Sliwiak Tadeusz Wiersze wybrane

Tadeusz Śliwiak




Wiersze wybrane


1975



Drogi i ulice
1954



Wiersz noworoczny


Czas stężał jak żywiczny pień

postrącał liście dni minionych

Nową gałęzią rośnie dzień

w mądrość korzeni uzbrojony


Do tych minionych w walce dni

będziemy jeszcze wracać nieraz

jak do zamkniętych dawno drzwi

do ksiąg co często się otwiera


Bo uchodzący w przeszłość czas

nie spala się na suchy popiół

ale zastyga w twardy głaz

w którym potomni kształty żłobią


Zostaje po nim dzieło rąk

i śmiałych myśli nurt spieniony

Czas — to korzeni mądrych kłąb

i zdrowy pień

i liść zielony


1953



Co dzień umiera jeden Bóg
1959



Konstrukcje


Szkielety pochylają się ku sobie

Szkielety podają sobie kości

szkielety dzwonią w szkło

przechylają do tyłu czaszki

szkielety obejmują

globus — żart o ziemi

ruszają szczękami

o władzy

o potędze

szkielety odziane

w kilkadziesiąt kilogramów

ciepłego mięsa

każdy.


czerwiec 1957



Ad infinitum


Naiwni kończą na punkcie

mówią punkt

stawiają kropkę

i długo karmią ptactwo rękopisów

rozsypanymi palcami


Naiwni wierzą

w ostateczność myśli


a punkt to początek róży

początek gwiazdy

miejsce skąd płaszczyzny

rozskrzydlają szeroko

wszystkie strony świata


to poczęcie doskonałości

stworzonych i niemożliwych


Naiwni wierzą

w ostateczność kształtów

mówią punkt

stawiają krzyżyk


a to jest miejsce spotkań

wszystkich przypadków świata

których sumę zwą później

przeznaczeniem

historią

losem



Maria Eurydyka

Krzysztofowi z AK


Z czterech pór roku powtarzanych

śniegiem trawami słońcem deszczem

głosami ptaków

sań dzwonieniem

ze wszystkich świateł dni i nocy

na niebie mojej samotności

powoli

promień za promieniem

gwiazdę płonącą budowałem

miłość do Marii której nie znam


Czekam na ciebie z moją gwiazdą

która kaleczy serce

Mario

zrób z nią co zechcesz

rzuć do rzeki

zakop ją w lesie pod drzewami

spal ją na popiół

popiół rozsyp

imion jest dość by skraść je światu

i nazwać nimi wszystkie dni

które przed nami będą płonąć


Pośród spraw chleba i odzienia

nadziei

klęski

łez

i kluczy

szkła

krzyku

kwiatów

koszul

recept

będziemy chodzić blisko siebie

potrzebni sobie

jak dwa skrzydła

ptaka

jak dwa ramiona liry

Mario gdzie jesteś

Mario przybądź

Mario


*


Po co tobie mówiłem to wszystko

o oczach włosach i o ustach

po co Różanopalcą

wzywałem mówiąc o tobie

wierzyłem że Izolda

zaledwie byłaby godna

trzymać tobie zwierciadło

kiedy czeszesz włosy


Widziałem ciebie leżącą na bruku

na wpół oskalpowaną

o oczach bez światła

o ustach czarnych i zimnych

ręka leżała osobno

mogłem ją sobie wziąć

siedziałem nad tobą

prócz odpędzania czarnych much

nie mogłem zrobić nic więcej

prócz przezwyciężania wstrętu

nic więcej

nic więcej


po co mówiłem ci to wszystko

Mario

Eurydyko.



Piosenka duszka co mieszka w panaprezydentowym fotelu


A jak będę miał ochotę

to poburzę wszystkie miasta

a jak będę miał ochotę

to wypalę wszystkie lasy

dnem do góry

poprzewracam

wszystkie morza

wszystkie rzeki

w kaszkę mannę

zetrę skały

koło młyńskie

bęc!



Co dzień umiera jeden Bóg


Biłem pokłony obejmując ziemię

z czoła ścierałem znak poddanych — błoto

patrzyłem w niebo zalęknionym wzrokiem

w białym obłoku zgadując anioła


przez mroczne gąszcza mitów

szedłem po omacku


ja urodzony na śmierć

ja skazany

na czas

wierzyłem w bogów

uwierzyłem w ludzi


patrzyłem jak wysoko rozświetlona przestrzeń

zarosła niebem ludzkiej czci i strachu

otwiera się coraz szerzej

światłem


chwieje się niebo

podparte słupem

kadzidlanych dymów


miniaturki posągów

buddy i mojżesza

smagli handlarze sprzedają

na pamiątkę pobytu


stare imiona

tracą blask fałszywy

co dzień

umiera

jeden

bóg



Umowa z Bogiem


No dobrze Panie Boże

załatwmy do końca

ten interes dla obu stron korzystny przecie

ty dasz mi wielką przestrzeń barw światła i czasu

i głosy ptaków

i szum oceanów

i dodasz zdolność do umiłowania

co miłowania godne

a ponadto

nie będziesz wzbraniać niczego co ludzkie

a ja ci za to zapłacę po latach

prochu garsteczką

pełną garścią siebie


1958



Kataklizm niepoważny


Ogromna gwiazda światła

runęła na ziemię


spłoszone jezioro

nagłym białym obłokiem

uleciało w niebo


pozostała dolina łagodna

okryta mokrym popiołem


teraz jezioro wraca na ziemię

ale już nie to samo

ale już nie to samo

ach rozprujcie rynny

rynny pełne płaczu


Pora deszczów, 1958



Modlitwa złodzieja


Matko Boska ty wiesz

idzie mi o ten naszyjnik

przechodził już z rąk do rąk

morderców i jubilerów

oświecał wiele ramek czarnych nekrologów

pozwól go ukraść

Mario


zrobię z niego pierścienie z dwoma brylantami

z dwoma gorejącymi krzakami

z górami lodu prześwietlonymi słońcem


jeden wrzucę w czapkę Igora

ślepca

drugi dziewczynie mojej dam


Matko Boska ileż to będzie zdrowasiek

w żadnym lesie tyle ptaków nie żyje

w harfach Europy całej nie ma tylu strun


Igor na różańcu otrze palce do krwi

a moja dziewczyna

gwiazdą na palcu jak kluczem

otworzy wszystkie piętra szczęśliwości


i będzie tańczyć tańczyć

z rozsypanymi szeroko włosami

nikt w niej nie pozna

sprzedającej lepy na muchy wosk i sznurowadła.



Avignon


Uliczkami przechodzą cienie

w wysokich spiczastych kapturach

i tańczą przy dźwiękach trzech papieskich kluczy

obok studni wyschniętych jak skrzypcowe drzewo


A z nieba schodzi księżyc omijając ostrożnie

czyhające na dachach paszcze blaszanych trytonów

i obłaskawia światłem lwy strzegące pałaców

i karmi srebrnym ziarnem ptaki z kamiennych portali.


Avignon, sierpień 1957



Wyspa galerników
1962



Odbicia

I


1. Maria schylona całowała strumień

Maria schylona pożegnała wodę

na czole jej kosmyk włosów

jak hebrajska litera


Mario nie wołaj

rzeka nie zawróci

nie rzucaj za nią kwiatem ni kamieniem

nie drzyj jej ciała na oślizgłe włókna

rzeka nie wróci

rzeka nie powraca


Ona już toczy piaski i kamienie

zamyka je szczelnie

gubi w dennym mule

rzeka nie wróci rzeka nie powraca


2. Mario stojąca na piaszczystym brzegu

pionowa wskazówko słonecznego zegara

twoim cieniem rzeka pospiesznie ocieka

twoje nadgarstki tętnią nieustannie


Nie złorzecz Mario rzece

niech ostygną wargi

niech przybiorą kształty wypełnione do końca

wiatr jak Fidiasz w obłokach

kruchość twojego ciała rzeźbi


Nad targowanie miar i wag

mędrsze jest milczenie

to owoc dokonany — pełen światła w sobie


3. Pamiętasz to zwierciadło w jakimś grand hotelu

ono jest — powiedziałaś — w randze generała

pełno w nim złoceń epoletów i szlifów

w ram boleśnie zwęźlonych złotych laokoonach


Stałaś przed zwierciadłem i palcami lekko

z włosów wiatr wypłaszałaś — wiatr — wiosenny wietrzyk

przed tym szkłem bili w daszek weseli żołnierze

wąsów końce skubali ocierali czoła

w to szkło do dziś wpisane są błyski monokla

i lśniąca pomada i blaszki orderów

A ci ludzie — gdzie ludzie — co się z nimi stało

gdzie leżą z twarzą w glinie daleko od ptaków


Stałaś przed zwierciadłem i palcami lekko

z włosów wiatr wypłaszałaś — wiatr — wiosenny wietrzyk


4. Mario musi nam starczyć ten świat ta wesoła

przydrożna beczkokształtna gospoda obwiesiów

można w niej grać na skrzypcach rozginać podkowy

śpiewać milczeć kpie z siebie i przebaczać innym


Mario przez nasze piersi płynie wielka rzeka

potyka się o serca przejmuje ich tętno

obiecuje nam nieba ostateczny ocean


Nad targowanie miar i wag

mędrsze jest milczenie

to owoc dokonany — pełen światła w sobie


II


1. Mario mam zawiązane szczęki mięśniem gniewu

z broni pancernej wyrwałem rękę moją z korzeniami

liżę ją

palcom przywracam kształt ludzki

przebaczam moją ranę na lewym ramieniu

gilzy kul pojednałem z łupinami orzechów

Mam zawiązane szczęki mięśniem gniewu

rozluźniam je do uśmiechu


2. Mario przed progiem białej kliniki

jestem stłumiony skowyt w męskim kapeluszu

nie potrafię tobie ująć ludzkiego bólu rodzenia

ten człowiek przejmie naszą krew i imię


3. Aby rąk twoich obecność

znaczyła światło w dzień

a ciemność w nocy

aby włosy twe rozpuszczone

twój ciepły sen u mego boku

znaczyły ufność i oddanie


aby jabłko w palcach naszej córki Ewy

znaczyło świt jutrzejszy pełen ptaków wesołych


rozluźniam związane mięśniem gniewu szczęki


4. Najbardziej lubię cię w czerwonym

gdy idziesz stroną słoneczną

w dwóch torbach z gazet niesiesz czereśnie i agrest


pytasz czy był listonosz


Pójdę z tobą i z Ewą

na waniliowe lody

siądziemy pod pasiastym parasolem

będziemy dzwonić łyżeczkami

(wierszyk o ogórku dla Ewy na serwetce w kawiarni napisany)

Fagasie ogródka

zawsze chłodny i sztywny,

gdzie twoja pełna guzów

zielona liberia?

Rozmieniony na drobne talarki w śmietanie

leżysz tu zbezczeszczony.

O mizeria! Mizeria!


5. Rozluźniam związane mięśniem gniewu szczęki

gilzy kul pojednałem z łupinami orzechów.



Żywica


Żywica ma w sobie

coś z wszystkich czterech pór roku

z wiosny ma świeżość

z lata ciepło słońca

światło poważne z jesieni

a zapach świątecznych choinek

łączy ją z zimą


jej bliskość jest mi potrzebna

jak uśmiech kochającej

jak spojrzenie psa


zapach żywicy pomieszany z wiatrem

to dobre lekarstwo

od śmierci


tak pachną trumny

i lasy pełne ptaków



Kwadrans wieczności


Kościół jak wielki konfesjonał

przez wąskie szybki

światło z barw spowiada


a za pokutę

cała noc

bezksiężycowa


do ognia świec kościelny wznosi

okapturzony blachą kij

zbiegają w dół pośpiesznie

wosku ostatnie jaszczurki


już opustoszał wielki dom

nikt nie zasiada tu do stołu

włosów nad lustrem nikt nie splata

zgasły księżyce archanielskich trąb


tylko w zakrystii Agata

chuda komże ceruje

i słucha jak ciężkich szaf dębowe drzwi

o mszalnym winie skrzypią



Stukanie


Dziecko paluszkiem stuka w szybę

czy można wejść?

Mężczyzna palcem stuka w drzwi

czy można wejść?

Staruszek laską stuka w ziemię



Drzewo


Obejmuję

pień żywy

słucham jego soków

słucham jak się dzieją żywice


W pniu

tętni moje serce

słucham mojej krwi


Kiedy opadną liście

a gałąź nad nami

będzie podobna szczelinom

pękniętego nieba


Otworzy się drzewo

wejdę do jego wnętrza

otworzy i zatrzaśnie się ziemia

za nami


Nigdy inaczej się nie kończy

miłość człowieka do drzewa



Niedziela matki Zbyszka


Siedzi spokojnie

na ławeczce przed grobem

wyrywa żółte źdźbła trawy

słucha cmentarnych ptaków


grabarze w niej poznają

tę która przed rokiem

chodziła ze świeczką wśród grobów

wołała Zbyszku Zbyszku


teraz siedzi spokojnie

gładzi strzyżoną trawę

znają ten ruch jej dłoni

wszystkie synowskie koszule


swojej broszce złoconej

długo opowiada

jakie Zbyszek miał oczy

ile znał języków


wyjmuje z torebki

ciemną fotografię

i malutki scyzoryk

w kształcie srebrnej rybki


drobna

zmęczona ciszą

stara matka Zbyszka

karmi swoje niedziele

białą chusteczką do płaczu



Otwieranie drzwi


Gdy je otwieram

światło w nich staje jak blady arlekin

głośniejszy jest szum morza

i wiatr mocniej pachnie


staje w nich siwy listonosz

wozy z mięsem i sady

pies na łańcuchu studnia

i dziewczyna z kwiatem


nie ma takich drzwi

których nie warto otworzyć

a kto nie pyta codziennie

.:co jest za tymi drzwiami?”

ten dawno już umarł

tylko nie wie o tym



Nazywanie światła


Moja przyszłość nosi piękne imię

moja przyszłość nosi imię nadzieja

przychodzi ze światłem poranków

z wiatrem uginającym

gałęzie dalekich owoców


nad brzegiem morza

jest białym dalekim żaglem

nad brzegiem ziemi

światłem gwiazdy wysokiej


doznałem największych radości

jaka jest możliwa

w moim kraju i czasie

przeżyłem ostatni dzień wojny


a to był dzień zwycięstwa

i dzień klęski

dzień wielkiego wesela

i wielkiej żałoby

jak człowiek z krwi i kości

i ten dzień był ze światła i cieni


nigdy już potem

nie widziałem tak wielu ludzi

myślących o tym samym


moja przyszłość nosi piękne imię

nazywa się nadzieja

składa się z dni jutrzejszych

trzeba znać jej wartość prawdziwą

ona jest na wagę

czasu



Poznawanie świata

Ewie


Gdy pierwszy raz wśród ziół łagodnych

zielony ogień pokrzyw znajdziesz

cofasz swą rękę

i zdziwienie

poprzedza twój jutrzejszy płacz


i nagle wśród wysokiej trawy

gasną słoneczka kwiatów mleczu

i biegniesz do mnie aby ukryć

dłonie

dwie żabki zatrwożone



Niedoskonałość ewolucji


Byłem ziarenkiem życia

rozpalili przede mną

wysokie ognisko barw

wykluły mi się oczy

pokazali szkatułkę złota

wyrosły mi ręce

wznieśli nade mną bat

para nóg wyrosła

i tak dzień po dniu

stawałem się człowiekiem

a kiedy powiedzieli

świat jest ogromny

szukałem skrzydeł na plecach

nie było

tu się skończyła

wspaniałomyślność natury


pogodziwszy się z myślą

że bogiem nie będę na pewno

bojąc się być złodziejem

zostałem poetą



Wyspa galerników

Jurkowi Grotowskiemu


Cienie palm

jak czarni aniołowie wyspy

patronują grającym w kości

zbiegłym galernikom


dzwonią łańcuchy

i złote gwineje

suszy się w słońcu

przewrócony dzban


galernikom śni się

targ czarnych niewolnic

i wysokie drzewa

spienione światłami

śnią się

parasole

i wielkie dworcowe zegary


zbiegli galernicy

śpią na złotym piasku

grają w kości

i psalmy śpiewają o brzasku


Ile de Port Cros, 1957



Theatrum Rondo


oto teatr najmniejszy

oto pierwszy dramat bezsilności

grand—guignol i cydy comedie fiancaise

oto szydzenie litość i wesołość gruba

oto pierwszych uczuć miary i figury

dzieci otaczające kręgiem ciekawości

mysz uwięzioną

w butelce po mleku



Żywica
1964



Zielony skrzypek

(wolny przekład z Chagalla)


W Witebsku mróz

i szklane drogi


modlą się krzywe odmrożone palce

w karczmie

przed złotą cerkwią samowara


zaraz tu przyjdzie stary Żyd

z zieloną twarzą

przechyli głowę

i będzie grać

a tak ładnie

a tak cienko

że aż w całym Witebsku

śnieg się zatrzyma w powietrzu

i ukażą się na niebie

rude i białe konie

w długim aż do ziemi

weselnym welonie



Zaproszenie do sadu


W środku zimy zaszyty

w białe mrozu koronki

w rękawice chowając swe uczone palce

czekam na list otwarty

na zielony listek

w sprawie kwiatów i gruszek słodkich jak lenistwo


spadną deszcze na ziemię

popłyną strumyczki

z gołą głową i boso pobiegnę do sadu

co lani w trawie piszczy?

co tam dzwoni w pniach?

to moje życie

zaczyna się od nowa


zaproszę was do sadu

na wesele grusz

staną w białych welonach

panny młode

wiośniaczki


ze skrzypkami pod pachą

przyjdźcie do ogrodu

i muzyką nakłamcie

że świat jest beczką miodu



Waga

żonie


Jest waga w tobie

wbudowana zręcznie

z rąk

z lewej i prawej


twoja ręka prawa

obciążona obrączką

przechyla się na moją stronę


twoja ręka jest przychylna dla mnie


ty jesteś waga

ważysz to uśmiech to gniew

potępienie — przebaczenie


ty jesteś waga

która wraca

pogodę


ty jesteś waga

niekrzykliwych kupców

gwiazdami wypisane

w niebie twoje imię



Drzwi


Twoje oczy to światło zaszyte liśćmi

trzeba liście rozgarnąć

odchylić gałęzie


choćbym szedł

z ulicy na ulicę

zawsze droga do ciebie

prowadzi przez las


idąc — oswajam w sobie

drapieżne zwierzęta

uciszam ptaki

mylę strony lasu

zwierzam się drzewom

staję przed

sęka w złotych żywicach ikoną


pukam w drzewo

to już twoje drzwi



Piwnice

I


w ciemnościach przypadkowej piwnicy

kryjąc się przed bombami

stłoczeni pospiesznie

nie znając imion

twarzy

koloru włosów

mocno objęci ze strachu

ty i ja obcy a najbliżsi sobie

całowaliśmy na przemian oczy dłonie usta

dwoje młodych tak bardzo kochających życie


nic wiem kim jesteś

nie wiem jak wyglądasz

po nalocie

wypchnęli nas z piwnic na światło

rozdzieliła nas ciżba

jak miałaś na imię


II


dzisiaj w innej piwnicy

w piwnicy ze świeczką

gdzie jazz i gorące z korzeniami wino

nachodzisz mnie

moim oczom dziwisz się

i w tańcu

kreślisz koła wesołe

papierową różą


to nie ty jesteś

tamta jest ze strachu

tamta nosiła w uchu

do krwi

ostry kolczyk



Powrót po śladach

I


byłem tu kiedyś

uciekałem stąd

przez las

ostrożnie

żeby się nie zwalił

żeby mnie nie przygniótł kolbami do mchu


po drugiej stronie

spotkałem kobietę

miała piękne oczy

bo przestraszeni mają piękne oczy


jeszcze wczoraj tu byli

pokazała komin wypalonej gorzelni

śmieszny był w swej niewzruszalności

pośród zgliszcz

pośród kotłów wydętych i gorących jeszcze


nie idź tędy

tam leży martwy banderowiec

sami go zastrzelili

on miał żonę Polkę


II


w Przemyślu

ukradłem bułkę ze straganu

jawnie

jak się kradnie

nie odczuwając już strachu

przekupka biła mnie po twarzy

potem płakała

przytuliła moją głowę

dała mi białe serce sera

mówiła synku


III


wróciłem tu po latach

gdzie się podziały moje tamte buty

moja koszula z zakrwawionym rękawem


chłopi zwożą zboże

i jak dawniej do połowy czoła

opalone ich twarze

w suchych wargach zgasły

machorkowy ciuk

jaka Marysia pytają

Giczanka?

a gdzieżby

trzeci grób od płota

pan ją znał?

pan z różami?



Chityna


zamknąłem drzwi za sobą

na klucza obrót pospieszny


moja skóra obrasta

w grube mury ścian

moja głowa się chyli

pod ciężarem sufitu

stopami wyczuwam

ścisłe ściegi parkietu

w miejscu depcze

sześć oswojonych krzeseł


co się stało pytają


stał się strach


jestem bezpieczny

tu jestem bezpieczny


widziałem człowieka

wysoko

na sznurku



Antygona wołyńska

Jarosławowi Iwaszkiewiczowi


i zawędrowała Antygona na Wołyń

grzebać Polinika przerżniętego piłą

i odchyla gazety które go przykryły

i na próbę wystawia swój strach i swą miłość


a ty go nie ruszaj bo legniesz tu z nim

przyjdą kruki pogrzebią brata po swojemu

chałup spalonych wiał tu kadzidlany dym

odmówiła różaniec lufa erkaemu


że brat brata powiadasz

co ty o tym wiesz

ty znałaś miłość tylko

nie znasz nienawiści

przed ziemi otwarciem

białych rąk swych strzeż

i uciekaj nim wrócą o świcie faszyści



Szkła


morze

uparcie piękne

powtarzające się

i piękne dalej


stoję przed tobą

boję się odwrócić

mógłbym znaleźć zgubione

przesypane piaskiem

szkła

okulary

widomy znak mojego

kalekiego świata



Adoracja drzewa


Jestem drzewo

przysięgą na wierność ziemi

są moje korzenie

jestem drzewo

twój dozgonny przyjaciel

uderz w pień

odezwą się

wszystkie moje struny

słuchaj ich

żadna nie dzwoni fałszywie


rodzę dla ciebie

owoce o smaku słońca i deszczu

jestem śpiew ziemi dla oczu

jestem radość ptaków


znam twojej dłoni wklęsłość

przybieram jej kształt

uczę się twoich palców

jestem dla ciebie

instrument i wiosło

jestem proste narzędzie

i wymyślna figura

ostatnia deska ratunku

stół


jestem drzewo

jestem własny pomnik

za późniejsze zasługi



Poemat o miejskiej rzeźni
1965



Poemat o miejskiej rzeźni

1. Ogrody


Uczyłem się życia

od śmierci

wcześniej widziałem

nóż w ręce rzeźnika

niż pastucha z kijem

moje pierwsze ogrody

to mięs cyprysy czerwone

flora płuc i wątrób

wiszących na hakach

moje festyny świąteczne

to rogowe trąbki

dmuchane pęcherze

totemy dzieciństwa

wielkie głowy wołu

z których zdjęto skórę

zostawiono oczy

moje pierwsze ptaki

czarne tłuste wrony

w czyhaniu na ochłap


wywodzę się z rzeźni

dom z czerwonej cegły

mur

żelazna brama

strażnik z karabinem

nasze służbowe mieszkanie

z obniżonym czynszem

to tylko rzeźnia

hale trzy

żelazne wózki

haki w murze

korytka dla odpływu krwi

i ogród dyrektora

róże


to tylko rzeźnia

krówko żuj

jasno

już jutro będziesz w chłodni

mięso na stół

na mydło łój

a róg na guzik do mych spodni

to rzeźnia rzeźnia

kilka szop

herod z herodem grają w karty

wygraną pisze wroni trop

na śniegu

noc zmieniła warty

za dobry ubój

majster każ

odbić nam beczkę piwa z pipą

niech w oczy nam nie świeci straż

niech nie urąga naszym stypom


*


Uczyłem się życia

od śmierci podglądanej

czego tu szukasz pytali

szukałem własnego dzieciństwa


2. Areny


W kastanietowej kastylii

rzeźnię przebrano w teatr

okryto pstrokacizną

i drwiną dzwoneczków

złoci się piaskiem wysypany

piać pod corridę

surmy

a na trybunach dreszczyk mży

za chwilę bramę krzyk otworzy

o patrzcie patrzcie

oto on


o jakże żałosny jest ten fircyk z płachtą

każdy błysk jego szpady

jest tylko taneczną figurą


czymże jest jego sztuka

wobec sztuki mistrzów

tych w fartuchach sztywnych od zaschniętej krwi

wobec ich ruchów pewnych

nie rozpisanych na głosy spoconego tłumu


tu śmierć nie ma czasu

na strojenie się w wieńce z róż

chodzi milcząca po hali

dogląda roboty

siedemset piętnaście

siedemset szesnaście

wagowy śliniąc ołówek sufluje

swej rachunkowej książce

wysokość uboju


A o nim proszę ludzi

to jest nawet piosenka

oto ona

słuchajcie

o wagowym pieśń


3. O wagowym pieśń


Liczy krowy

waży krowy

kolczykuje krowie uszy

potem połcie mięs stempluje

fioletowym tuszem

liczy rogi

bo i rogi

muszą także

być w porządku

patrzy czy ma każda krowa

tak jak trzeba

pięć żołądków

skóry liczy

i racice

zapisuje wszystko w księdze

sto par oczu

ma wagowy

i co najmniej

cztery ręce


4. Targowica zwierząt


W każdy niemal wtorek, zamiast do szkoły

szedłem na targowicę zwierząt. Oglądać

ludzkie twarze, ludzkie ręce. Ręce grube

i owłosione, upierścienione i sękate.

Podawały sobie zwitki papierów i sznury

uwiązane do końskich pysków. Ci, co jedli

kukurydzę, śmieli się jej złotymi zębami

z krzykliwych targujących. Widziałem tu

osła, który wiózł niegdyś Marię z dziecięciem.

Widziałem też chudą kozę Gandhiego i szkapę

Don Kichota. Między nimi przechadzał się

stary Noe w magistrackim uniformie

i ściągał od kupców „placowe”. Ale najbardziej

podobał mi się pewien staruszek, który w każdy

wtorek sprzedawał tę samą parę gołębi.

Zawsze na drugi dzień gołębie wracały

do starca, aby mógł je sprzedać znowu

i w ten sposób zarobić na swój chleb

i ich ziarno.

Ale raz nie wróciły


5. Wanna


Przyszła wojna

podeszła blisko

śmiała się z.mojej

maski gazowej na twarzy

trzęsła się ze śmiechu

aż wyleciały wszystkie szyby w domu

Ulicami jeździło

dużo samochodów

z walizami na dachach

wszystkie w jedną stronę.

paliła się wytwórnia wódek

biegli na ratunek

wynosili pełne skrzynie z ognia

kilku utopiło się

w kadzi ze spirytusem

w pobliżu banku

zabiło konia

odłamkiem w brzuch

widziałem dom

przecięty

w

z

d

ł

u

ż

na trzecim piętrze wanna

to śmieszny widok

biała wanna

na jednym włosku

wą giętej rury

paciały słowa

wojna

trzy tygodnie

francuzi

churchill

god save the king

a po bruku buty

tyle butów z nosami

na kwintę na wschód i południe

szli ulicą żołnierze

malowani chłopcy

patrzyli w niebo pokreślone

jakimś pismem obcym


6. Bożek


Zacząłem się uczyć

nowych słów i praw

umiałem już rozróżniać

wszystkie barwy wroga

z gramatyki wywiodłem

na użytek własny

wszystkie „my” i „oni”

ulepiłem sobie

własnego bożka

nazwałem go

dorobiłem mu moje ręce

moje nogi

ochuchałem go przyspieszonym oddechem ucieczek

niech mi służy


7. Węgiel


Wyświecone są szyny bocznicy

jadą jadą krowy do rzeźni

jedzie jedzie mięso na wschód

jadą jadą żołnierze żołnierze

wraca mięso ze wschodu i gips

świecą szyny te strachy na lachy

świeci węgiel choć wapnem gaszony

o świecące potyka się szyny

cień garbaty

rozsypał się węgiel

byle tylko strażnik spał dalej

w swym anielsko—baranim kożuchu

byle tylko

uciekaj uciekaj

krzyczy noc

bo noc jest za nami


8. Mleko


Ponumerowane

zamknięte w przegrodzie

krowy ryczące

a noc przed śmiercią

idę do was

przemykam się pod waszymi ciepłymi brzuchami

w pustym wiadrze

niosę dla was ulgę

jak więzienny spowiednik

każdej z was powtarzam

mleka odpuszczenie

ciała ćwiartowanie

żywot mleczny

finis


9. Ballada o sześciu Żydach


Kto wy? — My Żydzi.

Zawód — Szklarze…

bo gdy Żyd niesie w rękach szkło

nie kopnie Żyda nikt ze straży

choćby i sześciu Żydów szło

Ukradli Żydzi serce wołu

na jedno serce — Żydów sześć

nie mają domu ognia stołu

surowe serce będą jeść

i krew surową będą pić

szczęśliwi Żydzi bo niegłodni

jutro znów okna będą szklić

w zapchanej mięsem wielkiej chłodni


10. Nr 36625


Uciekł Żyd z obozu

złapali

zagnali do getta

w getcie ojciec

w getcie czterech braci

więc i getto może być rajem


potem wzięli ich w jednej kolumnie

do roboty do rzeźni do gnoju

płuczą Żydzi

z gówien flaki

jest co jeść

i ciepło tu

więc śpiewają

Żydzi w rzeźni

o jeszcze jednym

przeżytym dniu


aż zwariował Żyd z tego szczęścia

i z krowami gadał we śnie

i oglądał kolczyki w ich uszach

i zapomniał kim jest już i gdzie


,,… ty jesteś krowa

a ja Żyd

ty jesteś mięso

a ja dym

ja numer mam

ty numer masz

ty w uchu

ja na ręce

zamieńmy się

ty swój mi dasz

za mój

co wart jest więcej”


11. Tłumaczenie snu


Szły transporty na wschód

wełna mięso czołgi ordery

ritterkreutze i krzyże drewniane

drżały palce na mapach sztabowych

mróz przeklęty

choć ziemia się pali

strach

mein Gott

a skąd takie słowo


wezwał leutnant żołnierza i rzecze

wróżysz — to powiedz

co znaczy ten sen

nocą przed bitwą

zjawiła się śmierć

była odziana w nasz mundur

nasze nosiła znaki

stanęła przede mną na baczność

heil hitler herr leutnant — wrzasnęła

no co ty na to?


to dobrze herr leutnant

to bardzo dobrze herr leutnant

śmierć jest po naszej stronie


12. Klucz


Przetrwał mój dom

z czerwonej cegły

w gęstym lesie dymów wysokich

przetrwał mój dom

z dziurami w murze

oblepiony listami rozstrzelanych

przetrwał mój dom

czerwony jak pamięć

boję się tam powrócić

obchodzę go dookoła

ilekroć sięgnę do kieszeni

po tytoń

po ziarno dla ptaków

zawsze znajdę

klucz od bramy

od bramy mojego czerwonego domu

wrzucałem go do wody

ciskałem do ognia

zakopywałem w ziemi

wracał i mówił

jestem twoim sercem


1962–63



Pastorałka czerwonobutych


Czerwonobuci idą śniegiem

wiodą zielone szkielety krów

czerwonobuci śpiewają

lulaj me pieścidełko

czerwonobutym świeci gwiazda

wigilijnego nieba

dokąd idziecie czerwonobuci

do miasteczka Betlejem

nie mamy złota ni kadzidła

mamy co mamy

szkielety krów

ukradliśmy je w miejskiej rzeźni

cerber pijany spał przy bramie

z oślizgłym krowim okiem w dłoni

trzeba nakarmić nasze krowy

aby nabrały nieco ciała

paście się paście

śniegu dosyć

a jak dojdziemy do Betlejem

da Pan Jezusik po opłatku

hej kolęda kolęda

tupie czerwony but o but



Wigilia

Na przełamanym opłatku

pół owcy pół wołu

i krzywa miotełka

betlejemskiej gwiazdy


nic więcej nie było

matko w twoim liście


w śniegu co dziś niebieski jest

umyłem moje ręce

z ostatniego uboju


a teraz mogę zasiąść

do stołu

pospołu

z psem

co w oczy mi patrzy jak w księżyc


za oknami

przed kutą bramą miejskiej rzeźni

chodzi anioł w kożuchu

z karabinem w poprzek



Trzeci wymiar witrażu


Napełnione powietrzem

suszą się pęcherze

na żelaznych wózkach

stygną serca zwierząt


mięso wisi na hakach

skóra już rozpięta

cała gorycz zebrana

w miękkie worki z żółcią


napadało nocą

śniegu bielutkiego

ślady stóp człowieka

ciepłą krwią nabiegły


po śladach

jak mniszki

kroczą czarne wrony

każda z nich się podpiera

dziobem czerwonym



Rondo


Biegłem z rzeźni do lasu obmyć oczy, ręce

z widoku i materii cieplej krwi zwierzęcej


A ten krzyk co był we mnie teraz stał się głosem

ocierał się o korę wyprężonych sosen


Ostry krzew mnie otoczył Mech przygarnął miękki

Drzewa stały dostojnie Krwawiły ich sęki


Uciszyło się niebo zielone lesiste

Patrzyłem w moje dłonie Były znowu czyste


Jakby ptak z nich uleciał i wolnym uczyni!

mnie i siebie I śpiewał I za nic nie winił


I oto strzał i łoskot w leszczynie pobliskiej

i człowiek z dubeltówką i zwierz we krwi śliskiej



Nad morzem czerwonym


Trzeba było tego owocu

mięsistego

ociekającego sokiem

trzeba było sterczących przed nim zębów

abym zrozumiał

pierwsze prawo wilka


Trzeba było

stada ryczących krów

pędzonych jak rzeka

do czerwonego morza rzeźni

trzeba było

szklanki mocnej wódki

abym zrozumiał

ostatnie prawo człowieka



Czerwone sieci


Może skóry łaciate

zdarte z krowich grzbietów

są mapami nieznanych lądów innych planet

uciekajmy mario


może uszy obcięte

są dżunglami afryk

oczy zastygłe

lodami antarktyd

mario uciekajmy


nocą

pod niebem zeszytym

ze skrzydeł kraczących wron

tańczy

siedem czerwonych sieci


siedem krów tłustych

siedem krów chudych

mylą się stopnie

długiej drabiny

snu


całą noc grali w karty

oprawcy w sztywnych fartuchach

na klocu rudym od krwi

biała róża

pewnie ją zgubiła

kierowa

dama

tu


co mam robić z tym kwiatem

znalazłem go

jest mój

czy przyjmiesz go mario ode mnie

mario

to świt

mario

zaczyna się świat



Samuel


Na placu obrośniętym z wszystkich stron drutami

ja Samuel — Panie Boże — stoję na pokucie

ja Samuel — czyś mnie poznał — jestem bardzo głodny


tym więcej jestem głodny że na moim brzuchu

mam schowany kawałek kradzionego mięsa

to bardzo dobre mięso ukradłem je w rzeźni


ono jest ciepłe grzeję je swym głodem

gdybym zechciał je wyjąć — zaraz padłby strzał

esesmani na wieżach śmieją się to oni

postawili mnie tutaj — a stać mam tak długo

dopóki mięsa na brzuchu nie zjedzą robaki

tego dobrego kradzionego mięsa



Zęby

Z tej konstelacji stale ubywało gwiazd. Codziennie z obozu, gdzie zabijano ludzi, przychodzili tu, do rzeźni, gdzie zabijano zwierzęta. Nosili na rękawach białą opaskę z gwiazdą. On pracował przy patroszeniu krowich żołądków. W kipiącej wodzie płukał je tak długo, aż stały się zupełnie czyste. Praca w rzeźni była dobra. Można było ukradkiem napić się świeżej, zwierzęcej krwi. Zdrowej i pożywnej. Kiedyś Żydzi nie wrócili na noc do obozu. Zamknięto wszystkich w starej hali wieprzowej, aby ich o świcie zabić. On siedział pod drzwiami i grał na zębach. Bo umiał. Uderzał paznokciami w zęby jak w płytki cymbałów i grał. Rozkurczał przy tym wargi albo je zwężał w ryjek. Ta muzyka przypominała dźwięk szybko spadających kropel z wodociągowego kurka. Strzegący straceńców Niemiec wyłuskał go ze zbitej ciżby i zapytał, jak się to robi. On mu pokazał. Zagrał „W lasku Idy trzy boginie…”. Niemiec próbował, ale nie potrafił. Zaprowadził go do oficerów i powiedział: Patrzcie, przyprowadziłem Żyda, który umie grać na zębach. I kazał mu grać. Grał. A oni go słuchali. Przypominali sobie różne melodie i kazali mu je grać. On znał wszystkie. Nazajutrz zastrzelili Żydów z hali. Ocalał tylko on. Nie wracał już do obozu. Co wieczór przychodził do obozu i grał. Zamieszkał w psiarni, na słomie, wśród czarnych niemieckich wilczurów. Żydzi przychodzący z obozu zazdrościli mu. Wśród nich było kilku dobrych chirurgów, inżynier chemik i malarz. Ale żaden z nich nie potrafił grać na zębach. Kiedy wszystkich ich zastrzelili, pozostał tylko on. Niemcy też przyzwyczajają się do zwierząt. Lubią ich różne sztuczki. Kiedy którejś nocy uciekł od nich, czuli żal. Taki sam żal, jakim darzy się psa, który okazał się niewierny.



Opowieść dla młodszego brata


Nawet nie wiesz, jakie masz zasługi. Kiedy byłeś zupełnie mały, matka woziła cię w głębokim wózku. Bramy rzeźni strzegli wartownicy z karabinami. Każdego rewidowali, czy nie wynosi kawałka mięsa albo słoniny. Ale kiedy matka wiozła cię na spacer, szarmancko otwierali bramę, a do ciebie zagadywali zmiękczoną niemczyzną. Ileż to mięsa trafiło tą drogą na biedny, okupacyjny stół dręczonych, ale przecież nie do utraty fantazji, ludzi. Wózek był głęboki i bez materaca. Nawet nie wiesz, jakie masz zasługi.



Upominek


Dziś Anny, prawda? Proszę, to dla pani. I w ten sposób znalazł się w naszym domu malutki, czarny baranek. Znajomy rzeźnik, ów, który pamiętał o imieninach matki, wydobył go z łona zarżniętej owcy. Karmiliśmy go mlekiem z gumowej rękawiczki. Było w niej pięć otworków. Kiedy biegał po śliskiej posadzce, jego długie, cienkie nóżki rozsuwały się na wszystkie strony. Niepokojąco rósł. Był zwierzęciem rzeźnym, ukradzionym Trzeciej Rzeszy. Cały dom płakał. Tylko znajomy rzeźnik uśmiechał się pobłażliwie. Nie rozumiał. Pogładził mnie po głowie i powiedział: — Będziesz miał śliczną czapkę. I odszedł szeleszcząc sztywnym fartuchem.



Szopa


Oprócz jego ojca tylko ja wiedziałem, że on tam jest. To była stara szopa, do której wrzucano nieczystości z patroszonych krowich żołądków. On siedział już trzeci miesiąc na stryszku szopy. Żywił się krwią i mlekiem przynoszonym ukradkiem przez jego ojca. Jakiż tam był smród! W obozie, z którego codziennie prowadzili Żydów do pracy w rzeźni, znowu zastrzelili kilkunastu. Wśród nich był jego ojciec.

Teraz mnie przypadła rola żywiciela. Jak tam śmierdziało! W Strasburgu, na jednej z ruchliwych ulic, można znaleźć sklep optyka. Jego właściciel jest bardzo starannie ubrany. W białych mankietach u koszuli nosi duże złote spinki. — Stary — mówię do niego — a pamiętasz to wielkie gówno?



Wrony

Wrony tu były wielkie, wypasione, tłuste.

Kiedy wzbijały się w powietrze — czarny ich żagiel zasłaniał słońce. Karmiłem je ochłapami mięsa, o które nie było tu trudno. Codziennie zabijano dużo bydła. Opowiadam wam o siedmiu latach mojego dzieciństwa. Mieszkałem w rzeźni. Kiedy dowiedziałem się, że na świecie żyją nie tylko tacy, co strzegą, zabijają i jedzą mięso — zapragnąłem ich zobaczyć. Pokazali mi strażaka w srebrnym kasku. I konduktora, który jeździł po mieście czerwonym tramwajem. Potem zobaczyłem zakonnicę i profesora z teczką pełną książek. I kataryniarza z kolorowym ptakiem. On grał, a ja słuchałem. To było ładne, tak ładne, że pomyślałem: kiedy nie będę musiał już mieszkać w rzeźni — zostanę kataryniarzem. Ale mieszkałem tam dalej. W nocy słuchałem, jak ryczą krowy, a w dzień opędzałem się od dużych, czarnozielonych much. Kupiłem białego gołębia. Gołębie są ładniejsze od wron, ale nie chcą jeść mięsa. Dostałem od Michała śmiesznego szczeniaka. Nazywał się Rudolf Rdza. Rósł i weselał razem ze mną. Było mu tu dobrze. Spośród czworonogów, które przekroczyły bramę rzeźni, on jeden nie został zjedzony.

Dziś już nie mieszkam w rzeźni. Ale wystarczy, aby zgasło światło dnia, a zaraz nad moim domem pojawiają się wrony. Jest ich dużo. Odlatują dopiero o świcie.



Święty wtorek
1968



Requiem w lesie

pamięci Ojca


Noc ciemna

ciemno w naszym lesie

wiatr zwalił drzewo

siądźmy tu

przyniosłem twoje papierosy


Zapałka błyśnie — zgaśnie w palcach

nie mogę dostrzec twojej twarzy

gdzie twoja twarz

gdzie twoje ręce

dlaczego nic nie mówisz do mnie


Gorzki jest tytoń wypalony

bez ciebie Stary

w pojedynkę

ogień mojego papierosa

odbija się w stojącej ciszy


Barwią się pierwsze wody świtu

idzie bezradny wczorajszy dzień


XI 1964



Piszę mój las


Ściany z pszczelnego wosku

Zamknięty dokładnie

przed światłami i krzykiem spoconego miasta

piszę mój las

i w nim mieszkam

i on we mnie mieszka

i nigdy nie prowadzi doń ta sama ścieżka


Piszę mój las

kosmate maszerują świerki

dęby niedźwiedzie przytupują w miejscu

brzozy bawią się w teatr grecki — recytują

dystychy wiatru

głogi skaczą do siebie drapią się do krwi

na grzybią kurkę czai się mech lisi

strumień raz nagi raz przybrany w listek


samemu niebu pozuje do aktów

podbiałów zakon modli się — szeleszczą

kornety białe lecz białe od spodu

zielonym ogniem same w sobie płoną

pokrzywy — wiedźmy

szałwie opętanice otaczają kamień

obojętny na wszystko i zamknięty w sobie


Piszę mój las jagody czarnej atramentem

piórkiem zgubionym przez kukułkę rymu



Na śmierć Jana XXIII


Umiał uprawiać ziemię i niebo

łacińskie nazwy ziół

znał na równi z modłami

przemawiających językiem ognia

uciszał cierpliwie

chciał ludzi nauczyć miłości

wychodził do nich z Rzymu

wszystkimi drogami



Pomniki koni


Widziałem w kilku miastach starej Europy

pomniki koni z brązu i kamienia

na ozdobnych tablicach

nie było ich imion

były za to imiona

monarchów

a prawda

zapomniałem tu dodać

siedzieli na koniach

w pozach bohaterskich

często z mieczem w dłoni


wiedzieli dobrze

jak utrwalić sławę

jak pomnożyć swą wielkość

poprzez wielkość konia


spróbujcie ich posadzić

samych na cokole


na to może pozwolić sobie

Newton i Kopernik

jeden z jabłkiem

a drugi

z kulą ziemi w dłoni



Koński targ

Anatolowi Sternowi


Ponad użyteczność

postawione lśnienie

chromów i szkieł gładkość

taunusy i jaguary o żółtym wejrzeniu

cadillaców korpusy obtoczone wiatrem

zuchwała drwina

z przestrzeni i czasu

kolorowy katalog

jak kolekcja motyli

Ale czymże to wszystko

wobec targowicy

koni za rogatką

w każdy niegdyś wtorek


Na tym placu stawiają dziś wielkie wieżowce

wiążą beton ze światłem

i szkło z aluminium

Przychodziłem tu z ojcem

on znał się na koniach

mówił o nich

jak ogrodnik o różach

którym słońce uchyla

i zwilża oddechem


Koń jest maści muzycznej

takiejże figury

jest harmonią proporcji

o kobiecych oczach

jest tęsknotą rozsadzającą

pierścień widnokręgu

jest krwią przez ludzkie serce


W spojrzeniu kupujących

jakaż pożądliwość

ileż czułości

w dotknięciu nozdrzy karku grzbietu

Przepłacić konia

czy to jest możliwe

Lecz targ ma swoje prawa

trzeba więc okazać

obojętność

i z ceny śmiać się choć nieszczerze

odchodzić i powracać

i szydzić na niby


Był tu wóz kamieniami

obciążony po to

aby wprzęgać weń konia

i próbować sił

cmokać

oglądać mięśnie

zbierać pianę z sierści


A potem za resztę pieniędzy

upić się ze szczęścia



Mariana Kruczka gadzia menażeria


Gdzie bezruchu zdartych maszyn ostateczność

rdzą potwierdzona

jawi się on

otwiera

cielesność lanego żelaza

i oto się stają

nowe gatunki starego

jeżoraki trebiny

kolcogłowe stwory

gadziej mitologii bohatyry szpetne

idą już za nim

chrzęszczą

dzwonią łańcuchami


Oto z maszyny do szycia

bawół jest

z wideł starych

jego krzywe rogi

wio żelazne bydlątko

zaorzemy razem

ugór Akademii


Na horyzoncie płoną

wielkie piece huty

dzieje się materia


Dom artysty o dachu szklanym jest nad miastem

arką Noego

ocali przed ogniem

cały rodzaj żelaznej jego wyobraźni



Pomłyn w Szczurowej


Stoi młyn porażony jakimś trądem suchym

swoje głody chlebowe stroi w mlecz i kąkol

Nocą z kątów wychodzą wszystkie młyńskie duchy

zatańczą zawirują i opadną mąką


W rajskiej budzie już nie ma ziarna ani kwarty

jest więc wróbla i myszy w gacka przemienienie

jest i dach kryty wiatrem i wiatrem podparty

a pod nim dwa ostygłe omszałe kamienie



Powracające niebo


Jaka jest barwa lasu

jaka sianokosu

jaki zapach ma kamień

przed wydaniem iskry

jakiego dźwięku jest niebo powietrze


w powietrzu ślad najtrwalszy

bo raz odciśnięty

trwa i wraca ilekroć

pamięć go przywoła


ten głos to gwizd miażdżący

coraz bliższy ziemi

popłoch krwi

tchu wstrzymanie

skurcz powiek


jest w instrumentach smyczkowych ten głos

symfonia go omija i odwodzi w stronę

owadziej mitologii gdzie o suchą trzcinę

sucha trzcina uderza albo skrzydło ważki


lecz ten głos jest

i słyszę go

on jest wpisany

w figurę jaką kresh

pałeczka dyrygenta


dyrygent jest we fraku

i w stalowym hełmie

orkiestra podzielona na rodzaje broni


trwa koncert

wraca nalot

cala pamięć w bliznach



Droga do nieba


Szli z miasteczek i miast Europy na dworcach towarowych Brukseli Łodzi Drohobycza po raz ostatni byli jeszcze ludźmi nakręcali zegarki poprawiali krawaty liczyli pieniądze wtłoczono ich w wagony zawieszono plomby tę grudkę ołowiu każdy czuł u szyi zamiast psalmów słyszeli w sobie Auschwitz Auschwitz o życiu pięknym mówić już teraz nie możemy nie umiemy więc mówmy o pięknej śmierci człowieczej o pogrzebach z dzwonami i łacińską mową czarne konie stąpają powoli i dostojnie na ich głowach czarne pióropusze idzie orszak płaczą kobiety w żałobie kryją twarz gryzą białe chusteczki z koronką karawan pełen srebrzystych ozdób z aniołami za szkłem trumna i wieńce z białych żywych kwiatów i szarfy złota kaligrafia dzwony biją organów słychać zawodzenie otwarty grób pogrzebowa mowa jakiś skrzypek znajomy pod brzozą gra Chopina na trumnę grudka ziemi łopata o kamień wiatr szumi w gałęziach rośnie kopczyk ludzie kładą kwiaty białe róże goździki tyle kwiatów my ludzie obozu ludzie śmierci podłej ponumerowane pasiaste drelichy drutami powiązane stwory barokowe pensjonariusze gazowych komór odziani w ogień stąpamy po własnych popiołach do nieba czarnym dymem wypiszcie wapnem imiona nasze na kamieniu



List do Świetlany w Leningradzie


Wreszcie Swietłano mogę ci odpisać

na twój list z Leningradu

gdzie byłem twym gościem


Mówili przyjechałeś późno

przyjechałeś wcześnie

białe noce już były

białe noce będą

a ja nie dla nocy

bo przybyłem po to

aby w twarze przyjaciół kilku patrzeć z bliska

przełamać się z nimi rybą

pochodzić nad Newą

pogadać o chlebie poezji


Dziękuję ci Swietłano za sady Ermitażu

kwitnące i owocujące równocześnie

gdzie pod drzewami przechadza się Rembrandt i Leonardo stary

gdzie przez gałęzie prześwieca ruda broda Van Gogha

długo za nami szły złocone zwierciadła


Dziękuję za lwy spiżowe nad Newą

które chciałaś nakarmić

swoją czerwoną rękawiczką

za marmury w cerkwi świętego Isaaka


za barwy ich śmielsze od barw kwiatów

za cień co się przemykał spłoszony

w rozpiętym płaszczu — poprzez Newski Prospekt

i znikł w mrocznej bramie wielkiej kamienicy


może naprawdę to był Dostojewski


wreszcie dziękuję za sonet Szekspira

w ruskiej mowie toczony

pokazałaś jak Avon płynie środkiem Newy


U nas Swietłano już się kończy zima

wiesz — ten czas kiedy słychać jak sok krąży w pniach


ukazało się kilka poetyckich książek

i parę listków zielonych

poezji



Złota gałąź


Jest w skrzyni trochę piasku i dużo kamieni

obłych — przez morze obtoczonych gładko

jest i rogata muszla

przytknąć ją do ucha

słychać czas

a w rękach jest to bryła światła

jest jeszcze świątek z fińskiej ogładzony sosny

rybią kością przebity od piersi do pleców

Jakżeś to wszystko podpatrzył podsłuchał

i na płótnach rozpisał szorstko a zwyczajnie?


Z okien twojej pracowni — jeśli zetrzeć sól

widać cerkiew złotą z wielkim dzwonem u szyi

a za nią dźwigi jak dwa dinozaury

łby unoszą i długo gadają o jutrze

Jakże stąd pójdziesz do nowego domu

z lękiem o mokre farby na twych płótnach

z zasuszoną rozgwiazdą — gwiazdą twego morza?

Tatiana wokół stołu czyni wiele światła

w dłoniach jej dzwonią szklanki i dymi herbata

pokazałeś nam swoje płótna i figury

teraz zachęcasz do czytania wierszy

i jak na całym świecie gdy się zejdzie z sobą

kilku nieobojętnych dla swego rzemiosła


nad głowami się chyli jakaś gałąź złota

pełna owoców znanych i nie znanych jeszcze

Choć nie ma instrumentów ale jest muzyka

choć nie ma winnic ale jest ich wino

bo cieszyć się słowem to znaczy to samo

co cieszyć się nadzieją wróżbą obietnicą


Jest wieczór w środku Moskwy

a w twojej pracowni

już się zaczął przypływ

Twoje płótna to żagle

ty jesteś ich wiatr



Dom


Odszukałem dom ten

pięć szerokich schodów

sczerniałe sztachety

strzegą ciszy ogrodu

okno puste — to dziwne

o tej porze dnia…

gdzie jest twarz mojej matki

kto ją tutaj zna


Wszystko takie jak było

wszystko inne przecież

tego samego domu

nie ma dwa razy na świecie

szklane drzwi

lecz nie szyby w nich

a płytki lodu

obco patrzą

w ich świetle

nie ma już barw miodu


dziki bez

czy w gałązkach jego wciąż ta gorycz

imię pewnej dziewczyny

miało smak tej kory


Przyszedłem dom zobaczyć

nie powiem nikomu

że byłem nie zastałem

nie ma domu w domu


L, 1963



Czytanie mrowiska
1969



Pióra


Niech cię nie łudzi ta łagodność leśna

te konwalie tak bardzo ukochane przez

panny tiulowe o palcach długich dla muzyki

niech w pajęczynę kropla rosy wpięta

a słońcem przebita na wylot

nie wprawia cię w tę rzewność jaką wyzyskują

prowincjonalni fotografowie

bo jeśli znajdziesz na mchu jedno pióro

to jeszcze nic nie znaczy mógł je zgubić ptak

ale jeśli tych piór jest cała garść to zobacz

czy zabliźniło się niebo po obecności jastrzębia

sprawdź czy w liściach krzewów nie szarpie się jeszcze

przeraźliwy krzyk ptaka


piszę ci o tym na pamiątkę chwili

kiedy cię oglądałem przed wysokim lustrem

jak wodziłaś grzebieniem po swych długich włosach

wpatrzona w swe odbicie



Przerwa w podróży


wytrącony z rytmu własnej krwi — na klęczkach

brodząc w śniegu — znajdując w śniegu krew tę samą

co przed chwilą jeszcze zuchwale szeleszcząc

była siłą mych mięśni — teraz ukorzony

przed samym sobą chciałbym stanąć tylko

stanąć na nogach bez pomocy innych

szukam światła palcami w oczach i znajduję

świat się trochę przekrzywił jakby przeszła burza

i drzewa powaliła postrącała dachy

przez szczeliny w kamieniu dym sączy się biały

w poskręcanych drutach trzepocze się ptak


nade mną głosy ludzi i ramiona? ludzi

i słońce pocięte odłamkami szkła



Wrony w oknie


Oto poznaję

jeszcze jedną konieczność

tym razem idzie o ciało

nad jego nieruchomością

pilnie czuwa ból

leżąc twarzą do okna

widzę prostokąt nieba ponad horyzontem

o siódmej rano przelatują wrony

rozpisując swe głody szeroko po niebie

czasem walczą z wiatrem przeciwnym

składają skrzydła

nieruchomieją na chwilę w powietrzu

rzucają się w dół

kluczą ku miejscom gdzie wiatr się urywa i słabnie

wtedy ich skrzydła odzyskują władzę

to widowisko pozwala mi wierzyć

w moje ręce

w mięśnie moich nóg

A o godzinie trzeciej po południu

wrony wracają

miękki ruch ich skrzydeł

czyni w przegubach moich kości — święto



Czytanie mrowiska


Wcześniej od łąki

poznać trawy źdźbło

drzewo wcześniej od lasu

i zwierzę od stada

to jest rzeczy porządek

przed morzem jest rzeka

a przed rzeką strumień


Pośpieszne dzieciństwo

odwróciło prąd

pomieszało rytmy

najpierw armię widziałem

a potem żołnierza

gdy go dotknąłem

był już martwy


Nie bawiłem się nigdy

szablą z drzewa

ani hełmem z papieru

przed zabawą w wojnę

przyszła ona sama


Więc nie dziw się że dzisiaj

staję przed drzewami

oglądam od korzeni

po ich wiatr w gałęziach


Nie dziw się że oswajam

dłonie ze strumieniem

że czytanie mrowiska

zaczynam od mrówki



Od środka dom


Od środka dom budować od

noża na stole

światła w lustrach

od świeżych ścian

obwąchujących

nieufnie jeszcze cień człowieka


Schnie na rozpiętym w kuchni sznurku

para czerwonych rękawiczek

klucz tylko jedno słowo zna

a przecież się dogadał z drzwiami


Od środka dom budować od

oczu i palców

W tym miejscu

na tej wysokości

nikt nigdy jeszcze nie zdjął butów

i była tędy droga ptaka

do gniazda



Tryptyk o koniu

I


Nie

nie imiennik wiatru — wiatrak

uwiązany do ziemi

nie ta pokraczna postać wronich wzgórz

wiecznie wzywająca pomocy


nie płótna które wiatr czyni żaglami


ale koń


na konia wiatr się musiał zgodzić

bo koń naruszył

anonimowość wiatru

łeb konia

szyja konia

skóra konia

nogi

to już nie mgiełka bezkrwista

nie obłok

ale kość wiązana

i dyszące mięso

koń nie jest smugą wiatru

nie jest jego rzeźbą

jest siłą bijącą w ziemię kopytami


II


Stąpanie pod bębna takt

strojne na głowach pióropusze

to tylko lukru skórka

na krysztale soli


Koń przy człowieku zawsze był

uprawiał ziemię z nim i wojnę

jest w jego maści dym i ogień

wszystkich pogasłych pobojowisk

i jeszcze dzisiaj z mogił Scytów

ze zbroją razem dobywają

tę uprząż co ze złota cała


Koń przy człowieku zawsze był


III


Znałem w moim mieście rzeźnika co miał

jatki z mięsem najtańszym dla biednych i psów

zajmował się ubojem i nie znał Szekspira

nie wiedział że ktoś kiedyś dawał królestwo za konia


Kupował go za grosze — grosze brał za mięso

z toporem z nożem w ręce grał swój zwykły teatr

zawiązywał koniowi oczy — walił w łeb obuchem

i jednym pchnięciem noża pierś dla krwi otwierał


Koń przy człowieku zawsze był



Ararat


Patrzę na ciebie Ararat

z dna wyschniętego morza

ono już nie pamięta swojej soli

i rodzi posłuszną słońcu

słodycz winnych gron

Patrzę na ciebie Ararat

góro wywyższona

ponad wyższe niż ty

Do twego szczytu

przybił obłok biały

udając korab

osiadł tu na chwilę

i oto schodzą zwierzęta parami

słyszę ich głosy

czuję ich oddechy


A tu na dole już czekają ludzie

z nożami w rękach

z łańcuchem

z powrozem

dzieci już znoszą suchy chrust na ogień

ręce kobiet łakną udoju


Zadymią misy

ogień się rozgada

winnice w dzbany swoją treść przeleją

po strunach rozbiegną się palce

i będzie święto


I tak już będzie co dzień od poranka

za jednym stołem i pastuch i rzeźnik

i strzelec i dyrektor cyrku

i dziecko z drucianą klatką na kolanach


Patrzę na ciebie Ararat

z wierzchołka odbija obłok



Czarny miód


Tak wiele mieć i stracić wszystko

i łamać w palcach kruchy lód

i patrzeć jak czernieje miód

i stopy grzać w pogorzelisku


I jak tu zasiąść do wieczerzy

pomiędzy świecą i zegarem

kiedy sól z chlebem nie do pary

i nóż głęboko w ziemi leży


Sól przetrwa — cukier się zakwasi

co było miodem jest trucizną

schnie krew i staje się już blizną

do szronu włosów mrok się łasi


Jastrząb co przysiadł na framudze

suchą powieką iskrę krzesi

choć jest już tu — lecz jeszcze wisi

nad ziemią którą w palcach studzę



Archeologia

I


Najpiękniejsze światło dnia jest u wyjścia z tunelu

przez moje oczy przez krew przez końce wyczulonych palców

przepływa delikatna zieleń liści

Noszę w kieszeniach śpiewające ptaki

Chodzę po ziemi gdzie warstwa za warstwą

noce ubite z dniami rodzą gwiazdy siarczane

kreda zapisuje grubo światło mlecznych dróg

i skorupę ślimaka

Omulony gliną biały obłok szuka

ujścia w bijącym źródle

kret drąży korytarz i ciągnie za sobą

zaskorupiałą larwę anioła

Przez zarośla skamieniałych lasów

przebija się człowiek z narzędziem i światłem

potyka się o głowę samotrackiej Nike


II


Szukam mojego pogańskiego boga

widzę go w rozżylonych witrażach błyskawic

nagłych jak strach

Idę przez krzewy kolczaste

jednym szarpnięciem ciała

jedną kroplą kiwi zamieniam je w głogi

W połowie każdej z dróg od jednej kryjówki do drugiej

jest ziemia ubita stopami łokciami kolanam.

jest popiół i ogryziona kość

jest kamień o który można oprzeć głowę

i oglądać najstarsze widowisko świata

wschód i zachód słońca


III


Doliną mojej dłoni płynie rzeka potu

jej źródła biją we włóknach barkowego mięśnia

We wgłębieniu dłoni jest miejsce dla ciebie jaszczurko

zawsze gotowa do nagłej ucieczki

Myślałem dom mój stanie drzwi okna i dach

myślałem — jabłoń w sadzie — jej kwiat cień i owoc

Nie ma domu — nie będzie — jest tylko kryjówka

przed ogniem przed stadem przed

I ty jesteś ze mną — doglądamy naszych

okaleczeń wciąż nowych — dotykamy blizn pamięci

Tak niewiele możemy dla siebie uczynić

zaledwie kochać i bronić się wzajem

Nauczyliśmy się mądrości wybaczeń

Oddzieleni od siebie choćby tylko opuszczoną powieką

trwożnie szukamy się rękami

Tak bliscy sobie a osobni

za paznokciami palców swych ukryci

My wiatr i żagiel My łabędź i Leda

podzieleni na siebie szukamy się nieustannie



Orfeusz rozpaczający


Oczom moim zawdzięczam

wszystko co w świetle się mieści i ze światłem mija

to że las i rzeka nie jest tylko szumem

że biały jest w słońcu Akropol

że pełne organowej muzyki gotyckie katedry

napisane są cieniem głębokim w kamieniu

Widzę biegnącego konia i most obwieszony światłami

i studnię z Neptunem i starca karmiącego ptaki

Gładzę włosy dziewczyny

pod moimi palcami łamią się drobne źdźbła słońca

Plaża pełna jest barwnych flag i parasoli

w oknach wysokich domów odbija się prostokąt nieba

z białym płynącym obłokiem

Oglądam barwny film o przyjaźni chłopca z delfinem

śledzę ich ruchy pod wodą

przepływają wielkie purpurowe ryby

fioletowe meduzy

W przepychu kwiatów i ogromnych masek

kroczy karnawał nicejskiej ulicy


A kiedy Eurydyka —

każą mi zamknąć oczy

jakbym miał jeszcze coś do utracenia



Wojna


wszystkie trzy hale — wołowa wieprzowa cielęca

chłodnia o jednej ścianie całej z kafli szklanych

płuczkarnia flaków skład skór kopiec czarnej soli

wszystko się pali czerwonym płomieniem

a brama tu żelazna i przez ową bramę

wielką bramę i zawsze szeroko otwartą

ludzie pędzą zwierzęta rzeźne pokrzykując

a oczy zwierząt czerwone od ognia


uciekam do lasu ale przez gałęzie

widzę jeszcze ten pożar więc uciekam dalej

i staję przed tartakiem

wszystkie jego szopy

w ogniu

przez góry trocin przebiega dreszcz iskry

a piły rozpędzone obracają się dalej

nieprzerwanie na deski

tną zrąbany las


stoję nad wodą w obu dłoniach ściskam

po garści popiołu

i tak popieleję



Pamiątka po ojcu


nie ma skrzypiec

w tym czarnym futerale

jest kilka wystrzelonych łusek

szmatka ze śladami oliwy

i zdarte z muru

obwieszczenie o egzekucji

dwudziestu czterech więźniów Pawiaka


matka ociera z kurzu

to czarne podłużne pudło

i z powrotem kładzie go na szafie



Dzwony w Hamburgu

Przetopić metal

odlać z dzwonów działa

przywrócić dzwonom ich pierwotną postać

w pocisk armatni zmienić serce dzwonu

i znów oddawać dzwonom to co ich — podzwonne


wierzyć że ogień pali ślady krwi

i ludzki krzyk ucisza w spiżu


Słuchałem dzwonów w Hamburgu

w Dzień Zmarłych

Requiem dla ofiar wojny

Słuchałem dzwonów

może je kołysał

dawny kanonier ze wschodniego frontu


Słuchałem dzwonów jak biją w Hamburgu

W nowej dzielnicy

drżało w oknach szkło

ktoś o ćwierć wieku cofał czas i mówił

nic tu nie było

kamień na kamieniu

a pod gruzami zasypane trupy

nie było księdza

nie było grabarza


była brygada z miotaczami ognia

spopielająca strach przed epidemią


Słuchałem dzwonów

Oni stali przy mnie

patrzyli ze mną w zachmurzone niebo

więc pokazałem im ten ciemny obłok

ten dym co krąży niebem Europy

i po niemiecku nazywa się Auschwitz


Biły dzwony w Hamburgu

biły dzwony na pamięć



Wawelskie groby królów


Zeszło się tylu królów tu

z żonami z dziećmi z sokołami

przynieśli z sobą tętent konia

i szczęk żelaza.

Za nimi szedł bitewny krzyk

chorągwi rozwiniętych łopot

wszystko to kamień w siebie wziął

zatrzymał w sobie i ostudził


I ułożyli się królowie

w kamieniu i z mieczami obok

głęboko ryte ich imiona

a pamięć o nich w dzwon wpisana


Dzwon bije — milczy chłodny kamień

historia w baśń się przemieniła

trochę w niej złota

trochę krwi

żółty pergamin

wosk pieczęci

porcelanowa tabakiera

zetlały but królewskiej córy

w kości słoniowej ryty krzyż

i modlitewnik napęczniały


Lampa na kształt korony złotej

potwierdza wieczny mrok

bo nie przeciśnie się przez kamień

niebo z obłokiem gwiazdą ptakiem

drzewo gałęzi nie nachyli

nie spadnie szeleszczący deszcz


Z dziennego światła weszli ludzie

i do tej ciszy dokładają

kwiat

co do wczoraj jeszcze żył



Ruchoma przystań
1971



Pisanie ognia


Nie ma małego ognia

jest ogień

potrafi przekonać drzewo że drzewo jest ogniem

potrafi przekonać człowieka że człowiek jest ogniem

i trawę i worki z kawą i żagle i całe miasta

Zaświeci wysoko

podpisze się węglem

wiatrom ich płaszcze podszyje popiołem

z dymu ukręci drabinę do chmur


Można nosić naszyjnik z kłów dzikich zwierząt

szable i karabele wieszać na ścianach dla ozdoby

z wulkanicznej lawy można popielniczkę ugnieść

w diament spieczony węgiel oprawić w złoto

i nosić na serdecznym palcu

tylko ogień nie pozwoli

zrobić z siebie nic co nie jest nim samym


Nie ma dla niego kształtu ani miary

jego skrzydła rosną pospiesznie

choćby z iskry

Jego język mówi do rzeczy



Homo sum


Rodzi się dziecko

i rośnie orzeszkiem

na matczynej mlecznej gałązce

odrywa się — pada

na cztery kończyny

nakładają mu buty rękawiczki


uczą go jąkania

tych samych do znudzenia sylab

ma ba ta

palce i wargi już coraz dokładniej

poznają użyteczność przedmiotów

przychodzi nauka ognia noża soli

stopa potrafi już bezbłędnie rozgnieść


robaka na ścieżce i żuka leżącego na grzbiecie


a teraz sygnał dzwonka

i znaki pisane

i dwa palce w górę i pierwszy donos na sąsiada

rośnie człowiek


ćwiczy w sobie maski

rozwija sztukę schowków

doskonali gesty

pobudza dumę tych co go zrodzili


gładzą go po głowie

kupują mu łyżwy i nóż w skórzanej pochewce

mówią — to już nie dziecko


rośnie na człowieka



Z domu starości


Z domu starości dwie dziewczyny jasne

wynoszą rzeczy umarłej kobiety

stary kapelusz przybierają śmiechem

przeglądają się w pięciu lustrach swych paznokci


Popatrz w ulicę gdzie się światło zwęża

w strzałkę cienia Tam milknie śmiech i cichną kroki

A przecież stamtąd jak rosnący owad

zbliża się do nas chłopiec na rowerze


Dzwony zamiotły niebo nad ulicą

na drzewach rosną kolorowe trąbki

Dozorca zmywa upał z płyt chodnika

W koszach truskawki ugniecione kisną


Z domu starości dwie dziewczyny jasne

wynoszą rzeczy umarłej kobiety

szal koronkowy parasolkę z Wiednia

czas co się łuszczy jak ochronna farba



Orzech


dokonałem

trepanacji włoskiego orzecha

zobaczyłem że jest rozumny

umie całe drzewo



Oparci o pień drzewa


nieba statek ogromny przepływa nad nami

przechyla się lekko na bok — ukazuje

maszt nadłamany w miejscu gwiazdy

wiezie bawełnę obłoków i świtu różany olejek

przesuwa się nad nami bezgłośnie

a tu na dole konarzy i widii się las

trwa cisza i gałąź ani się poruszy

zagęścił się zmierzch


w trawie kamień wapienny przybrał maskę czasu


oparci o pień drzewa zwołujemy w sobie

zwierzęta o oczach zielonych i złych

ich głody rymują się z białymi kłami

zwierzęta są zaszyte w futra z ognia i szronu

już i w nas samych coraz więcej lasu

jesteśmy w samym środku — daleko za nami o ostrze szosy o stukot kolejowych mostów

strzępi się cisza która nas osłania

ręce jakby zapomniały czym jest szkło i klucza wymyślność i struny instrumentów

teraz nasze ciała zaczynają się od paznokci

palce tracą wytworność krzywe są i zachłanne


i nie ma w nas siły przeciw sobie

nieba statek ogromny przepływa nad nami

Noe nim dowodzi — głaszcze nozdrza zwierząt

zieloną od róży piękniejszą gałązką pokrzywy



Jesteśmy teraz sami


Jesteśmy teraz sami dla siebie

nie dzieląc spojrzeń pomiędzy tłum oczu

nie odpychając ścian napierających

niczyje słowa nie dotyczą nas

każdy ruch każde najdrobniejsze światło

mamy tylko dla siebie dla siebie

nasze palce nasze dłonie całą powierzchnią zuchwale

sięgają biorą chwytają zachłannie

słowa przestają znaczyć tracą obrys pojęć

jest tylko oddech wargi rymują się z sobą

spadamy unosząc w górę coraz wyżej wyżej

aż na dno które rozstępuje się przed nami

jak niebo przed rozedrganą ścianą dzwonu

porośnięci chityną i puchem pierza

uciekamy przed sobą do siebie

zamykamy się cali w sobie

po krańce paznokci po włosów rozdwojenie

po bezruch podobny śmierci



Sucha sieć


gdybyś mógł kłamać sobie

z kłamstwa odczytać inne imię

i zacząć znów od białej róży

od nasłuchiwań zbliżających się kroków

w jakimś mieście

pod jakimś zegarem


gdybyś mógł pamięć twoją z blizn wygładzić

i wierzyć we mnie — nową

jak wierzy się w oczy


jestem twoja zła miłość

twój stłumiony krzyk

bezustannie w tobie powtarzam człowieka

jestem piękna

jak piękny potrafi być tylko ból


szczęśliwi którzy mają wszystko do stracenia

szczęśliwi którzy wszystko potrafili stracić

szczęśliwi — wolni od spojrzenia wstecz


umiałem kiedyś wiązać sieci

i rybę łowić

i skruszać rybę w ogniu

i z drzewa zbijać stół


umiałem znad domu śpiewem płoszyć chmurę

umiałem spod ziemi

dobyć kamień gwiezdny


jakże płonął ten ogień

jak noce rysował iskrami

jakże bronił dostępu chłodom pod nasz dach


trudno w to uwierzyć

teraz kiedy patrzę

w ten węgielek co ostygł

w poparzonych palcach



Zimowy mroźny dzień


W bieli śniegu cię tracę

a pomiędzy nami

światła już coraz więcej

jak w zwalonym lesie


powietrze rozkrzewia się w iskrzący szron

sypie białym igliwiem w przymrużone oczy

i u szyi mi wiąże ciężki dzwon oddechu


Idąc przez śniegi

gryzę mrozu szkło

wołam za tobą

w zaciśnięte palce



Rodowód


Cofać się w ciemność i ze świecą szukać

znaków mojego rodu

zapisanych

w powietrzu w glinie na drzwiach i na skórze

i zajść nad rzekę co patrzyła w oczy

moim pradziadom chwytającym rybę


i zajść do sadu którego już nie ma

i z pni odszukać imion ich sylaby


oni w kamieniu są iskrą zaszytą

z niej serca mojego oddzielił się płomień


chodzą z koszami otrząsają śliwy

smakując miody chwalą dobre lato

i opędzają się od złotych os

a owoc dzielą na targ i samogon

na wojny chodzą i na obcej ziemi

śnią sady rajskie i kwitnące łąki


pradziady moi

w śliw zakrzepłym miodzie



Ostrość miecza


Oddam ci ostrość miecza

jego światło na krawędzi styku

ale kiedy stępi się broń nasza

kiedy się poszczerbi

kiedy zacznie gasnąć w naszych rękach

czy ostygną serca

ustąpi zawziętość


Oby nie śmiali się potomni

cląc krewkość naszą po swojemu

czytając mapy jak katalogi muzeum

epoki brązu i kamienia


Brąz i kamień

z tego pomniki stają dla historii

krwi zmieszanej z piaskiem

Patrząc na posąg greckiego młodzieńca

czekam aż usunie ze swej stopy cierń

i pobiegnie dalej



A niebo się zmienia


Siedzą starzy przed domem na ławkach na krzesłach

od lat uprawiają swój kawałek nieba karmią wróble

nietoperze odpędzają laską zasłaniają rękami łyse

głowy chichoczą w surdut jedni z nich wypatrują

dwugłowego orła inni orła z koroną albo cudu nad

Wisłą lecz na niebie tylko wrony i gołębie czasem

jastrząb kołuje jaskółka wiosny nie czyni staruszki

bardzo chciałyby papugi zielonej gadającej po francusku

przez otwarte okno radiowa muzyka na podwórku trzepią

dywan gruby pamiętam mówi wdowiec w trzydziestym

dziewiątym piękny był wrzesień na niebie ani chmurki

sześć ich nadleciało ludzie nie wiedzieli mówili to ćwiczenia

to tylko ćwiczenia lotnicze a tu jak nie huknie

wszystkie szyby a lej był na osiem metrów starzy drzemią

przed domem na ławkach na krzesłach uprawiają niebo swój

kawałek nieba do późnego wieczora a niebo już pisane

ruską bukwą i japońskim grzybkiem a księżyc już bardziej

domowy chodzi po niebie ta srebrna kura galaktyki



Osteologia


Ptak z powietrza zdjęty

padły w biegu zwierz

człowiek co ostrza broni nie przejął na tarczę

leżą tu w ziemi i bielą swych kości

dochodzą podobieństwa ramion

skrzydeł

nóg

dawno odeszli od światła i krwi

i od głosu który znaczył ich głód albo trwogę

leżą w tej ziemi zdjętej z nich ostrożnie

i nie kłamią nawet wyschłym szpikiem kości



Kamienna siekiera


Kamienną siekierą sprzed lat trzech tysięcy

rozbijam tegoroczne laskowe orzechy

i ten ruch ręki ku białemu jądru

choć jest natychmiastowy

liczy całe stulecia

odsłonięte w uśmiechu twoje białe zęby

świecą w głębokim przedbiblijnym mroku

gdzie jeszcze nie napęczniało wilgocią

nasienie drzewa na krzyże Golgoty


trzymam w ręce narzędzie tak mocne i twarde

jakby nie kamień był to

a czas skamieniały

trzymani w dłoni narzędzie

potwierdzam je ruchem

dotykam ręką prawdy

czuję ją

jest materią



Białko


Przyszedł do mnie jednoręki

Przyszedł do mnie pies z kulawą nogą

przyszedł do mnie ptak w drucianej klatce

witajcie przyjaciele

tak wiele jeszcze mamy do zrobienia


przyszedł do mnie człowiek z narzędziem

ono jeszcze do niczego nie może się przydać


przyszedł do mnie człowiek z cyfrą

ona nie znaczy jeszcze nic


przyszedł do mnie człowiek z instrumentem

nie tkniętym jeszcze muzyką

powiedzieli:

opowiemy ci świat

zaczniemy od białka



Czasowniki


poczekajmy aż przestanie padać

poczekajmy aż się ściemni

poczekajmy aż zamarznie rzeka

aż spadnie deszcz

aż zacznie świtać

aż kra popłynie rzeką


jesteśmy w środku wieczności

stąd wszędzie tyleż blisko co daleko

jesteśmy stąd—dotąd

czas posługuje się nami jak filozof drwiną

więc udajemy samych siebie

co jest możliwe przy pomocy śmiechu

czekamy

jesteśmy w środku wieczności



Pojednanie


Andrzej Wróblewski malarz który wyszedł

w białą okolicę śniegu i nie wrócił

malował ludzi w chwili kiedy

odwracali się od życia twarzami rękami

ludzi w ubraniach już uszytych z nieba

i malował kobiety a którym już dawno

wypadły z rąk róże i wachlarze

których starość skazała na łaskę krzesła

w ich pojednaniu z drzewem usunął granicę

i w jeden kontur dramatu zamknął człowieka i sprzęt


Andrzej Wróblewski malarz o twarzy niebieskiej

pojednał się ze śniegiem

ale śnieg powraca co roku na ziemię

i o godzinie zmierzchu roznosi jego obrazy

jakich nie namalował bo mu z rąk zostały

puste rękawy a serce oszkliło się lodem


Andrzej Wróblewski malarz który nie potrafił żyć

pośród swych rozstrzelanych modeli

dogonił ich i poszedł z nimi śniegową doliną

w niebieskim za obszernym na siebie ubraniu

(Pamięci Andrzeja Bursy — Poety)



Wariant wojny


liczyliśmy siebie i wciąż o jednego było nas za mało

biegliśmy nocą z pochodniami po śniegu

bo o jednego było nas za mało

zaglądaliśmy do szop i drewutni

bo o jednego było nas za mało

plądrowaliśmy rowy i kopce na ziemniaki

przeszukaliśmy wszystkie sady i ogrody

patrzyliśmy po drzewach i po studniach

obawiając się że tym którego szukamy

może być każdy z nas

i właściwie do dzisiaj nie wiemy na pewno

kto z nas zaginął kto się uratował



Skład starego żelaza

Zdzisławom Paszkowii


Pośród pamiątek naszego dzieciństwa

odnalazłem miejsce gdzie ojciec twój miał skład starego żelaza

ten wielki ogród w którym królowała wieczna jesień rdzy

odnalazłem dawno zatrzymane koła

z brakującymi zębami

kotły i cysterny gdzie mieliśmy swoje kryjówki

i stare szable austriackie jakie szczerbiliśmy

o rozprute ogniotrwałe kasy

złuszczyło się poskręcane żelastwo

jak nasze tamte lata

w tym miejscu bardziej ruda jest glina

i łatwiej niż gdzie indziej trafi się resztka podkowy

która już pewnie nikomu nie przyniesie szczęścia

teraz tu rosną chwasty wysokie

i wciąż jeszcze w nich kryje się nasze dzieciństwo

chodzące w płaszczu uszytym z wojskowego koca



Bajka o końcu świata


Niosłem nad sobą jak chorągiew — niebo

z ruchomymi znakami ptaków

przede mną szedł dobosz w którym rozpoznałem

deszcz

a za mną posuwało się wielkie zardzewiałe zwierzę

porosłe zużytą wyszczerbioną bronią

doszliśmy nad brzeg morza

pierwszy wstąpił dobosz

potem ja — z chorągwi uleciały ptaki

za mną wtoczyło się to ciężkie zwierzę

i zamknęła się woda


morze stało się łagodne

wiatr spieszył się do drewnianego kościółka w rybackiej wiosce

aby grać na organach



Warszawski dom


W domu bez dachu

gdzie na rozbitych cegłach usnął wiatr

pytałaś klucza w ręce o drzwi których nie ma

pytałaś szkiełka w dłoni o okno na trzecim piętrze

pytałaś rdzy i popiołów

pytałaś schodów urwanych

gdzie twoi


Z domu bez dachu wyszedł ogień wysoki

zabrał drzwi i okna

zabrał wszystkie stoły


Ulice straciły pamięć

chodzą po gruzach na oślep

białą laską ciszy

ostukują niebo


Od czego zacząć moje miasto

mój dom warszawski

od czego radość moją zacząć

od kamienia

od kociołka z wodą

od świeczki

od koca?



Widnokres
1971



Łyżką pisane


Wszyscyśmy poetami głodu

chwytając łyżki

wpisujemy w talerz

swą sytość pełną smakowych metafor

tę pieśń powszechną

i tak doskonałą

że sama się tłumaczy

na wszystkie języki

I tak codziennie

i tak od stuleci

fraza ta sama

ta sama pointa

pisana łyżką

po wklęsłym fajansie



Biały wiersz


biała flora zimy

zarasta ziemię

biały mech

szronorosty

bujny las zadymki


zjawiają się pierwsze białe konie

skubią białą trawę

żują białą słomę

kobylice karmią białym mlekiem źrebięta


na wzgórzu stoi wiatrak — arlekin z notesem

i zapisuje ich do cyrku


piszę o tym bo długo uczyłem się bieli

czarnym atramentem

czerwonym ołówkiem

zanim doszedłem

do tej kartki papieru



Być w środku kuli


Być w środku kuli której jeszcze nie ma

i podpatrywać jak się dzieje czas


Pierwszą krwi kroplą

pierwszym krzykiem

i wywiedzionym z krzyku oddechem

wstępujesz w wieczność

i odtąd już zawsze

będziesz w jej środku


Ani oddalasz się ani przybliżasz

potwierdzasz sobą

wariant czasu

i umowność granic


Przeszczepione w twoje oczy światło

pozwala pojąć co zyskując — tracisz


Teraz z oddechem krzyk twój się otwiera

i przechodzi w milczenie więc w powolną zgodę

na kalectwa rodzaju

na prawdę zwierciadeł


Ziemi doświadczasz laską i kolanem

ogień — popiołem

a niebo piszesz

gwiazdą spadającą



Szczur


Co każe nam zamkniętym w betonowej klatce—

nie spuszczać z siebie oczu?

Pozwól mi usnąć szczurze

pozwól mi odpocząć

W klatce o oknie wysokim i drzwiach zaryglowanych

nie dzielą nas kraty żelazne

nie dzielą nas ściany

Gole mam ręce i nogi

mój wzrok to cała przed tobą obrona

szczurze stworzony przeciw mnie

jak grot włóczni przeciwko sercu bizona



Pożar


nie ma w tym domu już nic do jedzenia

nie ma w tym domu już nic do wypicia

wypiliśmy farby

zjedliśmy ściany i drzwi

zostało trochę stłuczonego szkła

kilka par klamek

i żelazne łóżko

już nic w tym domu nie zostało dla nas

chodźmy stąd dymie

ruszajmy stąd ogniu



Nóż


Co kują tu?

znów miecz i zbroję

znów ostrze włóczni

łańcuch ciężki

odleciał sęp za wielką górę

a Prometeusz węglem żar

syci w kowalskim palenisku


Bóg—Człowiek ma już bok przebity

Kolumb już dobił do wybrzeży

rozpierzchło się rycerstwo króla

tylko nóż jeszcze

nóż pozostał

tym samym czym był od początku



Droga za widnokres


Nie na tym niebie a i gwiazda nie ta

weszła mi w szkodę — poraziła oczy

Wół stąpa ciężko — toczy się kareta

patrzeć a droga w gęsty las się wmroczy


U kapelusza powisają dzwonki

aby okłamać chromość wesołością

jakby żałobę pisać krojem czcionki

co na wesele zwykła spraszać gości


Gdzie jest ten kamień za który nie sięga

kolców i pokrzyw rozległy widnokres

gdzie trochę ciepła co u stóp przyklęka

i rękawice osuszy mi mokre



Ludzie z wojny

Wstęp


z czarną smugą przez serce

o kulach

o białych laskach

wychodzą ludzie z wojny

śmiertelnie chorzy

na pamięć


1


domie mój który padłeś w wojnie

sadzie mój który po szczeblach siekiery

szedłeś prosto do nieba

koniu w ziemi kredowy

z rdzawą uzdą w szczęce

strachu na wróble rozstrzelany

za podejrzaną sylwetkę

wiosko moja o strzechach z ognia słomianego

jak mam powrócić do was

w ten czarny wiatr


2


po nocy śniegu chodzę światłem

w baranicy snu

pękają od mrozu

drzewa mojej pamięci


wstrzymajcie dzwon rozkołysany

dzwon tęczujący w gęstej mgle

wyjmijcie z moich rąk żelazo

zgaście w nim ogień


3


zszywam noc z nocą i noc jeszcze

aby pod skrzydłem ich się kryć

zanim się ostrze świtu stępi

o mego krzyku wapniejący kamień


z nieba się schyla gałąź kruków

po oczach chłodem bije strach

jak się zasłonić wilkiem żbikiem

przed samym sobą



Opowieść żołnierza


Leżeliśmy na noszach w tym śliwkowym sadzie

jadziły się nam rany

gniły śliwki w trawie

sanitariusz spał z gardłem poderżniętym przez upał

nie przyjeżdżał ambulans czerwonego krzyża

w pyle gościńca kąpały się wróble

biały pies przy stajni w kudłach pchły zagryzał

pierwsza pomoc znosiła nam wodę w koszykach

słońce o niebo obijało głowę

całą w bandażach

dookoła chodziła po pagórach wojna

śmierć dla nas nie miała czasu

pilnowała frontu

zabrali nam bagnety i blaszane orzełki

bo ich skrzydła były za ostre na nasze rozumy

nasz ambitny dowódca na tę wieś się uwziął

zabrał ją

nas zostawił w tym śliwkowym sadzie

mamy pierś przepasaną i ogniem i solą

i poty bić się musimy — pókiśmy w mundurach



Buty


Wróciły z wojny

mego ojca buty

skóra twarda spękana

i rozpruta w szwach


A gdzie nogi — spytałem

a gdzie nogawice

gdzie onuce wojskowe

gdzie obcasów stuk


Ale buty milczały

wywaliły język

dysząc w progu domu

zlizywały krew



La Manche pierwszego listopada


nikłym płomieniem świecy

otworzyć noc na chwilę której brakło

aby rozczapił się spadochron biały?


w mundurach z ognia uszytych pospiesznie

strąceni z nieba leżą tu żołnierze

pośród żelastwa swych skrzydlatych maszyn

na obcym piasku


wiatr ostygł

zarosło powietrze i woda

na niebie żadna nie została blizna

jest tylko miejsce na milczącą pamięć

dopóki nie zwapni jej w kamień historia


płynę przez cmentarz

kwiaty rzucić w morze?

napalić świecę?


Atlantyk, 1970



Biblia i Larousse

I

Z moimi braćmi i siostrami

długo mieszkałem w Biblii

nasze okna wychodziły na Ogrójec i Górę Synaj

do plaży nad Morzem Czerwonym było bardzo blisko

raj znajdował się od nas w odległości kilku tramwajowych przystanków


Gospodarz surowy i wymagający

kazał kłaniać się nisko

dziękować za światło i gaz

i nie zwlekać z opłatą czynszu

nie było to łatwe — zważywszy że nie zarabiałem srebrników

Przed wejściową bramą wisiały dwie tablice

z dziesięcioma punktami zarządzeń

Znałem tu jego sługi i moje sąsiady

cały ten ludzki inwentarz

wraz z domokrążcami i magami

których sprytne sztuczki i cuda

zadziwiały świat

Mimo surowych obyczajów

zdarzały się tu gwałty rabunki i mordy

Sprzedajność z oszustwem

powtarzały się częściej niż wtorki i piątki

ale co najważniejsze

nie było tu nudno


II


Dzisiaj mieszkam w wieżowcu Larousse’a

na najwyższym piętrze ewolucji

u zbiegu ulic Marksa i Darwina

Czysto tu i poukładane

każda rzecz ma swoje przewidziane miejsce

Wszystko jest białe jak kreda

Życie objaśnione od pierwszej komórki

Wiadomo skąd skrzydła wzięły się i kły

jak cofała się błona między palcami

Gospodarza tu nie ma

jest Komitet Blokowy

Mamy tu wszystko czego trzeba

oświatę i rozrywki umysłowe

fizyczną kulturę i sztukę

winda się nie psuje

bardzo dobrze działają kąciki techniki

i nie tylko bo i astronautyka

jak i kolekcjonerstwo cieszą się wzięciem


Ale kiedy pomyślę o naszym pierwszym mieszkaniu

ogarnia mnie niepojęta tęsknota

i wtedy długo patrzę w światła gwiazd

ciesząc się ich tajemnicą



Tryptyk o wieży

I


Ta wieża zaczyna się od głosów ludzi

od ich okrzyków skierowanych w niebo

Prawdy chóralną wznoszą się kadencją

Słowo ze zdaniem zwęźla się i znaczy

I mniej już wrzawy a skupienia więcej

Słychać już tylko pojedyncze głosy

Wreszcie ten jeden

co brzmi jeszcze chwilę

i w szept przechodzi

aby u wierzchołka

została tylko

sama

myśl


II


Bo czymże wieża tak wiązana w górę

że dotknąć brzegu drugiego nie może

mocno o ziemię wsparta w rozkroku

wznosi się tracąc swój pokutny ciężar

Już coraz lżejsza

Już spowinowacona

z wiatrem co niesie białe pióro ptaka

I ustaje w wysiłku

bo to co tak dźwiga

jest tylko igłą

wyostrzoną w światło


III


Bo wyrzucony z dłoni kamień w górę

przez krótką chwilę rysował mi wieżę

A tam gdzie stanął

tam gdzie znieruchomiał

tam się zaczęła tęsknota Ikara



Ziemia

Matce


leżę na ziemi znakiem krzyża

jednam się z ziemią

moją głową jest Przemyśl

moją dłonią prawą jest wieś Pikulice

moją dłonią lewą jest wieś Nehrybka

moje stopy przebite gwoździem Niżankowic

przez piersi przepływa rzeka Wiar

jestem ziemią porosłą lasami i trawą

przez moje ciało toczą się furmanki jadące do młyna

z krwi mojej żarzą się piece chlebowe

korzenie sadów oplatają płuca

moim kwiatom pszczoły odejmują ciężar miodu

na pastwiska wyszły domowe zwierzęta

ręce kobiet w wiadra zbierają źdźbła mleka

czy mogę powstać nie burząc ruchliwego porządku


o — tylko słońce stoczyło się niżej

i niebo jest bardziej wypukłe

opieram się o słup drogowskazu

i ściskam w dłoni

grudkę ziemi



Opowiem studnię

Mieczysławowi Jastrunowi


Opowiem studnię

jest otwarta w ziemię

od środka porośnięta nieruchomym echem

Chłód świtu i mrok nocy mają w niej schronienie

Wiadro—jej pies łańcuchowy —

nosi wodę do światła

a kiedy wraca puste

oszczekuje

blaszanym głosem

utopiony księżyc



Chleb


chleb odwinięty z ognia

i złożony na desce

coraz wolniej oddycha

stygnie

spełnia się

jest


pod jego skórą

dobrze już rumianą

biały obłok obwiązany

mocną nicią soli


chleb odwinięty z ognia

podpisany od spodu

liściem dłoni i węglem

gliną i popiołem



Moce


Te kolce jady i parzydła

trucizny gęste lepkie ślady

wzbierają węźlą się i puchną

pęcznieją w skrobi bulw i nasion


słychać już równy oddech ziemi


Nagła gałąź błyskawicy

z nieba wyłamie się

by z trzaskiem


rozżylić się

i uschnąć w mgnieniu


i tak się zacznie owa pora

zielonych mocy i pośpiechu

ziemię i niebo zgarnie władczo

pod las

pod łąkę

pod mokradło


Jak skórę na obrzeża bębna

żaby pyszczkami staw naprężą

aż siebie w nim zobaczy księżyc

rozedrga się perkusja światła

przybrzeżne trzciny złamie krzyk


Siła podzieli głód na dzioby

i — do krwi — białe mocne kły


Przyjdzie tu człowiek z ostrzem

z ogniem sprzężonym ze źrenicą

i postawi swe znaki

na ziemi wodzie i powietrzu



Zajęcia


Kiedy przynoszą mi topór

i wskazują na drzewo wysokie

zawsze mogę znaleźć sobie inną robotę


Kiedy przynoszą mi nóż

i wskazują na jagnię

mogę nająć się do wybierania piasku z rzeki


Ale kiedy przynoszą karabin

i objaśniają co i jak

dają mundur i czapkę

dają nowe buty

i spanie mi dają za darmo

to wiem że coś tu nie jest w porządku

a że męczy mnie stanie na baczność

wracam po topór i patrzę gdzie to drzewo

wracam po nóż i patrzę gdzie to jagnię


1970



Lekcja zoologii


W oku dzikiego zwierza

jest miejsce na obraz jagnięcia


W oku dzikiego zwierza

jest miejsce na obraz człowieka z bronią


We krwi dzikiego zwierza

jest miejsce na powolny ruch jego samicy


W sercu dzikiego zwierza

jest miejsce na ostrze broni



Zaklęcia

1


Ty jesteś lasem

ja twym każdym drzewem

ty jesteś skrzydłem

ja twym każdym piórem

Z wody źródła

z krzyku ptaka

z iskry co w kamieniu żyje

wywiedziemy miłość naszą

damy jej na imię wiatr


2


Ty jesteś sadem

a ja urodzajem

ty jesteś deszczem

ja łaknącą ziemią

Z garści mułu

z kolca róży

z noża co się broni rdzą

wywiedziemy miłość naszą

damy jej na imię — światło


3


Ty mężem jesteś

ja synogarlicą

gdy patrzysz w studnię

jestem twym pragnieniem

Z kropli miodu

z łyżki dna

z rybiej kości objedzonej

wywiedziemy miłość naszą

damy jej na imię — głód



Krzemieniec 1969


stoi wywyższony górą

w zamkowych ruin kamiennej koronie

miasteczko z sadów wychodzi

toczy się szarą renetą uliczek

ciżbią się domki

wsparte o siebie łokciami rynien

i spiętą klamrą wjazdowej bramy

uliczki człapiąc

schodzą w stronę studzien opasanych

światłem ruchomym

tu dom poety

i jego gołębnik pełen aniołów

o płomiennych skrzydłach


(w 160–lecie urodzin Juliusza Słowackiego)



Zimowe pismo


Lustro jak staw zamarzło

pełen szronu jest grzebień

twarz moją zasypały

śnieżyce i zawieje


Słyszę sanie dzwoniące

w białym na ziemi niebie

Kopyt końskich na przemian

świecą księżyce cztery


Zima tu

śnieg wysoki

w lasach pełno aniołów

Ogień gada z kociołkiem

w siedmiu różnych językach


Widzisz

sam jestem

Krzesło

puste proszę do stołu

chodzę chmurny po domu

i na zegar utykam


Taki też mój do ciebie

ten zimowy list

co pisany wronami

i sadzą z komina

W pysku pismo przyniesie

oswojony lis

daj mu za to krwi kurzej

pełny talerz wina



Po mojej stronie


Nie stawaj nigdy po drugiej stronie strumienia

Nie stawaj nigdy na drugim brzegu potoku

choćby odległy był tylko o krok


Nie dowierzam wodzie


Widziałem strumienie zmienione w rzeki

Widziałem potoki zmienione w wielkie rozlewiska

Widziałem ręce sterczące nad wodą

Widziałem odwrócone łodzie

Widziałem mosty klęczące


Nie dowierzam i kropli wody

ona jest ziarnem które spiesznie owocuje

ona jest ziarnem które rośnie samo w sobie


Bądź zawsze po mojej stronie

jak ptak po stronie skrzydeł



Ego


Wszystko cokolwiek łączy nas czy dzieli

jest poza słowem

i poza milczeniem

po co mówimy o tym i tak dużo

jakbyśmy biegli do mety na czas

raz po raz zmieniając po drodze protezy

nóg rąk i oczu


Wszystko cokolwiek łączy nas czy dzieli

samo dokona się we krwi i białku

jak dzień co w noc przechodzi

i jak noc w jutrzenkę


Bo nasze władztwo nad sobą nad drugim

popsuło krótkie słowo: ja



W młynie wesele


Na ślub nasz oraz na wesele

Posłuży nam ostygły młyn

Nikt mszalnych nie rozlewa win

Nikt świec nie pali w tym kościele


Nie będzie dzwonów — ale za to

Przez dziurę w dachu wróbli chór

Wyćwierka nam Veni Creator


Przemówi do nas młyński kamień

Łacińskich dobierając słów

Mąką posypie czubki głów

By chleb na stole był przed nami


Potem się zacznie weselisko

I wyjdą myszy z mysich dziur

I gacki zaczną latać nisko


A kiedy noc usłyszy hałas

Przyjdzie i od tej mącznej mgły

Stanie się biała — całkiem biała

Jak świt



Człowiek na księżycu


Już są uszyte buty dla człowieka

który postawi stopy na twym gruncie

już policzone są godziny

twej niedostępnej dotąd wyniosłości


Człowiek karmiony mlekiem i mięsem zwierząt

trafi w sam środek twojej tajemnicy

wykrzyknie słowo które się przetoczy

poprzez zdumione zuchwałością

strefy galaktyki

i na tę jedną chwilę kalendarz odstąpi od cyfry

i na tę jedną chwilę w węglu pojawi się roślinna zieleń

i pra–ptak poruszy się w drobinie białka

a ogień i woda połączone w parę

potwierdzą sobą raz jeszcze wieczny ruch materii


Szkła i anteny czekają w napięciu

na pierwsze uderzenie serca w księżycowej ciszy


28 VI 1969



Leonidowi Telidze — Żeglarzowi


Toporem zręcznym — ostrzem nagłym

wywiodę z lasu łódź i maszt

i spojrzę jak u styku nieba

wstępuje w obszar morza — czas


I przez samotność przeprowadzę

swych uniesionych powiek ból

i będę wtedy odgadywać

gdzie świeci portów biała sól


Zamknie się po mnie i zabliźni

mój nie dotknięty stopą ślad

i tylko w to do krwi uwierzę

co w dłoniach mi zawiąże wiatr


Oto są moje himalaje

pustynie i arktyki lód

to mój zgarnięty w jeden żagiel

ludzkiej godności wieczny głód



Navigare


mam łódź uczynioną z drzewa

mam żagiel wypchany wiatrem

mam ręce dłuższe o wiosła


mam niebo we wszystkich postaciach

światła i kierunków

mam w sercu zwiniętą

parę mocnych skrzydeł


ale naprawdę moja

jest tylko para butów

ze skóry domowego zwierzęcia



Morze Czarne


Spokojnym pismem werset za wersetem

zapisane tu morze

fal rytmiczne frazy

recytują opowieść od wieków tę samą

o fenickich okrętach na dnie uwięzionych

o amforach po szyje wypełnionych złotem

o żaglach które nieba już nie pamiętają

i nie wrócą do wiatrów


morza brzuch obwisły

pełen mięczaków śliskich

mątw i meduz

rozcina ryb ławica

i zszywa na powrót


morze oddycha

i treść własną trawi

wnętrzności swoje płucze

i oczyszcza na dnie

gdzie najtwardsze kamienie jego pokornieją

tracą ostrość

toczone godzą się na gładkość

a co mniejsze — dają nieść się aż ku brzegom

gdzie coraz bardziej bezsilne

obracają się w piasek

plaż

i kornie przejmują

ślad człowieczej stopy


Costinesti VI 1970



Rozwiązane rzeki


Szukają brzegów rozwiązane rzeki

biegną na oślep

skaczą poprzez siebie

mylą kierunki

krążą

zawracają

w tym zgiełku wody zszytej w jedno — solą


Sylaby imion ich już tracą zwartość

cichną

i kruszą się

i wchodzą w siebie

już coraz słabsze

coraz posłuszniejsze

poddają się i chodzą w jednakiej uprzęży

w zgodnym rytmie oddechu

mórz i oceanów


Atlantyk, listopad 1970



* * *


Widziałem światło które wyszło z morza

uniosło się wolno

na wodzie kołysała się ogromniejąca skóra

zdjęta ze zwierza o świetlistej sierści

słońce było jego głową podźwigniętą w niebo


i zaczął się dzień


Atlantyk, XI 1970



Chwila z mastodontem


Stoję przed ogromną czaszką mastodonta

Żył dwadzieścia milionów lat temu

Patrząc w tę kość suchą jak wapienna skała

łapię się na gorącym uczynku krwi


Jak docenić trud

wszystkich w ruch wprowadzonych zegarów

jak się przymierzyć do łańcuszka piasku

który cieknie w szkiełku klepsydry

właśnie tu

na skraju libijskiej pustyni

gdzie wszystko jest tylko piaskiem albo niebem


Stoję przed czaszką mastodonta

Wyprowadź mnie z jej czeluści

gwiazdo mojej dłoni

biegnę w stronę cienia

który nie ma przyczyny

widzę nad sobą ptaka

który jest powietrzem


Muzeum Historii Naturalnej

Tripolis, listopad 1970



Stara Hiszpanka z Murcji


W jej wieku i kraju każdy owoc oliwki

dla palców zatroskanych jest paciorkiem różańca

Siedzi pod drzewem i modli się rękami w koszu

dziesięć oliwek za syna w Guardia Civil

dziesięć oliwek za córkę tańczącą dla marynarzy

dziesięć za poławiacza ośmiornic który jest jej mężem

i jeszcze dziesięć za wszystkich bliźnich

wyłączając z nich kilku najbliższych sąsiadów

A jedną oliwkę zatrzymała w palcach

dla przybysza który stanął przed nią i przemówił

obcą dla niej mową

Patrzyli w siebie nieporadnym wzrokiem

on był jej nierodzonym synem

a ona jego matką nierodzoną

Co ich zbliżało — to ta obcość właśnie

Ona mu dała dwie garście owoców

on flaszkę piwa z dalekiego chmielu

i tak patrzyli po sobie w niskim słońcu Murcji

bo nie widzieli się wcześniej

nie zobaczą później


Cartagena, listopad 1970



Rajskie wrony
1972



Świt w Bieszczadach


wiatr ustał

wąska rzeka płynie brzegiem nocy

jest cicho — jakby umarł kto wzywał pomocy

w szuwarach jeszcze nie widać że biała jest mgła

daleko o krzyk koguta jest jeszcze do dnia

ale rzeka już ziemi niebo dopowiada

z ostów owoc się wiąże w na wpół dzikich sadach


dom tu był

nie ma domu

wziął go stąd pod boki

z jednej strony dym czarny

z drugiej strony ogień

dawna studnia kamieni pełna i tajemnic

już nie wróci do ludzi

już się nie odciemni

trupim jadem otruta

przeklęta rozpaczą


wokół dzikie agresty kolczą się i krzaczą



Wół ryczy

Polsko–ruskiej wsi Hermanowice


Wół ryczy

w ryku wołu zasupłany

po kamienistej drodze dźwięk łańcucha

i głęboki oddech chlebowego pieca

i jak modlitwa szelest wronich skrzydeł

na dwóch dzwonnicach

cerkwi i kościoła


Bulgoczą studnie

oczodoły nieba


Wół ryczy

rogiem dźga czerwone słońce

co wchodzi wolno za pień widnokręgu

chowa swój topór pokryty rdzą zmierzchu


Wół ryczy

w ryku wołu chodzi sowa

niebo się gwieździ złotymi bukwami

i miód w pasiekach scukrza się

Ciemnieje

woskowy witraż

upalnego dnia



Madonna Bieszczadów


Jej się kłaniajcie madonny drewniane

jej się kłaniajcie madonny gipsowe

madonny daszkiem okryte przed deszczem

jej się kłaniajcie siostry drogowskazów


Madonna Bieszczadów w miejscu nie ustoi

chodzi po ludziach szuka wsi spalonych

jej palce z ziemi wygrzebują ołów

jej ręce puste nawołują syna


Przez Lutowiska Cisnę Wołkowyję

tryzubów ślady ciągną się odbite

deszcz ich nie rozmył mróz ich nie pokruszył

i nie zarosła połoniny szczeć


Madonna Bieszczadów drze palcami wiatr

włochaty jeszcze od hryniowej czapy

Madonna Bieszczadów kruszy w dłoniach węgiel

by do ostatniej iskry zabić ogień



Cmentarz w Bieszczadach


Nie wołaj matko bo się nie rozbiegną

synowie twoi po szerokim świecie

oni przy tobie na odległość cienia

są tu — zostaną przysięgli na krzyż


Nie wołaj matko — oni nie odwrócą

od tej tu ziemi swoich rąk i oczu

ani ich morze nie zabierze stąd

ani ich światła wielkich miast nie skuszą


Nie wołaj matko — czarny ptak na niebie

rozwłóczy krzyk twój i zagubi w lesie

imiona synów w drzewny krzyż wmilczane

ogień przerosły i przeżarły rdzę


Nie wołaj matko bo się nie dowołasz

piór co spłonęły gałęzi co uschły

Nie zbierzesz w sito strumienia co oślepł

od srebrnych podków i dobytych noży



Święci z Glińska


W Glińsku ludzie z jednej gliny

i ptaszki z gliny

i zwierzęta

a dzbany lśniące

polewane

zielone jak pancerz żuka

Takiej to gliny

cienkiej w palcach

próżno by szukać w okolicy

Tu ludzie lepią swoich świętych

a każdy z kijem

i w kapturze

Garncarskie koło

coraz szybciej

toczy się

pięta piętę goni

w dłoniach wyrasta garniec zręczny

makutra wielka się odwija


Siła jest ziemskich grzechów

oto

święci w przedpieklu pieca stoją

ogniem obmyci

twardzi w sobie

wrócą do ludzi

odkupieńcy



Litania bieszczadzka


a Maria z wiadrem w ręce

Maria od udoju

a Michał wsparty na widłach

a Michał od gnoju

a Józef od pługa i brony

a Błażej od skrzypiec

a Anna co ptactwo karmiąc

ziarno z sita sypie

gdzie podzieli się wszyscy

że tak cicho po nich

słychać tylko jak pada

owoc śliw i jabłoni

wieś jakby się cofała

coraz dalej głębiej

w raj — zamieszkany jeszcze

przez dzikie gołębie

strumień w oczy człowieka

takim światłem patrzy

jakby nigdy nie widział

noża z nożem na krzyż

jakby nigdy nie słyszał

wołania pomocy

jakby nigdy tu nad nim

dym się nie obłoczył

stoi wieś jak odbita

w czystej wodzie nieba

po niej — osierocony

biega wiatru źrebak



Bieszczadów pejzaż poranny


Z twarzą przy ziemi

i z nożem na płask

śpię jakbym słuchał

drzew od ich korzeni

śni się pode mną

i nade mną las

a światło kłamie siebie stromym cieniem


dom tutaj wielki

ścian nie ma ni szyb

świt już się zbliża mokrym pyszczkiem sarnim

wychodzę z wody z koszem pełnym ryb

wychodzę z lasu niosąc miodu garniec


ogień się modli

wznosi palców dziesięć

i dłonie składa

i śpiewa swój dym

wiatr chłodny futrem już podszywa jesień

a szron poranny pisze znaki zim



Pogańska liturgia


W mrocznej zieleni swoich leśnych świątyń

mieszka pogański bóg

w koronach drzew jego siedzą żbiki

i wielkie szyszki sów


Tu jest najbaśniej

Słońce przez gałęzie

w szczelinach lasu czyni

cieniste witraże

Wchodząc tu okręć szmatą

światło przyniesionego topora

uklęknij

nad kamieniem białym pochyl czoła

i jak stronice leśnego psałterza

delikatnie odchylaj postrzępioną paproć

aż dojdziesz do jej wizerunków

odbitych w węglu i kredzie

Moja jest woda twoich źródeł

moje jest światło twego ognia

moje żelazo twojej ziemi

twoje jest wszystko co czynię

pochylam przed tobą moją broń

pochylam przed tobą narzędzie pomnażające moje ręce

pogański boże który nauczyłeś mnie koła i ciężaru kamienia

tarczy i ruchomego światła

kształtu łodzi i tajemnicy nasienia

wiązania włókna w sieć i żagiel

który nauczyłeś mnie miłości i gniewu

pogański boże jesteś moimi rękami

jesteś powietrzem moich oddechów

i światłem krwi mojej

jesteś głodem i sytością razem

spełnieniem nigdy nie danych obietnic



Obiecaliśmy sobie ogród


Obiecaliśmy sobie ogród

po którym chodzi deszcz wysoki

gdzie rosną porzeczki i groch o siedmiu sercach

a trafi się i pokrzywa


Obiecaliśmy sobie ogród

przyrzekliśmy trzymać się ziemi

bo niebo jest martwe i nic w nim nie rośnie

a tu i wróbel przyleci

świerszcz pomuzykuje


Jeśli wykopiemy z ziemi wielki kamień

to niech zostanie — będzie nam pod głowę

przyłożymy ucho — posłuchamy co w środku

czy hucząca rzeka

czy stuk końskich kopyt


Obiecaliśmy sobie ogród

w dwóch jednakich słowach

Raj — to za dużo

wystarczy nam jabłoń



O godności figur


kamień który traci cierpliwość

staje się miałkim piaskiem


żagiel od którego odwraca się wiatr

staje się płachtą do przykrywania topielców


żelazo które osłania się rdzą

przed powinnością broni lub narzędzia

staje się śmieciem


kula której ująć choćby część

przestaje być kulą

toczy się niepewnie

i nie można przewidzieć jej drogi


jedyną możliwością kuli

jest kula



Dwoistość


tristanie i izoldo

paro rąk rzeczy świata

równowago skrzydeł lecącego ptaka

ogniu i wodo

światłości i mroku

gałęzi kwitnąca i pełna owoców

sylabo dzwonu dwoista

narodzin i śmierci


będąc jednym

jesteś tylko połową całości


pozwól ufnie wymawiać imię drugiego człowieka

i z ust jego słyszeć moje imię własne

i pozwól dwojgu nam

dzielić się chwilą tą samą

ona jest drogą wahadła

nieustanną ucieczką i powrotem

dopóki ciężkie stygnące serce

nie zerwie sznura krwi



Rajowisko


Lustra cofają się o pół mroku

łuszczy się w nich światło i opada

w piecu pozostał czarny szkielet ognia

okna już niedowidzą

w ścianach rozrastają się gałązki pęknięć

grudka soli płacze łzą człowieczą

dom wymieszkały do ostatniego dnia

schodzi gdzie ziemia pod nim się otwiera

jak nowy rozdział archeologii


dom opuszcza człowieka

on sam z dobytkiem pamięci

stoi na wzgórzu

przy ocalałym drzewie sadu

i patrzy w idące światło


żegna czy wita raj?

co raj to obyczaj


odeszła oswojona droga

odpłynęła oswojona rzeka

ucichły oswojone głosy ludzi i zwierząt

i znowu trzeba wszystko

zaczynać od pytań



* * *


Wodo ruchliwa pracująca w młynie

schodząca na dół po koła drabinie


Wodo świetlista wodo oswojona

wodo młyńskiego rzemiosła uczona


Wodo na kamień co się w miejscu toczy

i kamień drugi ma nie do pomocy


Wodo na chleb mój wodo pochylona

nad głodem naszym jak gałąź zielona



Zaduszki 71


nie mają oczu i uszu nie mają

został z nich tylko znak kredowy w ziemi

a na kamieniach wyryte imiona

co już bezdźwięczne są i bez pokrycia


jak ich tu dużo a nad nimi żywi

palą wosk — kwiatem przykrywają nędzę

ludzkiego bytu bez szansy ucieczki

człowiek ze światem przegrywa czy z sobą?


trwa światło ale cień człowieka nie był

materią — więc się nawet nie przekształci

w nic co by można nazwać śladem prochem

nic przemienione w nic — i stąd ta cisza



Igła


W palcach świeci mi igła znaleziona w stogu

patrzę poprzez jej ucho — w niebie stoi sokół


patrzę w rzekę a ryba stoi w poprzek rzeki

patrzę w las — widzę drzewo całe w łuskach siekier


poprzez ucho igielne słucham głosów świata

trzeszczy ogień — dzwon bije i popiół opada


igłę w palcach odwracam — na jej ostrym końcu

wzbiera kropelka ludzkiej krwi



Księżycowy kamień

Mirze Jaworczakowej


W biały dzień

okiem nie uzbrojonym w szklą soczewek

patrząc z bliska jak we własną dłoń

oglądam skalny księżycowy okruch

Podjął go człowiek

ręką najgłębiej wysuniętą w niebo


Co było światłem

stało się kamieniem


Oglądam kamień

księżycowy okruch

ma ciężar właściwy większy od wiedzy o nim

jest w nim iskra która nie dochowa

przed ludzką ciekawością

ognia tajemnicy


Kraków 25 VI 1971

Ogród Botaniczny



Dom gwiazda

serdeczna

Bóg mojej Matki był cały z ognia i mieszkał pod kopułą kuchennego pieca. Apostołowało nam sześć białych talerzy i kamienny garnek soli który wiązał w sobie nasze głody i pragnienia. Strach przed zimą zamknięty był w wielkiej skrzyni z węglem. Żyliśmy w tym domu aż wyrośliśmy z niego i odchodząc w różne strony zabraliśmy z niego po jednej posrebrzanej łyżce. Jedyna nasza siostra oprócz łyżki wzięła jeszcze lusterko. Opustoszał stół a Matka przy nim otwiera nasze listy ogląda fotografie i stara się zgadywać czego też nam trzeba. Odmyka okno i na blaszany parapet sypie ptakom chleb pokrojony w kosteczki. Na głowie Jej coraz więcej światła siwych włosów. Jej Bogiem teraz jest dzień na krzyżu okna.



Znaki wyobraźni
1974



* * *


Zaznawać światła gdziekolwiek się jawi

choćby odbite choćby oddalone

choćby go było tylko tyle aby

powlec nim igłę albo kroplę wody

Z zamkniętymi oczami krwią je odgadywać

i zarośla cieni odchylać tak długo

aż się rozstudzą w prześwit

— — — — — — — — —

— — — — — — — — — lub odstąpić

od wiary w jasność i przyjąć barw siedem

za całą prawdę o bogactwie świata



Topografia cienia


Zgubione jak biała rękawiczka w śniegu

razem z ciepłem ręki która ją nosiła

miasto pomniejszone o odległą pamięć

do trzydziestu ulic i jednego placu

gdzie sprzedawano wszystko co można zrobić z żelaza i drzewa

z gliny szkła i ze skóry

gdzie targowano konie o wszystkich odcieniach wiatru

gdzie kamienna studnia cuciła miejskie kwiaty

na wszystkie okoliczności życia i śmierci

Miasto po którym chodził dzwonnik nim zrobił dziurę w niebie

i piekarz — którego uniosły dwa anioły z pytlowej mąki

i kowal — któremu ogień służył do mszy w kuźni

i zegarmistrz — co na swój sposób doglądał wieczności

i aptekarz dozujący trucizn

i hycel w którego chłopcy rzucali kamieniami

i śmieciarz — ten uważny czytelnik przemijających wartości

wreszcie wszyscy bez których ulice

byłyby jak rzeki bez wody

murarze kupcy artyści

i sędziowie omylni jak ślepcy w strzelnicy


Miasta tego podwórza wśród czynszowych kamienic

były żaglowymi okrętami które

nigdy nie wypłynęły ku przylądkom dobrej nadziei

To miasto wyciszone we mnie do imienia

jest starą monetą z wizerunkiem lwa

która już dawno wyszła z obiegu

ale nie straciła na wartości

ściskam w dłoni ten obol pamięci

którym nie wkupię się w łaskę mojego drugiego cienia

zaszytego we mnie wysoko aż po oczy



Pompeja


Tu się zaczęło światło moich oczu

i wklęsłość dłoni dla pierwszego jabłka

tu ogień stał się ogniem kiedy go dotknąłem

i wodą woda zbliżona do warg

To miasto wbudowane we mnie ulicami

na końcach moich palców są jego rogatki

Wydeptane w ziemi miasto aż do kości

tych co tu żyli aby stać się wapnem

aby warstwa po warstwie pisać miasta tego

rodowód i pozostać w głosie jego dzwonów

Popatrz jak wolno kamienieją

hodowcy róż modelki praczki

nawet im jeszcze stóp nie sięga

ten biały a cierpliwy kamień



Bracia


Ono leżało w połowie mojej ucieczki

chodzę po tym miasteczku

i szukam w nim siebie

pośród kamieni których skaleczenia

wypełniono wapnem

Miałem tu pięciu braci

najstarszy nazywał się Głód

i był najbardziej do mnie przywiązany

Po nim był Strach siwiutki jak gołąb

Trzeci na imię miał Sen i często uciekał z domu

Czwartego zwano Szczęściem

wiem o nim niewiele

tyle tylko że chodził w ostatniej koszuli

którą mu darowano jeszcze za dzieciństwa

Wreszcie piąty którego kochałem najbardziej

był złodziejem — więc imię jego zmilczę

Ja byłem szóstym najmłodszym

Przynosili mi cukier i sól

a czasem dla zabawy zdjęli ptaszka z nieba


Nie wiem czy wszyscy żyją bo nie piszą

Niektórych z nich widują ludzie

w Polsce i zagranicą

Chciałbym bardzo spotkać wszystkich razem

w tym mieście przy ulicy Pamięć 46 mieszkania Styczeń

Mielibyśmy sobie

wiele do powiedzenia



Longplay


gęsty zapis — szyfr z kluczem — unerwionym kryształem

otwierającym kręgi dźwięku

podrażnione powietrze kruszy szkliwo ciszy

gęstnieje wibrująca smuga muzyki mechanicznej

rytm kreśli pierwsze figury wchodzące w obręb pulsującej krwi

głos dochodzi do wyobraźni i wyobraźnia do głosu

pojawiają się pierwsze światła Nowego Orleanu

gęsty zapis — negatyw somnabulicznej liryki

księżycowa poświata galwanizuje instrumenty

wśród ich wzrastającego zgiełku saksofon recytuje

opowieść o dwojgu szukających miejsca

dla swojej miłości

nad senną rzeką blues



Jutrzna ballada o piekarzu ogniu i koniu


Jeszcze noc

ale już w jej mroku

piekarz drąży białą jaskinię

Przeżegnał się solą

Przeżegnał się wodą

Zanurzył ręce w dzieży i ugniata

białą glinę sytości

Jest Bogiem który stwarza

każdy dzień od początku chleba naszego

Już Jeżą przed nim na desce

pierwsze planety jego galaktyki

te gwiazdy rozpraszające

ciemności ludzkiego głodu

Przed wielkim ołtarzem pieca

klęka na jedno kolano

przeżegna się ogniem

składa mu ofiarę

pospolitego głodu miasta

Już koguty

nawołują świt

który tu przyjdzie aby ogrzać ręce

zawinie rękawy u koszuli

obszyte koronkami szronu

uniesie w dłoniach gorący bochen chleba

i wtedy właśnie wzejdzie słońce

a przed dom stworzenia

zajedzie furgon

pokłoni się koń

ten zwierząt domowych święty

pełen cierpliwości dla ludzi i much

i przyjdzie do niego piekarz

aby pierwszego go nakarmić

kawałkiem chleba z zakalcem



Ćwiczenie z socjologii


Znoszone ubranie

oddaje się ubogim krewnym

a gdy oni je znoszą

oddają strachowi na wróble

W takim ubraniu

strach wygląda godnie

kiedy stoi na jednej nodze

w polu widzenia

a wróble kłaniają mu się z daleka

i szepczą między sobą — patrzcie

nasz strach ma znów nowe ubranie



Test


Powiedziałem sześcioletniemu

narysuj dom

narysował mrówkowiec

Powiedziałem narysuj ptaka

narysował samolot

Powiedziałem narysuj niedzielę

narysował ogromny stadion

wypełniony po brzegi

A gdzie ty jesteś — spytałem

tu — odpowiedział stawiając

jeszcze jedną kropkę



Widok z podwórza


Tak wibruje ostrze brzytwy

tak rysuje się nóż na gardle

tak kłamie cień człowieka w oknie


Stroi instrument

struny w dźwięk rozcieńcza

stuka w klejone wiolinowe drzewo

przechyla głowę w bok jak powieszony


Cień kłamie zręcznie

jakby wiedział że wiara w nóż na gardle

starsza od muzyki


Mógłbym stanąć naprzeciw tego człowieka

i podając mu dłoń

przez skórę wyczuć jego krew

potwierdzić nasze ludzkie bliźnięctwo

Mógłbym posłuchać jak gra na swoich wyczulonych nerwach

przedłużonych w napięte struny

ale w ogrodzie jego muzyki zaczyna się jesień

wiolinowe drzewa urodziły owoce

a teraz zajmują się godzeniem czasu i kolorów


Z ogrodu jego muzyki

łagodne światło wypłoszyło

wszystkie drapieżne ptaki

Zostały tylko ptaki śpiewające

aby kłamać świat


Mógłbym stanąć przed nim

aby się przyjrzeć

jak bardzo jest mi obcy

w upartym dochodzeniu

rdzy noża



Okno

Pamięci M. N.


Okno — ucieczko

okno wybawienie

okno od którego odwraca się człowiek

umierający od gazu

okno pośród tysiąca takich samych okien

jak cię rozpoznać

jak cię odnaleźć by cisnąć kamieniem

i w szybie twej otworzyć gwiazdę natychmiastową

dla chorego na rozpacz

okno które zabijają deskami

wyrobnicy trumien



Strzelnica


Jest sad

właśnie kwitną w nim drzewa

za sadem jest strzelnica — słyszysz?

żołnierze uczą się trafiać

w środek tarczy

wpisanej w sylwetkę człowieka

Jest właśnie kwiecień

i niebo chodzi w czystej koszuli

z rozpiętym kołnierzykiem

Żołnierze ślepymi pociskami

zabijają kwiecień

Nie ucieknie daleko

dosięgną go ślepe kule

My młodsi o kwitnące drzewa

ale starsi o pamięć

pamięć o ślepym posłuszeństwie

o ślepej nienawiści

ślepych uliczkach

ślepym strachu co miał wielkie oczy

stajemy porażeni własną pamięcią

nie ufając niczemu co ślepe

Mur patrzy na nas

jak egzekucyjny pluton

Palimy ostatniego papierosa

szukamy ostatnich słów do przemilczenia

nie możemy uwierzyć w śmierć

kiedy dokoła tak zielono

Podbiega wiatr

ciągnie nas za włosy

i przywraca życie



Nie ma azylu


Położył się w szczerym polu

w miejscu gdzie kończy się startowy pas

gdzie urywają się dwa rzędy świateł

Zapalił papierosa

patrzy na unoszące się maszyny

w ich pulsujące światełka

Za nim daleko jaśnieje budynek

lotniczego portu Jeszcze dalej

na horyzoncie wysokie ognie hut

Pali papierosa

uśmiecha się do swoich myśli

Zimno mu w więziennym pasiaku

na który skazali go rozgniewani bogowie

Załopotało powietrze

Z wiatru wychynął ptak

Jesteś sępie

nawet tu mnie znalazłeś

Jestem Prometeuszu



Ojciec przyjaciela


Kiedy chemia twego ciała w równowadze trwa

z biologią i nie odbiera szczęścia przyzwyczajeń

kiedy podchodzisz bez lęku do noża

otwierając nim chleb owoc i gardło domowego ptaka

kiedy patrząc w ogień potrafisz przy nim ogrzać dłonie

kiedy listopadowy wieczór zwieńczasz światłem nad głową

wiem że muzyczny instrument (który już rozpadł się na części)

i grający na nim człowiek (od piętnastu lat nieżyjący)

otwiera przed tobą ogród

pełen świeżej zieleni i białych kwiatów

sprawia to muzyczna sztuka i znaki zapisane

na pięciu liniach nutowego papieru (gipsowy odlew ręki

która pisała te znaki od przeszło stulecia stanowi chlubę

miejscowego muzeum)

wreszcie sprawia to gramofonowa płyta

która się obraca

i otwiera przed tobą ogród gdzie możesz się schronić

przed nocą pamięci pełną jaskrawego światła

a ty słuchasz ogrodu

słuchasz traw i liści

trzmiela kołyszącego się na nitce słońca

a ty słuchasz ogrodu

ciesząc się z dwojga jednym ocalałym okiem



Sumienie


Ten kamień dał początek lawinie

krzesał ogień

zabijał

czynił znaczące koła na wodzie

otwierał w szybie gwiazdę gwałtowną

leżał na stole polowego sądu

chroniąc przed wiatrem listę^ skazańców

Ten kamień miał długą historię

zanim spadł z serca



Spotkałem człowieka


Spotkałem człowieka który śpiewał wschód i zachód słońca

Który nosił w kieszeniach ziarno dla ptaków

znających wszystkie zakamarki nieba

Który potrafił być szczęśliwy śpiąc wśród portowych psów

a na widok tańczących przystawał do nich

aby się weselić

Ten człowiek zachował dla siebie

mniej niż od życia mu się należało

bo nie chciał biorąc tracić

Wiedział że w żółte liście przebiera się czas

i krusząc je — zuboża człowieka

Nie chciał tracić więcej niż było konieczne

Wychodził na deszcz

i rozmawiał z nim o ziemi i niebie

puszczając parę z ust



Chłód

R.N.


Czapkę zgubił

buty zostawił w lesie

zegarek utopił w jeziorze

szukał czego nie ma

chciał być ptakiem

ale powietrze służyło mu tylko

do oddychania

i łopotu chorągwi


zbliżał się do ludzi

na odległość ich cieni

ale tej granicy

nie umiał przekroczyć


zmarł tragicznie

na chłód cudzych serc

w drugiej połowie października


1972



Próba ucieczki


Wodziłem za nim oczyma

i zanim zniknął z nieba widzenia

złożyłem się do strzału


Leży przede mną ptak

strzęp nieba

kokon wiatru

o dwóch nieruchomych skrzydłach


Leży przede mną ptak

zastrzelony podczas próby ucieczki



* * *


Mój ból jest moim wiernym psem

Wiecznie głodny patrzy na mnie wielkimi oczyma

Śpi w moim cieniu

Budzi się w moim krzyku

Łasi się jak ogień

Kiedy rzucam mu kamień z mego serca

Przynosi go z powrotem

Krok w krok chodzi za mną

I czuwa abym nie oślepł



Wrona


Ona jest czarna i czarną zostaje

kiedy świt z nocy inne ptaki myje


Ona jest czarna każdym swoim piórem

jej — nocy granic opuścić nie wolno


Zabić ją — znaczy wypróbować strzelbę

przed polowaniem z psem na dzikie kaczki


Jej głos pokraczny jest i jakby ranił

pogodną ciszę gładkiego powietrza


Ona jest czarna aby śnieg był bielszy

a gołąb ptakiem którego karmimy



Z gliny ziemi i z gliny nieba


Z gliny ziemi i z gliny nieba

wiatr ulepił ptaka

dał mu głos własny i skrzydła

aby takim nie wziął go ogień

odjął mu ciężar ziemi

i otoczył niebem

kazał uprawiać pola nieorane

kazał uprawiać pola niezasiane

kazał uprawiać śpiew

na niebieskich polach bez granic


Ptak ma te skrzydła jakich nie ma człowiek

ale śpi pod tą samą co on nocą

i nosi w sobie ten sam głód ziarna

i to jest przekleństwo ptaka


Wiatr który był niewolnikiem młynarza

i niewolnikiem żeglarza

ulepił z gliny ziemi i z gliny nieba

ptaka na podobieństwo swoje

i każe mu wracać na ziemię

i to jest przekleństwo ptaka



Przenikanie


Podejdź bliżej jeszcze bliżej

abym mógł zamknąć ci usta i otworzyć oczy

dla których wybierasz obrazy

uproszczone jak rękawiczka na jeden palec

podejdź bliżej otworzę przed tobą dłoń

pokaż mi swoją — pusta

dwie ręce i żadna nie zaciska noża?

stań obok mnie — widzisz w lewej ręce trzymani

gołębia — rzucimy go wysoko

prowokując niebo do błękitnej farby

jakiej są i nasze bluzy robocze

spotkała nas niezwykła rzecz

bo oto w gabinecie krzywych luster

jakim jest nasz czas

znalazło się jedno bez skazy

i to właśnie dla nas

mój ty ja



Dom w Dwerniku


W tym domu mieszka ze mną stół i ogień

i zegar chory na wieczność

a świeci

w pochyłym mroku jak ruska ikona


Stół opowiada o nożu co chodził

po groźbie nocą od wioski do wioski

a teraz wrócił do chleba cebuli

i znów jest królem herodem w kurniku


Ogień o sobie opowiada jako

bywał na wojnie i widział co trzeba

jak kpił z dowódców i miał żołd wysoki

jak śpiąc po strychach drewutniach stodołach

przecież tam miejsca nie zagrzewał długo


I tak siedzimy aż do nocy późnej

aż sól zawilgnie i skończy się tytoń

i świt nadejdzie by przez szparę w drzwiach

wsunąć nie zapisaną białą kartkę dnia


Bieszczady 73



Pieśń po czereśni


W tym mieście

jest puste miejsce po nas

pod wieżowym zegarem

trwa zatrzymana godzina


Byłem tam

widziałem

wypalone powietrze

ostudzony kamień

nieruchomy dym


Nie ma już nic z tego

co tylko tam mogło się nam zdarzyć

co tylko tam mogło się liczyć

co było niewymienne


Tam—jednym z nas był ogień

chodził z nami po polach

piec kradzione ziemniaki

kiedy wyrósł

wzięli go do wojska


Tam — jednym z nas był wiatr

ale musiał odejść

.nie — nie do młyna

zawieruszył się

gdzieś na wojnie


Moglibyśmy wrócić

ale już nie ma tego miasta

Po czereśniowym drzewie

pozostał pień

ktoś wbił w jego słoje

puste łuski po karabinowych nabojach



Znaki wyobraźni


Wyszedł z morza

zamieszkał w lesie

wyszedł z lasu

bo mu topór ciąży

topór ocieka

księżycowym światłem

żywica palce

znowu w płetwy zlepia


Łódź zbija z drzewa

pozuje mu ryba

ustawia żagiel

a wiatr mu pozuje

jeszcze nastroić

ster jak strunę skrzypiec

i dziobu strzałkę

na gwiazdę wyczulić


Niechaj mu wskaże

niezaznane światy

świetlne skupiska

znaków wyobraźni



Wiersze nowe


O wierszach nielicznych

Nie stają do konkursów piękności

ani pokazów gimnastyki lingwistycznej

nie najlepiej czują się w koszulach

seryjnych wydawnictw

nie lubią ciasnych kołnierzyków

i zbyt długich rękawów bezpieczeństwa


nie wychodzą na trybuny polityków

uprawiających codzienne misje dziejowe


nie wykrzykują kapralskich rozkazów


one wychodzą poza rytm ulic

gdzie wypływa rzeka umęczona miastem

czytają ją jak gazetę

z kroniką wypadków nagłych i powolnych


często uciekają do lasu

gdzie podpatrują mądrość mrówek

i chemię porostów


studiują chlorofilologię


nie mogąc sobie znaleźć miejsca i czasu

chodzą z przyszłością na piwo

szukają ludzi poddanych próbie sumienia

i dźwigają ich kalectwa


podnoszą tych co podają po wklęsłej stronie tarczy


są wołaniem do przepaści

i światłem w oknie

obudzonej w środku nocy akuszerki


są ostatnim groszem na powrotny bilet


one — sól kamienna

od której zaczyna się budowanie domu


one dalekie od doskonałości

z trudem ułożone w spękaną całość

nie służą za lustra

ale kto wie czy nie w nich właśnie

odbija się prawdziwa twarz człowieka


one są sposobem pamięci

i sposobem oddychania



Dzień noc dzień


Wprawiając szybę

w miejsce rozbitej

co widzisz przez nią

czy bardzo zmienił się świat?


Żyć z otwartymi oczami

spajając szczeliny domu

kamieniejącym w palcach betonein

wracać do stołu

otwierać nożem chleb

patrzyć na matkę

szyjącą koszulę dla syna

a z reszty płótna

opaski na rękawy dla historii

oglądać ogień wyższy od miasta

patrzyć w niebo

które jest także polem bitwy

oglądać ulicę

którą sunie pochód powtarzających się masek

odwracać się od okna

gasić lampę

i wchodzić w przestrzeń snu

zajmującego połowę życia

on jest drugą ojczyzną człowieka

w której nurza wszystkie kalectwa

rodzaju i urodzaju

w nim wszystko możliwe

jabłoń rodząca morwę i cytrynę

król — ze stracha na wróble

rzeka płynąca w obie strony naraz

Tam cyfr zasieki

nie kaleczą marzeń

Tam trzeba wchodzić

bez żelaza w dłoniach


Chłodny poranku

oczy nam obmyj

i wróć do świata

gdzie sól jest solą

a ramiona nie są skrzydłami


Chłodny poranku

otwórz nam oczy i ręce

obudź w nas myśli

których nie da się zastąpić

połową radości

ani śpiewem w chórze


Okno świeci do środka

znowu jesteś sam

a domem twoim samotność



Daleko od Montmarire’u

Pamięci Haliny Poświatowskiej


Było ciepło i daleko do dzisiejszego dnia

Przyszedłem do ciebie z Cendrarsem

i jego małą przyjaciółką Żanny

Opowiadał o swojej podróży przez Rosję

transsyberyjską koleją

(Tak Żanny tak

Jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u

Śpij maleńki grzeszku

Kukułeczko…)

Było ciepło w twoim malutkim pokoju

w Krakowie przy Krupniczej

Za oknem padał deszcz

a drzewa słuchały go wszystkimi liśćmi

Padał jak teraz

kiedy stoję nad czarnym kamieniem

czytając wyryte imię i dwa rzędy cyfr

9 VII 1935 — 11X1967

one są rozdzielone zatrzymaną rzeką

która często wysychała

była strumieniem

strugą

aż pokazała kamieniste dno

Stoję tu skazany przez ciebie na pamięć

Słyszę twój głos który rozróżniłbym

na najgwarniejszym targowisku życia

zgadując w nim jak ślepiec

twoją twarz sylwetkę

i sposób pochylania się

nad mokrą gałązką bzu

Żanna spała na ławce jak świetlisty robaczek

(Błażejku powiedz jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?)

Słyszę twój głos który zapadł w ciszę

zostały z niego tylko słowa pisane

Staruszka w czarnej chustce

licząc różaniec

pokazała mi drogę do ciebie

i zostawiła samego

nad czarnym kamieniem

pod liściastym drzewem

które zna na pamięć dużo twoich wierszy


Jakże teraz głęboko

do twojego serca

ono teraz

jest własnością korzeni


V 1974



Zobacz jak późno


Nie ma statycznych kierunków

spełnienie jest początkiem niespełnionego

chwila obecna nie istnieje

a pamięć to suchy korzeń

którego nie wskrzesi łaska kropli wody

Jakże ciężko pracuje lód aby pozostać lodem

Jakże pilnie broni swego koło i wahadło

Coraz mniej dzwonu z każdym jego uderzeniem

ubywa go

u–by–wa

Ileż nieostrożności w nazwaniu nierdzewnej stali

Śmieszna maszynko do czasu

uwiązana w przegubie tętna mojej krwi

dzieląca i tak już podzielony pośpiech

na siedemnastu kamieniach milowych

mojej wędrówki od — do

patrzę w twoją ocyfrzoną tarczę

wskazówki zakreślają koło

znak wieczności



Sucha rzeka


Ja rzeka — teraz jestem własnym dnem

możesz przejść po nim suchą stopą

ale nie zapominaj mojego imienia

Jestem rzeką która czeka deszczu

on przyjdzie od strony gór

Jestem starą rzeką

siądź na moich kamieniach

i jeśli wierzysz we mnie

śpiewaj o rwącym nurcie i głębokich wodach

Wyjdą z lasu zwierzęta aby słuchać

powiedz im o mnie

i pokaż wzbierające na niebie obłoki

Śpiewaj o mnie

spękanymi od pragnienia wargami

Śpiewaj o mnie

ty który piłeś moją wodę

i przemywałeś oczy

aby widzieć



Biała rzeka


Unosi mnie rzeka bez zatrzymania

biała rzeka pościeli z ruchliwym czółnem gorączki

biel bezustanna

rzeka wchodząca w morze

w rejs ożaglowany białym lekarskim kitlem

Ukaż mi rzeko wyspę łagodności

nad którą chłodny wiatr marszczy niebo

w białe obłoki

Pozwól pozostać tu na wilgotnym piasku

przy brzegu gdzie morze przynosi ulgę stopom

gdzie słychać krzyk morskich ptaków

pracujących nad swoim głodem

gdzie wyrzucona na kamienie skrzynia

nosi imię dalekiego portu



Ta mała wieczność szukająca wyjścia


Rzeka płynie do nieba

którym jest dla niej morze

tam mieszkają jej święci z soli

O ostre okruchy skał

ćwiczy dykcję strumieni

Mącą ją ścieki z żółcią i octem miast

kaleczy chemia — ta materialna wiara w przyszłość

myją w niej ręce piłaci

Rzeka ożywiona

ostatnim oddechem topielca

płynie umierając w drodze do nieba

do morza

które jest tą małą wiecznością

szukającą wyjścia



Statyści


gdy tylko obecność ich się liczy

obecność tłumna bezimienna

jak wziąć w obronę ich posłuszną pokorę?

jeśli unoszą broń — to nie pojedynczą

jeśli im dana łasica mówionego słowa

to jedno przypada na dziesięciu

bez nich i król

jest tylko przebranym mężczyzną

jeden okapturzony mnich

jest tylko jednym okapturzonym mnichem

ale tłum kapturów

jest już grozą Świętego Officium

oni — nosiciele lektyk i halabard

trawa pobojowisk

cień dla jaśniejszego blasku cudzej chwały

oni ciemiężeni przez własne

nieziszczalnc marzenia

płatni od wieczoru

liczeni na sztuki

wieczni statyści z góry przegranej ambicji



Zwyczajność


Przyszedł do mnie po amnestii

któregoś dnia

podobnego do innych


Patrzył zachłannie na otaczającą nas zwyczajność

ale w jego wzroku było coś

co przynosi się w oczach z daleka

to było również w ruchach jego rąk

i w sposobie zapalania papierosa


Co tu dzielić?

Co dzielić?

Co jest do podziału?

jaka całość lub część całości?

Jak dzielić aby niczego nie uszkodzić?

Sól podzielona pozostaje solą

A ptak?

A koło?

A łódź pojedyncza?


Nie wiedziałem co mu powiedzieć

wszystkie słowa były jakby

żywcem wyjęte z „Polsko–francuskich rozmówek”


Paliliśmy papierosy

strącając popiół w glinianą miseczkę

a kiedy było go już dużo

wybuchnęliśmy śmiechem

śmialiśmy się łatwo

już nawet nie z byle czego

Śmialiśmy się bo śmiać się można bez słów


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tadeusz Miciński wybrane wiersze
+le%9cmian+boles%b3aw+ +wiersze+wybrane 52RWPQJSPV3GXGTUE7QA4446RJVPT2XSKPEIAXY
HLP - barok - opracowania lektur, 45a. Wacław Potocki, Wiersze wybrane – Transakcyja wojny chocimski
Federico Lorca Wiersze wybrane
17. B Leśmian - wiersze wybrane, Filologia polska, Młoda Polska
Wiersze wybrane-Mickiewicz, Lektury Okresy literackie
J Tuwim Wiersze wybrane BN opracowanie
WIERSZE WYBRANE, STAROPOLKA
HLP - barok - opracowania lektur, 45b. Wacław Potocki, Wiersze wybrane – Transakcyja wojny chocimski
+le%9cmian+boles%b3aw+ +wiersze+wybrane 52RWPQJSPV3GXGTUE7QA4446RJVPT2XSKPEIAXY
Stanisław Barańczak wiersze wybrane
Faleński Felicjan Wiersze wybrane
Węgierski Kajetan wiersze wybrane (m76)
JULIAN TUWIM Wiersze wybrane BN
JULIAN TUWIM Wiersze wybrane BN
Kornel Ujejski wiersze wybrane (opracowanie)
Franciszek Karpiński Wiersze wybrane
Jan Andrzej Morsztyn WIERSZE WYBRANE

więcej podobnych podstron