, przy czym jego niski głos zabrzmiał nieomal łagodnie.

- Nic. Muszę iść. - Mocniej ujęła torebkę.

- Już to mówiłaś.

- Tak. - Kate wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się nieznacznie.

Nic nie odpowiedział i wtedy Kate powoli odwróciła się w stronę Toma.

- Od czasu do czasu bywam w Chicago - rzekł niespodziewanie Jacob.

- Naprawdę? - Odwróciła się do niego, zdener­wowana i zaskoczona.

- Mógłbym cię któregoś wieczoru zaprosić na obiad. Starała się nie pokazać po sobie zapału, ale zupełnie jej się to nie powiodło.

- O, cieszyłabym się - szepnęła.

- Ja też.

Powoli przesunął wzrokiem po jej ciele, podziwiając je pełnymi nie skrywanej zmysłowości oczyma.

- Przez dłuższy czas nie miałaś tu wstępu, Kate - stwierdził, wychwyciwszy jej spojrzenie. - Ale Margo zniknęła z tej sceny; nie ma już żadnych przeszkód.

- Co takiego? - Nie zrozumiała.

Jacob zaśmiał się cicho, nie był to jednak wesoły śmiech.

- Kiedyś o tym porozmawiamy. Czy twój numer jest w książce telefonicznej?

- Tak - odpowiedziała. - Mieszkam w Carrington Apartments.

- Odnajdę cię. - Odwrócił się od niej, żeby spojrzeć na Toma, który wciąż kręcił się w pobliżu. - Czy podwieźć was na lotnisko?

Tom, uśmiechnięty, przyłączył się do nich.

- Dziękujemy, jesteśmy tu wynajętym samochodem.

- Tak, to wygodne. Muszę zdążyć na pociąg. Miło było znowu cię spotkać, Tom.

Wyciągnął swoją mocną wysmukłą rękę i uścisnął dłoń Toma. Potem z dziwnym uśmiechem spojrzał jeszcze raz na Kate.

- Zobaczymy się. Kate przytaknęła.

- Przyjemnej podróży.

- Podróże zazwyczaj mijają mi przyjemnie. Obrócił się na pięcie i odszedł, zapalając po drodze następnego papierosa.

- O czym rozmawialiście? - zagadnął Tom.

- On czasami przyjeżdża w interesach do Chicago - powiedziała półgłosem Kate wyglądając przez okno i szukając wzrokiem Jacoba, gdy ten mijał ich swoim ogromnym lincolnem. Westchnęła. - Och, Tom. On chce mnie zaprosić na obiad.

- Okropność! - wykrzyknął Tom wyjeżdżając na szosę. - Uważaj.

- Na co? - Kate wzruszyła ramionami.

- Na miłość boską, Kate. Margo wyszła za mąż, a ty zostałaś właśnie wpisana na listę gatunków zagrożonych. Czyżbyś nie spostrzegła, że on ma na ciebie od lat ochotę?

- Na mnie? - Serce zabiło jej mocniej.

- Oczywiście, na ciebie - odpowiedział mrukliwie.

- Miej więc to na uwadze. On nie szuka żony, skarbie - dodał cicho Tom. - Wiem, co do niego czujesz. Ale nie pozwól, żeby uczucia przesłoniły ci prawdę. On chce zaspokoić chwilową żądzę. Jeśli w ogóle kiedykolwiek się ożeni, to najprawdopodobniej z Barbarą Dugan, której ojciec jest właścicielem sąsia­dującego z nimi rancha. To będzie ładna fuzja, która podwoi jego majątek, a Barbara też jest niczego sobie.

- Tak, chyba masz rację, Tom.

Kate czuła się nieswojo. Jak zdobędzie się na to, żeby - gdy Jacob ją gdzieś zaprosi - powiedzieć mu „nie”? Kochała go tak mocno, że nawet kilka minut w jego towarzystwie starczyłoby jej wygłodzonemu sercu na wiele lat.

- A może obchodzę go choć trochę...

- Może - odparł. - Ale nie zapominaj o jego matce ani o tym, jakiego jest przez nią mniemania o całej waszej płci. On nigdy nie ożeni się z kobietą, z którą się przespał.

Kate mimo woli zaczerwieniła się i znowu zapatrzyła się na szosę.

- Według tego, co mówiła mi Margo, jego matka zadawała się z każdym. A biedny stary Hank siedział tylko i nic nie robił.

- Jak mówiła babcia, ta kobieta była dzika. Żadnego porównania z Hankiem, który był mało wymagający, sympatyczny i niezbyt ambitny. Marzyła o majątku i uległa pokusie lepszego losu.

Gdy dojeżdżali do miasta, Tom usadowił się wygodniej.

- Przypuszczam, że go potem zaznała. Wyszła za potentata naftowego z Teksasu i żyła szczęśliwie aż do śmierci. Ale Jacob nienawidził jej za to, co zrobiła jemu, jego ojcu i bratu, nienawidził upokorzenia, jakiego musiał doznawać z powodu jej złej reputacji.

- On nie ma dobrego zdania o kobietach - stwier­dziła spokojnie Kate.

- Pamiętaj o tym. Nie pozwoli, by jego własne uczucia przeszkodziły mu w czymkolwiek.

- Będę o tym pamiętać - obiecała Kate.

- Co powiesz na to, żebyśmy zjedli lunch przed odlotem? Na c© miałabyś ochotę?

- Na coś niecodziennego - odrzekła, szybko wpa­dając w ten sam ton. - Na przykład kalmary?

- Czyżby?! A gdyby tak coś kulturalnego? Kate westchnęła.

- Pewno stek z ziemniakami?

- Coś kulturalnego - powtórzył z naciskiem. - Coś takiego jak hamburger u MacDonalda!

- No tak, to jest kulturalna potrawa. - Kate roześmiała się. - Jedź!

Brat był jedynym żyjącym krewnym, jakiego Kate posiadała i była skłonna szukać w' nim oparcia. Wyrzucała sobie swój sprzeciw, gdy Tom krytykował Jacoba. Być może słusznie ją ostrzegał, chociaż niechętnie przyznałaby mu rację.

Po wylądowaniu w Chicago pomachała mu na pożegnanie, kiedy odlatywał do Nowego Jorku, i taksówką wróciła do siebie. Uczucie samotności, które ją ogarnęło, nie było dla niej niczym nowym. Czuła się samotna za każdym razem, gdy rozstawała się z Jacobem. Tak bardzo go pragnęła! Czy romans byłby czymś bardzo złym?

Jeśli Tom ma rację i Jacob woli kobiety wyrafino­wane, to czy nie porzuciłby Kate, gdyby się dowiedział, że jest dziewicą?

Z tą niepokojącą myślą zamknęła oczy i zasnęła.

ROZDZIAŁ TRZECI



Gdy Kate znalazła się znowu za biurkiem, w redakcji chicagowskiego dziennika, miniony krótki urlop wydał jej się nie całkiem rzeczywisty. A tu, jak zwykle, panował istny chaos.

Dan Harvey, szef działu miejskiego, panował nad redakcją wiadomości i tak przydzielał tematy, jak gdyby chodziło o subtelną choreografię. W hierarchii redakcji wiadomości ważne miejsce zajmował redaktor wiadomości krajowych, który współpracował z kilkoma korespondentami i zajmował się przekazywaniem wieści spoza Chicago. Działali tu także: redaktor reportaży, redaktor nasłuchu radiowego, redaktor nowin z życia elity, by wymienić tylko niektórych, a wszyscy oni - nie wyłączając Harveya - pracowali pod czujnym okiem redaktora prowadzącego, Morgana Winthropa. Winthrop sam był dawnym reporterem, który szczebel po szczeblu doszedł do obecnej pozycji. W redakcyjnej strukturze władzy Winthrop był jedną z czołowych postaci - obok redaktora naczelnego, Jamesa Harrisa oraz wydawcy.

W tej chwili świdrujące oczy Harveya spoczywały na Kate, kończącej ostatni trudny akapit wartkiej opowieści z dziedziny polityki, o pewnym radnym, który spędził tydzień w dzielnicy będącej domeną świata przestępczego.

Wprost nie sposób było zebrać myśli, gdy tak stał nad nią ten wysoki, łysy mężczyzna, gdy znacząco patrzył na zegarek i tupał nogą.

- W porządku...

Kate westchnęła z ulgą i wskazała mu ekran swojego monitora.

- Proszę podciągnąć - polecił i zaczął czytać.

- W porządku, proszę to przygotować - polecił lakonicznie i zostawił ją bez jednego słowa pochwały.

- Dziękuję ci, Kate, zrobiłaś kawał dobrej roboty - powiedziała sama do siebie, wprowadzając historię do pamięci komputera. - Jesteś świetną reporterką, kochamy cię tu wszyscy, nigdy nie pozwolilibyśmy ci odejść, choćbyśmy musieli ci dać dziesięć tysięcy dolarów podwyżki.

- Kate dostaje dziesięć tysięcy dolarów podwyżki - krzyknęła poprzez pełen zabieganych ludzi pokój, w stronę Harveya, Dorie Blake. - Czy ja też mogę dostać?

- Redaktorzy wiadomości z życia elity nie dostają podwyżek - zażartował z poważną miną Harvey i nawet nie obejrzał się za siebie. - Wy zarabiacie chodzeniem na wesela.

- Co takiego? - zdziwiła się Dorie.

- Tort weselny. Poncz. Zakąski. Z tego, że się pożywicie, macie dodatkową korzyść.

Dorie pokazała język.

- Ta młodzież, ta młodzież - mruknął Harvey.

- Opowiedz panu Winthropowi, że Harvey napas­tował cię za linotypem - podsunął idący do umywalki Bud Schuman, tak samo łysy jak Harvey, nieco zgarbiony, w okularach złączonych taśmą samoprzy­lepną.

Dorie popatrzyła na niego.

- Bud, linotyp zabrano stąd dziesięć lat temu.

- Zabrano linotyp? - zapytał niepewnie. - Nic dziwnego, że nie mam gdzie kłaść popielniczki...

- Na miły Bóg, on kiedyś straci samochód tylko przez to, że nie zauważy, gdzie zaparkował.

Starsza, ruda kobieta pokręciła głową.

- Jest wciąż naszym najlepszym reporterem po­licyjnym - przypomniała jej Kate. - Zajmuje się tym od dwudziestu pięciu lat. Wiesz, pewnego dnia zabrał mnie na lunch i opowiedział mi o gangu handlarzy białymi niewolnikami. Oni naprawdę sprzedawali dziewczęta...

- Mnie wystarczyłoby, gdybym została sprzedana Sylvestrowi Stallone albo Arnoldowi Schwarzeneggerowi - westchnęła Dorie, uśmiechając się do swoich marzeń.

- Z twoim szczęściem sprzedaliby cię do jakiejś restauracji, gdzie spędziłabyś resztę życia na zmywaniu naczyń po żeberkach z rusztu - powiedział półgłosem Bud.

- Sadysta! - jęknęła Dorie.

- Czekają mnie trzy zebrania komitetów, a potem mam konferencję prasową. - Kate pokręciła głową rozglądając się za aparatem fotograficznym. - Radny James jest znowu w akcji - uśmiechnęła się.

- Sądzisz, że on ma gotowe odpowiedzi, czy raczej pod czujnym okiem prasy uprawia politykierstwo? - spytała Dorie.

Kate wydęła wargi.

- Myślę, że on się przejmuje. Wyciągnął mnie ze spotkania w ratuszu i namówił, żebym pomogła pewnej murzyńskiej rodzinie w tej dzielnicy, gdyż zablokowano jej książeczkę czekową. Pamiętasz, zrobiłam o nich reportaż - chodziło o zwykły błąd komputera, ale oni byli w rozpaczliwej sytuacji, w dodatku chorzy...

- Ależ tak, pamiętam - uśmiechnęła się do niej Dorie. - Jesteś jedyną znaną mi osobą, która mogłaby nie zaczepiana zapuszczać się w głąb tej dzielnicy. Mieszkańcy zabiliby każdego, kto by cię tknął.

- Dlatego właśnie kocham zawód reportera - po­wiedziała spokojnie Kate. - Człowiek może zrobić dużo złego albo dużo dobrego. Wolę raczej pomagać karmić głodnych, niż zdobywać sławę czymś robionym na pokaz. Cześć.

Zarzuciła sobie na ramię aparat, złapała mały Przenośny komputer w plastikowym futerale i ruszyła ty drogę. Komputer mógł jej się przydać na zebraniach komitetów albo nawet do zapisania rewelacji radnego. W domu miała modem, jeśli więc wprowadziłaby do niego notatki, mogłaby je po prostu przekazać już gotowe do gazety, siedząc wygodnie w swoim salonie. Niewątpliwie okropne było to, że trzeba było znaleźć telefon i podać nagie fakty komuś, kto je relacjonował ty nowej wersji.

Na nieszczęście Kate jej mały komputer popsuł się ty czasie ostatniego zebrania komitetu, tuż przed lapisem przemówienia radnego. Posuwając się w go­dzinie szczytu żółwim tempem w kierunku ratusza, Przeklinała nowoczesną technikę, wypadało jej robić notatki odręcznie. Wspaniale, wyszeptała przypom­niawszy sobie, że nie ma w torebce nawet skrawka papieru ani choćby kawałka ołówka!

Pod fotelem w samochodzie znalazła, gdy tkwiła ty korku, jakieś stare koperty bankowe, złożyła je na pół i wepchnęła do górnej kieszeni kombinezonu ty stylu safari. Był to strój elegancki i wygodny. Poza tym miała na sobie buty na gumowych podeszwach, ty których mogła szybko poruszać się po zatłoczonych Ulicach. Już dawno przekonała się, że praca reporterska jest łatwiejsza, gdy stopy mają nieco bardziej miękkie podłoże.

Kiedy bocznymi ulicami jechała swym małym volkswagenem do ratusza, zastanawiała się, czy Jacob nie był przypadkiem w mieście i nie próbował skontaktować się z nią bezskutecznie; ostatnio pracowała do późnych godzin. Zaszalała i sprawiła sobie Automatyczną sekretarkę, ale wiedziała, że wielu ludzi raczej odłoży słuchawkę, niż zostawi wiadomość.

Wolny czas spędzała siedząc blisko telefonu i wy­glądając przez okno na ulicę. A gdy akurat tego nie robiła, wciąż na nowo sprawdzała, czy w skrzynce nie ma listów z kodem Południowej Dakoty.

To szaleństwo - powtarzała sobie.

On nie mógł mówić serio. I gdyby kiedyś zapukał do jej drzwi, wszystkie życzliwie wypowiadane argumenty i ostrzeżenia jej brata wyleciałyby za okno. Gdyby Jacob ją poprosił, chodziłaby jego śladem po rozżarzo­nych węglach, po dywanie utworzonym przez węże... Zrobiłaby wszystko, bo tęsknota za nim osiągnęła w ciągu długich pustych lat niebywałe rozmiary. Kochała go. Uzyskałby wszystko, czego by zapragnął.

Była ciekawa jego uczuć. Tom powiedział, że Jacob nie wie, co do niej czuje. Ale pragnął jej - na pewno. Niewinność nie przeszkodziła jej dostrzec pożądania w jego ciemnych oczach. Intrygowało ją, jak reagowałby, kiedy by się kochali. Czy pochlebiałoby mu to, że jest dziewicą? Czy w ogóle by to zauważył? Podobno tylko lekarze potrafią to stwierdzić z całą pewnością. Ale Jacob był bardzo doświadczonym mężczyzną - czy zauważyłby?

Stanęła na parkingu należącym do zarządu miasta i ze smutkiem popatrzyła na pogięte błotniki jej małego pomarańczowego garbusa.

- Małe biedactwo - powiedziała ze współczuciem, spoglądając na duże samochody dokoła niego. - Nie martw się, kiedyś oszczędzę tyle, że będzie mnie stać na wyprostowanie twoich błotników.

Kiedyś... Może gdy będzie miała dziewięćdziesiąt lat... Zawód reportera, choć pasjonujący, nie jest bynajmniej najlepiej płatnym zawodem świata. Skrajnie wyczerpuje nerwy, uczucia i ciało, a pensja nigdy nie rekompensuje nieuniknionej pracy po godzinach. Pracuje się dwadzieścia cztery godziny na dobę i wcale nie jest tak wspaniale, jak przedstawia to telewizja.

Co jest wspaniałego - zastanawiała się, idąc na górę do gabinetu radnego - w robieniu reportażu o powiększeniu miejskiej sieci kanalizacyjnej?

Kate zajęła miejsce obok Rogera Deana, reportera jednego z lokalnych tygodników.

- Znowu się spotykamy - powiedziała półgłosem, sprawdzając oświetlenie w gabinecie i korygując usta­wienie swego aparatu. - Chyba widziałam cię wczoraj na spotkaniu na temat zagospodarowania śmieci?

- To było paskudztwo, ale ktoś musiał się tym zająć - odpowiedział z teatralną emfazą Roger. - Dlaczego oni zawsze wysyłają ciebie na te spotkania?

- Kiedy pojawiają się takie tematy, jak miejsca składowania odpadów, wszyscy inni chowają się w łazienkach, aż wreszcie Harvey upatruje sobie jakąś ofiarę.

Roger wstrząsnął się.

- Kiedyś byłem na otwartym dla publiczności zebraniu na temat składowiska odpadów. Ludzie mieli przy sobie pistolety. Noże. Wrzeszczeli.

- Przeżyłam dwa takie zebrania - powiedziała z triumfującym uśmiechem Kate. - Na pierwszym doszło do bijatyki.

Radny, który zaczął przemawiać, przerwał ich rozmowę. Mówił o masowym bezrobociu, o biedzie przekraczającej wszelkie oczekiwania. Mówił o warun­kach życia, których niepodobna było tolerować, o dzieciach bawiących się w budynkach, które trzeba było zburzyć przed wielu laty. Slumsy - przekonywał słuchaczy - nie mają w dwudziestym wieku racji bytu.

Kiedy skończył, zaczął się zwykły w takich przypad­kach sprint reporterów, chcących przekazać telefonicz­nie materiał do redakcji gazety, rozgłośni czy ośrodka telewizyjnego.

Mało brakowało, by Kate została stratowana w tłoku. Udało jej się odnaleźć jedyny sprawny telefon i zadzwoniła do redakcji, żeby podać to, co najistotniejsze w przemówieniu.

Gdy skończyła, oparła się znużona o ścianę i do­strzegła, że powolnym krokiem zbliża się do niej Roger.

- Myślałem, że masz komputer - powiedział. Spojrzała na niego uważnie.

- Miałam. Popsuł się. Nienawidzę maszyn, nie mówiąc już o was, reporterach tygodników - odburk­nęła. - Żadnego szaleńczego biegu do telefonu, żadnego galopu z powrotem do biurka...

- O tak, ciche, spokojne życie - zgodził się z uśmiechem. - A tak naprawdę reporterzy tygodników żyją krócej niż reporterzy gazet codziennych. Wy nie musicie robić korekty, dawać ogłoszeń, przyjmować telefonów i pracować w drukarni na zapleczu redakcji, sprzedawać redakcyjnych zapasów, przyjmować pre­numeraty...

- Stop!

Roger wzruszył ramionami.

- Informuję cię po prostu, jak ci się poszczęściło. Schował pióro z powrotem do kieszeni koszuli.

- Czas na mnie. Miło było znowu cię spotkać, Kate.

- Wzajemnie.

Roger spojrzał na nią z uśmiechem.

- Gdybyś zechciała zjeść ze mną obiad, mógłbym znaleźć czas na to, żeby nauczyć cię mojej pracy.

Było to kuszące. Roger nie był bynajmniej księciem z bajki, ale lubiła go i z przyjemnością porozmawiałaby o kłopotach zawodowych.

- Chodźmy, postawię ci pizzę.

- Dziękuję, ale mam w domu bałagan, z którym muszę się uporać. Chyba że kiedy indziej? - spytała i uśmiechnęła się do niego.

- Za taki uśmiech zgodziłbym się na wszystko - odparł ze uradowany. - Do zobaczenia, śliczna dziewczyno.

Pomachał jej na pożegnanie i poszedł sobie. Ru­szyła do wyjścia pochłonięta myślami o zepsutym komputerze i o tym, ile informacji ze spotkania nie znajdzie się w reportażu, który będzie musiała złożyć nazajutrz w redakcji. Ale na szczęście mogła porozmawiać jeszcze z członkami komisji telefo­nicznie.

Kate pojechała z powrotem do siebie, myśląc o nowej reklamie, jaką miała zyskać dzielnica prze­stępców. Historia, którą zbadała na prośbę radnego, dotyczyła sześcioosobowej rodziny murzyńskiej, poz­bawionej pomocy społecznej. Ojciec rodziny został bez pracy, jego żonie amputowano pierś, było poza tym czworo dzieci, wszystkie jeszcze w wieku szkolnym.

Ojciec próbował dowiedzieć się, dlaczego nie dostaje czeków, ale pracownicy socjalni nie mieli dla niego czasu. Ktoś kazał mu czekać przy telefonie, a potem został połączony z nieprzyjemną kobietą, która potraktowała go z góry. Tak więc gdy Kate zajęła się tą historią, najpierw zadzwoniła do pomocy społecznej. Pewna życzliwa pracowniczka socjalna zapoznała się dokładniej ze sprawą. Po kilku minutach oddzwoniła do Kate z informacją, że pomylił się komputer. Tę rodzinę pomylono z inną, która dopuściła się nadużycia pomocy społecznej.

Błąd został naprawiony i teraz ta rodzina otrzymuje tymczasową pomoc. Dużo więcej niż pomoc socjalną, bo reportaż Kate wzbudził zainteresowanie opinii publicznej. Kilka rodzin znanych osobistości udzieliło szybko wsparcia. Ale Kate nie potrafiła zapomnieć o tej historii. Społeczeństwo więcej stwarza problemów, niż rozwiązuje.

Miała za sobą długi dzień. Niczego bardziej nie pragnęła niż tego, by po gorącej kąpieli położyć się i uśpić jakąś książką. A jednak, pomimo trudności, miała uczucie, że czegoś dokonała, że sama się do czegoś przyczyniła.

Winda była, jak zwykle, niemrawa. Kate stuknęła w tablicę i w końcu dźwig ruszył żółwim tempem na czwarte piętro. Wysiadła i powędrowała do drzwi swego mieszkania. Poczuła się bardzo stara.

Dzwonił telefon. Kate słuchała odrętwiała, aż wreszcie uświadomiła sobie, że zapomniała włączyć automatyczną sekretarkę. Otworzyła drzwi i po czwartym dzwonku uchwyciła słuchawkę.

- Halo? - odezwała się, zadyszana i nieskora do rozmowy. - Jeśli to Dan Harvey, to proszę zaintere­sować się toaletą. Tam wszyscy się chowają, kiedy potrzebujesz kogoś do zrobienia reportażu...

- To nie Harvey - odpowiedział ktoś znanym męskim głosem.

- Jacob? - Jej serce zatrzepotało gwałtownie. Nieomal wyczuwała jego uśmiech.

- Dzwonię od godziny. Myślałem, że kończysz pracę o piątej.

Opadła na stojący obok aparatu fotel i starała się opanować drżenie. Od ślubu Margo minęły dwa tygodnie, ale jej wydawało się, że całe lata.

- Kończę o piątej - usłyszała swój własny głos. - Musiałam zrobić reportaż w ratuszu, a potem był straszny ruch.

- Zjedz ze mną kolację - poprosił tonem, jakim nigdy przedtem do niej się nie zwracał. - Wiem, że to nagłe zaproszenie, ale nie przewidywałem, iż zostanę na noc wmieście.

Przeraziła się, gdy sobie przypomniała, że skłonna była przyjąć zaproszenie Rogera. Gdyby przyjęła...

- Zbliża się wpół do siódmej - stwierdziła spoj­rzawszy na zegar.

- Czy możesz być gotowa za pół godziny?

- Oczywiście, mogę! - zgodziła się natychmiast.

- Przyjadę po ciebie.

- Ale, ale, poczekaj, nie wiesz, gdzie mieszkam - powiedziała gorączkowo.

- Wiem - odrzekł zwięźle i odłożył słuchawkę. Kate patrzyła tępo na telefon. Hm, oto jaka byłam chłodna, zrównoważona i jak nie traciłam głowy, myślała ponuro. Równie dobrze mogła w swojej gazecie zamieścić ogłoszenie tej treści: Jestem twoja, Jacobie!

Prysznic i wysuszenie włosów zajęły jej tylko dziesięć minut, ale znalezienie odpowiedniej sukienki - aż piętnaście. Przejrzała całą zawartość szafy, odrzucając jeden strój jako zbyt skromny, inny jako zbyt rażący, jeszcze inny jako nijaki i okropnie staromodny. Pozostała już tylko czarna jedwabna suknia bez rękawów, wykończona koronką, z głębokim dekoltem. Sięgała do kolan; zwykła sukienka koktajlowa, ale Kate podobał się jej wymyślny krój. Nosiła ją w połączeniu z czarnymi aksamitnymi pantoflami i skrzącym się naszyjnikiem z kryształów górskich. Prezentowała się atrakcyjnie, nawet sama siebie za to pochwaliła. Swoje długie włosy rozpuściła tak, że opadały naturalnie na ramiona jak czarny atłas. Umalowała się dyskretnie - Jacob nie lubił kos­metyków.

Okazał się punktualny. Domofon odezwał się dokładnie o siódmej.

Po chwili otworzyła mu drzwi roztrzęsiona, choć udawała spokój. Jacob wspaniale prezentował się w czarnym smokingu i czarnych spodniach, w białej koszuli z żabotem i eleganckim czarnym krawatem.

- Ładnie - powiedział półgłosem, przypatrując się jej czarnej sukience. - Cieszę się, że nie miałaś ochoty na hamburgera w barze.

Kate zaczerwieniła się. Zabrzmiało to tak, jakby spodziewał się z góry, że nie ma zbyt pospolitych gustów.

- Ja...

- Weź torebkę i chodźmy - poprosił. - Zarezer­wowałem stolik na siódmą trzydzieści.

Kate nie zaprotestowała.

- Nie mówiłeś, jak powinnam się ubrać - stwierdziła z wahaniem w głosie, ledwo powstrzymawszy się przed wyznaniem, że wystroiła się po prostu po to, żeby mu zrobić przyjemność.

W windzie opierał się o barierkę i spoglądał na Kate wzrokiem człowieka doświadczonego. Tego wieczoru wyglądał drapieżnie; Kate uświadomiła sobie ku swemu zaskoczeniu, że nigdy przedtem nie była z nim sam na sam. Być w jego oczach kobietą... zawsze o tym marzyła. Nagle wszystko stało się inne, jej serce biło jak szalone.

- W moim towarzystwie jesteś nerwowa - powiedział w końcu Jacob. - Dlaczego?

- Zawsze byłam - odrzekła spokojnym tonem. - Działasz bardzo onieśmielająco.

- Nie jesteś już dzieckiem - odparł, a jego ciemne oczy zwęziły się. - Dziś wieczór jesteś moją dziewczyną, a nie najlepszą przyjaciółką Margo. Nie spodziewam się, bym musiał uczyć cię dobrego tonu albo zakładać ci śliniaczek.

Teraz otwarcie ją obrażał, co Kate przyjęła znowu z godnością.

- A może wolisz pójść tam sam...? Jacob spojrzał na nią uważnie.

- Jeśli nie przestaniesz udawać niewiniątka, to kto wie, czy nie będę żałował, że nie wybrałem się sam. Gdybym chciał mieć do czynienia z nieśmiałą dziewicą, znalazłbym sobie taką.

Ale przecież ona jest dziewicą! Nawet gotowa była mu to już wyznać, ale zdała sobie sprawę, że mogłaby wszystko popsuć. Od lat chciała przeżyć jeden czarowny wieczór, który starczyłby jej na dalsze życie...

- Przepraszam - powiedziała. - Mam za sobą długi dzień.

Po chwili zastanowienia przyjął to usprawiedliwienie. Wysiedli z windy i Jacob ujął ją za ramię, prowadząc do samochodu. Wynajął eleganckiego srebrzystego mercedesa.

- Jest podobny do twojego - powiedziała powoli, gdy pomagał jej wsiąść.

Cade'owie mieli dwa samochody - czarnego lincolna i srebrnego mercedesa - a poza tym inne pojazdy potrzebne na rancho.

- Jest mój - sprostował. - Wiesz, że nienawidzę latać. Przyjechałem tutaj samochodem.

- Zajęło ci to chyba cały dzień - stwierdziła niepewnym głosem.

- Dwa dni - odrzekł. - Ale to dlatego, że za­trzymałem się w Wisconsin. Miałem tam coś do załatwienia z pewnym hodowcą krów.

Wiedząc, jak on jeździ, była zdziwiona, że dojechał żywy do Chicago.

- Bez mandatów za przekroczenie szybkości?

- Co takiego? - zapytał chłodno.

- He samochodów rozbiłeś na studiach?

- Nie jestem złym kierowcą - odpowiedział arogan­cko.

Włączył się w ruch, ledwo unikając zderzenia z mijającym go samochodem. Tamten kierowca miał włączony klakson, a Jacob piorunował go wzrokiem.

- Idioci - mruczał. - Nikt w tym mieście nie potrafi jeździć. Dziś wieczór miałem już pięć bliskich spotkań, takich jak to.

Kate starała się nie wybuchnąć śmiechem.

- Czyjego telefonu się spodziewałaś, kiedy pod­niosłaś słuchawkę? - zapytał po chwili obojętnym tonem.

- Szefa działu miejskiego - wyjaśniła. - Dostają mi się wszystkie okropne zadania, bo pozostali reporterzy ukrywają się, kiedy potrzeba mu ofiary.

- Wspomniałaś, że zrobiłaś jakiś reportaż - przy pomniał sobie, zatrzymując się na światłach. - Co to była za sprawa?

Opowiedziała mu, dodając na zakończenie:

- Miasto wydaje się raczej nijakie, aż tu nagle dzieje się coś takiego. Lubię Chicago.

Jacob przypatrzył jej się z zaciekawieniem, ale nic nie odpowiedział.

- Nigdy przedtem nigdzie mnie nie zapraszałeś. Właściwie - wyznała cicho - sądziłam dotąd, że mnie nienawidzisz.

- Nienawiść i pożądanie to dwie strony tej samej monety - powiedział spokojnie. - Nie było mi zręcznie uwodzić najlepszą przyjaciółkę mojej bratanicy.

Jej serce rozszalało się.

- Ja... się nie domyślałam - odparła niepewnym głosem.

- Bardzo się starałem, żebyś się nie domyśliła - stwierdził cicho Jacob, przyglądając się jej uważnie.

- Chciałem ochronić Margo. Dlatego nigdy nie sprowadzałem kobiet do domu. Ty byłaś tak czy inaczej niełatwą zdobyczą - spośród kobiet, których kiedykolwiek pragnąłem, pierwsza całkiem niedostępna.

Powiedział „pragnąłem”, nie „kochałem”. Musiała pamiętać, żeby to rozróżnić, tak jak przestrzegał Tom. Ostrożnie, dziewczyno - mówiła sobie - nie pozwól, by na ciebie działał.

Kłopot w tym, że już działał, i to mocno.

- Ale teraz Margo jest zamężna - powiedział cicho Jacob, wyciągając rękę, żeby pogłaskać długi kosmyk czarnych włosów. Odczuła to na całym ciele. - I już nie muszę tego ukrywać. Ty masz prawie dwadzieścia pięć lat. Nie muszę chyba traktować cię jak dziecko, prawda, Kate.

Było jej wszystko jedno, jak ją traktował. Jedną połową swej istoty chciała sprostować jego błędne mniemanie o niej, opowiedzieć mu o swoim dziecińst­wie, o bardzo surowym wychowaniu. Ale drugą połową duszy bała się, że gdyby powiedziała mu prawdę, to uciekłby co prędzej do Południowej Dakoty i nigdy więcej nie chciałby się z nią spotkać.

Jacob bez pośpiechu dopalił papierosa i pochylił się, żeby go wygasić. Ten ruch przybliżył go tak bardzo do Kate, że widziała jego gęste czarne rzęsy i maleńkie zmarszczki w kącikach oczu. Czuła zapach wody kolońskiej i słabszy zapach mydła i szamponu.

Zanim powrócił do poprzedniej pozycji, odwrócił się i wpatrzył w jej oczy. Nigdy przedtem nie była tak blisko niego. Czuła gwałtowne bicie serca, kiedy położył swą szczupłą rękę na jej policzku i zaczął powolnym zmysłowym ruchem ocierać kciukiem jej delikatne wargi.

- Nie nadużywasz makijażu - stwierdził cicho.

- To mi się podoba. I ubierasz się jak dama. Czy masz coś na sobie pod tą śliczną sukienką?

To pytanie było zbyt niedyskretne. Kate odwróciła wzrok.

- Mieliśmy, zdaje się, coś zjeść.

- Zgoda. Zrobimy tak, jak sobie życzysz - zaśmiał się Jacob.

W restauracji było tłoczno, ale mieli dogodny stolik na górnym poziomie sali, którą zdobiły wykwintne kryształowe żyrandole. Panowała tu atmosfera do­statku, przez co Kate czuła się pospolicie mimo swojej kosztownej sukienki. Większość kobiet, które siedziały wokół niej, wyglądała tak, jakby mogły gotówką zapłacić za mercedesa.

- Nie bądź taka onieśmielona - powiedział ze zdziwieniem w głosie Jacob, gdy zajęli swoje miejsca.

- To tylko ludzie.

Kate roześmiała się nerwowo.

- Gdybyś wiedział, gdzie ja się wychowywałam...

- zaczęła.

- Wiem. Widziałem dom twojej babci Walker - odparł swobodnym tonem. - Był to stary wiktoriański dom, ale jednak na swój sposób elegancki.

- Wychowałam się - powtórzyła - w Nebrasce. Na farmie. Mój ojciec był... - mało brakowało, a powie działaby „świeckim duszpasterzem”, ale zmieniła to na „biedny”. - Matka odeszła, kiedy Tom i ja byliśmy jeszcze mali. Ojciec zatrzymał nas przy sobie aż do swojej śmierci.

Z powodu nowotworu w mózgu - mogłaby dodać - i to takiego, że wariował. Przykre wspomnienia sprawiły, że lekko zadrżała. Po tylu latach wciąż jeszcze bardzo mocno odczuwała strach przed męską dominacją. Miała w uszach krzyki ojca, czuła smagnięcia pasa po gołych nogach.

- W moim domu nigdy nie brakowało pieniędzy - odrzekł Jacob. - Odziedziczyliśmy fortunę po moim pradziadku. Dorobił się majątku pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy jedna burza śnieżna zrujnowała połowę hodowców bydła w zachodnich stanach. Ten stary diabeł umiał przewidywać niepogodę. Udało mu się przed tą niszczącą śnieżycą przeprowadzić bydło na wschód.

- Pieniądze przysparzają chyba obowiązków - zau­ważyła Kate. - Wydaje mi się, że nigdy nie masz czasu dla siebie.

- Czyżby? - Zadrżały mu kąciki ust.

- Przynajmniej nie za dnia - zastrzegła się Kate.

- Gdy Margo i ja byłyśmy jeszcze dziewczętami, zawsze ktoś ci się naprzykrzał.

Jacob obserwował ją zaborczym wzrokiem.

- To nieodłączne od wszelkich interesów, Kate. Nie zniósłbym życia w bezczynności.

- Ja bym to chyba też źle znosiła - stwierdziła.

- Czasami moja praca staje się nieprzyjemna, ale wynagradzam to sobie.

- Domyślam się. Pracujesz z wieloma mężczyznami, prawda? - zapytał.

W jego słowach kryła się niepochlebna dla niej dwuznaczność. Spojrzała prosto w jego przenikliwe oczy, starając się zapanować nad sobą na tyle, by nie ulec jego magnetycznemu wpływowi.

- Tak - odpowiedziała. - Pracuję z wieloma mężczyznami. Nie tylko w redakcji, ale i z politykami, z ludźmi ratującymi innych, z policjantami i wszędzie tam jestem po prostu jednym z chłopaków.

- Właśnie widzę. - Jacob spuścił wzrok na jej dekolt.

- Nie pracuję w wyzywających strojach - odparła natychmiast. - Nie wdzięczę się do żonatych mężczyzn, a gdybyś chciał zacząć robić aluzje do tego, co sześć lat temu zobaczyłeś w przebieralni, to zaraz sobie pójdę!

- Siadaj.

Chłód w jego głosie sprawił, że poczuła się nieswojo. Usiadła drżąc lekko z wrażenia.

- Wiem, jak na to patrzyłeś - powiedziała półszeptem, zarumieniwszy się, gdy zdała sobie sprawę z zainteresowania, jakie wzbudziła na sali; przyglądano się śniademu mężczyźnie i ładnej kobiecie, którzy widocznie kłócili się, jak to zakochani. - Ale nie było tak, jak myślałeś.

- To, co zobaczyłem, było jednoznaczne - odrzekł. Ze złością zdusił papierosa.

- Gerald miał cholerne szczęście. Gdyby to chodziło o moją bratanicę - nawet jeśliby ona go sprowokowała - pogruchotałbym mu kości.

To było w jego stylu. Swoich bronił jak tygrys. Ale nie Kate. Uważał ją nieomal za kobietę lekkich obyczajów i sądził, że nie potrzebuje żadnej obrony. Kate dziwiła się czasami, że tak chętnie przypisywał jej to, co najgorsze, chociaż wszystko wskazywało na to, że jest wręcz przeciwnie. Znał ją od lat i był jej niegdyś życzliwy. Aż tu w jedno popołudnie diamet­ralnie zmienił swój stosunek do niej. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego.

- Szczęśliwa Margo, że dzięki tobie miała wszystko - powiedziała z niemałym bólem. - Tom i ja nigdy tego nie doznaliśmy.

- Wasza babcia nie była biedna - zaprotestował Jacob. Kate zacisnęła zęby.

- Nie miałam na myśli pieniędzy.

Tomowi i jej brakowało miłości. Babka Walker, która nie była osobą wylewną, nigdy ani na jotę nie zmieniła dla nich swojego sposobu bycia. Chciała, by dorastali bez fanaberii i bez szkodliwego psucia przez kogokolwiek.

Jacob milczał, gdy kelner przyniósł menu. Kate studiowała swoją kartę bez entuzjazmu. Jacob zupełnie pozbawił ją apetytu.

- Na co masz ochotę? - zapytał obojętnym tonem. Spojrzała na niego wymownie, a Jacob szczerze się roześmiał.

- Czasami wzrok może zabijać - stwierdził pół­głosem. - Czy chciałaś, żebym ja był w jadłospisie?

- Nienawidzę cię - powiedziała, i to z przeko­naniem. - To, że w ogóle zgodziłam się pójść z tobą, to był mój największy błąd od wielu lat. Nie, nie chcę niczego. Chciałabym stąd wyjść. Ty zostań i rozkoszuj się jedzeniem, a ja poszukam taksówki...

- Kate, usiądź, proszę - odparł spokojnie Jacob.

- Nie znoszę scen.

- Dziś wieczór urządziłam pierwszą scenę w moim życiu - powiedziała zwięźle Kate.

Gdy patrzyła na niego ponad stołem, jej zielone oczy wydawały się olbrzymie na tle pobladłej twarzy.

Jak on może tak ją traktować, kiedy ona kocha go do szaleństwa?

Jacob patrzył na nią z mieszanymi uczuciami. Pragnął jej. Całymi latami ganił siebie za tę nieokiełz­naną namiętność. Teraz przeszkody zniknęły, a on nie umie sobie poradzić z zamętem uczuciowym, o jaki ona go przyprawia. Jacob zastanawiał się, ilu mężczyzn jej dotąd pragnęło, ilu było przy niej, i dziwił się, że odczuwa tak wielką zazdrość. Nieważne - przekonywał sam siebie; musi ją posiąść. Chociaż raz - mówił sobie. Chociaż raz, żeby zobaczyć to śliczne delikatne ciało w chwili namiętności. Potem gorączka minie. Jej urok przestanie na niego działać.

Skąd miała wiedzieć, że Jacob dostrzegł w niej kobietę - gdy tak łapczywie pocałowała tamtego chłopca. Odczuł to silniej, kiedy zastał ich w przebiera­lni, i wówczas żądza, jaką w nim wzbudzała, nieomal zwaliła go z nóg.

Nawet nie zamierzał jej dziś zaprosić. Ale powab Kate był nieodparty. To wcale nieźle, że ona jest doświadczona - myślał i nawet się tym cieszył. Gdyby miał do czynienia z dziewicą, czułby się zobowiązany do poślubienia jej. Nie był to pogląd nowoczesny, ale i on sam nie należał do ludzi nowoczesnych. Mimo swych wielkich pieniędzy związany był ze wsią i na wsi się wychował.

Ona jest smutna - myślał, przypatrując się jej. Jego własne uczucia dziwiły go i irytowały. Pragnął jej tak bardzo, że aż obsesyjnie. Czuł to już na całym ciele, a jeszcze jej nawet nie dotknął. Zmrużył oczy patrząc na nią. Ona jest cudowna, o tak, żywa, chodząca pokusa. Tak, może to i lepiej, że nie jest niewinna. Gdyby nie uważał jej za wyrafinowaną, nie zdobyłby się nigdy na to, żeby ją uwieść.

Jacob zaczął błądzić oczyma po jej dekolcie, gdzie przez koronkę prześwitywało nagie ciało.

- Popatrz na mnie.

Kate spojrzała na niego, prawie trzęsąc się ze złości. Zmarnował jej wieczór. Wszystkie jej piękne marzenia rozwiały się. Kiedy się odezwała, słowa więzły jej w gardle.

- Nie powinnam była z tobą pójść. Roger Dean zapraszał mnie na smaczną pizzę. Żałuję, że się na to nie zdecydowałam.

- Roger, a jak dalej? - Jacob uniósł wzrok.

- Roger Dean - odpowiedziała natychmiast, ucie­szona tym, że wyglądał na poirytowanego. - Jest reporterem jednej z tutejszych gazet. Przystojny i bardzo miły - dodała. - I podobam mu się taka, jaka jestem.

A więc są w jej życiu inni mężczyźni. Podziałało to na jakąś wrażliwą cząstkę jego duszy i zraniło go.

- Czy zrezygnowałaś' z randki z nim po to, żeby pójść ze mną? - zapytał, jak gdyby się spodziewał, że często tak postępowała.

- Odmówiłam mu, zanim zadzwoniłeś - odparła bez wahania. - Przykro mi, że niweczę twoje złe wyobrażenie o mnie.

Jacob westchnął głęboko i przerwał rozmowę tylko po to, żeby zamówić stek z pieczonymi ziemniakami.

- Na co masz ochotę? - spytał uprzejmie Kate.

- Dla mnie krewetki i kawa - odpowiedziała półgłosem.

- Potrzeba ci czegoś więcej - zauważył Jacob.

- Dziękuję, to mi wystarczy.

Z bladym uśmiechem oddała kelnerowi kartę i wtedy Jacob dostrzegł, jak bardzo jest wyczerpana, jak bardzo zmęczona. Nagle zrozumiał, że chodzi tu o niespełnione oczekiwania.

- Popsułem ci ten wieczór, prawda? - spytał. Przypatrywał się jej, zapalając papierosa.

Na jej ustach pojawił się smutny uśmiech.

- Przygotowując się pobiłam rekordy szybkości - powiedziała. - Po to, żeby znaleźć coś ładnego, co by ci się spodobało, obejrzałam wszystkie sukienki, jakie mam w szafie. Byłam chyba trochę podekscytowana tym, że po tylu latach mnie zaprosiłeś, podczas gdy ja myślałam, że raczej cię irytuję i że unikasz mnie jak zarazy.

Jej wzrok spotkał się z jego wzrokiem - spostrzegła wyraz szczerego zdziwienia.

- Powinnam była pamiętać, jakie w tobie wzbudzam uczucia. To moja wina.

Jacob zgasił papierosa, z jego sercem działo się po tym wyznaniu coś dziwnego. Nie przypuszczał wcześ­niej, że ona chciałaby być w jego towarzystwie. Od czasu do czasu zastanawiał się, czy chociaż trochę nie pociągał jej fizycznie - jak ona jego. Ale Kate była tajemnicza. Nie była skłonna do zwierzeń, zachowywała wielką rezerwę.

- Może udałoby się przynajmniej raz przerwać walkę - powiedział półgłosem Jacob.

Kate wzbudzała w nim zupełnie nowe uczucia i całym sobą buntował się przeciwko temu. Wytrącała go z równowagi, dezorientowała. Miał ją za wyrafi­nowaną, więc dlaczego zdawała się mówić tak zdu­miewająco szczerze? Kiedyś przysięgła, że nigdy przedtem go nie okłamała, i on musiał walczyć ze sobą, żeby jej nie uwierzyć. Patrzył na nią, czując, że widok jej pokrywającej się rumieńcami twarzy coś w nim porusza. Nie zdołał powstrzymać ciepłego, pełnego spokoju uśmiechu.

Jego uśmiech potrafiłby otworzyć niejedne drzwi. Kate patrzyła na niego zdziwiona. Jeszcze nigdy tak się do niej nie uśmiechał. Zaintrygowana, odpowie­działa również uśmiechem.

- Może by się udało - powiedziała poruszona.

Jacob sięgnął poprzez stół po jej rękę. Żadnych pierścionków. Smukła, kształtna dłoń ze starannie zaokrąglonymi paznokciami, bez śladu lakieru. Zadrżał lekko.

Kiedy kciukiem pocierał jej dłoń, Kate zaparło dech. Jacob spojrzał jej prosto w oczy, nie pozwalając im uciec, zgłębiając je w ciszy, która oddaliła od nich pozostałych ludzi w lokalu i cały świat.

Jego palce uchwyciły z nagłą pasją jej palce, twarz przybrała surowy wyraz.

- Kate - szepnął namiętnie i jego palce zaczęły torować sobie drogę między jej palcami w geście nie mniej intymnym niż pocałunek. Miał ręce wrażliwe, bardzo szczupłe, mocno opalone i silne dzięki wielu godzinom pracy na rancho.

Jej ręka drżała, gdy jego oczy spotykały się z jej oczyma - był to kontakt równie podniecający jak powolna rozkoszna wędrówka jego palców między jej palcami. Czuła swój przyspieszony oddech, reakcję ciała na te wszystkie nowe wrażenia.

- Całe lata - szeptał namiętnie Jacob, podczas gdy elektryzujący kontakt rozpromieniał mu ciało - całe lata czekałem na dzisiejszy wieczór, Kate.

Czy miał na myśli... czy mógł mieć na myśli...? Powstrzymała natłok wyznań i ugryzła się w język. I ona czekała na to wiele lat, wiele lat o tym śniła. Ale czyjego sen był taki sam jak jej sen? Czy czekali na to samo?

ROZDZIAŁ CZWARTY



Kelner przyniósł obiad. Kate zmuszała się do jedze­nia, ale jej myśli krążyły wokół cudownych uczuć, jakich doznawała w obecności Jacoba. Jacob zadowalał się już jedynie tematami neutralnymi, wyczuwała jednak w jego ciemniejących - gdy na nią patrzył - oczach nie mniejszą niż jej ekscytację seksualną.

Gdy skończył stek, usiadł wygodniej i zapalił papierosa.

- Masz ochotę na deser? - spytał czule. Ta nuta w jego głosie poruszyła ją.

- Nie - odrzekła. - Właściwie nie lubię słodyczy. Jacob roześmiał się.

- Ja też nie, chociaż mam słabość do szarlotki. Nasza gospodyni, Janet, piecze ją czasami, kiedy ojciec ładnie poprosi.

- Twój ojciec jest miły - powiedziała spokojnie Kate.

- Miły. To prawie pełna definicja. Mnie nikt nie mógłby nigdy oskarżyć o to, że jestem... miły - dodał, patrząc na nią niespodziewanie zimnym wzrokiem.

- Nie wszyscy możemy być ludźmi porywczymi i bezwzględnymi - zauważyła.

- Gdybym nie był taki, stracilibyśmy Warlance dwanaście lat temu - stwierdził lakonicznie. - Mój ojciec tracił pieniądze szybciej, niż rancho je zdobywało. W ostatnich latach trudno było gospodarzyć. Każdego roku coraz więcej gospodarzy bankrutuje.

- Ciebie to nigdy nie spotka - powiedziała pół­głosem.

- Nie jestem nadczłowiekiem - odparł ku jej zaskoczeniu - i popełniłem kilka poważnych błędów. Ale łagodne usposobienie w interesach prowadzi donikąd. Mój ojciec powinien był zostać wynalazcą. Wolał dłubać w swoim warsztacie, niż rozmawiać o perspektywach hodowli bydła.

Kate błądziła wzrokiem po jego twarzy.

- Twoja matka nie była marzycielką, prawda? - spytała cicho i prowokacyjnie.

Jego ciemne oczy roziskrzyły się przez chwilę. Jacob przyglądał się swemu papierosowi.

- Nienawidziłem jej - szepnął. - Odkąd byłem dosyć dorosły, żeby zrozumieć, jak krzywdziła ojca, nienawidziłem jej. Była dziwką nastawioną na wyko­rzystywanie wszelkich okazji. Kiedy wyszła za tego człowieka z Teksasu, przysłała kogoś po mnie. Pojechałem tam. Było to nieomal zabawne - patrzeć, jak ona stara się wytłumaczyć.

- Nawet nie słuchałeś, prawda? - zapytała ze smutkiem Kate.

- Nie potrafisz sobie wyobrazić, jakie było moje dzieciństwo.

Tak, potrafiłabym zrozumieć - myślała. Musiało to być absolutne piekło, przez tę jego niezłomną dumę.

- Później wyjechałeś do szkoły, prawda?

- Tato zmęczył się w końcu tym, że go dwa razy na tydzień wzywano do gabinetu dyrektora - odparł, podnosząc papierosa do ust. - Ciągle wdawałem się w bójki.

- Mój ojciec twierdził, że taka właśnie była moja matka - powiedziała z wahaniem Kate. Jacob spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Ja jej nie znałam. A ojciec był bardzo chory i mącił mu się umysł. Ale chyba zawsze bał się, że będę taka jak ona. - Jacob zmarszczył brwi, widząc wyraz rozgoryczenia na jej twarzy; zdziwił go własny brak wrażliwości. Co było w Kate takiego, co kazało mu podawać w wątpliwość każde jej słowo?

- Ja dbałem o to, żeby Margo odróżniała dobro od zła - skomentował Jacob. - Nie narzucałem jej swego zdania, a jednak to, co mówiłem, docierało do niej. Tak samo było z moim ojcem.

Czy jesteś gotowa do wyjścia? - zapytał po chwili.

- Tak. Oczywiście.

Odrętwiała patrzyła, jak płacił. Znudziła go i teraz zabierze ją do domu, a potem wróci do Południowej Dakoty. Zanim go znowu ujrzy, może minąć wiele miesięcy. Albo być może już nigdy go nie zobaczy.

- Nigdy bym się nie przyzwyczaił do życia w wielkim mieście - zauważył, pomagając jej wsiąść do mercedesa.

- Za bardzo lubię otwarte przestrzenie.

- Kiedy się tutaj przeprowadziłam, długo nie mogłam spać - powiedziała z uśmiechem Kate.

- Syreny i klaksony nie pozwalały mi zasnąć. Tu nie słychać ujadania psów i ryczącego bydła.

Przypatrywała się jego twarzy, gdy uruchamiał samochód i ruszał sprzed restauracji.

Zatrzymał się na światłach i zaledwie o ułamek cala odwrócił głowę, żeby na nią spojrzeć.

- Zapatrzyłaś się - powiedział obcesowo.

- Wiem - odrzekła cichym rozmarzonym głosem. Jacob sięgnął po jej rękę i położył ją na swym mocnym udzie. Trzymał ją tam w czasie jazdy, pozwalając jej wyczuć drganie mięśni, kiedy naciskał i zwalniał pedał gazu.

Gdy dojechali do jej bloku, wyłączył silnik i odwrócił się do niej, powoli uwalniając jej rękę. Ciągle przypat­rywała się jego twarzy. Czuła, że wyzbywa się dumy. Na co jej duma, skoro po rozstaniu z nim będzie przez resztę życia samotna?

- Och, pocałuj mnie, Jacobie - szepnęła błagalnie i jej dłonie dotknęły jego dłoni, które drżały lekko.

- Chociaż jeden raz...

Te słowa sprawiły, że stracił panowanie nad sobą.

Przyciągnął ją do siebie - o wiele za gwałtownie, ale jego ciało płonęło. Czuł się bardzo męski i władczy, zwrócił jej twarz ku swojej i - oddychając chrapliwie - patrzył w jej spragnione oczy.

Poczuła jego silne, ciepłe ręce na swoich policzkach. To było skryte marzenie jej życia. Całować się z nim...

Teraz to się spełniło. Czuła ciepło jego niewolnych od dymu ust, kiedy powoli łączyła z nimi swoje, nieco drżąca pod wpływem tej nagłej możliwości - tego, że dane jej jest okazywać mu miłość, wyrażać wszystkie fizyczne odczucia.

- Jacobie - szepnęła załamującym się głosem, wsuwając ręce pod jego marynarkę.

Jacob ułożył jej głowę na swoim ramieniu, zwięk­szając nacisk swych ust. Po chwili Kate poczuła wilgoć jego języka. Nawet w tym pozostawał delikatny, podniecał ją stopniowo zwiększając intymność tej chwili.

Jej palce wciąż głaskały mu tors, wreszcie poczuła, że porusza się po nich jego dłoń, że przesuwa je w dół, podczas gdy on rozpiął guziki.

Wsunął jej rękę w niewielki otwór i rozpostarł jej dłoń w gęstych włosach, po czym przesunął ją tam i z powrotem, chcąc pokazać jej, jaka pieszczota sprawia mu przyjemność.

Pożądanie nagle się wzmogło, jak gwałtowna ulewa spadająca na pustynię. To delikatnie ją podniecał, to przyciskał ją mocno do siedzenia. Jego usta stawały się ogromnie zaborcze. Kate uległa bez żadnej po­wściągliwości, była w siódmym niebie widząc tę wielką namiętność, większą nawet niż w jej marzeniach. Zaczęła wydawać ciche jęki, nieświadoma nagłego nieznośnego pożądania, które narastało w ciele znajdującego się nad nią mężczyzny.

Jacob odchylił się do tyłu, serce biło mu mocno - wyczuwała jego bicie pod swoją dłonią.

- Nie możemy siedzieć tutaj i robić tego przez całą noc - szepnął. - Czy pójdziemy do ciebie, czy do mojego pokoju w hotelu? Czy wolisz, żebym sam wrócił do domu?

Powinno było nastąpić to ostatnie. Powinna była wcześniej powiedzieć mu, że jest dziewicą, że prosi ją o coś, o co nie ma prawa prosić. Ale może się nie spostrzeże. Kate była całe życie samotna. Czy nie zasłużyła sobie na jedną godzinę rozkoszy w ramionach mężczyzny udającego, że kocha ją tak, jak ona jego? To, że go kocha, daje chyba jej prawo do tego?

- Nie... odchodź do domu - szepnęła.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jej oczy, skrywając radosne poczucie triumfu wywołane jej kapitulacją i starając się nie zastanawiać nad tym, czy zawsze tak łatwo ulega mężczyznom.

Wypuścił ją z objęć i wysiadł, po czym otworzył przed nią drzwi samochodu. W milczeniu poszli do jej mieszkania. Kate czuła się nieswojo i to uczucie wzmogło się, gdy otworzyła drzwi i wpuściła go do środka.

Odwróciła się do niego, zamierzając powiedzieć, że nie jest pewna siebie, wytłumaczyć mu swą przeszłość. Ale on obrócił ją bardzo powoli, umiejętnie - tak, że plecami oparła się o drzwi. Wtedy pochylił się i poczuła jego oddech tuż przy swoich ustach, a potem wewnątrz nich. Poczuła jego ręce na swoich biodrach. A potem jego ciało całe przywarło do jej ciała. Dostrzegła napięcie w jego ciele i odgadywała instynktownie, co się z nim dzieje. Jej własne ciało reagowało na to w sposób, jakiego nigdy się po nim nie spodziewała - wyginając się łagodnie, by przylgnąć do jego bioder, wzmóc jego namiętność.

Jacob wodził palcami od jej biodra do uda i z po­wrotem, nakłaniając ją do powtórzenia bezwiednego gestu. I przez cały ten czas jego usta coraz lepiej poznawały jej usta, rozsmakowywały się w nich w nowy, czuły sposób.

Nieco ją przesunął i wtedy poczuła jego rękę przy dekolcie.

To, co robił, było dla niej czymś tak nowym, że zadrżała, trochę zaszokowana tym, że jego ręce dotykały jej właśnie tam. Otworzyła szeroko oczy. Rozbawiło go to, bo był pewien, że nie jest pierwszym mężczyzną, który jej dotyka. Ale pożądała go i to sprawiało mu satysfakcję.

Zaczął zsuwać materiał z jej pełnych, miękkich piersi, gdy jej ręka instynktownie powstrzymywała jego rękę w symbolicznym geście protestu.

- Nie udawaj, Kate - powiedział cicho. - Mówiłem ci już, że nie chcę mieć do czynienia z dziewicami.

Gdyby się przyznała, że jest niewinna, poszedłby sobie i nigdy nie wrócił. Zmartwiona zagryzła wargę. Czy on się spostrzeże, kiedy będzie ją miał w łóżku? Będzie wściekły...

- Co za wyraz twarzy - powiedział półgłosem, pochylając się do jej miękkich ust. - Przestań zagryzać tę wargę - szepnął. - Gryź raczej moją.

Pieścił ją, wywołując nowe, nieoczekiwane fale rozkoszy. Gdy znowu poczuła jego palce błądzące po jej sutkach, chwyciła go za koszulę.

- Odpręż się - wyszeptał. - Mamy przed sobą całą noc. Nie ma pośpiechu.

Kochała go. Niczego w życiu nie pragnęła bardziej niż ofiarowania mu nocy, która pozostałaby mu na zawsze w pamięci.

Nie miała doświadczenia, ale wiele przeczytała. Wiedziała dużo o mężczyznach z romantycznych książek i teraz korzystała z tej wiedzy.

Jej ręce znalazły się pod jego koszulą, paznokcie przedostawały się poprzez gęste ciemne włosy do ciepłej skóry. Jej biodra wyginały się w powolnym rytmie, zmysłowo ocierając się o jego uda.

Jacob zadrżał, jego usta stały się brutalne. Przestał ją pieścić jak dotąd, chwycił całą jej pierś, pocierał twardy sutek, zwierając palce.

Tracił panowanie nad sobą. Kate czuła posmak tego w gwałtowności namiętnych reakcji, do jakich go doprowadzała. Jacob zmienił pozycję, przesunął się niżej, jedno z jego kolan zaczęło torować sobie drogę między jej udami. Zdjął rękę z jej piersi i, wciąż wiążąc jej usta ze swoimi, obnażył ją do pasa. Potem przywarł do niej, jego mocny tors przylgnął do jej miękkich piersi, a biodra przywarły do bioder w nagłym porywie intymności, który wyrwał jej z gardła rozdzierający krzyk.

Kate płonęła z pożądania. Teraz jego ręce dotykały jej skóry - w sposób, o jakim wcześniej nie marzyła, gdy wyobrażała sobie pieszczotę mężczyzny.

Wreszcie zaniósł ją do sypialni. Ledwo zdążył odrzucić narzutę, a już jego usta płonęły na jej skórze, gdy poznawał ją cal po calu.

- Jacobie - jęknęła ze łzami w oczach, gdy spojrzała na jego pociemniałą z namiętności twarz.

- Nic nie mów - szepnął gwałtownie. Przygwoździł ją, jego ręce splotły się z jej rękoma, jego biodra przesuwały się po jej uległym ciele.

- Bądź... ostrożny - poprosiła.

- Dobrze - wyszeptał. - Odpręż się.

Zanim Kate uświadomiła sobie, co on mówi, zaczął się już stawać częścią jej ciała. Obserwowała jego twarz i przerażało ją to, co widziała i czuła. Jej biodra wyprężyły się, a on delikatnie głaskał jej uda, by ją uspokoić; jego palący wzrok wbijał się w jej oczy.

Zadrżała. Nie było to tylko niemiłe uczucie, to bolało. Wtedy on pochylił się i przywarł ustami do jej ust, wgryzając się w nie z pożądliwością, a jego ciało zaczęło się gwałtownie poruszać.

Odpychała go, ale było za późno. Sądził, że jęki oznaczają rozkosz, że nagły ruch jej ciała świadczy o bliskiej kulminacji. Po raz pierwszy w życiu taka reakcja kobiety sprawiła, że zatracił się. Ją piekły łzy, ale on tego nie widział. Zmierzał do własnego zaspokojenia, pogrążając się w ogromie namiętności. Wykrzyknął coś, wstrząśnięty falą rozkoszy.

Po dłuższym czasie dotarło do niego urywane łkanie Kate.

- Sprawiłem ci ból? - szepnął. Odepchnęła go.

- Proszę cię...

Wyraz jej twarzy powiedział mu wszystko. Za­chmurzony, odsunął się od niej.

- Zaczekaj - krzyknął, gdy na oślep ruszyła w stronę łazienki. - Na miłość boską, wróć tutaj i pozwól, żebym ci to wynagrodził...

- Wynagrodził? - szepnęła. - Wolałabym umrzeć, niż pozwolić ci zrobić to jeszcze raz! O Boże, jakie to okropne!

Pobiegła do łazienki i zamknęła się w niej, roz­czarowana i zniechęcona. Najpierw czuła ból, a potem udało mu się doprowadzić ją do odczuć, o których chciała zapomnieć. Do potężnych przypływów roz­koszy, przez które czuła się kobietą wyuzdaną, które sprawiały, że gotowa była gryźć i wbijać się w jego ciało, przeorywać paznokciami. I właśnie wtedy, gdy zaczęła się ta rozkosz, on już się nią nasycił. A więc taki jest seks. Kobieta ma tylko nadzieję na spełnienie, podczas gdy mężczyzna syci się nim. To okropne - unieść się niemal do nieba po to tylko, by opaść nie zaspokojoną. I on chciał, żeby przeżywała to jeszcze raz, byle samemu mieć przyjemność. Była zbyt rozczarowana, by móc zebrać myśli. Rozpłakała się.

Mężczyzna, który spokojnie ubierał się w pokoju obok, też odczuwał rozczarowanie. W przeszłości różnie wyrażano się o tym, jak kochał, ale określenie „okropne” było czymś nowym. Utrata panowania nad sobą i to, że tak na nią reaguje i że ona wie o tym, zabolały go najbardziej. Nie dał jej przyjemności i nie wiedział, że tak bardzo się zatracił. Gdyby zechciała, mógłby jej to wynagrodzić. Ale wyraz jej twarzy, jej oczu, był oskarżający. Rozczarował ją. Wywołał w niej... obrzydzenie. Zapiął spodnie i wściekłym ruchem włożył na siebie koszulę. Na miłość boską, czyżby ona nie rozumiała, że sama doprowadziła go do takiej namiętności? Po co było sprawiać, by stracił panowanie, i potem skarżyć się, że nie osiągnęła spełnienia?

Im więcej myślał o tym, co powiedziała, tym większą czuł wściekłość. Okropne, ach tak? Niech tam, już nigdy nie będzie musiała cierpieć przez niego. Uczesał się czując się bardziej wytrącony z równowagi niż kiedykolwiek przedtem.

Z łazienki dochodziły stłumione odgłosy, które jeszcze bardziej zwiększały jego frustrację i zmieszanie.

- Otwórz te drzwi albo je w końcu wyłamię! - krzyknął.

Kate zawinęła swe obolałe ciało w ręcznik kąpielowy i uchyliła drzwi. Nie mogła spojrzeć mu w oczy.

- Za wyświadczone usługi - powiedział z zimnym uśmiechem Jacob i włożył studolarowy banknot w ręcznik kąpielowy. - Może to wynagrodzi ci brak przyjemności?

Potem obrócił się na pięcie i wybiegł, pozostawiając j ą tonącą we łzach.

Ponieważ nic nie wiedziała o zachowaniu mężczyzn w sytuacjach intymnych, nie uświadomiła sobie, że jego własny zawód, wina i urażona męska próżność kazały mu zrobić ten ostatni obraźliwy gest. Tyle lat go kochała, pragnęła, a tak się to skończyło. Chciał tylko jej ciała. Nawet nie zauważył, że jest niewinna. Wykorzystał ją i odszedł bez jednego miłego słowa.

Zmyła z siebie jego zapach i ubrała się w staromodną podomkę, która okryła ją od stóp do głów. Zdjęła pościel z łóżka, wrzuciła ją do pralki i położyła się spać na sofie.

Nazajutrz, ledwo się obudziła, dotarło do niej to, co zrobiła. Okazała się kobietą upadłą. Tak przynajmniej nazwałby ją ojciec. Tak samo pewno myślał Jacob.

Wstała i ubrała się do pracy, z obolałym ciałem i duszą, udręczona winą i rozgoryczeniem z powodu własnej słabości. Teraz wypadnie odpokutować, bo mimo - jak zrozumiała - jego próby zapobieżenia ciąży mogło się jednak okazać, że jest ciężarna.

O dziwo, myśl o dziecku Jacoba w jej łonie nie była wcale przykra mimo tego, co jej zrobił. Dobrze byłoby mieć kogoś własnego. Potem powróciło poczucie rzeczywistości i Kate nie potrafiła już sobie wyobrazić próby ukrycia takiego wydarzenia przed własnym bratem, przed Margo - i Jacobem. Uciekłaby do Afryki, z Korpusem Pokoju. Przystałaby do przemytników broni. Zrobiłaby jeszcze coś... Jest ósma rano, spóźni się!

Dotarła do redakcji w samą porę, by zdążyć na reportaż o pożarze. Był to, dzięki Bogu, mały pożar i nikt nie ucierpiał. Ale dobrze jej zrobiło zapomnienie o własnych troskach. A gdy wróciła do redakcji, zapytała redaktora prowadzącego, czy nie ma czegoś do zrelacjonowania z pracy policji.

- Oczywiście - powiedział jej Morgan Winthrop. - Ale czy sądzisz, że coś takiego spodobałoby ci się, Kate? Tam leje się dużo krwi.

- Pozwól mi spróbować - poprosiła natarczywie.

- Dobrze - odrzekł po chwili.

Gotowa była go wycałować. Teraz będzie miała coś, co zajmie jej myśli.

Tom zadzwonił po tygodniu, ale nic mu nie powiedziała. Zajmował się właśnie realizacją nowego zamówienia w swej agencji reklamowej i miał mniej więcej na tydzień wyjechać z Nowego Jorku. W dro­dze powrotnej zamierzał wpaść do niej na kilka dni, jeśli nie miałaby nic przeciwko temu. Ależ nie - zapewniła, wdzięczna mu za to, że nie przyjedzie od razu.

Pracowała teraz z Budem Schumanem, reporterem kroniki policyjnej, który często karmił ją opowieściami o dawnym Chicago. Wyglądał co najmniej na sześć­dziesiąt lat, ale ona nigdy nie śmiała zapytać go o wiek. Być może miał dziewięćdziesiąt.

Bud posiadał radioodbiornik policyjny z kilkoma niedozwolonymi kryształkami do wychwytywania fal, do których nie powinien był mieć dostępu.

Jak ostrzegł ją Morgan Winthrop, ta praca bywała mordercza. Kate relacjonowała mordy, samobójstwa, wypadki drogowe. Trafiały się wypadki przy pracy, ludzie płonęli w pożarach. Trafiały się ofiary utonięć, maltretowane dzieci, strzelanina. Chwilami bywało niebezpiecznie. Ale Kate miała teraz bardzo mało czasu na myślenie, a o to przecież jej chodziło.

Trudne chwile nadchodziły z nocą, gdy była sama w swoim mieszkaniu. Przystała na randkę z Rogerem Deanem, po to tylko, by gdzieś wyjść, ale okazało się to katastrofą. Nie łączyło jej z Rogerem nic oprócz pracy reporterskiej i chociaż mieli dość historii do omówienia i skomentowania, ich poglądy na życie różniły się diametralnie. Będąc z Rogerem Kate łapała się na tym, że myśli o Jacobie.

Zastanawiała się, czy Jacob myśli kiedykolwiek o spędzonej z nią nocy. Pewno poczuł się zraniony w swej dumie tym, iż uznała go za „okropnego”, tym bardziej że nie wyjaśniła, co miała na myśli. Ale to, co on jej zrobił, było jeszcze gorsze. Zachowała tamten studolarowy banknot na pamiątkę, żeby nigdy nie zapomnieć, jakiego pokroju jest to mężczyzna. Czerwieniła się za każdym razem, gdy o tym myślała. Posunęła się aż do tego, że - aby uwolnić się od dręczącego wspomnienia - wymieniła łóżko na nowe.

Gdyby mogła przestać myśleć o Jacobie. Jak zachowuje się w łóżku. Jak wygląda w chwilach namiętności. O każdym calu tego wspaniałego ciała.

Jedyne, za co musiała być wdzięczna, to że nie zaszła w ciążę. Ale poczucie winy nie przemijało.

W ten wieczór, kiedy przyjechał Tom, robiła reportaż z przerażającego morderstwa o podłożu terrorystycz­nym. Wyglądało na to, że jakaś nielegalna grupa radykałów wymordowała zamieszkałą w Chicago rodzinę pochodzącą ze Środkowego Wschodu. Kate wątpiła, czy kiedykolwiek potrafi zapomnieć to, co zobaczyła w ich domu.

- Wyglądasz na wstrząśniętą, Kate - zauważył Tom podczas skromnego posiłku, jaki przygotowała. - Miałaś ciężki dzień?

- Tak ciężki, że trudno mi o nim mówić - wes­tchnęła. - Mam nową pracę.

- Co teraz robisz?

- Reportaże policyjne - powiedziała między jednym kęsem a drugim. - Dzisiaj mieliśmy do czynienia z masakrą.

Tom odłoży! widelec.

- To nie jest praca dla ciebie - stwierdził. Przyglądał się jej twarzy.

- Co się stało? Coś jest nie w porządku, prawda? Chciała zwierzyć mu się tak, jak to robiła, kiedy byli dziećmi. Ale chodziło o coś zbyt osobistego, zbyt intymnego, żeby się z tym podzielić nawet z bratem. Spuściła wzrok, mierzwiąc sobie włosy. Następnego dnia po spotkaniu z Jacobem kazała je sobie obciąć, Włosy były teraz krótkie i wyglądała dojrzalej.

- Nic mi nie jest - powiedziała.

- Masz kłopoty? - zapytał obcesowo.

- Nie. - Zagryzła dolną wargę.

- Nie miałem na myśli tego rodzaju kłopotów - wyjaśnił z uśmiechem świadczącym o rozbawieniu.

- Nie jesteś typem kobiety wyzwolonej. Nigdy nie poszłabyś bez ślubu z mężczyzną do łóżka.

Czekał go więc szok. Kate oglądała sobie paznokcie.

- Wiesz, Tom, właściwie...

Gdy nagle zadzwonił telefon, poruszyła się raptow­nie. Serce wyskakiwało jej z piersi, kiedy wstała i podeszła do aparatu. Bóg raczy wiedzieć dlaczego za każdym razem, kiedy dzwonił, spodziewała się, że to telefonuje Jacob. Oczywiście, nigdy to nie był on. I nie będzie.

Podniosła słuchawkę.

- Halo?

- Mówi Bud - usłyszała głos swojego współ­pracownika. - Właśnie spadłem ze schodów i skrę­ciłem sobie nogę w kostce. Nie mogę chodzić. Policja schwytała zgraję, co zamordowała tamtą rodzinę.

Podał jej adres, który zapisała na skrawku papieru.

- Masz swój aparat? Harvey przyśle chyba foto­grafa, ale kiedy odchodziłem, nie było nikogo na miejscu. Jedź, dziewczyno, możesz zrobić nadzwyczajny reportaż! Dostałem cynk!

- Już jadę - powiedziała.

- Muszę wyskoczyć na kilka minut - wyjaśniła Tomowi, który przyglądał jej się z zaciekawieniem.

- Policja złapała tych, co zabili tamtą rodzinę, o której ci opowiadałam. Wrócę, gdy tylko będę mogła.

- To mi się nie podoba - stwierdził lakonicznie Tom. - I muszę ci o czymś powiedzieć. Nie znalazłem się tutaj przypadkowo. Jacob poprosił mnie, żebym do ciebie przyjechał.

- Jacob? - wyszeptała.

- Co się dzieje, do cholery? - spytał Tom. - On nawet nie potrafił składnie się wysłowić. Powtarzał, że musi podjąć jakąś decyzję i chce z tobą porozmawiać, ale wie, że nie otworzyłabyś mu drzwi, gdybym wcześniej się nie zjawił.

Kate rozglądała się niespokojnie.

- Jacob... miałby tu przyjechać? - zapytała łamiącym się głosem.

- Tak. Dzisiaj wieczorem. Do tego właśnie zmie­rzałem... - podjął Tom.

- Muszę jechać. - W drżących rękach ściskała aparat fotograficzny. - Wrócę, jak tylko będę mogła.

- Czy nikt nie może cię wyręczyć? - spytał Tom.

- Nie. Do widzenia...

Gdy wychodziła, jej twarz miała barwę popiołu.

Nie minęło nawet piętnaście minut i pojawił się Jacob. Tom wpuścił go do mieszkania; wzrok miał przy tym niespokojny, a twarz surową. Jacob nie wyglądał o wiele lepiej.

- Nie ma jej tutaj - wyjaśnił Tom. - Odbywa się jakaś obława policyjna. Robi tam fotoreportaż.

- Przedtem zajmowała się sprawami politycznymi, prawda? Co, u diabła, robi w kronice policyjnej?

Tom obserwował go uważnie.

- Też chciałbym wiedzieć. Nie wyjaśniła mi tego. Jacob podszedł do okna; był niespokojny. Odchylił zasłonę i wyjrzał na ulicę.

- To nie moja sprawa - zaczął Tom, przyglądając się wyższemu od siebie Jacobowi. - Ale jest coś, co o Kate powinieneś wiedzieć. Nie sądzę, byś miał tyle zimnej krwi, żeby ją uwieść, są jednak rzeczy, które musisz zrozumieć, ot gdyby ci przypadkiem przyszło to na myśl. Nasz ojciec był świeckim kaznodzieją.

Szerokie plecy Jacoba zesztywniały. Niewidoczna dla Toma twarz pobladła.

- Naprawdę?

- Miał guz na mózgu. Nasza matka odeszła, gdy byliśmy młodzi. Zakochała się w innym mężczyźnie. Nie było skandalu, rozwiodła się z ojcem, zanim wyszła za mąż po raz drugi. To jemu przyznano opiekę nad nami, ze względu na funkcje religijne, jakie sprawował. Sąd nie wiedział, że ojciec był szalony.

Tom wstał, włożył ręce do kieszeni i zaczął chodzić po pokoju.

- Wtłaczał nam do głów zasady moralne tak długo, że w końcu Kate i ja zaczęliśmy bać się seksu. Przedstawiał to jako coś niesamowicie grzesznego. Mącił mu się umysł. Kochał naszą matkę, a ona go zdradziła. Wszystko to czyniło go coraz gorszym. Doszło wreszcie do tego, że gdy Kate uśmiechnęła się do jakiegoś chłopca w supermarkecie, ojciec zbił ją pasem od razu tam, na oczach ludzi. Aż trzech mężczyzn musiało go powstrzymywać. Dostał konwulsji i zmarł w tym właśnie miejscu.

Jacob opadł na krzesło, jego oczy patrzyły dziko. Tom stanął nad nim.

- Kate powinna była ci o tym opowiedzieć. Powinie­neś to wiedzieć, na wypadek, gdybyś wpadł na niewydarzony pomysł uwiedzenia jej. Ona jest tak w tobie zakochana, że mogłaby ulec. Ale potem... Po dziecińst­wie pozostało jej tyle blizn, że nie wiem, co by zrobiła.

- Zakochana... we mnie? - Jacob był blady jak ściana.

- Nie wmawiaj mi, że o tym nie wiedziałeś. - Tom pokręcił głową. - Bóg mi świadkiem, wszyscy o tym wiedzą. Oprócz ciebie nie było w życiu Kate żadnego mężczyzny. Poukrywała w tym mieszkaniu twoje zdjęcia, które wybłagała od Margo. Założę się nawet, że jedno jest tutaj - o właśnie.

Otworzył szufladę stolika i wyciągnął fotografię Jacoba na koniu, zrobioną przed laty przez Margo. Jacob ukrył twarz w dłoniach.

- Ona jest dziewicą, prawda - odezwał się głucho.

- I ona, i ja - odrzekł bez żadnego zakłopotania Tom. - Tego rodzaju blizn trudno się pozbyć. Mimo to zakładam, że kiedyś się ożenię. Ale kobieta, która zaakceptuje mnie takim, jaki jestem, będzie musiała być nie byle jaka. I mężczyzna, który zaakceptuje Kate, będzie musiał być nie byle jaki.

Jacob miał ochotę wyskoczyć oknem. Przypomniały mu się jej ostatnie słowa. Oczywiście, sprawił jej ból i powiększył go... tym studolarowym banknotem.

Wstał, twarz miał bladą jak papier.

- O Boże - westchnął. Spojrzał na Toma. - Dlaczego mi nie powiedziałeś?

- Zdawało mi się, że jej nie lubisz... - wzruszył ramionami Tom.

- Nie lubię... Gotów byłbym przejść przez ogień, żeby do niej dotrzeć. Ale nie mogłem pozwolić, by zorientowała się, co czułem. Mężczyzna nie powinien dawać kobiecie takiej przewagi nad sobą, Tom!

Tom patrzył na niego z zakłopotaniem. Wszystko to jest tak zagadkowe. Dziwne zachowanie najpierw Kate, a teraz Jacoba...

Wśród panującej w mieszkaniu ciszy dzwonek domofonu zabrzmiał jak wybuch bomby.

- Może zapomniała klucza - powiedział Tom. Nacisnął przycisk.

- Słucham?

- Policja - padła zwięzła odpowiedź. - Czy przebywa tu ktoś o nazwisku Tom Walker?

Tom spojrzał przerażonym wzrokiem na Jacoba.

- Tak. To ja. Proszę jechać na górę.

Jacob zgasił drżącą ręką papierosa. Nie wiedział, jak żyć z tym, czego się dowiedział tego wieczoru. A jeśli Kate przytrafiło się coś złego...

Tom otworzył drzwi. Wszedł wysoki mężczyzna w mundurze. Wyraz jego twarzy był bardzo wymowny.

- Chodzi o moją siostrę Kate, prawda? - zapytał z lękiem w głosie Tom. Mężczyzna przytaknął.

- Kiedy terroryści rzucili się do ucieczki, doszło do strzelaniny. Jeden z nich miał pistolet automatyczny. Kate stała za jakimś znakiem drogowym. Kule przebiły ten znak. Odwieziono ją do szpitala.

- Czy ona żyje? - spytał spoza pleców Toma dziwnie brzmiącym głosem Jacob.

- Żyła, gdy odjeżdżała karetką - odrzekł policjant. - Przykro mi. Sądzę, że była to rana brzucha.

Jacob nie patrzył na Toma. Ręce miał opuszczone i zaciśnięte w pięści.

- Zawiozę cię do szpitala - powiedział spokojnie.

- Tak... gdybyś mógł...

Tom odwrócił się, żeby podziękować policjantowi.

- Znam Kate dopiero dwa lata - stwierdził wy­chodząc siwy weteran. - Ale jest to dziewczyna na schwał. Jeśli powie się jej coś w zaufaniu, zachowa to dla siebie. Mało kto potrafi się na to zdobyć w jakim­kolwiek zawodzie, zwłaszcza reporterzy. Przykro mi. Lubiłem ją.

- Po co tak to formułować? - zapytał z niezado­woleniem w głosie Tom, gdy Jacob zamykał za nim drzwi; serce miał ciężkie jak ołów. - Po co używać czasu przeszłego?

- Nie wiesz, co to znaczy rana brzucha - odrzekł głucho Jacob. - Ja wiem.

Tom popatrzył na niego i pobladł chyba jeszcze bardziej.

- Nie - wyszeptał. - Och, nie.

- Może on się pomylił - powiedział Jacob. Ta myśl dodała mu nieco nadziei. - Pojedźmy tam i przekonajmy się.

- Jeśli umiesz się modlić, moglibyśmy spróbować - rzekł półgłosem Tom.

ROZDZIAŁ PIĄTY



Gdy Jacob i Tom dotarli do szpitala, Kate miała właśnie być operowana. Tom pomyślał, że lepiej by zrobili, biorąc taksówkę. Jazda Jacoba nie wzbudzała zbyt wielkiego zaufania nawet normalnie, a teraz w drodze do szpitala dwa razy o mało nie rozbił samochodu. Z jego nieporuszonej twarzy nie można było niczego odczytać, tylko oczy zdradzały, jak wielką władzę uzyskała nad nim Kate.

Tom poszedł zapytać o stan zdrowia siostry. Jacob siadł odrętwiały na sofie i przysunął sobie bliżej popielniczkę. Przedtem często myślał, że kiedyś będzie miał dziecko, ale nie zdobędzie się na poślubienie jakiejkolwiek kobiety. Uświadomił sobie, że Kate mogła przez niego zajść w ciążę. Raptownie wstał, z palącym się papierosem w ręku, i popatrzył w stronę Toma.

Rozmawiał ze starszym mężczyzną o poważnej twarzy. Gdy Tom zadał jakieś pytanie, wzruszył ramionami, poklepał go uspokajająco i uśmiechnął się dla dodania mu otuchy. Po chwili oddalił się.

- I co? - spytał Jacob, z lękiem w oczach.

- To był chirurg - wymamrotał Tom. Oparł się o ścianę. Oczy miał pełne łez.

- Jak ona się czuje? - Ciemne oczy Jacoba zwęziły się z niepokoju.

- Cierpi - odparł zwięźle Tom. - Kula trafiła w żebro i przebiła płuco.

- Biedactwo - Jacob zamknął oczy.

- Czuję się okropnie - stwierdził ze smutkiem Tom. - Tylko ona mi pozostała...

Skrzyżował ręce na piersi i rozpaczliwie westchnął.

- Wciąż jeszcze nie rozumiem, jak to się stało. Kate nie była nigdy zainteresowana robieniem kroniki policyjnej. Ona nienawidzi tego rodzaju historii, ale widocznie sama poprosiła o tę pracę.

Jacob odwrócił się od niego - jego twarz była bez wyrazu - i zaciągnął się papierosem. Tak, on wiedział, dlaczego Kate przyjęła tę pracę. Świadomie czy nieświadomie, Kate chciała uciec od winy, którą na pewno czuła. Jego własna niedelikatność w stosunku do niej nasiliła jej niepokój. Tamten studolarowy banknot będzie prześladował go przez resztę życia - niezależnie od tego, czy ona będzie żyła, czy nie. Nigdy dotąd nie czuł się tak nieswojo.

Przeczłapał obok nich łysiejący starszy pan z laską, blady i niespokojny.

- Kate Walker - zaczął wypytywać informatorkę, nie mogąc złapać tchu - jak ona się czuje? Czy już coś wiadomo?

Tom i Jacob popatrzyli na niego.

- To jest pewno ten reporter, którego ona zastąpiła - zaczął Tom. - Skręcił sobie nogę w kostce.

Oczy Jacoba pałały żądzą mordu. Ruszył na starszego mężczyznę.

- Nie, Jacob! - wykrzyknął Tom.

Rzucił się w kierunku Jacoba, wołając o pomoc. Pomogli mu dwaj inni mężczyźni, będący w poczekalni.

Reporter patrzył przerażony na Jacoba; jeszcze bardziej zbladł.

- Puśćcie go, chłopcy - powiedział spokojnie. - Bóg mi świadkiem, że zasłużyłem na to. Nie powinienem był w żadnym przypadku dzwonić do niej z prośbą, by pojechała tam zamiast mnie.

Jacob uwolnił się i stał teraz, ciężko dysząc.

Reporter pokuśtykał ku nim.

- Pan jest chyba jej bratem - powiedział do Jacoba.

- Ja nazywam się Bud Schuman. Kate pracuje ze mną. Jest mi cholernie przykro...

- Ja jestem jej bratem - przerwał mu Tom, wysuwa­jąc się do przodu. - Kate nie oskarżałaby pana, panie Schuman. Jest pan jej bohaterem. Ciągle o panu mówi.

- Mam nadzieję, że będzie znowu o mnie mówić, choćby miała mnie przez cały czas przeklinać - powiedział ponuro Bud. - Jest mi ogromnie przykro. Widzi pan, ja nigdy nie myślę o ryzyku. Zajmowałem się tą pracą przez większą część życia. A Kate, proszę mi to wybaczyć, jest w redakcji po prostu jednym z chłopaków. Nigdy nie myślimy o niej jako o kobiecie. Właśnie dlatego Winthrop powierzył jej kronikę policyjną.

Gdy to mówił, wpadł do izby przyjęć Morgan Winthrop. Był nie ogolony i wyglądał tak, jakby wyciągnięto go z łóżka.

- Dlaczego, do cholery, nie zadzwoniłeś do Joeya Bradshaw? - spytał Winthrop. - On ma broń. Siedział w domu i oglądał któryś raz z rzędu Moich trzech synów. Powinienem ci łeb rozkwasić, Schuman!

- Poczekaj na swoją kolej - poradził ponuro Bud.

- Są już chętni.

Wskazał na kipiącego jeszcze gniewem Jacoba i spokojnego, ale wystraszonego, Toma. Winthrop spojrzał na nich.

Domyślam się, że to rodzina. Co mogę powiedzieć? Wcisnął swoje wielkie ręce do kieszeni nieprzemakalnego płaszcza.

- Czy teraz wiadomo więcej niż pięć minut temu? Tom pokręcił głową.

- Sierżant Kovic powiedział mi, że została trafiona w brzuch - mówił dalej Winthrop.

- W klatkę piersiową - sprostował Tom. - Wzięli ją na stół operacyjny. Nie wiemy, jak ciężka jest rana, ale Kate ma co najmniej niedodmę jednego płuca. Winthrop skrzywił się.

- Biedne dziecko. Wiecie panowie, ona jest świetną reporterką. Z talentem robi fotoreportaże, reportaże polityczne, nawet kronikę policyjną. I gliny ją lubią. Mówią jej takie rzeczy, których stojący tu Schuman nie wyciągnąłby z nich w żaden sposób.

- Faktycznie - powiedział Bud. - Lubią ją, bo ich nigdy nie okłamuje. Robi dokładnie to, co zapowiada.

Jacob odwrócił wzrok i popatrzył bezmyślnie na swój papieros. Znał Kate od jedenastu lat, a oto obcy ludzie poznali ją lepiej niż on.

- Kto to jest? - zapytał Toma Schuman, gdy Jacob nie mógł ich już słyszeć. - Mój Boże, myślałem, że już koniec ze mną, zanim go pan poskromił.

- Jacob Cade - odparł Tom. - Nasz dawny sąsiad.

- Wydawało mi się, że go rozpoznałem - stwierdził półgłosem Bud. Uśmiechnął się nieśmiało. - Kate trzyma w biurku jego zdjęcie.

- Kate wszędzie trzyma jego zdjęcia. Nie spodzie­wałem się, że on tak się przejmie. Myślałem, że jej nienawidzi - westchnął Tom.

- Miłość i nienawiść to kuzynki - stwierdził filozoficznie Winthrop.

Przyjrzał się sztywnym plecom chodzącego po pokoju mężczyzny.

- Wiem, co on czuje. Kiedyś sam to przeżywałem. Przez następną godzinę Jacob chodził po pokoju, podczas gdy Winthrop, Tom i Bud Schuman siedzieli, wymieniając uwagi o Kate. A potem nagle czekanie się skończyło. Szybko otoczyli chirurga.

- Wyjdzie z tego - powiedział chirurg z uśmiechem do Toma. - Kula złamała jej żebro i przeszła przez dolny płat płuca, gdzie uszkodziła część tkanki. Musieliśmy usunąć ten dolny płat, ale nie będzie jej go brakowało. Wstawiliśmy sączek i dajemy jej krew. To zadziwiające - pokręcił głową. - O dwa cale niżej i skończyłoby się tragicznie. Dwa cale obok i kula nie trafiłaby jej w ogóle. Tak czy inaczej, ta młoda kobieta ma dużo szczęścia. Tom westchnął.

- Czy mogę ją zobaczyć?

- Nie wiedziałaby, że pan przyszedł - odrzekł chirurg. - Dziś w nocy będzie na oddziale intensywnej terapii, a jeśli nastąpi poprawa, jutro przeniesiemy ją do izolatki. Może pan wrócić tutaj rano i ją zobaczyć.

Poklepał Toma po ramieniu.

- Niech pan jedzie do domu i prześpi się, o ile będzie pan mógł spać. Domyślam się, że były to dla pana ciężkie chwile.

- Tak. Dziękuję za wszystko, co pan zrobił - powiedział ze znużonym uśmiechem Tom.

- Chwała Bogu - westchnął Bud Schuman. - Kiedy powiedzieli, że została trafiona w brzuch, myślałem, że już po niej. Pewno zgięła się wpół, gdy ją trafiła kula...

Te wypowiadane półgłosem słowa przerwało niby przypadkowe szturchnięcie szefa, który dostrzegł przerażenie na twarzy Toma.

- Powiedz dobranoc, Schuman, i chodźmy już. Winthrop pożegnał się uściskiem dłoni z Tomem.

- Będziemy w kontakcie. Niech pan się postara odpocząć. Jeśli mógłbym w czymś pomóc, proszę dzwonić.

- Dziękuję - odrzekł Tom.

Winthrop i Schuman wyszli, a Jacob przeszedł do poczekalni, teraz już pustawej, żeby zgasić papierosa.

- Chodźmy - powiedział Tom. - Zostawiłem rejestratorce numer telefonu.

Oczy Jacoba były pełne bólu.

- Ja jej to zrobiłem - powiedział z przygnębieniem w głosie.

- Posłuchaj mnie: nie możesz pokochać jej na zamówienie - stwierdził Tom w błogiej nieświadomości tego, co wydarzyło się między Kate a stojącym obok mężczyzną. - Kate wyperswaduje sobie ciebie i będzie jej z tym dobrze. Potrzebuje tylko trochę czasu.

- Mam nadzieję, że pozostał jej ten czas - powiedział spokojnie Jacob.

- Zrobię omlet - zaproponował Tom, gdy opuścili szpital. - Dobrze, że umiem gotować.

Kiedy wrócili do mieszkania, Jacob niespokojnie rozglądał się po pokoju, przez cały czas dowiadując się czegoś nowego o Kate: co chętnie czytała, że zajmowała się robótkami ręcznymi, pasjonowała się ogrodnictwem, karmiła ptaki na małym występie za oknem. Nie było żadnego podobieństwa między tą kobietą a jej pełnym zagadek wizerunkiem, jaki sobie stworzył w wyobraźni.

- Czy nie przestaniesz się martwić? - spytał Tom, gdy skończyli posiłek, podczas którego Jacob - zamiast jeść - wypalił pół paczki papierosów. - Co się stało, to się nie odstanie. Powinniśmy pospać. Ja zajmę pokój gościnny, ty możesz spać w łóżku Kate.

- Nie - powiedział zwięźle Jacob. Odwrócił wzrok i ciszej dodał: - Nie. To ja ulokuję się w pokoju gościnnym.

Jacob wyszedł z pokoju, zadowolony, że Tom nie może zobaczyć wyrazu jego oczu. Spać w łóżku Kate... Piekło nie byłoby gorszą perspektywą. Nie zauważył, że Kate wymieniła łóżko na inne.

Jacob nie spał. O piątej rano nie mógł już tego dłużej znieść. Ubrał się, zostawił Tomowi kartkę i opuścił mieszkanie.

Pielęgniarką dyżurną na oddziale intensywnej terapii była nieprzystępna weteranka o nazwisku Gates, Jacobowi udało się jednak do niej dotrzeć. Choć nie były to godziny wizyt, zezwoliła mu na dziesięciominutowe odwiedziny. Przemówiło do niej coś w tych ciemnych, pełnych udręki oczach. Troskliwy głos działa czasem uzdrawiająco - tej filozofii nie popierają dowody medyczne, ale często okazuje się to prawdziwe. Dlatego złamała odwieczną zasadę i wpuściła go do małej klitki.

Przedtem Jacob był tylko dwa razy w szpitalu - raz, kiedy zmarła jego matka, i drugi raz, by odwiedzić umierającą babcię Kate. Ale tamte wizyty były bez porównania łatwiejsze niż ta, która go teraz czekała. Kate była podłączona do kilkunastu rurek i przewodów: wokół jej bladego, spokojnego ciała jakieś maszyny wydawały dźwięki przypominające buczenie, warkot i szept.

Przysunął do łóżka jedyne w izolatce krzesło i niedbale rzucił płaszcz na podłogę. Ujął swobodną rękę Kate - tę, do której nie podłączono rurek i przewodów - i obrócił ją, żeby się jej przyjrzeć. Była zimna, a paznokcie krótkie, gładkie i bezbarwne. Palce miała długie, była to ręka silna, ale wdzięczna.

- Kate Walker w takim okropnym miejscu - stwier­dził; jego niski głos brzmiał spokojnie i łagodząco w otoczeniu tej mechanicznej orkiestry, a mówił tak, jakby ona mogła go usłyszeć. - A ty nie lubisz żadnych mechanicznych urządzeń, prawda, Kate? Karmnik na oknie i rośliny w całym mieszkaniu, na półkach książki o ogrodnictwie. Nie, to wcale nie jest miejsce dla ciebie. Ty potrzebujesz słońca, otwartej przestrzeni i miejsca na sadzenie roślin.

W ogóle nigdy cię nie znałem, prawda? - spytał.

- Usłyszałem, jak mówili o tobie twoi współpracownicy, ale przedtem chyba tak naprawdę nie widziałem w tobie człowieka. Kobietę - oczywiście. Pragnąłem cię od dawna, Kate. Od bardzo dawna. Myśl o tobie prześladowała mnie bez przerwy od chwili, gdy zobaczyłem, jak w moim basenie całowałaś tego Geralda, jak mu tam, i gdy zastałem cię nagą w jego objęciach. A kiedy zniknęła ze sceny Margo, wyob­raziłem sobie, że będziesz łatwą zdobyczą. Zaspokoił­bym żądzę i przestałaby mnie dręczyć myśl o tobie.

- Twarz Jacoba zesztywniała. - Ale ułożyło się nie tak. Powiedziałem ci trochę przykrych słów, a ty nawet nie wiesz, dlaczego tamtej nocy byłem taki okrutny. Dlatego że domyślałem się prawdy o tobie. O tak, niech to diabli, w głębi duszy wiedziałem, że byłaś niewinna, ale tak bardzo cię pożądałem, iż nie chciałem słuchać głosu sumienia. A teraz ono mnie zabija, Kate.

Zamknął jej dłoń w swoich i uniósł wzrok, żeby spojrzeć na jej nieruchomą postać w łóżku.

- Widzisz, ja nie wiedziałem, że ty mnie kochasz - powiedział powoli i czule. - Mój Boże, mnie nikt nigdy nie kochał! - przerwał sam sobie. - Wszędzie w twoim mieszkaniu są moje zdjęcia...

Urwał, czując gdzieś wewnątrz dotkliwy ból.

- Zrozumiałem, jak cię krzywdziłem przez te wszystkie lata. Oskarżenia, obojętność, sarkazm... A ty to wszystko znosiłaś jak dama. Kochałaś mnie, a ja cię raniłem na wszelkie możliwe sposoby. Z tą świadomością najtrudniej żyć. Tom nie wie, dlaczego czuję się winny. Nie wie, dlaczego poprosiłaś o przy dział do kroniki policyjnej... Cokolwiek niebezpiecznego, czy nie o to chodzi, Kate? W ciągu minionych trzech tygodni sam próbowałem iść tą drogą. Dwa razy rozbiłbym prawie samochód, dosiadałem nieokiełznanych ogierów, wdawałem się w bójki. Mnie nie było wcale lżej niż tobie. Jeśli umrzesz, jak będę dalej żył? A jeżeli nosisz moje dziecko? - dodał cicho.

- Och, Kate, ja jestem... samotny. Nigdy przedtem nie przeszkadzało mi to. Ale teraz...

Podniósł jej dłoń do swoich warg, pieścił ją, ale jego pożądanie nie miało już wyłącznie fizycznego charakteru.

- Nie umieraj, Kate.

Nagle załamał mu się głos i milczał, póki nie odzyskał nad nim panowania. Poczuł się nieswojo, ogarnął go lęk.

- Nie wyobrażam sobie, bym mógł żyć na świecie, na którym nie byłoby gdzieś ciebie, choćbyś przez resztę życia miała mnie nienawidzieć.

Ręka, którą trzymał, poruszyła się lekko. Ciemna czupryna uniosła się - Jacob popatrzył na Kate. Tak. jej palce starały się opleść jego palce. Nie spuszczając Wzroku z jej bladej, spokojnej twarzy, wstał powoli. Kiedy tak na nią patrzył, poruszyła się. Otworzyła oczy, ale nie widziała go. Jęknęła.

Siostra Gates znalazła się w pokoju, zanim zdążył ją przywołać. Poklepała go po plecach.

- Tego jej właśnie było trzeba - powiedziała. - Wiedzieć, że ktoś chce, żeby żyła. Niech pan pojedzie zjeść śniadanie. Jej już nic nie grozi.

Jacob chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć Z siebie właściwych słów. Pochylił się i musnął W pocałunku policzek tej starszej kobiety, a potem pomachał jej na pożegnanie. Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego, przez kilka sekund poczuła się znowu osiemnastolatką.

Następnego dnia przed południem Kate opuściła oddział intensywnej terapii. Ale wstęp do niej miał tylko Tom. Tom nie miał odwagi powiedzieć Jacobowi, że Kate wpadła nieomal w histerię na sam dźwięk jego imienia. Wpuszczenie go do jej pokoju było wykluczone.

Ale w końcu Tom musiał powiedzieć mu prawdę.

Jacob nie spodziewał się właściwie, że ona będzie pamiętać, co jej mówił na oddziale intensywnej terapii. Odczuł poniekąd ulgę, bo okazał się wobec niej bezbronny, a to sprawiło mu przykrość. Poniosło go. Ale już nigdy więcej. Więc ona nie chce, żeby ją odwiedzał. Dobrze, przekonają się, na co go stać. Zasiadł znowu w poczekalni.

- Jacobie, czy nie zrozumiałeś, co powiedziałem? - spytał z wahaniem w głosie Tom.

- Zrozumiałem. Ale ona zechce mnie prędzej czy później zobaczyć, choćbym miał siedzieć tu, aż piekło zamarznie.

- Dlaczego chcesz ją zobaczyć?

- Nie wiem. - Jacob nie uniósł wzroku.

- Doskonała odpowiedź - burknął Tom wychodząc. Jacob zastanawiał się, jak mógłby się dowiedzieć, czy Kate jest w ciąży? Chciał sam się przekonać przed wyjazdem z miasta, że Kate czuje się dobrze. Musiał niedługo wracać. Miał mnóstwo pracy. Ale teraz najważniejsza była Kate.

Gdy Tom wrócił do jej pokoju, siedziała w łóżku, jeszcze nieco osłabiona kuracją.

- On nie chce jechać do domu - powiedział już w drzwiach Tom, uśmiechając się. - Mówi, że będzie tu siedział, aż piekło zamarznie albo do czasu, gdy uznasz, że chcesz z nim rozmawiać, cokolwiek nastąpi szybciej.

Kate patrzyła na swoje ręce ułożone na pościeli, starając się lekceważyć gwałtowne bicie serca. Upór Jacoba zaskoczył ją. Ale dlaczego chciał się z nią zobaczyć? Kate pomyślała o studolarowym banknocie i była zdziwiona tym, że owo wspomnienie jest tak przykre, mimo wszystkiego, co wydarzyło się od tamtego czasu.

- Przyjdzie mu być może długo czekać - powiedziała słabym głosem. - Nie chcę z nim rozmawiać.

Tom usiadł na krześle, które ustawił przy jej łóżku.

- Co się dzieje, Kate? - zapytał łagodnie.

- Co masz na myśli? - Jej rzadkie brwi uniosły się.

- Coś się wydarzyło między tobą a Jacobem. Od czasu, kiedy cię postrzelono, zachowywał się jak dziki człowiek. Gdy do poczekalni wszedł Bud Schuman, we trzech musieliśmy powstrzymać Jacoba, by go nie zabił.

Niespodzianka za niespodzianką - pomyślała ogrom­nie tym zaskoczona Kate. Wpatrywała się w brata szeroko otwartymi oczyma.

- Jacob tak się zachowywał?

- Siedział też przy tobie na oddziale intensywnej terapii - dodał spokojnie Tom. - Nie wiem, co mówił, ale oni tu, zdaje się, uważają, że pomogło ci to dojść do siebie, cokolwiek to było.

Kate zmieniła pozycję i skrzywiła się z bólu.

- Nie pamiętam. To nie była wina Buda - dodała po chwili.

- Jesteś jedyną osobą, która tak dziwnie to ocenia - zapewnił. - Winthrop zagroził, że go wyleje, i sam Bud też nie był z siebie zbyt zadowolony.

- Czy ktoś zrobił reportaż?

- Ty byłaś jego bohaterką - odrzekł Tom. - Pierw­sza strona i tytuł na całą szerokość.

- Mówiłam ci, że kiedyś trafię na pierwszą stronę - uśmiechnęła się blado Kate.

- To dziwaczny sposób - stwierdził, uśmiechając się porozumiewawczo.

Pochylił się i ujął jej rękę.

- Jacob zrobił ci jakąś przykrość, czy o to chodzi?

- Doszło między nami do okropnej kłótni - powie­działa. - Nie chcę o tym mówić.

Tom wzruszył ramionami.

- Przynajmniej nie będziesz już musiała martwić się jego sarkastycznymi uwagami o twojej moralności. Wyprowadziłem go z błędu. Wszystko mu opowie działem.

Twarz Kate była trzy razy bledsza niż przedtem, serce jej zamarło.

- Co on na to? - spytała szeptem.

- Właściwie nic nie powiedział. Tom przyjrzał się jej twarzy.

- Pobladł tak samo jak ty teraz i wystarczyło mi to, co wyczytałem, gdy spojrzałem mu tylko jeden raz w oczy. - Na chwilę przerwał. - Tak, wiem, Kate, że umówiliśmy się, iż nigdy nikomu o tym nie opowiemy. Ale Jacob nie jest obcy.

I ty go kochasz.

- Och, Tom, tego mu nie powiedziałeś, prawda?

- zapytała i cała jej twarz wyrażała błaganie. Dosyć już przeżyła - pomyślał - a Jacob o tym nie wspomni. Po co pogarszać sytuację?

- Czy byłbym zdolny opowiedzieć mu coś takiego?

- spytał, unikając odpowiedzi na jej pytanie.

- Mam nadzieję, że nie byłbyś - odrzekła. - Nie pozostało mi już wiele dumy.

- On będzie tu siedział tydzień, jeśli będzie musiał - powiedział po chwili Tom.

Kate patrzyła na niego i milczała. Wiedziała, dlaczego Jacob chce się z nią zobaczyć. I dlatego, że wiedziała, pokonała nerwowość i lęk, jaki czuła przed ponownym z nim spotkaniem.

- Zgoda - powiedziała. - Wpuść go. Ale tylko na pięć minut.

- Zaraz wracam. - Tom uśmiechnął się.

Kate siedziała, wpatrzona w drzwi z twarzą jeszcze bledszą i bardziej napiętą niż przedtem. Gdy otworzyły się powoli, zagryzła wargę, żeby się nie rozpłakać.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Po jednym krótkim spojrzeniu na pełne napięcia rysy jego twarzy, Kate spuściła wzrok.

- Jak się czujesz? - zapytał Jacob, podchodząc do łóżka.

Serce jej łomotało, zaschło jej w gardle, nie mogła oddychać.

- Mówią, że mniej więcej za sześć tygodni wy­zdrowieję. Zostałam poważnie zraniona - powiedziała zwięźle.

- Tak, wiem, Kate. Jeszcze jesteś blada, ale tym razem przynajmniej przytomna - wyszeptał.

- Czego chcesz, Jacobie? - spytała.

- Upewnić się osobiście, że naprawdę wracasz do zdrowia.

- Dojdę do siebie. Możesz przestać czuć się winnym. Jestem odporna.

Jacob uśmiechnął się nieznacznie.

- Musiałaś taka być, prawda? - zapytał, a jego oczy zdradzały, że dowiedział się o niej czegoś nowego.

- Tom nie powinien był ci tego opowiedzieć - odparła. - Z Margo nigdy o tym nie rozmawiałyśmy.

- Ale chyba rozumiesz, że gdybym wiedział, to bez względu na okoliczności nie wyciągałbym pochopnych wniosków na twój temat? - spytał łagodnym głosem.

- Lubisz przypisywać mi wszystko, co najgorsze.

- Domyślam się, że tak właśnie to odbierałaś.

- Jacob wzruszył ramionami.

Przez dłuższą chwilę przypatrywał się jej w milczeniu.

- Nie jestem w ciąży - wyznała mu otwarcie, lekko się zarumieniwszy, odgadując, że o to chciał zapytać.

- To powinno cię ucieszyć.

Podsunął krzesło do łóżka i usiadł. Założył nogę na nogę. Machinalnie sięgnął po papierosa i równie szybko cofnął rękę.

- W taki sposób nie powinno się płodzić dzieci - powiedział wreszcie. - Nie powinny być owocem ślepej męskiej namiętności i egoistycznych pobudek. Wiem, że mój charakter cię mierzi, Kate, i nie mam ci tego za złe. Sposób, w jaki cię potraktowałem tamtej nocy, był niewybaczalny. Jeśli ci to może pomóc: nigdy nie przeboleję tego, że wręczyłem ci tamten studolarowy banknot. Nie przespałem odtąd spokojnie ani jednej nocy.

Kate zadrżała.

- Nie chcę o tym pamiętać - szepnęła zapalczywie. Wiedział dlaczego - z trudem powstrzymał się od gwałtownej repliki. Ale Bogiem a prawdą, należała jej się jakaś rekompensata.

- Wracaj ze mną do domu, Kathryn - poprosił nieoczekiwanie dla samego siebie.

- Co takiego?! - wykrzyknęła.

- Nie możesz sama zostać w Chicago. Tom musi za kilka dni wrócić do pracy.

- Potrafię zadbać o siebie - stwierdziła chłodno. Wstał, w jego oczach była głęboka troska. Pochylił się i ujął rękę Kate; nie chciał jej puścić nawet wówczas, gdy próbowała ją cofnąć.

- Nie walcz ze mną - powiedział z napięciem w głosie. - Zdaję sobie aż za dobrze sprawę, że to ja pomogłem ci tu się znaleźć. Pozwól mi przynajmniej, żebym postarał się wynagrodzić ci to w jedyny sposób, w jaki potrafię.

Kate czuła żar na twarzy. Zamknęła oczy.

- Idź, Jacobie.

- Lepsza byłaby pewno kula niż ta odprawa.

Kate zmarszczyła brwi. Nie wyglądał na człowieka skorego do żartów.

- Muszę coś zrobić, Kate - powiedział spokojnie.

- Wiem, że mnie nienawidzisz, ale...

- O nie - odrzekła. Przebiegła wzrokiem jego śniadą twarz. - Nie, to nie jest... nienawiść.

Spojrzała w dół, na silną rękę trzymającą jej dłoń.

- To nawet nie jest wyłącznie twoja wina. Mogłabym cię powstrzymać, gdybym ci powiedziała prawdę. Byłam tego świadoma. Ale za nami było zbyt wiele lat wrogości, by mówić ci o moich trudnościach, a potem... - Jej twarz zapłonęła. - Życzyłam sobie śmierci - wyszeptała i nagle zapiekły ją oczy od łez. - Tak się wstydzę.

- Kate.

W jego głosie pojawiła się nuta zaniepokojenia. Żarliwie ucałował jej dłoń.

- Nie płacz, skarbie. Proszę cię, nie płacz.

Kate odwróciła się twarzą do poduszki i łzy potoczyły się po policzkach. Pochylił się nad nią, swobodną ręką delikatnie głaszcząc jej włosy i doty­kając ustami czoła, brwi, zamkniętych oczu. Czuła jego zapach, nieomal jego smak. Nie - myślała - on robi to tylko z litości i poczucia winy; nie chciała wywoływać w nim takich uczuć.

- Nie - poprosiła.

Otworzyła oczy - w ich ciemnej zieleni czaił się strach.

- Jacobie, ja nie chcę...

- Kate, nigdy dotąd nie starałem się być delikatny - powiedział z wahaniem, jakby z trudem znajdował właściwe słowa. - Nie jestem nawet pewien, czy potrafię taki być. Nie odtrącaj mnie...

- Nie chcę litości - szepnęła płaczliwie.

- Ja też nie - odpowiedział szeptem na szept. Wodził palcem po jej wargach, zafascynowany ich zaciskaniem się przy tym powolnym ruchu.

- Lubisz to? - spytał bezwiednie.

Musiała wytrwać w swojej dumie. Musiała pamiętać o tym, jak okropnie ją potraktował. To, co Jacob robił, przeszkadzało jej myśleć.

- Tak, lubisz to, prawda? - szepnął.

- Jacobie - zaprotestowała, ale był to raczej jęk niż sprzeciw.

- Chcę, żebyś mi zwróciła mój studolarowy banknot. Zdziwiona, otworzyła szeroko oczy.

- Dobrze usłyszałaś.

Zmysłowo pieścił jej kciuk, obserwując ją swoimi ciemnymi oczami.

- I cofam wszystkie te przeklęte obraźliwe uwagi, jakie wypowiadałem kiedykolwiek. Czy chciałabyś wiedzieć, dlaczego w taki sposób obraziłem cię tymi pieniędzmi, Kate?

- Bo... bo uciekłam od ciebie, tak się domyślam - powiedziała niepewnie. Jacob pokręcił głową.

- Zraniłaś moją dumę - stwierdził spokojnie. - Nie chciałem wierzyć w twą niewinność. Sprawiłem ci ból, ale nie uświadomiłem sobie tego. Byłem przekonany o tym, że jesteś doświadczona i że nie dorównałem twoim wcześniejszym mężczyznom.

Czując swą bezradność, Kate otworzyła usta.

- Ja... nie byłam tego świadoma - szepnęła.

- Naprawdę tak sądziłeś? Uśmiechnął się i był to szczery uśmiech.

- Tak sądziłem, naprawdę.

Kate chciała mu wyjaśnić, dlaczego wtedy powie­działa to, co powiedziała, co wtedy czuła. Ale ogarnęło ją przykre onieśmielenie. Jacob odgarnął jej włosy z czoła.

- Wiesz, jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak bliski przepraszania.

- Nie oczekiwałam przeprosin.

- Jestem trudnym człowiekiem, Kate. Prędzej umrę niż ustąpię o cal. Taka jest prawda. Nie potrafię się zmienić.

Ogarnęło ją zdziwienie, gdy dotykał ustami jej czoła. To nie może być Jacob. Może ona śni. Albo jest w letargu. Albo umarła.

Jej pełne czułości oczy spotkały się z jego oczyma. Tak, chyba ciągle go kochała... Miłość potrafi widocznie przetrwać wszystko. Zafascynowany dotknął palcami jej ust.

Zmarszczył brwi, wciąż nie był pewny, czy chce być kochany. Ona różniła się jednak od kobiet, z którymi miał zazwyczaj do czynienia; było to nowe doświadczenie. Kobiety nużyły go, wzbudzały w nim cynizm.

- Robisz wrażenie oszołomionego - zauważyła. - Czy dobrze się czujesz?

Jacob zmienił pozę, zatrzymał jednak jej dłoń w swojej.

- Nie wiem.

- O co chodzi?

Patrzył na nią ponuro, badając jej twarz, jej oczy. Póki pozostawała nieprzytomna, póki liczył się z możliwością utracenia jej na zawsze, był mniej ostrożny. Teraz, gdy przeszkody zniknęły, powróciły dawne obawy. Kate nie należała do kobiet, którymi mężczyźni mogliby się bawić. To oznaczało małżeństwo i dzieci - taką odpowiedzialność przewidywał dla siebie zawsze w dalekiej przyszłości, nie na teraz. Kate kocha go. Ale czy on tego chce?

Z początku nie zrozumiała nagłej odmiany w jego zachowaniu. Wówczas odszedł i nie zrobił dla niej nic. Ale zaraz pojęła: przedtem bał się, że ona umrze i że będzie ją miał na sumieniu. A teraz odczuwa ulgę, czuje się winny i nieco zawstydzony, już żałuje swojej spontanicznej propozycji. Jacob nie pragnął żadnej stabilizacji; dał jej to do zrozumienia w tamten wieczór, kiedy ja uwiódł.

Kate odczuła przytłaczający smutek. Nie chciał od niej niczego prócz wybaczenia. Mogłaby go kochać, ale on nie miał jej nic do ofiarowania.

- Wszystko w porządku - odezwała się niespodziewanie i zmusiła się do uśmiechu. - Już nie musisz się o mnie troszczyć. Poradzę sobie. Chyba wyjadę z Tomem do Nowego Jorku. Mogę mieszkać u niego, póki nie dojdę do siebie.

Powiedziała to zbyt szybko. Natychmiast zrozumiał, do czego zmierzała. Zabolało go to, że zdobyła się aż na przełożenie jego wygody nad swoją, choć tak bardzo go potrzebowała. Nie chciała jechać do Nowego Jorku, ale nie czuła się mile widzianym gościem w Warlance.

- Złe odczytujesz moje intencje, Kate - stwierdził spokojnie. - Nie szukam sposobu wycofania się z zaproszenia.

- Zdawało mi się, że nie jest ci ono na rękę.

- Ostatnio dużo rzeczy nie jest mi na rękę. Wyglądał na zmęczonego - świadczył o tym jego głos i mocno podkrążone oczy.

- Potrzeba ci snu - powiedziała raptownie Kate.

- Czyżby?

Włożył ręce do kieszeni i stanął przy łóżku, skąd patrzył na jej bladą, spokojną twarz.

- Tobie bardziej go potrzeba.

- Nie sypiam dobrze - wyznała. - Ciągle słyszę świst kul.

- Tym bardziej powinnaś na jakiś czas wyjechać z miasta. Przez kilka tygodni nie będziesz mogła pracować. Prawdopodobnie oszalałabyś w swoim mieszkaniu. - Zacisnął usta. - Wyjedź ze mną. Wybuduję ci oranżerię.

Spojrzała na niego z zaskoczeniem w oczach.

- Co? - wyszeptała, zdziwiona tym, że przypadkiem odgadł jej wielkie marzenie.

- Zajmujesz się ogrodnictwem, prawda? - spytał.

- Masz na ten temat kilkadziesiąt książek. Postaram się, żebyś podczas rekonwalescencji miała gdzie zajmować się swoim hobby.

Marzenie jakby się spełniło. Chciała być z nim, choć wiedziała, że powoduje nim tylko poczucie winy. Być blisko niego, móc choćby siedzieć i patrzeć na niego - to już było siódme niebo. A oprócz tego oranżeria. Chyba jej się coś przyśniło.

- Miałbyś z tym duży kłopot - zaczęła, narzucając sobie rozsądek.

- Niezbyt wielki - odparł. - Mam dość miejsca i chciałbym trochę poeksperymentować z nowymi odmianami traw przeznaczonych na paszę.

- Tak, ale...

- Kończą ci się wymówki - zauważył. Westchnęła, splatając dłonie.

- Chciałabym tam pojechać - wyznała. - Ale tylko bym przeszkadzała, a Janet ma dość roboty. I Barbarze nie będzie się to podobać - dodała, unikając jego wzroku.

Od tak dawna nie widział się z Barbarą Dugan, że znaczyła ona dla niego niewiele więcej niż byle wspomnienie.

- Co ma z tym wspólnego Barbara? - spytał zaciekawiony.

- Wszyscy mówią, że kiedyś się z nią ożenisz. Jej ziemia przylega do Warlance.

- Mój Boże, Kate, ziemia Billy'ego Kramera też przylega, ale żebym go chciał z tego powodu poślubić - niedoczekanie.

W ciągu długich lat wrogości zapomniała, że potrafił żartować z poważną miną.

- Po prostu nie chcę popsuć ci życia - stwierdziła.

- Tak jakby nie było już dość popsute - powiedział półgłosem, przyglądając się jej uważnie. - Nie będziesz mnie krępować, Kate, ani przeszkadzać mi. Będę się tobą opiekował, dopóki nie będziesz mogła znowu sama o siebie zadbać.

Jej opór słabł.

- Nie sprawię ci już bólu - powiedział spokojnie.

- Przysięgam przed Bogiem, że nie! Spuściła wzrok.

- Zgoda - westchnęła. - Pojadę z tobą, jeśli jesteś pewny...

- Jestem pewny.

Opadła z powrotem na poduszkę i z ciężkim westchnieniem zamknęła oczy; skrzywiła się z bólu.

- Zastrzyk przestał działać. - Na jej twarzy pojawił się grymas.

- Wychodząc powiem o tym dyżurnej pielęgniarce - odrzekł. Pogłaskał ją lekko po głowie. - Czy mogę coś ci przywieźć?

- Nie, dziękuję - odparła.

- A więc, do zobaczenia.

Zatrzymał się przy drzwiach, żeby na nią popatrzeć. Poprosił pielęgniarkę - siostra uśmiechnęła się i od razu poszła zająć się Kate.

- Co ona mówiła? - spytał Tom - Przekonałem ją, żeby pojechała ze mną do domu - odparł Jacob. - Na wsi będzie jej lepiej, a ty nie możesz jednocześnie być przy niej i pracować.

- Nie sprzeciwiam się - odrzekł Tom. - Za­stanawiam się po prostu, jak udało ci się ją przekonać. Mówiła, że okropnie się posprzeczaliście.

- Tak było. Ale kto wie, czy teraz nie rozumiemy się trochę lepiej niż przedtem.

Tom uniósł brwi.

- Nie mówiłeś jej, co ci opowiedziałem? Jacob pokręcił głową.

- Uznałem, że przy jej stanie ducha takie rewelacje byłyby niewskazane. I postaraj się uwierzyć, że nie wykorzystam jej uczuć, kiedy będzie ze mną.

- Nie podejrzewałem cię o to - powiedział szczerze Tom. - Nie należysz do mężczyzn zadających się z dziewicami.

Dobrze się stało, że Tom nie poznał całej prawdy - pomyślał z gorzką ironią Jacob.

- Chcę porozmawiać z jej szefem o urlopie. Zmartwiłaby się, gdyby po powrocie nie byłoby już dla niej pracy.

I tyle nadziei Toma na jakieś głębsze uczucie Jacoba dla Kate. Tak jak się obawiał, ten człowiek odczuwał tylko swą winę i litość. Jacob już planował jej powrót do Chicago. Jakżeby to zabolało Kate. Tom zmusił się do uśmiechu.

- To chyba dobry pomysł.

- Wrócę niebawem.

Jacob obrócił się na pięcie i zostawił Toma w po­czekalni. Musiał zostać sam ze swoimi myślami.

Przez godzinę spacerował z pustką w głowie. W końcu zawrócił i skierował się do przecznicy, przy której mieściła się redakcja Kate.

Gdy wszedł Morgan, Winthrop siedział przy masyw­nym biurku i gromił kogoś przez telefon. Gdy tylko zauważył gościa, skończył szybko rozmowę i odłożył słuchawkę.

- Jak się czuje Kate? - zapytał bez konwencjonal­nego powitania.

- Dzisiaj już siada, przynajmniej na krótko - powiedział Jacob. - Zabieram ją do siebie, żeby odzyskała siły. Chcę pokrywać jej pensję, dopóki nie będzie jej w pracy, i robić to tak, by sądziła, że wypłaca ją redakcja.

- A ja myślałem, że tylko j a mówię prosto z mostu - stwierdził refleksyjnie Winthrop.

- Przechodząc od razu do sedna oszczędza się czas. Ona jest zbyt dumna na to, żeby mi pozwolić regulować jej rachunki i dlatego to jest jedyne wyjście.

- Zgoda. Zaaranżuję to w dziale finansowym, a my załatwimy to między sobą.

Winthrop wymienił sumę, którą Kate otrzymywała co tydzień.

- Cholera - mruknął Jacob - ja wydaję więcej na nawozy i sól w blokach.

- Pracę reporterską wykonuje się nie po to, żeby się wzbogacić.

- W porządku, jutro rano prześlę czek. I ani słowa przy Kate, bardzo proszę.

Oczy Winthropa zmierzyły niespokojnie Jacoba.

- Być może mówię coś, czego nie powinienem mówić, ale czy pan wie, co Kate czuje do pana?

Twarz Jacoba zesztywniała.

- Tak - rzekł wreszcie. - Ale ona nie wie, że ja to wiem.

- Między moją żoną a mną doszło dwa lata temu do poważnego nieporozumienia - powiedział Morgan Winthrop. - Wyjechała do Paryża, by dojść do siebie po naszej kłótni. W dniu, w którym miała wrócić do domu, taksówka wioząca ja na lotnisko miała wypadek i moja żona zginęła na miejscu. Niech pan nigdy nie zakłada, że ma pan pod dostatkiem czasu na wyjaś­nienia.

- Tak. Przekonałem się o tym trzy wieczory temu stwierdził Jacob. - Skąd pan wiedział?

- Kate trzyma w biurku pańskie zdjęcie.

Oczy Jacoba zwęziły się, gdy patrzył badawczo na tego starszego od siebie mężczyznę. Po chwili wyjął powoli portfel i pokazał coś Winthropowi. Starszy pan skinął tylko głową.

- Proszę się nią opiekować.

- Zawsze się opiekowałem - odrzekł Jacob. - Wskazał na portfel, podnosząc go do góry. - Ani słowa o czeku.

Jacob zatrzymał się w okolicy mieszkania Kate na tyle długo, by zjeść obiad, a potem wrócił do szpitala. Przy łóżku Kate zastał mężczyznę, trzymającego ją za rękę.

Potrzeba mu było całej siły woli, żeby go nie chwycić za kołnierz i nie wyrzucić przez okno.

- Pan jest na pewno bratem Kate. Dużo o panu słyszałem - powiedział przyjemnym tonem wysoki potężny blondyn i wstał, by wymienić z Jacobem uścisk dłoni. - Jestem Roger Dean. Pracuję dla jednego z pobliskich tygodników i od lat bez powodzenia próbuję uwieść Kate.

Kate zaczerwieniła się jak burak. Twarz Jacoba przybrała dziwny odcień, a czarne oczy sygnalizowały niebezpieczeństwo.

- To nie Tom - sprostowała szybko Kate. - To jest Jacob Cade. Jego bratanica jest moją najlepszą przyjaciółką.

- Przepraszam za tę pomyłkę. W każdym razie miło mi poznać - Roger uśmiechnął się przyjaźnie. - To podobne do Kate, żeby stawać kuli na drodze. Od lat przestrzegam ją, by nie chodziła za policjantami...

- Kate jedzie ze mną do domu, do Południowej Dakoty - przerwał mu Jacob.

Roger nie był niepojętny. Od razu zrozumiał, co się dzieje. Uśmiechnął się do Kate.

- Cieszę się, że zobaczyłem cię w lepszym stanie, mała. A nie łap tam wołu czy czegoś takiego na lasso. Zobaczymy się jeszcze, zanim wyjedziesz.

- Zgoda - odrzekła cicho Kate. - Dziękuję ci, że przyjechałeś, Rogerze.

- Nie przepuściłbym takiej okazji. Zawsze chciałem wziąć udział w strzelaninie. Ach, być może kiedyś przeżyję tornado albo coś podobnego. Do zobaczenia, śliczna dziewczyno. Miło mi było pana poznać, panie... Cade? Do widzenia.

Jacob przyglądał mu się, kiedy wychodził.

- Przeklęty zwariowany błazen - powiedział półszeptem. - Czy on jest stuknięty?

- Roger tylko żartował. Kilka razy gdzieś z nim byłam.

Jacob obrócił się na pięcie, wzrok miał zaborczy.

- Nigdy więcej - stwierdził, nie zamierzając usprawiedliwiać się z władczego tonu.

Kate przestała oddychać. Takie przynajmniej miała wrażenie.

- Nie jestem twoją własnością... - zaczęła z waha­niem.

- W tych okolicznościach mam pełne prawo do zaborczości w stosunku do ciebie - odrzekł. - Nie chcę, żeby dotykał cię kiedykolwiek inny mężczyzna.

Kate zaczerwieniła się mocno.

- Tak, wiem - mówił dalej nie speszony - nie chcesz też czuć na sobie moich rąk. Nie mam ci tego za złe. Ale kiedyś uda mi się być może sprawić, że zmienisz zdanie. A teraz pozwól, że ci powiem, jak załatwiłem z Winthropem twój urlop.

Usiadł i opowiedział jej wygodną bajeczkę, a ona była zbyt oszołomiona jego postawą w stosunku do Rogera, żeby podawać cokolwiek w wątpliwość. Zanim rozjaśniło się jej głowie, pojawił się Tom. Mężczyźni rozmawiali dalej, gdy ona - znużona - zasnęła.

ROZDZIAŁ SIÓDMY



Na wspólny powrót do Południowej Dakoty Jacob chciał wynająć prywatny samolot, duży, dwusilnikowy, z mnóstwem miejsca dla Kate - żeby mogła wypocząć w nim bez skrępowania i bez tłoku. Lekarz stwierdził jednak, że ze względu na zakłóconą pracę płuca nie będzie mogła latać przynajmniej przez dwa miesiące.

- Ależ ty przecież nie znosisz latania - wyrwało jej się, gdy wspomniał o tym w szpitalu.

- Wytrzymałbym. - Jacob wzruszył ramionami.

- Ale lekarz powiedział, że nie możesz latać.

- To tylko żebro.

- I część płuca - dodał. - Dlatego wynająłem autokar. Duży. Ojciec zabierze nas z Pierre swoim lincolnem, a ja wyślę kogoś do Chicago po mercedesa.

- Zadajesz sobie dużo trudu.

Jacob uniósł głowę i przyjrzał się jej twarzy.

- Nie zaszkodzi, jeśli cię trochę rozpieszczę.

- A jednak to ironia losu, że miałabym się przy­zwyczaić do rozpieszczania przez ciebie - stwierdziła Kate.

Jacob zawahał się i wpatrzył w jej złączone ręce.

- Odwieczni wrogowie, czy o to chodzi? Ale nie zawsze byliśmy wrogami, Kate - przypomniał jej.

- Był taki czas, kiedy się przyjaźniliśmy. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.

- Wówczas byłeś dla mnie miły.

- Byłaś jedyną przyjaciółką Margo - powiedział.

- Wciąż jesteś. To utrudniało pewne sprawy, w większym stopniu niż ci się wydaje.

- Tak. Póki ona znajdowała się w pobliżu, nie śmiałeś mnie uwodzić. Musiałeś dawać jej dobry przykład, prawda?

Ledwo wyrzekła te słowa, pożałowała ich.

- Przedstawiasz to jako chłodną kalkulację - stwierdził.

Mówił ciepłym tonem i kiedy Kate uniosła wzrok, dostrzegła w jego oczach łagodność.

- Pragnąłem cię. Ale nawet wtedy wycofałbym się, gdybyś powiedziała „nie”. Widzisz, nie przewidziałem, że tak mało będę panował nad sobą, kiedy zbliżymy się do siebie. Straciłem głowę, gdy zacząłem cię całować w samochodzie.

Nie przypuszczała, by Jacob mógł kiedykolwiek stracić panowanie nad sobą, choć pamiętała, jak szybko je stracił tamtego wieczoru.

- Domyślam się, że od czasu do czasu to się zdarza - stwierdziła wymijająco.

- Mnie to się nie zdarza.

Jego brwi ściągnęły się, gdy się jej przyglądał.

- Czy nikt ci nigdy nie mówił, że mężczyźni bardzo szybko przestają nad sobą panować, kiedy kobieta reaguje bez zahamowań?

- Nie. Czytałam jednak dużo książek...

- Będziemy musieli kiedyś porozmawiać trochę o ptakach i pszczołach - powiedział półgłosem, z poważną miną.

- To właściwie nie będzie konieczne. Nie mam ochoty na budowanie gniazd ani na wyrabianie miodu.

- Potrafię to zrozumieć. Ale z czasem przekonasz się, że seks daje kobietom tyle samo przyjemności co mężczyznom.

- Ależ nie! - odparowała przypomniawszy sobie uczucie pustki i niedosytu, niepokój i rozczarowanie tamtej nocy.

- Oczywiście nie za pierwszym razem - powiedział nie speszony tym Jacob. - Nie wtedy, gdy mężczyzna wszystko bierze dla siebie i nie daje nic w zamian. Jeśli cię to interesuje, dla mnie był to pierwszy taki przypadek. Nie jestem egoistą.

Ta rozmowa wymykała im się spod kontroli. Było dla niej za wcześnie na tak intymną wymianę zdań. Zmięła w zdenerwowaniu pościel.

- Kiedy mnie stąd wypuszczą? Czy Tom to sprawdził?

Jacob zacisnął usta.

- Widzę, że robisz uniki - stwierdził. - Zgoda, tym razem ci podaruję. Twój lekarz mówi, że wyjdziesz w piątek rano, jeśli będziesz nadal czuła się tak dobrze jak teraz. Tylko nie spodziewaj się, że będziesz mogła chodzić po drzewach, ledwo cię stąd wypuszczą. Nie wolno się dużo ruszać, dopóki nie zrośnie się żebro, a to potrwa jeszcze jakieś pięć tygodni.

- Którą akademię medyczną ukończyłeś? - spytała półgłosem, z nieznacznym uśmiechem.

- Kiedyś wdałem się w bójkę i złamano mi dwa żebra - powiedział. - Pamiętam swój ból, kiedy choćby tańczyłem z dziewczynami, nie mówiąc już o czymś wymagającym większego wysiłku.

Kate chciała ma zadać tyle pytań, ale nie byłby z tego zadowolony. Budziła w nim współczucie, czuł się winny, bo ją uwiódł. Jej głód uczuć nie był mu na nic potrzebny. Musiała o tym pamiętać, żeby nie wypaść głupio.

- Bez komentarza? - zapytał.

Kate wzruszyła ramionami i skrzywiła się.

- Nie mam prawa wnikać w twoje życie prywatne, Jacobie - odpowiedziała spokojnie.

- Nie masz prawa, czy nie jesteś zainteresowana? - spytał niskim, cichym głosem.

- Czy nie napiłbyś się kawy? - W zakłopotaniu wbiła wzrok w podłogę.

- Myślę, że tak - westchnął. Wstał i wpatrzył się w nią uważnie.

- Czy mogę ci coś przynieść?

Kate pokręciła głową. Nikt nie mógł jej przynieść tego, czego chciała.

Nieoczekiwanie położył rękę na jej włosach, dotknął ich delikatnie, czując w sobie nagły instynkt opiekuń­czy.

- Wiem, że proszę o bardzo wiele, ale czy postarasz się przestać patrzeć wstecz? Żadne z nas nie może odmienić tego, co się stało.

- Wiem o tym - powiedziała wyciszonym głosem.

- Nie mam do ciebie żalu, Jacobie.

- Nie masz?

Zabrzmiało to gorzko i gdy na niego spojrzała, zobaczyła na jego twarzy zawziętość i szyderstwo.

- Mój ojciec był... fanatykiem - powiedziała cicho.

- Nie wyobrażasz sobie, co przeżywałam.

- Ależ wyobrażam sobie - odrzekł. - Gdybym choć trochę domyślał się, jak cię wychowano, nigdy bym cię nie tknął.

- Czy sądzisz, że tego nie wiedziałam? - spytała z urazą w głosie, obserwując go.

- Czy tak bardzo mnie pragnęłaś, mała? - zapytał czule.

Jej dolna warga zadrżała, zbierało jej się na łzy.

- Pragnęłam... - Zagryzła wargę. „Miłości” - mog­łaby dodać. Tylko trochę miłości, trochę wytchnienia od samotnego życia, wytchnienia po latach tęsknoty. Zamknęła oczy.

- Teraz to nie ma znaczenia. Jestem bardzo zmęczona.

Zamykała się jak kwiat nocy, izolując się od niego. Nie chciała, by wiedział, co czuła naprawdę.

Uniósł jej dłoń do swoich ciepłych ust.

- Śpij mocno.

Z troską w oczach patrzyła, jak odchodzi. Życie stawało się z każdą chwilą bardziej skomplikowane.

Tom postanowił jechać z nimi na rancho, żeby zobaczyć, jak Kate się zadomowiła. Wydawało się, że Jacob był zadowolony z tego towarzystwa. Jazda autostradą nie odpowiadała mu ani trochę bardziej niż latanie, a z Chicago do Pierre jechało się cały dzień. Zabijał czas rozmową z Tomem, a Kate leżała na fotelach z usuniętymi oparciami.

Uparła się, żeby samodzielnie wsiąść do autokaru, ale gdy dojeżdżali do dworca autobusowego w Pierre, była już obolała i słaba. Jacob uniósł ją z łatwością, i zaniósł do czekającego już lincolna jego ojca.

- Serwus, Kate - uśmiechnął się Hank Cade, którego srebrzyste włosy rozwiewał wiatr. - Witaj, Tom. Jak przeszła podróż, synu? - spytał Jacoba.

- Wręcz wspaniale - wycedził przez zęby Jacob, układając Kate na tylnym siedzeniu tak, żeby mogła się wyciągnąć.

- Nienawidzi samolotów - wyjaśnił Hank Tomowi, który zajmował właśnie miejsce przy Kate. - Ale również nienawidzi jazdy autobusem.

- Większość trzeźwo myślących ludzi nienawidzi latania - odrzekł Jacob.

Otworzył drzwi samochodu od strony kierowcy.

Po kilku minutach jechali w górę długą wiejską drogą, która prowadziła do Warlance. Krajobraz był typowy dla tej części Południowej Dakoty: pofalowana równina z niezbyt gęsto rosnącymi drzewami dookoła odległych od siebie domów. Sąsiadujące z Warlance rancho Duganów znajdowało się od niego w odległości ponad piętnastu kilometrów.

Zbudowany przez dziadka Hanka Cade'a, wielki biały piętrowy dom stał w otoczeniu dębów, bydło zaś pasło się wzdłuż dopływów rzeki Missouri, przedzielającej pośrodku Południową Dakotę. Na północny wschód od Warlance leży stolica stanu - Pierre. Na południowy zachód rozciągają się góry Badlands. Daleko na zachodzie ciągnie się pasmo Gór Czarnych. Na północ nad rzeką Cheyenne znajduje się rezerwat indiański. Dla Kate ta szeroko otwarta kraina z jej wzgórzami o łagodnych zboczach była czymś miłym dla oczu.

- Zapomniałem, jak ogromne jest Warlance - zau­ważył Tom, gdy dojeżdżali do domu.

- Kiedy nie ma tu Jaya, wydaje się, że rancho staje się coraz większe - przyznał łaskawie Hank.

Skrzywił się.

- Katastrofa goni katastrofę. Wczoraj zwolnił się Chuck Gray.

- Dlaczego? - Jacob popatrzył na ojca.

- Kazał ci powiedzieć, że przypędził o jednego cholernego byka za dużo - odrzekł Hank. - Pamiętacie pewno, że jesień to pora, kiedy spędzamy byki - wyjaśnił dwojgu siedzącym z tyłu. - Zawsze tak jest, że byki następują na kogoś, bodą kogoś albo kopią. W tym roku trafiło na Chucka.

- Niech to diabli - zaklął Jacob, zatrzymując samochód koło schodów. - To był najlepszy kowboj, jakiego kiedykolwiek miałem.

- Więc trzeba było pozwolić, mu zajmować się końmi, a nie kazać pomagać przy spędzaniu byków, synu, tak jak ci mówiłem - stwierdził z zadowoloną miną Hank. - Gdybyś mnie posłuchał...

- Posłuchałem cię, niech to diabli. To ty jesteś tym staruszkiem, który mi radził, żebym mu kazał pomóc przy spędzaniu byków!

Hank wzruszył ramionami.

- No dobrze, dlaczego więc mnie posłuchałeś? Jacob wyłączył silnik gwałtownym ruchem.

- Dlaczego, do cholery, nie popłyniesz na Tahiti, skoro się ciągle zaklinasz, że to zrobisz?

- Ale, synu, kto by ci wszystkiego pilnował, gdybym to zrobił?

Kate zaczęła się śmiać.

- Przepraszam - powiedziała starając się powstrzymać, kiedy Jacob na nią popatrzył.

Jacob wysiadł z samochodu i wyniósł ją, nie zważając na jej protesty, a tymczasem Tom i Hank wyjmowali walizki z bagażnika.

- Janet! Otwórz drzwi wejściowe! - krzyknął Jacob.

- Tym głosem mógłbyś tłuc szklanki! - burczała stara, potężna kobieta w zielonej podomce i różowych bamboszach, otwierając na oścież drzwi.

- Dzień dobry, Kate. Cieszę się, że cię widzę. Ale jego zachowania nie chcę komentować. Już się przyzwyczaiłam do spokoju i ciszy, a tu on wraca. Idę o zakład, że doprowadził do pasji pana Hanka i już obmyśla, jakby tu przy kolacji przemienić moją pieczeń wołową w żółć.

- Wyrzucam cię - wycedził Jacob.

- Nie odejdę i tyle - odparowała Janet. - Zamknij się i przestań mi rozkazywać, młodzieńcze. Przewijałam cię, kiedy byłeś o półtora metra niższy niż teraz!

- Na miłość Boską, przestań mi to przypominać - odparł wnosząc Kate do ciemnego holu. - Czy nie mamy w tym holu światła, chyba że znowu cię napadła mania oszczędności?

- Czego się nie straci, tego nie zabraknie - odrzekła z zadowoloną miną Janet - i nie potknij się niosąc pannę Kate.

Kate zaczerwieniła się.

Jacob odszedł w głąb holu do jednego z pokoi gościnnych na parterze, który dzieliło tylko dwoje drzwi od jego własnego pokoju. Kate wyobrażała sobie przynajmniej, że ten dalej to jego pokój.

Znajdowały się tam te same staroświeckie ciężkie meble, których używał, gdy Kate tyle lat temu była w odwiedzinach u Margo.

- Już prawie nie korzystamy z piętra - stwierdził, gdy ułożył ją na idealnie czystej jasnoniebieskiej narzucie, na łożu z baldachimem. - W zimie jest tam cholernie zimno i Janet jest za ciężko chodzić tam i z powrotem po schodach, kiedy trzeba posprzątać. Staramy się, o ile to możliwe, oszczędzać jej nogi, mimo że powinniśmy postawić ją pod płotem i za­strzelić.

- Brakowałoby wam jej - powiedziała z przyganą Kate.

- Być może. Jak twoje żebro?

- Tylko trochę boli - odrzekła cicho.

Nachylił się i otoczył jej usta ciepłem swoich ust. Widział, że tego pragnęła. Dotknął swoim nosem jej nosa i usłyszał w ciszy panującej w pokoju, iż zaczęła oddychać innym rytmem. Jego oddech też był przy­spieszony. Jej natychmiastowa reakcja podniecała go.

Cofnął się, niezadowolony z siebie.

- Odpocznij trochę - powiedział podnosząc się. - Zaraz dostaniemy coś do jedzenia. Ja muszę usiąść z ojcem i wypytać, co się wydarzyło, kiedy byłem w podróży. Tom może dotrzymać ci towarzystwa.

- Czy nadal lubisz kryminały? - spytała nieoczeki­wanie.

Uniósł raptownie brwi.

- Oczywiście.

- Ja też. Czy masz jakieś nowe, które mogłabym przeczytać, póki tu jestem.

- Od czasu twojej ostatniej wizyty kupiłem ich kilkadziesiąt - odpowiedział. - Możesz je sobie wypożyczać.

- Dziękuję.

- Janet mówi, że jeden z twoich ludzi chce się z tobą zobaczyć - przerwał im z uśmiechem Tom wnosząc walizkę Kate. - Chodzi o jakiś drut kolczasty, który nie nadszedł.

- Świetnie - mruknął Jacob. - Wyjeżdżam na kilka dni i całe to cholerne gospodarstwo się rozlatuje.

Wciąż mrucząc coś, wyszedł, a Tom i Kate wymienili nieszczere uśmiechy.

- Jak za dawnych czasów, prawda? - spytał. - Od czasu ślubu Margo Jacob jest bardziej podobny do siebie takiego, jakim był kiedyś.

Kate powstrzymała się od komentarza.

- Usiądź i porozmawiaj ze mną - poprosiła. - Właściwie nie mieliśmy okazji do rozmowy, odkąd przyjechałeś do mnie z Nowego Jorku.

Ciężko wzdychając, opadła z powrotem na poduszki.

- Opowiedz mi o swojej pracy.

Zrobił to, a potem rozśmieszał ją opowieściami o swoim szefie. Jego opowiastki pozwoliły zabić czas: mówił, póki Kate nie zasnęła. Obserwował ją zatros­kany. Kate zachowywała się ostatnio dziwnie. Tom czuł, że jej obecny stan ma jakiś związek z Jacobem i że doszło do czegoś więcej niż zwyczajna kłótnia. Ale choć ją kochał, wiedział, że nie chciałaby, żeby się mieszał w jej sprawy. Wzdychając wstał i przykrył ją kocem.

ROZDZIAŁ ÓSMY



Tom został na dwa dni, wystarczająco długo, żeby się przekonać, że Kate się zadomowiła; potem musiał wrócić do pracy. Kate czuła się z początku samotna, ale Janet znajdowała czas, aby z nią porozmawiać. Dziwnym trafem Jacob jadał zawsze wcześniej albo później, tak że Kate spożywała posiłki w towarzystwie Hanka i Janet. Nie wiedziała, czy to przypadek; od jej przyjazdu postępował dziwnie, tak jakby głęboko żałował spontanicznej propozycji przywiezienia jej na rancho. Kate starała się schodzić mu z drogi. Wiedziała, że tak czy inaczej Jacob nie ma dużo wolnego czasu. Lekarz z Chicago uzyskał od Jacoba obietnicę, że Kate zostanie zbadana w czterdzieści osiem godzin po przyjeździe do Południowej Dakoty - żeby się upewnić, iż podróż jej nie zaszkodziła. Jacob dotrzymał słowa i doktor Wright zbadał Kate, by przekonać się, czy złamane żebro dobrze się zrasta. Była jeszcze trochę obolała, ale już nie tak, jak przez kilka pierwszych dni. Klamry usunięto tuż przed jej wyjściem ze szpitala, a otaczający żebro pas nie naruszał szwów i nie przeszkadzał w miejscu, przez które wprowadzono sączek. Kazano jej wrócić do szpitala w czwartym tygodniu po operacji na dalsze zdjęcia rentgenowskie i gdyby okazały się pozytywne, mogłaby pozbyć się pasa żebrowego. Kate tłumaczyła sobie, że skoro nie czuje już bólu przy kaszlu czy kichaniu, to pewno jest zdrowsza.

Hank zawiózł ich do lekarza do Blairsville, Kate i Jacob nie mieli więc okazji do rozmowy. Być może Jacob chciał, żeby tak było.

Oczywiście Kate nie oczekiwała, iż będzie często go widywać i nie skarżyła się na jego nieobecność. Pod koniec pierwszego tygodnia jej pobytu na rancho wszedł niespodziewanie do pokoju, gdzie bez większego zainteresowania oglądała, siedząc w fotelu pod oknem, jakąś komedię w telewizji.

Miał na sobie drelichowe spodnie i kraciastą; niebieską kowbojską koszulę. Jego buty jeszcze zakurzone były po pracy. Uśmiechnął się widząc ją w jasnoniebieskim peniuarze, zwiniętą w różowym fotelu, z bosymi nogami.

- Oglądasz to? - spytał wskazując ruchem głowy na ekran.

- Tak jakby - odrzekła i uśmiechnęła się. - Jest mi dobrze. Nie musisz mnie bawić. Nie chcę ci prze­szkadzać.

Lekko zirytowany pomyślał, że ona zawsze stawiała na pierwszym miejscu jego wygodę. W żadnym przypadku nie naruszyłaby jego prywatności, choćby tylko po to, żeby poprosić o książki, które chciała . przeczytać. Od przyjazdu do Warlance trzymała się najczęściej na uboczu, nie chcąc nikomu sprawiać kłopotu. Jacob czuł się w jej obecności trochę niezręcznie i dlatego zadbał o to, żeby nigdy nie byli długo sami. Wydawało mu się, że jej nie przeszkadza jego nieobecność i, o ironio, był tym szczerze zmartwiony. Ciężko pracował; nie miał dotąd ani chwili na to, żeby ją bawić. A jednak poczuwał się do winy i jej postawa rezygnacji dotykała go do żywego. Każda inna kobieta domagałaby się zainteresowania sobą, byłaby poirytowana, natarczywa, zarozumiała.

- Czy świętość nigdy cię nie męczy? - zapytał niespodziewanie, bo był zmęczony, zdeprymowany i zniecierpliwiony jej pasywnością. - Mój Boże, potrzeba ci już tylko aureoli.

Zaskoczył ją ten atak. Nie przypuszczała, że Jacob przestanie być uprzejmy, zanim ona wyzdrowieje, ale może złościła go sama jej obecność w tym domu. Odkąd znał prawdę o jej przeszłości, dręczyło go widocznie sumienie, a konieczność oglądania jej na co dzień wzmagała tylko poczucie winy.

Kate popatrzyła na niego spokojna.

- Nie powinnam była w ogóle tu przyjeżdżać - stwierdziła. - Nie zmieniłeś się ani trochę. - Wstała powoli, jeszcze była słaba i wciąż czuła lekki ból w boku. - Przykro mi nawet prosić o to, ale czy zechcesz kupić mi bilet na następny autobus, jaki stąd odjeżdża? Jeśli tak się nie stanie, zatelefonuję do Toma.

Sytuacja wymykała mu się zbyt szybko spod kontroli. Nie sądził, że Kate potraktuje dosłownie to, co powiedział.

- Jestem zmęczony - odpowiedział zwięźle. - Łatwo wybucham, źle się czuję i mam ochotę kogoś pokąsać. Byłaś pod ręką.

Kate patrzyła na niego bez zmrużenia oka, za­skoczona tym szczerym wyznaniem.

- Powiem, kiedy zechcę, żebyś wyjechała - powie dział ostro.

Pociemniało mu w oczach, gdy ją zobaczył w tym czarującym peniuarze. Wątpił, czy miała coś pod spodem i to wprawiało go w jeszcze większe zmieszanie.

- Wybacz, myślałam, że prosisz mnie, bym wyjechała - rzekła wyciszonym głosem.

Z głośnym westchnieniem ruszył się z miejsca i delikatnie ujął ją za ramiona, sadzając z powrotem na fotel.

- Chyba zapomniałaś - zaczął cicho - że nie jestem łatwy w obcowaniu. Mam choleryczne usposobienie i nie waham się go okazywać. Jeśli nie nauczysz się stawiać mi czoło, będzie ci diabelnie trudno wytrzymać tutaj.

- Nie chcę walczyć - powiedziała żałośnie. - Jestem słaba, tęsknię do pracy i do brata i mam za dużo czasu na myślenie.

Jej wyznanie zbiło go od razu z tropu.

- Odkąd Tom wyjechał, stroniłaś od ludzi - przy pomniał. - Nie wiedziałem, czy przez nieśmiałość, czy po prostu wolałaś swoje towarzystwo.

Nie mając czym zająć rąk, dotykał oparcia jej fotela.

- Kate, ja lubię być sam. To przyzwyczajenie trudno zmienić. Jeśli chcesz być razem ze mną, wystarczy, że mi o tym powiesz.

W przypływie zakłopotania zamknęła oczy.

- Dziękuję, nie potrzebuję towarzystwa - rzekła z dumą. - Będę tylko musiała prosić cię, żebyś zadbał o to, by mnie ktoś zawiózł w następny piątek do lekarza.

- Ale duma - stwierdził, przyglądając się jej. - Myślałem, że ja mam na nią monopol. Wolałabyś już raczej doczołgać się tam niż poprosić, bym ja cię zawiózł, prawda?

Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.

- Wiesz, że tak - szepnęła i w tym momencie była szczera.

Odczuwała nieomal pierwotną niechęć do niego i do jego władzy nad jej uczuciami.

Zapowiadało się na większe trudności, niż przewi­dywał. Kate była tak dumna jak on i nic nie wskazywało na to, że przestanie mieć się na baczności. Nie po tym, co jej zrobił. Nakłonienie jej choćby do rozmowy z nim będzie tak trudne jak wyrywanie zębów. Miłość to jedno, a zaufanie to co innego. Z daleka mogłaby go wielbić i teraz już Jacob zaczynał rozumieć, że dokładała wszelkich starań, żeby odizo­lować go od swojego życia, żeby trzymać go na dystans.

- Czy nie mogłabyś dotrzymać mi towarzystwa, kiedy będę zajmował się księgami? - zapytał nie spodziewanie.

Kate patrzyła na ekran.

- Wolę to obejrzeć. W każdym razie dziękuję ci. Jacob okrążył ją i wyłączył telewizor.

- Jacobie!

Zignorował jej sprzeciw. Ostrożnie wziął ją na ręce, i zaniósł do swojego gabinetu. Była szczuplejsza niż ją zapamiętał, bardzo delikatna. Nie chciał wiedzieć, ile teraz ważyła.

- Jesteś równie skryta jak ja. Nie ustąpisz ani o cal i ja też nie ustąpię. Nie uda ci się ukryć w tym pokoju i odizolować mnie. Przywiozłem cię tu nie po to, by obserwować twój sen zimowy.

Poczuła jego siłę, kiedy kładł ją na czerwonej kanapie obitej skórą. Nie mieściło jej się w głowie, że naprawdę usłyszała takie słowa.

- Sądziłam, że lubisz samotność - powiedziała myśląc o czym innym.

- A ja sądziłem to samo o tobie.

Wstał i przyjrzał się jej. Odrastały jej włosy. Janet pomogła je umyć i były teraz czyste, miękkie w dotyku, połyskliwe.

- Potrzebuję szlafroka...

- Po co? - spytał spokojnie. - Hank gra z kimś ze znajomych w pokera, a Janet poszła na noc do domu. Nikt cię nie zobaczy prócz mnie.

Kate zaczerwieniła się.

- Nie jesteś chyba wstydliwa? - spytał. - Nie masz niczego, czego jeszcze nie widziałem.

Rumieniec powiększył się.

- Przepraszam - powiedział lakonicznie. - To jest ostatnia rzecz, jaką powinienem był przy tobie powiedzieć.

Przeprosiny pomogły, ale nie potrafiła jeszcze unieść wzroku. Jacob przywoływał zbyt wiele niemiłych wspomnień.

Usiadł obok niej na kanapie.

- Jeszcze nigdy w życiu tak się nie pomyliłem w ocenie innego człowieka - stwierdził. - Szkoda, że nie mogłaś o tym ze mną rozmawiać.

Kate czuła chłód w rękach. Patrząc na dywan, splotła dłonie.

- To zbyt przykry temat - rzekła. - Mój ojciec był niezrównoważony. Wiedzieliśmy o tym, ale byliśmy tacy mali, Jacobie. Nic nie mogliśmy poradzić, nie mieliśmy do kogo się zwrócić. Po jego śmierci został nam straszny psychiczny uraz.

- A fizycznie? - sondował; zacisnął zęby z gniewu, kiedy sobie przypomniał, co mu Tom opowiedział o okolicznościach śmierci ich ojca.

Kate wpiła się paznokciami w ramię.

- A fizycznie - wycedziła. - Czy tamtego dnia, gdy byliśmy w przebieralni przy basenie, nie dostrzegłeś blizn?

- Widziałem przed sobą tylko czerwień - odrzekł.

- Mój Boże, gotów byłem zabić tego chłopaka! Spojrzała na niego uważnie.

- On starał się tylko mi pomóc. Wiesz, jak bardzo bałam się węży. Zresztą już przedtem wzbudziłam twoje podejrzenia sposobem, w jaki go pocałowałam.

Spuściła wzrok na wycięcie jego koszuli, gdzie od opalonej skóry odcinały się gęste czarne włosy.

- Ty flirtowałeś z panną Dugan...

A więc Kate była wtedy zazdrosna. Ta świadomość sprawiła, że gwałtownie zabiło mu serce. To wiele wyjaśniało. Chciał wypytać ją o wszystko, wydobyć na światło dzienne jej uczucia. Ale nie byłoby to zręczne.

- To ona flirtowała ze mną - odparł swobodnie.

- Lubię Barbarę. Zawsze ją lubiłem.

Odgarnął kosmyk włosów, który zasłonił jej jedno oko.

- Czy mówiłem ci, że ona się zaręczyła? Z tym Hardym, na którego zawsze miała ochotę.

- Naprawdę? - Serce Kate załomotało.

- Tak, naprawdę. Gdybyś więc chciała mnie z nią zeswatać, to nie masz szans. Chyba po prostu zostanę kawalerem.

- Kto w takim razie odziedziczy Warlance?

- Słuszne pytanie. Dopiero w ostatnich latach pomyślałem o dzieciach. Mam trzydzieści dwa lata. Jeśli będę chciał mieć następcę, to przyjdzie mi kiedyś się ożenić.

- Nie sądzę, żebyś miał trudności ze znalezieniem kandydatki - powiedziała unikając jego wzroku.

Na pewno nie - pomyślała z goryczą. - Pod bramą ustawi się kolejka...

- Czyżby?

- Jestem bogaty, Kate.

- I co z tego? - odparowała patrząc na niego.

- Skąd będę wiedział, czy nie trafia mi się poszukiwaczka złota?

- Rozdaj całe - poradziła konspiracyjnym szeptem.

- Nie zależy mi aż tak. - Uśmiechnął się.

- W takim razie nigdy się nie dowiesz.

Błądziła dotąd wzrokiem po jego ciele, teraz zmusiła się do odwrócenia spojrzenia; zanim ją zdradzi wyraz jej oczu.

Nie wiedziała, że to już nastąpiło. Jacob zrozumiał, że ona go pragnie. Jej łagodne oczy spoglądały z nieśmiałym pożądaniem, przebiegały jego ciało jak ręce. Potrafiła podniecić go już tym, że patrzyła na niego w ten sposób.

- Kiedy przekonałaś się, że nie jesteś w ciąży? - zapytał niespodziewanie.

Zapłoniła się cała i wybąkała:

- W następnym tygodniu.

Jego ciemne oczy wpatrywały się badawczo w od­wróconą od niego twarz.

- Ja też ciężko to przeżyłem - stwierdził. - Wie­działem, że nie zechcesz rozmawiać ani zobaczyć się ze mną. Zadzwoniłem do Toma i poprosiłem go, żeby przyjechał z Nowego Jorku i pośredniczył między tobą a mną. Musiałem się dowiedzieć, czy nie spodziewasz się dziecka.

- Cóż, nie spodziewam się, więc nie musisz się martwić.

- Nie jestem pewien, czy byłem zmartwiony - od­rzekł spokojnie, dotykając jej peniuaru. - Chciałem wiedzieć i to wszystko.

- Nie powiedziałabym ci - odparła.

Teraz zdawał już sobie z tego sprawę. Chroniłaby go nawet w takich okolicznościach.

- Och, ale ja bym się dowiedział, Kate. Sama możliwość kazałaby mi chodzić stale dziesięć kroków za tobą, póki bym się w ten czy inny sposób nie dowiedział.

- I gdybyś...? - zaczęła sondować z wahaniem.

- Znasz mnie na tyle dobrze, że nawet nie musisz pytać - odrzekł.

- Ożeniłbyś się ze mną.

- Mężczyzna zrobi właściwie wszystko, kiedy chodzi o dziecko, o ile ma choć trochę honoru - przypomniał jej.

Nie dodał, że myśl o wspólnym dziecku z Kate nie była mu bynajmniej niemiła. W gruncie rzeczy przeżył pewne rozczarowanie, gdy się dowiedział, że ona nie jest w ciąży. Intrygowało go to.

- Cóż, dobrze, że tak się ułożyło - powiedziała ze znużeniem w głosie Kate. Jej głowa leżała na oparciu, miała zamknięte oczy. - Nie mam ochoty na żaden pospiesznie aranżowany ślub. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle chcę mieć dzieci.

- Dlaczego? - zapytał zaszokowany.

- Sprawiają, że ludzie popełniają szaleństwa - rzekła przypomniawszy sobie okrucieństwo ojca.

- Nie możesz wszystkich rodziców oceniać według swoich - zaczął Jacob.

- Dlaczego nie? Ty oceniasz wszystkie kobiety według swojej matki.

Zaczął coś mówić, a potem kilka sekund zastanawiał się.

- To chyba prawda, Kate - zgodził się po chwili.

- Musiało ci być z tym ciężko.

- Czy pamiętasz swoją matkę? - zapytał uchylając się od podjęcia tematu.

Pokręciła głową, jej oczy stały się surowe.

- Tylko trochę. Przede wszystkim to, co opowiadał o niej ojciec. Miała naturę włóczęgi. Uciekła z innym mężczyzną, porzucając Toma i mnie.

Jej dolna warga zadrżała.

- On mnie bił...!

- O Boże - wyszeptał Jacob, dla którego myśl o tym była nie do zniesienia.

- Nienawidziłam matki - mówiła z łkaniem. - Jesz­cze jej nienawidzę. Jak mogła nas porzucić? Jak mogła?

Pogłaskał ją po włosach, dotykając ich swoim twardym policzkiem.

- Nie rozumiem rodziców ani trochę lepiej niż ty - rzekł spokojnie. - Moja matka uciekła, a Hank nigdy nie próbował jej odnaleźć ani sprowadzić z powrotem. Kiedy go zapytałem dlaczego, od powiedział, że nie można ludzi zmuszać, jeśli nie chcą być z kimś razem. Wówczas brzmiało to jak wymówka, ale im jestem starszy, tym lepiej to rozumiem.

- Nigdy jej nie wybaczyłeś, prawda? Jego ręka zatrzymała się na jej włosach.

- Była na łożu śmierci - powiedział cicho. - I mimo tego całego nieszczęścia pozostawała moją matką.

Tak, Kate. Przebaczyłem jej. I nawet Hankowi nigdy o tym nie powiedziałem.

Delikatnie przytuliła twarz do jego szyi, czując dumę, że zechciał podzielić się z nią czymś tak osobistym.

- Nie sądzę, bym potrafiła być tak wspaniałomyślna - wyszeptała. - Ja nigdy nie przebaczę mojej matce.

- Czy wiesz, gdzie ona jest? - spytał.

- Nie miałam nigdy tyle pieniędzy, żeby spróbować ją odszukać. I chyba nie zrobiłabym tego nawet, gdybym mogła. Tom i ja cierpieliśmy przez nią tak okropnie. Hank przynajmniej był dla ciebie dobry.

- Owszem, był, ten stary diabeł. Wojujemy ze sobą, ale, wiesz, dałbym się za niego zabić.

- Wiem. - Kate uśmiechnęła się.

Przyjemnie było obejmować ją wśród panującej w pokoju ciszy, wsłuchując się w hulający wiatr. Teraz jej piersi dotykały jego torsu, wyczuwał jej sutki, zesztywniałe z podniecenia, i jego ręka, tkwiąca w jej włosach, drgnęła.

Zauważyła to i - zaciekawiona - spojrzała w jego ciemne oczy.

- Co się stało? - spytała szeptem. Westchnął, wstał i ułożył ją znowu na kanapie.

- Muszę zająć się księgami, skarbie... - rzekł. - Co chciałabyś poczytać?

- Jeden z tych nowych kryminałów - podsunęła, zaskoczona jego nagłym wycofaniem się.

Zdjął z półki książkę i wręczył ją Kate.

- Chcesz, żebym ci opowiedział, kto jest mordercą?

- zapytał uśmiechając się nieznacznie.

- Spróbuj, a czymś w ciebie rzucę.

- Ale nie lewą ręką.

Zmarszczył brwi, gdy Kate poruszyła się i dostrzegł gładkość pod peniuarem.

- Czy masz na sobie pas żebrowy?

- Lekarz powiedział, że w nocy nie muszę go nosić - przypomniała.

- Chyba tobą nie potrząsnąłem, kiedy cię tutaj niosłem?

Wydawał się tym przejęty, a Kate poczuła się dzięki temu bezbronna i bardzo kobieca.

- Nie. Czuję się dobrze.

Skinął głową i siadł przy biurku z kilkoma arkuszami cyfr przed sobą. Kate próbowała czytać, ale już samo siedzenie i przyglądanie się pracującemu Jacobowi było tak ekscytujące. Jego gęste, prawie czarne włosy lśniły w padającym z góry świetle. Dłonie miał szczupłe, ciemne, silne, o bardzo długich palcach. Jego ręce były długie, muskuły napinały miękki materiał koszuli. Sama koszula pozostawała rozpięta pod szyją; gwał­townie podniecało ją jego owłosione i opalone ciało. Podbródek znamionował siłę i wielki upór. Uśmiechała się wędrując oczami w górę, ku jego wyrazistym, zmysłowym ustom z cienką górną wargą i nieco grubszą dolną. Nos miał skrzywiony; w młodości ciągle wdawał się w bójki. A jego oczy...

Zarumieniła się, bo jego oczy patrzyły właśnie na nią.

- Dobrze się bawisz, Kate? - spytał żartobliwie i zaraz gotów byłby odgryźć sobie język.

- Przepraszam. Nie zamierzałam ci się przypatrywać. Uporczywie spoglądała na książkę, nie odróżniając w niej ani jednego słowa.

Po tej jego drwiącej uwadze Kate nie potrafiła się skupić. Była zażenowana, bała się nawet na niego spojrzeć. Dawna Kate umiałaby mu bez trudu stawiać czoło, ale obecna była słaba, zmęczona i dręczyło ją więcej koszmarów, niż chciałaby przyznać. Wystar­czyło, że zamknęła oczy, a już słyszała świst kul i czuła nagły, potworny ból, który wydawał się nie mieć końca.

Lekko drżąc zamknęła oczy. Zanim tamto się wydarzyło, praca reporterska była spełnieniem marzeń. Teraz się bała. Bała się tego, czego być może zażądają od niej. Zdawała sobie sprawę z faktu, że ten wypadek był niecodzienny, jeden na tysiąc, ale straciła odwagę. Dopiero teraz zaczęła sobie uświadamiać, że nie może powrócić do robienia kroniki policyjnej. To oznaczało, że jeśli nie będzie innego wakatu w redakcji, nie będzie miała pracy, do której mogłaby wrócić. Jej czek nadchodził regularnie, raz w tygodniu, i był to ładny gest ze strony pana Winthropa. Redakcja posiadała ubezpieczenie, dzięki czemu rachunek za pobyt w szpitalu zostanie pokryty. Ale ona będzie potrzebowała jakiejś pracy, a jeśli żadnej nie otrzyma?

Coś nie w porządku? - spytał spokojnym tonem Jacob.

Nie spostrzegła się wcześniej, że obserwuje zmiany na jej twarzy. Zmusiła się do uśmiechu.

- Nic się nie dzieje. Właśnie starałam się odgadnąć mordercę.

Oczywiście. Trzymając książkę do góry nogami.

Kate spojrzała w dół. Tak było. Odwróciła książkę, trochę niezdarnie, bo została przyłapana.

Jacob odłożył z westchnieniem ołówek i wyszedł zza biurka.

- Kate, nie możesz przez całe życie oglądać się do tyłu.

- Zdaję sobie z tego sprawę. - Nie chciała spojrzeć mu w oczy.

- Niebawem tamto wszystko będzie już tylko złym snem.

Kate odłożyła książkę na bok i powoli wstała.

- Chciałabym wrócić do siebie i położyć się. Myślę, że teraz zasnę. Dziękuję ci za towarzystwo.

Zanim pokonała odległość trzech stóp, chwycił ją mocno i równocześnie delikatnie za ramiona. Czuła na włosach jego ciepły oddech.

- Powiedz mi.

- Nic mi nie jest. - Zesztywniała w uścisku jego rąk.

Jacob ciężko westchnął. Nic nie układało się tak, jak oczekiwał. Kate okazała się równie zazdrosna o swoją prywatność jak on.

- Ja też nie jestem przyzwyczajony do innych ludzi. Z nikim nie rozmawiam o tym, co mnie gnębi.

Jego palce lekko, pieszczotliwie uciskały jej ramiona.

- Dla mnie jest to tak samo trudna sytuacja jak dla ciebie. Jeśli dalej będziesz się przede mną cofać, nigdy nie uda nam się porozmawiać.

- Boję się ciebie - powiedziała spokojnie.

- Nie jestem ślepy. Widzę to. Nie dziwię się, że tak na mnie reagujesz po tym, co się wydarzyło. Przestałaś wtedy mieć się przy mnie na baczności, a ja cię zawiodłem. Na to, żeby o tym zapomnieć, potrzeba dużo czasu.

Przyciągnął ją powoli z powrotem do siebie i przycis­nął do swojego ciepłego torsu, a jego policzek ocierał się o jej czyste, miękkie włosy.

- W szpitalu mówiłem ci, że nigdy nie próbowałem być delikatny. To była prawda. Nawet wobec kobiet, w intymnych chwilach...

Jego ręce powędrowały w dół, wzdłuż jej nagich pod peniuarem rąk.

- W nocy nie mogę zasnąć, kiedy sobie przypomnę, jak cię zraniłem - powiedział półszeptem. - Unikałem cię od chwili naszego przyjazdu tutaj, bo nie potrafię znieść niczego, co by mi przypominało...

- To nie ty mnie postrzeliłeś, Jacobie - stwierdziła.

- Popchnąłem cię przed lufę pistoletu - odrzekł; oczy zwęziły mu się, pociemniały. Widać w nich było udrękę. - Ty szukałaś jakiegoś wyjścia z sytuacji.

- W tak wielkim mieście jak Chicago robienie kroniki policyjnej bywa niebezpieczne - rzekła w końcu. - Sądziłam, że pomoże mi to przestać myśleć o... o tym, co się wydarzyło. Nie chciałam świadomie popełnić samobójstwa.

- Nie wiesz, jak sobie to wyrzucałem.

- Nie wiedziałeś...

Spojrzała mu w oczy łagodnie, czule.

- Pragnęłam cię - szepnęła nieśmiało.

- I ja cię pragnąłem - powiedział spokojnie. Dotknął jej włosów, odgarnął je do tyłu, a jego ciemne oczy wydawały się dziwnie łagodne, w ciszy tego pokoju.

- Bóg mi świadkiem, Kate, wciąż cię pragnę.

Jej serce rozszalało się. Już to, że słyszała, jak się do tego przyznawał tym swoim niskim, powolnym głosem, wystarczyło, żeby przyspieszyć jej puls. Twarz Jacoba zbliżała się, a jego wzrok spoczął na jej ustach. Zabrakło jej tchu.

Jacob widział wyraz jej twarzy i ogromnie podniecała go świadomość, że dostarczał jej tak wiele przyjemności. Kiedy przywierał do miękkich ust, czuł, że jego serce wali jak bęben.

- Kate - jęknął, gdy wyczuł natychmiastową reakcję. Przyciągnął ją delikatnie do siebie. Pozwalała się całować - pogrążała się w słodyczy jego bliskości, jego pożądania.

Cicho pojękiwała, kiedy delikatnie wnikał językiem w rozkoszną ciemność ust, kiedy doświadczała przej­mująco czułej pieszczoty jego palców na ramionach - palców, które z wolna, ale nieomylnie zmierzały ku jej piersiom.

Pozbawiona już instynktu samozachowawczego, odchyliła się do tyłu, żeby miał pełny dostęp do jej ciała.

- Z tobą jest to tak miłe - wyszeptał.

Kate nie mogła mówić. Jego ręce podniecały ją. Chciała, żeby jej dotykał. Spojrzała na niego roz­kochanym wzrokiem, gdy jego usta igrały z jej ustami.

Uśmiechnął się czule na widok tej nie skrywanej żądzy. Dziwiło go to, że wciąż była mu przychylna po tym, jak ją potraktował. Miłość - myślał oszołomiony - to potęga, skoro tyle przebacza. Chciał dostarczać jej przyjemności, bez względu na to, czy sam ją odczuwał czy nie. Chciał wielbić ją rękoma, ustami, chciał poznać słodycz zaspokojonego ciała.

Kate próbowała objąć go za szyję i skrzywiła się, nie mogąc bez bólu poruszyć lewą ręką.

- Nie rób tego - szepnął, głaszcząc jej obolałe mięśnie.

Płonęła z pragnienia, było to aż bolesne.

- Jacobie - szeptała w uniesieniu. Powiódł ustami po jej zamkniętych oczach.

- Będę cię trzymał - odpowiedział szeptem. Jedną ręką otoczył jej plecy, a drugą dotykał jej piersi; zobaczył wyraźny zarys brodawki pod jed­wabistym materiałem.

Kate oddychała z trudem. To lekkie, drażniące dotknięcie szalenie ją podniecało. Oparła policzek na jego szerokim ramieniu i zaczęła obserwować grę uczuć na jego twarzy, gdy jej dotykał.

- Nigdy przedtem nie przejmowałem się grą miłosną - wyszeptał. - Mój Boże, to jest podniecające.

Kate dotknęła smukłych palców, które ją pieściły, zafascynowana przyjemnością, jakiej dostarczały; jej własna ręka drżała.

- Tak - przyznała, patrząc w jego ciemne oczy.

- Jeszcze się mnie boisz? - spytał szeptem.

- Nie... tak - zawahała się.

Czubki jego palców wędrowały po sztywnym sutku.

- Podoba ci się to? Drżała na całym ciele.

- Tak. - Kiwnęła głową.

- Mnie też się to podoba - szepnął. - Od tamtej nocy z tobą nie tknąłem żadnej kobiety - w żaden sposób.

- Czyżby?

- Śnisz mi się ciągle - szepnął, dotykając ustami jej ust. - W każdą samotną noc śnię o tym, co mi dałaś...

Słowa przeszły w przejmujący jęk, gdy ją pocałował. Ten pocałunek okazał się inny. Teraz Jacob był czuły - czułości towarzyszyła nieomal zmaterializowana żądza.

- Kochać się z tobą... to taka przyjemność - szepnęła prawie niedosłyszalnie.

Jego usta otworzyły się leniwie, delikatnie wodził nimi po jej ustach. Właśnie ciało wydawało mu się lżejsze od powietrza, jakby mógł latać. Swobodną rękę zanurzył w jej gęstych włosach, rozkoszował się ich jedwabistością, podczas gdy druga stawała się z wolna coraz bardzie natarczywa.

- Jacobie - pojękiwała.

Uwięziła jego rękę w swojej. Zatrzymał się, pozwolił ją unieść.

- Zgoda - szepnął. - Przestanę.

- Nie.

Nieśmiało przycisnęła jego dłoń z powrotem do swojego ciała.

- Nie, kochanie - szepnął czule. - Nie, nie teraz. Zaczerwieniła się i odwróciła wzrok. Ofiarowała siebie, a on odtrąca ją tak samo jak kiedyś... Uniósł jej podbródek.

- Pragnę cię - powiedział cicho. - Akurat teraz nie pragnę niczego na świecie bardziej, niż ułożyć cię na tej kanapie, rozebrać i ukryć pod moim ciałem. Ty jednak, moja mała Kate, masz złamane żebro, a nie potrafiłbym akurat teraz być delikatnym kochankiem.

- Pochylił się i raptownie przylgnął ustami do jej ust.

- Nie potrafiłbym, Kate - wyszeptał, podczas gdy jego zęby wgryzały się w jej nabrzmiałe wargi. - Chcę cię rzucić na posłanie i zgwałcić...!

Trzymała się kurczowo jego krzepkich rąk, tak silna była jej żądza.

- Tak, ty też tego chcesz, prawda? - spytał ochryple, przypatrując się jej twarzy. - Nawet po tym, co było ostatnim razem...

- Ostatnim razem byłam już tak blisko - szepnęła drżąca. - Tak blisko, że prawie dotykałam słońca, i potem wszystko się skończyło.

Wydawało się, iż Jacob przestał oddychać. Przedtem sądził, że ona nienawidzi seksu - przez to, co jej zrobił; wówczas powiedziała nawet, że to było okropne... Oczywiście, gdyby wtedy tak myślała, nie pozwalałaby teraz dotykać jej ciała.

Ujął jej twarz między dłonie.

- Powiedz to jeszcze raz - szepnął.

Poczuła jednocześnie onieśmielenie i zakłopotanie.

- Słyszałeś, co mówiłam - odrzekła z wahaniem w głosie.

- Mam nadzieję, że dobrze usłyszałem - wyszeptał żarliwie, sondując wyraz jej oczu. - Mój Boże, nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bardzo zraniłaś moją dumę, gdy powiedziałaś, że tamto było „okropne”.

Zarumieniła się, ale nie spuściła wzroku.

- Och, Jacobie, nie... nie miałam na myśli... czułam się pusta. Całe to pożądanie... czułam, że powinno było nastąpić coś więcej, a nie nastąpiło.

Zażenowana, uśmiechnęła się.

- Chciałam ci to wyjaśnić, ale było to takie trudne. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje.

- O Boże - szepnął. - Więc o to chodziło. Otarł się twarzą ojej miękkie włosy.

- Powinienem był wiedzieć, ale gdy uświadomiłem obie, że byłaś tak zupełnie niewinna, nie zdziwiło mnie, że mogło ci się tamto wydać okropne. Mężczyzna owładnięty namiętnością nie jest najlepszym partnerem dla dziewicy.

- Nie chciałam, żebyś przestał - szepnęła. - Byłam przekonana, że gdybyś wiedział, iż jestem dziewicą, poszedłbyś sobie i nigdy więcej bym cię nie zobaczyła.

- Ależ tak, zobaczyłabyś mnie. Czyżbyś nie zdawała sobie wówczas sprawy, że pociągałaś mnie równie silnie jak ja ciebie?

- Nie wtedy - odparła.

Westchnęła; mogłaby pozostać na zawsze w jego delikatnych objęciach.

- Czy dobrze się czujesz? - spytał.

- Jestem szczęśliwa.

Zaskoczony uświadomił sobie, że i on jest szczęśliwy. Szczęścia jako czegoś możliwego nie brał zazwyczaj pod uwagę. Owszem, był dość zadowolony z życia; lubił swoją pracę. Ale szczęście... Spojrzał na jej ciemną głowę, tak ufnie spoczywającą na jego szerokiej piersi. Kate sprawiała, że zdobywał się na opiekuńczość, czułość, że pałał namiętnością.

- Jestem zmęczony - powiedział. Pocałował ją we włosy.

- I ty powinnaś być zmęczona, nawet jeśli nie czujesz zmęczenia. Zaniosę cię do łóżka, a potem sam też się położę.

Kate poczuła się rozczarowana. Tak słodko było znajdować się w jego objęciach.

- Nie musisz mnie nieść - zaczęła.

- Tak, muszę. Lubię cię nosić. Dzięki temu czuję się męski i silny jak prawdziwy samiec. I dodaj sobie wszystkie inne określenia na to, czego mężczyzna nie powinien odczuwać w naszym oświeconym społeczeń­stwie.

Ruszył przez korytarz, a ona śmiała się cicho.

- Lubię być noszona - przyznała się. - Przez to czuję się ochranianą, bezbronną kobietą. I dodaj Sobie wszystkie inne określenia na to, czego kobieta nie powinna czuć, jeśli jest wyzwolona.

- Domyślam się, że i ty, i ja jesteśmy przeżytkami z innej epoki, Kate.

- Prawdopodobnie.

Zamknęła oczy, rozkoszując się siłą jego ramion, męskim zapachem gdy niósł ją długim korytarzem do jej pokoju i ułożył na łóżku.

- Dziękuję, że mnie przyniosłeś - uśmiechnęła się do niego. - Mam nadzieję, że będziesz dobrze spał.

Jacob pochylił się i nieuważnie powiódł ustami po jej czole.

- Jeśli czymś wystraszona obudzisz się, przyjdź do Unie. Przechowam cię przez resztę nocy.

- Och, nie mógłbyś...

- Nikt by się nie dowiedział, Kate - rzekł spokojnie.

- Hank śpi do ósmej, a Janet sprząta w sypialniach dopiero w południe. Zadbałbym o to, żebyś znalazła się w swoim łóżku, zanim byłbym gotowy do wyjścia z domu. I nic by się nie stało, mimo, że się dziś wieczór tak z tobą droczyłem - dodał zdecydowanie.

- Popełniłem w stosunku do ciebie jeden wielki błąd. Nie chcę go powiększać, dodając jeszcze jedno uwiedzenie.

Zastanawiała się, jak to interpretować, kiedy zgasił światło, życzył jej dobrej nocy i zamknął drzwi.

Z westchnieniem zamknęła oczy i stwierdziła, że właściwie jest bardzo senna. Gdzieś w środku nocy dokoła niej zaczęły strzelać pistolety maszynowe. Kate krzyknęła i usiadła na łóżku, dławiąc się ze strachu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY



Po kilku sekundach otworzyły się drzwi i zapaliło się światło. Momentalnie znalazł się przy niej Jacob. Miał na sobie tylko morskiego koloru spodnie od piżamy. Jego szeroki, owłosiony tors był zmysłowo obnażony - rzadko kiedy przedtem oglądała jego opalone na brąz muskularne ciało.

- Jakiś koszmar? - zapytał spokojnie, wpatrując się W jej bladą załzawioną twarz.

- Tak. Pistolet... - Ukryła twarz w dłoniach. - Och, Jacobie, czy to się nigdy nie skończy?

- Myślę, że kiedyś tak. Chodź.

Odrzucił na bok pościel. Delikatnie uniósł Kate, która przylgnęła do niego, uradowana ostrym zapa­chem jego ciała, z przyjemnością wyczuwając gęste włosy pod swoją swobodną ręką.

- Nie przesadzaj z tym - szepnął przewrotnie, gasząc u niej światło i zamykając drzwi.

- Hm? - spytała sennie.

- Z głaskaniem mnie po piersi tą twoją rączką - szepnął jej na ucho. - To mnie podnieca.

- Ach.

Zatrzymała palce, śmiejąc się cicho z własnej nieświadomości.

- Przepraszam.

- Tak. Ja też.

Wniósł ją do swego ciemnego pokoju i nogą zamknął drzwi. Ułożył ją w pościeli, która jeszcze zachowała ciepło jego ciała. Po chwili wśliznął się do łóżka obok niej.

- Przytul się - poprosił szeptem, przyciągając jej głowę do swoich ramion. - Leż po prostu spokojnie i wszystko będzie w porządku.

- Jeszcze nigdy z nikim nie spałam - wyznała sennym głosem.

- Spałaś ze mną - przypomniał.

- Nie spaliśmy.

- Nie, nie spaliśmy. - Westchnął ciężko.

- Czy już łatwiej ci znieść tę skazę na twoim nieskalanym sumieniu? - spytał łagodnym tonem.

- Trochę.

- Czy byłoby ci lżej - zapytał poważniejszym tonem - gdybyśmy się pobrali?

Nie była pewna, czy go w ogóle słyszała. Wyprężyła się w ciemności, wyczuwając tuż obok jego ciepło, siłę i szybki oddech.

- Zastanów się, Kate - poprosił. - Być może przyzwyczaisz się do tej myśli.

- Nie pozwolę, żebyś ożenił się ze mną z poczucia winy, Jacobie - powiedziała wreszcie. - Małżeństwo jest chyba dość trudne nawet wtedy, gdy ludzie kochają się nawzajem. A my nie jesteśmy w sobie zakochani - dodała, zmuszając się do tego kłamstwa.

Wiedział, oczywiście, że to kłamstwo.

- A gdybym ci powiedział, że cię kocham - spytał, myśląc o tym, jak przyjemnie zabrzmiały te słowa, choć nie wypowiedział ich z pełnym przekonaniem.

- A gdybyś mi powiedział, że Warlance znajduje się w Tybecie - odrzekła.

Zamknęła oczy, z całego serca pragnąc, by mógł wypowiedzieć te cudowne słowa z przekonaniem.

- Czy nie jesteś zmęczona samotnym życiem?

- zapytał zmieniając taktykę. - Moglibyśmy żyć razem, jak para przyjaciół, jeśli tak sobie życzysz.

Rozwiązałoby to wszystkie jej problemy i równo­cześnie stworzyłoby nowe. Nie wyobrażała sobie, jak miałaby żyć stawiając czoła codziennej konieczności ukrywania swoich prawdziwych uczuć i jego obojęt­ności.

- Nie, Jacobie - rzekła. - To by się nie udało. Ale dziękuję.

Dotknęło go to do żywego. Starał się zrobić to, co uważał za słuszne, ulżyć jej sumieniu, zadbać o nią, wynagrodzić dawną krzywdę. A ona odrzucała tę ofertę.

- Posłuchaj, kochanie, jest mnóstwo kobiet, które zrobiłyby wszystko, żeby wyjść za mnie, choćby tylko dla pieniędzy - stwierdził lakonicznie.

- Więc ożeń się z którąś - odrzekła, zmuszając się do swobodnego, obojętnego tonu.

- Większość kobiet nie chce małżeństwa bez miłości.

- Sądzę, że inne kobiety nie miałyby obiekcji - Powiedziała z wahaniem w głosie Kate.

- Nie chcę żadnych innych kobiet - stwierdził chłodno. Zdumiał się, gdy uświadomił sobie, że to prawda.

Nie chciał patrzeć na żadną oprócz Kate, nie mówiąc o tym, żeby pójść z inną do łóżka.

- Jeśli nie mogę mieć ciebie, to obejdę się bez kobiet.

- Nie rozumiem tego.

- Ani ja. Być może mam nieczyste sumienie. Nie mam zwyczaju uwodzić dziewic. Zraniłem cię i boli mnie teraz wspomnienie o tym. Coś mi pewno przeszkadza.

- Przejdzie ci to.

- A ty? - spytał. Obrócił się ku niej.

- Czy kiedykolwiek w życiu zapomnisz o tej nocy?

- Chyba nie, ale...

- Czy kiedykolwiek zechcesz, żeby jakiś inny mężczyzna kochał cię fizycznie? - dopytywał się.

- Nie.

Zabrzmiało to ostro, ale tak właśnie to widziała.

- Nie, nie mogłabym żadnemu innemu mężczyźnie pozwolić się dotykać. W ten sposób... tylko tobie.

Przepełniła go duma. Mimo że ją kiedyś zranił, nie przestała go pragnąć. Uwielbiała go i on wiedział o tym.

- Tylko mnie... - powtórzył automatycznie. Powiódł ustami po zamkniętych powiekach, a ręka powędrowała w dół po koszuli. Jej oddech przyspieszył się, gdy dotknął jej piersi i przekonał się, że już są twarde i zapraszają do pieszczot.

- Pewnego dnia zaniosę cię na rękach prosto do słońca, Kate.

- Jacobie... - jęknęła.

Znalazł z boku guziki i rozpiął je na tyle, by jego ręka mogła delikatnie przedostać się do nagiego ciała.

- O Boże, jakie masz miękkie ciało, Kate - szepnął, czule ujmując palcami jej nagie piersi. - Miękkie i cudownie jedwabiste. Tak miło cię dotykać, mała.

Jęczała bezradnie, jej ciało zaczęło płonąć. Uniosła zdrową rękę. Odnalazła guziki na ramionach i odpięła je po omacku, a potem się obnażyła.

- Tak - szepnął, czując, że jej pragnienie odbija się w jego własnym ciele. - Tak, ja też tego chcę.

Przesunął ją w cienkie pasmo światła.

- Chcę cię zobaczyć - powiedział ochryple. - Chcę się upoić twoim widokiem.

Zadrżała, gdy zobaczyła wyraz jego oczu, poczuła przenikającą na wskroś pieszczotę jego rąk.

- Leż spokojnie - szepnął pochylając się. - Nie chcę ci sprawić bólu. Nie, kochanie, nie wyginaj się. Dam ci to, czego chcesz...

Czułymi ustami całował nabrzmiałe ciało, wsuwając jej ręce pod plecy, żeby ją podtrzymać i unieść. Słyszał jej raptowne, przerywane pojękiwanie i musiał walczyć sam ze sobą, żeby nie pogłębić upajającej intymności. Wiedział, jak bardzo jeszcze jest słaba. Nie mógł jej posiąść, jeszcze nie teraz. Ale mógł dawać jej miłość w ten cudownie czuły sposób.

Mógł wydobywać z niej te miłe króciutkie okrzyki, którymi nie obdarowywała żadnego innego mężczyzny; mógł dotykać jej tak, jak nie dotykały jej ani nie będą dotykać niczyje ręce.

Roznamiętniony ugryzł ją, a ona uchwyciła jego głowę i jęknęła przestraszona.

Jacob uniósł głowę, żeby na nią spojrzeć i uśmiechnął się.

- Mężczyźni dają się ponieść namiętności, pamię­tasz? - szepnął. - Moje usta chłoną twoją jedwabistość, słodycz, a kiedy pomyślę, jak bardzo jesteś dziewicza, czuję się tak męski, że aż dziki.

- Ugryzłeś mnie.

- Nie tak mocno, żeby cię to zabolało - szepnął. - Nigdy bym tego nie zrobił. To rodzaj gry miłosnej. Sposób okazywania namiętności.

- Och.

Patrzyła na niego szeroko otwartymi, pełnymi miłości oczami.

- Twoje wychowanie miało zły wpływ na uczucia, wiem. Ale czy będziesz chciała pamiętać, że to, co razem robimy, też jest częścią życia? Że mężczyźni i kobiety są stworzeni po to, by się łączyć, by stawać się jednym ciałem w związku fizycznym?

- Tak, ale... ale nie w żądzy - wyszeptała. Jego ręce zatrzymały się.

- Kate, czy sądzisz, że to, co czuję do ciebie, to tylko żądza?

- A nie jest tak? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Właśnie uświadamiał sobie, że jego odczucia nie są wyłącznie fizyczne. Chciał jej dostarczyć przyjemności. Jego własne zadowolenie nie wydawało mu się teraz tak ważne. Dotknął jej twarzy, urzeczony miękkością skóry.

- Nie. Nie sądzę, żeby tak było kiedykolwiek. Gdybym tamtej nocy w twoim mieszkaniu nie stracił opanowania, zadbałbym o to, byś nigdy nie chciała zapomnieć tego, co byśmy robili. Wyobrażałem sobie, że będzie nam cudownie.

Podskoczyło jej serce w piersi. Jak rozkosznie brzmiały te słowa. Spojrzała na niego.

Zabrakło mu tchu, kiedy jej ręce znowu zaczęły wędrować po jego ciele. Wahał się między chęcią przyzwolenia na to, by go pieściła, a ryzykiem, jakim było niepowstrzymanie jej.

- Kate... Myślę, że naprawdę powinniśmy teraz przestać.

Z głębokim westchnieniem przeniosła ręce na jego ramiona.

- Szkoda, właśnie zaczęłam pojmować, o co chodzi - szepnęła. Jej serce łomotało szaleńczo.

- Ja czuję się tak samo. Ale nie możemy pozwolić sobie na namiętność, dopóki nie zrośnie się twoje żebro.

- Nie, chyba nie. - Zarumieniła się.

- Drżę jak nastolatek... - szepnął, powoli przy­krywając jej piersi.

Kate zastanawiała się, czy innej kobiecie przyznał się kiedykolwiek do czegoś takiego. Mało brakowało, żeby o to zapytała, ale była zbyt o niego zazdrosna, by chcieć usłyszeć odpowiedź. Patrzyła na jego śniadą twarz, kiedy kończył zapinać guziki na jej ramieniu.

- Jacobie, powiedz, że to, co się właśnie wydarzyło, nie wzięło się z poczucia winy.

- Winy?

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią, aż wreszcie przekręcił się na bok, przyciągając ją delikatnie do siebie. Jego ręce powoli przyciskały do siebie jej biodra.

- Czy dostrzegasz w tym winę? Chyba że jeszcze jesteś tak naiwna, żeby sądzić, iż mężczyzna potrafi udać pożądanie?

Czuła drżenie w nogach. Chwyciła jego dłonie, ale on nie chciał jej puścić.

- Nie wiem na ten temat zbyt wiele - powiedziała.

- Czy teraz zaczynasz rozumieć, co się wydarzyło tamtej nocy? - zapytał. - Pragnąłem cię od tylu lat, ciągle o tobie marzyłem, a potem znalazłaś się przy mnie i też mnie pragnęłaś, i byliśmy razem w łóżku. Nie powstrzymałoby mnie wymierzone we mnie działo.

- Przez te wszystkie lata nie chciałeś być w pobliżu mnie - powiedziała Kate.

- Wiedziałem, co by się wydarzyło, gdybym był - odrzekł.

Znowu przyciągnął ją do siebie.

- Chodziło o Margo, byłyście przyjaciółkami. Nie chciałem być zmuszony do wyjaśniania bratanicy, dlaczego nie powinna zadawać się z chłopcami, jeśli ja zadałbym się z jej najlepszą przyjaciółką.

- Po tamtym pierwszym razie nie chciałeś się ze mną zadawać - przypomniała.

Uśmiechnął się, delikatnie dotykając jej włosów.

- To prawda. A jednak świadomość, że byłem tym pierwszym, sprawia, iż czuję się nadzwyczaj męski. Przykro mi tylko, że nie dostarczyłem ci tej rozkoszy, jaką sam przeżyłem.

- Czy jeszcze kiedykolwiek będziemy się kochać?

- wyszeptała, zdobywając się na odwagę.

- Tak, jeśli wyjdziesz za mnie - odrzekł po chwili.

- W przeciwnym razie nie pozwoli nam pewno na to moje albo twoje sumienie.

Musiała powstrzymać łzy.

- Tego rodzaju małżeństwo nie byłoby udane.

- Zostawmy to tymczasem. Trochę się pomęczymy i przekonamy, jak nam to wychodzi. Śpij spokojnie.

- Czy teraz dobrze się czujesz? - spytała cicho.

- Tak, czuję się dobrze. - Roześmiał się.

Z przeciągłym westchnieniem przykrył ich oboje.

- Przytul się do mnie i spróbujmy zasnąć. Odwrócił się na bok, a potem przyciągnął ją do siebie, a jej raz jeszcze zabrakło tchu.

- Staraj się za dużo nie ruszać - szepnął jej do ucha. Roześmiała się, bo wyczuła, dlaczego nie powinna była. Jak magia działała ta bliskość, która pojawiła się tak niespodziewanie, ta intymność - tak ciepła, pełna słodyczy, czułości. Westchnęła splatając swoje palce z dłonią, która leżała w poprzek jej ręki. Czuła na swoich plecach jego ciepło i siłę. Wiedziała, że już nie będą jej dręczyć żadne koszmary. Nie tej nocy. Zamknęła oczy, pragnąc, żeby to mogło trwać wiecznie.

Ale nazajutrz obudziła się we własnym łóżku i w pierwszej chwili wydawało jej się, że poprzednia noc była tylko miłym snem. Siadając poczuła jednak na swoim ciele ostry zapach wody kolońskiej Jacoba. A obok, na sąsiedniej poduszce, leżała biała róża, taka jak te, które jeszcze kwitły na krzaku pod tylnymi drzwiami domu.

Podniosła ją i zaczęła wchłaniać woń zroszonego kwiatu, lekko uśmiechając się do swoich myśli. Nie. To jednak nie był sen.

Ubrała się, czuła się młoda i bardzo szczęśliwa. Jacob poprosił ją o rękę.

Oczywiście nie oznaczało to, że ją kocha. Ale musiało się już coś zaczynać, skoro o tym myślał.

W dżinsach, w luźnej zielonej bluzce z dzianiny i wysokich butach wyszła powoli do jadalni. Hank zdążył wyjść, ale Jacob był tam jeszcze i zamyślony siedział bez apetytu nad jajkami.

Popatrzył na nią, kiedy weszła i jego oczy roziskrzyły się, gdy się do niej uśmiechnął.

- Nareszcie - powiedział półgłosem. - Zastanawiałem się, jak długo jeszcze będę mógł siedzieć nad tymi przeklętymi zimnymi jajkami, nie wzbudzając podejrzeń Janet.

- Czekałeś na mnie? - spytała, odpowiadając uśmiechem na uśmiech.

- A jak sądzisz? - Odsunął krzesło i wstał wyciągając rękę.

Uścisnęła ją, a on przyciągnął ją do swych krzepkich ramion i pocałował ją gorąco, gwałtownie.

- Dzień dobry - szepnęła.

- Życzę ci dobrego dnia. Znalazłaś różę?

- Tak. Dziękuję. - Kate uśmiechnęła się.

- Chciałbym, żeby twoje żebro wreszcie się zrosło, Kate... - mruknął ze znaczącym uśmiechem.

- Ja też - wyszeptała.

Czuła przy swoich piersiach bicie jego serca.

- Dobrze spałeś?

- Bardzo, bardzo długo leżałem i patrzyłem na ciebie, zanim w końcu zasnąłem. Będziemy musieli się pobrać, Kate.

Chciała powiedzieć „tak”. Pragnęła go. Ale jakąś cząstką swojej duszy uświadomiła sobie, że byłoby to katastrofalne. Być może on żywił jakieś nowe uczucie dla niej, ale nie musiało to oznaczać, że ją kocha. Sam przyznawał, iż jego uczucia miały w wielkiej mierze fizyczny charakter. Kiedy by został w pełni zaspokojony, wygasłyby one i co by im wówczas pozostało?

- Nie mogę za ciebie wyjść.

- Dlaczego?

W jego głosie zabrzmiało oburzenie.

- Jacobie, pożądanie to za mało. Bez miłości...

- A jednak ty mnie kochasz, Kate - rzekł spokojnie, przypatrując się jej twarzy. - Zawsze mnie kochałaś.

Wydawało się, że przestała oddychać. Patrzyła mu badawczo w oczy. Czyżby on się domyślał...?

- Tom opowiedział mi wszystko, tuż przed tym, jak cię zabrano do szpitala - wyjaśnił. - Widziałem nawet swoje zdjęcia...

Jej reakcja była niespodziewana. Oderwała się od niego z dzikim wzrokiem, obojętna na szok widoczny na jego twarzy i na ból żebra.

- Wszystko w porządku - powiedział zwięźle, zaskoczony jej zachowaniem. - Nie ma powodu do zakłopotania.

Jednak był. Kate umierała ze wstydu. Czuła się tak, jakby jej dusza została obnażona wobec całego świata. Na przemian czerwieniła się i bladła, piekły ją łzy.

Żeby Jacob wiedział wszystko, to już było zbyt wiele. Przedtem odczuwał dla niej litość; była teraz tego pewna. Litość i winę, bo go kochała, a on ją zranił. Teraz starał się wynagrodzić tamtą krzywdę, a już wierzyła, że kierowało nim jakieś głębsze uczucie do niej. Jakaż była głupia!

Zrobił ruch w jej kierunku, a ona cofnęła się raptownie.

- Nie - wyszeptała płaczliwie. - Nie, nie dotykaj mnie nigdy więcej. Nie chcę twojej litości, Jacobie!

Pobiegła korytarzem do swojego pokoju i zamknęła drzwi na klucz. Nie usłyszała nawet jego pukania ani naciskania na gałkę. Po chwili zawołał ją po imieniu.

Zignorowała go i we łzach opadła na łóżko. Nie wiedziała, co począć, ale nie mogła dłużej pozostać w Warlance.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY



Kate spędziła resztę przedpołudnia w swoim pokoju, póki nie upewniła się, że Jacob wyszedł z domu. Potem usiadła w salonie i zaczęła zastanawiać się, co zrobić. Na zewnątrz padał deszcz; Kate pomyślała o kowbojach pracujących w taki zimny, słotny dzień. Pomyślała o Jacobie i poczuła chłód w sercu.

Dlaczego wyznał, że Tom mu wszystko powiedział? Czy dlatego, że nie zgodziła się wyjść za niego i był zirytowany, że nie wykorzystała skwapliwie tej szansy? Czy sądził, iż jest taką egoistką? Związanie się z niekochaną kobietą unieszczęśliwiłoby go na całe życie. Miłość wymaga czasem poświęceń, ale on tego chyba nie wie.

Jedno było pewne; musiała się stąd wydostać. Nie mogła ścierpieć tego, że poznał wszystkie jej tajemnice. Oczy zamknęły jej się same, gdy odtwarzała w myślach słodycz poprzedniej nocy. To wspomnienie stało się gorzkie, kiedy uświadomiła sobie, że powodowała nim litość. Wiedział, że ona go kocha. Tamte powolne, czułe pieszczoty stały się jej udziałem dlatego, bo sądził, że sprawią jej przyjemność; był to po prostu jeszcze jeden sposób wynagrodzenia krzywdy wy­rządzonej w Chicago. Być może i on jej pragnął, ale wiedziała, że nie z miłości, i to bolało najbardziej.

Rozpłakała się. Musiała wrócić do Chicago. Ale co tam zrobi? Wiedziała, że przynajmniej jeszcze przez tydzień albo i dłużej nie będzie mogła pracować, a nawet kiedy będzie w stanie, to robienie kroniki policyjnej okaże się niemożliwe. Dostawała czeki, ale te się skończą, gdy minie okres rekonwalescencji. Oszczędności miała żałośnie mało. Co więc ma począć? Nie wydawało jej się właściwe narzucanie się Tomowi, choć wiedziała, że przyjechałby po nią, gdyby do niego zadzwoniła.

Wciąż martwiła się swoją przyszłością, kiedy wszedł Hank i coś mrucząc zrzucił z siebie swój żółty płaszcz nieprzemakalny. Popatrzył na Kate i uśmiechnął się nieśmiało.

- Przepraszam, poniosło mnie. Mój syn - powiedział wskazując w kierunku drzwi - jest tam w samej koszuli i moknie, a temperatura spada. Oczywiście zapytałem go, czy nie chce płaszcza przeciwdeszczowego. Odpowiedział słowami, których nie powtórzę, i poszedł sobie mrucząc, że ma nadzieję umrzeć.

Hank zmarszczył brwi.

- Czy wy dwoje znowu się pokłóciliście albo coś takiego, Katie?

Był jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek tak się do niej zwracał. Kate poruszyła się niespokojnie.

- No tak... właściwie tak.

- Właściwie tak?

- Jacob poprosił mnie o rękę, a ja odmówiłam. Hank był zaszokowany i Kate to dostrzegła.

- Widzisz Hank, on mnie nie kocha - powiedziała. - To nie byłoby dobre wyjście.

Hank aż gwizdnął.

- Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym on poprosi jakąś kobietę o rękę. A teraz wydarzył się ten cud i oto ty musisz być szlachetna i powiedzieć „nie”. Czy oszalałaś? - zapytał. - Dziewczyno, ja mam sześćdziesiąt lat. Jeśli on się nie pospieszy, nie będę miał wnuków. A ty jesteś miłą dziewczyną. Wszyscy cię znamy i lubimy. Nie mógłby znaleźć lepszej, choćby szukał latami.

Usiadł naprzeciw niej.

- Posłuchaj mnie, Kate, powinnaś to przemyśleć.

- Myślałam o tym. - Zaczerwieniła się i spuściła wzrok.

- Kocham go i on przez cały czas o tym wiedział, od Toma. Jacob wydał się z tym dziś rano, kiedy powiedziałam, że za niego nie wyjdę. Jest mi tak przykro!

Rozpłakała się ponownie, a Hank poczuł się niezręcznie. Delikatnie poklepał ją po ręce.

- Dobrze już, dobrze - powtarzał z zakłopotaniem.

- Chcę stąd wyjechać - szepnęła. - Ale nie mam dokąd.

- Nie przejmuj się tym tak bardzo. Wszystko się ułoży.

Hank uśmiechnął się.

- A teraz zainteresuj się lunchem, a ja wyjdę i spróbuję uratować Jaya przed nim samym.

- Zgoda. Jesteś dobrym człowiekiem, Hank.

- Owszem, jestem - potwierdził. - A ty jesteś dobrą dziewczyną. Wielka szkoda, że nie możemy tego powiedzieć o Jayu.

Wstała i wyszła, żeby poszukać Janet. Ale czekało ją rozczarowanie, jeśli liczyła, że Hank coś wskóra u swojego upartego potomka. Nadszedł wieczór, a Jacob ciągle był na zewnątrz. Gdy niechętnie poszła się położyć, jego noga nie postała jeszcze w domu.

Nazajutrz, kiedy po bezsennej nocy weszła do jadalni, siedział jeszcze przy stole. Jej serce załomotało. Spodziewała się, że już go nie będzie.

Szukała odpowiednich słów, ale nie znajdowała żadnych. Świadomość, że Jacob zna wszystkie sekrety jej serca, denerwowała ją.

Było za późno na ucieczkę. Odsunęła od stołu krzesło i usiadła.

Był blady, a gdy poprosił o podanie bekonu, słychać było, że jest zachrypnięty.

- Cały ten deszcz - powiedziała niepewnie. - Prze­ziębiłeś się.

- Może umrę - odparował, wpatrując się w nią.

- Mam nadzieję, że jeśli się tak stanie, będzie to ciążyło jak ołów na twoim sumieniu, Kate.

Zarumieniła się i spuściła wzrok.

- Nie kazałam ci moknąć.

- Nie chcesz wyjść za mnie - odrzekł chłodno.

- Ty wiesz dlaczego.

- Chciałbym zrozumieć, dlaczego kobiety są tak cholernie tajemnicze, kiedy chodzi o ich uczucia - powiedział półgłosem.

Odłożył widelec i spojrzał na nią.

- Jaka to różnica, że wiem, iż nie jestem ci obojętny?

- Mnie to krępuje - odparowała.

- Dlaczego?

Popatrzyła na niego, a potem w bok, dodając za dużo śmietanki do kawy; przez cały czas starała się sprostać intymnemu charakterowi tej rozmowy.

- Czuję się bezbronna.

- Może i ja tak się czuję, Kate. Roześmiała się z goryczą.

- Jak to możliwe? Nic dla ciebie nie znaczę. Nastąpiła długa pauza, potem Kate uniosła wzrok i przekonała się, że Jacob obserwuje ją zdziwiony.

- Ciągle jeszcze jestem na etapie uczenia się tych rzeczy - wyznał ochrypłym głosem. Odchrząknął i za­kasłał. - Cholernie zimny deszcz. Czuję się potwornie.

- Dlaczego nie idziesz do łóżka? - ośmieliła się zaproponować.

- To, że mnie kochasz, nie daje ci prawa do matkowania mi - odrzekł lakonicznie i spostrzegł malujące się na jej twarzy zaskoczenie. - Dziękuję, nie chcę się kłaść. Muszę zająć się bydłem.

- Nie będziesz mógł się nim zajmować, jeśli umrzesz - odparła.

Mówienie o jej uczuciach zaczynało wydawać się jej czymś naturalnym - przynajmniej kiedy rozmawiała z nim.

- Nie umrę.

Dopił kawę, skrzywił się na jajka i bekon i wstał.

- Nie mogę jeść. Wychodzę.

Ale gdy ruszył z miejsca, zachwiał się. Kate zerwała się bez zastanowienia z krzesła i wcisnęła mu się pod rękę. Czuła żar jego ciała, a kiedy dotknęła czoła, stwierdziła, że jest rozpalone.

- Masz gorączkę. I to wysoką - przestraszyła się.

- Faktycznie, czuję się trochę nieswojo. Ostrożnie, kochanie, nie narażaj żebra. Mogę oprzeć się o ścianę.

- Oprzyj się po prostu na mnie. Trzeba cię za­prowadzić do łóżka.

- Nie mam na to czasu, Kate - sprzeciwił się. Ale poszedł z nią, czuł się rzeczywiście chory.

Spojrzał rozgorączkowanymi oczami na jej ciemne włosy. Taka dziewczyna zdarza się jedna na milion. I tak czy inaczej wyjdzie za niego.

- Połóż się, a ja zdejmę ci buty - powiedziała, gdy znaleźli się przy łóżku.

Patrzyła, jak się kładł, a potem sięgnęła po jego but.

- Nie, nie rób tego - odrzekł wpatrując się w nią. - Nie powinnaś niczego podnosić ani ciągnąć, a do zdjęcia wysokich butów potrzeba trochę wysiłku. Sprowadź Hanka.

Westchnęła. Miał rację.

- W porządku. Gdzie on jest?

- Pewnie w stajni. Miał przyjechać weterynarz, żeby zbadać nowe konie.

- Sprowadzę go. Nie ruszaj się. Otworzył jedno oko.

- Martwisz się o mnie? - spytał i uśmiechnął się złośliwie.

Spojrzała na niego z gniewem.

- Przydałoby ci się, żebym zaczęła cię ignorować. Znowu zamknął oko.

- Nie, nie przydałoby się. Dobrze jest być kochanym - powiedział powoli i czule, i uśmiechnął się.

Kate zarumieniła się i zaczęła szukać właściwych słów, by mu odpowiedzieć. Wytrącał ją z równowagi.

Jacob otworzył oczy, żeby sprawdzić jej reakcję, i wciąż się uśmiechał, nawet jeszcze czulej niż przedtem.

- Załóż płaszcz przeciwdeszczowy, zanim wyjdziesz - przypomniał. - Nie chcę, żebyś się przeziębiła. Hank przyszedł od razu i kiedy zobaczył Jacoba, natychmiast zadzwonił do lekarza, który polecił przywieźć pacjenta. Kate włożyła mu płaszcz nie­przemakalny i oboje z Hankiem ulokowali go w szofer­ce furgonetki i zawieźli do Blairsville.

Był to ostry bronchit z infekcją wirusową. Lekarz zrobił Jacobowi zastrzyk, dał mu recepty na antybiotyki oraz syrop na kaszel. W drodze powrotnej wykupili lekarstwa. Potem Hank rozebrał Jacoba i położył go do łóżka, a Janet ugotowała rosół z kurczaka. Kiedy Hank poszedł do swoich zajęć, Kate została przy Jacobie. Jacob przespał prawie cały dzień. Kate wpatrywała się w niego zakochanymi oczami, ucieszona tą rzadką okazją do patrzenia na niego bez obawy, że ktoś ją na tym przyłapie.

Odeszła od jego łóżka tylko po to, by szybko zjeść obiad, a potem wróciła z filiżanką kawy w ręce. Późnym wieczorem Jacob zaczął się budzić.

- Czuję się gorzej niż rano - wyszeptał.

- To zapowiada poprawę - powiedziała pogodnie. Uśmiechnął się do niej.

- Domyślam się. Powinnaś się położyć.

- Wkrótce pójdę.

- Czy nie przeczytałabyś mi czegoś, jeśli masz zamiar zostać?

- Czego chciałbyś posłuchać? Jednego z tych kryminałów?

- Wolałbym usłyszeć wiadomości handlowe. Na serwantce leży świeży numer pisma stowarzyszenia hodowców bydła.

Znalazła pismo i przeczytała mu artykuł o nowych metodach prowadzenia marketingu oraz reportaż na temat traw przeznaczonych na pasze.

- To mi coś przypomniało - powiedział półgłosem. - Moi chłopcy budują dla ciebie oranżerię. Za kilka dni powinna być gotowa. Wtedy postaramy się o doniczki i ziemię do nich, i o sadzonki.

- O to nie musisz się troszczyć - odrzekła, zado­wolona, że pamiętał o swojej obietnicy, i smutna, że nie będzie mogła zająć się oranżerią. - Wiesz, jeszcze tydzień i będę mogła wyjechać...

Otworzył oczy i bez żadnych wybiegów powiedział:

- Chcę, żebyś była tam, gdzie ja.

- Mam swoją pracę... - Zaczerwieniła się.

- Rzuć ją - rzekł.

- Jacobie, ja... - Jeszcze bardziej się zaczerwieniła.

- Potrafię cię utrzymać. Mam tu całe cholerne imperium, choć chwieje się w posadach w okresie płacenia podatków. Nawet jeśli zabraknie pieniędzy, możemy przez jakiś czas żywić się wołowiną. Ty możesz uprawiać to i owo w oranżerii i przez okrągły rok będziemy mieć warzywa.

Nie brzmiało to jak żart.

- Ty nie chcesz się żenić - przypomniała. - Zawsze mówiłeś, że nie chcesz.

- Mówiłem dużo głupstw, Kate. Nie zauważyłaś tego?

Przekręcił się na bok, żeby ją widzieć.

- Posłuchaj, czy ty nie chcesz mieć dzieci?

- Właściwie tak - przyznała z pełnymi beznadziejni tęsknoty oczami.

- Ze mną? - dopytywał się z uśmiechem. Odwróciła wzrok.

- Zabiję tego mojego brata - wycedziła.

- On jest w Nowym Jorku i ja go obronię. Już ci mówiłem: podoba mi się to, że jestem kochany. Prócz rodziny nikt mnie dotychczas nie kochał.

Nagle powróciły wspomnienia. Niski powolny głos, trochę nietypowy, i te słowa wypowiadane szeptem.

- Mówiłeś to... powiedziałeś mi to, kiedy byłam na oddziale intensywnej terapii. Powiedziałeś: „Nie umieraj...”

Uśmiech zniknął; Jacob nie pozwalał jej odwrócić oczu.

- Tak. I powiedziałem, że chyba nie chciałbym żyć bez ciebie. Czy chciałabyś, żebym to powiedział jeszcze raz?

- Byłeś po prostu zestresowany - stwierdziła.

- Wciąż jestem. Pragnę ciebie. Delikatnie uchwycił jej rękę.

- Nie odwracaj się tak ode mnie. Pragnąć kogoś to nie jest niewybaczalny grzech. Mieści się to w uczuciu, które do mnie żywisz i o którym nie powinienem wiedzieć.

Uśmiechnął się do niej ciepło.

- Kate, lubisz sadzić różne rośliny i patrzeć, jak rosną. Hm, myślę, że i Pan Bóg to lubi. Tak urządził świat, że mężczyzna i kobieta sadzą, a dziecko jest rozrastającym się nasionkiem. Życie jest cudem, Kate.

- Byłam karana za każdym razem, gdy uśmiech­nęłam się do jakiegoś chłopca - szepnęła. - Tom i ja słyszeliśmy ciągle, jak grzeszny jest seks.

- Twój ojciec był chorym człowiekiem, kochanie - powiedział łagodnie Jacob.

- Gdyby matka nas nie porzuciła... Podniósł jej rękę do swoich ust.

- I moja matka mnie porzuciła - przypomniał.

- Nie była to moja wina, że odeszła, tak jak ty nie byłaś winna ucieczki swojej matki. Być może miała jakiś powód. Byłaś bardzo młoda, gdy odeszła. Dziecku trudno zrozumieć sposób myślenia rodziców.

- Płakałam po nocach z tęsknoty - rzekła Kate.

- Tak bardzo mi jej brakowało.

- Kto wie, czy i ona nie tęskniła do ciebie i Toma. Oczy Jacoba zwęziły się. Przyszedł mu właśnie do głowy pewien pomysł, ale nie chciał się nim jeszcze dzielić z Kate. Póki nie zadba o szczegóły. Kate nie odpowiadała.

- Wolałbym czuć się lepiej - szepnął obserwując ją. - Chcę się z tobą kochać.

Poczuła, że przenika ją gorący dreszcz.

- A ja tak cię krzywdziłem przez te wszystkie lata, kiedy byliśmy daleko od siebie. Chciałbym móc cofnąć każde przykre słowo, jakie ci kiedykolwiek powie­działem.

- Mówiłeś to, co wówczas czułeś. Nie ma czego żałować - odrzekła spokojnie.

- Tak sądzisz? Podaj mi portfel z serwantki, skarbie. Z wyrazem dezaprobaty na twarzy odszukała zużyty czarny portfel z wołowej skóry i wręczyła mu go. Z wysiłkiem usiadł, odrzuciwszy pościel i otworzył portfel. Wśród plastikowych wkładek poszukał tej, którą pokazał w redakcji Morganowi Winthropowi. Odwrócił ją i pokazał teraz Kate.

Oniemiała patrzyła na zdjęcie. Nie włożył tego tam, żeby zrobić na niej wrażenie. Fakt, że fotografia była zniszczona, pogięta, oraz jej wiek, gdy ją wykonano, wskazywały, że Jacob nosił ją od wielu lat. Było to zdjęcie uśmiechniętej Kate na jednym z przyjęć u Margo, w meksykańskiej spódniczce i ludowej bluzce, z długimi włosami spadającymi na nagie ramiona. W tym uśmiechu zaintrygowała Kate jego szczerość, „przypomniała sobie w końcu, że Jacob zrobił to zdjęcie na prośbę Margo, która została uwieczniona razem z Kate. Obciął je tak, żeby mieściło się w portfelu, i przy tej okazji usunął wizerunek Margo.

- Nie uświadamiałem sobie, dlaczego wyglądałaś tak pięknie, póki Tom nie powiedział mi prawdy - rzekł, obserwując jej skupienie. - Wtedy zrozumiałem, że ten blask w twoich oczach jest z mojego powodu. Całe lata nosiłem to zdjęcie wszędzie. To, że je miałem przy sobie, pozwalało mi czuć się jak w domu, gdziekolwiek się znajdowałem.

Wyciągnął rękę po portfel i spojrzał na nie z sym­patią.

- Widzisz, ty chciałaś zostać reporterką - powiedział badając jej twarz, kiedy znowu usiadła. - Chciałaś trafić do miasta, zależało ci na własnej karierze”. Ja nie miałem ochoty znaleźć się w sytuacji człowieka odtrąconego. Dlatego stłumiłem uczucie, jakie zacząłem do ciebie żywić i poszukałem sobie powodu do nienawiści.

Kate czuła, że brak jej tchu. Jacob zaczynał żywić już do niej jakieś uczucie. Nie wiedział wówczas, co ona przeżywa, ale był pewny, że przedkłada karierę nad małżeństwo. O ironio...

- Pojechałam do Chicago, żeby nie męczyć tobą serca - wyznała. - Wszyscy myśleliśmy, że kiedyś ożenisz się z Barbarą, bo tak jak ty jest bogata, piękna i inteligentna.

- Bzdury - stwierdził zwięźle. - Była dobra jako dekoracja. Zależało mi na kobiecie, która chciałaby zajść ze mną w ciążę i spędzić życie mając przed sobą bydło, tumany kurzu i siano.

- Och. - Rozchyliły jej się usta.

- Rancho rodzinne, podobnie jak farma rodzinna, zaczyna odchodzić w przeszłość, Kate, a wiesz, dlaczego? Bo ludzie na farmach nie mają już gromady dzieci. To niemodne. Mają jednego, dwóch synów.

Często syn nienawidzi wsi, więc ucieka. Ojciec się starzeje i sprzedaje farmę.

Wydął wargi i swymi ciemnymi oczami zaczął powoli błądzić po wysokiej, smukłej sylwetce Kate.

- Moglibyśmy razem wyprodukować mnóstwo dzieci.

Zaparło jej dech. A on śmiał się, złośliwie, prowo­kacyjnie.

- Małych kowbojów - powiedział cicho. - Małych dziewczynek do doglądania krów. Mógłbym się nawet nauczyć przewijać i karmić z butelki, chyba żebyś ty karmiła je piersią.

Jego ciemne oczy powędrowały ku jej piersiom.

- O Boże, Kate, byłbym zachwycony mogąc patrzeć, jak je karmisz - szepnął z zapałem.

Teraz już drżała. Kochała go tak żarliwie. A on chciał mieć dzieci; dzieci związałyby ich ze sobą. Ale choć bardzo tego pragnęła, zdawała sobie jednak sprawę, że ich małżeństwo byłoby tylko parodią małżeństwa. Kiedyś Jacob pokochałby nieuchronnie inną kobietę i porzuciłby Kate. Sama jej miłość nie wystarczała do zbudowania przyszłości.

- Nie. - Wydusiła z siebie to słowo, nie patrząc mu prosto w oczy. - Przykro mi. Nie mogę.

Ruszyła z powrotem do drzwi.

- Niech to diabli, przecież mnie kochasz! - powie­dział zdesperowany.

- Miłość jednej strony nie wystarczy - stwierdziła z żalem w głosie Kate. - Później nie wystarczałoby ci to. Jacobie, kiedyś zrozumiesz, że było to tylko pożądanie z domieszką litości.

Otworzyła drzwi, ukrywając przed nim łzy, których nie powinien był zobaczyć.

- Dobranoc.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Jacob zaklął głośno. Na jej odejście patrzył z bezradnością, jakiej jeszcze nigdy nie przeżywał. Niech diabli porwą kobiety, kobiecą logikę i wszystko razem! Gdyby czuł się trochę lepiej i gdyby ona była całkiem zdrowa, zbiłby wszystkie jej argumenty. Ale tak jak się rzeczy miały, nie mógł zrobić nic. Opadł z ciężkim westchnieniem na poduszki i zamknął oczy.

Obudził się z zupełnie nowym pomysłem. Być może powinien zmienić taktykę.

Kate siedziała przy śniadaniu z bladą twarzą, z oczami opuchniętymi, jakby całą noc przepłakała. Jacob westchnął, kiedy to zobaczył. Nie do wiary, że jest taka uparta. Wciąż chroniła go przed nim samym.

- Czy chcesz dzisiaj obejrzeć oranżerię? - zapytał Jacob, uśmiechając się porozumiewawczo do ojca, kiedy ten zajął swoje miejsce u szczytu stołu i przysunął sobie półmisek z bekonem. Jacob był jeszcze trochę schrypnięty i słaby, ale już na najlepszej drodze do wyzdrowienia.

- Oranżerię? - powtórzyła Kate z uniesioną filiżan­ką.

Od razu rozpogodziła się.

- Czy to znaczy, że jest skończona?

- Czy wczoraj nie brakowało ci stukania młotkiem? - spytał Jacob z lekką przekorą. - Tak, skończyli ją. I to w porę, bo już niedaleko do pierwszego śniegu. Kazałem im dodać awaryjną prądnicę i instalację ogrzewczą, żebyś nie miała kłopotów z energią. Jeśli się postarasz, w grudniu będziesz miała truskawki.

- Truskawki w grudniu.

Kate westchnęła. Ale zaraz spojrzała na niego i zrzedła jej mina, gdy sobie uświadomiła, że w grudniu już jej tu nie będzie. Okazała się szlachetna i dała mu kosza. Już wkrótce będzie w Chicago, zajęta szukaniem pracy.

- Skąd taka smutna mina? - zapytał.

- Nie będzie mnie tutaj - odrzekła. - To znaczy w grudniu.

- Będziesz - stwierdził pogodnie. - Pobierzemy się.

- O nie! - odparowała zaciskając usta. - Omówiliś­my to wszystko wczoraj wieczorem, Jacobie.

- Ty omówiłaś, nie ja.

Położył sobie na talerz jajka i biskwit grubo posmarowany przecierem jabłkowym.

- Czy możesz mi wlać trochę kawy, kochanie?

- Dobrze robisz, synu. Po prostu nie zwracaj uwagi na słowa Kate i ożeń się z nią tak czy inaczej - pochwalił Hank. - Widzisz, Kate - zaczął ją zachęcać, kiedy spojrzała na niego ze zdziwieniem - powinnaś zrozumieć, jak bardzo nam, Janet i mnie, zależy na tym, żeby go ożenić. On ma znacznie lepszy humor, odkąd ty tu jesteś. Nie chcielibyśmy, żeby wrócił do dawnego sposobu bycia.

- Wszystko mi jedno, do czego on powróci. Nie mogę za niego wyjść - powiedziała z uporem Kate.

- Jest bogaty - zachęcał Hank. - Przystojny. Rozpieszczałby cię. Miałabyś mnóstwo dzieci, a ja bym ich pilnował...

- Nic z tego - zaprotestował gwałtownie Jacob.

- Nie pozwolę, byś uczył moich synów grać w bilard i w oko, i pić whisky!

- Hm, tobie to nie zaszkodziło, Jay - odparł rozsądnie Hank.

- To on ci pozwalał pić whisky, jak byłeś małym chłopcem? - spytała z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami Kate.

- Oczywiście - odpowiedział cicho. - Pozwalał nam robić, co nam się podobało. Dzięki temu nie podkradaliśmy jego butelek whisky i nie wkładaliśmy mu na noc rzepów do łóżka.

- Ty mały potworze - zganiła go Kate.

- Miałem też dobre cechy - odrzekł Jacob.

- Czyżby? - spytał zaintrygowany Hank.

- A poza tym kocham cię - odezwał się do niego cicho Jacob.

- Cieszę się, ale powinieneś ćwiczyć się w mówieniu tego do Kate. Czemu nie zabierasz jej, żeby zobaczyła tę oranżerię?

- Miałem taki zamiar. Obejdę się bez twoich nietaktownych zachęt, ale dziękuję.

- Nie ma za co, synu - powiedział niewinnie Hank i zajął się jajkami na swoim talerzu.

Jacob dopił kawę i gdy się przekonał, że Kate też skończyła śniadanie, pomógł jej wstać i poprowadził przez hol do tylnych drzwi domu.

- Idziesz pokazać Kate oranżerię, czy tak? - spytała ze znaczącym uśmiechem Janet i z wyrazem aprobaty na twarzy popatrzyła kolejno na oboje. - Ten dzień nadaje się do tego.

Jacob powiedział coś półszeptem i wyprowadził Kate.

- Janet jest jedyna w swoim rodzaju - stwierdziła ze śmiechem Kate i spojrzała na niego.

- Dzięki Bogu - odpowiedział natychmiast. Kate pokręciła głową.

- To rancho przypomina pole bitwy. Czy ty, Janet i twój ojciec walczycie bez przerwy?

- Tylko za dnia.

Splótł jej palce ze swoimi i uśmiechnął się do niej. Dzień był słoneczny, ciepły, nietypowy dla tej pory roku; Jacob miał na sobie tylko koszulę. Ona była w dżinsach, tak jak i on, i w niebieskiej bluzce z zadrukowanego perkalu, bardzo podobnej do jego koszuli.

- Pasujemy do siebie - powiedziała bez zastano­wienia.

- To prawda. - Mocniej ścisnął jej dłoń.

- Przekonamy się, że mamy dużo wspólnych cech.

Oboje kochamy wieś, jesteśmy zagorzałymi miłoś­nikami natury i, jeśli dobrze pamiętam, ty nawet lubisz zwierzęta.

- To nie wystarczy. Proszę cię, nie dręcz mnie, Jacobie - poprosiła spokojnym tonem.

- Chcesz wyjść za mnie.

- Niczego bardziej nie pragnę - zgodziła się cichym, ochrypłym głosem. - Z wyjątkiem twojego szczęścia.

- Uparta kobieta - westchnął.

- Chyba jestem uparta. I nawet ci jeszcze nie powiedziałam, jak bardzo jestem wdzięczna, że pozwoliłeś mi tu przyjechać, bym doszła do siebie.

- Nie mów głupstw - skwitował to; dochodzili właśnie do ogromnej oranżerii. - Nie zależy mi na wdzięczności.

- Jacobie, ona jest strasznie duża - stwierdziła niepewnie.

- Mówiłem ci, że planuję parę własnych eksperymen­tów.

Otworzył przed nią drzwi. Weszła do środka, zaskoczona przestrzenią, z której będzie mogła korzys­tać. W przejściach leżały wiórki sosnowe, a stoły ciągnęły się przez całą długość budynku. Wszędzie były podłączone węże, a w skrzynkach wzdłuż ścian znajdowały się pierwsze sadzonki. Kate, oszołomiona, kręciła tylko głową.

- Nie spodziewałam się czegoś podobnego. Och, Jacobie, to jest... cudowne!

- To dobrze, że ci się podoba. - Uśmiechnął się.

- Podoba się! Jesteś wspaniały! - Spontanicznie odwróciła się i uściskała go.

Czuł się wspaniale, tuląc jej uległe ciało i widząc jej pogodną, rozpromienioną twarz. Jego ręce powęd­rowały do jej ramion, żeby ją lekko przytrzymać i zaparło mu dech. Miał wrażenie, że leci gdzieś. Zakręciło mu się w głowie, gdy go dotknęła.

- Możesz z niej korzystać - powiedział z ustami przy jej skroni. - Nigdy przedtem nie dotykałaś mnie dobrowolnie - dodał po chwili.

Uśmiechnęła się z wahaniem.

- Chyba nie - przyznała. - Wydawało mi się zawsze, że masz na szyi niewidzialną tabliczkę z napisem: „Nie zbliżać się”.

- A teraz nie mam? - dopytywał się.

- Hm... mniej rzuca się w oczy - odrzekła.

- Skoro tak - szepnął pochylając się - dlaczego mnie nie pocałujesz?

Zabrakło jej tchu. Ta czuła nuta w jego niskim, powolnym głosie też była czymś nowym. Zamknęła oczy, kiedy jego usta zbliżyły się na tyle, by uwięzić jej usta, a potem odpowiedziała na pocałunek, wkładając w to całe serce.

Po chwili tym, który się zbyt szybko odsunął, okazał się on.

- Lepiej będzie, jeśli przejrzymy katalogi nasion - wycedził, a oczy, którymi patrzył na nią z wysoka, pociemniały z pożądania.

Skoro nie zgodziła się wyjść za niego, nie czuł się - jak przypuszczała - upoważniony do dalszych oznak miłości. Było to przykre, ale Kate musiała pogodzić się z faktami.

ROZDZIAŁ JEDENASTY



Kate spędzała większość wolnego czasu bezużytecz­nie krzątając się po oranżerii, a Jacob tymczasem próbował zapracować się na śmierć. Przez trzy dni panował względny spokój. A potem, rano czwartego dnia, zasiadł do śniadania w okropnym nastroju.

- Nie przejmuję się tym, że nie chcesz za mnie wyjść - powiedział ni stąd ni zowąd. - Możesz sobie wracać do Chicago i dać się zastrzelić.

- Dziękuję, zrobię to - odrzekła siadając na krześle podsuniętym przez Hanka. - Cieszy mnie to, że upodobniasz się do dawnego wybuchowego Jacoba.

- Te jajka zwarzyły się pewno - gderała Janet stawiając je gniewnie przed Jacobem. - Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam żadnego mężczyzny w tak złym humorze. Kate, chciałabym, żebyś wyszła za niego i wydobyła go z tego nieszczęścia.

- I ja - westchnął, patrząc na Kate, Hank.

- Ja już nie chcę się z nią żenić! - grzmiał Jacob, nieporadnie krojąc bekon. - Ten bekon jest za twardy!

- Czemu więc nie wyjdziesz, nie wykroisz sobie kawałka wołowiny z którejś ze swoich krów i tego nie zjesz? - odcięła się Janet.

- A te jajka mają smak skóry.

- Wiedziałam, że przez ciebie się zwarzą - od­powiedziała gospodyni.

Wzięła się pod boki i zaczęła go strofować.

- I założę się, że kawa jest za słaba, a biskwity za bardzo się kruszą, jak na twój gust!

- Właściwie tak - stwierdził Jacob.

- W takim razie możesz jadać śniadania w Blairsville - odparła Janet - bo tu już nie dostaniesz!

- Zwolnię cię! - zapowiedział jej natychmiast.

- Proszę bardzo. Nawet w piekle nie trafiłby mi się gorszy pracodawca!

Jacob odłożył widelec, wściekle spojrzał na wszyst­kich i wybiegł z pokoju.

- Chwała Bogu, teraz możemy spokojnie jeść - powiedział z westchnieniem Hank. Uśmiechnął się do Kate, nieco bledszej niż zwykle.

- Jeszcze grasz na zwłokę, czy tak?

- On mnie nie kocha - odrzekła z uporem. - Nie chcę go wiązać. Jemu się wydaje, że właśnie tego chce, ale kiedyś może się zakochać.

Hank nie powiedział ani słowa. Uśmiechał się jednak, gdy pochylał się nad jajkami.

Tego dnia Kate powinna była pojechać na badanie. Była pewna, że zawiezie ją Hank albo któryś z pracow­ników, ale w stojącym przed domem lincolnem czekał na nią Jacob.

Jak od wielu dni, był nie w humorze. Jak od wielu dni, patrzył na świat nieprzyjaźnie. Ale otworzył przed nią drzwi samochodu i zachowywał chłodną uprzejmość, jaka powinna cechować gospodarza.

- Domyślam się, że niezwłocznie wyruszysz do Chicago, skoro tylko lekarz stwierdzi, że wyzdrowiałaś - powiedział, kiedy leniwie jechali autostradą.

- Chyba tak - odrzekła.

Nie uśmiechała jej się ta perspektywa.

- Nie oczekuj następnych oświadczyn z mojej strony - dodał krótko.

- Nie oczekiwałam ich.

Patrzyła na mijany krajobraz. Tu, w Południowej Dakocie, horyzont wydawał się oddalony o całe lata drogi i miało się wrażenie przestrzeni, swobody. Kate zastanawiała się, jak żyła przedtem. Ale nie powinna była za bardzo się przyzwyczajać; wkrótce miała wyjechać.

Jacob zatrzymał się nagle na środku opustoszałej autostrady.

- Czy to dlatego, że przeze mnie seks stał się dla ciebie rodzajem koszmaru? - spytał nagle, nie zważając na jej rumieniec. - Czy o to chodzi? Czy boisz się powierzyć mi jeszcze raz swoje ciało, bo tak bardzo cię zraniłem?

Kate czuła, że płonie.

- Proszę cię Jacobie, nie chcę o tym rozmawiać!

- Powiedz mi tylko prawdę.

- Nie zraniłeś mnie tak bardzo - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - To nie dlatego, że się ciebie boję.

Westchnął gwałtownie i nacisnął gaz. Wyraz jego twarzy nie był inny, gdy skręcał na drogę prowadzącą do Blairsville. Już się nie odezwał.

Lekarz przebadał ją, uznał za zdolną do powrotu do pracy i uśmiechał się, kiedy wychodziła z gabinetu. Jacob zapłacił rachunek - mimo jej sprzeciwów - i poprowadził ją z powrotem do lincolna.

- Jestem zdrowa - powiedziała. - Oficjalnie mogę wrócić do pracy.

Teraz możesz przestać czuć się winnym - powiedziała półszeptem, siedząc sztywno na swoim miejscu.

- Umówmy się, że nie mam ci za złe niczego, co się wydarzyło.

Nie słuchał. Jak na tę porę roku dzień był ciepły; Jacob skręcił na boczną drogę prowadzącą głęboko w las, do ustronnej polanki, gdzie drogę przecinał strumyk.

- Dlaczego się tu zatrzymujemy? - spytała zanie­pokojona.

- Bo jestem śmiertelnie znużony tym, że próbujesz mnie ratować. Dlaczegóż to sądzisz, że chcę się z tobą ożenić z poczucia winy i litości? Nie jestem taki głupi, żeby budować długotrwały związek na tego rodzaju piasku uczuciowym! Chciała coś powiedzieć i wyjąkała:

- Więc dlaczego?

- Lubię być z tobą - powiedział lakonicznie. - Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Przeważnie doprowadzasz mnie do szału. Lubię robić z tobą różne rzeczy, lubię być z tobą sam na sam.

Powoli przyjrzał się jej twarzy.

- Chciałbym nawet mieć z tobą dzieci. Mimo złego początku staliśmy się sobie bardzo bliscy przez czas twojego pobytu w Warlance, Kate. Wystarczająco bliscy, żeby ryzykować małżeństwo. Przynajmniej tak sądzę.

Trudno było jej zebrać myśli. Po kolei zbijał jej argumenty.

- Chcę wyjść za ciebie - szepnęła łamiącym się głosem. - Chcę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie, Jacobie. Ale czy nie widzisz, jakie to ryzyko?

- Widzę tylko - odpowiedział szeptem na szept - ciało, do którego tęsknię w ciemności, umysł dopasowany do mojego i kobietę, dla której gotów byłbym zabijać.

Wiążąc wzrokiem jej oczy, odchylił do tyłu fotel i kolejno odpiął swój i jej pas. Bez słowa przysunął się do niej.

Był to najpowolniejszy, najbardziej delikatny poca­łunek, jakim się kiedykolwiek obdarowali. Czuła obejmujące ją ramiona, jego palce wnikające w jej włosy, żeby przytrzymać jej głowę tam, gdzie ją chciał zatrzymać, gdy zaczął całować natarczywiej.

Zdobyła się na zdawkowy protest, który przerodził się w cichy jęk, a potem poddała się jego czułości. Nawoływały się ptaki, hałaśliwy strumień było słychać nawet przez zamknięte okna. Lekko wiał wiatr.

Obrócił ją i przesunął tak, że leżała na fotelu.

Niewyraźnie usłyszała, że otworzył drzwi, żeby mieli więcej miejsca. Szum strumienia narastał tak samo jak bicie jej serca. Spojrzała na niego, pozbawiona tchu.

Zaczęła coś mówić, ale on uśmiechnął się i pokręcił głową. Znów pochylił się do jej ciepłych warg i zaczął je pobudzać.

Rozchylił bluzkę, dzięki czemu uzyskał dostęp do koronkowego biustonosza. I z tym łatwo sobie poradził. Jego usta znalazły się na miękkiej skórze, pobudzały, smakowały, przykrywały najpierw jedną wyprężoną pierś, a potem drugą, w ciszy, którą oczekiwanie czyniło coraz gorętszą.

Była to lekcja podniecania. Kate nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, ile nerwów ma w ciele ani też, jak czułe one są na ręce i usta mężczyzny. Nie mogła się nimi nasycić.

Jego koszula zniknęła i już dotykała go na wszelkie sposoby. Poprowadził jej ręce wzdłuż swoich boków i gdzieś po drodze odkryła, że i jego dżinsy są rozpięte i że je zsunął.

- Jest biały dzień - szepnęła, bo aż zaparło jej dech, kiedy sobie uświadomiła, gdzie są, pośrodku pola, a drzwi samochodu są otwarte na oścież.

- A tak, jest - potwierdził cicho, przysuwając się jeszcze bliżej. - Biały dzień i żadnych sekretów między nami - I pragnę cię do szaleństwa. Chcę, byś zobaczyła, jak bardzo, wyczuła, jak bardzo.

Pochylił się do jej ust, oddając im hołd natarczywą czułością, a jego serce biło gwałtownie nad jej wyprężonymi piersiami.

- Nie powinniśmy, Jacobie... - wyszeptała, chociaż jej ciało pulsowało z podniecenia.

- Chcę mieć w tobie żonę, Kathryn - szeptał tuż przy jej chętnych ustach. - Chcę, żebyś była matką moich dzieci. Nie proszę, byś oddała mi się po raz drugi, bez zobowiązania z mej strony. Proszę o ciebie na resztę życia. I zamierzam ci pokazać, ile piękna może być w intymności, jeśli dwoje ludzi dzieli ją bez egoizmu.

Wyczuwała, jak bardzo jej pożądał. Jego ciało nie miało przed nią tajemnic. Kate spojrzała badawczo w jego ciemne oczy.

- To nie jest... tylko pożądanie? Uśmiechnął się łagodnie.

- Gdyby nie było niczego więcej, nadałaby się jakakolwiek kobieta - powiedział spokojnie.

- A nie każda się nada? - dopytywała się z przeję­ciem.

Jacob powiódł ustami po jej oczach, po jej nosie.

- Nie pragnę nikogo prócz ciebie, Kate. Nigdy już nie będzie innej kobiety.

- Och, Jacobie, możesz się zakochać... - jęknęła.

- Tak - rzekł tuż przy jej rozchylonych wargach - teraz mogę. Leż spokojnie, skarbie, i pozwól się kochać. Pozwól, żebym ci pokazał, jak to powinno było się odbyć za pierwszym razem.

Nie odpowiedziała mu. Nie musiała. Jej długie, smukłe nogi poruszyły się wystarczająco, by wpuścić spragnioną męskość.

- Tym razem - szeptał jej do ust, zaczynając je zmysłowo gryźć - i ty, i ja razem polecimy w stronę słońca.

- Ktoś może tu przyjść... - zaprotestowała, wypo­wiadając ostatnią logiczną myśl.

- Nie.

Poruszył się, wciąż delikatnie, oczami więził jej oczy, gdy rozpoczął czułe przenikanie. Widział, że brak jej tchu, czuł jej dłonie chwytające jego ręce.

- Przyjmij mnie odprężona - szepnął. - Obiecuję, nie będzie wcale bolało. Złącz się ze mną, Kate. Niech nasze ciała staną się jednym.

Nie myśl - wyszeptał. - Po prostu połóż się i pozwól mi to wszystko zrobić. Pozwól, żebym cię napełnił rozkoszą. Pozwól, żebym cię uczył.

Drżała. Jacob poruszał się miarowo, a ona czuła go tak jak tamtej nocy. Tyle że teraz nie bolało. Jej oczy rozszerzały się za każdym powolnym i zręcznym ruchem jego bioder, a on patrzył na nią, dostosowując swoje ruchy do potrzeb leżącego pod nim miękkiego ciała. Szeptał różne rzeczy - cudowne, szokujące - i jego ręce naprowadzały ją z niewysłowioną cierpliwością, aż wreszcie pragnęła go równie namiętnie jak on jej.

Powstrzymała gwałtowny jęk, a on uśmiechnął się ponad własnym pożądaniem, bo wiedział, co to znaczy - ten dźwięk, nagły skręt jej ciała i rozszerzenie oczu. Tak, teraz to czuła. Wniknął głębiej, natrętniej, a ona zamknęła oczy i zaczęła wydawać dźwięki, które go roznamiętniały.

Teraz szeptała mu różne rzeczy, różne tajemnice, i on śmiał się, gryzł jej ramiona, jej usta, jej szyję, a w końcu narastające napięcie wciągnęło ich oboje w wir gorącej rozkoszy.

Otworzyła oczy, gdy spirala napięcia zaczęła nagle być bardziej wyczuwalna. Jego twarz była wilgotna od potu, usta miał zaciśnięte i gwałtownie dyszał nad nią. Dostosowała się do jego ruchów, starała się go dosięgnąć i gdy jej palce dotknęły jego twarzy, wszystko wybuchło.

Magia. Szał. Słońce, oślepiające kolory, szum przybrzeżnych fal, gorączkowe zderzenie, które do­prowadziło ją do pierwszego w życiu uniesienia. Do pierwszego raptownego wybuchu ekstazy. Do pierw­szego spełnienia.

Bardzo powoli powracały do jej świadomości szum drzew, wiatr i głosy ptaków. Drżeli oboje. Mocno biło mu serce tuż nad jej piersiami, a jego ciało lekko pulsowało.

Zaczęła całować go w szyję, podbródek, twarde usta, a on z zaspokajającą ją gwałtownością od­powiadał pieszczotą na pieszczotę.

- Mój skarbie - szeptał natarczywie. - To było cudowne.

- Tak... - Urzeczona dotykała jego ust, patrzyła mu badawczo w oczy. Nagle coś ją tknęło. - Jacobie... ty nie... - Przełknęła ślinę. - Mogłam zajść w ciążę.

Uśmiechnął się leniwie.

- Tak. - Pocałował jej zamknięte powieki, nos, usta.

- Jestem senny.

- Ja też.

- Co teraz zrobimy?

- Oczywiście pobierzemy się - powiedział półgłosem.

- I nie proszę cię o to, Kate. Będziesz niestety musiała obejść się bez oświadczyn, bo nie dostarczę ci okazji do odtrącenia mnie jeszcze raz.

Ofiarowywał jej niebo, zwłaszcza po tym, co właśnie wspólnie przeżyli. Jej zatroskane oczy wpatrzyły się badawczo w jego oczy.

- Być może kiedyś się zakochasz - wyszeptała po raz drugi.

- Jeśli to, co właśnie przeżyliśmy, nie była miłość, to co? - zapytał szeptem.

Jej powieki znowu się uniosły i znów patrzyła na niego.

Nie chciał tego powiedzieć. Tak mu się wymknęło. Ale kiedy spojrzał na jej śliczną twarz, potrafił uwierzyć, że właśnie to miał na myśli. Seks nie był taki nigdy przedtem. Odgarnął jej włosy.

- Nie zadręczaj się teraz żadnymi myślami - szepnął.

- Pocałuj mnie.

Zrobiła to, ciepło, delikatnie, a potem on niechętnie odsunął się i z nadzwyczajną czułością pomógł jej się ubrać. Między jednym pocałunkiem a drugim pozbierał swoją porozrzucaną odzież i doprowadził się do porządku.

Usiadł z zapalonym papierosem, a ona patrzyła na niego ukryta w jego objęciach.

- Czy wynagrodziłem ci tamtą noc? Kate zaczerwieniła się.

- Tak.

- Od tej chwili będzie za każdym razem lepiej. W przyszłym tygodniu pobierzemy się. Mam już dla ciebie prezent ślubny, mała Kate - dodał z tajemniczym uśmiechem.

- Co to jest? - zapytała.

- Poczekaj, a dowiesz się - poradził i jeszcze raz ją pocałował, spijając nektar z jej ust.

Westchnął.

- Teraz już nie miej skrupułów. Nikt mnie nie popycha do ołtarza. Zgoda?

Obserwowała jego twarz, zbyt zakochana, żeby znowu odmówić. Gdy była w jego objęciach, wszystkie szlachetne zasady ulatywały z dymem. Był nieodparty. Nie mogła z niego zrezygnować.

- Zgoda, Jacobie - wyszeptała.

Po chwili uśmiechnął się i przyciągnął ją bliżej do siebie.

Ceremonia ślubu odbyła się w Warlance, w obecności Margo i Davida, zdziwionych i zachwyconych tym, że para dawnych wrogów wymieniła obrączki.

Jacob patrzył rozpromieniony na swą śliczną partnerkę w kilometrach białej satyny i koronek. Ślubowali sobie w otoczeniu koszów kwiatów, obser­wowali to Hank, Janet, Margo, David, Tom, garstka sąsiadów i pewna dziwna, siedząca samotnie kobieta w niebieskim kapeluszu.

Gdy obrączki znalazły się na swoich miejscach i uroczyście zostały wypowiedziane słowa przysięgi, Jacob podniósł woalkę Kate i delikatnie pocałował swoją żonę. Ceremonia była taka piękna, że Kate płakała. Gdyby ją kochał, czułaby się jak w niebie. Ale - perswadowała sobie - nie powinna pragnąć niemożliwego.

- Niepojęte, że ty i stryj Jacob pobieracie się - szepnęła Margo w czasie krótkiego wypoczynku w sypialni Kate. - Myślałam, że się nienawidzicie.

- Tak było - roześmiała się Kate, przebierając się na niewielkie przyjęcie w różową sukienkę.

- Czy zauważyłaś tę starszą kobietę, tę w niebieskim kapeluszu? Myślałam, że to siostra Bena Hamlina, ale wygląda na to, że nikt jej nie zna.

Kate zacisnęła usta. A jakże, zauważyła tę kobietę. Było w niej jakby coś znajomego. Kto wie, czy to nie dawna sąsiadka, która się wyprowadziła, albo znajoma rodziny.

- O wilku mowa - szepnęła Margo, gdy otworzyły się drzwi. Nieznajoma miała dyskretny makijaż i, jak na jej wiek, była dosyć atrakcyjna. A ponadto była zdenerwowana, mięła w szczupłych rękach chusteczkę.

- Kathryn?

Kate zamrugała oczami. Więc ta kobieta ją zna.

- Tak?

- Przepraszam, pójdę poszukać Davida - powie­działa Margo i wyszła z pokoju.

Kobieta w kapeluszu wpatrywała się badawczo w oczy równie zielone jak jej własne.

- Nie znasz mnie, prawda? - spytała z wahaniem i jej oczy napełniły się łzami. - Czy mogłam się spodziewać, że mnie znasz? On wykradł mi ciebie, kiedy byłaś jeszcze niemowlęciem...

Oczy Kate rozszerzyły się. Patrzyła na starszą wersję siebie samej. Nic dziwnego, że. ta kobieta wydała się taka znajoma. Powróciło wspomnienie wszystkich długich lat nienawiści, goryczy, niepokoju, przebrała się miarka.

- Porzuciłaś nas! - oskarżała ją z gniewem Kate.

- Odeszłaś od nas, a on bił i mnie, i Toma!

- On cię wykradł, Kathryn. Wykradł i ukrył, a mnie nie zostało nic. Ani pieniądze, ani dach nad głową... Wymknęłam się, żeby znaleźć adwokata, po to, by się z nim rozwieść i otrzymać prawo opieki nad tobą i Tomem. Był taki mężczyzna, miły, łagodny, który chciał przyjąć was oboje i byłby dla nas bardzo dobry po tym, jak... jak twój ojciec stał się potworem.

Zapłakała i westchnęła.

- Wszystko sobie zaplanowałam, a potem on się dowiedział i zanim wróciłam na farmę, już go nie było.

Przytknęła chusteczką do oczu.

- Odjechał z obojgiem moich dzieci, a ja nie miałam nawet na bilet autobusowy.

- On... nas wykradł?

- Wykradł, kochanie - powiedziała ochryple kobieta w kapeluszu.

Patrzyła na córkę oczami pełnymi dumy, miłości i bólu.

- Przez dwa lata pracowałam jako kelnerka w barze, żeby zaoszczędzić tyle pieniędzy, by zacząć szukać, ale wtedy było już za późno.

- A tamten mężczyzna, ten, za którego miałaś wyjść? - spytała Kate.

- Odtrąciłam go - padła niespodziewana odpowiedź.

- Czułam się okropnie wiedząc, co ty i Tom przechodzicie. Czy mogłam być tak nieczuła, żeby budować swoje szczęście na waszym bólu?

Kate odetchnęła powoli, mgliście świadoma tego, że Jacob obserwuje je z drugiego pokoju. Wpatrzyła się badawczo w oczy matki.

- Przez cały ten czas byłaś sama?

- Przez cały ten czas - odrzekła cicho jej matka. - Wykorzystałam już wszystkie agendy rządowe i dawno zapomniałam, że matka twojego ojca mieszkała w Południowej Dakocie. Rzadko kiedy o niej wspominał. I oto do restauracji, w której pracuję, przyszedł twój mąż i powiedział mi, że ty i Tom żyjecie i że przywiezie mnie tu, żebym was zobaczyła.

Znowu przez uśmiech przebiły się łzy.

- Od kilku dni płaczę bez ustanku. Jest mi to obojętne, czy mnie nienawidzisz czy nie; wystarczy mi, że mogę na ciebie patrzeć.

- Och, mamo, nie...

Kate rzuciła się matce w objęcia. Kołysała ją, uspokajała ją i czuła, że powoli znika jej własny ból, uświadomiła sobie bowiem, jakie musiały być dla matki wszystkie te lata. Kate miała przynajmniej Toma. Ich matka nie miała nikogo, a tylko straszliwy lęk o dzieci i samotność.

Tom stał teraz uśmiechnięty obok Jacoba i gdy Kate go spostrzegła, zrozumiała, że obaj to ukartowali. Gdy Tom dołączył do obu kobiet, matka przygarnęła i jego.

- Mój chłopcze - szlochała. - Mój mały chłopcze. Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, trudno mi było uwierzyć, że minęło tyle czasu. A teraz odnalazłam ciebie i Kate, i to jest jakby sen. Jakby kolejny sen, a ja tak się boję, że się przebudzę - tak jak zawsze się tego boję - i was nie będzie.

- Nie znikniemy, mamo - śmiał się Tom. - I ty też nie. Kate i ja będziemy cię przez jakiś czas wozić tam i z powrotem między Południową Dakotą a Nowym Jorkiem, zanim pozwolimy ci wrócić do domu.

- Oczywiście - potwierdziła Kate, odsuwając się, żeby wytrzeć zaczerwienione oczy.

- Byłabym zachwycona - powiedziała promieniejąc ich matka. - Naprawdę. A poza tym chyba powiem „tak” mężczyźnie, który mi się od dwudziestu dwóch lat oświadcza...

Kate otworzyła usta ze zdziwienia.

- On jeszcze na ciebie czeka, po tylu latach?

- Miłość się nie zużywa, Katie - powiedziała jej matka z uśmiechem świadczącym o mądrości życiowej i znajomości świata. - Nie zużywa się, jeśli istnieje naprawdę. Tak. On jeszcze czeka. I ja czekałam, póki nie odnalazłam moich maleństw.

- Ładne maleństwa.

Tom uśmiechał się porozumiewawczo do siostry.

- Skoro już o maleństwach mówimy - odezwał się Jacob, który dołączył do nich, żeby zaborczym gestem objąć Kate - mam nadzieję, że polubi pani wnuki. Kate i ja planujemy dużą rodzinę.

- Byłabym zachwycona.

Pani Walker westchnęła spoglądając na nich kolejno.

- Ale akurat teraz chciałabym sobie obmyć twarz. Wyglądam pewno strasznie.

- Tak, a potem wróć zaraz. Mamy sobie tyle do powiedzenia - powiedziała łagodnym tonem Kate.

Pani Walker dotknęła włosów Kate i policzka Toma i trochę pociągając nosem odeszła do sypialni.

- Och, Jacobie - westchnęła Kate, przyglądając się świeżo poślubionemu mężowi. - Od jak dawna to planowałeś?

- Od kilku tygodni. Tom mi pomógł. - Uśmiechnął się. - Sądziliśmy, że może zechcesz się przekonać, co to znaczy mieć matkę.

- Tak się cieszę - powiedziała serdecznie Kate i uścisnęła Toma. - Czy ona nie jest miła?

- Nasza matka musi być miła - powiedział z przyganą Tom. - A teraz wybaczcie, pójdę po poncz.

- Czy jesteś szczęśliwa? - spytał spokojnie Jacob, przypatrując się Kate. - To było cholerne ryzyko, ale chyba poszło całkiem gładko.

- Przez wszystkie te lata miałam do niej żal, a ona była tak samo nieszczęśliwa jak my.

Kate westchnęła i spojrzała na Jacoba.

- Jak mogłam być taka ślepa?

- Czy czasami wszyscy nie bywamy ślepi? - zapytał. Delikatnie dotknął jej włosów, zachwycony ich jedwabistością. Była piękna w tej prostej i gustownej sukience, a on sprawiał wrażenie gotowego umrzeć za nią. Teraz należała do niego i wydawało mu się, że od razu zniknęły wszelkie bariery. Pociągnął ją w głąb holu, z dala od oczu ciekawych ludzi.

- Byłem ślepy, prawda, Kate? Nie miałem pojęcia, ile dla ciebie znaczę...

- Mój Boże - szeptał - już nigdy się nie dowiesz, przez co przeszedłem w ciągu tych pierwszych dwu­dziestu czterech godzin po tym, jak cię postrzelono. Mój świat zawalił się w gruzy. Gdyby stało się z tobą coś złego, to nie wiem, czy w ogóle mógłbym dalej żyć.

Nie była pewna, że słyszy jego. Patrzyła bezradnie na tę surową twarz, chłonąc każde słowo.

- Czułeś się odpowiedzialny - szepnęła. - Nie było potrzeby...

- Ja... cię kochałem - wyszeptał, wydobywając z siebie te słowa z bólem, którego nie potrafił już stłumić. Spuścił wzrok na jej łono, by nie dostrzegła wyrazu jego oczu. - Od dawna. Ale widywałem, co miłość wyrządza mężczyznom, dając kobietom prze­wagę nad nimi. Moja rodzona matka zadręczyła Hanka prawie na śmieć, bo on ją kochał. Nie chciałem, żeby mnie to spotkało. I dlatego przekonałem sam siebie, że czuję tylko pożądanie.

Roześmiał się z goryczą, unosząc ku niej pełen udręki wzrok.

- Ale nie widać było poprawy, Kate. Wróciłem do domu, upiłem się i pozostawałem pijany, wciąż słysząc twój płacz. - Niespokojnie zmienił pozycję, wpatrzony spragnionymi oczami w jej napiętą twarz. - A później zamierzałem pojechać i rozmówić się, ale ty zostałaś postrzelona. Wówczas Tom mi wszystko opowiedział. - Jacob zamknął oczy. - I świat pogrążył się w ciem­ności.

Kate dotknęła ostrożnie, z wahaniem jego twarzy; jej palce drżały.

- Och, Jacobie!

- Kocham cię - wyszeptał gwałtownie. - Zawsze cię kochałem.

Nie próbowała mu odpowiedzieć. Uniosła się i ustami przywarła delikatnie do jego twardych ust. Podniósł ją i przytrzymał tuż przy swoim ciele. Pocałował ją, a ona odpowiedziała. Jego ręce sprawiły jej ból, a ona była zadowolona z ich mimowolnej gwałtowności, pojmując namiętność, o której świad­czyły. I ona ją czuła, cała płonęła, jej usta żądały tego samego co jego usta. Nagle jęknęła, nogi zaczęły jej drżeć i Jacob odsunął się.

Jego surowa twarz zesztywniała z namiętności.

- Pragnę cię - szepnął gwałtownie. - Pragnę, żeby było nam tak jak w tamten dzień, w samochodzie. Chcę się z tobą kochać i wiedzieć, że ty kochasz mnie tak samo jak ja ciebie.

Ustami dotykała jego podbródka, jego szyi, drżąc z podniecenia.

- Ja też tego chcę - szepnęła.

- Nie kuś mnie - mruknął, pochylając się, żeby ją pocałować. - Goście weselni chyba nigdy nie wracają do domów - poskarżył się.

- To ty nalegałeś, by zaprosić aż tyle osób - szepnęła tuż przy jego ustach.

- Niech diabli porwą moją głupotę - powiedział półgłosem.

- Możemy napić się ponczu i zjeść ciasta...

- Nie chcę ponczu ani ciasta. Chcę całych akrów łóżka i ciebie pośrodku, choćbyśmy nawet mieli się tylko tulić...

- Wy tam, przestańcie - zawołał Tom.

Jego matka przytrzymała go za ramię, gdy z przekor­nym uśmiechem stanął przed Jacobem i Kate.

- Na to macie całe życie, ale tylko kilka cennych godzin do spędzenia z rodziną, dopóki nie wywiozę mamy do Nowego Jorku.

- Chyba masz rację - stwierdził Jacob, tłumiąc namiętność.

Uśmiechnął się ciepło do Kate.

- Resztę życia spędzimy razem.

Kate odgarnęła do tyłu zmierzwione włosy, pięk­niejsza niż kiedykolwiek przedtem, z roziskrzonymi zielonymi oczami, twarzą rozjaśnioną miłością i śmie­chem.

- Jaka to piękna myśl - szepnęła do Jacoba.




Nie do pary?

PROLOG



Delikatna twarz na nakrochmalonej białej poduszce była blada i nieruchoma. Mężczyzna patrzył na nią z góry z trudnym do ukrycia uczuciem nie znanego sobie niepokoju. Przez lata trzymał swoje emocje pod kontrolą. Czułość była luksusem, na jaki żaden najemnik, a już najmniej ktoś z reputacją Diega Laremosa nie mógł sobie pozwolić.

Ale to nie była obca kobieta i emocje, które odczuwał patrząc na nią, były dość pomieszane. Nie widział jej od pięciu lat, a mimo to nie wydawała się starsza nawet o dzień. Powinna mieć dwadzieścia sześć lat, pomyślał nieobecny duchem. Sam miał lat czterdzieści.

Nie spodziewał się, że będzie nieprzytomna. Kiedy nadeszła do niego wiadomość ze szpitala, nieomal ją zlekceważył. Melissa Sterling zdradziła go dawno temu. Nie miał ochoty na odnawianie przykrej znajomości, ale z poczucia obowiązku i z ciekawości przyjechał do południowej Arizony. Ale to nie była pułapka, jak poprzednio. Kobieta była ranna i bezradna, lecz żyła, choć przez cały ten czas uważał ją za umarłą.

Wysoki, ciemny, w nieskazitelnym, ciemnoszarym garniturze, odwrócił się, aby bezmyślnie popatrzeć przez szybę na dobrze utrzymane podłogi przed separatką Melissy Sterling. Nosił wąsy, których nie miał w owe dramatyczne dni, jakie z nim dzieliła. Był trochę bardziej muskularny i trochę starszy. Ale lata podkreślały jedynie jego dobry wygląd i czyniły go dojrzalszym. Prześliznął się spojrzeniem ciemnych oczu w stronę łóżka, na którym spoczywało smukłe ciało tej kobiety, tej obcej, która schwytała go w pułapkę małżeństwa, a potem porzuciła.

Jak na kobietę Melissa była wysoka, choć on był od niej znacznie wyższy. Miała długie, faliste blond włosy, które kiedyś sięgały niżej talii. Obcięła je. Okalały teraz jej owalną, mizerną twarz. Miała niebieskie cienie pod zamkniętymi oczami i doskonałe w kształcie usta, niemal tak samo blade jak jej twarz; prosty nos marszczył się lekko w proteście przeciwko przymocowanym do niego rurkom, które tłoczyły powietrze. Wokół pełno było sprzętu elektronicznego i przewodów, które prowadziły do różnych monitorów.

Wypadek - powiedział dzień wcześniej przez telefon lekarz dyżurny. - Jest gorzej niż źle.

To była katastrofa lotnicza, którą cudem przeżyli ona, pilot i kilku innych pasażerów samolotu z Phoenix. Samolot rozbił się na pustyni w pobliżu Tucson; przywieziono ją tu nieprzytomną. Personel ostrego dyżuru znalazł w portfelu zniszczony, starannie złożony dokument, który zawierał informację o jej stanie cywilnym. Był to akt ślubu napisany po hiszpańsku; wyblakły atrament zaświadczał, że jest żoną niejakiego Diega Laremosa z Dos Rios w Gwatemali. Lekarz upierał się, że Diego jest jej mężem, a skoro tak, to czy zgadza się na natychmiastową operację dla ratowania jej życia?

Niezbyt chętnie sięgając pamięcią wstecz pytał, czy nie ma innych bliskich, ale lekarz powiedział, że tych trochę żałosnych resztek bagażu nie zawierało żadnej wskazówki. Diego pozostawił więc swoją gwatemalską farmę na łasce własnej, najemnej bandy i udał się samolotem z miasta Gwatemala do Tucson.

Nie spał przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny.

Kobieta w łóżku poruszyła się nagle z jękiem. Jej wielkie i łagodne, szare oczy były jedynym widocznym znakiem związków krwi z matką Melissy, Gwatemalką, której zdrada ściągnęła cierpienie i... niesławę na całą rodzinę Laremosów.

Spojrzeniem ciemnych oczu ogarnął jej blade, zastygłe rysy i myślał, jak to się stało, że on i Melissa mogli w ogóle do czegoś takiego doprowadzić...

ROZDZIAŁ PIERWSZY



Była mglista, deszczowa pogoda, ale to akurat nie przeszkadzało Melissie Sterling. Zmokniecie nie wydawało się wygórowaną ceną za kilka drogich chwil z Diegiem Laremosem.

Jego rodzina posiadała od czterech pokoleń fincę, gigantyczną gwatemalską farmę, która graniczyła z ziemią jej ojca. Obydwie rodziny były zwaśnione ze sobą z powodu, jaki dała nieżyjąca już matka Melissy. Mimo to dziewczyna uwielbiała syna i spadkobiercę Laremosów. Wydawało się, że ta dziewczęca adoracja jest mu obojętna.

Ostatniej nocy szalała burza. Melissa pojechała konno do małego domku mamy Chavez, aby sprawdzić, czy staruszka czuje się dobrze. I okazało się, że Diego, zaniepokojony o swoją starą nianię, również zajrzał tam w tym samym celu. Przyniósł melony i ryby, a teraz odprowadzał Melissę do domu jej ojca.

Pod panamą Diega czerniała gęstwina włosów. Czuło się chłodne opanowanie, które graniczyło z zarozumiałością. Nigdy nie musiał podnosić głosu na służących; Melissa tylko raz widziała go w bójce. Był godny, powściągliwy i wydawało się, że nie ma żadnych słabości. Ale był tajemniczy. Często znikał na całe tygodnie i pewnego razu wrócił z bliznami na policzku, utykając. Melissa była bardzo ciekawa, ale nie zapytała, co się stało.

Mimo, że miała już lat dwadzieścia, ciągle jeszcze była nieśmiała w obecności mężczyzn, a zwłaszcza Diega. Uratował ją kiedyś, gdy zgubiła się podczas deszczu w lesie, poszukując ruin z czasów Majów i od tamtej chwili kochała się w nim potajemnie.

- Przypuszczam, że twoja babka i siostra umarłyby, gdyby wiedziały, że jestem o krok od ciebie - westchnęła.

- Nie darzą twojej rodziny nadmierną sympatią, to prawda... - zgodził się. - Moi krewni nie mogą zapomnieć, że Edward Sterling porwał novię memu ojcu w przeddzień ich ślubu i że z nią uciekł.

- Mój ojciec kochał ją i ona go kochała - powiedziała broniąc się Melissa. - Twój ojciec tak czy owak mógł zawrzeć z nią jedynie małżeństwo aranżowane, nie z miłości. Był znacznie starszy od mojej matki. Ponadto od lat był wdowcem.

- Twój ojciec jest Anglikiem - powiedział Diego chłodno. - Nigdy nie rozumiał naszego sposobu życia. Tu honor jest życiem sam w sobie. Kiedy ukradł kobietę zaręczoną z moim ojcem, pohańbił rodzinę. - Diego spojrzał na Melissę, nie dodając, że jego ojciec liczył także na dziedzictwo jej nieboszczki matki, bo chciał odbudować fortunę rodową. Diego uważał, że postawa ojca miała na względzie raczej interes, ale stary mężczyzna, na swój chłodny sposób, był przywiązany do Sheili Sterling.

Diego ściągnął cugle wierzchowca i utkwił wzrok w Melissie, obejmując spojrzeniem jej wiotkie ciało w dżinsach i różowej koszuli, rozpiętej aż po pełne piersi. Nie mógł sobie pozwolić na romans z córką kobiety, która okryła niesławą jego rodzinę.

- Twój ojciec nie powinien ci pozwalać na takie włóczęgi - powiedział nieoczekiwanie, łagodząc wymowę słów nieśmiałym uśmiechem. - Zaczynają tu działać partyzanci. Jest niebezpiecznie.

- Nie myślałam o tym - powiedziała.

- Nigdy tak nie rób, chica - szepnął, naciągając kapelusz skosem na czoło. - Twoje fantazje przyniosą ci pewnego dnia zgubę. To groźne czasy.

- Zawsze jest groźnie - powiedziała z płochliwym uśmiechem. - Ale ja czuję się z tobą bezpiecznie.

- To najniebezpieczniejsza fantazja ze wszystkich - powiedział z zadumą - ale niewątpliwie nie zdajesz sobie jeszcze z tego sprawy. Ruszaj, trzeba stąd iść...

- Chwileczkę. - Wyjęła aparat fotograficzny z kieszeni i nastawiając na niego, odpowiedziała uśmiechem na jego grymas: - Wiem, co myślisz: nigdy więcej. Ale cóż mogę poradzić, jeśli trudno mi znaleźć właściwą perspektywę na obrazie, na którym cię maluję? Potrzebny mi jeszcze jeden kadr. Jeden, obiecuję.

- Nacisnęła migawkę, zanim zdołał zaprotestować.

- Ten słynny obraz zabiera ci bardzo wiele czasu, niña - powiedział. - Pracujesz nad nim już osiem miesięcy, a ja jeszcze nie mogłem nawet rzucić na niego okiem.

- Pracuję wolno - odpowiedziała wymijająco. Fotografia miała być dodana do kolekcji zdjęć, nad którymi siadała, aby powzdychać w zaciszu własnego pokoju. Aby pomarzyć, ponieważ marzenia były raczej wszystkim, co mogła przeżyć z Diegiem. Wiedziała to dobrze. Jego rodzina byłaby przeciwna nawet jakiejkolwiek wzmiance o możliwości pobytu Melissy pod ich dachem, podobnie zresztą jak o ich przyjaźni.

- Kiedy wybierasz się na studia?

- Niebawem, jak sądzę. Wyprosiłam rok po szkole, żeby pobyć z tatą, ale ten zamęt bardzo go niepokoi. Zamierza mnie stąd wysłać. A ja nie chcę jechać do Stanów. Chcę być tutaj.

- Twój ojciec słusznie nalega - mruknął Diego, choć nie chciał myśleć o przejażdżkach po swoich włościach bez szans na spotkanie Melissy. Przyzwyczaił się do niej. Dla mężczyzny światowego, doświadczonego i cynicznego, jakim stał się przez lata, Melissa była haustem wiosennego powietrza. Bał się, że gdyby mu dano szansę, mógłby ulec pokusie jej rozkosznego, młodego ciała. Była smukła i wysoka, miała długie, opalone nogi, piersi o właściwym kształcie oraz zgrabnie wciętą talię. Nie była piękna, lecz jej ciemna twarz wspaniale prezentowała się w oprawie długich jasnych włosów. Odpowiednio ubrana i wyszkolona byłaby wyjątkową... gospodynią, żoną, z której mężczyzna mógłby być dumny.

Ale Diego nie zamierzał myśleć o Melissie w taki sposób. Gdyby kiedykolwiek miał się ożenić, jego żoną byłaby Gwatemalka z dobrej rodziny, nie zaś kobieta, której ojciec raz już zhańbił nazwisko Laremosów.

- Jesteś teraz prawie zawsze w domu - powiedziała Melissa, kiedy jechali stępa wzdłuż doliny w pobliżu wulkanu Atitlán, widocznego na tle zielonej dżungli. Kochała Gwatemalę, lubiła wulkany i jeziora, rzeki i rozległe doliny. Kochała zwłaszcza tajemnicze ruiny Majów, te, których odkrycie było taką sensacją.

- Farma pochłania większość mojego czasu od dnia śmierci ojca - odrzekł. - Ponadto zrobiłem się za stary, aby zajmować się pracą, do której przywykłem.

- Nigdy o tym nie mówiłeś. Co to za praca?

- Owszem, byłoby o czym mówić. - Uśmiechnął się niepewnie. - Jak idzie twojemu ojcu z kompanią bananową? Wyrównali mu straty z powodu burzy?

Tropikalna burza zniszczyła plantację bananów, w której ojciec Melissy miał znaczne udziały. Tegoroczne zbiory były bardzo nędzne. Podobnie jak Diego, jej ojciec inwestował także w inne branże, na przykład w hodowlę bydła, które pasło się na terenach sąsiadujących z ziemiami Laremosów. Ale tradycyjnie na owocach zarabiało się najwięcej.

- Nie wiem - potrząsnęła głową. - Nie rozmawia ze mną o interesach. Sądzę, że myśli, iż jestem zbyt tępa, aby je zrozumieć. - Uśmiechnęła się, będąc myślami daleko, przy małej książce, na którą trafiła niedawno w kufrze matki. - Wiesz, mój tata bardzo się zmienił od czasu, kiedy matka go poznała. Jest dziś stateczny i spokojny. Mama pisała, że kiedy się pobrali, zawsze znajdował się w samym centrum spraw, był bardzo odważny i lubił ryzyko...

- Myślę, że jej śmierć trochę go zmieniła, maleńka - powiedział Diego, nieobecny duchem.

- Być może - odrzekła. - Apollo mówił, że byłeś najlepszy tam, w tej swojej robocie - dodała szybko. - I że któregoś dnia może opowiesz mi o tym.

Patrząc jej w oczy, powiedział półszeptem:

- Moja przeszłość jest czymś, o czym nigdy nie zamierzam z kimkolwiek rozmawiać. Apollo nie ma prawa mówić ci takich rzeczy.

Głos zmroził ją, ponieważ zabrzmiał lodowato. Zmieniła nerwowo temat.

- To miły człowiek. Kiedyś, podczas burzy, pomagał tacie spędzić zabłąkane krowy. Musi być dobry w tym, co robi, inaczej nie chciałbyś go trzymać.

- Jest dobry - powiedział, notując w pamięci, że musi poważnie porozmawiać z tym czarnym amerykańskim eks-żandarmem, który był jednym z członków jego bandy najemników - ale to nie oznacza, że może dyskutować z tobą na mój temat.

- Nie złość się na niego, proszę - powiedziała łagodnie. - To była moja wina, nie jego. Przepraszam, że go zapytałam. Wiem, że jesteś bardzo skryty, jeśli idzie o twoje życie prywatne, ale chciałam wiedzieć, dlaczego wróciłeś wtedy do domu tak bardzo poraniony. - Spuściła oczy. - Martwiłam się.

Nie mógł jej mówić o swojej przeszłości. Nie mógł jej powiedzieć, że był najemnikiem, którego praca polegała na niszczeniu pewnych miejsc i – czasem - ludzi. I że była to bardzo dobrze płatna praca i że jedynym, czym się w takiej pracy ryzykuje, jest własne życie. Jego sekretne operacje okryte były tajemnicą. Wiedzieli o nich jedynie urzędnicy państwowi, którym wyświadczał czasem przysługi. A co się tyczy przyjaciół i znajomych, nie musieli wiedzieć, skąd ma pieniądze na utrzymywanie gospodarstwa...

- No importa. Powinnaś wyjść za mąż - powiedział niespodziewanie. - Już czas, aby twój ojciec znalazł ci narzeczonego.

- Sama sobie znajdę męża. Nie chcę, aby mnie obiecano jakiemuś bogatemu staruchowi z myślą o pomnożeniu rodzinnej fortuny.

Diego uśmiechnął się.

- Och, niña, to młodzieńczy idealizm. Kiedy osiągniesz mój wiek, znikną wszystkie jego ślady. Namiętna miłość nie trwa długo.

- Mówisz takim chłodnym tonem - powiedziała półgłosem. - Nie wierzysz w miłość?

- Miłość jest słowem, którego nie znam - odrzekł niedbale. - Nie interesuje mnie.

Melissa doznała zawrotu głowy i poczuła lęk. Zawsze uważała, że Diego jest równie romantyczny jak ona. Nie chciała myśleć o tym, że może poślubić kogoś innego, ale miał już trzydzieści pięć lat i wkrótce powinien zacząć myśleć o spadkobiercy.

- To bardzo cyniczna postawa.

Popatrzył na nią, unosząc czarne brwi.

- Należymy do dwóch różnych światów, wiesz o tym? Mimo twego gwatemalskiego wychowania i świetnej znajomości hiszpańskiego rozumujesz ciągle jak Angielka.

- Zapewne odziedziczyłam po matce znacznie więcej, niż sądzisz - wyznała z zakłopotaniem. - Była Hiszpanką, ale uciekła z pierwszym drużbą z własnego ślubu.

- Nie ma z czego żartować.

Odgarnęła do tyłu długie włosy.

- Nie pesz mnie, Diego - napomniała go delikatnie. - Nie to miałam na myśli. Ja naprawdę jestem bardzo tradycyjna.

- Oczywiście, tego jestem pewien - powiedział. Ich spojrzenia spotkały się; odczekał, aż się zarumieni. - Nawet moja prababka aprobuje to, że ojciec trzyma cię twardą ręką. Dwadzieścia lat i ani wieczoru z młodym mężczyzną poza polem obserwacji taty.

Nie wytrzymała jego przenikliwego spojrzenia.

- Nie tak wielu młodych mężczyzn składa mi wizyty. Nie jestem dziedziczką i nie jestem piękna.

- Piękno jest przelotne; charakter trwa. Dla mnie jesteś w porządku, pequeña - powiedział miękko. - W swoim czasie młody człowiek przyjdzie z kwiatami i zaproponuje ci małżeństwo. Nie trzeba się spieszyć.

- Więc tak myślisz - powiedziała żałośnie. - Spędzam całe moje życie samotnie.

- Samotność jest ogniem, który hartuje stal - pocieszył ją. - Korzystaj z tego. Da ci to w przyszłości pogodę ducha, którą nauczysz się cenić.

Spojrzała na niego pytająco.

- Założę się, że ty życia nie spędzasz samotnie?

- Nie całkiem, być może. - Wzruszył ramionami. - Ale od czasu do czasu lubię swoje własne towarzystwo. Lubię także zapach kawowych krzewów, wdzięczne ruchy liści palmy bananowej, parny wiatr na twarzy, dumne ruiny Majów i wyniosłe wulkany. Oto moje dziedzictwo. Twoje dziedzictwo - dodał z czułym uśmiechem. - Pewnego dnia uznasz to za najszczęśliwszy okres w swoim życiu. Nie marnuj go.

To możliwe, pomyślała z zadumą. Poczuła niemal dreszcz rozkoszy, mając go tak blisko siebie. Tak, to był dobry czas, czas pełni życia i miłości. Nie życzyłaby sobie niczego więcej.

Zsiadł z konia i zdjął ją z siodła, objąwszy szczupłymi, mocnymi i pewnymi dłońmi w talii. Przez krótką chwilę trzymał ją w taki sposób, że ich spojrzenia spotkały się i coś mignęło w jego ciemnych oczach. Ale zaraz zgasło; postawił ją na ziemi i cofnął się.

Odchyliła głowę, broniąc się przed ledwo wyczuwalnym zapachem skóry i tytoniu, którymi przesiąkła jego biała koszula. Tak bardzo chciała wspiąć się i pocałować jego twarde wargi, przywrzeć do niego i doświadczyć wszystkich cudów pierwszego uczucia. Ale Diego widział tylko młodą dziewczynę, a nie kobietę.

- Odprowadzę twoją klacz do stajni - obiecał, wskakując z gracją na siodło. - Nie odchodź teraz daleko od domu - dodał stanowczo. - Ojciec powie ci, co wiesz już ode mnie, że samotne przejażdżki nie są teraz bezpieczne.

- Jak pan sobie życzy, señor Laremos - mruknęła i dygnęła prowokująco.

Kiedyś zareagowałby śmiechem na taki gest. Ale teraz zaczepka wywołała nagły i nieoczekiwany efekt. Krew zatętniła mu w skroniach, ciało odmówiło posłuszeństwa. Czarne oczy powędrowały ku jej delikatnym piersiom i zatrzymały się na nich.

- Do zobaczenia - powiedział i zawrócił konia.

Melissa wpatrywała się w niego z biciem serca. Mimo swej niewinności rozpoznała w jego oczach błysk gorącego pożądania. Chciała biec za nim, aby się przekonać, że właściwie pojęła jego reakcję.

Weszła do domu z dreszczem tłumionego podniecenia. Od tej chwili każdy dzień miał nieść jeszcze więcej niespodzianek.

Estrella, przygotowując kolację, przeszła samą siebie. Przyrządziła stek z pieprzem, serem i ryżem przyprawionym sosem oraz zimnym melonem jako sałatką.

Melissa objęła ją, gdy ta delektowała się zapachami potraw.

- Delicioso - powiedziała, szczerząc w uśmiechu zęby.

- Stek kładzie się na podbite oko - prychnęła z lekceważeniem Estrella. - Najlepsze jest mięso iguany.

- Prędzej zjadłabym węża - skrzywiła się Melissa.

- Jadłaś wczoraj. - Estrella uśmiechnęła się figlarnie.

- To był kurczak! - Oczy młodej kobiety rozszerzyły się.

Estrella zaprzeczyła ruchem głowy.

- Wąż! - Wybuchnęła śmiechem, kiedy Melissa zamierzyła się na nią. - Nie, nie, nie. Nie możesz mnie uderzyć. To był pomysł twojego ojca.

- Mój ojciec nie zrobiłby czegoś takiego - powiedziała.

- Nie znasz ojca - skwitowała ladina z błyskiem w oku. - Poćwicz na pianinie, bo señora Lopez rozzłości się, kiedy w piątek przyjdzie cię posłuchać.

Melissa westchnęła.

- Myślę, że ta cierpliwa dama rzeczywiście wpadnie w furię. Nigdy nie daje za wygraną, nawet kiedy wie, że przelecę kadencję nie dotykając czarnych klawiszy.

- Ćwicz!

Kiwnęła głową i nagle zmieniła temat:

- Tata nie dzwonił? - spytała.

- Nie. - Estrella spojrzała na Melissę, mrużąc jedno ze swych czarnych oczu. - Nie życzyłby sobie, abyś jeździła konno z panem Laremosem.

- Skąd wiesz, że jeździłam? - krzyknęła.

- To jest mój sekret - powiedziała Estrella z zadowoloną miną. - No, zwiewaj i pozwól mi zająć się kuchnią.

Melissa wstała z nadzieją, że Estrella nie podzieli się wiadomością z ojcem.

I, jak się wydaje, ladina rzeczywiście nie miała takiego zamiaru, ale Edward Sterling dowiedział się o tym tak czy owak. Wrócił ze swojej podróży w interesach zaniepokojony. Jego siwiejące blond włosy były wilgotne od deszczu, a elegancki, biały garnitur trochę się wygniótł.

- Luis Martinez widział cię na przejażdżce z Laremosem - powiedział szorstko, nie mówiąc jej „dzień dobry". - Sądziłem, że rozmawialiśmy już na ten temat?

- Nic na to nie poradzę - powiedziała, rezygnując z jakichkolwiek wykrętów. - Myślę, że w to nie wierzysz.

- Wierzę - powiedział ku jej zdziwieniu. - A nawet rozumiem to. Ale nie rozumiem, dlaczego Laremos zachęca cię do tego. Nie zamierza się żenić, Melisso, i wie, co dla mnie znaczyłoby skompromitowanie ciebie. - Jego twarz stężała. - To właśnie niepokoi mnie najbardziej. Cała rodzina Laremosa byłaby zachwycona, gdyby mogła nas widzieć upokorzonych.

- Nie możesz uwierzyć, że Diego ma dobre intencje, prawda? Że mnie po prostu lubi? - Podniosła ręce.

- Przypuszczam, że lubi pochlebstwa - powiedział sucho. Nalał brandy do kieliszka i usiadł, krzyżując nogi. - Posłuchaj, kochanie, już pora, abyś poznała prawdę o twoim bohaterze. To długa i niezbyt piękna historia. Miałem nadzieję, że pójdziesz na studia i że nie stanie się nic złego. Ale musisz przestać ubóstwiać tego typa. Jak sądzisz, co Diego Laremos robił jeszcze dwa lata temu, aby się utrzymać?

- Podróżował w interesach. Laremosowie mają pieniądze.

- Laremosowie nie mają niczego. Albo nie mieli niczego - uciął. - Stary miał nadzieję, że poślubi Sheilę i położy łapę na domniemanych milionach jej ojca. Ale nie wiedział, że ojciec Sheili stracił wszystko i że ma zamiar dobrać się do ich plantacji bananów. To była komedia pomyłek. Wtedy poznałem twoją matkę i tak skończyły się podchody. Do dziś nikt z jej rodziny nie odzywa się do mnie, a Laremosowie robią to tylko przez grzeczność. A wielka ironia całej sprawy polega na tym, że żaden z nich nie znał prawdy o rodzinie drugiego. Nigdy nie było tam żadnych pieniędzy, jedynie mrzonki o połączeniu majątków.

- Jeśli Laremosowie nie mieli niczego - wdała się w spekulacje Melissa - to dlaczego dziś mają tak wiele?

- Ponieważ twój drogi Diego miał wiele werwy. Miał także kilku takich jak on sam przyjaciół z bronią automatyczną - powiedział bezceremonialnie ojciec. - Diego był najemnym żołnierzem.

Melissa milczała i patrzyła bez wyrazu na ojca.

- Diego nie jest tak bezwzględny, aby mordować ludzi.

- Nie bądź dzieckiem - usłyszała w odpowiedzi. - Nie wiedziałaś, że ludzie, którymi otacza się w Casa de Luz, są jego dawnymi kamratami? Człowiek, którego nazwali Pierwsza Koszula, czarny eks-żołnierz Apollo Blain, Semson i Drago - wszyscy są byłymi najemnikami i żaden z nich nie ma własnego kraju.

Melissa poczuła drżenie rąk. Sceny i epizody z życia Diega, które oglądała i które ją zaintrygowały, układają się oto w sensowną całość. Straszliwą całość.

- Widzę, że rozumiesz - powiedział ojciec bardzo spokojnie. - Nie myślę o nim źle dlatego, że wiem, co robił. Ale przeszłość tego rodzaju byłaby zbyt trudna do przyjęcia dla kobiety. Jestem pewien, że nad swoimi uczuciami panuje żelazną wolą. Niewinna, zakochana dziewczyna nie zdoła go otworzyć, Melisso. A ciebie on nie bierze nawet pod uwagę. Ożeni się z Gwatemalką, jeśli się w ogóle ożeni. Ciebie nie poślubi, nie wiesz?

Starała się uśmiechnąć, ale na policzkach pokazały się łzy.

- Dziecinko! - Ojciec wstał i objął ją czule. - Nie gniewaj się; nie ma przyszłości dla ciebie i Diega. Najlepiej będzie, jeśli stąd wyjedziesz.

Melissa musiała się zgodzić.

- Masz rację. Nie wiedziałam. Diego nigdy mi nie mówił o swojej przeszłości. Teraz rozumiem, co miał na myśli, kiedy mówił, że nie wie, czym jest miłość.

- Chciałbym, żeby twoja matka żyła. Wiedziałaby, co ci doradzić - powiedział ojciec i pogładził jej włosy.

- Ale i ty radzisz całkiem dobrze - odparła Melissa ocierając łzy. - Myślę, że pewnego dnia będzie to dla mnie przeszłość.

- Pewnego dnia - zgodził się ojciec. - W najlepszym wypadku, Melly, wasze dwa światy nie dopasują się do siebie. Są zbyt różne.

- Diego też to powiedział. - Podniosła wzrok.

- Zatem Laremos zdaje sobie z tego sprawę. Dobrze. Nie będzie więc żadnych przeszkód - pokiwał głową Edward.

Być może ojciec miał rację. Jeśli Diego coś czuł, było to fizyczne, nie duchowe. Pożądanie może być czymś wspaniałym, ale bez uczucia jest tylko cieniem. Przeszłość Diega wstrząsnęła nią. Czy mężczyzna taki jak on był w ogóle zdolny do miłości?

Dzielenie się nimi z ojcem i wprowadzanie go w jeszcze większy niepokój nie miało sensu.

- Jak poszło w stolicy? - zapytała, starając się rozluźnić atmosferę.

- Nie jest tak źle, jak na początku sądziłem. Zjedzmy coś, wszystko ci wyjaśnię. Jeżeli jesteś wystarczająco dorosła, aby iść na studia, przypuszczam, że masz także dość lat, aby zapoznać się ze stanem finansów rodziny.

ROZDZIAŁ DRUGI



Melissa spała płytkim snem. Śnił jej się Diego w chaosie wystrzałów i ostrych słów i obudziła się z wrażeniem, że niemal nie zmrużyła oka.

Zjadła śniadanie w towarzystwie ojca, który jej powiedział, że musi wracać do miasta, aby sfinalizować kontrakt z firmą skupującą owoce.

- Siedź w domu - ostrzegł wychodząc. - Żadnych tête à tête z Diegiem Laremosem.

- Muszę poćwiczyć na pianinie - rzuciła z daleka, kiedy już wychodził na dwór. - Ty też uważaj na siebie.

Ruszył samochodem, a ona usiadła w salonie przy małym pianinie i otworzyła zeszyt z ćwiczeniami. Nie miała do nich serca, dlatego ćwiczyła bardzo uproszczony kawałek Sibeliusa, poddając się bezwolnie jego błogiemu, smutnemu przesłaniu. Miała opuścić Gwatemalę i Diega. Nie było żadnej nadziei. Wiedziała w głębi duszy, że nigdy go nie zdobędzie, zaczęła sobie uświadamiać, że jeżeli nie wyjedzie, przyszłość jej rysuje się dość ponuro.

Poznawszy jego przeszłość, doszła do wniosku, że posiąść go może tylko kobieta znacznie bardziej doświadczona i bardziej skomplikowana.

Wstała od pianina, zamknęła wieko i usiadła przy biurku ojca. Leżały tam porozrzucane pakiety obligacji i ołówek służący do prowadzenia rachunków. Melissa napisała nim kilka linijek namiętnej prozy o nieodwzajemnionej miłości.

A potem nagle, pod wpływem impulsu, skreśliła krótki list do Diega, prosząc, aby spotkał się z nią w dżungli tej nocy, ponieważ chciałaby mu pokazać, zanim nastanie świt, jak bardzo go kocha.

Przeczytawszy roześmiała się na samą myśl o wysłaniu takiej kartki. Zmięła ją, rzuciła na blat, wstała zza biurka, przeczytała list raz jeszcze i wróciła do pianina. Potem zjadła obiad, który wcale jej nie smakował i w końcu uświadomiła sobie, że oszaleje, jeśli będzie musiała przesiedzieć tak resztę popołudnia.

Osiodłała klacz i machając poirytowanej Estrelli ruszyła ku dolinie.

Musiała „wygalopować" z siebie trochę tej nerwowej energii. Pędziła w dół poprzez dolinę, gdy nagle rozległ się wystrzał. Wystraszona klacz na moment stanęła w miejscu i zrzuciła Melissę na twardy grunt. Ramię i kark zetknęły się z ostrymi kamieniami. Skrzywiła się i jęknęła, próbując usiąść. Klacz z rozwianą grzywą pędziła dalej i wtedy właśnie Melissa dostrzegła zbliżającego się jeźdźca, za którym gnali trzej uzbrojeni mężczyźni. Diego!

Wystrzał rozległ się raz jeszcze i Melissa uświadomiła sobie, że mężczyźni strzelają do Diega. Nie odwracał się. Jego uwaga skupiona była teraz na Melissie. Pędził ku niej galopem, był dzięki temu mniej wyraźnym celem dla ścigających go jeźdźców. Łukiem mijając Melissę wyskoczył z siodła.

- Por Dios - rzucił się na kolana i wystrzelił w kierunku zbliżającego się jeźdźca. Wystrzał ogłuszył ją i wywołał mdłości, kiedy uświadomiła sobie, jak rozpaczliwa była to sytuacja.

- Jesteś ranna?

- Nie, Diego, upadłam tylko.

- Silencio. - Strzelił raz jeszcze do partyzanta, który zatrzymał się nagle w połowie doliny, żeby oddać strzał. Przygiął Melissę ku ziemi delikatnym, lecz zdecydowanym ruchem i wycelował, tym razem dokładniej. Nie chciał, żeby to widziała, ale jej życie zależało od tego, czy zdoła zatrzymać prześladowców.

Ogień z przeciwnej strony zamarł. Melissa zerknęła na Diega. Jego mocno opalona twarz była teraz nieruchoma, a ręce zdecydowanie i pewnie unosiły krótką broń.

Odwrócił się nagle. Podniósł ją z trawy szybkim, lekkim ruchem, a jego mięśnie poradziły sobie z ciężarem, jak gdyby w ogóle go nie czuł.

Rzucił się w gęstą dżunglę, która graniczyła z łąką. Biegł cały czas. Ponad jego ramieniem dostrzegła rozpierzchłe konie i dwu jeźdźców zwijających się w siodłach jak gdyby z bólu, podczas gdy trzeci ciągle jeszcze leżał na ziemi. Koń Diega dawno już uciekł, podobnie jak koń Melissy.

Teraz, kiedy przynajmniej przez chwilę byli poza zasięgiem niebezpieczeństwa, jej ciało stało się wiotkie. Była ranna. Była naprawdę ranna. Wyglądało to na jakiś nieprawdopodobny koszmar. Chwała Bogu, że Diego... Dreszcz przeniknął ją na myśl o tym, co mogło się zdarzyć, gdyby ci mężczyźni dopadli ją i gdyby była sama.

- Spadłam - wyjąkała, patrząc bezsilnie w jego złą twarz, kiedy pochylił się nad nią. - Diego, ci mężczyźni... czy jesteśmy wystarczająco daleko...?

- W tej chwili tak - powiedział. - Przynajmniej zanim zorganizują posiłki, Melisso. Mówiłem ci, żebyś nie jeździła sama, prawda?

Jego oczy świeciły czernią, a ona myślała, że w gruncie rzeczy widzi go po raz pierwszy. Nie był już tym rozleniwionym i pogodnym mężczyzną. Był kimś obcym. Najemnikiem, o którym opowiadał jej ojciec. Człowiekiem bez maski.

- Gdzie są twoi ludzie? - spytała oschłym tonem. Jej ciało zesztywniało, kiedy męskie, szczupłe palce zaczęły rozpinać bluzkę. - Diego, nie! - krzyknęła.

- Trzeba zatamować krwotok - uciął. - Nie ma czasu na przesadną skromność. Leż spokojnie.

Unieruchomił jej ręce z rosnącym zniecierpliwieniem i ściągnął bluzkę, pod którą nosiła delikatny biustonosz. Jego czarne oczy przeszyły natychmiast przezroczysty materiał, który skrywał młode, jędrne piersi. Spojrzał też zaraz na jej ramię, które było zranione i krwawiło.

- Jesteśmy odcięci - szepnął. - Popełniłem błąd zakładając, że kilka wystrzałów wystraszy partyzanta, który przeprowadzał zwiad wokół mojego pastwiska. Odjechał, ale tylko po to, żeby wrócić z tuzinem albo i większą jeszcze liczbą swoich przyjaciół. Nigdy nie nauczysz się słuchać? - spytał zimno. Przytknął chusteczkę do zranionych miejsc, tamując krew.

Grymas bólu wykrzywił jej twarz.

- Trzeba to opatrzyć. To cud, że nic poważniejszego nie stało się twojej piersi, choć jest porządnie posiniaczona.

Diego zignorował jej zakłopotanie, rozpościerając chusteczkę na piersiach i poprawiając bluzkę. Nie pokazał po sobie nic z tego, co naprawdę czuł, ale obraz jej nietkniętego, doskonałego młodego ciała wprawił go w stan bolesnego pragnienia. Do tej pory mógł traktować Melissę jak dziecko. Ale po dzisiejszym dniu nie będzie już zdolny myśleć o niej w ten sposób.

- Musimy szybko wydostać się z doliny. Rozpędziłem ich, ale właśnie dlatego tu wrócą. - Pomógł jej wstać. - Możesz iść?

- Oczywiście - powiedziała, patrząc szeroko otwartymi oczami na małą, ale potężną broń, którą podniósł z ziemi.

- Uzi - powiedział lekceważąc zaciekawienie dziewczyny - broń automatyczna, którą zaprojektowali Izraelczycy. - Bardzo mi przykro, że musiałaś patrzeć na to, co się działo, maleńka, ale gdybym nie odpowiedział im ogniem...

- Wiem - powiedziała. Popatrzyła na niego i odwróciła wzrok, kiedy ruszyli w dżunglę. - Diego, ojciec powiedział mi, że robiłeś to zawodowo.

Zatrzymał się i spojrzał na nią badawczo, ale w jej twarzy nie dostrzegł ani pogardy, ani lęku, ani przerażenia.

- Po to, jak sądzę, żeby zniechęcić cię do jakichkolwiek poważniejszych kontaktów ze mną?

Zarumieniła się raz jeszcze i opuściła wzrok.

- Widzę, że moje zachowanie było dość czytelne - powiedziała gorzko. - Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że każdy wokół wie, iż robię z siebie idiotkę.

- Mam trzydzieści pięć lat - powiedział Diego spokojnie. - A kobiety, wybacz, są dopuszczalnym nałogiem. Masz wyrazistą twarz, Melisso, i twoja niewinność tym bardziej naraża cię na niebezpieczeństwo. Ale nigdy nie powiedziałbym o tobie, że jesteś głupia, bo jesteś wrażliwa - wahał się, czy użyć tego zwrotu - na siłę przyciągania. - Ale to nie pora, żeby o tym rozmawiać. Chodź, musimy znaleźć schronienie.

Marsz nie był łatwy. Dżunglę tworzyły rośliny pnące i gęste krzewy, a Diego miał tylko nóż. Nie wziął maczety. Starał się nie zostawiać po sobie widocznego śladu, ale goniący ich mężczyźni byli doświadczonymi tropicielami. Melissa wiedziała, że należy się bać, ale obecność Diega całkowicie eliminowała lęki. Wiedziała, że ją ochroni, wszystko jedno, w jaki sposób. I niezależnie od niebezpieczeństwa czuła radość, że jest z nim.

Stanął, żeby popatrzeć na kompas umieszczony na rękojeści noża.

- Gdzieś tu bardzo blisko są ruiny - powiedział cicho. - Przy odrobinie szczęścia znajdziemy się tam przed zmrokiem. - Popatrzył na niebo, które ciemniało grożąc ulewą. - Ojca nie ma w domu?

- Nie - powiedziała z przygnębieniem - będzie chory ze zmartwienia. I wściekły.

- I gotów do zbrodni, jak sądzę - mruknął poirytowany.

- Przepraszam - powiedziała delikatnie - naprawdę przepraszam.

- Rzeczywiście? Za to, że jesteś ze mną tak jak teraz? Naprawdę przepraszasz, querida? - zapytał głosem aksamitnym, głębokim, miękkim i czułym.

Odwrócił się od niej, lecz jego ciało drżało z namiętności. Był człowiekiem zbyt gorącej krwi, aby nie czuć niczego, kiedy patrzył na jej smukłe ciało, na słodką jak uwodzicielski klejnot niewinność. Pragnął jej tak, jak nigdy jeszcze nie pragnął żadnej kobiety, ale poddanie się uczuciom oznaczałoby zdanie się na łaskę mściwego ojca. Niepokoił się już, co będzie, jeśli okoliczności zmuszą ich do spędzenia nocy w ruinach. Apollo i reszta pójdą go szukać, ale ulewa zmyje wszelkie ślady i opóźni odsiecz, a partyzanci wsiądą im wkrótce na kark.

Melissa czuła, że jej włosy przylgnęły do czaszki, a ubranie przykleiło się do ciała. Dżinsy i buty nasiąkły wodą, a koszula stała się przezroczysta i ociekała strumieniami.

Czarne włosy Diega wyglądały jak mycka, a jego bardzo hiszpańskie rysy ujawniły się jeszcze dobitniej. Oliwkowa karnacja i czarne oczy czyniły zeń niemal typ człowieka pierwotnego. Miał w sobie zarówno krew Majów, jak i Hiszpanów, bo jego pochodzący z Madrytu przodkowie weszli w związki rodzinne z Gwatemalkami. Wystające kości policzkowe wskazywały na indiański rodowód, a prosty nos i delikatne, zmysłowe wargi były z kolei dowodem pochodzenia hiszpańskiego.

- Tam - powiedział nagle i dotarli na polanę, gdzie znajdowała się świątynia Majów, tkwiąca jak szara wartownia w zielonej dżungli. Zachowała się tylko fragmentarycznie, ale przynajmniej część budowli była pod dachem.

Diego poprowadził dziewczynę przez zarośnięte wejście, płosząc wielkiego węża. Pokryte pleśnią wnętrze pachniało głazami i kurzem, ale ściany po jednej stronie ruin były niemal nietknięte.

Melissę przebiegł dreszcz.

- Nabawimy się zapalenia płuc - szepnęła.

- Nie jest aż tak źle - powiedział z lekkim uśmiechem. Podszedł ku zarośniętemu otworowi. Ściągnął koszulę i powiesił ją na sterczącej belce. Przeciągnął się leniwie.

Melissa pieszczotliwym wzrokiem przyglądała się jego ciemnym opalonym mięśniom i niewyraźnemu klinowi ciemnych włosów, które zwężały się ku dołowi, w stronę pasa, wokół jego zgrabnej talii. Sam ten obraz przyprawiał ją o drżenie.

Spostrzegł jej reakcję i dobre intencje osłabły. Wyglądała wspaniale w ubraniu przylegającym do świetnej figury. Poprzez wilgotną bluzkę mógł podziwiać kształt piersi, ich fiołkoworóżowe koniuszki, twarde i pięknie uformowane.

- Przyniosę trochę gałęzi - powiedział krótko.

Wyszedł, a Melissa ściągnęła bluzkę i wyżęła ją. Dotknęła włosów i odgarnęła kosmyki z twarzy, zdając sobie sprawę, że musi wyglądać okropnie.

Diego wrócił po kilku minutach z liśćmi dzikiej palmy bananowej, które rozłożył na ziemi, aby można było usiąść.

Miała już na sobie bluzkę i mimo że materiał był teraz nieco mniej wilgotny, piersi w dalszym ciągu odznaczały się wyjątkowo wyraźnie.

- Przypuszczam, że rzeczywiście tak postąpią - powiedziała cicho, nawiązując do tego, co rzekł przed chwilą.

- Nie krępuje cię, niña, że tak patrzę na ciebie?

- Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia - bąknęła czerwieniąc się.

Swoboda, na jaką sobie pozwalał, była szaleństwem, ale nic nie mógł na to poradzić. Bardziej niż czegokolwiek pragnął jej dotknąć. Pragnął rozbierać ją wolno i delikatnie, chciał pokazać jej całe misterium kochania się. Serce zaczęło mu walić w piersiach, kiedy wyobraził sobie ich dwoje na naprędce skleconym posłaniu z jej ciałem przyzwalającym i otwartym dla niego do końca.

Wyraz jego twarzy wprawił Melissę w zakłopotanie.

- Dlaczego zostałeś najemnikiem? - zapytała z nadzieją, że odwróci od siebie jego uwagę.

- To sprawa pieniędzy. Byliśmy w trudnej sytuacji, a ojciec nie mógł się pogodzić z upokarzającym poszukiwaniem pracy, ponieważ przez całe swoje życie miał pieniądze. Ja zaś byłem lekkomyślny i lubiłem niebezpieczeństwo. Po służbie wojskowej dowiedziałem się o istnieniu grupy, która potrzebowała eksperta w zakresie broni krótkiej. Zgłosiłem się. - Uśmiechnął się do wspomnień. - To był pasjonujący okres. Raz czy dwa znalazłem się w poważnym niebezpieczeństwie. Pozostali przechodzili z wolna do innych zajęć, a ja trwałem. Nie byłem już tak szybki, a mimo to zostałem - to błąd, który kosztował mnie niemal życie. Potem, kiedy byłem wystarczająco zamożny, aby ustabilizować się, wróciłem do domu.

- Żałujesz?

- Czasami. To był dobry okres. Specjalne poczucie więzi i przyjaźni z tymi, którzy razem ze mną narażali się na śmierć.

- I kobiety, jak sądzę - powiedziała z niechęcią, a jej twarz wyrażała więcej, niż mogła przypuszczać.

- I kobiety - powiedział spokojnie. - Jesteś zaszokowana?

Spuściła wzrok.

- Nigdy nie sądziłam, że byłeś mnichem, Diego.

Lało coraz mocniej. Drgnęła, kiedy piorun rąbnął w pobliżu świątyni i przerażający grzmot przewalił się po niebie.

Objął ją i położył na palmowych liściach, a palce raz jeszcze dotknęły guzików bluzki. Tym razem nie broniła się i nie protestowała. Patrzyła nań po prostu szeroko otwartymi oczami.

- Chcę sprawdzić, czy ranka jeszcze krwawi - powiedział łagodnie. Odsunął brzegi bluzki, podniósł chusteczkę, którą wcześniej tamował krwotok, a jego czarne oczy zwęziły się. Na twarzy pojawił się grymas. - Zostanie blizna - powiedział, przesuwając palcem po skaleczeniu. - Szkoda, na tak wspaniałej skórze.

Wstrzymała oddech.

- Nie mam żadnego kojącego rany balsamu - powiedział miękko, szukając jej spojrzenia. - Ale może będzie lepiej, jeśli pocałuję to miejsce...

Kiedy mówił, był nad nią pochylony i Melissa jęknęła, czując wilgotne ciepło jego ust na swoim ciele. Zacisnęła ręce za sobą, wyginając plecy.

Zaskoczony namiętną reakcją dziewczyny podniósł głowę, aby na nią popatrzeć. Był zdziwiony, ale i dumny, kiedy spostrzegł, że rozkosz rozogniła jej policzki, a oczy stały się lśniące. Jej spragnione usta rozchyliły się. Przestało się liczyć w tej chwili wszystko poza jednym - chciał, żeby jęknęła raz jeszcze, chciał dostrzec w oczach pierwsze błyski pasji niewinnego ciała. Myśl o jej czystości i postanowienie, że nie tknie Melissy, ulotniły się tak samo, jak poczucie zagrożenia.

Wsunął jedną dłoń pod jej kark i palcami pieścił tył głowy. Ustami dotknął czule jej ciała, a język badał rankę na jedwabnej skórze. Pachniała kwiatami; zanurzył twarz w jej zapachu. Wolna ręka znalazła zapięcie biustonosza. Zsunął ramiączka i zdjął stanik razem z bluzką. Była naga i drżąca. Nie zamierzał tego robić, ale pożądanie zerwało wędzidła. Nie mógł się cofnąć. Nie chciał. Była jego. Należała do niego. Powstrzymał jej gwałtowny ruch, kiedy chciała się zakryć.

- To będzie nasz sekret, coś, o czym będziemy wiedzieć tylko my dwoje - wyszeptał. Jego oczy powędrowały ku piersiom. - Takie wspaniałe, młode - westchnął, nachylając się ku nim. Takie słodkie, drżące, tak cudownie kształtne...

Usta dotknęły twardego koniuszka. Zesztywniała. Objął ją, a drugą ręką wzbudzał słodkie płomienie, błądząc wzdłuż żeber i poniżej piersi, niżej i niżej, aby zapragnęła w bólu pełnej pieszczoty. Padał deszcz i rozlegały się straszliwe gromy. Przemoknięte ubrania nie były żadną przeszkodą, ciała przylgnęły do siebie w dusznym półmroku ruin.

Rozkoszował się wstydliwym dotknięciem jej rąk, którymi obejmowała ramiona i plecy. Zachwycał go jej cichy jęk i krzyk, kiedy zbliżał swoje usta do jej warg, aż w końcu rozchylił je pocałunkiem, którego nie można było powstrzymać.

Wygięła się, napierając swoim ciałem na jego wilgotną skórę, naga pod jego nagością. Czuła twardość mięśni, które dotykały piersi. Wbiła paznokcie w jego plecy, smakując głodnymi ustami pachnący płomień jego otwartych ust.

- Ciiii... - szepnął, kiedy starała się coś powiedzieć. - Powiem ci jak to będzie. Moje ciało i twoje, deszcz wokół nas, dżungla ponad nami. Słodkie zespolenie kobiety i mężczyzny tu; w pomniku Majów. Jak pierwsza kobieta i pierwszy mężczyzna na ziemi. Jedynie las usłyszy twój krzyk bolesnej rozkoszy.

Miękka głębia głosu odurzyła ją. Tak, chciała tego. Pragnęła go. Wygięła się, kiedy przesunął dłońmi po jej rozedrganym ciele, dotykając ustami ust w taki sposób, jakiego nigdy nie umiała sobie nawet wymarzyć. Zapach liści palmowych, pleśni i wilgotna woń ruin współgrały z podnieceniem Diega i jego gorączkową potrzebą spełnienia.

Patrzyła, jak się rozbiera, ale wstyd spalił się w ogniu pożądania. Kiedy położył się obok, podziwiała jego zgrabną, smukłą sylwetkę. Pozwolił jej patrzeć na siebie, a nawet był dumny ze swojej męskości. Skłonił ją, aby go dotknęła, aby odkryła twardość i płomień jego ciała, kiedy szeptał, całował ją i pieścił, przeciągając tę chwilę w nieskończoność, kiedy wszelki rozsądek ustąpił miejsca nienasyconej namiętności.

Dała wszystko, o co prosił, ulegając mu zupełnie. Kiedy nie było odwrotu, popatrzyła na niego odważnie i z ufnością, biorąc w siebie nagłe wejście mocnego ciała z jednym tylko, niezbyt mocnym refleksem bólu, który znikł pod jego czułym, dumnym wzrokiem.

- Dziewica - wyszeptał, a jego oczy lśniły czernią, kiedy ją wchłaniał w siebie. Delikatnie, powoli kochał Melissę, drżąc z powstrzymywanego napięcia. - Jesteśmy razem, jesteś cała moja, moja kobieta.

Powstrzymywała oddech czując to, co jej dawał. Oczy traciły na chwilę zdolność widzenia, twarz wyrażała zdziwienie, miłość i pożądanie, wszystko naraz.

- Obejmij mnie - wyszeptał - obejmij mnie mocno, bo za chwilę poczujesz uderzenie namiętności i będziesz potrzebowała mojej siły. Obejmij mocno, querida, obejmij mnie szybko, daj mi wszystko, co masz... adorada - szeptał, gdy jego rytm potęgował się i rósł aż do szokującego finału. - Melissa mia!

Jej ciało poszybowało na niebotyczną wysokość, mięśnie napięły się do granic możliwości. Krzyknęła, lecz on jęknął i zmiażdżył ją uściskiem, zanim dotknęła czegoś, co znikło, choć była bardzo blisko.

Zapłakała, czując zawód i ból. Nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego. Całował czule jej twarz, obejmował ją, łagodne oczy patrzyły na nią pytająco.

- Nie czułaś? - wyszeptał, zmuszając ją do spojrzenia na siebie.

- Było tak blisko - szepnęła w zapamiętaniu. - Prawie... o!

Uśmiechnął się ze smutkiem i czułością, wolno podnosząc głowę, aby móc popatrzeć jej w oczy.

- Tak - szepnął. - Tu. I tu... delikatnie, querida. Pocałuj mnie i staraj osiągnąć ten sam rytm, tak, querida, tak, tak, teraz...

Zacisnął zęby, czując jej ciało, które dążyło do spełnienia. Kiedy krzyknęła, a potem zaczęła szeptać, był gdzieś w swoim piekielnym, czarnym niebycie, a potem całą wieczność spadał na ziemię, w jej ramiona.

Leżeli w lekkim półmroku, zobojętniali na deszcz, nasyceni, cudownie zmęczeni, pod jej bluzką i jego koszulą, jak pod mokrym kocem. Co jakiś czas nachylał się, żeby pocałować ją leniwie. Wargi miał miękkie i powolne, uśmiech subtelny. Przez kilka chwil nie było przeszłości ani przyszłości, nie było niebezpieczeństwa ani konsekwencji.

Melissa była poruszona tym, co nastąpiło, tak bardzo w nim zakochana, że dać się w tej chwili kochać wydawało się jej rzeczą najnaturalniejszą na świecie. Ale kiedy zmysły ostygły, poczuła przerażenie i lęk. O czym myślał, leżąc tak spokojnie obok niej? Było mu przykro czy przyjemnie? Winił ją?

Nagle rzeczywistość uderzyła ich w najokrutniejszy z możliwych sposobów.

Rżenie koni i donośne głosy przedarły się przez grzmoty i deszcz i grupy mężczyzn znalazła się nagle w ruinach. Przewodził im ojciec Melissy. Zamarł, widząc ubrania i dwoje ludzi, najwyraźniej kochanków, przykrytych niedbale dwiema koszulami.

- Laremos! Niech cię piekło pochłonie! - wybuchnął Edward Sterling. - Niech cię piekło pochłonie! Coś ty zrobił!

ROZDZIAŁ TRZECI



Melissa czuła, że upokorzenie, jakiego doznała tego wieczoru, pozostanie w jej pamięci do końca życia. Wściekłość ojca, wymuszone poczucie winy Diega, jej wstyd i łzy. Mężczyźni szybko opuścili ruiny, ponaglani przez Edwarda Sterlinga, ale Melissa wiedziała, że wystarczyło im parę sekund, aby zorientować się, co się stało.

Edward Sterling ruszył ich śladem, dając Melissie i Laremosowi czas na ubranie się. Diego milczał.

Melissa rzuciła pełne nadziei spojrzenie ku jego twarzy o ostrych rysach, później ruszyła przodem.

Deszcz przestał padać. Ojciec czekał na zewnątrz, jego ludzie z respektem trzymali się z dala.

- To nie była wyłącznie wina Diega - zaczęła Melissa.

- Tak, wiem o tym - powiedział ojciec lodowatym tonem. - Znalazłem twoje zapiski i list, w którym prosisz Laremosa, żeby się z tobą spotkał. Jak to ujęłaś? - „aby mu dać dowód miłości".

Diego obrócił się w stronę Melissy i wyrzucił z siebie z chłodną wściekłością w oczach:

- Ukartowałaś to wszystko, a ja jak głupiec dałem się wpędzić w pułapkę.

- Przecież to niemożliwe. Jak mogłam to wszystko zaplanować? Pościg guerillas także? - spytała, starając się o rzeczowy ton.

- W takich okolicznościach żaden mężczyzna, który ma choć trochę poczucia honoru, nie odmówiłby małżeństwa - powiedział lodowatym tonem Sterling.

- A co pan wie o honorze? - spytał Diego. - Pan, który uwiódł mojemu ojcu narzeczoną, parę dni przed ich ślubem.

Sterling z trudem pohamował wściekłość.

- To nie ma nic do rzeczy. Nie będę bronił zachowania mojej córki, ale musi pan przyznać, señor Laremos, że nie znalazłaby się w tym kłopotliwym położeniu bez pańskiego współudziału.

Te słowa wzburzyły krew w żyłach Diega, bo zarzut trudno było odeprzeć. Należało go winić w równym stopniu, co Melissę. Znalazł się w pułapce i sam zatrzasnął zamek. Nie chciał nawet na nią patrzeć. Słodkie interludium, sny o doskonałości, wszystko to zostało zniweczone. Nie był w stanie powiedzieć, czy udźwignie ten ciężar, ale jakiż miał wybór? Jeszcze jedna plama na honorze rodziny byłaby nie do zniesienia, zwłaszcza dla babki i siostry.

- Nie mam zamiaru uchylać się od odpowiedzialności, señor - powiedział Diego tonem lekceważącej pogardy. - Zapewniam pana, że Melissa znajdzie opiekę.

Melissa otworzyła usta, chciała się sprzeciwić, ale ojciec i Diego spojrzeli na nią z tak jadowitą złością, że nie mogła wydusić z siebie ani słowa.

Uporano się z partyzantami. Apollo Blain - wysoki, uzbrojony po zęby - wraz z niskim żylastym mężczyzną, którego Laremos nazywał Pierwszą Koszulą, pojawili się na czele jeźdźców u wylotu doliny.

- Szefie, wojska rządowe są już w pańskiej posiadłości - powiedział, szczerząc zęby Koszula.

Apollo zachichotał, skrzyżowawszy muskularne ramiona na łęku siodła.

- Robią panu porządki, że tak powiem. Widzę, że wyszedł pan cało, szefie. I panna Sterling również.

- Dzięki - odpowiedziała z trudem Melissa.

- Jeśli pan pozwoli, dołączę do moich ludzi. – Diego zwrócił się do Edwarda w sposób chłodny i formalny. - Dołożę wszelkich starań, aby ślub mógł się odbyć tak szybko, jak to możliwe.

- Będziemy czekali na wiadomość od pana, señor - uciął Edward.

Ruszył w stronę swoich jeźdźców spinając konia za plecami Melissy.

- Chyba żadne wyjaśnienia nie mają już sensu. - Melissa była zbyt słaba i roztrzęsiona, aby podnieść wzrok w stronę Diega i jego ludzi.

- Rzeczywiście - powiedział ojciec. - Mam nadzieję, że kochasz Laremosa. A w każdym razie będziesz musiała, bo to on jest teraz panem sytuacji. Będzie nas nienawidził, ciebie i mnie, ale nie pozwolę, żeby wystawił cię na publiczne poniżenie. Nawet jeśli to ty nawarzyłaś tego cholernego piwa.

Łzy popłynęły jej po policzkach. Modlitwy, jej utęsknione marzenia ziściły się, ale przecież nie chciała usidlić Diega. Pragnęła, aby ją pokochał, by się z nią ożenił. I teraz przyszło spełnienie, ale ona czuła, że los zakpił z niej boleśnie. Przypomniała sobie stare powiedzenie: „Uważaj, bo marzenia mogą się ziścić". I dopiero teraz zrozumiała jego sens.


Mijał tydzień za tygodniem. Melissę fetowano, a i ona wydawała przyjęcie za przyjęciem z nieodłączną, sztywną señorą Laremos i Juana, siostrą Diega, u swego boku. Obydwie żywiły niechęć do Melissy, ale starały się robić dobrą minę do złej gry.

Diego prawie nie odzywał się do Melissy, chyba że było to zupełnie niezbędne. To, że jej nienawidził, stawało się coraz bardziej oczywiste. W miarę jak przybliżał się dzień ślubu, uzmysławiała sobie coraz wyraźniej, jaki fatalny błąd popełniła nie słuchając ojca. Nie powinna była wychodzić z domu tamtego deszczowego dnia.

Ślubny strój został już wybrany. Katolicki kościół w Guatemala City zapełnił się po brzegi przyjaciółmi i pociotkami panny młodej i pana młodego. Melissa była spięta, zaś pan młody traktował to wydarzenie z nieukrywaną nonszalancją. Składał słowa przysięgi w obliczu ojca Santiago. Z ledwie ukrytą wyrazem sarkazmu na twarzy włożył obrączkę na palec Melissy. Później uniósł welon i spojrzał jej w oczy prawie z pogardą, a kiedy ją całował, czuła, że robi to raczej z obowiązku, aby tradycji stało się zadość. Jego wargi były zimne jak lód. Potem poprowadził ją od ołtarza, wiódł środkiem kościoła, tak nieczuły i sztywny jak dywan, po którym stąpali.

Przyjęcie weselne było jednym wielkim koszmarem, wydawało się, że muzyka i tańce nigdy się nie skończą. Wreszcie Diego oznajmił gościom, że już pora na niego i na małżonkę. Wcześniej zapowiedział Melissie, że nie będzie miodowego miesiąca, bo ma zbyt wiele pracy. Odjechali do domu, on, Melissa, jego siostra i babka o lodowatym spojrzeniu. Spakował walizki i ruszył w długą podróż do Europy. Melissie brakowało ojca i Estrelli. Tęskniła za ciepłem domu. Ale przede wszystkim było jej brak tego, którego niegdyś pokochała, dawnego Diega. Ten Diego, którego poślubiła, wiecznie zły i odpychający, wydawał się jej obcym mężczyzną.

Nie minęło sześć tygodni od wyjazdu Diega, kiedy poczuła, że dzieje się z nią coś dziwnego, co przerodziło się w przerażającą świadomość: była w ciąży. Miała mdłości, już nie tylko w porze śniadania, ale przez cały czas. Ukrywała swój stan przed babką i siostrą Diega, ale z czasem stawało się to coraz trudniejsze.

Zabijała czas, chodząc bez celu z pokoju do pokoju, szukała sobie zajęć, aby tylko zapomnieć. Nie pozwalano jej uczestniczyć w pracach domowych ani usiąść z wszystkimi; domownicy opuszczali pokój, kiedy się tam pojawiała. Jadała w samotności, bo señorita, aby jej unikać, zmieniały codziennie pory posiłków. Ledwie ją tolerowano, obie kobiety dawały do zrozumienia, jak bardzo jej nie lubią. A Diego ciągle był daleko.

- Czy nie ma sposobu, aby mnie pani polubiła? - spytała któregoś wieczora señora Laremos, kiedy Juana opuściła bawialnię, a sztywna dama szykowała się, aby pójść w jej ślady.

Señora przeszyła ją spojrzeniem ciemnych zimnych oczu, tak bardzo przypominających wzrok Diega, że Melissę przeszły ciarki.

- Nie jesteś tu mile widziana. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę? - wycedziła starsza pani. - Mój wnuk cię nie chce, my też. Pozbawiłaś nas honoru, tak jak wcześniej twoja matka.

Melissa spuściła głowę.

- To nie była moja wina - powiedziała drżącym głosem. - Nie tylko moja.

- Gdyby nie upór twojego ojca, Diego potraktowałby cię tak jak inne kobiety, które okazywały mu względy. Byłabyś sowicie wynagrodzona...

- Co pani na ma myśli? - spytała Melissa, czując, jak pryskają złudzenia i jak pęka jej serce na wzmiankę o innych kobietach w życiu Diega.

- Zostałabyś wyposażona na całe życie, dostałabyś samochód, futro z norek - mówiła chłodno señora, dumnie wyciągając szyję.

- Proszę, niech pani mówi dalej, niech mnie pani poniża. Nic nie jest w stanie zmienić faktu, że jestem żoną Diega.

- Posłuchaj, mój mały kotku z tupetem. - Starszą panią wstrząsnął gniew. - Wystarczająco wiele zgryzot przysporzyła mi wasza rodzina jeszcze przed tobą. Gardzę wami!

Melissa przyjęła to ze spokojem.

- Tak, wiem - powiedziała z dumą. - Boże uchowaj, abym tak traktowała gości pod moim dachem. Nie na próżno odebrałam staranne wychowanie - syknęła jadowicie.

Twarz señory oblał rumieniec. Bez słowa wyszła z pokoju, a potem unikała Melisy jeszcze staranniej.

Melissa zaniechała prób zbliżenia. Może gdyby Diego miał czas przywyknąć do nowej sytuacji, wszystko potoczyłoby się inaczej. Wierzyła, że da się ubłagać. I że uprosi go, aby dał jej szansę stania się jego prawdziwą żoną.

Na razie mdłości dokuczały coraz bardziej i wiedziała, że wkrótce musi pójść do lekarza. Z dnia na dzień stawała się bledsza. Tak blada, że Juana, ryzykując gniew babki, wślizgnęła się do jej pokoju pewnego wieczoru, pytając, jak się czuje.

- Wyglądasz tak źle, Melisso. Tak bym chciała, żeby wszystko ułożyło się inaczej. Diego... rozłożyła ręce... jest jaki jest. A babce otworzyły się stare rany przez samą twoją obecność tutaj.

- Dobrze to rozumiem - powiedziała cicho Melissa, siląc się na uśmiech.

- Czy mogę ci w czymś pomóc? - Juana westchnęła.

- W każdym razie dziękuję za życzliwość. - Melissa potrząsnęła głową.

Juana otworzyła drzwi, zawahała się przez moment.

- Babcia ci tego nie powtórzy, ale dzwonił Diego. Jutro wraca. Myślę, że chciałabyś o tym wiedzieć.

Znikła tak szybko, jak się pojawiła. Melissa rozejrzała się po swoim pokoju, schludnym, pełnym starych, ciemnych mebli. W żadnym wypadku nie mógł uchodzić za sypialnię pana domu. Zastanawiała się, czy Diego w ogóle zdobędzie się na to, aby sypiać z nią w jednym pokoju. I chciała, żeby na razie pozostało tak, jak jest, by nie dowiedział się o dziecku.

Prawie nie spała tej nocy, zastanawiając się, jak to będzie, kiedy go znów zobaczy. Zaspała następnego dnia i po raz pierwszy poczuła, że nie dokuczają jej mdłości. Zeszła na dół. Siedział przy stole, na honorowym miejscu. Tym razem cała rodzina zebrała się przy śniadaniu.

Serce skoczyło jej do gardła na jego widok. Miał na sobie lekki, biały garnitur z tropiku, który podkreślał jego ciemną karnację, natomiast sam Diego wyglądał na zmęczonego. Spojrzał na nią, kiedy wchodziła. Wtedy poczuła, że lejąca się sukienka z szarej krepy to nie był dobry pomysł. Wydawała się odpowiednia na tę okazję, ale teraz czuła się tak, jakby stała przed nim naga. Juana ubrana była w prostą, perkalową spódnicę i białą bluzkę, señora zaś wybrała spokojny, ciemny strój.

Wzrok Diega nie zdradzał specjalnego zainteresowania. Przywitał ją w sposób formalny.

- Señora Laremos. Jak się czujesz?

Nic się nie zmieniło, to było oczywiste. Dalej ją obwiniał. Nienawidził jej. Nosiła w sobie jego dziecko, była tego prawie pewna, ale jak mogła mu o tym powiedzieć? Podeszła do stołu, szybko usiadła, tak daleko od innych, na ile pozwalał dobry ton.

- Witam w domu, señor - powiedziała opanowana. Tygodnie chłodnej kurtuazji i wrogości odcisnęły na niej swoje piętno. Siedziała blada i cicha, a Diego wydawał się poruszony jej wyglądem. Później jednak powróciły wspomnienia. Usidliła go. Nie był w stanie o tym zapomnieć. Najpierw Sheila, później Melissa. Sterlingowie dwukrotnie gorzko zakpili z honoru Laremosów.

Mimo wszystko nie wygląda najlepiej, pomyślał. Señora Laremos również zauważyła to szczególne zachowanie swojego nie chcianego domownika, ale nie zamierzała zrobić pierwszego kroku. Ta dziewczyna była ich przekleństwem. Nawet służący szeptali po kątach, w jak dwuznacznej sytuacji ich przyłapano.

- Jesteśmy już po śniadaniu, Melisso - powiedziała, siląc się na uprzejmość. - Ale jeśli chcesz, Carisa przyniesie ci coś do jedzenia.

- Dziękuję, señora, wystarczy mi kawa. - Sięgnęła po srebrny dzbanek, na próżno starając się opanować drżenie rąk. Juana zagryzła wargi i odwróciła wzrok. Diego dostrzegł reakcję siostry. Zaczął sobie wyobrażać, co musiała przejść Melissa. Dotychczas myślał tylko o tym, jak się uwolnić od sztucznej intymności, którą zmuszony był dzielić z żoną. Teraz zaczął się zastanawiać, jakie przyjęcie zgotowali Melissie i uświadomił sobie z przerażeniem, że to jego chłód narzucił ton.

- Schudłaś - powiedział nieoczekiwanie. - Nie dopisuje ci apetyt?

- Dziękuję, wszystko w porządku, señor. - Przełknęła łyk kawy ze wzrokiem utkwionym w filiżance.

- Powinnaś się położyć, Melisso - powiedziała z zakłopotaniem babka. - Nie wyglądasz najlepiej.

Melissa nie zaprotestowała.

- Jak pani sobie życzy, señora - odpowiedziała bezwiednie. Wstała od stołu i nie spojrzawszy na nikogo, ruszyła długim, wyłożonym dywanami holem do swojego pokoju.

Diego zasępił się. Słuchał z roztargnieniem opowieści babki o tym, co się wydarzyło na folwarku podczas jego nieobecności. Myślami był z Melissa.

- Od jak dawna jest w takim stanie? - przerwał nagle.

Juana już otwierała usta, ale babka uciszyła ją.

- Przecież przygarnęliśmy ją pod nasz dach, pomimo okoliczności, w jakich doszło do waszego związku - powiedziała wyniośle. - Ona widać woli swoje towarzystwo.

- Przepraszam - przerwała Juana, gwałtownie wstała od stołu i z gniewną dezaprobatą na twarzy znikła za drzwiami.

Diego dopił kawę i poszedł do pokoju Melissy. Ale kiedy zbliżał się do drzwi, zawahał się. Sytuacja była napięta. Nie chciał jej zaostrzać. Cofnął rękę z klamki. Będzie jeszcze wiele okazji, żeby z nią porozmawiać, pomyślał.

Interesy zaprzątnęły go bez reszty. Melissa widywała go w przelocie, kiedy właśnie wychodził albo szykował się do wyjścia. Nie zbliżał się do niej, a jeśli już, to po to, żeby zapytać, jak się czuje, albo ukłonić się i odejść. Przez cały dzień siedziała w pokoju i popatrywała przez okno. Tace z posiłkami przynosiła Carisa. Nawet ciąża wydawała się czymś nierzeczywistym, mimo że zdawała sobie sprawę, iż prędzej czy później będzie musiała zobaczyć się z lekarzem.

Kiedy Diego zdecydował się ją odwiedzić, za oknem szalała ulewa. Zagnał właśnie bydło i wyglądał na zmęczonego. W ciemnych, szerokich spodniach i rozchełstanej białej koszuli, z kropelkami deszczu na mokrych włosach wyglądał jak klasyczny Latynos, męski i bosko ponętny.

- Czy nie możesz choć trochę pobyć z nami? - spytał bez ogródek. - Moja babka uważa, że mocno przesadzasz w swojej niechęci.

- Ona mnie nienawidzi - odpowiedziała mechanicznie, ze wzrokiem utkwionym w mroku za szybą. - Ty też.

- Oczekiwałaś, że odnajdziesz we mnie czułego małżonka po tym wszystkim, co się stało? - Twarz Diega stężała.

- Nie wiem, na co liczyłam. Żyłam marzeniami. Spełniły się, a ja zrozumiałam, że rzeczywistość lubi okłamywać. Lepiej by się stało, gdybym wyjechała do Ameryki. Nie powinnam się zgodzić... Powinnam cię powstrzymać.

Poczuł przypływ ślepego gniewu.

- Powstrzymać mnie? - Jego tubalny głos zadźwięczał w ciszy pokoju. - Przecież to był twój cholerny plan!

Podniosła oczy.

- Ale to ty się zapomniałeś - powiedziała cicho tonem przygany. - Nie musiałeś kochać się ze mną.

Tego było za wiele. Zaczął w szale wściekłości wyrzucać z siebie bezładnie hiszpańskie słowa, jakby zabrakło mu angielskich.

- Już dobrze - powiedziała, wstając niepewnie. - W porządku, to była moja wina, wyłącznie moja. Chciałam cię usidlić i powiodło się, a teraz obydwoje płacimy za moje błędy. - Jej przezroczyste oczy prosiły o litość, ale nie znalazły zrozumienia. - Nie potrafię nawet wypowiedzieć, jak strasznie mi przykro, jak bardzo cię błagam o wybaczenie. Ale zrozum, Diego, nie mamy szans na rozwód. Musimy jakoś ułożyć sobie życie.

- Naprawdę tak myślisz? - spytał unosząc głowę.

Zbliżyła się do niego, w ostatnim desperackim wysiłku, aby przełamać dzielący ich dystans. Łagodne oczy szukały jego wzroku. Wyglądała młodo i bardzo pociągająco, rozbrajała go, była coraz bliżej, czuł zapach perfum i ciepło jej ciała. Nagle zawirowały wspomnienia i poczuł, że słabnie.

Wyczuła, że w jakiś sposób staje się jej uległy. Dodało jej to odwagi. Wyciągnęła ręce, położyła mu na piersi, czując chłód skóry i miękką plątaninę włosów, kryjącą mocne mięśnie.

- Diego, jesteśmy mężem i żoną - wyszeptała.

Odrzucił głowę i zesztywniał. Nie, powiedział w duchu, nie omota go po raz drugi.

- Za każdym razem, kiedy mnie pani dotyka, señora Laremos, czuję wstręt - powiedział lodowato. - Wolałbym do końca życia sypiać sam, niż dzielić z tobą łoże. Jesteś odpychająca.

Spojrzała na niego oczami zranionej łani. „Wstręt". „Jesteś odpychająca". Nie mogła tego słuchać dłużej. Łzy stanęły jej w oczach. Z grymasem bólu na twarzy rzuciła się do drzwi, które zostawił uchylone, biegła korytarzem z rozwianymi włosami. Kiedy przemykała w stronę drzwi wyjściowych, czuła na sobie spojrzenia kobiet obserwujących ją bacznie z bawialni.

Dom był piętrowy, położony na skarpie, z szerokim gankiem. Wyrosły przed nią kamienne schody wiodące w dół. Ślepa od łez, w strugach deszczu, straciła równowagę. Kiedy runęła głową w dół, w ciemność, nie czuła ulewy ani bólu. Tępe uderzenie wstrząsnęło nią. Gdzieś w oddali męski głos złorzeczył i przeklinał, zdawało się, że już poza zasięgiem jej świadomości.

Doszła do siebie w szpitalu, otoczona postaciami w białych fartuchach. Dyżurny lekarz był Amerykaninem, młodym, jasnowłosym, o niebieskich oczach i przyjaznym uśmiechu.

- No, nareszcie - powiedział łagodnie, kiedy drgnęła i otworzyła oczy. - Lekki wstrząs, byliśmy o włos od poronienia.

- Jestem w ciąży? - spytała sennie.

- Gdzieś od dwóch i pół miesiąca - przytaknął. - Miła niespodzianka?

- Chciałabym, żeby tak było - westchnęła. - Niech pan nie mówi o tym mężowi, zgoda? Wystarczająco wiele nerwów już go to kosztowało - dodała, dobrze odgrywając swoją rolę przed młodym mężczyzną. Nie chciała, aby Diego dowiedział się o dziecku.

- Przykro mi, ale musiałem go uprzedzić, że ciąża jest zagrożona - powiedział przepraszająco. – Kiedy tu panią przywieziono, była pani w bardzo złym stanie. To prawdziwy cud, że nie straciła pani dziecka, i mimo wszystko chciałbym, aby na wszelki wypadek przeszła pani serię badań.

Wybuchnęła płaczem. Wszystko powróciło: jej małżeństwo na siłę, nienawiść jego rodziny, jego nienawiść.

- Nie chcę, aby się dowiedział, że dziecko zostało uratowane - błagała. - Zaklinam pana, nie wolno panu powiedzieć mu o tym, nie wolno! Nie mogę tu zostać, nie mogę urodzić dziecka otoczona murem nienawiści. Zabiorą mi je i nigdy już go nie zobaczę. Nie zdaje sobie pan sprawy, jak oni nienawidzą mnie i mojej rodziny.

- Przecież nie mogę go okłamać - westchnął ciężko.

- Nie wymagam tego od pana - powiedziała. - Jeśli rano będę mogła opuścić szpital, a pan nie będzie z nim rozmawiał, powiem mu, że dziecka nie udało się uratować.

- Przecież nie mogę go okłamać - powtórzył lekarz.

Wzięła głęboki oddech. Teraz poczuła ból.

- Ale może pan z nim nie rozmawiać?

- Postaram się być dla niego nieuchwytny - obiecał. - Ale jeśli mnie spyta, będę musiał powiedzieć mu całą prawdę. To mój obowiązek.

- Czy wyznanie pacjenta, tak jak spowiedź, nie jest otoczone tajemnicą? - zapytała z gorzkim uśmiechem.

- Jest, ale kłamstwo to co innego. Zresztą nie potrafię udawać - powiedział. - Łatwo mnie przejrzy.

- W porządku - wyszeptała. - Mniejsza o to.

Zawahał się przez sekundę. Potem pochylił się nad nią, zbadał głowę. Mocno zabolała. Po kilku minutach przyniósł coś na uśmierzenie bólu i kazał przewieźć ją do separatki z całonocną opieką.

Zastanawiała się, czy Diego przyjdzie ją odwiedzić. Później pogrążona w półśnie, zobaczyła go przy łóżku. Głos Diega był dziwnie matowy.

- Jak się czujesz? - spytał.

- Powiedzieli mi, że wyjdę z tego cało - odpowiedziała, odwracając od niego głowę.

Zanurzył ręce głęboko w kieszeniach i popatrzył na nią z przeraźliwym smutkiem w oczach, smutkiem, którego jeszcze nie znała.

- Tak mi przykro... z powodu dziecka - powiedział sztywno. - Jedna z sióstr powiedziała, że lekarz, który się tobą opiekuje... wspominał, iż w czasie upadku doznałaś ciężkich obrażeń. Nie zdawałem sobie sprawy, że w grę wchodzi dziecko - dodał powoli.

- Nie musisz się o nie więcej kłopotać - powiedziała głucho. - Oszczędzę ci kolejnej pułapki. Nienawidziłbyś myśli, że dziecko dodatkowo wiąże cię ze mną.

Wpatrywał się w nią w milczeniu. Usidliła go, to była jej wina, ale żal mu było dziecka, czuł się za to odpowiedzialny. Spojrzał z politowaniem na jej blade rysy, na podrapaną twarz. Zmieniła się nie do poznania. Postarzała się o lata.

Zamyślił się. Czyż ona sama nie ściągnęła na siebie tego wszystkiego? Pragnęła go poślubić, ale nie wzięła pod uwagę jego uczuć. Zmusiła go do ożenku, o rozwodzie nie może być mowy. Żal nie wygasł i trudno było przypuszczać, że zdobędzie się na to, aby jej wybaczyć. Ale teraz przez jakiś czas będzie musiał się nią opiekować. W porządku, jutro coś wymyśli. Może wyśle ją na Barbados, do swojej posiadłości. Niech tam wydobrzeje.

Nie mógł zasnąć, zastanawiał się, co robić dalej. A kiedy poszedł ją zobaczyć, okazało się, że to ona sama rozwiązała jego problemy. Znikła...

ROZDZIAŁ CZWARTY



Melissa otworzyła oczy i zaraz je zamknęła. Poruszyła gwałtownie głową, aby móc na niego spojrzeć. Zatrzymała wzrok na twarzy Diega i nagle ze wzdrygnięciem przymknęła powieki. Wyprostował się i odwrócił, aby przywołać pielęgniarkę. Kiedy wychodził z pokoju, myślał o tym, że wyraz jej twarzy świadczy nie o tym, że przebudziła się z koszmarnego snu, lecz przeciwnie: że obudziła się w koszmarze.

Kiedy oczy Melissy otworzyły się znowu, stał przed nią cień w ostrej bieli i sprawdzał coś fachowo, używając czegoś nieprzyjemnie zimnego i metalowego.

- W porządku - mruknął męski głos - bardzo dobrze. Wraca do siebie - zwrócił się do ubranej na biało kobiety, która stała za nim.

Melissa próbowała unieść rękę.

- Pro...sze - jej głos brzmiał ochryple i obco. - Muszę jechać do domu.

- Obawiam się, że jeszcze nie w tej chwili - powiedział uprzejmie, z uśmiechem.

Oblizała wargi. Były wyschnięte.

- Matthew - wyszeptała - mój chłopczyk. U sąsiadki. Oni nie wiedzą...

- Proszę odpoczywać, pani Laremos. Ma pani za sobą ciężką noc... - Lekarz zawahał się.

- Niech pan tak do mnie nie mówi! - zaprotestowała. - Nazywam się Melissa Sterling.

Lekarz chciał dodać, że jej mąż stoi właśnie za drzwiami, ale wyraz twarzy pacjentki powstrzymał go. Powiedział coś do pielęgniarki i szybko wyszedł do holu.

Diego przechadzał się tam i z powrotem i palił jak smok.

- Jak się czuje? - zapytał bez wstępów.

- Ciągle jeszcze jest w szoku - powiedział lekarz, opierając się o ścianę i zakładając ręce. - Ale jest pewien problem - zawahał się, ponieważ wiedział od Diega, że są z Melissa od kilku lat w separacji. Nie miał pojęcia, czy ojcem dziecka jest jej mąż, czy ktoś inny. Odchrząknął. - Żona martwi się o dziecko. Zdaje się, że jest ono u sąsiadki.

Diego poczuł, że sztywnieje. Dziecko. Na chwilę, straszną chwilę, zawładnęła nim myśl, że było to jego dziecko. Ale przypomniał sobie, że Melissa poroniła i że następna ciąża była wykluczona przed jej wyjazdem z farmy. Spali ze sobą tylko raz.

Znaczy to, że Melissa była z innym mężczyzną. I że zaszła w ciążę. Że nie on, Diego, był ojcem. Poczuł do niej wściekłą nienawiść. Zapewne jej zemsta była usprawiedliwiona. Prawdę powiedziawszy, zmienił życie Melissy w piekło przez krótki czas ich małżeństwa. A teraz ona brała rewanż. Zraniła go najmocniej, jak tylko się dało.

Musiał stoczyć ze sobą walkę, żeby nie odwrócić się na pięcie i nie odejść. Ale rozsądek przeważył. Dziecko nie mogło odpowiadać za zbieg okoliczności. Jest zapewne samotne i przerażone.

- Gdyby pan mógł ustalić, gdzie ono jest, zająłbym się nim - powiedział sztywno. - Melissa wydobrzeje?

- Myślę, że tak. Najgorsze już za nią. Miała silny krwotok wewnętrzny. Ma także poszarpane ścięgna. Będzie się to goić przynajmniej miesiąc. Musieliśmy usunąć jajnik, ale drugi jest w porządku. Może jeszcze mieć dzieci.

Diego nie patrzył na lekarza. Patrzył na drzwi do pokoju Melissy.

- Ile lat ma dziecko?

- Nie wiem. Czy to ma znaczenie?

Diego otrząsnął się. To, o czym myślał, było mało prawdopodobne. Straciła dziecko, które jej dał. Wzięli ją do szpitala po bolesnym upadku i lekarz powiedział mu wtedy, że małe są nadzieje na donoszenie ciąży. Niemożliwe, żeby obydwoje kłamali.

- Postaram się dowiedzieć czegoś o miejscu pobytu dziecka - powiedział lekarz do Diega. - Nie ma sensu, żeby pan tu czekał. Jutro pacjentka będzie znacznie bardziej przytomna. I wtedy może ją pan odwiedzić.

Diego chciał mu powiedzieć, że jeśli Melissa odzyska przytomność, nie będzie chciała widzieć go w ogóle. Ale wzruszył jedynie ramionami i skinął głową na znak zgody.

Zostawił numer telefonu w pokoju pielęgniarek i wrócił do hotelu. Był zadowolony, że znajduje się w klimatyzowanym apartamencie, a nie w dusznym upale w Tucson, gdzie opowiadano żartem, że kiedy złoczyńca z pobliskiej Yumy umarł i poszedł do piekła, rodzina posłała mu z domu koce.

Jego myśli powędrowały z powrotem ku Melissie i jej szpitalnemu łóżku i ku wyrazowi jej twarzy, kiedy go zobaczyła. Ukryła się bardzo dobrze. Wykorzystał wszystkie swoje znajomości i kontakty, wszystkie pieniądze, jakie miał, aby ją odnaleźć - bez rezultatu. Zatarła za sobą ślady. Właściwie dlaczego miał jej to za złe ? Traktował ją okrutnie, a ona była zaledwie dziewczynką, która go uwielbiała.

Ale Diego rozmyślał o dziecku z trudną do pohamowania wściekłością. Byli ciągle małżeństwem i mimo niewierności nie mogło być mowy o rozwodzie. Melissa, katoliczka, odrzuciłaby takie rozwiązanie, podobnie jak on.

Wyrwał go z tych rozmyślań nagły dzwonek telefonu. Telefonował lekarz, któremu udało się ustalić nazwisko i adres sąsiadki, opiekującej się synem Melissy.

Po godzinie wchodził do przyjemnego salonu w domu Henrietty Grady na tej samej ulicy, przy której według informacji szpitala mieszkała także Melissa.

- Taka słodka dziewczyna - powiedziała pani Grady. - I Matthew bardzo grzeczny. Nie mam własnych dzieci, wie pan, Melissa i Matthew właściwie mnie zaadoptowali.

- Jestem przekonany, że pani przyjaźń ma ogromne znaczenie dla Melissy - odrzekł, nie chcąc wchodzić w szczegóły na temat małżeństwa. - Chłopiec...

- Oto on. Jak się masz, dziecinko?

Diego urwał na widok zadbanego chłopca, który zaspany wkroczył do salonu w piżamce.

- Wszystko w porządku, babciu Grady - powiedział, wdrapując się na jej kolana i patrząc na wysokiego, ciemnego mężczyznę z wyraźnym zaciekawieniem.

- Kto ty jesteś? - zapytał.

Diego patrzył na niego z zimnym gniewem. Kimkolwiek był kochanek Melissy, musiał mieć w sobie trochę krwi hiszpańskiej. Chłopiec miał ciemnoblond włosy, oliwkową cerę i brązowe oczy. Był czarującym dzieckiem ze szczupłą, ciemną, śmiejącą się buzią. Wyglądał na cztery latka. Znaczyło to, że wierność Melissy trwała zaledwie tygodnie, może miesiące, zanim pojawił się inny mężczyzna.

- Jestem Matthew - powiedział do Diega. - Moja mamusia wyjechała. Jesteś moim tatą?

Diego nie był pewien, czy potrafi się odezwać.

- Jestem mężem twojej mamy - powiedział krótko. - Twoja mama wyzdrowieje. Jest lekko ranna. Wkrótce wróci do domu.

- Dokąd pójdzie Matt? - zapytał grzecznie chłopiec.

Diego westchnął. Nie przypuszczał, że wypadek Melissy wpłynie tak bardzo na jego własne życie. Był za nią odpowiedzialny, dopóki Melissa nie wydobrzeje, podobnie jak był odpowiedzialny za dziecko. To była kwestia honoru i chociaż jego własny ucierpiał bardzo w przeszłości, honor był ciągle częścią jego osobowości.

- Ty i twoja mama zamieszkacie ze mną - powiedział sztywno - ale tymczasem będziesz mógł zostać tutaj. - Zwrócił się do pani Grady: - Czy możemy tak się umówić? Będę musiał spędzić sporo czasu w szpitalu, zanim zdołam przywieźć Melissę do domu, a nie ma sensu przenosić go z miejsca na miejsce częściej niż trzeba.

- Oczywiście - powiedziała pani Grady bez sprzeciwu.

- Zostawię pani numer telefonu w moim hotelu i w szpitalu na wypadek, gdyby mnie pani potrzebowała. - Wyjął książeczkę czekową. - Proszę nie oponować - powiedział spostrzegłszy, że waha się, czy przyjąć pieniądze. - Gdyby nie pani, Melissa z pewnością musiałaby wynająć opiekunkę do dziecka. Dlatego nalegam, aby pozwoliła pani sobie zapłacić.

- Zrobiłabym to tak czy owak - powiedziała.

- Tak, czułem to. - Uśmiechnął się i wypisał czek.

- Czy Matt będzie mieszkać z tobą i mamą? - spytał Matthew spokojnie, zrezygnowanym tonem.

Diego podniósł wzrok.

- Tak - powiedział oschle. - Przez jakiś czas.

- Moja mamusia będzie za mną tęsknić, jeśli jest chora. Czy mogę ją odwiedzić?

Ciemne, pełne łez oczy dziecka budziły wzruszenie. Diego całe lata uczył się ukrywać emocje. A mimo to ciągle miał z tym problemy, zwłaszcza w takich chwilach.

- Doktor opiekuje się twoją matką bardzo starannie. Niedługo będziesz mógł ją odwiedzić. Obiecuję.

- Kocham mamę - powiedział Matthew. – Chodzi ze mną wszędzie i kupuje mi lody. I pozwala mi spać ze sobą, kiedy się boję.

Pani Grady spostrzegła, że twarz Diega stała się jeszcze bardziej obca niż przedtem. Jak to możliwe, że Melissa wyszła za mąż za takiego zimnego typa, człowieka, którego nie wzruszały nawet łzy własnego dziecka?

- Słuchaj, przecież jest film rysunkowy, a ty zaraz idziesz spać - powiedziała pani Grady i szybko włączyła telewizor na film z Kubusiem Puchatkiem. Chłopiec rozsiadł się wygodnie w fotelu.

- Gracias - powiedział Diego, kiedy chłopiec ukłonił mu się z szacunkiem. - Opowiem Melissie o pani dobroci dla jej synka.

Pani Grady starała się nie pokazać po sobie, że ją zamurowało.

- Proszę mi wybaczyć, ale Matthew jest oczywiście także pańskim synkiem?

Wyraz jego oczu sprawił, że pożałowała pytania. Odprowadziła go prędko do drzwi, mówiąc coś bez sensu.

- Mam nadzieję, że z Melissa wszystko będzie dobrze - powiedziała.

- Tak. Ja też mam taką nadzieję. - Diego odwrócił się, żeby jeszcze raz spojrzeć na chłopca, który oglądał telewizję. Nie lubił dziecka Melissy. Przyjechał tu ze względu na poczucie obowiązku i honor. Czuł się zdradzony raz jeszcze i nie miał pojęcia, jak zniesie tego dzieciaka.

Wrócił do szpitala i zatrzymał się przed drzwiami izolatki Melissy, przekonując samego siebie, że denerwowanie jej w tej chwili nie ma sensu. Po chwili zapukał i wkroczył bezceremonialnie - wysoki, elegancki, starając się panować nad sobą. Melissa prawdopodobnie nie wiedziała, co czuł, kiedy po raz pierwszy zniknęła ze szpitala, ani w jaki sposób męczyło go poczucie winy. Poszukiwał jej, i gdyby ją znalazł, dołożyłby wszelkich starań, aby małżeństwo funkcjonowało normalnie. Ze względu na honor rodziny postarałby się ją przekonać, iż jest nadzwyczaj zadowolony. A potem mieliby więcej dzieci i znaleźliby jakiś sposób na wspólne życie. Ale wszystko to mieściło się w sferze przypuszczeń, a teraz był tu i musiał stawić czoło przyszłości.

Jednego był pewien - nigdy więcej nie będzie jej mógł zaufać. Miłość to słowo, którego nie znał. Zbliżył się do tego stanu, zanim Melissa zmusiła go do nie chcianego małżeństwa. Ale unicestwiła to delikatne uczucie w zarodku, a on uodpornił się przez lata na kobiece kłamstwa. Ale w jaki sposób ma teraz ukryć swoją wzgardę i złość, kiedy Matthew każdego dnia będzie mu przypominać zdradę?

ROZDZIAŁ PIĄTY



Melissa patrzyła na Diega, który stał w drzwiach. Była oszołomiona środkami znieczulającymi, ale nic nie mogło osłabić jej reakcji na pierwsze od pięciu lat spotkanie z mężem.

Wiele lat temu tęskniła do niego. Ale wspomnienie obojętności oraz nienawiści jego rodziny zabiły w jej sercu to uczucie. Wydoroślała. Była bezradna, nie mogła ryzykować ujawnienia prawdy o chłopczyku, bo wiedziała bardzo dobrze, że Diego odrzuci ją bezlitośnie. Raz już to zrobił.

Otworzyła oczy raz jeszcze - był teraz bliżej, a twarz miał nieprzeniknioną jak zawsze. Poczuła zapach wody kolońskiej. Przeszył ją dreszcz. Pamiętała czysty aromat perfum oraz zachwycający dotyk jego twardych ust. Wąsy wyglądały obco, były bardzo czarne i gęste, podobnie jak pofalowana, starannie utrzymana fryzura nad ciemną twarzą. Był starszy, to prawda i nawet trochę bardziej muskularny. Ale to był Diego.

- Melissa - wypowiedział śpiewnie jej imię.

- Diego.

- Jak się czujesz?

Zastanawiała się, jak go odnaleźli, dlaczego się z nim skontaktowali. Dotknęła czoła, starając się coś sobie przypomnieć.

- To był wypadek lotniczy - wyszeptała.

- Postaraj się nie myśleć o tym teraz. - Stał nad nią, trzymając ręce głęboko w kieszeniach.

I nagle przypomniała sobie:

- Matthew, och nie, Matthew!

- Ostrożnie - powiedział miękko i pomógł jej oprzeć się na poduszkach. - Twój syn ma się bardzo dobrze, odwiedziłem go. - Patrzyła nań wyczekująco. Ale on nie powiedział o dziecku nic więcej.

- Poprosiłem panią Grady, żeby został u niej, dopóki nie poczujesz się na tyle dobrze, aby stąd wyjść.

- To bardzo uprzejmie z twojej strony - powiedziała.

- Będziesz niezdolna do pracy przez sześć tygodni. A pani Grady przypuszcza, że masz poważne kłopoty finansowe.

Zamknęła oczy, ponieważ naszła ją fala mdłości.

- Na wiosnę miałam zapalenie płuc. Zostałam z rachunkami...

- Czy pani mnie słyszy, pani Laremos? - zapytał, akcentując starannie nazwisko małżeńskie, o którym wiedział, że go nienawidzi. - Jest pani niezdolna do pracy. I dopóty tak będzie, wraz z dzieckiem pozostanie pani ze mną.

- Nie. - Otwarła oczy.

- To już postanowione - powiedział lekceważącym tonem.

- Nie pojadę do Gwatemali, Diego - powiedziała z nieoczekiwaną mocą. Dawniej mu się nie sprzeciwiała. Podniósł głowę, patrząc na nią z góry.

- Do Chicago, nie do Gwatemali - odparł spokojnie. - Stan spoczynku, w który przeszedłem, wycofując się z dawnej działalności, zaczyna mnie nudzić. - Wzruszył ramionami. - Nie potrzebuję tak bardzo pieniędzy, ale Apollo Blain zaoferował mi pracę konsultanta i mam już mieszkanie w Chicago.

Apollo. To było znajome imię. Pamiętała najemników, z którymi Diego związał się w swoim czasie.

- On miał kłopoty, był na bakier z prawem...

- Nie, to już przeszłość. Bronił go J.D.Brettman i wygrał sprawę. Apollo prowadzi teraz swój własny biznes i większość grupy pracuje dla niego.. Jest ostatnim kawalerem z tego towarzystwa. Pozostali się pożenili. Nawet Koszula.

- Koszula ożenił się? - Przełknęła ślinę.

- Z wdową sekutnicą. Nie do wiary, prawda? Trzy lata temu jeździłem do Teksasu na ślub.

- Bardzo się cieszę - powiedziała w napięciu. - Miło wiedzieć, że pewni ludzie patrzą na małżeństwo jak na szczęśliwy finał, a nie jak na pewną śmierć.

Jego oczy zwęziły się i znieruchomiały.

- Oglądanie się w przeszłość niczego nie załatwi - powiedział w końcu. - Obydwoje musimy się od niej oderwać. Nie mogę opuścić cię w takiej chwili, a pani Grady raczej nie będzie w stanie zajmować się tobą i dbać o twego syna.

Zwróciła uwagę na akcent, z jakim mówił o Matthew. Musiał być przekonany, że go zdradziła. A ona nie miała innego wyjścia, jak tylko utrzymywać go w tym przekonaniu.

- A ty jesteś w stanie?

- To kwestia honoru - powiedział sucho.

- Oczywiście, honoru - rzuciła ze znużeniem i poruszyła się, czując rwący ból. - Mam nadzieję, że potrafię wpoić dziecku, że honor i duma nie są tak ważne, jak współczucie i miłość.

- Kim jest jego ojciec, Melisso? - spytał ostro. Nie chciał o to pytać, ale słowa same utorowały sobie drogę. - Czyje jest to dziecko?

- To moje dziecko - powiedziała z oburzeniem. - Kiedy mnie odtrąciłeś, straciłeś wszelkie prawa do narzucania mi czegokolwiek. Nic ci do tego, kto jest jego ojcem. Nie chciałeś mnie, być może zechciał mnie ktoś inny. - Odwróciła głowę.

Zagotowało się w nim, ale nie odpowiedział. Uderzyła w jego najsłabszy punkt.

- Nie można zmienić tego, co się stało - powiedział raz jeszcze i popatrzył przez okno.

Melissa nie potrafiła opanować emocji, które wywołał w niej ten łagodny, brzmiący z hiszpańska głos. Nie mogła zaspokoić dręczącego ją ciągle głodu jego miłości. Ale nie dała tego po sobie poznać.

- Dlaczego skontaktowali się z tobą? - Patrzyła na jego delikatne dłonie.

- Miałaś w portfelu metrykę ślubu. To dziwne, że nosiłaś ją przy sobie. Nienawidziłaś mnie przecież w chwili wyjazdu z Gwatemali.

- W takim samym stopniu, jak ty nienawidziłeś mnie, Diego - powiedziała zmęczona.

Jego serce zareagowało na dźwięk imienia w jej ustach. Wyszeptała je tamtego deszczowego popołudnia w górach, potem wyjęczała je, a jeszcze później wykrzyczała.

- Tak przynajmniej to wyglądało, prawda? - powiedział i odwrócił się poirytowany. - Niemniej jednak starałem się odnaleźć cię - rzekł twardo - ale nie po to, aby ci pomóc.

- Nie sądziłam, że będziesz mnie szukać. Nie przypuszczałam, żeby obchodziło cię to, iż wyjechałam, skoro straciłam dziecko - powiedziała, brnąc dalej w kłamstwo. - A to było jedyne, co miało dla ciebie jakąkolwiek wartość w naszym małżeństwie.

Odwrócił głowę. Nie powiedział jej całej prawdy o spustoszeniu, jakie spowodowało w nim jej odejście.

- Byłaś moją żoną - powiedział lekceważąco. - Byłem za ciebie odpowiedzialny.

- Tak - zgodziła się. - Tylko to. Niemiły obowiązek. - Skrzywiła się, walcząc z bólem, ponieważ działanie zastrzyku powoli mijało. Jej łagodne, szare oczy szukały twarzy Diega. - Nigdy mnie nie chciałeś inaczej, jak tylko w jeden sposób. A po ślubie nawet i tego nie.

To nie była prawda. Nie mogła wiedzieć, jak musiał ze sobą walczyć, aby trzymać się z dala od jej sypialni. Podniecała go nawet teraz. Ale zmusił się do zachowania dystansu. Obcość i kąśliwe uwagi były częścią gry, która miała trzymać Melissę z dala od jego serca. Zawsze był samotny i wolny. Miłość była rodzajem więzienia, niewoli. Nie chciał tego. Nawet małżeństwo nie zmieniło jego poglądów. Przynajmniej nie na początku.

- Wolność była dla mnie rodzajem religii - powiedział. - Nie przewidziałem, że pewnego dnia będę musiał z niej zrezygnować. Małżeństwa nigdy nie uważałem za stan pożądany.

- Nauczyłam się tego - odparła i skrzywiła się, opierając na poduszce. - Co oni mi zrobili? Niczego mi nie mówią.

- Operowali cię, żeby zatamować krwotok wewnętrzny. - Stał nad nią z lekko pochyloną głową. - Masz też poszarpane ścięgna w nodze i będzie cię to bolało, dopóki się nie zagoi. I jeszcze mniejsze obrażenia. Musieli usunąć jeden z jajników, ale lekarz mówi, że możesz jeszcze mieć dzieci.

- Nie chcę więcej dzieci. - Zarumieniła się.

- Nie ma wątpliwości, że to jedno, z którym zostawił cię kochanek, wystarczy, prawda?

Chciała go uderzyć. Jej oczy dziko zapłonęły, wstrzymała oddech.

- Boże, nienawidzę cię - wysyczała, a na jej twarzy odmalował się nowy grymas bólu.

Zignorował ten atak.

- Czy potrzebujesz środka przeciwbólowego? - zapytał niespodziewanie.

Chciała powiedzieć, że nie. Ale nie mogła.

- Zajrzę do pielęgniarki, kiedy będę wychodzić. Muszę zająć się ubraniami dla Matthew.

- Zapomniałam. Ubrania Matthew są w wysokiej skrzyni z szufladami w moim mieszkaniu.

- A klucz? - spytał.

- W mojej torebce. - Nie chciała Diega w mieszkaniu. Nie było tam widocznych śladów przeszłości, ale mógł zauważyć coś, co przeoczyła. Ale Matthew był przecież ważniejszy.

Podał jej torebkę, wziął klucze i włożył żałosny, plastykowy pulares z powrotem do jej szafki. Obraz jej strojów był również przygnębiający. Zamknął oczy. Bolało go, że jest tak biedna. Diego wiedział o bankructwie ojca Melissy, który wkrótce potem umarł.

Mieszkanie, które zajmowała wspólnie z Matthew, było równie biedne jak ubrania w szpitalnej szafce. Właścicielka domu przyglądała mu się z podejrzliwością i zaciekawieniem, dopóki nie wyjął książeczki czekowej i nie zapytał, ile jest jej winna jego żona.

Diego odnalazł plastykowy worek, w którym było dość rzeczy, aby Matthew miał się w co ubierać przez następnych kilka dni. Ale już wiedział, że będzie musiał zrobić trochę zakupów. Tych kilka dziecięcych szmatek wyglądało tak, jak gdyby pochodziły z wyprzedaży ubrań ofiarowanych na cele dobroczynne.

Zajrzał do drugiej komódki, żeby wyjąć szlafrok i trochę bielizny Melissy, ale zatrzymał się, znalazłszy tam małą fotografię. Wziął ją delikatnie do rąk. Było to jego zdjęcie, to, które Melissa zrobiła mu wiele lat temu. Siedział na jednym ze swoich ogierów. Miał na głowie panamę, ubrany był w ciemne spodnie i białą rozpiętą koszulę. Widać było pod nią brązową pierś i mech czarnych włosów. Uśmiechał się do niej pochylony nad końskim karkiem i gładził falującą grzywę. Na odwrocie było napisane: Diego, okolice Atitlan. Brakowało daty, ale fotografia była zniszczona i pognieciona, jak gdyby Melissa nosiła ją bez przerwy ze sobą. Pamiętał dzień, w którym została zrobiona. Było to tuż przed ich spotkaniem w ruinach Majów.

Włożył ją powoli pod szlafrok i znalazł jeszcze coś. Książeczkę z powkładanymi między kartki kwiatami i skrawkami papieru oraz srebrną, cienką zakładkę. Rozpoznał niektóre pamiątki. Kwiatki dawał jej od czasu do czasu, zrywając je po drodze, kiedy spacerowali razem po polach. Na kawałkach papieru gryzmolił dla niej różne rzeczy, zwłaszcza hiszpańskie słowa, których starała się nauczyć. Zakładkę do książki podarował jej na osiemnaste urodziny.

Zmarszczył brwi. Dlaczego przechowywała te przedmioty tyle lat? Położył je z powrotem tam, gdzie były i przykrył delikatnie sukienką, zostawiając szufladę w takim porządku, w jakim ją zastał. Starał się nie myśleć o tym znalezisku.

Na zakupy wybrał się następnego ranka. Znał wymiary Melissy, ale musiał zatelefonować do pani Grady w sprawie rozmiarów Matthew. Nie czuł się najlepiej, kupując ubranka dla dziecka innego mężczyzny, ale podszedł w końcu także do stoiska z zabawkami.

Twarz Matthew, kiedy położył pakunki na sofie w mieszkaniu pani Grady, wyrażała wielką radość. Diego uśmiechnął się bezradnie, kiedy chłopiec z nie ukrywanym szczęściem wydobywał klocki i zabawki elektryczne oraz małego, zdalnie sterowanego robota.

- On ma tak mało rzeczy. A to, co ma, jest takie skromne - westchnęła pani Grady, przyglądając się z uśmiechem, jak chłopiec bierze jedną zabawkę po drugiej, siadając w końcu na podłodze z małym, skomputeryzowanym misiem, który mówił.

Diego przyglądał się chłopczykowi i poczuł nagle głęboki żal, że za jego sprawą Melissa poroniła. Pamiętał z przerażającą jasnością, co jej powiedział tej nocy, zanim wybiegła na deszcz i spadła ze schodów w wilgotną ciemność. Dios, czy nigdy tego nie zapomni? Odwrócił się.

- Muszę iść. Melissa potrzebuje czystej odzieży. Wezmę sukienki do szpitala.

- Jak ona się czuje?

- Dużo lepiej. Lekarz mówi, że będę mógł zabrać ją do domu za kilka dni. - Spojrzał na przysadzistą kobietę. - Matthew pojedzie z nami do Chicago. Wiem, że będzie za panią tęsknić. Melissa i ja jesteśmy pani wdzięczni za opiekę, jaką go pani otacza.

- Dziękuję panu za zabawki - powiedział Matthew, który znalazł się nagle u stóp Diega. Wyciągnął ręce, aby mężczyzna go podniósł: był przyzwyczajony do serdeczności dorosłych. Ale wysoki pan zesztywniał i popatrzył z niechęcią. Matthew cofnął się, a radość w jego oczach ustąpiła miejsca chwilowej niepewności. Diego czuł wzgardę dla samego siebie. Jak mógł potraktować dziecko z takim chłodem! W czym Matthew zawinił? Odwrócił się do drzwi, unikając wzroku pani Grady, która patrzyła z dezaprobatą. Pożegnał się i szybko wyszedł.

W szpitalu Melissa z pomocą pielęgniarki przymierzyła jedną z pastelowych sukienek, które jej przyniósł... Była zachwycona różową, z gorsetem i tasiemkami, i pomyślała, że byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby w przeszłości Diego kupił jej cokolwiek. Ale on zrobił to teraz z litości, a nie z miłości.

- Nie powinieneś wydawać tak wiele... - Sukienka była z jedwabiu, nie z taniej tkaniny.

Wzruszył ramionami.

- Przez pewien czas będziesz to nosić - powiedział. - Kupiłem trochę rzeczy dla twego syna - dodał niechętnie. - I jakieś zabawki.

Łzy napłynęły jej do oczu.

- Dziękuję, że to dla niego zrobiłeś - powiedziała spokojnie. - Nie mogłam mu dać zbyt wiele. Nigdy nie miałam pieniędzy na zabawki.

Siedziała teraz podparta na łóżku, miała świeżo umyte włosy. Loki spadały na zarumienione policzki. Jest urocza, myślał, patrząc na nią. Jej kształty i linie stały się znacznie bardziej kobiece. Oczy zwęziły mu się na widok jej różowych, pełnych piersi.

Zarumieniła się jeszcze bardziej i chciała podciągnąć prześcieradło, ale jego szczupła, ciemna ręka przeszkodziła temu.

- Nie trzeba, Melisso - powiedział cicho. - Zapewne nie sądzisz, że chciałbym w tych okolicznościach cokolwiek ci sugerować?

Zmieniła pozycję.

- Nie, oczywiście, że nie. - Westchnęła. - Nie spodziewałam się, że kupisz mi nowe sukienki - powiedziała z nadzieją, że zmieni temat. Nie lubiła tego typu spojrzeń. - Nie mogłeś u mnie żadnych znaleźć? - I przypomniała sobie nagle z bólem, co znajdowało się w szufladzie pod sukienkami.

- Jeden rzut oka na rzeczy w komódce przekonał mnie, że nie nadają się do niczego - powiedział niedbale. - A te ci się nie podobają?

- Są bardzo piękne - rzuciła. Były z jedwabiu, a mogła sobie pozwolić zaledwie na bawełnę. Oczywiście, podobały jej się, ale skąd ten gest?

- Czy tak jest od twego przyjazdu do Ameryki? - spytał, patrząc na nią. - Miałaś trudności?

Nie lubiła takich pytań. Patrzyła na swoje złożone ręce.

- Pieniądze to nie wszystko - powiedziała.

- Ale ich brak - owszem - odparł i wstał z fotela, patrząc zamyślonymi oczami. - A ojciec chłopca nie mógł ci pomóc?

Zacisnęła zęby. To było nie do zniesienia.

- Nie, nie można go było niepokoić - powiedziała zwięźle. - A ty nie musisz być taki obłudny i oskarżycielska Diego. Nie sądziłam ani przez moment, że spędziłeś ostatnie pięć lat bez kobiety.

Nie odpowiedział.

- Czy Matthew widział swego ojca? - zapytał z naciskiem.

Nie miała odwagi odpowiedzieć.

- Zdaję sobie sprawę, że nie lubisz Matthew, ale mam nadzieję, że nie zamierzasz wyładowywać na nim swojej złości.

Popatrzył na nią.

- Myślisz, że mógłbym tak potraktować dziecko?

- Sama byłam prawie dzieckiem - przypomniała.

- Ty i ta twoja pełna jadu rodzina traktowaliście mnie w taki sposób bez skrupułów.

- Tak - przyznał nad wyraz uprzejmie. Włożył ręce do kieszeni i popatrzył na nią z uwagą. - Moja babka zupełnie się załamała, kiedy zniknęłaś. Powiedziała mi wtedy, jak byłaś traktowana. Było to dla mnie coś w rodzaju szoku.

Zanim Melissa mogła zareagować na jego nieoczekiwane wyznanie, drzwi otworzyły się i weszła pielęgniarka z kolacją. Uśmiechnęła się do Diega i postawiła tacę przed Melissa.

- Jesz tak mało - powiedział Diego, kiedy ledwo co skubnęła.

Siedział z wdziękiem koło okna, trzymając nogę na nodze. Był bardzo latynoamerykański i nieskazitelnie ubrany, jak zawsze. Musiała oderwać wzrok, zanim wyraz jej twarzy mógłby mu zdradzić, jak bardzo jest dla niej ciągle atrakcyjny.

- Nie jestem zbyt głodna.

- Nie zjadłabyś porządnego steku z grzybami i cebulką, chiquita? - spytał z miłym spojrzeniem, pierwszym od chwili, kiedy zobaczyła go w tym pokoju. - I frytek, i chleba?

- Stop - jęknęła.

- Myślę, że to jedzenie nie jest zbyt atrakcyjne. Kiedy stąd wyjdziesz, zadbam, abyś jadła, co należy. - Uśmiechnął się.

- Mam pracę - zaczęła.

- Której nie będziesz mogła wykonywać, dopóki nie poczujesz się całkiem dobrze - przypomniał. - Porozmawiam z twoim pracodawcą.

- To nic nie pomoże. Nie mogą pozwolić sobie na trzymanie miejsca przez sześć tygodni. - Westchnęła.

- Nie ma nikogo, kto mógłby cię zastąpić?

- Jest. - Pomyślała o swoim młodym, pełnym entuzjazmu asystencie.

- Nie będzie więc problemu.

Popatrzyła na niego, wypijając ostatni łyk mleka.

- Nie zgodzę się, żebyś mnie zabrał - powiedziała. - Wdzięczna ci jestem za pomoc, ale nie chcę już być twoją żoną.

- Ja też tego nie chcę, Melisso - powiedział lekceważącym tonem, siląc się na obojętność. - Ale na razie nie mamy wyjścia. A co do rozwodu - wzruszył ramionami - nie wchodzi w grę. Ale możemy żyć w separacji lub może uda się znaleźć jakieś inne rozwiązanie, kiedy będziesz już zdrowa. Oczywiście zaopiekuję się tobą i dzieckiem.

- To nie Gwatemala. W Ameryce kobiety mają takie same prawa jak mężczyźni. Nie jesteśmy niczyją własnością. W pełni odpowiadam za Matthew i siebie. Mogę zarobić.

Jego ciemne brwi uniosły się nieco.

- Rzeczywiście? I dlatego znalazłem cię w skrajnej biedzie wraz z dzieckiem, które nosi używane ubranka i nie ma ani jednej nowej zabawki?

Zapragnęła nagle wyskoczyć z łóżka i zdzielić go tacą po głowie.

- Nie zamieszkam z tobą! Wzruszył ramionami.

- Więc co zrobisz, niña? - zapytał.

Zastanowiła się nad tym przez chwilę, przełykając łzy bezsilnej wściekłości. I z ciężkim westchnieniem opadła na poduszkę.

- Nie wiem - powiedziała szczerze.

- To będzie tylko tymczasowe rozwiązanie - przypomniał. - Zanim nie wydobrzejesz. Chicago na pewno ci się spodoba Jest tam jezioro, plaża i wiele miejsc, które mogą zainteresować chłopca.

- Matt i ja dostaniemy tam w zimie zapalenia płuc. Żadne z nas nie było poza Arizoną w ciągu ostatnich pię... poprawiła się szybko - trzech lat.

Nie zauważył pomyłki. Przyglądał się jej szczupłemu ciału. Nawet dziś pojawiała się obsesyjnie w jego snach i marzeniach. Tak, bardzo kochał Melissę, ale zdołał zabić całą miłość do niej. Kiedyś był pewien, że pragnęła go kochać, ale teraz nie mógł mieć do niej pretensji o powściągliwość. A jego własne uczucia kipiały od chwili, kiedy dowiedział się o dziecku.

- Jest wiosna - mruknął. - Do zimy wiele może się zdarzyć.

- Nie będę mieszkać w Gwatemali, Diego - powtórzyła. - I na pewno nie z twoją babką ani siostrą. W żadnym wypadku.

Pogładził ją nerwowo po głowie.

- Moja babka mieszka teraz ze swoją siostrą na Barbados - powiedział. - I ciągle żałuje, że nie została prababką, którą byłaby, gdyby nie trudny do zniesienia chłód, którym cię otoczyliśmy. A moja siostra wyszła za mąż i mieszka w Meksyku.

- Wiedzą, że tu przyjechałeś? - zapytała, udając obojętność. Señora była okrutna i Juana również, choć w inny sposób.

- Dzwoniłem do obydwu wczoraj wieczorem. Przesyłają ci pozdrowienia. Być może pewnego dnia będą mogły przeprosić cię za złe traktowanie.

- Juana starała się być uprzejma - powiedziała, wyciągając nitkę z prześcieradła. - A babka nie. Sądzę, że mogłabym zrozumieć, jak się czuła, ale to w niczym nie ułatwiłoby mi przebywania tam.

- I oskarżasz mnie, że pozostawiłem cię na jej łasce? - Prawda?

- Tak. W gruncie rzeczy tak - powtórzyła patrząc w górę. - Nigdy nie pozwoliłeś mi niczego wyjaśnić. Automatycznie oskarżyłeś mnie na podstawie przypadkowych dowodów i zmusiłeś, bym za to zapłaciła, co - jak sądziłeś - zrobiłam. I zapłaciłam - dodała lodowatym głosem. - Nigdy ci nie powiem jak.

- Ale zemściłaś się, prawda? - zwrócił się do niej z równie lodowatym uśmiechem. - Wzięłaś sobie kochanka i jesteś matką jego dziecka.

Zmusiła się do uśmiechu.

- Umiesz dociekać prawdy, Diego - powiedziała delikatnie. - Podziwiam łatwość, z jaką odczytujesz cudze myśli.

- Żałuję, że nie miałem tych umiejętności wtedy, kiedy opuszczałaś szpital. Tego dnia, kiedy zniknęłaś, był zamach stanu i wiele osób zginęło.

Kiedy mówił, dostrzegła w jego oczach błysk emocji. Nie spostrzegła wcześniej, że wyglądał na bardzo zmęczonego. Na jego szczupłej twarzy pojawiły się zmarszczki.

Ten obcy, uprzejmy pan w niczym nie przypominał mężczyzny, którego znała z Gwatemali. Zmienił się nie do poznania. Ale to, co powiedział, zaczęło wreszcie docierać do jej świadomości. Drgnęła.

- Czy dużo osób zginęło? - spytała nagle.

- W czasie zamachu zdarzyło się kilka pojedynczych wypadków. Jednego z ciał nie można było zidentyfikować. Była to młoda dziewczyna, blondynka.

- Myślałeś, że to ja? - krzyknęła.

Odetchnął głęboko. Mógł odpowiedzieć dopiero po dłuższej chwili.

- Tak, myślałem, że to ty.

ROZDZIAŁ SZÓSTY



Ciche wyznanie Diega oszołomiło Melissę. Oczywiście, wiedziała o zamachu. Trudno było nie wiedzieć. Ale przecież myślała tylko o tym, żeby uciec. Zataiła miejsce pobytu, nie przypuszczając, że Diego mógłby pomyśleć, iż to ją dotknęło nieszczęście. Myślała jedynie o tym, jak ukryć przed nim ciążę.

- Naprawdę nie przypuszczałam, że cię to obchodzi.

- Obchodzi? - obruszył się, a spojrzenie jego ciemnych oczu przypomniało tamto, które tak dobrze zapamiętała. Kiedy była podlotkiem, sprawiało, że nawet żaden z jego ludzi nie mógł mu się sprzeciwić. Twarz Diega stężała, oczy nabrały koloru stali. - Czy mam ci dokładnie opisać, jak wyglądała tamta dziewczyna?

Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.

- Mogę sobie wyobrazić - powiedziała. - Ale skąd mogłam wiedzieć, że ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie? Jak się o wszystkim dowiedziałeś?

- Twój ojciec mi powiedział. Udało ci się sprytnie schronić w Stanach Zjednoczonych. Moi ludzie nie potrafili wpaść na twój trop.

Pragnęła mu zadać dużo więcej pytań, ale pora nie była ku temu stosowna. Co innego zaprzątało jej myśli. Przede wszystkim, jak teraz będą żyli razem, kiedy jeszcze całkiem nie wydobrzała? I najważniejsze: jak uchronić przed nim Matthew?

- Nie chcę jechać z tobą. - Postawiła sprawę jasno. - Pojadę, bo nie mam innego wyboru. Ale nie oczekuj, że będę całowała ślady twoich stóp, tak jak to miałam kiedyś w zwyczaju. Od pięciu lat przestałam żyć marzeniami.

- A ja ledwie zacząłem - odpowiedział miękkim, łagodnym tonem. Przyjrzał się jej z uwagą. - Może to lepiej, że spotkaliśmy się znów właśnie teraz. Jesteś wystarczająco dojrzała, aby zobaczyć we mnie mężczyznę, a nie odbicie swoich snów. Wrócę niebawem. Muszę się zająć Matthew - powiedział.

- Powiedz mu, że go kocham, powiedz, jak bardzo za nim tęsknię, i że już niedługo wrócę do domu, dobrze?

- Oczywiście - zawahał się, czując niezręczność sytuacji. - Dziecko tęskni za tobą - uśmiechnął się kącikami ust. - Enamorada - westchnął głęboko. - Gdybyś wiedziała, jak puste były te lata...

Niespodziewanie otworzyły się drzwi. Weszła pielęgniarka, żeby zajrzeć, czy Melissa daje znaki życia. Diego uśmiechnął na ten widok, lekko zmieszany i z wymówką, że już na niego pora, opuścił pokój. Melissa ścisnęła w dłoni chusteczkę, myśląc już tylko o tym, by wreszcie wypłakać się do woli.

Była wdzięczna, że Diego wyszedł, bo wyraz jego czarnych oczu przywoływał najbardziej bolesne ze wspomnień. Nadal jej pożądał, ten wzrok nie mógł kłamać, nawet jeśli nie kochał jej i nie ufał. Może to powinno jej wystarczyć, ale nie wystarczyłoby Matthew. Matthew zasługiwał na to, żeby mieć prawdziwego ojca, a nie chłodnego opiekuna. Z drugiej strony, gdyby powiedziała Diegowi prawdę, mogłaby na zawsze utracić syna, szczególnie teraz, kiedy nie miała siły o niego walczyć. Musi jakoś przeczekać. Na razie uwolni się od nieustannych kłopotów finansowych. A to już było coś.


Kilka dni później Melissa opuściła szpital i Diego zabrał ją do hotelu, w którym się zatrzymał. Wynajął samolot, aby następnego dnia przewieźć ją do Chicago. Właściwie wdzięczna mu była za te luksusy.

Błagała, żeby to ona mogła odebrać Matthew od pani Grady, ale postawił na swoim. Była osłabiona, a on nalegał. Tak więc poszedł po chłopca, a ona odpoczywała na jednym z wielkich podwójnych łóżek wspaniałego hotelowego apartamentu, obolała i wściekła.

Zaledwie po kilku minutach drzwi otworzyły się i Matthew biegł w jej kierunku, płacząc i śmiejąc się, a później przywarł do jej piersi, objął ją i szybko starał się coś powiedzieć poprzez łzy.

- Mój syneczku. - Uniosła się łagodnie, gładziła jego kasztanowe loki i wzdychała cicho. Szwy krępowały ruchy, ale nie zważała na ból.

Diego obserwował czułą scenę, wpatrzony w jej jasne włosy nad ciemną czupryną dziecka. Był zazdrosny o chłopca, a jeszcze bardziej o jego ojca. Nienawidził myśli o ciele Melissy w objęciach innego mężczyzny, w łóżku innego mężczyzny.

Melissa wybuchnęła śmiechem, kiedy Matt wyciągnął do niej misia i zabawka przemówiła elektronicznym głosem.

- Miły jest, co? - pytał wzrok Matta. - Mój... twój... to znaczy ten pan mi go kupił.

- Diego - podpowiedziała Melissa.

- Diego - powtórzył Matthew. Skierował wzrok na wysokiego mężczyznę, który milczał. Matt nie był pewien, czy lubi Diega, czy nie, ale czuł, że wysoki mężczyzna z pewnością nie lubi jego. Będzie bardzo trudno zamieszkać z kimś, kto okazuje tak mało ciepła.

Melissa dotknęła bladych, chudych policzków chłopca.

- Musisz się trochę opalić - powiedziała cicho. Za dużo czasu spędzasz w domu.

Diego odstawił bagaże, podciągnął zasłony, zanurzył się w fotelu, stojącym obok stolika przy oknie i zapalił cienkie cygaro.

- Wynająłem opiekunkę dla Matthew - powiedział. - Będzie zabierała go do parku albo na plażę.

Melissa objęła mocno syna.

- Nie - powiedziała stanowczo. - Jeśli będzie chodził dokądkolwiek, to ze mną.

Diego podniósł brwi. To nie jest zdrowy stosunek matki do dziecka. Chłopiec, który się kurczowo trzyma maminego fartucha, raczej nie może wyrosnąć na silnego mężczyznę.

Założywszy nogę na nogę, palił cygaro, a jego wzrok kontrolował kobietę i dziecko.

- Skażesz go na przebywanie w czterech ścianach i na własne towarzystwo?

Usiadła na łóżku, poprawiając poduszki za plecami.

- Już wkrótce wstanę, wkrótce będę na nogach - zaprotestowała.

- O tak - potwierdził dobrotliwie, obserwując, jak zmaga się z własną słabością. - Potrafisz już sama usiąść.

- I mogę nawet chodzić. - Posłała mu najcieplejsze spojrzenie.

- Podtrzymam cię, mamo - zapewnił Matt. – Jestem bardzo silny.

- Tak, wiem o tym, kochanie - powiedziała głosem pełnym miłości. Mężczyzna siedzący w fotelu poczuł, jak wzbiera w nim gniew na widok kobiety, darzącej takim uczuciem dziecko obcego mężczyzny.

- Co chcielibyście na obiad? - przerwał nagle, podnosząc się z fotela.

- Dla mnie stek i sałatkę - powiedziała.

- Matt ma ochotę na rybę - powiedział chłopczyk, nerwowo i z lękiem przywarłszy do ramienia matki.

- Mogą nie mieć ryby, Matt - zaczęła Melissa.

- Muszą mieć - powiedział sztywno Diego. - Wczoraj wieczorem jadłem rybę.

- Dla mnie kawa i mleko dla Matta - powiedziała, unikając zimnej twarzy Diega, który przypatrywał się chłopcu.

Przytaknął ruchem głowy i podszedł do telefonu.

- Ten pan nie lubi Matta - powiedział chłopiec z cichym smutnym westchnieniem. - Nie ma dzieci?

Diego nie odwrócił się ani nie poruszył, ale dobrze wszystko słyszał. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta.

Obiad podano ze stolika na kółkach, odsługiwał ich kelner cały w bieli. Matthew usiadł tak daleko, jak się tylko dało, jakby potrzebował bezpiecznego dystansu od wysokiego mężczyzny, który go nie lubił. Diego zajął miejsce obok Melissy. Starała się pozostać obojętna na egzotyczny zapach jego wody kolońskiej, usiłowała nie dostrzegać silnego, smukłego ciała. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała, a kiedy kroił stek, bardzo chciała wsunąć palce w jego ciemną, wąską dłoń, trzymającą nóż.

Diego skończył pierwszy i zszedł do holu, niby po coś do czytania dla Melissy. W rzeczywistości pragnął uwolnić się od widoku wątłej, smutnej twarzy chłopca. Miał żal do siebie, że go tak traktuje, że rani Bogu ducha winne dziecko, które przecież mogło być jego, gdyby wypadki potoczyły się inaczej.

Poszedł do hotelowego baru, zamówił whisky, wypalił jeszcze jedno cygaro i poszedł na górę, z magazynem dla Melissy i książką do kolorowania i kredkami dla Matta.

Zastał chłopca u boku Melissy, obydwoje zesztywnieli na jego widok.

- Kupiłem książkę - odezwał się z wahaniem.

Matt nie poruszył się. Podniósł na niego wyczekujący wzrok, bez najmniejszej zmiany na twarzy.

Diego wziął książkę i kredki, podał je chłopcu, ale ten nie wykonał żadnego ruchu.

- Nie weźmiesz książki, Matt? - spytała łagodnie Melissa.

- Nie. On nie lubi Matta - odpowiedział bez zastanowienia, podnosząc oczy.

Diego obruszył się. Dzieciak dotknął go do żywego; nigdy by się nie spodziewał, że to może tak zaboleć. Odnalazł siebie w tym małym chłopcu, samotnym, przestraszonym i smutnym. Nie miał szczęśliwego dzieciństwa, ponieważ ojciec nigdy naprawdę nie kochał matki. Matka wiedziała o tym dobrze i cierpiała z tego powodu. Zmarła młodo, a ojciec jeszcze bardziej usunął się w cień. Później, kiedy spotkał śliczną Sheilę, zmienił się nie do poznania. Ale ta zmiana trwała krótko za sprawą rodziny Melissy. Nawet na łożu śmierci ojciec ciągle kochał Sheilę Sterling. Śmierć ojca odmieniła Diega, przekonał się, dokąd może zaprowadzić mężczyznę miłość do kobiety. Nie można dać się owładnąć miłości, bo to się kończy bardzo źle.

Co innego ten chłopiec... cóż był winien? Jak mógł obwiniać Matta za grzechy Melissy? Położył delikatnie książkę i kredki na stoliku przy sofie i podał Melissie kolorowy magazyn, który dla niej kupił. Później powrócił do swojego fotela i zapalił cygaro, zanurzywszy głowę w stercie dokumentów.

Chłopiec westchnął, przysiadł na podłodze, rozrzucając wkoło kredki i zabrał się do rysowania swojej ulubionej postaci z komiksu.

Diego spojrzał na niego i uśmiechnął się niepewnie. Melissa obserwowała go. Zapomniała już, jak bardzo potrafił być opiekuńczy. Od tamtych dni, kiedy byli przyjaciółmi, upłynęło wiele czasu.

Wieczór minął szybko. Kiedy Diego poprosił Matta o poskładanie kredek, Melissa już otwierała usta, żeby coś powiedzieć. Nie stanęła jednak po stronie malca, bo wiedziała, że Diego ma rację.

Pomogła Mattowi przebrać się w piżamę, a później spojrzała z wahaniem na Diega, bo w pokoju były tylko dwa podwójne łoża. Nie chciała znaleźć się zbyt blisko męża, który stał się obcy, ale też nie potrafiła tego powiedzieć w obecności Matta.

Diego wybawił ją z kłopotów, sugerując, że chłopiec powinien spać razem z nią. Tylko tej nocy, ponieważ nazajutrz, w Chicago, będą mieli do dyspozycji apartament z czterema sypialniami i pokojem dla Matta. Tak, pomyślała Melissa, to dopiero początek kłopotów. Stać ją było tylko na maleńkie mieszkanie z wersalką, która służyła za łóżko. Matt nie był przyzwyczajony do spania w oddzielnym pokoju.

Następnego ranka odlecieli do Chicago. Pomimo komfortu wynajętego małego odrzutowca, Melissa ciągle czuła się obolała i było jej nieswojo. Wzięła lekarstwa, a dyżurny doktor dał jej adres lekarza w Chicago na wypadek komplikacji. Gdyby tylko mogła usiąść i podziwiać widoki, tak jak Matthew, pomyślała obserwując ekscytację, z jaką chłopiec przylgnął do szyby i zadawał setki pytań na temat samolotu i Chicago. Diego rozluźnił się na tyle, że zaczął odpowiadać na niektóre pytania malca, ale nie przychodziło mu to łatwo.

W odległych gwatemalskich czasach Melissa nie zastanawiała się, jakim ojcem będzie Diego. Pogrążona w świecie marzeń, myślała tylko o romansie z nim, nie o codziennych sprawach, które zdarzają się w życiu mężczyzny i kobiety, kiedy już przywiędnie pierwsze gwałtowne uczucie. Teraz, obserwując syna z ojcem, zdała sobie sprawę, że Diego lubi dzieci. Był cierpliwy dla Matthew, traktując każde jego nowe pytanie ze śmiertelną powagą. Co prawda jeszcze nie wyzwolił się z szoku, jakim było pojawienie się dziecka i ciągle traktował jej chłopca z rezerwą, nie jak swojego syna.

Wyniósł ją z samolotu do oczekującej limuzyny, aby zawieźć do apartamentu przy Lincoln Park.

Apartament znajdował się na ostatnim piętrze, okna wychodziły na park i jezioro Michigan, a na horyzoncie mokły w deszczu szare sylwetki drapaczy chmur. Melissa od razu została położona do łóżka w jednym z pokoi gościnnych, aby odpocząć po podróży, podczas gdy Matthew zwiedzał olbrzymie mieszkanie. Diego przedstawił Melissie panią Albright, która miała opiekować się dzieckiem, a także sprzątać i gotować. Ta miła, korpulentna kobieta trafiła tu z polecenia Apolla i opiekowała się apartamentem Diega od ponad roku.

Kiedy malec i Melissa byli już rozlokowani, Diego podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

Melissa słyszała rozmowę, ale nie mogła zrozumieć wielu słów. Wyglądało na to, że Diego rozmawia z Apollem. I rzeczywiście to był on. Zjawił się w mieszkaniu w godzinę później ze smukłą, niską czarną kobietą u swego boku.

Diego przedstawił Melissie wielkiego muskularnego mężczyznę w popielatym garniturze.

- To jest Apollo Blain. Pamiętasz go? - Apollo uśmiechnął się i przytaknął, Melissa odwzajemniła uśmiech. - A to jest Joyce Latham, sekretarka Apolla.

- Tymczasowa - dodał Apollo z lekkim skinieniem w stronę Joyce.

- Rzeczywiście, tymczasowa - powiedziała Joyce z silnym akcentem, charakterystycznym dla Indii Zachodnich. - Zanim nie znajdę kogoś wystarczająco odważnego, aby mnie zastąpił.

Apollo popatrzył na nią z góry.

- Amen, siostro - przerwał. - Przy odrobinie szczęścia trafię na kogoś, kto jest w stanie zapamiętać cholerne numery telefonów przynajmniej tak długo, aby móc je wykręcić i jeszcze ułożyć teczki moich klientów według alfabetu, żebym mógł znaleźć to, czego potrzebuję.

- A ja może wreszcie znajdę szefa, który umie czytać - odcięła się Joyce.

- Uspokójcie się - zaśmiał się Diego. - Melissa cudem wyszła z jednej opresji, nie wpędzajcie jej w nowy kataklizm, proszę.

Apollo przytaknął posłusznie.

- Przepraszam, poniosło mnie.

- I mnie też - mruknęła Joyce i odsunęła się od niego na bezpieczną odległość. Poruszała się bez wdzięku, miała za to piękne oczy i gładką cerę koloru kawy z mlekiem. Pewnie miała też zgrabną figurę, ale luźna bezkształtna sukienka skrywała to udanie.

- Miło cię poznać. - Melissa przywitała się z nią z uśmiechem. - Oczywiście pamiętam Apolla z dawnych lat. Jak długo z nim pracujesz?

- O dwa tygodnie za długo - mruknęła Joyce.

- Masz rację, o dwa tygodnie i jeden dzień za długo - dodał Apollo. Po chwili odezwał się do Diega: - Dutch i J.D. wpadną tutaj później, a Koszula obiecał, że przyleci ze swoją panią w przyszłym tygodniu. Będziemy w komplecie.

- Pamiętam nasze ostatnie spotkanie - powiedział Diego z lekkim uśmiechem. - Wyrzucili nas z hotelu o trzeciej nad ranem.

- A jeden z nas trafił do aresztu - dodał Apollo wyraźnie zadowolony z siebie.

- A więc to tak? - spytała go Joyce. - Jak długo trzymali cię w więzieniu?

- Nie mnie. Diega. - Obruszył się.

- Diega? - Melissa spojrzała na niego z niedowierzaniem. Ten chłodny, nieczuły mężczyzna, którego znała, miał wystarczająco dużo zimnej krwi, aby nie dać się wpakować do więzienia. A może zupełnie go nie znała?

- Uraziły go pewne uwagi na temat jego latynoskiego dziedzictwa kulturowego - wyjaśnił Apollo, spoglądając na Diega, którego twarz ani drgnęła. - Dżentelmen, który poczynił te uwagi, był bardzo potężny i bardzo godny potępienia, a więc - pozwolicie, że skrócę całą opowieść - Diego towarzyszył mu w drodze do hotelowego basenu, a wiodła ona akurat przez wielkie przeszklone drzwi.

- To było dawno. - Diego odwrócił się na widok wbiegającego do pokoju Matthew.

- Mamo, musisz koniecznie zobaczyć moje rysunki - powiedział chłopiec tonem nie znoszącym sprzeciwu i zaczął ciągnąć Melissę za rękę. - Narysowałem szczeniaczka i pszczołę! Chodź, zobacz!

- Momento, Matthew - ostro przerwał Diego. Przedstawił chłopca gościom, którzy uśmiechnęli się szeroko na widok malca. - Pokażesz mamie rysunki za chwilę, kiedy już goście pójdą, dobrze, szkrabie?

- Dobrze - zgodził się Matthew. Uśmiechnął się do matki, onieśmielony obszedł gości i znów zajął się swoimi kredkami.

Apollo odezwał się.

- Jesteście podobni jak dwie krople wody... - Słowa zamarły mu w gardle na widok wściekłości w oczach Diega. Odchrząknął. - No tak, lepiej wracajmy do roboty. Spotkamy się wieczorem, kiedy przyjdą tamci. Ale nie będziemy wam zabierać dużo czasu. Nie chcemy pani sprawiać kłopotu. Proszę nie przygotowywać żadnej kolacji. Wpadniemy tylko na parę drinków. W porządku?

- I następnym razem każde z nas przyjedzie własnym samochodem - dodała Joyce, rzucając wymowne spojrzenie w stronę czarnoskórego mężczyzny. - Ma szczególny sposób jeżdżenia po mieście, wybiera kierunek jazdy i zamyka oczy.

- Mógłbym lepiej prowadzić, gdybyś przestała zakrywać rękami oczy i robić tyle hałasu - rzucił.

- Usiłowałam się modlić!

- Do zobaczenia. - Apollo pożegnał Diega i Melissę. Ujął Joyce pod ramię i na poły prowadząc ją, a na poły ciągnąc, zniknął za drzwiami.

- Dobrana z nich para, nie sądzisz? - rzuciła sucho Melissa, kiedy już sobie poszli. - Zastanawiam się, czy obydwoje ubezpieczyli się na życie...?

Na twarzy Diega pojawił się uśmiech.

- To ciekawe spostrzeżenie, señora Laremos. A teraz, jeśli nie mogę być ci w niczym pomocny, doceń wreszcie talent artystyczny syna, a ja powrócę do swoich zajęć.

Bladoszare oczy szukały jego twarzy, chciała coś wyczytać, jakąś zmianę, ale na próżno; jak dawniej była kamienna i nieprzenikniona.

- Słowa Apolla o waszym podobieństwie z Mattem uraziły cię? - spytała.

- Ojciec chłopca z pewnością miał w sobie latynoską krew - odpowiedział obojętnie. Włożył ręce do kieszeni, a spojrzenie jego ciemnych oczu stężało. - Nadal nie masz zamiaru powiedzieć, kto był twoim kochankiem, prawda?

- Dlaczego ma to dla ciebie znaczenie? - spytała. - Kiedy wyjeżdżałam z Gwatemali, miałam wrażenie, że najlepiej będzie, jeśli mnie nigdy nie zobaczysz.

- Był moment, kiedy chciałem z tobą poważnie porozmawiać. Nie posłuchałaś mnie, więc doszedłem do wniosku, że moje uczucia niewiele cię obchodzą.

- Czy ty w ogóle masz jakieś uczucia? - spytała gwałtownie. - Ojciec powiedział mi, że jeśli nawet tak jest, to potrzebny jest dynamit, żeby się do nich dobrać.

Stał i obserwował ją uważnie, a w jego z lekka falujących kruczych włosach odbijało się światło.

- Czy to cię dziwi, Melisso, jeśli wziąć pod uwagę, czym się wówczas zajmowałem?

- Rozumiałam to - odpowiedziała. - Nawet jeśli byłam młoda, nie byłam taka głupia.

- Czy nie zdawałaś sobie sprawy, Melisso, co się może zdarzyć, kiedy zastawiałaś na mnie swoje słodkie sidła? - spytał z gorzkim uśmiechem.

- To nie była pułapka - powiedziała z uporem. - Chodzi ci o parę głupich miłosnych wierszy i jeden bezwstydny list do ciebie, który miałam zniszczyć? - Jej policzki lekko zaróżowiły się pod wpływem wspomnień. - Chciałam powiedzieć ojcu i tobie, że to był błąd, ale czy ktokolwiek chciał mnie wysłuchać? - Jej palce bezwiednie mięły kołnierz różowej bluzki. - Kochałam cię ponad życie, a ojciec właśnie chciał mnie wysłać na studia. Wiedziałam, że nie zobaczyłabym cię więcej. Każda sekunda, jaką miałam spędzić z tobą, była na wagę złota, dlatego ci uległam. Niczego nie zaplanowałam, to nie były sidła. - Uśmiechnęła się chłodno. - O, ironio losu, byłam na tyle głupia, że uwierzyłam, iż mnie pokochasz, jeśli będziemy żyli razem. Ale zostawiłeś mnie na pastwę swojej rodziny i wyjechałeś, a kiedy wróciłeś i ja rozpaczliwie usiłowałam zwrócić na siebie uwagę... - Nie mogła mówić dalej. Myśl o tym, z jaką pogardą została przez niego odrzucona, odebrała jej głos. - Wiem, śniłam na jawie. A potem dostałam od życia wszystko, co chciałam, ale to był prezent wymuszony, nie ofiarowany z wolnej woli. Pierwsza rozumna decyzja, jaką podjęłam, dotyczyła wyjazdu.

Czuł się tak, jakby go ugodziła czymś ciężkim.

- Chcesz mnie przekonać, że nie myślałaś o małżeństwie?

- Oczywiście, że myślałam o małżeństwie, ale nigdy nie pomyślałam, żeby cię zmusić! - wybuchnęła i łzy pojawiły się w kącikach oczu. - Kochałam cię, miałam dwadzieścia lat, nigdy nie było w moim życiu innego mężczyzny, Diego, ty stałeś się całym moim światem!

Diego zesztywniał. Instynktownie, gdzieś głęboko w środku czuł, że musiała przechodzić piekło, ale nie potrafił tego uzewnętrznić.

- Kiedy twój ojciec potwierdził, że żyjesz, poszedłem go odwiedzić. Powiedział mi tylko, że mnie nienawidzisz i że nie chcesz mnie więcej widzieć. - Opuścił wzrok i zaczął się jej uważnie przyglądać. - Chciałem potwierdzenia tych słów, dlatego ciągle cię szukałem. Wszystko na próżno.

- Występując o amerykańskie obywatelstwo użyłam panieńskiego nazwiska - wyjaśniła. - Mieszkałam w wielkich miastach. Kiedy się urządziłam, skontaktowałam się z ojcem i błagałam go, żeby ci nie podawał mojego adresu. Później, kiedy zadzwonił do mnie adwokat i powiedział o śmierci ojca, pogrążyłam się w żałobie. Ale nie miałam tyle pieniędzy, żeby przyjechać na pogrzeb. Wtedy uprosiłam adwokata, żeby nie ujawniał mojego miejsca pobytu. Naprawdę nie przypuszczałam, że będziesz mnie szukał, kiedy się dowiesz, że... - muszę skłamać, pomyślała - ...że straciłam dziecko. Ale powinnam się była co do tego upewnić.

- Byłem za ciebie odpowiedzialny - powiedział sucho. - I ciągle jestem. Wiara, w której zostaliśmy wychowani, nie pozwala na rozwody.

- A pamięć o tym, co przeszłam, nie pozwala mi pogodzić się z tobą - ucięła. - Zostanę tutaj, póki nie będę mogła podjąć pracy. Odpowiadam za siebie i za syna. Nie ma dla ciebie miejsca w moim życiu, ani w moim sercu. Już nigdy.

- A Matthew? - Starał się ukryć swoją bezradność.

- Matthew nie powinien cię obchodzić. – Odrzuciła włosy. - Myśli, że go nienawidzisz, i pewnie się nie myli. Najlepiej będzie, jeśli wywiozę go stąd tak szybko, jak to tylko możliwe.

- A czy spodziewałaś się, że zaakceptuję go bez zmrużenia oka? Jest najlepszym dowodem, że to nie uczucia kierowały tobą, kiedy byliśmy razem. Gdybyś mnie kochała, Melisso, nigdy nie byłoby w twoim życiu innego mężczyzny. Nigdy!

W tym tkwi sedno sprawy, pomyślała. Gdyby jej ufał, wiedziałby z pewnością, że kochała go za bardzo, żeby mieć innego. Nie znał jej. I nie uczynił żadnego wysiłku, aby ją poznać, poza zbliżeniem fizycznym. Zmęczona osunęła się na poduszki.

- Nie mam już więcej siły na kłótnie.

- Wiem. Potrzebujesz wypoczynku. Porozmawiamy, kiedy będziesz w lepszej formie.

- Mam nadzieję, że nie oczekujesz, iż stanę się twoją wierną niewolnicą, jak kiedyś - powiedziała, utkwiwszy w nim lodowaty wzrok.

- Lubię cię taką, jak teraz, niña - powiedział powoli, akcentując każde słowo. Ciemne oczy zabłysły, kiedy sunął wzrokiem po jej ciele. - Kobiety z ogniem w żyłach bywają dużo bardziej interesujące niż zalęknione dziewczynki.

- Dajmy już sobie spokój z ogniem - powiedziała twardo.

- Naprawdę? - Przysunął się powoli do łóżka. - Zastanów się, czy warto odrzucać moje propozycje - powiedział łagodnym, głębokim głosem, który zapamiętała tak dobrze, gdy wypowiadał hiszpańskie miłosne zaklęcia w ciszy ruin Majów. - Mógłbym cię do nich przekonać. - Pochylił się niżej, tak że prawie czuła ciepło jego twardych ust tuż obok swoich rozchylonych warg. Pachniały dymem i drażniły obietnicą pocałunków, za które kiedyś oddałaby wszystko.

Z głębi piersi wyrwał się gwałtowny szloch, ukryła twarz w poduszce, mocno zacisnęła powieki.

- Nie - westchnęła. - Proszę, nie. - Czuła jego oddech blisko swoich ust.

Nagle wyprostował się, aż zaskrzypiało łóżko i stanął obok. Odwrócił się i wyciągnął cygaro.

- Ależ nie ma potrzeby, abyś się broniła z uporem dziewicy - powiedział sucho, zapalając je. - Chciałem się tylko z tobą podroczyć. Straciłem na ciebie ochotę dokładnie tego dnia, kiedy zobaczyłem, jak bardzo pragniesz zemsty.

Była mu wdzięczna za ten wybuch gniewu. Oszczędził jej poniżającego pragnienia pocałunków.

- Ten mężczyzna, który mnie zastąpił w twoim sercu - ojciec Matthew - gdzie on teraz jest, Melisso?

Oczy Melissy zwęziły się, błagała o wybawienie z kłopotu. Nadeszło w postaci Matthew, który wbiegł do pokoju sprawdzić, dlaczego mama nie przychodzi podziwiać jego rysunków. Melissa podniosła się powoli i pozwoliła chłopcu, aby ją poprowadził do swojej sypialni. Stawiała stopy ostrożnie i niepewnie. Nie spojrzała na Diega.

Tego wieczora pani Albright wykąpała Matthew i położyła go do łóżka, aby Diego i Melissa mogli się zająć gośćmi. Melissa ciągle miała kłopoty z chodzeniem, przeszkadzała jej noga i blizna po usunięciu jajnika. Wykąpała się i ubrała samodzielnie, a później Diego przyszedł zanieść ją do bawialni. Zatrzymał się w progu, urzeczony jej widokiem. Miała na sobie bladoniebieską jedwabną suknię, która podkreślała blask rozpuszczonych jasnych włosów, szarość oczu i kremową cerę. Schudła nieco, jej piękna figura nabrała kształtów.

Diego ubrany był w ciemny garnitur, biała koszula kontrastowała z latynoską karnacją jego ciała, czernią włosów i oczu.

Odezwał się dzwonek i przyszli goście. Apollo i Joyce pojawili się razem, choć z pewną rezerwą wobec siebie; Melissę zdziwiło, że czarny mężczyzna zabrał swoją sekretarkę, mimo że jej gorąco nienawidził. Za nimi pojawił się krępy blondyn o nienagannej prezencji gwiazdy kina oraz rosły osiłek o ciemnej kudłatej czuprynie.

Diego przedstawił blondyna:

- Eric van Meer czyli Dutch. A to... - uśmiechnął się w stronę osiłka - ...Archer czyli J.D. Brettman. Panowie, to moja żona, Melissa.

Uśmiechnęli się i wypowiedzieli naraz wszystkie słowa stosowne na taką okazję, ale Melissa wyczuła, że zaskoczyło ich, dlaczego Diego nigdy wcześniej o niej nie wspominał. Przeprosili, że nie przyszli z żonami, z Danielle i Gaby, ale dzieci złapały infekcję i panie musiały zostać w domu, żeby je kurować. Oczywiście, przedstawią je Melissie przy innej okazji. Melissa odwzajemniła uśmiech.

- Będę czekać z niecierpliwością - powiedziała grzecznie. Stanęli kołem i zaczęli rozmawiać o interesach, a Melissa poczuła się daleko od męża, który zajął się rozmową ze starymi druhami. Widziała, jak bardzo jest do nich przywiązany. Ale czego się po nim spodziewać w takich okolicznościach? Diego miał zająć się nią, póki nie wydobrzeje, tylko tego mogła się spodziewać. Być może ożyło trochę dawnego zauroczenia, ale nie mogła sobie pozwolić na żadną próbę pojednania.

Joyce odłączyła się od reszty i usiadła obok Melissy na rogu wielkiej sofy.

- Czuję się tutaj jak zielony groszek w sklepie z lodami - mruknęła.

Melissa uśmiechnęła się na przekór sobie.

- Ja identycznie, trzymajmy się więc razem - szepnęła. - Jak to się stało, że pracujesz dla Apolla? - spytała po chwili.

Sąsiadka uśmiechnęła się ponuro.

- Nie znałam tu nikogo. Przyjechałam z Miami, więc zgłosiłam się do agencji pośrednictwa. Skierowali mnie do niego. Starał się mnie od razu odesłać, ale nie było innych chętnych, więc machnął ręką.

- Nie wygląda na zbyt pamiętliwego - mruknęła cierpko Melissa. - W końcu nie każdy szef zabiera swoją sekretarkę na imprezy towarzyskie.

- A, o to ci chodzi. - Joyce westchnęła. - Pomyślał, że będziesz się czuła obco wśród samych mężczyzn. A skoro żony nie mogły przyjść, przyszłam ja. - Uśmiechnęła się szeroko. Było mi miło, że zostałam zaproszona. Zazwyczaj nie muszę się opędzać od zaproszeń.

- Rozumiem, co masz na myśli - powiedziała Melissa z uśmiechem. - Dobrze, że przyszłaś.

Tak jak obiecał Apollo, nie zabawili długo. Kiedy żegnali się i wychodzili, J.D. Brettman spojrzał na Melissę z nie ukrywanym zaciekawieniem.

Później, kiedy goście już poszli na dobre, a Diego zdejmował marynarkę i krawat oraz rozpinał guziki koszuli, Melissa spytała o to.

- Dlaczego pan Brettman przyglądał się mi tak uważnie? - spytała cicho.

Nalał kieliszek brandy, zaproponował jej również, ale odmówiła.

- Wiedział, że w moim życiu istniała jakaś kobieta - zaczął. - Krążyły opowieści, że zraniłem ją bardzo boleśnie. - Poprawił się w fotelu. - Takie tam plotki służących. - Wiedziano, że potłukłaś się i że odwieziono cię do szpitala. - Kiedy podnosił kieliszek brandy do ust, jego oczy miały smutny, nieobecny wyraz. - Pewnie mówiło się nawet, że to ja cię popchnąłem.

- Przecież to nie ty!

- Nie ja? - Uniósł głowę. - To przeze mnie wybiegłaś z domu w tamtą noc. Ja jestem za to odpowiedzialny.

- Przykro mi, że ludzie tak o tobie pomyśleli. - Opuściła oczy. - Byłam zbyt zdesperowana, żeby się zastanawiać, jak to może wyglądać w cudzych oczach.

- Nieważne - powiedział, jakby chciał skończyć ten wątek. - To było dawno temu.

- Muszę sprawdzić, co się dzieje z Matthew. Pani Albright wyszła razem z innymi - powiedziała Melissa. Zaczęła się podnosić, ale naderwane ścięgno i świeże blizny dały o sobie znać. Stanęła nieruchomo, aby złapać oddech i zaśmiała się. - Chyba nie mam siły na tę eskapadę.

Wstał z ociąganiem i odstawił kieliszek. Uniósł ją na rękach z zadziwiającą łatwością.

- Jesteś ciągle taka słaba - mówił, niosąc ją w ramionach wzdłuż długiego korytarza. - Potrzebujesz czasu, aby wydobrzeć do końca.

Po drodze musiała walczyć ze sobą, żeby nie oprzeć głowy na jego ramieniu. Upajała się zapachem Diega, czuła ciepło jego ciała i siłę wysmukłych ramion.

- Lubię twoich starych kolegów - odezwała się cicho.

- Oni ciebie też. - Wniósł ją przez otwarte drzwi do pokoju Matthew i łagodnie postawił na podłodze. Chłopiec spał, długie rzęsy ciemniały na tle oliwkowej twarzy, ciemne włosy rozrzucone były na poduszce. Diego wpatrywał się w malca w milczeniu.

- Tak mało jest do ciebie podobny - powiedział głębokim miękkim głosem. - Za wyjątkiem włosów, w których jest coś z twoich jasnych. - Obrócił się, w jego oczach czaiło się wyzwanie. - Jego ojcem jest ladino, prawda, Melisso?

Zaczerwieniła się jak burak. Starała się coś powiedzieć, ale głos zamarł jej w gardle.

- Mówiłaś, że mnie kochałaś - nalegał. Zmrużył oczy. - Jeśli to była prawda, dlaczego oddałaś się innemu, nawet jeśli to miało pomóc zagoić rany, które ci zadałem?

Ledwo chwyciła oddech. Czuła się jak w potrzasku.

- Jak on się nazywa? - spytał.

Jej usta rozchyliły się.

- Ja... nie musisz tego wiedzieć - westchnęła.

- Gdzie go spotkałaś? - Ujął jej twarz w swoje ciemne, wysmukłe dłonie.

- Diego... - Przełknęła ślinę. Czarne oczy wypełniły cały świat. W bladym świetle lampy wydawał się groźnym olbrzymem.

- Tak - odetchnął z ulgą, przywierając do jej łagodnych ust. Tak, powtórz to jeszcze raz, querida. Powiedz moje imię, wyszepcz je...

Rozwarł jej usta łagodnym, nieustępliwym naporem swoich warg, drażnił je, pieścił. Jej bezradne ręce oplotły go w pasie. Nie chciała się poddać tak łatwo, ale dawna namiętność brała górę z podobną mocą jak wtedy. Nie miała już siły, aby zatrzymać bieg wydarzeń.

Wiedział o tym. Całował wzdychając z cicha. Później opuściła go łagodność. Poczuła, jak jego usta stają się twardsze, zdobywcze. Szeptał coś po hiszpańsku, zanurzywszy ręce w jej włosach, coraz zapalczywiej przyciskał jej usta do swoich. Wstrząsnął nim dreszcz, a ona wtuliła się w jego ciało, przywarła doń roztrzęsiona, owładnięta chęcią, aby się znaleźć jak najbliżej. Nagle jego ramiona zamknęły się wokół niej, przyciągnęły ją silnie, aż do słodkiego bólu.

Brakło jej tchu pod naporem jego zdobywczych warg; wtedy przerwał gwałtownie. Podniósł głowę, jego oczy stały się dzikie i ciemne, a oddech równie szybki jak jej.

- Zabolało? - spytał szorstko. Powracała mu zdolność samokontroli. Powoli uwolnił ją z objęć i odsunął się. Obrócił oczy w stronę śpiącego dziecka. - Muszę cię prosić o wybaczenie - powiedział chłodno. - To nie było zamierzone.

Opuściła wzrok tam, gdzie spod białej rozchylonej koszuli wychynęło jego oliwkowe ciało i ciemny gąszcz włosów.

- Już dobrze - powiedziała niepewnie i nie miała odwagi podnieść oczu.

Nie wiedział, co ze sobą zrobić, ciałem wstrząsało pożądanie łagodnego ciepła Melissy, rozumem targały rozedrgane sprzeczne myśli. Uniósł jej głowę.

- Chyba będzie najrozsądniej, jeśli wrócisz do łóżka.

Nie zamierzała się sprzeczać.

- Nie, ja sama... nie musisz mnie brać na ręce - zaprotestowała, kiedy zbliżył się do niej. - Dam sobie radę. Powinnam zacząć ćwiczyć nogę. Dziękuję za dobre chęci.

Skinął głową i odsunął się, aby mogła wyjść. Jego ciemne oczy podążały za nią z ukrytym pragnieniem, ale kiedy znikła, przeniosły się na śpiącego malca. Zastanawiał się, czy Melissa ciągle jeszcze kocha ojca chłopca, czy myśli o nim. Uczucie goryczy sprawiło, że szybko opuścił sypialnię dziecka i poszedł do siebie. Później pogrążył się w pracy, aż do skrajnego wyczerpania, i dopiero wtedy mógł zasnąć.

ROZDZIAŁ SIÓDMY



Atmosfera podczas śniadania była napięta. Melissa prawie nie spała tej nocy. Bolesna świadomość, że tak łatwo uległa namiętnościom Diega, nie dawała jej spokoju. Za wszelką cenę chciała przecież udowodnić, że już nic do niego nie czuje, ale wczoraj znów był tak blisko, że jej zbolałe serce nie miało siły się obronić.

Czuła na sobie jego uważne spojrzenie, kiedy próbowała przełknąć kawałek jajecznicy na bekonie. Także Matthew siedział przy stole nadspodziewanie spokojnie. Zwracał dużo więcej uwagi na swoje zachowanie niż wtedy, kiedy mieszkał tylko z Melissa.

- Jesteś dzisiaj milcząca, señora Laremos - powiedział łagodnie Diego, a jego ciemne oczy przypatrywały się uważnie bladej twarzy Melissy. - Nie wyspałaś się?

Drażnił się z nią, a ona była zbyt zmęczona, aby podjąć grę.

- Nie - wyznała, odnajdując jego spojrzenie. - Prawdę mówiąc, prawie nie zmrużyłam oka.

- Ja także - odpowiedział cicho. - Przez wiele lat żyłem samotnie, Melisso, mimo że pewnie uważasz mnie za niepoprawnego playboya.

- Dawniej nigdy nie brakowało ci towarzystwa. - Podniosła filiżankę do ust.

- Zanim się z tobą ożeniłem - zgodził się. - Małżeństwo oznacza świętą przysięgę, niña.

- Nie jestem małą dziewczynką - odparowała.

Na jego zaciśniętych wargach pojawił się blady uśmiech.

- Ale byłaś nią tamtego odległego lata - powiedział i jego oczy złagodniały na to wspomnienie. - Dziewczęca, słodka, pełna radości życia. A później nagle odmieniłaś się, stałaś się złym duchem, który nawiedzał nasz dom, nawet kiedy cię już w nim nie było.

- Lepiej by się stało, gdybym wyjechała do Ameryki - odpowiedziała, spoglądając na cichego Matthew, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie. - Nie miałam u ciebie żadnej szansy.

- To okoliczności naszego małżeństwa, Melisso, obróciły mnie przeciw tobie - powiedział krótko. - One przesądziły o wszystkim. - Mogliśmy się przecież zbliżyć do siebie w sposób naturalny, budować nasz związek na uczuciu i przyjaźni.

- Nigdy nie potrafiłabym zadowolić się okruchami - powiedziała z prostotą. - Potrzebowałam czegoś więcej.

- I uważałaś, że wystarczy samo pragnienie - przypomniał jej.

Zaniepokojona nagłym zainteresowaniem Matta uśmiechnęła się do niego i chociaż był dopiero w połowie śniadania, odesłała go od stołu, aby się zajął kreskówkami.

- Jest mały, ale słuch ma dobry - powiedziała sucho, z oskarżeniem w szarych oczach. - Nasze kłótnie martwią go.

- Zrobię wszystko, żeby cię uwolnić od mojego towarzystwa, skoro jest ci niemiłe - powiedział łagodnie. Wytarł wąsy w serwetkę i wstał od stołu. - Adios.

Przystanął w progu, popatrzył na Matthew, który właśnie włączył telewizor na cały regulator. Powiedział coś do chłopca, który przyciszył fonię, spoglądając oskarżycielsko na wysokiego mężczyznę.

- Jeśli będziesz przeszkadzał sąsiadom, szkrabie, wyrzucą nas wszystkich - zwrócił mu uwagę. - I wylądujemy na ulicy.

- Wtedy Matt pójdzie z mamą do domu - powiedział chłopiec - i już nie będzie z tobą.

Diega rozśmieszyła ta próba sił. Chłopiec miał charakter. Nie chciał go łamać, choć to syn innego mężczyzny. Diego, wbrew samemu sobie, poczuł sympatię do malca.

Wiedziony impulsem podszedł do telewizora, przyklęknął przed ciemnookim chłopcem. Zaskoczona Melissa obserwowała całą scenę od drzwi.

- Podczas weekendu możemy pójść do zoo - powiedział Diego do chłopca. - Jeśli odejdziesz ode mnie, szkrabie, lwy i tygrysy odwiedzę sam...

- Lwy i tygrysy?

- Słonie i żyrafy, i niedźwiedzie.

Matt przysunął się nieco do Diega.

- I dostanę watę na patyku? Tata Billa zabrał go do zoo, a później poszli na watę i na lody.

- Może zrobimy tak samo. - Diego uśmiechnął się łagodnie.

- Jutro?

- Za kilka dni - powiedział mu Diego. - Mam dużo rzeczy do zrobienia w tym tygodniu, a ty musisz się opiekować mamą, zanim nie wydobrzeje.

- Mogę jej poczytać książkę.

Melissa omal nie wybuchnęła śmiechem, ponieważ historie Matthew były jedyne w swoim rodzaju. Postaci z bajek występowały obok bohaterów kreskówek w nieprawdopodobnych sytuacjach.

- A więc jeśli będziesz grzeczny, niño, w sobotę pójdziemy razem obejrzeć zwierzęta.

Matt spojrzał na Melissę, a później, z ociąganiem, jeszcze raz na Diega.

- Mama nie może pójść z nami?

  1. Mama nie może tyle chodzić - wyjaśnił Diego cierpliwie. - Ale my możemy, si?

Matt zawahał się. Nie czuł się pewnie w towarzystwie tego mężczyzny, ale bardzo chciał iść do zoo.

- Si - odpowiedział.

- Zatem jesteśmy umówieni. - Diego uśmiechnął się i wstał z klęczek. - I bez oglądania kreskówek na cały regulator - ostrzegł, pogroziwszy chłopcu palcem.

- Zgoda. - Matt uśmiechnął się z wahaniem.

Diego spojrzał na Melissę, która stała w drzwiach w różowej koszuli i długim białym bawełnianym szlafroku, bez makijażu, z falą jasnych loków okalających bladą twarz. Nawet teraz była piękna.

Spojrzał jej w oczy, aż się zarumieniła i spuściła wzrok. Uśmiechnął się łagodnie.

- Peszę cię, querida?- spytał z westchnieniem. - Taką dojrzałą kobietę jak ty?

- Oczywiście, że nie - obruszyła się.

- Zostań w łóżku - powiedział. - Im szybciej noga się wyleczy, tym prędzej rozpoczniemy życie rodzinne.

- Za wcześnie na to - zaczęła.

- Nie. O pięć lat za późno. - Rzucił jej długie spojrzenie. - Odpowiadam za ciebie, i za Matta. Musimy się porozumieć.

- Mówiłam ci, że poszukam pracy...

- Nie!

Chciała coś powiedzieć, ale uciszył ją ruchem ręki i oczu. Wyszedł, zanim zdążyła się odezwać.

To był gorączkowy poranek. Ledwie Diego pojawił się w biurze, już musiał wyjść z Dutchem, obsłużyć klientów. Kiedy wrócili, zza drzwi biura dobiegały podniesione głosy. Diego zawahał się, przysłuchując się gwałtownej wymianie zdań między Joyce i Apollem. Nadszedł Dutch, z papierosem w ustach, łagodny jak zwykle. Spojrzał na Diega z wyrozumiałym uśmiechem.

- Mam wrażenie, że łatwiej było polubić strzelaninę niż to tutaj - powiedział, wskazując na zamknięte drzwi, zza których dobiegały wrzaski tamtych dwojga. - Dokończę tutaj papierosa, zanim się nie dogadają albo zatłuką na śmierć.

- Może się pobiorą pewnego dnia i wtedy wszystko się ułoży. - Diego zapalił cygaro i wypuścił dym.

- Lepiej, aby się wpierw porozumieli - zauważył Dutch. - Małżeństwo raczej nie rozwiązuje problemów. Na odwrót, jeszcze bardziej je uwidacznia.

Diego westchnął.

- Pewnie masz rację. - Jego twarz zasępiła się. W miarę jak za drzwiami coraz głośniej brzmiały podniesione głosy, wspomnienie wczorajszej nocy powracało jak zły sen. Czy staną się z Melissa taką wiecznie skłóconą parą? Powodem konfliktu był Matthew i nie było nadziei na rozwiązanie; mimo rosnącego zainteresowania chłopcem nie mógł znieść myśli o jego ojcu.

- Zagłębiony w myślach? - cicho spytał Dutch.

- Małżeństwo nie jest instytucją, którą brałem pod uwagę. Zostaliśmy razem z Melissa przyłapani w... jak to powiedzieć... kompromitującej sytuacji. Małżeństwo było sprawą honoru, a nie wyboru.

- Chyba zależy jej na tobie - powiedział Dutch bez przekonania. - Chłopiec...

- To nie jest mój syn - odpowiedział Diego opryskliwie, patrząc w ciemne oczy Dutcha.

- Mój Boże! - Dutch wpatrywał się w niego.

- Opuściła mnie, kiedy z mojej winy straciła nasze dziecko - powiedział Diego. Jego czarne oczy zmąciła gorycz wspomnień. - Być może szukała pocieszenia, może chciała się zrewanżować. Tak czy inaczej dziecko stało się przeszkodą, której nie mogę pokonać.

- Jesteś całkowicie pewien, że straciła twoje dziecko? - zapytał Dutch po dłuższym namyśle.

Wtedy właśnie Diego po raz pierwszy zaczął wątpić w to, co usłyszał pięć lat temu. Słowa Dutcha zasiały ziarno zwątpienia. Spojrzał na niego, marszcząc brwi.

- Był tam, w szpitalu, lekarz - powiedział do Dutcha. - Starałem się go później odnaleźć, ale wyjechał do Ameryki Południowej na praktykę. Pielęgniarka mówiła, że Melissa była ciężko ranna, a ona sama powiedziała mi, że dziecko nie żyje.

- Porządnie się spiłeś podczas naszego ostatniego spotkania - mówił Dutch. - Zapakowałem cię do łóżka. Dużo mówiłeś. Wiem wszystko o Melissie.

Diego odwrócił wzrok.

- Naprawdę? - spytał z lękiem.

- Dlatego możesz wyłożyć przede mną karty na stół - powiedział Dutch. - Przeszliśmy razem długą drogę. Nie mamy przed sobą wielu sekretów. Nie układało się między wami. Czy zatem nie mogło być tak, że chciała ukryć ciążę przed tobą, obawiając się, że zabierzesz jej chłopca?

Diego wpatrywał się w niego, na wpół oślepły z szoku.

- Melissa nie zrobiłaby tego - powiedział szybko. - Kłamstwo nie leży w jej naturze. Nawet teraz nie ma serca do oszukiwania.

- Możesz się mylić - obruszył się Dutch.

- Nie w tym przypadku. Poza tym wiek się nie zgadza - powiedział ciężko. - Matthew nie ma jeszcze czterech lat.

- Rozumiem.

Diego jeszcze raz zaciągnął się cygarem. Głosy dochodzące zza ściany były coraz głośniejsze, a później nagle umilkły, kiedy zadzwonił telefon.

- Początkowo i ja miałem wątpliwości - wyznał. - Ale później wyleciały mi z głowy.

- Mimo wszystko mógłbyś rzucić okiem na jego metrykę - zasugerował Dutch. - Aby się upewnić.

Diego zaśmiał się i podziękował za radę Dutcha. W głębi duszy pojawiły się nowe wątpliwości. Nie był już pewien niczego, ani swoich uczuć do Melissy, ani upartej myśli, że zna ją dobrze. Zaczął sobie uświadamiać, że właściwie nigdy jej nie poznał.

Kiedy wrócił do domu, zastał Matthew rozciągniętego na łóżku i Melissę czytającą mu książkę. Zatrzymał się w progu, aby im się przyjrzeć przez parę sekund.

Tak, to było możliwe. Matthew mógł być jego synem. Musiał to teraz przyznać. Chłopiec miał jego karnację, jego oczy, jego nos i podbródek. Kształt oczu odziedziczył po matce, a jego włosy były tylko trochę ciemniejsze niż jej. Nie zgadzał się tylko wiek. Matthew musiałby mieć ponad cztery lata, aby być jego prawowitym synem. Melissa powiedziała, że właśnie skończył trzy lata. Ale też Diego niewiele wiedział o dzieciach, a poza tym istniała zawsze możliwość, że Melissa nie powiedziała prawdy.

Z zasady nie kłamała, ale miała wiele powodów, aby chcieć mu odpłacić za okrutne potraktowanie. I czy była typem kobiety, która by łatwo przeszła od jednego mężczyzny do drugiego? A może po prostu uważała, że Diega stać na to, aby zabrać jej Matta i razem z nim zniknąć z jej życia. Zrozumiał, że miała prawo tak pomyśleć. Jeśli on nie znał Melissy, Melissa z pewnością nie znała jego. Odwrócił się od drzwi z postanowieniem, że zniszczy bariery, jakie wybudował między nimi. Był samotny, i ona też. Czy była dla nich jeszcze jakaś nadzieja?

Nie musiał długo czekać. W połowie pierwszego dania odważyła się zadać mu pytanie, które chodziło za nią przez cały dzień.

- Myślisz, że będę mogła dostać pracę, kiedy lekarz wyrazi na to zgodę? - spytała ostrożnie.

Odstawił filiżankę kawy i spojrzał na nią przeciągle.

- Przecież już masz zajęcie, prawda? - spytał, wskazując ruchem głowy na Matthew, który z zadowoleniem pochłaniał kurczaka.

- Tak, i uwielbiam się nim opiekować, móc poświęcać mu wolny czas - wyznała. Ale... - Westchnęła ciężko. - To nie jest uczciwe z mojej strony, pozostawać na twoim utrzymaniu.

Zaskoczyły go te słowa. Usiadł głębiej w krześle.

- Melisso, pamiętasz z pewnością, że w Gwatemali należałem do ludzi bogatych. Pracuję, bo lubię, nie dlatego, że muszę. I odłożyłem w szwajcarskich bankach więcej niż potrzeba, by utrzymać nas wszystkich aż do późnej starości.

- Nie wiedziałam o tym. Mimo wszystko nie chciałabym mieć wobec ciebie zobowiązań.

- Jestem twoim mężem. I moim obowiązkiem jest opiekować się tobą.

- To jest przedpotopowe podejście do sprawy - mruknęła Melissa, czując, jak bierze ją gniew. - We współczesnym świecie ludzie są partnerami.

- Mama i tata Josego kłócili się przez cały czas - zauważył Matthew, patrząc na matkę z wyrzutem. - A później tata Josego poszedł sobie.

- Niñito - powiedział łagodnie Diego - nie zgadzamy się z twoją mamą od czasu do czasu. Tak to już jest w małżeństwie?

Matthew gonił widelcem kluski po talerzu.

- Yo no se - mruknął pod nosem doskonałym hiszpańskim.

Diego drgnął. Wstał od stołu, aby uklęknąć obok krzesła chłopca.

- Hablas español? - zapytał ciepło.

- Si - odpowiedział Matthew, a później wyrzucił z siebie w tym samym języku kilka nieskładnych słów, pełnych obaw i strachu, zanim Diego nie przerwał mu, kładąc palec na jego małych ustach.

- Niño - powiedział uspokajającym głębokim tonem - tworzymy rodzinę. Nie będzie nam łatwo, ale jeśli się postaramy, będziemy mogli się nauczyć, jak być ze sobą. Czy nie będzie ci miło, mój mały, spędzać tu czas z mamą, w ładnym mieszkaniu, wśród zabawek?

Matt popatrzył z przestrachem.

- Nie lubisz Matta - mruknął.

Diego wziął długi oddech i położył miękko rękę na głowie malca. - Przez długi czas żyłem samotnie - powiedział z wahaniem. - Nie miałem nikogo, kto by mi pokazał, jak być ojcem. Tego trzeba się nauczyć i tylko mały chłopiec może być nauczycielem.

- Aha - powiedział Matt i przytaknął głową. - No dobrze, mogę spróbować. - Podniósł brwi. - Ale pójdziemy razem do zoo, i do parku, i na mecz baseballowy, i w różne miejsca?

- To również - przytaknął Diego.

- Nie masz małego chłopca?

Diego poczuł, jak język grzęźnie mu w gardle. Wpatrywał się w drobną twarz chłopca, tak podobną do swojej, i był zaskoczony, jak wielką odczuwa potrzebę, aby być jego ojcem, prawdziwym ojcem. Samotność stała się nagle nie do zniesienia.

- Nie - powiedział. - Nie mam... małego chłopca.

Melissa poczuła gorące łzy na policzkach. Nie przypuszczała nawet w najskrytszych marzeniach, że Diego będzie w stanie zaakceptować Matta, że go pokocha.

- Tak przypuszczałem - powiedział Matthew z dziecięcą prostotą. - Mama i ja będziemy mieszkać z tobą?

- Si.

- Zawsze chciałem mieć własnego tatusia - wyznał Matthew. - Mama powiedziała, że mój tata jest bardzo dzielnym mężczyzną. Wyjechał od nas, ale mama często mówi, że on wróci.

Tego już było za wiele. Twarz Diega stężała. Kiedy odwracał się do Melissy z oskarżeniem w oczach, czułość wyparowała w jednej chwili i powróciły myśli, że może to wszystko jest wyłącznie tworem jego wyobraźni.

- Tak mówiła? - spytał ostro.

Melissa, łykając łzy, resztką sił starała się zachować opanowanie.

- Matt, nie poszedłbyś pobawić się misiem?

- Dobrze. - Zeskoczył z krzesła ze wstydliwym spojrzeniem w stronę Diega i wybiegł z pokoju.

Kiedy Diego odwrócił się do Melissy, miał skupioną twarz.

- Czy jego ojciec żyje? - powiedział z napięciem.

- Tak. - Spuściła oczy na stół. Serce jej biło jak oszalałe.

- Gdzie on jest?

Potrząsnęła głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa, niezdolna brnąć dalej w kłamstwa.

- Jeśli mi nie ufasz, jak możemy nadal być małżeństwem?

- To samo dotyczy ciebie. Nigdy mi nie ufałeś. Jak mogłeś się spodziewać, Diego, że zaufam tobie?

- Nie zdawałem sobie sprawy, że tak świetnie mówi po hiszpańsku - zaczął po chwili, łagodząc napięcie.

- To przyszło jakby samo z siebie - powiedziała. - Swoją drogą to dobrze, kiedy dziecko zna dwa języki, zwłaszcza w Tucson, gdzie tyle osób mówi po hiszpańsku. W każdym razie większość jego kolegów.

Poprawił się w krześle, jego ciemne oczy przyglądały się Melissie z uporem.

- Stajesz się z dnia na dzień piękniejsza - powiedział niespodziewanie.

- Nie sądziłam, że kiedykolwiek przyjrzałeś mi się wystarczająco uważnie, aby to dostrzec. - Zapłoniła się.

Zapalił cygaro i łagodnie wypuścił dym.

- To wszystko nie jest takie proste, zdajesz sobie sprawę? Chłopiec nie ma poczucia pewności.

- Przepraszam za kłótnie - powiedziała ze smutkiem. - Wszystko psuję.

- Nie. Obydwoje jesteśmy temu winni - obruszył się. - Nie jest łatwo zapomnieć o przeszłości, prawda?

- Gwatemala wydaje mi się czasami taka odległa - przechyliła się w tył. - Diego, a co się dzieje z farmą?

- Myślę o niej częściej, niż ci się wydaje, Melisso - odpowiedział. Wpatrywał się w cygaro. - Utrzymanie posiadłości, zapewnienie ochrony robotnikom staje się coraz trudniejsze. - Wzdrygałem się na samą myśl, że mógłbym się poddać, ale też w grę zaczyna wchodzić coraz większe ryzyko finansowe. Teraz, kiedy muszę się zająć tobą i chłopcem, zaczynam myśleć, czy nie lepiej ją sprzedać.

- Przecież twoja rodzina mieszkała tam od trzech pokoleń - zaprotestowała. - To twoje dziedzictwo.

- To tylko kawałek ziemi - powiedział łagodnie. - Trochę kamieni i ziemi. Wiele istnień ludzkich kosztowało utrzymanie go i jeszcze wiele nowych trzeba by było poświęcić. - Przechylił się gwałtownie, zmarszczył brwi. - A gdybym cię poprosił, żebyśmy razem wrócili do Gwatemali i tam wychowywali Matthew?

Na moment wstrzymała oddech. Zawahała się, starając oddalić niepokój, z jakim przyjęła słowa Diega.

- Widzisz? Sama boisz się podjąć ryzyko związane z życiem Matthew, ja również. - Jeszcze raz poprawił się w krześle. - Rozsądniej byłoby wydzierżawić albo sprzedać posiadłość, niż ryzykować powrót. Lubię Chicago. A ty?

- Dlaczego nie? - odpowiedziała powoli. - Wydaje mi się, że też je polubiłam. Nie wiem, jak to będzie zimą...

- Zimę możemy spędzić na Karaibach i wrócić wiosną. Apollo myśli o rozszerzeniu działalności naszej firmy, Blain Security Consultants, chcemy uruchomić kursy walki z terroryzmem w tamtej części świata. - Uśmiechnął się. - Mogę połączyć interesy z przyjemnością.

- Nigdy mi nie mówiłeś, czym się zajmujesz - przypomniała mu.

- Uczę taktyki - powiedział. Odłożył cygaro. - Zajmujemy się tym razem, Dutch i ja, uczę również szoferów zamożnych ludzi odpowiedniej techniki jazdy. - Podniósł na nią wzrok. - Pamiętasz, że przez kilka lat byłem kierowcą rajdowym.

- Ojciec wspominał kiedyś o tym - powiedziała. Oczy Melissy przebiegły po jego ciemnej twarzy. - Nie możesz żyć bez kuszenia losu? Bez ryzyka?

- Dorastałem przyzwyczajony do ryzyka i adrenaliny we krwi. - Zamyślił się z uśmiechem na twarzy. - I widać uzależniłem się. W każdym razie to mało prawdopodobne, abym w najbliższym czasie uczynił cię bogatą wdową, señora Laremos - dodał kpiącym tonem, myśląc z goryczą o ojcu chłopca.

- Pieniądze nigdy nie były moim nałogiem - powiedziała z cichą dumą. Powoli podniosła się. - Myśl sobie, co chcesz. Twoje zdanie nie jest już dla mnie takie ważne.

- Kiedyś było inaczej - powiedział miękko, uniósł się, aby ją ująć w pasie i przytrzymać przed sobą. - Kiedyś mnie kochałaś, Melisso.

- Miłość umiera jak marzenia - westchnęła zadumana. - To było dawno, byłam bardzo młoda.

- Wciąż jesteś bardzo młoda - powiedział cicho głębokim głosem. - Jak sobie dawałaś radę, samotna i w ciąży, w obcym miejscu?

- Miałam przyjaciół - odpowiedziała z wahaniem. - I dobrą pracę. Później zachorowałam na zapalenie płuc i wszystko się rozleciało.

- Ale znalazłaś czas, aby wpoić Matthew wartości, dumę i honor.

- Chciałam, aby wyrósł na prawdziwego człowieka - powiedziała. Podniosła wzrok, szukając jego ciemnych oczu, tak blisko swoich.

- Obwiniasz mnie, prawda? O zdradę...

Jej poniżenie zraniło go. Sprawiło, że poczuł się winny za wszystko, co jej powiedział. Westchnął ciężko.

- Czy to raczej nie ja cię zdradziłem? - wyszeptał i przywarł do jej ust.

Nigdy wcześniej nie całował jej w ten sposób. Czuła cudownie łagodny dotyk jego warg. Pieściły ją, całowały w ciszy wzajemnego spełnienia.

- Ale Matthew... - wyszeptała.

- Pocałuj mnie, querida - wyszeptał i znów jego usta przywarły do jej ust, kiedy przyciskał ją do swojego twardego wysmukłego ciała, a jego wargi stawały się coraz bardziej niecierpliwe.

Poczuła, jak narasta w nim pragnienie. Jej nogi drżały, wargi podążały tam, gdzie je prowadził, zagubione do utraty tchu w ciepłej rozkoszy. Oplotła go ramionami i przylgnęła jeszcze mocniej. Nagle poczuła, że cały sztywnieje, przeszyty gwałtownym skurczem.

- Nie - szepnął ostro i odepchnął ją. Oczy mu błyszczały. Oddech był szybki i urywany. - Nie chcę półśrodków. Chcę cię mieć całą albo wcale. A na to jeszcze za wcześnie, prawda?

Chciała zaprzeczyć, ale rzeczywiście było za wcześnie, nie tylko na fizyczne zbliżenie. Było zbyt wiele ran, zbyt wiele pytań. Spuściła oczy.

- Nie będę cię powstrzymywać - powiedziała, szokując siebie samą i mężczyznę stojącego przed nią w bezruchu. - Nie powiem nie.

- To już tyle czasu - powiedział głębokim, cichym głosem. - Nie mogę ci obiecać, że będę spokojny i łagodny, mimo czułości, jaką cię darzę; nie tym razem. - Wzdrygnął się. - A nie zniósłbym myśli, że mogę ci zadać ból. Lepiej będzie, jeśli się powstrzymamy.

Obserwowała go ze zdziwieniem w oczach. Cała drżała z niespełnienia. Niczego nie pragnęła bardziej, niż poczuć na sobie jego ciało i zatopić się w słodkiej ciemności.

- Pragnę cię - wyszeptała z bólem.

Odwrócił się, jego ciemne oczy były spokojne i gorące.

- Ja również, nie mniej niż ty, wierz mi – powiedział gwałtownie. - Ale najpierw musimy sobie wszystko wyjaśnić do końca. Powiedz mi, Melisso, kto jest ojcem Matthew?

Chciała powiedzieć. Musiała powiedzieć. Ale nie mogła. Uważała, że powinien dojść do tego samodzielnie, powinien uwierzyć w jej niewinność, bez dowodów i wyjaśnień.

- Nie mogę - westchnęła.

- Wiedz zatem jedno: mam już dosyć wykrętów i udawania. Jeśli nie powiesz mi prawdy, przysięgam, więcej cię nie dotknę.

Oddychała z trudem. Nie miała do niego pełnego zaufania, on z kolei nie ufał jej. Gdyby ją kochał, nie miałby wątpliwości, że Matthew jest jego synem.

Diego obserwował, jak bije się z myślami. Kiedy zobaczył, jak zaciska zęby, zrozumiał, że przegrał tę rundę. Nie powie mu. Boi się. W końcu istniał jeszcze jeden sposób, aby poznać prawdę. Tak jak sugerował Dutch, musiała istnieć metryka Matthew. Napisze do Biura Ewidencji Ludności w Arizonie i poprosi o odpis. Pozwoli to mu poznać wiek Matta i wyjaśnić kwestię jego ojcostwa.

- Późno już - powiedział, nie dając jej szansy na podjęcie rozmowy. - Lepiej będzie, jak pójdziesz spać. - Przytaknęła, odwróciła się na pięcie i bez słowa poszła do swojego pokoju.

Następne dni minęły w takiej atmosferze, jakby siedzieli na minie. Melissa czuła obecność Diega jak nigdy dotąd. Był miły i uprzejmy, ale nic ponadto. Noce stawały się coraz dłuższe.

Melissa była zawiedziona, jej syn wręcz na odwrót. Niczym cień, nie odstępował Diega ani na krok. Diegowi to nie przeszkadzało, przeciwnie, wydawało się, jest zachwycony. Był pobłażliwy, zauważał obecność chłopca, bawił się z nim. Na początku robił to dosyć niezdarnie, ponieważ nie miał doświadczenia z dziećmi. Ale z biegiem czasu nauczył się wszystkiego i malec stał się niezbędną częścią każdego dnia.

Poszli do zoo, zostawiając Melissę w towarzystwie telewizora i filmu przygodowego na wideo. Byli tam prawie do zmierzchu, a kiedy wreszcie wrócili, Matthew wydawał się odmieniony.

- Widzieliśmy kobrę - opowiadał z podnieceniem na twarzy. - I żyrafę, i lwa, i małpy. Jadłem watę cukrową, jechałem kolejką i gonił mnie mały piesek - paplał radośnie.

- A tata już nie żyje ze zmęczenia - westchnął Diego i wycieńczony padł na kanapę obok Melissy. - Już myślałem, że będę musiał kupić motor, żeby dotrzymać mu kroku.

- Ale wykończyłem tatę - wykrzyknął Matt. - Prawda, tato? - Melissa patrzyła to na jednego, to na drugiego szerokimi ze zdziwienia oczami.

- Ojciec Matthew nie wróci do was. - Diego zwrócił się do niej. Zapalił papierosa z lekkim drżeniem rąk i czekał, jakie wrażenie na Melissie zrobią te słowa. - Ja zastąpię mu ojca i zaopiekuję się nim. A on będzie moim synem.

- Zawsze chciałem mieć własnego tatusia - powiedział Matthew do Melissy. Wtulił policzek w oparcie kanapy i przyglądał się jej. - Mój tata odszedł, więc chcę mieć Diega.

Melissa próbowała złapać powietrze, ale przychodziło jej to z trudem. Wszystko, co naopowiadała Matthew na temat ojca, powróciło teraz z bezwzględną konsekwencją. Błagała los, żeby nie wygadał się przed Diegiem. A zwłaszcza o fotografii... czemu na Boga pokazała Matthew to zdjęcie?

Ale Diego i Matthew wyglądali tak niewinnie i spokojnie, że z pewnością nie łączył ich żaden sekret. Oczywiście, że nie. Martwiła się na zapas.

- Dobrze się bawiłeś?

- Wspaniale, a jutro idziemy do kościoła.

Melissa popatrzyła ze zdumieniem na Diega.

- Chłopcu potrzebna jest religia - powiedział stanowczo. - Kiedy wyzdrowiejesz, możesz chodzić z nami.

- Nie mam zamiaru się sprzeciwiać - powiedziała z roztargnieniem.

- To dobrze, bo na nic by się to zdało. Matt, zobacz, co jest w telewizji, a ja zorganizuję coś do jedzenia. Chcesz rybę?

- Tak, bardzo - powiedział chłopiec, cały rozpromieniony, i pobiegł oglądać kreskówki.

- A ty, kochanie? - spytał Melissę, czułym spojrzeniem oceniając jej strój: kremowy sweter z dekoltem i szare spodnie.

- Poproszę o sałatkę - mruknęła. - Obiad dla Matthew jest w lodówce, sałatka też. Wszystko przygotowałam, kiedy was nie było. Są też steki, mogę je upiec dla ciebie...

- Ja to zrobię. - Wstał, przeciągnął się leniwie.

- I tak muszę się poruszać. - Podniosła się i zaczekała parę sekund, zanim ruszyła z miejsca. Utykała jeszcze wyraźnie, ale chodzenie sprawiało dużo mniejszy ból niż tydzień temu. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

- Młodym rany goją się szybko - powiedział z uśmiechem.

- Nie jestem taka młoda, Diego - odpowiedziała.

Zbliżył się do niej, objął w pasie i przyciągnął do siebie łagodnie.

- Jesteś, kiedy się uśmiechasz - odrzekł pogodnie. - Przywracasz mi wspomnienia szczęśliwych chwil w Gwatemali.

- A były w ogóle takie? - spytała ze smutkiem. Szukał jej łagodnych szarych oczu.

- Nie pamiętasz, co przeżyliśmy razem, zanim wzięliśmy ślub? Zapomniałaś o naszej przyjaźni, miłych chwilach spędzonych razem?

- Byłam wtedy dzieckiem, a ty byłeś już dorosły. - Spuściła wzrok - Miałam dosyć bezinteresownej przyjaźni i nie spełnionych marzeń.

- A później schroniliśmy się w ruinach Majów - wyszeptał cicho, by nie usłyszał ich Matt, zajęty oglądaniem telewizji. - I staliśmy się kochankami, w strugach ulewy, gdy wokół czaiło się niebezpieczeństwo. Twoje ciało przykryte moim ciałem, twoje usta zanurzone w moich...

Odsunęła się zbyt gwałtownie, czuła rumieniec na twarzy i przyspieszone tętno.

- Pozwól... przygotuję sos do sałatki.

Obserwował ją z lekkim, tajemniczym uśmiechem. Za jego plecami Matt śmiał się z kreskówki. Posłał mu takie spojrzenie, że rad był, iż Melissa tego nie widzi. Matt powiedział mu o fotografii ojca, kiedy zobaczyli plakat ze zdjęciem bananowców.

- Takie same śmieszne drzewa - krzyknął wtedy Matt - są na fotografii tatusia, którą ma mama. Tatuś ma na głowie duży kapelusz i jest na koniu.

Diego oparł się o ścianę i nawet nie pamiętał, co z siebie wydusił, kiedy Matt paplał dalej. Co prawda wysłał już list z prośbą o metrykę chłopca, ale nie była już potrzebna. Nie mogła wchodzić w grę inna fotografia. Zrozumiał z bezsilną wściekłością, że mężczyzną, o którego był zazdrosny, był on sam.

To on był ojcem Matta. To Matt był tym dzieckiem, które rzekomo straciła Melissa. Ukrywała ciążę, bo prawdopodobnie obawiała się, że nie zależy mu na niej i bała się z nim zostać, kiedy już urodzi się dziecko. Myślała raczej, że Diego odbierze jej dziecko, a ją oddali. Uciekła, aby tak się nie stało.

Ciągle uciekała. Nie powiedziała mu prawdy o Matthew, bo mu nie ufała. Może zresztą nie kochała go wystarczająco mocno, kto wie? Musi tę kwestię rozpracować. W końcu poznał jednak prawdę, i to było najważniejsze.

Po kolacji Diego i Matthew rozciągnęli się na dywanie przed telewizorem. Diego był w samych skarpetkach, w rozpiętej koszuli, z włosami w nieładzie i oczami śmiejącymi się do syna. Spojrzał w górę, ciągle uśmiechnięty i zobaczył, że Melissa obserwuje go uważnie. Matthew rzucił się na niego i czar chwili prysnął. Pozostawił Melissę rozbitą i nie zaspokojoną. Diego zaakceptował Matta, i to powinno jej wystarczyć. Ale nie wystarczało. Chciała, aby Diego ją kochał. Czy kiedykolwiek, pomyślała z goryczą, pragnęła czegoś innego? Jednak ciągle to pragnienie wydawało się niemożliwe do spełnienia, teraz tak jak i wtedy. Pożądał jej, ale być może nie miał już jej niczego do ofiarowania.


Diego był pochłonięty pracą przez następne kilka tygodni. Atmosfera w domu nieco zelżała. Matt bawił się z Diegiem i z czasem stali się prawie nierozłączni. Diego spoglądał na Melissę z leniwym pobłażaniem i raz czy drugi drażnił się z nią łagodnie. Tym niemniej napięcie stale rosło, a nerwowość, z jaką Melissa odnosiła się do niego, jeszcze pogarszała sprawę. Nie mogła zrozumieć, czemu zawdzięcza zmianę w traktowaniu Matta i jej samej. A ponieważ nie domyślała się racjonalnej przyczyny tej odmiany, nie wierzyła w jej trwałość.

Kiedy przyszedł czas na ostatnie badanie kontrolne, Diego zwolnił się z pracy i zawiózł ją do lekarza.

Uznano, że jest już zdrowa. Doktor prosił, aby uważała na nogę, która zagoiła się tak szybko, ale orzekł, że może wrócić do pracy.

Kiedy zaczęła wspominać, że najwyższa pora rozejrzeć się za pracą, Diego poczuł się nieswojo. Co będzie, jeśli skorzysta z pierwszej okazji i ucieknie? Nie potrafił dłużej skrywać rosnącego przywiązania do chłopca. A jeśli się dowie, że Diego odkrył już prawdę o chłopcu? Czy zabierze Matta i zniknie razem z nim, obawiając się, że mógłby ukraść jej syna? Wzdrygał się na samą myśl, ale nie ufał Melissie na tyle, by zadać to pytanie. Musiał działać ostrożnie, aby nie pogorszyć sytuacji. Rzecz sprowadzała się do jednego: jak zatrzymać Melissę?

Bił się z myślami przez całą drogę powrotną do domu, zamknięty w sobie i nieobecny. Odprowadziwszy ją do pokoju, wrócił do pracy. Wyszedł bez słowa. Jego zachowanie zaniepokoiło Melissę.

- Potrzeba pani trochę rozrywki - radziła pani Albright, przyrządzając lunch. - Za dużo pani przebywa w czterech ścianach, to niezdrowo.

- Z pewnością ma pani rację - westchnęła Melissa. - Chyba zadzwonię do Joyce i umówię się z nią jutro na lunch. Może nawet znajdę pracę.

- Mężowi to się nie będzie podobało. Niech pani nie ma za złe moich słów - mruknęła pani Albright sponad tartej marchewki.

- Obawiam się, że nie - powiedziała Melissa. - Ale to mnie nie powstrzyma.

Ucałowała w przelocie ciemną główkę Matthew, zajętego programem oświatowym w telewizji, i poszła zatelefonować z pokoju Diega.

Na nieszczęście zapomniała telefonu do biura Apolla. Diego musiał mieć to gdzieś zapisane. Nie chciała szukać w jego biurku, ale sprawa była zbyt ważna. Otworzyła środkową szufladę i znalazła czarny notes z telefonami. Pod nim leżała otwarta koperta, która przykuła jej uwagę.

Szybko spojrzała w stronę drzwi, a potem z bijącym sercem wyciągnęła ją i obejrzała. Adres zwrotny wskazywał na Biuro Ewidencji Ludności w Arizonie. Otworzyła kopertę drżącymi rękami i znalazła w środku to, czego się obawiała - odpis aktu urodzenia Matthew. W rubryce „ojciec" starannie wypisano na maszynie imię, nazwisko i adres Diega.

A więc wiedział. I nic nie powiedział. Dręczył ją pytaniami, zagroził, że nie zbliży się do niej, póki się nie dowie prawdy o Matthew. Dlaczego? Czy tego wymagało poczucie dumy? Czy raczej grał na zwłokę, aby zdobyć sympatię Matthew, a później siłą usunąć Melissę z ich życia? Może nie mówił prawdy, może chciał wrócić do Gwatemali tylko z synem, a ją zostawić tutaj? Jego ciepły stosunek do Matta, od kiedy poszli razem do zoo, i brak zainteresowania nią, pogłębiały uczucie niepewności. Albo dzisiejsza obojętność, kiedy lekarz uznał, że Melissa może powrócić do pracy. Czy myślał, że pora ją porzucić, bo już nie potrzebuje pomocy?

Bała się, w pierwszym odruchu chciała spakować walizkę i zabrać Matthew jak najdalej i tak szybko, jak to możliwe. Ale to nie byłoby rozsądne. Musi spokojnie pomyśleć. Musi działać logicznie, nie podejmować decyzji na łapu capu, by ich potem nie żałować.

Włożyła dokument z powrotem do koperty, przykryła ją starannie czarnym notesem i zamknęła szufladę. Nie odważyła się szukać numeru telefonu, by Diego nie zorientował się, że zaglądała do szuflady.

Przypomniała sobie, że pani Albright musi znać ten numer. Wróciła do kuchni i spytała ją o to.

- Ależ oczywiście, pani Laremos - uśmiechnęła się. - Znajdzie go pani w książce telefonicznej pod Blain Security Consultants, Inc. - Przyjrzała się uważnie Melissie. - Wszystko w porządku? Jest pani bardzo blada.

- Czuję się dobrze. - Melissa zdobyła się na uśmiech. - Tylko trudno mi się pozbierać. Rany zabliźniły się, ale noga ciągle jeszcze sztywnieje. Chcieli mnie skierować na fizykoterapię, ale wolałam ćwiczenia w domu. Kiedy je zacznę, noga na pewno się rozrusza.

- Moja siostra miała bóle w krzyżu i lekarz przepisał ćwiczenia - zauważyła pani Albright. - Bardzo jej pomogły. Pani również pomogą.

- Tak, na pewno. Dziękuję.

Poszła do salonu, drżącymi rękami odnalazła i nakręciła numer.

Po drugim dzwonku w słuchawce odezwał się melodyjny głos Joyce.

- Blain Security Consultants. Słucham.

- Możesz jutro pójść ze mną na lunch i pomóc mi uchronić moje władze umysłowe - powiedziała sucho Melissa. - Mówi Melissa, żona Diega.

- Tak, poznałam cię po głosie, Melisso - powiedziała ze śmiechem Joyce. - To cudowny pomysł. Czy mogę wpaść po ciebie koło wpół do dwunastej? Jeśli mój szef pozwoli...

Głęboki głos Apolla zabrzmiał w tle.

- Od kiedy to zabraniam pani wychodzić na lunch, panno Latham? Oczywiście, idźcie razem. Niech pani przestanie robić ze mnie potwora.

- Nigdy tego nie robię, panie Blain - zapewniła go skwapliwie Joyce. - Obrażałabym w ten sposób potwory.

Z oddali doszło przekleństwo, a później trzask drzwi. Joyce westchnęła niewinnie.

- Do zobaczenia jutro - szepnęła. - Muszę się zabrać do pracy, bo wylecę na zbitą twarz.

- Wszystko na to wskazuje. Przyjemnego dnia.

- Wzajemnie.

Tego wieczora Diego wrócił późno. Akurat w samą porę, żeby pocałować Matthew na dobranoc. Melissa, obserwując ich od progu, widziała na twarzy Diega oddanie i dumę, z jaką spoglądał na syna. Od jak dawna wiedział? Być może domyślał się tego od samego początku. Pewnie nawet wiedział, jak bardzo go kocha. Zastanawiała się, czy znajdzie w sobie dość siły, aby go opuścić. Jeśli planuje odebranie jej Matta, nie będzie miała innego wyjścia. Nigdy nie krył, co sądzi o miłości. Nie wierzył w nią. Nie miała powodu uważać, że po latach zmienił zdanie.

Kochał Matthew, jeśli w ogóle kogoś kochał. Melissa komplikowała mu życie. Kiedy wstał i ruszył do drzwi, odwróciła oczy - nie chciała, aby zobaczył w nich strach.

- Joyce powiedziała, że zabiera cię jutro na lunch - zaczął.

- Tak. Pomyślałam, że powinnam ruszyć się z mieszkania - powiedziała. - Czuję się tutaj... samotnie.

Zatrzymał się na progu jej sypialni. Jego ciemne oczy były spokojne.

- Nie zawsze będzie tak, jak teraz - powiedział. - Już przecież możesz się poruszać; poszukamy wspólnych zajęć dla naszej trójki, na ile czas pozwoli.

- Nie musisz czuć się wobec mnie zobowiązany. - Uśmiechnęła się smutno.

- Dlaczego?

Zapomniała, jaki był sprytny. Odwróciła oczy.

- Wiesz, chłopcy czasami lubią tylko męskie towarzystwo, bez udziału kobiet, prawda?

Popatrzył zdziwiony. Spodziewał się, że powie coś więcej. Czuł się rozczarowany i rozdrażniony. Czego w końcu oczekiwał? Utrzymała tajemnicę tak długo i teraz miałaby ją zdradzić? Dawał się ponieść najczarniejszym myślom. Zostawił ją w spokoju, licząc, że wreszcie wyjawi prawdę. Tak się nie stało. Być może źle odczytał stan jej ducha. A jeśli po prostu nie zależy jej na nim? Jeśli opuści go teraz, kiedy już nie potrzebuje opieki?

Ledwie pamiętał, że zadała mu pytanie.

- Myślę, że będzie to z pożytkiem dla Matthew, jeśli trochę czasu będzie spędzał tylko ze mną - odpowiedział jej znużony. Na tego twarzy rysowało się zmęczenie, przybyło mu zmarszczek. Przyglądał się jej powoli przez chwilę, później odwrócił się. – Miałem dzisiaj męczący dzień. Nie mam siły na rozmowy. Jeśli pozwolisz, pójdę już spać.

- Oczywiście. Dobranoc - odpowiedziała, zdziwiona jego tonem i spojrzeniem.

Skinął głową i ruszył korytarzem. Obserwowała go oczami pełnymi łagodnej zadumy i żalu. Miłość to nie tylko to słodkie uczucie, które pokazują w kinie, pomyślała gorzko. Bywa bolesna, przysparza cierpień.

Odwróciła się i weszła do sypialni, oglądając się w lustrze. Wyglądała mizernie, dostrzegła zmarszczki na twarzy.

Otworzyła szufladę komódki i wyjęła z niej zdjęcie, które mu zrobiła w przeddzień tamtych zdarzeń, kiedy ojciec odnalazł ich na wzgórzach. Westchnęła, gładząc palcami jego twarz. Jakie to wszystko wydawało się odległe, jak nie spełnione! Kochała go, ale wspomnienie tego wywoływało tylko ból. Gdyby i dla niej miał choć trochę uczucia, pomyślała. Ale może on nie potrafi kochać? Schowała fotografię i zamknęła szufladę. Marzenia nie zastąpią rzeczywistości.

ROZDZIAŁ ÓSMY



Joyce i Melissa wybrały małą, przytulną restaurację z kuchnią francuską. Melissa zamówiła naleśnik z nadzieniem z kurczaka i brokułów oraz świeżego melona, Joyce wolała befsztyk z przystawkami.

- Jesteś dosyć milcząca, jak na osobę, która umówiła się na zwierzenia - zauważyła Joyce po piętnastu minutach cichego skupienia nad talerzem.

- Mam kłopot. - Melissa westchnęła.

- Kto ich nie ma? - Joyce uśmiechnęła się.

- Zgoda. Mój sprowadza się do tego, że nie wiem, czy nie spakować walizki i nie wyjechać z Chicago.

- W takim razie słucham uważnie. - Joyce odłożyła widelec.

- Matthew jest synem Diega - powiedziała. - Zanim uciekłam od niego pięć lat temu, powiedziałam mu, że straciłam dziecko.

- I to ma być kłopot? - spytała Joyce ze zdziwieniem.

- Nie myślałam, że wie o wszystkim. Na początku wydawało się, że nie lubi Matta, a później stali się nierozłącznymi przyjaciółmi. Wczoraj znalazłam w jego biurku odpis aktu urodzenia Matthew.

- Jeśli już o tym wie, wszystko się dobrze ułoży. Czemu miałoby być inaczej? - spytała Joyce.

- O to właśnie chodzi - powiedziała Melissa z westchnieniem. - Zależało mi, aby sam się domyślił, że jest ojcem Matta i nie szukał dowodów; powinno mu wystarczyć przekonanie, że nie byłabym w stanie go zdradzić. Ostatnio zachowuje się tak, jakby mnie nie chciał przy sobie. I chyba wiem, dlaczego. Poznał prawdę o Matthew i teraz nienawidzi mnie za to, że go okłamałam.

- Nadal nic nie rozumiem - przerwała Joyce.

- Bo to długa historia. Kiedyś wydawało mi się, że będzie lepiej, jeśli ukryję prawdę i zniknę mu z oczu.

- Może miałaś rację - powiedziała łagodnie Joyce. - Nie możesz się obwiniać o wszystko.

- Tak uważasz? - Melissa podniosła strapione oczy. - Prawdę mówiąc, wina leżała po obu stronach. Teraz, kiedy zna prawdę, pewnie ma do mnie żal, że rozłączyłam go z synem. Obawiam się, że będzie chciał zabrać mi Matta.

- To już czysta histeria - powiedziała stanowczo Joyce. - Dziewczyno, weź się w garść. Tym razem nie możesz uciekać. Musisz zostać i walczyć o syna. Pomyśl również o tym - dodała - że może warto także zacząć walczyć o męża. Poślubił cię. To znaczy, że mu na tobie zależało.

Melissa skrzywiła się.

- Diego nie chciał się ze mną żenić. Przyłapano nas w dwuznacznej sytuacji - myślał zresztą, że to był mój podstęp - i został zmuszony do ożenku. Traktowali mnie, on i jego rodzina, jak trędowatą. Kiedy zorientowałam się, że jestem w ciąży, nie mogłam znieść myśli, że dziecko przyjdzie na świat w atmosferze nienawiści. Upewniłam go, że straciliśmy potomka i uciekłam.

- Jesteś pewna, że cię nie kocha?

- Powiedział mi kiedyś, że nie wierzy w miłość, że to luksus, na który nie może sobie pozwolić. Pociągam go fizycznie. I to wszystko.

Joyce przypatrywała się zgnębionej twarzy koleżanki.

- Żadna z nas nie ma szczęścia w miłości - powiedziała po chwili wahania. - Pracuję dla mężczyzny, który mnie nienawidzi, a ty żyjesz z mężczyzną, który cię nie kocha.

- Ty także nienawidzisz Apolla - przerwała Melissa.

- Tak uważasz? - Joyce uśmiechnęła się z bólem.

- Aha - Melissa odstawiła filiżankę. – Teraz rozumiem.

- Odpłacam mu pięknym za nadobne, aby się nie domyślił, co naprawdę czuję. Spójrz na mnie - mruknęła. - On jest przystojny, bogaty, odnosi sukcesy. Czy chciałby kogoś tak zwykłego i mało atrakcyjnego jak ja? Gdybym była tak piękna, jak ty...

- Ja? Piękna? - Melissa była autentycznie zdziwiona.

- Kochasz Diega? - Joyce patrzyła na nią długo.

Trudno było uczciwie odpowiedzieć na to pytanie, ale w końcu musiała.

- Tak, zawsze go kochałam - wyznała - i myślę, że zawsze będę.

- Dlaczego zatem uciekasz, dlaczego nie starasz się zbliżyć do niego? - spytała Joyce. - Ucieczki nie przyniosły ci wiele, prawda?

- Tak, czuję się całkiem nędznie.

- Musisz sprawić, żeby cię chciał.

- Masz rację.

- A więc spróbuj. Nie pozwól, aby was rozdzieliła przeszłość.

- Nie bardzo wiem, jak uwieść mężczyznę.

- Ja również. - Joyce wzruszyła ramionami. - I co z tego? Nauczymy się razem.

Pomysł wydawał się Melissie coraz bardziej pociągający.

- Możemy spróbować. A jak nie wyjdzie...

- Zaufaj mi. Musi się udać.

- Jeśli mnie, to i tobie. - Melissa zacisnęła wargi. - Czy wiesz, że pracowałam w wielkim sklepie z odzieżą? Mam niezły gust i wiem, co na kim dobrze leży. Może wybrałybyśmy się na zakupy?

- A po co? - Joyce zmarszczyła brwi.

- Musisz trochę popracować nad sobą, a efekt będzie piorunujący, gwarantuję. Wyobraź sobie Apolla klęczącego przy twoim biurku i wpatrzonego w ciebie z uwielbieniem - przymilała się.

- Jedyny sposób, żeby klęknął przy moim biurku, to kopniak w żołądek - skrzywiła się Joyce.

- Pesymistka. Przecież sama mnie namawiałaś do działania.

- Zgoda. W końcu co mamy do stracenia?

- Niewiele, jeśli o mnie chodzi. Co robisz w sobotę przed południem? Wybierzmy się razem na zakupy.

- Mam trochę oszczędności - mruknęła Joyce. - W porządku. Przystępujemy do działania.

- Cudownie. - Melissa zabrała się do deseru. - Wiesz, nagle wszystko zaczęło mi smakować. Już czuję się lepiej.

- I ja też. Ale jeśli Apollo wyrzuci mnie przez okno, nie daruję ci tego.

- Nie wyrzuci.

Wiele pomysłów chodziło Melissie po głowie. A wszystko przez Joyce.

Tego przedpołudnia kupiła Mattowi grę rozwijającą pamięć. Kiedy Diego wrócił wieczorem do domu, zastał ich rozciągniętych na dywanie. Była w beżowej bluzce bez rękawów i opiętych dżinsach. Diego zatrzymał się na moment w progu. Na jego widok obróciła się na bok, w zalotnej pozie.

- Dobry wieczór, señor Laremos - przywitała go. - Matthew dostał nową grę.

- I już pamiętam, gdzie jest jabłko - wykrzyknął Matthew, podrywając się na nogi i rzucając w objęcia ojca. Później paplał z przejęciem, na czym polega nowa gra, i że już raz pobił mamę.

- Jest pojętny - zauważył Diego, przyglądając się dużej kupce kart leżących obok Matta i małej pod ręką Melissy.

- Niezwykle - zgodziła się, patrząc z uśmiechem na zadowoloną minę Matta. - I skromny.

- Wiem już wszystko - powiedział Matthew ze szczerym przekonaniem. - Tato, zagrasz z nami?

- Po obiedzie - zgodził się Diego.

- W porządku. - Matthew znów zajął się grą.

Teraz była kolej Melissy. Zauważyła, że Diego nie może oderwać oczu od dekoltu bluzki, którą nałożyła na gołe ciało.

Usiadła i skierowała wzrok na męża.

- Stało się coś?

- Nie, nic. Przepraszam was na moment. - Zmarszczył brwi, odwrócił się na pięcie i wyszedł do sypialni.

Przy obiedzie było wiele zamieszania, ponieważ wcześniej pani Albright zabrała malca na dół do holu, gdzie spotkali jej córkę i wnuczka, którzy właśnie wrócili z Meksyku i przywieźli Mattowi zabawkę: drewnianą kulkę na sznurku przyczepionym do podstawki, w której trzeba ją było umieścić.

- O, znam tę zabawkę - uśmiechnął się Diego. - Jest bardzo popularna w stronach, z których pochodzimy, ja i twoja mama - dodał uśmiechając się do Melissy. - Prawda, kochanie?

- Tam, gdzie mieszkaliśmy, nie było sklepów z zabawkami - powiedziała do Matta. - Żyliśmy daleko od świata, w pobliżu wulkanu, a naokoło były starożytne ruiny Majów. - Zarumieniła się lekko na myśl o jednym z tych pomników. Popatrzyła na Diega i odnalazła w jego ciemnych oczach to samo wspomnienie.

- Tak - powiedział łagodnie. - Ruiny były... imponujące.

Zamyśliła się.

- To już pięć lat. - Była bardziej elokwentna, niż się tego spodziewała. - A wydaje się, że minęło tylko kilka dni.

- Mnie nie - odpowiedział gwałtownie. - Za dużo było trudnych chwil.

Matthew próbował bawić się kulką, ale Melissa odebrała mu zabawkę i położyła koło swojego talerza, na znak, że powinien zająć się posiłkiem.

- Nigdy nie myślałaś o tym, żeby się ze mną skontaktować? - spytał nieoczekiwanie Diego. Ta myśl coraz bardziej nie dawała mu spokoju. Nawet jeśli był w stanie zrozumieć postępowanie Melissy, świadomość rozłąki z synem nie dawała spokoju. Tak bardzo chciał być częścią życia Matta, doświadczyć tego, co inni ojcowie przechowują przez lata w czułej pamięci. Pierwsze słowa Matta, pierwsze samodzielne kroki, pierwsze wspólne chwile, które spajają rodziców i dzieci na zawsze. Wszystkiego został pozbawiony.

Melissa westchnęła ze smutkiem, wspominając moment narodzin Matthew. Jak desperacko potrzebowała wtedy Diega! Ale on jej nie chciał. Dał to jasno do zrozumienia, zaraz po ślubie, i nawet potem, kiedy spadła ze schodów, nie sposób było się do niego zbliżyć.

- Myślałam o tym kiedyś - powiedziała cicho. - Ale przecież było oczywiste, Diego, że nie ma dla mnie miejsca w twoim życiu.

- Nigdy nie brałaś pod uwagę, że uczucia potrafią być zmienne? I że może gorzko wszystkiego żałowałem?

- Nie - odparła uczciwie. - Uznałam, że lepiej będzie, jeśli sama zadbam o siebie... i o Matta.

- Musiało być ci ciężko, kiedy się urodził. - Starał się wydobyć z niej jak najwięcej.

- Coś było nie tak. Musiałam mieć cesarskie cięcie.

- Mój Boże. I nie miałaś nikogo przy sobie.

Spojrzała ciepło na Matta.

- Dałam sobie świetnie radę. Miałam uczynnych sąsiadów, a firma, w której pracowałam, okazała wiele zrozumienia.

Palce Diega zacisnęły się na filiżance z taką siłą, że omal nie pękła. Nie mógł dłużej tego słuchać. Melissa przeszła prawdziwe piekło, sama z maleńkim dzieckiem, które musiała wychować. Gdyby ją inaczej potraktował, mogliby razem dzielić kłopoty.

- Nie było tak źle, Diego - powiedziała cicho, zauważywszy ból na jego twarzy. - Naprawdę. Matt był najsłodszą nagrodą...

- Mam kilka telefonów do załatwienia. Przepraszam was na chwilę. - Diego wstał gwałtownie.

Melissa obserwowała go, tęskniła za nim rozpaczliwie.

Diego poszedł do gabinetu, zamknął drzwi i oparł się o nie całym ciężarem. Nie potrafił znieść myśli, że tyle wycierpiała przez niego. Gdyby mógł wcześniej z nią porozmawiać. Otworzyć serce. Powiedzieć, co naprawdę czuje, jak wiele znaczą dla niego ona i chłopiec. Miał za sobą burzliwą przeszłość; niewiele było tam miejsca na czułość. Teraz odkrywał, co to właściwie znaczy, u boku dziecka i Melissy, która stopniowo stawała się najcudowniejszą sprawą w jego życiu. Im dłużej byli razem, tym trudniej przychodziło ukrywać rosnącą potrzebę tej kobiety. To już nie było wyłącznie fizyczne pożądanie, tak jak na początku, w Gwatemali. Ale ciągle nie był jej pewny.

Być może czuła się zobowiązana; za to, że zaopiekował się Mattem i nią, że stworzył im dom, kiedy potrzebowała kąta, aby dojść do siebie. Ale czy tak było naprawdę? Czy to była tylko wdzięczność, czy coś więcej? Trudno powiedzieć.

Melissa poszła z Mattem do bawialni i rozłożyła karty na podłodze. Kiedy wrócił Diego, zaczynali już drugą kolejkę. Zdjął marynarkę i krawat, podwinął rękawy białej koszuli. Była rozpięta pod szyją. Oczy Melissy zatrzymały się na owłosionym muskularnym torsie.

Dostrzegł to spojrzenie i zachwyt w jej oczach. Żadna inna kobieta nie budziła w nim takiego poczucia męskości i dumy jak Melissa. Pragnie go; tylko tego był pewien.

- Zagraj z nami, tatusiu - zawołał Matt, zapraszając ojca do siebie na dywan.

- Zrobimy ci miejsce - powiedziała Melissa z ciepłym uśmiechem.

- Ale tylko na chwilę - zgodził się Diego. Zdjął buty i położył się obok Melissy.

- Jak się w to gra?

Matt i Melissa wytłumaczyli mu zasady i obserwowali, czy zauważy, że dwie karty pasują do siebie. Matthew zaśmiał się, a Melissa jęknęła, kiedy zgarnął je i ułożył koło siebie.

Uśmiechnął się do Melissy ze złośliwą iskierką w oku.

- Obserwowałem was od progu. Może nie tyle karty... - przesunął wzrokiem po krągłych pośladkach Melissy, które rysowały się pod ciasnymi dżinsami.

Melissa zarumieniła się, ale jej wzrok ani drgnął.

- Zbereźnik - szepnęła drocząc się.

Był zaskoczony i wniebowzięty. Patrzył na jej usta rozchylone w uśmiechu. Nagle podniósł się i musnął je delikatnie.

- Tata i mama Bobby'ego całują się w ten sposób, tylko Bobby mówi, że to mama całuje tatę. - Matthew zaśmiał się radośnie.

Diego obruszył się.

- Mama nie może mnie całować, jest osłabiona po wypadku.

Melissa spojrzała na niego złośliwie.

- Matt, czy mógłbyś iść do kuchni i przynieść mi coś zimnego do picia? - zwróciła się do chłopca.

- Dobrze. - Podniósł się i wybiegł z pokoju.

Melissa spojrzała kpiąco na Diega.

- A więc jestem za słaba, żeby cię pocałować, tak? - Obróciła się, popychając go łagodnie na dywan. Oniemiał z wrażenia, kiedy pochyliła się nad nim i wpiła w jego usta tak żarliwie, że aż jęknął w ekstazie.

- Za słaba, tak? - Melissa szeptała w rozchylone usta.

Zanurzył rękę w jej jasne falujące włosy, obrócił ją łagodnie i ułożył na dywanie. Oplotła go ramionami, słyszała szaleńczy rytm jego serca, szeptała i wzdychała w nienasycone usta Diega.

Gwałtownie uniósł głowę, we wpatrzonych w nią ciemnych oczach dostrzegła dziką żądzę.

- Ostrożnie! - mruknął. - Kusisz los.

- Nie los - szepnęła z trudem łapiąc oddech. - Ciebie, señor. - Jej dłoń wślizgnęła się pod koszulę Diega, zanurzyła w gęstych włosach, pieściła gorący, naprężony tors. Nagle cały zesztywniał, a ona westchnęła urażona. - Jeśli nie chcesz mnie wystawiać na pokusę, miej zawsze zapiętą koszulę.

- Co się stało z moją wstydliwą, dziką orchideą?

- Dorosła. - Jej łagodny wzrok szukał jego oczu. - Nie masz o to żalu...?

- Nie - powiedział cicho. Przycisnął jej rękę do piersi. - Rób, na co masz ochotę, moja mała. Ale zdajesz sobie sprawę z nieuniknionych konsekwencji takiego zachowania? Prawda?

- Tak - szepnęła.

Przyciągnęła jego rękę i usiadła zgrabnym ruchem. Patrzyła mu w oczy i prowadziła dłoń Diega tam, gdzie materiał bluzki nie osłaniał jędrnego ciała.

Westchnął głęboko, ręka w pieszczocie posuwała się coraz dalej.

- Czy i to zaplanowałaś? - spytał.

- O, tak - westchnęła, pochylając głowę, kiedy dotyk stawał się coraz słodszy. - Diego...

- Nie. Nie tutaj. - Uwolnił rękę.

- Nie masz ochoty?

Obruszył się.

- Słodki głuptasie - westchnął. - Jeśli będę cię nadal trzymał w ramionach, moja ochota stanie się jeszcze bardziej widoczna. Ale to nie jest zajęcie na tę chwilę.

Przytaknęła ze zrozumieniem.

- Tak, masz rację. - Uśmiechnęła się, unikając jego spojrzenia i odwróciła się na widok Matta, który wbiegł do pokoju z butelką lemoniady. Otworzyła ją, dziękując chłopcu.

Diego przysiadł w pobliżu, obserwując ich, ale nie uczestnicząc w zabawie. Przez resztę wieczoru nie spuszczał wzroku z Melissy. Był zatopiony w swoich myślach.

Przyszedł czas, żeby położyć Matthew. Melissa starała się ukryć przed Diegiem swój stan ducha, ale czuła, jak drżą jej kolana za każdym razem, kiedy się do niej zbliżał. Pożegnała się z Matthew i Diegiem i poszła do sypialni. Zamknęła drzwi na klucz, po raz pierwszy od kiedy tu zamieszkała. Wstrzymała oddech na odgłos kroków w korytarzu, ale one nawet nie zawahały się u jej progu.


Melissa i Joyce spędziły całą sobotę na zakupach i u fryzjera. Melissa namówiła Joyce na jasne, żywe kolory, które podkreślały jej zgrabną figurę i przyciągały uwagę.

- To jest za bardzo seksy - powiedziała Joyce, pełna obaw, mierząc sukienkę z gorsetem, który przywierał do jej smukłego ciała niczym bluszcz. W mieszance czerwieni, żółci, pomarańczowego i bieli było jej niezwykle do twarzy. - Nie potrafię tego z siebie zdjąć.

- Oczywiście, że potrafisz - zapewniała Melissa.

Joyce zaśmiała się nerwowo, ale kiedy ujrzała swoje odbicie w jednym z wielkich luster butiku, aż jej odjęło dech. Czuła się jak nowo narodzona. Ruszyła do przodu, najpierw z wahaniem, później z coraz większym luzem, aż wreszcie dała z siebie wszystko, na co stać zgrabną dziewczynę z Indii Zachodnich.

- Tak - zaśmiała się Melissa. - Dokładnie taką sobie ciebie wyobrażałam. Masz wiele naturalnego powabu, który skrywałaś pod fatalnymi luźnymi kieckami. Masz piękną figurę. Uwidocznij ją!

Joyce nie wierzyła własnym oczom. Przymierzyła następny strój. Włożyła do niego kolorowy turban i z zaskoczeniem wpatrywała się w elegancką damę, która spoglądała na nią z lustra.

- Czy to ja? - mruknęła.

- Ależ tak - zapewniła Melissa. - Chodź. Stroje już mamy, teraz pora na resztę.

Zaprowadziła Joyce do fryzjera, który przystrzygł jej modnie włosy i tym samym odmłodził o kilka lat.

- I jeszcze ostatnia rzecz - mruknęła Melissa, zabierając ją do kosmetyczki.

Tam znów odmieniono jej twarz, doradzono kolor pudru, szminki, cieni do powiek i błyszczka, podkreślających kremową, gładką karnację Joyce.

- To niemożliwe. - Wpatrywała się w siebie, kiedy dzieło było już skończone.

- Biedny Apollo - powiedziała Melissa z uśmiechem. - Już przepadł.

- Tak myślisz? - Serce Joyce zabiło mocniej.

- Jestem tego pewna - zapewniła ją Melissa. - Teraz zajmiemy się moimi strojami, a później popracujemy nad menu na poniedziałkowe party. Ale obiecaj, że wcześniej nie nałożysz żadnej z nowych sukien, ani nie zdradzisz makijażu - ostrzegła. - To musi być niespodzianka.

- Trudno mi będzie wytrzymać - skrzywiła się Joyce.

- Mnie również.

Melissa miała jeszcze trochę oszczędności w banku. Poprosiła Diega, aby je przelał z Tucson do Chicago. Wyjęła je teraz na zakupy. Poszła do fryzjera i kosmetyczki. I, pełna obaw, nie mogła się doczekać premiery. Diego już nie był tym beztroskim mężczyzną, którego znała z Gwatemali. Był dużo dojrzalszy i jego doświadczenie onieśmielało ją.

Kiedy uporały się z zakupami, było już prawie ciemno. Melissa wróciła do domu lekko utykając.

- Za bardzo sforsowałaś nogę - martwiła się Joyce.

- To tylko podrażnienie - zapewniła ją Melissa. - A ile było uciechy! Poczekaj do następnego tygodnia, wtedy im pokażemy.

- Postaram się doprowadzić Apolla do nerwowego załamania - obiecała Joyce. - Wracam do domu ćwiczyć wężowe ruchy. Jestem ci taka wdzięczna, Melisso.

- Od czego mamy przyjaciół? - Melissa uśmiechnęła się. - Podtrzymałaś mnie na duchu. Chciałam ci się choć zrewanżować. Swoją drogą, wyglądasz wspaniale.

Joyce rozpromieniła się.

- Mam nadzieję, że ten dziki człowiek z biura będzie tego samego zdania.

- Na pewno. Wspomnisz moje słowa. Dobranoc.

Melissa weszła do mieszkania. Pani Albright miała wolny wieczór. Melissa ze zdziwieniem spostrzegła Diega i syna w kuchni, wśród apetycznych ostrych zapachów dobywających się z piekarnika.

Diego miał na sobie długi, biały fartuch pani Albright, a Matthew z zacięciem przygotowywał sałatę.

- Co tu robicie? - wykrzyknęła Melissa, położywszy zakupy w bawialni.

- Obiad, querida - powiedział Diego z uśmiechem. - Twój syn szykuje sałatę, a ja wołowinę w chili. Udała się wyprawa z Joyce?

- Wspaniale. Mój Boże, mogę wam w czymś pomóc?

- Oczywiście, nakryj do stołu, jeśli możesz. I nie przeszkadzaj kucharzom - dodał z przekorą.

Uśmiechnęła się i podeszła do niego. Podniosła się na palcach i ucałowała go w policzek.

- Jesteś kochany. Czy możemy zaprosić na poniedziałek van Meersów, Brettonów, Apolla i Joyce?

Diego łapał oddech, zaskoczony jej bliskością i niespodziewanym pocałunkiem.

- Kochanie, możesz zaprosić nawet cały klub zapaśniczy, jeśli odmiana, jaka zaszła w tobie, ma trwały charakter.

- Naprawdę się zmieniłam? - spytała cicho.

- Bardziej, niż ci się wydaje. Noga już nie boli?

- Tylko trochę sztywnieje, to wszystko.

- Tato, coś się przypala - stwierdził Matthew.

Diego znów skupił uwagę na ciężkim, żeliwnym rondlu i ze zdwojoną energią zaczął mieszać mięso.

- Kucharz niech się lepiej zajmie chili, albo zostaniemy bez obiadu. Deser musi zaczekać - dodał takim tonem, że przeszył ją dreszcz.

- Jak sobie życzysz, señor - uśmiechnęła się miło i z ociąganiem poszła układać talerze i zastawę.

To był wspaniały posiłek. Przywołał wspomnienia pikantnej gwatemalskiej kuchni. Rozmawiała z Diegiem o pracy i o zakupach, o tym, jak bardzo udała się wycieczka z Mattem do zoo i jak chłopiec wpadł w zachwyt na widok prawdziwego lwa.

Kiedy malec poszedł spać, Melissa ułożyła się na kanapie, a Diego, przeprosiwszy ją, zajął się dokumentami z biura.

- Wiesz - mruknął znad notatek - polubiłem pracę dla Apolla, to dla mnie prawdziwe wyzwanie uczyć biznesmenów, jak sobie radzić z terroryzmem.

Odgarnęła włosy z twarzy.

- Diego... jak myślisz, czy Apollo coś czuje do Joyce?

Podniósł wzrok.

- O, nie - pogroził jej palcem z pobłażliwym uśmiechem. - Nie wyciągniesz tego ode mnie. Nie mogę się z tobą dzielić sekretami Apolla.

Zarumieniła się lekko.

- Skoro tak, to ja ci nie wyjawię tajemnic Joyce.

- Wyglądasz tam samo, jak wtedy, kiedy miałaś szesnaście lat - powiedział obserwując ją bacznie - a ja nie chciałem zabrać cię ze sobą na walkę byków. Pamiętasz? Nie odzywałaś się później do mnie przez dłuższy czas.

- Poszłabym wtedy za tobą do jaskini zaklinacza węży - wyznała cicho - tak bardzo cię uwielbiałam.

- Wiedziałem o tym. Dlatego tak konsekwentnie trzymałem cię na dystans. I udawało mi się to całkiem nieźle do czasu, kiedy odcięła nas od świata banda guerrillas i zmusiła, abyśmy się schronili w ruinach Majów. Tam straciłem głowę i zaspokoiłem głód, który we mnie narastał od dawna.

- I słono za to zapłaciłeś - dodała cicho.

- Ty zapłaciłaś jeszcze więcej. Nigdy nie powinienem cię oskarżać, że zastawiłaś na mnie sidła.

- Tyle było uraz z przeszłości - powiedziała. - A ty mnie nie kochałeś.

Zmarszczył brwi.

- Powiedziałem ci kiedyś, że ukryłem uczucia pod grubą skorupą.

- Tak. Pamiętam. Nie musisz się martwić, Diego - powiedziała ledwo dosłyszalnie. - Wiem, że nie masz mi nic do ofiarowania, i nie proszę cię o nic. Tylko o dach nad głową i o pomoc w wychowaniu syna, abyśmy nie musieli zwracać się do opieki społecznej. - Jasne oczy szukały jego napiętej twarzy. - Chętnie pójdę do pracy i odciążę cię.

Wpatrywał się w nią.

- Czy wymagam od ciebie takiego poświęcenia?

- Nie masz z nas żadnego pożytku. Przybyły ci dwie osoby do utrzymania i przyniosły ze sobą stare wspomnienie, gorzkie i niemiłe.

Wstał gwałtownie, trzymając biurowe dokumenty w zaciśniętej pięści. Spojrzał na nią ze złością.

- Staram się zburzyć mur między nami, a ty odbudowujesz go na nowo. Mamy przed sobą jeszcze wiele dobrego. Ale zanim zaczniemy wszystko od nowa, musisz nabrać do mnie zaufania.

- Nie przychodzi mi to łatwo - odparła patrząc na niego. - Już raz mnie zdradziłeś.

- Zgoda. A czy ty nie zdradziłaś mnie z ojcem Matta?

Chciała mu odpowiedzieć, ale nie potrafiła. Odwróciła się i wyszła z pokoju. Mocne postanowienie, że podejmie próbę pojednania, utonęło w bezbrzeżnej złości. Oddalali się od siebie każdego dnia, nie mogła pokonać bariery, która oddzielała ją od Diega, mimo że naprawdę się starała.

Może poniedziałkowe przyjęcie otworzy jakąś furtkę. Będzie liczyć godziny i modlić się. Musi mu choć trochę na niej zależeć. Jeśli było inaczej, czy przeszłość ciążyłaby mu aż tak bardzo? Ta myśl przyniosła na moment ukojenie. Przynajmniej tyle.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY



Jedyną pociechą, jaką przyniosła Melissie bezsenna noc, były przekrwione oczy Diega. Wczorajszy spór zmartwił go, jak się zdaje, w tym samym stopniu, co ją. A wszystko szło tak dobrze! Czy Diego miał rację? Czy to ona wznosiła mury?

Ubrała się do kościoła i pomogła Matthew włożyć piękne, niebieskie ubranko, które kupili na skutek nalegań Diega.

Nie zapukała do jego pokoju, kiedy wchodzili do salonu. Był tam już, ubrany w bardzo dobrze uszyty beżowy garnitur.

- Wyglądasz ślicznie - powiedział.

- Wyglądałabym lepiej, gdybym była wypoczęta - odparła. - Za bardzo się ostatnio spieramy, Diego.

Westchnął i podszedł do niej. Matthew wykorzystał chwilę ich nieuwagi i włączył program dla dzieci, reagując radosnym śmiechem na niektóre wierszyki.

- I to w czasie, kiedy powinniśmy przegnać demony przeszłości, sil - zapytał. Jego szczupłe ręce dotykały lekko ramion Melissy, pieszcząc je poprzez delikatną tkaninę. Wpatrywał się z niepokojem w jej oczy.

- Trochę ufności, to wszystko, czego nam potrzeba.

Uśmiechnęła się z rozrzewnieniem.

- A czego w żadnym z nas nie ma...

Nachylił się, żeby musnąć ustami jej wargi.

- Niech to przyjdzie samo - wyszeptał. - Mamy jeszcze czas, prawda?

Czułość w głosie Diega sprawiła, że łzy napłynęły jej do oczu. Objęła go ramionami, dotykając włosów nad karkiem.

- Mam nadzieję - szepnęła z bólem. - Ze względu na Matthew.

- Na Matthew, a nie na nas? - zapytał spokojnie. - Żyjemy oddzielnie. To nie może tak trwać.

- Wiem. - Oparła czoło o jego podbródek i zamknęła oczy. - Nigdy mnie nie chciałeś tak naprawdę. Sądzę, że powinnam być ci wdzięczna za twój przyjazd po katastrofie.

- Jakże mógłbym cię tak zostawić? - zapytał.

- Sądziłam, że to zrobisz, kiedy dowiesz się o dziecku - wyznała.

- Melisso, byłem samotny przez całe życie. Spędzałem każdy dzień tak, jak gdyby śmierć stała u drzwi. Nigdy nie zamierzałem wiązać się z tobą. Ale pragnąłem cię, maleńka - powiedział cicho ochrypłym głosem. - Pragnąłem cię obsesyjnie, aż stałaś się całym moim życiem. To ja utraciłem kontrolę nad sobą, to była moja wina, to ona nas rozdzieliła. - Wzruszył ramionami. - Dlatego opuściłem dom. Dlatego właśnie kłamałem tej nocy, kiedy wybiegłaś na deszcz i zostałaś odwieziona do szpitala. Odepchniesz mnie? - zaśmiał się z goryczą.

Serce Melissy zaczęło bić mocniej, ponieważ poczuła lekkie drżenie jego szczupłego ciała. Ale było to tylko pożądanie. A ona potrzebowała znacznie więcej.

- Czy pragnienie wystarczy? - zapytała, patrząc na niego uważnie, ze smutkiem.

Dotknął jej delikatnego policzka.

- Melisso, cieszą nas te same rzeczy. Lubimy tych samych ludzi. Zgadzamy się nawet w sprawach polityki. Obydwoje kochamy dziecko. - Uśmiechnął się. - I co ważniejsze, znamy się od tak dawna, niña. Znasz mnie na wylot, ze wszystkimi moimi wadami. Czy to nie lepszy fundament małżeństwa niż pożądanie, o którym sądzisz, że jest jedynym łącznikiem między nami?

- Być może zakochasz się w kimś... - zaczęła.

Położył palec na jej ustach.

- Dlaczego nie zmusisz mnie, abym zakochał się w tobie? - zapytał cicho. - Te nowe stroje i sposób, w jaki się zachowujesz, wywierają większe wrażenie, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.

- Mógłbyś? - Uśmiechnęła się.

- Mógłbym co? - szepnął.

- Zakochać się we mnie.

- Dlaczego nie skusisz mnie i nie sprawdzisz?

Patrzył na nią w taki sposób, że poczuła falę czystej radości i słodyczy, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, Matt wdarł się między nich, żeby stanowczo zapytać, czy zamierzają w ogóle wyjść do kościoła.

Po mszy wybrali się na obiad, a potem na film, który Matt chciał koniecznie obejrzeć. Nie było już więcej ani oskarżeń, ani sporów. Bawili się z Mattem i przygotowywali razem kolację. Tej nocy, kiedy Matt znalazł się w łóżeczku, Melissa powiedziała Diegowi „dobranoc" i poszła niechętnie do swego pokoju.

- Chwileczkę - zatrzymał ją i stanął w drzwiach. Bez słowa przyciągnął Melissę do siebie i pochylił się, żeby pocałować ją z pełną bólu czułością. - Śpij dobrze.

- Ty też... - W jej oczach malowało się pytanie, którego nie umiała mu jeszcze zadać. Krępowała się.

- Jeszcze nie moja... - wyszeptał. Odszukał oczami jej oczy. - Dopiero wtedy, kiedy wszystkie bariery znikną, zrobimy ostatni, słodki krok razem. Goście przychodzą jutro wieczorem?

Nagła zmiana tematu, coś jak gdyby zwolnienie rytmu silnika, pomyślała z rozbawieniem, ale dostroiła się.

- Tak. Pani Albright i ja spędzimy bez wątpienia cały dzień w kuchni, ale zaprosiłam także Gabby, Danielle i Joyce. Przyjdą. Mam nadzieję, że inne panie przyjdą także. Lubię je.

- A ja lubię ciebie - powiedział niespodziewanie z uśmiechem. - Niech ci się przyśnię - szepnął, szukając ustami jej warg po raz ostatni.

Melissa weszła do sypialni, ale nie po to, żeby spać. Marzyła o nim.


Następny dzień był dość napięty. Melissa ubrała się wieczorem w jedną ze swoich nowych sukni. Była to słodka kompozycja koloru fiołkoworóżowego i lawendy z dopasowanym gorsetem, bluzką i bufiastymi rękawami. Ujęła jej pięć lat, jeszcze bardziej rozjaśniła włosy i wyszczupliła zgrabną figurę.

Wychodząc z sypialni mocowała się z zapinką bransoletki.

Diego czekał w salonie, sącząc brandy.

- Pozwól - powiedział, odstawiając kieliszek, żeby pomóc jej zapiąć zameczek. Zapiawszy zatrzymał jej rękę w swojej i zmarszczył brwi, patrząc na biżuterię.

Natychmiast domyśliła się, dlaczego tak się zachowuje. Bransoletka była cieniuteńkim kółkiem z białego złota, wysadzanym szmaragdami. Kosztowny drobiazg, który Diego podarował jej, kiedy ukończyła szkołę średnią. Zarumieniła się lekko.

- Dałem ci to tak dawno temu - powiedział miękko. Podniósł jej dłoń do ust i pocałował. - Czy to dalej znaczy coś dla ciebie? Dlatego przechowujesz kółko tyle lat, mimo że mnie nienawidziłaś? - dociekał.

Zamknęła oczy, kiedy kruczoczarna głowa pochylała się nad jej ręką.

- Nigdy nie byłam zdolna do tego, aby cię znienawidzić, mimo wszystko - powiedziała z gorzkim uśmiechem. Łzy napłynęły jej do oczu. - Starałam się, ale nawiedzałeś mnie, jak dobry duch. Cały czas.

- Tak jak ty nawiedzałaś mnie - westchnął. - A teraz? Zależy ci jeszcze choć trochę na mnie, mimo przeszłości?

- Nie musisz udawać, że nie wiesz, co do ciebie czuję - powiedziała, a jej bródka zaczęła drgać. - Jesteś jak nałóg, z którego nie mogę się wyrwać. Dałam ci wszystko, co miałam, a i tak było jeszcze za mało.

Łzy spłynęły jej po policzkach.

- Melisso, nie... - przygarnął ją do siebie delikatnym ruchem. - Nie płacz, mała, nie mogę tego znieść.

- Nienawidzisz mnie!

Zanurzył palce w jej włosach i zamknął oczy.

- Mój Boże, jakże mógłbym cię nienawidzić?

Policzkiem potarł jej policzek, szukając ust. Całował je, starając się oszukać nienasycony głód. Pieścił dłońmi jej plecy i przytulał mocno do siebie.

- Jakaś część mnie umarła, kiedy odeszłaś. Zabrałaś barwę mojego życia i pozostawiłaś mnie z poczuciem winy i smutku.

Prawie go nie słyszała. Usta były wciąż głodne, a ona potrzebowała Diega, chciała go zatrzymać. Wtem rozległ się głośny dzwonek u drzwi. Cofnął niechętnie głowę, a ramiona, którymi ją obejmował, zaczęły lekko drżeć.

- Bez dalszych podstępów - powiedział cichym głosem. - Musimy być teraz uczciwi wobec siebie. Dziś, kiedy goście wyjdą, porozmawiamy.

- Zdobędziesz się na całkowitą uczciwość, Diego?

- Zdaje się, że mnie nie doceniasz.

- Czy zawsze tak było? - spytała z westchnieniem.

Usłyszał głosy w holu i puścił Melissę, aby wziąć ją za rękę i poprowadzić w stronę gości.

- Kiedy wyjdą, będzie mnóstwo czasu na rozmowę. Matthew poszedł do łóżka, ale mogłabyś zajrzeć do niego, a ja zrobię drinki. Pani Albright wspomniała, że miał jakieś kłopoty z żołądkiem.

- Zajrzę.

Melissa czuła jego palce na swoich; przeniknął ją przyjemny dreszcz, kiedy na niego spojrzała. Uśmiechnął się. Upłynęło bardzo wiele czasu od chwili, kiedy po raz ostatni byli tak blisko siebie. Oddała mu uścisk dłoni, kiedy witali się ze zdenerwowanym Apollem i z zadowoloną z siebie Joyce. Miała na sobie jedną z sukienek, które kupowały wraz z Melissa. Był to cynamonowordzawy szyfon, który opinał jej smukłą figurę. Ściągnęła włosy do tyłu, wpięła drobne kolczyki, a do makijażu użyła kosmetyków z butiku. Wszystko razem powodowało piorunujący efekt. Apollo zarejestrował ten fakt z niechęcią i złością w oku.

- I cóż ci teraz powiem? - zapytała Melissa, wskazując suknię Joyce. - Jesteś po prostu urocza.

- To prawda. - Diego podniósł jej dłoń do ust i uśmiechnął się, kiedy niezadowolony Apollo zrobił krok w tył burcząc „dobry wieczór".

- Zajrzę do Matthew i zaraz wracam - obiecała Melissa, przepraszając ich na chwilkę.

Chłopczyk spokojnie zasypiał. Melissa pogładziła go po ciemnych włosach z uśmiechem i spytała:

- Czujesz się dobrze?

- Mój brzuszek źle się czuje. Boli.

- Gdzie cię boli, dziecinko? - spytała czule. Pokazał sam środek. Zadała szereg pytań i doszła do wniosku, że jest to albo wirusowa infekcja, albo zatrucie. Mógł to być również wyrostek. Ale gdyby tak było rzeczywiście stan musiałby się pogorszyć bardzo szybko.

- Staraj się zasnąć - powiedziała łagodnie, z serdecznością. - Jeśli do rana nie poczujesz się lepiej, pójdziemy do lekarza, dobrze?

- Nie chcę do lekarza - powiedział Matthew buntowniczo. - Lekarze kłują ludzi igłami.

- Nie zawsze. A ty chcesz czuć się lepiej, prawda? Tata mówił, że może znowu pojedziemy do zoo w przyszłą niedzielę - szepnęła konspiracyjnie. - Nie podoba ci się ten pomysł?

- Bardzo. Tam są misie.

- Więc będziemy musieli coś zrobić, żebyś wyzdrowiał. Staraj się pospać trochę i rano poczujesz się lepiej.

- Dobrze, mamo.

- Będę na dole, w holu. Zostawię ci szparę w drzwiach. Kiedy mnie będziesz potrzebował, zawołaj, dobrze? - Pocałowała go w czoło i uśmiechnęła się. Była pewna, że to wirus. Wnuczek pani Albright przyszedł z tym dwa dni temu. Matthew zszedł wtedy na dół, żeby się z nim pobawić.

Zafrasowanie zniknęło z jej twarzy, kiedy weszła do salonu.

- Przyjechali już Gabby i J.D.Brettman. - Diego podał Melissie kieliszek brandy, po czym objął ją ramieniem, kiedy rozmawiali o Chicago i o interesach. Lubiła czuć jego bliskość. Miłość do niego gwałtownie rosła przez ostatnie tygodnie. Zadawała sobie nawet pytanie, czy mogłaby teraz w ogóle istnieć bez niego. Kilka chwil później przyszli Erie van Meer z żoną, pięknie uśmiechniętą brunetką w okularach. Melissa była zaskoczona. Spodziewała się Dutcha raczej w towarzystwie jakiejś pięknej panienki z wyższych sfer. Ale kiedy poznała Danielle, przyczyny jego zainteresowania stały się oczywiste. Dani była wyjątkowa. Podobnie jak Gabby.

- Pozwólmy naszym paniom porozmawiać przez chwilę o modzie, bo ja mam coś do omówienia z wami dwoma, zanim zacznie się kolacja. - Apollo powiedział to nagle, uśmiechając się do pań. Wyraźnie zignorował przy tym Joyce, podszedł do panów i zabrał ich na drugą stronę pokoju.

- Ot i mężczyźni - westchnęła Gabby, odprowadzając pełnym zadumy spojrzeniem ogromne plecy swego męża.

- Któregoś dnia uduszę go - mruknęła Joyce do siebie. - Pewnego dnia wywieszę go za oknem na sznurze od telefonu, który przetnę z uśmiechem na ustach.

- Ojej, to nie jest zdrowa postawa - zaśmiała się Danielle.

- Nienawidzę go - powiedziała z jadem w głosie. - Oto co jest zdrowe. - Oczy Joyce stały się jeszcze czarniejsze.

Gabby wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Jest wystraszony, nie zauważyłaś? - szepnęła do Joyce. - Boi się ciebie. Pochodzi ze skromnej rodziny dzierżawców ziemi. Z Południa. A twoi rodzice to dobrze prosperująca familia. W pewien sposób, choć inaczej, J.D. był podobny, dopóki nie pobraliśmy się. Wydawało się, że mnie nienawidzi i cokolwiek bym zrobiła, zawsze był niezadowolony. Kłócił się i awanturował. A Apollo w jeszcze mniejszym stopniu niż Dutch skłonny jest myśleć o małżeństwie. Dani mogłaby napisać książkę o niechętnych mężach. Dutch nienawidził kobiet.

- Myślał, że nienawidzi - skorygowała Dani, posyłając sympatyczne spojrzenie swemu przystojnemu mężowi. - Jedyne, czego oni zapewne potrzebują, to impuls, który może pobudzić instynkty mężowskie i ojcowskie.

Melissa przytaknęła.

- Diego jest bardzo dobry dla Matthew. Nawet nie wiedziałam wtedy w Gwatemali, że lubi dzieci.

- Wychowywać się w Ameryce Środkowej, to musi być ekscytujące - powiedziała Gabby.

Po oczach Melissy było widać, że ma co wspominać.

- Żyć w pobliżu Diega Laremosa to było ekscytujące - poprawiła. - Był całym moim światem.

- A mimo to dość długo żyliście oddzielnie.

- To było małżeństwo nie chciane. Wyjechałam, ponieważ sądziłam, że mnie już nie chce, a teraz staramy się pozbierać i złożyć wszystko w całość. Nie jest łatwo - wyznała Melissa.

- To dobry człowiek - powiedziała Gabby, patrząc przyjaźnie spokojnymi, zielonymi oczami. – Uratował mi życie w Gwatemali, kiedy staraliśmy się wydostać z opałów siostrę J.D. W krytycznej sytuacji jest to najbardziej opanowany mężczyzna, jakiego znam.

- Przypuszczam, że oni musieli w ten sposób żyć - zauważyła Joyce. Powędrowała spojrzeniem ku miejscu, w którym stał Apollo i przez moment wszystko, co do niego czuła, malowało się na jej twarzy.

- Przepraszam - powiedziała pani Albright, stając w drzwiach. - Kolacja na stole.

- Dziękuję, pani Albright - Melissa uśmiechnęła się i podeszła do Diega.

- Kolacja, kochanie - powiedziała lekko.

- Przez cały czas, jaki byliśmy razem - powiedział, kiedy przechodzili do elegancko urządzonej jadalni - nie pamiętam, abyś kiedykolwiek użyła tego słowa.

- A ty używasz go ciągle - zauważyła z zuchwałym uśmiechem. - Jeśli nie po angielsku, to po hiszpańsku.

- To przychodzi samo. - Przycisnął jej rękę do siebie i popatrzył na nią z głębokim uczuciem.

Inni mężowie, idąc za nimi, wymieniali ze swoimi żonami porozumiewawcze uśmiechy. Zamykająca pochód Joyce dotykała rękawa Apolla, jak gdyby były tam kolce. A Apollo kroczył sztywno jak człowiek, który połknął kij.

- Rozluźnij się, dobrze? - mruknął do Joyce.

- Dobrze ci mówić, człowieku z żelaza.

Zwrócił ku niej głowę. Popatrzyli na siebie z dzikim pragnieniem.

- Boże, nie patrz tak na mnie - warknął prawie. - Nie tutaj.

- Niby dlaczego?

Szarpnął ją za sobą do stołu. Był przerażająco surowy.

Kolacja była dobra, ale goście - przynajmniej dwoje z nich' - sprawili, że napięcie utrzymywało się.

- Stoisz mi na nodze - powiedziała nagle najeżona Joyce do Apolla.

- Jak możesz czuć cokolwiek, mając nogę tego rozmiaru? - odciął się.

Joyce starała się coś powiedzieć, ale nie mogła. Chwyciła swoją torebkę i rzucając niemal z płaczem w głosie krótkie „dobranoc" wybiegła na dwór.

- Cholera - warknął Apollo i poszedł za nią, trzaskając drzwiami.

Kiedy wrócił w końcu do salonu, aby się pożegnać, był sam. Twarz wykrzywiał mu grymas, widać było lekkie zaczerwienienie na jednym z policzków, ale jego przyjaciele okazali się na tyle uprzejmi, że tego nie zauważyli. Pozostali goście wyszli wkrótce po nim.

Drzwi zamknęły się i Diego poprowadził Melissę do salonu.

- Wypijmy jeszcze po łyku kawy - powiedział - zanim pani Albright pozbiera naczynia.

Melissa napełniła filiżankę.

- Dobrze poszło, prawda?

Uniósł brwi i uśmiechnął się.

- Masz na myśli Apolla i Joyce? Kiedy ją odpowiednio ubrać, ma świetną prezencję i unikalną urodę.

- Tak też sądziłam. - Uśmiechnęła się. - Wydaje mi się, że go uderzyła. Zwróciłeś uwagę na jego policzek?

- Ale zauważyłem także ślad szminki na jego ustach - powiedział z zadumą i tłumionym śmiechem. - Biedak. Ożeni się, zanim zda sobie sprawę z tego, co się dzieje.

Postawiła spodeczek i filiżankę na kolanie.

- To w taki sposób myślisz o małżeństwie? Czy jest to coś, co sprawia, że mężczyźnie należy współczuć?

- Tak, w pewnym okresie myślałem dokładnie w ten sposób - przyznał. Zapalił cygaro i otoczył się chmurą dymu. - Nawet mówiłem ci o tym.

- Pamiętam - uśmiechnęła się do swojej kawy, upijając łyk. - Byłam zbyt młoda i naiwna, aby uważać, że mogę skłonić cię do zmiany zdania.

- Gdybym dał ci szansę, być może tak by i było - powiedział, przymykając oczy. - Nie mogę sobie przypomnieć ani jednego momentu w moim życiu, kiedy myślałbym o dzieciach i domu, wiesz? I nawet gdy byłem z tobą, myślałem tylko o twoim zachwycającym ciele. I nagle straciłem głowę i przywiązałem się do ciebie w najbardziej stały i trwały sposób. Znienawidziłem za to ciebie i twojego ojca.

- Zauważyłam to - powiedziała żałośnie.

- Dopiero kiedy poroniłaś, wrócił mój rozsądek - kontynuował patrząc jej w twarz. - Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak wiele odrzuciłem. Zdawałem sobie sprawę z niechęci mojej babki do ciebie. Nawet chyba sądziłem, że chłód mojej rodziny sprawi, iż mnie porzucisz. - Opuścił głowę i popatrzył na czubki butów. - Bardzo długo żyłem samotnie, mogłem robić to, co chciałem. Ale tygodnie ciągnęły się bez końca. Brakowało mi ciebie. I zawsze przypominał mi się ten dzień w deszczu i nasze łoże z liści. - Westchnął głęboko. - Wróciłem do domu z nadzieją, że zdołam cię wypędzić, zanim przyjdzie mi skapitulować. I wtedy przyszłaś do mnie, a ponieważ byłem tak bardzo ciebie spragniony, powiedziałem ci, że mnie odpychasz. I odrzuciłem cię.

Odczuwała współczucie dla jego przeżyć, choć przecież jej własne wcale nie były lżejsze.

- Jak sobie radziłaś, kiedy wyjechałaś? - zapytał.

- Siłą woli przede wszystkim - westchnęła. - Musiałam poddać się wielu biurokratycznym procedurom, żeby pozostać w USA. A ponieważ pojechałam z Matthew, było ciężko. Zarabiałam dość dobrze, ale trzeba było dużo pieniędzy, aby go ubrać i wynająć dla niego opiekunkę. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie pani Grady.

Podniósł brodę i popatrzył na nią półprzymkniętymi oczami.

- Nigdy cię nie interesowało, co się dzieje ze mną?

- Owszem, na początku chciałam to wiedzieć. Bałam się, że zechcesz mnie szukać. - Przekręciła obrączkę ślubną na palcu. - A później, kiedy przezwyciężyłam depresję, interesowało mnie, czy jesteś z inną kobietą, czy jest ci dobrze beze mnie.

Nachmurzył się.

- Uważasz mnie za dość płytkiego człowieka.

- Sam powiedziałeś, że mnie ani nie kochasz, ani nie potrzebujesz, że jestem narzuconą ci przykrością.

Pociągnął cygaro i wypuścił chmurę dymu.

- Kiedy zacząłem sprzedawać moje usługi za granicą, robiłem to, aby się utrzymać i aby pomóc rodzinie w spłacie długów - zaczął. - Ponieważ twoja matka uciekła z moim ojcem zabierając nam swój posag, rodzina znalazła się w tarapatach. Po krótkim czasie uświadomiłem sobie, że to, co robię, jest ekscytujące. Polubiłem ryzyko. Najważniejszą przyczyną, dla której z oddaniem pracowałem, była potrzeba przygody oraz umiłowanie wolności i niebezpieczeństwa. Przypuszczam, że żywiłem się adrenaliną.

- Jest coś, czego twoja rodzina nigdy nie wiedziała o posagu mojej matki, Diego - powiedziała Melissa. - Matka go nie miała.

- Co to znaczy? - Zmarszczył brwi. - Mój ojciec powiedział...

- Twój ojciec nie wiedział. Mój dziadek miał trudności finansowe. Miał nadzieję, że uda się połączyć jego kompanię z plantacją bananów twojej rodziny. Myślał, że w ten sposób stanie na nogi. - Uśmiechnęła się ironicznie. - Posag nigdy nie istniał. To była właśnie jedna z przyczyn jej ucieczki z moim ojcem: czuła się winna, że jej ojciec stara się wykorzystać własną córkę do nieuczciwego robienia pieniędzy. Ojciec mojego ojca umarł wkrótce potem i tata odziedziczył jego fortunę. Oto źródło naszych pieniędzy, a nie posag.

- Mój Boże - wyszeptał, chowając twarz w dłoniach. - Dios, a moja rodzina przez wszystkie te lata oskarżała twojego ojca o nasze kłopoty finansowe.

- Uważał, że najlepiej będzie, jeśli wam tego nie powie - rzekła. - Rany były dostatecznie głębokie, a twój ojciec powiedział mu coś bardzo przykrego po ich ślubie. Myślę, że dosypał soli do ran, ponieważ mój ojciec nigdy mu nie wybaczył.

- Zawstydziłaś mnie, Melisso, - powiedział w końcu podnosząc głowę. - Wygląda na to, że przyniosłem ci jedynie smutek i zgryzotę.

- Nie byłam bez skazy - powiedziała. - Wiersze i list napisane pod wpływem impulsu były prawdziwe, chyba wiesz. Brakowało mi jedynie odwagi, aby ci je wysłać. Nie byłam nawet piękna - powiedziała ze smutkiem.

- Ależ byłaś śliczna - zaprotestował. - Róża herbaciana w pąku, nie tknięta ani przez fałsz, ani cynizm. Uwielbiałem cię. I kiedy skosztowałem tej słodyczy, okazało się, że mnie odurzyła.

- Tak, zauważyłam to - westchnęła z goryczą.

- Walczyłem przeciwko małżeństwu, to prawda przyznał. - Broniłem się przed twoim wpływem i w jakiejś mierze wygrałem. Ale kiedy uciekłaś z mojej sypialni tej ostatniej nocy, wiedziałem, że to porażka. Wybiegłem za tobą, żeby ci wyjaśnić, że nie miałem na myśli tego, co powiedziałem. Miałem zamiar prosić, żebyśmy postarali się uczynić nasze małżeństwo normalnym związkiem, Melisso. I starałbym się. Przecież lubiłem cię i pragnąłem. Mieliśmy więcej niż trzeba, by zbudować małżeństwo.

- Byłam przecież zbyt młoda - powiedziała. - Pragnęłabym czegoś, czego nie mógłbyś mi dać. Byłeś moim idolem, a nie człowiekiem z krwi i kości. Byłeś większy niż życie, a jak kobieta śmiertelna mogłaby żyć z wzorem doskonałości? Och, nie. Wolę cię takim, jakim jesteś teraz. Ciało i krew, tu i ówdzie skaza. Potrafię postępować z człowiekiem, który jest tak samo ludzki, jak ja.

Zaczął się uśmiechać spokojnie i zaborczo.

- Potrafisz, kochanie? - zapytał. - No to chodź tu i pokaż.

Serce Melissy zabiło z radości.

- Na kanapie? - spytała podnosząc brwi. - Przy otwartych drzwiach? Kiedy pani Albright jest w kuchni?

- Widzisz, w jaki sposób działasz na mój mózg, Melisso. Najwyraźniej przestaje funkcjonować, kiedy jestem w tym samym pomieszczeniu, co ty.

- Wszystko posprzątane, z wyjątkiem serwisu do kawy - powiedziała pani Albright pogodnie, wchodząc do pokoju.

- Proszę zostawić filiżanki do jutra - powiedział Diego z uśmiechem. - Napracowała się pani dosyć. A teraz proszę iść do domu i odpocząć wraz z rodziną. Buenas noches.

- Dziękuję, señor i buenas noches także państwu. - Skinęła głową Melissie, wyjęła płaszcz z szafy i wyszła z mieszkania.

Oczy Diega pociemniały.

- Teraz - powiedział miękko - chodź do mnie, malutka.

Wstała, serce łomotało jej w piersiach. Podeszła do niego. Diego objął ją w talii i pociągnął na kolana. Jej blond głowa znalazła się w zgięciu mocnego ramienia, a oczy szukały oczu.

- Nie ma już barier - wyszeptał, nachylając się. - Nie będzie więcej forteli ani gier. Jesteśmy mężem i żoną i będziemy teraz jednym umysłem, jednym sercem, jednym ciałem...!

Jego zgłodniałe usta wdarły się w nią, a ona przywarła do niego rozpalona w zachwycie, z pragnieniem, które odczuwała zmysłami i duszą. Chciał ją wziąć, ale nie była już dwudziestoletnią dziewczyną z gwiazdami w oczach. Była kobietą świadomą własnych pragnień i potrzeb.

- A więc jesteś wystarczająco dorosła, aby być namiętną. To właśnie chcesz mi powiedzieć prowokującą pieszczotą. Uważaj zatem, bo w tej materii moja wiedza jest bogatsza od twojej.

Zaczęła oddychać szybciej.

- Pokaż mi - wyszeptała, zanurzając palce w jego gęstych włosach nad karkiem. - Naucz mnie.

- To nie będzie tak delikatne i czułe jak za pierwszym razem, amada - powiedział szorstko i coś ciemnego błysnęło mu w oczach. - To będzie dzika miłość.

- Dzika miłość to coś, co czuję do ciebie - wyszeptała zbliżając usta do jego warg.

- To spróbuj mnie - wyszeptał, otwierając jej wargi swoimi. - Niech to będzie święto namiętności. - Przygarnął ją do siebie. Poczuła ręce na biodrach i wściekłą zuchwałość jego ciała. Zaczęła drżeć. Przez lata żyła marzeniami, a teraz czuła tak dobrze zapamiętaną rozkosz. Pragnął jej. I ona go pragnęła; tak bardzo, że tracili niemal przytomność. Przywarła do niego, usta ustom przekazały jęk, zatraciła się zupełnie, kochając go bardziej, niż można to wyrazić słowami.

- To będzie straszna noc - wyszeptał. - Tej nocy nie okażę ci litości. Czeka cię spełnienie, które dasz także i mnie. Będę cię kochać tak, jak kocha się kobietę w marzeniach.

Drżała z emocji, słuchając jego wyznania.

- Nie wierzysz w miłość - szepnęła, idąc na niepewnych nogach.

- Rzeczywiście? Przekonasz się. Do rana dowiesz się o mnie znacznie więcej, niż sądziłaś, że wiesz.

I nagle dziecięcy głos zapłakał w ciemnościach. Słychać było nie budzące wątpliwości odgłosy, informujące, że ktoś cierpi po kolacji.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY



Matthew wymiotował dwukrotnie. Melissa zaopiekowała się malcem, wykąpała go, zmieniła ubranie i pościel.

Chłopiec płakał, upokorzony z powodu tych chwil słabości.

- Przepraszam - westchnął.

- Za co, synku? - odpowiedziała łagodnie, całując go w czoło. - Kochanie, wszyscy od czasu do czasu mamy takie kłopoty. Przyniosę ci trochę lodu, a tata zostanie przy tobie, dopóki nie wrócę.

- Oczywiście - powiedział Diego, a kiedy przechodziła obok, złapał ją za rękę i pocałował z oddaniem. - Naparz dla nas dzbanek kawy, kochanie.

- Nie musisz tu siedzieć - powiedziała. - Ja się nim zajmę.

- A od czego są ojcowie? Czyż nie są na dobre i złe?

Wróciła z kawą, która napełniła aromatem całą kuchnię, z kruszonym lodem i łyżeczką. Diego cicho rozmawiał z Mattem. Rozpoznała historię, którą opowiadał chłopcu. To była „Piękna i bestia", jedna z jego ulubionych opowieści.

- A później także żyli szczęśliwie? - dopytywał się Matthew, blady i osłabiony, ale trzymający się dzielnie.

- Szczęście w prawdziwym świecie nie przychodzi samo, synku - powiedział Diego, kiedy Melissa pochyliła się nad łóżkiem i podawała chłopcu do ust kawałki lodu.

Uśmiechnęła się do niego. Siedział przy łóżku chłopca, w rozpiętej koszuli z podwiniętymi rękawami – klasyczny Latynos, wspaniale zbudowany, pod koszulą i spodniami rysował się wyraźnie każdy mięsień silnego ciała.

Podała chłopcu jeszcze jeden kawałek lodu i z ulgą spostrzegła, że go połknął. Po chwili już spał. Melissa odgarnęła potargane ciemne włosy z jego czoła i pieściła go wzrokiem.

- Świetny facet - powiedział ciepło Diego. - Ma charakter, już za młodu. Dobrze się spisałaś. Długo czekałem, kiedy mi wreszcie wszystko powiesz. Czy nie uważasz, że przyszedł na to czas? Tej nocy, kiedy będziemy się kochali w mojej sypialni i kiedy ostatecznie runie to, co nas oddziela od siebie?

- Czy wiedziałeś o tym od samego początku? - spytała.

- Nie - odpowiedział zgodnie z prawdą i uśmiechnął się. - Byłem chorobliwie zazdrosny o mitycznego ojca Matthew. Ale kiedy was poznawałem, jego i ciebie, zacząłem nabierać podejrzeń. Dlatego wysłałem list z prośbą o metrykę chłopca.

- Wiem, znalazłam ją przypadkiem w twoim biurku - wyznała.

- Ale zanim ją dostałem - ciągnął dalej - Matthew opisał mi fotografię ojca, którą mu pokazałaś - uśmiechnął się, obserwując rumieńce na jej twarzy. - Tak, niña. Tę samą fotografię, którą odkryłem, nic ci o tym nie mówiąc, w twojej szufladzie, przykrytą ubraniami. Przywołała wspomnienia. I dała choć trochę nadziei, że jeszcze coś do mnie czujesz.

- Tak się bałam, że ją zobaczysz. - Potrząsnęła głową. - Matt był twoim synem - westchnęła - i pewnie chciałbyś go mieć.

- A ciebie nie? - spytał cicho. Pochylił się do przodu, obserwując ją. - Nie byłem dla ciebie dobry, Melisso. Wzięliśmy ślub w tak złych okolicznościach, że gorsze trudno sobie wyobrazić, i nawet kiedy cię znów odnalazłem, chciałem zachować wolność. Ale teraz... - Uśmiechnął się czule. - Budziłem się każdego dnia z myślą, że zobaczę cię przy śniadaniu. W nocy nie mogłem zasnąć, czując, że jesteś tak blisko. Moje dnie zaczynały się i kończyły myślą o tobie. Zależy mi na synu, Melisso, ale ty jesteś dla mnie wszystkim na tym świecie. Czymś więcej niż Matthew.

Zagryzła wargi, bliska łez. Odetchnęła głęboko.

- Chciałam ci powiedzieć, że nie straciliśmy dziecka, jeszcze zanim opuściłam Gwatemalę. Ale nie mogłam pozwolić, aby się urodziło i wychowało w atmosferze nienawiści. - Spuściła wzrok. - Był wszystkim, co mi zostało po tobie i pragnęłam go zatrzymać za wszelką cenę. Ale nie było dnia ani nocy, nie było ani sekundy, abym nie myślała o tobie i nie tęskniła za tobą. Nigdy nie przestałam cię kochać. I nigdy nie przestanę.

- Matthew jest twoim synem - dodała, walcząc ze łzami. - Przykro mi, że nie ufałam ci na tyle, żeby to wcześniej powiedzieć.

- Przepraszam, że ci to utrudniłem. - Przybliżył się do niej, ujął jej dłonie, podniósł do ust i całował łagodnie i żarliwie. - Mamy pięknego chłopca - powiedział patrząc jej w oczy. - Ma z nas to, co najlepsze.

Przyciągnął ją do siebie i wziął w ramiona. Tulił ją i kołysał, szeptał do ucha hiszpańskie zaklęcia, a ona musiała wypłakać z siebie całą gorycz, samotność i ból.

- Diego, jak mogliśmy stracić tyle lat.

- Teraz wreszcie możemy wszystko zacząć od nowa powiedział. Mamy przed sobą wspólne życie i przyszłość.

- Nie myślałam o tym w najskrytszych marzeniach - mówiła przez łzy. - Znów bliska byłam ucieczki. Na szczęście Joyce uświadomiła mi, że już raz uciekłam i to nie rozwiązało niczego.

- Kiedy cię poślubiłem w Gwatemali, byłaś dzieckiem. Nie spodziewałem się, że w Tucson odnajdę kobietę. - Zaśmiał się radośnie.

- Kiedy cię tam ujrzałam, nie mogłam uwierzyć własnym oczom - powiedziała. - Śniłam o tobie, pragnęłam cię tak strasznie i oto się pojawiłeś. Ale myślałam, że mnie nienawidzisz, więc nie miałam odwagi dać ci poznać, co czułam. No i był Matt.

- Dlaczego nie powiedziałaś mi prawdy na samym początku? - spytał cicho.

- Bo nie byłam pewna, czy mi go nie zabierzesz. - Westchnęła. - Chciałam, żebyś okazał mi zaufanie i sam z siebie doszedł do tego, że nie mogłam cię zdradzić z innym mężczyzną.

- Wstyd mi, ale na początku myślałem inaczej - wyznał. - I oskarżałem siebie, że moje okrutne postępowanie doprowadziło cię do ucieczki. Wina była i po mojej stronie; pozwoliłem, aby moje pragnienie wzięło górę nad zdrowym rozsądkiem. - Westchnął ciężko. - Ulegliśmy pożądaniu, nie myśląc o konsekwencjach, czyż nie tak?

- Ta konsekwencja okazała się cudowna, nie sądzisz, mój mężu? - Z uśmiechem odwróciła się w stronę śpiącego syna.

Obrócił się i on.

- Jest zachwycający. - Pieścił ją wzrokiem. - Tak jak jego piękna mamusia.

Matthew poruszył się, usiadła obok niego na łóżku, patrząc w zaspane oczy.

- Czujesz się lepiej? - zapytała cicho.

- Jestem głodny - mruknął.

- Na razie nie możesz nic jeść, mój mały - powiedziała z uśmiechem. - Najpierw żołądek musi się uspokoić. Może ci przynieść trochę lodu?

- Tak, przynieś - poprosił.

W progu słyszała miękki głos Diega, który tłumaczył chłopcu, że jest jego prawdziwym tatą.

Było już późno, ale obydwoje czuwali przy chłopcu. Melissa zwinęła się w kłębek w nogach łóżka i w końcu przysnęła, Diego też zasnął, zatopiony w fotelu. Pani Albright zastała ich tak następnego rana i uśmiechnęła się na progu. Ale po Matthew nie było ani śladu.

Zaskoczona weszła do kuchni, skąd wydobywały się podejrzane zapachy.

- Matthew! - krzyknęła od drzwi.

- Jestem głodny - odpowiedział chłopiec - a mama i tata nie chcą się obudzić.

Stał przy kuchni, w piżamie i na bosaka, i smażył jajecznicę.

- Przygotuję ci śniadanie, mój kurczaczku. Dlaczego jesteś taki głodny?

- Bo wczoraj kolacja sama ze mnie wyszła - wytłumaczył.

Pani Albright skinęła głową ze zrozumieniem.

- Kłopoty żołądkowe.

- Wielkie - zgodził się. - Mój tatuś jest prawdziwym tatusiem, wiesz, powiedział mi to i zostaniemy z nim na zawsze. Czy możesz mi dać jajecznicę?

- Tak, kurczaczku, za sekundę - odpowiedziała ze śmiechem.

Diego ziewnął i przetarł oczy na widok chłopca gramolącego się do łóżka.

- Gdzie pani go znalazła? - spytał; był zarośnięty i miał podkrążone oczy.

- W kuchni. Szykował sobie śniadanie - wytłumaczyła pani Albright. - Przygotuję mu jajecznicę i grzankę, jeśli mu to nie zaszkodzi. Wygląda na zdrowego.

- Trzeba go było widzieć wczoraj wieczorem - powiedziała zaspana Melissa. - Ale jeśli jest głodny, jajecznica mu dobrze zrobi.

- A państwo niech się trochę prześpią - powiedziała pani Albright tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Matthew czuje się już dobrze i zajmę się nim. Zadzwonię do pańskiego biura, señor, i powiem, co pana zatrzymało.

- Jest pani bardzo miła - ziewnął, ujmując rękę Melissy. - Chodź ze mną, señora Laremos, dopóki jeszcze potrafię odnaleźć drogę do łóżka.

- Buenos noches! - mruknął Matthew.

- Buenos dias! - poprawiła go z uśmiechem Melissa. - I nie jedz zbyt dużo, dobrze? - Posłała mu całusa. - Do zobaczenia, kochanie.

Poszła za Diegiem do sypialni i położyła się do łóżka, kiedy zamykał drzwi. Ledwie czuła, jak rozbiera ją do snu. Po chwili już spała.


Kiedy przecierała oczy, jasne słońce leniwie oświetlało pokój; z zaskoczeniem odkryła, że nie ma na sobie niczego.

Diego wszedł do sypialni z ręcznikiem na biodrach i z mokrymi włosami.

- Zbudziłaś się wreszcie - mruknął. Pochylił się i ściągnął z niej przykrycie. Studiował z zachwytem każdy cal jej delikatnego różowego ciała. Po raz pierwszy od pięciu lat widział ją znów nagą. Nie mógł ukryć wrażenia, jakie na nim zrobiła.

- Co za piękny widok - westchnął, z uśmiechem obserwując rumieniec wstydu na jej twarzy. Kiedy to mówił, ściągnął ręcznik z bioder i niedbałym ruchem rzucił go na podłogę. - Nareszcie - westchnął układając się koło niej. - Tak miała wyglądać nasza wczorajsza noc, prawda, querida?

Spuściła wzrok, otoczyła go ramionami i przygarnęła ku sobie. Poczuła falę ciepła i przygniatający ją ciężar muskularnego ciała. Dygotała w objęciach Diega, jej piersi prężyły się pod dotykiem jego szorstkiego, owłosionego torsu, splecione nogi kochanków toczyły czuły pojedynek.

- Cudownie - szepnęła łamiącym się głosem i wtuliła się w niego. Całowała jego usta, pieściła je, błagała. - To cudowne, mieć cię tak blisko.

- Masz rację, nie ma nic wspanialszego – szepnął w jej rozchylone pożądliwe wargi. Jego łagodne ręce wędrowały po jej ciele. - Tutaj, kochanie? - spytał czule. - Delikatnie, w ten sposób? - Drgnęła pod jego palcami i naprężyła się cała. To była uczta zmysłów, po latach głodówki.

- Ty... bestio - droczyła się. Wczepiła się paznokciami w jego plecy; twarz mu pociemniała, oczy błyszczały.

- Co za rozkosz - szeptał, wędrując pocałunkami po zakątkach jej ciała, wzdłuż piersi, brzucha i bioder.

Reagowała całym ciałem na zaborczy dotyk jego rąk, rozpalał w niej ogień pragnienia, jej oczy stawały się ciemne i dzikie. Kiedy na moment spotkała jego wzrok, odczytała w nim nienasycony głód pożądania. Wtedy wszedł w nią po raz pierwszy od ponad pięciu lat.

Wydała z siebie krzyk ostry, gwałtowny, zdławiony; krzyczały jej oczy, wielkie i dzikie, i całe ciało, oddające się posłusznie kochankowi. Krzyczała z rozkoszy i z bólu, jaki jej zadawał.

- To już tyle czasu, prawda? - szeptał łagodnie, zachwycony uczuciem błogości wypisanym na jej twarzy. - Rozluźnij się, kochanie. - Zastygł w bezruchu, dając jej czas, aby przywykła do niego, aby przyjęła go bez skrępowania. - Spokojnie. Tak, tak... - Przymknął oczy i zagryzł zęby w przypływie dzikiej namiętności. Przeszył go dreszcz. - Cudownie - westchnął, na powrót otwierając oczy. - Cudownie, robić to... z tobą... dzielić to razem. - Oczy zamknęły się bezwiednie, ruchy stały się nagle ostre i gwałtowne. - Wybacz mi...!

Ale ona była razem z nim, przemierzała z nim każdy etap tej dzikiej podróży, jej młode gibkie ciało oddawało się wspólnym uniesieniom i nie pozostawało dłużne. Powolna mu, wtopiona w niego, obserwująca na jego twarzy wybuch spełnienia na krótko przed jej wzlotem, ze zduszonym krzykiem ukryła głowę pod ramieniem Diega.

Muskularne ramiona, trzymające ją w uścisku, całe wilgotne, lekko drżały; napięcie powoli ustępowało. Ugryzła go delikatnie w ramię i uśmiechnęła się odprężona, czując się po raz pierwszy jak stuprocentowa kobieta, jak żona.

- Spróbuj mnie teraz zdradzić - szepnęła mu do ucha. - Tylko spróbuj, a wycisnę z ciebie wszystkie soki, nie będziesz miał siły wyczołgać się z mojego łóżka.

- Czy mógłbym dotknąć innej kobiety? Po tobie? - westchnął. - Ślubowałem ci wierność i traktuję tę przysięgę poważnie, tak jak ty. Nie dałyby mi spokoju wyrzuty sumienia i strach, że mógłbym cię utracić. Kocham cię - powiedział cicho i musnął lekko jej wargi. - Nie chcę nikogo innego. Od pierwszej naszej nocy, kiedy twoja dusza połączyła się na zawsze z moją. Gdy mnie opuściłaś, zabrałaś cząstkę mojego życia.

- Przepraszam.

- To ja chciałem cię przeprosić. Wszystko co złe mamy już za sobą. Słodkie zespolenie naszych ciał to dopiero początek. Będziemy razem dzielić życie, Melisso. Wszystkie smutki i radości. Śmiech i łzy. Bo na tym polega związek dwojga ludzi.

- Tak bardzo cię kocham. - Uniosła się i pocałowała go w policzek.

- Ja ciebie też. - Bawił się jej jasnym lokiem, okręcał go wokół palca. Przysunął się i odnalazł jej usta. W chwilę potem znów przyciągnęła go ku sobie; westchnął w przypływie pożądania, które opanowało ich na nowo i powiodło w słodkie zatracenie z jeszcze większą siłą niż poprzednio.

Prosto spod prysznica, odświeżeni, wymieniając czułe spojrzenia, zjawili się w kuchni. Pani Albright nakrywała do kolacji.

Matthew został w swoim pokoju. Po posiłku poszli go zobaczyć, zachwyceni sobą, synem i nowym związkiem, który ich połączył tego popołudnia.

- Kiedy jutro wrócę z pracy, przyniosę ci prezent. Co byś chciał? - spytał chłopca Diego.

- Tylko ciebie, tato - zaśmiał się malec wyciągając ramiona.

- W takim razie to będzie okręt z całą załogą - zawyrokował Diego i z uśmiechem spojrzał na Melissę, która przytuliła się do niego.

Następnego dnia rano Diego poszedł do pracy bez entuzjazmu. Apollo miotał się po biurze jak kocur z przetrąconą łapą, a Joyce była tak chłodna, jakby dwie ostatnie doby spędziła w lodówce.

- Jak się czuje Matthew? - spytał Apollo na widok Diega.

- On dużo lepiej, ale my mamy duże zaległości w spaniu - uśmiechnął się Diego, opowiadając, jak to Matthew zabrał się za przygotowywanie śniadania.

Joyce wybuchnęła śmiechem.

- Mam nadzieję, że mieszkanie jest ubezpieczone od pożaru.

Apollo spojrzał na nią z nie ukrywaną złością.

- Nie masz nic do roboty? - spytał chłodno.

- Oczywiście, a zamiast tego muszę odwalać pracę za ciebie - powiedziała ze słodkim uśmieszkiem. Miała na sobie kolejną nową kreację i wyglądała niezwykle ponętnie. Apollo resztką woli udawał, że nie robi to na nim większego wrażenia, co zapowiadało kolejny trudny i konfliktowy dzień pracy.

Tego popołudnia, kiedy Diego poszedł już do domu, Apollo był u kresu wytrzymałości. Spoglądał na Joyce spode łba, a ona na niego i widać było, że coś muszą z tym zrobić; inaczej groził kataklizm.

- Ładnie wyglądasz - powiedział z ociąganiem.

- Dziękuję - odpowiedziała równie uprzejmie.

Westchnął ze złością.

- Do cholery, już nie mogę z tym wytrzymać - mruknął, nerwowo przemierzając przestrzeń wokół jej biurka. Wreszcie złapał ją za ramiona, przyciągnął do siebie i zaskoczony swoim odruchem skonstatował, że sięga mu ledwie ramion. - Słuchaj, nie możemy dłużej udawać, że przedwczoraj u Laremosów nic się nie stało. Zaraz zwariuję.

Wzięła głęboki oddech, bo i on robił na niej podobne wrażenie.

- Co w związku tym proponujesz? - spytała pewna, że chodzą mu po głowie poważne zamiary.

Przyciągnął jej usta do swoich i pocałował ją długo i żarliwie. Westchnęła przysuwając się bliżej i przywierając do niego. Oplótł ją ramionami, aż jęknęła.

- Nie chcę ci sprawiać bólu - obiecał skwapliwie, patrząc jej głęboko w oczy. - Potrzebujemy na wszystko czasu...

- Co?

- Wynajmę ci lepsze mieszkanie. W tym samym budynku co moje - ciągnął dalej. - Będziemy razem spędzać... prawie wszystkie noce. I jeśli się okaże, że wszystko dobrze się układa... może zamieszkamy razem.

- Co? Chcesz, żebym została twoją kochanką? - Zmrużyła oczy.

- Kochanką? Co przez to rozumiesz? Mieszkamy w Ameryce. Ludzie tutaj żyją ze sobą bez ślubu...

- Pochodzę z dobrego domu, więc nie będziemy żyć ze sobą - powiedziała z dumą. - Weźmiemy ślub, będziemy mieli dzieci i staniemy się normalną rodziną! Moja matka ubiłaby cię na miejscu, gdybyś chciał mnie uwieść!

- Kim jest twoja matka? Samotnym Jeźdźcem? - ironizował. - Posłuchaj, skarbie, mogę mieć prawie każdą kobietę, na którą mam ochotę. I nie mam zamiaru cierpieć z tego powodu, że moja cnotliwa sekretarka ma purytańskie zahamowania...

Joyce wbiła mu kolano w żołądek i obserwowała uważnie, jaki to przyniesie efekt. Poczerwieniał, ledwo łapiąc oddech - i dobrze mu tak.

- Odchodzę stąd, chyba cię to nie dziwi - powiedziała z uśmieszkiem, którego nie mógł nie zauważyć. Obróciła się na pięcie i zaczęła porządkować szuflady biurka i pakować swoje drobiazgi do torebki. Żałowała, że tak się wszystko potoczyło, bo przecież kochała tego stukniętego faceta.

- Żegnam, szefie - powiedziała zmierzając do drzwi. - Mam nadzieję, że lepiej ci się ułoży z nową sekretarką.

- Gorzej już być nie może! - odciął się z wahaniem w głosie.

- Miło było - powiedziała z kpiną, zatrzymując się na moment w drzwiach. - Mam nadzieję, że wystawisz mi wspaniałą opinię.

- Nie poleciłbym cię nawet diabłu!

- To wspaniale, bo nie chcę trafić gdzieś, gdzie mogłabym natknąć się na ciebie!

Zapłakana pospieszyła do mieszkania Melissy. Diego przyjrzał się jej uważnie i nalał drinka, a później zostawił obie kobiety razem i pospiesznie wyszedł zagrać w karty z synem.

- Opowiedz mi wszystko po kolei - powiedziała spokojnie Melissa, kiedy Joyce udało się powstrzymać łzy.

- Chciał, żebym została jego kochanką - wydobyła z siebie i szybko ukryła twarz w chusteczce.

- Moje ty biedactwo! I domyślam się, co mu odpowiedziałaś.

- Nie tyle powiedziałam, co zrobiłam - wyznała Joyce. - Kopnęłam go w żołądek. Opowiadał, ile to kobiet może mieć na jedno skinienie, naigrawał się ze mnie, że zachowałam cnotę. Moja matka umarłaby ze wstydu, gdyby miała tego wszystkiego wysłuchać.

- Nie musisz się tłumaczyć - powiedziała łagodnie Melissa. - Powiem ci coś, nauczyłam się na błędach, że lepiej intymne chwile pozostawić na po ślubie. Jestem może staroświecka. Ale tam, gdzie dorastałam, rodzina cieszyła się szczególnym poważaniem. Żaden z jej członków nie odważyłby się skalać jej dobrego imienia. Teraz honor jest pustym słowem, i czy ludzie stali się przez to szczęśliwsi?

- Rzeczywiście, jesteś staroświecka - westchnęła Joyce. - Tak, prawdziwy dinozaur - westchnęła Melissa.

- I co teraz masz zamiar zrobić?

- To, co zrobiły dinozaury. Zginąć, w każdym razie dla Apolla Blain. Zrezygnowałam z pracy - oczy Joyce powilgotniały - i nie zobaczę go nigdy więcej.

- Tego jestem pewna. Zostań u nas na kolacji, a później zastanowimy się, jak znaleźć ci nową pracę.

- To miło z twojej strony - powiedziała Joyce. - Ale chyba lepiej będzie, jeśli wrócę do Miami. Albo do domu, do mamy. - Wzdrygnęła się. - Nie sądzę, abym pasowała do tego wspaniałego świata. Równie dobrze mogę powrócić tam, gdzie są moje korzenie.

- Nie będę miała do kogo się odezwać, ani z kim robić zakupów - westchnęła Melissa. - Nie możesz wyjechać. Słuchaj, wykopiemy birmańską pułapkę na tygrysy tuż przed drzwiami Apolla...

- Jesteś dobrą przyjaciółką - powiedziała Joyce i uśmiechnęła się. - Ale i to nie pomoże. Musimy pomyśleć o czymś solidniejszym, czego nie przegryzie.

- Najpierw zjedzmy kolację. A później o tym porozmawiamy.

Joyce potrząsnęła głową.

- Nie przełknę niczego. Chcę już wrócić do domu i porządnie się wypłakać, a później zadzwonić do mamy. Porozmawiamy jutro, zgoda?

- Jeśli ci będzie bardzo źle, zadzwoń do mnie, dobrze?

- Dobrze. - Joyce wstała i uśmiechnęła się z trudem.

Melissa odprowadziła ją do drzwi. A później oparła się o nie ciężko i westchnęła.

Zatrwożony Diego zajrzał do przedpokoju.

- Jakieś kłopoty?

- Odeszła z pracy. Wcześniej dała szefowi kopniaka - wyjaśniła Melissa. - Myślę, że Apollo będzie do końca tygodnia w cudownym nastroju, ale to tylko moje przypuszczenie - dodała z grymasem.

Podszedł do niej, ujął jej twarz w obie dłonie. Uśmiechnął się.

- Robi się gorąco - powiedział z kpiną.

- Nie tylko im - westchnęła z zaproszeniem w oczach. - Zbliżył się i sięgnął jej ust. - Chodź do mnie - szepnęła, zarzucając mu ramiona na szyję i przyciągając go do siebie.

Był jej posłuszny; w ciężkim oddechu, w dzikim rytmie serca, w naprężeniu ciała mogła odczytać to samo pragnienie, które i ją popychało ku niemu. Rozwarła usta pod naporem jego warg.

- Tato! - Diego odwrócił głowę z ociąganiem.

- Za chwilę - odkrzyknął. - Ustalamy z twoją mamą plany - westchnął i dokończył pocałunku.

- Jakie plany, tato? Wycieczki do zoo? - nalegał Matthew.

- Niezupełnie. Za chwilę wrócę, zgoda?

Odpowiedziało mu długie westchnienie.

- Zgoda.

Diego wzruszył ramionami i uśmiechnął się obserwując bezradną minę Melissy.

- Myślę, że dzisiaj wszyscy wcześnie położymy się spać - powiedział. - Aby nadrobić wczorajsze zaległości - dodał.

- Jestem tego samego zdania - mruknęła Melissa, kiedy jego usta pozwoliły jej mówić. Z każdą sekundą napierały coraz natarczywiej i dopiero głośne zaproszenie pani Albright, że kolacja już gotowa, przywołało ich do porządku.

- Czasami tęsknię za ruinami Majów - westchnął Diego i wypuścił ją z objęć.

- Z guerrillas uzbrojonymi po zęby, którzy się na nas zasadzili, z pająkami i wężami naokoło, z grzmotami piorunów - przekomarzała się. Pokręciła głową. - Chyba już wolę Chicago.

- Trudno się z tym nie zgodzić. Zjedzmy kolację, a później porozmawiamy o wyprawie do zoo, inaczej Matthew nie da nam spokoju.


W biurze pojawiła się nowa sekretarka, wynajęta do końca tygodnia. Apollo zakopał topór wojenny. Wyglądał na przybitego i znużonego.

- Może weźmiesz urlop? - zaproponował Diego.

- Na pewno by nie zaszkodził - przytaknął Dutch, pochylając się nad biurkiem Apolla z papierosem w dłoni.

- Dokąd miałbym pojechać? - Apollo spojrzał na nich bezradnie.

Diego oglądał paznokcie.

- Może na Ferris Street - powiedział szybko. - Panuje tam niezła pogoda o tej porze roku.

Przy Ferris Street mieszkała Joyce, Apollo dobrze o tym wiedział, więc spojrzał na Diega wściekle.

- Zaparkujesz samochód i możesz się nieźle zabawić - wtórował Dutch. - Poczytasz książkę albo wypożyczysz przenośny telewizor i będziesz mógł spokojnie oglądać seriale.

- Ferris Street leży na końcu świata - powiedział Apollo. - Czy mam spędzić urlop w cholernym samochodzie? O co wam chodzi?

- Możesz poprosić jakąś miłą panią, żeby się do ciebie przysiadła. Ferris Street może się okazać całkiem romantycznym miejscem, jeśli się znajdzie odpowiednie towarzystwo. Jesteś specjalistą od antyterroryzmu. Wiesz, jak oceniać ludzi.

- To prawda - zgodził się Diego. - Umiał przewidzieć, że damy sobie radę w kilku rozmaitych przedsięwzięciach, na które nie mieliśmy ochoty.

- No właśnie - powiedział Dutch. - Kiedyś byłem taki jak ty. I miałem o wiele więcej cholernych powodów niż ty, żeby nienawidzić kobiet. Ale odkryłem, że być z kobietą to diabelnie bardziej interesujące, niż odrzucać ją.

- Poprosiłem, aby była ze mną, jeśli chcesz wiedzieć, panie Opiekunie Społeczny - mruknął Apollo. - I dostałem od niej kopa.

- Zaproponowałeś jej małżeństwo? - dopytywał się Dutch.

- Nie chcę się żenić - powiedział Apollo.

- A więc miała rację, że się ciebie pozbyła - odparł Diego ze spokojem. - Znajdzie innego, który się z nią ożeni i będzie miał z nią dzieci...

- Zamknij się do cholery - przerwał Apollo wyprowadzony z równowagi. - Pójdę na spacer!

Ruszył w stronę drzwi.

- Idź na Ferris Street - krzyknął za nim Dutch. - Słyszałem, że pełno tam kwiatów. - Może spotkasz jakąś znajomą twarz - dodał Diego z krzywym uśmiechem.

Apollo rzucił im na odchodnym wściekłe spojrzenie i trzasnął drzwiami.

- Pogodzi się z tym - rzucił Dutch. - Tak jak ja to zrobiłem.

- Jak my wszyscy - powiedział Diego. - Przyprowadź do nas w sobotę Dani. I dzieci. Matthew się ucieszy.

Dutch popatrzył na niego uważnie.

- U was wszystko w porządku, jak widzę.

- Przyjacielu, gdyby szczęście miało postać ziaren piasku, mieszkałbym na bezbrzeżnej pustyni. Świat należy do mnie.

- Czułem, że Matthew to twój syn - powiedział nieoczekiwanie Dutch. - Melissa nie wyglądała na taką, która mogłaby zdradzić.

- Jesteś przenikliwy, jak za starych dobrych czasów - odpowiedział Diego i uśmiechnął się do przyjaciela. - A twoja Dani? Czy jest zadowolona, że siedzi w domu i zajmuje się dziećmi, zamiast iść do pracy?

- Zanim dzieci nie poszły do szkoły, było jej z tym dobrze. Później coraz częściej zaczęła mi opowiadać, że chciałaby otworzyć mały antykwariat - skrzywił się Dutch. - Trudno, skoro tak chce. Wolę ustąpić pierwszy. Tak było i tak będzie. Moja duma nie cierpi z tego powodu.

Diego myślał o tych słowach w drodze do domu. Dutch miał rację. Jeśli Melissa zechce wrócić do pracy, kiedy Matthew pójdzie do szkoły, to czemu nie? Powiedział jej o tym w nocy, kiedy leżała w jego ramionach, obserwując światła wielkiego miasta, które igrały na suficie w półmroku pokoju. Uśmiechnęła się i pocałowała go. I wtedy poczuł, że warto było jej o tym powiedzieć.

412


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Palmer Diana Skazani na miłość Nie do pary ( Jacob Cade, Diego Laremos )
Palmer Diana Skazani na miłość
Palmer Diana Skazani na miłość
Palmer Diana Pora na miłość
Palmer Diana Pora na miłość 2
Palmer Diana Skazani na miłość
Palmer Diana Pora na miłość
084 Palmer Diana Pora na miłość
Palmer Diana Harlequin Desire 35 Skazani na miłość
Palmer Diana Miłosna magia (Miłość na próbę) ( Howard Greyson ) 5
2004 19 Palmer Diana Trzy razy miłość Long Tall Texans16
Palmer Diana Lekcja dojrzałej miłości
Palmer Diana Apetyt na mężczyznę (Harlequin Kolekcja)
Palmer Diana Specjalista od miłości

więcej podobnych podstron