Steel Danielle Pięć dni w Paryżu

Danielle Steel

PIĘĆ DNI W PARYŻU

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W Paryżu panowała niezwykle ciepła aura, kiedy samolot Petera Haskella usiadł na płycie lotniska Charles’a de Gaulle’a. Maszyna precyzyjnie podkołowała do rękawa i już kilka chwil później Peter z neseserem w dłoni dziarsko maszerował przez budynek portu lotniczego. Stając w kolejce do odprawy paszportowej, uśmiechał się nieznacznie, chociaż otaczał go tłum i zaczynał męczyć upał. Albowiem Peter Haskell uwielbiał Paryż.

Imperium farmaceutyczne, którym władał, miało ośrodki badawcze w Niemczech, Szwajcarii i Francji, a ponadto wielkie laboratoria i zakłady produkcyjne w Anglii, Peter zatem odwiedzał Europę cztery, pięć razy w roku, zawsze niezmiennie zainteresowany możliwością wymiany poglądów z zespołami naukowców, przede wszystkim zaś przetestowania nowych strategii marketingu, który był jego specjalnością. Tym razem jednak nie była to rutynowa wizyta: Peter przyleciał do Europy, by asystować przy narodzinach swego ukochanego dziecka: vicotecu - środka, który z pewnością odmieni życie i perspektywy setek tysięcy osób chorych na raka; który jak świat długi i szeroki, postawi na głowie programy i samą naturę leczenia podtrzymującego oraz chemioterapii; który stanie się największym wkładem Petera Haskella w dobro ludzkości. Przez cztery minione lata dla Petera istniały tylko dwie ważne sprawy - vicotec i rodzina.

Trudno także zaprzeczyć, że nowy lek przyniesie firmie Wilson - Donoyan miliony: przeprowadzone symulacje zapowiadały tylko podczas pierwszych pięciu lat dystrybucji zyski znacznie przekraczające miliard dolarów. Ale nie ten aspekt sprawy miał dla Petera zasadnicze znaczenie - z jego punktu widzenia najważniejsze było życie i jakość tego życia, które dla chorych na raka stawało się zaledwie dogasającym w ciemnościach płomykiem świecy. Vicotec mógł go na powrót rozniecić. Zrazu cała rzecz wydawała się idealistycznym marzeniem, teraz jednak do zwycięstwa był tylko krok. To, co miało się niebawem zdarzyć, za każdym razem przejmowało Petera dreszczem emocji.

Do tej chwili wszystko szło jak po maśle. Wyniki badań przeprowadzonych w laboratoriach Niemiec i Szwajcarii - badań znacznie bardziej rygorystycznych niż w Stanach - były w najwyższym stopniu satysfakcjonujące i dawały niemal stuprocentową pewność, że środek jest bezpieczny. Teraz wystarczyło tylko błogosławieństwo Instytutu Leków, aby przejść do pierwszej fazy prób na ludziach, to jest do aplikowania niewielkich dawek vicotecu grupie ochotników.

Spółka Wilson - Donoyan już kilka miesięcy temu, w styczniu, wystąpiła do Instytutu z odpowiednim wnioskiem, a teraz, bazując na wynikach najnowszych badań, zamierzała prosić, by skierowano vicotec na „trasę szybkiego ruchu”, umożliwiającą lekom stosowanym w chorobach niebezpiecznych dla życia przyspieszone przebrnięcie przez etap testów na ludziach i - w wypadku pozytywnego rezultatu owych testów - rychłe dopuszczenie do sprzedaży. Gdyby uzyskano zgodę Instytutu, badania na grupie stu ochotników, poinformowanych o związanym z kuracją potencjalnym ryzyku, miały rozpocząć się niezwłocznie. Do udziału w podobnych eksperymentach zgłaszały się na ogół osoby nieuleczalnie chore, a zatem chwytające się dosłownie każdej deski ratunku.

Przesłuchania w waszyngtońskim Instytucie Leków miały się odbyć we wrześniu, jak najszybciej więc należało się upewnić, że vicotec jest lekiem całkowicie bezpiecznym i nie powoduje skutków ubocznych. Peter był głęboko przekonany, iż testy przeprowadzone przez Paula - Louisa Sucharda, szefa paryskiego ośrodka badawczo - rozwojowego, w pełni potwierdzą pozytywną opinię, jaką o nowym środku wydali naukowcy z Genewy.

- Przybywa pan w celach turystycznych czy w interesach, monsieur? - Urzędnik nonszalancko podstemplował paszport wysokiego ciemnowłosego mężczyzny o szlachetnych rysach i niebieskich oczach, który nie wyglądał na swoje czterdzieści cztery lata i zasługiwał na miano zdecydowanie przystojnego.

- W interesach - odparł Peter z cieniem dumy w głosie, dodając w myślach: „W sprawie vicotecu... w sprawie ratunku dla każdego, kto boryka się z koszmarem raka i chemioterapii”.

Odebrał swój paszport, wziął bagaż i wyszedł przed budynek portu lotniczego, by złapać taksówkę. Było cudownie rozsłonecznione czerwcowe przedpołudnie. Ponieważ sprawy w Genewie zostały załatwione szybko, Peter przyleciał do Paryża o dzień wcześniej, niż pierwotnie planował. Kochał to miasto i był pewien, że jakoś wypełni sobie czas - choćby spacerem nad Sekwaną. Może zresztą Suchard, choć taki francuski, poważny i sztywny, zgodzi się na spotkanie już dzisiaj, mimo że jest niedziela? Trzeba będzie zadzwonić do niego z hotelu.

Rozmowy służbowe z Suchardem Peter prowadził po angielsku, chociaż przez ostatnie lata nauczył się trochę mówić po francusku. W ogóle Peter Haskell nauczył się niejednego, odkąd opuścił rodzinny Srodkowy Zachód. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest człowiekiem wysoko postawionym, inteligentnym i obytym; uderzało w nim poczucie siły i pewność siebie. Nic dziwnego, skoro w wieku zaledwie czterdziestu czterech lat pełnił funkcję dyrektora naczelnego jednej z największych firm farmaceutycznych na świecie. Nie był wszakże naukowcem, lecz tak samo jak Frank Donoyan, prezes zarządu, specjalistą od marketingu. Poza tym osobliwym zrządzeniem losu przed osiemnastu laty poślubił córkę Franka. Nie było to „sprytne” bądź wykalkulowane posunięcie - Peter postrzegał je jako przypadek czy kaprys fortuny, któremu zrazu, przez sześć lat znajomości z Kate, próbował się oprzeć.

Peter bowiem nie chciał poślubić Kate Donoyan. Nie miał nawet pojęcia, kim jest, kiedy ją poznał podczas studiów na Uniwersytecie Stanu Michigan. Liczył sobie wtedy dwadzieścia lat i w rok młodszej Kate widział po prostu ładniutką blondyneczkę z drugiego roku, którą udało mu się poderwać na prywatce. Po dwóch randkach jednak stracił dla niej głowę. Chodzili ze sobą od pięciu miesięcy, kiedy ktoś zauważył żartem, że z Petera musi być nielichy spryciarz, skoro zdobył względy dziewczyny nie tylko urodziwej, ale i majętnej. I wtedy wyszło na jaw, że Kate jest córką i jedyną dziedziczką współwłaściciela spółki Wilson - Donoyan, największej firmy farmaceutycznej w kraju. Peter wpadł wtedy w szał i zaatakował Kate z naiwnym oburzeniem dwudziestolatka.

- Jak mogłaś? - pieklił się. - Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- Co ci miałam mówić? Czy miałam obowiązek cię ostrzec, kim jest mój ojciec? Nie sądziłam, że to dla ciebie ważne.

Była urażona jego napaścią i pełna obaw, że ją porzuci. Znała dumę Petera i ubóstwo jego rodziców; Haskell senior zaledwie kilka miesięcy wcześniej kupił farmę mleczną, na której przepracował całe życie. Obciążenie hipoteczne gospodarstwa było ogromne, toteż Peter żył w nieustannym lęku, że w razie załamania koniunktury będzie musiał zrezygnować ze studiów i wrócić do Wisconsin, by pomóc rodzinie.

- Doskonale wiesz, że jest ważne! I co ja mam teraz zrobić?

Lepiej niż ktokolwiek zdawał sobie sprawę, że w jej świecie nie ma dla niego miejsca, Katie zaś żadnym cudem nie zamieszka z nim na farmie w Wisconsin. Była na to zbyt światowa, zbyt wyrafinowana, chociaż może sama sobie tego jeszcze nie uświadamiała. Prawdziwy problem polegał jednak na tym, iż Peter miał poczucie, że sam wyrósł ze swojego świata. Choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, by podczas odwiedzin w domu uchodzić za „swojaka”, biła odeń odmienność i wielkomiejskość. Już jako dziecko nie znosił wsi, marząc o wyjeździe do Chicago czy Nowego Jorku, o wejściu w krainę wielkich interesów i wielkich pieniędzy. Dojenie krów, piętrzenie siana w kopy i wyrzucanie gnoju było mu wstrętne. Od małego po lekcjach pomagał ojcu w gospodarstwie - najpierw cudzym, teraz wreszcie we własnym. Wiedział, co to oznacza: koniec końców po studiach będzie musiał wrócić. Przerażała go ta perspektywa, ale nie miał zamiaru się wykręcać. Wierzył w poczucie obowiązku i nie miał zaufania do dróg wiodących na skróty. Był zawsze - jak powtarzała matka - dobrym chłopcem, choćby wiązało się to z łańcuchem wyrzeczeń. Chciał pracować ile sil, aby osiągnąć to wszystko, czego pragnął.

Kiedy dowiedział się, kim jest Katie, związek z nią uznał za niestosowny, ponieważ bez względu na szczerość jego uczuć byłaby to droga na skróty, łatwe wyjście z trudnej sytuacji, pospieszna winda na szczyt. Uroda dziewczyny, jego miłość - to wszystko straciło znaczenie. Peter był bezradny... Zerwali dwa tygodnie po tym, jak wyszło na jaw pochodzenie Katie. Ona pogrążyła się w rozpaczy, on usiłował nie pokazać po sobie, ile bólu sprawiło mu rozstanie. W czerwcu, po zakończeniu roku akademickiego, pojechał do domu, by pomóc ojcu, a jeszcze przed końcem wakacji postanowił wziąć urlop dziekański: poprzednia zima odbiła się ujemnie na interesach farmy, Peter zaś sądził, że dzięki pewnym koncepcjom, o których dowiedział się w szkole, zdoła wyprowadzić gospodarstwo na czyste wody.

Zapewne zrealizowałby swoje zamiary, gdyby nie powołano go do wojska i wysłano do Wietnamu. Prawie rok spędził w pobliżu Da Nang, a kiedy ochotniczo zgłosił się na jeszcze jeden rok - skierowano go do Sajgonu i pracy w wywiadzie. Był w tym czasie człowiekiem bardzo zagubionym. Kiedy jako dwudziestodwulatek wyjeżdżał z Wietnamu, nie miał na podorędziu żadnych odpowiedzi na dręczące go pytania. Nie wiedział, co począć z resztą życia, nie chciał wracać na farmę ojca, chociaż czuł, że powinien to zrobić. Podczas służby wojskowej Petera zmarła jego matka i ostatni okres był dla ojca naprawdę bardzo trudny.

Mając przed sobą jeszcze rok nauki, Peter nie chciał jednak wracać na uniwersytet w Michigan, odnosił bowiem wrażenie, że jakoś z niego wyrósł. Poza tym rozterki budził w nim Wietnam. Pragnął ten kraj nienawidzić, lecz wbrew sobie go pokochał i opuszczał z uczuciem bliskim bólu. Przeżył w nim kilka przelotnych romansów - na ogół ze służącymi w wojsku Amerykankami, ale zakochał się też w prześlicznej Wietnamce - były to jednak związki napiętnowane tym, że każda ze stron żyła tylko dniem dzisiejszym. Nie kontaktował się z Katie Donoyan, chociaż otrzymał jej kartkę bożonarodzeniową, przesłaną pierwotnie na adres w Wisconsin. Zrazu, jeszcze podczas pobytu w Da Nang, wiele o niej myślał, później wszakże doszedł do wniosku, że milczenie będzie wyjściem najprostszym. Bo co właściwie mógłby jej powiedzieć? „Głupia sprawa, ty jesteś bogata, a ja ubogi, więc baw się dobrze w tym swoim Connecticut, ja przez resztę żywota będę wyrzucał gnój... No to pa...”

Ledwie wrócił do Wisconsin, dla wszystkich stało się oczywiste, że nie tu jego miejsce: nawet ojciec zaczął go nakłaniać, by wyjechał do Chicago i rozejrzał się za pracą.

Bez trudu znalazł ją w firmie marketingowej, skończył studia wieczorowe i otrzymał dyplom; zaczynał właśnie karierę zawodową, gdy na przyjęciu wydanym przez kolegę z uniwersytetu w Michigan natknął się na Katie. Przeniosła się na tutejszy uniwersytet, była tuż przed dyplomem i również mieszkała w Chicago. Jej widok zaparł mu dech w piersiach, wydawała się bowiem jeszcze piękniejsza niż kiedyś... niż w chwili ich ostatniego spotkania przed blisko trzema laty. Stwierdził oszołomiony, że chociaż przez tyle długich miesięcy siłą wyrzucał ją ze swych myśli, wciąż potrafi przejąć go wewnętrznym dreszczem.

- Co tu robisz? - zapytał nerwowo, jakby miała prawo istnieć jedynie w jego wspomnieniach, którym przypisał ją dawno i jak sądził, bezpowrotnie. I oto nagle przeszłość wdarła się przemocą w teraźniejszość.

- Kończę studia - odparła, wstrzymując oddech i wpatrując się w Petera.

Wydawał się jej wyższy i szczuplejszy niż we wspomnieniach, miał bardziej błękitne oczy i ciemniejsze włosy. Każda z jego cech sprawiała wrażenie bardziej wyrazistej i podniecającej aniżeli kiedyś. Nie zdołała o nim zapomnieć. Był jedynym mężczyzną, który ją porzucił, i to dlatego, że uznał, iż dzieli ich zbyt wielka przepaść i nigdy nie znajdą się na tym samym brzegu.

- Słyszałam, że służyłeś w Wietnamie - powiedziała cicho, Peter zaś skinął głową. - To musiało być okropne.

Bała się, że znowu go spłoszy, że wykona jakiś fałszywy ruch. Znała jego dumę i wiedziała, że w żadnym razie nie uczyni pierwszego kroku. On obserwował ją również, zadając sobie pytanie, czy się zmieniła i czego od niego chce. Chociaż lękiem napawało go jej pochodzenie, sprawiała wrażenie osoby zupełnie niewinnej i nieszkodliwej. Kiedyś widział w niej zagrożenie dla swojej prawości, mocne, lecz nie dające się wykorzystać ogniwo pomiędzy przeszłością, której nie potrafił znieść, a przyszłością, o jakiej marzył i na jaką nie miał nadziei, gdyby podążył znajomymi ścieżkami. W tej chwili, mając za sobą przeżycia minionych lat, nie potrafił nawet przywołać wspomnienia dawniejszych obaw. Nie była już groźna - była tylko młodą, niedoświadczoną i nieodparcie pociągającą dziewczyną.

Tego wieczoru długo rozmawiali, po przyjęciu zaś Peter odprowadził Katie do domu. A potem, chociaż wiedział, że nie powinien tego robić, zadzwonił do niej. Z początku wszystko wydawało się łatwe, wmawiał sobie nawet - tak samo zresztą jak ona i tak samo jak ona w to nie wierząc - że mogą po prostu być przyjaciółmi. W gruncie rzeczy wszakże pragnął jednego: być blisko niej. Była inteligentna i dowcipna, rozumiała jego rozterki, nieprzystosowanie, wątpliwości co do miejsca w życiu. No i marzenia. Pragnienie, aby gdzieś w dalekiej, dalekiej przyszłości zmienić świat, a przynajmniej pozostawić na nim ślad swojej obecności. Tak, tylko ona była to w stanie pojąć. Bo w tamtych czasach Peter miał tyle marzeń, takie cudowne zamiary... Teraz, siedemnaście lat później, vicotec miał im nadać realny kształt.

Peter przywołał taksówkę, szofer zaś włożył walizkę do bagażnika, skinieniem głowy przyjął do wiadomości, dokąd ma jechać, na koniec zaś obrzucił pasażera ukradkowym szacującym spojrzeniem. Nie ulegało wątpliwości, że cudzoziemiec jest człowiekiem wysoko postawionym, a przecież z jego oczu przebijała życzliwość, dobroć i poczucie humoru. Gdyby ktoś próbował ocenić Petera Haskella na podstawie doskonale skrojonego garnituru, nieskazitelnie białej koszuli, krawata od Hermsa i kosztownego neseseru, popełniłby gruby błąd.

- Gorąco, prawda? - zagadnął Peter, kiedy wóz ruszył w stronę miasta.

Taksówkarz wywnioskował z akcentu, że jego pasażer jest Amerykaninem, lecz mówił po francusku zupełnie poprawnie.

- Tak, już cały tydzień mamy taką piękną pogodę - odparł powoli, żeby Peter mógł go zrozumieć. - Przyleciał pan ze Stanów? - zapytał ze szczerym zainteresowaniem. Była to sytuacja zupełnie typowa: nawet ludzie zazwyczaj powściągliwi garnęli się do Petera i pragnęli nawiązać z nim kontakt.

- Nie, z Genewy - rzekł Peter, a ponieważ nie przejawiał ochoty do dalszej rozmowy, w taksówce zapadła cisza.

Peter uśmiechnął się pod nosem i pomyślał o Karie. Zawsze pragnął, aby z nim jeździła, lecz rzadko do tego dochodziło. Najpierw zatrzymywały ją dzieci, później zaaferowanie własnymi sprawami i rozliczne obowiązki. Przez wszystkie te lata zaledwie dwukrotnie towarzyszyła mu w podróżach służbowych - raz do Szwajcarii i raz do Londynu.

Nigdy nie wybrali się wspólnie do Paryża, miasta dla Petera tak szczególnego. Bo tutaj właśnie miało nastąpić spełnienie jego marzeń - marzeń, których nie od początku był świadom. Ciężko pracował na to, co zdobył, i chociaż osobom postronnym mogło się zdawać, że wszystko przychodzi mu bez trudu, on doskonale wiedział, iż nigdy w życiu nie szedł na łatwiznę. Człowiek albo osiąga coś uczciwą pracą, albo nie osiąga niczego.

Po tamtym spotkaniu z Katie chodzili ze sobą przez dwa lata. Po ukończeniu studiów zamieszkała na stałe w Chicago i podjęła pracę w galerii sztuki tylko po to, aby być blisko niego. Oszalała na punkcie Petera, ten wszakże uporczywie powtarzał, że ich związek nie ma przyszłości, że powinni przestać się widywać, że Katie bezwzględnie musi wrócić do Nowego Jorku i poszukać sobie innego chłopaka. Nie potrafił się jednak zmusić do zerwania i nie potrafił nakłonić Katie, by ona to uczyniła. W końcu ich sprawy wziął w swoje ręce oj ciec Katie. Był przenikliwym człowiekiem: ani słowem nie wspomniał Peterowi o kwestiach osobistych, natomiast wyczuwając instynktownie, że w tej sytuacji Peter się odsłoni, skoncentrował się na interesach. Pragnął powrotu córki do Nowego Jorku i zamierzał zrobić co w jego mocy, aby dopiąć celu.

Frank Donoyan był, podobnie jak Peter, specjalistą od marketingu. Pogadał z Peterem o jego dotychczasowych osiągnięciach w branży, o planach życiowych i wymarzonej przyszłości, na koniec zaś, zadowolony z odpowiedzi młodego człowieka, zaproponował mu pracę w swojej firmie. Ani słowem nie wspomniał o Katie, kilkakrotnie natomiast powtarzał, że propozycja nie ma nic wspólnego ze sprawami osobistymi i że otworzy przed Peterem zupełnie fantastyczne perspektywy zawodowe. Nikomu, zapewniał, nie przejdzie przez myśl, że posadę zawdzięcza koneksjom.

Peter miał świadomość, że oferta godna jest rozwagi, skoro mimo swoich obaw pragnął nade wszystko dwóch rzeczy - posady w wielkiej nowojorskiej firmie i Katie. Zadręczał się wątpliwościami, w nieskończoność analizował rozmaite „za” i „przeciw”, dzwonił do ojca, by przedyskutować z nim propozycję, a wreszcie pojechał do Wisconsin.

I właśnie ojciec, który zawsze życzył mu jak najlepiej, przekonał Petera, że powinien podjąć pracę u Donoyana. On jeden dostrzegał w synu coś, czego sam Peter jeszcze sobie nie uświadamiał: rzadko spotykane predyspozycje do piastowania kierowniczych stanowisk, wewnętrzną siłę i niezwykłą odwagę. W jego przekonaniu Peter wszystko, czego się imał, robił dobrze, a z pewnością posada u Wilsona - Donoyana miała być dlań zaledwie początkiem długiej drogi na szczyt. W dawnych czasach oj ciec zwykł żartobliwie mawiać do matki, że pewnego dnia ich chłopak zostanie prezydentem, a co najmniej gubernatorem stanu Wisconsin. I matka niekiedy wierzyła w te proroctwa. Nietrudno było uwierzyć w najbardziej fantastyczne przepowiednie dotyczące Petera.

Podobne opinie wyrażała jego siostra, Muriel: Peter był jej bohaterem, i to na długo przed wyjazdem do Wietnamu, zanim nawet rozpoczął studia. Miał w sobie coś wyjątkowego i wszyscy o tym wiedzieli. Nic dziwnego więc, że słowo w słowo powtórzyła radę ojca: jedź do Nowego Jorku, chwytaj szansę. Zapytała nawet, czy poślubi Katie, a jego przeczącą odpowiedź przyjęła ze smutkiem. Uważała Katie za dziewczynę oszałamiająco światową i niezwykle piękną - przynajmniej na zdjęciach, które pokazywał Peter.

Ojciec zachęcał syna, by przywiózł kiedyś na farmę swoją dziewczynę, Peter jednak był temu stanowczo przeciwny i utrzymywał, że nie chce jej dawać złudnej nadziei. Zapewne Katie poczułaby się w Wisconsin zupełnie dobrze, może nawet nauczyłaby się od Muriel doić krowy, ale co potem? Nie mógł zaoferować nic więcej, a nie zamierzał przecież zmuszać jej do ciężkiego życia, jakie on niegdyś wiódł. Trwał w przekonaniu, że to właśnie zabiło jego matkę. Umarła co prawda na raka, lecz wskutek przede wszystkim ubóstwa i trudów, pozbawioną opieki medycznej, bo ojciec nie był nawet ubezpieczony: Kocha Katie zbyt mocno, aby skazywać ją na taką egzystencję. Jego siostra, która tuż po ukończeniu szkoły średniej wyszła za mąż i w ciągu trzech lat wydała na świat troje dzieci, już w wieku dwudziestu dwóch lat miała wygląd kobiety podstarzałej. Peter pragnął i dla niej innego życia, ale zdawał sobie sprawę, że to tylko mrzonka. Muriel ugrzęzła, została schwytana w pułapkę, z której nigdy się nie wyrwie: wraz z mężem aż do śmierci albo bankructwa będzie pracować na farmie. Nie miała innego wyjścia. Jedynym w rodzinie, który miał szansę na odmianę losu, był Peter. Muriel, nie odczuwając zawiści, życzyła mu jak najlepiej. Świat stał przed nim otworem - wystarczyło, by ruszył drogą, którą wskazał mu Frank Donoyan.

- Zrób to, Peter wyszeptała Muriel, kiedy rozmawiali po jego przyjeździe. - Jedź do Nowego Jorku. Tata też chce, żebyś pojechał. Wszyscy chcemy.

Miał wrażenie, że zachęcają go, aby się ratował, aby uciekał, zanim na kolejnych ścieżkach wyrosną nieprzebyte zarośla. Aby w Nowym Jorku próbował zostać kimś.

Miał ściśnięte gardło, kiedy odjeżdżał z farmy. Ojciec i Muriel tak długo machali mu na pożegnanie, aż jego samochód zniknął w oddali. Wszyscy troje czuli, że to najważniejszy moment w życiu Petera - ważniejszy niż wyjazd na studia, ważniejszy niż Wietnam. Peter pojmował całym swoim jestestwem, że oto nieodwołalnie zrywa więzy z farmą i przeszłością.

Po powrocie do Chicago nie zadzwonił do Katie ten wieczór spędził samotnie, lecz nazajutrz drżącą dłonią podniósł słuchawkę, zatelefonował do Franka Donoyana i oznajmił, że przyjmuje jego propozycję.

Rozpoczął pracę dokładnie dwa tygodnie później, a odkąd przeniósł się do Nowego Jorku, każdego ranka budził się z takim uczuciem, jakby wygrał na loterii główną nagrodę.

Katie, zatrudniona w chicagowskiej galerii sztuki jako hostessa, rzuciła pracę w tym samym dniu co Peter i w Nowym Jorku zamieszkała z ojcem. Plan Franka Donoyana powiódł się: córka wróciła pod rodzicielskie skrzydła, a na dodatek dział marketingu firmy zyskał doskonałego fachowca. Układ był idealny dla wszystkich zainteresowanych.

W ciągu kilku następnych miesięcy Peter bardziej koncentrował się na sprawach zawodowych aniżeli sercowych. Zrazu irytowało to Katie, która nawet skarżyła się ojcu, ten jednak rozważnie zalecił jej cierpliwość. Istotnie, w końcu Peter rozluźnił się nieco i przestał bez przerwy myśleć o rozpoczętych i nie doprowadzonych do końca sprawach służbowych. Niemniej po staremu usiłował dopinać wszystko na ostatni guzik - chociażby po to, aby okazać Frankowi wdzięczność i nie zawieść jego zaufania.

Przestał odwiedzać ojca, bo po prostu nie miał na to czasu, ku bezgranicznej wszakże uldze Katie znajdował teraz wśród natłoku obowiązków czas na rozrywki, Bywali na przyjęciach i w teatrach, Katie przedstawiała Petera przyjaciołom. Stwierdził z zaskoczeniem, że potrafi darzyć tych ludzi sympatią, że czuje się w świecie Katie zupełnie dobrze.

Powoli rozwiały się wszelkie obawy, jakie niegdyś żywił w związku z Katie. Robił karierę, i to świetną, i nikogo - co Peter odnotowywał ze zdumieniem - nie obchodziło, komu i dlaczego ją zawdzięcza. Wszyscy, przynajmniej na pozór, lubili go i akceptowali. W rezultacie, niesieni falą wspaniałego samopoczucia, Peter i Katie zaręczyli się po Upływie niespełna roku, co nie zaskoczyło nikogo z wyjątkiem może samego Petera. Frank Donoyan oświadczył, że było im to pisane, a Katie tylko się uśmiechnęła. Ani przez chwilę nie wątpiła, że Peter jest dla niej stworzony. Wiedziała o tym, miała bezgraniczną pewność, iż pragnie zostać jego Żoną.

Wieść o zaręczynach niezmiernie uradowała Muriel, siostrę Petera, za to ku jego niemałemu rozgoryczeniu przeciwnikiem małżeństwa okazał się jego ojciec. Starszy pan teraz równie mocno krytykował ten związek, jak jeszcze niedawno nakłaniał syna, by podjął pracę w spółce Wilson - Donoyan.

- Zawsze będziesz najemnym pracownikiem, synu, nawet jeśli ją poślubisz. To nieuczciwe, nie w porządku, ale tak już jest - stwierdził. - Ilekroć na ciebie popatrzą, przypomną sobie, kim byłeś na początku.

Jednakże Peter mu nie uwierzył. Wrósł w świat Katie i uczynił go swoim, dawny natomiast, prawdziwy świat zaczął postrzegać jako coś, co istniało w innym życiu. To była przeszłość, egzotyczna przeszłość, z którą nie łączyły go żadne więzy. Miewał wrażenie, że urodził się i dorastał w Wisconsin tylko przez przypadek albo że chodzi o kogoś całkiem innego, bo on na tamtej farmie i w tamtym świecie nie był nigdy. Nawet Wietnam wydawał mu się znacznie bardziej rzeczywisty niż Wisconsin. Trudno było uwierzyć, że w istocie spędził tam przeszło dwadzieścia lat. Wystarczył rok, aby Peter przemienił się w biznesmena, światowca i nowojorczyka. Nie wygasła w nim miłość do rodziny, ale wystarczyło, że pomyślał, jak niewiele brakowało, by został farmerem, a przechodził go zimny dreszcz.

Mimo szczerych wysiłków nie zdołał jednak przekonać ojca, że postępuje właściwie. Haskell senior trwał niewzruszenie przy swoich obiekcjach i chociaż zgodził się w końcu przyjechać na ślub, to tylko dlatego, że miał już dość wysłuchiwania oracji syna.

Niestety, los chciał inaczej - Peter poczuł się zdruzgotany, kiedy okazało się, że najbliżsi nie przyjadą na ślub: ojciec miał wypadek na traktorze i z ręką w gipsie i urazem pleców leżał w łóżku, Muriel oczekiwała przyjścia na świat czwartego dziecka, a Jack oczywiście nie chciał zostawić jej samej. Przygnębienie Petera rychło rozwiało się jak dym w obliczu nawału zajęć i spraw do załatwienia.

W podróż poślubną pojechali do Europy, później przez wiele miesięcy nie mieli czasu, by wybrać się do Wisconsin. Zawsze albo Katie, albo Frank wiązali z Peterem swoje plany, on zaś podporządkowywał się chcąc nie chcąc. Toteż mimo solennych przyrzeczeń i najlepszych intencji państwo Haskellowie nie zdołali odwiedzić rodziny Petera, który na koniec obiecał ojcu, że przyjedzie na Boże Narodzenie i nic go przed tym nie powstrzyma. O zamiarach nie bąknął Katie ani słowem, uznając, że to jedyny sposób, aby je zrealizować.

Kiedy tuż przed Świętem Dziękczynienia starszy pan Haskell umarł na zawał serca, jego syna ogarnęły wyrzuty sumienia, żal, iż nie zdążył zrobić tego, co tak bardzo chciał uczynić. A Katie nie miała okazji poznać teścia.

Na pogrzeb pojechali razem. Smutna ceremonia przebiegła w strugach deszczu. Katie z Peterem, przybitym i odrętwiałym, stali w sporej odległości od Muriel, jej męża i dzieci, różniąc się od nich tak bardzo, jak bardzo rasowy mieszczuch może się różnić od prawdziwego wieśniaka.

Peter uznał to za znamienne. Pojął teraz ostatecznie, jak daleką przebył drogę i jak niewiele łączy go z bliskimi. Katie czuła się w ich towarzystwie zakłopotana i nie omieszkała tego Peterowi zakomunikować; z kolei Muriel, rzecz dla niej niezwykła, zachowywała się wobec Katie bardzo ozięble. Kiedy Peter poruszył ten temat w rozmowie z siostrą, ta wyrzuciła z siebie jednym tchem, że Katie jest tu obca, że chociaż została żoną Petera, nigdy nie widziała jego ojca, że nosi kosztowne futro i kapelusz i że wydawała się poirytowana koniecznością uczestniczenia w pogrzebie. Potem długo się kłócili, a w końcu oboje wybuchnęli płaczem.

Napięcie między rodzeństwem wzrosło jeszcze bardziej po odczytaniu testamentu, w którym oj ciec farmę i wszystkie ruchomości zapisywał Muriel i Jackowi. Po wysłuchaniu słów adwokata Katie wyraźnie się rozzłościła.

- Jak mógł ci to zrobić? - zapytała z gniewem, gdy znaleźli się sami w dawnym pokoju Petera, gdzie z pomalowanych na beżowo ścian łuszczyła się farba, a ceglaną podłogę pokrywało linoleum. - Przecież on cię wydziedziczył!

Peter rozumiał motywy ojca znacznie lepiej niż Katie i usiłował wytłumaczyć je żonie.

- Nie mają nic oprócz tego zapomnianego przez Boga biednego gospodarstwa. To ich cale życie. A ja?... Robię karierę, mam dobrą pracę, ciebie. Ojciec wiedział, że nie zależy mi na farmie.

- Mogliście ją sprzedać i podzielić pieniądze, a Muriel i Jack mieliby możliwość przeniesienia się w jakieś ciekawsze miejsce - zareplikowała trzeźwo, a Peter zorientował się, że niczego nie pojęła.

Nie chcą tego robić, chociaż ojciec pewnie się obawiał, że podobna myśl mogłaby im postać w głowie. Nie życzył sobie, żebyśmy sprzedawali farmę, bo całe życie na nią ciężko pracował.

Katie przemilczała, za jak okropne i zakazane miejsce uważa farmę Haskellów - rzeczywistość bowiem przerosła jej najgorsze oczekiwania - lecz Peter domyślił się prawdy ze spojrzenia, jakie mu posłała, i ciszy, która nagle zapadła w pokoju. Ogarnęła ją jednak bezmierna ulga, że teraz, gdy ojciec pozbawił Petera schedy, już nigdy więcej nie będą musieli tu przyjeżdżać. Wisconsin i gospodarstwo nieodwołalnie przechodziły do przeszłości. Peter miał przed sobą tylko jedną drogę naprzód.

Kiedy wyjeżdżali, Muriel była wciąż naburmuszona, Peter zaś miał nieprzyjemne uczucie, iż żegna się ostatecznie nie tylko z ojcem, lecz również z siostrą. Czuł, że tego właśnie pragnie Katie, która nie mówiąc wprost, dawała mu do zrozumienia, iż chciałaby skupić w swoim ręku wszystko, co wiąże się z życiem męża: miłość, oddanie, poczucie obowiązku. Mogło się zdawać, że jest zazdrosna o Muriel i tę cząstkę życia Petera, którą reprezentuje jego siostra. Testament stał się wygodnym pretekstem, aby uciąć ten problem raz na zawsze.

- Postąpiłeś słusznie, kiedy postanowiłeś stąd wyjechać i podjąć dalszą naukę - stwierdziła w samochodzie, nie dostrzegając, że jej mąż płacze. - Peter, nie tu jest twoje miejsce.

Chciał zaoponować, powołać się na więzy rodzinne, lojalność wobec bliskich, tyle że przepełniony wyrzutami sumienia musiał przyznać, iż Katie ma całkowitą słuszność: to nie jest jego miejsce na Ziemi. Nigdy nim nie było.

Wsiadając w Chicago do samolotu poczuł, jak ogarnia go przemożne poczucie ulgi. Znowu zdołał umknąć! Żywił podświadomą obawę, że farma przejdzie na niego wraz ze zobowiązaniem, by na niej gospodarował. Ojciec okazał jednak dostatecznie wiele rozsądku, znał Petera aż nazbyt dobrze. I oto farma nie należała do niego, a zatem nie mogła go zniszczyć. Stanowiła problem Muriel i Jacka. On, Peter, był wolny, zostawił za plecami farmę i wszystko, co się z nią wiązało. Miał tylko nadzieję, że równocześnie nie stracił Siostry.

Milczał w czasie lotu i przez kilka następnych tygodni, opłakując śmierć ojca. Nie dzielił się swoim bólem z Katie, ponieważ był przekonany, że nie chce o tym słyszeć. Raz czy dwa zadzwonił do Muriel, ale nieustannie była zajęta przy dzieciach lub przy krowach. Nie miała czasu rozmawiać, a jeśli już cokolwiek mówiła, to wyłącznie na temat Katie.

Peterowi nie podobały się jej komentarze i właśnie otwarte krytykowanie bratowej ostatecznie otworzyło przepaść między rodzeństwem. Wkrótce Peter przestał dzwonić. Bez reszty pogrążył się w pracy, odnajdując w niej ukojenie i spokój ducha. W biurze czul się jak w domu, a zresztą całe jego nowojorskie życie wydawało mu się nieomal rajem. Idealnie wpasował się w firmę, środowisko, życie towarzyskie, jakie organizowała im Katie. Można było odnieść wrażenie, iż w tych układach i takiej sytuacji tkwił zawsze.

Zaprzyjaźnieni nowojorczycy traktowali Petera jak swojego i parskali śmiechem, kiedy mówił, że urodził się i dorastał na farmie. Niewielu dawało mu wiarę - powszechnie sądzono, że pochodzi z Nowego Jorku, Bostonu albo innego wielkiego miasta. Bez trudu również i z pełnym zrozumieniem dostosował się do trybu życia swojej nowej rodziny.

Frank Donoyan nalegał, aby córka i zięć zamieszkali w Greenwich w stanie Connecticut, tak samo jak on. Lubił tę miejscowość, był do niej przyzwyczajony i chciał mieć w pobliżu „swoją malutką”. Donoyanowie mieli mieszkanie w Nowym Jorku, gdzie mieściła się centrala firmy, ale zawsze mieszkali w Greenwich, o godzinę jazdy pociągiem od miasta. Peter szybko przyzwyczaił się do codziennych podróży i odbywał je wspólnie z Frankiem. Był zresztą zachwycony ich domem w Greenwich, był zachwycony swoim małżeństwem. Na ogół dogadywał się z Katie doskonale, a na jedyną kontrowersję - dotyczącą spadku i ewentualnej sprzedaży farmy - już dawno spuścili zasłonę milczenia, skoro nie mogli osiągnąć zgody.

Sen z powiek spędzało mu tylko to, że ich pierwszy dom był podarunkiem od Franka. Peter nie chciał go przyjąć, ale ostatecznie uległ, czyniąc zadość błaganiom Katie, która marzyła o dużym domu i dzieciach, on zaś, przynajmniej na razie, nie mógł się zdobyć na tak znaczny wydatek. Dom, który Frank Z wdziękiem nazywał „prezentem ślubnym”, Peterowi wydawał się nieomal pałacem. Miał piękny taras, jadalnię, salon, wielki gabinet, pokój rodzinny i cudowną kuchnię w stylu rustykalnym. „Z chałupką, którą w Wisconsin ojciec zapisał Muriel, nie było porównania. Peter z głupią miną przyznawał czasem, że jest nim zachwycony.

Frank zamierzał również zatrudnić na własny koszt pomoc domową, w tej kwestii wszakże Peter okazał stanowczość - oznajmił, że jeśli będzie trzeba, sam nauczy się gotować i sprzątać. Koniec końców obowiązki domowe wzięła na siebie Katie, chociaż przed Bożym Narodzeniem była już w tak zaawansowanej ciąży, że siłą rzeczy musiały spaść na Petera. Wypełniał je z entuzjazmem, podekscytowany perspektywą narodzin dziecka, w codziennych obrządkach widział bez mała mistyczny akt sprawiedliwości, rekompensatę za śmierć oj ca, która wciąż przejmowała go większym bólem, niż ktokolwiek mógł podejrzewać.

Taki był początek owych przeżytych wspólnie owocnych osiemnastu lat. Podczas czterech pierwszych doczekali się trzech synów, później życie Katie wypełniała działalność charytatywna i w komitetach rodzicielskich, na rzecz lokalnej społeczności i ekologii postrzeganej w skali świata - czyli problemy, którymi Peter powinien by się interesować, lecz pochłonięty firmą, po prostu nie miał na nie czasu. Dlatego też Katie reprezentowała ich oboje.

Katie nie była laikiem w interesach. Miała trzy lata, kiedy umarła jej matka, i odtąd, nieustannie kręcąc się u boku ojca, nauczyła się niejednego o firmie, jej finansach i problemach. Peter odnosił chwilami wrażenie, iż o spółce wie nadal więcej niż on, co często stwierdzał ze zdumieniem, kiedy po powrocie do domu poruszał taki czy inny temat. Była również niezwykle silnie związana z ojcem, z czego czasami rodziły się konflikty. Z reguły Frank, uczciwy realista, nie forsował zbytnio swoich poglądów, czasami jednak, popierany przez Katie na całej linii, trwał przy nich niewzruszenie. Dokonując od czasu do czasu bilansu plusów i minusów swojego małżeństwa, Peter przyznawał przed samym sobą, że tych pierwszych jest daleko więcej niż drugich.

Jedyne, co położyło się cieniem na tym szczęśliwym okresie, była śmierć siostry: Muriel umarła na raka w dwudziestym dziewiątym roku życia, znacznie zatem wcześniej niż matka, ale również z braku opieki lekarskiej, na którą nie było jej stać. Dumna do końca, nie poprosiła Petera o pomoc.

Jack zadzwonił do niego dopiero wtedy, kiedy Muriel leżała na łożu śmierci. Zrozpaczony Peter pojechał natychmiast do Wisconsin. Muriel zmarła kilka dni potem. Po niespełna roku Jack sprzedał farmę, ożenił się ponownie i przeniósł do Montany. Parę lat później napisał do Petera, prosząc o pieniądze. Peter wysłał mu czek, ale zgodziwszy się z argumentami Katie, że dzieci mają nową matkę i nowe życie, zrezygnował z odwiedzin u Jacka i siostrzeńców. Było to pod pewnymi względami najlepsze wyjście, chociaż wielokrotnie budziło w Peterze wyrzuty sumienia.

Tyle że miał własne życie, własną rodzinę, o którą należało się troszczyć, musiał niekiedy toczyć własne bitwy. Jedna z takich bitew - należałoby ją raczej nazwać batalią rozegrała się przed czterema laty, gdy powstał problem wyboru szkoły średniej dla najstarszego syna Haskellów, Mike’a. Jak sięgnąć pamięcią, każdy męski potomek rodu Donoyanów uczęszczał do Andoyer, Frank więc, przy pełnym poparciu córki, zdecydowanie opowiadał się za takim właśnie rozwiązaniem. Peter stanowczo się temu sprzeciwiał, pragnął bowiem, aby aż do rozpoczęcia studiów syn mieszkał w domu, Frank wszakże bez trudu sobie z nim poradził: czyż nie Mike ma decydujący głos w tej sprawie? Chłopak, przekonany przez dziadka, że bez renomowanej szkoły średniej nie może liczyć na studia W renomowanej uczelni, odpowiednie kontakty, a W przyszłości lukratywną posadę, chciał się uczyć w Andoyer.

Peter argumenty teścia uznał za absurdalne: on przecież w życiu nie słyszał o Andoyer, studiował najpierw na Uniwersytecie Stanu Michigan, potem wieczorowo w Chicago, a daje sobie radę zupełnie dobrze i stoi na czele jednej z najpoważniejszych firm w kraju. Nic jednak nie przygotowało go na odpowiedź syna, Mike bowiem rzeki krótko:

- Taak, ale ty się w nią wżeniłeś, tato. A to zupełnie co innego.

Musiał wyczytać z oczu ojca, jak bardzo go zranił, pospiesznie więc i nieudolnie zaczął wyjaśniać, że miał na myśli „co innego” i że dwadzieścia lat temu sprawy w ogóle stały inaczej. Obaj wszakże dobrze wiedzieli, że to tylko słowa.

W końcu zatem Mike pojechał do Andoyer, teraz natomiast, również idąc w ślady dziadka, miał rozpocząć studia w Princeton. Paul także uczył się w Andoyer i tylko najmłodszy, Patrick, nie chcąc we wszystkim małpować braci, zastanawiał się nad inną szkołą średnią - na przykład w Kalifornii. Peter pragnąłby, aby chociaż on został w domu, lecz miał świadomość że jest skazany na porażkę. Nauka w szkołach z internatami była rodzinną tradycją Donoyanów Nawet Katie, tak przecież związana z ojcem, uczyła się u Miss Porter. Argument Franka o świetlanej przyszłości i użytecznych kontaktach skutecznie wytrącał mu z dłoni wszelki oręż, godził się więc z nieuchronnym, chociaż nie potrafił oprzeć się uczuciu osamotnienia kiedy synowie rozjeżdżali się do szkół. Byli wraz z Katie jego rodziną, jedyną rodziną. Nie Przyznając się do tego przed żoną, tęsknił za Muriel i rodzicami, lecz cóż z tego, skoro Wszyscy nie żyli?

Nie licząc porażek w Życiu osobistym, zawsze odnosił Sukcesy - był człowiekiem wysoko postawionym, robił świetną karierę, doskonale zarabiał. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko było go na to stać, przenieśli się do nowego, większego domu. To już nie był prezent od Franka.

Dom leżał w Greenwich na pięknej sześcioakrowej posesji. Petera wprawdzie pociągało miasto, był wszakże świadom, że ważniejsza jest woła Katie, która w Greenwich mieszkała od urodzenia. Poza tym tutaj mieściły się rozmaite elementy ich szczęśliwego życia - podstawówka synów, komitety, w których udzielała się Katie, tu mieszkał jej ojciec. Nadal, choć już nie z takim zaangażowaniem jak ongiś, zajmowała się jego gospodarstwem, prócz tego często odwiedzali Franka po prostu po to, żeby pogawędzić albo pograć w tenisa.

Latem, również za namową Franka, jeździli do Martha's Vineyard, gdzie Donoyanowie mieli imponującą posiadłość. Miejscowość była naprawdę cudowna i Peter zakochał się w niej bez pamięci. Kiedy mógł sobie na to pozwolić, zrezygnował z przybudówki, którą na swoich włościach wypożyczał im Frank, i kupił w pobliżu uroczą, chociaż znacznie skromniejszą posesję. Przepadali za nią synowie, zwłaszcza odkąd Frank wybudował dla nich osobny bungalow, do którego mogli bez ograniczeń zapraszać przyjaciół. Czynili to nieustannie. Peter nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy w Martha's Vineyard nie otaczał go przynajmniej tuzin młodzieży.

Haskellowie prowadzili życie wygodne i beztroskie. Peter miał wewnętrzne przekonanie, że chociaż w sferze spraw rodzinnych szedł niekiedy na kompromis, to na płaszczyźnie zawodowej ani razu nie uczynił ofiary ze swej uczciwości i zasad. Frank zresztą dawał mu w interesach praktycznie wolną rękę, a błyskotliwe pomysły Petera pozwoliły firmie rozrosnąć się do rozmiarów, o jakich Frank nawet nie śnił. Sugestie Petera były bezcenne, jego decyzje śmiałe, lecz pewne. Frank dobrze wiedział, co robi, gdy zatrudniał Petera; nie popełnił również omyłki, kiedy mianował trzydziestosiedmioletniego zięcia dyrektorem naczelnym spółki.

Od samego początku Peter kierował firmą po mistrzowsku. Z siedmiu lat jego pracy na stanowisku dyrektorskim cztery poświęcono na opracowanie vicotecu, idei niezmiernie kosztownej, lecz śmiałej i porywającej. To Peter wymyślił ten lek i to on, przekonawszy Franka do przedsięwzięcia co prawda drogiego, lecz obiecującego w perspektywie olbrzymie zyski, pchnął tym tropem całe szwadrony naukowców. Postrzegał w vicotecu spełnienie życiowych marzeń, dar uczyniony całej ludzkości przez człowieka uwikłanego w samolubny, płytki i nastawiony wyłącznie na dochód świat biznesu. Ani przez chwilę nie opuszczało go przy tym wspomnienie matki i Muriel: mogłyby zostać uratowane, przynajmniej pożyć dłużej, gdyby miały do dyspozycji taki środek jak vicotec. Teraz mógł pomagać obcym, tysiącom chorych, którym ubóstwo bądź oddalenie od wielkich miast i dobrych szpitali nie pozwalało podjąć skutecznej walki z toczącym ich rakiem.

Peter wyrwał się z zadumy i wyjrzał przez szybę. Taksówka zbliżała się do centrum Paryża. Zawsze darzył to miasto szczególnym uczuciem, ono sprawiało, że serce biło mu szybciej. Kiedy przed piętnastu laty przyleciał tu po raz pierwszy, wydało mu się, że dopiero wtedy otworzyły mu się oczy na świat. Był to dzień święta narodowego i Peter pamiętał, że jadąc Polami Elizejskimi, ujrzał na Łuku Triumfalnym majestatycznie powiewającą flagę francuską. Kazał zatrzymać taksówkę, wysiadł i z zakłopotaniem stwierdził, że ma łzy w oczach.

Katie często zeń żartowała, iż zapewne tak bardzo kocha Paryż, bo w którymś z poprzednich żywotów był Francuzem.

Sam Peter nie potrafiłby racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego Paryż znaczy dla niego tak wiele: było to miasto piękne, pełne jakiejś czarownej mocy, poza tym zawsze dostarczało mu wspaniałych wrażeń. Tym razem na pewno nie będzie inaczej. Nawet rozmowa z posępnym zwykle Paulem - Louisem Suchardem stanie się radosnym świętem.

Taksówka przemknęła przez plac Inwalidów, obok gmachu Opery, wjechała na plac Vendóme i Peter poczuł się jak w domu. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak przez plac, ozdobiony pośrodku pomnikiem Napoleona, przetaczają się karoce wiozące francuskich arystokratów upudrowanych pod białymi perukami, odzianych w atłasowe pludry i aksamitne surduty. Była to wizja tak groteskowa, że Peter uśmiechał się pod nosem, kiedy wysiadał z auta i płacił taksówkarzowi. Portier niezwłocznie rozpoznał przybyłego - rozpoznawał wszystkich stałych gości - i nieznacznym gestem polecił boyowi zająć się walizką Petera.

Fasada Ritza, wyróżniająca się tylko niewielkim podcieniem, wręcz ginęła pośród licznych w tej okolicy ekskluzywnych sklepów, głównie jubilerskich: Chaumeta, Boucherona i Rosenthala, ale także firmowych butików większych i mniejszych projektantów mody - na przykład w rogu placu mieścił się firmowy sklep Coco Chanel. Ritz jednak stanowił bodaj najważniejszy element tego miejsca. Peter zwykł mawiać, że nigdzie na świecie nie ma hotelu, który mógłby się z nim równać: dawał gościom wygodę graniczącą z przepychem, czynił to zaś w niezrównanym stylu. Peter miewał wyrzuty sumienia, zatrzymując się w Ritzu podczas podróży służbowych, lecz polubił ten hotel zbyt mocno, aby pod jakimkolwiek pretekstem skorzystać z usług innego. Ritz zresztą był jedną z nielicznych ekstrawagancji, na jakie Peter pozwalał sobie w swym prozaicznym życiu, podporządkowanym bez reszty rutynie i rozsądkowi.

Ritz, ze swoją subtelną elegancją, brokatami na ścianach i przepięknymi antycznymi kominkami, nie rozczarował go ani razu. Co więcej, pokonawszy obrotowe drzwi do foyer, Peter niezwłocznie zaczynał odczuwać niepojęte podniecenie. Bo ten hotel był jak piękna kobieta, która cudownie umalowana, jeszcze bardziej oszałamiająca niż podczas poprzedniej randki, czeka nań wiernie z otwartymi ramionami. Uwielbiał nawet chwilę, gdy powitany przez recepcjonistę w liberii, czekał na dopełnienie formalności i klucz, obserwując w tym czasie innych gości.

Po jego lewej stronie stał przystojny niemłody Latynos w towarzystwie uderzająco pięknej młodej kobiety w czerwonej sukni. Rozmawiali po hiszpańsku. Dziewczyna miała nieskazitelny manikiur i olbrzymi brylant na palcu lewej ręki. Uśmiechnęła się, pochwyciwszy spojrzenie Petera. Nic dziwnego: zwracał uwagę prezencją, a także zespołem owych szczególnych cech, jakie miewają osoby znaczące, obyte i świadome tego. Gdyby Latynoska miała okazję przyjrzeć się Peterowi dokładniej, zapewne zwróciłaby uwagę, że pod fasadą kryje się dobroć, młodzieńczość i tak rzadka u osób dzierżących władzę życzliwość. Dostrzegła jednak tylko niezmiernie przystojnego mężczyznę o silnych czystych dłoniach, krawat od Hermsa, neseser, angielskie buty, doskonale skrojony garnitur... Ale i to wystarczyło, by opornie kierowała wzrok na swojego towarzysza.

Z drugiej strony Petera stali trzej dobrze ubrani Japończycy w starszym wieku; palili papierosy i dyskretnie ze sobą konferowali; czwarty, znacznie młodszy, z szacunkiem trzymał się na uboczu.

Odwróciwszy od nich głowę, Peter zauważył nagłe poruszenie przy drzwiach obrotowych, które najpierw, niczym automat z gumą do żucia, wypluły czterech smagłych osiłków W ciemnych garniturach, potem dwóch następnych, a wreszcie trzy urodziwe niewiasty w różnobarwnych, lecz jednego kroju kostiumach od Diora. Wszystkie miały nienaganny makijaż i kilogramy biżuterii na sobie. Ochroniarze otoczyli je ciasnym wianuszkiem, a wtedy w drzwiach ukazał się znacznie od nich starszy dystyngowany Arab.

Król Chaled - usłyszał Peter w pobliżu czyjś szept.

- Albo jego brat.., tak, wszystkie trzy żony... przyjechali na miesiąc... mają całe czwarte piętro z widokiem na ogród...

Król Chaled przemaszerował przez foyer w towarzystwie ośmiu, jak naliczył Peter, ochroniarzy, trzech żon i kilkunastu innych członków orszaku. Przybycie arabskiego władcy wzbudziło takie zainteresowanie, że nikt nie spostrzegł Catherine Deneuye spieszącej do restauracji na lunch i nikt nie pomyślał, że w Ritzu mieszka akurat również Clint Eastwood, który kręci film pod Paryżem. Słynne twarze i wielkie nazwiska były tu na porządku dziennym. Peter niejednokrotnie zadawał sobie pytanie, czy kiedykolwiek będzie dość zblazowany, by je ignorować - teraz nawet nie usiłował udawać znudzenia, jak ten i ów spośród stałych gości, ale bezceremonialnie przypatrywał się arabskiemu monarsze, który krocząc majestatycznie, gawędził półgłosem ze swoim ministrem czy doradcą, urodziwym małżonkom władcy, zwalistym ochroniarzom, którzy nie dopuszczali, aby ktoś postronny nadmiernie zbliżył się do ich podopiecznych.

Wzdrygnął się, gdy usłyszał za plecami pogodny głos:

- Dzień dobry, panie Haskell. Radzi jesteśmy witać pana znowu w naszych progach.

- Ja też się cieszę, że tu jestem - odparł Peter, uśmiechając się do młodego recepcjonisty, który miał go obsłużyć. Zaproponował pokój na trzecim piętrze, co nie miało znaczenia dla Petera, który żywił przekonanie, że w Ritzu nie ma lepszych i gorszych pokoi. - Wygląda na to, że macie ruch jak zwykle.

- Jak zwykle... - zgodził się recepcjonista, podsuwając mu formularz. Zerknął do jego paszportu, podał boyowi numer pokoju, a następnie gestem zaprosił Petera, by podążył za nim. - Pozwoli pan, że zaprowadzę go do pokoju.

Minęli bar i restaurację, pełną wyelegantowanych biesiadników; w kącie sali Peter wyłowił sylwetkę pięknej jak zawsze Catherine Deneuye, która śmiejąc się mówiła coś do towarzysza. To właśnie w Ritzu zachwycało go najbardziej - twarze, ciekawi ludzie, niepowtarzalna atmosfera.

Kiedy idąc w kierunku wind mijali rząd witryn długości przecznicy, Peter spostrzegł w jednej z nich złotą bransoletę, która - jak uznał - mogłaby spodobać się Katie, i zanotował w pamięci, by kupić ją przed wyjazdem. Zawsze przywoził żonie prezenty z podróży - najpierw w charakterze „nagrody pocieszenia”, kiedy Katie nie mogła mu towarzyszyć, ponieważ albo była w ciąży, albo zajmowała się małymi dziećmi, później zaś siłą nawyku, kiedy stało się jasne, że woli siedzieć w domu, poświęcając czas najrozmaitszym komitetom i niezliczonym przyjaciołom. Rozumiał jej motywy i już dawno przestał naciskać, lecz o podarunkach tak dla niej, jak i dla chłopców nie zapominał nigdy.

Kiedy dotarli do wind, król Chaled już dawno zniknął z pola widzenia w swoim apartamencie złożonym z kilkunastu pokoi. Bywał w Paryżu regularnie w maju i czerwcu, czasem przedłużając pobyt do lipca, bo jego żony musiały bywać na wszystkich ważniejszych pokazach mody. Jesienią cała liczna rodzina zjawiała się ponownie z tego samego powodu.

- Ciepły mamy rok - zauważył Peter, kiedy czekali na windę.

Istotnie, Paryż kąpał się w prawie upalnym aromatycznym powietrzu i pogoda aż zachęcała, aby lec gdzieś w ogrodzie pod drzewem i wbić wzrok w nieskazitelnie błękitne niebo. A chociaż w najmniejszym stopniu nie zachęcała do zajmowania się interesami, Peter miał zamiar zadzwonić jak najszybciej do Paula - Louisa Sucharda.

- O, tak, już cały zeszły tydzień było gorąco - odrzekł recepcjonista, dodając w myśli, że pogoda poprawia samopoczucie ogółowi gości, a klimatyzacja we wszystkich pokojach sprawia, że upały nikomu zbytnio nie dają się we znaki.

Rozmowa się urwała, obaj powiedli bowiem wzrokiem za kobietą, która prowadziła na smyczach trzy maleńkie yorki. Pieski były tak kudłate i tak obficie przyozdobione kokardkami, że mężczyźni jak na komendę uśmiechnęli się do siebie.

Potem naraz powietrze jakby naładowało się elektrycznością. Peter zdał sobie sprawę, że w pobliżu nastąpiło nagłe poruszenie. Rozejrzał się dokoła, zastanawiając się, czy ujrzy lada chwila arabskiego szejka w otoczeniu świty czy też jakąś gwiazdę filmową pierwszej wielkości. Zamiast tego jednak zobaczył tylko czterech mężczyzn w ciemnych garniturach, którzy sunęli ławą w jego kierunku. Nietrudno było domyślić się w nich ochroniarzy: zdradzały ich tkwiące w uszach słuchawki i radiotelefony w rękach. Gdyby nie upał, z pewnością wszyscy nosiliby prochowce.

Minęli Petera i recepcjonistę, a następnie odstąpili na bok, ukazując grupkę mężczyzn w letnich ubraniach. Jeden z nich przewyższał towarzyszy wzrostem, miał znacznie jaśniejsze włosy, urodę gwiazdora filmowego i jak się zdawało, niemal magnetyczną władzę nad swoimi kompanami, którzy spijali z jego ust każde słowo i wybuchali śmiechem, kiedy ich lub jego zdaniem powiedział coś zabawnego.

Zaintrygowany mężczyzną, Peter popatrzył nań przeciągle, pewien, że już kiedyś musiał go widzieć. Potrzebował chwili, by go ostatecznie rozpoznać. Nowo przybyłym był kontrowersyjny i niezmiernie przebojowy senator ze stanu Wirginia, niejaki Anderson Thatcher. Miał czterdzieści osiem lat i kilka skandali i tragedii za sobą. Te pierwsze utonęły w niepamięci, drugie ciągle stanowiły temat rozmów. przed sześciu laty jego ubiegający się o prezydenturę brat Tom padł ofiarą zamachu, co obruszyło całą lawinę spekulacji j stało się tematem kilku kiepskich filmów. W końcu udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że przyczyną śmierci Toma Thatchera nie był żaden spisek, lecz działający w pojedynkę chory umysłowo zabójca. Od tej pory Anderson Thatcher - „Andy”, jak nazywali go bliscy - był politycznie urabiany przez przyjaciół i popleczników zmarłego brata i chociaż dotąd nie zdradził zamiaru kandydowania w nadchodzących wyborach, nikt nie wątpił, że uczyni to niebawem.

Peter z zainteresowaniem śledził rozwój jego kariery i mimo nieco odstręczających szczegółów, jakie prywatnie słyszał na jego temat, uważał go za interesującego kandydata na prezydenta. Osobisty, chociaż nie bezpośredni kontakt jasno dowodził, że Andy Thatcher jest człowiekiem obdarzonym niemałą charyzmą.

Kolejna tragedia spadła na młodego kongresmena, kiedy jego dwuletni syn umarł na raka. Peter niewiele wiedział o tej sprawie, lecz dobrze pamiętał zamieszczone w „Timie” zdjęcie, na którym złamana matka chłopca samotnie opuszczała cmentarz w tle Andy Thatcher pod rękę prowadził ku czekającym limuzynom swoją matkę. Ta fotografia przejęła Petera niewypowiedzianym bólem, całe zdarzenie jednak miało przede wszystkim taki skutek, że znacznie zwiększyło w społeczeństwie sympatię, jaką cieszył się senator Thatcher.

Winda wciąż nie nadjeżdżała. W szeregach orszaku Andersona Thatchera nastąpiło przetasowanie i wtedy przez ułamek sekundy Peter zobaczył jeszcze jedną osobę, której dotąd nie zauważył. Była nią młoda, bardzo drobna i niewiarygodnie krucha kobieta. Stała nieruchomo z oczyma opuszczonymi ku ziemi. Sprawiała wrażenie motyla gotowego lada chwila zerwać się do lotu. Miała największe oczy, jakie Peter widział w życiu, i wręcz hipnotyzującą urodę podkreśloną dyskretnie przez błękitny jak niebo lniany kostium od Chanel. Kiedy sięgnęła do torebki po okulary przeciwsłoneczne, okazało się, że jej dłonie są smukłe i delikatne jak dłonie porcelanowej figurki. Nikt, nawet ochroniarze, nie zwracał na nią uwagi. Z godnością i dystynkcją prawdziwej damy podążała za mężczyznami, na pozór zupełnie obojętna na to, czy ktokolwiek jest świadom jej istnienia, czy nie.

Peter znał ją dobrze z niezliczonych publikacji prasowych, środki masowego przekazu bowiem interesowały się nią i wtedy, kiedy była panną, i wówczas, gdy wyszła za mąż za Thatchera. Nazywała się obecnie Olivia Douglas Thatcher i podobnie jak jej mąż pochodziła z rodziny mocno osadzonej w życiu politycznym kraju. Jej ojciec był wielce szanowanym gubernatorem stanu Massachusets, brat zaś młodszym kongresmenem z Bostonu. Liczyła, jak przypominał sobie Peter, około trzydziestu czterech lat i należąc do osób, które budziły w środowisku mediów największe zainteresowanie, rzadko dostarczała im tematów. Peter pamiętał mnóstwo wywiadów z Andym Thatcherem, ale żadnego z jego żoną. Olivia zawsze pozostawała w tle.

Kiedy wsiedli do windy, znalazła się tak blisko niego, że bez trudu mógłby ją objąć. Na tę myśl aż przebiegł go dreszcz. Nie odrywał wzroku od jej pysznych ciemnych włosów koloru sobolowego futra. Jak gdyby wyczuwając jego zainteresowanie, odwróciła się i popatrzyła na niego. Poczuł wtedy, że czas zatrzymuje się w miejscu. Miała w oczach smutek, jaki dostrzegł już wcześniej.., tak, smutek, ale coś jeszcze... coś, czego nie widział w niczyich oczach.

Po chwili odwróciła się doń plecami i tak już pozostała do końca wspólnej jazdy windą.

Boy dostarczył już na miejsce bagaż Petera, a kierowniczka piętra upewniła się osobiście, czy wszystko w pokoju jest w należytym porządku. Oczywiście było. Peter znów, po raz kolejny W Życiu, poczuł się tak, jakby po śmierci trafił do nieba: ściany pokryte brokatem w kolorze dojrzałej brzoskwini, antyczne meble, kominek z morelowego marmuru, jedwabne zasłony i narzuta na łóżko, wszelkie wygody... Kiedy usiadł w fotelu obitym atłasem i wyjrzał przez okno na wspaniale utrzymany ogród, doszedł do wniosku, że doskonałemu otoczeniu niczego nie brakuje.

Wręczył recepcjoniście napiwek i zaczął krążyć po pokoju, rozmyślając o Olivii Thatcher. Miała w twarzy i oczach coś, co nie dawało mu spokoju - coś niewiarygodnie pociągającego i zarazem tchnącego bezgranicznym smutkiem bólem, a równocześnie pełnego wewnętrznej mocy. Odnosiło się wrażenie, że Olivia stara się coś powiedzieć każdemu, kto znalazł dość odwagi, by na nią spojrzeć. Pod pewnymi względami miała w sobie znacznie więcej siły niż jej mąż. Peter zastanawiał się, czy w jakikolwiek sposób uczestniczy w politycznych rozgrywkach Andersona - o ile wiedział, nie robiła tego nigdy w przeszłości, a zatem przypuszczalnie nie robi i teraz. Niemniej Andy Thatcher był w tej chwili tak bliski nominacji, że... Ciekawe, czy Olivia rzeczywiście skrywa tajemnice, czy tylko on je wydumał? Może wcale nie była smutna, lecz po prostu zgaszona? Tylko dlaczego posłała mu to osobliwe spojrzenie? O czym myślała w tamtej chwili?

Pięć minut później, umywszy twarz i dłonie, wciąż targany rozterkami, zadzwonił do Sucharda. Nie mógł się doczekać tego spotkania. Była niedziela, toteż Suchard bez entuzjazmu odebrał telefon Petera, mimo to zgodził się na rozmowę godzinę później.

Peter niecierpliwie krążył po pokoju, w końcu postanowił zadzwonić do Katie, jej wszakże jak zwykle nie było w domu. Zapewne albo jakieś sprawy wyciągnęły ją z domu, albo wybrała się do przyjaciół. Z reguły wychodziła tuż po dziewiątej i nie wracała przed wpół do szóstej. Ostatnimi czasy, mając pod skrzydłami tylko jedno dziecko, za to masę nowych obowiązków w radzie nadzorczej szkoły, nieraz zjawiała się w domu jeszcze później.

Wychodząc z pokoju na spotkanie z Suchardem, Peter był zbyt podniecony, aby pamiętać o takich drobiazgach. Na tę chwilę czekał od wielu lat - oto przed vicotekiem miano zapalić zielone światło. Czysta formalność, jasne, lecz Suchard był najbardziej poważanym ekspertem spółki Wilson - Donoyan i jego błogosławieństwo miało największą wagę.

Tym razem winda nadjechała niemal natychmiast. Peter, nienaganny w tym samym co przedtem ciemnym garniturze, ale świeżej niebieskiej koszuli, spojrzał na stojącą w rogu drobną kobietę w czarnych lnianych spodniach, czarnym trykocie, okularach przeciwsłonecznych i pantoflach na płaskim obcasie. Olivia Thatcher.

Czytywał o niej od tylu lat, lecz teraz, podczas drugiego spotkania w ciągu zaledwie godziny, wydała mu się kimś zupełnie innym. Zorientował się, że go rozpoznała, milczeli jednak oboje, Peter zaś robił wszystko, aby się na nią nie gapić. Nie umiałby określić, co w Olivii intryguje go tak bardzo. Bez wątpienia oczy, ale z pewnością coś więcej - sposób poruszania się, wygląd, towarzysząca jej fama... Wyglądała na bardzo dumną, pewną siebie i zadziwiająco opanowaną. Miała w sobie coś, co sprawiało, że z najwyższym trudem opierał się pokusie, by nie zadać jej tysiąca głupich pytań. Takich, jakie zapewne zadaliby dziennikarze: Dlaczego wydaje się pani tak pewna siebie? Tak pełna dystansu wobec świata, ale i smutna? Czy j e s t pani smutna? Co pani czuła, kiedy umarł pani synek? Czy jest pani wciąż przygnębiona?

Takie pytania stawiano jej w nieskończoność. Nie udzielała na nie odpowiedzi, chociaż w tej chwili Peter ogromnie chciałby je usłyszeć. Więcej: pragnął wyciągnąć ku niej ramiona, przytulić ją, poznać jej najtajniejsze uczucia. A zarazem był świadom, że są to pragnienia daremne - los skazywał ich na to, że zawsze będą sobie obcy, nigdy nie zamienią choćby paru zdawkowych słów.

Jej bliskość zapierała mu dech w piersiach. Czuł zapach jej perfum, miał przed oczyma ulotny nimb, jaki roztaczały jej włosy... i nie potrafił się powstrzymać, by po sztubacku nie wlepiać w nią oczu.

Winda zjechała na parter i rozsunęły się drzwi w których stanął przydzielony Olivii ochroniarz. Powoli ruszyła przez foyer, a Peter mimowolnie podążył za nią. Świadom, że ma obowiązki do wypełnienia i ani chwili czasu na uleganie młodzieńczym fantazjom, nie znajdował w sobie jednak dość siły woli, by się im oprzeć.

I wtedy znalazł odpowiedź na pytania, które stawiał sobie wcześniej. Olivia była przede wszystkim zagadką, osobą, o której się marzy i której nigdy nie ma okazji się poznać. Czy ktokolwiek otrzymał ten przywilej?, dumał, poleciwszy portierowi wezwać taksówkę.

Odjeżdżając spod hotelu widział jeszcze, jak Olivia Thatcher opuszcza plac Vendóme i skręca w rue de la Paix. Dokąd może iść?, zastanowił się bezsilnie, potem wbił spojrzenie w szybę auta i odprowadzał wzrokiem uciekające do tyłu ulice Paryża.


ROZDZIAŁ DRUGI

Spotkanie z Suchardem było, jak się spodziewał Peter, krótkie i rzeczowe, nic wszakże nie przygotowało dyrektora naczelnego firmy Wilson - Donoyan na werdykt francuskiego naukowca. Prawie wszystkie testy wskazywały jednoznacznie, że w przypadku niewłaściwego użycia vicotec jest środkiem niebezpiecznym, a nawet śmiercionośnym. Zakładając, że zostanie dopracowany, potrzebowali lat na analizy laboratoryjne poprzedzające wdrożenie do produkcji. Od etapu badań klinicznych na ludziach, tak wytęsknionego przez Petera, vicotec dzieliła jeszcze długa droga.

Peter z niedowierzaniem wpatrywał się w swojego rozmówcę. Od tylu lat mając do czynienia z produktami firmy, dowiedział się o farmakologii dostatecznie wiele, by zadać Suchardowi kilka dociekliwych pytań. Francuz znał odpowiedzi zaledwie na niektóre, żywił jednak przekonanie, iż vicotec jest środkiem niebezpiecznym, w związku z czym powinno się o nim zapomnieć, ponieważ dalsze nad nim prace, nie dając gwarancji sukcesu, oznaczałyby wiele lat studiów i badań, a co za tym idzie, olbrzymie wydatki. Peter czuł się jak uderzony obuchem.

- Jesteś pewien, że w twoich analizach nie było błędu, Paul? - zapytał bliski rozpaczy.

- Przeprowadzono je prawidłowo - odparł w chropawej, lecz zrozumiałej angielszczyźnie Suchard. On to, człowiek o grobowym głosie i ponurym zwykle wyrazie twarzy, był najczęściej heroldem złych nowin. Na tym polegała jego funkcja i powołanie. - Pozostaje nam jeszcze jeden test, który może wprawdzie zweryfikować moją opinię, ale na pewno nie zmieni jej całkowicie.

Następnie uściślił, że owa weryfikacja będzie dotyczyć tylko czasu niezbędnego do dalszych studiów nad lekiem, przy czym mowy nawet nie może być o tygodniach - co wciąż stwarzałoby szansę doprowadzenia sprawy do końca, zanim vicotekiem zajmie się Instytut Leków - lecz raczej o miesiącach, a właściwie nawet o latach.

- Kiedy uporasz się z tym testem? - zapytał drżącym głosem Peter, przekonany, że oto przydarzył mu się najgorszy dzień w życiu, gorszy niż którykolwiek w Wietnamie, zdecydowanie gorszy niż którykolwiek później. Oto cztery lata ciężkiej pracy nieodwołalnie szły na marne.

- Potrzebujemy kilku dni, ale na pewno ten test okaże się tylko formalnością, bo już wiemy, co vicotec może zdziałać, a czego nie. Mamy świadomość zalet i niedostatków waszego środka.

- Sądzisz, że można go poprawić? - wypytywał Peter ze zgrozą.

- Osobiście jestem o tym przekonany, choć tego punktu widzenia nie podziela co najmniej kilka osób z mojego zespołu. Uważają, że działanie leku jest zbyt nieprzewidywalne, czyli zbyt niebezpieczne w rękach laika. A przecież chodziło ci o to, żeby służył mieszkańcom prowincji i w ogóle miejsc o marnej obsłudze medycznej.

Peter sprawiał wrażenie człowieka, który nagle stracił całą rodzinę i wszystkich przyjaciół, który doznał olbrzymiego rozczarowania i którego marzenia obróciły się wniwecz.

- Bardzo mi przykro - dodał po chwili milczenia Paul - Louis Suchard. - Jestem pewien, że koniec końców wygrasz tę bitwę. Ale musisz okazać cierpliwość.

Peter miał łzy w oczach. To, co miało być czystą formalnością, przemieniło się w koszmar.

Przerażony perspektywą powrotu do Nowego Jorku i przedstawienia Frankowi nie dość, że niepełnych, to jeszcze niepomyślnych informacji, spytał cicho:

- Kiedy będziesz miał ostateczne wyniki, Paul?

- Za trzy, może cztery dni. Na pewno jeszcze przed końcem tygodnia.

- Czy mogą zmienić twoje stanowisko, jeśli okażą się pozytywne? - rzekł z błaganiem w głosie.

Znał powściągliwość Sucharda i wciąż nie mógł się oprzeć wrażeniu, że francuski naukowiec okazał się nadmiernie ostrożny, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że jego zespół wydał opinię tak odmienną od werdyktów laboratoriów w Niemczech i Szwajcarii? Zarazem jednak nigdy dotąd nie popełnił błędu, nie sposób zatem było zignorować jego orzeczenie.

- Tylko częściowo. W najlepszym razie trzeba będzie brać pod uwagę rok dodatkowych badań.

- A co byś powiedział na pół roku? Zakładając, że zmobilizujemy wszystkie nasze laboratoria i ośrodki badawczo - rozwojowe?

Gra byłaby warta świeczki, jeśli uwzględnić potencjalne zyski. A te, w przeciwieństwie do wydatków na badania, przemawiały do wyobraźni Franka.

- Może. Ale będzie to oznaczać olbrzymie nakłady. Jeśli oczywiście okażecie gotowość, by je ponieść.

- Decyzja, rzecz jasna, należy do Donoyana. Będę musiał z nim to przedyskutować... Wolałbym jednak wstrzymać się z tym do chwili, kiedy dostanę od ciebie ostateczne wyniki badań. Pod warunkiem że nie masz nic przeciwko temu, by do tej pory zachować całkowitą dyskrecję.

- Ależ nie mam odparł krótko Suchard.

Umówili się na telefon po przeprowadzeniu decydującego testu, po czym Peter, posępny i nieszczęśliwy, wsiadł do taksówki i kazał się wieźć do Ritza. Wysiadł jednak wcześniej i kilkaset ostatnich metrów pokonał pieszo, pogrążony w rozmyślaniach. Jakim cudem vicotec mógł się okazać trucizną? Dlaczego nie stwierdzono tego wcześniej? Dlaczego w ogóle sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej? Dlaczego starając się przysłużyć ludzkości, zafundował jej zabójcę? Było w tym wszystkim coś gorzkiego i pełnego ironii.

Ponurych refleksji nie zdołał nawet rozproszyć tak zwykle fascynujący go tłum hotelowych gości: Arabów, Japończyków i gwiazd francuskiego kina. Peter powędrował do swojego pokoju. Zdawał sobie sprawę, że powinien zadzwonić do teścia, wolał wszakże tego nie robić, nie mając w ręku ostatecznych wyników badań Sucharda. Pozostawała zatem Kate, która jednak każdą nowiną zwykła dzielić się z ojcem:

tak się nauczyła, odkąd najpierw jako dziecko, później zaś młoda kobieta mieszkała z Frankiem i stanowiła jego podporę. Peter zrazu próbował zmienić ów nawyk, ale rychło ze swoich wysiłków zrezygnował, pamiętając tylko o tym, by informować Katie wyłącznie o tym, w co chciał wtajemniczyć teścia. Tym razem - przynajmniej póki nie otrzyma od Sucharda ostatecznych wyników - zdecydowanie nie chciał.

Tego wieczoru długo siedział w pokoju i wyglądał przez okno. O dziesiątej wyszedł na balkon, za wszelką cenę usiłując odsunąć od siebie myśli o konsekwencjach badań Paula - Louisa. Wciąż istniała nadzieja, szanse jednak na wypuszczenie leku w świat w nieodległym terminie były bliskie zeru. I rzecz jasna w tej sytuacji przedstawienie go we wrześniu W Instytucie Leków nie miało sensu. Skoro tak wiele pozostaje jeszcze do zrobienia, komisja na pewno nie pobłogosławi prób na ludziach. Nagle problemy spiętrzyły się wręcz niewiarygodnie.

O jedenastej postanowił mimo wszystko zadzwonić do Kate, lecz choć otrzymał połączenie bez trudu, nie zastał w domu ani żony, ani Patricka. Nic dziwnego, w Stanach była dopiero piąta po południu. Odkładał słuchawkę z uczuciem głębokiego przygnębienia: jego marzenia rozsypały się w proch i nie miał nikogo, z kim mógłby o tym porozmawiać.

Rozważał przez chwilę, czyby nie wyjść na spacer, lecz naraz przyłapał się na myśli, że Paryż nocą wcale go nie pociąga. Doszedł do wniosku, że przyda mu się trochę wysiłku fizycznego, by wyegzorcyzmować prześladujące go demony, postanowił zatem iść na basen. Szczęśliwie zabrał ze sobą kąpielówki, chociaż wyjeżdżając nie był pewien, czy będzie miał kiedy je włożyć. Ponieważ musiał czekać na wyrok, jaki ogłosi Suchard, okazało się, że ma aż nadto wolnego czasu.

Basenowy wydawał się lekko zaskoczony, gdy zjawił się Peter, niemniej bez mrugnięcia wręczył mu klucz do przebieralni. Chwilę później Peter przebył brodzik z płynem dezynfekującym i znalazł się nad pięknym basenem o niemal olimpijskich wymiarach. Doznał nagle uczucia, że dobrze zrobił, przychodząc tu.

Kiedy skoczył na głowę z głębszego końca, jego smukłe ciało przecięło wodę jak nóż. Wynurzył się po długiej chwili, pokonał ostrym kraulem jedną długość basenu i wtedy zobaczył Olivię. Płynęła żabką, często nurkując. Miała na sobie czarny kostium kąpielowy prostego kroju, ciemne włosy lepiły się jej do czaszki, a w ogromnych oczach pojawił się wyraz zaskoczenia, gdy rozpoznała Petera. Zaraz potem zanurkowała ponownie i popłynęła dalej.

Dziwne, pomyślał Peter, że po raz kolejny jest tak blisko niego, a zarazem tak daleko.

Przez jakiś czas taplali się w przeciwległych końcach basenu, później, usiłując wypocić z siebie osobiste udręki, minęli się kilkakroć niemal dokładnie na jego środku, wreszcie zdyszani i zmęczeni, stanęli niedaleko od siebie na płytkiej wodzie. Nie mając pojęcia, jak się zachować, Peter skrzywił wargi w uśmiechu. Olivia odpowiedziała w taki sam sposób, po czym dała nurka i odpłynęła. Być może po to, aby uniknąć pytań, których zresztą Peter wcale nie zamierzał zadać.

Był zaskoczony, że nie towarzyszy jej ochroniarz, i zastanawiał się, czy w ogóle ktokolwiek wie o jej wyprawie na basen. Nikt jakby nie zwracał na nią uwagi, z czego Olivia była wyraźnie zadowolona - takie przynajmniej wrażenie odniósł zarówno podczas spotkania w windzie, jak i teraz.

Kolejny raz zaczęła pokonywać długość basenu, Peter zaś, nie mając właściwie takiego zamiaru, ruszył jej naprzeciw. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć, gdyby się doń odezwała. A zresztą wcale na to nie liczył. Nie była w jego oczach istotą rzeczywistą, lecz rodzajem czystej idei, zagadką - przedmiotem fascynacji i w najlepszym razie niemego podziwu. Jakby na potwierdzenie tego wyszła z basenu, ujrzawszy w pobliżu Petera, płynnym ruchem narzuciła na siebie ręcznik kąpielowy i zniknęła.

Miał zatem słuszność: nie była żywą kobietą, lecz tylko legendą.

Wkrótce potem wrócił do pokoju i znowu zaczął ważyć myśl, czyby nie zadzwonić do Katie. W Connecticut była już siódma, jego żona więc prawdopodobnie je kolację z Patrickiem. Chyba że poszła z wizytą do przyjaciół.

Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że w gruncie rzeczy wcale nie chciał dzwonić do Katie, nie chciał relacjonować jej rozmowy z Suchardem. Fizycznie czując się doskonale - intensywne pływanie spełniło swoją rolę - odnosił zarazem wrażenie, iż w miejscu pomyślanym jako raj przechodzi przez czyściec. Poza tym nie mógł odegnać od siebie wizerunku Olivii. Ta kobieta, tak piękna, tak nierzeczywista, bez reszty zawładnęła jego wyobraźnią i sprawiła, że poczuł się nagle bezgranicznie samotny. Zastanawiał się, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy: to, co czytał o niej w dawniejszych czasach, czy też wyraz aksamitnych piwnych oczu, patrzących na niego przez chwilę, pełnych smutku i tajemnic. Przypominała rzadkiego motyla, po którego człowiek ma ochotę sięgnąć. Peter podejrzewał jednak, że przy dotknięciu, podobnie jak motyle skrzydła, rozsypałaby się w proch.

Zasnął wreszcie i śnił o egzotycznych motylach, wyłaniających się spośród drzew w gęstej tropikalnej dżungli. Potem, wciąż we śnie, zgubił drogę, lecz jakaś tajemnicza kobieta skinęła nań z daleka dłonią i wyprowadziła go z gęstwy. Nie był w stu procentach pewien, kim jest, przypominała wszakże Olivię Thatcher.

Przebudziwszy się rano, wciąż o niej myślał; przejmowało go osobliwe uczucie, że po tej nocy, zdominowanej przez ułudy raczej niż sny, zna Olivię znacznie lepiej niż wczoraj.

Wtedy zaterkotał telefon. Dzwonił Frank. Była dziesiąta w Paryżu, ale dopiero czwarta w Stanach: godzina, o której zwykle ojciec Kate zaczynał dzień. Nawet teraz, kiedy od przejścia w stan spoczynku dzieliły go zaledwie miesiące, nie miał zamiaru zmieniać przyzwyczajeń - wstawał o czwartej, o wpół do siódmej zaś albo o siódmej był w biurze.

- Wiedziałem, że skoro wyleciałeś z Genewy w południe, nie będziesz chciał tracić czasu. I jakie są te dobre wieści? - zapytał z entuzjazmem w głosie.

Peter, któremu ten telefon był wyjątkowo nie na rękę, aż za dobrze pamiętał szok, jaki wywołał w nim werdykt Sucharda.

Nie zdążyli jeszcze przeprowadzić wszystkich testów - odparł ogólnikowo. - Poczekam kilka dni, aż się z nimi uporają.

Frank, mimowolnie irytując Petera, parsknął donośnym śmiechem.

- Ani na minutę nie potrafisz się rozstać ze swoim dzieciątkiem, co, synu? Doskonale rozumiał zięcia. Przecież obaj zainwestowali w vicotec masę czasu i pieniędzy. A poza tym lek był dla Petera czymś naprawdę szczególnym.

- No to baw się dobrze w tym swoim Paryżu, poradzimy sobie jakoś bez ciebie. Zresztą chwilowo nic tu się nie dzieje. Wieczorem zabieram Katie na kolację do „21”. Dopóki masz od niej dyspensę, ja nie będę ściągać cię na siłę.

- Dzięki, Frank. Naprawdę chciałbym osobiście przedyskutować z Suchardem wyniki badań - rzekł Peter i równocześnie uświadomił sobie, że postąpiłby nieuczciwie, nie dając Frankowi choćby czegoś na kształt ostrzeżenia. Dlatego też dodał: - Bo wiesz, są pewne Wątpliwości.

- Nic poważnego, mam nadzieję - bez namysłu odpowiedział Frank. W końcu wyniki testów przeprowadzonych w Niemczech i Szwajcarii były nader optymistyczne.

- Co zamierzasz ze sobą robić przez tych kilka dni? zapytał z życzliwym rozbawieniem.

Lubił zięcia i doskonale się z nim dogadywał. Peter był człowiekiem inteligentnym i rozsądnym, okazało się również, iż bez zarzutu Wywiązuje się z obowiązków męża Katie. Dawał jej wolną rękę, nie piętrzył nad miarę przeszkód, kiedy chciała przeforsować swój punkt widzenia - jak na przykład wtedy, kiedy chodziło o posłanie chłopców do właściwych szkół i uczelni. Przynajmniej miesiąc w roku spędzał w Martha's Vineyard i szanował owe szczególne więzi, jakie przez lata zadzierzgnęły się pomiędzy Frankiem a jego córką. Na dodatek zaś okazał się wspaniałym dyrektorem firmy. Jego pomysły w dziedzinie marketingu przeszły, bez najmniejszej przesady, do historii i o ile Frank zdołał przemienić średniej wielkości rodzinną firmę, jaką była niegdyś spółka Wilson - Donoyan, w olbrzymie przedsiębiorstwo, o tyle Peter uczynił z niej międzynarodowe imperium i największą farmaceutyczną korporację w kraju. „New York Times” pisywał o nim prawie ciągle, a wedle opinii publicysty „Wall Street Journal” Peter był cudownym dzieckiem branży farmaceutycznej; zaledwie kilka dni wcześniej dziennik prosił go o wywiad w sprawie vicotecu, Peter odmówił jednak argumentując, że lek nie jest jeszcze gotowy do wejścia na rynek. Zwlekał również z udzieleniem odpowiedzi senackiej podkomisji, która zwróciła się doń o wykład na temat etycznych i ekonomicznych aspektów polityki cenowej w branży farmaceutycznej.

- Zabrałem trochę roboty - odparł Peter wbrew sobie, spozierając na skąpany w słońcu balkon. - Mam komputer i na bieżąco będę przesyłać wam wydruki.

- Tylko nie zapomnij kupić skrzynki szampana! - poradził Frank rubasznie. - Czeka cię niezły ubaw z Suchardem, a później, po powrocie do kraju, ze mną. Sądzisz, że już dzisiaj powinienem powiadomić „Timesa”?

Peter odruchowo pokręcił głową.

- Na twoim miejscu jeszcze bym poczekał. Naszą wiarygodność musi potwierdzić komplet wymaganych testów. To ważne - odparł niespokojnie zastanawiając się, czy ktoś może zobaczyć przez okno, że jest prawie nagi i rozczochrany.

- Nie bądź taki nerwowy jak pensjonarka przed pierwszą randką - kpiarsko upomniał Frank. - Testy pójdą jak po maśle. Odezwij się, jak tylko będziesz miał wyniki.

- Jasne, że się odezwę. Dzięki za telefon, Frank. I ucałuj ode mnie Katie na wypadek, gdybym znowu jej nie zastał. Dzwoniłem wczoraj przez cały dzień, a teraz jest za wcześnie.

- Kate to zaganiana dziewczyna - stwierdził z durną Frank.

Zawsze tak określał córkę, która zresztą niewiele się zmieniła przez te dwadzieścia cztery lata, odkąd w college'u poznał ją Peter. Była jasnowłosa, smukła, „ładniutka”, jak mawiali przyjaciele, i bardzo wysportowana. Nosiła krótkie włosy, miała niebieskie oczy i coś chochlikowatego w twarzy - przynajmniej zawsze wtedy, kiedy sprawy szły po jej myśli. Była dobrą matką, doskonałą żoną i wręcz cudowną córką. Obaj zdawali sobie z tego sprawę.

- Masz jak w banku, że ją ucałuję - obiecał Frank, odkładając słuchawkę.

Peter jeszcze długą chwilę siedział przy oknie, owinięty w ręcznik i pogrążony w niewesołych myślach. Co powie Frankowi, jeśli się nie uda? Jak wytłumaczą się obaj z roztrwonionych milionów i nie zarobionych miliardów? Czy będą gotowi... czy Frank będzie gotowy wydać jeszcze całą masę pieniędzy, by doprowadzić sprawę vicotecu do pomyślnego końca? To Frank był prezesem zarządu i do niego należała ostateczna decyzja. A Frank, w przeciwieństwie do Petera, który potrafił myśleć perspektywicznie i inwestować w daleką przyszłość, lubił szybkie spektakularne sukcesy. Jakoś strawił te cztery lata wysiłków i kosztów; kolejnych może już nie przełknąć.

Peter zamówił kawę i rogaliki, potem podniósł słuchawkę. Teoretycznie miał czekać na telefon Sucharda, zżerała go jednak niecierpliwość. Wykręciwszy jego numer dowiedział się tylko, iż doktor Suchard ma w laboratorium ważną naradę i prosił, by mu nie przerywano. A zatem pozostawało oczekiwanie.

Zastanawiał się, czyby nie pójść na basen, uznał wszakże, iż byłoby to w godzinach zwykle przeznaczanych na pracę zbyt dekadenckie, zasiadł więc przy komputerze, gryząc croissanty i popijając je kawą. Nie mogąc się skoncentrować, dal w końcu za wygraną, wziął prysznic i ubrał się w garnitur.

Potrzebował długiej chwili, aby podjąć decyzję, co ze sobą począć. Miał ochotę zrobić coś frywolnego, prawdziwie paryskiego - przespacerować się wzdłuż Sekwany, a potem w Dzielnicy Łacińskiej zasiąść przy winie i bezczelnie przypatrywać się przechodzącym młodym kobietom. Miał ochotę zrobić cokolwiek, co pozwoli mu zapomnieć o vicotecu.

W ciemnym oficjalnym garniturze - nie zabrał bowiem nic innego - wyszedł na skąpany w czerwcowym słońcu plac Vendóme, zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć do Lasku Bulońskiego. Niemal już nie pamiętał, jak bardzo lubi to miejsce. Przesiedział kilka godzin na ławce, jedząc lody i zerkając na rozbawioną dzieciarnię. Był w tym czasie bardzo daleko od laboratoriów borykających się z vicotekiem, od Greenwich w stanie Connecticut i zagadkowej młodej żony senatora Thatchera.

ROZDZIAŁ TRZECI

Z Lasku Bulońskiego Peter pojechał do Luwru, gdzie przespacerował się po dziedzińcu, podziwiając w niemym zachwycie wyeksponowane tam posągi. Potrafiły zawładnąć jego wyobraźnią tak mocno, że nie przeszkadzała mu nawet wystawiona przed muzeum szklana piramida, która tak wśród paryżan, jak i cudzoziemców wzbudzała tyle kontrowersji.

Wracając po dobrych kilku godzinach do hotelu, znów czuł się jak człowiek - i to człowiek nie pozbawiony nadziei. Nawet jeśli ostateczne testy Sucharda nie przyniosą pozytywnych wyników, coś da się ocalić i na bazie tego rozpocząć pracę na nowo. Nie zamierzał pozwolić, by z powodu kilku problemów projekt tak ważny umarł śmiercią naturalną. Przesłuchania przed komisją Instytutu Leków nie były końcem świata, uczestniczył w nich przecież wiele razy. A jeśli prace nad vicotekiem z czterech lat przeciągną się do pięciu lub sześciu, trudno, niech będzie, jak ma być.

Był zrelaksowany i stoicko spokojny, kiedy późnym popołudniem wrócił do hotelu. Nie czekały nań żadne wiadomości, kupił zatem gazetę, a potem - w zapamiętanym stoisku jubilerskim - bransoletę dla Katie. Był to masywny złoty łańcuch z dyndającym luźno serduszkiem. Katie uwielbiała wszelkie ozdoby w kształcie serc i Peter miał pewność, że tę bransoletkę będzie nosić często. Frank obsypywał córkę naprawdę kosztownymi podarkami - brylantowe naszyjniki i pierścionki nie należały do rzadkości - toteż Peter wiedząc, że nie może pod tym względem konkurować z teściem, ograniczał się zwykle do rzeczy skromniejszych wprawdzie, ale bezbłędnie trafiających w gust Katie.

Kiedy znalazł się w swoim pokoju, znów doznał pokusy, by zadzwonić do Sucharda, tym razem jednak skutecznie się jej oparł. Zatelefonował więc do Katie, lecz znowu usłyszał tylko głos nagrany na automatyczną sekretarkę. W Connecticut było południe, Katie zapewne wyszła na lunch. Bóg raczy wiedzieć, gdzie podziali się chłopcy. Mike i Paul powinni już być w domu na wakacjach, a Patrick nigdzie nie wyjeżdżał. Wedle przyjętych ustaleń Katie z synami za jakiś tydzień miała się przenieść do Vineyard; Peter zostałby w mieście, odwiedzał rodzinę w weekendy i dopiero w sierpniu dołączył do niej na miesięczny urlop. Frank zamierzał sobie zafundować dwumiesięczne wakacje. Katie planowała otworzyć sezon letni wielkim przyjęciem w ogrodzie w święto Czwartego Lipca.

- Szkoda, że cię nie zastałem - powiedział Peter do magnetofonu, czując się idiotycznie. Nienawidził pogawędek z automatami. - Ta różnica czasu wytrąca mnie z równowagi. Zadzwonię później... pa... Aha, oczywiście mówił Peter.

Kiedy wyciągał się na sofie w brzoskwiniowym pokoju, z rozbawieniem mruknął do siebie: „Ładny ze mnie menażer, skoro nie potrafię dogadać się z sekretarką automatyczną”. Na resztę dnia miał trzy pomysły do wyboru: pójść do bistra położonego nie opodal Ritza, zjeść kolację w hotelowej restauracji bądź zamówić posiłek do pokoju, pooglądać telewizję, a wreszcie popracować. Zdecydował się na trzecie wyjście, ponieważ było najprostsze.

Zdjął marynarkę i podwinął rękawy swej nieskazitelnej koszuli. Peter należał do osób, które wyglądają nienagannie nie tylko na początku, lecz również pod koniec dnia; z tego powodu synowie pokpiwali sobie z niego i utrzymywali, że zapewne przyszedł na świat w białej koszuli i pod krawatem. Śmieszyło go to bardzo, bo aż za dobrze pamiętał swoje dzieciństwo w Wisconsin. Pragnął zresztą, aby jego chłopcy, skazani wyłącznie na życie w Greenwich i Martha's Vineyard, mieli okazję pokosztować czegoś takiego. Skoro jednak nie żyli rodzice Petera, powrót do Wisconsin nie miał sensu, a było już za późno, by podjąć próbę nawiązania kontaktu z mieszkającymi w Montanie i prawie dorosłymi dziećmi Muriel. Na pewno nie poznałyby stryja. Katie miała rację:

było już za późno.

W wiadomościach nie znalazł dla siebie nic interesującego, pogrążył się więc w pracy na komputerze. Przyniesiono mu do pokoju wspaniały posiłek. Niestety, ku rozgoryczeniu kelnera nie zwrócił uwagi na jakość dań i piękno zastawy, lecz nie odrywał wzroku od monitora laptopa wciśniętego pomiędzy porcelanę i srebra.

- Vous deyriez sortir, monsieur. Powinien pan gdzieś wyjść - pozwolił sobie na uwagę kelner.

Istotnie, noc była piękna, skąpane w blasku księżyca miasto wyglądało nad wyraz zachęcająco i Peter musiał użyć całej siły woli, by oprzeć się pokusie. Przyrzekł sobie jednak kolejną nocną sesję na basenie i zbierał się właśnie - mijała wtedy jedenasta - do realizacji zamiaru, gdy rozległa się cała fala osobliwych dźwięków: brzęczyk, dzwonienie, a wreszcie przenikliwa syrena. Nie mogąc ustalić ich źródła, wyszedł na korytarz i stwierdził natychmiast, że dźwięki nabrały mocy. Inni goście tak samo jak on wystawiali głowy ze swoich pokojów.

- Feu? Pożar? - zapytał spieszącego dokądś boya.

Ów przystanął tylko na chwilę dość długą, by rzucić w odpowiedzi:

- Możliwe, proszę pana.

Był to z pewnością jakiś alarm, bo nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, chyba cały personel hotelu ruszył do gorączkowej akcji: boye, portierzy najrozmaitszych rang, kelnerzy, sprzątaczki i recepcjoniści pukali do drzwi, nakłaniając gości do natychmiastowego opuszczenia pokojów. Tym, którzy byli niekompletnie ubrani - a słowa:

Non, madame... monsieur... proszę wybaczyć, nie ma czasu” rozlegały się nader często - kierowniczka piętra wręczała przygotowane szlafroki.

Peter zastanawiał się, czy zabrać z pokoju laptop, ale że nie było w nim żadnych tajemnic firmy, postanowił go zostawić. I zrobił to niemal z uczuciem ulgi. Nie nałożył nawet marynarki, lecz tylko upchnął w kieszeniach spodni trochę ważnych notatek, portfel i klucze, a następnie dołączył do spływającego po schodach ludzkiego strumienia, w którym dostrzegł kilka japońskich dam w spiesznie narzuconym przyodziewku od Gucciego czy Diora, ewakuującą się z drugiego piętra liczną amerykańską rodzinę, grupkę Arabek skrzących się od kosztownych klejnotów, bezceremonialnie torujących sobie drogę Niemców, a oprócz tego całą sforę yorkshire'ów, terrierów i francuskich pudli.

W całej tej sytuacji było coś nieodparcie zabawnego, toteż Peter, któremu natychmiast przyszło do głowy paradoksalne porównanie z „Titanikiem”, mimowolnie się uśmiechał.

Na całym szlaku ewakuacji stali w budynku pracownicy hotelu: pomagali gościom, witali ich, wyrażali ubolewanie, ale milczeli na temat tego, co się stało, choć z pewnością wszystkich żywo to obchodziło. Kiedy po wyjściu na ulicę Peter ujrzał francuską brygadę antyterrorystyczną, pojął, że bez wątpienia chodzi o zagrożenie bombowe. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy król Chaled i jego orszak odjechali rządowymi limuzynami. W tłumie zgromadzonym przed hotelem dostrzegł kilka znanych francuskich aktorek z „przyjaciółmi”, zdumiewająco wielu starszych panów w towarzystwie bardzo młodych pań, a wreszcie wysoką sylwetkę ubranego w dżinsy i trykotową koszulkę Clinta Eastwooda, który chwilę wcześniej wrócił z planu.

Ewakuacja, doskonale zorganizowana i szybka, zakończyła się o północy. Na placu Vendóme, w bezpiecznej odległości od budynku, pracownicy hotelu nakrywali rozkładane stoliki, stawiając na nich tace pełne przekąsek, dzbanki z kawą, jak również butelki czegoś mocniejszego - gdyby ktoś miał ochotę poprawić sobie samopoczucie. Zresztą dopisywało ono prawie wszystkim i tylko za sprawą później pory i atmosfery lekkiego zagrożenia wydarzenie to nie przemieniło się w zabawną przygodę.

- No i po moim nocnym pływaniu - rzucił Peter do stojącego obok Clinta Eastwooda.

Obaj wpatrywali się w fasadę hotelu, do którego dziesięć minut wcześniej wpadła w poszukiwaniu bomby brygada antyterrorystyczna.

- No i po moim spaniu - odparł smętnie aktor.

- Zaczynam o czwartej rano, a to się może przeciągnąć, jeśli faktycznie podłożono bombę.

Eastwood jednak mógł się przespać na planie, pozostali goście Ritza nie mieli natomiast tej możliwości. Wciąż stali w lekkim oszołomieniu, tuląc przyjaciół, kudłatych ulubieńców i szkatułki z kosztownościami.

Kiedy Peter odprowadzał wzrokiem zmierzającą w kierunku hotelu następną grupkę antyterrorystów, nagle zobaczył Olivię. Andy Thatcher, w otoczeniu ochroniarzy, współpracowników i nadskakujących mu pismaków, całkowicie obojętny na zamieszanie, stał słuchając z uwagą słów kobiety o urodzie buldoga, która perorowała z ożywieniem, łapczywie paląc papierosa. Olivia, ignorowana przez wszystkich, nawet przez ludzi z ochrony, trzymała się na uboczu, popijając kawę. W trykocie, dżinsach i płaskich pantofelkach wyglądała - uznał znów zafascynowany nią Peter - jak dziewczynka.

W pewnej chwili jej mąż, ciągnąc za sobą orszak, wolno ruszył przed siebie i zadał jakieś pytanie funkcjonariuszowi brygady antyterrorystycznej. Ów przecząco pokręcił głową, niebezpieczeństwo zatem nie zostało jeszcze wyeliminowane.

Tymczasem pracownicy hotelu rozstawiali składane krzesełka, serwowali gościom wino i na placu Vendóme zaczynało się rozkręcać nocne przyjęcie.

Peter nie spuszczał oczu z Olivii Thatcher.

Nadal nikt nie zwracał na nią uwagi. Jeszcze bardziej oddaliła się od męża i jego świty. Wzięła ze stolika następną filiżankę kawy; popijała ją niespiesznie, pogłaskała jakiegoś maleńkiego pieska, podsunęła krzesło sędziwej Amerykance, a wreszcie odstawiła puste naczynie i lekko kręcąc głową podziękowała kelnerowi za propozycję dolewki. Było w niej coś cudownie delikatnego i świetlistego, Peter zaś, któremu wydawała się zbłąkanym na ziemi aniołem, nie przyjmował do wiadomości, iż jest zwykłą kobietą. Wydawała mu się na to zbyt eteryczna, doskonała, a także - kiedy ludzie napierali na nią za bardzo - zbyt wystraszona. Wystawiona na ciekawskie spojrzenia, wpadała w zakłopotanie. Na szczęście w swym bezpretensjonalnym stroju wyglądała tak skromnie, że nie poznawali jej nawet rozproszeni wśród tłumu Amerykanie, którzy przecież mieli okazję widzieć ją na setkach fotografii prasowych. Od lat, zwłaszcza gdy opiekowała się swoim umierającym dzieckiem, stanowiła obiekt nachalnego zainteresowania reporterów, a i teraz, jako ktoś w rodzaju legendarnej męczennicy, budziła sporą ciekawość.

W pewnej chwili Peter stwierdził, że Olivia niknie mu z oczu na obrzeżach tłumu, i zadał sobie pytanie, czy oddala się przypadkowo, czy też z premedytacją. Z całą pewnością nie mogli jej już dostrzec ludzie z orszaku senatora Thatchera, niczym jednak nie zdradzali ewentualnego niepokoju.

Na placu tłumek zgęstniał, bo z teatrów, restauracji i klubów nocnych wracali kolejni goście. Nie brakło również zwykłych gapiów. Poszeptywano, że winę za całe zamieszanie ponosi król Chaled, krążyła też teoria, iż bombę podłożyła Irlandzka Armia Republikańska, ponieważ w Ritzu mieszkał jakiś brytyjski minister. Dotąd nie ustalono, czy alarm był prawdziwy, czy fałszywy.

Było już dobrze po północy. Clint Eastwood, zniecierpliwiony daremnym oczekiwaniem na otwarcie hotelu, pojechał na plan filmowy, by przespać się choć kilka godzin w swojej przyczepie. Olivia Thatcher zaś, na oczach ciągle spoglądającego w jej stronę Petera, najpierw ostatecznie wysunęła się spomiędzy zgromadzonych na placu ludzi, a następnie wykonała w tył zwrot i szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie, ruszyła ku jednej z wybiegających z placu ulic. Peter bez chwili namysłu podążył za nią.

Sądził, że wśród powszechnego zamieszania nikt nie dostrzegł ich odejścia, był wszakże w błędzie. Jakiś mężczyzna deptał im po piętach i dopiero usłyszawszy głośniejszy gwar za plecami, zmienił obiekt zainteresowania i zawrócił na plac. Dwie słynne modelki uruchomiły tam odtwarzacz płyt kompaktowych i zaczęły tańczyć przed wyraźnie tym rozstrojonymi antyterrorystami. Zjawiła się również ekipa telewizyjna CNN i przeprowadzała właśnie wywiad z senatorem Thatcherem na temat jego poglądów w sprawie terroryzmu amerykańskiego i światowego. Thatcher, który z powodu mordu popełnionego przed sześciu laty na swoim bracie, miał o wszelkich odmianach terroryzmu ugruntowaną opinię, wyraził ją w krótkich dosadnych słowach, a właściwie żarliwym przemówieniu przyjętym oklaskami przez grono słuchaczy.

Wtedy ustatysfakcjonowana ekipa CNN obróciła uwagę na modelki. Dziewczyny, które przybyły do Paryża na trzydniową sesję fotograficzną dla magazynu „Harper's Baazaar”, oświadczyły zgodnie, że zabawa jest po prostu genialna, a Ritz częściej powinien zapewniać gościom takie rozrywki. Potem odśpiewały jakąś piosenkę i wykonały na placu błazeński taniec.

Peter nie widział tego wszystkiego, uparcie bowiem podążał za żoną senatora, mając wrażenie, iż Olivia dobrze wie, dokąd się kieruje. Szła szybko, nie oglądając się za siebie, musiał zatem wyciągać nogi, chociaż pilnował, aby stale dzielił ich pewien dystans. Nie miał pojęcia, co jej powie, jeśli zatrzyma się nagle, odwróci i zapyta, dlaczego ją śledzi. Wiedział tylko, że jakaś wewnętrzna siła każe mu za nią iść. Miał wprawdzie na własny użytek teorię, iż chodzi o bezpieczeństwo Olivii, lecz nie potrafił racjonalnie uzasadnić, czemuż to właśnie on ma o nie dbać.

Dotarła aż na plac Zgody i uśmiechając się do siebie przeniosła wzrok z fontann na rozświetloną w dali wieżę Eiffla. Nikt z przebywających w pobliżu - a był tam stary kloszard i dwie całujące się pary - nie zwrócił na nią uwagi. Peter, przezwyciężywszy chęć, by podejść do Olivii, przytulić ją i razem z nią podziwiać fontanny, zatrzymał się w oddaleniu.

I wtedy nagle odwróciła głowę i popatrzyła nań pytająco, jakby niespodziewanie wyczuła jego obecność. Chociaż jednak najwyraźniej się zorientowała, że ją śledził, nie okazała gniewu ani paniki. Ku ogromnemu zakłopotaniu Petera powoli ruszyła w jego stronę. Zapewne rozpoznała w nim mężczyznę, którego poprzedniego dnia spotkała na basenie.

- Czy pan jest dziennikarzem? - zapytała cicho i z jakimś bezmiernym smutkiem.

W takich sytuacjach znajdowała się często, bardzo często. Fotoreporterzy podążali za nią krok w krok i triumfowali, ilekroć zdołali ją obrabować z chwili samotności. Przyzwyczaiła się do takiego stanu rzeczy, traktując go jako nieodłączną cząstkę swojego życia.

- Ależ nie! - odparł, żywo kręcąc głową. Było mu głupio, że wtargnął jak intruz w prywatny świat Olivii.

- Przepraszam... ja tylko... chciałem się upewnić... jest bardzo późno... - Naraz, patrząc na Olivię, poczuł się znacznie mniej zakłopotany i o wiele bardziej opiekuńczy. Była tak oszałamiająca i delikatna! Nigdy nie spotkał takiej kobiety. - Nie powinna pani chodzić sama o tak później porze, to niebezpieczne.

Zerknęła na starego kloszarda, po czym na powrót podnosząc głowę, wzruszyła ramionami.

- Dlaczego mnie pan śledził? - zapytała bez ogródek.

- Nie wiem - odparł szczerze. - Z ciekawości... z galanterii... fascynacji... głupoty... - Nie potrafił zdobyć się na wyznanie, że jej uroda zwala go z nóg. Chciałem mieć pewność, że nic pani nie zagraża - dodał i nagle postanowił powiedzieć całą prawdę. Olivia sprawiała wrażenie osoby, z którą, zwłaszcza w tak szczególnych okolicznościach, ta strategia będzie najskuteczniejsza. - Pani po prostu uciekła, prawda? Nikt nie wie, gdzie się pani podziała?

Może już wiedziano, że Olivia zniknęła, lecz ona nawet nie próbowała ukryć, że jest to jej zupełnie obojętne. Wyglądała jak dziecko, które spłatało dorosłym figla.

- I nikomu to nie robi różnicy - odrzekła.

Peter wiedział dość, by pojąć, że nie przesadza. Była z pewnością kobietą zaniedbywaną, na którą ani mąż, ani nikt z jego świty nie zwracał uwagi.

- Musiałam uciec - wyjaśniła. - Chodzenie w kieracie bywa czasem bardzo przygnębiające. - Podniosła na Petera oczy, nie mając pewności, czy ją rozpoznał. Bo jeśli nie, to szkoda było wszystko psuć prezentacją.

- Każdy kierat potrafi człowieka wpędzić w przygnębienie - stwierdził filozoficznie.

Znał ten stan z autopsji. Tyle że jej kierat był ciężki jak mało który. Znów popatrzył na nią ze współczuciem, a po chwili doszedł do wniosku, że skoro zabrnęli już tak daleko, nie zaszkodzi, jeśli spróbuje posunąć się jeszcze odrobinę dalej.

- Czy mógłbym panią zaprosić na kawę?

Propozycja była mało oryginalna, toteż oboje się uśmiechnęli. Olivia próbowała odgadnąć, czy Peter mówi serio, czy tylko żartuje.

Świadom wahania kobiety, Peter popatrzył na nią ciepło.

- To uczciwa propozycja. Jestem względnie cywilizowany i pójście ze mną na kawę nie grozi zbytnim niebezpieczeństwem. Chętnie zaproponowałbym pani swój hotel, ale chyba mają tam jakieś drobne kłopoty.

Wybuchnęła śmiechem, wyraźnie rozluźniona. Rozpoznała Petera natychmiast: spotkali się we foyer, w windzie i na basenie. Zawsze miał świeżą koszulę, nawet teraz, nosił spodnie od eleganckiego garnituru i buty świetnej firmy.

A coś w jego twarzy mówiło jej, że jest godzien zaufania i życzliwy.

Skinęła głową.

- Chętnie wypiję filiżankę kawy - odparła z godnością - ale nie w pańskim hotelu. Jak na mój gust, panuje w nim dzisiejszej nocy zbyt duże zamieszanie. Co by pan powiedział na Montmartre?

- Wspaniała myśl - zgodził się z uśmiechem. - Czy pozwoli pani, że zaproponuję taksówkę?

W milczeniu wyraziła zgodę, poszli zatem na najbliższy postój, wsiedli do taksówki, a Olivia podała szoferowi adres bistra, o którym wiedziała, że jest otwarte przez całą noc i ma stoliki wystawione na chodnik.

Przez chwilę jechali w milczeniu, lekko zakłopotani. W końcu Olivia pierwsza postanowiła przełamać lody.

- Często pan to robi? - zapytała z rozbawieniem. - To znaczy, często śledzi pan nieznajome kobiety?

- Przysięgam, że to pierwszy raz - odparł, oblewając się rumieńcem. - Zresztą nie mam pojęcia, dlaczego tak postąpiłem - dodał, choć doskonale był świadom powodów: jej kruchość, bezradność sprawiły, iż nie wiedzieć czemu poczuł, że musi nad nią roztoczyć opiekę.

Podjęła wątek dopiero w restauracji, kiedy zasiedli na otwartym powietrzu, mając między sobą dwie filiżanki parującej kawy.

- Właściwie jestem szczerze rada, że pan to zrobił - oznajmiła. - Miał pan doskonały pomysł. A teraz proszę opowiedzieć mi o sobie.

Kiedy tak siedziała przy stoliku, wspierając podbródek na dłoniach, uderzająco przypominała Audrey Hepburn.

- Niewiele jest do opowiadania - odrzekł niepewnie.

- Ależ na pewno jest. Skąd pan pochodzi? Z Nowego Jorku?

- W pewnym sensie... Mieszkam w Greenwich, ale pracuję w Nowym Jorku.

- A poza tym jest pan żonaty i ma dwoje dzieci - ciągnęła swoje domysły z melancholijnym uśmiechem.

Życie tego człowieka, w przeciwieństwie do jej życia tak pełnego rozczarowań i tragedii, było zapewne normalne i szczęśliwe.

- Trzech synów - uściślił. - I owszem... jestem żonaty.

On także nie mógł się powstrzymać od porównań: miał aż trzech synów, podczas gdy ona swego jedynaka straciła z powodu choroby nowotworowej. Peter wiedział, podobnie jak wszyscy, że potem już nigdy nie zaszła w ciążę.

- Ja przeważnie mieszkam w Waszyngtonie - powiedziała cicho, przemilczając kwestię potomstwa.

- Lubi pani Waszyngton?

Wzruszyła ramionami i upiła łyk kawy.

- Nie. Kiedy była młodsza, wręcz nienawidziłam tego miasta. Teraz chyba jest we mnie jeszcze więcej nienawiści, ale nie do miasta, tylko do jego mieszkańców i do tego, co robią z życiem swoim i bliźnich. Brzydzę się polityką i wszystkim, co sobą reprezentuje.

Biorąc wszakże pod uwagę to, czym zajmowali się jej ojciec, brat i mąż, Olivia musiała przyznawać, że jest na politykę skazana. Z przyjemnością oddawała się teraz ułudzie, że ten mężczyzna, któremu przecież się nie przedstawiła, nie wie, kim jest naprawdę, że dostrzega w niej tylko młodą kobietę w dżinsach, trykocie i sportowych pantofelkach.

Oczy Petera zdradziły jednak prawdę: znał tożsamość Olivii, choć może znalazł się w jej towarzystwie z jakiegoś innego powodu.

- Chyba wykazałabym się naiwnością zakładając, że nie wie pan, kim jestem. A może jednak?...

Pokiwał głową. Na anonimowość, tak zapewne pożądaną, Olivia nie mogła liczyć. Przynajmniej nie w tym życiu.

- Wiem, kim pani jest, i zgadzam się, że założenie, iż ktokolwiek nie wie, świadczyłoby o naiwności. Ale to nie powinno niczego zmieniać. Ma pani prawo nienawidzić polityki, ma pani prawo przespacerować się na plac Zgody, pogwarzyć z przyjacielem. Każdy tego potrzebuje.

- Dziękuję - powiedziała cicho. - Wspomniał pan, że każdy kierat bywa uciążliwy. Czy pański również?

- Od czasu do czasu - przyznał otwarcie. - Któż nie miewa w życiu problemów? Jestem dyrektorem firmy, ale niekiedy chciałbym, żeby nikt o tym nie wiedział, żebym mógł postępować wedle swego widzimisię... - Jak teraz, gdy choćby na krótko pragnął być wolny, zapomnieć o swoim małżeństwie, aczkolwiek wiedział, że nie zdradzi Katie, skoro nie zrobił tego dotąd, nie zdradzi jej nawet z kobietą taką jak Olivia Thatcher. Zresztą zapewne jej taka myśl w ogóle nie przychodziła do głowy. - Sądzę, że każdy bywa znużony swoim życiem i brzemieniem najrozmaitszych obowiązków. Na pewno nie tak bardzo jak pani - mówił ze współczuciem.

- Niemniej mało kogo nie nawiedza pokusa, by uciec ze swojego placu Vendóme i za przykładem Agathy Christie po prostu na trochę zniknąć.

- Zawsze intrygowała mnie ta historia - przyznała Olivia ze wstydliwym uśmiechem - i zawsze chciałam postąpić jak ona.

Historia istotnie była tajemnicza: pewnego dnia znaleziono rozbity samochód słynnej pisarki, lecz ona przepadła jak kamień w wodę. Wróciwszy kilka dni później, nie udzieliła żadnych wyjaśnień na temat swojego zniknięcia, co tak w Anglii, jak i na całym świecie obruszyło całą lawinę plotek i spekulacji.

- Cóż, i postąpiła pani, tyle że znikając zaledwie na kilka godzin. Tak samo jak Agatha Christie po prostu wyszła pani ze Swojego świata.

Uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech.

- Trudno porównywać dni z godzinami - stwierdziła z czymś na kształt rozczarowania w głosie.

- Wszyscy pewnie wariują już z niepokoju sądząc, że została pani uprowadzona przez króla Chaleda.

Skwitowała te słowa wybuchem śmiechu, bardziej niż kiedykolwiek przypominając figlarną dziewczynkę.

Peter zamówił kanapki, które szybko zniknęły, mocno już bowiem byli wygłodzeni.

- Wątpię, żeby mnie szukali - zauważyła Olivia.

- Wcale nie jestem pewna, czy gdybym naprawdę zaginęła, ktokolwiek by to zauważył. Chyba że miałabym tego dnia brać udział w wiecu wyborczym albo wygłaszać przemówienie w jakimś kobiecym klubie. Poza takimi sytuacjami praktycznie się nie liczę. Przypominam rozkładane sztuczne drzewko do dekorowania sceny: nie trzeba go podlewać ani pielęgnować, jest poręczne i stwarza właściwą oprawę do występu gwiazdy wieczoru.

- Mówi pani okropne rzeczy - wzdrygając się rzekł Peter, chociaż w duchu w pełni się z nią zgadzał. - Naprawdę tak postrzega pani swoje życie?

- Mniej więcej - odparła, co z jej strony stanowiło akt niemałej odwagi. Zostanie przerobiona na leguminę, jeśli Peter okaże się reporterem czy, co gorsza, pismakiem z jakiegoś brukowca. Ale prawie się tym nie przejmowała. Chwilami musiała komuś zaufać, a w Peterze dostrzegała coś nieodparcie pociągającego i ciepłego. Nigdy z nikim nie rozmawiała w taki sposób, nie chciała więc przerywać pogawędki, wracać do swojego świata, wracać do Ritza. Pragnęła na zawsze pozostać z tym mężczyzną na Montmartrze.

- Dlaczego wyszła pani za niego?

Dojadła kanapkę, przez chwilę spoglądała w mrok, wreszcie obróciła wzrok na Petera.

- Był wtedy inny, ale szybko się zmienił. Życie mocno nas doświadczyło, chociaż początki były tak obiecujące. Kochaliśmy się, przejmowali sobą, a on solennie mi obiecał, że nigdy nie zajmie się polityką. Widziałam, jak polityczna kariera ojca odbiła się na naszej rodzinie, zwłaszcza na matce... Andy miał być tylko prawnikiem. Zamierzaliśmy mieszkać na farmie w Wirginii, wychowywać dzieci, hodować konie i psy. I tak było przez pól roku, a potem nagle wszystko rozwiało się jak dym. W rodzinie mojego męża dla polityki przeznaczono jego brata. W końcu zostałby pewnie prezydentem, a ja mogłabym zapomnieć o istnieniu Białego Domu. Tyle że pół roku po naszym ślubie Tom został zamordowany, a ludzie z jego otoczenia dobrali się do Andy'ego...

- Nie wiem, co przeważyło szalę - ciągnęła - pewnie poczucie obowiązku. W każdym razie Andy postanowił zająć miejsce brata, żeby „zrobić dla ojczyzny coś doniosłego”... Słyszałam ten slogan tak wiele razy, że zaczął mnie przyprawiać o odruch wymiotny. W końcu Andy się w tym zakochał, bo to świństwo zwane ambicją polityczną mocno uderza do głowy. Wymaga od człowieka znacznie więcej uwagi niż dziecko, ale daje w zamian więcej uciechy i emocji niż najatrakcyjniejsza kobieta. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Polityka pożera każdego, kto znajdzie się w jej orbicie, wysysa całą duszę, całą miłość, dobroć i uczciwość, wszelkie ludzkie uczucia. Aż przychodzi chwila, że zamiast człowieka mamy polityka. Nie jest to rzetelna transakcja...

- Tak czy inaczej, Andy zajął się polityką, a ponieważ nie chciał mnie zawieść, urodziłam dziecko. Ale on go tak naprawdę nie chciał. Kiedy Alex przyszedł na świat, jego oj ciec odbywał właśnie jedną ze swoich podróży przedwyborczych. Nie było go też w domu, kiedy nasz syn odchodził na zawsze.

- Przypadek potrafi zmienić wszystko - mówiła ze stężałą twarzą. - Najpierw Tom, potem Alex... no i polityka. Mało komu udaje się z takich prób wyjść zwycięsko. Myśmy nie wyszli. Nie wiem, dlaczego początkowo miałam nadzieję, że będzie inaczej. Ot, stawiałam wygórowane żądania. Sądzę, że umierając, Tom zabrał jakąś cząstkę Andy'ego. To samo stało się ze mną, kiedy odszedł Alex. Życie czasami nieuczciwie tasuje karty i człowiek nie ma szans wygrać bez względu na to, jak bardzo się stara i jak dużą stawkę położył na stół. Wiele zainwestowałam w tę grę i wiele czasu spędziłam przy kartach. Jesteśmy małżeństwem od sześciu lat i ani przez moment nie było mi łatwo.

- Czemu go pani nie porzuciła? - zapytał Peter.

Była to zdumiewająca rozmowa, w której zuchwałość pytań szła o lepsze ze szczerością odpowiedzi.

- A co miałam mu powiedzieć?... „Kochanie, głupia sprawa, ale twój brat zginął, twoje życie się zagmatwało... Głupia sprawa, ale nasze jedyne dziecko...”

Urwała, Peter zaś ujął ją za rękę. Nie cofnęła jej. Jeszcze wczoraj na basenie byli dwojgiem obcych sobie ludzi. Dziś w kafejce na Montmartrze stawali się parą przyjaciół.

- Nie mogła pani mieć drugiego dziecka? - zapytał ostrożnie Peter.

Ze smutkiem pokręciła głową.

- Mogłam, ale nie chciałam. Ani wtedy, ani później. Już nigdy nie chcę nikogo kochać aż tak mocno. I nie chcę mieć dziecka w świecie, w którym żyję. Nie chcę mieć dziecka z Andym, nie chcę mieć dziecka polityka. Bo właśnie polityka omal nie zniszczyła życia mojego i brata tak samo, jak zniszczyła życie matki. Moja matka przez niemal czterdzieści lat robiła dobrą minę do złej gry, ale brzydziła się każdą mijającą sekundą. Polityka odebrała jej wszystko, chociaż ona się nigdy do tego nie przyznała. Żyje w nieustannym lęku, że ludzie opacznie zinterpretują jej słowa i uczynki, boi się myśleć, mówić i działać. Na kogoś takiego właśnie chciałby przerobić mnie Andy, a ja się na to nie godzę.

Peter dostrzegł w jej oczach nagły błysk paniki i natychmiast wyczul, o czym Olivia w tej chwili myśli.

- Nie skrzywdzę pani, Olivio - powiedział. - Nigdy nikomu nie powtórzę pani słów. Będą naszą wspólną tajemnicą. Naszą i Agathy Christie.

Patrzyła nań z niepewnym uśmiechem, zastanawiając się, czy może dać wiarę tym zapewnieniom. Rzecz osobliwa jednak: ufała mu, czuła instynktownie, że jej nie zdradzi.

- Dzisiejszego wieczoru w ogóle nie było - podjął Peter. - Wrócimy do hotelu osobno i nikt się nie dowie, gdzieśmy byli. I że byliśmy razem. W ogóle pani nie spotkałem.

- Bardzo mnie pan pocieszył - oznajmiła z ulgą.

Nawiązując do tego, co słyszał parę lat wcześniej, zadał jeszcze jedno pytanie:

- Próbowała pani pisać, prawda?

- Owszem. Podobnie jak moja matka. Była naprawdę utalentowana. W początkach kariery ojca napisała powieść o Waszyngtonie, która narobiła w mieście niemało szumu. Następnej ojciec już nie pozwolił opublikować. A szkoda. Nie jestem tak uzdolniona jak mama, żaden mój tekst nie ukazał się drukiem, ale od dawna chodzi za mną książka... Książka o ludziach i kompromisach, o tym, co się dzieje z człowiekiem, kiedy idzie na kompromis zbyt często.

- Więc dlaczego jej pani nie napisze? - zapytał z powagą.

Olivia w odpowiedzi wybuchnęła śmiechem.

- A jak pan sądzi, co się stanie, jeśli ją napiszę? Prasa oszaleje ze szczęścia, Andy zaś uzna, że narażam na szwank jego karierę. Książka nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo totumfaccy Andy'ego oddadzą cały nakład na przemiał.

Olivia, uznał Peter, jak mało kto zasługuje na miano przysłowiowego ptaka w złotej klatce. A przecież uciekła i siedzi z nim w kafejce na Montmartrze. Może więc, powodowana bezgraniczną nienawiścią do polityki, niebawem naprawdę wyrwie się na wolność?

Obróciła na Petera swoje wielkie piwne oczy.

- A co mógłby pan opowiedzieć mi o sobie? - zapytała. Wiedziała tylko, że jest żonaty, ma trzech synów, prowadzi interesy i mieszka w Greenwich. Wiedziała również, że jest dobrym słuchaczem i nagle obudził w niej do życia coś, co na pozór dawno umarło. - Co pan porabia w Paryżu, Peter?

Wahał się dłuższą chwilę, wciąż trzymając dłoń Olivii i patrząc jej w oczy. Zaufała mu, był więc jej winien wzajemność.

- Przyjechałem tu w sprawach spółki farmaceutycznej, którą kieruję. Cztery lata w tej branży to niezbyt długi okres, ale nam się wydawał wiecznością, kiedy opracowywaliśmy niezmiernie złożony produkt. Kosztowało nas to masę pieniędzy. Chodzi o lek, który może zrewolucjonizować chemioterapię nowotworową, a dla mnie ma szczególne znaczenie, bo widzę w nim wyrównanie długu ze światem za wszystkie samolubne błahostki, jakie mam na koncie. Specyfik przeszedł śpiewająco przez wszystkie testy, jakim go poddano w naszych zagranicznych ośrodkach, ale czekam jeszcze na wyniki z tutejszego laboratorium. Będą miały decydujące znaczenie, a na razie, jak mi powiedziano, rokowania nie są zbyt dobre. Otóż zdaniem szefa naszej paryskiej placówki lek, który wszyscy dotąd uznawali za dopieszczony pod każdym względem, prawdopodobnie pozostawia wiele do życzenia. Mówiąc bez ogródek: niewykluczone, że zamiast błogosławieństwem dla ludzi chorych na raka okaże się trucizną. Wszystkiego się dowiem dopiero pod koniec tygodnia, ale liczę się z tym, że moje marzenia zostaną przekreślone albo że czekają nas jeszcze lata badań. Jeśli tak się stanie, będę musiał po powrocie powiadomić prezesa zarządu, i zarazem mojego teścia, że albo odkładamy nasz produkt na półkę, albo wyrzucamy do zsypu. Nie przysporzy mi to chwały.

Żywo pokręciła głową.

- Na pewno pan przesadza. Powiedział mu pan o niepomyślnych sygnałach?

Była pewna, że to uczynił, i sądziła, iż zadaje pytanie retoryczne, toteż zdumiała się, gdy Peter zaprzeczył.

- Nie chciałem nic mówić, nie mając pełnych informacji.

- To musi być dla pana trudny tydzień: oczekiwanie, niepewność... - Po wyrazie oczu Petera zaczynała się domyślać, jakie znaczenie ma dlań ta sprawa. I sądząc, że związki innych ludzi obfitują w to wszystko, czego brakuje jej małżeństwu, dorzuciła konwersacyjnym tonem: - Co na to pańska żona?

I znów nieomal wstrząśnięta zobaczyła, że Peter kręci głową.

- Nic jeszcze nie wie - odparł.

- Nic nie wie? Dlaczego jej pan nie powiedział?

- To długa historia - odrzekł z niepewnym i niezbyt mądrym uśmiechem. - Katie jest bardzo mocno związana z ojcem. Matka odumarła ją w dzieciństwie, dorastała więc pod jego opieką. Zwierza mu się ze wszystkiego.

- Nawet z najbardziej intymnych spraw? - zapytała Olivia z niedowierzaniem.

- Nawet z nich. Nie ukrywa przed nim niczego.

Równocześnie, po raz pierwszy od wielu lat, poczuł ukłucie w sercu. To nie jest zbyt uczciwe, pomyślał.

- Sytuacja dosyć dla pana dwuznaczna - stwierdziła Olivia.

Zajrzała Peterowi głęboko w oczy. Szukała w nich odpowiedzi na pytanie, czy to, o czym mówi jako o rzeczy najzupełniej naturalnej i zrozumiałej, istotnie za takie uważa. Dopatrzyła się zaprzeczenia. A więc to być może miał na myśli, kiedy powiedział, że każdy kierat bywa czasem uciążliwy. Dla Olivii, która wręcz bałwochwalczo czciła takie pojęcia, jak lojalność, dyskrecja i prywatność, kierat Petera byłby nie do zniesienia.

- Tak to już jest - rzekł z prostotą. - Pogodziłem się z tym już dawno, bo nie sądzę, żeby robili to z premedytacją. Są tylko ogromnie do siebie przywiązani.

Olivia uznała, że najlepiej zostawić ten temat w spokoju. Po co zdzierać z Petera jego ochronny pancerz, udowadniając mu, jak niewłaściwie postępuje jego żona? Zresztą nawet nie miała prawa do wyrażania podobnych opinii.

- Dzisiejszy dzień pewno potwornie się panu dłużył.

Popatrzyła nań ze współczuciem i uśmiechnęli się do siebie. Oboje dźwigali na barkach ciężkie brzemiona.

- Nie mając nikogo, z kim mógłbym podzielić się rozterkami, robiłem wszystko, żeby zabić czas - odparł cicho. - Pojechałem do Lasku Bulońskiego, pospacerowałem nad Sekwaną, wpadłem do Luwru, później trochę pracowałem w hotelu. A potem... - uśmiechnął się pod nosem - zawyła syrena i zrobiło się cudownie.

Rozmawiali jeszcze przez dwa kwadranse, wreszcie jednak, około wpół do szóstej rano, niechętnie opuścili kafejkę i ruszyli ulicami Montmartre'u w poszukiwaniu taksówki. Kiedy tak szli ramię w ramię, on - w koszuli z podwiniętymi rękawami, ona - w trykocie i dżinsach, wyglądali jak para szczęśliwych uczniaków na pierwszej randce.

- Dziwnie czasem układa się życie, prawda? - zagadnęła Olivia, rozmyślając o Agacie Christie. Zastanawiała się, czy jej kilkugodzinna nieobecność jest czymś w rodzaju tajemniczego zniknięcia słynnej pisarki. - Człowiek sądzi, że jest sam jak palec, aż tu najzupełniej niespodzianie pojawia się ktoś i samotność przestaje doskwierać.

- Miło o tym pamiętać, kiedy sprawy układają się kiepsko. Kto wie, co trzyma w zanadrzu przyszłość? - zauważył z uśmiechem Peter.

- Obawiam się, że dla mnie ma za pazuchą wybory prezydenckie. Albo, co gorsza, jeszcze jedną kulę szaleńca.

Nie potrafiła dotąd otrząsnąć się z okropnych wspomnień związanych z Tomem. Kiedyś bardzo kochała Andy'ego Thatchera i wciąż myślała ze smutkiem, jak ciężko doświadczyło ich życie.

Peter z kolei na swój sposób współczuł im obojgu, chociaż - co zrozumiałe Olivii znacznie mocniej. Widział, jak bardzo senator Thatcher ignoruje i lekceważy żonę i jak tę postawę małpuje jego otoczenie. Może istotnie wszyscy dostrzegali w niej tylko element dekoracyjny?

Olivia z troską popatrzyła na Petera.

- A co przyniesie panu? - zapytała. - Czy będzie bardzo źle, jeśli wasz lek okaże się nieudany? Jak przyjmą pana w Nowym Jorku?

- Powieszą mnie za zadnie łapy i obedrą ze skóry - odrzekł z niewesołym uśmiechem. - A poważnie mówiąc, będzie ciężko. Mój teść miał zamiar przejść w tym roku w stan spoczynku, co chyba miało być czymś na kształt wotum zaufania wobec mnie. Wątpię, żeby to zrobił, jeśli poniesiemy porażkę. Niełatwo mi będzie, ale nie zamierzam tanio sprzedać skóry. Będę bronił vicotecu do upadłego.

Bo ten lek, dodał w myśli, oznacza ratunek dla ludzi, a to jest ważniejsze niż aprobata i zadowolenie Franka.

- Szkoda, że nie jestem tak odważna jak pan - wyznała Olivia, a Peter znowu dostrzegł w jej oczach znajomy bezdenny smutek.

- Nie może pani uciekać przed rzeczywistością, Olivio. Doskonale o tym wiedziała. Dwuletni syn umarł w jej ramionach... Czyż nie potrzebowała odwagi, aby przez to przejść?

- A jeśli przetrwanie zależy od ucieczki? - zapytała Z powagą.

Peter otoczył ją ramieniem.

- Człowiek musi mieć zupełną pewność, zanim podejmie taką decyzję - oznajmił tonem nieco belferskim.

Wyczuł, że Olivia rozpaczliwie potrzebuje przyjaciela. Byłby szczęśliwy, mogąc przyjąć na siebie tę rolę. Nie tylko na kilka godzin. Zarazem jednak wiedział, że ich rozstanie w hotelu będzie ostateczne, że już nigdy nie będzie mógł z nią porozmawiać, a tym bardziej na nią popatrzyć.

- Chyba nabieram tej pewności - wyszeptała. - Ale potrzebuję jeszcze trochę czasu.

- I dokąd pani ucieknie? - spytał, kiedy złapali wreszcie taksówkę i kazali się wieźć na rue Castiglione, aby nie podjeżdżać pod sam hotel.

Olivia nie musiała się długo zastanawiać nad odpowiedzią:

znała swoją przystań i wiedziała, że zawsze może się w niej schronić.

- Jest pewne miejsce, w którym bywałam dawno temu, kiedy przez rok studiowałam we Francji. To maleńka wioska rybacka na południu kraju. Ani modna, ani popularna, przeciwnie, prosta i dość biedna. Wiem, że zawsze mogę tam wrócić, żeby się odnaleźć. Jak po śmierci Alexa... Wtedy jednak bałam się, że odnajdą mnie dziennikarze i stracę kryjówkę, wyjechałam więc szybko, zanim mnie dopadli. Ale chcę tam pojechać na dłużej, może wreszcie napiszę tę książkę, z którą się noszę. To zaczarowane miejsce, Peter, chciałabym je panu pokazać.

- Może kiedyś będzie pani miała okazję - powiedział gładko i mocniej przytulił Olivię, ale był to tylko gest pocieszenia i wsparcia. Nie próbował jej uwodzić czy pocałować, choć o niczym nie marzył tak bardzo; miał zbyt wiele szacunku tak dla niej, jak i dla Katie. Olivia jawiła mu się jako coś na kształt fantazji, a miniona noc była bezcennym darem, który na zawsze zachowa w pamięci. - Jak się nazywa ta miejscowość?

- La Fayire - odparła takim tonem, jakby przekazywała mu hasło. - To na południu Francji, opodal Cap Benat.

Koniecznie powinien pan tam pojechać, jeśli zechce uciec od świata.

Przez resztę drogi siedziała nieruchomo z głową wspartą na ramieniu Petera, który milczał, wyczuwając, że tego właśnie Olivia potrzebuje. A pragnął jej powiedzieć tyle rzeczy: że zawsze będzie jej przyjacielem i bez wahania powinna do niego dzwonić, gdy tylko tego zapragnie; że nigdy nie spotkał kogoś takiego jak ona... W chwili szaleństwa chciał nawet powiedzieć, że ją kocha. Zastanawiał się, kiedy po raz ostatni słyszała takie wyznanie, kiedy po raz ostatni ktoś okazał zainteresowanie dla jej uczuć.

- Jest pan szczęśliwym człowiekiem - rzekła, gdy zgodnie z poleceniem taksówkarz zatrzymał auto przy rue Castiglione.

Z czego pani wnioskuje? - zaciekawił się Peter. W swoim pojęciu mógł mówić tylko o takim szczęściu, że poznał Olivię i że tej nocy wzajemnie otworzyli przed sobą dusze.

- Bo jest pan zadowolony ze swojego życia, bo wierzy pan w sensowność swojej pracy, w uczciwość i człowieczeństwo... Zazdroszczę tego panu.

Nie wspomniała, iż zgadła, że jego małżeństwo nie jest tak udane, jak mu się zdaje. Peter nie dostrzegał tego i właśnie owa szczególna ślepota stanowiła o jego szczęściu: nie widział obojętności i samolubstwa żony, nie widział, jak brutalnie wdziera się teść w ich prywatne życie, nie widział otaczającej go pustki. Może wyczuwał to wszystko, lecz na pewno nie widział.

- Nie chcę wracać - wyszeptała sennie w białą koszulę Petera.

- A ja nie chcę się z tobą rozstawać - rzekł na to bez ogródek, daremnie usiłując przywołać w pamięci obraz Katie. Nie chciał bowiem być z Katie; pragnął być z Olivią. Była samotna, zraniona, złakniona uczuć, jakże więc miałby ją teraz zostawić samą?

- Wiem, że powinnam wracać, ale nie pamiętam, z jakiego powodu.

Uśmiechnęła się sennie na myśl, jaką frajdę mieliby fotoreporterzy, gdyby mogli ich obserwować przez sześć minionych godzin. Nie do wiary, że trwało to tak długo.

Peter zaś nagle zdał sobie sprawę, że z Katie ani razu nie rozmawiał w taki sposób, jak dziś z Olivią. Co gorsza, zakochiwał się w Olivii, a dotąd jeszcze jej nie pocałował.

- Musimy wracać - stwierdził smętnie. - Z niepokoju o ciebie pewnie już odchodzą od zmysłów, a ja muszę czekać na wieści o vicotecu.

Bo uciekłbym z tobą, gdyby nie on, dodał w duchu.

- Co będzie dalej? - zapytała. - Rozejdziemy się każde do swojego świata... Dlaczego właśnie my musimy okazywać hart?

- Ja też - odparł, czując, że już za nią tęskni. - Uważaj na siebie, Olivio.

Iluż rzeczy pragnął w tej chwili! Pragnął porozmawiać z nią jeszcze, pocieszyć ją, przytulić, uciec z nią do rybackiej wioski opodal Cap Benat... Dlaczego życie bywa niekiedy tak niesprawiedliwe? Dlaczego nie okazuje więcej hojności? Dlaczego, za przykładem Agathy Christie, nie mogą po prostu zniknąć?

Bardzo długo stali na rogu, lecz w końcu Peter po raz ostatni uścisnął dłoń Olivii, a potem odprowadził wzrokiem smukłą drobną sylwetkę w trykocie i dżinsach, kroczącą spiesznie w kierunku hotelu. Kiedy ruszył za nią, od drzwi Ritza pomachała mu dłonią.

Był na siebie wściekły, że jednak jej nie pocałował.

- Bo taki los był nam pisany. Ktoś kiedyś powiedział:

Hej, wy tam, do szeregu, wyglądacie mi na twardzieli”.

W gruncie rzeczy, Olivio, ty jesteś znacznie silniejsza niż ja.

- Wcale nie. Do niczego nie pisałam się na ochotnika.

Nie było mi dane wybierać z wielu możliwości. Zadecydowało za mnie przeznaczenie. A to wcale nie świadczy o sile czy odwadze. - Podniosła na Petera wzrok, żałując, że ten mężczyzna nie należy i nigdy nie będzie należał do niej.

- Dziękuję, że poszedłeś za mną tej nocy... I dziękuję za kawę.

Musnęła palcami usta.

- Jestem zawsze do dyspozycji, Olivio, zapamiętaj. Ilekroć nabierzesz ochoty na kawę, będę czekał. Będę czekał w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Paryżu...

- Powodzenia z vicotekiem - dodała, kiedy wysiadali z taksówki. - Na pewno szczęście ci dopisze, jeśli naprawdę chcesz pomóc ludziom. Wierzę w to.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Ku swojemu zdumieniu spał aż do południa. Najwyraźniej nocna eskapada kosztowała go więcej sił, niż podejrzewał. Po przebudzeniu ze smutkiem i tęsknotą myślał tylko o Olivii, myślał o niej też później, przy rogalikach i kawie. Zastanawiał się, jakie powitanie zgotował jej mąż, jakie zawładnęły nim uczucia - gniew, obawa, niepokój czy tylko troska? Nie potrafiłby sobie wyobrazić, co by było, gdyby Katie bez zapowiedzi zniknęła z domu na całą noc. Nie potrafiłby sobie zresztą wyobrazić, że sam robi coś takiego.

Niemniej rozmowa z Olivią - a miał dzięki niej okazję spojrzeć na swoje małżeństwo cudzymi oczyma - sprawiła, że nagle w innym, i to niekoniecznie pochlebnym świetle zobaczył związek Katie z Frankiem. Byli tak ze sobą blisko, że on czul się właściwie zepchnięty na margines. Dlatego też nie mógł na przykład opowiedzieć Katie o rozmowie z Suchardem, bo słowo w słowo zostałaby zrelacjonowana Frankowi.

Osobliwe, jak łatwo było mu poruszać swoje problemy w rozmowie z osobą zupełnie obcą, ale też Olivia potrafiła się zdobyć na współczucie i zrozumienie. Olivia... Olivia... Jej oczy, twarz, smutek w chwili rozstania... Zarówno pod prysznicem, jak i kiedy się ubierał, wszechwładnie królowała w jego myślach, lecz była tak nierzeczywista...

Niemal ulgę przyniósł mu terkot telefonu. Dzwoniła Katie i oto nagle Peter zapragnął jej bliskości, jakiegoś potwierdzenia, że go ciągle kocha.

- Cześć - powiedziała dziarsko. W Stanach była dopiero siódma, Katie wszakże już sprawiała wrażenie osoby gotowej stawić czoło dniu i gnanej nawałem Spraw. - Jak tam w Paryżu?

Zawahał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Przyjemnie. Tęsknię za tobą - odparł i naraz ciężar oczekiwania na werdykt Sucharda spadł na jego barki nieznośnym brzemieniem, a miniona noc wydała się ułudą. A może to Olivia była teraz rzeczywista, iluzją zaś stała się Katie? Wciąż jeszcze trochę oszołomiony, nie mógł się w tym wszystkim połapać.

- Dlaczego jeszcze nie wracasz do domu? - Jadła w Greenwich śniadanie i bardzo się spieszyła, by zdążyć na odchodzący o ósmej pociąg do Nowego Jorku.

- Mam nadzieję, że wrócę za kilka dni - rzekł po namyśle. - Z pewnością przed końcem tygodnia. Suchard jest trochę opóźniony z testami, sądzę więc, że moja obecność na miejscu skłoni go do większego pośpiechu.

- Co spowodowało zwlokę? Jakieś istotne problemy czy drobiazgi natury technicznej?

- Drobiazgi. Znasz skrupulatność Sucharda.

- To namolny mękoła, jeśli chcesz znać moje zdanie. Znajdzie problem tam, gdzie go nie ma. Tatuś mówi, że w Genewie wszystko poszło wspaniale.

Katie, chociaż wciąż dumna z męża, okazywała mu mniej ciepła niż kiedyś, a miłość tylko wtedy, gdy była w żartobliwym nastroju. Tego ranka z pewnością nie była.

- Tak, rewelacyjnie.

Usiłował wyobrazić sobie żonę, ale oto w ich kuchni w Greenwich zobaczył Olivię. Ta osobliwa fantazja przepełniła go niepokojem, bo przecież Katie była jego życiem, nie Olivia. Szerzej otworzył oczy, wbił spojrzenie w deszcz za oknem i usiłując panować nad tym, co mówi, zapytał:

- Jak było wczoraj na kolacji z ojcem?

Chciał zwekslować rozmowę jak najdalej od niebezpiecznego tematu vicotecu.

- Świetnie. Pogadaliśmy o planach na lato. Tatuś zamierza w tym roku przyjechać do Vineyard na całe dwa miesiące.

- Wiem, że zamierza i że chcecie zostawić mnie w mieście samiutkiego jak palec. Co u chłopców? - zapytał z miłością w głosie.

- Zaganiani i prawie ich nie widuję. Pat skończył szkołę, Paul i Mike wrócili w dniu twojego wyjazdu i dom znowu przypomina zoo. Zajmuję się wyłącznie zbieraniem z podłogi skarpetek albo dżinsów i dopasowywaniem tenisówek do pary.

- Co będziesz dzisiaj porabiała?

- Mam posiedzenie zarządu w mieście, potem chyba zjem lunch z tatusiem, a w końcu porobię wakacyjne zakupy. W zeszłym roku chłopcy załatwili całą pościel, przyda się też trochę ręczników i takich tam drobiazgów.

Peter dojrzał naraz to, czego ongiś nie zauważał i co nie miało dlań znaczenia.

- Przecież dopiero wczoraj byłaś z Frankiem na kolacji - zauważył marszcząc czoło.

- Owszem, ale jak mu powiedziałam, że się wybieram do miasta, zaprosił mnie na szybki lunch w biurze. A ty jakie masz plany?

- Chyba popracuję w hotelu. Mam w komputerze mnóstwo drobiazgów do uporządkowania.

- Mało porywająca perspektywa. Może byś się przynajmniej umówił z Suchardem na kolację?

Kolacja z francuskim naukowcem była najmniej nęcącą możliwością spędzenia wieczoru, Peter odrzekł więc ogólnikowo:

- Chyba jest zapracowany.

- Ja też. Muszę już biec, bo nie zdążę na pociąg. Masz jakieś wieści dla taty?

Peter pomyślał, że gdyby miał, toby je przekazał telefonicznie bądź faksem. W żadnym razie nie korzystałby z pośrednictwa Katie.

- Baw się dobrze i do zobaczenia za kilka dni - rzucił na pożegnanie tonem, z którego Katie z pewnością nie potrafiłaby się domyślić, że przez pół minionej nocy otwierał duszę przed inną kobietą.

- Nie przemęczaj się za bardzo - zakończyła rozmowę Katie.

Rozmowę mało owocną, uznał Peter, lecz typową. Katie jak zawsze ciekawiły sprawy firmy, ale na inne od dawna nie miała dla Petera czasu. Zapomniał już, kiedy przestali ze sobą rozmawiać o uczuciach i tajemnych myślach. Czasem się zastanawiał, czy przypadkiem Katie nie boi się nadmiernego zbliżenia z kimkolwiek oprócz ojca. On to bowiem roztoczył nad nią opiekę, gdy umarła jej matka, on sobą wypełniał jej życie. Peter się liczył, Frank jednak zawsze był na pierwszym miejscu. Miał przy tym wobec córki niemałe wymagania zaborczo traktował jej czas, uwagę i uczucia - choć sporo też dawał w zamian. Katie oczekiwała od życia więcej, i tu znalazło się miejsce na Petera oraz synów, Peter wszakże podejrzewał, że najdroższy jest jej ojciec, którego broniła jak lwica, ilekroć zakładała, że coś mu zagraża. Dzieci w takich sytuacjach traktowała wręcz przeciwnie. Jej przywiązanie do ojca Peter uważał za chorobliwe.

Przez całe popołudnie pracował na komputerze, a potem, około czwartej, postanowił zadzwonić do Sucharda. Tym razem Paul - Louis odebrał telefon, ale lakonicznie oświadczył, że nie ma żadnych nowin. Przekaże je natychmiast po zakończeniu testów.

- Wiem... wybacz... myślałem po prostu... - bąknął Peter z zakłopotaniem, znów czując się jak kretyn. Ale vicotec znaczył dlań tak wiele!

Vicotec i Olivia Thatcher.

O piątej ostatecznie stracił głowę do pracy, postanowił więc pójść na basen i choć trochę wypocić z siebie napięcie.

Rozglądał się za Olivią w windzie i centrum rekreacyjnym hotelu, rozglądał się za nią wszędzie. Bez powodzenia. I nieustannie rozmyślał, co teraz robi i gdzie jest. A także jak postrzega minioną noc. Czy była to dla niej tylko krótka ucieczka od rzeczywistości, czy też punkt zwrotny? Prześladowały go jej słowa i szukał w nich ukrytych znaczeń, miał przed oczyma nakreślony w najdrobniejszych szczegółach wizerunek Olivii - wielkie piwne oczy, prześliczną twarzyczkę o szczerym niewinnym wyrazie, smukłą sylwetkę w białej trykotowej koszulce i dżinsach.

Pływanie zawiodło na całej linii oczekiwania Petera. Nie czuł się wcale lepiej, kiedy wracał na górę. Potrzebował czegoś, czegokolwiek, co oderwałoby - jego uwagę od rozbrzmiewających w głowie głosów, od kobiety, którą ledwie znał, od vicotecu, który dogorywał dręczony testami Sucharda.

Włączył telewizor, lecz wiadomości CNN wcale nie świadczyły, że świat stał się lepszy: znów zaognienie sytuacji na Bliskim Wschodzie, niewielkie trzęsienie ziemi w Japonii, fałszywa informacja o bombie podłożonej w nowojorskim Empire State Building, która sprawiła, że na ulice miasta wysypały się tysiące przerażonych ludzi. Mimo woli pomyślał o wczorajszym wieczorze, o alarmie w Ritzu i o tym, jak w ślad za Olivią podążył na plac Zgody. I w tym momencie doszedł do wniosku, że traci zmysły, albowiem wydało mu się, że spiker CNN wymienił jej nazwisko. To nie było wszakże przywidzenie: zaraz potem na ekranie ukazało się zamazane zdjęcie przedstawiające plecy Olivii w białym trykocie i niewyraźny zarys głowy idącego za nią mężczyzny.

- Wczorajszej nocy, podczas alarmu bombowego w paryskim Ritzu, zniknęła żona senatora Andersona Thatchera - mówił reporter. Widziano ją po raz ostatni, kiedy pospiesznie opuszczała plac Vendóme. Widoczny na zdjęciu mężczyzna podążał za nią. Nie ustalono, czy robił to w złych zamiarach, świadomie czy też przypadkowo. Nie był członkiem ochrony senatora i nikt go nie rozpoznał.

- Po raz ostatni panią Thatcher widziano na pewno około północy - ciągnął dziennikarz. - Nocny portier utrzymuje wprawdzie, że zjawiła się w hotelu wczesnym rankiem, ale nikt więcej nie potwierdza tej informacji. Nie sposób w tej chwili stwierdzić, czy mamy do czynienia z przestępstwem, czy też po prostu pani Thatcher, żyjąca pod nieustanną presją w związku z karierą polityczną swojego męża, postanowiła zażyć kilkugodzinnego wytchnienia z przyjaciółmi gdzieś w Paryżu czy okolicach. Ale ta wersja stopniowo staje się coraz mniej prawdopodobna. Wiemy z pewnością tylko to, że Olivia Douglas Thatcher zniknęła. Mówił Marc Acre, CNN, Paryż.

Potem Peter z niedowierzaniem obejrzał zmontowany z materiałów archiwalnych felieton na temat Olivii, wreszcie zaś wywiad z senatorem Thatcherem. Reporter wystąpił z tezą, że od śmierci synka pani Thatcher była pogrążona w depresji, czemu senator stanowczo zaprzeczył. Dodał równocześnie, że w jego przekonaniu żonie nic nie grozi, a jeśli została uprowadzona, sprawcy niebawem się odezwą.

Biła zeń pewność i spokój, miał suche oczy i nie zdradzał objawów paniki.

Peter był pewien, że Anderson Thatcher ani na chwilę, obojętny lub prawie obojętny na los żony, nie przerwał pracy nad swoją kampanią wyborczą. A potem z rozpaczą zaczął się zastanawiać, gdzie i kiedy zniknęła Olivia.

Rozstali się tuż po szóstej i widział, jak wchodzi do hotelu. Jeśli ją więc uprowadzono, to tylko w drodze do pokoju. Ta hipoteza jednak, bez względu na to, ile razy poddawał ją szczegółowej analizie, jakoś nie przemawiała mu do wyobraźni. Za to raz za razem odbijały się w jego głowie nie słabnącym echem słowa: „Agatha Christie”. Wciąż głęboko zaniepokojony losem Olivii, podejrzewał z coraz większą mocą, że wcale jej nie porwano. Uciekła już raz, wprawdzie tylko na kilka godzin, mogła zatem uczynić to ponownie. Może nie potrafiła znieść myśli o powrocie do dawnego życia, chociaż wzywało ją poczucie obowiązku i lojalności? Przecież sama powiedziała, że nie wytrzyma tego długo...

Peter zaczął krążyć po pokoju. Kilka minut później wiedział, co ma zrobić. Coś bez wątpienia bardzo dlań kłopotliwego, lecz gra warta była świeczki, skoro zależał od tego los Olivii: musi powiedzieć senatorowi, że przegadał z jego żoną kilka godzin, a później odprowadził ją do hotelu. I musi napomknąć o La Fayire. Im dłużej bowiem rozmyślał, tym silniejszego nabierał przekonania, że Olivia pojechała do swojej „przystani”, ponieważ było to jedyne miejsce, które kojarzyło się jej ze spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. Andy Thatcher wiedział zapewne, czym jest dla jego żony La Fayire, mógł wszakże przeoczyć tę możliwość. Peter zamierzał zasugerować, by skontaktował się z tamtejszą policją. Kłopot będzie dopiero wtedy, kiedy okaże się, że Olivii w La Fayire nie ma.

Z wczorajszej rozmowy pamiętał numer jej pokoju, nie czekając więc na windę, wbiegł schodami dwa piętra wyżej. Natychmiast zauważył w korytarzu zajętych rozmową policjantów i agentów służb specjalnych. Mieli na twarzach powagę, nie wydawało się wszakże, żeby byli w grobowym nastroju.

Wbili weń oczy, kiedy zaczął się zbliżać. Odziany był w garnitur, a chociaż krawat trzymał w ręku, nie wyglądał na osobę podejrzaną. Nagle zadał sobie pytanie, czy senator Thatcher zechce go przyjąć; nie chciał o swoich domysłach mówić z kimś innym, a zresztą i tak opowiadanie mężowi, że na Montmartrze przegadał z jego żoną całą noc, postawi ich obydwu w niezręcznej sytuacji.

Dotarłszy do drzwi, Peter wyjaśnił szefowi ochrony, że chciałby się zobaczyć z senatorem. Agent spytał, czy się znają, na co Peter musiał przyznać, że nie. Podał swoje nazwisko, lecz wyrzucał sobie, iż uprzednio nie zadzwonił. Tyle że tak się spieszył, gdy już podjął decyzję...

Kiedy ochroniarz wchodził do apartamentu, Peter usłyszał dobiegający ze środka gwar rozmów i śmiech. Sprawiało to wrażenie hałaśliwego przyjęcia. Mało prawdopodobne, by debatowano na temat poszukiwań Olivii, zapewne więc w grę wchodziła polityka i strategia kampanii wyborczej.

Ochroniarz wrócił niebawem, uprzejmie przepraszając w imieniu senatora Thatchera za to, że spotkanie jest w tej chwili niemożliwe, pan senator bowiem uczestniczy w ważnej naradzie. Gdyby pan Haskell był uprzejmy zadzwonić, mógłby swą sprawę przedstawić telefonicznie. Senator ma nadzieję, iż pan Haskell okaże wyrozumiałość w obliczu tego, co się stało.

Pan Haskell mógłby okazać wyrozumiałość, lecz nie pojmował, co znaczą dobiegające z pokoju śmiechy. Czyżby tak kwitowano zaginięcie Olivii? Czyżby znikała tak często, że Wszyscy z otoczenia senatora traktowali to jak wydarzenie zgoła banalne? A może po prostu wcale nie przejmowali się jej losem?

Korciło go, by powiedzieć, że jego „sprawa” ma związek z miejscem pobytu żony senatora, miał jednak świadomość, że może się mylić. A poza tym - zakładając nawet, że zdoła jakoś przebrnąć przez opowieść o spotkaniu na placu Zgody - jak wytłumaczyć to, że poszedł za Olivią?

Postanowił w końcu zadzwonić i właśnie w swoim pokoju podnosił słuchawkę, gdy znów na ekranie ujrzał znajome zdjęcia: zdjęcia z pogrzebu przedstawiające zrozpaczoną Olivię, która wielkimi załzawionymi oczyma zdawała się błagać Petera, by jej nie zdradzał.

Autor tego materiału nie poddawał analizie wersji uprowadzenia, lecz samobójstwa. Przeprowadził wywiad ze specjalistą od Stanów depresyjnych, później zaś długo się rozwodził nad tym, jakie szaleństwa popełniają ludzie, którzy utracili nadzieję. Peter miał ochotę cisnąć w ekran czymś ciężkim. Cóż ci faceci mogą wiedzieć o jej życiu, bólu, rozpaczy? Jakie mają prawo włazić w buciorach w jej świat i dokonywać wiwisekcji jej psychiki?

Wciąż trzymał słuchawkę w dłoni, kiedy dziennikarz splatał w zgrabny łańcuszek tragedię Thatcherów: zamach na Toma, śmierć Alexa, a teraz zaginięcie Olivii. Tak, określano je już mianem „tragicznego”.

Telefonistka informowała go o numerze apartamentu senatora, kiedy nagle zmienił zdanie. Nie mógł tego zrobić. Jeszcze nie teraz. Najpierw musi sprawdzić swój trop osobiście. Dopiero jeśli tam nie znajdzie Olivii, będzie wiedział na pewno, że stało się coś złego. I wtedy zadzwoni do Thatchera. Nie był dłużnikiem Olivii, lecz coś mu podszeptywało, że jest jej winien milczenie. Miał tylko nadzieję, że zwłoka nie przyniesie tragicznych skutków.

Odkładał słuchawkę, gdy spiker informował, że sieci nie udało się uzyskać wypowiedzi rodziców zaginionej, gubernatora Douglasa i jego żony.

Chwycił z szafy sweter, żałując przez moment, że nie zabrał ze sobą dżinsów. Któż mógł jednak przypuszczać, że będzie zajmował się czymś jeszcze prócz oficjalnych narad?

Połączył się z recepcją, a uzyskawszy informację, że tego dnia nie ma już w rozkładzie lotów do Nicei, ostatni pociąg zaś odchodzi za pięć minut, poprosił o samochód i mapę tras wiodących na południe Francji. Kiedy zaproponowano mu szofera, odrzekł, iż woli prowadzić sam.

Wszystko miało być gotowe za godzinę. Istotnie, gdy o ósmej zszedł na dół, przed hotelem czekał już nowiutki renault. Na przednim siedzeniu leżał plik map, a portier ochoczo udzielił wyjaśnień, jak najszybciej wydostać się z Paryża.

Nie miał ze sobą żadnego bagażu: tylko jabłko, butelkę wody Eyian i szczoteczkę do zębów w kieszeni. Zajmując miejsce za kierownicą doszedł do wniosku, że cała ta eskapada trąci szczyptą szaleństwa. Planował, że jeśli nie znajdzie Olivii, zostawi auto w Marsylii albo Nicei i wróci do Paryża samolotem. A jeśli ją znajdzie? Cóż, może będzie chciała wrócić razem z nim. I wtedy, jadąc samochodem, będą mieli mnóstwo czasu na rozmowy. Dręczyło ją tyle problemów!... Może jakoś potrafi pomóc jej się z nimi uporać.

Mimo wieczornej pory na Autostradzie Słońca panował znaczny ruch, który osłabi dopiero na wysokości Orly, umożliwiając Peterowi rozwinięcie przyzwoitej szybkości. Po dwóch godzinach jazdy, gdzieś w okolicach Pouilly, nie wiedzieć czemu zawładnęło nim osobliwe poczucie spokoju. Jak przypuszczał, owo ukojenie spłynęło nań dlatego, że postępował słusznie, robił Olivii przysługę. Po raz pierwszy od wielu dni czuł się człowiekiem całkowicie wolnym, oddzielonym godziwym dystansem od wszelkich trosk i niepokojów.

Prowadząc, przez cały czas miał przed oczyma Olivię - taką, jaką widział ją poprzedniego dnia, taką, jaka była, kiedy na basenie odpływała od niego niczym smukła czarna rybka, kiedy maszerując spiesznie przez plac Vendóme zmierzała ku chwilowej wolności, kiedy z rozmarzeniem wspominała rybacką wioskę, kiedy z rozpaczą na twarzy pojmowała, że musi wracać do hotelu. Miał świadomość, że ścigając ją przez całą Francję postępuje jak szaleniec. Przecież prawie jej nie znał! A jednak, podobnie jak poprzedniej nocy wiedział, że musi podążyć jej śladem, tak teraz, z przyczyn niepojętych, wiedział, że musi ją znaleźć.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Droga do La Fayire była długa i nużąca, dzięki prędkości jednak, jaką mógł rozwijać na poszczególnych odcinkach, upłynęła Peterowi szybciej, niż się spodziewał – zajęła dokładnie dziesięć godzin. O szóstej, tuż po wschodzie słońca, auto powoli wtoczyło się do miasteczka. Po jabłku dawno nie było już śladu, a w butelce wody Eyian pozostało zaledwie kilka łyków. Peter, który przez cały czas jechał z opuszczonymi szybami, był wyczerpany; miał za sobą drugą z rzędu bezsenną noc i nawet podniecenie wywołane wyprawą przestawało działać stymulująco. Przed rozpoczęciem właściwych poszukiwań należało zatem chociaż trochę się zdrzemnąć.

A zresztą było za wcześnie - w La Fayićre wszyscy jeszcze spali z wyjątkiem rybaków schodzących się do portu.

Peter zjechał na pobocze i przeniósł się na tylne siedzenie wozu - było mu ciasnawo, ale nie potrzebował do szczęścia niczego więcej.

O dziesiątej obudziły go dzieci bawiące się w pobliżu auta.

Ich okrzyki mieszały się z piskiem mew. Peter czuł się po długiej jeździe nocą jak z krzyża zdjęty, jeśli jednak odnajdzie Olivię, gra była warta świeczki. Kiedy prostując się zobaczył w lusterku wstecznym odbicie swej twarzy, parsknął śmiechem. Wyglądał jak strach na wróble.

Uczesał włosy, w resztce wody mineralnej umył zęby i doprowadziwszy się do jakiego takiego porządku, wysiadł z auta, by przystąpić do poszukiwań. Nie miał pojęcia, gdzie je rozpocząć.

Idąc niespiesznie natrafił na piekarnię, kupił bułeczkę nadziewaną czekoladą, po czym zszedł na brzeg i rozejrzał się dokoła: kutry wyszły już w morze, w porcie pozostało tylko kilka niewielkich holowników i żaglówek. Skupieni w grupki staruszkowie gwarzyli Bóg wie o czym, grzejąc się w promieniach stojącego już dosyć wysoko słońca. Peter uznał, że Olivia nie przesadzała - to piękne spokojne miasteczko było doskonałym schronieniem, co więcej, miało w sobie coś z rozwartych w powitalnym geście ramion starego przyjaciela.

W bok od portu ciągnęła się długa piaszczysta plaża. Skończywszy jeść, Peter powoli ruszył po piasku, rozkoszując się słońcem i aromatem morza, później przysiadł na skale i zaczął rozmyślać. Obawiał się, czy przypadkiem Olivia, jeśli istotnie tu jest, nie zareaguje gniewem na jego przybycie.

I wtedy zza pobliskiego kamienistego cypelka, za którym rozpościerał się kolejny odcinek plaży, wyszła drobna dziewczyna - bosa, w szortach i trykotowej koszulce. Bryza rozwiewała jej puszyste ciemne włosy. Uśmiechnęła się na widok Petera tak, jakby na niego czekała. To wszystko było niewiarygodnie proste i naturalne, jak coś, co zostało wcześniej zapisane w księdze przeznaczenia.

Olivia Thatcher, wciąż uśmiechnięta w ten swój szczególny, bardzo osobisty sposób, podchodziła coraz bliżej.

- Nie sądzę, żeby to był przypadek - powiedziała cicho, siadając na skale obok oszołomionego spotkaniem, znieruchomiałego Petera.

- Mówiłaś, że wracasz do hotelu - wyjąkał w odpowiedzi, wbijając wzrok w oczy Olivii.

- Wracałam. Miałam taki zamiar. Ale niespodziewanie zdałam sobie sprawę, że nie mogę. Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - zapytała z czułością w głosie.

- Z CNN - odparł i uśmiechnął się, widząc przerażenie na jej twarzy.

- Że tu jestem? - próbowała się upewnić.

- Nie, moja droga. Że zniknęłaś. Strawiłem cały dzień, wyobrażając sobie, z ogromną zresztą niechęcią, jak na powrót pełnisz obowiązki żony senatora. O szóstej włączyłem telewizor i oto mówiono o tobie jako o przypuszczalnej ofierze uprowadzenia. Pokazali też moje zdjęcie, na szczęście niewyraźne. Stwierdzono, że być może przedstawia porywacza.

Peter uśmiechnął się na wspomnienie idiotyzmu komentarzy, lecz nie wspomniał o felietonie na temat „depresji” Olivii.

- Dobry Boże, nie miałam pojęcia - wyszeptała, marszcząc czoło. - Zamierzałam zostawić Andy'emu wiadomość, że wrócę za kilka dni, ale w końcu dałam sobie z tym spokój i po prostu przyjechałam do La Fayire. Pociągiem. - Przez bardzo długą chwilę wpatrywała się w mężczyznę, który dwakroć podążył jej śladem, a teraz zdawał się pieścić ją wzrokiem. - Cieszę się, że tu jesteś - dodała.

- Ja też... - wyznał. Wyglądał bardzo chłopięco ze zmierzwionymi ciemnymi włosami i oczyma koloru nieba.

- Chociaż nie byłem pewien, czy się nie rozzłościsz, jeśli cię odnajdę.

- Jakżebym mogła? Byłeś dla mnie taki dobry... słuchałeś... zapamiętałeś. - Zerwała się na równe nogi i wyciągnęła do niego rękę. - Chodź, zabiorę cię na śniadanie. Na pewno konasz z głodu po całonocnej jeździe. Bardzo jesteś zmęczony?

Uśmiechnął się wspomniawszy, jak był wyczerpany, kiedy dotarł na miejsce.

- Czuję się doskonale. Po przyjeździe spałem jakieś trzy godziny. A w ogóle kiedy jesteś w pobliżu, nieczęsto mam okazję wyspać się do woli.

Tyle że kiedy ciebie nie ma, pomyślał, życie jest szare.

Chwilę później weszli do maleńkiej restauracyjki, zamówili omlety, croissanty i kawę. Peter ze smakiem zajadał obfite pachnące śniadanie, Olivia zaś, ledwie skubiąc swoje, wpatrywała się w niego z zadumą.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu przyjechałeś - rzekła z radością, a zarazem z odrobiną smutku. Andy bowiem nigdy nie zdobył się na coś podobnego. Nawet w początkach ich znajomości.

- Chciałem powiedzieć twojemu mężowi o La Fayire - wyznał Peter.

Na twarzy Olivii odmalowała się obawa.

- Co mu powiedziałeś? - zapytała nerwowo. Nie miała żadnych zastrzeżeń wobec przyjazdu Petera, przeciwnie: była zadowolona, lecz wciąż nie czuła się przygotowana na konfrontację z Andym.

- Koniec końców nic - uspokoił ją Peter. - Chciałem to zrobić, ale kiedy do niego poszedłem, spławiono mnie. Apartamentu strzegł kordon policjantów, ochroniarzy i tajnych agentów, a twój mąż, jak mi powiedziano, odbywał ważną naradę.

- Z pewnością nie mającą związku ze mną. Andy ma niesamowitą umiejętność wyczuwania, kiedy powinien się niepokoić, a kiedy nie. Dlatego nie zostawiłam mu wiadomości. Postąpiłam chyba niewłaściwie, ale zna mnie dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że jestem cała i zdrowa. Moim zdaniem wcale nie wierzy, że zostałam uprowadzona.

- Ja też odniosłem takie wrażenie, kiedy zerknąłem do apartamentu - rzekł powoli Peter. - Masz zamiar do niego zadzwonić?

- W końcu to zrobię, ale w tej chwili jeszcze nie wiem, co mu chcę powiedzieć... Pewnie będę musiała wrócić, przynajmniej na krótko... Jestem mu winna jakieś wyjaśnienia.

Cóż jednak miałaby wyjaśniać? Że nie chce dłużej z nim żyć, że kiedyś go kochała, lecz uczucie dawno umarło, że jej mąż zabił nadzieję, miłość, uczciwość, innymi słowy wszystko, czego odeń oczekiwała i co było dla niej ważne? Nie miała do czego wracać - o tym przekonała się poprzedniego wieczoru, gdy wsunęła wprawdzie klucz w zamek, nie potrafiła go wszakże obrócić, nie potrafiła wejść do środka. Była gotowa na wszystko, byle tylko uciec od Andy'ego. Nic bowiem dla niego nie znaczyła. Od lat była mu obojętna.

- Porzucisz go, Olivio? - zapytał cicho Peter, kiedy kończyli śniadanie. Ta sprawa nie powinna go obchodzić, lecz po dziesięciogodzinnej jeździe odbytej po to tylko, by się przekonać, iż Olivia jest cała i zdrowa, czuł, że ma moralne prawo poznać odpowiedź. I Olivia była tego świadoma.

- Chyba tak.

- Jesteś pewna? W waszym świecie spowoduje to pewnie niemały huczek.

- Mniejszy niż gdyby znaleziono tu nas dwoje. - Wy - buchnęła śmiechem, ale zaraz spoważniała. - Huczek mnie nie przeraża. Jest tylko zgiełkiem, czymś równie nieszkodliwym jak hałasowanie dzieci w Halloween. Nie w tym leży problem. Po prostu nie potrafię dłużej żyć wśród kłamstw i pozorów, które składają się na życie ludzi uwikłanych w politykę. Doświadczyłam tego tyle, że starczyłoby mi na dziesięć żywotów. I wiem, że nie wytrzymam następnych wyborów.

- Myślisz, że twój mąż za rok wystartuje w tych najważniejszych?

- Możliwe... Bardziej niż prawdopodobne - odparła po namyśle. - A jeśli to zrobi, niech startuje sobie sam. Cóż, mam wobec niego pewne zobowiązania, ale nie takie znowu wielkie. Zaczęliśmy pod dobrą gwiazdą i wiem, że Alex dużo dla niego znaczył, a mimo to Andy nigdy nie był tam, gdzie powinien. Na ogół to rozumiałam. Zmienił się po śmierci brata, zaprzedał polityce, zapomniał o wszystkim, co niegdyś miało dla niego znaczenie. Ja tak nie potrafię, ba, nie widzę powodu, dla którego miałabym to zrobić. Nie chcę skończyć jak moja matka, która pije za dużo, miewa migreny, koszmarne sny, żyje w ciągłym lęku przed prasą, przerażona myślą, że mogłaby stworzyć sytuację kłopotliwą dla ojca. Nikt normalny nie potrafi żyć pod taką presją. Od lat jest strzępem człowieka, niemniej wygląda rewelacyjnie. Miała operację plastyczną, kunsztownie ukrywa swoje lęki, a tatuś ciągnie ją ze sobą na każdą konferencję, wykład czy wiec wyborczy. Gdyby była wobec siebie uczciwa, przyznałaby, że nienawidzi go za to. Przecież zrujnował jej życie! Powinna była go już dawno porzucić, może w ten sposób ocaliłaby swoje człowieczeństwo. Myślę, że została z nim tylko dlatego, żeby nie przegrał którychś z kolei wyborów... Nie wyszłabym za Andy'ego, gdybym wiedziała, że zajmie się polityką. Byłam głupia, należało się tego spodziewać.

- Skąd mogłaś wiedzieć, że zginie jego brat, a Andy'ego wciągną w tryby polityki?

- Może po prostu szukam usprawiedliwień, może wszystko rozleciałoby się tak czy owak... Kto wie? - Wzruszyła ramionami i wyjrzała przez okno. Kutry rybackie wyglądały na linii horyzontu jak maleńkie punkciki. - Tak tu pięknie... Chciałabym zostać w La Fayire na zawsze.

- Naprawdę? - zapytał Peter, choć był prawie pewien, że Olivia mówi serio. - Przyjedziesz tu, jeśli opuścisz męża?

Odpowiedź na drugie pytanie była dla niego ważna: chciał wiedzieć, jak i gdzie ma sobie wyobrażać Olivię podczas długich mroźnych nocy w Greenwich.

- Możliwe... - odparła, wciąż nie mając pewności co do tylu Spraw. Wiedziała, że musi pojechać do Paryża i odbyć rozmowę z Andym, choć nie miała na to wcale ochoty. Jakiegoż zamętu narobi jej pojawienie się w mieście, skoro wydumana historia o porwaniu krążyła i krzepła przez dwa dni!

- Rozmawiałem wczoraj z żoną - podjął Peter półgłosem. - Osobliwe doświadczenie po naszej przegadanej nocy!... Zawsze byłem gotów bronić jej postępowania i akceptowałem szczególny stosunek Katie do ojca, chociaż nie byłem nim zachwycony. Ale teraz, po tym, co mi powiedziałaś, coraz bardziej mnie to wkurza. Przedwczoraj była z ojcem na kolacji, wczoraj na lunchu, latem spędzi z nim całe dwa miesiące!... Czasem mi się zdaje, że nie jest moją żoną, lecz Franka. Chyba zawsze byłem tego świadom, ale pocieszałem się myślą, że jednak mamy dobre życie, wspaniałych synów, a w interesach Frank daje mi wolną rękę.

- Rzeczywiście wolną? - naciskała. W Paryżu zabrakłoby jej odwagi, teraz jednak Peter poruszył ten temat, poza tym znali się lepiej.

- Raczej tak. Pozwala mi postępować po mojemu. Na ogół...

Znaleźli się na niebezpiecznym gruncie i wolał nie posunąć się za daleko. Olivia miała swoje powody, by odejść od męża, Peter wszakże nie zamierzał wywracać łodzi, którą płynęła cała jego rodzina. W tej chwili był tego całkowicie pewien.

- Jak się zachowa, jeśli testy wypadną niepomyślnie dla vicotecu?

- Mam nadzieję, że nadal będzie popierał prace nad lekiem. Potrzebne będą tylko dalsze badania, chociaż niewątpliwie okażą się kosztowne.

Było to niedopowiedzenie stulecia, Peter jednak nie sądził, by Frank wycofał się na tym etapie. Dotąd uważał vicotec za fantastyczny specyfik. Trzeba będzie tylko zakomunikować Instytutowi Leków, iż lek jeszcze nie jest gotowy.

- Któż od czasu do czasu nie idzie na jakiś kompromis? - szepnęła Olivia. - Problemy zaczynają się wtedy, kiedy czynimy to zbyt często. Może tak właśnie stoją sprawy w twoim wypadku, a może nie ma to znaczenia, dopóki jesteś szczęśliwy. Jesteś szczęśliwy?

Patrzyła na Petera szeroko otwartymi oczyma, zadając to pytanie nie jako kobieta, lecz przyjaciel.

- Chyba tak. - Miał z lekka stropioną minę. - A przynajmniej zawsze tak myślałem. Szczerze mówiąc jednak, Olivio, teraz, kiedy cię słucham, zaczynam mieć wątpliwości. Bez walki uległem w tylu sprawach: mieszkania, szkół dla chłopców, wakacji... Myślałem sobie: no i co z tego, jakie to ma znaczenie? Kłopot w tym, że chyba jednak ma. Może nadal nie przywiązywałbym do tego żadnej wagi, gdybym mógł w każdej chwili liczyć na Katie, ale nagle zamieniam z nią kilka słów i stwierdzam, że nie mogę, bo albo zasiada w jakimś komitecie, albo biega w sprawach własnych lub dzieci, albo wreszcie przebywa z ojcem. I trwa to już kawał czasu. Byłem zbyt zapracowany, żeby się tym nadmiernie przejmować, ale oto po osiemnastu latach małżeństwa naraz dochodzę do wniosku, że nie mam się z kim podzielić swoimi problemami. Jesteśmy teraz w wiosce rybackiej na południu Francji i mówię ci to, o czym w żadnym razie nie powiedziałbym Katie, bo jej nie mogę zaufać. To surowe oskarżenie - dodał ze smutkiem, ujmując dłoń Olivii - mimo to nie chcę jej porzucić, nigdy nie brałem takiej możliwości pod uwagę. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez niej i naszych synów... Tyle że dotarło do mnie coś, czego dotąd nie dostrzegałem albo czemu bałem się stawić czoło. Jestem człowiekiem samotnym.

Olivia ze zrozumieniem pokiwała głową; domyśliła się tego już podczas ich pierwszej rozmowy, mając zarazem pewność, że Peter nie uświadamia sobie swojego zasadniczego problemu. Teraz, postawiony znienacka w nowym położeniu, spojrzał na siebie innymi oczyma i wszystko zrozumiał.

- Bez względu na to, co czuję - mówił z bolesną szczerością - bez względu na to, jak mnie zawiodła, nie wiem, czy znalazłbym w sobie dość charakteru, aby ją opuścić. Byłoby zbyt wiele trudnych spraw do rozwikłania.

- To nigdy nie jest łatwe - przyznała Olivia, myśląc w tej chwili przede wszystkim o sobie, lecz i o tym, że przez swoją szczerość Peter wcale nie stracił w jej oczach. Wręcz przeciwnie: przecież mówiąc to wszystko, okazał wielką odwagę. - Ja też jestem przerażona. Ale ty masz przynajmniej z żoną coś na kształt wspólnego życia: rozmawia z tobą czasem, na swój sposób okazuje ci uczucie i lojalność. Nawet jeśli jest przesadnie przywiązana do ojca. Andy i ja nie mamy nic, i to od lat. Zniknął z mojego życia na samym początku.

- No to może powinniście się rozstać? - rzekł Peter, nie szukając argumentów na obronę męża Olivii. Zarazem zaczął się o nią lękać. Najbardziej mu się nie podobało, że nawet w tej swojej sielskiej przystani jest osamotniona. Sprawiała wrażenie tak bezbronnej, tak kruchej! Po zaledwie dwudniowej znajomości stała się dlań kimś ogromnie ważnym: legenda, o którą otarł się w windzie, przybrała postać żywej kobiety. Usiłując jej pomóc w znalezieniu wyjścia z trudnej sytuacji, zapytał: - Czy mogłabyś na jakiś czas zamieszkać z rodzicami, a dopiero później wrócić do La Fayjre?

Uśmiechnęła się. Czuła, że są teraz prawdziwymi przyjaciółmi - i wspólnikami.

- Może, chociaż nie jestem pewna, czy matka znajdzie w sobie dość siły, by to przeforsować, zwłaszcza jeśli ojciec stanowczo opowie się po stronie Andy'ego.

- Miła perspektywa - mruknął z dezaprobatą Peter.

- Uważasz, że mógłby to zrobić?

- Na pewno. Politycy zwykle trzymają się razem. Mój brat, ot tak, dla zasady, zawsze pochwala postępki Andy'ego, a ojciec udziela mu nieograniczonego poparcia. Żyją sobie w błogostanie, zadowoleni z siebie, nie troszcząc się o samopoczucie innych. Poza tym ojciec jest przekonany, że Andy powinien ubiegać się o prezydenturę, więc na pewno by mnie potępił, gdybym odeszła od męża. To by przecież pomniejszyło jego szanse, a nawet wyeliminowało go z gry. Wyobrażasz sobie rozwiedzionego prezydenta? Osobiście uważam, że oddałabym mu przysługę. Stanowisko prezydenta to piekło za życia.

Peter skinął głową, wciąż nie posiadając się ze zdumienia, że rozmawiają o takich rzeczach. Równocześnie pomyślał, jak proste w porównaniu z życiem Olivii może wydawać się jego życie - życie przecież wcale nie proste, zwłaszcza wobec perspektywy fiaska z vicotekiem. Wszak rozkoszował się na co dzień przynajmniej odrobiną prywatności, podczas gdy ona była nieustannie pod lupą. W jego rodzinie nikt nie zamierzał się ubiegać o urząd publiczny - z wyjątkiem Katie, która działała w radzie szkolnej; wśród najbliższych Olivii był gubernator, senator, kongresmen, a w niezbyt odległej przyszłości mógł się znaleźć również prezydent. Niesamowite.

- Zostaniesz z nim, jeśli postanowi kandydować?

- Nie wyobrażam sobie tego, bo zdradziłabym wtedy swoje najgłębsze przekonania. Ale na tym świecie chyba wszystko jest możliwe. Mogę na przykład postradać zmysły albo Andy skrępuje mnie, zaknebluje i zamknie w szafie, a opinii publicznej oświadczy, że zapadłam w śpiączkę.

Podjęli rozmowę, dopiero gdy zapłacili rachunek, który wydał się Peterowi śmiesznie niski, i wyszli z restauracji.

- Gdyby do tego doszło - oznajmił Peter, kiedy siadali na portowym nabrzeżu - znów pospieszyłbym ci na ratunek.

Ich zwisające nad wodą nogi - jej gołe i bose, jego okryte ciemnymi spodniami od garnituru i w półbutach - stanowiły uderzający kontrast.

- A więc to właśnie zrobiłeś wczoraj? - zapytała z szerokim uśmiechem. - Pospieszyłeś mi na ratunek?

Wydawało się, że użyte przez Petera określenie sprawiło jej przyjemność. Nikt dotąd nie przybył na ratunek Olivii Thatcher, toteż gest Petera był mile widziany.

- Tak wtedy sądziłem.., no wiesz, na ratunek przed porywaczami czy terrorystami. Obojętne zresztą, czy facet, który śledził cię od placu Vendóme, zaliczał się do pierwszych czy do drugich. Na moje oko wyglądał naprawdę podejrzanie i uznałem, że najwyższy czas ruszyć z odsieczą.

- To ładnie z twojej strony - przyznała.

Potem zaproponowała, by poszli popływać w pobliżu jej hotelu. Kiedy argumentując, że jego ciemne spodnie kiepsko nadają się do pływania, skwitował jej sugestię śmiechem, oświadczyła stanowczo:

- Przecież możemy ci kupić kąpielówki, a naprawdę szkoda marnować taką pogodę.

Szkoda marnować każdą wspólną chwilę, pomyślał, tęsknie spoglądając na Olivię. Istniały wszakże wyraźne granice tego, na co mogą sobie pozwolić, a na co nie.

- Powinienem wracać do Paryża - powiedział smętnie.

- W tę stronę jechałem dziesięć godzin.

- Nie bądź śmieszny. Nie po to przejechałeś taki kawał drogi, żeby zjeść w La Fayire śniadanie. Poza tym jedyne, co masz do roboty, to czekać na telefon od Sucharda, który wcale nie musi zadzwonić dzisiaj albo jutro. Poproś recepcję w Ritzu o przekazywanie ci wszelkich wiadomości tutaj. Jeśli będzie trzeba, zadzwonisz stąd do Paryża.

Rozbawiło go, z jaką łatwością Olivia znalazła receptę na wszelkie jego rozterki.

- To jest myśl - przytaknął ze śmiechem.

- Gdybyś wziął pokój w moim hotelu, moglibyśmy jutro wrócić do Paryża razem - zauważyła rzeczowo.

Propozycja była kusząca, Peter jednak wcale nie był pewien, czy dla dobra Olivii powinien ją zaakceptować.

- Nie sądzisz, że powinniśmy przynajmniej powiadomić twojego męża? - zapytał, kiedy trzymając się za ręce szli plażą w promieniach gorejącego słońca.

- Niekoniecznie odparła Olivia, krzywiąc usta. - Pomyśl tylko, jaki rozgłos przyniesie mu ta historia, ile darmowej reklamy, współczucia, uwagi... Głupio by było zepsuć to wszystko.

- Obcowałaś z polityką i politykami zbyt długo - uznał Peter, kiedy sadowili się na piasku. Zaczynasz rozumować jak oni.

- Nigdy w życiu. Nie mam w sobie dość wewnętrznej zgnilizny. I nigdy nie będę mieć. Niczego nie pragnę aż tak mocno, żeby wyzbyć się wszelkich skrupułów. Straciłam to wszystko, na czym mi w życiu zależało, i do stracenia nie mam już nic.

Peter pojął, że mówi o swoim synu.

- Możesz jeszcze mieć dzieci, Olivio - powiedział łagodnie.

Leżała na piasku z zamkniętymi oczyma, jakby to miało ją uchronić przed bólem. Peter ujrzał wypływające spod zaciśniętych powiek kropelki łez.

- To musiało być straszne... wybacz... - bąknął, pragnąc płakać razem z nią, wziąć ją w ramiona i przyjąć na swoje barki chociaż cząstkę tej rozpaczy, jakiej doświadczyła w ciągu sześciu minionych lat. Czuł się jednak bezsilny.

- To b y I o straszne - wyszeptała, nie otwierając oczu.

- Dziękuję, Peter... dziękuję za to, że jesteś moim przyjacielem... i że jesteś tu ze mną.

Otworzyła oczy i ich spojrzenia splotły się na długą chwilę. Odbył daleką drogę, by ją spotkać, i oto nagle we francuskiej wiosce, ukryci przed wszystkimi, którzy mogliby ich rozpoznać, pojęli, że są dla siebie i ze sobą - na tak długo, jak to możliwe, dopóty, dopóki starczy im odwagi.

Peter wsparł się na łokciu i pomyślał, że nigdy wobec nikogo nie żywił podobnych uczuć, nigdy nie spotkał kogoś takiego jak Olivia.

- Chcę być twoim oparciem - powiedział czule, muskając koniuszkami palców jej policzki i usta. - Chociaż nie mam do tego prawa.

Olivia stanowiła źródło jego udręki, a zarazem skuteczny na nią balsam. A także na wszystkie inne.

- Wiem - szepnęła. Duszą, sercem, każdą cząstką swojego jestestwa rozumiała Petera jak samą siebie. - I niczego od ciebie nie oczekuję. Już byłeś dla mnie większym oparciem niż ktokolwiek w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nie mogę prosić o więcej... i nie chcę cię unieszczęśliwić.

Patrzyła na niego ze smutkiem. Pod pewnymi względami znacznie więcej niż on wiedziała o życiu, o rozpaczy, stracie, bólu i przede wszystkim o uczuciach, jakie są udziałem człowieka zdradzonego.

- Psst... - powiedział, przykładając palec do jej ust.

Położył się tuż obok Olivii, wziął ją w ramiona i pocałował. Nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby ich zobaczyć, sfotografować czy powstrzymać. Za stróża każde z nich miało tylko własne sumienie i bagaż prywatnych uwikłań, które w tej chwili wydawały się liczne jak wyrzucone na plażę kamienie, kawałki drewna, strzępy wodorostów, muszle - dzieci, małżonkowie, wspomnienia, życiorysy... A przecież całowali się z mocą i namiętnością dawno zapomnianą, choć wcale przez to nie słabszą. Pocałunki Olivii były równie łapczywe jak Petera, aczkolwiek jej dusza zapewne odczuwała jeszcze większy głód.

Oderwali się od siebie dopiero po bardzo, bardzo długiej chwili.

- Kocham cię, Olivio - wyszeptał bez tchu Peter. - To musi brzmieć w twoich uszach zupełnie szaleńczo, skoro znamy się zaledwie dwa dni, ale nie mogę oprzeć się uczuciu, że jesteś w moim życiu od samego początku. Nie mam prawa czynić ci takich wyznań... ale cię kocham.

- Ja też cię kocham - odparła z uśmiechem. - Bóg raczy wiedzieć, co sprowadzi na nas ta miłość, pewno nic dobrego, ale nigdy nie byłam taka szczęśliwa. Może powinniśmy razem uciec?... Niech diabli wezmą Andy'ego i vicotec.

Ta zuchwała propozycja wzbudziła w obojgu niepohamowaną wesołość. Jakże cudownie było wiedzieć, że nikt nie wie o miejscu ich pobytu! Olivię uznano za uprowadzoną, Peter po prostu zniknął wraz z wynajętym samochodem, butelką wody mineralnej i jednym jabłkiem. Nikt nie zdołałby ich odnaleźć - ta świadomość uderzała do głowy jak szampan.

Nagle Peterowi przyszła do głowy niepokojąca myśl.

- Dlaczego twój mąż nie domyślił się, że mogłaś tu przyjechać? - zapytał. To, co było oczywiste dla niego, powinno być tym bardziej oczywiste dla męża Olivii.

- Bo nigdy nie mówiłam mu o La Fayire. To był zawsze mój sekret.

- Nie mówiłaś mu? - zdumiał się Peter. Jemu powiedziała już podczas pierwszej rozmowy! Szalenie mu to pochlebiło. Okazała mu niezwykłe zaufanie, lecz było to zaufanie wzajemne. On powiedziałby, ba! p o w i e d z i a ł Olivii wszystko. - No to chyba jesteśmy bezpieczni - stwierdził. - Przynajmniej przez kilka najbliższych godzin.

Wciąż zamierzał wracać do Paryża późnym popołudniem, kiedy jednak kupili kąpielówki i poszli popływać w morzu, jego postanowienie zaczęło słabnąć. Ta kąpiel bowiem biła na głowę nocne pływanie w Ritzu. Wtedy jeszcze nie znał Olivii, która przyciągała go jak magnes, lecz była daleko. Teraz wystarczyło wyciągnąć rękę, by jej dotknąć.

Powiedziała mu wcześniej, że ocean napawa ją lękiem, dlatego nie lubi pływać w nim i po nim - nawet jachtem czy statkiem. Przerażały ją fale, prądy i ryby. W obecności Petera wszakże czuła się bezpieczna, tak że wraz z nim dotarła nawet wpław do cumującej przy boi niewielkiej łodzi.

Wdrapali się na pokład, by odpocząć, i Peter musiał tam zmobilizować całą siłę woli, aby nie ulec pożądaniu, jakie budziła w nim Olivia. Zawarli jednak układ: Peter twierdził stanowczo, że zepsują wszystko, co ich łączy, jeśli posuną się za daleko, że wypali ich poczucie winy. To, co zrodziło się między nimi w ciągu ostatnich dni, mogło w przyszłości być tylko przyjaźnią. Nie mogli ryzykować, że ją lekkomyślnie unicestwią. Olivia - jakkolwiek jej małżeństwo było osłabione znacznie bardziej niż stadło Petera - zgodziła się z tym bez zastrzeżeń. Ewentualny romans tylko by skomplikował sytuację, kiedy wróci do Paryża, by rozmówić się z Andym. Niemniej z wielkim trudem trwali we wstrzemięźliwości, poprzestając na pocałunkach.

Stało się to jeszcze trudniejsze, gdy wrócili na plażę, a potem, wilgotni i zdyszani, podjęli rozmowę o rzeczach dla siebie ważnych, na przykład o dzieciństwie, które Olivia spędziła w Waszyngtonie, Peter zaś w Wisconsin. Powiedział wtedy, jak obco czul się zawsze w rodzinnym domu i za jak wielkiego szczęściarza może się uważać, skoro na swej drodze spotkał Katie.

Kiedy Olivia zapytała go o rodzinę, miał okazję wytłumaczyć, dlaczego vicotec znaczy dlań tak wiele.

- Przecież gdyby taki środek był wtedy dostępny, moja matka i siostra może by nie umarły na raka - stwierdził.

- Może - przyznała Olivia filozoficznie - ale czasem walka o życie kończy się przegraną bez względu na to, jak wiele cudownych leków człowiek ma do dyspozycji.

Dobrze pamiętała, że próbowano wszystkiego, by ocalić Alexa.

Potem zainteresowała się siostrą Petera.

- Miała dzieci? - spytała. Peter ze łzami w oczach kiwnął głową. - Widujesz się z nimi?

Czuł się zawstydzony, gdy odpowiadał. Starczyło, by spojrzał Olivii w oczy, a stawało się oczywiste, jak straszny popełnił błąd. Naprawiłby go teraz, gdyby mógł. Naprawiłby wiele innych błędów.

- Mój szwagier przeprowadził się, a później ponownie ożenił. Długo nie miałem od niego znaku życia... Nie wiem, może chciał po prostu odciąć się od przeszłości? Odezwał się dopiero wtedy, kiedy potrzebował pieniędzy. Chyba z drugą żoną miał jeszcze dwoje dzieci. I wtedy dałem się Katie przekonać, że upłynęło zbyt wiele wody w rzece, że jestem im zupełnie obojętny, że dzieci Muriel potraktują mnie jak obcego... Mieszkali w tym czasie na ranczu w Montanie.

- Czasem się zastanawiam - ciągnął - czy przypadkiem Katie nie jest rada, że oprócz niej, chłopców i Franka nie mam rodziny. Zresztą kiepsko dogadywała się z moją siostrą i była wściekła, kiedy ojciec zapisał naszą farmę Muriel. Ale postąpił słusznie: zdawał sobie sprawę, że nie chcę i nie potrzebuję tego spadku. - Znów spojrzał Olivii w oczy, pojmując z jeszcze większą siłą to, o czym wiedział i co bagatelizował z szacunku dla Katie. - Nie powinienem był dopuścić, żeby siostrzeńcy zniknęli z mojego życia. Należało odwiedzić ich w Montanie.

- Możesz to zrobić - zauważyła Olivia.

- I chętnie zrobię. Jeśli tylko zdołam ich odnaleźć.

- Pójdę o zakład, że zdołasz. Wystarczy tylko, żebyś spróbował.

Skinął głową, rad, że w tej jednej sprawie zdołał się wyzbyć wewnętrznych rozterek. Następne jednak pytanie Olivii znów zbiło go z tropu:

- A gdybyś się z nią nie ożenił?

- Wtedy nie zrobiłbym takiej kariery, jaką zrobiłem.

Olivia żywo pokręciła głową.

- Mylisz się - zaoponowała. - Sądzisz, że wszystko jej zawdzięczasz: pracę, sukces, karierę, nawet dom w Greenwich. Bzdura! Zrobiłbyś karierę tak czy inaczej. Nie jej ją zawdzięczasz, lecz s o b i e. Zrobiłbyś błyskotliwą karierę nawet w Wisconsin. Jesteś zdolny i masz chyba ów szczególny dar nieprzegapiania szans życiowych. Popatrz, ile zdziałałeś z vicotekiem. Sam mówiłeś, że to tylko twoje dziecko.

- Nic jeszcze tak naprawdę nie zdziałałem - odparł skromnie.

- Ale zdziałasz. Bez względu na opinię Sucharda. Za rok, dwa, dziesięć... bo jakież to ma znaczenie? - powiedziała z przekonaniem. - A jeśli dziełem twojego życia nie będzie vicotec, to stanie się nim coś innego... Coś, co nie ma żadnego związku z twoją żoną. Nie przeczę, że Donoyanowie dali ci szansę, ale przecież na ich miejsce znalazłoby się stu innych. Pomyśl zresztą, co otrzymali w zamian. Peter, przestań myśleć, że jesteś ich dłużnikiem. Wszystko zawdzięczasz sobie, tylko dotąd sobie tego nie uświadamiałeś.

Późnym popołudniem wrócili do hotelu, a potem, zająwszy stolik na tarasie, zamówili sałatkę nicejską, pieczywo i ser.

O szóstej Peter zerknął na zegarek i stwierdził, że najwyższy czas wracać do Paryża. Jednakże po dniu pełnym słońca, wody i tłumionej namiętności był ledwie żywy, dziesięciogodzinna jazda samochodem graniczyłaby zatem z ryzykiem.

- Nie powinieneś jechać - oświadczyła Olivia. Była tak piękna, młoda i zatroskana, że gorąco pragnął zostać z nią na całe życie. - Od dwóch dni przyzwoicie się nie wyspałeś, a jeśli nawet wyruszysz natychmiast, zarwiesz trzecią noc z kolei.

- Muszę przyznać, że nie bardzo chce mi się wyjeżdżać, ale cóż, powinienem jednak wrócić.

Zadzwonił wcześniej do Ritza, gdzie poinformowano go, że nie ma dlań żadnych wiadomości ani od Sucharda, który mógł się odezwać w każdej chwili, ani - szczęśliwie! - od Franka czy Katie.

- A może zostałbyś na noc i pojechał do Paryża dopiero jutro? - zaproponowała rozsądnie.

Przez chwilę ważył tę sugestię.

- A pojedziesz ze mną? - zapytał.

- Może... - odparła i uciekła spojrzeniem w kierunku morza.

- Wiesz, co najbardziej w tobie lubię? Prawdziwą namiętność do podejmowania stanowczych decyzji. - Przekonał się jednak na własnej skórze, iż nie wyczerpuje to zakresu najrozmaitszych namiętności Olivii. - No dobrze, dobrze - przystał wreszcie, czując, że jest zbyt zmęczony, by wyruszać w całonocną podróż.

Kiedy wszakże poszli do recepcji, aby wziąć dla niego ostatni wolny pokój, okazało się, że jest już zajęty.

Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

- Możesz się przespać na podłodze u mnie - powiedziała wreszcie Olivia, uśmiechając się figlarnie, świadoma, że podda to ich ugodę ogniowej próbie.

- Głupio mi przyznać - odrzekł szczerząc zęby - że dawno nie otrzymałem tak ciekawej propozycji. Przyjmuję.

- I bardzo dobrze. Obiecuję, że będę grzeczna. Słowo skauta.

Podniosła dwa palce, a Peter przyoblekł twarz w wyraz udanego rozczarowania.

- Coraz gorzej - mruknął.

Oboje parsknęli śmiechem, po czym trzymając się za ręce poszli do miejscowego sklepiku, by zaopatrzyć Petera w trykotową koszulkę, dżinsy i maszynkę do golenia. Koszulka miała nadruk z reklamą fanty, dżinsy leżały jak ulał, a co do maszynki, to Peter stanowczo oświadczył, że musi się przed kolacją ogolić.

Na uroczysty wieczór Olivia również nałożyła świeżutkie nabytki: bawełnianą spódnicę z koronkową falbanką, bluzkę na ramiączkach i espadryle. Z lśniącymi ciemnymi włosami i bursztynową opalenizną wyglądała naprawdę prześlicznie. Patrząc na nią, Peter nie potrafił uwierzyć, że jest tą samą kobietą, o której tak wiele czytał i która fascynowała go od tak dawna. Była teraz kimś zupełnie innym: przyjacielem i obiektem rodzącego się uczucia. Przy czym ich związek - ponieważ mimo pokus usiłowali utrzymać go w ryzach - miał w sobie coś cudownie i staromodnie romantycznego.

Po kolacji ruszyli na długi spacer plażą, trzymali się za ręce i całowali, a kiedy usłyszeli dobiegającą z oddali muzykę, zaczęli tańczyć na piasku.

- Co zrobimy po powrocie? - zapytał Peter, gdy wciąż wsłuchani w muzykę usiedli na plaży. - Co j a zrobię bez ciebie?

Zadawał sobie to pytanie w nieskończoność.

- To co zawsze - odparła. Nie miała zamiaru niszczyć jego małżeństwa, a nawet nakłaniać Petera, by taką możliwość wziął pod uwagę. Nie czuła się w prawie, chociaż jej związek z Andym rozpadł się nieodwołalnie. Poza tym, mimo łączącego ich wzajemnego zauroczenia i wszystkiego, co sobie powiedzieli, wciąż znała Petera bardzo słabo.

- A co ja takiego zawsze robiłem? - spytał nieszczęśliwym głosem. - Bo już nie pamiętam. Cała przeszłość wydaje mi się czymś nierzeczywistym. Nie wiem nawet, czy byłem kiedykolwiek szczęśliwy.

Zaczynało go dręczyć podejrzenie, że nie był. I to uznawał za najgorsze.

- Może to bez znaczenia? Może nie powinieneś zadawać sobie takich pytań?... - zauważyła z kobiecą mądrością.

- W tej chwili mamy wszystko... mamy wspomnienia z dzisiejszego dnia. Jeśli o mnie chodzi, wystarczą na długo.

- Ale co ja bez ciebie zrobię? - powtórzył żałośnie Peter, tuląc Olivię.

Nie potrafił sobie wyobrazić, że nie będzie mógł z nią porozmawiać. Przeżył bez niej czterdzieści cztery lata i oto nagle nie był w stanie stawić czoła myśli o choćby chwilowej rozłące.

- Przestań się nad tym zastanawiać - poradziła i zamknęła mu usta pocałunkiem.

Z trudem oderwali się od siebie i przytuleni wolno powędrowali w stronę hotelu. Kiedy znaleźli się w pokoiku - najokazalszym spośród wszystkich w niewielkim hotelu.

Peter wyszeptał z niewesołym uśmiechem:

- Niewykluczone, że będziesz musiała czuwać całą noc i od czasu do czasu polewać mnie zimną wodą.

Oddałby duszę za różdżkę czarodziejską, która przeniosłaby ich w świat wolny od krępujących uwikłań. Oboje wszakże zdawali sobie sprawę, że nie mają prawa do tego, czego pragną, i że ta noc okaże się dla nich prawdziwą próbą charakterów.

- Masz to jak w banku - obiecała z uśmiechem Olivia.

Dotąd nie zadzwoniła do męża i nic nie wskazywało, że w najbliższym czasie ma zamiar to zrobić. Peter, uznawszy, że sama powinna podjąć decyzję, wstrzymywał się od pytań i sugestii, intrygował go jednak upór Olivii - zastanawiał się, czy chce dać nauczkę Andy'emu, czy też się go boi. Wierna obietnicy, Olivia poświęciła wszystkie poduszki i jeden koc, następnie zaś pomogła Peterowi wymościć prowizoryczne legowisko na dywanie obok łóżka. Potem w łazience przebrała się w koszulę nocną - Peter spał w dżinsach i trykocie - po czym ułożyli się każde na swoim posłaniu, rozdzieleni przyrzeczeniem równie skutecznie jak Tristan i Izolda mieczem, i trzymając się za ręce gadali do czwartej nad ranem.

Kiedy w końcu Olivia zapadła w sen, Peter cichutko wstał, otulił ją kocem i pocałował z bezgraniczną delikatnością. Potem wrócił na swe legowisko i rozmyślał o niej do białego rana.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Obudzili się blisko wpół do jedenastej, gdy do pokoju wlewały się potoki słonecznego światła. Pierwsza otworzyła oczy Olivia, ledwie jednak skierowała wzrok na śpiącego Petera, ów poruszył się i uśmiechnął.

- Dzień dobry - wyszeptała.

Peter z jękiem przekręcił się na plecy. Podłoga pod kocem i cienkim dywanem była twarda jak diabli, poza tym nie czuł się zbytnio wypoczęty, skoro zasnął dopiero o siódmej.

Zesztywniałeś?

Za odpowiedź wystarczył boleściwy wyraz jego twarzy, Olivia więc zaproponowała, że wymasuje mu plecy. Oboje byli szalenie dumni z hartu ducha, jakim się tej nocy wykazali.

- Och, to by było cudowne - westchnął, przewracając się na brzuch.

Kiedy delikatnie zaczęła ugniatać mu kark, zamknął oczy i mruczał ze szczęścia jak drapany za uszami pies.

- Dobrze spałeś? - zapytała, rozszerzając pole zabiegu na barki Petera. Miał skórę gładką jak dziecko. Usiłowała nie zwracać na to uwagi.

- Leżałem i rozmyślałem o tobie całą noc - odparł szczerze. - To, że okazałem aż taką dyscyplinę, jest albo dowodem mojej dżentelmenerii, albo głupoty i zaawansowanego wieku.

Przekręcił się na wznak, chwycił dłoń Olivii, po czym sprężyście usiadł i pocałował ją w usta.

- Śniłeś mi się - wyszeptała.

Ich twarze były tuż obok siebie, usta dotykały się co chwila, dłoń Petera muskała włosy Olivii.

- I co zdarzyło się w tym śnie?

Całował ją w szyję, zapominając stopniowo o przyrzeczeniach złożonych sobie i jej.

- Pływałam w morzu i zaczęłam tonąć... opowiadała.

- A ty mnie uratowałeś. To chyba w największym skrócie historia naszej znajomości. Tonęłam, kiedyśmy się spotkali w Paryżu.

Wciąż klęcząc, otoczył ją ramionami, przytulił, pocałował z ogromnym żarem. Jego dłonie zaczęły błądzić po piersiach skrytych pod cieniutką tkaniną koszuli nocnej. Olivia jęknęła z cicha, przez jedną krótką chwilę chciała przypomnieć Peterowi o ich umowie, lecz zaraz dala za wygraną i wyciągnąwszy ramiona, przygarnęła go do siebie.

Pocałunki były coraz bardziej namiętne... Wreszcie Olivia wolno pociągnęła Petera na łóżko i oto ciasno spleceni, złączyli usta w długim pocałunku. Pragnął jej niewiarygodnie mocno, pożądał całym sobą.

- Peter... - szepnęła tylko, oddając pocałunek za pocałunek. Jej dłonie dawały świadectwo temu, jak bardzo jest spragniona.

- Olivio... nie.., nie chcę, żebyś później żałowała.

Usiłował zachować odpowiedzialność - bardziej zresztą dla jej dobra niźli swojego czy Katie - był jednak od początku skazany na porażkę. Olivia ściągnęła zeń dżinsy i trykot, a chwilę później na podłodze wylądowała koszula nocna.

Kochali się prawie do południa, potem, wyczerpani i nasyceni, jeszcze długo leżeli, próbując złapać oddech. I byli szczęśliwi jak nigdy dotąd.

Olivia, mocno obejmując Petera, uśmiechnęła się z rozmarzeniem i wyszeptała:

- Peter... kocham cię...

- To się dobrze składa - odparł, usiłując przytulić ją jeszcze mocniej - bo nigdy nikogo nie kochałem tak bardzo. Chyba koniec końców nie okazałem się dżentelmenem.

Jego twarz nie wyrażała wszakże zbytniego ubolewania.

- Całe szczęście - zachichotała Olivia.

Długo potem milczeli i tylko leżąc w swoich ramionach rozkoszowali się każdą razem spędzoną chwilą, a wreszcie - świadomi, że niebawem będą musieli się rozstać - znów zaczęli się kochać... po raz ostatni.

Później zapłakana Olivia rozpaczliwie przywarła do Petera i wyszlochała, że pojedzie z nim do Paryża. Wyprowadzili się z pokoju o czwartej. Wyglądali jak dwoje dzieci przepędzonych z raju.

Przed wyjazdem musieli się jeszcze pokrzepić, toteż na plaży zjedli kilka kanapek i wypili po szklaneczce wina.

- Jeśli tu kiedyś wrócisz, zdołam cię odtworzyć w wyobraźni w tym miejscu - rzekł ze smutkiem Peter.

Włosy spadały jej na twarz, do której z jednej strony przywarły drobiny piasku.

- Przyjedziesz do mnie? - spytała.

Peter długo milczał, bo nie był pewien, co powiedzieć. Nie mógł składać obietnic - miał przecież swoje życie z Katie, a nie tak dawno Olivia przyznała, że to rozumie. Nie chciała go niczego pozbawiać zależało jej tylko na tym, by zachować w pamięci jak cenny klejnot to wszystko, co stało się ich udziałem w ciągu dwóch minionych dni. Co prawda było tego więcej, niż niejeden doświadcza przez cale życie.

- Spróbuję - odparł powściągliwie, usiłując nie złamać obietnicy, zanim ją złożył.

Oboje wiedzieli, że będzie to trudne, oboje stwierdzili zgodnie, że nie mogą kontynuować romansu. Ich przygoda stanie się tylko wspomnieniem. Zbyt mocno każde tkwiło we własnym świecie, zbyt zaangażowani byli w losy innych osób. Wystarczy, że Olivia wróci ze swojej eskapady, a tropiący ją fotoreporterzy nie dopuszczą, by kiedykolwiek zmyliła ich pogonie.

To, czego ze sobą zaznali, graniczyło z cudem, każdy cud zdarza się jednak tylko raz.

- Chciałabym się tu przenieść - wyznała Olivia.

- Chciałabym wynająć dom i pisać. Sądzę, że to możliwe.

- Powinnaś spróbować - odrzekł i pocałował ją w usta.

Wyrzucili do kosza resztki lunchu i trzymając się za ręce stali długą chwilę, zapatrzeni w morze.

- Chciałbym mieć nadzieję, że pewnego dnia znowu się tu znajdziemy. Razem - rzekł Peter, obiecując Olivii coś, czego wcześniej nie miał odwagi obiecywać, co było ledwie niewyraźną i odległą wizją na przyszłość.

- Może... - odparła. - Może do tego dojdzie, jeśli jest nam pisane.

Ileż jednak przeszkód dzieliło ich od realizacji tego marzenia! Peter miał vicotec, żonę i teścia, Olivię czekała zasadnicza rozmowa z mężem.

Kiedy nieco przygaszeni szli do samochodu, Olivia kupiła prowiant na drogę. Kładąc paczuszkę na tylnym siedzeniu, miała w oczach łzy. Peter nie mógł ich widzieć, lecz czul, że Olivia płacze - sam płakał z tego samego powodu: pragnęli oboje czegoś, do czego nie mieli prawa.

Przytulił ją mocno, gdy się wyprostowała, po raz ostatni popatrzyli na morze i wymienili pocałunki. I po raz nie wiadomo który wyznali sobie miłość.

Na początku podróży długo milczeli, a kiedy u obojga napięcie nerwowe nieco zelżało, zaczęli rozmawiać – przede wszystkim o tym, jak to, co wspólnie przeżyli, będą każde z osobna przechowywać w pamięci, jak będą się borykać z nieuchronnością ograniczeń i barier.

- To nie będzie łatwe powiedziała Olivia przez łzy, gdy mijali La Vierrerie. - Tylko pomyśl: mieć świadomość, że chociaż jesteś nie tak znowu daleko, nie mogę z tobą być.

- Wiem - odparł ze ściśniętym gardłem. - Myślałem o tym samym, kiedyśmy wychodzili z hotelu. Chyba zwariuję. Z kim ja teraz będę rozmawiać?

- Mógłbyś zadzwonić od czasu do czasu - zasugerowała z nadzieją w glosie. - A ja bym ci mówiła, dokąd wyjeżdżam.

Cóż z tego, skoro oboje zdawali sobie sprawę, że bez względu na to, dokąd zaprowadzą ich losy, Peter najprawdopodobniej wciąż będzie mężczyzną żonatym.

- To nie w porządku wobec ciebie - zauważył.

Nic nie było w porządku. To, co między nimi zaszło, niosło ze sobą niebezpieczeństwo, lecz oboje byli go świadomi. Seks w gruncie rzeczy niczego nie zmienił, ba, może nawet dobrze się stało? W ten sposób bowiem doświadczyli wszystkiego i wszystko mogli zabrać ze sobą w bagażu wspomnień.

- A gdybyśmy tak spotkali się za pół roku i opowiedzieli sobie o wszystkim, co się w tym czasie działo? - podsunęła Olivia z lekkim zażenowaniem. Wspomniała stary film z Deborą Kerr i Carym Grantem, film, który jako podlotek obejrzała ze łzami w oczach z dziesięć razy. - Na przykład pod Empire State Building?

Pokręcił głową.

- Nie ma mowy. Bo ty nie przyjdziesz, a ja się wścieknę. I w końcu wylądujesz na wózku inwalidzkim. Spróbuj szczęścia z innym filmem.

Parsknęli śmiechem.

- No to co zrobimy? - zapytała Olivia, wyglądając posępnie prze szybę.

- Wrócimy. Będziemy silni. Wrócimy do dawnego życia i spróbujemy sprawić, żeby stało się lepsze. Cóż, moje zadanie będzie chyba łatwiejsze niż twoje. Okazałem się głupi i ślepy, nie wiedziałem nawet, jaki jestem nieszczęśliwy. Sztuczka polega na tym, by udać, że mój pobyt w Paryżu niczego nie zmienił, że nadal jestem ślepy i głupi. Bo jak miałbym wyjaśnić, że raptem otwarły mi się oczy?

Może nie będziesz musiał niczego udawać - odparła Olivia, myśląc o związanej z vicotekiem burzy, jaka zapewne się rozpęta, jeśli testy nie wypadną pomyślnie.

- Napisz do mnie, Olivio - poprosił wreszcie Peter.

- Daj mi przynajmniej znać, gdzie jesteś. Zwariuję, jeśli nie będę tego wiedział. Obiecujesz?

Skinęła głową.

- Obiecuję.

Dotarli do Paryża o czwartej nad ranem. Peter zatrzymał wóz kilka przecznic od hotelu i chociaż oboje byli już zmęczeni, zapytał:

- Czy pozwoli pani zafundować sobie kawę?

- Może mi pan zafundować, cokolwiek zechce, monsieur Haskell.

- Tego, co naprawdę chciałbym ci zafundować, nie da się kupić za żadne pieniądze. Kocham cię. I pewnie będę kochał zawsze. Nigdy nie spotkałem i nie spotkam kogoś takiego jak ty. Nikt cię w moim życiu nie zastąpi.

Zaczął ją całować i długo trwali w uścisku, jak dwoje ludzi, którzy tonąc szukają ratunku u siebie nawzajem.

- Ja też cię kocham, Peter. Gdybyś tak mógł zabrać mnie ze sobą!...

- Ja też niczego nie pragnę bardziej.

Odwiózł ją w okolice hotelu i wysadził przy przeciwległej do Ritza pierzei placu Vendóme. Olivia, ubrana w bawełnianą sukienkę, nie miała żadnego bagażu, tylko zwinięte dżinsy i trykot. Nie zostawiła Peterowi nic prócz serca. Pocałowali się po raz ostatni, po czym ze łzami rozstania spływającymi po policzkach Olivia biegiem ruszyła przez plac.

Odprowadzał ją wzrokiem, a potem długo wpatrywał się w obrotowe drzwi hotelu, które ją połknęły. Dała mu słowo, że się nie cofnie, gdyby jednak zmieniła zdanie, nie chciał ryzykować, że znów wyruszy w samotną wędrówkę. Bezpieczeństwo Olivii Thatcher leżało Peterowi na sercu znacznie bardziej niż jej mężowi. Dręczyły go zresztą najrozmaitsze niepokoje - przejmował się tym, co zrobili, co będą robić i jak potoczą się losy Olivii. Czy znów stanie się ofiarą i dekoracją czy też tym razem opuści Andy'ego?

Obawiał się konfrontacji z żoną po powrocie do domu. Czy Katie wyczuje, że coś się zmieniło? I czy się istotnie zmieni? Olivia pozwoliła mu uwierzyć, że sukces życiowy zawdzięcza sobie, mimo to żywił przekonanie, iż pod wieloma względami pozostaje dłużnikiem Katie. I że nie może jej porzucić. Musiał brnąć dalej jakby nigdy nic. Jego romans z Olivią nie miał przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Był po prostu chwilą, snem, mgnieniem, bezcennym diamentem, który znaleźli w piasku plaży i wspólnie potrzymali w dłoniach. Przeszłością, teraźniejszością i przyszłością Petera była Katie. Tylko ten ból w sercu... Myślał, że mu pęknie, kiedy wchodził do hotelu. Życie bez Olivii było niewyobrażalne, a przecież w tej chwili miał tylko takie.

Gdy zamknął za sobą drzwi pokoju, dostrzegł na biurku małą kopertę. Zawierała wiadomość, że dzwonił doktor Paul - Louis Suchard i prosił pana Haskella o pilny kontakt.

Peter wrócił więc do swego prawdziwego życia - do żony, synów, interesów. I tylko gdzieś daleko znikała wśród mgieł kobieta, którą znalazł, ale której nie mógł zatrzymać, kobieta, którą tak rozpaczliwie kochał.

Stał na balkonie i przyglądał się, jak wschodzi słońce. To wszystko sprawiało wrażenie snu i może było tylko snem. Plac Zgody, kafejka na Montmartrze, plaża w La Fayire... wszystko.

I wtedy pojął, że bez względu na jego miłość do Olivii, na piękno ich krótkiego związku, musi to wszystko pozostawić wspomnieniom.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy o ósmej zamówiony telefon obudził śpiącego jak zabity Petera, ów z trudem sięgnął po słuchawkę, zadając sobie pytanie, dlaczego czuje się tak okropnie. Odnosił wrażenie, iż w duszę nalano mu ołowiu. Potem nagle sobie przypomniał - pożegnał Olivię. Było już po wszystkim. Musi zadzwonić do Sucharda, wrócić do Nowego Jorku, stawić czoło Frankowi i Katie. Olivia wróciła do męża.

Trudno w to było uwierzyć. Myślał o niej nieustannie i tylko najwyższym wysiłkiem woli zdołał skierować uwagę na sprawy, które należało załatwić tego ranka.

Zadzwonił do Sucharda dokładnie o dziewiątej, lecz Paul - Louis stanowczo odmówił mu podania rezultatów testów i oświadczył, że zrobi to, kiedy spotkają się w laboratorium. Rozmowa potrwa najwyżej godzinkę, tak że Peter zdąży jeszcze na odlatujący o drugiej samolot do Nowego Jorku.

Peter irytował się, że Suchard nie chce mu zdradzić przez telefon choćby podsumowania swych badań, ale pokornie zgodził się przyjść do laboratorium o dziesiątej trzydzieści. Zamówił kawę i croissanty, nie zdołał jednak niczego przełknąć, wyszedł więc z hotelu o dziesiątej i dotarł na miejsce prawie kwadrans przed umówioną godziną.

Suchard już na niego czekał. Miał grobową minę, wyniki testów wszakże nie były aż tak fatalne, jak przepowiadał - a tego Peter obawiał się najbardziej. Jeden z podstawowych komponentów vicotecu okazał się wprawdzie niebezpieczny, istniała jednak możliwość zastąpienia go czymś innym, a to oznaczało, że produkt jest do uratowania. Należało go tylko - jak to ujął Suchard - „przepracować”. Prawdopodobnie będzie to wymagać czasu, dodał. Przyparty do muru, oszacował ostrożnie, iż zmiany może uda się wprowadzić w ciągu sześciu miesięcy do roku lub - jeśli wydarzy się cud, co jest wątpliwe - w czasie krótszym. Podchodząc do sprawy realistycznie, należało się liczyć z dwoma latami dodatkowych badań. Odpowiadało to przewidywaniom Petera na podstawie pierwszej rozmowy z Suchardem. Może gdyby zlecili pracę nad vicotekiem dodatkowym zespołom badawczym, uporaliby się z tym przed upływem roku.

Trzęsienia ziemi więc nie było, chociaż werdykt przynosił ogromne rozczarowanie. W obecnej postaci vicotec w każdej chwili mógł przemienić się w truciznę, chociaż tę ułomność da się wyeliminować. Suchard podsunął nawet kilka tropów, mogących przynieść sukces.

Peter był przekonany, że Frank nie uzna tego za dobre wieści. Nienawidził wszelkich opóźnień, a dodatkowe, bardzo rozległe badania musiały kosztować. No i szanse na to, że podczas wrześniowej sesji komisja Instytutu Leków skieruje vicotec na „trasę szybkiego ruchu” bądź pobłogosławi próby na ludziach, praktycznie równały się zeru. Frank oczywiście pragnął jak najszybciej wypchnąć lek na rynek, a co za tym idzie - osiągać zyski, Peterem kierowały inne cele i motywy, niemniej w tej chwili ani jeden, ani drugi nie mieli na co liczyć.

Peter podziękował Suchardowi za jego wkład w prace badawcze i precyzyjną analizę, a następnie kazał się wieźć do hotelu, pogrążony w rozmyślaniach na temat jednej tylko kwestii: w jakich słowach przekazać Frankowi niewesołe wieści. Najlapidarniej ujął to Suchard: „Vicotec, jakim teraz dysponujemy, jest trucizną”.

Peter obawiał się, że Frank zareaguje irracjonalnie, a za jego przykładem pójdzie Katie. Nienawidziła wszystkiego, co irytowało ojca. Ale tym razem nawet ona będzie musiała zrozumieć. Przecież nie mogą dopuścić, by za ich sprawą doszło do seryjnych tragedii. Nie mogli dopuścić nawet do jednej.

Spakował bagaże, po czym mając przed sobą dziesięć minut oczekiwania na samochód, włączył telewizor. Tylko po to, by usłyszeć wiadomość dnia - Olivia Douglas Thatcher została odnaleziona. Temu sensacyjnemu komunikatowi towarzyszyła zupełnie fantastyczna historyjka. Oto pani Thatcher jadąc na spotkanie z przyjaciółką miała niegroźny wypadek samochodowy, wskutek którego zapadła na amnezję trwającą trzy dni. Nikt jej nie rozpoznał w podparyskim szpitaliku, gdzie ją odwieziono, ale poprzedniego dnia w cudowny zgoła sposób odzyskała przytomność i wróciła w stęsknione ramiona zrozpaczonego męża.

- I to by było tyle, jeśli chodzi o dziennikarską rzetelność - mruknął z niesmakiem Peter.

Następnie przez ekran przewinęły się ciągle te same stare zdjęcia, a wreszcie nadano wywiad z neurologiem, który spekulował na temat całkiem poważnych powikłań w wyniku niegroźnych na pozór wstrząśnień mózgu.

Rzecz całą kończyły skierowane pod adresem pani Thatcher życzenia rychłego i całkowitego powrotu do zdrowia.

- Amen - dodał do tego Peter, wyłączył telewizor, ostatni raz rozejrzał się po pokoju i wziął do ręki neseser. Jego walizką zajął się już boy, pozostawało więc tylko wyjść z hotelu.

Tym razem ta banalna czynność obudziła w nim osobliwe uczucie nostalgii, bo przecież podczas tej podróży wydarzyło się tak wiele. Nagle zapragnął wbiec na górę, by zobaczyć Olivię. Zapuka do drzwi jej apartamentu, poda się za starego przyjaciela - a senator Thatcher uzna prawdopodobnie, że ma do czynienia z wariatem. Peter zastanawiał się, czy Andy podejrzewa coś w związku z trzema ostatnimi dniami i czy w ogóle się nimi przejmuje. Trudno było powiedzieć wytłumaczenie zniknięcia Olivii należało, w najlepszym razie, uznać za lichą bajeczkę dla pospólstwa. Ciekawe, myślał Peter, kto ją spłodził?

Kiedy zszedł do foyer, panował tam zwykły ruch i gwar.

W recepcji meldowała się nowa grupa gości, w tłumku zwracała uwagę mnogość twarzy japońskich i arabskich - chociaż król Chaled w obawie przed zamachem przeniósł się był do Londynu - po obu stronach obrotowych drzwi stali mężczyźni ze słuchawkami w uszach i radiotelefonami w rękach.

I wtedy właśnie zobaczył Olivię: wsiadała do limuzyny, w której był już Andy i dwóch jego ludzi. Zajęci rozmową, nie patrzyli w stronę Olivii, a ta, jakby wiedziona instynktem, zwróciła głowę w stronę hotelu. Skamieniała na moment, po czym wbiła spojrzenie w oczy Petera na chwilę tak długą, że istniała obawa, iż ktoś zwróci na to uwagę. Peter lekko skinął głową i wtedy Olivia niechętnie, powoli zajęła miejsce w samochodzie. Zatrzasnęły się drzwi i limuzyna ruszyła. Peter jak słup soli stał na chodniku, nie mogąc niczego dojrzeć przez przyciemnione szyby oddalającego się auta.

- Pański wóz już czeka, monsieur - powiedział uprzejmie portier, pragnąc zapobiec utworzeniu się przed Ritzem korka. Dwie modelki spieszyły się na sesję, a ponieważ samochód Petera blokował im drogę, zaczynały wpadać w histerię i pokrzykiwać.

Peter burknął: - Przepraszam - wręczył portierowi napiwek, wsiadł do auta i kazał się wieźć wprost na lotnisko.

Limuzyna, którą widział Peter, uwoziła Andy'ego i Olivię na spotkanie w ambasadzie amerykańskiej, w którym prócz gospodarza miało uczestniczyć dwóch kongresmenów. Przygotowywane przez cały tydzień, miało charakter prestiżowy, toteż Andy wymógł, by towarzyszyła mu Olivia.

Zrazu był wściekły, że narobiła takiego zamieszania, wystarczyło jednak, by od jej powrotu upłynęła godzina, a dostrzegł dla siebie z całej tej sytuacji wymierne korzyści. Wraz z członkami swojego sztabu opracował kilka wersji wydarzeń, z których każda obliczona była na to, by wzbudzić dlań sympatię w kręgach opinii publicznej. W jego bieżących planach Olivia miała odegrać rolę swoistej Jackie Kennedy. Dysponowała zjawiskową urodą, własnym stylem, inteligencją i niemałą odwagą w obliczu przeciwieństw. Doradcy Andy'ego uznali, że nadaje się idealnie. Od tej chwili miano zwracać na nią większą uwagę niż w przeszłości, a ponadto poddać ją lekkiej obróbce.

Musiała wszakże skończyć z tym swoim znikaniem, które zaczęło się po śmierci Alexa, a trwało na ogół kilka godzin, czasem całą noc. Zwykle okazywało się, że jest u rodziców lub u brata. Ostatnie zniknięcie trwało zdecydowanie najdłużej, lecz Andy Thatcher miał wewnętrzne przekonanie, że jego żonie nie zagraża niebezpieczeństwo, że wcześniej czy później wróci cała i zdrowa. Problem polegał tylko na tym, by podczas swojej eskapady nie palnęła jakiegoś głupstwa.

Tuż przed wyjściem do ambasady wygarnął jej, co myśli o podobnych wyczynach i czego od niej w przyszłości oczekuje. W pierwszym odruchu Olivia oświadczyła, że w takim razie niechaj idzie sobie na spotkanie sam, potem zaś stanowczo zaprotestowała przeciw wersji, jaką na temat jej zniknięcia podsunięto mediom.

- Zrobiliście ze mnie kompletną idiotkę! - rzuciła oskarżycielskim tonem. - Matołka z kompletnym rozmiękczeniem mózgu!

- Nie zostawiłaś nam wielkiego wyboru. Co twoim zdaniem mieliśmy powiedzieć? Że pijana w trupa przeleżałaś trzy dni w jakimś podrzędnym paryskim hoteliku? A może powinniśmy zdradzić całą prawdę? Nawiasem mówiąc, jaka jest ta prawda?

- Znacznie mniej interesująca niż te wasze wymysły - burknęła. - Potrzebowałam po prostu trochę czasu dla siebie, ot i wszystko.

- Tak właśnie przypuszczałem - stwierdził ze znudzeniem raczej aniżeli złością. Sam też lubił od czasu do czasu przepaść jak kamień w wodę, lecz czynił to znacznie subtelniej niż Olivia. - Następnym razem zostaw choć liścik albo przekaż komuś wiadomość.

- Zamierzałam to zrobić - odparła z lekkim zakłopotaniem - ale w końcu doszłam do wniosku, że być może nie zwrócisz nawet uwagi na moje zniknięcie.

- Myślisz, że jestem kompletnie ślepy na to, co się dzieje wokół mnie? - rzucił poirytowany.

- A nie jesteś? Przynajmniej jeśli chodzi o mnie...

- Wzięła się w garść i przywołała w sukurs całą swoją odwagę, aby wreszcie powiedzieć to, co zamierzała powiedzieć od dawna: - Chcę z tobą porozmawiać po południu. Może kiedy wrócimy z ambasady?

- Jestem umówiony na lunch - odrzekł, tracąc dla żony całe zainteresowanie. Wróciła. Nie skompromitowała go. Prasa dostała swój ochłap na pożarcie. Była teraz potrzebna przez kilka godzin, lecz później będzie tyle innych, ważniejszych spraw.

- Pora lunchu też mi odpowiada - powiedziała ozięble, wyczytując z jego oczu, że nie ma zamiaru poświęcić jej ani chwili. Nie nabrała przez to sympatii dla męża.

- Czy coś się stało? - spytał zaskoczony. Rzadko tak stanowczo domagała się jego uwagi.

- Ależ skąd! Znikam najwyżej na trzy dni. Cóż mogłoby się stać?

Thatcherowi nie podobał się ani wyraz twarzy Olivii, ani sposób mówienia.

- Miałaś cholerne szczęście, że zdołałem bez strat wyciągnąć cię z tej afery. Na twoim miejscu przestałbym się pienić. Nie możesz oczekiwać, że wypuścisz się w świat, a po powrocie wszyscy będą rozbawieni twoją eskapadą. Gdyby media okazały złą wolę, przeciągnęłyby cię przez rozżarzone węgle. Więc może daj już sobie spokój.

- Wybacz - burknęła.

Nigdy dotąd nie bąknął słowem, że się o nią niepokoi, że się obawia, iż mogłoby spotkać ją coś złego. W istocie zresztą nigdy o tym nie myślał. Znał ją zbyt dobrze i po prostu przyjmował słuszne założenie, że się gdzieś ukrywa.

- Poczekam, aż wywiążesz się ze wszystkich dzisiejszych zobowiązań. Nawet do późnego popołudnia - powiedziała, usiłując zachować spokój.

Była coraz bardziej rozgniewana na męża. Nieustannie ją lekceważył, od lat nie uczynił w jej stronę gestu. Teraz, w porównaniu z Peterem, wypadał jeszcze niekorzystniej niż kiedyś.

Peter bez reszty wypełniał myśli Olivii. Omal nie pękło jej serce, gdy rano ujrzała go przed hotelem. Bała się dać mu jakiś znak, świadoma, iż dziennikarze - zapewne niezbyt przekonani wydumaną historią jej zniknięcia - będą od tej chwili czyhać na każdą informację na temat pani senatorowej Thatcher.

Była pogrążona w myślach przez całe spotkanie w ambasadzie. Później Andy nie zaprosił jej na lunch z prominentnym francuskim politykiem - punkt programu zaplanowany od dawna. Nic jednak nie przygotowało go na to, co po powrocie o czwartej usłyszał od żony.

Olivia spokojnie czekała w salonie apartamentu, w zadumie wyglądając przez okno. Potrafiła myśleć tylko o tym, że Peter jest w tej chwili w samolocie lecącym do Nowego Jorku. Wracał do „nich” - osób ważnych w swoim życiu i nie traktujących go jak należy.

- No więc co to za wielki problem? - zapytał Andy, wchodząc do salonu.

Towarzyszyło mu dwóch asystentów, lecz oddalił ich, ujrzawszy wyraz twarzy Olivii. Widział ją taką zaledwie dwa razy: kiedy zginął jego brat i kiedy umarł Alex. Poza tym Olivia była osobą niemal anonimową i obcą w jego świecie.

- Mam ci coś ważnego do powiedzenia - rzekła cicho, niepewna, od czego zacząć.

- Tego się już domyśliłem.

Nie znała przystojniejszego mężczyzny. Miał wielkie niebieskie oczy, a nie tknięte jeszcze siwizną blond włosy nadawały mu chłopięcy wygląd. Barczysty, szczupły w talii i długonogi, zasiadł nonszalancko na fotelu obitym brokatową tapicerką i wyczekująco spojrzał na żonę. Od dawna już jego wygląd nie wywierał na niej wrażenia. Poznała jego egoizm, bezwzględność, obojętność wobec niej.

- Odchodzę - oznajmiła bez ogródek i pomyślała:

Stało się, już po wszystkim, skończone”.

- Dokąd? - spytał z głupawą miną.

Miała chęć parsknąć śmiechem. Andy po prostu nie zrozumiał tego, co mu powiedziała.

- Odchodzę od ciebie - uściśliła. - Natychmiast po powrocie do Waszyngtonu. Już nie mogę wytrzymać. Dlatego nie było mnie przez kilka dni. Musiałam mieć czas do namysłu, ale w tej chwili jestem już całkowicie pewna.

Pragnęła obudzić w sobie żal, że mówi to, co mówi, lecz nie umiała i nie mogła. Andy też nie wyglądał na zrozpaczonego; był najwyżej stropiony.

- Świetny sobie wybrałaś moment - stwierdził z zadumą, nie spytał jednak Olivii o motywy decyzji.

- Moment na coś takiego nigdy nie jest odpowiedni. To jak choroba: człowiek zapada na nią akurat wtedy, kiedy nie jest mu na rękę.

- Masz jakieś konkretne powody? Coś cię gryzie?

Nie spytał, czy w jej życiu jest inny mężczyzna, znał żonę aż za dobrze. Był wręcz przekonany, że zna ją jak samego siebie.

- Gryzie mnie niejedno, Andy, i ty zdajesz sobie z tego sprawę. - Popatrzyli na siebie przeciągle: żadne nie mogło zaprzeczyć, że stali się sobie obcy. - Nigdy nie chciałam być żoną polityka. Powiedziałam ci to wprost, kiedy mieliśmy się pobrać.

- Nic nie mogłem na to poradzić. Sytuacja się zmienia. Któż mógł przypuścić, że zginie Tom, że stanie się tyle innych rzeczy? Ani ja, ani ty. Ale trzeba tym zmianom stawiać czoło.

- I robiłam to. Stałam przy tobie, udzielałam się w twoich kampaniach wyborczych, robiłam wszystko, czego po mnie oczekiwałeś. Ale po drodze przestaliśmy być małżeństwem, Andy, i ty o tym wiesz. Nie liczę się dla ciebie od lat i nie mam nawet pojęcia, kim teraz jesteś.

- Wybacz - mruknął cicho. Brzmiące w jego głosie ubolewanie wydawało się szczere, Thatcher jednak nie zadeklarował, że jest gotów cokolwiek zmienić. - Z mojego punktu widzenia wybrałaś najgorszy moment, żeby to zrobić.

Posłał jej znaczące spojrzenie, które zapewne przeraziłoby Olivię, gdyby znała myśli męża. A ten potrzebował jej rozpaczliwie i nie zamierzał dopuścić, by odeszła.

- Chciałem z tobą coś omówić - kontynuował. - Ostateczną decyzję w tej sprawie podjąłem dopiero pod koniec ubiegłego tygodnia, i chcę, Olivio, żebyś poznała ją jako jedna z pierwszych. - Nie pierwsza zatem, lecz „jedna z pierwszych”: tak wyglądała w największym skrócie prawda o ich wspólnie przeżytych latach. - W przyszłym roku zamierzam ubiegać się o prezydenturę. Nic nie ma dla mnie większego znaczenia. A ty będziesz mi niezbędna, żebym mógł liczyć na zwycięstwo.

Olivia poczuła się tak, jakby zdzielił ją obuchem. Spodziewała się wprawdzie tego, decyzja przecież wisiała w powietrzu od dawna, lecz teraz, kiedy prawdopodobieństwo stało się rzeczywistością, Olivia odniosła wrażenie, że w dłoniach trzyma odbezpieczoną bombę.

- Dużo o tym rozmyślałem, znając twój stosunek do rozmaitych kampanii wyborczych - ciągnął Andy - doszedłem jednak do wniosku, że status pierwszej damy Ameryki jest kuszącą perspektywą.

Wbrew intencjom męża Olivia była przerażona. W jej mniemaniu status pierwszej damy był perspektywą najmniej pociągającą.

Gorączkowo pokręciła głową.

- Nie, nie, to wcale nie jest kuszące.

- Ale ja chciałbym cię widzieć w tej roli - rzekł wprost.

- I bez ciebie nie mam żadnych szans. Prezydent przecież nie może być w separacji albo rozwiedziony. To zresztą dla ciebie oczywiste.

W tejże chwili Thatcher uświadomił sobie, że musi ratować to, co jest jeszcze do uratowania, przy czym wcale nie zamierzał przekonywać Olivii, że ją nadal kocha. Była zbyt inteligentna, aby przyjąć za dobrą monetę kłamstwo tak oczywiste - wszak niejednokrotnie dowodził coś wręcz przeciwnego.

- Pozwól, że ci coś zaproponuję - rzekł z namysłem.

- Niewiele ma to wspólnego z romantyzmem, niemniej zadowoli może i mnie, i ciebie. Patrząc realistycznie, jesteś mi potrzebna przynajmniej przez pięć pierwszych lat: na rok kampanii wyborczej i cztery lata pierwszej kadencji. Potem możemy renegocjować naszą umowę albo opinia publiczna przyjmie do wiadomości, że prezydent to też człowiek. Dość pomyśleć o księciu Karolu i księżnej Dianie. Skoro przełknęła to Anglia, przełknie i Ameryka.

Już widział się prezydentem i jak dotąd Olivia, tak teraz społeczeństwo miało się do niego dostosowywać.

- Obawiam się, że nie gramy z Karolem i Dianą w tej samej lidze - zauważyła ironicznie.

Andy jednak nie poznał się na złośliwości.

- Tak czy inaczej - podjął - w grę wchodzi pięć lat. Jesteś wciąż młoda, Olivio, i stać cię na taki gest. Poza tym zbijesz kapitał, na jaki dotąd nie mogłaś liczyć. Ludzie będą nie tylko z tobą współczuć albo okazywać ci zainteresowanie. Oni zaczną cię kochać... Już w tym głowa moich chłopaków od urabiania opinii publicznej. - Olivii powoli zbierało się na wymioty. - Oprócz tego co roku będę wpłacał na twoje konto pięćset tysięcy dolarów netto, po pięciu latach będziesz więc miała dwa i pól miliona...

Urwał, oczekując komentarza, a kiedy go nie usłyszał, mówił dalej:

- Wiem, że nie można cię kupić, skoro jednak zamierzasz rozpocząć życie na własną rękę, taka okrągła sumka na pewno ułatwi ci start. A jeśli urodzisz dziecko - uśmiechnął się dobrotliwie, usiłując zamaskować ohydę propozycji - dodam ci cały milion. Rozmawialiśmy o tym niedawno i doszliśmy do wniosku, że potomstwo może się okazać ważnym wątkiem kampanii. Nie możemy przecież dopuścić, by opinia publiczna uznała, że coś z nami nie gra, że jesteśmy homoseksualistami albo mamy obsesję na punkcie naszej tragedii. Już pojawiają się pewne pogłoski... Najwyższy czas wziąć byka za rogi i zafundować sobie dziecko.

Olivia nie wierzyła własnym uszom. „Rozmawialiśmy o tym niedawno” mogło znaczyć tylko to, że Andy przedyskutował sprawę dziecka ze swoim sztabem wyborczym. To było odrażające.

- A może po prostu wypożyczymy dziecko? - zasugerowała chłodno. - Nikt się nie połapie. Po kampanii oddalibyśmy je właścicielom. Byłoby łatwiej nam obojgu. Nawet nie masz pojęcia, jak kłopotliwe w obsłudze są dzieci.

Andy nie był zachwycony wyrazem jej oczu, kiedy to mówiła.

- Oszczędź sobie podobnych komentarzy - wycedził. Wyglądał w tej chwili dokładnie na tego, kim był istotnie:

bogatego chłopaka z dobrej rodziny, który uczęszczał do najlepszych prywatnych szkół, a potem studiował prawo na Harvardzie. Miał za sobą wielką rodzinną fortunę i żył w przekonaniu, że jeśli człowiek bardzo czegoś pragnie, to może cel osiągnąć albo drogą kupna, albo ciężkiej pracy i starań. W przypadku Olivii obydwie drogi miały okazać się nieskuteczne: dziecko nie wchodziło w grę. Pierwsze zlekceważył przecież zupełnie, nawet wtedy, gdy okazało się, że ma raka. Po części właśnie dlatego śmierć Alexa stała się dla Olivii takim dramatem. Ubolewanie ojca było czymś mdłym wobec rozpaczy matki.

- Twoja propozycja jest odrażająca - powiedziała z gniewem Olivia. - Nigdy dotąd nie czułam takiego niesmaku. Chcesz za niewielkie pieniądze kupić pięć lat mojego życia i chcesz, żebym urodziła dziecko tylko dlatego, że pomoże ci wygrać wybory?... Zwymiotuję, jeśli będę cię słuchać choćby jeszcze chwilę.

- Ależ zawsze lubiłaś dzieci, nie rozumiem więc, w czym problem?

- W tym, Andy, że już nie lubię ciebie. Jak możesz być aż tak prostacki i niewrażliwy? Co się z tobą stało?... - Łzy napływały jej do oczu, lecz nie chciała przy nim płakać. Nie był tego wart. - Kocham dzieci, owszem, tylko że nie chcę mieć dziecka na jedną kampanię wyborczą, i to z mężczyzną, któremu jestem obojętna. Jaki zresztą sposób byłbyś skłonny zaproponować? Sztuczne zapłodnienie?

Andy nie spał z żoną od miesięcy: nie miał czasu, za to dysponował innymi obiektami zainteresowań seksualnych. Olivii było to najzupełniej obojętne.

- Uważam, że przesadzasz - odparł, lekko jednak zakłopotany jej słowami, zawierały bowiem wiele prawdy. Nie mógł się już wszakże wycofać, musiał ją przekonać. - No dobrze, a co byś powiedziała na, załóżmy, milion rocznie, czyli w sumie pięć, i dwa dodatkowe za dziecko?

Mówił to z taką powagą, że Olivia nie zdołała pohamować śmiechu.

- A nie powinnam raczej zażądać dwóch rocznie i trzech za dziecko? Zaraz, zaraz, ile mogłabym zarobić?... - zmarszczyła czoło w udawanym namyśle. Sześć milionów, gdybym urodziła bliźnięta, dziewięć w przypadku trojaczków. Gdybym zdecydowała się na zastrzyki pergonalu, mogłyby się nawet trafić czworaczki...

Popatrzyła nań z bezgraniczną urazą. Czy to ten sam mężczyzna, w którego kiedyś wierzyła? Jak mogła pomylić się aż tak bardzo? Zastanawiała się, czy kiedykolwiek był człowiekiem, i dochodziła do wniosku, że jednak był, kiedyś, na samym początku. Właśnie w imię przeszłości postanowiła doprowadzić tę rozmowę do końca.

- Jeżeli spełnię którąkolwiek z twoich próśb – podjęła - co jest zresztą wątpliwe, to wiedz, że nie zrobię tego z chciwości, tylko z jakiegoś chorego poczucia lojalności. Bo wiem, jak ważna jest dla ciebie prezydentura.

Tak, pomyślała, to będzie mój hojny pożegnalny dar. Potem będę mogła odejść od Andy'ego bez wyrzutów.

- Nic nie jest ważniejsze - powiedział pobladły i skupiony.

Tym razem Olivia nie miała wątpliwości, że jego wyznanie jest szczere.

- Zastanowię się jeszcze - szepnęła.

Nie wiedziała na razie, jak ma postąpić. Jeszcze rano żywiła pewność, że pod koniec tygodnia wróci do La Fayire teraz otwierała się przed nią perspektywa zostania pierwszą damą Stanów Zjednoczonych Ameryki. Czysty koszmar. Ale nie mogła wyzbyć się poczucia, że jest coś Andy'emu winna - był w końcu jej mężem, ojcem jej dziecka. A skoro pragnął tego tak bardzo...

- Za dwa dni chcę ogłosić, że będę kandydował. Jutro wracamy do Waszyngtonu.

- Ładnie z twojej strony, że mnie informujesz - odparła zgryźliwie.

- Gdybyś nie szwendała się Bóg wie gdzie, pewno znałabyś nasze plany - mruknął.

Zastanawiał się, czy przypadkiem nie należałoby pogadać z ojcem Olivii, doszedł jednak do wniosku, iż mogłoby się to w końcu obrócić przeciwko niemu.

Ta noc była upiorna. Olivia oddałaby wszystko za to, żeby pójść na samotny spacer, to jednak nie wchodziło w grę, ponieważ ochroniarze nieustannie mieli ją na oku. Najchętniej zaś porozmawiałaby z Peterem. Zastanawiała się, jak by skomentował ów szczodry pożegnalny dar, ów imponujący gest lojalności wobec Andy'ego. Uznałby, że postępuje właściwie, czy też nazwał ją wariatką? Pięć lat to wieczność, zwłaszcza pięć lat w znienawidzonym świecie polityki i polityków.

Decyzję podjęła nad ranem i przy śniadaniu obwieściła ją Andy'emu, który był blady i przerażony - nie tym wszakże, iż straci Olivię, lecz że na samym wstępie odpadnie z wyścigu wyborczego.

- Chyba powinnam powiedzieć w tej chwili coś filozoficznego - zaczęła. Byli w pokoju sami; Andy, rzecz niezwykła, oddalił znów wszystkich swoich asystentów. Spoglądał na Olivię nerwowo, prawie pewien, że odmówi. - Ale jakiż ma sens filozofowanie na nasz temat, prawda? Po prostu wciąż się zastanawiam, jak dotarliśmy do tego punktu. Wspominam przeszłość, początki, kiedy mnie chyba kochałeś, odtwarzam w pamięci fakty i wydarzenia, wyświetlając je w wyobraźni jak stare kroniki filmowe, i wciąż nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, co się naprawdę stało, nie umiem wyłowić chwili, która była początkiem końca. A ty możesz? - spytała ze smutkiem.

- Wątpię, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie - odparł. W jego głosie brzmiała rezygnacja. Już wiedział, co usłyszy od Olivii. Nawet nie przypuszczał, że może okazać się aż tak mściwa. Owszem, miał na koncie trochę skoków w bok, trochę innych numerów, lecz nie sądził, by się tym wszystkim przejmowała. Był w błędzie. - Ale czas przynosi zmiany. Zginął mój brat i sama wiesz, jak to wpłynęło na moje położenie i jaki ciężar spadł mi na barki. Wszystkie oczekiwania wobec niego nagle przeniesiono na mnie. Musiałem przestać być sobą i stać się nim. I w tym przetasowaniu nasze karty oddaliły się od siebie.

- Może już wtedy powinieneś był odbyć ze mną taką rozmowę? - rzuciła z zadumą. Może nie powinni byli mieć Alexa? Może powinna była opuścić Andy'ego już wtedy? Ale tych dwóch lat, kiedy miała syna, nie oddałaby za nic. Teraz popatrzyła przeciągle na męża i doszła do wniosku, że musi skrócić jego udręki. - Postanowiłam zostać z tobą przez pięć najbliższych lat za milion dolarów rocznie. Jeszcze nie wiem, co zrobię z tymi pieniędzmi: kupię zamek w Szwajcarii, oddam je na cel dobroczynny czy założę fundację imienia Alexa, ale coś wymyślę. W każdym razie przyjmuję twoją propozycję. Mam jednak warunki: żądam gwarancji, że po tych pięciu latach nie będziesz próbował mnie zatrzymać bez względu na to, czy zostaniesz ponownie wybrany, czy nie. A jeśli przegrasz w najbliższych wyborach, odchodzę nazajutrz po ogłoszeniu wyników. Na nasz prywatny użytek odrzucamy wszelkie pozory: będę pozować do wszystkich niezbędnych zdjęć, będę ci towarzyszyć podczas całej kampanii wyborczej, ale przestajemy udawać, że jesteśmy małżeństwem. Nikt nie musi o tym wiedzieć, ale między nami musi to być jasne. Chcę mieć osobną sypialnię, gdziekolwiek pojedziemy, i wybij sobie z głowy dziecko.

Było to brutalne, kategoryczne i ostateczne. Tyle że Olivia podpisała na siebie pięcioletni wyrok.

Andy był zbyt wstrząśnięty, by okazać zadowolenie.

- Jak mam wyjaśniać ludziom, że śpimy w osobnych sypialniach? - zapytał wreszcie. Uzyskał wiele, dziecko jednak było pierwszym punktem na liście potrzeb szefa jego sztabu wyborczego.

- Rozgłoś, że jestem lunatyczką albo że miewam nocne koszmary - odparła.

Andy uznał pomysł za całkiem sensowny, jeśli się go należycie obuduje: trudy kampanii wyborczej, nawał pracy... ot, takie historie.

- A co byś powiedziała na adopcję? - podsunął, do ostatka nie dając za wygraną.

- Nie ma mowy. Nie interesuje mnie handel żywym towarem w imię polityki. Myślisz, że wyrządziłabym taką krzywdę niewinnemu dziecku? Każde zasługuje na lepsze życie i lepszych rodziców. - Zamierzała wprawdzie urodzić kiedyś dziecko lub zaadoptować, lecz z pewnością nie podczas trwania jej związku z Andym i nie w ramach umowy handlowej tak cynicznej i wypranej z uczuć jak ta, którą zawierali. - Poza tym żądam umowy na piśmie. Jesteś prawnikiem, znajdź odpowiednią formułę. Rzecz pozostanie między nami.

- Do każdej umowy niezbędni są świadkowie - zauważył z rozbawieniem, choć nadal oszołomiony jej decyzją. Po ostatniej rozmowie był przekonany, że Olivia się nie zgodzi.

- No to rozejrzyj się za takimi, którym mógłbyś zaufać - oświadczyła ze spokojem, doskonale jednak świadoma, iż żąda niemożliwego. Każdy z przyjaciół i popleczników Andy'ego sprzedałby go przy pierwszej nadarzającej się okazji.

- Nie wiem, co ci powiedzieć - mruknął niepewnie Andy.

- Bo cóż tu jest do mówienia, prawda?

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ich małżeństwo dobiegło końca, Andy zaś wstępował w szranki kampanii prezydenckiej. Olivię przejmowała smutkiem świadomość, że między nimi nie ostało się dosłownie nic - ani przyjaźń, ani nawet sympatia. Zanosiła modły, by Andy nie został wybrany, bo pięć lat to bezgranicznie długo...

- Co sprawiło, że się zgodziłaś? - zapytał przejęty w tej chwili ogromną wdzięcznością.

- Nie wiem. Czułam, że jestem ci to winna. Niedobrze, kiedy mogąc uszczęśliwić bliźniego, człowiek odmawia mu pomocy. W ten sposób nie odbierasz mi nic... z wyjątkiem wolności. Chcę pisać, ale to może poczekać.

Andy popatrzył na nią z zainteresowaniem pojmując dopiero teraz, że wcale nie znal i nie zna swojej żony.

- Dziękuję ci, Olivio - powiedział wstając.

- Powodzenia w wyborach odparła krótko, kiedy nie Uczyniwszy nawet gestu, który wskazywałby, że chce ją pocałować, wychodził z pokoju.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Kiedy boeing siadł na płycie lotniska, przed budynkiem terminalu na Petera czekała już limuzyna, zamówiona jeszcze podczas lotu. Frank był u siebie w biurze. Wieści nie były aż tak złe, jak się obawiał Peter, z pewnością jednak nie zasługiwały również na miano dobrych. Przyjdzie mu się nagłówkować, żeby jakoś to wszystko wyjaśnić Frankowi. A zaledwie pięć dni wcześniej w Genewie przyszłość rysowała się tak różowo!

Był czerwiec, piątek, godziny szczytu i korki na każdej ulicy, Peter więc, wyglądając na człowieka mocno zmęczonego i przeforsowanego, dotarł do gmachu firmy Wilson - Donoyan dopiero o szóstej. W trakcie całego wielogodzinnego lotu wertował raporty i zapiski Sucharda, co miało tę dobrą stronę, że po raz pierwszy od chwili rozstania nie myślał o Olivii. Potrafił myśleć tylko o Franku, vicotecu i przyszłości. Najgorsze były dwie ściśle powiązane ze sobą sprawy: to, że będą musieli zrezygnować z wrześniowych przesłuchań w Instytucie Leków, i wynikające z tego rozczarowanie Franka. Gorzkie rozczarowanie.

Teść, wciąż strzeżony przez sekretarkę, czekał na Petera w swoim narożnym gabinecie, położonym na czterdziestym piątym piętrze biurowca. Zajmował ten sam pokój od trzydziestu lat - odkąd firma przeniosła się do nowej siedziby. Sekretarka uprzejmie zaproponowała Peterowi drinka, poprosił jednak tylko o szklankę wody.

- A więc sukces! - wykrzyknął Frank, jowialny, lecz bardzo nobliwy w swym prążkowanym garniturze. Peter dostrzegł kątem oka, że w srebrnym kubełku chłodzi się butelka francuskiego szampana. - Skąd ta tajemniczość? Zachowujesz się jak w szpiegowskim filmie!

Uścisnęli sobie ręce, Peter spytał teścia o zdrowie. Było to czystą formalnością, bo siedemdziesięcioletni Frank Donoyan wyglądał zapewne lepiej niż jego zięć: miał pod gęstą grzywą siwych włosów czerstwą twarz, był sprawny fizycznie i umysłowo. Nawykły do kierowania i wydawania poleceń, niemal rozkazał Peterowi, by ten zrelacjonował, jakie są efekty jego pobytu w Paryżu.

- Miałem dziś rano spotkanie z Suchardem - odparł Peter, zerkając na butelkę szampana, której szyjka wyglądała jak oskarżycielsko wymierzony weń palec. - Przeprowadzenie testów zajęło mu mnóstwo czasu, ale moim zdaniem gra była warta świeczki.

Czuł, że drżą mu kolana - jak sztubakowi stojącemu przed surowym nauczycielem. Wolałby w tej chwili znajdować się zupełnie gdzie indziej.

- Co to znaczy? Certyfikat użyteczności, jak się domyślam?

Popatrzył spod zmrużonych powiek na Petera, a ten pokręcił głową i spojrzał teściowi w oczy.

- Obawiam się, że nie. Podczas pierwszej serii testów jeden z komponentów zaczął wariować i Suchard musiał przeprowadzić drugą serię, żeby uzyskać pewność, czy to my mamy poważny problem, czy też nawala jego technika analityczna.

- No i co okazało się winowajcą?

- Niestety, nasz produkt. Należy czymś zastąpić jeden ze składników. Kiedy to zrobimy, będziemy w domu. Ale w tej chwili, używając słów Sucharda, vicotec, jakim dysponujemy, jest trucizną.

Peter popatrzył na teścia spode łba, gotów stawić czoło każdej nawałnicy, lecz Frank tylko pokręcił głową, rozsiadł się w fotelu i przez chwilę trawił to, co usłyszał.

- Bzdura - powiedział wreszcie. - My wiemy swoje. Popatrz na wyniki z Berlina, popatrz na wyniki z Genewy. Robili te badania przez wiele miesięcy i za każdym razem wychodziło na to, że vicotec jest czysty jak łza.

- Ale wyniki z Paryża są inne. Nie możemy ich zignorować. Dobrze, że chodzi tylko o jeden z komponentów, który w dodatku, jak utrzymuje Suchard, można łatwo zamienić na inny.

- Jak łatwo? - burknął Frank, chcąc usłyszeć tylko jedną odpowiedź.

- Suchard uważa, że jeśli dopisze nam szczęście, dodatkowe badania mogą potrwać od sześciu miesięcy do roku. W najgorszym razie dwa lata. Ale sądzę, że jeżeli i tym razem zdublujemy zespoły badawcze, możemy być gotowi na początek przyszłego roku.

- Nonsens. Za trzy miesiące poprosimy Instytut Leków o zgodę na rozpoczęcie prób z ludźmi. Tyle właśnie czasu mamy do dyspozycji i tyle to potrwa. Nasza głowa, żeby tego dopilnować. Jeśli będzie trzeba, ściągniemy tu tego francuskiego durnia.

- Nie zrobimy tego w ciągu trzech miesięcy - odparł Peter, przerażony słowami Franka. - To niemożliwe! Musimy wycofać podanie o przyspieszenie prób i odłożyć na później wystąpienie przed komisją.

- Ja tego nie zrobię! - ryknął Frank. - Wyjdziemy na idiotów. Mamy mnóstwo czasu na usunięcie usterek.

- Ale jeżeli ich nie usuniemy, a Instytut pobłogosławi próby na ludziach, możemy kogoś zabić! Znasz opinię Sucharda, Frank: ten lek jest niebezpieczny. Bardziej niż ktokolwiek chcę go rzucić na rynek, ale nie zamierzam dla osiągnięcia tego celu składać ofiar z ludzi.

- A ja ci powtarzam - wycedził przez zęby Frank - że mamy trzy miesiące na dodatkowe badania.

- Nie stanę przed komisją z produktem, który jest niebezpieczny, Frank. Rozumiesz, co mówię? - Po raz pierwszy, odkąd się znali, Peter podniósł na teścia głos. Był zmęczony, miał za sobą długi lot i kilka nocy bez godziwego wypoczynku, a oto Frank zachowywał się jak nawiedzony, zamierzając ubiegać się o „trasę szybkiego ruchu” dla środka farmakologicznego, który człowiek z autorytetem w branży uznał za niebezpieczny! - Słyszysz?

Donoyan z zacięciem pokręcił głową.

- Nie, nie słyszę. Wiesz, czego w tej sprawie od ciebie oczekuję, więc zrób to. Nie zamierzam wyrzucać forsy w błoto na dalsze badania. Wóz albo przewóz, lek jest albo go nie będzie wcale. Czy wyraziłem się jasno?

- Niezwykle jasno - odrzekł znów opanowany Peter.

- A zatem chyba nie będzie go wcale. Decyzja o przeznaczeniu nowych funduszy na kolejny etap badań leży wyłącznie w twoich rękach.

- Daję ci trzy miesiące - powtórzył Frank, mierząc zięcia gniewnym spojrzeniem.

- Dobrze wiesz, że to nie wystarczy.

- Stań na uszach, ale bądź gotów przed wrześniowymi przesłuchaniami.

Peter miał ochotę powiedzieć, że Frank zwariował, lecz nie znalazł w sobie dość odwagi. Jego teść, który nigdy dotąd nie podejmował ryzykownych decyzji, zaczynał oto postępować kompletnie irracjonalnie, robiąc coś, co mogło doprowadzić firmę do upadku. Peter miał tylko nadzieję, że opamięta się przez noc. W tej chwili był piekielnie rozczarowany.

- Przykro mi, że przywiozłem złe nowiny - mruknął cicho i pomyślał, że jeśli Frank zaproponuje mu wspólny powrót do domu swoją limuzyną, jazda będzie wyjątkowo długa i kłopotliwa.

- Uważam, że Suchard zwariował - stwierdził gniewnie Frank i podniósłszy się z fotela przemierzył gabinet, a następnie otworzył drzwi, dając w ten sposób Peterowi do zrozumienia, że powinien już wyjść.

- Ja też byłem zdenerwowany - rzekł Peter i pomyślał:

Ale przynajmniej świadom, że przedwczesne próby kliniczne mogą doprowadzić do katastrofy”.

- To dlatego przesiedziałeś w Paryżu cały tydzień?

- Tak. Uznałem, że Suchard pośpieszy się z testami, jeśli będę mu stał nad głową.

- Może nie powinniśmy byli zlecać mu tych analiz?...

Peter nie wierzył własnym uszom.

- Jestem pewien powiedział, podając Frankowi plik dokumentów, które wyjął z neseseru - że zmienisz zdanie, kiedy zapoznasz się z jego opracowaniem.

Frank ze zniecierpliwieniem odepchnął wyciągniętą rękę Petera.

- Daj to działowi naukowemu - burknął. - Nie zamierzam studiować tych wypocin. Powstały po to, żeby nas niepotrzebnie opóźniać. Wiem, jakie robótki odwala dla nas Suchard. To zramolały histeryk.

- To noblista, Frank - zaoponował stanowczo Peter. Miał już dość tej koszmarnej rozmowy i marzył o powrocie do domu. - Sądzę, że powinniśmy podjąć dyskusję w poniedziałek, kiedy sobie to wszystko przetrawisz.

- Tu nie ma nic do trawienia czy dyskutowania. Głowę daję, że opracowanie Sucharda to stek histerycznych bzdur, a czymś takim nie mam zamiaru się przejmować. Jeśli ty chcesz, twoja sprawa! - Zmrużył oczy i pogroził Peterowi palcem. - Tylko mi się nie waż rozmawiać z kimkolwiek na ten temat i poleć zespołom badawczym, żeby trzymały gęby na kłódkę. Jeśli rozniosą się jakieś plotki, nie będziemy musieli wycofywać podania, bo odrzuci je Instytut Leków.

Peter odnosił wrażenie, iż jest bohaterem surrealistycznego filmu. Chyba naprawdę był już najwyższy czas, aby Frank przeszedł w stan spoczynku, skoro podejmował takie decyzje. Przecież nie mieli wyboru: musieli wstrzymać się z wystąpieniem przed komisję Instytutu Leków do czasu, aż zyskają pewność, iż vicotec jest lekiem dopracowanym i bezpiecznym.

Coraz bardziej rozdrażniony Frank przeszedł tymczasem do drugiej sprawy.

- Podczas twojej nieobecności - warknął - otrzymaliśmy wezwanie z Kongresu. Mamy stanąć przed podkomisją, która nas odpyta na temat wysokich cen leków. Rząd znowu skamle, żebyśmy darmo rozdawali nasze produkty na każdym rogu. Jakby mało było tego, co rozdajemy w krajach Trzeciego Świata i w klinikach! Ale na Boga, to jest przemysł, nie organizacja charytatywna! I niech ci nie chodzi po głowie, że vicotec pójdzie w świat za grosze. Po moim trupie!

Peterowi zjeżyły się włosy na głowie: przecież ideą przyświecającą opracowywaniu tego leku była jego dostępność - dla szerokich mas, ludzi z głębokiej prowincji, a także dla tych, którym życie na krawędzi ubóstwa nie pozwala korzystać z usług dobrych lekarzy i szpitali. Dla ludzi takich jak jego matka i siostra. Jeśli cena vicotecu zostanie ustalona na poziomie prohibicyjnym, z idei nie zostanie nic.

- Sądzę, że w tym wypadku cena będzie istotnym zagadnieniem - zauważył spokojnie.

- Kongres też jest tego zdania - odwarknął Frank.

- Wzywa nas wprawdzie w sprawach ogólnych, ale musimy trwać przy polityce wysokich cen, bo kiedy vicotec trafi na rynek, ci faceci z podkomisji wypomną nam każde nieopatrznie wypowiedziane słowo.

- Moim zdaniem nie powinniśmy się wychylać i odrzucić zaproszenie.

Peterowi coraz mniej podobało się to, czego słuchał. Okazywało się oto, że jedyne, co się w tym wszystkim liczy, to zysk. Byli bliscy stworzenia cudownego leku, a Frank zamierzał wycisnąć z niego, ile się da.

- Przyjąłem już propozycję w twoim imieniu. Uznałem, że możesz z nimi pogadać we wrześniu, podczas przesłuchań w Instytucie Leków. Nie musiałbyś wtedy jeździć do Waszyngtonu dwa razy.

- Może nie pojadę ani razu - rzekł z uporem Peter. Był wyczerpany i chcąc zwekslować rozmowę na inne tory, zapytał uprzejmie: - Wrócimy razem do Greenwich?

- Jem kolację w mieście - odparł lakonicznie Frank.

- Zobaczymy się podczas weekendu.

Peter nie wątpił, że Frank i Katie mają już na ten weekend konkretne plany. Miał nadzieję, że Katie mu o nich opowie.

Wychodząc z biura, potrafił myśleć tylko o irracjonalnym uporze Franka. Może teściowi na stare lata zaczyna mięknąć mózg? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie walczyłby z taką zaciętością o wprowadzenie na rynek leku nie tylko nie dopracowanego, lecz także - wedle opinii jednego z największych autorytetów w branży - jednoznacznie zagrażającego życiu. Zdaniem Petera nie miało to nic wspólnego z odpowiedzialnością moralną. Bo przecież gdyby vicotec, zaopatrzony nawet we wszelkie niezbędne certyfikaty, trafił na rynek i spowodował czyjąś śmierć, cała wina spadłaby na Petera i Franka. To nie ulegało wątpliwości.

Potrzebował godziny, aby dojść do siebie po rozmowie z teściem. Kiedy dotarł do domu, Katie i wszyscy trzej synowie kręcili się po kuchni. Katie usiłowała przygotować barbecue, Mike obiecał jej pomóc, ale w tej chwili, wisząc na telefonie, umawiał się z jakąś dziewczyną, Paul zaś miał na głowie ważniejsze sprawy.

Peter smętnie popatrzył na żonę, zdjął marynarkę i nałożył fartuch. Zegar, wedle którego żył przez ostatni tydzień, wskazywał drugą nad ranem, jednakże niemałe poczucie winy nakazywało Peterowi włączyć się w nurt zajęć domowych.

Już w fartuchu próbował pocałować Katie, lecz potraktowała go niezwykle chłodno. Peter, którego nieraz zdumiewały telepatyczne zdolności kobiet, zaczął się natychmiast zastanawiać, czy przypadkiem nie żywi jakichś podejrzeń w związku z jego pobytem za granicą. Nie zdradził jej nigdy w ciągu osiemnastu lat małżeństwa, czyżby więc domyśliła się czegoś teraz, przy tym pierwszym i jednym razie?

Dopiero przy kolacji, spożywanej w chłodnej i nieprzyjemnej atmosferze, Katie zaczęła z Peterem rozmowę, to jednak, co powiedziała na wstępie, zmroziło go do szpiku kości.

- Ojciec mi mówił, że dziś zachowałeś się wobec niego paskudnie - oświadczyła, wbijając w męża kłujące spojrzenie. - Uważam, że to po prostu nie do przyjęcia. Przez cały tydzień był taki podniecony, czekał na wieści o vicotecu, a ty wszystko popsułeś.

A więc nie chodziło o inną kobietę! Katie jak zwykle stawała po stronie ojca, nie mając właściwie pojęcia, przed czym go broni.

- To nie ja wszystko popsułem, tylko Suchard - odparował Peter. Czuł się zupełnie wyprany z sił. Nie był w stanie walczyć na dwa fronty po tygodnie prawie bez snu.

A poza tym czy naprawdę musi się tłumaczyć ze swoich decyzji przed własną żoną? - Laboratorium we Francji wykryło poważną słabość w recepturze vicotecu. Okazało się, że jest potencjalnie niebezpieczny dla życia. Należy to wyeliminować - dodał spokojnie i rzeczowo.

Katie jednak wciąż spoglądała nań z wyraźną podejrzliwością i niechęcią.

- Ojciec powiada, że nie chcesz stanąć przed komisją Instytutu - rzuciła oskarżycielskim tonem.

- Oczywiście, że nie chcę. Nie sądzisz chyba, że będę próbował bronić specyfiku nie dopracowanego? Nie bądź śmieszna. Nie mam pojęcia, dlaczego twój ojciec tak zareagował, ale jestem pewien, że wróci mu rozsądek, kiedy zapozna się z raportem Sucharda.

- Ojciec twierdzi, że zachowujesz się dziecinnie, raport jest histeryczny i nie ma powodów do paniki.

Peter poczuł, że tężeją mu mięśnie szczęk. Nie miał zamiaru kontynuować tej dyskusji.

- To nie jest najwłaściwszy moment na omawianie tych spraw. Twój ojciec był zdenerwowany, tak samo jak ja. A ja tak samo jak on pragnę, żeby nasza praca przyniosła wyniki. Tyle że ośli upór nie jest najlepszą drogą wiodącą do celu.

- Usiłujesz zrobić z niego idiotę - warknęła gniewnie.

Peter tym razem nie pozostał jej dłużny.

- Bo zachowywał się jak idiota, a ty zachowujesz się tak, jakbyś była jego matką. Ta sprawa nie dotyczy nas, ciebie i mnie. To poważny problem firmy. Trzeba podjąć decyzję, która może zagrażać ludzkiemu życiu. Nie ty masz ją podejmować czy nawet komentować... Przestań wtykać nos w nie swoje sprawy.

Był bliski szału. Ledwie wyszedł od Franka, ten zadzwonił do Katie, by poskarżyć się na jej męża. Naraz przypomniał sobie diagnozę Olivii. Słuszną diagnozę: był ubezwłasnowolniony, jego życiem kierowała Katie do spółki ze swoim ojcem. Co gorsza zaś, on, Peter, dotąd tego nie dostrzegał.

- Ojciec mówi, że nie chcesz też wystąpić przed podkomisją do spraw cen lekarstw - dodała Katie z urazą w głosie.

Peter bezradnie wzruszył ramionami.

- Tego nie mówiłem. Mówiłem tylko, że chwilowo nie powinniśmy się wychylać. Jeszcze nie podjąłem decyzji w sprawie zaproszenia do Kongresu.

- Dlaczego tak piętrzysz trudności? - zapytała zrzędliwie Katie, wkładając naczynia do zmywarki.

Peter jednak był tak wyczerpany i zdezorientowany po długim locie, że ledwo patrzył na oczy.

- Powtarzam, że to nie twój interes, Kate - odparł gniewnie. - Kierowanie firmą zostaw ojcu. Wie, co robi.

A poza tym biega na skargę do córki, dodał w myślach.

- I to ci właśnie próbowałam powiedzieć! - zwycięsko wykrzyknęła Katie. Nie okazywała ani odrobiny radości z powrotu Petera, zdawała się nie dostrzegać, jak jest zmęczony, nie przejawiała zainteresowania jego rozczarowaniem co do vicotecu. Na sercu leżał jej tylko ojciec. Nigdy Peter nie widział tego aż tak wyraźnie. - Więc pozwól, z łaski swojej, by to on podejmował decyzje. Jeśli twierdzi, że możesz iść z vicotekiem do Instytutu, to nie ma powodu, żebyś nie miał tego zrobić. I czemu nie miałbyś stanąć przed podkomisją do spraw cen leków, jeśli sprawisz mu tym przyjemność?

Peterowi, gdy tego słuchał, chciało się wyć.

- Rzecz nie w moim wystąpieniu przed podkomisją Kongresu - wyjaśnił - ale w tym, że nie mamy prawa przedstawiać w Instytucie Leków specyfiku szkodliwego i że wypuszczenie na rynek vicotecu w tej postaci może zakończyć się śmiercią wielu osób i samobójstwem dużej firmy farmaceutycznej. Firmy o nazwie Wilson - Donoyan. Czy zażywałabyś thalidomid, skoro już wiesz, czym to grozi? Czy będąc jego producentem wystąpiłbyś o zgodę na dystrybucję?... Jeżeli za wcześnie zgłosimy vicotec w Instytucie, dodatkowy skutek może być taki, że do opinii publicznej przedostaną się wieści o wadach naszego leku i później, kiedy te wady zostaną usunięte, nikt go nie zechce kupować.

- Myślę, że tata ma rację. Jesteś tchórzem - powiedziała brutalnie.

- Nie wierzę własnym uszom! - zdumiał się Peter.

- Naprawdę tak powiedział? - Skinęła głową. - To znaczy, że jest bardzo zestresowany. Kate, proszę, przestań się angażować w tę sprawę. Nie chcę się z tobą kłócić o twego ojca.

- Więc przestań mu dokuczać. Bardzo go dzisiaj zdenerwowałeś. Zachowałeś się paskudnie, Peter, i cynicznie, co świadczy o braku szacunku.

- Jeśli zechcę, żebyś mi wystawiła stopień ze sprawowania, Kate, sam o to poproszę. A tymczasem pozwól, że ja i Frank będziemy porozumiewać się bezpośrednio. Twój ojciec jest dorosłym mężczyzną i nie musisz go przede mną bronić.

- Może jednak muszę. Jest prawie dwa razy starszy od ciebie. Wpędzisz go do grobu, jeśli nie będziesz go oszczędzał.

Peter usiadł i zdjął krawat.

- Rany boskie! - westchnął. - Przestaniesz wreszcie czy nie? Mówisz bzdury. Jest dorosły, sam sobie da radę, a my nie musimy się przez niego spierać. Ty mnie wpędzisz do grobu, jeśli się nie uspokoisz. Prawie nie spałem w tym tygodniu, bo zżerały mnie nerwy...

W dodatku te trzy przegadane noce z Olivią, dodał w duchu.

Kate przywołała go do rzeczywistości z wdziękiem bomby atomowej.

- Nie wiem, dlaczego jesteś wobec niego taki okrutny...

- powiedziała, wycierając nos.

Peter zadał sobie pytanie, czy przypadkiem jego żona i teść nagle nie zwariowali. Bo przecież problemy, jakie narodziły się w ostatnim czasie, nie miały charakteru osobistego: odmowa wystąpienia przed komisją Instytutu Leków nie była buntem przeciwko Frankowi, a szczerość, jaką w rozmowie z teściem okazał Peter, nie została pomyślana jako zniewaga wyrządzana Katie. Czyżby takie szaleństwo trwało zawsze? A może nagle jest gorzej niż kiedyś? Peter nie umiał się już w tym wszystkim połapać. Płacz Katie dobił go zupełnie, wstał więc i otoczył żonę ramieniem.

- Wcale nie byłem wobec niego okrutny, Katie, uwierz. Może Frank miał zły dzień... Bo ja miałem. Chodźmy już spać, błagam... Jestem taki zmęczony! Ledwo żyję.

Katie niechętnie położyła się do łóżka, ani na moment nie przestając zarzucać mężowi, jakich okropnych nieprawości dopuszcza się wobec Franka. Oskarżenia były tak absurdalne, że Peter rychło przestał je podważać i po pięciu minutach zapadł w kamienny sen.

Śniła mu się dziewczyna na plaży. Przywoływała go ze śmiechem, zaczął więc biec w jej kierunku, sądząc, że to Olivia. Kiedy jednak dotarł na miejsce, okazało się, że stoi przed nim gniewna, rozwrzeszczana Katie. I w tym momencie dostrzegł kątem oka, że prawdziwa Olivia niknie w oddali.

Nazajutrz znów obudził się kompletnie odrętwiały, a uczucie rozpaczy przygniatało go do ziemi jak wielka skała. Nie wiedział, skąd się bierze i dlaczego jest tak dojmujące. Kiedy otworzył oczy i rozejrzał się dokoła, wszystko pojął, bo widok znajomego pokoju wywołał w jego pamięci obraz innego pokoju i innego dnia. A także innej kobiety. Nie do wiary, że od ich rozstania minęło zaledwie kilkadziesiąt godzin! Peterowi wydawały się stuleciem.

Leżał nieruchomo, pogrążony we wspomnieniach, gdy weszła Katie, aby mu zakomunikować, iż jest po południu umówiona z ojcem na golfa.

Zniknęła Olivia, rozwiał się sen, a to była rzeczywistość, w której codziennie budził się Peter do tego samego życia.

Tyle że teraz to życie wydawało się inne.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Koniec końców sytuacja wróciła trochę do normy, a Katie przestała bronić ojca jakby był kilkulatkiem bawiącym się w piaskownicy. Często widywali się z nim na gruncie towarzyskim i po kilku dniach swojej obecności w domu Peter zauważył, że humory i jego żony, i Franka znacznie się poprawiły.

Atmosferę rozładowywała również obecność chłopców. Peter ogromnie się cieszył, kiedy wracali ze szkół, lecz w tym roku wyraźnie spędzali z rodzicami znacznie mniej czasu niż ongiś. Mike miał już prawo jazdy, mógł więc w zastępstwie rodziców wozić Paula, choć z tego powodu widywali starszych synów znacznie rzadziej. Nawet Patrick bywał w domu nieczęsto - zakochał się w dziewczynie z sąsiedztwa i całymi dniami przesiadywał u niej.

- Co się w tym roku stało? Zapadliśmy na trąd? - pewnego ranka, przy śniadaniu, Peter ze skargą w głosie zapytał Katie. - Praktycznie przestaliśmy widywać chłopców. Wydawało mi się, że podczas wakacji poświęcą nam trochę uwagi, a tymczasem nie widzą świata poza swoimi przyjaciółmi.

Czuł się autentycznie odepchnięty, co było dlań tym boleśniejsze, że synowie zapewniali mu dotąd ten rodzaj ciepła i bliskości, na jaki nie mógł już liczyć ze strony Katie.

- Napatrzysz się na nich latem w Vineyard - odparła spokojnie Katie, przyzwyczajona do ruchliwego trybu życia synów i nie tak mocno jak Peter stęskniona za ich towarzystwem.

- Mam może z wyprzedzeniem umawiać się z nimi na spotkania? Cholera, są nieuchwytni, a spędzę z nimi tylko miesiąc.

Parsknęła śmiechem.

- Są prawie dorośli - zauważyła.

- Czy to znaczy, że odpadłem z paczki?

Wydawał się dość stropiony tym, że ich synowie, czternasto - , szesnasto - i osiemnastolatek, mogą się doskonale obywać bez rodziców.

- Mniej więcej. Możesz w weekendy grywać w golfa z moim ojcem.

Paradoks polegał na tym, że Katie wciąż spędzała więcej czasu ze swoim ojcem niż Mike, Paul i Patrick ze swoim. Peter nie podzielił się z żoną tym spostrzeżeniem ani też nie wyraził poglądu, że zachowanie chłopców uważa za znacznie bliższe normy.

Pomiędzy nim i Frankiem wciąż panowało napięcie. Niedawno Frank zatwierdził olbrzymi budżet na dopracowanie vicotecu, którym miały się zająć pracujące dniem i nocą zdublowane zespoły badawcze, nie chciał jednak słyszeć o wycofaniu się z wrześniowych przesłuchań w Instytucie Leków. Pragnąc sprawić teściowi przyjemność, Peter, acz bardzo niechętnie, zgodził się wystąpić przed podkomisją Kongresu. Nie miał ochoty tego robić, lecz sprawa była zbyt błaha, by kruszyć o nią kopie. Jego wystąpienie w roli eksperta niewątpliwie podnosiło prestiż firmy, sam Peter jednak czuł się fatalnie jako obrońca wysokich cen narzucanych bez potrzeby przez jego macierzystą spółkę i innych producentów leków. Jak wszakże ujął to Frank, byli w tej branży dla zysku: pomagali zwalczać choroby, ale oczekiwali w zamian pieniędzy.

Peter pragnął, aby vicotec stał się wyjątkiem, toteż usiłował przekonać Franka, że mogą osiągnąć wysokie dochody nie tylko wtedy, gdy wyznaczą na lek astronomiczną cenę, lecz również wówczas, gdy znacznie zintensyfikują sprzedaż. Było to dosyć realne, ponieważ przynajmniej w pierwszym okresie vicotec nie miał mieć na rynku żadnej konkurencji. Chwilowo jednak Frank był nieugięty, żądając tylko od Petera deklaracji, że spróbuje „uporać się z problemem” przed wrześniowym przesłuchaniem. Opętała go na tym punkcie obsesja: chciał mieć vicotec w sprzedaży, chciał tworzyć historię i zarabiać miliony.

Upierał się, że mają mnóstwo czasu i przy odrobinie szczęścia dopracują lek do końca sierpnia. Peter przestał się z nim wykłócać, świadom, że w razie czego będzie jeszcze czas na wycofanie wniosku. Istniała wprawdzie niejaka szansa na sukces, tak jednak nikła, że praktycznie żadna. Zamierzenia Franka były, zdaniem Petera, całkiem nierealistyczne.

- A może byśmy sprowadzili tu Sucharda? - zasugerował pewnego razu. - Mogłoby to przyspieszyć badania.

Frank wszelako nie uznał tego za fortunny pomysł, a kiedy Peter zadzwonił do Paryża, by omówić rzecz z głównym zainteresowanym, usłyszał, że doktor Suchard wyjechał na wakacje - nie wiadomo gdzie i nie wiadomo na jak długo. Zirytowało to zaskoczonego Petera.

Pod koniec czerwca Frank, Katie i chłopcy wyjeżdżali do Martha's Vineyard. Peter miał z nimi spędzić czwartolipcowy weekend, a potem wrócić do miasta, korzystać ze służbowego mieszkania w dni robocze, a w piątki wieczorem jeździć do rodziny. W ten sposób piekł kilka pieczeni przy jednym ogniu: po pierwsze, wyrywał się z Greenwich, gdzie bardzo nie lubił przebywać bez Katie i chłopców; po wtóre, nie rozpraszany błahostkami, mógł nadrobić wszystkie zaległości w pracy; po trzecie wreszcie, był prawie nieustannie do dyspozycji zespołów badawczych, gotów udzielać im wszelkiej pomocy.

Nie praca wszakże zaprzątała jego myśli pod koniec czerwca tego roku. Dwa tygodnie wcześniej Peter usłyszał komunikat, że Andy Thatcher weźmie udział w wyścigu prezydenckim: najpierw w prawyborach, a jeśli je wygra w wyborach ogólnokrajowych, które miały się odbyć w listopadzie roku przyszłego. Zainteresowanie Petera wzbudziło także to, że zarówno podczas pierwszej konferencji prasowej Thatchera, jak i podczas następnych Olivia występowała u boku męża.

Przed rozstaniem złożyli sobie przyrzeczenie, że nie będą do siebie dzwonić, Peter więc, zżerany ciekawością, w nieskończoność zadawał sobie pytanie, co znaczy ta nagła wszechobecność Olivii. Uznał po namyśle, że tylko jedno:

Olivia zrezygnowała z zamiaru opuszczenia Andy'ego - chociaż nie miał pojęcia, czy nastąpiło to w wyniku jej decyzji, czy też jakichś manipulacji Thatchera. Stanowczo odrzucał przypuszczenie, iż Olivią mogłaby powodować odrodzona miłość, i stawiał raczej na poczucie obowiązku.

Osobliwe, jak po krótkim intermedium we Francji każde z nich wchłonął dawny świat! Ciekawe, czy Olivia, tak samo jak on, postrzega teraz wszystko w innym świetle?...

Zrazu usiłował opierać się temu wrażeniu, wmawiając sobie, że nic się nie zmieniło, lecz to, co ongiś funkcjonowało w kategorii drobiazgów, urastało nagle do rangi poważnych problemów. Okazało się ni stąd, ni zowąd, że każde wypowie - dziane przez Katie słowo ma jakiś związek z jej ojcem; wykonywanie obowiązków służbowych przychodziło Peterowi z większym trudem; przestał być potrzebny synom; dotąd nie udało się wprowadzić do receptury vicotecu niezbędnych zmian; Frank nigdy nie był tak nierozsądny jak teraz. Co jednak najgorsze: Peter czuł, że jego życie jest całkowicie wyprane z radości, niespodzianki, romantyzmu - tego, innymi słowy, czego z Olivią zdołał zakosztować we Francji. No i - a to naprawdę sprawiało mu ból - nie miał z kim rozmawiać. Nie pojmował dotąd, jak bardzo przez te lata oddalili się od siebie z Katie, wiecznie teraz zajętą ojcem, przyjaciółmi, komitetami i zarządami. Dla Petera w jej świecie nie było już miejsca.

Próbował kłaść te swoje odczucia na karb przepracowania, presji psychicznej, pod którą żył nieustannie w związku z vicotekiem, innymi słowy - „zmęczenia materiału”, po namyśle zawsze jednak dochodził do wniosku, że nie w tym rzecz.

Nawet kiedy pojechał do Vineyard na długi weekend Czwartego Lipca, wszystko go irytowało. Nie znajdował wspólnego języka z przyjaciółmi, nie dogadywał się z Katie, rzadko widywał synów. Niewiarygodne, jak wszystko zaczęło się nagle rozłazić w szwach. Peterowi przychodziło nawet do głowy, że chcąc usprawiedliwić jakoś swój romans z Olivią, podświadomie prze do konfrontacji. Łatwo bowiem zrozumieć i dość łatwo wybaczyć romans jednego z małżonków uwikłanych w dogorywający, nieszczęśliwy związek, znacznie trudniej natomiast uporać się ze zdradą, jeśli z pozoru małżeństwo jest szczęśliwe.

Przyłapał się na tym, że gorączkowo wertuje gazety w poszukiwaniu zdjęć Olivii. Czwartego lipca zobaczył w telewizji Andy'ego: senator Thatcher, z ogromnym jachtem w tle, uczestniczył w wiecu przedwyborczym na Cape Cod. Olivia zapewne była gdzieś w pobliżu, Peter jednak nie zdołał jej wypatrzyć.

- Oglądasz telewizję w środku dnia? - zdumiała się Katie, zastawszy Petera przed włączonym odbiornikiem.

Peter spojrzał na nią. Trudno było nie zwrócić uwagi na to, że Katie ma wciąż doskonałą figurę, którą podkreślał jasnoniebieski kostium kąpielowy. Mimo jednak ładnej, pełnej życia buzi i gęstych blond włosów nie wywierała na Peterze takiego wrażenia jak Olivia.

Opadły go nagle z nową mocą wyrzuty sumienia i coś musiało odbić się na jego twarzy, ponieważ Katie zapytała z obawą:

- Źle się czujesz?

Jej zdaniem Peter wrócił bardzo zmieniony z ostatniej podróży do Europy - był drażliwy, łatwo popadał w irytację.

- Nie, doskonale. Chciałem tylko zerknąć na wiadomości.

- Dlaczego siedzisz w domu, zamiast wyjść i popływać?

- zapytała z uśmiechem.

W Vineyard zawsze czuła się wspaniale. Mieli wygodny, łatwy do utrzymania dom, lubiła mieć wokół siebie synów i ich niezliczonych przyjaciół. Kiedyś Peter także lubił to miejsce, w tym roku wszakże coś się zmieniło. Zapewne, dochodziła do wniosku Katie, z powodu napięcia wywołanego sprawą vicotecu. Miała nadzieję, że już niebawem ojciec i Peter doczekają się rezultatów, na których tak im zależy.

Dwa tygodnie później Peter dowiedział się prawdy. Odłożywszy słuchawkę, siedział nieruchomo przez dłuższą chwilę, gapiąc się w sufit, a potem wsiadł do samochodu i pojechał do Vineyard, by osobiście rozmówić się z Frankiem.

- Z w o l ni ł e ś go? - zapytał podniesionym głosem.

Frank Donoyan bowiem ukarał posłańca, który przyniósł złe wieści, wciąż nie zdając sobie sprawy, że jeśli spojrzeć na to perspektywicznie, doktor Suchard ich uratował.

- To dureń. Zramolały histeryk, który w ciemnościach widzi duchy. Po co go trzymać?

Po raz pierwszy w ciągu osiemnastu lat Peter zaczął się zastanawiać, czy jego teść nie zwariował.

- Jest jednym z najwybitniejszych francuskich naukowców, Frank, i ma zaledwie czterdzieści dziewięć lat. Co ty wyprawiasz? Mógł przyspieszyć nasze badania!

- Badania idą jak po maśle, omawiałem to wczoraj z kierownictwem zespołów. Będą gotowi na początek września. Otrzymamy vicotec bez wad, niegroźny dla ludzi.

W to Peter, niestety, nie mógł uwierzyć.

- Możesz tego dowieść? Jesteś zupełnie pewien? Bo zdaniem Sucharda te badania powinny zająć około roku.

- W tym właśnie rzecz. Gadał bez sensu.

Peter, przerażony postępkiem Franka, odszukał w dziale kadr adres domowy Sucharda i zadzwonił do Paryża, by wyrazić swoje ubolewanie i porozmawiać z Paulem - Louisem o vicotecu.

- Wyślecie kogoś na tamten świat - oświadczył w swej chropawej angielszczyźnie Suchard. Był jednak wzruszony telefonem i jego szacunek dla Petera skoczył o kilka stopni. Najpierw powiedziano mu, że to Peter go zwolnił, później jednak wyszło na jaw, iż decyzję tę podjął osobiście prezes spółki. - Nie możecie jeszcze ryzykować, musicie przeprowadzić wszelkie niezbędne testy. Nawet zdublowane zespoły nie uporają się z tym w ciągu paru miesięcy. Nie dopuść, żeby lek przedwcześnie trafił na rynek.

- Nie dopuszczę, masz moje słowo. Jestem ci wdzięczny za wszystko, co zrobiłeś. Szczerze mi przykro, że tak to się skończyło.

- Nie ma sprawy. - Suchard wzruszył ramionami i uśmiechnął się stoicko. Miał już propozycję pracy w wielkiej firmie niemieckiej, lecz nie chciał pochopnie podejmować decyzji. - Rozumiem cię. I życzę powodzenia. To będzie rewelacyjny produkt.

Uwrażliwiony przez Paula - Louisa, Peter jeszcze uważniej niż dotąd przyglądał się poczynaniom zespołów badawczych, a kiedy na przełomie lipca i sierpnia jechał do Vineyard na wakacje, zlecił, by sekretariat codziennie faksował mu wyniki. W rezultacie o relaksie i wypoczynku nie było mowy: faks niczym pępowina wiązał go z biurem, laboratoriami i vicotekiem.

Katie podkreślała niejednokrotnie, że popełnia błąd, nie rozkoszując się wypoczynkiem, ale nie poświęcała mężowi zbyt wiele uwagi. Miała na głowie przyjaciół, prace w ogrodzie, a wreszcie ojca - pomagała mu odnawiać dom, urządzać kuchnię letnią, bawić gości, a wreszcie organizowała jego przyjęcia, w których zresztą pilnie wraz z Peterem uczestniczyła. Na powtarzające się zarzuty męża, że nigdy nie ma dla niego czasu, odpowiedziała kiedyś:

- Co się z tobą dzieje? Nigdy dotąd nie byłeś zazdrosny o ojca. Czuję się jak między młotem a kowadłem.

Poirytowana, nie pojmowała, na czym polega problem. Peter, tak niegdyś wyrozumiały dla jej szczególnych stosunków z ojcem, teraz zrzędził i zrzędził. Ojciec też nie był lepszy: wciąż miał Peterowi za złe jego stanowisko w sprawie vicotecu.

Napięcie między teściem a zięciem stało się tak nieznośne, że w połowie sierpnia Peter był gotów wracać do miasta, przywołując w charakterze alibi nadmiar obowiązków służbowych. Miał tego wszystkiego po uszy. W dodatku pogoda była pod psem: szalały burze, a od strony Bermudów nadciągał huragan.

Trzeciego dnia nawałnicy Peter wysłał wszystkich do kina, pozamykał okiennice, przywiązał do barierki tarasu meble ogrodowe, po czym przyrządził sobie lunch i zasiadł przed telewizorem, by obejrzeć ważny mecz baseballowy.

W czasie przerwy, ciekaw nowin o huraganie Angus, przełączył się na inny kanał, gdzie akurat nadawano wiadomości.

I oto na ekranie ukazał się wielki jacht, a zaraz potem fotografia Andy'ego Thatchera.

- ... tragedii, która wydarzyła się minionej nocy - mówił prezenter. - Nie wyłowiono dotąd żadnych zwłok. Senator Thatcher odmówił komentarza.

- Dobry Boże! - jęknął Peter, zerwał się na nogi i w odrętwieniu odłożył kanapkę na stolik. Musiał wiedzieć, co się stało z Olivią. Żyje czy zginęła?... Czy to jej zwłok poszukują w tej chwili?

Bliski łez, zaczął gorączkowo przeskakiwać z kanału na kanał.

- Cześć, tato! Jak tam mecz? Jaki wynik? - zagadnął Mike, który po powrocie z kina niepostrzeżenie wszedł do pokoju.

- Mecz?.. .wynik?... Nie wiem... To nieważne - odparł z roztargnieniem Peter.

To, czego szukał, znalazł dopiero po wyjściu syna. Udało mu się wysłuchać wiadomości od samego początku. Mierzący sto dziesięć stóp długości jacht Andy'ego Thatchera został zaskoczony przez huragan na zdradzieckich wodach w pobliżu Gloucester, a następnie ciśnięty o rafę. Pomimo rozmiarów i solidnej konstrukcji zatonął w kilka minut. Na pokładzie znajdowało się około dwunastu osób. Stateczek był w pełni skomputeryzowany, sterował nim zatem osobiście Thatcher przy pomocy tylko jednego członka załogi i przyjaciół. Senator ocalał, ale kilka osób uważa się za zaginione. W rejsie uczestniczyła żona senatora, a także jej brat, młodszy kongresmen z Bostonu Edwin Douglas wraz z rodziną. Fala zmyła z pokładu żonę kongresmena Douglasa i dwójkę jego dzieci. Odnaleziono wprawdzie zwłoki pani Douglas, wciąż jednak trwają poszukiwania dzieci. O mały włos utonęłaby również Olivia Douglas Thatcher; w stanie krytycznym przebywa w szpitalu Addisona Gilberta. Straciwszy przytomność, utrzymała się na falach dzięki kamizelce ratunkowej i została w nocy wyłowiona przez kuter straży przybrzeżnej.

- O Boże... Boże... Olivia - powtarzał Peter.

Tak bała się morza! Przebiegały mu przez głowę gorączkowe myśli. Pójdzie do niej, zapyta, jak się czuje, pocieszy... Tylko jak wyjaśnić powody tej wizyty? Jak by skomentowały ją media? „Anonimowy biznesmen zjawił się dziś w szpitalu, usiłując dotrzeć do pani Thatcher. Zatrzymano go i w kaftanie bezpieczeństwa odesłano do domu...” Nie miał pojęcia, jak się z nią skontaktować, nie przysparzając ani sobie, ani jej kłopotów. Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że taki sposób nie istnieje.

Z innego kanału dowiedział się, że Olivia nie odzyskała jeszcze przytomności i jest pogrążona w głębokiej śpiączce. Przez ekran przebiegały znowu stare zdjęcia Olivii, płynęły - tak samo jak w Paryżu - szczegółowe informacje o wszystkich tragediach, jakie dotknęły jej najbliższych. Dziennikarze obozowali pod domem rodziców Olivii w Bostonie, pokazano też poruszającą migawkę, w której ze szpitala wychodził załamany Edwin Douglas.

Peter poczuł, że po policzkach zaczynają mu spływać łzy.

- Czy coś się stało, tato? - zapytał z niepokojem Mike, który znowu wszedł do pokoju.

- Nie... nie ze mną... stało się coś strasznego z moimi znajomymi. Coś okropnego. Zeszłej nocy opodal Cape Cod zatonął podczas burzy jacht senatora Thatchera. Kilka osób zaginęło, kilka odniosło obrażenia...

A Olivia jest w śpiączce... Dlaczego właśnie ją to spotkało? A jeśli umrze? To nie do pomyślenia!

- Znasz ich? - zdziwiła się Katie, przemierzając pokój w drodze do kuchni. - Było coś o tym wypadku w porannych gazetach.

- Poznałem ich w Paryżu - odparł Peter krótko, lękając się, że gdyby powiedział coś więcej, mógłby się zdradzić przed żoną.

- Ponoć pani Thatcher jest bardzo dziwną kobietą. A on będzie się ubiegał o prezydenturę - rzuciła Katie obojętnym tonem.

Kiedy zniknęła w kuchni, Peter cicho poszedł na górę i z sypialni zadzwonił do szpitala. Podał się za bliskiego przyjaciela rodziny, lecz nie usłyszał nic ponad to, czego się dowiedział z telewizji. Olivia, przebywająca na oddziale intensywnej terapii, nie odzyskała przytomności.

Jak długo, zastanawiał się gorączkowo, może trwać letarg, zanim nastąpią nieodwracalne zmiany w mózgu? zanim nadejdzie śmierć? zanim on straci szansę, by jeszcze kiedykolwiek ujrzeć Olivię?... Oddałby wszystko, żeby znaleźć się przy niej w tej chwili, ale mógł tylko paść na łóżko i oddać się wspomnieniom.

- Dobrze się czujesz? - zapytała Katie, która nieco później przyszła po coś na górę.

Niejednokrotnie już zwracała uwagę na dziwne ostatnimi czasy zachowanie męża. Właściwie przez całe lato. Tyle że ojciec także był nie w sosie. Doszła wreszcie do wniosku, że to vicotec wywiera na obu tak katastrofalny wpływ. Szkoda, że się za niego zabrali. Biorąc pod uwagę cenę, jaką teraz płacą, gra nie była warta świeczki.

Patrząc na Petera, Katie odniosła wrażenie, iż oczy jej męża są wilgotne.

- Dobrze się czujesz? - powtórzyła z wyraźną troską, przykładając mu dłoń do czoła. Było jednak chłodne.

- Dobrze - odparł.

Znów ogarnęły go wyrzuty sumienia wobec Katie, lecz obawa o Olivię odbierała mu zdolność logicznego myślenia. Jakiż bezbarwny stałby się świat bez jej dobrej twarzy i oczu przywodzących na myśl brązowy aksamit!... Pragnął pójść do Olivii, otworzyć je i wycałować... Pragnął przy niej być. I miał ochotę udusić Andy'ego Thatchera za to, że zamiast czuwać przy żonie, udziela wywiadu telewizji, płynnie relacjonuje przebieg wydarzeń, śmierć żony i dzieci szwagra gładko określa mianem tragedii, a wreszcie, dzięki kilku misternie wplecionym w narrację wtrętom, daje opinii publicznej do zrozumienia, iż on, senator Thatcher, zachował się jak prawdziwy bohater.

Wieczorem Peter był jeszcze bardziej milkliwy niż zwykle. Kiedy okazało się, że zapowiadany huragan przeszedł bokiem, zadzwonił do szpitala. Nic się jednak nie zmieniło. Tak dla niego, jak i dla oczekujących na wieści rodziców Olivii ten weekend przemienił się w koszmar.

Nocą, gdy Katie już spała, Peter po raz czwarty zadzwonił do szpitala. Poczuł, że dygoczą mu kolana, wreszcie bowiem usłyszał słowa, o które zanosił modły.

- Odzyskała przytomność - powiedziała dyżurna pielęgniarka. - Wyzdrowieje.

Był sam i mógł dać upust poczuciu ulgi. Od dwóch dni nie potrafił myśleć o niczym innym. Nie mógł przekazać Olivii najkrótszej wiadomości, lecz słał jej wszystkie swoje myśli i modlitwy. Zaskoczył nawet Katie, z rana bowiem poszedł do kościoła.

W telefonicznej rozmowie z ojcem skomentowała to następująco:

- Nie mam pojęcia, co mu odbiło. Słowo honoru. To na pewno przez vicotec. Nienawidzę tego świństwa. Petera wpędzi do grobu, a mnie zaprowadzi do czubków.

- Wykaraska się z tego - odparł Frank. Wszyscy będziemy w lepszych nastrojach, kiedy produkt trafi na rynek.

Katie wszakże nie podzielała już tej pewności. Sprawy zaszły za daleko.

Nazajutrz rano Peter znowu zatelefonował do szpitala, lecz nie połączono go z Olivią. Dzwoniąc poprzednio, podawał zmyślone nazwiska; tym razem przedstawił się jako krewny z Bostonu. Nie mógł jej przesłać jakiejś zaszyfrowanej wiadomości, bo nie było wiadomo, kto ją przejmie. Niemniej Olivia żyła i miała się coraz lepiej. Jeśli wierzyć temu, co na konferencji prasowej powiedział jej mąż, spodziewano się, że niebawem wróci do domu.

Tuż po spotkaniu z dziennikarzami senator Thatcher wyjechał na Zachodnie Wybrzeże. Skoro jego żonie przestało grozić niebezpieczeństwo, mógł podjąć przerwaną kampanię wyborczą. Wrócił dopiero na pogrzeb żony i dzieci Edwina Douglasa.

Oglądając w telewizji transmisję smutnej ceremonii, Peter dziękował Bogu, że nie bierze w niej udziału Olivia, pogrzeb bowiem z pewnością obudziłby w jej duszy zbyt wiele związanych z własnym dzieckiem okropnych wspomnień. Na cmentarzu byli wszelako starsi państwo Douglasowie i oczywiście Andy, który opiekuńczo otaczał ramieniem zrozpaczonego szwagra.

Olivia również oglądała transmisję na oddziale intensywnej terapii, a potem długo i rozdzierająco płakała. Nie mogła wprawdzie osobiście uczestniczyć w ceremonii, lecz jej rozpacz wcale nie była przez to mniejsza. Później na ekranie pojawił się udzielający wywiadu Andy i ból Olivii ustąpił miejsca morderczej pasji, Andy bowiem rozprawiał o tym, jacy wszyscy byli dzielni, on zaś wręcz bohaterski.

Po pogrzebie nie raczył jej nawet poinformować, jak się czuje Edwin. Gdy zadzwoniła do domu, ojciec sprawiał wrażenie pijanego i oznajmił, że matce trzeba było zaaplikować środki uspokajające. Tragedia położyła się głębokim cieniem na całej rodzinie. Dzieci Edwina były jeszcze bardzo małe, a jego żona, chociaż wiedziało o tym niewiele osób, spodziewała się następnego.

W Olivii zaczynało narastać przekonanie, że nie ma po co żyć. Była marionetką w rękach egoisty, wiodła żywot pusty, bezcelowy. Jej śmierć nie sprawiłaby bólu nikomu - może tylko rodzice by po niej płakali. Pomyślała o Peterze, ale on także, jak wszyscy, których kochała, stał się cząstką przeszłości: ani dziś, ani jutro nie miał w jej świecie miejsca.

Leżąc zapłakana w swoim pokoju, długo rozmyślała o bezsensie życia - umarł jej bratanek i bratanica, ich matka, jej dziecko, brat Andy’ego... Dlaczego, zastanawiała się, jedni dostępują łaski, a inni nie?

- Jak się pani miewa? - zapytała pielęgniarka, widząc zapłakaną twarz pacjentki. Współczuła jej i ona, i reszta personelu, zwłaszcza że w swym nieszczęściu była bardzo osamotniona, skoro wszyscy najbliżsi wyjechali do Bostonu na pogrzeb. Naraz klepnęła się w czoło, przypomniawszy sobie o czymś. - Aha, znowu dzwonił ten pan, który co kilka godzin dopytywał się o pani zdrowie. Mówił, że jest starym znajomym, a dzisiaj podał się za kuzyna z Bostonu. Nie przedstawił się z nazwiska, ale chyba się o panią bardzo niepokoi.

Olivia ani przez chwilę nie miała wątpliwości, że tajemniczym nieznajomym musi być Peter. Któż inny usiłowałby anonimowo dowiedzieć się o jej stan?

Podniosła na pielęgniarkę smutne spojrzenie.

- Czy następnym razem mogłabym z nim porozmawiać? Siostrzyczka ze współczuciem popatrzyła na pacjentkę:

wskutek zderzeń z unoszącymi się na powierzchni oceanu szczątkami jachtu pokryta była sińcami i zadrapaniami. Wyglądała jak poturbowane dziecko.

- Spróbuję go do pani przełączyć, jeśli jeszcze zadzwoni - obiecała.

Olivia spała jednak, kiedy Peter zadzwonił nazajutrz rano, a później dyżur objęła inna pielęgniarka.

Rozmyślała o Peterze nieustannie, zastanawiając się, jak idą sprawy z vicotekiem. Była zdana wyłącznie na domysły, ponieważ w Paryżu wspólnie ustalili, że nie będą się w przyszłości kontaktować. A zresztą nawet gdyby chcieli, musieliby przezwyciężyć olbrzymie trudności. Zwłaszcza w tej chwili.

Wspomnienie Petera na nowo obudziło w Olivii nienawiść do obecnego życia, a także zrodziło niewesołą refleksję, jak bardzo jest krótkie, kruche i przez to cenne. Przyrzekła Andy'emu, że go nie opuści, i płaciła za tę obietnicę straszliwą cenę. Na pięć lat zaprzedała duszę diabłu... pięć lat, które wydawały się długie jak wieczność. Mogła tylko liczyć, że Andy przegra, bo nie potrafiłaby żyć w roli żony prezydenta, która jest na oczach wszystkich, która nie może po prostu zniknąć...

Po czterech kolejnych dniach spędzonych na oddziale intensywnej terapii stan Olivii poprawił się na tyle, że można ją było przenieść na inny oddział. I wtedy z Wirginii przyjechał Andy - ponoć po to, aby odwiedzić żonę. Ponieważ przyciągał uwagę mediów w taki sposób, w jaki świeża krew wabi rekiny, szpital zaroił się nagle od dziennikarzy, fotoreporterów i ekip telewizyjnych. Andy natychmiast wpadł na wspaniały pomysł: urządzi oto konferencję prasową w korytarzu szpitalnym, przed drzwiami sali, w której leży Olivia. Ściągnie fryzjera i charakteryzatora, a Olivia będzie mogła odpowiadać na pytania, siedząc w wózku inwalidzkim.

Kiedy przedstawił swoją propozycję, Olivia poczuła, jak przewracają się w niej wszystkie wnętrzności.

- Nie chcę w tym uczestniczyć - odparła.

Pamiętała, jak bezlitośnie prześladowały ją media po śmierci Alexa. Teraz dziennikarze będą chcieli wiedzieć, czy widziała, jak umiera bratowa, jak giną dzieci Edwina. Co czuje teraz, kiedy już wie, że ocalała - - - w przeciwieństwie do nich. I jak interpretuje swoje uczucia. Dławiła ją sama myśl, że mogłaby stanąć w obliczu takich pytań.

- Nie mogę, Andy... wybacz... - powiedziała wreszcie, odwracając się plecami do męża.

- Ależ, Olivio, musisz porozmawiać z dziennikarzami, bo uznają, że coś przed nimi ukrywamy. Byłaś w śpiączce przez cztery dni. Przecież nie możemy dopuścić, aby opinia publiczna uznała, że masz uszkodzenie mózgu albo coś w tym stylu.

Mówił do niej tak, jakby istotnie była upośledzona, Olivia zaś potrafiła myśleć tylko o rozmowie telefonicznej, jaką rankiem tego dnia odbyła z bratem. Edwin był strzępem człowieka. Potrafiła sobie wyobrazić, co czuje... Choć z drugiej strony Edwin naraz stracił całą rodzinę, podczas gdy ona pochowała tylko syna. I oto miała mówić na ten temat z wózka inwalidzkiego!

- Nic mnie nie obchodzi, co powiedzą ludzie. Nie zrobię tego - oświadczyła stanowczo.

- Musisz zrobić - warknął. - Zawarliśmy umowę.

- Przyprawiasz mnie o mdłości - powiedziała tylko i od - wróciła się plecami.

Nazajutrz odmówiła ponownie, przepędziła fryzjera i charakteryzatora, nie chciała wyjechać z pokoju na wózku inwalidzkim. Dziennikarze zaczynali się niecierpliwić, toteż podczas konferencji prasowej, przeprowadzonej w szpitalnym holu, nie zaś w korytarzu, udzielał odpowiedzi jedynie Andy. Wyjaśnił, że powodem postępowania Olivii jest psychiczny uraz spowodowany katastrofą, a także poczucie winy, iż ocalała, gdy zginęło tyle innych osób. On również, dodał, nie może się z tym uporać. Trudno było jednak uwierzyć, iż senatorowi Thatcherowi trudno jest uporać się z czymkolwiek prócz nieokiełznanej żądzy wprowadzenia się, i to za wszelka cenę, do Białego Domu.

Andy nie zamierzał tracić dobrej okazji do zwiększenia rozgłosu wokół własnej osoby, nazajutrz więc osobiście wpuścił trzech dziennikarzy do pokoju Olivii. Olivia, żałośnie krucha i bezgranicznie wystraszona, wybuchnęła płaczem, wskutek czego pielęgniarka wespół z dwoma sanitariuszami wyprosili niepożądanych gości, ci wszakże, zanim zmuszono ich do odwrotu, zdążyli zrobić kilka zdjęć.

Kiedy Andy wrócił, Olivia załomotała pięściami w jego pierś i wykrzyczała przez łzy:

- Jak mogłeś mi to zrobić? Zginęła cała rodzina Edwina, a ja ledwie żyję!

Usiłowała ocalić własną godność, lecz jej męża nic to nie obchodziło: pragnął dowieść dziennikarzom, że Olivia jest cała i zdrowa, że nie padła ofiarą załamania, jak zaczynali już podejrzewać. Walczył o swoje przetrwanie na arenie politycznej.

Peterowi omal nie pękło serce, kiedy w wieczornych wiadomościach zobaczył zdjęcia Olivii. Zmizerowana, wystraszona, zapłakana, leżała na szpitalnym łóżku, wciąż mając wkłute w oba przedramiona igły kroplówek; jeden z dziennikarzy wysnuł stąd wniosek, że nadal cierpi na zapalenie płuc. Te migawki musiały budzić współczucie, częściowo zatem Andy osiągnął swój cel.

Nazajutrz Olivia ogromnie zaskoczyła męża, dowiedziawszy się bowiem, że w następnym tygodniu może zostać wypisana, oświadczyła Andy'emu, iż nie wróci z nim do domu, lecz zamieszka z rodzicami w Bostonie. Rozmawiała już z matką, była tam potrzebna.

- Ależ to nonsens, Olivio - zaoponował żałosnym głosem Andy. - Nie jesteś już małą dziewczynką, twoje miejsce jest przy mnie, w Wirginii.

- A to niby dlaczego? - zapytała wyzywająco. - Żebyś każdego ranka mógł wpuszczać dziennikarzy do mojego pokoju? Powinnam być przy rodzicach, bo za życia przeszli przez piekło.

Nie obciążała męża winą za katastrofę - w końcu nawet senator Thatcher nie miał wpływu na kaprysy pogody - ale za sposób, w jaki sprawy potoczyły się i były sterowane później. Za sposób wyprany z godności, współczucia, a nawet przyzwoitości. Wiedziała, że nigdy tego mężowi nie wybaczy. Andy wykorzystywał wszystkich i wcale nie zamierzał przestać wykorzystywać jej, kiedy bowiem Olivia opuszczała szpital, okazało się, że w holu czeka na nią tłum dziennikarzy. Tylko Andy wiedział, że została wypisana do domu, tylko on więc mógł powiadomić media.

Reporterzy zjawili się również pod domem Douglasów w Bostonie, tym razem wszakże interweniował ojciec Olivii.

- Nie życzymy sobie obcych - oświadczył, a ponieważ był gubernatorem, posłuchano go bez szemrania.

Udzielił kilku krótkich wywiadów, wyjaśniając, że ani jego żona, ani córka, ani tym bardziej syn nie są chwilowo w stanie zaspokoić zrozumiałej ciekawości przedstawicieli środków masowego przekazu, odmówił natomiast wszelkich komentarzy w związku z przybyciem do domu rodziców pani Thatcher.

- Czy od katastrofy państwo Thatcherowie żyją w separacji? - wykrzyknął jeden z dziennikarzy, na co gubernator Douglas zrobił tylko zaskoczoną minę.

Sam nie pomyślał dotąd o takiej możliwości, toteż wieczorem, założywszy, że może nie został we wszystko wtajemniczony, zapytał o to żonę.

- Nie sądzę - odparła marszcząc czoło Janet Douglas.

- Olivia nic mi nie mówiła.

Inna rzecz, że nieczęsto mówiła cokolwiek na swój temat. Przeżycia minionych lat sprawiły, że stała się bardzo zamknięta.

Pytanie oczywiście dotarło do Andy’ego, który natychmiast oświadczył Olivii, że jeśli nie wróci rychło do domu, plotki przybiorą na sile.

- Wrócę, kiedy będę czuła się na siłach - odparła ozięble.

- Czyli kiedy? - Za dwa tygodnie podejmował kampanię w Kalifornii i chciał, by Olivia mu towarzyszyła.

Ona zaś zrazu zamierzała pojechać do Wirginii już za kilka dni, lecz z powodu natarczywości Andy’ego została dłużej w Bostonie. Po tygodniu zainteresowała się tym matka.

- Co się dzieje? - zapytała Olivię łagodnie, leżąc w swojej sypialni z zimnym kompresem na głowie. Regularnie bowiem miewała migreny. - Czy między Andym a tobą wszystko jest w porządku?

- To zależy od twojej definicji określenia „w porządku”

- rzekła zimno Olivia. - Nie jest gorzej niż zazwyczaj. Andy’ego irytuje, że nie pozwalam mediom dokonywać na sobie wiwisekcji i że nie zamierzam grać głównej roli w rekonstrukcji katastrofy robionej na użytek brukowców. Ale dajmy mojemu drogiemu mężowi dzień albo dwa, a zdoła doprowadzić i do tego, mamo.

- Polityka wywiera na ludzi przedziwny wpływ - przyznała ze zrozumieniem matka Olivii.

Zdawała sobie z tego sprawę lepiej niż ktokolwiek inny. Wiadomości telewizyjne informowały nawet o jej niedawnej mastektomii, nie szczędząc szczegółów klinicznych i pokazując wywiad z jej prywatnym lekarzem. Jednakże jako żona gubernatora wiedziała, czego się spodziewać. Była pod lupą niemal od początku swego dorosłego życia; zapłaciła za to wysoką cenę. Teraz widziała, że tę cenę zaczynała również płacić jej córka. Każde wybory - wygrane czy przegrane - kosztowały wiele.

Olivia rozmyślała o tym od dawna, teraz wszakże była już pewna swojej decyzji.

- Odchodzę od niego, mamo - powiedziała. - Już nie wytrzymuję. Próbowałam porzucić go jeszcze w czerwcu, ale tak bardzo pragnął przezydentury, że zgodziłam się zostać z nim przez okres kampanii, a potem ewentualnie pierwszej kadencji. - Posłała matce nieszczęśliwe spojrzenie, przerażona trywialnością tego, co musi dodać. - Płaci mi za to milion dolarów rocznie. Zabawne, ale zupełnie mnie te pieniądze nie interesują. Kiedy składał mi propozycję, potraktowałam je jak żetony bez wartości. Postanowiłam to zrobić, ponieważ go kiedyś kochałam. Widać jednak nie kochałam nawet na początku dostatecznie mocno, bo widzę teraz, że zobowiązałam się do czegoś, co przekracza moje siły.

- No to nie rób tego - powiedziała bez ogródek Janet Douglas. - Milion czy dziesięć milionów, żadna suma nie jest warta tego, by w zamian rujnować sobie życie. Wyrwij się, dopóki możesz, Olivio. Sama powinnam była to zrobić wiele lat temu. Teraz jest za późno. To polityka wpędziła mnie w alkoholizm, zniszczyła mi zdrowie, obróciła wniwecz nasze małżeństwo, powstrzymała mnie od robienia wszystkiego, na co miałam ochotę, zaszkodziła całej rodzinie, pozbawiła radości wasze życie. Olivio, jeśli sama tego nie chcesz, i to nie chcesz ze wszystkich sił, wyrwij się, póki możesz. Proszę, kochanie... - Ścisnęła dłoń córki, a do oczu napłynęły jej łzy.

- Błagam!... Bez względu na to, co powie ojciec, popieram cię całkowicie. - Spojrzała na Olivię z jeszcze większą powagą niż dotąd. Porzucenie bowiem polityki to jedno, zniszczenie natomiast małżeństwa, które może się jeszcze dało uratować, to coś zupełnie innego, - A co z nim?

- zapytała. - Co z Andym?

- Od dawna nic nas nie łączy.

Janet Douglas pokiwała głową.

- Tak mi się zdawało. Ale nie byłam pewna. - Uśmiechnęła się nieznacznie. - Twój ojciec pewno uzna, że przedwczoraj go oszukałam, bo kiedy spytał, czy w waszym małżeństwie coś się nie psuje, odpowiedziałam, że nie. Ale jak mówię, nie byłam pewna.

- Dziękuję, mamo - szepnęła Olivia, obejmując matkę.

- Kocham cię.

Dostała właśnie najcenniejszy z rodzicielskich darów - błogosławieństwo.

- Ja też bardzo cię kocham, skarbie - odparła pani Douglas. - Rób to, co czujesz, że musisz zrobić, i nie przejmuj się ojcem. Pohałasuje trochę z Andym, a potem mu przejdzie. Andy natomiast jest jeszcze młody, może ożenić się ponownie i spróbować szczęścia następnym razem. Waszyngton jeszcze o nim usłyszy. Nie ulegaj mu, nie pozwól, by cię skłonił do powrotu, Olivio, chyba że sama będziesz tego chciała.

- Nie będę chciała, mamo. Nigdy. Powinnam była od niego odejść parę lat temu... zanim urodził się Alex, a już na pewno po jego śmierci.

- Jesteś młoda, ułożysz sobie życie - pocieszyła ją matka z nutką zazdrości w głosie. Albowiem jej się to nie udało. Musiała zrezygnować z własnego życia, kariery, przyjaciół i marzeń. Każda uncja energii, jaką w sobie miała, poszła na budowanie kariery politycznej męża. - Co zamierzasz robić?

Olivia uśmiechnęła się wstydliwie.

- Chciałabym pisać.

Jej matka roześmiała się w głos.

- A więc krąg się zamyka, prawda? No to pisz i nie pozwól, żeby ktokolwiek cię powstrzymał.

Przegadały cale popołudnie i razem przyrządziły lunch. Olivia igrała nawet z myślą, czyby nie powiedzieć matce o Peterze, w końcu jednak postanowiła tego nie robić, napomknęła wszelako, że zapewne pojedzie do pewnej rybackiej wioski we Francji, którą uwielbia. To doskonała kryjówka, dodała.

- Nie możesz ukrywać się w nieskończoność - ostrzegła ją matka.

- A niby dlaczego nie? - zapytała ze smutnym uśmiechem Olivia. Mogła zniknąć, najzupełniej legalnie tym razem. Pragnęła zapomnieć, że istnieją takie rzeczy, jak media czy opinia publiczna.

Kolację jadł z nimi przygaszony i wciąż zrozpaczony Edwin, który mimo żałoby za pośrednictwem faksu i telefonu utrzymywał stały kontakt z Waszyngtonem. Olivii wydawało się niesamowite, że w obliczu tak ogromnej straty można jeszcze myśleć o pracy i polityce. Nie ulegało wątpliwości, że brat Olivii w takim samym stopniu jak jej ojciec i mąż został wchłonięty przez politykę bez reszty.

Wieczorem Olivia zadzwoniła do Andy’ego, oznajmiając, że podjęła ważną decyzję.

- Nie wracam do ciebie - oświadczyła.

- Znowu? Tylko nie to - jęknął poirytowany. - Pamiętaj o umowie.

- Nie ma w niej słowa o tym, że jestem zobowiązana trwać przy tobie teraz czy w trakcie ewentualnej prezydentury. Umowa mówi, że j e ś li to zrobię, będziesz mi płacił milion dolarów rocznie. Cóż, właśnie oszczędziłam ci kupę forsy.

- Nie możesz tego zrobić - syknął wściekle.

- Ależ mogę. I właśnie robię. Jutro lecę do Europy.

W istocie planowała wyjazd dopiero za kilka dni, lecz chciała podkreślić ostateczność swojej decyzji.

Niemniej nazajutrz Andy zjawił się w Bostonie. Zgodnie z przewidywaniami Janet, znalazł natychmiast sprzymierzeńca w osobie ojca Olivii. Olivia jednak była niewzruszoną w swym postępowaniu, samodzielną trzydziestoczteroletnią kobietą, która nie zamierzała się poddać.

- Czy wiesz, z czego rezygnujesz? - krzyczał na córkę gubernator Douglas, na którego z wdzięcznością i aprobatą spoglądał Andy.

- Wiem - odparła Olivia z opanowaniem, nie opuszczając głowy. - Z dramatów i kłamstw. Zaznałam i jednego, i drugiego co niemiara. Chyba jakoś się bez tego potrafię obyć. Aha, jeszcze z występowania w roli marionetki.

- Nie bądź taka teatralna - mruknął jej ojciec. Jako polityk starej szkoły, posługiwał się językiem mniej podniosłym niż Andy. - Po prostu z wspaniałego życia i wielkiej szansy. Doskonale o tym wiesz.

- Może tak to wygląda z twojego punktu widzenia - rzekła Olivia ze smutkiem. - Bo dla nas, żon polityków, to życie oznacza samotność, rozczarowania i złamane obietnice. Chcę prawdziwego życia z prawdziwym mężczyzną... W ostateczności dam sobie radę sama. W tej chwili jest mi to obojętne. Po prostu chcę uciec od polityki najdalej, jak zdołam, a nawet zapomnieć, że coś takiego istnieje.

- Jesteś głupia! - ryknął ojciec.

Andy zionął jadem, kiedy tego wieczoru opuszczał dom państwa Douglasów. Obiecał Olivii, że drogo mu za wszystko zapłaci. Dotrzymał słowa.

W dniu wyjazdu Olivii do Francji bostońskie gazety zamieściły materiał najwyraźniej inspirowany z zewnątrz lub podsunięty w całości. Wedle artykułu, po tragicznym wypadku, który kosztował życie troje członków jej najbliższej rodziny, Olivia Thatcher doznała poważnego załamania nerwowego, kwalifikującego ją do hospitalizacji. Nie mówiąc tego wprost, tekst sugerował jednak, że w związku ze stanem psychicznym Olivii nie jest wykluczona separacja państwa Thatcherów. Celem publikacji było najwyraźniej wzbudzenie współczucia dla zdolnego i przebojowego polityka, którego los obarczył wariatką.

Andy zręcznie zacierał ślady. Bo któż będzie mieć mu za złe, jeśli pozbędzie się tak kłopotliwego bagażu? Pierwsza runda dla senatora Thatchera. A może druga... lub dziesiąta? Olivia nie była już pewna, czy została znokautowana, czy po prostu cichaczem zeskoczyła z ringu.

Peter, który również przeczytał ten artykuł, nie wątpił ani przez chwilę, że temat podsunął Andy. Znał Olivię krótko, lecz dostatecznie dobrze, by żywić całkowitą pewność, że to do niej niepodobne. Ponieważ jednak nie podano nazwy szpitala, do którego jakoby trafiła, nie mógł osobiście ustalić prawdy i z niepokoju odchodził od zmysłów.

W czwartek pod koniec sierpnia Janet Douglas odwiozła córkę na lotnisko, a że chciała mieć pewność, iż Olivia naprawdę uniknęła losu gorszego, w jej mniemaniu, niż śmierć, czekała aż do chwili, gdy samolot dźwignął się w powietrze i obrał kurs na Paryż.

- Niech Bóg cię prowadzi, kochanie - szepnęła wtedy, po czym skinęła na ludzi ze swojej ochrony i wyszła z budynku portu lotniczego.

Olivia była bezpieczna.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Mijał sierpień, napływały kolejne faksy o postępie badań nad vicotekiem, a napięcie między Peterem a jego teściem nieustannie rosło. Na początku września, w dniu Święta Pracy, było już niemal namacalne i wyczuli je nawet chłopcy.

- Co jest między dziadkiem a tatą? - zapytał w sobotnie popołudnie Paul.

Kate zmarszczyła czoło.

- Twój tatuś stał się nieznośny - odparła spokojnie, ton jej głosu wskazywał jednak, że całą winą za kłopoty obarcza Petera.

- Pożarli się ze sobą czy co? - nie dawał za wygraną Paul.

Kłótnie w rodzinie Haskellów należały do rzadkości, Paul wszakże wiedział, że czasami dziadek i ojciec nie potrafią dojść do porozumienia w takiej czy innej sprawie.

- Pracują nad nowym produktem i nie zawsze się zgadzają - wyjaśniła Kate.

Wielokrotnie prosiła Petera, by ustąpił ojcu, dla którego to lato było naprawdę trudne, chociaż sama przyznawała, że Frank jak na siedemdziesięciolatka wygląda i czuje się znakomicie. Codziennie przez godzinę grał w tenisa i każdego ranka przepływał milę.

- Och!... - mruknął z ulgą Paul. - Więc to tylko drobiazgi.

Jedynie szesnastolatek mógł skwitować w taki sposób sprawę vicotecu, w którą zaangażowano już miliony dolarów.

Tego wieczoru Kate i Peter mieli uczestniczyć w wielkim przyjęciu z okazji zakończenia wakacji, za dwa dni zaś wyjeżdżali z Martha's Vineyard. Patrick i Paul wracali do szkół, Mike rozpoczynał studia w Princeton.

Kate miała pełne ręce roboty, musiała bowiem zwinąć gospodarstwo w dwóch letnich domach - ich i Franka. Pakowała swoje rzeczy, gdy do pokoju wszedł Peter i w milczeniu zaczął się przyglądać zabieganej żonie.

Lato musiał zaliczyć do całkowicie nieudanych: przez cały sierpień zadręczał się kłopotami z vicotekiem i utratą Olivii zaledwie kilka dni po tym, jak się poznali. Swoje zrobił również nieustanny nacisk Franka, a także wścibstwo Katie, która z uporem godnym lepszej sprawy wtykała nos tam, gdzie nie powinna. Była stanowczo zbyt zaangażowana w problemy firmy i nadmiernie opiekuńcza wobec ojca.

Trudno także zaprzeczyć, że francuska przygoda Petera zmieniła niejedno w jego życiu. Trwał wprawdzie w postanowieniu, by udawać - nawet wobec siebie - że nic się nie stało, ale były to czyste mrzonki. Czul się jak człowiek, który pootwierał w swoim domu wszystkie okna, wpuścił do środka słońce i powietrze, wyjrzał na świat, a potem, zmuszony nagle, by je zamknąć i zabić deskami, stanął w obliczu mroku i monotonii. Nie chciał niczego zmieniać i nie wyznaczał sobie żadnych celów. Wyjąwszy krótki okres, gdy Olivia przebywała na oddziale intensywnej terapii w szpitalu, nie próbował nawiązać z nią kontaktu. Ale też nie potrafił o niej zapomnieć. W nieszczęściu, jakie ją spotkało, dostrzegł palec opatrzności, nieustannie wszakże zadawał sobie pytanie, dlaczego kara - jeśli istotnie była to kara - spadła na Olivię, nie zaś na niego.

- Głupio, że to lato było takie fatalne - zauważył smętnie, przysiadając na łóżku.

Katie układała w pudle swetry, wciskając między nie kulki przeciwmolowe.

- Wcale nie było takie straszne - odparła pobłażliwie.

- Dla mnie było - wyznał bez ogródek. - Miałem za dużo spraw na głowie.

Z twarzy Katie powoli zniknął uśmiech.

- Dla ojca też nie było łatwe.

Jak zwykle potrafiła myśleć jedynie o vicotecu i swoim ojcu.

Peter natomiast ciągle myślał o poznanej w Paryżu niezwykłej kobiecie. To Olivia sprawiła, że powrót do Katie stał się prawie niemożliwy - do Katie, tak niezależnej, opanowanej, chłodnej, tak ochoczo urządzającej sobie życie, w którym dla Petera nie było miejsca. Płaszczyzna ich wspólnych działań ograniczała się do spotkań z przyjaciółmi i gry w tenisa z Frankiem.

Peter wszakże oczekiwał czegoś więcej. Mając czterdzieści cztery lata, nagle zapragnął szczypty romantyzmu w swoim małżeństwie - zapragnął kontaktu i przyjaźni z żoną, ciepła, a nawet odrobiny wyuzdania. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie ma na co liczyć. Łączyła ich wprawdzie inteligencja, wzajemny szacunek, mnogość wspólnych zainteresowań, lecz zniknęła fascynacja fizyczna i seks. Tracili każdą okazję, by się pokochać, porozmawiać, wspólnie pośmiać. To Olivia uzmysłowiła Peterowi, czego brakuje w jego życiu, a zresztą to, czego z nią doświadczył, nigdy nie było mu dane w związku z Katie. Czasami przychodziło mu do głowy niemądre porównanie: otóż życie z Katie przypominało udział w akademii szkolnej, podczas gdy romans z Olivią był jak pójście na bal w towarzystwie księżniczki z bajki.

W tej chwili to porównanie znów przyszło mu do głowy i mimowolnie się uśmiechnął.

- Co cię tak bawi? - zapytała Katie. - Mówiłam właśnie, jak ciężki dla taty był ostatni okres.

- To cena, jaką się płaci za prowadzenie interesów na taką skalę jak nasze - odparł Peter. - Dobrodziejstwo inwentarza. Ale myślałem o czymś innym. Może byśmy gdzieś wyjechali? Do Włoch, na Karaiby albo Hawaje?...

- Teraz? Dlaczego? - zdumiała się. - Jest wrzesień i tak samo jak ty mam na głowie tysiące Spraw. Trzeba wyprawić chłopców do szkół.

Patrzyła na Petera, jakby postradał zmysły, on jednak nie dawał za wygraną. Musiał przecież uczynić jakiś krok, by uratować swoje małżeństwo.

- No to kiedy już wyprawimy chłopaków do szkół. Co o tym sądzisz?

Patrzył na nią z nadzieją, usiłując obudzić w sobie więcej miłości do Katie, niż odczuwał. Na tym polegał dramat. Może wspólna podróż mogłaby coś zmienić?

- Masz stanąć we wrześniu przed komisją Instytutu Leków. Czy nie powinieneś się do tego przygotować?

Nie mówił jej dotąd, że bez względu na zdanie Franka nie zamierza tego zrobić. Przecież nie mogli się opierać na założeniu, że wszelkie problemy zostaną rozstrzygnięte, zanim vicotec trafi na rynek.

- Niech cię o to głowa nie boli - odparł. - Powiedz tylko, kiedy będziesz mogła się wyrwać, a ja już wszystko zaplanuję.

Jedynym istotnym punktem w kalendarzu Petera było wystąpienie przed podkomisją Kongresu do spraw cen leków, będące zresztą kwestią grzeczności i prestiżu raczej, niż kategorycznej potrzeby. W razie czego mógł je przesunąć na później. Dla Petera małżeństwo było znacznie ważniejsze.

- Mam w tym miesiącu mnóstwo pilnych zajęć - oświadczyła Katie, otwierając następną szufladę pełną swetrów.

- Wolałabyś więc nie jechać? - zapytał Peter.

Chciał, by w tej sprawie nie było żadnych niedopowiedzeń. Może Katie też coś gryzie? A może ona też ma romans? Ta myśl poraziła go jak grom. Czyżby zakochała się w innym? I dlatego tak konsekwentnie unika własnego męża? W końcu taka sytuacja była do pomyślenia.

Poczuł się nagle głupio, dopiero teraz bowiem uświadomił sobie, że Katie, tak samo jak on, jest człowiekiem niewolnym od słabości. A poza tym kobietą niestarą i wciąż pociągającą. Mogła się podobać niejednemu mężczyźnie. Nie miał wszak - że pojęcia, jak o to zapytać swoją chłodną, lekko wyniosłą żonę.

Zmrużył oczy i popatrzył na nią przeciągle.

- Czy jest jakiś powód, dla którego nie chcesz wybrać się ze mną w podróż? - zadał wreszcie najbardziej bezpośrednie pytanie, na jakie było go stać.

- Uważam po prostu, że w tej chwili byłoby to nie w porządku wobec mojego ojca, który gryzie się sprawą vicotecu i ma na głowie tyle innych problemów... Wyobraź sobie, że my byczymy się na plaży, a jego w biurze zżerają troski. Byłby to z naszej strony straszny egoizm.

Peter z trudem ukrywał irytację. Miał po uszy zamartwiania się stanem duchowym Franka. Nie robił nic innego od osiemnastu lat.

- Może akurat potrzebujemy szczypty egoizmu? - nie dawał za wygraną. - Czy nie dręczy cię czasami świadomość, że po osiemnastu latach wspólnego życia nie zwracamy na siebie zbytniej uwagi, zapominamy o naszych potrzebach, lekceważymy małżeństwo? - zapytał ostrożnie.

- Co tymi właściwie usiłujesz powiedzieć? Że jesteś mną znudzony i że plaża w tropikach mogłaby dodać trochę pieprzu do naszego związku?

Petera na chwilę zatkało, Katie bowiem niebezpiecznie blisko otarła się o prawdę.

- Po prostu uważam, że byłoby przyjemnie uciec na jakiś czas od twojego ojca, chłopaków, automatycznej sekretarki, twoich zebrań zarządu, vicotecu. Przecież nawet tutaj faks mnie prześladował i czułem się jak w biurze. Chcę tylko gdzieś z tobą wyjechać... gdzieś, gdzie będziemy mogli całą uwagę skupić na sobie, rozmawiać, odtworzyć tę atmosferę, jaka towarzyszyła nam w początkach znajomości i małżeństwa.

Katie uśmiechnęła się wyrozumiale. Zaczynała pojmować.

- Moim zdaniem przechodzisz kryzys wieku średniego, a co ważniejsze, denerwujesz się przesłuchaniami w Instytucie. Chcesz przed tym uciec, a mnie zamierzasz wykorzystać jako alibi. Cóż, nawet o tym nie myśl, młodzieńcze. Dasz sobie radę. Jeden dzień i będzie po wszystkim. Znów będziemy mieli powody do durny.

Peter westchnął z rezygnacją; Katie nic nie zrozumiała.

- To nie ma nic wspólnego z przesłuchaniem - oświadczył stanowczo, usiłując zachować opanowanie. Mówię w tej chwili o nas.

W tym momencie rozmowę przerwali im synowie: Mike prosił o kluczyki do samochodu, Patrick zaś, któremu towarzyszyli koledzy, wołał z dołu, że kona z głodu, i dopytywał się, czy w tym domu nie znalazłaby się jeszcze jakaś mrożona pizza.

- Właśnie wybierałam się do sklepu! - odkrzyknęła Katie. Wychodząc z sypialni, rzuciła Peterowi spojrzenie przez ramię i powiedziała: - Nic się nie martw, wszystko będzie w porządku.

Okazja przepadła.

Peter długo jeszcze siedział na łóżku, czując wewnętrzną pustkę. Podjął próbę, lecz niczego nie osiągnął. Katie, z głową zaprzątniętą ojcem, vicotekiem i przesłuchaniami, nie chciała albo nie mogła go zrozumieć.

Wieczorem, na przyjęciu, Frank jak zdarta płyta znów powtarzał te same teksty, które nie schodziły mu z ust od miesięcy. Namawiał Petera, żeby był „dobrym chłopakiem” i „nie stawał okoniem”. Wyrażał pewność, że zespoły badawcze zdołają usunąć wady vicotecu, zanim lek trafi na rynek. Podkreślał, iż wycofanie w tej chwili podania o „trasę szybkiego ruchu” byłoby sygnałem dla całej branży, że produkt firmy Wilson - Donoyan nie jest dobry.

- Ciągnęłoby się to za nami przez lata - przekonywał.

- Wiesz, jak to jest, kiedy zaczynają krążyć takie pogłoski. Vicotec nigdy by nie cieszył się dobrą opinią.

- Musimy zaryzykować, Frank - odpowiedział po raz Bóg wie który Peter.

Przy pierwszej nadarzającej się okazji wymknął się teściowi, który już chwilę później zaczął żywo dyskutować o czymś z Katie. Peter nie miał wątpliwości o czym - na pewno nie o wyjeździe, który tego dnia zaproponował Katie. Po przyjęciu nie podejmował tematu, a przez najbliższe dwa dni byli zajęci zamykaniem domu. Nie wykorzystywany w okresie zimowym, miał stać pustką do następnego lata.

Podczas jazdy do Greenwich chłopcy bez ustanku rozprawiali o szkołach - Paul miał już ochotę zobaczyć swoich kolegów z Andoyer, Patrick chciał jesienią obejrzeć Choate i Groton, Mike ani na chwilę nie przestawał mówić o Princeton. Od małego słuchał opowieści dziadka o klubach biesiadnych i zjazdach absolwentów.

- Szkoda, że tam nie studiowałeś, tato. Bombowe miejsce - stwierdził.

- Jestem pewien, że bombowe - odparł Peter - ale weź pod uwagę, synu, że gdybym tam studiował, nie poznałbym twojej matki.

- Trafiłeś w dychę - zgodził się z uśmiechem Mike.

Zamierzał wstąpić do klubu biesiadnego dziadka, kiedy tylko spełni warunki wymagane od kandydata na członka, a to oznaczało, że musi poczekać jeszcze rok. Tymczasem pozostawały mu bractwa, w których zresztą miał już doskonałe rozeznanie. Wszystko sobie przemyślał, wszystko zaplanował i nie potrafił rozmawiać na inny temat. Peter nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż nawet dla własnych dzieci staje się kimś obcym.

Zupełnie naturalne, że kiedy tylko przestali go zagadywać synowie i żona, podążył myślami ku Olivii, wspomniał rozmowę na Montmartrze i spacery plażą w La Fayićre. Mieli sobie tyle do powiedzenia!...

Rozmarzony, omal nie wjechał w inny samochód.

- O Jezu, tato! Co ty wyprawiasz? - wykrzyknął Mike.

- Przepraszam - bąknął Peter i zaczął prowadzić z większą uwagą.

Jego myślami na powrót zawładnęła Olivia. Pamiętał jej stanowcze stwierdzenie, że wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie, nie zaś Donoyanom. Jakże trudno było mu w to uwierzyć...

Zastanawiał się również, czy informacja o pobycie Olivii w szpitalu jest zgodna z prawdą. Bo jego zdaniem na milę zalatywała kłamstwem, sprawiała wrażenie historyjki, jakimi ludzie znani usiłują zamaskować romanse, rozwody czy operacje plastyczne. Dwie z tych możliwości z całą pewnością w przypadku Olivii nie wchodziły w grę. Czyżby więc Olivia jednak porzuciła męża? Historyjkę o jej rzekomym szaleństwie należałoby w takim razie uznać za manewr zdecydowanie leżący w stylu Andy’ego.

Dwa dni później Peter uświadomił sobie, że miał rację, na adres biura bowiem przyszła ostemplowana w La Fayićre pocztówka przedstawiająca mały kuter rybacki.

Na odwrocie widniał wypisany małymi, starannie kaligrafowanymi literkami nieco tajemniczy tekst: „Wróciłam. Piszę. Nareszcie. Na dobre wypadłam z gry. Nie byłam w stanie. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Nie zapominaj, jaki jesteś dzielny. Wszystko zawdzięczasz sobie. To Twoje osiągnięcia. Kiedy ja uciekłam, Ty pozostałeś. To wymagało większej odwagi. Jestem szczęśliwa. Uważaj na siebie. Kocham jak zawsze.” I w charakterze podpisu tylko jedna litera - Słowa skreślone na widokówce obudziły na nowo w Peterze cały świat cudownych wspomnień, a zwłaszcza tej chwili, gdy lekko schrypniętym głosem Olivia wyznawała mu miłość. On też ją kochał... i będzie kochał zawsze.

Przeczytał pocztówkę drugi raz, rozmyślając nad tym, co pisała Olivia. Podziwiał ją, bo myliła się twierdząc, że to on okazał większą odwagę. Nie... Aktem prawdziwej odwagi była jej ucieczka. Miał nadzieję, że Olivia znalazła wreszcie szczęście i spokój. I że to, co pisze, będzie wspaniałe - z taką szczerością przecież wyrażała swoje uczucia i myśli, tak bardzo pragnęła stać się tym, kim była naprawdę! Brzydziła się łgarstwem i grą pozorów. Bez względu na cenę, jaką musiała za to płacić, żyła prawdą. Nie da się ukryć, że kompromisy też nie były jej obce, lecz z tym już nieodwracalnie skończyła.

Nazajutrz przyszły wyniki najnowszych testów, jakim poddano vicotec. Były lepsze, niż się spodziewał Peter, z perspektywy jednak szybkiego wypuszczenia leku na rynek - przedstawiały się katastrofalnie. Peter zdobył już dostatecznie wiele doświadczenia, by interpretować je bezbłędnie. Tak samo jak Frank.

Umówili się na piątek, aby rozważyć sytuację. O drugiej Frank już czekał w swoim gabinecie. Przewidywał, co powie mu Peter, i miał niezwykle marsową minę. Zamienili tylko kilka słów na temat Mike’a, który wyjeżdżał nazajutrz do Princeton, z czego Frank był niezwykle dumny, po czym nie tracąc czasu na pogawędki, przeszli do sedna sprawy.

- Obaj wiemy, po cośmy się tu znaleźli, prawda? - zapytał Frank, patrząc Peterowi głęboko w oczy. - A ja wiem, że się ze mną nie zgadzasz.

Spięty, rozdygotany, wyglądał jak szykujący się do ataku grzechotnik. Peter zaś czul się jak jego ofiara, chociaż był gotów bronić za wszelką cenę własnego zdania i wizerunku firmy. Frank jednak nie dal mu szansy na uformowanie szyku obronnego i bezzwłocznie wypalił z najgrubszej rury:

- Ale chyba w tym wypadku powinieneś zdać się na mój osąd. Tkwię w branży od pięćdziesięciu lat, przeszedłem przez niejedną podobną historię i możesz mi wierzyć, że wiem, co robię. Na Instytucie świat się nie kończy. Będziemy gotowi, zanim lek trafi na rynek. Nie podejmowałbym ryzyka, gdybym nie był tego pewien.

- A jeśli się mylisz? Jeśli kogoś zabijemy? Choćby jedną osobę, mężczyznę, kobietę albo dziecko? Co wtedy? Jak uporamy się z własnym sumieniem? Co powiemy światu? Czy możemy ryzykować aż tak wielką stawką? Suchard zna się na tych sprawach i zatrudniliśmy go po to, aby mówił nam prawdę. Musimy jej słuchać, nawet jeśli nie jest to prawda dla nas przyjemna. Wiem, że Suchard już się nie liczy, ale otworzyliśmy puszkę Pandory i po prostu nie możemy ignorować tego wszystkiego, co z niej wypadło. Sam zdajesz sobie z tego sprawę.

- W ciągu dwóch miesięcy wydaliśmy dziesięć milionów dolarów na dodatkowe badania. Nie określiłbym tego mianem „ignorowania”. I co mamy? Zero! Staw czoło prawdzie, synu: Suchard zafundował nam polowanie na czarownice albo, co gorsza, pogoń za żelaznym wilkiem. Wędrówkę bez celu. Mówimy tu o składniku, który „może wywołać reakcję” bądź „może spowodować niezwykle mało prawdopodobne skutki uboczne”. I dopiero w takim wypadku mamy problem. Rany boskie, powiedz, czy z twojego punktu widzenia brzmi to sensownie? Cholera, możesz wziąć dwie aspiryny, popić szklaneczką bourbona i przenieść się na tamten świat. Więc o co kruszysz kopie?

- Po dwóch aspirynach i drinku nie przeniesiesz się na tamten świat, Frank. Ale vicotec cię zabije, jeśli nie zachowasz ostrożności.

- Ależ my j e s t e ś my ostrożni! W tym właśnie rzecz. Każdy lek wiąże się z ryzykiem, bo ma skutki uboczne, swoją ciemną stronę. Gdybyśmy nie przyjmowali tego do wiadomości, musielibyśmy zamknąć kram i zacząć na jarmarkach handlować watą cukrową. Chryste, Peter, przestań mnie katować i bądźże Wreszcie rozsądny. Musisz zrozumieć, że w tej sprawie nie masz nic do gadania. Sam stanę przed komisją Instytutu, jeśli będę musiał, ale chcę, żebyś wiedział, jakie są moje motywy. Otóż naprawdę wierzę, że vicotec jest bezpieczny, i jestem gotów postawić na to własne życie!

Podniesiony na początku oracji głos Franka przemienił się w krzyk. Jego twarz, najpierw coraz bardziej czerwieniejąca, niespodziewanie zszarzała i pokryła się kropelkami potu. Peter zauważył, że jego teść dygoce na całym ciele i sięga po szklankę z wodą.

- Dobrze się czujesz, Frank? - zapytał cicho. - To nie jest gra, w której warto stawiać własne życie. Musimy traktować ją z kliniczną precyzją i omawiać z absolutnym spokojem. Chodzi o produkt, Frank, nic więcej. Wiesz, że zależy mi na nim bardziej niż komukolwiek, ale pogodzę się z każdym finałem: że zagra, że nie zagra, że ewentualnie zagra, jeśli włożymy w jego przygotowanie jeszcze więcej czasu i wysiłku... Ale w żadnym razie „za wszelką cenę”! I dopóki jest choćby jeden element, co do którego nie mamy pewności. A taki element gdzieś jest i obaj o tym doskonale wiemy. Póki nie wyeliminujemy tego wątłego ogniwa, nie możemy dopuścić, by ktokolwiek przyjmował vicotec. To proste jak drut.

- O nie, Peter, nie! - ryknął Frank, doprowadzony do jeszcze większego zacietrzewienia spokojem zięcia i logiką jego słów. - To wcale nie jest proste! Bo czterdzieści siedem milionów dolarów w cztery lata to nie byle co! Ile forsy twoim zdaniem mamy jeszcze wyrzucić w błoto? Ile forsy nam jeszcze zostało?

- Dość, mam nadzieję, żeby stworzyć uczciwy produkt. Jest jeszcze jedno wyjście: zrezygnować z niego.

- Wybij to sobie z głowy! - wrzasnął Frank, zrywając się na nogi. - Myślisz, że postawię krzyżyk na prawie pięćdziesięciu milionach dolarów? Zgłupiałeś do cna! A jak ci się zdaje, czyje to pieniądze? Twoje? Rusz głową... Należą do mnie, Katie i do firmy. Niech mnie piorun strzeli, jeśli pozwolę ci dyktować sobie warunki. Nie byłoby cię tutaj, Peter, gdybym cię nie kupił w prezencie dla córki!

Peter poczuł się jak rażony obuchem. W głowie rozbrzmiały mu słowa, które przed osiemnastu laty, przed ślubem z Katie, wypowiedział jego ojciec: „Zawsze będziesz dla nich tylko najemnikiem... Nie rób tego, synu”. Nie usłuchał wtedy i oto skutki. Wiedział wreszcie, za kogo przez tych osiemnaście lat mieli go teść i żona.

Gdyby Frank Donoyan był trochę młodszy i trochę mniej zacietrzewiony, Peter by go pewnie uderzył. A tak tylko wstał i syknął:

- Nie zamierzam wysłuchiwać tego dłużej.

Frank złapał go za ramię.

- Do cholery, będziesz słuchał, co ci mam do powiedzenia, i będziesz robił, co każę! - krzyknął. - I nie rób do mnie tych świętoszkowatych mm, sukinsynu! Katie mogła mieć każdego, ale wolała ciebie, więc postarałem się, żebyś był kimś, inaczej musiałaby się ciebie wstydzić. Ale jesteś nikim, słyszysz? n i k i m! Zacząłeś ten cholerny projekt, kosztowałeś nas miliony, składałeś obietnice, goniłeś za mirażami, a jak zrodziły się problemy, - jak temu francuskiemu gogusiowi wydało się, że jest mądrzejszy od innych, ty wbijasz nam nóż w plecy i kwiczysz jak prosię, żeby usłyszeli cię faceci z Instytutu. I teraz coś ci powiem: nie pozwolę na to, choćbym cię miał wykończyć!

Nagle chwycił się za serce, rozkaszlał i spurpurowiał na twarzy. Było oczywiste, że nie może oddychać. Chwycił Petera za ramię i zaczął osuwać się na podłogę, nieomal pociągając go za sobą.

Peter pojął w okamgnieniu, co się stało: położył Franka, najszybciej jak mógł wykręcił numer pogotowia ratunkowego i podał dyżurnemu szczegóły.

Frank wciąż kaszlał, w dodatku dostał torsji. Odłożywszy słuchawkę, Peter przyklęknął obok teścia, ułożył go na boku i lekko dźwignął jego głowę, aby Frank nie zakrztusił się wymiocinami.

Oddychał, chociaż z wielkim trudem, i był ledwie przytomny. Patrząc na niego z troską, Peter nie potrafił jednak otrząsnąć się z oszołomienia: w tym starcu było tyle jadu! Jadu, który omal go nie zabił! Dręczyła go myśl, co powie żonie, jeśli jej ojciec umrze. Bez wątpienia Katie całą winą obarczy męża, zarzuci mu ośli upór w sprawie vicotecu i niepotrzebne prowokowanie Franka. Bo nie będzie miała pojęcia, jak plugawe słowa Frank zdążył cisnąć Peterowi w twarz, zanim zasłabł. Słowa niewybaczalne, słowa, których nie da się zapomnieć. Nie były to zniewagi zrodzone z gniewu, lecz zdradzieckie zatrute sztylety, które Frank trzymał w zanadrzu od lat, zawsze planując, że ich pewnego dnia użyje. Teraz spełniły wreszcie swoją rolę, zadając głębokie bolesne rany.

Do gabinetu wbiegli pielęgniarze, Peter więc wstał, by ustąpić im miejsca. Jego marynarkę pokrywały wymiociny Franka, w drzwiach histeryzowała sekretarka, w korytarzu zbierali się ludzie. Jeden z pielęgniarzy spojrzał na Petera i pokręcił głową. Frank właśnie przestał oddychać. Nie dawali jednak za wygraną: sięgnęli po defibrylator, rozerwali koszulę chorego i przystąpili do reanimacji.

Pół godziny później, gdy Peter właściwie stracił wszelką nadzieję, Frank znów oddychał, a migotanie serca ustało. Kiedy znoszono go do karetki, Peter ściskał lekko ramię teścia, który sponad maski tlenowej spoglądał nań szklistym wzrokiem. Jechał do szpitala, gdzie czekał już zespół lekarzy - kardiologów.

- Spotkamy się w szpitalu - rzucił Peter do pielęgniarzy, po czym pospieszył do toalety, by choć trochę oczyścić marynarkę i spodnie. Koszulę na zmianę zawsze trzymał w szufladzie, lecz w tej chwili całe jego ubranie, nawet buty, było pobrudzone wymiotami Franka. Rzecz osobliwa jednak:

miał wrażenie, że swoimi słowami teść zbrukał go znacznie mocniej.

Pięć minut później wyszedł z toalety w jako tako doczyszczonych spodniach i butach, a ponadto czystej koszuli oraz swetrze, pognał do swego gabinetu i zadzwonił do Katie. Na szczęście była w domu.

Peter nie wiedział, jak zacząć, słowa więzły mu w gardle.

- Katie... - wyjąkał. - Dobrze, że cię złapałem.

- Co tam znowu? - Zerknęła na zegarek. Miała jeszcze do załatwienia sporo spraw w związku z wyjazdem Mike’a. Na przykład trzeba mu było kupić dywanik przed łóżko i narzutę.

- Widzisz... twój ojciec miał... ale już jest dobrze...

- Wstrzymał na chwilę oddech, potem wypalił: - Miał w biurze atak serca. - Przemilczał, że w istocie serce Franka przestało bić na kilkadziesiąt sekund; lekarze powiedzą o tym Katie później. - Zabrano go do szpitala, zaraz też tam jadę.

Chyba powinnaś przyjechać jak najszybciej.

- Jak się teraz czuje? - zapytała Katie takim tonem, jakby nagle zapadła się pod nią ziemia.

Peterowi przebiegła przez głowę nieprzyjemna myśl, czy Kate zareagowałaby tak samo, gdyby to on miał zawał. A może Frank miał słuszność? Może Peter był tylko zabawką, którą za gotówkę kupił córce kochający ojciec?

- Wyjdzie z tego. Na początku wyglądało to niewesoło, ale chłopcy z pogotowia spisali się wspaniale - odparł, a słysząc, że Katie płacze, dodał pośpiesznie: - Nie przejmuj się tak strasznie, kochana. Naprawdę już z nim lepiej. Po prostu pomyślałem, że powinnaś go odwiedzić. - Nagle przyszło mu do głowy, że roztrzęsiona Katie nie powinna siadać za kierownicą, zapytał więc: - Mike jest w domu?

- Kiedy wyłkała w słuchawkę, że nie, zaproponował, by poprosiła o podwiezienie któregoś z sąsiadów, Paul bowiem miał tymczasowe prawo jazdy i jeszcze nie radził sobie z prowadzeniem zbyt dobrze.

- Pojadę sarna - powiedziała przez łzy. - Co się stało? Jeszcze wczoraj czuł się dobrze, a w ogóle jest doskonałego zdrowia.

- Ma siedemdziesiąt lat, Katie, i ostatnio żył w ciągłym napięciu.

Przestała szlochać i zapytała twardym tonem:

- Znowu wykłócaliście się o przesłuchania?

- Omawialiśmy tę sprawę.

Peter powinien był właściwie powiedzieć Katie, jak obraźliwie i podle zachował się jej oj ciec, ponieważ jednak dopuszczał myśl o najgorszym, wolał, aby się o tym nie dowiedziała.

- To musiało być coś więcej niż „dyskusja”, skoro skończyło się zawałem taty - stwierdziła oskarżycielsko.

- Uważam, że powinnaś już jechać. Porozmawiamy o tym później - uciął bezceremonialnie, na co Katie znów wybuchnęła płaczem. - Jadę teraz do szpitala. Jeśli coś się zmieniło, złapię cię telefonicznie w samochodzie. Tylko nie zapomnij włączyć aparatu.

- Oczywiście - odparła trochę zaczepnie. - A ty nie zapominaj, że nie wolno mówić ojcu nic, co mogłoby go zdenerwować.

Zanim Peter dotarł do szpitala, musiał złożyć przed policją krótkie zeznanie, wypełnić formularze zostawione przez pogotowie i przepchać się przez korki na ulicach. Kiedy się tam znalazł, Frank leżał spowity w przewody i czujniki podłączone do kilku urządzeń. Miał szarą twarz, zmierzwione włosy, zaschnięte wymioty na brodzie i wyglądał na znacznie starszego niż przed godziną. Lekarz poinformował Petera, że o końcu kryzysu za wcześnie jeszcze mówić: wciąż istniała możliwość, że wróci migotanie serca. Rozstrzygnięcie powinno nastąpić w ciągu najbliższej doby.

Peter powitał Katie w szpitalnym holu. Miała na sobie dżinsy i trykotową koszulkę, rozczochrane włosy i panikę w oczach.

- Jak on się czuje? - zapytała po raz piąty od przyjazdu, gdy winda ruszyła na górę.

- Zobaczysz. Uspokój się. Moim zdaniem czuje się lepiej, niż wygląda.

Kiedy znaleźli się w sali oddziału intensywnej terapii, Katie wybuchnęła płaczem, wstrząśnięta tym, co ujrzała. Dopiero chwilę później, gdy stanęła przy ojcu i ujęła go za rękę, zdołała się opanować.

Frank otworzył oczy, chyba rozpoznał córkę i niemal natychmiast zapadł ponownie w narkotyczny sen, który zdaniem kardiologów stwarzał mu większą szansę na przeżycie.

- O mój Boże... - jęknęła Katie, niemal osuwając się w ramiona Petera.

Wyprowadził ją na korytarz, posadził na krześle, pielęgniarka zaś podbiegła ze szklanką wody.

- To nie do wiary, nie do wiary - powtarzała Katie.

Płakała przez pół godziny, kiedy zaś lekarz poinformował ich otwarcie, że Frank ma pięćdziesiąt procent szans na powrót do zdrowia, znów wpadła w histerię.

Przesiedziała w szpitalu całe popołudnie, wchodząc na kilka chwil do pokoju ojca, ilekroć jej na to pozwalano, przez cały czas jednak Frank był nieprzytomny. Wieczorem Peter próbował ją skłonić, by poszła coś zjeść, ale powiedziała tylko, że nigdzie się nie ruszy i będzie czuwać w poczekalni przez cały czas.

- Kate, musisz - nalegał łagodnie Peter. - Inaczej jeszcze i ty się rozchorujesz. Stan Franka na pewno się nie zmieni przez następną godzinę czy dwie. Pojedź do domu, odpocznij, a ze szpitala dadzą nam znać, gdyby coś się działo.

- Nie ma mowy - odparła Katie z nieprzejednanym uporem dziecka. - Zostanę na noc i będę tu tak długo, aż minie niebezpieczeństwo.

W gruncie rzeczy Peter nie spodziewał się innej reakcji.

- Trzeba przecież sprawdzić, co u chłopców - rzeki w zadumie. - Chyba więc pojadę do domu, a kiedy się położą, wrócę tutaj. Nie masz nic przeciwko temu?

Z roztargnieniem pokręciła głową. W tej chwili synowie ani trochę jej nie obchodzili. Stała przy oknie, zrozpaczona i zagubiona. Nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez ojca: był jedyną ważną dla niej osobą przez dwadzieścia lat i jedną z najważniejszych przez następne dwadzieścia. Peter uważał, że ona wielbi Franka, czci niemal obsesyjnie - był znacznie ważniejszy niż jej własne dzieci.

Kiedy przebił się do Greenwich przez piątkowe zatłoczone ulice, najoględniej, jak umiał, poinformował chłopców - których szczęśliwie zastał w komplecie - o zawale Franka, i zapewnił ich, że wszystko będzie w porządku. Na pytanie Mikea, w jakich okolicznościach dziadek doznał ataku serca, odparł, że podczas narady roboczej. Mike chciał natychmiast jechać do szpitala, Peter zaoponował jednak, że w tej chwili nie ma to sensu. Frank niebawem zacznie dochodzić do siebie i wtedy Mike będzie mógł przyjechać w odwiedziny z Princeton.

- To jak będzie jutro? - zapytał Mike, którego nazajutrz Kate miała odwieźć do miasteczka akademickiego.

- Zawiozę cię z samego rana - odparł Peter. - Mama chyba nie będzie chciała zostawić dziadka samego.

Zabrał synów na kolację, a o dziewiątej, jadąc z powrotem do miasta, zadzwonił z auta do Katie. Dowiedział się, że nic się nie zmieniło. Frank wprawdzie wyglądał jej zdaniem nieco gorzej niż przed kilkoma godzinami, ale wedle zapewnień pielęgniarki było to najzupełniej naturalne.

Peter dotarł do szpitala o dziesiątej, posiedział z Kate do północy, a następnie wrócił do Greenwich. Nazajutrz o ósmej zawiózł Mike’a wraz z całym bagażem do Princeton, asystował przy wypełnianiu formalności, obejrzał pokój, jaki przydzielono synowi i dwóm innym młodzieńcom, uściskał chłopaka, życząc mu powodzenia, i już w południe jechał do Nowego Jorku.

W szpitalu przeżył zaskoczenie: Frank, blady wprawdzie i wymizerowany, ale czysty, przebrany w nową piżamę i uczesany, siedział na łóżku, podczas gdy Katie karmiła go łyżeczką.

- No, no, no - powiedział Peter, wchodząc do pokoju.

- Wygląda na to, że najgorsze za tobą. - Nie zapomniał Frankowi tego, co usłyszał odeń zaledwie wczoraj, a jednak szczerze mu życzył powrotu do zdrowia. - Skąd wytrzasnąłeś tę szpanerską piżamkę? - zapytał.

Katie rozpromieniła się jak jutrzenka.

- Kazałam przynieść od Bergdorfa - odparła z dumą.

- Pielęgniarka mówi, że jeśli tatusiowi nadal będzie się poprawiało, przeniosą go jutro do prywatnego pokoju.

Sprawiała wrażenie wyczerpanej, lecz determinacja, by opiekować się ojcem, nie osłabła w niej ani na moment. Była gotowa oddać Frankowi wszystkie swoje siły, całą krew, nawet życie.

- Czyli wspaniałe wieści - stwierdził Peter, po czym opowiedział o pierwszych godzinach Mikea w Princeton.

Frank słuchał relacji z nie skrywanym zadowoleniem, kiedy zaś chwilę później zapadł w drzemkę, Haskellowie wyszli na korytarz. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ożywienie znikło z twarzy Kate i Peter natychmiast pojął, że nie czeka go nic przyjemnego.

- Ojciec powiedział mi o tym, co zaszło wczoraj - oznajmiła Kate, patrząc znacząco na męża.

- To znaczy? - mruknął Peter.

Był zmęczony i nie miał nastroju na gierki. Trudno mu było uwierzyć, by teść wyznał Katie, jak podle zachował się wobec niego, jakich strasznych rzeczy nagadał mu w oczy. Frank nigdy nie przepraszał i nie przyznawał się do najbardziej oczywistych błędów.

- Doskonale wiesz - rzekła Katie, zatrzymując się przy oknie. - Mówi, że groziłeś mu w związku z przesłuchaniami i omal nie posunąłeś się do rękoczynów.

- Co takiego - Peter doprawdy nie wierzył własnym uszom.

- Twierdzi, że nigdy dotąd nie zwracałeś się do niego w taki sposób i nigdy nie byłeś tak odporny na rozsądne argumenty. Nie mógł już tego wytrzymać i wtedy... wtedy...

- Rozpłakała się, lecz po chwili podniosła na męża oskarżycielski wzrok. - Mało brakowało, a byłbyś zamordował mojego ojca. Zabiłbyś go jak amen w pacierzu, gdyby nie miał tak silnego organizmu... - Odwróciła głowę, jakby dając wyraz obrzydzeniu, Peter wszakże wyraźnie usłyszał następne słowa: - Chyba nigdy ci tego nie wybaczę.

- Z wzajemnością - syknął, ogarnięty gniewem. - Radzę, żebyś go zapytała, co mi powiedział na moment przed atakiem. Jeśli mnie pamięć nie myli, było tam coś o kupowaniu mnie, a następnie wyprawieniu na tamten świat, gdybym nie zgodził się stanąć przed komisją Instytutu.

Przewiercił Katie swymi jasnobłękitnymi oczyma, w których nagle dostrzegła coś, czego dotąd nawet się nie domyślała, po czym odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Nie podążyła za nim, było mu to jednak obojętne. Nie miał wątpliwości, dla kogo jego żona rezerwuje całą swoją lojalność.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

Frank dochodził do siebie zdumiewająco szybko, dwa tygodnie później więc wypisano go ze szpitala. Katie, rzecz jasna, zamieszkała w jego domu. Peter nie miał nic przeciwko temu, sądził bowiem, że potrzebują nieco czasu z dala od siebie, by uporządkować swoje myśli i uczucia. Katie nie raczyła go przeprosić za to, co powiedziała w szpitalu, on zaś ani razu nie podniósł tematu. Ale też niczego nie zapomniał. Oczywiście Frank również nawet się nie zająknął, że mówił coś o „kupowaniu” Petera. Peter nie był nawet pewien, czy jeszcze to pamięta.

Do teścia, którego odwiedzał dość często, odnosił się serdecznie, mimo to stosunki między nimi pozostawały zdecydowanie chłodne. Katie też trzymała się od Petera na dystans. Zbyt zajęta ojcem, całkowicie zapomniała o Patricku, toteż na Petera spadł obowiązek opiekowania się najmłodszym synem, który zresztą zachowywał się nienagannie. Dwaj starsi byli już poza domem. Mike telefonował kilkakrotnie i nie ulegało wątpliwości, że jest wprost zachwycony Princeton.

Dokładnie dwa tygodnie po zawale Frank ponownie podniósł temat przesłuchań, które przecież nie zostały skreślone z agendy Instytutu Leków.

- I cóż? - zaczął, wspierając się na poduszce, którą przed chwilą poprawiła mu Katie. Nienagannie ogolony i ostrzyżony, wyglądał raczej jak przystojniak z reklamy drogich piżam i kosztownej bielizny pościelowej aniżeli niedoszła ofiara. - Jak stoją sprawy? Co z vicotekiem?

- Chyba nie ma sensu dyskutować o tym teraz - odparł Peter.

Katie wprawdzie przygotowywała na dole lunch, lecz nie wątpił, iż spór rozpoczęty z Frankiem, zakończy się wojną również z jego córką. Poza tym lekarze uprzedzali go, że vicotec stanowi temat tabu.

- Oho, ho! wręcz przeciwnie - sprzeciwił się Frank.

- Do przesłuchań zostało zaledwie kilka dni i wyobraź sobie, wcale o tym nie zapomniałem. Dzwoniłem wczoraj do biura.

Z działu badań meldują, że wszystko gra.

- Z jednym wyjątkiem - wtrącił z naciskiem Peter.

- Ach, marginalny test, przeprowadzony w szczególnych warunkach na szczurach laboratoryjnych - prychnął lekceważąco Frank. - Wiem o nim wszystko. Nie ma żadnego znaczenia, był w aspekcie organizmu ludzkiego czystą abstrakcją.

- Zgoda - przytaknął Peter - ale w aspekcie wymogów Instytutu dyskwalifikuje nas całkowicie. Powtarzam: dajmy sobie spokój z jesiennymi przesłuchaniami. Poza tym musimy jeszcze raz sprawdzić materiały Sucharda. To on wykrył błąd, a my powinniśmy teraz podążyć dokładnie jego tropem.

- Zrobimy to, zanim vicotec wejdzie w fazę badań klinicznych. Instytutowi nic do tego. Formalnie spełniamy wszelkie jego wymogi na piątkę. Mamy wszystko, czego oczekuje, nie żąda niczego więcej. To cię powinno satysfakcjonować.

- I pewnie by satysfakcjonowało, gdyby nie to, że Suchard dogrzebał się problemu, a my dopuścimy się oszustwa, jeśli ten problem spróbujemy ukryć.

- Daję ci słowo - powiedział Frank, ignorując obiekcje Petera - że jeśli kolejne testy dowiodą choćby w niewielkim... minimalnym stopniu, że problem istnieje, wycofam się bez oporu. Nie jestem wariatem, nie mam ochoty na procesy i milionowe odszkodowania. Nikogo nie usiłuję zamordować, ale nie chcę też zakładać sobie sznura na szyję. Mamy produkt, więc czemu go nie wykorzystać? Czy staniesz przed komisją, jeśli ci przysięgnę, że po otrzymaniu zgody na próby kliniczne prześwietlimy vicotec na wszystkie strony? Peter, cóż to może zaszkodzić?... Proszę...

Peter nie dawał się przekonać. Było to przedwczesne i ryzykowne. Mając zgodę na próby kliniczne, mogli aplikować lek ludziom, toteż Peter po prostu nie wierzył, by Frank zdołał się oprzeć pokusie. Cóż z tego, że przy takich próbach podaje się minimalne dozy nielicznej grupie osób? Narażanie choćby jednego życia uważał za naganne i niedopuszczalne. Zostali uprzedzeni o niebezpieczeństwie i ostrzeżenia tego nie mogli zlekceważyć. Wiele firm farmaceutycznych straszliwie się sparzyło na zbytnim pośpiechu, mimo to w branżowym folklorze nie brakło opowieści o ciężarówkach wyładowanych nowym lekiem, czekających tylko na chwilę, kiedy Instytut zezwoli na dystrybucję. Peter obawiał się, że mimo potencjalnych problemów takie rozwiązanie nie jest Frankowi obce.

Powiedział więc tylko ze smutkiem:

- Nie mogę stanąć przed komisją. Dobrze o tym wiesz.

- Robisz to, żeby się zemścić... za to, co powiedziałem. Rany boskie, przecież nie chciałem cię zranić!

Pamiętał więc. Ale czy tamte jego słowa wynikały z okrucieństwa, czy z przekonania? Peter miał niewielkie szanse, by dociec prawdy. Na pewno wszakże nie powodowała nim mściwość.

- Mylisz się. To wyłącznie kwestia etyki.

- Gadanie!... Czego ty właściwie chcesz? Łapówki? Gwarancji?... Przecież daję ci słowo, że vicotec nie pójdzie na rynek, jeśli testy wykażą, że coś z nim nie gra. Czego ci więcej trzeba?

- Czasu. Wszystko jest kwestią czasu - odparł Peter ze znużeniem. Przez ostatnie dwa tygodnie Donoyanowie nieźle dawali mu w kość. A właściwie, pomyślał, przez ostatnie osiemnaście lat...

- Wszystko jest kwestią pieniędzy. I durny. I reputacji. Czy potrafisz skalkulować straty, jakie poniesiemy, wycofując się z przesłuchań? Przecież taka historia może odbić się ujemnie także na naszych pozostałych produktach.

Jak zwykle każdy obstawał przy swoim i jak zwykle kompromis był nieosiągalny. Zacięci i ponurzy siedzieli w milczeniu, kiedy z lunchem Franka pojawiła się Katie.

- Chyba nie rozmawiacie znowu o interesach? - zapytała podejrzliwie.

Obaj zgodnie pokręcili głowami, lecz Peter musiał mieć minę winowajcy, bo kilka minut później, w kuchni, Katie przyparła go do muru.

- Wydawało mi się, że będziesz chciał jakoś udobruchać ojca.

- Za co?

- Za to, co mu zrobiłeś - odparła, wciąż najwyraźniej przekonana, iż to Peter zdenerwował Franka tak bardzo, że przyprawił go o zawał. Tej opinii nie mogły zmienić ani argumenty, ani fakty. - W pewnym sensie spłacisz dług, jeśli staniesz przed komisją. Z punktu widzenia taty idzie tu o zachowanie twarzy. Zaryzykował, występując z wnioskiem o zgodę na przyspieszone próby kliniczne, a teraz nie chce przyznać, że jeszcze nie jest gotów. Ale na pewno nie zacznie testować vicotecu na ludziach, jeśli nie będzie miał pewności, że lek jest bezpieczny. Znasz go dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że nie jest ani głupcem, ani wariatem. Jest za to stary, schorowany i ma prawo żądać, żeby nie kompromitowano go przed całym krajem. To chyba nie jest wygórowane żądanie, prawda? Wiem od niego, że w nerwach powiedział ci kilka paskudnych rzeczy, ale na pewno wcale tak nie myślał. Pytanie tylko... - uczyniła znaczącą pauzę. - Pytanie tylko, czy ty jesteś dość wielkoduszny, aby mu to wybaczyć. A może odkujesz się na nim, odmawiając mu tej jedynej przysługi, jakiej od ciebie oczekuje? Tego samego dnia masz być w Kongresie, więc co ci szkodzi pójść również do Instytutu? Ojciec nie może tego zrobić... w tobie cała jego nadzieja.

Za wszelką cenę chciała mu wmówić, że jest łobuzem odpowiedzialnym za zawał Franka i że blokuje sprawę vicotecu, ogarnięty żądzą zemsty. To rozumowanie, które Kate wiernie przejęła od ojca, było pokrętne, żałosne i małostkowe.

- Upraszczasz, Kate, a sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Wiąże się z uczciwością i etyką. Frank musi przestać myśleć wyłącznie o ratowaniu twarzy. Co powie opinia publiczna, jak zareagują władze, kiedy wyjdzie na jaw, że przedwcześnie wystąpiliśmy z wnioskiem do Instytutu? Stracimy zaufanie i zniszczymy firmę.

Co gorsza, postępując wbrew najgłębszym przekonaniom, Peter zniszczyłby samego siebie.

- Powiedział, że się wycofa, jeśli będzie musiał. Stając przed komisją dasz mu, być może, tylko odroczenie egzekucji.

Bardzo kunsztownie z wielkiego problemu robiła mały, z poważnej decyzji - zupełną błahostkę, drobną przysługę, którą Peter był winien nie tylko Frankowi, lecz również jej.

I siłą przekonywania biła ojca na głowę.

- Frank prosi cię o jedno małe ustępstwo - ciągnęła.

- Nic więcej. Czyżby nie stać cię było nawet na tak nieznaczny kompromis? Zrób to, proszę... ten jeden raz.

Z tonu głosu Kate, sposobu, w jaki na niego patrzyła, Peter wywnioskował nagle, że stawką w tej grze jest całe jego życie - i niespodziewanie dla siebie zaczął się chwiać w determinacji.

- Peter?

Tym razem posłała mu spojrzenie uwodzicielki, którą przecież nigdy nie była, a zarazem czarodziejki o nadludzkiej mądrości i talentach. Peter nie znajdował w sobie sił, by jej odpowiedzieć, a odmowa była wręcz nierealna. W milczeniu skinął głową.

Katie pojęła, że odniosła zwycięstwo.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Noc poprzedzająca wyjazd do Waszyngtonu była dla Petera koszmarna. Wciąż nie mógł uwierzyć, że się na to zgodził, ale Kate ostentacyjnie okazywała mu wdzięczność, Frank zaś, którego zdrowie ulegało poprawie w ekspresowym wręcz tempie, wychwalał go pod niebiosa. Peter czuł się tak, jakby wystrzelono go na inną planetę, gdzie nic nie było rzeczywiste, gdzie jego serce obróciło się w kamień, a mózg stał się nieważki. Własne postępki były dlań niezgłębione.

Operując wyłącznie intelektem, potrafił - tak samo jak Frank - zracjonalizować swoją decyzję. Vicotec jest niemal dopracowany, a jeśli wciąż coś tam nie gra, usterki będzie można usunąć, zanim trafi na rynek. Z moralnego i prawnego punktu widzenia należało wszakże mówić o występku. A jednak Peter zdawał sobie sprawę, że nie ma już wyboru. Złożył Kate i Frankowi obietnicę, której zamierzał dotrzymać.

Problem polegał tylko na tym, jak później spojrzy sobie w oczy. A może, skoro już raz sprzeniewierzył się etyce i uczciwości, dopuści się dalszych pogwałceń norm, którym niegdyś hołdował? Był to interesujący wątek filozoficzny i gdyby Peter nie miał wrażenia, iż gra o kształt swojego życia i świata, pewnie okazałby mu głębokie zainteresowanie.

W obecnej sytuacji jednak nie mógł jeść ani spać. W ciągu kilku dni stracił na wadze siedem funtów i wyglądał okropnie. Zapytany przez swoją sekretarkę w przeddzień wyjazdu, czy przypadkiem nie zachorował, odparł, że jest po prostu przemęczony. Było to o tyle zgodne z prawdą, iż z powodu zawału Franka na barki Petera spadło dwakroć tyle obowiązków co zwykle.

W wigilię wyjazdu Peter długo siedział, studiując wyniki najnowszych badań. Nie prezentowały się źle, na horyzoncie rysował się tylko jeden ciemny punkcik. Doskonale się zgadzał z niektórymi ustaleniami Sucharda, lecz zdaniem naukowców miał podrzędne znaczenie. Peter nawet nie poinformował o nim Franka, wiedząc z góry, co usłyszy: „Nie przejmuj się, jedź na przesłuchanie, popracujemy nad tym później”. Niemniej zabrał raporty do domu, czytał je długo w noc i o drugiej nad ranem wciąż był nimi zaniepokojony.

Przeniósł się do gabinetu, gdzie wpatrzony w wydruki przesiedział jeszcze dwie godziny, ubolewając, że nie ma pod ręką fachowca, z którym mógłby wyjaśnić wątpliwości. Nie znał osobiście ludzi z laboratoriów niemieckich i szwajcarskich, z nowym zaś szefem ośrodka paryskiego dosłownie i w przenośni nie znajdował wspólnego języka. Frank bowiem zatrudnił typowego potakiewicza, który na dodatek z wielkim upodobaniem posługiwał się żargonem naukowym, równie dla Petera zrozumiałym jak chińszczyzna.

Potem nagle przyszło mu coś do głowy: przekartkował leżący na biurku notes i odszukał numer telefonu. W Paryżu była dziesiąta rano, przy odrobinie szczęścia więc powinien go złapać... Aparat wydał dwukrotnie swój pisk życzliwego robota, a potem rozległ się znajomy głos:

- 11116?

Peterowi dopisało szczęście: Suchard był w firmie, dla której teraz pracował.

- Cześć, Paul - Louis - powiedział ze znużeniem Peter.

- Mówi Benedict Arnold.

- Qui? 11116? Kto taki? - zapytał stropiony Suchard.

Peter uśmiechnął się pod nosem.

- Zdrajca rozstrzelany dawno temu. Salut, Paul - Louis, to ja, Peter Haskell.

- Ah, bon!... - pojął Suchard. - A więc zamierzasz to zrobić. Zmusili cię?

- Gdybym to mógł powiedzieć, że mnie zmusili!... - westchnął Peter, choć przecież nie minąłby się zbytnio z prawdą. - Zgłosiłem się, w większym czy mniejszym stopniu, na ochotnika... z różnych zresztą powodów. Dwa tygodnie temu z okładem Frank miał poważny atak serca.

Odtąd niejedno się zmieniło.

- Rozumiem - rzekł z namaszczeniem Paul - Louis.

- W czym ci mogę pomóc? Pracował teraz dla firmy konkurencyjnej wobec Wilsona - Donoyana, jednakże zawsze żywił dla Petera wielką sympatię. - Czego ode mnie oczekujesz?

- Chyba rozgrzeszenia, chociaż nie zasługuję na nie. Dostałem właśnie najnowsze raporty i są na mój gust dość jednoznaczne. Wymieniliśmy dwa składniki, co teoretycznie powinno rozwiązywać problem. Ale mam tu serię dziwnych wyników, które nie bardzo rozumiem, więc pomyślałem, że może ty mógłbyś mnie oświecić. Tu nie mam nikogo, z kim mogę szczerze rozmawiać... Najkrócej mówiąc, problem sprowadza się do tego, czy istnieje ryzyko, że uśmiercimy kogoś vicotekiem. Chcę wiedzieć, czy twoim zdaniem lek wciąż jest niebezpieczny. Znalazłbyś chwilę, żeby to ze mną przegadać?

Suchard nie grzeszył nadmiarem wolnego czasu, dla Petera wszakże gotów był go wygospodarować. Natychmiast polecił sekretarce, by nie łączyła żadnych rozmów.

- Przefaksuj mi te materiały - powiedział, a kiedy Peter uczynił zadość jego prośbie, zagłębił się w lekturze.

Potem przez godzinę poddawał Petera najprawdziwszemu przesłuchaniu, Peter zaś odpowiadał na pytania najlepiej, jak umiał. Wreszcie Francuz umilkł na długą chwilę. Peter wyczuł, że wyrobił już sobie zdanie.

- Musisz zrozumieć, że na tym etapie mój pogląd może być tylko subiektywny, bo trudno o jednoznaczną interpretację. Vicotec to oczywiście wspaniały produkt, lek, który odmieni nasze podejście do leczenia raka. Niemniej wypada oszacować wiele rozmaitych aspektów i właśnie ta ocena jest najtrudniejsza. W życiu nie ma pewników. Nic nie obywa się bez ryzyka i kosztów. Pytanie brzmi: czy jesteś gotów je ponieść.

Wywód Sucharda był po francusku pokrętny, lecz Peter zdołał pojąć intencje swego uczonego przyjaciela.

- A moje pytanie brzmi: jak wielkie jest ryzyko?

- Hmm... Wasze badania poszły we właściwym kierunku, a rezultaty są zachęcające... - urwał, by jak domyślał się Peter, zapalić papierosa.

- Czy to znaczy, że wszystko gra? - zapytał z wahaniem Peter, nieomal obawiając się odpowiedzi.

- Nie... jeszcze nie... - rzekł ze smutkiem Suchard.

- Może niebawem zagra, jeśli będziecie szli tym tropem. Moim zdaniem na razie za wcześnie osiadać na laurach. Vicotec wciąż jest niebezpieczny, zwłaszcza w niewprawnych rękach.

Ponieśli zatem fiasko, vicotec bowiem miał być lekiem stosowanym w domu, bez konieczności hospitalizacji.

- Uważasz więc, że nadal truje zamiast leczyć?

- Chyba tak. - Głos Sucharda zabrzmiał przepraszająco. - Jeszcze nie osiągnęliście celu, Peter. Ale osiągniecie, trzeba tylko czasu.

- A przesłuchania?

- Kiedy mają się odbyć?

Peter spojrzał na zegarek. Była piąta rano.

- Za dziewięć godzin. Dziś o drugiej po południu. Za dwie godziny wylatuję do Waszyngtonu.

- Nie zazdroszczę ci, przyjacielu. Cóż mogę powiedzieć?... Jeśli chcesz być uczciwy, oświadcz, że vicotec będzie kiedyś cudownym lekiem, ale jeszcze nie jest gotowy. Wciąż nad nim pracujecie.

- Przed komisją Instytutu Leków nie mówi się takich rzeczy. Zwracamy się o zgodę na przyspieszone testy kliniczne. Zaraz po ich zakończeniu Frank chciałby rzucić produkt na rynek.

Suchard gwizdnął przez zęby.

- To brzmi groźnie - stwierdził. - Skąd ten pośpiech?

- W styczniu zamierza przejść w stan spoczynku i chce mieć pewność, że vicotec będzie wtedy w sprzedaży. To jego pożegnalny dar dla ludzkości. Miał być i moim, ale teraz zaczyna mi wyglądać na bombę z opóźnionym zapłonem.

- Bo to j e s t bomba, Peter. Musisz mieć tego świadomość.

- I mam ją, ale jestem w swoim poglądzie osamotniony. Frank powiada, że wycofa produkt przed końcem roku, jeśli nie będziemy gotowi do prób na ludziach. A mimo to nalega, żebym jechał do Waszyngtonu. To długa historia, prawdę mówiąc.

Miała związek z przerostem ambicji starca i skalkulowanym ryzykiem w branży o miliardowych obrotach. Ale tym razem kalkulacje Franka były mylne, bo opierały się na jego osobistych aspiracjach. Mogły doprowadzić nawet do upadku firmy... Osobliwe, że to, co Peter dostrzegał tak wyraźnie, było całkowicie niepojęte dla Franka, upartego w tej sprawie tak, że zatrącało to o szaleństwo. Może był to skutek wieku, a może uderzało mu do głowy poczucie własnej ważności. Trudno było powiedzieć.

Peter podziękował Suchardowi, po czym zaparzył sobie dzbanek kawy. Wciąż jeszcze mógł się wycofać, lecz nie wiedział, jak to zrobić. Mógł pójść na przesłuchanie, potem zaś zrezygnować z pracy u Wilsona - Donoyana - taki manewr nie pomógłby jednak ludziom, których usiłował ochronić przed niepotrzebnym ryzykiem. Nie wierzył, że Frank istotnie wycofa się z prób klinicznych, jeśli w najbliższej przyszłości rezultaty testów laboratoryjnych nie będą zdecydowanie lepsze. Coś mu mówiło, że teść jest gotów zagrać va banque. Stawką były zbyt wielkie pieniądze, a zatem i pokusa była ogromna.

Kiedy nieco później, jeszcze zanim zadzwonił budzik, Katie weszła do kuchni, Peter siedział przy stole z brodą wspartą na dłoni i kończył drugą filiżankę kawy. Wyglądał fatalnie, może nawet gorzej niż Frank po zawale.

- Czym się tak przejmujesz? - zapytała, kładąc mu dłoń na ramieniu. Wciąż niczego nie rozumiała. - Nawet się nie obejrzysz, a już będzie po wszystkim.

W jej ustach brzmiało to tak, jakby chodziło o błahostkę, nie zaś pogwałcenie wszystkiego, w co Peter wierzył. Jego uczciwości, etyce i zasadom groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, lecz Katie była na to ślepa.

Podniósł na nią udręczone spojrzenie.

- Robię to z niewłaściwych powodów, Kate. Nie dlatego, że jesteśmy gotowi i że to słuszne. Robię to wyłącznie dla ciebie i Franka. Czuję się jak skrytobójca na usługach mafii.

- To, co mówisz, jest niesmaczne - stwierdziła z irytacją. - Jak w ogóle możesz czynić podobne porównania? Robisz to, ponieważ wiesz w głębi ducha, że to słuszne i że w ten sposób spłacasz swój dług wobec taty.

Popatrzył na nią spod przymrużonych powiek, zastanawiając się, co przyszłość trzyma dla nich w zanadrzu. Niewiele, jeśli sądzić po ostatnich wydarzeniach. Teraz wiedział, co czuła Olivia, gdy - używając jej słów - zaprzedała się Andy'emu. Cóż warte jest życie budowane na kłamstwach i pozorach? Czy też, jak w jego wypadku, na szantażu?

- Co właściwie, waszym zdaniem, jestem wam winien?

- zagadnął spokojnie. - Twój ojciec zdaje się sądzić, że jestem jego dozgonnym dłużnikiem, ja natomiast twierdzę, że przez wszystkie te lata obowiązywał uczciwy układ: ciężko pracowałem dla firmy i dostawałem za to pieniądze. Uważałem też, że nasze małżeństwo opiera się na solidnych podstawach, ale ostatnio tak zwana „spłata długów” zaczyna rzucać cień na wszystko. Dlaczego więc uważacie, że jestem wam „winien” udział w tych przesłuchaniach?

- Ponieważ - zaczęła ostrożnie, świadoma, że stąpa po grząskim gruncie, który w każdej chwili może się stać polem minowym - przez dwadzieścia lat firma stwarzała ci cieplarniane warunki. Wypada więc, żebyś w ramach rewanżu stanął teraz w obronie produktu, który może nam przynieść miliardy.

- A więc do tego wszystko się sprowadza? Do pieniędzy?

- zapytał z wyraźnym niesmakiem. Zaprzedał się zatem za miliardy... Dobre i to, pomyślał z wewnętrznym grymasem, przynajmniej nie poszedłem tanio.

- Po części. Nie udawaj takiego niewiniątka, Peter, masz przecież udział w zyskach i wiesz, o co nam chodzi. Bądź łaskaw również brać pod uwagę dzieci. Co z nimi? Przecież im także możesz zmarnować życie.

Sprawiała w tej chwili wrażenie osoby niezwykle wyrachowanej, zimnej i twardej. Ojciec ojcem, lecz Katie nie traciła z pola widzenia spraw finansowych.

- Głupia historia, ale mnie chodziły czasami po głowie takie myśli, jak „dobro ludzkości” czy „walka o życie”. Chyba dlatego tak angażowałem się w vicotec przez ostatnie cztery lata. Ale nawet na samym początku, w okresie entuzjazmu, nie chciałem uciekać się do kłamstw, by dopiąć celu. A dla pieniędzy mam na to jeszcze mniejszą ochotę.

- Wycofujesz się? - zapytała ze zgrozą. Sama poszłaby na przesłuchanie, gdyby mogła... Nie była jednak pracownikiem firmy, Frankowi zaś nie pozwalał na to stan zdrowia. Wszystko więc zależało od Petera. - Bo ja na twoim miejscu głęboko bym się zastanowiła. Mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że jeśli teraz stchórzysz, twoja świetlana przyszłość u Wilsona - Donoyana dobiegnie końca, zanim się zacznie.

- A nasze małżeństwo? - rzucił, świadom, że igra Z ogniem.

- To się okaże - odparła cicho. - Ale wiedz, że taki postępek uznałabym za niewybaczalną zdradę.

Nie wątpił, że Kate mówi serio - i nagle ku własnemu zaskoczeniu poczuł się lepiej, bo oto wreszcie jego żona dowiodła jasno i niedwuznacznie, jaka jest i jaka była. Tylko on długo tego nie dostrzegał.

- Dobrze znać twój punkt widzenia na tę sprawę, Kate - rzekł z opanowaniem.

Zmierzyli się wzrokiem, lecz Kate nie zdążyła nic powiedzieć, bo do kuchni wszedł Patrick.

- Dlaczego wstaliście tak wcześnie? - spytał sennie.

- Zaraz jedziemy do Waszyngtonu - przypomniał Peter.

- A, tak... Dziadek też jedzie? - Patrick ziewnął i nalał sobie szklankę mleka.

- Nie, lekarz powiedział, że jeszcze za wcześnie.

Frank zadzwonił kilkanaście minut później. Chciał złapać Petera przed podróżą i przypomnieć mu, co powinien mówić podkomisji Kongresu na temat cen. W ostatnich dniach dyskutowali o tym wielokrotnie, Frank jednak uznał za stosowne przypomnieć zięciowi, jaka w tym względzie jest polityka partii.

- Niczego nie odpuszczamy, a w szczególności vicotecu, gdyby wypłynął w rozmowie - oświadczył surowo.

Nawet jego pomysły dotyczące ceny vicotecu były sprzeczne ze wszystkim, w co wierzył Peter.

W drodze na lotnisko Peter był osobliwie spokojny i małomówny. Kate, jeszcze niedawno przerażona, iż mógłby się wycofać, teraz wyzbyła się wszelkich obaw, kładąc wcześniejsze obiekcje Petera na karb jego zdenerwowania. Peter zawsze doprowadzał do końca to, co zaczął.

Krótki lot do Waszyngtonu Peter spędził na wertowaniu dokumentów: zarówno materiałów na temat polityki cenowej w przemyśle farmaceutycznym, jak i wyników najnowszych badań vicotecu. Szczególnie wiele uwagi poświęcił tym partiom, na które rano zwrócił mu uwagę Suchard. Vicotec niepokoił go o wiele bardziej niż sprawa cen.

Jeszcze z samolotu Kate zadzwoniła do ojca, upewniając go, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Przed portem lotniczym czekała już limuzyna, która zawiozła ich do gmachu Kongresu. Tam Peterem natychmiast zaopiekowali się dwaj sekretarze, chwilę później zjawił się woźny, by zaprowadzić Kate na galerię dla widzów. Kiedy się rozstawali, Kate życząc Peterowi szczęścia, musnęła ręką jego dłoń, lecz nawet nie próbowała go pocałować. Zaraz potem zaproszono Petera do sali obrad.

Początkowo czuł się oszołomiony, albowiem stawał oto przed ludźmi sterującymi krajem, którzy zwrócili się doń o wyrażenie opinii w istotnej sprawie. To wywierało wrażenie. Był w Kongresie po raz drugi, ale za pierwszym cały ciężar udzielania wyjaśnień wziął na siebie Frank.

Podprowadzono go do stołu dla świadków i zaprzysiężono. Podał siedzącym naprzeciwko członkom podkomisji swoje nazwisko i nazwę macierzystej firmy i zaraz potem, bez żadnych wstępów, rozpoczęły się pytania.

Dotyczyły głównie grupy leków, których ceny ustalono na niezwykle wysokim poziomie. Peter usiłował racjonalnie tłumaczyć taki stan rzeczy, sam jednak czuł, że jego wyjaśnienia nie są zbyt przekonywające. Jak zresztą mogło być inaczej, skoro w nie sam nie wierzył? W rzeczywistości wiele firm wręcz obdzierało klientów ze skóry, robiąc na tym wielkie pieniądze. Spółka Wilson - Donoyan też nie była bez winy, chociaż w porównaniu do niektórych konkurencyjnych przedsiębiorstw okazywała w polityce cenowej spory umiar.

Poruszono następnie kilka zagadnień dotyczących ubezpieczeń społecznych, na koniec zaś zabrała głos deputowana z Idaho, prosząc Petera, by zechciał poinformować komisję o nowym leku, w którego sprawie, jak wiadomo zebranym, szanowny gość ma występować dzisiaj na forum Instytutu Leków i Żywności.

Nie wdając się w szczegóły techniczne i nie zdradzając tajemnic produkcyjnych, Peter najprościej, jak umiał, wyjaśnił komisji, że vicotec jest lekiem, który może zmienić naturę chemioterapii, ponieważ przy jego stosowaniu nie będzie potrzebny profesjonalny nadzór medyczny. Matki będą mogły aplikować ten środek swoim dzieciom, mężowie żonom. Przy zachowaniu należytych środków ostrożności będzie również można przeprowadzać kurację nie uciekając się do pomocy innych. Vicotec zrewolucjonizuje walkę z rakiem, będzie dostępny szerokim masom społeczeństwa, przede wszystkim - mieszkańcom głębokiej prowincji, pozbawionym często należytej opieki lekarskiej.

- Czy te, jak pan powiada, „szerokie masy” będzie stać na wasz środek? - zapytała inna deputowana.

Peter skinął głową.

- Mamy taką nadzieję. Istotnym elementem naszej polityki przy tym leku jest ustalenie ceny na tyle przystępnej, żeby mogli sobie na niego pozwolić wszyscy potrzebujący.

Kilka osób skinęło głową aprobująco, Peter bowiem był świadkiem kompetentnym, otwartym i precyzyjnym. Kilka chwil później kongresmeni podziękowali mu za wystąpienie, kolejno uścisnęli jego dłoń i pożegnali go wyrażając nadzieję, iż Instytut wysoko oceni najnowszy rewelacyjny produkt firmy Wilson - Donoyan.

Peter wyszedł z sali i zaraz u jego boku znalazła się Katie.

- I po co to mówiłeś? - spytała z nie skrywaną dezaprobatą. Wypadło tak, jakbyśmy mieli zamiar rozdawać vicotec za darmo. Przecież ojciec chciał, żebyś dał do zrozumienia coś zupełnie innego. Vicotec będzie drogim lekiem... musi być, żebyśmy mogli odzyskać zainwestowane pieniądze i osiągnąć godziwe zyski.

- Nie mówmy teraz na ten temat - odrzekł Peter i znów eskortowany przez sekretarzy ruszył ku wyjściu.

Kate niczego nie rozumiała. To jest rozumiała zysk ze sprzedaży leków, lecz nie rozumiała, czemu ten lek ma służyć; chwytała słowa, ale nie pojmowała ich znaczenia. W tej chwili wszakże nie chciała posunąć się za daleko i sprowokować Petera, który pokonał wprawdzie bez trudu pierwszą przeszkodę, lecz miał przed sobą drugą, znacznie trudniejszą. Do wystąpienia przed komisją Instytutu Leków pozostawało niewiele ponad godzinę.

Zaproponowała, aby wpadli gdzieś na lunch. Peter odmownie pokręcił głową. Rozmyślał o tym, jak zareagowała Kate na jego odpowiedzi udzielane podkomisji Kongresu. Z jej punktu widzenia zawalił sprawę, skalał własne gniazdo i zdradził interesy branży. Niemniej Peter zamierzał w ciągu najbliższych miesięcy walczyć ile sił o ustalenie ceny vicotecu na możliwie najniższym poziomie. Tak postanowił i był zdeterminowany dopiąć swego.

Koniec końców zjedli w aucie kanapki z rostbefem i popili kawą z papierowych kubeczków. Dotarcie z Kapitolu na Fishers Lane w Rockyille zajęło im pół godziny. Kiedy zatrzymali się pod numerem 5600, Peter przeniósł nerwowe spojrzenie z Kate na niezbyt urodziwy budynek, w którym zapadały ważkie decyzje. Myślał tylko o tym, jaka decyzja zapadnie tu dzisiaj, o celu swojego przyjazdu, o przyrzeczeniu złożonym Frankowi i wynikających z tego konsekwencjach - konieczności zatajenia przed komisją, iż vicotec ma poważną ułomność. Zanosił w duchu modły, aby Frank także wywiązał się ze swojej części umowy.

Miał wilgotne ręce, gdy wchodził na salę, i był zanadto podenerwowany, by zwrócić uwagę, kto go wita. Bez słowa rozstał się z Katie, która usiadła na uboczu, i natychmiast zapomniał o jej istnieniu. Miał do spełnienia ważną misję: musiał poświęcić swe ideały i wyrzec się zasad. A przecież gdyby lek udało się dopracować, vicotec mógłby ratować ludzkie istnienia, a przynajmniej przedłużać życie ofiarom raka! Peter był straszliwie rozdarty.

W Instytucie nie dokonywano zaprzysiężenia, chociaż prawda była tu wymogiem zasadniczym. Peter przestał myśleć. Miał beztroską pustkę w głowie - doskonale wiedział, co ma zrobić. Spodziewał się tylko, że zdradzenie ludzi, którym pragnął pomóc, nie zajmie mu więcej niż kilka minut.

Czekając na rozpoczęcie przesłuchania czuł, jak drżą mu dłonie. To było najokropniejsze doświadczenie w jego życiu, wręcz złowieszcze. Nigdy nie grał o tak wysoką stawkę, nigdy na jego barkach nie spoczywało tak ogromne brzemię. Powtarzał sobie w nieskończoność, że musi tylko przez to przebrnąć, odpychał od siebie wszelkie myśli o Franku, Kate, Suchardzie, raportach z taką uwagą studiowanych. A jednak słowa „Kate”, „dług” i „powinność” wracały jak bumerang i wtedy pojmował z bolesną wyrazistością, że składa oto w ofierze swoją odwagę i uczciwość. Wobec nikogo nie miał aż tak wielkich długów.

Wziął się w garść, gdy przemówił przewodniczący komisji i padło pierwsze z długiej serii wnikliwych technicznych pytań. Odpowiadał na nie zwięźle i precyzyjnie. Kiedy oświadczył mocnym głosem, że jego zdaniem nowy lek odmieni losy ludzi dotkniętych rakiem, w komisji nastąpiło wyraźne poruszenie. Z coraz większym zainteresowaniem słuchano relacji Petera o działaniu leku i specyficznym sposobie jego stosowania.

Mówił w zasadzie to samo co przed południem w Kongresie, różnica jednak między pierwszym a drugim wystąpieniem polegała na tym, że tu słuchaczami byli profesjonaliści zdolni pojąć i poddać krytycznej weryfikacji nawet najbardziej techniczne szczegóły. W pewnej chwili podniósł głowę i zerknąwszy na zegar ścienny uświadomił sobie ze zdumieniem, że peroruje już od godziny. I w tym momencie padły kluczowe słowa:

- Czy jest pan absolutnie przekonany, panie Haskell, że vicotec można już poddać próbom klinicznym przy założeniu, że dawki będą minimalne, a grupa ochotników, którym zostanie zaaplikowany, ograniczona? Czy ma pan zupełną pewność, że oceniacie bezbłędnie właściwości leku, jak również ryzyko związane z jego przyjmowaniem? Czy jest pan gotów dać nam słowo, że wasz produkt można już w tej chwili wypróbować na ludziach?

Peter słyszał to bardzo wyraźnie, widział w naj drobniejszych szczegółach twarz mężczyzny, który zadał pytania... Teraz wystarczyło jedno słowo, krótkie złożenie gwarancji bezpieczeństwa dla wszystkich Amerykanów zażywających leki, iż vicotec jest środkiem leczącym, nie zaś zagrożeniem.

Omiótł spojrzeniem ludzi zgromadzonych na sali, wyobraził sobie ich najbliższych, przyjaciół, rzesze chorych, do których dotrze vicotec - i pojął, że nie może wypowiedzieć tego słowa w imię czyichkolwiek interesów: Franka, Katie czy swoich. Bez względu na cenę, jaką zapłaci za tę decyzję, bez względu na to, co powiedzą mu lub zrobią Donoyanowie, musi oświadczyć coś przeciwnego. Rozumiał, że jeśli nie dopisze mu szczęście, straci wszystko - pracę, żonę, może nawet synów. Ci jednak byli już prawie dorośli, powinni zatem znaleźć zrozumienie dla racji ojca. Bo jeśli nie znajdą, nie przyjmą do wiadomości, że uczciwość warta jest tego, by zapłacić za nią najwyższą cenę, stanie się jasne, że on, Peter, wychował ich źle.

- Nie, lek nie jest gotowy do prób klinicznych - oświadczył stanowczo. - Nie mogę w tej chwili zagwarantować, że jest całkowicie bezpieczny, ale mam nadzieję, że niebawem będę mógł to uczynić. Sądzę, że dopracowaliśmy się jednego z najwspanialszych farmaceutyków, o jakich słyszał świat, leku dającego nadzieję wszystkim chorym na raka. Ale wciąż nie jestem stuprocentowo przekonany, że jego stosowanie jest wolne od ryzyka.

- A więc tym razem nie oczekuje pan jeszcze zgody na rozpoczęcie testów klinicznych, nieprawdaż? - zapytał jeden ze starszych rangą członków komitetu doradczego.

- Nie.

Wśród członków dostojnego ciała zapanowało wyraźne poruszenie. Zastanawiano się zapewne, na co właściwie liczył Peter. Przesłuchania w Instytucie nie służyły z reguły jako forum, na którym omawiano produkty będące jeszcze w stadium przygotowań, niemniej twarze wszystkich wyrażały uznanie dla uczciwości przedstawiciela firmy Wilson - Donoyan. Tylko jedna była wykrzywiona grymasem wściekłości.

- Czy chciałby pan dzisiaj uzgodnić datę następnego przesłuchania?

- Oczywiście, sir. Sądzę, że termin za jakieś pół roku byłby najbardziej realistyczny.

- Doskonale. Dziękujemy za przybycie.

Peter wychodził z sali na drżących nogach, ale głowę trzymał wysoko. Znowu mógł sobie z czystym sumieniem spojrzeć w oczy. Miał przed sobą jeszcze tylko jedno zadanie.

Zauważył w pobliżu Kate i zdecydowanym krokiem ruszył w jej kierunku. Nie wierzył w wyrozumiałość żony. Katie płakała, lecz nie sposób było orzec, czy przyczyną łez jest gniew, czy rozczarowanie. Być może jedno i drugie.

- Wybacz, Kate - powiedział bez wstępów. - Nie miałem tego w planach. Nie zdawałem sobie sprawy, jak ciężko człowiekowi przychodzi kłamstwo. Po prostu nie umiałem się na nie zdobyć.

- Wcale nie prosiłam, żebyś kłamał - odparła niezgodnie z prawdą. - Nie chciałam tylko, żebyś zdradził ojca.

Popatrzyła na męża ze smutkiem. Oboje zdawali sobie sprawę, że to już koniec. Peter nie zamierzał iść na dalsze kompromisy ani wypierać się przekonań. Dopiero przed chwilą ostatecznie pojął, jak niewiele brakowało, by posunął się za daleko.

- Zdajesz sobie sprawę, co właśnie zrobiłeś? - indagowała Kate.

- Mniej więcej.

Nie potrzebował niczego zgadywać, skoro tego samego dnia rano Katie bez ogródek wyłożyła mu swój punkt widzenia. Peter miał teraz osobliwe uczucie, że osiągnął to, czego pragnął - wolność.

- Jesteś uczciwy - stwierdziła w taki sposób, że pochwała zabrzmiała jak oskarżenie - ale niespecjalnie bystry.

Skinął głową, Katie zaś odwróciła się i odeszła, nie rzuciwszy mu nawet spojrzenia na pożegnanie. Nie podążył za nią. Ich małżeństwo od dawna już nie istniało, choć dotąd ani jedno, ani drugie nie było tego świadome. Peter zadawał sobie nawet pytanie, czy w ogóle kiedykolwiek istniało, jedyną bowiem osobą, której Katie okazywała lojalność i przywiązanie, był jej ojciec.

Miał wiele do przemyślenia i wcale nie przejmował się tym, że Katie odjechała limuzyną, zostawiając go przed gmachem Instytutu Leków w Rockyille, pół godziny jazdy od Waszyngtonu. Wcale się nie przejmował. To był najważniejszy dzień w jego życiu!...

Ogarnęło go niezwykłe poczucie lekkości. Egzamin, przed którym postawiło go życie, zdał - w swoim przekonaniu - na piątkę. „Czy jest pan gotów dać nam słowo... Nie, nie jestem.” Wciąż nie mógł uwierzyć, że się na to zdobył, i wciąż nie rozumiał, dlaczego rozstanie z Kate potraktował tak beztrosko. Właśnie stracił żonę, pracę i dom. Miał tego dnia wystąpienie przed podkomisją Kongresu i komisją Instytutu Leków jako dyrektor naczelny wielkiego międzynarodowego przedsiębiorstwa; powiedział, co miał do powiedzenia, i oto był bezrobotny, bez grosza przy duszy. Nie miał nic prócz swej uczciwości i przekonania, że się nie zaprzedał. Że zwyciężył.

Uśmiechając się pod nosem spoglądał na wrześniowe niebo i wtedy usłyszał za sobą głos: znajomy, a zarazem obcy, głos z innego czasu i miejsca.

Odwrócił głowę. Stała przed nim Olivia.

- Co tu robisz? - zapytał, marząc tylko o tym, by wziąć ją w ramiona. - Sądziłem, że siedzisz we Francji i piszesz.

Miała na sobie czarne spodnie i czarny sweter, czerwoną kurtkę przewiesiła przez ramię. Było w niej coś szalenie francuskiego i naturalną koleją rzeczy myśli Petera wypełniło wspomnienie placu Vendóme i owych pięciu dni, które tak bardzo odmieniły życie ich obojga. Była jeszcze piękniejsza niż wtedy. Dopiero teraz, kiedy stała tuż obok, Peter pojął, jak szalenie za nią tęsknił.

Nie odpowiedziała na jego pytanie, lecz uśmiechnąwszy się jeszcze szerzej oświadczyła:

- Naprawdę się dzisiaj popisałeś!

Przeczytała o przesłuchaniach w europejskim wydaniu „Herald Tribune” i w porywie nieodpartego impulsu zapragnęła polecieć do Stanów, by choćby samą swoją niewidzialną obecnością wesprzeć Petera w chwili próby. Wiedziała, jak wiele oznacza dlań vicotec. Od brata dowiedziała się o terminie i miejscu przesłuchań. Uczestniczyła w porannej sesji na Kapitolu, a także popołudniowej w Rockyille.

- A więc jesteś odważniejszy, niż zawsze sądziłeś - przypomniała Peterowi wyrażoną niegdyś opinię.

Powoli zaczął ją do siebie przyciągać, zastanawiając się, jakim cudem przeżył bez niej aż trzy i pół miesiąca. Teraz nie potrafił wyobrazić sobie kolejnego rozstania.

- Nie, to ty jesteś odważna - odparł z czułością i podziwem.

Zrezygnowała ze wszystkiego, zaczęła nowe życie, odrzuciła wszelkie kompromisy... I nagle uświadomił sobie, że przecież uczynił to samo. Oboje więc byli wolni. Zapłacili za to co prawda wysoką cenę, lecz gra była warta świeczki.

- Co robisz po południu? - zapytał z uśmiechem.

Przychodziły mu do głowy dziesiątki propozycji: wędrówka bez celu, spacer brzegiem Potomacu, jakiś pokoik w hotelu... Mogli również stać w nieskończoność, patrząc sobie w oczy, albo wsiąść do samolotu i wrócić do Paryża.

- Nie mam żadnych planów. Chciałam cię tylko zobaczyć. Wracam do Francji jutro rano.

O jej pobycie w Stanach wiedział tylko Edwin, który przyrzekł nie wspomnieć o tym rodzicom Olivii czy komukolwiek innemu. A ona? Ona liczyła tylko na to, że z dala przez minutę lub dwie będzie patrzeć na Petera.

- Czy mógłbym więc zaprosić panią na filiżankę kawy?

Uśmiechnęli się na wspomnienie placu Zgody i tamtej nocy na Montmartrze, po czym trzymając się za ręce, podążyli ku wolności.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Steel Danielle Bezpieczna przystań
Steel Danielle Palomino
Steel Danielle Pocałunek
Steel Danielle Jej książęca wysokość
Steel Danielle Rosyjska baletnica(1) 2
Steel Danielle Bezpieczna przystań
Steel Danielle Ślub
Steel Danielle Zatrzymane chwile
Steel Danielle Wypadek
Steel Danielle Obietnica
Steel Danielle Samotny Orzeł — Notatnik
Steel Danielle Przeprawy
Steel Danielle Wysłuchane modlitwy
Steel Danielle Rosyjska baletnica 2
Steel Danielle Gwiazda
Steel Danielle Tata(z txt)
Steel Danielle Specjalna przesylka(z txt)
Steel Danielle Kochanie

więcej podobnych podstron