Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze

May Grethe Lerum

DROGI PRZEZ MORZE

ROZDZIAŁ I

List dotarł do nich niczym posłaniec z zaświa­tów wieczorem w dniu świętego Kolbjorna roku pańskiego 1689.

Randar przysiadł akurat na okrągłym kamieniu ponad zagrodą. Patrzył na fiord, lecz nie dostrzegał piękna krajobrazu.

Nastał czas kwitnienia, od czeremchy rosnącej za jego plecami unosił się aromat wprawiający go w stan bliski odurzenia. Randar trwał nieruchomo zgięty wpół, zapadnięty w sobie jak starzec. W czar­nych włosach pojawiło się więcej siwych pasm, kontrast był tak wielki jak w grzywie fiordynga, norweskiego konika.

Oczy lśniły mu jak u dziecka, które lada moment wybuchnie płaczem. Ale dawno nie widziano, by Randar Meisterplass uronił choćby jedną łzę.

Długi czas upłynął, odkąd odebrano mu Marię.

Wkrótce miną dwa lata.

Dni łatwo dawały się policzyć, nie potrzebował ich zaznaczać, rzezając kreski w drewnie.

Wystarczyło obserwować, jak rośnie mała córeczka, urodzona zaledwie na kilka dni przed tym, gdy przyszli po jej matkę.

Mario, Mario...

Jak mogli oderwać cię ode mnie, oskarżyć o stra­szne czyny? Potworny spisek, demonstracja siły ze strony tego niezaspokojonego księdza z Lyster.

Pożądał Marii.

Gdy go odrzuciła, wykorzystał wszelkie dostępne mu sposoby i powiązania, by jak pospolitej ladacz­nicy odebrać dach nad głową i ziemię. To jednak mu nie wystarczyło. Jeszcze raz pozbawił ją domu, rzu­cił do stóp inkwizytorom i sędziom. Czarownica, wiedźma.

Randar nie bardzo już wiedział, czy winien jest wdzięczność chorowitej pastorowej, która w koń­cu odważyła się zaprotestować przeciwko intry­gom swego męża i uratowała Marię od śmierci na stosie. Świętej pamięci Cecilia odnalazła wreszcie spokój, oddając życie w połogu.

Ale ja widać żyję dalej, myślał Randar ze zdzi­wieniem, nie odczuwając przy tym żadnej radości. Coraz częściej nachodziło go pragnienie, by zasnąć raz na zawsze i w długim śnie spotkać ukochaną.

Nie miał nawet pewności, czy Maria jeszcze cho­dzi po tej ziemi. Jedyne, czego się dowiedział po długiej zimie, którą spędziła w bergeńskiej twier­dzy, to że zesłano ją na Północ. Do obozu rybac­kiego, gdzie więziono dziwki i złodziejki, wyklęte kobiety z najgorszych dzielnic miasta, i podejrzane o zabójstwo, których winy nie udało się w pełni udowodnić.

Takie, których chciano się pozbyć na zawsze. Z rybackich obozów pracy żadna nie wracała do domu. Randar, kiedy jeszcze sprawował funkcję kata, nie raz widział kobiety wybuchające histerycz­nym płaczem na wieść, że karę śmierci zamieniono im na zesłanie do obozu. Po stokroć wolały zam­knięcie w domu poprawczym, a nawet w zimnym lochu twierdzy w Bergen czy w piwnicy zagrody lensmana.

I w takie właśnie miejsce zesłano Marię.

Nie mijał ani jeden wieczór, by Randar nie wpa­trywał się w gwiazdy na niebie i stale zmieniający się księżyc. Czy mogły mu powiedzieć, że i ona w tej właśnie chwili ogląda to samo? Czy jej oczy jaśniały dawnym żywym błękitem, czy też zgasły jak Gwiazda Polarna o świcie?

Jedyną pociechą było mu dziecko, lecz córeczka, wystraszona melancholią ojca, uciekała od smutku. Miała wszak Gjertrud, wierną Gjertrud. Gjertrud, która potrafiła poświęcić cały dzień na przygoto­wanie posiłku, byle tylko sprawić Randarowi przy­jemność. Biedaczka, gotowa się zamęczyć. I tak rzadko mogła w podzięce spodziewać się uśmiechu. Randar wiedział, jak bardzo jej na tym zależy.

Zależało jej także na czymś więcej, lecz była zbyt delikatna, by umizgać się do pogrążonego w żało­bie mężczyzny. Wciąż pozostawał wszak mężem jej jedynej przyjaciółki. Gjertrud zawdzięczała Marii życie, miała więc zarzucać sieci na jej małżonka, podczas gdy Maria cierpiała w niewoli?

Nie, na coś podobnego Gjertrud nigdy by się nie poważyła. Wystarczało jej, że zastąpiła Marię dziec­ku, zajmowała się nim z czułością, na jaką tylko może liczyć niemowlę. Czesała lśniące, czarne wło­ski, świadczące o udziale Randara w spłodzeniu tego malutkiego człowieka, odpowiadała na mądre spojrzenie niebieskich oczu, jakie dorosłemu może posłać tylko noworodek.

Randar nazywał córeczkę po prostu Maryjką, małą Marją, a kiedy nadszedł dzień chrztu, sam za­niósł dziecko do kościoła i na chłodne pytanie pa­stora odparł mocnym, zdecydowanym tonem:

Marja Meisterplass.

W sierpniu miała skończyć dwa lata.

I nawet przez mgłę nie pamiętała matki.

Randar wieczorami często siadywał na kamieniu, zapatrzony w szlak wiodący środkiem fiordu. Nie­kiedy przed jego oczyma przesuwały się małe łodzie wiosłowe, wiozące do Sogndalsfjaeren ludzi i ładu­nek. Zdarzało się, że czasem na gładkich wodach za­toki w czerwcowym upale kołysały się większe stat­ki. Randar szczerze pragnął, by wreszcie wychynął zza cypla znajomy czarny fjerding. Ole - Miedziak, je­go jedyny przyjaciel. Jedyny człowiek, do którego mógł się zwrócić w owym mrocznym okresie, kiedy to wiódł życie wyklętego, nieczystego. Był katem. Ale ten czas już minął, i to także zawdzięczał Marii. Każ­da odrobina szczęścia, jakiej zaznał w życiu to jej za­sługa. Był zaledwie chłopaczkiem, podążającym śla­dem przybranego ojca, gdy przybyła do nich Liv z tłumoczkiem, który nazywała Marią, przy piersi...

Całe życie, uświadomił sobie zdumiony Randar. Całe życie powitań i rozstań, kolejnych powitań i kolejnych rozstań... Jakże mocno pragnął uwie­rzyć, że tamto pożegnanie nie było ostatnie!

Fiordem płynął jakiś statek.

Nie był to fjerding Olego, na pewno.

Spory statek, miał dobre żagle, lecz przy braku wiatru załoga zmuszona była zasiąść do wioseł, dwóch albo nawet i trzech par!

Nigdy wcześniej go nie widział.

Ocknął się, zmrużył oczy od słońca, w którego blasku wolno posuwał się statek. Czerwony ka­dłub! A na szczytach masztów i krawędziach bur­ty pięknie błyszczą złocenia!

Wspaniała szkuta!

Randar śledził jej kurs wzrokiem, nie mogąc się nadziwić, czego taki statek szuka nad fiordem. Po­ra wiosennego targu dawno już przecież minęła, wszyscy teraz, zajęci sianokosami, pocili się na po­lach. Zagrody prawie całkiem opustoszały z kobiet, które przeniosły się na letnie pastwiska.

Może statek wiezie gości na lato do któregoś ze szlacheckich rodów z wioski? A może to ten prze­klęty pastor ma tak wspaniałych przyjaciół?

Obserwował, jak szkuta, zmagając się z wodą, zmienia kurs. Na pokładzie dostrzegł błysk meta­lu. Broń? Niemożliwe, po cóż by ktoś płynął fior­dem z bronią?

Z zaskoczenia dech zaparło mu w piersiach, gdy spostrzegł, że statek bierze kurs na Meisterplassen. Zagroda leżała wśród usypisk głazów po niewłaści­wej stronie fiordu; w pobliżu domostwa kata nie mieszkał nikt inny.

Najpewniej jakaś pomyłka. Miał ochotę wstać i pobiec na dół do Gjertrud i Sunnivy, zajmujących się pokrzywami, które ściął przed południem, lecz nogi nie chciały go usłuchać, tkwił na kamieniu jak sparaliżowany.

Dziewczęta, jak się zaraz okazało, same dostrze­gły statek, Sunniva wołała coś do niego jasnym, mocnym głosem. Starsza córka Marii stanowiła za­skakującą mieszankę skrytości i impulsywności.

Randar patrzył, jak załoga spuszcza na wodę lek­ką łódź, szkuta znalazła się już tak blisko, że mógł policzyć ludzi na pokładzie. Czterech stało przy burcie, powoli opuszczając szalupę z siedzącym w niej człowiekiem, ubranym w połyskliwy niebie­ski strój. Złociste włosy lśniły w blasku słońca. U rękawów miał koronkowe mankiety, nosił też długie, błyszczące czarne buty.

Ciało Randara ocknęło się do życia, ze zdumie­wającą sprężystością poderwał się na nogi i czym prędzej pospieszył do pomostu. Teraz nikt już nie wziąłby go za starca. Prawdę powiedziawszy, trzy­mał się znakomicie jak na swój piąty krzyżyk.

- Randar Meisterplass?

Mężczyzna w łodzi już kilka metrów od brzegu odłożył wiosła i uprzejmie się skłonił.

- A kto pyta? I z jaką sprawą przybywacie, mój panie?

- Jestem Adrian Muld i przywożę dla ciebie list.

- List? - Randar zadrżał; nigdy w życiu nie otrzy­mał żadnego listu. Nie umiał też go przeczytać.

Przybysz dopływał już do lądu i Randar wreszcie opamiętał się na tyle, by pomóc mu dobić do po­mostu. Wyciągnął szorstką dłoń i popatrzył młode­mu człowiekowi prosto w oczy.

- Przybywam z Północy - oznajmił Muld po pro­stu i Randar w jednej chwili już wiedział, kto przy­syła list. Serce podskoczyło mu w piersi, musiał z całych sił wziąć się w garść, by nie okazać prze­mieszanej z bólem radości.

- Od Marii - szepnął.

Młodzieniec, przyglądający się uważnie jego twa­rzy, skinął głową.

- Dziękuję... panie Muld... Czy... czyją spotkaliście?

- Owszem, spotkałem. Przywożę wam jej najgo­rętsze pozdrowienia. Maria miewa się dobrze, lecz bardzo cierpi z powodu rozłąki z ukochanymi, których zostawiła w domu.

Randar z trudem przełknął ślinę. Na usta cisnę­ło się tysiąc pytań, ale nie wiedział, od czego za­cząć. Adrian Muld przez ramię zerknął na statek, unoszący się nieruchomo na gładkiej niebieskiej wodzie.

- Proszę nie odchodzić... Mam nadzieję, że nie odmówicie łyka piwa... a może skromnego poczę­stunku...

Randar miał nieprzepartą ochotę pogładzić kształt­ne dłonie młodzieńca; być może dotykały Marii, mo­że wciąż zostało na nich jej wspomnienie.

Adrian skinął głową, z podziękowaniem przyjął zaproszenie.

Randar nie bez wstydu zaprowadził go do swej skromnej chaty, chociaż w porównaniu z chałupą, w której sam tutaj wyrósł, mogła się ona wydawać prawdziwie pańskim dworem. Własnymi rękoma wyrzeźbił piękne meble stojące teraz pod ścianami i dekoracje zdobiące futryny przy drzwiach. Adrian podziwiał jego kunszt, chwalił zgrabne linie i mo­tywy wyrzezane w drewnie.

- Widzę, że jesteś utalentowanym człowiekiem.

Nadzwyczajnie utalentowanym, prawdziwym ge­niuszem rylca...

Wzrok Adriana padł na dłonie Randara, którym brakowało kilku palców.

- Nieprawdopodobne! - dodał z uznaniem.

Randar przedstawił Gjertrud, starszą córkę Ma­rii, Sunnivę Mogensdatter, i Maryjkę. Malutka śmia­ło zadarła głowę i wbiła oczy w obcego przybysza.

- Ładny pan - stwierdziła i obróciwszy się na pię­cie, uciekła.

Zaraz jednak wróciła, małe paluszki złapały za pochwę szpady, którą Adrian oparł o krzesło. W złoconej skórze najlepszego gatunku błyszczały czerwone i zielone kamienie.

- Daj Maji!

Randar zawstydził się śmiałością dziecka, skinął na Gjertrud, by zabrała dziewczynkę.

Ale Adrian wziął Maryjkę na kolana i zaczął cze­goś szukać w kieszeniach. Wreszcie wyjął nieduże lustereczko oprawne w śliczną ramkę ze srebra.

- To dla ciebie, maleńka. Za to, że jesteś tak po­dobna do swojej matki.

Randar poczuł ukłucie w piersi. Co to ma znaczyć?

Sunniva zacisnęła powieki.

Adrian zauważył jej reakcję i zaraz odpiął ko­ronkowy kołnierz, który nosił pod dwurzędową kurtką.

- A to pamiątka dla ciebie, panienko Sunnivo, je­śli wolno mi coś ofiarować. Musicie zrozumieć, wi­nien jestem ogromną wdzięczność waszej matce...

Usłyszeli wreszcie niezwykłą historię Adriana. O kobiecie, którą jeszcze jako chłopiec spotkał daleko na Północy, o kobiecie, którą, pomimo że zo­stała skazana za nieuczciwość i kradzież, pokochał pierwszą, gorącą młodzieńczą miłością. Bardzo krótko cieszył się jej towarzystwem, bo statek pręd­ko musiał opuście wybrzeże Norwegii.

- Obiecałem jednak, że wrócę, gdy czas jej kary dobiegnie końca. Owszem, dochodziły mnie słuchy, że nikt żywy nie opuszcza takich miejsc jak tamto, musicie jednak wiedzieć, że wprawdzie bardzo doku­cza im tam głód i zimno, to jednak najsilniejsze mo­gą przeżyć. A moja ukochana była silna... Cóż, mija­ły lata i pewnego dnia nadszedł czas, by po nią poje­chać. Potraficie sobie pewnie wyobrazić, jak wielki smutek mnie ogarnął, gdy dowiedziałem się, że jej już nie ma. Nie zniosła rozstania, trochę... pomieszało jej się w głowie. Tak w każdym razie mi mówiono. Spo­tkałem tam natomiast dwie niezwykłe kobiety. Jed­ną z nich była twoja Maria... - Adrian uśmiechnął się do Randara. - Drugą była Kristina, moja córka! - podjął po chwili, a jego twarz rozjaśniła się czułością. - Winien jestem wdzięczność Marii za to, że mała przeżyła, i za to, że wśród tej nędzy i okropności na wyspie wyrosła na tak zrównoważone i normalne dziecko. Teraz chyba już rozumiecie...?

Pokiwali głowami, uwierzyli w tę nieprawdopo­dobną historię, rodem jak z baśni. Po cóż miałby przywozić im podarki i kłamać przy tym?

Wreszcie Adrian wyciągnął pożółkły, ciasno zro­lowany zwój skóry, solidnie obwiązany sznurkiem.

- To dla ciebie, Randarze, dla was wszystkich. Sunniva bez wahania wyciągnęła rękę. Jedynie ona umiała dobrze czytać.

Skjoervoer, koniec kwietnia 1689

Moi najdrożsi, wytęsknieni!

Ślę Wam ten list, pragnąc, abyście znaleźli w nim pociechę i ukojenie. W każdej godzinie moje myśli są przy Was i wiem, że Wy także musicie znosić tro­skę i niepokój o mój los, który dotknął nas wszyst­kich. Błagam, nie smućcie się zbyt mocno. Świado­mość, że przeze mnie tak cierpicie, przyprawi mnie o jeszcze większy ból. Przez wzgląd na mnie opie­kujcie się i radujcie sobą nawzajem, a ja przyrze­kam, że będę o siebie dbać i wystrzegać się zła tak, jak tylko to możliwe w tym miejscu. Nie będę Was oszukiwać, nie mam Was za głupców, którzy nie po­trafią pojąć, jak trudne mogą być moje powszednie dni. Dotychczas jednak mojemu życiu nie groziło niebezpieczeństwo. Rzadko dokucza mi głód, naj­gorsza jest ciemność i ta długa zima. Wiele kobiet nie jest w stanie jej przetrzymać, nie potrafią się tro­szczyć o własne zdrowie, a często brakuje im nawet pary butów, chroniących przed mrozem...

Sunniva zrobiła przerwę, zwilżyła usta. Przesta­ła się spieszyć, starannie odczytywała każde słowo z długiej opowieści matki. Pozostali słuchali w mil­czeniu, przed ich oczami rysował się samotny szkier. Przez głos Sunnivy przebijał głos Marii, w zadziwiający sposób przeniesiony do nich na zwojach papieru.

Randar nie śmiał płakać, bał się nawet drgnąć w obawie, że całe ciało w jednej chwili mu zwiot­czeje. Strasznie było słuchać relacji Marii z jej ży­cia na Północy, lecz jednocześnie rosła w nim radość, wiedział wszak, że Maria żyje i mimo wszy­stko dobrze się miewa. Tak, jego Maria jest silna!

...nie mam nic więcej do opowiedzenia o moim Życiu tutaj i kończę tę część listu, śląc Wam ciepłe myśli.

Jak widzicie, są tu jeszcze cztery inne listy, po jednym dla każdego z Was. Maleńkiej dajcie jej list w dniu, w którym pozna sztukę składania liter.

Kochana Sunnivo, naucz jej siostrzyczkę. I wypeł­nij obietnicę, którą złożyłam Gjertrud A ty, Randa­rze... przyłóż swój list do serca i noś go przy tej pier­si, do której tak bardzo pragnęłabym przylgnąć. Pewnego dnia spotkasz kogoś, komu zaufasz na ty­le, byś pozwolił mu odczytać moje słowa przezna­czone dla Ciebie. Wiem, że Adrian jest człowiekiem godnym zaufania, lecz znam Cię na tyle, ukochany, by wiedzieć, jak trudne może być dla Ciebie odsło­nięcie twarzy przed nieznajomym.

Żyjcie dobrze, najmilsi, i niech nie opuszcza Was odwaga. Nie utraciłam nadziei, że spotkam Was je­szcze tu na ziemi, i co wieczór modlę się do Naj­świętszej Matki o tę łaskę. Wy również się módlcie, strzeżcie też miłości, kochajcie się nawzajem i bądźcie razem. Przekażcie moje pozdrowienie przyjaciołom z wioski, Eyliffowi lensmanowi i je­go domownikom i wszystkim innym, którzy je­szcze dobrze o mnie myślą.

Postaram się przesłać Wam więcej listów, lecz to może być trudne. Tak bardzo pragnę Was ujrzeć, usłyszeć Wasze głosy! Ponieważ jednak to niemoż­liwe, bardzo ucieszą mnie jakieś wieści. Wiem, że mogą upłynąć lata, zanim Adrian znów zawita w te okolice, lecz sądzę, że nie zapomni o swojej Kristi­nie. Prześlij wraz Z nim kilka słów, Sunnivo. I mo­że lok włosów malutkiej... A ty, Randarze, może miałbyś coś dla mnie, choćby skrawek koszuli, w której zdołam wyczuć Twoją bliskość?

Od Gjertrud chciałabym dostać jedno z jej wspa­niałych pszennych ciastek, ale wiem, że przy tak da­lekiej podróży to próżna prośba. Przyślij mi raczej woreczek pachnących ziół z Meisterplassen, abym mogła schować go w posłaniu i zasypiać wśród za­pachu domu.

Niech Bóg ma w opiece Was wszystkich!

Do następnego spotkania,

Maria.

Przy swoim imieniu narysowała kwiatek pier­wiosnka, kluczyki Maryi.

Wszyscy płakali.

Adrian nie wziął im tego za złe, nie odwracając twarzy uspokajającym gestem gładził malutką po policzku. Maryjka jedyna miała suche oczy, ale usta jej się skrzywiły na widok smutku najbliższych.

- Juś nie płaćcie! Gjeltlud, śmiej się, śmiej! Pats! - starała się ich rozbawić, przyniosła nawet lalkę i kazała jej skakać po kolanach opiekunki.

Musieli więc otrzeć łzy, gdy mała zanuciła wy­myśloną przez siebie piosenkę i na niepewnych nóżkach ruszyła w tany z lalką.

- Promyk słońca - uśmiechnął się Adrian. Gjertrud potwierdziła to skinieniem głowy. Ran­dar też chciał przyświadczyć, lecz on nie potrafił patrzeć na córeczkę, nie czując przy tym ukłucia w piersi. Zdawał sobie sprawę, że bez malutkiej tę­sknota za Marią byłaby jeszcze trudniejsza do znie­sienia, lecz nie dało się zaprzeczyć, że podobień­stwo dziecka do jego matki wciąż na nowo rozdra­pywało rany.

Randar wziął do ręki dwa arkusze z jego imie­niem, rozpoznał te litery, i delikatnie końcami pal­ców pogładził czarny atrament, którym palce Marii ułożyły z liter jego imię. Nigdy goręcej nie pragnął umieć czytać. W duchu poprzysiągł sobie, że opa­nuje tę sztukę. Nigdy nie pozwoli nikomu obcemu dotknąć tych papierów, będzie je nosił na piersi, tak jak pisała Maria, do czasu aż sam będzie mógł je roz­winąć i poznać jej myśli.

Sunniva zaofiarowała się, że przeczyta mu list, lecz on uprzejmie odmówił. Dziewczyna zabrała więc swoje kartki i gdzieś przepadła. Wieczorem za­mierzała przeprawić się przez fiord, by następnego dnia stawić się w gospodarstwie lensmana. Służyła w Stedje od dwunastego roku życia. Randar przy­puszczał, że podoba jej się takie życie wśród mło­dych dziewcząt na wielkim dworze. Tak, tak, nie brakowało tam i chłopców. A Sunniva wcześnie we­szła w dorosłość, prędko dojrzała.

Randar ucieszył się, gdy wraz ze zmierzchem spo­kój zapanował nad Meisterplassen. Wiosenne wieczo­ry stawały się coraz jaśniejsze, teraz nawet w środku nocy mógł dostrzec zarys wiszących nad łóżkiem obrazów. Niebo wśród całej niebieskości miało też od­cień różu.

Lustro wody marszczyła łagodna bryza. Czerwony szkuner dawno już zniknął za cyplem Ylvisaker. Daleko po obu stronach fiordu leżały niewielkie osady, najbliżsi sąsiedzi Meisterplassen. Dotarcie do nich inaczej niż wodą nie było możliwe.

Noc.

Cicha, gorąca.

Jak wszystko, co ich łączyło...

Znów otuliła go tęsknota, przez sen zrzucił lek­ką derkę.

ROZDZIAŁ II

Sunniva z każdym ruchem wioseł zostawiała Meisterplassen coraz dalej za sobą. Poranek był ja­sny i przejrzysty, powietrze świeże i czyste po noc­nym lekkim deszczu.

Z przyjemnością wręcz odjeżdżała od Randara i Gjertrud. Żałoba przesłaniała im oczy niczym bielmo, przypominając Sunnivie, gdy tylko ich wi­działa, o jej własnej tęsknocie.

Dlatego tak rzadko ich odwiedzała.

Meisterplassen nigdy nie stało się jej domem, jej gniazdo rodzinne było zupełnie gdzie indziej, tam gdzie przeżyła piękne dni, kiedy jeszcze żył ojciec, a czas upływał wesoło na zabawie i żartach.

Ojciec.

Kochany tatuś, umarł tak nagle.

I ten późniejszy koszmar, kiedy nowy proboszcz oznajmił, że mama i ojciec nigdy nie zostali sobie naprawdę poślubieni. Wynikało z tego, że ona sa­ma jest bękartem, tyle rozumiała.

Odpowiadała jej służba w gospodarstwie Stedje, gdzie rządził lensman Eyliff i jego żona Hilda. Wie­działa, że to dobre miejsce. Nie wszyscy mieli ta­kie szczęście do gospodarza jak dziewczyny na Ste­dje. W każdą niedzielę mogły pospać dłużej, nie brakowało jedzenia, a na święta Bożego Narodze­nia dostawały nowy materiał na suknie. Sypiały w łóżkach z siennikami, a gdy robiło się zimno, go­spodarz nie skąpił opału do ogrzania ich komór. A przecież wielu znajomych Sunnivy miało swe sy­pialnie na stryszkach w oborze albo po prostu w kącie sąsieka z sianem.

No i zapłata w wysokości trzech albo czterech talarów. To więcej, niż bez wstydu miałaby odwa­gę żądać.

Najbardziej lubiła wieczory spędzane z innymi młodymi. Życie nie rozpieszczało jej przyjaźnią i towarzystwem rówieśników. Najpierw była wszak córką pastora, której inne dzieci lękliwie unikały. Uważały, że nosi za ładne sukienki, i z nie­chęcią patrzyły na jej zabawki. Wygnana z domu jak dziecko nędzarzy, przybyła na Meisterplassen. Prędko zdała sobie sprawę, że Randar, przyjaciel mamy, jest wyklęty przez ludzi.

Musiało upłynąć trochę czasu, lecz w końcu zdo­łała zaakceptować fakt, że przed przybyciem ma­my na plebanię byli kochankami.

Randar okazał się dobrym człowiekiem, i pięknym w taki niezwykły, tajemniczy sposób. Miał silne cia­ło i bardzo, bardzo ciemnoniebieskie oczy patrzące spod czarnej grzywki. Spokojny i opanowany, uni­kał zatargów z wystraszoną dziewczynką. Sunniva powoli, dzień po dniu odkrywała jego spokój, aż w końcu zaczęła się przy nim czuć równie bezpiecz­nie jak kiedyś przy ojcu, łagodzącym pieszczotą jej smuteczki.

Mama kochała Randara.

Sunniva coraz lepiej pojmowała, na jaki los w rze­czywistości skazano jej matkę.

Zesłano ją za karę na północne krańce kraju, bez możliwości powrotu. Nigdy nie ujrzy już Randara. Sunniva pozostanie sierotą, bez ojca i matki. Maryjka miała może trochę więcej szczęścia, przynaj­mniej ojciec był przy niej. Chyba że i on zapłacze się na śmierć...

Sunniva poczuła leciutkie drżenie w głębi serca, lecz natura zabraniała jej dręczyć się tym, na co i tak nie dawało się znaleźć żadnej rady.

Mamy nie było.

Dość już nocy przepłakała z tego powodu, ale te­raz, gdy tak niespodziewanie nadszedł list, uświa­domiła sobie, że jej rany wcale się nie zagoiły.

Straszna była świadomość, że mama już nigdy nie podejdzie na palcach, żeby lepiej otulić ją ko­cem, myśląc, że ona śpi. Lekki dotyk dłoni na czo­le, łaskoczące kosmyki włosów odsunięte z twa­rzy... To właśnie mama.

Jestem teraz już prawie dorosła, myślała Sunniva, dłonią zasłaniając oczy przed blaskiem bijącym z nieba, żeby zobaczyć, czy nikt znajomy nie stoi na brzegu. Nie, są tylko ci, którzy zawsze się tam plą­czą, zapatrzeni w przepływające łodzie. Najubożsi znad brzegu, wdowy i starcy, dzieci o zdeformowa­nych stopach, ślepcy, wszelkiego rodzaju kaleki.

Najnędzniejsi, ci, którzy nie mieli prawa spodziewać się jakiejkolwiek pomocy.

Owszem, rzucano im okruszyny chleba i ochła­py z połowów. Żyli chlebem z kory drzew, dziko rosnącym zbożem, rybami, które sami zdołali złowić, i zupą z wodorostów. Zimą wielu z nich za­marzało na śmierć w nędznych lepiankach, w wil­gotnym powietrzu nad samą wodą stale wybucha­ły nowe choroby.

Sunniva starała się zanosić im jakieś smaczne ką­ski, czasami resztki z kuchni Stedje. Dzieci zawsze tłoczyły się wokół niej, wiedziały, że mogą liczyć na coś dobrego. Ogarniał ją wstyd, gdy usiłowały całować ją po rękach, pachnących zapewne mąką i masłem, a mimo to nie potrafiła się zdobyć na mi­nięcie żebrzących dzieci z podniesioną głową.

Przycumowała pożyczoną łódź i zabrała niewiel­ki tobołek. Szybko pokonała odległość dzielącą ją od Stedje, kawałek dobrą, bitą drogą, a później ścieżką na skróty przez pola i zagajnik. Ze Stedje roztaczał się widok na wioskę, rozłożoną w zaciszu doliny schodzącej do fiordu. W górze leżało wiele pięknych zagród, ale Sunniva nigdy nie zapuszcza­ła się dalej niż do Eggja. I do Gurvin.

Tam mieszkał Bjornar.

Cudowny Bjornar, który kiedyś, pewnego wie­czoru, już całe wieki temu, wziął ją za rękę. Bjornar, który w ciepłe noce chętnie przychodził pod dziewczęcy stryszek i wygwizdywał rozchichota­nym pannom wesołe melodie.

Niejedna koleżanka Sunnivy miała oko na chło­paka z Gurvin. Liczył sobie dwadzieścia lat, poru­szał się lekko, sprężyście. Złociste loki tańczyły mu wokół głowy, ale po rysach twarzy łatwo można się było zorientować, że nie jest już żółtodziobem. Mężczyźni twierdzili, że to robotny, godny dzie­dzic gospodarstwa z tradycjami.

Sunniva była pewna, że go kocha. Rozpaczliwie, desperacko, z całego serca. On jednak widać tego nie rozumiał. Rozmawiał z nią wesoło, kiedy spo­tykali się po nabożeństwie w kościele, lecz z taką samą wesołością witał Anitę, Kari czy Martę. Nikt nie widział, by zatańczył więcej niż trzy tańce z tą samą dziewczyną. Sunniva nie raz i nie dwa wykra­dała się z domu i drżąca obserwowała taneczną po­lanę, na której starsza młodzież bawiła się w kole albo parami wirowała w objęciach.

W tym roku przyszła kolej na nią.

Latem kończyła piętnaście lat i miała uczestniczyć w zabawach dorosłych. Przestała być dzieckiem!

Szkoda, że nie ma mamy. Mama obiecywała, że na pierwsze tańce Sunniva dostanie tę piękną su­kienkę z lnianego płótna. Ozdobiłaby ją koralika­mi i koronkami, poświęciłaby własne stroje, byle tylko córka ślicznie wyglądała na swej pierwszej świętojańskiej zabawie.

Ale mama marzła gdzieś na małej rybackiej wy­sepce daleko na Północy, a Sunniva musiała radzić sobie sama. Randar nie miał pojęcia o rozterkach młodych dziewcząt, może uznałby, że Sunniva nie ma wstydu, skoro myśli teraz o zabawie i przyjem­nościach.

Gjertrud na pewno uważała tak samo.

Cóż, przyjdzie jej samej razem z Kari spędzać wieczory z igłą i nitką, by jak najpiękniej wyszyko­wać się na tańce. We dnie, odkąd gospodarzyły we dworze tylko we dwie, i tak było dość roboty. In­ne dziewczęta wraz z żywym inwentarzem przenio­sły się na lato do letniej zagrody.

Sunniva wzięła drewniaki do ręki i po miękkiej, młodej trawie przebiegła ostatni kawałek do spi­chlerza. Stał na skraju podwórza jako jeden z wie­lu solidnych budynków z drewnianych bali wśród nowszych zabudowań z pionowych desek. Stedje było wielkim, pięknym gospodarstwem z dwoma podwórzami, które zespalał główny budynek z ga­leryjkami. Tu właśnie na parterze zbierał się lokal­ny wiejski ting, tu odbywały się posiedzenia sądu, wyprawiano też wesela, a nawet stypy, kiedy ktoś chciał się postawić, a sam nie miał dostatecznie du­żo miejsca.

W gospodarstwie zawsze panował ruch, mieszka­ło tu wszak trzydzieścioro dwoje ludzi, a podlega­li mu dzierżawcy i chałupnicy z połowy dystryktu.

Sunnivę przeniknął dreszcz, kiedy weszła do sie­ni, chłodnej w porównaniu z pierwszymi prawdzi­wie gorącymi promieniami słońca, pieszczącymi skórę. Prędko przebrała się w grubą roboczą spó­dnicę i naciągnęła przez głowę skórzany fartuch. Będą dziś farbować wełnę, motki zawisną do wy­schnięcia na drzewach przy rzece niczym rozrado­wane kolorami proporce: należało się z tym uporać przed sianokosami.

Sunniva nasmarowała ręce baranim tłuszczem, żeby żrący niebieski barwnik nie wgryzł się w skó­rę. Nie byłoby wcale zabawnie, gdyby przyszła na tańce z sinymi rękami!

Gdy dotarła nad rzekę, poranek przeszedł już w dzień. Kari zdążyła rozpalić ognisko, a wełna w wielkich stosach czekała, aż ubarwi ją brzoza, ga­łązki czarnych jagód i czarny proszek, który pomimo nieprzyjemnego zapachu dawał głęboki niebie­ski kolor. Farbowane nim tkaniny stawały się je­szcze mocniejsze.

- Witaj, Sunnivo! Spóźniłaś się. Chciałaś mnie zostawić samą z tą ciężką wełną?

- Och, nie żartuj, wyprawiłam się skoro świt. Ale opornie mi się wiosłowało, wiatr przez cały czas wiał mi w twarz.

- Aha, byłaś wczoraj w domu. Jak się tam mie­wają?

Sunniva westchnęła, przysiadła na kępie trawy i splotła dłonie na podołku. Nie miała ochoty za­bierać się do mozolnej pracy, troski leżące na ser­cu ciążyły widać także rękom i nogom.

- Opowiadaj. Widzę, że coś się stało. Coś złego?

- Nie, zwyczajnie. Ale trochę jestem smutna. Do­stałam wczoraj list... od mamy.

- Och....

Sunniva spostrzegła, że Kari szerzej otwiera oczy. Przyjaciółka nieraz prosiła, by opowiedzieć jej o Marii, owej niezwykłej kobiecie, którą Sunni­va miała szczęście mieć za matkę. Niektórzy wciąż nazywali ją czarownicą, pastor twierdził, że to kusicielka, a lensman wspominał ją jako przeklęcie urodziwą kobietę.

Matka Sunnivy, uwięziona teraz gdzieś na Pół­nocy, na pewno była osobą niezwykłą.

Sunniva niechętnie opowiadała o liście matki, o tęsknocie, o braku nadziei i bezradności.

Kari zrozumiała, starannie dobierała słowa odpo­wiedzi.

- Pojmuję, że musisz za nią bardzo tęsknić. To straszne tak nie mieć żadnej rodziny... bo twoja ma­ła siostrzyczka nie potrafi chyba na razie dać żad­nej dobrej rady?

Sunniva uśmiechnęła się, lubiła tego pulchnego, ciemnowłosego dzieciaka.

- Nie ma chyba dwóch sióstr bardziej niepodob­nych do siebie niż my - powiedziała. - Maryjka ma taką ciemną cerę, jest taka drobniutka, ale swoim gniewem potrafi przepędzić samego diabla gdzie pieprz rośnie. A ja... Podobna jestem do wielkiej, cielnej krowy, brunatna sierść, grube kości i wiel­kie, mokre oczy...

- Przestań! Za surowo się oceniasz. Nie przeglą­dasz się w lusterku? Masz śliczne brązowe włosy, chłopców aż skręca, żeby cię po nich pogłaskać. Je­steś wysoka, trzymasz się prosto, masz silne ręce i nogi. A twoje oczy... Takie piękne jak u eleganc­kiej damy, z długimi, ciemnymi rzęsami!

Sunniva prychnęła gniewnie:

- Mam zapadnięte policzki, a stopy wielkie jak u mężczyzny.

- Masz jeszcze inne części ciała niezwykłej wiel­kości, dlatego wątpię, żeby jakiś mężczyzna patrzył akurat na twoje stopy - roześmiała się Kari i rzuci­ła garść zgniecionej trawy na piersi Sunnivy.

Teraz śmiały się już obie i z chichotem przeko­marzały się dalej. Sunniva poczuła, że łatwiej się jej oddycha.

Jak cudownie mieć przyjaciółkę!

Gdy przygnębiona wracała z Meisterplassen, nikt nie potrafił jej rozweselić tak jak Kari.

Sunniva rozwiesiła ostatnie żółtozielone motki i przelała zabarwioną wodę do beczki. Zamierzały wykorzystać ją jeszcze raz, wszystko należało oszczędzać.

Kari uprzątnęła kadzie, tarę i pięć opróżnionych z wełny koszy. Pora była późna, dziewczęta po słońcu poznały, że zbliża się czas posiłku, na który z pewnością już czekali kosiarze ciężko pracujący na polach.

Prędko przeszły ścieżką do dworu, odłożyły sprzęty na progu „domu ognia”.

Potem zmyły z siebie barwniki i tłuszcz i prze­brały w fartuchy używane do pracy w domu.

Nad ogniem wisiał już kociołek pełen wody, jego napełnianie należało do obowiązków najmłodszej ze służących. Kari wyjęła faskę ze zmieloną w domu mą­ką i roztarłszy jej porcję z zimną wodą, wlała miesza­ninę do parującego garnka. Dolała jeszcze dzbanek wczorajszego wywaru z mięsa i dodatkowo posoliła, jak należało w porze letnich upałów. Sunniva do sma­ku posypała owsiankę strużynkami przyniesionego ze spiżarni suszonego mięsa. Krowy cielące się jesienią od dawna już nie dawały mleka, do posiłku popijano więc kwas. W stojącej pod podłogą kuchni beczce, do której zlewano resztki mleka, wytwarzała się kwaskowata, żółtawa masa. Po odciśnięciu wyrabiano z niej specjalny rodzaj sera, zwany po prostu „starym”, zaś niebieskawy płyn, zwany kwasem, letnią porą zaspo­kajał pragnienie małych i dużych.

Kosiarze zasiedli wokół stołu, Kari i Sunniva krę­ciły się jak frygi, dbając, żeby każdemu dostało się to, co mu się należy. Potem czekało je zmywanie i zamiatanie, dopiero gdy się z tym uporały, same mogły coś przegryźć. Lubiły wziąć trochę chleba, a czasami i kil­ka kawałeczków suszonego mięsa i iść nad rzekę. Mia­ły tam swój zielony domek, osłonięty i przyjemny. W najgorętsze letnie dni chętnie gromadziła się tu młodzież, lecz w tym roku nikt najwyraźniej nie przy­pomniał sobie o tej cudownej chłodnej polanie.

Miło było jeść wieczerzę w zacisznym zakątku.

Dziewczęta beztrosko rzucały kuleczki z chleba do wody, obserwując, jak małe rybki z zapałem skubią ludzką strawę.

Były zmęczone po całym dniu pracy, nieskore do żartów i wielkich czynów.

Kari wyciągnęła się na trawie i roztarła obolałe mięśnie ramion. Była troszkę starsza od Sunnivy, miała długie brązowe włosy, które teraz, kiedy roz­puściła koronę z warkoczy, wiły się jej aż do pasa.

- Ciekawe, kto przyjdzie na tańce w wieczór świętojański - westchnęła.

- Nie pytałaś go? - zainteresowała się Sunniva z błyskiem w oku.

- Myślę, że się zjawi. Ale pomyśl tylko, co bę­dzie, jak przyprowadzi inną albo...

- Powinnaś go spytać. Przecież mimo wszystko wystawał tej wiosny pod twoim oknem co najmniej trzy razy. Dziwne byłoby, gdyby nie miał szczegól­nych zamiarów.

Kari zmarszczyła nos, zastanowiła się.

- Hmmm, nie wiem. On jest dziwny. To prawi mi piękne słówka i stroszy pióra jak kogut, to znów następnym razem, kiedy się spotykamy, ledwie na mnie spojrzy...

- Wszyscy są tacy sami. Nie wiadomo, co myśleć - pokiwała głową Sunniva i sięgnęła po ostatni ka­wałek chleba.

- No a ty? Co z Bjornarem?

- Nie wiem. Wiem tylko, że jeśli przyjdzie na tańce z inną... Umrę!

- Eee, pleciesz...

- Na pewno! Boli mnie tu, w środku, na samą myśl, że mógłby być z inną. Na przykład z tą suką Anitą. Ona się go czepia jak rzep owczej sierści!

- Anita jest piękna...

Sunniva prychnęła, ale nie zaprzeczyła.

Anita rzeczywiście była piękna. Miała rude wło­sy, jasną cerę i drobniutkie piegi, którym mężczy­źni najwyraźniej nie potrafili się oprzeć. Piwne oczy błyszczały, a usta zdawały się w każdej chwi­li gotowe do pocałunku.

- Anita jest głupia - oświadczyła Sunniva. - Każ­de najprostsze zadanie trzeba jej wyjaśniać co naj­mniej tuzin razy.

- Ich to wcale nie obchodzi. Wydaje mi się wręcz, że chłopcy uważają to za zaletę. Nie ryzykują, że przejrzy ich myśli.

- Pewnie masz rację. Pamiętam, jak Thomas się rozgniewał, kiedy w zeszłym roku odpowiedziałam za niego, gdy nas przepytywano przed konfirmacją.

Dziewczęta przysunęły się do siebie, wieczór z wol­na przechodził w noc, ale nie tęskniły za rozgrzanym sypialnym stryszkiem, gdzie na pewno już chrapały dwie inne dziewczyny. Najstarsza ze służących, odpo­wiedzialna za służbę, godziła się na to, że dwie przy­jaciółki od czasu do czasu razem gdzieś przepadały.

Ale Kari zaczęła już ziewać, ułożyła się wygo­dniej na trawie. Ptaki ucichły.

Nawet rzeka zdawała się płynąć spokojniej. Liście drzew drżały, na niebie pojawiły się blade gwiazdy.

- Śpiąca jestem - mruknęła Kari.

- Ja nie - odpowiedziała Sunniva. - Tyle mi się kręci po głowie... list mamy... Bjornar... wszystko.

- Musisz już spać. Jutro mamy przewracać siano!

- Wiem, ale posiedźmy tu jeszcze chwilę!

- Dobrze. Zapadła cisza.

Taka cisza, że Sunniva usłyszała, jak w zagajni­ku nad rzeką trzaskają gałązki pod czyimiś stopa­mi. Wpatrzyła się w mrok, spodziewała się ujrzeć sowę albo może lisa. Niedźwiedź raczej nie pod­chodził tak blisko ludzi.

To musi być człowiek.

Młody, zwinny człowiek.

W letnim mroku błysnęły jasne włosy.

- Bjornar - wargi dziewczyny ułożyły się do wy­mówienia dźwięków, lecz słowa uwięzły jej w gardle.

Szturchnęła na wpół uśpioną Kari.

- To Bjornar Gurvin. Chyba nas podgląda - szep­nęła cicho.

- Naprawdę? To bardzo emocjonujące. Chcesz, żebym poszła?

- Nie! Tak! Nie, zostań. Boję się...

- Czego? Niewiele będziesz miała okazji, żeby porozmawiać z nim sam na sam! I na pewno nie za­ciągnie cię do lasu i nie zhańbi, nie ośmieli się!

- Bjornar... nigdy by...

- No to czego się boisz?

Sunnivę ogarnęła lekka irytacja, rozgniewało ją przede wszystkim jej własne podniecone serce.

- Dobrze, pokażę ci, że się nie boję. Idź do domu! Kari, śmiejąc się pod nosem, odeszła.

Bjornar stał oparty o drzewo na niedużym wale ziemnym, schodzącym nieco dalej do rzeki.

Podniósł rękę na powitanie. Sunniva pomachała mu niepewnie.

Ruszył w jej stronę!

Na miłość boską, podchodził do niej!

Przestała oddychać, serce tłukło się w piersi ni­czym przerażony ptak w klatce.

Zobaczyła, jak chłopak zwinnie wbiega na gład­ką skałę, stopy bez trudu znalazły oparcie na śli­skim podłożu.

Loki tańczyły mu nad uszami, kiedy kroczył ku niej sprężyście jak leśny bożek.

Sunniva chłonęła widok silnego ciała. Bjornar ubrany był tylko w koszulę bez rękawów i brunat­ne robocze spodnie, ale na nogach miał lekkie skó­rzane trzewiki, co odróżniało go od zwyczajnych synów chałupników.

- Witaj, Sunnivo. Właśnie myślałem, że to ty.

- Witaj, Bjornarze.

Żadne nie wiedziało, jak dalej poprowadzić tę rozmowę.

Chłopak wsunął ręce za pasek spodni i uderza­jąc nogą w kępę trawy, zaczął gwizdać jak ptak, który jeszcze nie zasnął.

Sunniva stała nieruchomo, ciesząc się, że ma w rękach koszyk. Ściskała go kurczowo, jak gdyby się go przytrzymywała, jakby był jedynym stałym punktem w świecie żeglującym przed jej oczyma.

Sama w lesie z Bjornarem!

Czy nie o takiej właśnie chwili śniła? Szkoda, że nie poświęciła czasu na zmianę sukienki. Szkoda, że nie przeczesała włosów i nie wplotła w nie ślicz­nej, kolorowej wstążki!

Był jednak przecież całkiem zwyczajny wieczór, jutro wszyscy musieli wcześnie wstać, czekał wszak kolejny dzień pracy.

- Posłuchaj, Sunnivo... Często przychodzisz tu wieczorami?

- Nie... od czasu do czasu.

Tak więc i ten temat rozmowy się wyczerpał. Bjornar jeszcze raz zdobył się na odwagę.

- Widziałem cię... was... kilka razy.

Sunniva popatrzyła na niego przerażona. Czyż­by z ukrycia podsłuchiwał, jak rozmawiają o naj­bardziej intymnych sprawach? A jeśli słyszał, jak bardzo jest zakochana? Och, nie!

Ale Bjornar więcej do tego nie wracał, przysiadł na ziemi z wyciągniętymi nogami.

Podniósł głowę i popatrzył na dziewczynę, wciąż stała jak skamieniała, ściskając w rękach koszyk.

- Nie możesz na chwilę usiąść, Sunnivo, tak że­byśmy mogli porozmawiać? - spytał cicho.

- Dlaczego, Bjornarze Gurvin? Zaryzykowała w nadziei na miłą sercu odpo­wiedź i nie przeliczyła się.

- Chciałbym cię lepiej poznać. Ty... dorosłaś. Wciąż cię pamiętam jako wysoką, ale małą dziew­czynkę, kiedy przybyłaś na Stedje. Już wtedy wydawałaś się w pewnym sensie dorosła. Ale teraz... zniknęła gdzieś ta twoja dziecinność, którą dostrze­gałem wówczas.

- Widzę, że bacznie mnie obserwujesz - odparła już zdecydowanie śmielej. Przekrzywiła głowę, odważyła się nawet uśmiechnąć z lekką drwiną. W odpowiedzi błysnęły w uśmiechu białe zęby chło­paka. Złapał ją za rękę, łagodnie pociągnął na trawę.

Ziemia trochę już wystygła, Sunniva wyczuwała ciałem każde chyba źdźbło.

Powietrze jednak nadal było gorące, a Bjornar zda­wał się płonąć żywym ogniem przy jej boku. Czuła, że powoli również jej ciało staje w płomieniach.

Nie dotykali się,' Sunniva odgrodziła się koszy­kiem, ale Bjornar nie wypuszczał z uścisku jej ręki, a ona nie miała ochoty jej wyszarpywać.

Nie mogła się zdobyć na podniesienie oczu. Za­patrzyła się w rzekę, obmywającą przybrzeżne ka­mienie leniwie, niczym z pieszczotą...

Zaczął ją gładzić po wnętrzu dłoni.

Ach, Boże!

Jakby tysiąc piórek łaskotało delikatną skórę.

Krew jeszcze szybciej zaczęła krążyć w żyłach.

- Jesteś niezwykłą osobą, Sunnivo.

Ton jego głosu jednoznacznie dawał do zrozu­mienia, że owo zdanie jest najpiękniejszym kom­plementem na świecie.

- Ty także, Bjornarze. Dla mnie.

Skąd, na miłość boską, znalazła w sobie tyle śmiałości, żeby to powiedzieć?

Chłopak uśmiechnął się, teraz musiała już spoj­rzeć mu w oczy.

Świat się zatrzymał. Sunniva na moment przypo­mniała sobie wrażenie, jakiego doznała kiedyś ska­cząc z belki w stodole na wyschnięte siano.

Uwielbiała rzucać się z wysoka, czuć, jak ciało unosi się w powietrzu i ląduje na miękkim, pach­nącym sianie.

Teraz było tak samo!

A więc to znaczy być zakochanym!

Znów stała na belce pod dachem, ciało przenikał dreszcz napięcia, w każdej chwili mogła skoczyć.

Bjornar pochylił się, odszukał jej drugą rękę.

Boże, już prawie spada!

Tak daleko do ziemi!

Szepnął coś, zabrzmiało to jak najpiękniejsze słowa ze snu.

Zaparło jej dech w piersiach, spadała, coraz niżej i niżej...

Miękkie wargi, gorący oddech na twarzy.

Niżej i niżej...

Przechyliła się w jego stronę, pragnęła wtulić się w to silne, rozpalone ciało chłopaka. Mocne ramio­na objęły ją, zgniotły niemal koszyk, który ich roz­dzielał.

Wylądowała na trawie, miękkiej trawie, nie pach­nącej jednak jak zwykle starym ciepłem słońca, lecz zielonej, świeżej i nieco wilgotnej.

On ułożył się przy niej, jedną rękę wsunął jej pod głowę. Warkocz się rozplótł, włosy otoczyły głowę dziewczyny jak nie uprzedzony len.

Zapatrzyła się w te niebieskie oczy, pociemniałe teraz i lśniące blaskiem, jakiego nigdy chyba jeszcze nie widziała.

Bjornar oddychał szybko, tak szybko jak ona.

Pierś przy piersi, w tym samym rytmie, w żad­nym z ciał nie ośmielił się drgnąć żaden mięsień.

Sunniva poczuła w sercu ukłucie strachu, zdawa­ła sobie sprawę, że to niebezpieczna zabawa.

Co on sobie o niej pomyśli!

Jednym ruchem wyrwała się z jego objęć, usiadła zmieszana.

- Boję się - wyznała, zaskakując go swoją szcze­rością.

- Boisz się? Mnie?

- Tak. Że ty... że my... Uśmiechnął się szeroko, zrozumiał.

- Nie bój się, Sunnivo. Nigdy bym cię nie skrzywdził. Przeciwnie... na pewno zauważyłaś, że od dawna ci się przyglądam. Że chciałem być z to­bą sam, powiedzieć ci... pocałować cię.

Ostatnie słowa wymówił szeptem.

- Pewien jesteś, że nie chciałbyś się tak samo ba­wić z inną dziewczyną?

- Tak. Owszem, mogę się bawić, i nieraz się ba­wiłem. Ale musisz mi uwierzyć, że nawet kiedy by­łem z innymi, zawsze rozglądałem się za tobą. Od­kąd przybyłaś do wioski... Myślę, że jesteś tak sa­mo niezwykła jak twoja matka...

Sunnivę zmroziły te słowa.

Mamy nie należy w to mieszać. Może i nie była czarownicą, lecz nawet niedoświadczona młoda pa­nienka bez trudu mogła zauważyć, jaki urok rzuca­ła na mężczyzn. I przecież ona jest niepodobna do mamy tak jak to tylko możliwe!

- Ani trochę nie przypominam mamy!

- Ależ tak. Jesteś śmiała i uczciwa, nie bardzo też się przejmujesz tym, co inni o tobie pomyślą. Ty żyjesz naprawdę, Sunnivo! Myślę, że chociaż słu­żysz u ludzi, lepiej wiesz, co to wolność, niż ja, pier­worodny syn i dziedzic gospodarstwa!

Może miał i rację. Sunniva dotychczas mało się nad tym zastanawiała, ale prawdą było, że niezbyt się przejmowała rozmaitymi zasadami i nakazami. Chętnie robiła różne rzeczy w sposób odmienny od przyjętego, wypróbowywała nowe sposoby. Zada­wała pytania, lecz po cichu.

- Dziwne - powiedziała zamyślona. - To bardzo dziwne, Bjornarze, ale pierwszy naprowadziłeś mnie na myśl, że chyba mimo wszystko mam coś wspólnego z mamą. Do tej pory uważałam się za jej przeciwieństwo.

- To nieprawda. Może niewiele przypominasz ją wyglądem, lecz jesteś naprawdę szczególną osobą. Tak jak ona. Sadzę też, że jesteś mądrzejsza... Nie okazujesz wszystkich swoich uczuć, nie opierasz się, gdy wiesz, że i tak przegrasz.

Sunniva szeroko otworzyła oczy.

Jak, na miłość boską, mógł powiedzieć coś takiego, skąd wzięły się u niego takie jasne myśli, jak to moż­liwe, że umiał, ot tak, po prostu, ująć w kilku słowach to, co ona sama od dawna tylko przeczuwała?

Przecież było właśnie tak, jak mówił.

- Wydaje mi się, że znasz mnie lepiej niż ja sa­ma, Bjornarze. Czyżbyś był jasnowidzem?

- Nie - odparł. - Po prostu się zakochałem. Kiedy znów ją pocałował, Sunniva zadrżała, bli­ska rozkoszy. Nie wiedziała, co ma robić, gdzie podziać ręce. Odnalazły wreszcie spokój na jego karku, z wahaniem dotykały jedwabistych włosów.

Wargi miał gorące i miękkie, przymknęła oczy i poczuła je w tysiącu miejsc na twarzy. Obudziły się w niej nowe uczucia i uświadomiła sobie, że ktoś wkrótce powinien przerwać tę zabawę.

Jeszcze tylko trochę, jeszcze kilka lekkich mu­śnięć...

Powędrowała dłońmi po silnych plecach, pod grubym płótnem koszuli wyczuła młode, twarde mięśnie. Pachniał tak pięknie, gorącem, niemal osza­łamiająco. Słodko i słono zarazem, pełnią życia.

Chłonęła ten zapach, postanowiła zatrzymać go przy sobie, kiedy Bjornara nie będzie już tak blisko.

Usłyszała swe własne westchnienie i poczuła, jak on na nie reaguje.

Był tak samo rozpalony jak ona. Wiedziała, że boi się mocniej ją przytulić.

Lecz ich usta nie straciły kontaktu, nie przesta­wał całować jej po twarzy, szyi, z coraz większym zapamiętaniem, z coraz mniejszą ostrożnością.

A ona niczego już przed nim nie ukrywała, cho­ciaż drżała na myśl, że widzi ją tak bez maski. O je­szcze większe drżenie przyprawiała ją świadomość, że w swej zabawie posuwają się za daleko.

To on nagle się poderwał.

- Jesteś taka...

Sunniva z trudem przełknęła ślinę, zawstydziła się, bo przecież to ona powinna pierwsza się wyco­fać. On zdawał się rozumieć jej zmieszanie, delikat­nie pogładził ją po włosach. Rozprężyła się, nie miała ochoty wstawać z trawy. Czyż nie powiedział, że podoba mu się jej szczerość?

Nie chciała udawać, grać w tę grę, o której tyle ra­zy opowiadały przyjaciółki. Droczyły się, przewraca­ły oczami, wycofywały się, udawały urażone, kiedy chłopak wreszcie zebrał się na odwagę i chciał odpo­wiedzieć na zalotne sygnały dziewczyny.

To chyba nie jest konieczne?

- Jesteś taka... Wydaje mi się, że naprawdę mnie lubisz.

- Lubię cię, Bjornarze. Od dawna. Zadrżała z zimna, płomienie w ciele dogasały.

- Powinnam chyba iść, już późno.

- To prawda, ale musimy znów się spotkać. Tutaj?

- Nie, tu nie. Ja... Może pójdziemy w sobotę na spacer?

Pokręcił głową.

- W sobotę jadę z ojcem do Kaupanger po ko­nia. Wrócimy nie wcześniej niż na Świętego Jana.

Sunniva wstrzymała oddech, czekała.

- Chodźmy razem na sobótkowe tańce w wie­czór świętojański - usłyszała wreszcie, a ptaszek w jej piersi zaświergotał z radości.

- Chętnie.

- Będziesz tu na mnie czekać?

- Tak.

Ucałował ją leciutko na pożegnanie. Kiedy bie­gła do domu wśród niskich drzew, wciąż miała na ustach smak miłości.

ROZDZIAŁ III

Noce Sunnivy były pełne snów. Budziła się drżą­ca, ogarnięta poczuciem szczęścia, przyprawiającym ją niemal o wyrzuty sumienia. Bjornar, Bjornar, śpie­wała jej dusza. W zagłębieniu łokcia wypisała jego imię i narysowała wielkie serce. Niezależnie od tego, czym się zajmowała, i tak przez cały czas miała przed oczami jego twarz; nawet kiedy zmagała się z ciężkimi grabiami do przewracania siana, ciało zda­wało się lekkie i sprężyste jak nigdy przedtem. Sto­py jakby wcale nie dotykały ziemi.

Kari śmiała się z niej, twierdziła, że oczy jej bły­szczą jak u kota, na którego nocą padnie światło pochodni.

Kari drażniła się z nią i żartowała, lecz z jej prze­śmiewek przebijała szczera radość. Sunniva wie­działa, że przyjaciółka cieszy się z jej szczęścia.

Wieczorami na panieńskim stryszku omawiano Bjornara na wszystkie strony, dziewczęta bez koń­ca zadawały pytania, chciały znać wszystkie szcze­góły spotkania w lesie. Sunniva rumieniła się i wy­kręcała, nie miała ochoty opowiadać o przeżyciu, które uważała za takie piękne. Nie chciała, by zbrukały je nieubłagane języki towarzyszek. Dziewczę­ta trochę się z niej podśmiewały. A może śmiechem pokrywały własne zawstydzenie? Same wszak do­brze wiedziały, jak to jest...

W żartach nie brała udziału jedynie Anita.

Zawsze stała z boku, nie była jedną z nich.

Rudowłosa Anita wywodziła się z pańskiego rodu.

Należała do innego świata jeszcze przed paroma laty, kiedy to jej ojciec został zatrzymany przez lu­dzi lensmana i postawiony przed sądem za oszu­stwo. Zajmował się zbieraniem zaległych podatków na rzecz Kościoła i oskarżono go o przywłaszcze­nie sobie wielkich sum. Zamożnej rodzinie ziemia usunęła się spod stóp, a dwie najmłodsze córki mu­siały zamienić swoje śliczne alkierze na stryszek dla służby w sąsiedniej wiosce.

Anita nie kryła rozgoryczenia.

Wśród córek chałupników i dzierżawców nigdy nie poczuła się jak w domu, więc kiedy Sunniva przybyła do Stedje, Anita z początku chciała przy­tulić ją do piersi. Sądziła zapewne, że ta dziew­czynka może się stać współtowarzyszką niedoli, powiadano wszak, że wyrosła na pięknej plebanii w Lyster. Na pewno zrozumie, jak trudno przy­zwyczaić się do sypiania na słomie komuś, kto przez całe życie układał się do snu na mięciutkim wygodnym posłaniu!

Sunniva wysłuchiwała jej narzekań, ale nie potra­fiła zawtórować. Przeciwnie, dała starszej od siebie dziewczynie jasno do zrozumienia, że ze skarg i tę­sknoty za tym, co było wczoraj, nie przyjdzie nic do­brego. Trzeba raczej starać się o lepszą przyszłość!

Anita prychnęła tylko w odpowiedzi, nazwała ją nędzarką.

Sunnivę ogromnie to wtedy uraziło, miała dopie­ro dwanaście lat i bardzo chciała, aby wszyscy ją lu­bili.

Później przestała się przejmować Anitą, nigdy jednak nie posunęła się do prawienia jej złośliwo­ści razem z innymi dziewczętami.

Księżniczka”, tak mówiono o rudowłosej.

I rzeczywiście, coś w odrzuceniu głowy, kiedy od nich odchodziła, przywodziło na myśl upadłą księżniczkę. Głośno się z niej śmiały.

Biedna Anita, myślała Sunniva.

Ale teraz, w okresie oszałamiającego zakochania, Sunniva nie miała czasu na myślenie o Anicie ani o czymkolwiek innym.

Liczyła dni, które okropnie się jej dłużyły. Nade­szła sobota, potem dzień nabożeństwa ze smacz­niejszym posiłkiem i żywymi rozmowami przed bramą kościoła. Poniedziałek, wtorek... Powszednie dni zlewały się w jedno. Wkrótce całe siano znala­zło się już pod dachem, pierwsze sianokosy dobie­gały końca. Dni mijały teraz na znoszeniu z oko­licznego lasu wielkich pęków ulistnionych gałęzi, reperowaniu i ostrzeniu kos i sierpów, aby były go­towe na kolejny pokos później latem.

Powoli zbliżał się wieczór świętojański.

Dziewczęta zbierały się na stryszku i razem szy­ły nowe letnie sukienki, rozkładały materiał na podłodze i wymieniały się wstążkami, kawałkami koronki, chusteczkami na szyję albo błyszczącymi spinkami do butów.

Sunniva wybrała się raz do domu, chciała popro­sić Gjertrud o coś ładnego z kufrów mamy.

Gjertrud długo się wahała, najwidoczniej nie chciała ruszać rzeczy Marii.

- Nie będą chyba leżeć tam jak jakaś świętość i gnić, podczas gdy jej starsza córka nie ma się w co wystroić na wieczór świętojański - syknęła Sunni­va, okazując niezwykły jak na siebie temperament.

Gjertrud westchnęła, wiedziała, że dziewczyna ma rację, ale i tak zabieranie rzeczy ze skrzyń Marii wydawało jej się niestosowne. Miałaby rozdzielać jej suknie między dzieci, jakby Maria już nie żyła?

W sprawę włączył się Randar. Delikatnie odsu­nął Sunnivę na bok.

- Wiem, że twoja matka dałaby ci te rzeczy, dla­czego więc miałabyś ich nie dostać, skoro ona i tak nie może ich używać? Chodź ze mną, wiem, co przeznaczyła dla ciebie.

I Randar uniósł pokrywę najstarszego kufra, do którego Maria spakowała wszystkie swoje rzeczy z plebanii w Lyster. Wyjął dużą, miękką paczkę, starannie owiniętą w płótno.

Wystawał z niej kawałek czarnej koronki. Biała szeroka bluzka, pięknie ozdobiona kolorowymi wstążkami.

- Ślubna suknia twojej matki - rzekł cicho. Sunniva popatrzyła na niego wielkimi oczyma. Randar kiwnął głową.

- Nosiła ją w dniu, kiedy została poślubiona twe­mu ojcu.

- Tak, bo oni zostali sobie poślubieni - odparła Sunniva z niewzruszoną pewnością. Nigdy nie uwierzyła kłamstwom, mówiącym, że jej matka by­ła tylko zwyczajną nałożnicą.

Randar potwierdził skinieniem głowy.

Sunniva przesunęła palcami po sukni. Była czar­na, miała prosty krój, ale matka musiała w niej wy­glądać prześlicznie, pięknie ozdobiony dekolt, nie­zwykłe hafty na staniku.

Sznurowanie z przodu zaczęło się rozlatywać, za to bluzka do założenia pod suknię pozostała rów­nie piękna i biała jak kiedyś. Czerwone i błękitne wstążki przy szyi i rękawach co prawda trochę wy­blakły, ale i tak będą jaśnieć wśród szarości i brą­zów na tańcach.

Sunniva uśmiechnęła się rozradowana. Teraz na­prawdę będzie pięknie wyglądać dla Bjornara!

- Może będziesz musiała trochę ją przeszyć - za­uważył Randar i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że mógł urazić młodą dziewczynę. Sunniva nie mia­ła tak smukłej talii jak matka.

Ale Sunniva odparła beztrosko:

- Nic nie szkodzi! - i nawet go uściskała.

- Bardzo za nią tęsknię - rzucił Randar w powie­trze, wzruszony tak rzadką pieszczotą.

Ale Sunniva wybiegła już z chaty, żeby w dzien­nym świetle podziwiać materiał nowego stroju.

- Prześliczna - szepnęła Kari, nie mogąc przez moment ukryć zazdrości.

Sunniva uśmiechnęła się, żałowała, że nie może się podzielić z przyjaciółką swoim szczęściem.

- Pożyczę ci jedwabną chustkę - zaproponowała impulsywnie, wyciągając do Kari leciutki kolorowy kawałek tkaniny.

- Ach, nie, nie mogę!

- Oczywiście, że możesz! Ja wezmę raczej twoją czerwoną przepaskę z wełny. Bardziej pasuje do wstawek na mojej sukni!

- Może i tak. A takiej chustki z jedwabiu nie ma nikt w naszej wsi! Zobacz, ten niebieski kolor pa­suje akurat do mojej spódnicy!

- Ślicznie będziesz wyglądała, Kari. Chłopcy ustawią się w kolejkę!

- W to nie wierzę - odparła Kari cierpko. - Zre­sztą wszystko jedno. Poza tym sama zamierzam stanąć w kolejce, zwykle tak bywa, kiedy pojawia się syn kapitana.

Rozchichotały się, chociaż same nie wiedziały, co je tak śmieszy. Igły migały, biegnąc przez mate­riał i wstążki, póki oczy nie zabolały od wytężania w marnym świetle letniej nocy.

Wreszcie położyły się do łóżka, każda ze swymi snami.

Sunniva spała niespokojnie, ciało ją bolało, lecz wcale nie jak zwykle, z przemęczenia. Wydawało jej się, że czuje na twarzy delikatne dłonie i usta Bjornara. Na granicy między jawą a snem pieszczo­ty zlały się w jedno, a przy Bjornarze pojawiła się twarz mamy.

- Śpij, moja maleńka - mówiła mama. - Śpij spo­kojnie...

Słowa starej kołysanki uśpiły ją, rozprężyły na­pięte mięśnie, ciało zwinęło się w kłębek, jak gdy­by znów była małą dziewczynką we własnym bez­piecznym domu.

Na Meisterplassen Gjertrud siedziała z rękami na podołku i wpatrywała się w żar dogasający pod kociołkiem na palenisku.

Maryjka oddychała spokojnie w łóżku w izbie, gdzie Gjertrud nauczyła ją sypiać. Delikatne ciałko dziecka było jej prawdziwą pociechą.

Dochodziło ją lekkie pochrapywanie Randara, radowała się, że i on ma dzisiaj dobrą noc. Często słyszała, jak gospodarz wstaje w nocy, a skrzypią­ce zawiasy w drzwiach wejściowych świadczyły o tym, że opuszcza chatę. Nastawiając uszu Gjer­trud słyszała, jak Randar przechodzi za ścianą, prawdopodobnie kierując się do warsztatu. Niko­mu innemu nie wolno tam było wchodzić, jedynie malutka zaglądała tam od czasu do czasu, szczegól­nie wtedy gdy ojciec dłużej się do niej nie odzywał. Dziewczynka jakby instynktownie wyczuwała, że życie i rozum Randara dosłownie spoczywają w jej małych rączkach. Torowała sobie do niego drogę i czepiała się nogawki spodni.

- Na lęce! Na lęce!

Randar nigdy nie potrafił jej odepchnąć, chociaż ła­two było zauważyć, jaki ból sprawia mu, siłą wyry­wając z odrętwienia, które ogarniało go zbyt często.

Gjertrud niepokoiła się nie na żarty, a w dodat­ku musiała sobie radzić z własnym smutkiem. Ma­ria była jej najlepszą przyjaciółką, najbliższym, naj­serdeczniejszym człowiekiem, z jakim się zetknęła.

Maria ocaliła jej życie, uratowała ją z rąk tych, którzy chcieli ją ukarać. Gjertrud zachowała w pa­mięci zaledwie drobne urywki z życia przed przy­byciem na Meisterplassen, lecz obleśny gospodarz, u którego służyła, wciąż straszył ją niby upiór w bezsenne noce.

Wtedy usiłował dostać się na stryszek, chcąc ją zgwałcić. Wyrwała się z jego uścisków i wymierzy­ła cios.

Mężczyzna spadł z drabiny i zabił się na miejscu.

Potem obwołano ją morderczynią.

A Randar, odmawiając wymierzenia skazanej ciosu toporem, ryzykował własne życie. Gjertrud dobrze wiedziała, że uczynił to dla Marii i dla swe­go nie narodzonego jeszcze dziecka, bez względu jednak na motywy postępowania, para z Meister­plassen podarowała jej nowe życie.

Gdy Randara zwolniono z dziedzicznego obo­wiązku sprawowania funkcji kata, wydawało się, że dla pięciorga mieszkańców niewielkiej zagrody szczęście będzie trwało wiecznie.

Oczywiście stało się inaczej.

- A ja głupia - mówiła Gjertrud do siebie - ja głu­pia wierzyłam, że mimo wszystko czeka mnie do­bre życie. Maria zamierzała nauczyć mnie czytać... Miałam mieszkać u nich, żyć blisko ich miłości, ich dzieci miały mnie kochać...

Otarła łzę, czuła napływający trudny do zniesie­nia smutek.

Już lepiej się złościć!

Ale kogo powinna winić za swój nieszczęsny los?

Przecież nie Boga, on był teraz jedynym źródłem nadziei. To ten kapłan Szatana, przeklęty pro­boszcz, zniszczył wszystko! Pastor Revelin swoimi kłamstwami i fałszywym świadectwem odebrał im ukochaną Marię! Gdyby tu teraz był, chętnie oddałaby własne życie, byle tylko ujrzeć go martwym.

Gjertrud pozwoliła, by płomień nienawiści pło­nął w niej przez jakiś czas, lecz okazało się, że wcale jej nie ogrzał. Mimo to uznała, że lepiej się gniewać niż smucić, i położyła się do łóżka z głową pełną oskarżeń i nienawiści skierowanej ku nieznajome­mu duchownemu. Na miejscu Randara wyprawiła­by się, nie zwlekając, żeby zatopić nóż w piersi te­go potwora.

Wspomniała mu o tym kiedyś, lecz on tylko po­patrzył surowo i nakazał, by nigdy więcej nie zwie­rzała mu się z podobnych myśli.

- Miałbym wyrządzić mojej jedynej córce taką krzywdę, pozwolić, by została bez matki i ojca? Przekonałem się, że zemsta tylko przysparza kolej­nych cierpień. Już raz za przyczyną niemądrej żą­dzy odwetu utraciłem wszystko, co miałem. Nigdy więcej tego nie uczynię - oświadczył stanowczo i odszedł.

Gjertrud jednak wiedziała, że już niejednokrotnie musiał się nad tym zastanawiać.

Sunnivie myśli o zemście były dalsze niż księżyc od ziemi. Wielki dzień wreszcie nadszedł, znów miała zobaczyć Bjornara. Nigdy chyba żaden dzień bardziej się jej nie dłużył! Słońce ledwie się poru­szało po niebie, od czasu do czasu ukazując się zza pędzących chmur i drwiąc z niej swym powolnym tańcem. Nadeszło południe, potem podwieczorek. Wciąż jednak czekała jeszcze jedna długa część dnia pracy, zanim wreszcie będą mieć wolny czas na za­bawę i tańce.

Muzykant już przyjechał.

Widzieli, jak ciężko dysząc wspina się po ostat­nim krótkim, stromym zboczu do Navarsete, gdzie miał zapewniony nocleg i posiłek, zanim stawi się do dyspozycji w wieczór świętojański.

Muzykant wzbudzał niemałą sensację.

Przywiózł ze sobą skrzypki.

Większość mieszkańców wioski nigdy nie wi­działa takiego instrumentu, a już na pewno nie sły­szała. Niektórym jednak dane było pojeździć tro­chę po świecie, gdzie poznali niezwykły, skarżący się ton. Opowiadali o nim i sława skrzypek roznio­sła się szeroko. I właśnie na tę noc sobótkową uda­ło się sprowadzić prawdziwego muzykanta, który pokaże swoje umiejętności starym i młodym na ta­necznej polanie. Spodziewano się gości z bliska i z daleka.

W każdy wieczór świętojański urządzano tańce nad fiordem na płaskim cyplu wchodzącym w wo­dę na dwadzieścia kroków. Podczas przypływu fa­le obmywały niemal stopy tancerzy.

Na samym krańcu cypla zbierano przyniesione przez morze drewno i suche patyki, które zapala­no z nastaniem wieczoru.

Przepiękny był zawsze widok ognia odbijające­go się w wodzie, na cyplach i pagórkach wzdłuż fiordu płonęły inne ogniska.

Najjaśniejsza noc w roku.

Najbardziej niebezpieczna noc!

Noc, w którą uwiedziono niejedną dziewicę, za­warto niejeden nielegalny związek.

Tej nocy krążą czarownice, na ziemię wychodzą też mieszkańcy podziemnego świata, strzygi i bo­ginki...

Nieszczęsny młodzieniec, który w taką noc sa­motnie zapuści się do lasu...

Na szczęście Bjornarowi to nie grozi, myślała Sunniva, starając się ułożyć włosy tak wyszukanie jak tylko umiała. Część splotła w warkocz, z które­go upięła koronę, pozostałe zaś, świeżo umyte i pachnące kwiatową wodą, w której je wypłukała, swobodnie opadły na plecy. W koronę wsunęła je­szcze stokrotki i dzikie róże i przewiązała delikat­nie splecioną wełnianą przepaską Kari.

Sukienka leżała gotowa razem z uprasowaną bia­łą bluzką. Trzewiki miała Sunniva z brunatnej skóry, na drewnianych obcasach. Wyczyściła je do połysku; kiedy tańczyła na stryszku, nie czepiał się ich nawet pyłek.

Słońce chyliło się już ku zachodowi. Musi się po­spieszyć, jak najprędzej biec na umówione miejsce spotkania!

Przez okienko widziała ludzi, zdążających już w stronę fiordu, gdzie zapłonie ognisko.

Dziś wieczorem przekonają się, kto jest wybran­ką chłopaka Gurvinów!

Nie przyszedł. Czekała, zdawało się, przez wie­le lat, wreszcie jednak wrzawa i śmiech dobiegają­cy od ogniska stały się bardzo głośne i Sunniva zo­rientowała się, jak bardzo już późno.

Nie przyszedł.

Przez ostatnią godzinę łzy wciąż napływały jej do oczu, ale wiedziała, że płacz w niczym nie pomoże.

- Coś musiało się stać - tłumaczyła sobie. - Mo­że coś zatrzymało go po drodze... Może w ogóle nie wrócił z Kaupanger...

Ale w głębi ducha pamiętała, że jeszcze przed połu­dniem słyszała rozmowę o nowym koniu Gundnów.

Pewnie pożałował, że się z nią umówił. Może mi­mo wszystko był jak inni, co to czają się na dziew­czynę w lesie i skradłszy jej całusa i pieszczotę, zo­stawiają ją, a potem już tylko obmawiają.

Och, nie zniesie, jeśli on opowie komuś o tam­tej pięknej chwili! Jeśli będzie mówił, jak była go­rąca i chętna, i że to w końcu on musiał się wyco­fać, żeby ratować honor...

Sunniva poczuła ściskanie w gardle, przewyższa­jące wszelki ból, jakiego dotychczas zaznała. Miała wrażenie, jakby opuszczono ją po tysiąckroć, ta zdrada okazała się dotkliwsza niż wtedy, gdy ojciec tak nagle ją odumarł.

Zapatrzyła się w mroczną toń rzeki, miała ocho­tę rzucić się w nią i pozwolić się porwać. Prąd po­niósłby ją do fiordu, wyrzuciłby zaledwie kawałek od miejsca, w którym tak radośnie tańczono wokół ogniska. Może i on znalazłby się tam w tym mo­mencie, flirtując z którąś z dziewcząt?

Może ucieszyłby go widok ciała Sunnivy, niesio­nego ku przystani, zimnego i nieruchomego...

Łzy znów poczęły cisnąć się jej do oczu, posta­nowiła jednak wziąć się w garść. Co jej przyjdzie z płaczu? W dodatku przecież niczego nie wiedzia­ła, musi rozpytać, co się stało, dlaczego nie przy­szedł.

Musi iść na taneczną polanę i z podniesioną głową przyjąć zgryźliwe komentarze, które na pewno rzucą jej w twarz.

Ależ przyjaciółki będą się śmiały! Gorzko żało­wała teraz, że w ogóle opowiedziała im o swojej mi­łości.

W miarę jak się zbliżała do tanecznego cypla, od­głosy zabawy stawały się coraz głośniejsze. Najwy­raźniej mocne piwo i kolejne łyki gorzałki zaczyna­ły uderzać do głów, a poza tym samo uwodzicielsko łagodne powietrze letniej nocy odurzająco działało na młodych. Gorąco bijące od ciał, liżące drewno płomienie ogniska, ich pieszczotliwy blask...

Wszystko to razem tworzyło czarodziejski nie­mal nastrój wśród tancerzy i widzów, usadowio­nych wokół na kamieniach i trawie. Najstarsi przy­nieśli ze sobą nawet niziutkie stołki i pledy, czas tańców dawno mieli już za sobą, lubili jednak przy­patrywać się bawiącej się wokół ognia młodzieży.

Z ust do ust podawano sobie historie poprze­dnich sobótkowych nocy, podniecające opowieści, przesycone niebezpiecznym erotyzmem i mło­dzieńczym szaleństwem.

Wokół ognia wirowały zwabione blaskiem w let­nią noc owady, ćmy, jętki i motyle. Niektóre przy­palały sobie tylko skrzydła, inne, upojone świa­tłem, rzucały się wprost na pastwę płomieni.

- Tak jak ja - pomyślała na głos Sunniva.

Z pewnej odległości przyglądała się sobótkowej zabawie, tak jak czyniła to przez kilka lat wcze­śniej. Ale dziś wieczorem nadeszła wreszcie kolej, by i ona wzięła udział w tańcach.

Nareszcie osiągnęła wiek, pozwalający jej włączyć się do kręgu tancerzy, na próżno jednak teraz doszukiwała się w sobie podniecenia z taką łatwo­ścią wprawiającego ją w drżenie kiedyś, gdy przy­glądała się zabawie.

Coś w niej umarło.

Pozostała tylko jedna struna napięta aż do bólu. Tylko jedna myśl w głowie:

Czy on tu jest?

Umrę, jeśli zobaczę go wśród tańczących, z ro­ześmianą dziewczyną w objęciach...

Umrę, jeśli zauważę, jak rozgrzany odchodzi od ogniska, kierując się ku osłonie krzewów ze spie­szącą za nim postacią w spódnicy...

Nigdzie jednak go nie widziała.

Czyżby mimo wszystko nie wrócił?

Nie może stać tu dłużej, musi się dowiedzieć. Gdzie Kari?

Tak, tam wiruje w tańcu jej własna jedwabna chusteczka. Kari w objęciach młodego wieśniaka.

Sunniva podeszła bliżej, usiadła, czekając, aż mu­zykant pozwoli smyczkowi odpocząć. Muzyka by­ła dziwna, żałosna, dźwięki instrumentu sprawiały, że z trudem przychodziło jej powstrzymywanie łez. Skąd ów obcy człowiek ze smyczkiem wiedział, na których strunach zagrać, aby wydobyć właśnie jej muzykę?

Ale inni tańczyli, twarze mieli spocone i uśmiech­nięte, oczy lśniły w blasku płomieni, a ciała odnaj­dowały w muzyce wesoły rytm.

Czyżby tylko ją ogarniał niewypowiedziany smutek, gdy smyczek wydobywał z instrumentu delikatne tony?

Kari dostrzegła ją, podeszła, spojrzeniem zadając pytanie. Gdy objęła Sunnivę, ta nie mogła już dłu­żej zapanować nad łzami.

- Nie przyszedł...

Ze szlochem tuliła się do przyjaciółki, nie zwa­żając na spojrzenia, które nagle zwróciły się w jej stronę.

Cóż, dziewczęce łzy w wieczór świętojański nie należały do rzadkości, były mu raczej przypisane.

- Cicho już, cicho. Na pewno jest jakiś powód...

- Tutaj też go nie widzieliście?

- Nieee... Ale ktoś wspominał, że wrócił do wio­ski wczoraj wieczorem. Może nie jest całkiem zdrów?

- Tak myślisz? Muszę więc natychmiast...

- Nie, Sunnivo, spokojnie. To na pewno nic po­ważnego, inaczej już byśmy coś wiedzieli. Spróbuj się uspokoić, zatańcz z innymi. Spójrz, Anders liv tu idzie.

- Ty z nim zatańcz. Ja wolę posiedzieć.

Kari przyjrzała się jej badawczo, nie wiedziała, czy na pewno może zostawić teraz przyjaciółkę sa­mą. Ale Sunniva odesłała ją gestem i poszła nieco dalej na brzeg obmyć twarz chłodną wodą.

Grajek zrobił akurat przerwę, przysiadł się do grupy hałaśliwych mężczyzn, by otrzymać swoją część krążącego wśród nich żółtawego, przezroczy­stego napoju. Skrzypki położył na kolanach jak dziecko, pogładził je zresztą z czułością ojcowskich dłoni.

Sunniva zapragnęła, aby podzielił się z nią taje­mnicą, w jaki sposób potrafi wydobyć z tego kawałka drewna ze strunami prawdziwą muzykę życia.

Ale muzykant nie zauważał dziewcząt, przynaj­mniej na razie. Pil z uśmiechem, rękawem ocierał usta, żartobliwie zasłaniał się rękoma przed męż­czyznami proszącymi o opowiedzenie rubasznej hi­storii.

Tancerze bawili się dalej bez muzyki. Wkrótce rozbrzmiała piosenka, rosły mężczyzna podał ton i pociągnął innych do starego tańca w kręgu.

Teraz w tany ruszyły i starsze pary, oto zabawa, do jakiej przywykli. Gdy obca muzyka skrzypiec napełniała uszy, nie wszyscy mieli odwagę włączyć się do kręgu, poruszanie stopami w nowy takt wy­dawało się trudne.

Sunniva wróciła do ludzi i usiadła wraz z inny­mi dziewczętami, które, zmęczone, zapewne chcia­ły odpocząć, korzystając z chwili przerwy. Na szczęście nie pytały o Bjornara, na to były zbyt za­jęte sobą, rozglądaniem się i chichotami, a także odrobinę kokietowaniem gromadki chłopców, którzy stali nieco wyżej na zboczu, popisując się przyjacielskim siłowaniem. Znów rozległa się mu­zyka, tym razem bardziej gwałtowna. Grajek siekł struny smykiem i przebierając po nich palcami, zdawał się naciągać je do granic wytrzymałości. Dzika była to muzyka, chwilami brzmiała w uszach wręcz przeraźliwie, szaleńczo. Wreszcie jednak uspokoiła się na jakiś czas, przenikając duszę.

Sunniva dosłownie czuła, jak ten mężczyzna kontroluje rytm bicia jej serca.

To było upajające, a zarazem uwodzicielsko stra­szne.

Muzyka tak ją pochłonęła, że nie zauważyła Ani­ty, która stanęła przed nią, zanim jeszcze ucichły ostatnie tony.

- Siedzisz tutaj zatopiona w marzeniach?

- Co? Tak... Nie, po prostu słucham muzyki.

- Muzyka, tak, bardzo ładna... naprawdę cieka­wa, przywodzi mi na myśl... No cóż, myśl to jed­no, a działanie to zupełnie co innego - oświadczy­ła dwuznacznie z tajemniczym uśmiechem.

- Nie rozumiem - krótko powiedziała Sunniva, czując, jak ogarnia ją niespodziewana niechęć na widok zaczerwienionej twarzy Anity. Dziewczyna była spocona, a ponieważ stała zwrócona plecami do ogniska, rude włosy zdawały się płonąć.

- Chyba rzeczywiście nie - odparła Anita wynio­śle. - Ale może za kilka lat, kiedy sama już poznasz mężczyznę...

Sunniva zaczerwieniła się na to niedomówienie, lecz Anita nie ustępowała. Z nagłą poufałością przy­siadła się do Sunnivy, przybierając życzliwą minę.

- Kochana Sunnivo, muszę ci coś powiedzieć. Po­myślałam, że mogłoby cię bardzo zranić, gdyby ja­cyś obcy ludzie... cóż, donieśli ci o tym.

Sunniva poczuła, że drętwieje.

- Słyszałam, jak opowiadasz o swoim... uczuciu. Jesteś taka młoda, a większość kobiet wie oczywi­ście, jak łatwo śnić mrzonki, kiedy się ma piętna­ście lat...

- Jeśli masz na myśli Bjornara, to wcale nie są mrzonki! Obiecał...

- Nic ci nie obiecał. Dlaczego zresztą miałby to robić? Widzisz, co prawda nikt jeszcze o tym nie wie, lecz zamierzamy ogłosić to w następną nie­dzielę w kościele. Bjornar Gurvin jest moim narze­czonym.

Ciągnęła z udawaną poufałością, niemal szeptem wypowiadając okrutne słowa.

- I dziś wieczorem spełniliśmy naszą miłość, dla­tego przychodzimy dopiero teraz...

Cały świat zawirował. Głosy dobiegające od ogniska w jednej chwili zaczęły się wydawać takie odległe. W uszach szumiało, a piękna twarz Anity zmieniła się w oczach Sunnivy w ohydną, wykrzy­wioną maskę.

Zatkała uszy, nie chciała więcej słuchać, żałowa­ła, że w ogóle cokolwiek usłyszała. Ale te ciężkie słowa trafiły ją prosto w serce i żołądek. Stając na nogi, omal nie zwymiotowała. Nie zważając na Anitę, która usiłowała ją zatrzymać, pobiegła do la­su, by tam szukać samotności.

ROZDZIAŁ IV

Przed powrotem ludzi i zwierząt z letnich pa­stwisk, który nastąpił w połowie sierpnia, Sunniva nie miała żadnego dnia wolnego.

Mijające lato jawiło jej się niczym gęsta mgła bólu, rozwiewana niekiedy momentami odrętwienia.

Owszem, słyszała o takich, którzy zmarli udrę­czeni miłosnym cierpieniem, nigdy jednak nie mo­gła uwierzyć, że to możliwe.

Dopiero teraz się przekonała.

To chyba najgorsza rzecz na świecie!

Anita prawie się do niej nie odzywała, Sunniva widziała jednak, jak promienieje, obracając tani pierścionek, który pojawił się na jej palcu. Gdy in­ne dziewczęta wypytywały o Bjornara, robiła taje­mniczą minę i tylko niekiedy ujawniała jakiś szcze­gół. Dziewczyny same więc uplotły dramatyczną historię wielkiej miłości młodego dziedzica wspa­niałej zagrody do ubogiej panny; nie dziwiło ich wcale, że Bjornar wybrał Anitę. Choć los tak niezasłużenie wtrącił ją w ubóstwo, w jej żyłach pły­nęła wszak krew bogaczy.

- Co na to jego rodzice? - dopytywały się kole­żanki, a Anita przybierała smutną minę.

- Nie chcą pogodzić się z tym, że jestem taka biedna. Grożą Bjornarowi, żądają, żeby znalazł so­bie bardziej odpowiednią narzeczoną. Ale on mi przysiągł, że skoro tylko przepiszą na niego gospo­darstwo, zaraz się ze mną ożeni. Wtedy starzy nic już nie będą mogli nam zrobić!

Sunniva zdołała utrzymać język za zębami, cho­ciaż miała wielką ochotę rzucić złośliwą uwagę o wiarygodności i obietnicach Bjornara.

Podtrzymywała w sobie nadzieję, że Anita, rów­nie dotkliwie jak ona, doświadczy na sobie ciosów zadanych szponami zdrady. Dobrze by się stało, gdyby Bjornar i ją zwiódł pięknymi słówkami i do­tykiem miękkich dłoni!

Dziękowała Bogu, że nie uległa całkiem swemu szaleńczemu uczuciu, i prawie już zapomniała, że to przecież Bjornar temu zapobiegł.

Życie jest straszne!

Tylko duma powstrzymywała ją przed rzuce­niem się w przepaść czy też po prostu od położe­nia się, aby więcej już nie wstać.

Nie pozwoli mu zatriumfować!

Jak mogła, unikała Bjornara, i prawie jej się to udawało. Raz tylko zmuszona była na niego pa­trzeć, stali wtedy na cmentarzu w odległości zale­dwie kilku kroków od siebie. I wówczas starała się spoglądać w inną stronę, nie pozwalając mu po­chwycić swego wzroku, ale i tak przez króciutką se­kundę zapatrzyła się w te niebieskie studnie i mu­siała z całych sił się powstrzymywać, aby nie rzucić się ku niemu, dostrzegłszy bijący z jego oczu smu­tek. A więc ma przynajmniej tyle wstydu, by żało­wać, że między nimi cokolwiek zaszło!

Po tym jednak ogromnie trudno było jej żywić do niego nienawiść, jak więc mogła wygnać z serca beznadziejną miłość?

Nie przestawała zastanawiać się i nad tym du­mać, lecz myśli umykały jej niczym liście porwane wiatrem, nie pozwalały się uporządkować w pustej głowie. Wypełniała swoje codzienne obowiązki, nie skarżono się na wykonywaną przez nią pracę. Wy­dawało jej się, że zdołała wszystkich oszukać, cza­sem nawet uśmiechała się i żartowała, że mogłaby bliżej zaznajomić się z jednym z chłopców z Fimreite, którzy teraz ściągnęli do dworu.

Tylko Kari nie dawała się omamić.

Jakże chętnie Sunniva wylałaby gorycz z serca, szukając pociechy w ramionach przyjaciółki! Nie mogła jednak się na to zdobyć, nie śmiała zniszczyć muru, którym tak starannie się otoczyła.

Musiało zostać tak, jak jest.

Dostała nauczkę. Wiedziała teraz, czym może skończyć się szczerość w okazywaniu uczuć.

Nauczyła się też, czym jest zdrada.

I tęsknota.

Coraz lepiej rozumiała, dlaczego Randar chodzi na podobieństwo żywego trupa, poszarzały na twa­rzy z żalu, chociaż minęły już dwa lata, odkąd ma­ma odeszła.

Randar... Musi mu to powiedzieć, musi prosić o przebaczenie za to, że niegdyś tak ją irytowała je­go ponura mina.

I gdy tylko wypadło jej wolne niedzielne popo­łudnie, poprosiła o pozwolenie pożyczenia łodzi i wyprawiła się na Meisterplassen.

Maryjka powitała ją z otwartymi ramionami i z uśmiechem, który zapewne rozciągnąłby się wo­kół całej głowy, gdyby nie powstrzymały go uszy. Energiczna panienka podskakiwała z radości, ży­cząc sobie, by Sunniva podniosła ją do góry i jak zwykle zatańczyła z nią w koło.

Sunniva nie mogła się nie roześmiać na widok malutkiego błazenka, który uruchomił cały swój urok, byle tylko ściągnąć na siebie uwagę starszej siostry. W dodatku gdy Sunniva zjawiała się w od­wiedziny, na ogół przynosiła jakiś smakołyk.

Gjertrud przywitała się i wzięła nieduży tobołek, który Sunniva niosła od przystani.

Randara nigdzie nie było widać.

- Jest w warsztacie - krótko oznajmiła Gjertrud i Sunniva zauważyła, że zmarszczka na jej czole je­szcze się pogłębiła.

W niedzielę!

Gjertrud najwyraźniej niepokoiła się o Randara.

- Jak on się miewa? - spytała Sunniva, gdy we dwie wspólnie przygotowywały popołudniowy po­siłek.

Gjertrud westchnęła, mieszała teraz owsiankę szybszymi, sztywniejszymi ruchami.

- Gdybym to ja wiedziała. Niewiele mówi, raczej mnie unika. Tylko do malutkiej potrafi się uśmiech­nąć i trochę z nią pobawić, chyba tylko o nią ma si­łę się troszczyć.

Sunniva dostrzegła na twarzy kobiety urazę i za­stanowiła się, czy jest to jedynie wyraz niepokoju służącej o gospodarza. Pełna goryczy nowo zdoby­ta dojrzałość podpowiadała jej jednak, że Gjertrud chowa w sercu nie tylko troskę o tego wielkiego, dziwnego człowieka.

Nietrudno to pojąć!

Był wszak pierwszym mężczyzną, który potrak­tował Gjertrud ciepło, z szacunkiem.

Lecz Gjertrud kochała także Marię.

Jakie to skomplikowane!

Sunnivie żal było Gjertrud, lecz jednocześnie od­czuła pewną ulgę na myśl o tym, że również inni znają cierpienia miłości i kochają, nie mogąc dostać umiłowanego.

Miała ochotę okazać Gjertrud sympatię, pocie­szyć ją, poprzestała jednak na wyprawieniu jej po jedzeniu na dwór, by siadła sobie pod ścianą i od­poczęła w promieniach wieczornego słońca, a sama zajęła się zmywaniem i sprzątaniem.

Maryjka poszła z Randarem rozejrzeć się za morświnami, które przez całą jesień bawiły się bli­sko brzegów Meisterplassen.

- Coś ci się przytrafiło, Sunnivo - stwierdziła Gjertrud ze zdziwieniem. - Dorosłaś...

Sunniva skinęła głową, popatrzyła w niespokoj­ne oczy Gjertrud.

- Chłopak?

Sunniva znów pokiwała głową.

Gjertrud pogładziła ją po włosach zmęczonym gestem, uśmiechając się przy tym lekko. Wiedziała, że nic więcej nie trzeba mówić.

Zwierzeń młodej dziewczyny nie można wycią­gać czy wymuszać.

Randar nie musiał niczego wyciągać ani wymu­szać, stało się raczej przeciwnie, gdy Sunniva tego samego dnia wieczorem zapukała do drzwi war­sztatu, w którym z czasem zaczął spędzać wszyst­kie wieczory i nierzadko noce.

Usłyszała, jak burczy zniecierpliwiony niczym niedźwiedź w pułapce, lecz drzwi były zamknięte na skobel od środka, to on sam wybrał swoje wię­zienie.

Sunniva musiała długo stukać i prosić, zanim wreszcie uchylił drzwi.

Popatrzyła w ciemne oczy i przestraszyła się ich wyrazu, nad którym po pewnej chwili zdołał zapa­nować.

Czyżby popadał w obłęd?

Nabrała tchu w piersi, postanowiła od razu przy­stąpić do rzeczy.

- Chciałabym pomówić z tobą, Randarze. Win­na ci jestem przeprosiny... Byłam dla ciebie niedo­bra, okazywałam niechęć twemu żalowi. Teraz zmądrzałam...

Rozłożyła ręce, chciała pokazać, jak bezradna i zawstydzona się czuje.

Randar patrzył na nią zdumiony, nie wiedząc, jak zareagować na tak gwałtowną zmianę w sposo­bie bycia Sunnivy.

Nigdy dotąd nie starała się zdobyć jego zaufania, chociaż też nigdy nie dzieliła ich nieprzyjaźń i prze­żyli wspólnie wiele radosnych chwil.

- Czy mogę wejść?

Zawahał się, najwidoczniej nie chciał wpuszczać jej do swej świątyni.

- Przejdźmy się raczej - mruknął i wymknął się z warsztatu, nie uchylając drzwi ani o cal za dużo.

Ruszyli w górę ścieżką za warsztatem, w stronę gęstego lasu, gdzie skały i usypiska głazów czyniły teren niemal nie do przebycia dla osoby, która go dobrze nie znała.

Sunniva szła za Randarem, pięła się pod górę po jego śladach, chwytając żylastą pięść, która wyciąga­ła się, by jej pomóc na najtrudniejszych odcinkach.

Po dobrej półgodzinie mozolnej wspinaczki sta­nęli wysoko nad zagrodą na wielkim kamieniu. Ko­łysał się groźnie nad urwiskiem, lecz porastający go mech świadczył, że zapewne poleży w tym miejscu jeszcze przez kilka stuleci.

- Siadywaliśmy tu kiedyś - powiedział, rozgląda­jąc się po fiordzie, rozciągającym się pod nimi jak zwierciadło. Wioski jaśniały w sierpniowym słoń­cu, niektóre drzewa na zboczach nabrały już przej­rzystych barw jesieni.

- Ty i mama?

- Tak, twoja matka Maria. Czasami tu przychodzę, siadam na skraju i próbuję odnaleźć jej ślady w mchu na kamieniu. Właśnie tutaj siadała, właśnie tutaj.

Pogładził mech mniej więcej pośrodku głazu. Sunniva przysiadła obok, popatrzyła mu w oczy.

- Randarze, dopiero teraz zrozumiałam. Sporo czasu potrzebowałam, by dorosnąć, chociaż zawsze wmawiałam sobie, że jestem bardziej dojrzała i mą­drzejsza niż moje przyjaciółki równolatki... Teraz nareszcie rozumiem. I proszę, abyś wybaczył mi, że nie miałam należytego szacunku dla twego żalu i tę­sknoty. Jak bardzo musisz cierpieć!

Przełknął ślinę, odwrócił głowę. Czyżby i on skrywał łzy?

- Chciałabym opowiedzieć ci o Bjornarze i pro­sić o słowa pociechy. Ty przecież tyle przeżyłeś...

Spojrzał na nią.

- Nie ma pociechy, moja kochana. Kiedy traci się miłość, nie da się znaleźć pociechy. Tylko czas... Tyl­ko czas może w końcu trochę złagodzić cierpienie.

Sunniva przymknęła oczy, potwierdzenie tego, co i tak już wiedziała, boleśnie zapiekło w sercu.

- Ale ty opowiadaj, Sunnivo. Może w czymś ci to pomoże. Maria starała się mnie nauczyć, że na­zywanie uczuć słowami pomaga. Lecz ja najwyra­źniej zapomniałem już jej nauki...

- Nie, Randarze, na pewno nie. Ale ty masz je­dynie Gjertrud i chyba wiem, dlaczego nie mówisz za dużo o swej miłości...

- Bystra jesteś, Sunnivo. Przypominasz swoją matkę, ona także rozumiała wiele z tego, co nie zo­stało wypowiedziane.

Sunniva schyliła głowę, słysząc taki komplement, zdawała sobie sprawę, że to prawdopodobnie naj­piękniejsze słowa, jakie Randar mógł jej ofiarować.

Przysunął się bliżej.

- Musimy trzymać się razem, ty i ja - powiedział. Sunniva uśmiechnęła się, lecz jej oczy pozostały smutne.

- Opowiedz mi teraz, co ci się przydarzyło. Usłyszał całą historię, a ponieważ wodospad słów mieszał się ze strumieniem łez, Sunniva sama się zorientowała, jak naiwnie brzmi jej opowieść. Bliska była wstydu, to brzmiało tak dziecinnie.

Ale Randar nawet się nie uśmiechnął, nie próbo­wał ośmieszyć jej pierwszego błądzenia po krętych ścieżkach miłości. Delikatnie tylko gładził dziew­czynę po plecach, nie odzywając się ani słowem, do­póki nie skończyła mówić.

- Będę się tobą opiekował. Cudowne słowa, takie bezpieczne.

Sunniva ciężko oparła się o rosłego mężczyznę, a gdy przymknęła oczy, miała wrażenie, że oto po­wrócił ojciec.

- Nie opuszczaj mnie - szepnęła.

- Obiecuję - odparł, a jakaś nuta w jego głosie ucieszyła ją i zasmuciła zarazem.

Nie opuszczaj mnie. Wcale nietrudno było zło­żyć taką obietnicę. Dla Randara stała się ona punk­tem zwrotnym w życiu. Nie mógł już dłużej bawić się myślą o porzuceniu wszystkiego, o wyprawie­niu się w świat. Bez celu? Nie.

Cel miał jasno określony, chociaż brakło mu odwagi, by dokończyć tę myśl.

Tam, gdzie jest Maria...

Od czasu kiedy dostał list, potrafił wyraźniej wy­obrazić sobie to miejsce. Zdał sobie jakby sprawę, że rozdziela ich zwyczajny ląd i zwyczajne morze, a nie otchłań, jak kiedyś to sobie przedstawiał.

Można tam pojechać.

Ale po co?

Zastanawiał się, jak Maria by przyjęła, gdyby nagle się tam pojawił, przebrany za rybaka. Zrozumiał, że od czasu do czasu na szkier zaglądają rybacy, sprzedając i kupując zarówno towary, jak i inne ludzkie usługi...

Czy swym przybyciem posypałby tylko solą rany?

Czy krótkie spotkanie warte byłoby rozstania, które nieuchronnie musiałoby nastąpić?

Bał się, że odpowiedź brzmi: nie.

Może Maria właśnie usiłuje się odnaleźć na tym pu­stkowiu między morzem a niebem? Może zdołała wy­krzesać z siebie resztki radości, na których zbuduje swe nowe życie, bez niego? Owszem, posiadała tę zdolność, chociaż nawet przez moment nie wątpił, że go kocha.

A on sam?

Czy naprawdę chciał narazić się na taki ból?

Wiele razy odpowiadał sobie twierdząco. Prze­cież i tak cierpiał. Teraz jednak ból jakby zmar­twiał, paraliżując go, a pragnął, by spalał go jak wte­dy, gdy ona była jeszcze blisko.

Ból jest właściwie moim jedynym dowodem na to, że żyję, stwierdził ze zdziwieniem i starał się przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz radość prze­płynęła mu przez ciało.

Cóż, teraz mogę jedynie odłożyć wszystkie takie myśli na bok. Pozwoliłem, by Sunniva stała się mo­ją kotwicą, przynajmniej tak długo, jak długo mnie potrzebuje. Nieszczęsne dziecko, nie ma matki ani ojca, rozłączona z rodziną.

Niełatwo jest młodej pannie, która dorastała w takim dobrobycie i miłości, stwierdził. A Maryjka... Co prawda jest jeszcze maleńka, lecz i jej po­trzebne są więzy krwi.

Gjertrud zgodnie pokiwała głową i popatrzyła na niego z uznaniem, gdy zwierzył się jej ze swo­ich postanowień.

- Wiedziałam, wokół czego krążą twoje myśli, dziwne, gdyby było inaczej. Miałam jednak nadzie­ję, że przyjdziesz po rozum do głowy i nie wyru­szysz na oślep przed siebie. Może byś i dotarł do szkieru, lecz jaką cenę przyszłoby ci za to zapłacić? Gdyby zarządca się dowiedział... Skończyłoby się na tym, że jeszcze większe nieszczęście spotkałoby was oboje!

Randar dostrzegł w jej oczach wyraz ulgi, a tak­że przebłysk czegoś, co nie bardzo mu się spodo­bało. Gjertrud także się bała, że zostanie opuszczo­na. Ach, Boże, nie miał siły dłużej o tym myśleć. Nie miał siły patrzeć na tę znajomą twarz i odnaj­dywać na niej ślady nowych uczuć.

Dzięki Bogu, że to prawa kobieta, uczciwa i lo­jalna do samego końca. I wrażliwa, do utraty tchu walczyć będzie, byle tylko ukryć swe uczucia dla męża przyjaciółki.

Randar westchnął ciężko.

Jak trudne jest to wszystko!

Doszedł do wniosku, że postąpi najlepiej, prze­stając snuć domysły. Nie będzie się martwić na wy­rost, wyznaczy sobie jakiś cel. Będzie chwytać każ­dą szczęśliwą sekundę jak najcenniejszy skarb.

Już w niedługim czasie po wizycie Sunnivy wszy­scy zauważyli, że mgła jakby uniosła się znad za­grody. Randar uśmiechał się częściej, łatwiej było nawiązać z nim rozmowę. Popołudniami przesiady­wał w warsztacie, lecz już rzadziej. I więcej się ba­wił z rozradowaną Maryjką.

Sunniva zaczęła się cieszyć na odwiedziny w do­mu. Za każdym razem oboje z Randarem starali się znaleźć okazję, żeby zamienić bodaj kilka słów na osobności. Rozumieli się, dbali o to, by nawzajem się nie urazić.

Randar żywił nieustannie rosnący szacunek dla młodej kobiety i wstydził się wręcz, że tak bardzo jej nie doceniał.

Sunniva wcale nie okazała się tak bezbarwna, jak przypuszczał!

Miała swoje własne zdanie i dość odwagi, by je wygłaszać.

A Sunniva czuła, jak w takich chwilach rośnie w niej poczucie własnej wartości. Randar zwracał się do niej z pełnym szacunkiem, jak do osoby dorosłej. Wkroczyła przecież w szesnasty rok życia...

Bjornar Gurvin również to zauważył.

Z Sunniva, prostą, niewinną Sunniva, na którą od tak dawna miał oko, coś się stało. Usłyszał o niej, gdy tylko pojawiła się w wiosce, i fantastycz­ne historie opowiadane o jej matce obudziły jego ciekawość. Córka pastora, która stała się przybra­nym dzieckiem kata...

Należało się temu przyjrzeć z bliska.

Po tym, jak śledził ją i jej przyjaciółkę w tamten wiosenny wieczór... Jak patrzył w tę otwartą twarz, gładził złotobrązowe włosy, usłyszał zaskakująco szczere słowa... Nie mógł o niej zapomnieć.

Oczywiście trochę źle się zachował. Być może je­go winą było wszystko, co się stało, ponieważ nie przyszedł na miejsce schadzki. Wiedział, że ona czeka, dobrze pamiętał obietnicę spotkania w lesie w noc świętojańską. Teraz jednak wszystko, co piękne, gdzieś się zatarło, pozostała jedynie gorycz.

Wrócił do domu dopiero wieczorem w wigilię świętego Jana. Po wyprawie do Kaupanger tyle je­szcze trzeba było załatwić, przybywali kolejni są­siedzi, by podziwiać nowego konia. Każdy przy­chodził z gorzałką, chcąc uczcić noc świętojańską i nowy zakup.

Bjornar siedział więc wśród spracowanych wie­śniaków wraz z ojcem. Tak pochlebnie się o nim wyrażali, zapraszali do kielicha, chwalili za umiejęt­ne wybranie najlepszego zwierzęcia. Ojciec także chełpił się synem, nie miał słów na to, jak dobrego ma gospodarza w domu, obdarzonego szczególną ręką do zwierząt.

Gorzałka robiła swoje, staruszek oświadczył wreszcie, że powoli zbliża się czas, aby przejść na dożywocie.

- Bjornar jest już dość dorosły, aby przejąć go­spodarkę. A ja i matka zasłużyliśmy na odpoczynek.

Goście pokiwali głowami i przepili za to, gospo­darz z Gurvin należał do najstarszych w gromadzie, chwalono go za taki stosunek do syna. Tylu wszak starców kurczowo trzymało się swego prawa do za­grody, aż synowie zdążyli dorobić się dzieci i wnu­ków, zanim sami mogli wreszcie gospodarować.

Lepiej zadbać, aby gospodarstwo przynosiło dzieciom godziwy dochód, w każdym razie skoro były tak zaradne, jak Bjornar!

- Tak, tak - mruczał dobrodusznie gospodarz z Gurvin. Lubił być w centrum uwagi, podobało mu się, że inni patrzą i na niego, i na syna, z uzna­niem w oczach. - Doprawdy, uważam, że któregoś dnia powinniśmy pójść do pisarza! Chociaż, nie! Zaczekaj!

Złapał Bjornara za rękę, silną i lekko wilgotną.

- Najpierw musisz znaleźć sobie babę! Buchnął gromki śmiech, lecz nie było w nim zło­śliwości.

- Tak, babę, koniecznie!

- Dlaczego nie uporać się z tą sprawą już dzisiaj? W noc świętojańską wprost roi się od chętnych do zamęścia panien, krążą dokoła w cieniutkich suk­niach jak ćmy wokół ognia!

Mężczyźni poufale wymierzali Bjornarowi kuksań­ce, ofiarowali mu się z pomocą. On jednak poczuł się trochę nieswojo, odepchnął co natarczywszych. Uda­ło mu się jakoś wykręcić, kierując rozmowę na bar­dziej obojętny temat.

Opowieści o sobótkowych nocach pełnych ko­biet, skąpo odzianych w lekkie szaty...

Głośny śmiech, lecz nie pozbawiony cienia powagi.

Rubaszne historie, w których gdzieś w tle dźwię­czała uraza.

Bjornar uwolnił się od nich dopiero około pół­nocy, a kiedy wyszedł wreszcie na łagodne nocne powietrze, zorientował się, że ognisko musiało pło­nąć już od kilku godzin.

Czy ona tam jest, czy czeka na niego?

Czy też ot, tak sobie, wzruszyła ramionami i ru­szyła w tany z innym?

Pod intensywnie błękitnym niebem dźwięki skrzypek brzmiały przeraźliwie, dziko.

Bjornara ogarnęło przeświadczenie, że wydarzy­ło się coś tragicznego.

Chociaż czuł, że to niemądre, muzyka zmusiła stopy do biegu. Zdyszał się i nie mógł pojąć, co się z nim dzieje, nawykł wszak do wysiłku.

Zatrzymał się w pewnej odległości od miejsca, gdzie urządzono tańce. Oczy szukały, znalazły. Ja­ko jedyna z dziewcząt miała tak kolorowe wstążki u szyi i przy rękawach.

Śliczna, prześliczna! Ale taka smutna!

I oto nadeszła Anita, może chciała pożyczyć nie­co słodkiego piwa z zagrody Stedje? Anita o rudych włosach, kobieta, której zawsze się wystrzegał. Groźna kusicielka, pełna niebezpiecznych obietnic. Bjornar przypuszczał jednak, że nigdy nie zdoła utrzymać jej w ryzach...

Sunniva była z zupełnie innej gliny.

Bjornar ujrzał, jak przerażona wpatruje się w Anitę, żałował, że nie słyszy, o czym mówią. Po­tem Sunniva zasłoniła rękami twarz, a Anita wy­buchnęła głośnym śmiechem, który docierał aż do niego. Sunniva pobiegła do lasu, ku ciemności wśród drzew. Nogi plątały jej się w fałdach szero­kiej spódnicy.

Bjornar pomknął w dół, chciał ją dogonić, spy­tać, o co poszło, dlaczego poróżniła się z Anitą.

Anita nie ruszała się z miejsca, złapał ją za rękę i mocno obrócił w swoją stronę.

- Co tu się stało?

Dziewczyna drgnęła, sprawiała wrażenie małej i wystraszonej. Wielkie oczy napełniły się łzami, miękkie usta drżały.

- Bjornar... Szkoda, że nie przyszedłeś wcze­śniej ...

- Dlaczego Sunniva tak prędko uciekła? Pokłóci­łyście się?

- Tak... właściwie nie...

Anita zebrała się w sobie, popatrzyła mu w oczy. Troszkę się trzęsła, widać było, że się waha.

- Widzisz... Ukochany ją dzisiaj zdradził. I to ja niespodziewanie jej o tym powiedziałam. Nie mia­łam takiego zamiaru, nie wiedziałam, że kocha się właśnie w tym chłopcu.

Bjornarowi serce ścisnęło się w piersi.

- Co takiego? Kto?

- Nie wiem, czy powinnam ci o tym mówić... Mo­że lepiej, żeby sama Sunniva... Słyszałam, że wy...

- Mów, dziewczyno!

- Ach, Bjornarze, boję się, że się będziesz na mnie gniewał. Taki piękny wieczór, a nade mną jakby zawisło przekleństwo, muszę przekazywać takie straszne nowiny najpierw Sunnnde, teraz tobie...

Czekał zniecierpliwiony, mrużąc oczy zastana­wiał się, czy rzeczywiście jest jej tak przykro, jak starała się to okazać.

- Sunniva... Od dawna podoba się jej jeden z chłopców z Jensplass. Frank, tak chyba ma na imię. A ja dziś wieczorem widziałam go w krzakach z dziewczyną z sąsiedztwa. Nie miałam wątpliwo­ści, co ich łączy...

Anita pokręciła głową i wykrzywiła usta niby w grymasie bólu.

- I, głupia, opowiedziałam wszystko Sunnivie, są­dziłam, że lepiej przygotować ją na przegraną. Ale okazałam się w tym wszystkim zbyt niezdarna, za mało delikatna. Nie powinnam była nic mówić, tylko pozwolić, aby sama odkryła, że kocha na próżno...

Bjornar zdrętwiał.

Rozczarowanie szarpało serce, odrywało kawa­łek po kawałku. Odetchnął głęboko, boleśnie, za­zgrzytał zębami.

A więc Sunniva miała innego kochanka. Należała do tych, co to lubią mieć na pastwisku dwa konie na wypadek, gdyby jeden zawiódł. No cóż, poczuje te­raz, że zawiodły oba! Chwycił Anitę w pasie i zawi­rował razem z nią w szalonym tańcu. Dłonie zaci­skał na smukłej talii dziewczyny tak mocno, że czuł pod palcami guziki jej spodniej koszuli.

Tylko go to podnieciło.

Wychylił kolejne kieliszki, muzyka skrzypiec sta­wała się coraz dziksza, nieokiełznana, ognisko zaczę­ło kręcić się wokół niego i żar ogarnął ciało.

Wkrótce wszystko zmieniło się w obłędne dźwię­ki i wirujące zwidy, a jedynym stałym punktem by­ła roześmiana twarz Anity.

To ona podtrzymywała go, gdy oczy nie widzia­ły już nic poza wykrzywionymi, zniekształconymi obrazami na końcu długiego tunelu.

ROZDZIAŁ V

Anita przestała rozprawiać o weselu. W ogóle w miarę jak rok 1689 zbliżał się ku końcowi, coraz mniej mówiła o Bjornarze. Zdjęła z palca tani cyno­wy pierścionek. Dziewczęta jeszcze przez jakiś czas pytały, szturchały ją w bok i chichotały prowokują­co. Sunniva starała się tego nie zauważać, lecz w głę­bi ducha radowało ją, że Anita dostała za swoje.

Jak Bjornar mógł pokochać taką wyniosłą i przypochlebiającą się pannę? Sunniva nienawidziła pa­trzeć, jak Anita umizga się i narzuca każdemu męż­czyźnie, który, jak sądziła, chowa na dnie skrzyni dość talarów, by ocalić ją od upokarzającej służby.

Niestety, jeden za drugim odwracał się od niej plecami, a gdy Anita spróbowała zarzucić sieci na syna samego lensmana, mało brakowało, a by ją wyrzucono.

Po tym zajściu trochę się uspokoiła.

Sunniva zrozumiała, że z Bjornarem nic już jej nie łączy.

Sama widywała go od czasu do czasu, gdy praco­wał w polu lub gdy wyprawiał się do Fjaera kupić coś lub wysłuchać nowin. Niekiedy spotykali się także w kościele, lecz zawsze wtedy starała się od­wracać do niego tyłem, i wydawało się, że on czyni podobnie. Nigdy więcej nie miała już okazji, by ujrzeć jego urażone spojrzenie, wyglądało raczej, że chłopak się na nią gniewa. Gdy w tłumie koło scho­dów kościoła przypadkiem znaleźli się zbyt blisko siebie, jego ciepłe, sprężyste ciało sztywniało, a ru­chy stawały się ostre, gwałtowne.

No cóż, niech i tak będzie. Z czasem być może gorejący w niej uparty płomień zgaśnie i umrze z braku pożywienia.

Obchodzili się nawzajem niczym w jakiejś nie­zwykłej grze, niczym dwa tchórzliwe koguty, szy­kujące się do walki. Potrząsały grzebieniami, stra­szyły piórka, lecz nie śmiały się do siebie zbliżyć.

Tak się działo do chwili, gdy zrządzenie losu sprowadziło oboje do zagrody pisarza.

Bjornar przyszedł załatwić dokumenty związane z przepisaniem gospodarstwa z ojca na syna. Oto nastał wreszcie ów szczęśliwy dzień, słup milowy w życiu pierworodnego, dziedzica. W życiu ojca na­tomiast zamykał się pewien rozdział, należało przy­pieczętować czekające go nowe szczęśliwe życie.

Sunnivę wezwano do pisarza, ponieważ zorien­towano się, że świetnie sobie radzi z pisaniem. Ma­ło kto opanował tę sztukę, a już na pewno nikt z tych, co to służą u innych. Ale kiedy pisarz po­skarżył się lensmanowi na gromadzące się zaległo­ści, z którymi sam nie mógł sobie poradzić, Eyliffowi przyszedł do głowy pewien pomysł.

Poprzedni pomocnik pisarza wyjechał, nowy ka­zał na siebie czekać.

Przed Bożym Narodzeniem trudno było znaleźć wolną rękę do pracy, a już na pewno nie taką, która umiałaby poprowadzić pióro w jako tako przyzwo­ity sposób. .

Nie było nikogo oprócz służącej zajmującej się domem w zagrodzie Stedje! Sunnivę wypożyczono więc pisarzowi na tydzień. Czekało ją zadanie posor­towania zapisków poborcy podatkowego i wpisanie ich w wielkie rejestry pisarza. W długich kolumnach widniały nazwiska wszystkich mieszkańców, a obok nich było miejsce na wpisanie sum dotyczących po­szczególnych lat. Korona i wójt domagali się swoje­go, Kościół - osobnych podatków, a i wierzyciele, i lichwiarze upominali się o należne procenty.

Sunniva bardzo cieszyła się z tego zajęcia.

Na kilka ostatnich wieczorów przydzielono jej dwie dodatkowe łojowe świece, aby mogła ćwiczyć kaligrafię. Sporo wszak czasu upłynęło, odkąd ostatnio parała się tak wyrafinowanymi zajęciami, i lensman obawiał się, że może zanadto pospiesznie wystąpił ze swą niecodzienną propozycją. Oby tyl­ko dziewczyna nie przyniosła mu wstydu, bazgrząc jak kura pazurem, i na dodatek z błędami!

Ale próbki pisma Sunnivy wypadły doskonale, słowa same przychodziły jej do głowy, litery usta­wiały się w idealnym szyku.

Naprawdę zaimponowała Eyliffowi Stedje. I je­szcze raz usłyszała, jak bardzo jest podobna do swej matki. Nie podobał się jej tylko ton zaskocze­nia w głosie lensmana, odbierający nieco słodyczy pochwale.

Zmierzała więc do wspaniałej zagrody pisarza. Podwiózł ją chłop z Breibakk, jadący akurat z kil­koma beczułkami dobrego piwa, które miały trafić na świąteczny stół pisarza. Opowiedział jej przy okazji, że do wioski zawitał Ole - Miedziak. Ole lu­bił tu zaglądać około Bożego Narodzenia, w tym okresie ludzie zwykle mieli ochotę sprawić sobie ja­kiś zbytek; ci, co mieli pieniądze, chętnie załatwia­li sprawunki. A Ole przecież przenosił się z miejsca na miejsce, przyjmując przy tym najprzeróżniejsze zlecenia. Podejmował się także mniej przyjemnych zadań, stając się tym samym wdzięcznym tematem rozmów. Często rozprawiano o wielkoludzie w czarnej łodzi, który nie odmawiał przewozu zwłok czy utopionych zwierząt.

Sunniva znała Olego, nagle uświadomiła sobie, że się za nim stęskniła. Tyle się wydarzyło, nie pa­miętała nawet, kiedy ostatnio widziała znajomą po­stać utykającego olbrzyma. Ole przypuszczalnie bywał na Meisterplassen, Randar nazywał go swo­im najlepszym przyjacielem. Sunniva wierzyła, że w istocie tak jest, obu samotnych mężczyzn łączy­ło jakieś niezwykłe podobieństwo. I mama zawsze powtarzała, że Ole to prawdziwy przyjaciel, z ta­kich, co to poznaje się ich w biedzie.

Cóż, wprawdzie w wielkiej biedzie nie mógł po­móc ani Ole, ani żaden inny człowiek, tyle Sunni­va rozumiała. Wszystko właściwie zależało od oso­by, której dotyczyła sprawa, i od Boga.

Sunniva posłała Mu ostatnią modlitwę i weszła przez furtkę do zagrody pisarza. Dobry Bóg odpo­wiedział jej, ukazując przy studni znajomą postać.

Stał tam, w pozie trochę niedbałej, zajęty rozmo­wą z dwiema dziewczynami, które najpewniej wyszły po wodę potrzebną w wielkim gospodarstwie. Sunniva widziała, że się uśmiecha. Długie loki zniknęły!

Sprawiał wrażenie starszego, z sylwetki biła siła męskości.

Po obcięciu włosów twarz przestała być już twa­rzą chłopca. Sunniva wstrząśnięta zauważyła, że za­czął również zapuszczać brodę.

Mój Boże, jest piękniejszy niż kiedykolwiek, przeszyła ją myśl.

A gdy on, wciąż uśmiechnięty, odwrócił głowę i spostrzegł ją, poczuła, jak uśpiony płomień wybu­cha ze śmiertelną mocą.

Zatrzymała się, zerknęła przez ramię, wiedziała jednak, że za późno już na ucieczkę. Zebrała więc całą swoją nowo zdobytą siłę i odwagę, postanawia­jąc udawać całkowicie obojętną.

- Sunniva!

Ach, idzie do niej! Tamte dwie dziewczyny nie ruszały się z miejsca, uśmiechy wywołane jego cza­rującym zachowaniem zakrzepły im na ustach ni­czym zimna owsianka.

- Sunniva! Jak miło! Tak dawno nie rozmawialiśmy!

- Owszem, Bjornarze Gurvin, rzeczywiście. Ale są tego powody!

Jej chłodny ton najwidoczniej odebrał mu śmia­łość, Sunniva niemal pożałowała swoich słów. Ale Bjornar się nie rozzłościł, tylko spoważniał.

- Musimy porozmawiać!

- Czyżbyśmy mieli o czym?

- Wydaje mi się, że o wielu sprawach... Dużo o tobie myślałem.

O, cudowne słowa!

- Bardzo dużo o tobie myślałem, Sunnivo. A kiedy spostrzegłem, że idziesz tutaj, jak gdyby prowa­dziła cię bogini losu... wiedziałem, że musimy się rozmówić.

- Przecież rozmawiamy - odparła cierpko, lecz ptaszek w sercu ćwierkał coraz głośniej.

Bjornar podprowadził ją do ławeczki pod ogoło­coną z liści jabłonią. W powietrzu wyczuwało się mróz, lecz Sunniva nie czuła już zimna.

- Sunnivo, wydaje mi się, że oboje powinniśmy prosić się nawzajem o wybaczenie. Ale czy nie mo­żemy puścić tego, co złe, w niepamięć? Nigdy nie zapomnę tych chwil latem, w gorącą noc... Nie mo­że być prawdą, że nic cię nie obchodziłem!

Zaczerwieniła się, zmusiła się jednak do uśmie­chu, by pokazać, że ceni sobie jego szczerość.

- Co masz na myśli? - spytała. - Za co powin­nam przepraszać? Za to, że mnie zwiodłeś, że przez cały czas tylko się bawiłeś, i mną, i Anitą?

- Anitą? Ale... to dopiero po tym, jak dowiedzia­łem się o tobie i o Franku! Musisz zrozumieć, że chciałem pocieszyć się z inną, skoro ty tak dobit­nie pokazałaś, gdzie moje miejsce!

- Doprawdy? A o jakim Franku mowa? Zdumienie na jej twarzy nie mogło być udawane. Bjornar patrzył na dziewczynę wstrząśnięty.

- Czy to nieprawda... że ty i Frank...

- Kto naopowiadał ci takich kłamstw? I kiedy? Odpowiedzi już się domyślała.

Anita, ta żmija!

- W wieczór świętojański... Późno przyszedłem na tańce, zobaczyłem ciebie z Anitą, uciekłaś od niej...

Powtórzył łzawą historyjkę Anity i zawstydzo­ny uzupełnił krótką opowieścią o swej rozpaczy i niemądrych uściskach z intrygantką.

Sunniva siedziała jak skamieniała, starała się przetrawić wszystko, co usłyszała. Czyżby jedno wielkie nieporozumienie? Czy możliwe, że Anita oszukała ich oboje, oskarżając każde o zdradę?

Zawrzało w niej z gniewu, pięści same się zaci­snęły.

Zauważyła, że Bjornar myśli podobnie, zwarte szczęki wyraźniej zaznaczyły się na jego męskiej już twarzy.

- Niech Bóg ma w opiece to przeklęte babsko, kiedy znów ją spotkam! Dostanie...

- Nie, to nikomu nie pomoże. To my okazaliśmy się głupi, wierząc jej bez wahania. To my nie ufali­śmy sobie za grosz!

Bjornar popatrzył na Sunnivę zamyślony, uśmiechnął się.

- Masz rację. Byliśmy głupi. Powinniśmy lepiej pamiętać tamten piękny wieczór i nie pozwolić, aby rozdzieliło nas pospolite kłamstwo. Za to te­raz nic już nie stoi na przeszkodzie, abyśmy się le­piej poznali. Nikt już nie powstrzyma mnie w wypełnieniu złożonych ci obietnic, jeśli tylko zechcesz je przyjąć.

- Bardzo chętnie poznam cię bliżej, Bjornarze - odszepnęła uszczęśliwiona Sunniva.

Delikatnie przygarnął ją do siebie, ale dziewczę­ta wciąż stały przy studni, wyraźnie się nie spieszy­ły. Bjornar nie ośmielił się jej pocałować, chociaż ich wargi znalazły się tak blisko, bardzo blisko siebie. Taki postępek mógłby narazić na szwank jej cześć. A przecież za nic nie chciał, by oskarżano go o zbrukanie własnej narzeczonej!

Tydzień na dworze pisarza minął szybko, znacz­nie szybciej niż każdy z ciągnących się letnich dni.

Sunniva wiedziała, dlaczego.

Wszystko wokół jawiło jej się różowym szczę­ściem, niebiańską radością, białym oczarowaniem!

Żałowała trochę, że błahe nieporozumienie tak wiele zniszczyło, postanowiła jednak dłużej tego nie roztrząsać. Przepełniała ją radość, zdołała na­wet wykrzesać z siebie współczucie dla Anity. Szkoda jej było wszystkich, którzy nie mogą dzielić jej szczęścia!

Dała Anicie do zrozumienia, że jej kłamstwa wyszły na jaw. Anita z początku wszystkiemu za­przeczała, nie szczędziła złośliwości. Sunniva jed­nak była tak mocno zakochana, że wyciągnęła do nieprzyjaciółki rękę.

- Przestańmy się kłócić. Już się na ciebie nie gnie­wam. Sprawa się przecież wyjaśniła! Być może nam wszystkim ta nauczka wyjdzie na dobre.

Anita uśmiechnęła się wtedy i uściskała Sunnivę.

- Dziękuję. Nienawidzę mieć wrogów - powie­działa Sunniva uradowana.

- To ja winna ci jestem wdzięczność, i nie tylko. Jesteś doprawdy wielkoduszna, że wybaczasz mi ta­ką niegodziwość. Ale tak bardzo pragnęłam... mia­łam nadzieję, że może Bjornar...

- Wiem. Nie pasujesz do takiego życia. I ufam, że wkrótce znajdziesz sobie męża, który potrafi le­piej się o ciebie zatroszczyć - oświadczyła Sunniva.

- Ale nie licz na Bjornara! Planujemy się pobrać, kiedy tylko osiągnę odpowiedni wiek.

- Dwa lata... to przecież strasznie długo!

- Tak, ale mamy czas, możemy czekać. I wiem, że on już drugi raz mnie nie zdradzi - odparła Sun­niva z mocą.

- Nie jest wcale pewne, czy w ogóle to zrobił - szepnęła Anita i spuściła oczy.

- Wiem, co było. W wieczór świętojański...

- Na pewno niewiele z tego pamięta. To ja... ja mu powiedziałam, że my...

Sunniva utraciła część dobrej woli, ciarki prze­szły jej po plecach na myśl o tym, że Bjornar spo­czywał w objęciach tej dziewczyny.

- To nieprawda - wyznała Anita. - Ja mu tak powiedziałam, a on uwierzył... Upił się piwem i go­rzałką. Kiedy później obudził się przy mnie nagi, bez trudu przekonałam go o tym, o czym chciałam. Wiedziałam, że poczuje się zobowiązany, być mo­że uda się nawet nakłonić go do małżeństwa z nie­szczęsną dziewczyną, którą wykorzystał i pohań­bił... Ale wpadłam we własną pułapkę. Gdyby takie potajemne zabawy prowadziły do ołtarza, miała­bym całą kolejkę starających się o moją rękę.

Sunniva wstrząsnęło to wyznanie, nie mogła po­jąć, jak Anita może tak beztrosko pozwalać męż­czyznom na zbliżenia. Ogromną radość sprawiła jej jednak wieść, że między nią a Bjornarem do nicze­go nie doszło!

Na pewno i on się ucieszy, jak się dowie...

Sunniva jeszcze raz uściskała Anitę i rozeszły się każda do swoich zajęć. Za dwa dni pokój świąt otoczy kraj i jego mieszkańców. Nastaną wesołe, rado­sne dni. Boże Narodzenie!

Zabawy i uczty, długie wieczory, śpiewy i weso­łe rozmowy. Pyszne jedzenie! I dużo wolnego cza­su, wiele chwil na spotkania z ludźmi, z którymi pragnie się być jak najwięcej.

Czas, aby odwiedzić tych, którzy zostali w domu.

Sunniva cieszyła się, że opowie Randarowi o swym szczęściu. Wiedziała, że i jemu sprawi radość.

ROZDZIAŁ VI

Kościół w Sogndal, Dzień Złotego Pierścienia*1, 1692

Dumny pan młody z wielką niecierpliwością cze­kał na swą wybrankę.

Wysmukły, jasnowłosy stał u boku ojca i pozwa­lał, by któryś z kompanów wyśpiewywał pochwal­ne pieśni tak przenikliwie fałszując, że słuchaczy nachodziła ochota na zatkanie sobie uszu. Weselny orszak zaczynał się zbierać, wkrótce już cała setka zaproszonych gości zgromadzi się na drodze do do­mostwa pana młodego. Stamtąd razem wyruszą w stronę prowadzącego do kościoła gościńca. Zajdą aż nad brzeg fiordu, bo panna młoda przypłynie ze swego domu łodzią.

Dawny kat na pewno zajmie miejsce jej ojca i po­prowadzi ją do ślubu. Towarzyszyć jej będzie też młodsza siostrzyczka; znano już malutką czaro­dziejkę z jej sporadycznych odwiedzin w wiosce.

Młodsza córka Marii nosiła także jej imię. Było to dziecko o wyglądzie anioła, przynajmniej do­póki nie zdarło chustki z głowy, bo wtedy wypły­wała burza lśniących, czarnych włosów, tak gęstych i niesfornych, że przywodziły raczej na myśl Cyga­nów i włóczęgów.

Ten dzień był jednak wielkim dniem starszej cór­ki Marii. Sunniva skończyła już osiemnaście lat i mogła z całą powagą oddać się narzeczonemu, cierpliwemu Bjornarowi Gundnowi. Ci dwoje mie­li się ku sobie, jeszcze gdy Sunnniva była dziec­kiem, i ludziom ogromnie imponował szacunek, z jakim Bjornar zawsze traktował swą młodziutką narzeczoną. Nigdy nie widziano, aby chłopak wspi­nał się późnym wieczorem na dziewczęcy stryszek. I, co ważniejsze, nie widziano, aby wymykał się stamtąd rankiem w niedzielę...

Młodzi rzeczywiście zasłużyli na pochwały. Na­reszcie będzie można popatrzeć na oblubienicę, która nie splami ślubnej korony, symbolu niewin­ności!

Tak, tak, korona.

Pomyśleć tylko, że starą koronę, skarb rodzinny, pożyczono ubogiej służącej!

Staruszek Eyliff Stedje, schorowany dawny lens­man, osobiście nalegał, by Sunniva nosiła ciężkie ar­cydzieło. Korony nie używano od czasu, kiedy jego Hilda stanęła pod ołtarzem i przed Bogiem i ludź­mi przysięgała połączyć swe życie z jego życiem.

Nikt nie wiedział, jakie myśli roją się w głowie Ey­liffa, gdy Sunniva zeszła na brzeg i promienie słońca pochwyciły cudne kamienie, zdobiące koronę.

Wyglądała tak pięknie, jak tylko wyglądać może panna młoda. Miała pulchne, rumiane policzki, włosy jej błyszczały, a oczy rozszerzyła miłość, gdy dostrzegła siedzącego na koniu pana młodego.

Towarzyszyła jej wyładowana po brzegi łódź.

Siedziała w niej Gjertrud i jakiś nieznajomy męż­czyzna, który walczył z opornymi wiosłami. Naj­wyraźniej obrał sobie za cel bezpiecznie dowieźć wiano Sunnivy.

Dwie pokaźne skrzynie, zapewne pełne pościeli, fartuchów, derek i rozmaitych kobiecych drobiazgów.

Trzy faski, najprawdopodobniej wypełnione ma­słem.

Tłusta owca, porośnięta gęstą białą wełną.

I najwspanialsze ze wszystkiego: stos pięknie rzeźbionych desek, które ozdobią południową ścia­nę izby na Gurvin.

Zgromadzeni radośnie powitali pannę młodą i wśród entuzjastycznych okrzyków ją także posa­dzono na konia. Zwisające z korony długie haftowa­ne wstążki były podszyte jedwabiem i ozdobione li­stkami ze srebra. Korona, choć od spodu wyłożona aksamitem, była ciężka i ciasna, dziewczyna mocno musiała napinać mięśnie szyi, by trzymać głowę pod­niesioną.

Na razie Sunniva nosiła koronę dostojnie, dum­na jak księżniczka.

- Tak, jak nosiłaby ją jej matka - szepnął ten i ów lękliwie. Ludzie jeszcze nie zapomnieli czarownicy, wciąż czuli, że zbyt łatwo odwrócili się do niej ple­cami.

Sunniva wcale nie miała ochoty myśleć o żad­nych smutnych sprawach, lecz łzy były nieuniknio­ne tego ranka, kiedy Gjertrud wolno czesała jej gładkie włosy i układała pięknie tak, aby mogła się na nich utrzymać korona.

Gjertrud dostrzegła łzy.

- Nie przyjmij tego źle, Gjertrud, i uwierz, że je­stem ogromnie wdzięczna za wszystko, co robisz dla mnie i dla malutkiej. Ale... brak mi dzisiaj mamy...

Gjertrud parę razy także pociągnęła nosem, lecz uśmiechnęła się przez łzy.

- Oczywiście, Sunnivo, to ona powinna włożyć ci dzisiaj koronę na głowę. Ach, jakże bardzo chcia­łabym, żeby tu była! Strasznie to smutne, że nie uj­rzy swej starszej córki w ślubnym stroju. Musimy się tylko modlić i mieć nadzieję, że pewnego dnia poprowadzi do ołtarza przynajmniej malutką...

- Ja już nie jestem mała - zaprotestowała Maryjka. Siedziała na podłodze i bawiła się pięknymi wstążkami od korony. - Mama na pewno nie wróci do domu i na mój ślub. Zresztą nigdy nie wyjdę za mąż - oznajmiła pięciolatka.

Sunniva otarła łzy, uparta buzia siostrzyczki za­wsze skłaniała ją do uśmiechu.

- Chodź tu, moja śliczna dziewczynko - wycią­gnęła ręce do malutkiej.

Maryjka była bardzo zadowolona, że może usiąść na kolanach najważniejszej tego dnia osoby, lecz wolałaby sama znajdować się w centrum zain­teresowania. Dobrze, dzisiaj niech tak już będzie, stwierdziła wielkodusznie. Przecież zaraz po wese­lu wszyscy i tak będą tańczyć, jak ona im zagra!

Randar i Gjertrud nie zauważali, jak pięcioletnia dziewczynka okręca ich sobie wokół palca. Maryjka nie miała ugodowej natury, w niewinnie błękit­nych oczętach często pojawiały się gniewne błyski. Nie była zła, nigdy nie wyrządziła krzywdy czło­wiekowi ani zwierzęciu. Obdarzona jednak została niesłychaną umiejętnością osiągania tego, co chcia­ła, wrodzoną zdolnością dotykania odpowiednich strun w każdym człowieku, z którym się zetknęła. Randar twierdził, że potrafiłaby wyżebrać ostatnią kość z pyska głodującego psa.

Gjertrud nie bardzo podobał się iskrzący niemy gniew, jaki niekiedy okazywało dziecko. Przeraża­ła intensywność wyrazu malutkiej buzi, widoczna szczególnie wtedy, gdy dziewczynka dowiadywała się o niesprawiedliwości czy użyciu siły. Płakała i złościła się, gdy jej mała przyjaciółka Audit w wie­ku zaledwie sześciu lat musiała pójść na służbę ja­ko podkuchenna do starego dziada, którego dzieci instynktownie unikały. Parskała jak prawdziwa ko­cia mama, gdy Randar nalegał na oddanie pięciu ko­ciąt do wsi. Gdyby wiedziała, jaki los w końcu spo­tkał kociaki, pewnie nigdy by się już do niego nie odezwała. Maryjka miała waleczną duszę.

- Może jest taka, bo właściwie pragnąłem mieć syna - zastanawiał się Randar, czując ukłucie w ser­cu. Dumny był z córeczki i musiał przyznać, że Ma­ryjka ma cechy, które on sam chciałby mieć. Ma­lutka nie pozwoli wodzić się za nos!

Byle tylko zdołali ją nauczyć, że sprzeciw nie za­wsze się opłaci...

Dzisiaj miała najwyraźniej dobry humor, była grzeczna i uległa, dreptała z niecierpliwości, myśląc tylko o wyjeździe z domu.

Gjertrud i Sunniva z dwóch sukienek Marii uszy­ły piękną suknię ślubną, a z resztek materiału - prześliczny strój dla Maryjki.

Mała lubiła się stroić, rozpromieniła się, kiedy Randar pozwolił jej wziąć też niedużą srebrną ozdobę matki.

Właściwie to dziwne, bo przecież dziewczynka biegała zwykle w połatanych porciętach i przewią­zanej sznurkiem koszuli. Dawno już zrezygnowali ze zmuszania jej do noszenia spódnic sięgających do pół łydki, w które zwykle ubierano dziewczyn­ki. Na szczęście rzadko kiedy ktoś niespodziewa­nie zaglądał do zagrody, a Maryjka zgodziła się wreszcie na wkładanie normalnego ubrania, kiedy przychodzili goście.

- Cieszę się, cieszę się - podśpiewywała teraz i zsunąwszy się z kolan panny młodej, pobiegła po piękny bukiet, który ułożyły razem z Gjertrud.

Kilka godzin później bardzo dumna i poważna dziewuszka kroczyła za końmi młodej pary. Kłania­ła się łaskawie ludziom stojącym wzdłuż drogi, nie rozumiejąc, jakie rozbawienie budzi swym doro­słym pozdrowieniem.

Na weselu natomiast i Maryjka, i inni popuścili cu­gli, weselisko było zaiste wspaniałe, bo stary lensman przynosił jeden podarek za drugim. Randar zatro­szczył się o mięso cielęce i wieprzowe, piwo i chleb. Ale teraz na stole pojawiły się świeże owoce i pięknie przyozdobione pszenne ciastka, masło, galareta z cie­lęcia i gęsty czerwony sos z jagód do polania słodkości.

Goście się częstowali, muzykant zagrał szybką melodię.

Pannę młodą niemal siłą wypchnięto na środek, miała teraz odtańczyć ostatni samotny taniec.

Zaraz powinien wkroczyć pan młody i po chwi­li zabawnego droczenia się mieli zawirować w tań­cu już jako para. Po samotnym tańcu panny mło­dej winien nastąpić pocałunek.

Sunnnde doskwierał bolący zesztywniały kark, czuła, że korona odciska się czerwoną pręgą na gło­wie. Była spocona i zmęczona, oszołomiona i bar­dzo, bardzo szczęśliwa.

Tańce trwały, ale nikt się nie spodziewał, że mło­dzi będą w nich długo uczestniczyć.

Szczytowy punkt weseliska nastąpił, kiedy poło­wa rozbawionego towarzystwa odprowadziła ich do łoża.

Maryjka obserwowała, jak dorośli się śmieją i ha­łasują, i chłonęła przypadkowe słowa, z całą pew­nością nie przeznaczone dla uszu pięciolatki.

Randar wziął ją na ręce, wiła się, wyrywała, nie była już wszak niemowlakiem!

Nagle jednak, gdy policzek dziewczynki dotknął silnego ramienia ojca, dźwięki jakoś ucichły, a oczy same się zamknęły.

W półśnie poczuła, jak Gjertrud delikatnie gła­dzi ją po włosach, i po chwili znalazła się w znajo­mych, miękkich objęciach kobiety.

Zasnęła w ramionach opiekunki. Gdyby usłysza­ła, jak słodko i niewinnie wygląda we śnie, na pew­no uznałaby to za obrazę.

Randar uśmiechnął się z czułością, pogładził zarumienione policzki córeczki, patrzył, jak tuli się do swojej ukochanej Gjertrud. Gjertrud naprawdę udało się uczynić dla małej stratę matki możliwie najmniej dotkliwą. Wprawdzie Maryjka stale pa­plała o swojej wspaniałej matce i złościła się na okropnego pastora, który wszystko zniszczył, to jednak Randar pojmował, że Maria dla pozostałych mieszkańców zagrody wkrótce stanie się tylko od­ległym wspomnieniem.

Sunniva, jako pani na Gurvin, będzie miała swo­je sprawy.

Gjertrud porzuciła nadzieję na to, że Maria kie­dykolwiek wróci do domu.

Randar podejrzewał, że traktuje przyjaciółkę jak świętą. Gjertrud uwielbiała siedzieć z Maryjką i opowiadać jej fantastyczne historie o matce. Tro­chę dodawała, trochę ujmowała, a w rezultacie Ma­ria przewyższała większość świętych swoją czysto­ścią, odwagą i poświęceniem. Randar, słysząc te opowieści, uśmiechał się nie bez goryczy, lecz się nie wtrącał.

Skoro Gjertrud pragnie zachować taki obraz Ma­rii, nic mu do tego.

I co złego w tym, że córeczka odziedziczy wyi­dealizowany obraz matki?

Wątpliwe, by kiedykolwiek ujrzała ją żywą.

Może Maria już umarła.

Zbyt długi czas upłynął, odkąd otrzymali od niej ostatni znak życia, ów list przywieziony przez wiel­kiego pana. Później nie dostali żadnej wiadomości, nawet najkrótszego pozdrowienia.

Może nie ma jej już na szkierze, może ugięła się pod strasznymi warunkami, w jakich przyszło jej żyć.

Ale Randar nie chciał w to uwierzyć.

Dopóki oboje żyją, zawsze jest źdźbło nadziei. A on będzie się go trzymał, dopóki starczy mu sił!

Następnego dnia przyszła do jego izdebki zaru­mieniona panna młoda. Pora była już późna, Ran­dar zrozumiał to, kiedy Sunniva uchyliła okienni­ce, wpuszczając do środka ostre jesienne słońce.

W jednej dłoni trzymała drewnianą tacę, a w błę­kitnej niedzielnej sukience wyglądała równie wdzięcz­nie jak w uroczystym stroju poprzedniego dnia.

- Dzień dobry, ojcze! Musisz mi pozwolić tak się dzisiaj nazywać, inaczej nie będę miała komu za­nieść śniadania!

Leżało w zwyczaju, aby nazajutrz po weselu pan­na młoda po raz ostatni obsłużyła ojca. Później miała zerwać wiele więzów łączących ją z rodziną i przyjaciółmi, a zwrócić się raczej ku mężowi i je­go najbliższym.

Randar usiadł na łóżku, zdumiony obecnością dziewczyny. Nigdy wcześniej się nad tym nie zasta­nawiał, nie spodziewał się, że zajmie miejsce jej oj­ca. Zdawał sobie jednak sprawę, że Sunniva uczy­niła mu wielki zaszczyt, podziękował uradowany.

Sunniva nalała mu piwa, a potem suto posmaro­wała masłem chleb i obłożyła go grubymi plastra­mi „starego” sera.

- Proszę, Randarze. I dziękuję za wspaniałe we­sele!

- Tak samo powinnaś dziękować swemu gospodarzowi. To dzięki niemu taka wystawność...

- Ale przecież mam świadomość, ile cię koszto­wało wyprawienie uczty. Wiem, że przez ostatni rok żyliście owsianką na wodzie i rozcieńczonym piwem...

- Taka już dola biedaków przed weselem.

- Mimo wszystko bardzo dziękuję. Mogłeś prze­cież powiedzieć, że to nie twoja sprawa...

- Wiesz dobrze, że czegoś takiego nigdy bym nie zrobił - odparł trochę urażony.

- Oczywiście - westchnęła Sunniva i mocno go uściskała. Randar o mały włos nie upuścił kubka z piwem na łóżko. - Zająłeś się mną, opiekowałeś i pocieszałeś. Ostatnie lata... Czuję, że jesteś najlep­szym przyjacielem, jakiego mam.

- Przyrzekłem twojej matce, że wezmę za ciebie odpowiedzialność. I tobie także to obiecałem, nie pamiętasz?

- Na kamieniu nad urwiskiem, tak... Świetnie pa­miętam. Gdyby nie ty, nie wiem, czy bym przeży­ła tamto straszne lato.

- Ty zawsze przeżyjesz. Jesteś silna i giętka. Jak...

- ... jak moja matka, tak! - roześmiała się Sunniva. Zaraz jednak spoważniała.

- Ale teraz twoja odpowiedzialność za mnie już się skończyła. Jestem dorosła, i jestem żoną Bjornara, on się będzie o mnie troszczyć. Randarze, mam nadzieję, że mimo to pozostaniemy przyja­ciółmi!

- Oczywiście, przyjaźń taka jak nasza nie znika przez jedną noc, choćby była to noc szczególna jak dzisiejsza.

Pojęła przymówkę, lecz nie wstydziła się rumieńca.

- Było cudownie - szepnęła. Randar zorientował się, że miała szczęście do narzeczonego również w kwestii najbardziej intymnych spraw. Tak uśmie­chać się mogła tylko zadowolona kobieta rano!

Nie zagłębiali się w ten temat, zbytnia otwartość nie leżała w ich naturze. Randar jadł śniadanie, a Sunniva w tym czasie zamiotła izdebkę i złożyła jego ubranie.

Wyszła, ale w drzwiach pomachała jeszcze wesoło.

- Do zobaczenia na wieczornym poczęstunku! - pozdrowiła go i zniknęła.

Randar dalej siedział na łóżku, świadom, że Sun­niva swoją wizytą chciała mu przekazać coś szcze­gólnego.

Został zwolniony od odpowiedzialności.

Mógł teraz postępować tak, jak chciał.

Jeszcze kilka lat, zanim Maryjka nie dorośnie...

Siedział tak długo, pozwalając krążyć po głowie dawno odepchniętym myślom. Zdawał sobie spra­wę, że jeśli dopuści je do siebie, to wkrótce nie bę­dzie miał żadnej drogi powrotu, tęsknota stanie się zbyt nieznośna.

To niemądre jak sypanie soli na rany, bezna­dziejne szaleńcze pomysły... Wiedział jednak, że gotów jest oddać życie, byle tylko choć raz jeszcze ją ujrzeć.

Z całą surowością wobec siebie przemógł ogar­niające go drżące napięcie, nie mógł dopuścić, by zawładnęło nim w samym środku wesela. Ale później...

Zwyczajem było, że następnego dnia po ślubie zapraszano całą wioskę na kubek piwa. Zapanował rozgardiasz, dom postawiono niemal na głowie. Należało pomyć dzbanki i inne naczynia, przynieść beczki z piwnicy i spichlerza, ustawić miski do pi­wa gotowe dla gości. Nakrojono również trochę so­lonego mięsa i ułożono je na podłużnych drewnia­nych półmiskach jako przekąskę.

Zapowiadał się długi dzień, a później czekał je­szcze jeden, zanim weselisko dobiegnie końca.

Dopiero potem dla Sunnivy nastaną nowe po­wszednie dni.

Gospodyni na Gundn. Z kluczami u pasa.

I z własną dziewczyną do najcięższych robót, któ­re do tej pory sama wykonywała dla Hildy Stedje!

Sunnnde wprost w głowie się kręciło ze szczęścia.

Czy mogło jej się ułożyć lepiej?

Kochający mąż, wystarczyło, by na nią spojrzał, a już cała płonęła. Piękny, silny, dobry mąż, znała każdy zakątek jego duszy i mogła mu w pełni ufać.

Szczęście nigdy nie było jej tak bliskie. Radował ją każdy dzień pracy, nie zauważała, że wymaga się od niej jeszcze więcej niż wtedy, gdy jako służąca wykonywała najcięższe roboty. Teraz ona była od­powiedzialna za wszystko! Za to, by należycie na­pełniono spichrze i stodołę, by siano i liście w czas znalazły się pod dachem, by zadbano o ubój, by nic się nie zmarnowało...

Do obowiązków gospodyni należało także prze­glądanie zimowych ubrań i okryć, pilnowanie, czy mleko starannie przecedzono i zakwaszono, dbanie o wielkie beczki z mięsem, rybami i warzywami, które trzeba było zakwasić lub zasolić w odpowie­dni sposób.

Uprawiali też trochę zboża, nadawał się do tego płaski teren nad rzeką. Zdarzało się, że uzyskiwali z pola dosyć ziarna na całą zimę, zwykle jednak musieli kupić kilka dodatkowych beczek.

Bjornar już wcześniej zabrał ją na obchód wło­ści, pokazywał kamienie graniczne i strumień od­dzielający Gurvin od sąsiednich zagród. Zaprowa­dził ją też do swoich sekretnych miejsc, gdzie jako dziecko budował własne maleńkie zagrody do za­bawy.

Niekiedy kochali się pod błękitnym jesiennym niebem, które miało taką samą barwę jak jego oczy.

Nawet staruszkowie niczym nie zakłócali szczę­ścia, chociaż Bjornar wcześniej widział, jak matka zaciska usta, kiedy obwieścił, że zamierza poślubić Sunnivę Mariadatter Skanke.

Ojciec również odniósł się sceptycznie do jego pomysłu, nie podobało mu się zamieszanie wokół tej rodziny. Bjornar jednak nie przestawał argu­mentować, był łagodny i surowy zarazem, uparty i czuły, kiedy mówił o Sunnnde.

W końcu starzy ustąpili i ojciec sprawiał wraże­nie wręcz zadowolonego, kiedy Bjornar, wyciągając ostatni przekonujący argument, wskazał, że Sunni­va dostała dodatkową zapłatę za dobrą pracę u sa­mego pisarza. I była przecież córką wielkiego pana...

Ojciec burknął coś w odpowiedzi, słyszał o tej budzącej wiele wątpliwości historii. Nikt jednak nie mógł zaprzeczyć, że Sunniva jest córką samego Mogensa Skanke.

Sunnivę powitała więc para milkliwych staru­szków na dożywociu, którzy potrzebowali jednak zaledwie trzech dni, aby dać się zauroczyć młodej gospodyni.

Tak ładnie się do nich odnosiła, mówiła tak cier­pliwie i mądrze!

Może nawet była piękna, szczególnie dla tego, kto spogląda na nią z miłością!

Dobry materiał na gospodynię, to przynajmniej pewne. Nie bała się ciężkiej pracy, zorientowali się już pierwszego wieczoru, kiedy zaczęła planować jesienne roboty.

Starzy odetchnęli z ulgą.

Ich ostatnie lata rysowały się przed nimi pewne i bezpieczne. Młoda żona Bjornara będzie umiała się o nich zatroszczyć. Powiadano też, że wiele odziedziczyła po matce, znającej się na leczeniu. Kto wie, może synowa zaradzi uprzykrzonym bólom, które w jesienny czas chętnie właziły w zmęczone plecy i sztywne biodra?

ROZDZIAŁ VII

- Jade - szepnął Randar.

Słowo to wywołało w nim prawdziwie wiosenne topnienie lodów, choć nie było przy nim nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.

- Jade!

Nie zdawał sobie sprawy, że w półmroku obli­cze mu promienieje, nie domyślał się, że w ciągu kilku zaledwie sekund głębokie bruzdy na twarzy przekształciły się w fałdy uśmiechu.

Siedział sam w warsztacie, zima była mroźna, dłonie utrzymywały ciepło wyłącznie dzięki szyb­kim ruchom pilnika.

Na stole do pracy płonęła lampa, leżał też na nim piękny kawałek brzozowego drewna, z prawie już gotowymi cudnymi girlandami kwiatów. Miał zawisnąć nad drzwiami na Gurvin, jako dodatkowy podarek Randara dla młodziutkiej gospodyni, która niedawno zwierzyła mu się, że oczekuje pierwszego dziecka.

Sunniva była dorosła.

Ledwie w kilka miesięcy po ślubie jakby otwo­rzyła się do świata i zyskała nową pewność siebie. Przydał jej tego nie tylko niewieści czepiec.

Randar wiele rozmyślał, na wszystkie strony obracał w głowie wnioski, odsuwał je od siebie i po­zwalał, by powracały we śnie.

Dopiero jednak w tym momencie podjął osta­teczną decyzję.

Nie ma drogi odwrotu.

Musi jechać.

Jak najszybciej.

Boże Narodzenie jeszcze nie minęło, wciąż cze­kało kilka długich świątecznych dni przed nadej­ściem Nowego Roku.

Randar wiedział, że właśnie teraz wzdłuż całego wybrzeża mężczyźni szykują się do połowów na Lofotach. Niewielkie miał pojęcie o tych trudnych wyprawach, lecz słyszał opowieści takich, co to za­ciągali się na kutry i mniejsze łodzie.

To mogła być jakaś szansa.

Musi znaleźć się jakiś szyper, któremu potrzeba pomocy silnych, chętnych do pracy rąk, zwłaszcza człowieka, który nie będzie miał zbyt wygórowa­nych wymagań.

Randar po długim namyśle doszedł do wniosku, że powinien spróbować, inaczej nie przekona się, czy to możliwe. Nie może zwlekać, należy czym prędzej dostać się do Bergen, zanim łodzie wyruszą na Północ.

Wykorzysta pierwszą okazję, jaka się tylko nada­rzy. W przeciwieństwie do innych mieszkańców wiosek położonych w głębi kraju nie bal się morza.

Jakąż krzywdę może wszak wyrządzić mu woda poza tym, że odbierze życie? A to równie dobrze mogło mu się przytrafić także na lądzie.

I przecież za wszystkimi tymi falami, daleko, daleko na Północy znajdował się jedyny port, do ja­kiego pragnął zawinąć.

Ramiona Marii.

Ona musi tam być.

Randar postanowił, że będzie w to wierzyć.

Chociaż może Maria wcale na niego nie czeka... Lecz jest gdzieś tam, na jednej z wielu przybrzeż­nych wysepek, na maleńkim szkierze wśród dwóch czy trzech tuzinów nieszczęsnych kobiet.

Wiedział, że nie powinien liczyć na wyrwanie jej z obozu, lecz może pobędzie z nią bodaj przez kil­ka dni. Napatrzą się na siebie, powiedzą sobie, że życie toczy się dalej, ogrzeją się nawzajem przez pa­rę chwil.

Może będzie mógł tam wracać, będą żyć takimi krótkimi spotkaniami.

Gdyby tylko udało mu się znaleźć kuter płyną­cy właśnie na Skjaervaer...

Powinien zdobyć porządny rybacki strój. Spo­dnie z nasączonego olejem płótna, kurtkę ze skóry foki i duży, wodoodporny kapelusz z szerokim rondem.

Uśmiechnął się do siebie, wyobrażając sobie za­skoczenie Marii, kiedy ujrzy, że wśród rybaków szukających towarzystwa kobiet znajduje się także jej mąż!

Całe przedsięwzięcie wydało mu się nagle niezwy­kle proste, jak gdyby w momencie, w którym posta­nowił wyruszyć, miał już połowę podróży za sobą.

Pozwolił dłoniom dalej pracować nad kawał­kiem drewna, lecz głowę wypełniły mu wesołe, lek­kie myśli. W tej chwili pragnął jedynie upajać się podnieceniem, oszałamiającą nadzieją, że mimo wszystko znów ją zobaczy.

Nie chciał myśleć o nieuchronnych protestach Gjertrud i o łzach Maryjki...

Nie chciał myśleć o niepowodzeniu wyprawy, o tym, że Maria być może nie należy już wyłącznie do niego.

Nie myśleć, tylko marzyć.

Niech sobie kłopoty przychodzą, kiedy chcą.

Maryjka patrzyła na niego spojrzeniem, od którego serce zamarło mu w piersi.

Randar w tym momencie gorąco pragnął, by de­cyzja jeszcze nie zapadła, by istniała przestrzeń, w której mógłby przygarnąć córeczkę do siebie i obiecać, że zostanie.

- Nie jedź, tatusiu... Nie jedź... Nie jedź...

Malutka powtarzała zaklęcie, całe drobne ciałko zmieniło się w jeden kłębek mięśni, jak gdyby ich siłą starała się go zatrzymać.

Poprosił, by obie usiadły przy długim stole w izbie, chociaż nie nadeszła jeszcze pora ostatnie­go posiłku. Styczniowe wieczory bardzo się dłuży­ły, choć wciąż nie opuszczało ich wspomnienie świąt, nadal cieszyli się uroczystym ciepłem.

Ale teraz wszystko się popsuło.

To jego słowa zgasiły świece Bożego Narodze­nia, które jeszcze długo w styczniu płoną w ludz­kich sercach.

Maryjka rzuciła mu się w ramiona i mocno go trzymając, ze szlochem wypowiadała wciąż te same słowa.

Gjertrud nie robiła nic, by ją powstrzymać, nie­ma prośba Randara zdawała się do niej nie docierać.

Randar położył swe niezgrabne dłonie na wstrzą­sanych płaczem pleckach dziecka i próbował je po­cieszać:

- Nie płacz... Przecież wiesz, że wrócę!

- Nie! Nie! Ty też nie wrócisz! Znikniesz, tak jak moja mama! Będziesz musiał zostać na wyspie tyl­ko dlatego, że ten paskudny pastor...

Łkanie zniekształciło dalsze słowa. Randar poczuł ukłucie gniewu.

- Powiedziałaś jej?

Na twarzy Gjertrud nie pojawił się wyraz wsty­du czy żalu.

- Owszem, opowiedziałam jej całą historię, oczy­wiście dostosowaną do uszu dziecka. Maryjka wie, co wygnało jej matkę na odludzie. A raczej kto.

Randar westchnął ciężko.

Dziecko nie powinno znać brutalnej prawdy. Oby tylko Gjertrud swoimi opowieściami nie za­siała w duszyczce malutkiej ziarna nienawiści!

Ciałko Maryjki przestało się trząść, zdrętwiało na kolanach ojca. Randar próbował delikatnie gła­skać córeczkę, uspokoić jakoś, przywrócić poczu­cie bezpieczeństwa.

Ale dziewczynka wcale się nie rozluźniała, zarzu­ciła mu rączki na szyję i nie chciała puścić, ciągnę­ła go przy tym za włosy, na pewno wcale nie zda­jąc sobie z tego sprawy.

Ostrożnie uwolnił się od duszącego uścisku, usa­dził Maryjkę sobie na kolanach i zadarł jej bródkę, zmuszając, by patrzyła mu w oczy.

- Opowiem ci bajkę, córeczko. Posłuchaj. Daw­no, dawno temu żyła sobie mała księżniczka. Mie­szkała razem ze swym ojcem i kochaną pokojów­ką. Królową matkę uprowadzono daleko, daleko, w samotnym zamczysku więził ją zły troll...

- Który się nazywa Revelin!

Nagły błysk w oczach dziecka poraził Randara, zapalił się w nich płomień nienawiści, jakiego nie powinno się nigdy ujrzeć w oczach tak małego czło­wieka. Gjertrud przeszyło spojrzenie, od którego zapewne by się skuliła, gdyby podniosła wzrok znad kądzieli. Randar westchnął bezgłośnie, usiło­wał pokonać palenie w żołądku, z wysiłkiem nada­wał głosowi cierpliwy, przyjazny ton.

- Myślę, że wcale się tak nie nazywał. Nazywał się... nazywał się Złośliwiec.

Snuł dalej swą historię, wytężając wyobraźnię do granic możliwości, lecz zachęcało go skupienie Maryjki, która przestała płakać i słuchała z zainte­resowaniem.

Zakończył baśń opowieścią o tym, jak dobra kró­lowa wróciła do domu akurat w czas na ślub małej księżniczki.

Maryjka świetnie zrozumiała, co ojciec pragnie jej przekazać w swojej baśni. O dziwo, wydawała się znacznie mniej zrozpaczona niż przed chwilą.

Gjertrud wyjęła wrzeciono i gniewnymi ruchami przędła długie, nierówne nici. Ogień w kamiennym piecu w kącie prawie całkiem wygasł, tylko na pale­nisku pod dymnikiem błyskały jeszcze czerwone śle­pia żaru.

Randar poczuł się nagle niewypowiedzianie zmęczony. Od wielu dni zastanawiał się, jak też one przyjmą jego decyzję.

Malutka ciężko oparła się o niego, nuciła jakąś melodię, do której po chwili wymyśliła słowa. Wy­szła z tego piosenka o księżniczce, która nie miała matki.

Randar pochylił głowę, schował nos w delikatne czarne włoski dziecka, pachnące mydłem Gjertrud.

- Bardzo cię kocham - powiedział i głos mu się załamał.

Maryjka urwała piosenkę, popatrzyła na niego zdziwiona.

- Jakiś dziwny jesteś dzisiaj, tatusiu!

Te słowa jeszcze bardziej go zasmuciły.

Gdyby Maria została z nimi... Wówczas jej cór­ka nie znalazłaby niczego dziwnego w wyznaniu miłości. Teraz jednak wydało się ono tak niezwy­czajne, że zaniepokojona wpatrywała się w usta, które je wypowiedziały.

Ze łzami w oczach powtórzył je i ucałował ma­łą w czoło. Dziewczynka milczała, a potem spyta­ła urażona:

- No to dlaczego chcesz ode mnie odjechać? Miała dopiero pięć lat.

Randar poczuł się bezradny jak skazaniec przy­wiązany do czterech dzikich koni. Dwie najuko­chańsze istoty w jego życiu ciągnęły go każda w swoją stronę, wkrótce mógł zginąć rozdarty wal­czącymi w nim uczuciami. Ach, Boże, dlaczego ży­cie nie może być prostsze!

- Kiedyś zrozumiesz... - szepnął do ucha córecz­ce. - Kiedyś dowiesz się, co mnie skłania, abym tak okrutnie cię ranił. Kiedy będziesz większa...

- Jestem już duża!

- Owszem, ale jeszcze większa... jak Sunniva. Wtedy zrozumiesz, malutka, że mężczyzna musi podążać za żoną.

- Czy ją też kochasz?

- Bardzo.

- Bardziej niż mnie, bo jedziesz...

- Nie, nie bardziej niż ciebie. Tylko inaczej...

Dziewczynka przez chwilę się nad tym zastana­wiała, ale myśli wolno obracały się w główce. Nie było jeszcze późno, lecz emocje całkiem chyba zmęczyły dziecko. Ziewnęła, głos brzmiał jakby zza zasłony.

- Kiedy mama wróci do domu... myślisz, że mnie polubi?

Randar się uśmiechnął.

- Tak, moja Maryjko, wiem, że ona już cię ko­cha - zapewnił. - Może nawet mocniej niż ktokol­wiek inny.

- Och, tatusiu, naprawdę? Wobec tego muszę je­chać z tobą, żeby ją spotkać!

- To niemożliwe, kochanie. Absolutnie niemoż­liwe. Powinnaś raczej modlić się co wieczór o to, by mama pewnego dnia wróciła do domu.

- Na pewno wróci! A potem pojedzie do Lyster zabić tego księdza, który kłamał i był dla nas taki niedobry!

Randar wstrząśnięty wpatrywał się w drobną niewinną twarzyczkę i nie mógł pojąć, że różane usteczka potrafią wypluć takie mściwe słowa.

Maryjka w półśnie uśmiechała się prześlicznie, czarne rzęsy spokojnie legły na policzkach, zaru­mienionych po przeżyciach. Nawet przez sen tuliła się do niego jak pisklę, któremu instynkt podpowia­da, że wypadnięcie z gniazda oznacza pewną śmierć.

Randar pozwolił jej tak spać przez pewien czas, głównie po to, by odłożyć dyskusję, która, jak wie­dział, nastąpi, gdy dorośli zostaną we dwoje.

Nić Gjertrud rwała się bez przerwy, kobieta słała mu na przemian to rozpaczliwe, to gniewne spojrzenia.

Domyślał się, że Gjertrud jest wstrząśnięta nie tylko żalem dziecka.

Biedna Gjertrud.

Gdyby tylko znalazła męża!

Ale przeszłość na pewno udaremni jej zawarcie małżeństwa, i kobieta dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego tak pożądliwie uchwyciła się tej namiastki roli żony i całą duszą starała się jak naj­lepiej zastąpić dziewczynce matkę.

Nie dało się jednak ukryć, że jest poirytowana i wystraszona.

Dziwne, że wcześniej mało się nad tym zastanawiał.

Owszem, zauważył ukradkowe spojrzenia, drże­nie, gdy przypadkiem znalazł się zbyt blisko... Nig­dy jednak nie dotarło do niego w pełni znaczenie jej zachowania.

Dopiero teraz.

Zamierzał wyruszyć w obłędną podróż, gnany tę­sknotą i brakiem rozsądku. Ryzykował życie, swo­je i innych. Co będzie, jeśli nie wróci do domu?

Co się wtedy stanie z Gjertrud?

Rozumiał jej strach, pojmował, dlaczego palce tak niezgrabnie obchodzą się z wrzecionem i przędzą.

Wdzięczność dla Gjertrud przemieszała się z czu­łością.

Musi uczynić rozstanie tak łagodnym, jak to tyl­ko możliwe. Dobrać piękne słowa, właściwe sformu­łowania. Sprawić, by zrozumiała, że nie opuszcza jej z radością.

Że i ona ma w jego sercu swoje miejsce.

Miejsce przyjaciela.

Pożegnanie okazało się jeszcze bardziej bolesne, niż przypuszczał.

Poprzedniego wieczora spakował podróżny wo­rek, wąski i długi, sznurowany na górze, z pokrywą z impregnowanej skóry i grubym dnem nasączonym nie przepuszczającym wody gotowanym tłuszczem.

Włożył tam trochę ubrań, solidną paczkę z pro­wiantem i swój najlepszy nóż, parę lżejszych butów i cienki płaszcz z nie garbowanej koźlej skóry.

Gjertrud w milczeniu podała mu czworokątną ciężką paczkę.

- Dla Marii - wydusiła z siebie wreszcie.

Podziękował, nie pytał, co w niej jest. Po kształ­cie poznał, że na pewno znajduje się tam książka, al­bo nawet dwie, i coś jeszcze. Z paczki unosił się le­ciutki zapach. Mydło?

Włożył pakunek do niemal pełnego już worka, zo­stało w nim tylko trochę miejsca na górze.

- Może powinienem zabrać jej czarną wełnianą pelerynę? W tym zimnie na Północy na pewno bra­kuje jej okrycia.

Gjertrud wolno pokręciła głową.

- W jaki sposób jej to przekażesz? Pamiętaj, że jedziesz tam jako przypadkowy rybak. Dlaczego miałbyś jej ofiarowywać takie kosztowne podarki?

Randar pojął słuszność tych słów.

Trudno będzie pamiętać o granej przez siebie ro­li, kiedy wreszcie znów spotka się z ukochaną.

Gjertrud zorientowała się, gdzie błądzą jego my­śli, i drążyła temat.

- Musisz się bardzo pilnować, Randarze. Jeśli ktoś się zorientuje, kim jesteś, albo z jakiego powodu przybywasz na wyspę... źle będzie i z tobą, i z Marią. Będą podejrzewać, że chcesz pomóc jej w ucieczce.

Słowa zawisły w powietrzu, Randar dosłyszał tkwiące w nich pytanie.

Ucieczka.

Pomóc Marii zbiec.

Istniała taka możliwość i właśnie tego Gjertrud tak się obawiała.

Nagle zrozumiał.

Gjertrud nie bała się wcale jego wyjazdu ani mie­sięcy spędzonych w samotności i czekania na jego powrót.

Gjertrud sądziła, że on nie wróci do domu.

Lękała się, że Randar nie będzie w stanie opuścić szkieru bez Marii, że jego wyprawa nie ma na celu jedynie spotkania z żoną. Że w jakiś sposób wyrwie Marię stamtąd...

A wtedy nigdy nie będą mogli wrócić do domu.

Randar sto razy obracał w głowie tę myśl.

Gjertrud nie śmiała pytać wprost, lecz on jej od­powiedział.

Podszedł do niej i objął tak, jak nigdy dotąd nie czynił.

Kobieta wybuchnęła płaczem.

- Wrócę do domu, Gjertrud. Nie wolno ci my­śleć inaczej!

- Sam nie wiesz, jaki los cię czeka...

- To prawda. Ale obiecuję ci, że jeśli to tylko bę­dzie w mojej mocy, wrócę do ciebie i do malutkiej. Nie wolno ci nigdy w to wątpić.

- Nie potrafię. Nie potrafię się nie martwić, kie­dy słyszę pytania Maryjki i sama nie znam na nie odpowiedzi. Dlaczego jej to robisz?

Głos Gjertrud brzmiał obco, zniekształcały go łzy i gniew.

Randar przymknął oczy, ale nie wypuszczał jej z objęć. Gjertrud walczyła z jego uściskami, lecz tylko na poły serdecznie.

- Ty i malutka jesteście wszystkim, co mam, Gjertrud. Ścigam teraz marzenie, ale wiem, że prę­dzej czy później ono przestanie istnieć. Może nig­dy jej nie zobaczę, być może ona już... Nie wiem, czy bym się na to poważył, gdybym nie miał domu, do którego mógłbym wrócić. Kiedy wrócę... Czy będziesz na mnie czekać?

Podniosła wzrok, napotkała spojrzenie Randara przez zasłonę łez. Wiedziała, że w jego prostych słowach kryje się coś więcej, coś prawdziwie zło­wieszczego. Tamto słowo, którego nie wypowie­dział, miało najistotniejsze znaczenie.

Może ona już umarła.

Może Maria była jedynie snem, wspomnieniem.

A wtedy on wróci do domu, do mnie i do małej.

- Wtedy... będę na ciebie czekać - szepnęła. Randar zadrżał, ciarki przeszły mu po plecach, pożałował swoich słów. Nienawidził myśli, że Gjertrud będzie karmić się nadzieją na to, że Ma­ria już nie żyje.

Było jednak za późno, słów nie dało się cofnąć. Zabrzmiały logicznie, naturalnie, jak lato przecho­dzące w jesień.

Nawet jeśli Marii już nie ma, to Gjertrud i Ran­dar muszą żyć dalej. I tak już poszeptywano o dwojgu samotnych nie poślubionych sobie, którzy mieszkają razem na Meisterplassen. Kiedy Randar wróci do domu, należy coś z tym zrobić.

Kłopoty widać nadciągały ławicą jak tłuste je­sienne śledzie prosto w sieci.

Łódź niosła go przez mokrą mgłę zalegającą nad fiordem. Woda była zimna, lecz powietrze jeszcze chłodniejsze, dlatego nad powierzchnią wody two­rzyły się zwiewne opary, a łodzie sunące przez weł­nistą masę nabierały tajemniczego, zjawiskowego wyglądu.

Randar przez pierwszy odcinek trasy wiosłował samotnie. Miał nadzieję na spotkanie po drodze większych statków, może kutra handlowego albo za­łogi, która spóźniła się na wielkie morskie połowy.

Na głównym fiordzie ruch był większy. Wszyst­kim się spieszyło.

Każde poruszenie wiosłami przypominało mu, że w ostatnich latach za mało pracował fizycznie. Ple­cy rozbolały go, zanim jeszcze minął Leikanger. A przecież kiedyś mógł bez wysiłku wiosłować ty­godniami!

Pozwolił się ogarnąć smutkowi, że życie zmierza do końca. Czekały go teraz bardziej szare lata. Po prostu się starzał!

Wkrótce stuknie mu pięćdziesiątka.

Niejeden, osiągając jego wiek, zdążył już posi­wieć i dał się pokręcić reumatyzmowi. Wiele kobiet wycieńczyło się, pomarszczyło i zwiędło.

Czy Maria także się postarzała?

Usiłował sobie wyobrazić jej ukochaną twarz na­znaczoną zmarszczkami, przygasłe, zmęczone oczy.

To niemożliwe!

Ona jest wszak uosobieniem życia!

Nawet w najstraszniejszych chwilach jej ciało pulsowało młodością.

Ona nie mogła się zestarzeć.

A ten, któremu przyszło żyć u jej boku, umrze z sokami żwawo krążącymi w żyłach, jak w kwit­nącej na wiosnę wierzbie!

Randar starał się trzymać tej myśli, czuł, że wspomnienie mocy Marii dodaje mu nowych sił. Wiosła równo cięły wodę. Na szczęście lekki ko­rzystny wiatr pomagał niedużej łódce posuwać się naprzód.

Wiosłował, dopóki styczniowy mrok całkiem nie odebrał mu widoczności, skierował się wtedy do lą­du, zjadł kilka kawałków mięsa, a potem zwinął się w kłębek na dnie łodzi i pozwolił falom ukołysać się do snu.

Było zimno, lecz nie na tyle, by obeznany z mo­rzem człowiek nie mógł znaleźć dosyć przytulnego ciepła w skórzanym śpiworze, rozłożonym na po­słaniu z gałęzi jałowca.

Spał w pełnym ubraniu, pod symbolicznym dachem z koca rozpiętego od burty do burty.

Dopiero po pięciu dniach natrafił na ludzi zmie­rzających w tym samym kierunku.

Grupka czterech łodzi płynęła do Bergen. Ludzie stawiali żagle pod osłoną wysokich gór i wkrótce mieli go minąć.

Zaryzykował irytację załogi i postanowił popro­sić o podwiezienie.

Najmniejsza łódź wypuściła wiatr z żagli i gwał­townie się zatrzymała, aż fale gniewnie prysnęły nad dziobem.

Na pokładzie byli znajomi.

Zresztą, bez względu na wszystko, i tak zadaliby sobie trudu na widok talarów, za które Randar mógł kupić dla siebie miejsce.

ROZDZIAŁ VIII

Było coś znajomego w uczuciu, jakie ogarnęło Randara, kiedy stał na dziobie niewielkiej wysłużo­nej łodzi żaglowej i patrzył, jak morze rozstępuje mu się pod stopami.

Dziób ciął fale w poprzek, w próżnej walce ude­rzały o wzmocnione metalem drewno. Dziób roz­dzielał je, odrzucał na boki, sprawiał, że mocarna woda ulegała władzy człowieka. Fale rozstępowały się, układały nowe wzory za rufą. Wkrótce znów się zbiegały, łączyły w swój naturalny wzór, odno­sząc swego rodzaju moralne zwycięstwo.

Już tyle razy wcześniej woda go tak niosła. Czuł ją pod stopami z taką samą tęsknotą w sercu.

W drodze, w drodze.

Przez wody i głębie, których żaden człowiek nig­dy nie ujrzy. Do Marii.

Poprzednio wiosłował sam, płynął małą łodzią do Lyster. Wówczas Maria również stanowiła jedy­nie sen, wspomnienie, nadzieję. Tak jak teraz. Ma­ria była wtedy żoną pastora i mógł liczyć jedynie na spotkanie. Nie wierzył, że wróci z nią do domu, nie spodziewał się niczego poza kilkoma skradzio­nymi krótkimi chwilami.

Podobnie było i teraz. I tym razem także nie płynął po narzeczoną, lecz przybywał jak złodziej, w przebraniu, by skraść kilka godzin szczęścia przy niej.

Niosły go te same fale co wtedy, przed tak wie­lu laty.

Moc jego uczuć się nie zmieniła. Uśmiechał się do siebie, nie przejmował się tym, że pozostali członkowie załogi uznali go za dziwaka, wręcz sza­leńca. Nigdy nie prosili, by im w czymkolwiek po­mógł, płacił wszak żywymi pieniędzmi i miał pra­wo do odpoczynku.

Niekiedy jednak Randar sam brał się za robotę, na szorstkich linach zdzierał skórę z rąk. Prostokąt­nym żaglem ciężko się manewrowało, lecz dawał dobrą szybkość, szczególnie teraz, kiedy szczęśli­wie mieli sprzyjający wiatr.

Szkuta trzeszczała i jęczała, lecz bezpiecznie pru­ła wodę pod pewnym sterem Oli Mikkelsruda.

Poza nieoczekiwanym pasażerem łodzią płynęło trzech mężczyzn.

Dwaj z nich młodzi, na brodach ledwie dawało się dostrzec brunatne cienie zarostu. Kapitan miał więcej doświadczenia, Randar oceniał, że jest od niego młodszy o jakieś dziesięć, może piętnaście lat.

Wyprawili się do Bergen na handel.

Najmłodsi chcieli się zaciągnąć na Lofoty, jeśli tylko znajdą jeszcze jakąś krypę, która tam zmierza. Wiedzieli, że jest już późno, i gnała ich niecierpli­wość. Mieli w ostatnim czasie trudności z zezwole­niem na handel i zdobyciem towarów, a w dodatku Starego Mikkela złamała choroba. Bali się wyru­szyć, zanim jako tako nie wydobrzał.

Ale teraz nareszcie byli w drodze.

Wiatr zdał się rozumieć, że potrzeba im trochę otuchy, i wyglądało na to, że podróż do Bergen zaj­mie pięć, a nawet sześć dni mniej, niż obliczali. Randar słał rzadkie w jego sercu dziękczynienie do tego, który kieruje humorami wiatru i wolą morza. Wolny czas poświęcał na snucie nie kończących się wyobrażeń o ostatecznym celu swej podróży.

Skjaenrer.

Cóż za brzydka, twarda nazwa!

Brzmiała ostro i chrapliwie, nieprzyjaźnie dla ję­zyka. Dźwięk słowa przywodził mu na myśl wal­czącego drapieżnika.

Niebezpiecznie.

Cała wyprawa jest niebezpieczna.

I Randar nie miał wcale na myśli zimowych sztormów i szalejących fal, groźby zatonięcia, z którą musieli się liczyć wszyscy ludzie morza.

To, czego obawiał się najmocniej, nie zależało od wiatru i pogody.

Nie lękał się, że nie dotrze do celu. Drętwiał ze strachu jedynie na myśl, że dotrze tam, lecz jedno­cześnie straci cel z oczu.

Że Marii już nie będzie.

Że być może zastanie tylko grób.

Jedyną pociechę znajdował w tłumaczeniu sobie, że lepsza smutna prawda niż wieczna niepewność.

Ale czy rzeczywiście?

Z trudem przełknął ślinę, jego towarzysze zdu­mieli się na widok nagłej zmiany wyrazu jego twa­rzy. Cóż takiego kołacze się po głowie tajemnicze­mu pasażerowi?

Pomału zaczynali przeczuwać, że nie powinni byli zabierać go na pokład.

Szaleńców wystrzegano się jak zarazy.

Szczególnie niebezpieczni mogli okazać się na po­kładzie. Mężczyźni poszeptywali między sobą o za­wiązaniu jakichś węzłów bądź też spaleniu czegoś, aby przeciwdziałać przeczuciu nieszczęścia, którym nie­kiedy zdawała się tchnąć postać w czarnym ubraniu.

Modlili się o bezpieczne przybicie do przystani i ich modlitwy zostały wysłuchane.

Do nabrzeża wielkiego miasta, które tylko jeden z nich odwiedził wcześniej, dopłynęli w czwartek. Dobili do brzegu w niejakim oddaleniu od najbar­dziej ruchliwej części portu i niepewnie zeszli na wybrukowane ulice miasta.

Tętniło tu życie, otaczało ich brzmienie dziw­nych języków. Ola Mikkelsrud zatrzymał obdarte­go chłopca biegającego w koło i proponującego swoje usługi jako przewodnik.

- Hej, chłopcze! Chcesz zarobić na porcję solo­nego mięsa, to chodź z nami! Powiedz, gdzie znaj­dziemy Antoniusa - Kramarza, i pokaż nam drogę.

Chłopak z zapałem kiwnął głową, odpowiedział w niewyraźnym warkliwym dialekcie.

Jeden z członków załogi został w łodzi, by do­pilnować ładunku, Randar zaś i dwaj pozostali ru­szyli za chłopakiem przez port i weszli między sto­jące bardzo blisko siebie domy.

Randar mało karku nie złamał, kiedy zadarł gło­wę, żeby policzyć piętra budynków. Co za budow­le, prawdziwe dzieła mistrza!

Wysokie domy o spiczastych dachach stały tu je­den przy drugim, niektóre drewniane, inne po czę­ści murowane. Między domami wiły się wąskie uliczki, po których przemykały kobiety w spódni­cach i białych chustkach, dźwigając w objęciach ko­sze lub drewniane naczynia.

Na uliczkach bawiły się też dzieci, z ciekawością obserwowały obcych przybyszów, kręciły się wo­kół, zgadując, skąd pochodzą. Niektóre żebrały o suchy chleb czy jakiś drobiazg, a najbardziej bez­czelne potrafiły nawet złapać za nogawkę spodni albo błagalnie uczepić się przechodnia.

Randar czuł się coraz bardziej zagubiony.

Wszyscy ci ludzie... Wszystko to obce i dziwne. Bywał wcześniej w większych wioskach, nie pierw­szy raz zetknął się z tłumem, może właśnie dlate­go poczuł teraz, jak narasta w nim dawny strach. Strach przed hipnotyzującym oddziaływaniem ludzkiej gromady na tego, który zawsze stanowił cel ich zbiorowej nienawiści i obrzydzenia. On był katem, wyklętym. Tym, którego ludzki potwór o tysiącu głów opluwał i którym pogardzał.

Nie, to już się skończyło, jestem teraz wolny, po­wtarzał sobie. Podniósł głowę tak, jak tylko go by­ło na to stać, i uśmiechnął się z wysiłkiem do gro­madki chłopców, biegnących za nimi i oferujących ciastka z jęczmiennej mąki i ciężkie bukłaki świe­żego mleka.

Randar zorientował się, jak bardzo jest głodny, i przypomniał sobie, że w sakiewce u paska ma drobne pieniądze. Na razie ważniejsze jednak było dotrzymanie kroku towarzyszom. Przyjdzie czas, by przetrawić wszystkie nowe wrażenia, jakie wy­warło na nim wielkie miasto. Utkwił wzrok w bu­tach Oli Mikkelsruda i maszerował dalej, wsłuchu­jąc się w stukot drewnianych podeszew o twardy bruk, ułożony, jak zauważył, w piękne wzory.

Wreszcie najwidoczniej doszli do celu, do zielo­nych drzwi w niskim drewnianym domu.

Chłopak dostał miedziaka i podziękował rozpro­mieniony.

- Widzę, że jesteście dobrzy ludzie. Zatrzymajcie się u Kai, na Portowej, przyrządza najlepsze jedze­nie w mieście i ma najczyściejsze ławy do spania. Będziecie też bezpieczni od włóczęgów i złoczyń­ców, co to lubią okpić takich wieśniaków jak wy.

Ola Mikkelsrudów nie wiedział, czy powinien zbe­sztać chłopaka, czy raczej podziękować za informa­cje. Przykro słuchać, jak taki szczeniak marnie oce­nia dorosłych mężczyzn. Mieliby nie dać sobie rady?

Chłopak, na wpół przyjaźnie odprawiony, po­biegł ze śmiechem, machając im jeszcze czapką na pożegnanie.

Randar liczył na to, że usłuchają rady urwisa.

- Zjadłbym coś gorącego. I przydałoby się wia­dro wody do mycia...

Towarzysze zachichotali i z niezwykłą jak na nich poufałością wymierzyli mu kuksańca w bok. Teraz, kiedy już zeszli z łodzi, przestali się go bać.

- Ach, tak? Może więc przybywasz tu do kobie­ty, skoro chcesz zmyć z siebie pot i jeszcze się pew­nie wystroić?

Śmiali się hałaśliwie, lecz stopy poruszały się w kierunku wskazanym przez chłopca.

- I oto idziemy do gospody „Pod rondlem Kai”! - śpiewali i wcale nie zaskoczył ich szyld z takim właśnie napisem.

Gospoda Kai „Pod rondlem” okazała się przy­bytkiem porządnego autoramentu. Z wahaniem ze­szli po schodach do piwnic żółtego domu, gdzie za­pach jadła szarpnął pustymi kiszkami. Schody były czyste, oświetlone kopcącą lampką, wrażenie czy­stości zakłócał jedynie dość nieprzyjemny zapach kociego moczu. Stopnie, choć wykute w kamieniu, były wytarte na środku. Stanęli przed uchylonymi, zrobionymi z grubych desek drzwiami, zza których dobiegały podniesione głosy, wesołe śmiechy i brzęk blaszanych kubków.

Randar otworzył szerzej drzwi i zrobił krok do przyjemnej, ciepłej piwnicy. Potężny owłosiony mężczyzna, który, jak się okazało, siedział zaraz za progiem, brutalnie wypchnął go z powrotem.

- Zatrzymajcie się, kim jesteście?

Założył ręce na piersi, Randarowi rzuciły się w oczy nabite mięśnie przedramion. Nagą skórę pokrywał pot i pasma kręconych włosów. Mężczy­zna nie był tak wysoki, jak Randar z początku przypuszczał, mógł bez zadzierania głowy spojrzeć mu w oczy.

- Kto wy? - powtórzył mężczyzna surowym gło­sem. - Nie wiecie, że Kaja bardzo pilnuje, kogo wpuszcza do swego domu?

- Nie... Słyszeliśmy tylko, że podróżni mogą tu dostać dobrą strawę i wypocząć - odparł Randar.

- Ach, tak? Słyszeliście. Od kogo?

- Od jakiegoś chłopca - odparł Ola Mikkelsrud, który pojawił się u boku Randara.

Mężczyzna obrzucił ich spojrzeniem od stóp do głów, zmrużył oczy, ale wyraźnie złagodniał.

- No, wyglądacie na przyzwoitych ludzi, macie pieniądze?

Randar z wahaniem kiwnął głową.

- Nie za wiele... Ale starczy na miskę tej pachną­cej zupy i kubek albo może i dwa ciepłego piwa.

Olbrzym mruknął coś ugodowo, a potem obrócił się na pięcie i zawołał w głąb marnie oświetlonego pomieszczenia, w którym u wysokiego murowane­go pieca przy ścianie dostrzegli kobiecą postać:

- Kaja! Nowi goście!

Kobieta otarła pot z czoła i życzliwie skinęła gło­wą. Wkrótce siedzieli już przy topornym okrągłym stole i łamali w palcach świeży, miękki chleb. Zupa okazała się ostra i smaczna, na powierzchni perlił się tłuszcz. Smakowała obco, lecz Randar wyczuł, że miała w sobie szpik, rzepę i pieprz. Pływały w niej małe skwarki i ciemne paski suszonego solo­nego mięsa.

Prawdziwy delikates.

Zupa wypędziła mróz z ciała, dopiero teraz Ran­dar poczuł, jak strasznie przemarzł w czasie podróży.

Odpoczywali potem na stołkach, z ciekawością obserwując innych gości. W gospodzie panował na­strój wesołości, mężczyźni co chwila wybuchali głośnym śmiechem i mocno gestykulując przepija­li do siebie. W większości wyglądali na rybaków, szyprów, raczej nie na prostą załogę. Niektórzy no­sili specjalne niebieskie kurtki, Randar przypuszczał, że to jacyś wojskowi. Miał bolesną świado­mość istnienia w tym mieście twierdzy, gigantycz­nej twierdzy Bergenhus, w której czeluściach tylu już rozstało się z życiem.

Jego Maria...

W tejże sekundzie uprzytomnił sobie, że powi­nien chyba tutaj zdobyć jakieś wiadomości o żonie. Może właśnie ten rudowłosy młody człowiek przy sąsiednim stole był jej strażnikiem? Ale nie.

Randar siedział z uszami jak na szypułkach, wy­chwytując fragmenty rozmowy, unoszącej się wokół nich niczym jeden wielki chaos głosów. Rudzielec, jak się okazało, nie był żołnierzem, lecz zajmował się przewożeniem poczty. Już następnego ranka wyru­szał swoją szkutą na południe. Wyglądu jego towarzy­sza natomiast nie dało się tak łatwo ustalić. Siedział ukryty pod grubym, wielkim kapeluszem z wełny. Sfilcowane, pofałdowane rondo, naznaczone śladami wilgoci i rozmaitych przejść, zasłaniało mu twarz.

Randar zauważył, że człowiek ten jest niezwykle wysoki, jego wzrost rzucał się w oczy nawet, gdy siedział. Randar nieczęsto mógł popatrzeć komuś prosto w oczy, kiedy stał wyprostowany, ale by przywitać tego wielkoluda, musiałby chyba zadrzeć głowę.

Olbrzym nie był tak rozmowny jak rudzielec.

Nosił taką samą kurtkę.

Odchylił się teraz na stołku, złapał kufel z pi­wem i popijając je wielkimi łykami, ledwie zerkał znad krawędzi naczynia.

Randar przez moment napotkał jego spojrzenie, wytrzymał je. Mężczyzna uśmiechnął się, lekko skinął mu głową, a potem odstawiwszy kufel podszedł do stołu nowo przybyłych.

- Widziałem cię już kiedyś, przyjacielu, tylko nie pamiętam gdzie...

- Ja też nie wiem - cicho odparł Randar. - Wła­śnie przypłynąłem do tego miasta.

- A... jesteś znad Sognefjordu... Nietrudno się zo­rientować, przyjacielu. Mam rodzinę w głębi fior­du w Fjaerland, w wiosce pod lodowcem.

- Ach, tak?

- Wybacz, chyba zapomniałem się przedstawić. Sigurd Sigurdssonn z rodu Supelle.

Randar szukał w pamięci, wiedział, że nazwisko nie jest mu obce, ale dlaczego...?

Mężczyzna przysiadł się do ich stołu, próbowali dojść, jaka to wspólna znajomość może ich łączyć, lecz jak się okazało, nie byli w stanie rozwiązać zagadki. Ła­godną irytację wywołaną poczuciem, że się znają, nie potrafiąc jednocześnie ulokować tego w miejscu i cza­sie, zastąpiła wkrótce wzajemna sympatia.

Dwaj towarzysze Randara zaczęli się już kręcić na stołkach, najwyraźniej mieli ochotę wrócić na łódź. Zrobiło się późno, im zaś się spieszyło, by zacząć ścigać kogoś, kto dałby przyzwoitą cenę za przywiezione przez nich towary. A może kusiły ich sekretne domki w starej części miasta, gdzie mie­szkały madamy ze swymi wiecznie uśmiechniętymi przyjaciółeczkami?

W każdym razie Ola Mikkelsrud wkrótce życzył im miłego wieczoru, pytająco patrząc przy tym na Randara. Jego zaś radowała nowo zawiązana przy­jaźń i nie miał ochoty żegnać się z kompanem.

- Chyba podziękuję za dobrą podróż, mój przy­jacielu, sam będę teraz szukał drogi. Jeszcze raz dziękuję, Ola, powodzenia w handlu i poszukiwa­niu kutrów.

Ola burknął coś w odpowiedzi i także życząc mu powodzenia, zadowolony wsunął do kieszeni otrzymaną od Randara monetę. Randar podejrze­wał, że zanim wstanie świt, pieniądz zniknie gdzieś w przepastnej głębi jakiegoś stanika.

Zostali we dwóch, lecz rozmowa toczyła się z ta­ką samą lekkością jak wcześniej. Zanim Randar w pełni zrozumiał, jak do tego doszło, zwierzył się obcemu ze swej katowskiej przeszłości i z tego, że szuka statku zmierzającego na Północ. Cel swej podróży jednak przemilczał, o tym nikt nie mógł się dowiedzieć. Cała gra zostałaby odkryta, zanim jeszcze się zaczęła.

- A więc i ty wybierasz się na Północ. Na łowiska?

- Taak... Na łowiska.

- Hm, ja też płynę na Północ, ale nie po to, że­by ścigać dorsze. Gdyby tak przynajmniej było...

Randar czekał na dalszy ciąg, lecz mężczyzna milczał.

- Płyniesz własną łodzią? - spytał ostrożnie.

- Hm, nie, nie. Nie można tak powiedzieć. Powie­zie mnie statek pocztowy. Królewska szkuta zabie­rze mnie na to dzikie wybrzeże, gdzie wyznaczono mi miejsce na następne pięć lat. Piekielnie nieprzy­jemne miejsce, tyle mogę ci rzec.

- Nie jedziesz dobrowolnie?

- O, nie, to pewne. Ale trzeba się pogodzić z tym, że błędy mają swoje następstwa. Widzisz, popadłem w niełaskę, i to nie u jednego - zachichotał Sigurd. Opowiedział o swym fatalnym posunięciu sprzed kilku tygodni, które kosztowało go świetną pozycję wśród najbliższych ludzi zarządcy dystryktu. Cie­szył się wcześniej przywilejami, jako człowiek króla i osobisty doradca wysokiego urzędnika. Piękne to było życie, zbudował je sobie z mozołem przez la­ta uległości, wojskowej dyscypliny i dokładności.

- Ośmielę się twierdzić, że byłem szanowanym człowiekiem. Ale potem tak się stało...

Nastąpiła opowieść o pięknej Victorii, młodziut­kiej żonie zarządcy dystryktu, której przyszło żyć w dramatycznej samotności. Stanowisko męża po­chłaniało dużo jego czasu, biedna mała była taka sa­motna, tak straszliwie samotna. I kiedy jej oczy spo­częły na Sigurdzie, nie miał sił odmówić prośbom...

Randar z uśmiechem kręcił głową. Obcy prawie mężczyzna potrafił opowiadać z taką ironią i humo­rem, że słuchanie go było prawdziwą przyjemnością.

Biedny Sigurd Sigurdssonn! Przyszło mu zapła­cić za swą słabość dla płci pięknej.

Lecz kiedy nowy przyjaciel kończył swą historię, opróżniając kufel z piwem, uśmiech na wargach Randara zastygł.

- Tak oto doszło do tego, nieznajomy przyjacie­lu, że siedzę tutaj i żegnam się z dobrym piwem na następne pięć lat. Już jutro bowiem wsiadam na sta­tek, a za kilka tygodni schodzę na ląd na tym prze­klętym szkierze na Północy. Skjasrvasr. Słyszałeś kiedyś obrzydliwszą nazwę? Jedyne, co wiem o tym miejscu, to że mieszka tam jakieś trzydzieści, może czterdzieści szalonych bab, zesłanych za diabelstwa, jakie wyczyniały. I jeszcze paru przegranych jak ja żołnierzy, co ich pilnują.

Sigurd badawczo popatrzył na oniemiałego Ran­dara.

- Co się stało, przyjacielu, wyglądasz, jakbyś du­cha zobaczył? A może to zazdrość wywołała tę głu­pią minę?

Sigurd uśmiechnął się niepewnie, po przyjaciel­sku trącił Randara w łokieć.

- Nie... nie... nie to, ale... Płyniesz na Skjaervaer?

- A co, słyszałeś o tym miejscu? - Sigurd zacie­kawiony wychylił się przez stół.

Randar próbował uporządkować myśli. Nie wol­no mu się zdradzić, ten człowiek miał zostać do­zorcą Marii, był więc i jego wrogiem.

Poczuł w ustach nieprzyjemny smak, radość z no­wej przyjaźni przemieniła się w dławiącą kulę w gar­dle. Musi okłamywać Sigurda, pierwszego od wielu lat człowieka, z którym mógł szczerze rozmawiać.

- Chyba rzeczywiście słyszałem o tym miejscu - rzekł powoli. - Słyszałem, że są tam kobiety... Ko­biety, które podobno przyjmują steranych ryba­ków. Zamyślałem zajrzeć tam w powrotnej drodze. Jeśli w ogóle uda mi się dopłynąć na Lofoty.

Sigurd badawczo przyglądał się Randarowi, nie mógł zrozumieć nagłej zmiany, jaka w nim zaszła. Nigdy by nie przypuszczał, że ten dumny mężczy­zna jest jednym z tych, co to śnią o domach rozpu­sty i płatnej miłości. Dlaczego więc nie wyszedł z kompanami?

- No, to w każdym razie będziesz tam mieć przynajmniej jednego znajomego. Może się zdarzyć, że po kilku miesiącach spędzonych wśród tych kobiet będę marzył o spotkaniu z myślącą życzliwą duszą - powiedział Sigurd, uśmiechając się niepewnie.

Randar pokiwał głową i ostrożnie próbował go wybadać.

- Co właściwie wiesz o tym miejscu? - spytał, sta­rając się, by zabrzmiało to jak najbardziej obojętnie.

- Niewiele. Dostałem mapę... i trochę informacji. Wyciągnął z kieszeni zwitek przybrudzonych pa­pierów i rozłożył je na stole.

Randar zauważył pieczęć zarządcy dystryktu w rogu i kilka stempli świadczących o tym, że jest to rozkaz króla.

- Tu jest mapa - Sigurd wygładził dokument. Na samym środku zaznaczono sporą plamę wyspy. Z jej lewej strony nie było wybrzeża, tylko mnóstwo drobnych plamek i kropek oznaczających szkiery i mniejsze wysepki.

Sigurd wskazał na największą wyspę.

- To Vega, na wybrzeżu Helgelandu, należy do dystryktu Nordland, zamieszkuje ją jakieś cztery­sta, może pięćset dusz, podobno wielu bogaczy. Po­wiadają, że to uparty lud. Były wielkie kłopoty ze ściąganiem stamtąd podatków i ludzi.

Sigurd przesunął palec w stronę otwartego mo­rza, mijając grupkę drobnych kropek, do garstki ziarnek piasku właściwie już na otwartym morzu.

- Skjaervaer. Jak popłyniesz dalej, to pierwszy ląd, jaki napotkasz, to wybrzeża wikingów.

Randar zapatrzył się w mapę, usiłował wyobra­zić sobie nieznane królestwo wysp. Jak ludzie mogą tak mieszkać? Na maleńkiej garstce ziemi po­środku wielkiego morza?

Serce ścisnęło mu się w piersi. A jeśli morze daw­no już zmyło ląd i porwało Marię?

Sigurd dalej pokazywał mu i tłumaczył, jak gdy­by chciał powtórzyć otrzymane informacje, żeby je lepiej zapamiętać.

- Hestvika, Igeroy, Vallsjoen, Sola... - Palce obrysowywały kontury wielkiej wyspy.

Wkrótce jednak zwinął mapę i schował papiery z powrotem do kieszeni kurtki.

- Nie, przynajmniej na jakiś czas zapomnijmy o tym przeklętym miejscu i zabawmy się trochę w ten mój ostatni wolny wieczór. Kaja, daj więcej swego słodkiego piwa, mnie i mojemu przyjacielowi.

Randar z wdzięcznością przyjął propozycję, cie­szyła go serdeczność młodszego nieco mężczyzny. Przyjemnie siedzieć tu z nim w zimowy wieczór i popijać ciepłe piwo. Poczuć, jak ciało się rozluźnia.

Przyjął też z wdzięcznością kieliszek gorzałki, spodobało mu się jej uspokajające myśli działanie. Uśmiechał się teraz, niemal odprężony; szarpiący serce strach na chwilę ustąpił. Głośno śmiał się z Sigurda, dogłębnie analizującego życie w Bergen i opowiadającego o zabawnych nieporozumie­niach, do jakich dochodziło, gdy wieśniacy i bardzo młodzi chłopcy postanawiali skorzystać z uciech, które oferowało wielkie miasto.

Randar odwdzięczył mu się kilkoma dykteryjka­mi ze swego świata, o dziwactwach z czasów, kie­dy to matki jego imieniem straszyły wieczorami niegrzeczne dzieci.

Sigurd wyczuł urazę w jego głosie, wiedział, cho­ciaż nie padło na ten temat ani jedno słowo, jak cięż­kie było życie tego człowieka. Ale teraz Randar nie sprawiał wrażenia rozgoryczonego ani smutnego. Mówił z dużą pewnością siebie, posługiwał się sło­wami, które zaskakiwały Sigurda. Widać ten Randar syn Joranda nie jest prostym wieśniakiem. Przyszły nadzorca słyszał o katach przybywających z Nie­miec i wykonujących swe ponure obowiązki, a jed­nocześnie ratujących życie innym ludziom. A z cza­sów czynnej służby przypominał sobie, że balwierz Bartolomeus był jednocześnie katem i medykiem.

Czy Randar również miał podobną przeszłość?

Nie, nic nie wskazywało na to, aby ten rosły męż­czyzna kiedykolwiek widział salę szkolną. A już na pewno nie zapuszczał się poza granice kraju. Sprawiał wrażenie, że po raz pierwszy styka się z karczmą.

To zresztą bez znaczenia.

Randar to porządny, ciekawy człowiek. Odpo­wiednie towarzystwo na ostatni wieczór przed roz­staniem z cywilizacją.

- Wypijmy jeszcze po kielichu, a potem pokażę ci, jak miejscowi spryciarze zdobywają szylingi.

Randar zaciekawiony patrzył, jak Sigurd wycią­ga trzy ciężkie kawałki metalu pokryte dziwnymi kropkami.

- Królowa gier, mój przyjacielu. Postaw swój los, a te oczka powiedzą ci, na czym stoisz.

I tak Randar poznał szlachetną radość gry. Nie­bezpieczne podniecenie, kiedy kości toczą się po stole, aż wreszcie zatrzymują się, przekazując swe proste, decydujące przesłanie.

- W taki oto sposób wygrywałem majątki i je tra­ciłem - oznajmił Sigurd, wesoło zerkając na zdra­dzającą ogromne zainteresowanie twarz Randara.

Dawny kat ujął w dłoń rozgrzane sześciany i po­trząsnął nimi, a potem włożył do kubka i znów roz­sypał po stole.

I znów, i znów, nowe numery, kolejne partie... Dwaj przyjaciele grali najpierw o ostatnie kawałki chleba i o to, który zafunduje kolejny kubek piwa. Później zaś Sigurd wbił wzrok w Randara i rzekł cicho:

- Budzisz moją ciekawość, obcy przyjacielu. Chciałbym dowiedzieć się o tobie czegoś więcej, bo myślę, że miałeś interesujące życie.

Randar milczał i nie chciał spojrzeć Sigurdowi w oczy.

- Kości potrafią także odpowiadać na pytania. Niektórzy uważają, że mogą również przepowia­dać naszą przyszłość. Spójrz, szóstka zwiastuje śmierć, a zarazem szczęście, jedynka oznacza sa­motność, może dlatego tyle ich dzisiaj wyrzuciłem. Tobie wypadały trójki, to liczba miłości i połącze­nia, czwórka oznacza zdradę, piątka udany interes, dwójka to liczba walki, a także małżeństwa.

Randarowi ciarki przeszły po plecach, gdy trzy rzucone na koniec kości pokazały mu jedynkę, trój­kę i szóstkę.

ROZDZIAŁ IX

Randar powoli odpychał od siebie sen. Miał wra­żenie, że całe diabelstwo świata przeniknęło w jego głowę i waliło w nią teraz od środka potężnymi młotami i ostrymi łopatami. Spróbował ostrożnie otworzyć oczy i zobaczył kopcącą lampę. Nawet jej skromne światełko sprawiło, że źrenice boleśnie mu się zwęziły. Miał wrażenie, że na czole legła mu żelazna płyta, język miał sztywny i suchy, a z tyłu za oczami czaił się iście piekielny ból. W ustach tkwił kwaśny smak gorzałki. Z wolna świat powra­cał do niego.

Co się stało? Spróbował zmusić pamięć do pra­cy, lecz poprzedni wieczór zdawał się odległy o ca­łe lata.

Sigurd.

Gracz, oficer.

Wybierał się na Skjasrvaer.

Nagłe ukłucie strachu wprawiło go w drżenie. Gdzie on jest? Gdzie worek z ubraniem i zapasami na drogę? Czyżby ów życzliwy nieznajomy obra­bował go? Kto go tu przyprowadził? Ułożył na twardej, obcej ławie?

Ostrożnie, żeby nie budzić kolejnych diabłów uśpionych i igrających w jego ciele, Randar wstał.

Wyraźnie widział teraz izbę, na szczęście worek stał przy posłaniu, przywiązany zresztą do jego le­wego nadgarstka. Randar znajdował się w wielkim pomieszczeniu, gdzie spało co najmniej piętnastu innych mężczyzn. Niektórzy nawet jeszcze chrapa­li, powietrze zgęstniało od kwaśnych wyziewów ciała i taniego oleju w lampce.

Gospoda Kai. Na pewno wciąż był w tym sa­mym miejscu, wśród zaduchu czuł także zapach je­dzenia.

Sigurd! To najwidoczniej ów nieznajomy życzliwy mu Sigurd położył go do łóżka o jakiejś porze nocy.

Randar szczerze się wstydził, nigdy dotychczas nie upił się do tego stopnia piwem czy gorzałką, by potrzebować pomocy innego człowieka w dotarciu do łóżka. I w dodatku stało się to w środku wielkie­go miasta, gdzie wszak roiło się od złoczyńców czy­hających na wieśniaków tak lekkomyślnych jak on.

No tak, oczywiście Sigurd mógł równie dobrze być złodziejem i rabusiem, Randar dopiero teraz zrozumiał, jakie szczęście miał przy całej swej głu­pocie. Po prędkim przejrzeniu zawartości sakiewki okazało się, że brakuje zaledwie paru drobnych szy­lingów - zapłaty za posiłek poprzedniego wieczo­ru. Cud, że go nie obrabowano. Ciarki przeszły go na myśl, że bez trudu mogli mu ukraść i worek, i ubranie, i pieniądze. Przecież był taki pijany.

Wolno wrócił do ławy, usiadł i dopiero wtedy zau­ważył kurtkę, która we śnie posłużyła mu za okrycie.

Kurtka Sigurda!

Obcy okrył go swoją kurtką, prawdziwy dowód zaufania.

Randar wstydził się, że tak źle myślał o niezna­jomym.

W pamięci wracały mu kolejne urywki wydarzeń z wczorajszego wieczoru.

A kiedy nieco później siadł przy rondelkach Kai i siorbał owsiankę, szczegóły stawały się coraz wy­raźniejsze. Opowiedział Sigurdowi o swoim życiu, lecz nie o wszystkim. W zamian dowiedział się te­go, na czym najbardziej mu zależało. Dzisiaj wy­pływała łódź na Skjaervaer.

Miała zabrać Sigurda jako nowego zarządcę.

Sigurd obiecywał, że poszuka miejsca i dla Ran­dara, gdyby nie udało mu się zaciągnąć na żadną z rybackich łodzi.

Randar miał niemal nadzieję, że to okaże się nie­możliwe, wprawdzie rola Sigurda na pewno utru­dni przeprowadzenie planu, to jednak dobrze mieć takiego znajomka.

Randar burzył się na myśl o oszukiwaniu nowe­go przyjaciela, lecz przełknął niechęć do siebie, wy­obrażając sobie smak Marii na wargach.

Wyskrobał drewnianą miskę do dna i jednym ły­kiem opróżnił kubek kwaśnego mleka. Jeszcze kilka drobniaków na stół i był gotów wyruszyć do portu. Po pożywnym śniadaniu rozjaśniło mu się w głowie.

Niebo było jasne i przejrzyste, jak to zimą. Ani powiewu wiatru, żadnej bryzy od morza, wspania­ła pogoda na podróż. Randar miał wręcz ochotę zrzucić kurtkę, ale zrezygnował z tego, bo niósł już przerzuconą przez ramię niebieską kurtkę Sigurda.

Ruszył w stronę portu tymi samymi ciasnymi za­ułkami, którymi szedł poprzedniego dnia. Gdy tylko dostrzegł maszty i szare żagle nad wodą, jął wy­patrywać nazwy statku. „Felicia”, tak miała się na­zywać szkuta Sigurda. „Felicia” z Arendal, stary, mocny statek królewski. Podobno niezbyt szybki, lecz stabilny, doskonale nadający się do żeglugi na wodach Północy.

Wreszcie go odnalazł. Był brązowo - biały, tu i ówdzie w nadbudówce i na pokładzie prześwieca­ło zszarzałe surowe drewno. Przydałoby się smoło­wanie, pomyślał, zdziwiony, jak to możliwe, by po­tężny król pozwolił swej własności do tego stopnia podupaść. Statek jednak pięknie prezentował się na wodzie, a na dziobie wznosiła się dumnie stylizo­wana kobieca postać. Podszedł bliżej, żeby przyj­rzeć się temu, co się działo na pokładzie. Na na­brzeże spuszczono szeroką deskę służącą jako trap. Krążyło po niej tam i z powrotem trzech młodych mężczyzn. Dźwigali skrzynie, worki, toboły.

Pachniało solą i, prawdę powiedziawszy, rów­nież smołą.

Randar zaczął rozglądać się za Sigurdem, bo naj­wyraźniej zbliżał się czas wypłynięcia. Nastała pora odpływu, należało przecież wykorzystać i tę sprzy­jającą okoliczność. Załoga najwidoczniej rozmieści­ła już cały ładunek, na końcu wniesiono na pokład olbrzymią skrzynię ze złotą pieczęcią i wepchnięto ją gdzieś do wnętrza statku. Drobny mężczyzna z wielką krzaczastą brodą stale zerkał na słońce i na poziom wody, który z wolna zaczął opadać.

Dyskutował nad czymś z innymi, wyraźnie znie­cierpliwionymi, mężczyznami.

Randar przysiadł przy niedużym kramie, gdzie pulchna kobieta sprzedawała ciastka. Obrót miała mały, ale pewnie jeszcze przed kilkoma dniami, kie­dy to rybacy i handlarze tłumnie wyprawiali się na Północ, suchary cieszyły się dużym powodzeniem. Randar postanowił kupić kilka ciastek, przydadzą się, kiedy wyczerpią się już domowe zapasy. Dał kobiecie pół talara, zdziwiona szeroko otworzyła oczy i zaczęła napełniać płócienny worek niesły­chaną ilością sucharków.

- Dam ci trochę więcej, obcy przybyszu, widzę, żeś jednym z ludzi króla - uśmiechnęła się, zerka­jąc na kurtkę Sigurda. - Przydadzą ci się, jak bę­dziesz ścigać mordercę.

Randar nie uznał za stosowne wyjaśniać, że nie jest wcale członkiem gwardii królewskiej, skinął tyl­ko głową gadatliwej przekupce. Kobieta strzepnęła okruchy z rąk, stanęła na szeroko rozstawionych nogach, mocniej okutała się chustą i cicho podjęła:

- Ścigają teraz mordercę, szukają go wszędzie, od Zaułka do gospody Kai. I na brzegu, tam właśnie znaleźli trupa - oznajmiła i przeżegnała się.

- Przy gospodzie Kai?

Randar pobladł. Czyżby popełniono takie zło tuż obok, w czasie gdy on spał, odurzony, w ciepłej piwniczce?

- Tak, tak. Tam właśnie ostatnio widziano tego nieszczęśnika. Tego, którego zabito. Nikt nie wie­dział do końca, kim był, ale widziano go razem z jednym z twoich kolegów. Grali w kości i pili... No, czy nie jest tak, jak mówię, że ta gorzałka pro­wadzi do najgorszego szaleństwa i podłości?

Nie przestawała paplać, język obracał jej się w ustach tak szybko jak młyńskie koło poruszane siłą wezbranego na wiosnę strumienia. Randar wi­dział, że usta jej się nie zamykają, ale nie bardzo potrafił uporządkować urywki informacji i plotek.

Ale w jednej chwili wszystko samo się poskładało.

Zwłoki, które znaleziono unoszące się w wodzie przy brzegu wcześnie rano, musiały być zwłokami Sigurda. A Randar spał wtedy jeszcze ciężko, okry­ty kurtką zamordowanego człowieka.

Z wysiłkiem przełknął ślinę, starał się zachować zimną krew. Kobieta wreszcie przestała mówić, chyba zadała mu jakieś pytanie.

- Znałeś go? Tego obcego, co go zabito? Nie sły­szałam żadnego imienia, ale podobno przypłynął wczoraj jakimś kutrem z Sogn...

Randarowi zakręciło się w głowie, twarz kobiety zawirowała przed jego oczami. Opanował się jed­nak, wydusił z siebie w miarę przekonujące zaprze­czenie. Starał się odmienić dźwięki wydobywające się z jego ust, żeby przekupka nie zorientowała się przypadkiem, że i on pochodzi z wioski w głębi Sognefjordu.

Kobieta nie sprawiała wrażenia szczególnie by­strej, lecz jeśli Randar prędko stąd nie odejdzie, zdoła być może w końcu dodać dwa do dwóch.

- Dziękuję za ciastka - oświadczył nagle i zdecy­dowanie ruszył w stronę statku, któremu wcześniej się przypatrywał.

Zniecierpliwiony kapitan pochwycił już cumy małych łódek, które miały pociągnąć ciężko wyła­dowaną „Felicię” od nabrzeża.

Randar wiedział, co nastąpi, lecz mimo to snem mu się zdało, gdy kapitan wrzasnął pełną piersią:

- Ahoj! Sigurd Sigurdssonn?

Randar ukłonił się sztywno, po wojskowemu, trzymając kurtkę tak, by rzucała się w oczy. Miał wszak tylko ją.

Ale to widać wystarczyło.

- Wchodź na pokład, oficerze. Już mamy przez ciebie pół godziny opóźnienia. Gdybym był bez serca, dawno bym odpłynął!

Randar wbiegł na pokład, trap zakołysał się zło­wieszczo pod jego stopami. Przez kilka krótkich se­kund miał wrażenie, że woda w dole chce go po­chłonąć, lecz zaraz już był bezpieczny.

Kapitan wyciągnął rękę.

- Witaj, jesteś jak na razie jedynym pasażerem. Dzisiaj rano posłaniec przyniósł od zarządcy dys­tryktu dwa talary, gdyby nie one, odpłynęlibyśmy już dawno, nie bacząc, oficer czy nie oficer.

Randar usiłował się tłumaczyć, wyjąkał jakieś wyjaśnienie. Musiał jak najszybciej wybadać, czy kapitan wie cokolwiek na temat morderstwa. I tak dobrze, że znalazł się na pokładzie i że załoga naj­widoczniej nie miała cienia podejrzeń, iż rosły czar­nowłosy mężczyzna nie jest tym samym, który dwa dni wcześniej załadował swój bagaż na statek.

Był przecież niemal tak wysoki jak Sigurd, nosił tę samą kurtkę, miał ciemne włosy i mówił podob­nym dialektem jak wyklęty doradca zarządcy dys­tryktu. Jego obowiązkiem było teraz dozorować gromadę wariatek w jakimś miejscu po drodze na wielkie łowiska.

Nikt mu nie zazdrościł, choć samotność tych kobiet i ich rozpaczliwa tęsknota za towarzystwem znana była szeroko.

Randar wpatrywał się w fale igrające wokół dzio­bu, lecz w dłoniach zaciskających się na sztagu zbie­lały kostki.

Kilka mew towarzyszyło statkowi w drodze do żeglownego szlaku, wkrótce jednak napotkały łódź rybacką i postanowiły zmienić kurs.

Felicia” płynęła dalej, na Północ.

Randarowi nie spodobał się widok otwartego morza. Objawiała się w nim jakaś gwałtowna potę­ga, do której człowiek urodzony wśród gór zapew­ne nie potrafi się szybko przyzwyczaić.

Szyper wyczuł chyba lęk pasażera, bo szóstego dnia podróży podszedł do niego z uśmiechem.

- I co, Sigurdssonn, cieszysz się na to, co cię czeka? Randar obrzucił spojrzeniem wygarbowaną twarz, broda obrastająca usta i policzki przypomi­nała plątaninę zarośli. Nie chciał zbyt wiele mówić o przyszłości, którą skradł innemu człowiekowi.

- Robię to, czego się ode mnie wymaga - odparł wymijająco, gorączkowo szukając w myślach inne­go tematu rozmowy.

- Sam spędziłem na Skjaervaer niejedną kwietnio­wą noc - oświadczył kapitan, po przyjacielsku pu­szczając do niego oko.

- Doprawdy? To znaczy, że wiesz o tym miejscu więcej niż ja. Opowiedz, proszę!

Kapitan nie dał się prosić dwa razy. Widać lubił znaleźć słuchacza.

- To właściwie całkiem przyjemna wysepka. W większości płaska, ale jest kilka pagórków, niewysokich górek. Zaciszny port, tylko bardzo płytki. Można w zasadzie powiedzieć, że da się suchą stopą przejść na ląd - uśmiechnął się. - No, trochę przesa­dziłem, ale jest płytko, w każdym razie przy spokoj­nym morzu. Za to kiedy się wzburzy... Słyszałem o takich zimach, kiedy fale porywały z wyspy łodzie i chałupy, razem z ludźmi. Ale ty, zarządco, nie mu­sisz się o to martwić. Chata zarządcy leży w bardzo dogodnym miejscu, wysoko od brzegu. Dobrze zna­łem starego Simonussena, odwiedzałem go nie dalej niż dwa lata temu.

Randara wprost język świerzbiał, by spytać o Ma­rię, lecz jakoś zdołał się powstrzymać. Musi tylko zachęcić kapitana do dalszych opowieści, może wy­mknie mu się kilka słów, których będzie mógł się uchwycić.

- A kobiety? Jakie one są? Szyper roześmiał się głośno.

- Jak większość kobiet. Niektóre chętne i czułe, inne tak dumne, że nie można im nawet skinąć gło­wą. Nierzadko to złodziejki, ale większość trafiła tam przez swoją gorącą krew. - Kapitan poświad­czał swoje słowa wymownymi gestami. - Jest jed­na, co się bardzo wśród nich wyróżnia. Cholernie dumna, ma długie jasne włosy, potrafi więcej niż każda zwyczajna kobieta, pewnie dlatego tam się znalazła. Maja, chyba tak ma na imię.

Randar zdrętwiał, lecz zaraz w próbie udawania obojętności splunął za burtę. Nie odezwał się ani słowem, czekał na kolejne informacje.

- Tak, Maja, Simonussen zawsze miał na nią chrapkę, nie wiem, czy wreszcie udało mu się ją wciągnąć pod swoją pierzynę, ale może właśnie tak się nie stało i tego nie mógł wytrzymać.

I znów szum żagli i plusk wody wokół dziobu zagłuszył głośny śmiech kapitana.

Załoga miała swoje obowiązki, ktoś jednak mu­siał nie zauważyć osłabienia jednej z lin. Nastąpiło ostre szarpnięcie, statek mocno przechylił się na bok, lecz zaraz zerwano żagiel i przywrócono rów­nowagę.

Kapitan miał teraz pełne ręce roboty, lecz sta­nowczo odrzucił ofertę pomocy złożoną przez lą­dowego szczura.

- Zejdź lepiej pod pokład i zdrzemnij się, okrop­nie pobladłeś, widać nie przywykłeś do morza. , Randar nie wyprowadzał go z błędu, usłuchał do­brej rady i poszedł na swoją koję. Przydzielono mu osobną kajutę, co prawda mniejszą od małżeńskie­go łoża, w którym sypiał w domu. Koja była tak krótka, że nawet dużo niższy człowiek nie mógłby się na niej swobodnie wyciągnąć. Na podłodze le­dwie starczało miejsca na worek. Półki na ścianie zapełniały stare, pożółkłe papiery, zszarzałe naczy­nia z kamionki i dwa pudełka pokryte niezrozumia­łymi napisami. Pod koją ułożono ładunek, kapitan najwyraźniej nie zamierzał marnować cennego miejsca, nawet jeśli trafił mu się płatny pasażer.

Na grubych deskach koi rozścielono stary koc, ale Randarowi dobrze się spało pod zabraną z do­mu derką. Mógł się też przecież okryć kurtką, i swoją, i Sigurda.

Mario, Mario.

Jadę do ciebie, ale w sercu rośnie mi okrutny strach; chyba rozszarpie mnie na strzępy. Czy moż­liwe, że malowałem zbyt piękne obrazy naszej mi­łości? Czy możliwe, że po tylu latach mogłaś z niej zrezygnować? Czy prawdą jest to, co mówi kapitan: masz teraz innego mężczyznę, który lepiej potrafi cię chronić przed twardym życiem na szkierze?

O Mario, jeśli tak jest, wybacz mi moją głupotę! Wybacz mi moją miłość i to, że jak małe dziecko wyruszam w poszukiwaniu tego, co dobre dla mnie. Przypłynę do twego więzienia, lecz nie po to, by być ci ciężarem, przysporzyć trosk. Wybacz, jeśli opętany miłością zbłądziłem, nie mogłem jednak postąpić inaczej, nie umiałem się zatrzymać, gdy stopy same zaczęły mnie prowadzić ku tobie.

Starał się ułożyć jak najwygodniej na swoim krótkim, wąskim posłaniu, lecz bez powodzenia. Nieprzyjemne myśli nie chciały go opuścić, wzno­siły się i opadały niczym morze niosące statek.

Cóż za wir radości i lęku! Nadziei i rezygnacji.

Usnął wreszcie, nie znajdując odpowiedzi na swoje pytania.

Daleki Bóg, w którego nauczyła go wierzyć Ma­ria, także nie zesłał żadnego znaku. Czy doprawdy nikt mu nie odpowie?

Miało upłynąć dziesięć dni, a może nawet dwa tygodnie, zanim szkuta dopłynie do Skjaervaer. Za­mierzali wstąpić do kilku portów.

A on czekał i tęsknił już pięć lat.

Ale teraz, gdy Maria zdawała się bliższa niż kie­dykolwiek, strach ranił dotkliwiej niż w najczarniejszą noc spędzoną w domu.

Miał świadomość, że powinien spodziewać się najgorszego. Wiedział to już podejmując decyzję, ale nigdy dotychczas do tego stopnia boleśnie nie uświadamiał sobie owego pytania, od którego wy­kręcało mu trzewia.

Czy ściga po prostu piękny sen?

Szczur lądowy myślał już, że nigdy nie odzyska spokoju na pokładzie rozkołysanego statku. Mor­skie fale zdawały się o wiele potężniejsze od spie­nionych szczytów podrywanych wiatrem na wo­dach w głębi fiordów.

To było zupełnie coś innego.

Randar polubił wrażenie bliskości życia i śmier­ci, czuł drżenie ogarniające ciało na widok nadspo­dziewanie wysokiej fali, podpływającej do statku i unoszącej go na swoim grzbiecie. „Felicia” flirtu­je z morzem, myślał. Morze to potężny mężczyzna, który niesie łupinkę statku w dłoniach i napełnia jej kadłub swoją słonością, a „Felicia” pozwala się unosić, kołysać, przechylać w śmiertelnym niemal poddaniu, lecz zaraz znów wyprostowana płynie dalej swoim kursem.

A może jest odwrotnie? To morze jest kobietą, matką, kochanką, obdarzoną mocą kuszenia męż­czyzn i zmuszania ich do porzucenia znajomych wybrzeży. Mocą pochłonięcia ich, unicestwienia, utopienia w swym wnętrzu.

Randar miał mnóstwo czasu na podobne rozmy­ślania, pozwalał objąć się we władanie poczuciu nierzeczywistości. Od dawna nie wykonał żadnej pożytecznej pracy, ciało już było gotowe o tym zaświadczyć, osłabło, rozprężyło się.

Ale w głowie wciąż kołatały nowe myśli, przepy­chały się jedna przez drugą, radując nowo pozyska­ną swobodą, aż Randar niekiedy dziwił się, co też mu przychodzi do głowy teraz, gdy jedynym jego towarzyszem jest tylko czas.

Odnosił wrażenie, że myśli tłoczą się w kolejce, czekając tylko na okazję, by je sobie uświadomił.

Tak mijały noce i dni, zlewały się w jedno. Im dalej na północ płynęli, tym dni stawały się krót­sze, lecz Randar zdawał się tego nie zauważać. Nie mógł ufać swemu wewnętrznemu zegarowi, temu, który zawsze oznajmiał mu, że oto nadeszła pora na sen, jedzenie czy pracę.

W środku jednej z długich nocy obudził go na­gle niezwykły dźwięk. Potężny szum, jak gdyby wszystkie wichry świata postanowiły zabawić się w berka wokół masztów „Felicii”. Burty wokół nie­go trzeszczały, od spodu dochodził przytłumiony huk, jak gdyby potwór morski dobijał się do kadłu­ba „Felicii” i pragnął przedostać się do ludzi osło­niętych cienkimi ścianami z drewna. Randara ogar­nął lekki niepokój, lecz nie wstawał. Wśród huku sztormu i ryku morza od czasu do czasu dochodzi­ło go czyjeś wołanie, czuł, że statek przechyla się na boki do granic wytrzymałości.

Czyżby tonęli?

Mocno przytrzymywał się krawędzi koi, wreszcie zdołał się jakoś z niej podnieść i postawić stopy na przechylającej się podłodze. Nie chciał, by śmierć znalazła go w łóżku. Czas jednak płynął, szkuta nie poddawała się w walce. Serce Randara już zaczynało się uspokajać, nie dopuszczał do świadomości że kapitan nie ostrzegłby go, gdyby działo się coś po­ważnego. Nie chciał się ośmieszać i pędzić na po­kład niczym wystraszona do obłędu baba. Jeśli bę­dą go potrzebować, to po niego przyjdą.

I zanim zdążył dokończyć tę myśl, drzwi do ka­juty się otwarły. Za nimi panowała ciemność, jedy­nie wąski promień światła rozjaśniał ociekającą wo­dą postać.

- Wszyscy na pokład, kapitanowi potrzeba wię­cej rąk!

Mężczyzna, wykrzyczawszy te słowa, odwrócił się i począł wspinać po drabinie do luku, przez który wpadało światło. Przez moment ciałem zasło­nił niebieskawy blask i zaraz znów ukazała się w nim jego twarz.

- Włóż wszystko, co nie przepuszcza wody! Chy­ba sam diabeł wybrał się dzisiaj na hulankę.

Randar spał w spodniach i w swetrze, lecz potrze­bował trochę czasu, by wciągnąć na nogi buty i za­rzucić kurtkę na ramiona. Na głowę nasunął wielki kapelusz, przewiązał go jeszcze szalem, by nie ze­rwał go podmuch wiatru. Gotów był walczyć wraz z innymi, niepewny, na ile poważna jest sytuacja.

Z pokładu rozległo się wołanie, bez wątpienia głos kapitana:

- Człowiek za burtą, człowiek za burtą!

ROZDZIAŁ X

Skjcervcer, listopad 1692

Ta zima uśmierci nas wszystkie, pomyślała Ma­ria w przypływie niespotykanego u niej pesymi­zmu. Pełne rozpaczy myśli i poczucie bezradności wcale nie brało się z niczego. Tego ranka znów mu­siała zająć się zwłokami.

Już trzecia kobieta zmarła na wyspie zaledwie od dnia świętego Michała. Wszystkie więźniarki przy­giął do ziemi ciężar czającej się żałoby, coraz częściej rozmawiały o znakach, jakie ukazały się tej jesieni.

Wodnika zmierzającego do brzegu młodziutka Katja ujrzała w pewien jesienny dzień, kiedy sama zeszła nad morze po zapomniany nóż. Twierdziła, że stwór był podobny do jej brata, miał jednak niewidzące oczy i płetwy zamiast ramion.

Ów niezwykły cień przesłaniający księżyc w po­czątkach września...

Kamienie na niskich zboczach wyspy, które po­ruszały się nagle po trwającym całe wieki spoczyn­ku, wywołując odgłosy przypominające grzmoty.

I kobieta, która pojawiła się wśród nich pewne­go dnia późnym latem, tak piękna i jasna, że zrazu przypuszczały, iż zesłano ją tu przez pomyłkę.

Dwaj strażnicy jednak, którzy przywieźli ją na wy­spę, świadczyli, że o żadnej pomyłce nie może być mowy. Miejsce Nadjany było tutaj, potwierdzili to sędziowie i sam król.

Simonussen ugościł przewoźników, a Marii na­kazał zająć się nowo przybyłą. Należało jej wska­zać miejsce tuż przy drzwiach w niedawno zbudo­wanym baraku. Maria, zgodnie z niepisanymi zasa­dami tego miejsca, już wcześniej przeniosła się głę­biej, pod cieplejszą wewnętrzną ścianę.

Nadjana zachowywała się jak królowa. Jej jasne włosy były niemal białe, nieprawdopodobnie wprost kontrastowały z ciemnymi brwiami.

Kobiety z baraku Marii poszeptywały między so­bą, lecz gdy nowo przybyła stanęła w drzwiach, umilkły.

- To Nadjana, moje panie. Zróbcie jej miejsce i dobrze ją przyjmijcie, przyjechała z daleka, z naj­dalszych wschodnich granic królestwa.

- Co zrobiłaś? - dopytywała się Jensina obceso­wo jak zawsze.

Nadjana obrzuciła ją od stóp do głów takim spojrzeniem, jakby zobaczyła nagle robaka pełzają­cego po klepisku. Odwróciła się do Marii i lekce­ważąc Jensinę, sama zapytała:

- Co to właściwie za miejsce? Odpowiedz mi ty, która wyglądasz przynajmniej jak człowiek i wyda­jesz się mieć bodaj odrobinę kultury.

Marii nie spodobał się jej pełen wyższości ton. Musiała się też bardzo wysilać, by zrozumieć dia­lekt, jakim posługiwała się nieznajoma. Niezwykle śpiewny, niepodobny do żadnego z języków, z którymi dotychczas zetknęły się uszy Marii. Już samo imię zresztą wskazywało, że Nadjana pochodzi naj­pewniej z obcych krajów.

- Nauczymy cię wszystkiego o tym miejscu, bę­dziesz miała dość czasu na poznanie tutejszej pra­cy i życia. Mamy swoje zasady i zorientujesz się, że nasze prawa bywają równie surowe jak te, z który­mi zetknęłaś się u pisarza i króla. Wszystkie wie­my, co może się stać, kiedy ktoś sprzeciwia się za­sadom, Nadjano, lecz jednocześnie rozumiemy, jak wielką radość mogą przynieść sprawiedliwe prawa i reguły, które ludzie sami ustanawiają dla siebie.

Ostrzeżenie zostało zlekceważone.

Nadjana, zanim usiadła, symbolicznie strzepnę­ła piach ze swego posłania. Maria nie mogła po­wstrzymać się od uśmiechu. Spódnica nieznajomej pokryta była plamami lepkiego rybiego śluzu, smo­ły i brudu, ale twarz miała Nadjana czystą, a wło­sy już tylko tego dnia przeczesane co najmniej sto razy. Gdy zerwała z głowy siermiężną chustkę, spłynęły jej po ramionach jak wiosenny wodospad.

- Cóż to za miejsce! - westchnęła, ale zaraz jej wargi rozdzieliły się w uśmiechu. Można się było domyślać, jak piękna jest ta kobieta, gdy tylko po­zwalała, by uśmiech rozjaśnił surową twarz. - I tak miałam szczęście, że uszłam z życiem przed tymi diabłami. Pewnego dnia wrócę... a wtedy niech się mają na baczności!

Maria zapanowała nad ciekawością, wiedziała, że ta dumna nieznajoma i tak opowie kiedyś wszyst­ko. Nie warto dawać jej satysfakcji pytaniami. Ma­ria wyczuwała wprawdzie rodzącą się między nimi wrogość, lecz w myślach sama się za to zganiła. Ta kobieta na pewno się boi i czuje tak samo niepew­nie jak kiedyś każda z nich. Niełatwo przybywać na Skjasrvaer w pojedynkę, ona sama przecież mia­ła i Katję, i Sylvię, a teraz jeszcze Kristinę...

Dziewczynka od czasu wizyty ojca bardzo wy­rosła, jak gdyby rozkwitła dzięki świadomości, że go naprawdę ma, w dodatku takiego pięknego, do­brego i serdecznego, a jeszcze poza tym bogatego.

Maria często zastanawiała się, jakie więzy łączą dziewczynkę z wyspą i jej mieszkańcami. Zastępo­wała małej matkę, która się utopiła. Nie przypu­szczała jednak, że Kristina pokocha ją tak mocno, Marii było to radością tak wielką, że nie wyobraża­ła sobie, czym mogłaby wypełnić serce, gdyby za­brakło Kristiny.

A Kristina pewnego dnia opuści wyspę, nie zo­stała wszak skazana na pobyt w obozie, była jedy­nie niewinnym dzieckiem, urodzonym przez nie­szczęsną matkę właśnie tutaj.

Jedynym dzieckiem, które w historii obozu przy­szło na świat. Chociaż przez całą wiosnę i lato ko­biecy obóz odwiedzali mężczyźni.

Ciekawe, co ta nowa, Nadjana, wybierze, gdy zrozumie, jaki jest nasz los. Maria wpatrywała się w białą twarz, piękną, lecz jakby pozbawioną ży­cia. Nadjana mogła mieć od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat, trudno było ocenić jej wiek. Wszystko w niej świadczyło o tym, że przywykła do lepszego życia, policzki jej wyglądały, jakby co­dziennie kąpała je w mleku, skórę miała bladoróżo­wą jak niemowlę.

A oczy... Cóż za fantastyczny szary odcień, niczym morze w zimowy poranek. I tak samo chłodne.

Maria poczuła się prawie urażona, gdy kilka dni później Synnova wspomniała, iż inne więźniarki uważają, że Nadjana tak bardzo podobna jest do Marii.

- Ja tego wcale nie widzę - odparła Maria z nie­co kwaśną miną. Kto chciałby być porównywany do wymigującej się od pracy kobiety, która uważa­ła się za zbyt dobrą, by wypełniać nawet te obo­wiązki, które miały na celu podtrzymanie jej życia?

Synnova zakłopotana usiłowała się tłumaczyć.

- Wcale tak nie myślałam... - wyjąkała. - Oczy­wiście ona w środku nie jest w ogóle taka jak ty, ale wyglądem trochę cię przypomina. Te jasne wło­sy... I skórę masz niemal tak delikatną jak ona, cho­ciaż musisz być starsza.

Maria uśmiechnęła się, słysząc tę dość bezna­dziejną próbę złagodzenia przykrych słów, i pręd­ko uściskała młodą Synnovę.

- Może i tak. Myślę, że nikt, kto mnie zna, by się nie pomylił.

Późną jesienią Synnova miała pożałować swoich słów.

Nastały ciężkie czasy, zboże, które próbowały uprawiać, wypłukały deszcze i zwarzył mróz. Ry­by, z mozołem układane w beczkach, okazały się niedostatecznie posolone i już we wrześniu zaczę­ły cuchnąć.

A na domiar złego paskudna, zalegająca w pier­siach choroba dotknęła połowę więźniarek. Nie­które jakoś doszły do siebie, lecz nie miały szczególnie wiele sił do pracy. Zarządca Simonussen bur­czał, niezadowolony, ale Maria usadziła go na miej­scu, gdy po raz kolejny uniósł się, że tak mało zo­stało zrobione.

- One tu leżą i mrą jedna za drugą na moich rę­kach, żaden z leków przysłanych przez Adriana nie pomaga. Myślisz, że nie robię, co w mojej mocy? Myślisz, że do ich śmiertelnego kaszlu potrzeba mi jeszcze twoich narzekań?

Do tej pory cztery ciała przewieziono z ubogiej w ziemię wyspy na Vegę, gdzie miały zostać pocho­wane na cmentarzu. Marną pociechą był fakt, że zmarłe przestano już wozić na Trupią Wyspę, na której cienka warstwa gleby i tak już przyjęła w sie­bie zbyt wiele zwłok nieszczęsnych z obozów pracy.

Maria obmyła znajome ciało, zimne teraz i sztywne.

Gitta, najstarsza z nich wszystkich, zawsze ano­nimowa. Maria nigdy nie poznała do końca myśli tej kobiety, która, choć wychudzona i spracowana, nieraz potrafiła wykrzesać ze współtowarzyszek niedoli nowy zapał do ciężkiej harówki. Z tego, co wiedziała, Gitta była niegdyś żoną chałupnika, przy­wykłą do zginania karku. Harowała, by utrzymać ośmioro swoich dzieci, aż do dnia, gdy ludzie lens­mana zaciągnęli ją na ting. Gittę oskarżono o sprze­daż zatrutego ziarna, w węzełku, który dała lu­dziom wójta, zalęgła się niebezpieczna pleśń. Jeden człowiek po spożyciu mąki rozstał się z życiem.

Nie zrobiła tego celowo, tyle sędziowie zrozumie­li, nie uważali, by mieli do czynienia z planowanym zabójstwem. Mimo wszystko jednak kobiecie należała się sroga kara, mąki trzeba zawsze starannie pilno­wać, a ten, kto zaniedbał należytego jej przechowy­wania i sprawdzania, narażał na niebezpieczeństwo życie innych ludzi. Takiego zaniedbania dopuściła się Gitta i na domiar złego sprzedała truciznę samemu wójtowi. Trzeba było ukarać ją ku przestrodze, ina­czej jeszcze komuś przyszłoby do głowy w taki spo­sób pozbyć się nieżyczliwego poborcy podatkowego...

Gitta zmarła na wyspie, nie oglądając już nigdy swego domu ani rodziny. Podobny los spotkał Ka­ri, Rakel, Turid, Evenową Sine i Matilde.

Maria nigdy nie straciła aż tylu ze swoich pacjen­tów, nawet podczas wielkiej zarazy, która zdawała się odległa teraz o całe wieki, ani też w gorącym okresie działalności szpitalika w Lyster. Czuła, że ogarnia ją coraz większe przygnębienie. Ostatnio mało też spała, czuwała bowiem przy umierających, ocierała krew tryskającą z ust, gdy następowały ata­ki kaszlu. Na ogniu przez cały czas grzały się koją­ce napoje, lecz nawet najsilniejsze środki zapewnia­ły chorym spokój tylko na jakiś czas. Maria zaczęła się zastanawiać, czy słusznie postępuje, podając cier­piącym drogocenne krople przysłane przez Adriana, być może okazałyby się bardziej potrzebne w sytu­acji, gdy naprawdę chodziło o ratowanie życia. Nie miała jednak sił patrzeć, jak kobiety męczą się w ostatnim stadium choroby, i wyjmowała coraz to nowe porcje leku ze swych zapasów. Gdyby tylko zdołała ująć im bólu!

Wiedziała, że równie wielkie znaczenie ma sam fakt, że przy nich siedzi. Głaskała spocone czoła, szeptała miłe słowa i modliła się razem z umierającymi. Na wyspie nie było żadnego duchownego, lecz wiele więźniarek uspakajało się, gdy mówiła im, że była kiedyś najbliższą osobą proboszcza, je­go żoną. Musiała zatem wiedzieć więcej o tamtym świecie niż one, nieszczęsne dusze.

Więźniarki wierzyły więc bez cienia wątpliwości w piękne opowieści Marii o królestwie niebieskim, o aniołach i wielkiej łasce, która na pewno czeka udręczonych grzeszników. Koiła ich strach i odpę­dzała myśli o ogniu piekielnym, który znikał z ich serc tak jak znika koszmar o wschodzie słońca.

Błogosławiono Marię po tysiąckroć, lecz ona sa­ma w głębi ducha czuła większą gorycz wobec wy­ższych mocy niż kiedykolwiek. Ta przeklęta bez­radność!

Mimo to miała sporo powodów, by być wdzięcz­na Opatrzności. Wiele na Skjaervaer zmieniło się na lepsze, odkąd Maria po raz pierwszy postawiła sto­pę na twardej skale. Simonussen okazał się człowie­kiem o większym sercu, niż się tego spodziewała, dał się namówić na poprawienie więźniarkom wa­runków życia, gdy tylko Maria dowiodła, że lepiej będą wtedy pracować. Otrzymały cieplejsze koce do ochrony przed zimowymi chłodami i nawet po parze solidnych, natartych tłuszczem butów. Nie musiały już bose płukać ryb w zimne tygodnie wio­sny, kiedy to przypływały łodzie.

Dostały ostrzejsze noże i grube skórzane fartu­chy, chroniące przed pryskającym tranem. Po stra­sznym wypadku Jensiny podczas gotowania tranu przed kilku laty kobiety nabrały też większego re­spektu dla tej niebezpiecznej, ciężkiej pracy.

Maria wiedziała, że lepsze zaopatrzenie w żyw­ność jest również wynikiem jej rozmów z Simonussenem.

Jadły teraz trzy posiłki dziennie, przynajmniej przez większość dni. Rano i wieczorem była to owsianka na wodzie, ze świeżą rybą, jeśli którejś udało się ją złapać. W południe gotowano zupę, często na arcydzięglu i rybach, a od czasu do cza­su, choć raczej rzadko, na kościach i tłustej wędzo­nej słoninie. Pewnego dnia przywieziono na wyspę kilka beczek grochu, a Simonussen prawie się za­czerwienił, słysząc dziękczynienia i błogosławień­stwa, jakimi zasypały go kobiety. Zboża wciąż oszczędzały, lecz na świąteczne dni piekły nieduże płaskie chlebki, których strzegły niczym skarbu, i żuły tylko okruszki, by starczyły jak najdłużej.

Wiele się zmieniło, to prawda.

Wciąż jednak obóz był miejscem odbywania ka­ry, więzieniem bez ścian i krat, gdzie wielkie mo­rze i samotność skutecznie odgradzały kobiety od ich dawnego życia. Ledwie mogły pojąć, dlaczego Korona umieściła tu aż czterech strażników, wszak ucieczka była i tak niemożliwa.

Bo dokąd uciekać, nawet gdyby udało się zdobyć łódź?

Nie do domu, gdzie czekają ludzie lensmana, prawdopodobnie razem z katem, wznoszącym już topór. Uciekać na oślep? Tam gdzie pieprz rośnie? Nie kusiło zaglądanie śmierci w oczy na otwartym morzu, więźniarki instynktownie bały się śmierci w falach bardziej niż czegokolwiek innego. Żadna z nich nie wiedziała nic o morzu ani o stronach świata. Wiosłować potrafiły jedynie te, które przy­były tu z wybrzeża.

Należało pogodzić się z losem, jaki przypadł im w udziale.

I znosić go, dopóki taka była wola boska. Radość można znaleźć we wszystkim, kobiety i w takich okolicznościach potrafiły się śmiać, nawet z tego, że jeszcze żyją. Ale nie teraz, nie w porze zimowej ciemności. Nie teraz, gdy zawodziły wichry, a lodo­wata mżawka okrywała wszelką chęć do życia zmro­żonym płaszczem. Nie teraz, kiedy już nie potrafiły się dłużej bronić i jedna za drugą w cierpieniu od­chodziły jedyną możliwą drogą z tego więzienia.

Maria rozpaczliwie tęskniła za słońcem, za jego gorącymi promieniami, posiadającymi zdumiewają­cą moc ożywiania najbardziej nawet schorowanego ciała. Niestety słońce było daleko, z rzadka widy­wały bladą tarczę na niebie, na ogół jednak wisiało nad nimi szaroczarne wełniste zimowe niebo. Zima dłużyła się coraz bardziej.

Maria pilnowała się, żeby płakać tylko wówczas, gdy nikt jej nie widzi. Wiedziała, że współtowarzyszki niedoli podpierają się jej siłą niczym laską.

Gdyby się teraz załamała, niewiele by ich zosta­ło, by przyjąć powracających z Lofotów rybaków, przywożących złowione ryby i domagających się darmowej pracy rąk. Bała się, że i tak liczba kobiet na Skjaervaer na wiosnę bardzo się zmniejszy, być może nawet zostanie ich zaledwie połowa.

Zawsze znajdzie się jednak dość nieszczęśnic, by uzupełnić nimi braki. Pojawią się nowe niewolnice, którym przyjdzie tutaj dożyć swoich dni. Kobiety ulegające pokusom i dające się złapać na niebez­pieczny lep miłości zawsze będą chodzić po tej zie­mi. Kobiety, które kradną z potrzeby bądź dla zy­sku. Kobiety, które zdradzają, lub te, które padają ofiarą intrygantów. Niewinne, ubogie, pozbawione władzy nad własnym życiem. A także potężne, nie­bezpieczne, te, które potrafią więcej niż inne lub posiadają dobra albo myśli, których pozazdrości im sąsiad. Tu czekał na nie jednaki grób. Dni były identyczne dla wszystkich, bez względu na to, czy przywykły do puchowego posłania, czy do zawil­goconych legowisk na słomie.

Maria nigdy nie przestała im przypominać, jak ważne jest poczucie więzi między nimi. Wiedziała też, że zarządca także nie jest wolny od strachu. Nie podobało mu się kiełkujące wśród nędznych więź­niarek poczucie własnej wartości, nie podobało mu się, że Maria wyślizgnęła się z jego spoconych łap. Nawet gdy zagroził, że sprzeda Kristinę na służącą, wyrwała się z jego objęć dzięki zakrawającemu wprost na cud przybyciu Adriana Mulda.

Później Simonussen nie ośmielił się już jej tknąć. Sypiał samotnie w swoim miękkim łóżku, pociesza­jąc się jedynie sporadycznymi odwiedzinami Maria­ny, Sille, Kristiny z Royse czy Emmy. Ze wszystkich trzydziestu kobiet na wyspie tylko te cztery wciąż godziły się na przyjmowanie mężczyzn, nawet teraz gdy jedzenie się poprawiło i dostały lepsze ubrania.

Maria drżała na myśl o tym, ile lubieżnych dło­ni i cuchnących ciał musiały poznać, starała się jed­nak nie oceniać ich zbyt surowo. Prawdopodobnie znajdowały w tym jakąś radość lub namiastkę bliskości, jakiej nie miały już nadziei przeżyć.

Rozmyślania Marii przerwało pojawienie się w kręgu światła lampy małej postaci.

- Kristina? Już wstałaś?

- Tak, słyszałam, że ktoś coś mówi. Ale na dwo­rze bardzo ciemno...

Maria spostrzegła, że dziecko przeszedł dreszcz, z oczu pod anielskimi lokami bił strach. Nie po­wstrzymywała dziewczynki przed zbliżeniem się do ciała zmarłej, umytej już i ubranej we własną zni­szczoną suknię. Twarz zakrytą miała kawałkiem płót­na, którego za życia używała jako chustki na głowę.

- Czy ona jest już teraz u Boga?

Dziecko z wrodzonym brakiem lęku pogładziło zakryte zwłoki. Marii do oczu napłynęły łzy. Jakież to życie miała Kristina? Niczym dorosła, dojrzała kobieta musiała zaglądać w oczy śmierci.

- Tak, tak myślę. Nigdy już nie będzie marzła ani głodowała. Była stara... i chora.

- Teraz już jest wolna. Może czekają na nią wszy­scy ci, o których tyle razy opowiadała? Jej mała córeczka, która umarła, i mąż, który zachorował, kiedy mu ją zabrano?

- Tak, myślę, że tak - odparła Maria, wiedząc, że Kristina nie potrzebuje bardziej stanowczych za­pewnień.

Mała Kristina. Dla kobiet na wyspie symbol wol­ności, jedyna, która wybrała takie życie, innego bo­wiem nie znała. Nawet kiedy przybył jej wspania­ły ojciec, zdecydowała, że zostanie razem z Marią.

Ale pewnego dnia odjedzie. Pewnego dnia opu­ści ten koszmar i wejdzie w świat, o którym inne kobiety mogły tylko śnić. Bogactwo, wolność, leni­we dni. Mnóstwo jedzenia i pięknych strojów.

Zdarzało się, że nad kociołkiem z wieczerzą fan­tazje przesłaniały rzeczywistość, aż Maria ze śmie­chem musiała je hamować. Nic wszak nie wiedzia­no o przyszłości Kristiny, bo choć w istocie była córką bogatego i wpływowego człowieka, to przy­szła przecież na świat jako nieślubne dziecko, po­zbawione jakichkolwiek praw.

Ale Nadjana, nowa, od pierwszego razu, gdy tyl­ko usłyszała ową niezwykłą historię, natychmiast zainteresowała się Kristina. Wypytywała dziecko o ojca, a gdy dowiedziała się, że jest on siostrzeń­cem namiestnika, nie miała umiaru w przypochlebianiu się Kristinie.

- Ten dzieciak to twoja szansa na opuszczenie te­go miejsca - oświadczyła Marii pewnego wieczoru, gdy siedziały same w szopie, doglądając ogniska, które miało przestrzec żeglarzy przed szkierami. Zapalały je w burzliwe noce, gdy tylko znalazło się dość drewna. - I postaram się, żeby stał się i moją. Nigdy nie mogłam uwierzyć, że nie ma stąd jakie­goś wyjścia - ciągnęła optymistycznie, uśmiechając się pomimo szczękania zębami.

Maria nie odpowiedziała.

Niebezpiecznie snuć takie myśli.

Można umrzeć z rozczarowania, gdy na nowo w pełni objawi się brutalna rzeczywistość.

Maria i Kristina włożyły nieduży drewniany krzyż w zesztywniałe, wykrzywione reumatyzmem palce Gitty. Przymknęły drzwi do szopy, w której miała pozostać do czasu, aż nadejdą jaśniejsze dni, a morze się uspokoi. Wówczas strażnicy przewio­zą ją na wielką wyspę, lecz bez orszaku płaczek i stypy.

Gitta odeszła ze świata równie cicho jak żyła.

Maria starannie umyła ręce i opłukała miskę, w której miała wodę do obmycia zmarłej. Zwykle taką wodę zachowywano, wierzono, że tkwi w niej szczególna moc, że można nią wyleczyć wszystko, od zarazy po kurzajki.

Ona nigdy co prawda nie widziała, by taka wo­da podziałała... W każdym razie nie sama. Maria nie pogardzała wiarą towarzyszącą starym radom, wie­działa, że często bywa ona równie ważna, jak zio­łowe lekarstwa i mozolnie spreparowane maści.

Ujęła małą rączkę Kristiny i poszły razem nasta­wić kociołki z owsianką. Na horyzoncie wiecznie szarego nieba zdawały się dostrzegać różową po­światę, jak gdyby słońce krwawiło w walce, chcąc przedrzeć się przez welon z mgły.

- Będzie ładny dzień - stwierdziła Kristina, uśmiechając się do Marii.

Gdy jednak wróciły do baraku, Maria przekona­ła się, że dziecko się pomyliło. Pierwszą więźniar­ką, którą spotkały, była zaniepokojona Sylvia.

- Katja tak strasznie kaszle... A Emma i Nessa - Maria leżą z gorączką i nie mają siły wstać, i Nadjana skarży się na jakiś okropny ból brzucha.

Maria już wiedziała, że i w nowym miesiącu cze­kają ją długie dni.

Znachorka włożyła do miski wełniane gałgany, pozwalając, by wchłonęły w siebie cały płyn. Misa parowała, nie tylko dlatego, że jej zawartość była go­rąca, lecz także z powodu zimna w pomieszczeniu.

Już od dwóch tygodni trzy kobiety leżały w go­rączce, zmagając się ze śmiercią. Choroba potrafiła na kilka dni złagodnieć, by zaraz znów się rozpa­lić, gdy tylko Maria ośmielała się pomyśleć z na­dzieją, że już minęła.

Ciała silne od pracy i młodości zaczęły słabnąć. Maria z lękiem patrzyła, jak kobietom zapadają się twarze, a mięśnie wiotczeją. Najbardziej bała się o Katję, z którą nie dało się już prawie nawiązać kon­taktu. Ta krucha pół dziewczyna, pół kobieta przez większą część doby leżała pogrążona w śpiączce, a czoło miała na zmianę to rozpalone, to lodowato zimne.

Emma sprawiała wrażenie silniejszej, walczyła z chorobą z takim samym uporem, z jakim zwykle przetaczała ciężkie beczki z tranem. A Kristina z Royse jęczała tylko cicho w łóżku, by Maria po­mogła jej załatwić potrzebę.

Wyglądało na to, że choroba jest zakaźna.

Jeszcze dwie kobiety musiały dzisiaj odejść od pra­cy, jedna półprzytomna osunęła się w lodowatą wodę, nie będąc w stanie oskrobać już ani jednej ryby.

Maria doszła do wniosku, że najlepiej izolować chore. Wszystkim czternastu ze starego baraku ka­zała się przenieść do nowego. Ciasno się zrobiło dwudziestu pięciu kobietom w tym stosunkowo niedużym pomieszczeniu, lecz na jakiś czas musia­ły się z tym pogodzić.

Maria zwróciła się do Simonussena z żądaniem zwolnienia z pracy dwóch młodych dziewczyn, po­trzebnych jej do pomocy przy pielęgnacji chorych.

Zarządca burzył się i wyklinał, nie śmiał jej jed­nak odmówić. W dodatku okazało się, że również je­den z czterech strażników leży w łóżku z gorączką.

- I nim będziesz musiała się zająć - oświadczył Simonussen.

Maria skinęła głową, podała mu rękę.

- Nie jesteś wcale najgorszy, panie zarządco, kie­dy wreszcie zrozumiesz, że i my jesteśmy ludźmi.

Zdumiony Simonussen, zaskoczony pierwszymi z ust Marii słowami, które można było uznać za komplement, stanął jak wryty.

Co za kobieta!

Najdziwniejsze, że coraz rzadziej dokuczały mu mokre sny i bezsenne noce.

Tamtego dnia, kiedy Adrian przybył na wyspę, można powiedzieć, że miał ją już w łóżku. Gdyby szlachcic zjawił się kilka godzin później... Maria le­dwie zdążyła się wykręcić od tamtej prostackiej umo­wy, lecz sama wszak się zdeklarowała, że ocali dziew­czynkę od niewolniczej pracy, dobrowolnie mu się oddając. Wiedział, że Maria należy do tego rodzaju ludzi, którzy dotrzymują danego słowa. Bez względu na to, jak bardzo nie podobały jej się jego zaloty.

Niestety, zjawił się ojciec małej i wszystkie ma­rzenia o gorących nocach z najpiękniejszą mie­szkanką wyspy legły w gruzach.

Nauczyła go szacunku, dzięki któremu się uspo­koił, nie tylko w intymnych sprawach. A może po prostu się starzał.

Za każdym razem, gdy wspinał się po stromym zboczu do chaty, serce waliło mu mocniej, coraz częściej musiał odpoczywać w dzień, a przed snem wypijać dodatkowy łyk ziołowej gorzałki.

Simonussen nie miał siły sprostać wykreowane­mu przez samego siebie wizerunkowi pana i wład­cy. Surowy, niekiedy wręcz okrutny mężczyzna złagodniał od środka, uważał teraz, że Maria słu­sznie odbiera mu coraz więcej władzy.

A kiedy jeszcze mu dziękowała, mówiła miłe sło­wa... Niech będzie, co ma być. Nie każdy może li­czyć na życzliwość tej kobiety.

Gdy tylko Maria wyszła, Simonussen wsunął się pod przykrycie. Zabrał ze sobą kubek gorzałki i są­czył go z przyjemnością, rojąc piękne marzenia o jasnowłosej kobiecie ze snu. Wreszcie ułożył się już do spania, z twardą, wypchaną poduszką przy­ciśniętą do ciała. Gdy bóle w piersi wyrywały go ze snu, wczepiał się w poduszkę i odrzucał głowę do tyłu, by nabrać powietrza. Przypominał wtedy dziecko w momencie narodzin. Skulone, boleśnie chwytające oddech, z twarzą wykrzywioną zdumie­wającym grymasem bólu i woli życia.

Tak następnego dnia znalazł go najstarszy strażnik.

ROZDZIAŁ XI

- Mario, chodź prędko! On nie żyje! Simonussen...

- Co ty mówisz?

Maria upuściła woreczek z suchym aromatycz­nym proszkiem wprost na podłogę i szeroko otwar­tymi oczami wpatrywała się w Johana Kulasa, który gwałtownie otworzył drzwi do baraku, gdzie leżały chore.

- On nie żyje. Martwy jak wyrzucony na brzeg śledź. Oczy w słup, ręce sztywne... Chodź!

Maria narzuciła na plecy wielką połataną chust­kę i pospieszyła za biegnącym pomimo swej ułom­ności strażnikiem w dół ścieżki, przez równinę i w górę ku chacie zarządcy.

Nie unosił się z niej dym, nie było żadnego świa­tełka, które rozjaśniłoby ciemny grudniowy poranek.

Chata leżała pogrążona w ciszy, szron obrósł krawędzie dachu, ułożył się wokół okiennic.

Strażnik otworzył drzwi i zapalił lampę na stole.

W izbie unosił się słaby zapach gorzałki i goto­wanego jedzenia. I jeszcze jakaś dziwna, mroczna, lekko słodkawa woń.

Maria stanęła przy łóżku, z którego Johan wcze­śniej odrzucił baranicę. Zmarły leżał niczym nie osłonięty, zdawał się prawie marznąć. Skulił się, jakby pragnął się przed czymś ochronić. Głowę miał odrzuconą w tył pod ostrym kątem, niczym tonący, który usiłuje od spodu przedrzeć się przez powierzchnię wody.

Biedny Simonussen, pomyślała Maria i poczuła ukłucie wyrzutów sumienia.

Mogła okazać mu więcej sympatii.

Właściwie nie był przecież potworem. Pragnął jej, to prawda, ale nie wziął gwałtem, jak postąpi­łaby z pewnością większość mężczyzn. Owszem, jego groźbom i naciskom daleko było do szlachet­ności, ale nigdy nie uciekł się do przemocy...

Maria ciężko wypuściła powietrze z płuc, żału­jąc, że tak mało go doceniała. Teraz pozostawało jej jedynie przyniesienie miski z wodą i odprawie­nie przy nim ostatniego rytuału. Obmywanie zwłok zaczyna się stawać moją specjalnością, po­myślała ze smutkiem.

Gdy delikatnie przesunęła dłonią po wykrzywio­nej twarzy zmarłego, by zamknąć mu oczy, palce nie cofnęły się z obrzydzeniem.

Johan zadrżał, gdy Maria wyciągnęła zesztywnia­łe kończyny, próbując wyprostować nieco ciało Si­monussena. Jeszcze całkiem nie zastygł, lecz krew zdążyła się już zebrać w najniżej położonych punk­tach, tworząc ciemne plamy. Strażnik stał tylko i przyglądał się, jak Maria przetacza zwłoki na ple­cy. Broda zarządcy opadła, wreszcie jednak spoczął jak należy, z dłońmi złożonymi na piersi.

- Was trzech, którzy jeszcze trzymacie się na no­gach, czekają kolejne kursy - zauważyła Maria, a Johan z ponurą miną skinął głową.

I nagle jakby zdał sobie sprawę z powagi na­stępstw tego ostatniego zgonu.

- Ale... nie możemy was zostawić tylko z dwoma strażnikami, bez zarządcy. A w dodatku Nilsen nie wstaje z łóżka...

Maria uśmiechnęła się, wiedząc, że może tym sprowokować strażnika. Stanęła tuż przy nim i po­wiedziała cicho:

- Będziesz więc musiał wyruszyć sam, Johanie, ze zwłokami dwóch kobiet i z tym tutaj, skoro bardziej boisz się tego, co może się wydarzyć na wyspie.

Johan próbował coś wyjąkać, nerwowo kręcił głową, przenosił spojrzenie od zmarłego do Marii i z powrotem.

- Nie, to się chyba nie da... Musimy zaryzyko­wać... I przecież należy to zgłosić. Nie możemy ot, tak rzucić Simonussena pod cmentarz i zostawić go hyclowi.

- Oczywiście - cierpkim tonem odparła Maria. - To przecież jasne. On to zupełnie kto inny niż te nieszczęsne kobiety, które musiały zadowolić się dołem wykopanym w ziemi pod cmentarnym pło­tem. Simonussena odprowadzać będą pieśni i pięk­ne przemowy.

Odeszła długimi krokami, zostawiając bezradne­go strażnika samego, ale w dole zbocza wolno się odwróciła.

- Posłuchaj, Johanie. To chyba ty będziesz teraz wszystkim kierować, prawda?

Johan wciąż stał z rozdziawioną gębą. Słysząc jej słowa, próbował się wyprostować, mocniej ścisnął starą strzelbę, spełniającą funkcję siejącej postrach broni i, jednocześnie, laski.

- Tak, chyba tak. Chyba że tamci trzej...

- Ty jesteś najstarszy - orzekła Maria i ruszyła przekazać nowinę w baraku.

Większość zdrowych kobiet od jakiegoś czasu była już na nogach, przemierzały wyspę w poszu­kiwaniu przyniesionego przez morze drewna, po­zostałego na brzegu po ostatnim odpływie. Każdy wyrzucony przez fale nadający się do spalenia ka­wałek oznaczał mniejszą ilość torfu i drewna, które trzeba było przewieźć na wyspę, no i kilka chwil ciepła w tę surową zimę. Niestety, zapasy bardzo się kurczyły, strażnicy zresztą również szukali drewna, przemierzając podczas swych wędrówek nie zamieszkane brzegi.

Ostatnio, tuż przed Bożym Narodzeniem, rzad­ko ktoś przybywał na Skjasnrer. Rybacy wciąż pły­wali na swych łodziach, lecz połowy były na tyle małe, że sami sobie radzili z rybami. Maria wpadła jednak na pomysł, by, niezależnie od pory roku, przybijało tu coraz więcej łodzi. Przypływały z su­rowcami, które tania siła robocza na Skjasrvaer mo­gła uszlachetnić. Przywożono spore ilości wełny do prania, barwienia lub przędzenia, ziarno do prze­sortowania; to najlepszej jakości przeznaczone by­ło na sprzedaż za granicami.

Gdy okazało się, że jedna z kobiet potrafi tkać go­beliny, w głębi baraku ustawiono jej prowizoryczny warsztat. Spędzała tam długie godziny, nawijając po­woli na wałek gotowe części tkaniny. Maria domy­ślała się, że zarobione przez nią szylingi to nędzne grosze w stosunku do tego, co pobierał Simonussen, dopóki jednak im się coś z tego dostawało w posta­ci lepszego jedzenia, nie mogły narzekać.

Ostatnio jednak zapadła cisza.

Taka jak przed burzą, pomyślała Maria. Ona sa­ma miała więcej niż dość pracy, musiała pielęgnować już cztery chore kobiety i jednego mężczyznę. Przy­rządzać nowe lekarstwa, ugniatać tłuszcz z olejem do łagodzących smarowideł. Odkryła na wyspie nie­znaną roślinę: drobniutki, nisko rosnący rodzaj po­rostu, nie przypominający tych, które znała z gór.

Lecz może mimo wszystko miał takie samo oczyszczające działanie?

Postanowiła spróbować. Zagotowała porosty w niewielkiej ilości wody i wystudziła szarobrunat­ną masę. Niczego nie dodawała. Podgrzała jeszcze raz i odparowała większość wody.

To na pewno nie jest trujące, zdecydowała. Nig­dy nie słyszała, by któraś z podobnych roślin była niebezpieczna. Przecież jadły je zwierzęta.

Nowym specyfikiem obłożyła z początku piersi tylko jednej z chorych. Kobieta oddychała szybko i płytko, ciało miała rozpalone, tu i ówdzie pojawi­ła się paskudna wysypka. Maria nie bardzo wierzy­ła, by wyciąg z porostów złagodził kaszel, zauwa­żyła jednak, że pod jego wpływem podrażniona skóra wygładziła się i przestała swędzieć.

Można to zapisać.

Maria wciąż regularnie sięgała do swojej opra­wionej w czerwoną skórę księgi i ukradkiem noto­wała krótkie relacje z wydarzeń w obozie. Ze szcze­gólną dokładnością opisywała wszystkie przypadki choroby: objawy, leczenie i jego efekt.

Z żalem musiała teraz odnotować daremną próbę ratowania starej Gitty, a także śmierć zarządcy.

Wszystko wskazywało na to, że nie wytrzymało jego serce. Podobna przypadłość często spotykała mężczyzn w jego wieku, szczególnie tych nie umie­jących zachować umiaru w piciu wzmacniającej ziołowej gorzałki. Co za dużo, to niezdrowo, rów­nież i w tym wypadku.

Palce Marii wprawnym ruchem zacisnęły się na piórze. Z westchnieniem zauważyła, że kałamarz jest już niemal pusty. Będzie mogła zapisać nie więcej niż dwie, może trzy strony. Czy potrafiłaby być na tyle bezczelna, by zabrać prawie pełny kałamarz z chaty zarządcy? Zdawała sobie sprawę, że teraz ma na to szansę. Niewiele osób wiedziało o jej znajomości sztuki pisania, a swoją książkę ukrywała niczym naj­głębszą tajemnicę. Mała Kristina jednak znała wszy­stkie jej sekrety i znalazła sobie emocjonującą zaba­wę, pojawiając się przed Marią, kiedy ta była pew­na, że późną nocą nikt jej nie podgląda. Kristina już potrafiła napisać własne imię, jakżeby inaczej, była wszak cioteczną wnuczką samego namiestnika.

Maria westchnęła ciężko i zamknęła księgę. Kri­stina była pewnie gdzieś przy szopach, przypu­szczalnie deptała po piętach Jensinie. Dobrze, że Jen­sina zalicza się do przyjaciół, szczególnie teraz, gdy wyspą najprawdopodobniej wstrząsną niepokoje.

Zostały bez zarządcy.

Jeden ze strażników chorował, co najmniej jeden z trzech pozostałych będzie musiał opuścić wyspę, by zgłosić zgon Simonussena.

Zostanie dwóch mężczyzn.

Przeciwko trzydziestu kobietom.

Nie tylko Maria dostrzegała możliwości rysują­ce się w tej sytuacji. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że inne więźniarki zauważą tkwiące w niej niebezpieczeństwa tak samo wyraźnie jak ona.

Wieść roznosiła się szybko. Już po niespełna go­dzinie dwadzieścia kobiet ruszyło sznurem z miej­sca pracy na brzegu w stronę baraków. Z ust bu­chała im biała para niczym z paszczy parskającego smoka. Zgromadziły się wokół Marii, garnęły się do niej jak oddział niepewnych żołnierzy do oficera.

- Czy to prawda? On nie żyje? Jak to się stało? Co z nami teraz będzie?

Nie, nie były żołnierzami, lecz dziećmi, przestra­szonymi dziećmi, niepewnymi swego losu, teraz gdy zniknął ośrodek władzy. Żadna z nich nie ko­chała zarządcy, może z wyjątkiem Jensiny. Żadna nie widziała w nim człowieka innego niż ten, który twardo gonił je do pracy i skąpił mąki na owsian­kę, gdy nastały ciężkie czasy. Reprezentant tych, którzy je skazali, odebrali im wolność, miłość i do­mowe ciepło. Ich opoką stała się Maria.

Zgromadziła je w baraku, w którym sypiały te­raz zdrowe. W środku było bardzo ciasno, nawet kiedy skuliły się na swoich legowiskach, by zrobić innym miejsce na podłodze. Na samym końcu wsu­nęła się Nadjana.

- Przyjaciółki, nadszedł czas na poważną rozmo­wę. Wszystkie przestraszyło to, co się stało. Kto się spodziewał, że Simonussen tak nagle wyzionie du­cha? Na początku poproszę was, abyśmy, milcząc przez chwilę, odmówiły modlitwę za jego duszę. Nie zawsze darzyłyśmy go sympatią, nie zawsze okazywał się dobrym strażnikiem, musimy się jed­nak postarać, aby nie myśleć o nim źle, bo nic nie wiemy o tym, który zajmie jego miejsce.

Więźniarki pomruczały coś pod nosem, lecz za­raz posłusznie złożyły ręce i razem z Marią od­mówiły krótką modlitwę.

Po chwili Maria znów zabrała głos.

- Wciąż jesteśmy przestraszone jak kury, gdy za­uważą jastrzębia, krążącego nad podwórkiem. Bo­ję się, by nie skłoniło to nas do robienia głupstw. Muszę przyznać, że i moją pierwszą myślą była ucieczka!

- Tak! Opuścić to przeklęte miejsce! Zostawić wszystko! Weźmiemy łódź!

W wysokim kobiecym głosie brzmiała odwaga i tęsknota za wolnością, Maria to rozumiała.

- Nie mogę wami rządzić, nie mogę rozkazać, abyście tu zostały i pracowały jak zwykle, ale boję się tego, co może teraz nastąpić. Boję się, że pękną łączące nas więzi, wszystko ulegnie zniszczeniu...

- W łodzi zmieści się nie więcej niż osiem, naj­wyżej dziesięć - zauważyła drobna ciemnowłosa kobieta. - I która z was zna to wybrzeże?

Dyskutowały, mówiły jedna przez drugą, inne uciszały przyjaciółki ogarnięte zbytnim zapałem.

Maria pozwoliła im się wygadać, wiedziała, że muszą rozważyć wszystkie pomysły, jakie przyjdą im do głowy.

- Dosyć, dziewczęta! - oświadczyła wreszcie Jen­sina. Wciąż miała nad nimi władzę, pozostała dawną przywódczynią więźniarek. Maria cieszyła się, że ma w niej przyjaciela, a nie, jak na początku, wroga. - Musimy pożegnać się ze wszystkimi sza­leńczymi pomysłami. I tak nigdzie nie dopłyniemy. Dziesięć kobiet w wiosłowej łodzi! Dziesięć kobiet, które nie mają gdzie się podziać! Ciągle w drodze, nieustannej ucieczce przez resztę życia, choć ono i tak na pewno nie będzie długie. Znów nas po­chwycą, zakują w żelazo, a wtedy możemy się już tylko spodziewać haniebnej śmierci.

Mowa zrobiła wrażenie. Ostre słowa doświadczo­nej kobiety zdecydowanie położyły kres dyskusji.

- Jensina ma rację - potwierdziła Maria. - Śmierć Simonussena nie wróci nam wolności, on był jedy­nie nadzorcą, elementem systemu, lecz jego zgon może wpłynąć na nasz los tu, na tej wyspie. Decy­dujące znaczenie będzie miało, w jaki sposób zdo­łamy przemówić w naszej sprawie przed nowym zarządcą. A może i przed tymi, którzy stoją jeszcze wyżej...

Kobiety pokiwały głowami, lecz kilka niezado­wolonych zerkało koso na Jensinę i Marię. Żadna nie zauważyła, że Nadjana wymknęła się z baraku.

Najpiękniejsza lekkim krokiem pobiegła w stronę szopy, gdzie wokół paleniska siedli czterej strażnicy. Jeden strasznie się pocił, trzej pozostali podparli go workami z pierzem i owinęli w koce. Musieli zdecy­dować, kto wyruszy na Vegę z wieścią o śmierci za­rządcy. Zwłoki postanowili zostawić do czasu, aż okoliczne władze pospieszą im z pomocą. Nie mogli wyprawić się we dwóch i dwóch tylko zostawić w obozie. Należało wszak się spodziewać buntu i walki z rozhisteryzowanymi kobietami. Mężczyźni nie byli aż tak głupi, by nie pojmować szansy uciecz­ki, jaka otworzyła się przed więźniarkami. Gdyby udało im się pokonać strażników, droga na morze stanęłaby przed nimi otworem. Zamknięte na klucz wiosła były ich kluczami do wolności.

Zapomnieli tylko, że kobiety ze Skjaeryasr nie miały dokąd uciekać.

- Ja pojadę na Vegę - oświadczył Johan Kulas, zda­jąc sobie sprawę, że ryzykuje tym samym utratę po­zycji. Był najstarszy ze strażników, przebywał tu naj­dłużej, lecz nie w smak była mu myśl, by pozostać. W dodatku z niewładną nogą nie poruszał się dość sprawnie, a przecież gdyby doszło do starcia...

Żaden ze strażników nie zaprotestował. Chory sprawiał wrażenie, że i tak nic do niego nie dociera.

Wszystko zostało już powiedziane, mężczyźni siedzieli w milczeniu, sam na sam ze swymi myśla­mi o zmarłym. Idar, najmłodszy, przerwał ciszę:

- Musimy zadbać o to, żeby zapasy z gorzałką nie trafiły w niepowołane ręce.

Poderwał się jego czarnowłosy kolega.

- Tak! Nikt przecież nie wie, ile stary Simonus­sen zdołał zgromadzić. Nikt nie wie, co właściwie jest w jego chacie. Dlaczego jego rzeczy miałyby zo­stać odesłane i trafić do królewskich kufrów albo do nowego zarządcy?

Zerwali się na równe nogi, zapominając o cho­rym towarzyszu, niebezpieczeństwie buntu wię­źniarek i złych znakach. Kto wie, jakie bogactwa czekają ich w chacie zarządcy?

Kiedy Idar wychodząc otworzył drzwi szopy, ja­snowłosa kobieta zatoczyła się do tyłu i przeraźli­wie krzycząc upadła na pokryty lodem kamień, na który zawsze wylewano wodę do mycia.

- Nadjana? Co ty tu robisz?

Kobieta prędko się podniosła, zawstydzona, że spódnica zadarła jej się nad kolana. Poprawiła wło­sy, otrzepała się z kurzu, udawała zdyszaną, jak gdyby właśnie przybiegła, a nie stała od dawna i podsłuchiwała pod drzwiami.

Wiedziała, że na policzkach wykwitły jej rumień­ce i że mężczyznom bardzo się to podoba.

- Przychodzę was ostrzec... Niebezpieczeństwo... Bunt. Kobiety robią naradę, przygotowują się do walki. Wiedzą, że jest was mało. I że tylko chory Nilsen i Simonussen umieli strzelać...

Nadjana wprost rozkoszowała się przerażonymi minami strażników.

Uwierzyli jej.

Doskonale!

Na pewno nie w głowie im teraz porządki w cha­cie zarządcy.

Maria nieźle musiała się natrudzić, zanim trzej strażnicy dali się wreszcie przekonać, że stoi po ich stronie. Uspokoiło ich także opanowanie pozosta­łych kobiet. Po zakończeniu zaimprowizowanego zebrania wszystkie wróciły do pracy. Część zajęła się praniem, inne skrobały skóry, sortowały ziarno i czyściły sieci. Maria wraz z małą Kristina poszły do baraku chorych. Strażnicy przenieśli tam rów­nież swego niedomagającego kolegę.

Nadjana z oddali obserwowała bieg wydarzeń. Daleko jej było do zadowolenia. Dlaczego strażni­cy nie potraktowali Marii ostrzej? Dlaczego nie po­pędzili kobiet do pracy i dlaczego stali tam, rozma­wiając cicho?

Przerażona zrozumiała, że próba spisku się nie powiodła. Najwidoczniej nie doceniła zaufania, ja­kim obdarzano Marię.

Strażnicy bardziej wierzyli tamtej, nawet teraz, gdy przypominali raczej stadko wystraszonych, za­branych od matki jagniąt.

Piękność ze Wschodu ledwie zdobyła się na ukradkowy powrót do znienawidzonej pracy przy pęcherzach halibuta, które należało oczyścić i od­powiednio spreparować. Używano ich jako bukła­ków na wodę, osłon do lamp i wkładek do rybac­kich butów.

Prędko wyczuła chłód oddzielający ją od innych kobiet niczym ściana. Zdrajczyni, mówiły ich spoj­rzenia.

Zdrajczyni! Odszczepieniec!

Nadjanie w oczach zakręciły się łzy, zrozumia­ła, że przegrała. Miała teraz jedną jedyną szansę. Musiała szukać ochrony u strażników albo jeszcze lepiej: zostać kobietą nowego zarządcy.

Może będzie młodszy, przystojniejszy od Simo­nussena?

Może również bardziej życzliwy.

Nadjana zmusiła wargi do uśmiechu, wiedząc, że to dobry sposób na rozpoczęcie walki przeciwko melancholii. Na nic nie zda się płacz. Tylko od nie­go zapuchnie, zbrzydnie. Beztrosko odrzuciła tępą skrobaczkę, rozpuściła spódnicę zatkniętą podczas pracy za pas. Widziała, że dwaj strażnicy siedzą nie­co powyżej brzegu i nerwowo obserwują kobiety. Cicho ze sobą rozmawiali. Stara strzelba, czarny mu­szkiet, stał między nimi jako wyraźny znak. Jeden z mężczyzn nie zdejmował dłoni z kolby, drugi trzy­mał kij zakończony żelaznym hakiem, którego do tej pory używano wyłącznie do wciągania łodzi na brzeg. Teraz spoczywał w rękach strażnika niby nie­bezpieczna broń, wyraźne ostrzeżenie.

Johan Kulas przy pomoście wrzucał do zacumo­wanej tam starej łodzi wyciągnięte z zamknięcia wiosła, pęk sieci i beczkę zawierającą zapewne za­oszczędzoną przez niego część jęczmiennego piwa. Zbliżało się Boże Narodzenie, może znajdzie się ktoś, kto się lęka, że uwarzył go za mało?

Nadjana zapragnęła zmienić się w muchę i po­płynąć łodzią na ląd. Gdyby tylko udało jej się do­trzeć do wybrzeża... Dalsza ucieczka zawsze jest możliwa, do miejsc, gdzie nikt nie słyszał o Nadjanie, Aniele o Białych Włosach. Może do Danii? Al­bo do samej Anglii... Wiele możliwości ma ten, którego korzenie sięgają zaledwie podeszew butów.

Ukryła się za stosami suszonych ryb i patrzyła, jak Johan Kulas niezgrabnie wsiada do łodzi. Odbił od brzegu, lecz nie pomachał ani dwóm mężczy­znom na wzgórzu, ani kobietom. Morze nie chcia­ło go przyjąć, wprawdzie nie zrywał się sztorm, lecz uparty wiatr dmuchał w przeciwnym kierunku. Jo­han mógł się spodziewać, że po dopłynięciu na dru­gą stronę szkierów będzie lepiej, od lądu wiatr po­wieje mu ukosem w twarz i łódź nabierze pędu.

Nadjana poczekała jeszcze chwilę, nie spuszcza­jąc z oka pracujących kobiet. Zanim którakolwiek zdążyła się obejrzeć, już siedziała przy strażnikach. Z daleka było widać, jak stroszy piórka, Jensina na ten widok splunęła z nienawiścią, zapominając naj­widoczniej, że przez wiele lat jadła jajka przy sto­le zarządcy.

Jeden ze strażników głośno się roześmiał, drugi wstał i pociągnął Nadjanę w stronę chaty. Niedłu­go później wrócił stamtąd sam, teraz drugi podniósł się i ruszył w to samo miejsce w tej samej sprawie.

Kobiety na brzegu nie miały litości. Nawet te, które sprzedawały się rybakom, przeklinały Nadjanę.

Może i były ulepione z tej samej gliny co ona, nig­dy jednak nie posunęły się do tego, by położyć się na plecach w izbie, w której na marach leżał zmarły.

Takie jest życie, pomyślała Maria, gdy kobiety wieczorem głośno omawiały grzechy Nadjany. Wszystkie jesteśmy identyczne, bez względu na to, jak się oceniamy, zawsze pociechą jest nam myśl, że są inne, gorsze.

Nadjany więcej tego wieczoru nie widziano.

Marii nie podobało się, że rywalka zyskała prze­wagę w walce o względy nowego zarządcy. Jako na­łożnica strażników będzie umiała zadbać o własny interes. Maria musiała przyznać, że na pewno bar­dziej przemówi do nich młodość i uroda Nadjany niż jej własne piękne słowa.

I niezależnie od tego, jakim człowiekiem okaże się nowy zarządca, ona nigdy mu nie ulegnie.

Maria zacisnęła zęby i przy posłaniu chorej Katji złożyła samej sobie przysięgę.

ROZDZIAŁ XII

Rankiem w pierwszy dzień Bożego Narodzenia zmarła Nessa - Maria. Poprzedniego wieczoru zgro­madziły się na wspólny posiłek, ciesząc się wyjąt­kowym jedzeniem. Niezwykłe, jak wysoko można cenić kawałeczek czerstwego chleba i parę kęsów słoniny! Dziwne, że tak pyszny smak może mieć mięso alki, chociaż przesolone i suche.

Wszystkie ogarnął spokój sytości. A gdy Maria wyjęła niedużą książeczkę i zaczęła czytać psalmy, nastrój zrobił się naprawdę podniosły. Na ze­wnątrz wichura szarpała ściany, lecz tego wieczoru nikt nie mógł od kobiet wymagać, by oszczędzały drewno, w baraku panowało więc niezwykłe ciepło. Nawet chore, uczesane i wystrojone, na wpół sie­działy na swoich posłaniach i uśmiechały się lekko z półprzymkniętymi oczami. Im wystarczył sam za­pach unoszący się z kociołka, żadna nie miała siły jeść. Maria przygotowała im tylko napój uwarzony na odrobinie ptasiego mięsa z dodatkiem pieprzu, cebuli i dziurawca. Policzki nieco im się od tego za­różowiły, rozbudziła się nowa nadzieja.

Nessa - Maria była, prawdę mówiąc, najsilniejsza z nich wszystkich, śmiała się i nawet dodała swoją nić do tkaniny opowieści, która w taki wieczór stanowiła dla wszystkich najprzyjemniejszą rozrywkę.

A później po prostu umarła.

W nocy.

Żadna niczego nie słyszała. Żadna nie czuwała, gdy towarzyszka wyprawiała się w swą ostatnią podróż. Odeszła po cichu, w samą noc Bożego Na­rodzenia.

Maria nie płakała, łzy nie popłynęły też z oczu żadnej innej więźniarki. Śmierć była znajomym go­ściem, lecz nigdy nie witano jej życzliwie ani nawet obojętnie.

Maria, za każdym razem gdy umierał człowiek, a ona nie potrafiła temu zapobiec, odczuwała wiel­ką stratę.

Teraz czekała ją walka o życie Katji i wiedziała, że może ona okazać się najtrudniejsza.

Katji nie wolno umrzeć.

Nie jej, nie tej drobnej młodej kobiecie, towarzy­szącej Marii od dnia, gdy zapędzono je na pokład statku w bergeńskim porcie.

Sylvia czuła to samo.

Wszystkie trzy przybyły na wyspę razem i łączy­ły je szczególne więzy.

Katja stała się jakby młodszą siostrą obu silnych kobiet. Maria była tą mądrą, szczególną, tą, do której można się zwrócić, gdy serce szarpała tęsk­nota. Sylvia natomiast miała zdrowe podejście do życia, jej zawsze optymistyczny, nieco rubaszny dowcip niósł prawdziwą radość, gdy powszedni dzień stawał się beznadziejnie szary i monotonny.

W gruncie rzeczy, jednak to właśnie Katja stano­wiła naturalne centrum związku ich trzech. To ona trzymała je przy sobie, łagodna, ta, którą mogły ob­darzyć czułością, chronić i tym samym poczuć się jeszcze silniejsze.

Maria nie potrafiła pogodzić się z myślą, że to wychudzone ciało może przestać oddychać, nie chciała dostrzec znaków wypisanych już na czole Katji. Ostrych linii, właściwych znacznie starszym kobietom, pobladłych warg, suchych i popękanych, jeśli nie pilnowały, by posmarować je tranem lub owczym łojem.

Kaszel, który nią wstrząsał, sprawiał taki sam ból Marii, jak i Katji. Ale dziewczyna wciąż jeszcze nie pluła krwią, a w jej oczach płonęło światło.

Katja chciała żyć.

Maria w tym właśnie pokładała całą swą nadzie­ję, wiedziała bowiem, że jest to równie istotne, jak wszelkie lekarstwa, których Katja przyjmowała co­raz więcej.

Szlochów dobiegających z chaty nie słyszał nikt.

Nikt nie słyszał przeraźliwego zawodzenia, a na­wet gdyby doszło ono do czyichś uszu, pomyślano by, że to kot zarządcy skarży się na śmierć swego pana.

Strażnikom nie w głowie było współczucie, kobie­ty widziały, jak przychodzą i odchodzą, dokonując rutynowych inspekcji. Nagle bowiem wznowiono obchody. Za życia Simonussena całymi dniami nie widywały mężczyzn, wykorzystywali każdą okazję, by zaszyć się w swojej szopie i grać w jakąś grę al­bo po prostu spać. Tylko gdy było to absolutnie ko­nieczne, zaglądali do miejsc, gdzie pracowały więźniarki, sprawdzali, czy wszystko jest w porządku. I kiedy łodzie przypływały na wyspę, musieli brać się w garść i zakładać czarne naramienniki oraz zni­szczone czapki, będące niegdyś nieodzowną częścią munduru.

Teraz nadeszły inne czasy.

Czuli się niepewnie, bali się odpowiedzialności i władzy, choć oczywiście nowa sytuacja miała swo­je zalety.

Jedna z nich leżała akurat w łóżku w chacie i uża­lała się nad sobą. Ich jednak to nie wzruszało, sa­ma przecież wybrała drogę. Mężczyznom przypadł do gustu smak tej młodej miłości. Zachwycało ich, że mogą być z kobietą, o której wcześniej mogli tyl­ko marzyć.

Po jakimś czasie jednak nawet ta radość spo­wszedniała, przestali się kłócić o to, czyja kolej wy­pada akurat tego dnia.

Stało się to raczej zwyczajem, każdy odwiedzał chatę w wyznaczony wieczór, nigdy jednak tam nie nocowali, żadnemu nawet nie przyszło to do gło­wy. Gdy tylko było po wszystkim, opuszczali Nadjanę, szukając męskiego towarzystwa, które tu, w tym odizolowanym miejscu, stało się niezwykle ważną częścią ich życia.

Nigdy nie było im jej żal.

Miała teraz lepsze jedzenie od innych więźnia­rek, cieplejsze łóżko i krótsze dni pracy. Zdawali sobie sprawę, że i ona dotarła do wielu skrytek Si­monussena i że prawdopodobnie łakomie często­wała się wszystkim co jadalne, zapewne nie gardzi­ła też trunkami.

Maria oświadczyła wprost, że zamierza złożyć raport o tym, ile dzbanów z ziołową gorzałką na­stawiła przed śmiercią Simonussena. Okazało się, że dobrze zna rezerwy zarządcy. Strażnicy nie śmieli więc niczego ruszać, lecz i tak znaleźli kilka mniejszych naczyń, o które, jak sądzili, nikt się nie upomni.

Maria podjęła się ciężkiej pracy - sprzątnięcia chaty i przygotowania jej dla następcy, który w niej zamieszka. Dla Nadjany oznaczało to dwie zimne noce, uciekła, gdy kobieta o mądrym spojrzeniu stanęła nagle w drzwiach z wiadrem gorącej wody i żrącym ługowym mydłem własnego wyrobu.

Później Nadjana sprowadziła się z powrotem, pilnie jednak baczyła, by utrzymywać chatę w ta­kiej czystości, jak zostawiła ją Maria, kończąc po­rządki. Nadjana nie wiedziała, co się z nią stanie, gdy przybędzie nowy zarządca.

Kupowała sobie prawo, by móc być tam, gdzie nie chciała przebywać żadna inna, płacąc za to je­dynym co miała.

Nowemu zarządcy zaoferuje to samo, nie jest to przecież aż takie okropne. Kilka minut sapania i wzdychania, jakieś ukłucie bólu i żalu, i zapach starego potu w pościeli.

Ale takie nieprzyjemności były wszak udziałem większości kobiet. Zamężne niewiasty musiały zno­sić podobne przykrości, nie mogąc żądać żadnej za­płaty. A gdy mężczyznom nie stawia się wymagań, i tak wezmą to, co chcą, nie dając niczego w za­mian. Takie doświadczenia miała Nadjana, lecz nie była wcale rozgoryczona.

W trudnym świecie przyszło jej żyć.

Przeżyją tylko najsilniejsze i najsprytniejsze.

Albo najpiękniejsze.

Te, które mają co ofiarować mężczyznom posia­dającym władzę.

Płakała wieczorami nie dlatego, że bolało ją całe ciało, ani też że tak brutalnie je wykorzystywano, nawet i nie dlatego, że czuła się brudna, pozbawio­na wszelkiej wartości.

Nadjana płakała, ponieważ żaden z nich nie chciał spać przy niej. Ani jeden nie chciał jej tulić, choćby chwilę potem, jak członek kurczył mu się niczym u nowo narodzonego zwierzęcia. Usta, roz­palone i namiętne podczas aktu, stawały się nieme i zimne, gdy tylko zaspokojony został głód ciała. Twarze, przez moment wykrzywione w ekstazie, przemieniały się w obce maski i odwracały od niej. A ona tak chciała, by któryś powiedział coś pięk­nego, gotowa wymusić bodaj cień pieszczoty.

Bez protestu jednak pozwalała im odejść. Uśmie­chała się nawet, gdy jak zawstydzeni chłopcy mo­cowali się po ciemku z paskami przy spodniach i połami koszuli. Nie widzieli tego uśmiechu, a ona nie musiała się wstydzić. Przed nastaniem poranka łkania cichły, a łzy zmieniały w ledwie widoczny ślad w pięknych zimowo szarych oczach.

Starała się odpowiadać na wzgardliwe spojrzenia kobiet z podniesioną głową.

Nie potrafiła zginać karku. Już raczej złamie się niczym zmrożone źdźbło trawy pod naciskiem twardego buta.

Styczeń dłużył się niemiłosiernie, dni były krót­sze niż kiedykolwiek, a jednocześnie długie nie do wytrzymania. Ręce kobiet siniały od pracy na prze­nikliwym zimnie, niektórym pojawiły się paskud­ne czerwone rany w miejscach, gdzie zęby mrozu wbiły się mocniej. Maria smarowała je mieszanką świńskiej żółci i ziaren pigwy, lecz żałowała, że nie ma świeżych gałązek sosny, z których mogłaby przygotować wywar; nic nie pomaga lepiej na odmrożenia. Białko, pod którego wpływem takie rany w ciągu kilku zaledwie dni pięknie się goją, o tej porze roku również było niemożliwe do zdo­bycia. Niestety, wszystkie jaja mew i edredonów dawno już owinięto w miękką trawę i zawieziono na sprzedaż na Vegę.

Maria mieszała nowe maści, lecz wiedziała, że porusza się po niepewnym gruncie. Używała spro­szkowanej arniki, przywrotnika, dodawała też spo­ro suszonej babki zwyczajnej, lecz suszone zioła nie działały tak skutecznie jak świeże i rany nie chciały się goić. Prosiła strażników, by pozwolili kobietom odpocząć przez parę dni, i tak przecież niewiele mogły zrobić obolałymi rękami.

Strażnikom jednak nie podobała się myśl, że więź­niarki nie otępione zmęczeniem będą miały z dużo czasu na konspirowanie i poszeptywanie po kątach. To praca trzymała je tutaj, to ona miała zapełnić im głowy i ciała i utrudzić tak, by zabrakło im siły na sprzeciw i snucie niemądrych planów. Praca przyno­siła też pieniądze, zyski trafiające do ich własnych kieszeni, do kasy zarządcy i króla.

Nakazywali więc kobietom wykonywać powtórnie te same czynności, byle tylko za wszelką cenę zapełnić im czas. Bezsensowność takich poczynań szczerze oburzała Marię, szczególnie gdy obserwo­wała cierpienia kobiet wyganianych z baraków na brzeg do mycia tych samych beczek na tran, które umyły już poprzedniego dnia.

Nastała pora beznadziejności, a niepewność, która przyszła po śmierci Simonussena, uczyniła życie jeszcze bardziej nieznośnym. W więźniarkach narastał nowy gniew, wściekłość na nieludzkie trak­towanie. Granice oddzielające więźniarki od straż­ników zaznaczały się coraz ostrzej.

Od wielu lat żyli razem na tej samej wyspie, zda­rzało się, że kobiety doświadczyły i twardych razów, i skutków bezwzględnych decyzji. Nigdy jednak do­tychczas nie widziały w oczach swych nadzorców ty­le wrogości, nigdy nie nienawidziły ich za coś inne­go niż ograniczenie wolności, które reprezentowali.

Teraz coś się odmieniło.

Rodziło się jakieś zło.

A w środku tego wszystkiego oczy Katji zapada­ły się coraz bardziej w głąb. Maria sypiała półsiedząc na łóżku chorej, a często osuwała się po pro­stu na koc rozciągnięty na zimnej podłodze. Nie miała odwagi odejść nawet na godzinę, nawet na se­kundę nie chciała zostawić Katji samej.

Kristina w ostatnich miesiącach wprost wystrze­liła w górę, Maria zachodziła w głowę, skąd dziew­czynka czerpie pożywienie. Jej buzia wyszczuplała, a w oczach pojawił się nowy blask powagi. Ciało zdawało się wypychać nędzne ubranie, szczególnie na piersiach.

Dla Marii było to ogromnym zaskoczeniem, dziewczynka ledwie skończyła dziewięć lat.

Lecz widać samo życie sprawiło, że gwałtownie dojrzała. Siedziała teraz przy łóżku chorej ze spoko­jem i poczuciem odpowiedzialności dorosłej kobiety.

Kristina bardzo kochała Katję, wszystkie więź­niarki zresztą troszczyły się o to pisklę, ćwierkają­ce tak radośnie w gorące letnie dni. Nawet jeśli uważały ją za słabą i tchórzliwą, to była w tej dziewczynie jakaś swobodna beztroska, jakaś ulot­ność przywodząca im na myśl skrzydła motyla, błysk ważki czy zapach samotnego fiołka.

To, czego tak brakowało na wyspie, co należało do innego, pozostawionego daleko świata.

Wszystko to nosiła w sobie Katja i więźniarki cierpiały teraz w milczeniu na widok tego uosobie­nia swobody niszczejącego z wolna między przepoconymi szorstkimi kocami z wełny. Przynosiły Ma­rii resztki swoich skarbów, grudkę brunatnego cu­kru, kilka okruszyn chleba, mięciutki gałganek do ocierania spoconego ciała Katji. Więcej nic zrobić nie mogły, wystraszone jak małe dzieci opuszczały barak chorych, by północny wiatr poniósł zapach śmierci możliwie najdalej.

Maria nie chciała go poczuć, odwracała się plecami od groźby, nie chciała widzieć jaśniejących na ścianie złowieszczych liter. Katja musi żyć! Na wiosnę... Gdy ptaki znów będą szukać gniazd wzdłuż nękanego wi­chrem wybrzeża, Katja będzie jednym z nich.

- Do wiosny jeszcze tak daleko - szepnęła Katja nagle, jak gdyby czytała w myślach Marii.

Maria wyrwana z półsnu pochyliła się w ciemności nad chorą. Drżącą ręką sprawdziła, że czoło Katji jest jeszcze bardziej rozpalone. Chciała czym prędzej zapalić lampę, lecz Katja przytrzymała jej dłoń z nieoczekiwaną siłą.

- Tak daleko... tak strasznie daleko.

Maria zaczęła mówić, nie planując słów, wyry­wały się z jej ust bez ładu i składu, jak gdyby roz­mową chciała zatrzymać przyjaciółkę.

Mówiła o tym, że wkrótce przyjdzie luty i za­świeci słońce, że w powietrzu w niektóre dni daje się już wyczuć łagodniejszy powiew, że edredon z dziwną czarną plamką na głowie z pewnością w tym roku tak samo da się oswoić.

Katja puściła jej rękę. Maria zdumiona poczuła, że chora gładzi ją pocieszająco.

- Chyba będziesz musiała zająć się moim pta­kiem, Mario. Obiecujesz?

- Nie! Ależ tak, oczywiście, ale ty...

- Myślę, że mnie już nie będzie - powiedziała Ka­tja ze spokojem.

Maria nie chciała dopuścić, by Katja się podda­ła. Nie teraz, po tak ciężkich próbach, po tylu no­cach, kiedy musiała zaglądać śmierci w oczy i zdo­łała ją odstraszyć.

- Nie możesz się poddawać, Katju, wciąż jesteś silna, jeszcze żyjesz.

- Ja się nie poddaję, Mario. Zrozum jednak, nie boję się, przykro mi będzie cię zostawiać, najdroż­sza przyjaciółko, wszystko, co zrobiłaś... A ja spra­wiam ci taki zawód.

Przerwał jej chrapliwy kaszel. Oddychała ciężko, całe ciało walczyło o to, by płuca mogły nabrać tchu.

Maria poczuła lodowatą igłę strachu w piersi. Katja leżała nieruchomo.

- Zawód...

- Nie, nie mów tak, Katju. Nigdy nie zawiodłaś.

- Ty nic nie wiesz, Mario - odszepnęła Katja z niezwykłą surowością w głosie. - Nawet ty, mą­dra przyjaciółko, nie wiesz wszystkiego. Ale wiesz dużo... o wiele więcej niż którakolwiek z nas. Dla­tego pytam cię, czy to choroba sprawia, że widuję nocami mamę? Zdrową, żywą mamę, która macha do mnie i mnie wzywa?

Maria zdawała sobie sprawę, że otwarcie już pła­cze, nie miała jednak zamiaru tego ukrywać.

- Nie - odparła i przyłożyła mokry od łez poli­czek do tak samo wilgotnego policzka Katji. - Nie, to nie choroba.

- A więc to prawda - w głosie Katji zabrzmiała teraz czysta radość.

Trwały tak blisko siebie w milczeniu, Maria po­jęła, że chora nie ma już siły mówić. I tak wypo­wiedziała teraz więcej słów niż przez cały ostatni tydzień. Dlatego zdumiało ją, gdy w uśpionym ba­raku znów rozległ się silny głos Katji.

- Czy mogłabyś mnie przytulić?

Maria ułożyła się przy Katji, nawet teraz nie my­śląc o tym, że choroba może być z tego rodzaju, co to przenoszą się z człowieka na człowieka.

Delikatnie otoczyła ramionami kruche, rozpalo­ne ciało, ciepło wysuszyło obu policzki.

Cichym, ledwie słyszalnym głosem Maria zaczę­ła opowiadać baśń o zagubionej królewnie.

I zanim dzielny syn ubogiego wieśniaka oswobodził królewnę z niewoli złego trolla, dusza Katji uwolniła się ze swego więzienia.

Przeciągła skarga Marii obudziła inne kobiety. Dźwięk pełen rozdzierającego żalu, przed którym chyba nawet upiory zatkałyby uszy. Kobiety zbie­gły się, stłoczyły wokół pryczy, na której niczym ranne zwierzę leżała Maria, obejmując zmarłą przy­jaciółkę. Odciągnęły ją, lecz palce Marii zostawiły ślady na bezwładnym białym ramieniu Katji.

Spomiędzy czerwonych warg nie wydobyło się żadne zrozumiałe słowo. Maria zakryła tylko twarz dłońmi, nie pozwalając wyrwać się z koszmaru.

Wzburzone kobiety usadziły ją przy palenisku, gdzie kołysała się w przód i w tył ogarnięta pustką, a ciało Katji owinęły w koce, którymi dotąd ją okrywały.

Strażnicy z irytacją przyjęli wiadomość o kolej­nym zgonie.

Kobiety również tego dnia wróciły do pracy, bar­dziej jednak niż zwykle poszarzałe na twarzach. Miały wrażenie, jakby ktoś na ich oczach ukręcił łepek rozśpiewanemu ptaszkowi. Ta śmierć była równie bezsensowna jak zdeptanie pięknego kwiatu.

Katja odeszła.

I co gorsza, Maria sprawiała wrażenie, że i ona od nich odchodzi. Że wyrusza na obce morza, gro­źniejsze i bardziej rozległe niż szare odmęty co dzień bijące o brzegi ich wyspy.

Kobiety nienawidziły zimna, bezbarwnej zimo­wej wody obmywającej nieosłonięte od chłodu sto­py. Nienawidziły wiatru od morza, który nigdy nie cichł, mrozu przenikającego do szpiku kości. Nienawidziły szarobiałego nieba, które nie umiało ofia­rować im niczego poza wirującą zmrożoną mżaw­ką. I skały, po której stąpały, zimniejszej od lodu.

Teraz jednak gorszy był chłód, który otoczył ich serca. Zimny strach grubą warstwą okrył dusze, wprawiając je w drżenie. Z Marią nie może się to stać, Maria nie może poddać się śmierci, zawsze wszak jak walkiria walczyła ze wszystkim i wszy­stkimi. Gdyby chociaż w gniewie krzyczała, gdyby przeklinała tego, kto zdecydował o losie Katji, Bo­ga i Szatana, i wszystkie morskie wiatry. Jakże pra­gnęły ujrzeć oczy Marii płonące nienawiścią, jak to się czasem zdarzało, gdy niesprawiedliwość stawa­ła się zbyt trudna do zniesienia, a ona nie miała środków, by z nią walczyć.

Mogłaby też płakać, zawodzić nieopanowanie jak matka, która utraciła ostatnie dziecko. Wolały­by nawet, by Maria w gniewie pobiła jedną z nich, stojącą akurat najbliżej.

Wszystko byłoby lepsze.

Lepsze niż pustka, którą miała teraz w oczach.

Pustka, którą widywały wcześniej przez krótki ułamek sekundy tuż przed tym, jak spojrzenie czło­wieka drętwieje w śmierci.

Kiedy nie ma już żadnej nadziei.

Gdy ktoś się poddaje.

ROZDZIAŁ XIII

Nadjana przez ściany chaty słyszała podniesione głosy. Rozróżniała krótkie komendy strażników i jednogłośne protesty kobiet.

Co się stało?

Żaden o niczym jej nie powiedział. Przychodzili do niej kolejno niemal każdego wieczoru, prawie się nie odzywali, a jeśli już, to nie mówili o niczym waż­nym. Któryś spytał, skąd pochodzi, lecz nie wydawał się szczególnie zainteresowany odpowiedzią. Mówi­li, że ma piękne włosy albo że kochają jej białe uda.

Nic więcej.

A kiedy podczas aktu próbowała ich gładzić po policzku, odwracali głowy.

Ich pocałunki były mokre i gwałtowne, lecz po­zbawione ciepła.

Nadjana marzła otulona narzutą, pod którą zwy­kle sypiała.

Nieduża szpara między okiennicą a otworem okiennym pozwalała jej obserwować wał poniżej chaty. Widziała, że jeden ze strażników, Johan Ku­las, opierając się o wielki głaz, trzymał broń goto­wą do strzału.

Słyszała krzyki i przekleństwa, narastający szum kobiecych głosów.

Przycisnęła nos do starego drewna chaty, żeby zobaczyć więcej. To jednak okazało się niemożliwe.

A drzwi zamknęli od zewnątrz.

Wszystko jedno, myślała zwykle, dopóki mogła zostać w tym małym świecie, pełnym jedzenia i zio­łowej gorzałki. Owszem, doskwierała jej samot­ność, lecz alternatywa była znacznie gorsza. Praca na zimnie, stopy zanurzone w lodowatej wodzie, spódnica zesztywniała na mrozie, zniszczone czer­wone ręce i odmrożenia na twarzy.

Teraz jednak zapragnęła się stąd wydostać, zoba­czyć, co się dzieje. Zaczęła odrywać deski tylnej ściany chaty wychodzącej ku skale; tylko tam nie było grubych bali.

Złapała pogrzebacz z paleniska i ruszyła do ata­ku. Niektóre deski przegniły i bez trudu ustąpiły twardemu narzędziu. Wkrótce otwór był już na ty­le duży, że mogła się wyślizgnąć.

Światło dzienne zapiekło w oczach.

Odgłosy z wału dochodziły teraz wyraźniej, roz­różniała już nawet słowa.

- Nie zrobimy tego!

- Dopóki nie dostaniemy więcej jedzenia!

- Dopóki nie zaczniecie traktować nas jak ludzi!

- I nie wypuścicie Sylvii, potwory! Podniecone, wręcz histeryczne głosy. Pełne lęku, lecz jednocześnie odważne. Nadjana przekradła się za węgieł, skąd miała dobry widok. Najpierw zobaczyła Sylvię leżącą jak tobołek na trawie. Jeden ze strażników stał nad nią na rozsta­wionych nogach. Sukienka na ramieniu poturbowanej kobiety podarta była na pasy, jakby od uderzeń bata.

I rzeczywiście strażnik trzymał skórzany pas w dłoni.

Nadjana wstrzymała oddech, przerażona patrzy­ła na wykrzywione złością twarze. Wszystkie ko­biety zbiły się w ciasną gromadę, wygrażały pięścia­mi, urągając strażnikom.

Mężczyźni starali się odzyskać autorytet, gro­źnie wymachując bronią i dwoma długimi kijami.

Podeszli do kobiet, rozkazując im wrócić na brzeg do stojaków do suszenia ryb. Żadna z wię­źniarek nie usłuchała, a mała Kristina wybuchnęła głośnym płaczem.

Dopiero wtedy Nadjana się zorientowała.

Wśród więźniarek nie było Marii!

Tej, która powinna przewodzić stadu, która za­wsze z wrodzoną oczywistością przemawiała w ich imieniu. Czyżby zrzuciły z tronu tę wywyższającą się kobietę? Nadjanę załaskotało coś w piersi. Od­dychała teraz szybciej, miała wrażenie, że myśli gnają jej przez głowę niczym morskie prądy.

Mała Kristina, protegowana Marii, była blada i miała zapadnięte oczy. Wyraźnie trzymała się Mil­licent. A gdzie stara Gitta? I Katja? Nessa - Maria?

Żadnej nie było widać.

Nadjanę bardzo to zdziwiło. Miała wrażenie, że wszystkie więźniarki bez wyjątku podziwiają Ma­rię, że skoczyłyby za nią w ogień i w wodę, a teraz stały bez przywódczyni, zerkając tylko na nazna­czoną bliznami twarz starej Jensiny.

Strażnicy zbili się w gromadę jak stadko renife­rów, zaatakowane przez zbyt liczną watahę wil­ków. Kobiety także stały razem i nagle wielka gru­pa zaczęła się poruszać.

Kierowały się w stronę chaty!

Nadjana drgnęła wystraszona, miała nadzieję, że nie zauważyły, jak czai się za węgłem. Boże, co te­raz robić? Postąpiła nierozważnie, ciekawość zwy­ciężyła nad zwykłym w takich razach rozsądkiem. Nie miała czasu zasłonić dziury w ścianie, poprze­stawiać mebli tak, jak zamyślała. Strażnicy ruszyli za kobietami.

- Same weźmiemy jedzenie!

- Nie zatrzymacie nas, chłopcy!

- Jest was czterech, prawda? A ta wasza marna strzelba może zabić tylko jedną naraz. Macie odwa­gę się przekonać, co wtedy zrobi reszta?

Głos Jensiny brzmiał teraz twardo i bezwzględnie.

Jedną z dwóch, które nie poszły w stronę chaty, była Kristina, została przy poranionej Sylvii, pocią­gnęła ją w stronę baraku.

Nadjana myślała gorączkowo, nerwowo przy­gryzając wargi. Teraz dobre rady były w cenie. Ja­sne się stało, że będzie awantura.

Strażnicy musieli skoncentrować się na innych sprawach. Wybuchł bunt, świadczył o tym upór zbliżających się do chaty kobiet. Stopy Nadjany rwały się do biegu, chciały mknąć po kamieniach i trawie, po gładkiej skale przez pasmo wzgórz za chatą na drugą stronę wyspy.

Tam, gdzie cumowała łódź.

I zanim zdążyła sobie to uświadomić, nogi same ją poniosły. Nie było czasu, by cokolwiek ze sobą zabierać, by choć narzucić na ramiona ciepłą chu­stę. Nadjana czuła, że to jej wielka szansa. Jeszcze raz opłaciła się cierpliwość i wytrzymałość. Jeszcze raz przekonała się, że warto ugiąć karku i okazać uległość, a wtedy w obliczu najokrutniejszej prze­wagi można czegoś dokonać.

Oto cała delikatna równowaga systemu władzy na Skjaervaer legła w gruzach.

Nadjana nie miała sił zastanawiać się, dlaczego tak się stało. Wystarczyło jej to, co widziała i sły­szała: nowy ton w głosach strażników i kobiet.

Na pewno ma to coś wspólnego ze zniknięciem Marii. Może już nie żyła?

Nadjana zebrała suknie, żeby nie przeszkadzały jej w biegu, ciesząc się, że ma na sobie dwie wełnia­ne spódnice i gruby fartuch. Niestety, do połowy była raczej cienko ubrana, doszła jednak do wnio­sku, że może jedna spódnica posłuży jej za okrycie.

Zbiegła z niedużego wzgórza, wiedziała, że nikt nie może jej już zobaczyć. Zwolniła kroku, czuła, co tygodnie siedzenia w miejscu zrobiły z pracują­cym zwykle bez kłopotów sercem.

Łódź leżała wyciągnięta dość wysoko na brzeg.

Starannie ją przywiązano, prawdopodobnie z myślą o możliwych sztormach czy też wiosennej powodzi.

Rozejrzała się po morzu, popatrzyła na odległe wyspy i szkiery. Przy spokojnym morzu było tutaj płytko, woda zmieniała barwę, wskazując płycizny i mielizny.

Rybacy żartowali, że można się stąd dostać su­chą stopą na Vegę, to jednak gruba przesada.

Potrzebna była łódź i ona właśnie ją miała.

Morze akurat się cofało, odpływ szumiał wokół szkierów, obramowując je wąskim paskiem piany.

Nadjana szła teraz wolniej, przy każdym wysu­nięciu stopy czuła kłucie w boku.

Dotarła już wreszcie na miejsce.

Przerażona dopiero teraz się zorientowała, że nie pomyślała o pewnym bardzo istotnym szczególe.

Wiosła.

Nie było ich w łodzi.

Zasłoniła twarz dłońmi, przeklinając własną głu­potę.

Oczywiście, że ich tu nie ma, wiedziała przecież, że strażnicy zawsze zamykają je na klucz, na wszel­ki wypadek, chociaż pewnie nie wierzyli, że któraś okaże się na tyle szalona, by porwać się na uciecz­kę. Przed wielu laty jedna z więźniarek próbowała zbiec, przywieziono ją z powrotem i wychłostano na oczach współtowarzyszek. Później zawieziono niepokorną na Vegę i dalej na stały ląd, na ostatnie spotkanie. Z katem.

Nadjana wiedziała tylko jedno: za nic nie chce tu wrócić.

Teraz gdy siedziała, mając przed oczami jedynie przetaczające się szare fale, reakcja na upokorzenia, jakich tutaj doznała, wezbrała w niej niczym po­twór, który wyrwał się z jej własnej głębi. Tłumiła je w sobie tak długo, zamknęła w tajemnym zaka­marku umysłu, przepełnionym już w momencie przybycia na wyspę.

Teraz nie mogło się tam pomieścić już nic wię­cej, brakło jej też sił do zatrzaśnięcia drzwi. Wszy­stkie doznane upokorzenia wydostały się jak wte­dy, gdy zrobi się dziurę w pozłacanym bożku i wy­płynie z niego zgnilizna.

Nigdy więcej.

Nigdy, przenigdy.

Już lepsza śmierć.

Już lepiej umrzeć na morzu, czując w ustach smak słonej wody i łez, i fale zalewające płuca.

Odwiązała łódź, wrzuciła linę na pokład i po­pchnęła, aż w oczach pociemniało jej od wysiłku. Wiatr owiewał spoconą twarz, odgarniał z czoła białe loki, mroził cienko odziane plecy.

Ona tego nie czuła, stwierdziła tylko, że wiatr wieje od lądu.

Wiatr i morskie prądy poniosą łódź na południo­wy zachód, daleko od Skjaervaer, na morze.

Być może ją zobaczą. Wątpiła jednak, by ktokol­wiek się domyślił, że to ona jest na tyle głupia, by wyprawić się na morze w takiej łupince. A nawet jeśli zrozumieją, to nie będą mieli możliwości wy­ruszyć w pościg. Nie mogą zrezygnować z resztek przewagi, jaką mają nad wyraźnie zbuntowanymi więźniarkami.

Będzie więc mogła odpłynąć.

Daleko, jak najdalej.

Tam, dokąd podążają mewy, gdzie na tle bladej słonecznej tarczy zobaczy wielkie alki igrające w powietrzu, gdy powiew wiatru poderwie im skrzydła. Może któryś z ptaków uniesie ją w niebo?

Nadjana odetchnęła z ulgą, ułożyła się na mo­krym dnie łodzi i zapatrzyła w szare chmury. Fale miękko ją kołysały, łódź leciutko trzeszczała. Nad­jana przymknęła oczy. Niech będzie, co ma być.

Do Marii nie docierały wydarzenia tych dni. Mo­że słyszała słowa rozpaczy płynące z ust kobiet, może pojmowała, że brakuje jedzenia, że w żołąd­kach z głodu aż piszczy, może rozumiała, że z ko­bietami obchodzono się okrutniej niż kiedykol­wiek, bo strażnicy bali się, że przyjdą im do głowy takie właśnie myśli.

Nad barakami zawisł ciężki, zimny obłok zła. Nie z tych, co to można ujrzeć na niebie.

Mała Kristina zauważyła zmianę zaszłą w Marii już następnego dnia po tym, gdy ukochana przyja­ciółka, wycieńczona, nie mogła podnieść się z po­słania. Dziewczynka starała się nawiązać rozmowę z opiekunką, głaskała ją i ściskała, a później szar­pała bezwładne ciało. Maria najwidoczniej spała z otwartymi oczami, oczy mrugały i poruszały się jak wcześniej, lecz pozostawały jakby puste, bez ży­cia, usta nie składały się do uśmiechu.

A spomiędzy jej warg wydobywały się jedynie ci­che dźwięki, od których Kristinie serce ściskało się z żalu.

Sylvia zabrała ją stamtąd, odciągnęła od Marii, chciała ochronić dziecko przed tym strasznym, co je spotkało.

Maria odeszła od nich, tak samo jakby umarła.

Sylvia już wiele razy widziała załamanie silnych ludzi.

Ludzi, którzy nigdy się nie uginają, którzy za­wsze chodzą z podniesioną głową.

Sylvia obwiniała się, że nie zauważyła tego u Ma­rii wcześniej.

Katja dla nich wszystkich była szczególną osobą.

Dla Marii jednak widać znaczyła jeszcze więcej, być może była równie ważna jak córka. Sylvia wie­działa, że Maria ma córkę, a nawet dwie, jedna z nich musiała już być dorosła, żadnej z nich nie zobaczy pewnie na tym świecie.

Sylvia usiłowała przejąć obowiązki Marii, oznaj­miła strażnikom, że odtąd ona zajmie się przygoto­wywaniem jedzenia. Strażnicy o nic nie pytali, prze­klinali tylko, gdy Sylvia powiadomiła ich, że czeka ich jeszcze jedna wyprawa ze zwłokami. Katja...

Rzucili jej pęczek suszonych ryb, na wpół zgni­łych, najwyraźniej źle przechowywanych. Sylvia nie ruszała się z miejsca, czekała na coś jeszcze.

Wypędzili ją.

- No a zboże, mąka na owsiankę i na zupę?

- Skończyła się - odpowiedzieli brutalnie, poka­zując dno beczki.

- To idźcie nałapać ryb.

Teraz mężczyźni nie kryli już irytacji. Jeden z nich groźnie przysunął się do Sylvii.

- Ryb? Rzeczywiście, bardzo by wam to pasowa­ło, gdybyśmy wypłynęli na morze z liną i sieciami, zostawiając wyspę na pastwę szalonych bab.

- Przecież i tak nigdzie nie uciekniemy - mruk­nęła Sylvia.

- O, zdarza się, że i tędy pływają statki, nie da się przewidzieć, kiedy pojawią się obcy. A wy już będziecie umiały to wykorzystać. A jeśli którejś za­braknie, gdy przybędzie nowy zarządca, a nie wy­wieziono jej stąd nogami do przodu, marny nasz los. Stracimy wszelkie szanse na ułaskawienie.

Oni się boją o własną skórę, zrozumiała Syhda. Silni mężczyźni boją się gromady wycieńczonych kobiet.

Dlatego tak bezwzględnie je traktują.

Dlatego odmawiają im jedzenia i pędzą do bez­użytecznej pracy czternaście godzin na dobę.

Zapragnęła wręcz, by zjawił się wreszcie nowy zarządca. Może strażnicy spuszczą wtedy z tonu, może wrócą tamte powszednie dni, za którymi już tęskniły.

Zaraz jednak przypomniała sobie, jak wygląda rzeczywistość.

Maria. Świadomość zaciążyła jej w żołądku ni­czym ołów. Poczucie bezradności przygniotło je­szcze większym brzemieniem.

Tamten czas już minął.

Wtedy też nie było im dobrze, lecz teraz prze­szłość jawiła im się jedną długą letnią porą. Rzad­ko kładły się spać głodne. Gdy któraś zachorowała lub się zraniła, zawsze istniała nadzieja na wylecze­nie. Miały swoje chwile beztroski, gdy przysłuchi­wały się opowieściom Marii i pięknym psalmom, których znała, jak się zdawało, nieskończoność. Po­bożne pieśni dodawały siły nawet tym, które daw­no już odwróciły się plecami od tego źdźbła nadziei zwanego Bogiem...

Sylvia odeszła od strażników. Nie wiedziała, jak przekazać innym straszną prawdę.

Nie ma jedzenia.

Nie ma już prawie drewna.

Nie mogą liczyć na świeże ryby, które przez ty­le zimowych i wiosennych dni ratowały je przed głodem. Pozostaje jedynie praca, bezsensowna pra­ca, i ta nowa surowość w oczach strażników.

Kristina wypłakała już wszystkie łzy. Stała w pewnej odległości od otwartych szeroko drzwi. Patrzyła, jak kobiety przewracają chatę do góry no­gami w poszukiwaniu sekretnych skrytek zarządcy.

Strażnik uderzył którąś z więźniarek tępym koń­cem bosaka; zanosząc się krzykiem padła na ziemię. Inny próbował wygnać wygłodzone kobiety raza­mi i kopniakami, odwzajemniały się, jakby z roz­paczy postradały zmysły. Czyjeś stare ciało zgięło się wpół, gdy uderzenie ciężkiego buta trafiło pro­sto w brzuch. Dwie kobiety zawodząc rzuciły się do ucieczki, bo któryś ze strażników rzucił lampę z oliwą i wrząca ciecz polała się na powiewające spódnice.

Chaos. Wycie i krzyki, odgłosy walki i histerycz­nego gniewu.

Kakofonię dźwięków przerwał ostry huk wy­strzału. Na moment zapanowała cisza.

Zapach starego prochu zakręcił w nosie, ktoś wy­puścił z rąk beczułkę z gorzałką. Słychać było tyl­ko bulgotanie, gdy drogocenne krople wyciekały na spragnioną ziemię, która pochłonęła je w mgnieniu oka.

Tak samo prędko wsiąkała w nią krew.

To Millicent leżała bez życia.

Zrozpaczone kobiety nagle jakby oprzytomnia­ły. Ocknęły się z uśpienia, które je tu przyprowa­dziło. Jedna uklękła przy rannej, na próżno stara­jąc się osuszyć krew cieknącą z dużej rany ziejącej na skroni Millicent. Czerwona ciecz wciąż jeszcze tryskała rytmicznie, a powieki kobiety leciuteńko drżały.

Usta jednak poruszały się bezgłośnie, ręce opa­dły bezwładnie, gdy próbowała wyciągnąć je po po­moc.

Zabrały ją. Płomień buntu zgasł, jak gdyby krew Millicent niezbędna była, by stłumić ogień.

Strażnicy zostali w zdewastowanej chacie, nie mogąc zdecydować, czy powinni iść za kobietami, czy też mądrzej by zrobili, pozostając tutaj.

Dopiero po pewnym czasie, gdy głód i im zaczął szarpać trzewia, zorientowali się, że kogoś brakuje.

Nadjany.

Dziura w ścianie powiedziała im, co się stało. I właściwie krótka wyprawa nad zatokę potwierdzi­ła tylko podejrzenia, że nie mają już łodzi.

Ta bezrozumna kobieta wyprawiła się bez wio­seł. Pocieszył ich widok ciężkich czarnych chmur gromadzących się na horyzoncie od zachodu.

Na falach pojawiły się już białe grzywy, morze przeciągało się niespokojnie jak budzący się gigan­tyczny potwór.

Nadjana nie dopłynie daleko.

Nawet gdyby miała wiosła, i tak powstrzyma ją morze.

Strażnicy przeklinali utratę łodzi, doszli jednak do wniosku, że nikt nie dowie się o ucieczce. No­wemu zarządcy wmówią, co tylko będą chcieli, ty­le zwłok przewozili ostatnio, nic dziwnego, że w końcu stracili rachubę.

Sami ugotowali sobie strawę, z wody i odrobiny jęczmiennej kaszy, której nie znalazły kobiety. Ra­zem z gorzałką posiłek smakował całkiem nieźle, a kawałek baraniego udźca, który zostawił Simonussen, zadowolił ich do reszty. Nawet przez chwi­lę nie zatęsknili za kobietą.

A jutro... jutro może już przypłynie nowy szef. Taką nadzieję mieli każdego wieczoru w ostatnim czasie.

Brzemię odpowiedzialności spadnie z ich ramion.

Jutro...

Chyba że sztorm porwie w swe objęcia również i jego statek.

- Człowiek za burtą! Rzucić linę! Prędzej!

W uszach Randara zawodził wiatr, a strumienie siekącej morskiej wody niemal go oślepiały.

- Sigurd! Sigurd! Ogłuchłeś, człowieku?! Upłynęło kilka sekund, zanim dotarło do niego, że to właśnie jego wołają, przekonani, że takie imię nosi.

Odwrócił się, usiłując zobaczyć coś poprzez stru­gi wody, które spływały z ronda kapelusza i zale­wały twarz.

- Musimy spuścić szalupę, łap tutaj!

Randar z niedowierzaniem wpatrywał się w trzech marynarzy, którzy mocowali niedużą łódź do lin przyczepionych do burty.

Łódź zwykle płynęła za statkiem, lecz podczas sztormu takiego jak ten podnosili ją i kładli na po­kładzie, przywiązując do drewnianych kołków. Te­raz tę łupinkę należało spuścić na morze.

To szaleństwo, pomyślał Randar.

Ten człowiek i tak jest już stracony.

Złapał za linę, którą mu podano, i wytężając wzrok usiłował dojrzeć coś poza wysokimi falami.

Wznosiły się przed statkiem niczym ściany, przy uderzeniu każdej z nich Randarowi na moment za­mierało serce. Widział, jak śmierć śmieje się do nie­go z grzyw potwornych bałwanów. W granatowej nocy wszystko zdawało się nierzeczywiste niczym obraz z marzenia sennego.

Mężczyźni mało się odzywali, wystarczały im krótkie rozkazy.

Szalupa zawisła między niebem a morzem. Jeśli istniał jakiś Bóg rządzący pogodą, to trzymał teraz ich stronę. Upłynęła chwila, zanim kolejna ściana wody zbliżyła się do statku, moment przerwy w ataku wystarczył akurat na to, by spuścić szalu­pę, nie rozbijając jej przy tym o kadłub.

Randar miał wiele podziwu dla młodego mężczy­zny w łodzi.

Dopiero teraz ujrzał ciało unoszące się na wo­dzie, kołysane falami w górę i w dół w rytmicznym monotonnym ruchu.

Kapitan przeżuwał coś w tym samym rytmie. Mocne szczęki napinały się niczym paści na lisa.

Widział, jak szalupa napełnia się wodą, widział, jak drugi z załogi niknie w falach, i zdawał sobie sprawę, że powinien był powstrzymać ryzykowną próbę ratowania pierwszego marynarza. Niestety, tylko jeden człowiek na pokładzie statku umiał pły­wać, ten, który wypadł za burtę.

Kapitanowi nie pozostawało nic innego, jak na­kazać rzucenie lin skazanym już na śmierć ludziom. Ten, który zszedł na morze w łodzi, przegrał w wal­ce z falami i więcej już go nie widzieli.

Pierwszego fale znosiły teraz w stronę statku. Widzieli, że jeszcze się nie poddaje, że wciąż walczy, lecz członki powoli już zaczynały mu sztywnieć.

Randar nie mógł dłużej stać tak bezczynnie z lu­źną liną w dłoniach, choć nie miał doświadczenia w podobnych sytuacjach.

Kapitan nawet nie spojrzał w jego stronę.

Randar prędko zawiązał sobie linę w pasie, buty zostawił na pokładzie, tak samo ciężką kurtkę. Je­dyną reakcją kapitana było to, że sam ujął linę, która miała łączyć Randara z tym światem.

Patrzyli, jak nieznajomy żołnierz skacze w od­męty, i dech ze zdumienia zaparło im w piersiach, gdy dostrzegli, że ledwie dotknąwszy powierzchni wody zaczął płynąć, unosił się na wodzie jak korek.

Znał ten mokry żywioł tak świetnie jak wydra.

Fale pomagały mu teraz, niosły ku pierwszemu nieszczęśnikowi. Dzieliło ich od siebie zaledwie kil­ka metrów, kiedy sztywne ruchy tonącego całkiem ustały i zanurzył się pod wodę.

Teraz zaczęli wołać, wykrzykiwać z siebie emocje, czując przenikające ich drżenie, gdy napięcie miesza­ło się z żalem po stracie już jednego towarzysza.

Jest!

Sigurd go złapał.

Miotał się, pluł morską wodą, ale trzymał toną­cego za kołnierz. Nagle zalała go fala.

- Ciągnąć! Ciągnąć, do diabła!

Kapitan sam stanął tuż przy burcie na szeroko rozstawionych nogach, nie zważając na fale zalewa­jące pokład jak oszalałe wodospady.

Ciężko! Przeklęcie ciężko.

Mieli wrażenie, że cały statek się wywraca, gdy wreszcie udało im się wyciągnąć ciało Randara z wody. Złapali tez tamtego pierwszego. Najpierw solidnym bosakiem, jakim łowi się halibuty, póź­niej już ciągnęli gołymi rękami.

Buty ślizgały się po mokrym pokładzie, wiatr odbierał siły i słuch, lecz nagle fale pospieszyły im z pomocą, podnosząc swe ofiary niemal na wyso­kość burty.

Wreszcie obaj spoczęli na pokładzie. Jeden trwał nieruchomo, nie wydając z siebie żadnego dźwię­ku, ciałem drugiego wstrząsał chrapliwy kaszel, wy­lewając ze sobą na pokład litry pomieszanej z tre­ścią żołądkową morskiej wody.

Marynarze prędko wrócili na swoje miejsca, te­raz czekała ich kolejna walka. Zboczyli z kursu, ża­gle szarpała wichura, tylko sternik przez cały czas nie opuszczał swego stanowiska, walcząc jak szale­niec o to, by fale nie wywróciły statku.

We wnętrzu kadłuba owinięto w wilgotne koce dwa ciała, równie nagie jak wtedy, gdy przyszły na świat, i tak samo balansujące na granicy życia i śmierci.

ROZDZIAŁ XIV

Maria siedziała na krześle przy ogniu, lecz pło­mienie nie zdołały wrócić życia niebieskim oczom.

Długie jasne włosy, rozczesane przez Sylvię, po­zostały matowe, brakło im sprężystości.

Wokół ust rozciągnęła się siateczka delikatnych zmarszczek, która sprawiła, że Maria wyglądała o wiele starzej.

Randar tego nie widział.

Czarne ptaszysko strachu trzepotało skrzydłami w jego sercu.

- Mario, najdroższa, co się z tobą stało?

Ukląkł przed nią, ujął w swą wielką rękę jej nie­ruchomą dłoń. Roztarł ją, ścisnął, aż palce pobiela­ły. Odwróciła głowę wolno jak lunatyczka.

- Mario! To ja, twój mąż Randar, twój... Błysk poznania w oku?

Czy tylko odbicie płomieni szalejących na pale­nisku?

Randar nie ustępował, szeptał jej imię, wołał je głośno, gładził po złotych włosach, zauważając, że i w nich pojawiły się pasma siwizny.

Ogarniała go coraz większa rozpacz. Maria sie­działa przed nim jak żywy trup.

Wziął ją w objęcia, mocno ujął pod pachy, a ona bezwładnie się o niego oparła.

Boże, jakaż ona lekka!

Okrągłe biodra...

Płakało w nim wszystko poza oczami.

Jego służbowa reputacja zostałaby na zawsze na­znaczona głęboką skazą, gdyby ktoś tej nocy zajrzał do chaty. Zobaczyłby nowego, silnego zarządcę wę­drującego wokół paleniska z bezwładną kobietą w objęciach.

Randar robił krok za krokiem, zmuszając i ją do wysiłku. Nakazywał jej nogom poruszać się, a ra­mionom mocno obejmować go za szyję.

I przez cały czas nie przestawał mówić, nieprze­rwanie wypowiadał słowa, które mogłyby obudzić w niej jakieś wspomnienia, przywrócić do świata.

Opowiadał o Maryjce, tłumiąc własny ból na myśl o opuszczonym dziecku. Wspominał Gjer­trud, wyjął nawet przesłane przez nią pachnące my­dełko. Przekazywał pozdrowienie od Eyliffa, od Sunnivy, opowiadał o ślubie i młodym zięciu, o którym Maria nic nie wiedziała. I o dziecku...

Maria zaczęła oddychać szybciej.

Czyżby sprawił to ruch, niezwykłe uczucie, że ciało mimo wszystko funkcjonuje?

Randar zachęcony kontynuował swe działania, aż ramiona i plecy rozbolały go ze zmęczenia. Dopiero gdy ogień na palenisku całkiem już się wypalił i daw­no już zapadła zimowa noc, ułożył Marię delikatnie na zaścielonym skórami łóżku i usiadł przy niej.

Wydawało się, że nie ma nadziei.

Maria nie była królewną, która otworzyła oczy, gdy przybył do niej młody książę.

Nagle Randar zaczął się histerycznie śmiać. Prze­cież on nie zrobił tego, co książę!

Oczy mu rozbłysły, ukazała się w nich granica te­go samego świata, do którego przeniosła się Maria.

Czy po to poświęcił swoją córkę i dobre imię? Wzbierał w nim szalony śmiech, wiedział, że za tą granicą pozostaje już tylko beznadziejność.

Pochylił się nad Marią i pocałował ją, bliski bru­talności.

Wargi przyciśnięte do jej ust. Pocałunek pełen rozpaczy i nadziei.

Odpowiedziała.

Jej usta zmiękły, rozgrzały się.

Puste oczy się zamknęły.

Poczuł, że serce mało nie wyskoczy mu z piersi, spostrzegł też, że i na jej szyi pulsuje żyła.

W uniesieniu objął dłońmi twarz Marii. Przez nieruchomą do tej pory maskę przebiegło drżenie.

Usta się trzęsły.

Na policzku pojawiła się kropla wilgoci.

- Mario... Jesteś tutaj? Mario, jestem przy tobie. To prawda, musisz się obudzić...

Teraz i jej wargi formowały słowa, z wyschnię­tego gardła dobyły się dźwięki.

- Sen... taki piękny sen...

Krew szumiała, ściany chaty oddaliły się, Randar patrzył, jak Maria otwiera oczy i próbuje zobaczyć coś przez wilgotny welon.

Patrzyła na niego!

Nie przez niego, nie gdzieś w dal, lecz prosto na niego!

- To nieprawda - szepnęła. - To nie może być... Randar z trudem przełykał ślinę, nie potrafił nic jej odpowiedzieć. Jeszcze raz się tylko pochylił i po­całował miękko, tak miękko jak wtedy, gdy po raz pierwszy poczuli dotyk swoich ust.

Drobna dłoń wyciągnęła się w górę, ułożyła na jego karku, palce zacisnęły się na delikatnych krę­conych włosach pod sztywną czupryną.

- To ty - stwierdziła ze zdziwieniem, jak gdyby dotyk zapewnił jej ostateczny dowód. - To ty, Ran­darze, jesteś tutaj, ale... ale...

Widział, że pytania cisną jej się na usta, w wiel­kich teraz oczach pojawił się przestrach.

- Cicho, ukochana, o nic nie pytaj, nie teraz. Opowiem ci wszystko... później. Jesteś teraz ze mną i tak będzie już zawsze. Nikt mi ciebie nie odbie­rze. Odpoczywaj, najmilsza, potem opowiem ci o wszystkich najbliższych. Przywożę pozdrowienia od Sunnivy, Maryjki, Gjertrud i Eyliffa.

Maria unosiła się w chmurach, chociaż ciało bo­lało ją jak po wyjątkowo ciężkim dniu pracy. Umysł wciąż nie mógł pojąć, że siedząca przy niej postać jest rzeczywista.

Zaledwie przed pięcioma laty gładziła tę znajo­mą twarz, lecz wydawało się, że od tamtego mo­mentu upłynęło całe życie.

Wspomnienia tamtego czasu ożyły teraz, wskrzeszone cichymi słowami Randara.

Ukochane imiona, znajome miejsca, fiord i zbo­cza... Cisza, za którą, nie zdając sobie sprawy, tak tęskniła. Cisza i spokój, daleko od nieustannego szeptu i szumu morza.

Był tutaj.

Mówiła nie do niego, lecz raczej do tej części sie­bie, która rozstawała się z tamtym drugim światem.

- Bóg jeden wie, w jaki sposób i dlaczego, lecz on jest tutaj. Dzięki ci, dzięki na wieki...

Zdołała podnieść się w łóżku, dopiero teraz zo­rientowała się, że są w chacie zarządcy.

Randar tulił ją do siebie mocno, spokojnie, jak­by szedł krętą ścieżką, niosąc na ręku dziecko.

Siedzieli prawie nieruchomo, ciała poruszały się tylko lekko w rytm oddechu, który u obojga był ta­ki sam.

Nie docierał do nich żaden odgłos z zewnątrz, nawet krzyki pierwszych powracających z połu­dnia morskich ptaków.

Te same dłonie gładzące nagą skórę, te same war­gi odnajdujące się nawzajem, szukające innych miękkich krajobrazów. Randar dołożył naręcze drewna do ognia, buchnęły płomienie, napełniając izbę ciepłym aromatem żywicy.

Światło migotało, nadając bladej skórze złotawy odcień.

Maria przez sekundę wystraszyła się tego, jak bardzo wychudła. A niebieskie pręgi oszpeciły okrągłe, niegdyś pełne piersi.

Randar nie dotykał jej ciała od chwili, gdy ich dziecko przyszło na świat. Zdumiała go różnica. Maria była taka szczupła, wychudzona jak pisklę.

Nigdy jednak to ciało nie było mu bardziej dro­gie, bardziej wytęsknione i święte.

Z religijnym niemal namaszczeniem przesunął dłońmi po płaskim brzuchu, po miękkich, silnych udach i po twarzy, która w blasku płomieni zdała się zdumiewająco młoda i odrodzona.

- Najdroższa, tak za tobą tęskniłem...

- Ja także, Randarze. Chciałam mieć nadzieję, chciałam wierzyć, że możemy być razem. Dopiero teraz rozumiem, jak nierzeczywista była ta nadzie­ja. Czy to nie dziwne, skoro właśnie leżysz w mo­ich objęciach?

Odpowiedział jej uśmiechem, w istocie, to, co mówiła, wydawało się dziwne, lecz on zrozumiał.

- Nie mogłem... nie potrafiłem żyć wiedząc, że ty gdzieś jesteś...

Maria uścisnęła go jeszcze mocniej i wtuliła w nie­go. Randar rzucił zakurzony podróżny strój na podłogę. Domyślała się, że w wypchanym worku na pewno ma coś na zmianę.

Na razie jednak nie musiał się ubierać.

ROZDZIAŁ XV

- Mario, Mario, musisz przyjść!

To Sylvia wołała i machała rękami, spódnica powiewała jej nad grubymi zimowymi butami. Twarz miała bardziej okrągłą i gładszą niż przed pięciu laty. Rany zadane przez strażnika zagoiły się bez śladu.

Maria podniosła głowę. Wiatr pochwycił długie jasne włosy, nie lubiła ich wiązać jak inne kobiety.

Widziała, że Sylvia jest spokojna, że wszystko przebiega tak, jak powinno.

Po prostu dla Inger nadszedł czas rozwiązania.

Na Skjaervaer miało się urodzić dziecko, pierwsze, odkąd uparta matka Kristiny zdołała ukryć, że jest brzemienna.

Ciąża Inger była rezultatem związku ubogiej dziewczyny z pierworodnym synem bogatego wieś­niaka. Gdy tylko odkryto jej stan, została skazana za cudzołóstwo i zesłana na Skjasrvaer. Chłopak wykrę­cił się grzywną i publiczną spowiedzią.

Młodziutka Inger przybyła jednak do zupełnie innego świata niż ten, z którym w swoim czasie ze­tknęła się Maria.

Nie żyło się tu już tak strasznie. Więźniarki mia­ły jedzenie, odzież i trochę czasu dla siebie, choć dni wciąż jeszcze się dłużyły, a praca przynosiła kiepski zarobek.

Lecz odkąd stanowisko zarządcy objął Sigurd Sigurdssonn, coraz większe części dochodów przypa­dały więźniarkom w formie wełnianego sukna, życio­dajnego ziarna, drewna i warzyw. Kobiety czuły się zdrowsze, silniejsze.

Potrafiły teraz wziąć się do pracy z uczuciem przypominającym radość.

Gdy tylko przybył na Skjaervasr, Maria została je­go kobietą. W iście magiczny sposób zdołał wyrwać ją z tego strasznego stanu śmierci za życia. Nikt nie miał pojęcia, jak to osiągnął ani do jakich środków się uciekł.

Więźniarki błogosławiły go za to, co uczynił, i wkrótce niemal naturalne im się wydawało, że ich cnotliwa „Królowa Śniegu” tak prędko trafiła do łóżka zarządcy.

Maria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.

Niektóre podejrzewały, że złożyła siebie w ofie­rze, sądziły, że oddała się obcemu, by uczynić go swym sprzymierzeńcem. Do więźniarek bardzo przemawiała myśl o zarządcy całkowicie ulegają­cym Marii.

A przecież ona wcale nie była tak szlachetna.

Gdyby wiedziały, jaki ogień trawił jej ciało, z ja­ką ochotą i zapałem rzucała się w jego objęcia!

To niezwykłe, myślała Maria, że szczęście czło­wieka w tak wielkim stopniu zależy od bliskości ukochanego.

Z ramionami Randara, bezpiecznie obejmujące­go ją co wieczór, nie było miejsca na świecie, na które pragnęłaby zamienić Skjasrvaer.

Nigdy bez niego.

Maria doszła już do baraku, zrzuciła roboczy far­tuch i wsunęła ręce w prostą koszulę bez rękawów, którą wkładała na suknię w podobnych okoliczno­ściach.

Jedną część w głębi starego baraku urządzono z myślą o pielęgnacji chorych.

Zimą było tu ciepło i przytulnie, a latem przez spore okna wpadało dość powietrza.

Prawdziwe łóżka!

Jedno z nich wysunięto teraz na środek, bliżej ognia.

Leżała na nim Inger, imponująco spokojna, nie­wiarygodnie opanowana.

Poród zbliżał się do ostatniego etapu.

Maria czułymi dłońmi przyjęła nowego czło­wieczka. Gdy dotknęła wilgotnej, gładkiej skóry noworodka, przeszyła ją tęsknota.

Obmyła dziecko w ciepłej wodzie, lecz nie usu­nęła cieniutkiej błony, która, jak się okazało, gdy przyszło na świat, otaczała jego główkę. Z błyskiem w oku ułożyła maleństwo w ramionach wyczerpa­nej matki.

- Zobacz, urodził się w czepku!

Inger popatrzyła na nią pytająco, uśmiechnęła się niepewnie.

- W czepku! Tak nazywają tę cienką błonę, re­sztki worka, w którym leżał w twoim brzuchu. Podobno dzieci, które rodzą się z czymś takim, są szczęśliwymi i zdolnymi ludźmi...

Inger uśmiechnęła się szeroko, ośmieliła się do­tknąć malutkiego policzka.

Maria spostrzegła, że jej słowa, dotyczące stare­go znaku dobrej wróżby, uspokoiły wylęknioną młodą matkę.

Chłopczykowi przyda się ten czepek, pomyślała Maria.

- Nazwę go Marius - oświadczyła Inger.

Niespokojne noce, bolesne myśli, pieszczoty niosące pociechę. Gorące ciało mężczyzny przy drżącej z zimna kobiecie.

Maria wiedziała, że te noce będą się powtarzać. Noce przesycone tęsknotą, pełne niedobrych myśli.

Moje dzieci, moje dzieci!

Jakże was zawiodłam!

A teraz jeszcze odebrałam wam ojca. Ty, Sunni­vo, jesteś już dorosła, wiem, że musisz mnie prze­klinać, może nawet nienawidzisz za to, co zrobi­łam. Teraz, kiedy sama poznasz, jak silne są więzy macierzyństwa, nie pojmiesz, że pozwoliłam się od was oderwać...

A ty, malutka, nazywają cię Marją.

To wszystko, co masz ode mnie. Marne imię.

Dałam ci jeszcze kilka krótkich chwil przy pier­si. Jak można kochać kogoś, kogo się nie zna?

Moja malutka, sama żyłam w pustce, jaką pozo­stawił po sobie nieznany ojciec. Pamiętam swoje myśli i załamanie, trudne chwile, gdy wyrosłam już na tyle, bym mogła zadawać pytania.

Dobry Boże, daj Gjertrud siłę i zdrowie, by podo­łała odpowiedzialności, jaką złożyłam na jej barki.

I pozwól mi dostrzec nadzieję, choć błysk nadziei, że kiedyś otworzę ramiona i poczuję w nich ciepło mojej nieznanej córki.

Zadrżała z zimna, znów przekręciła się w wąskim łóżku, wiedząc, że przeszkadza spać Randarowi.

Przysunęła się do niego, objęła w pasie, poczuła, że ciepło jego pleców rozgrzewa mokre policzki.

Przycisnęła nogi do jego ud, mruknął coś niezro­zumiałego przez sen, odwrócił się do niej i odszu­kał w ciemności. Wtuliła się w niego jak nowo na­rodzone cielątko, pragnąc skraść mu choć trochę spokoju. A gdy zaczął ją gładzić po włosach, poczu­ła, że się odpręża.

Moje dziecko, pomyślała. Moje dziecko, czy mo­żesz mi wybaczyć? To ciebie powinien teraz gła­skać po głowie, wielkimi, lecz jakże delikatnymi dłońmi ogrzewać twoje policzki.

- Kiedyś do niej pojedziemy, prawda?

- Oczywiście - szepnął ledwie słyszalnie w jej włosy.

Maria chciała, by ją pocieszył, by jego dobre ręce starły z niej ból. Czarny ptak złożył skrzydła i scho­wał się gdzieś z tyłu. Randar już całkiem się obudził, nie oddychał tak spokojnie jak przez sen. Maria uśmiechnęła się wzruszona. Serce jej się ścisnęło, przytłoczyła ją mieszanina rozpaczy i radości.

- Pewnego dnia wrócimy do domu - powtórzy­ła, tuląc usta do jego warg.

- Tak - szepnął schrypniętym głosem. Wychwyciła w nim drżący ton powątpiewania.

- Kochaj mnie, tak mocno jak potrafisz...

Jej ciało chłonęło każdą drobinę bezpieczeństwa.

Gdy podniósł ją na siebie, szepcząc do ucha czułe słowa, ogarnęło ją uczucie przypominające szczęście.

Ledwie mogła oddychać, poruszała się wolno w pustej przestrzeni, w której zawsze im dwojgu udawało się zamknąć. Randar potrafił przywieść ją do płaczu z radości, do kompletnego zatopienia się w oddaniu.

Ale tylko na krótką świętą chwilę.

Dopóki w jej sercu znów nie zaczynał śpiewać ptak tęsknoty.

1* Dzień Złotego Pierścienia (Fingegullsmesse) - 12 września; w średniowieczu lokalne święto obchodzone w Nidaros na pamiątkę przywiezienia w roku 1165 do Kościoła Chrystu­sa kropli krwi Jezusa, prawdopodobnie w kapsule w kształ­cie pierścienia (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Cory zycia 06 Drogi Przez Morze
Lerum May Grethe Cory zycia 21 Rozstajne Drogi
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii

więcej podobnych podstron