Marek Oramus Miejsce Na Ziemi (m76)

MAREK ORAMUS


Miejsce Na Ziemi


Z „NF” 8/99


Stanisławowi Lemowi

Nie miałem żadnej rzeczy, nawet płaszcza, kiedy mnie brali. Trzech postawnych byczków w tych ichnich garniturkach z cekinami, wszyscy ledwie o pół głowy niżsi ode mnie. Umknęło mej uwadze, kiedy weszli, bo coś pisałem przy biurku, odwrócony plecami do drzwi.

- Hal Bregg? - zapytał środkowy, kiedy już do woli naoglądali się pokoju, ze szczególnym uwzględnieniem ścian, jakbym kogo tam chował. Dwaj koncentrowali się na mojej osobie, trzeci zaś demonstracyjnie mnie ignorował, z cierpliwością automatu lustrując otoczenie. Może zresztą i był automatem?

Milczałem. Wstałem tylko od biurka i oparty o blat końcami palców przyglądałem im się bez słowa. Gdyby rozstawili się inaczej, atakując znienacka mógłbym zachować jakieś szanse. Ale to pewnie chłopaki specjalnie ćwiczone do tego fachu. Cóż, nie zaszkodziłoby ich sprawdzić. Jednak bez względu na to, czy udałoby mi się ich pobić, czy odwrotnie, w ten sposób niczego bym się nie dowiedział. Kłamałbym, mówiąc, że nie spodziewałem się takiej wizyty. Trochę nawet dziwne, że nastąpiła tak późno.

- Niech pan nic nie kombinuje, Bregg. Tak będzie lepiej dla pana - oznajmił ten, który widać miał polecenie wypowiadać się w imieniu całej trójki. - Pójdzie pan z nami.

- Dokąd?

- Coś pan taki ciekawy? Ma pan ident?

Miałem i nawet wiedziałem, gdzie go szukać. Ale z przekory powiedziałem, że nie wiem.

- Bo poszukamy sami - ostrzegł. - A wtedy może pan nie poznać swojego domostwa.

- Wszystko mi jedno - wzruszyłem ramionami. - Mam wrażenie, że nieprędko tu wrócę.

Wyglądali na zaskoczonych, błyskawicznie porozumieli się wzrokiem. Tego nie mieli w planie?

- To jak będzie? - zapytał miękko ten od interlokutorskich zadań.

Puściłem krawędź biurka, takiego zwyczajnego, z dębiny, i przeciąłem pokój po skosie. Ident - zatopiona w plastyku kartka ze zdjęciem i danymi osobowymi - leżał na półce tam, gdzie go zostawiłem zaraz po odebraniu. Nie potrzebowałem go ani razu.

- Tylko spokojnie - ostrzegł, kiedy miałem wyciągnąć rękę. Uprzedził mnie, przez chwilę oglądał ident, po czym umieścił go sobie w kieszeni na piersiach.

Chciałem wyjść jako pierwszy, ale przed drzwiami znowu przytrzymał mnie ten ważny, żeby wcześniej przepuścić jednego z byczków. Nim gestem polecił mi ruszać, jeszcze raz zlustrował pomieszczenie i dałbym głowę, że jego wzrok na moment zatrzymał się na wielkim portrecie Eri na jednej ze ścian. Ale nie miałem pewności, czy ją rozpoznał. Minąłem bramkę wejścia, nie oglądając się za siebie ani nie dając się tym wszystkim sentymentom, związanym z opuszczaniem domostwa, do którego zdążyło się przylgnąć i przywyknąć. Zakładaliśmy je z Eri, tu przyszła na świat nasza córka, tu mieliśmy pławić się w szczęściu rodzinnym... stare dzieje. Nawet nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić, czy zamknęli drzwi.

Dwóch czekało na nas na zewnątrz i jeszcze jeden w gliderze, tak że kiedyśmy się w nim upakowali, znowu według ustalonej procedury, przez moment zacząłem się obawiać, czy starczy miejsca. Nie padło ani jedno słowo, jakby wszystko już zostało powiedziane. Glider był zwyczajny, bez oznakowań, wyposażony standardowo i przez głowę przeszła mi zawstydzająca myśl, że może źle oceniam sytuację, godząc się z góry na wszystko. Należało być może stawić pro forma jakiś opór, nie iść jak baran na rzeź. A jeśli to jacyś popaprańcy uprowadzają mnie dla własnych niegodziwych celów, ja zaś swym brakiem sprzeciwu daję im niejako przyzwolenie, by wyrywali mnie z domowych pieleszy i wieźli, dokąd chcą, bez słowa wyjaśnienia? Może nie rozpoznałem jeszcze do końca tutejszych obyczajów, ale wydawało mi się, że zwyczajni zjadacze ozotu i hermy nie zabawialiby się w ten sposób. Betryzacja by ich nie puściła, ot co.

Jechaliśmy więc. Zapadłem głębiej w sweter, ten sam, który jeszcze pamiętał „Prometeusza” i już prawie rozlatywał się ze zużycia oraz starości, ale łatałem go i reperowałem troskliwie - tę moją relikwię. To, że teraz miałem go na grzbiecie, dodawało mi otuchy. Próbowałem identyfikować ulice, żeby śledzić drogę glidera, lecz musieli to spostrzec: ściany maszyny zalazły błyskawicznie na granatowo i nie widziałem nic.

- Siódmy stopień tajności - powiedziałem ni to do nich, ni do siebie. Nikt nie podjął tematu. A gdybym tak rzucił się do drzwi, żeby ich trochę pobudzić? Byłem pewien, że żaden nawet nie ruszyłby się z miejsca, tak ufali swoim mechanizmom.

Po jakimś kwadransie glider dotarł do celu. Wyczułem to po zmianie nastawienia moich strażników, bo żadnych oznak hamowania oczywiście nie było. Ściany znowu pojaśniały i jeszcze nim znalazłem się na zewnątrz w wyniku szalenie skomplikowanej procedury wysiadania, zobaczyłem, że nie stanęliśmy pod żadnym igłowcem ani kielichowcem, tylko na zwyczajnym podworcu paropiętrowego gmaszyska o dość ponurym wyglądzie. Musieli objąć go specjalną ochroną jako zabytek, skoro nie dopadły go ekipy odnawiające, które z radością ugarnirowałyby te mury swym równie radosnym co głupawym graffiti.

- Idziemy, Bregg - powiedział szef ekipy, teraz pięcioosobowej, i może mi się zdawało, ale w jego głosie posłyszałem jakby ulgę. Widocznie spodziewali się po mnie cudów waleczności i sprytu, ja zaś kompletnie zawiodłem pod tym względem.

- Dokąd? - Ręce wbiłem w kieszenie i rozglądałem się demonstracyjnie.

- Niedługo pan się dowie.

Jechaliśmy przypominającą kryształową konchę windą, szliśmy napaćkanymi na różowo korytarzami, aż zacząłem żałować, że tak niewiele z posępnego wystroju fasady przeniknęło do wnętrza. Mijaliśmy kolejne drzwi, zastanawiałem się, które okażą się tymi właściwymi - i ciągle ekipa nie mogła się zdecydować. Wreszcie szyk załamał się, dwóch bysiów z przodu raptem wytraciło pęd i ustawiło się tak, jakby mnie okrążali albo próbowali gdzieś zagnać. Uświadomiłem sobie, że po drodze nie spotkaliśmy żywej duszy, człowieka ani automatu.

- Niech pan tu zaczeka, Bregg - rzekł z podejrzanym pośpiechem głównodowodzący operacji, otwierając niczym nie wyróżniające się drzwi. Pchnął mnie łagodnie w ich kierunku. Było tam ciemno, lecz już mrok pierzchał służalczo pod naporem perłowej poświaty mżącej ze ścian, a kiedy tam wchodziłem, niepewny, czy dobrze robię, bo nagle cała eskorta zdecydowała się mnie porzucić, z powietrza zaczęła się sączyć ta ichnia bezpłciowa muzyka, mająca zapewne wywrzeć na mnie kojący wpływ.

Postąpiłem naprzód pewien, że ściana zaraz ustąpi i stanę przed tymi, których rozkaz mnie tu przywiódł, a których od lat chciałem poznać i zadać im tysiąc pytań - lecz na nic takiego się nie zanosiło. Dotknąłem ręką: żadnych iluzji, solidny, pozbawiony finezji mur. Odwróciłem się: pomieszczenie było owalne, a po wejściu, którym tu miałem zaszczyt wniknąć, nie została choćby rysa na ścianie, o klamce nie wspominając.

- I tak to królewna dostała się do wieży - mruknąłem. Która mogła być godzina? Kiedy zjawili się z niespodziewaną wizytą, było jeszcze przed południem. Może potrzymają mnie tu i wypuszczą, chcą po prostu przeczesać dom i tyle. A może ktoś, kogo miałem spotkać, nie stawił się z powodu nadmiaru obowiązków? W końcu wybrałem całkiem optymistyczną ewentualność, że przymknięto mnie, żebym skruszał. Bijąc się z myślami, rozpaczając z powodu bezprawnego ograniczenia wolności osobistej łacno dojdę do wniosku, że lepiej poniewierać się po ulicach, niechby i z różowymi palmami, niż dokonać żywota w ciemnicy. No, tak, ciemno tutaj nie było. Właściwie znośnie. Muzyczka też mi specjalnie nie wadziła. Ci biedacy zapomnieli, że w swoim czasie odbywaliśmy do znudzenia specjalne treningi - po tylu latach głupie ciało ciągle jeszcze tkwiło w starych nawykach. Co można zrobić, gdy już literalnie nic nie można? Dla spokoju sumienia obszedłem całe pomieszczenie, postukując w ścianę kostkami palców. Nic. Lity mur. Wobec tego wymacałem stopą fragment wykładziny, który wydał mi się szczególnie miękki; ułożywszy się na nim zapadłem rychło w sen, którego nigdy dość - ani na statku kosmicznym, ani tu, przy trybie życia, jaki od pewnego czasu wiodłem.

Sny rzadko bywają tak wyraziste jak ten. Śniło mi się, że Eri pojawiła się niespodziewanie, jakby zmaterializowana nagle i bezgłośnie na środku pokoju. Śledziłem jej przybycie sprzed biurka, niepewny jeszcze, czy to ona, czy tylko jej fantom obchodzi pokój dookoła, dotyka sprzętów, namyśla się, jak ma do mnie zagadać po tak długiej rozłące. I raptem, zarzuciwszy bezsensowne czynności, znalazła się o krok przede mną, widziałem jej twarz rozjaśnioną półuśmiechem, jakby bawiło ją moje skonfundowanie. A ja bałem się odetchnąć głębiej, żeby nie spłoszyć jej wizerunku, wypełniała mnie bezbrzeżna, ostateczna radość, że wszystko się ułożyło i teraz będziemy już tylko napawać się rodzinnym szczęściem, które tak krótko gościło pod naszym dachem.

Więc wróciłaś, powiedziałem, a ona odpowiedziała: wróciłam i już cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak sobie wyznawaliśmy przez dłuższą chwilę nasze oczywiste plany wobec siebie, we śnie, który nie wie, co to logika ani upływ czasu, aż coś mnie, starego lisa, zaniepokoiło w tej sielance. A gdzie Kaja? Ledwo o to spytałem, Eri zaraz znalazła się na dystans, jakbym naruszył jakieś tabu. Kaja? Ach, ma się dobrze, nie masz pojęcia, jak wyrosła; upierałem się, że chcę ją zobaczyć i na tym tle doszło bodaj do różnicy zdań. Musiałem odebrać sugestię, że czeka w sąsiednim pokoju, przebiegałem je wszystkie w pośpiechu, za każdym razem odnosząc wrażenie, że tuż przed moim wejściem ktoś się stamtąd ulotnił, bo jeszcze w powietrzu wisiała smuga czyjejś dyskretnej obecności. Nigdzie jej nie było i prawie już pewien, że coś tu nie gra, chciałem się zwrócić do Eri po wyjaśnienia, ale Eri również zniknęła w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiła, ja zaś znalazłem się na „Prometeuszu”, pamiętając tylko, że właśnie mam coś pilnego do wykonania. Chodziło zdaje się o namierzanie jak co dzień Bety Krzyża Południa, żeby się przekonać, czy trzymamy kurs. Eri - skąd w ogóle to imię? Skąd mi przyszło do głowy?

Ktoś szarpał mnie za ramię. Już wstaję, Olaf, chciałem powiedzieć, przecież widzisz, że nie śpię - kiedy przypomniałem sobie, gdzie jestem. Jeden z goryli pochylał się nade mną, a pozostali stali w stosownej odległości, łypiąc z zaciekawieniem. Nie byłem w stanie rozsądzić, czy to ci sami, którzy mnie tu wsadzili, czy przyszła już nowa zmiana, zdawało mi się nawet, jakby się uśmiechali. W tym tkwił szkopuł: wszystko tu było niewyraźne, niepoważne, zakamuflowane; wiele razy sądziłem, że już się w tym rozeznaję - i prędzej czy później dochodziło do sytuacji, kiedy musiałem w to zwątpić. Więc i teraz nie za bardzo wiedziałem, czy mam się zerwać, rzucić na nich z pięściami i mocno niektórych poturbować, zanim mnie obezwładnią znaną ze skuteczności bronią parastatyczną, czy też udawać, że nic szczególnego nie zaszło, bo takie traktowanie to dla mnie rzecz normalna i nie ma się o co dąsać. W rzeczy samej przywykłem sypiać w różnych miejscach i o różnych porach dnia i nocy - ale oni nie musieli o tym wiedzieć.

- Niech pan wstanie, Bregg - powiedział jeden z grupki; po głosie poznałem, że to ten sam wodzirej co przedtem. Poczułem się, jakbym znowu spotkał starego znajomego. Skoczyłem z pozycji leżącej na równe nogi, odnotowując z satysfakcją, że zesztywnieli i spięli się w sobie, a potem pozwolili łagodnie spłynąć napięciu. Bali się mnie? Mimo tych wunderwaffe poupychanych po kieszeniach? Rozbawiło mnie to spostrzeżenie.

Zauważyłem wcześniej, że dostali się tym razem od drugiej strony, nie od korytarza; wnęka, z której skorzystali, ciągle ziała zapraszająco. Po ich rozstawieniu poznałem, że mam iść; za wnęką był pokój, urządzony w typowym stylu, to znaczy na złoto z białawoszarymi szamerowaniami, na jego środku rozkraczyło się wielkie ciemne biurko ze złotymi zakrętasami na froncie. Za biurkiem rozsiadł się naburmuszony typulo w średnim wieku. Obstawa zatrzymała się u wejścia; typulo zaś zachęcił mnie, bym zajął miejsce naprzeciwko. Stało tam zwyczajne krzesło, na którym siadłem w całkowitym milczeniu.

- Hal Bregg... - powiedział, obserwując bacznie swoje splecione palce. - A więc w końcu trafił pan do nas.

Przeciągał dziwnie zgłoski, jakby własne słowa sprawiały mu niepojętą przyjemność i pragnął się nimi napawać jak najdłużej.

- Do was - to znaczy gdzie? - zapytałem, starając się nie ujawniać ekscytacji. - I po co?

- Tu ja zadaję pytania. Niech pan to sobie zapamięta. - Odczekał, jakby spodziewał się sprzeciwu, ale go nie okazałem. - Spodziewam się, że będzie pan rozsądny.

- To znaczy?

- To znaczy, że będzie pan mówił.

- Oczywiście. Co mam mówić?

Wyglądało, jakby moje słowa go zasmuciły. W końcu ci z tyłu wszystko słyszeli. Ale kiedy się tam obróciłem, nie ujrzałem nikogo. Także wnęka wtopiła się bezszelestnie w mur.

- Moim zdaniem, panie Bregg, ma pan fałszywe pojęcie o naszej rzeczywistości. Wydaje się panu, że tworzymy społeczeństwo miękkich i słabawych na umyśle bab, w którym pan jako tytan ciała i ducha zajmuje pozycję uprzywilejowaną. Uwierzył pan, że niby więcej panu wolno jako nadczłowiekowi, który zstąpił na ten nędzny padół z gwiazd, więc pan z tego statusu korzysta bez najmniejszych skrupułów. Tymczasem najwyższa pora przyjąć, iż stał się pan zwyczajnym członkiem tego społeczeństwa ze wszystkimi konsekwencjami, jakie stąd wynikają. Musi do pana wreszcie dotrzeć, że to nie społeczeństwo będzie się dostosowywać do pana widzimisię, tylko odwrotnie. Jeśli pan to pojmie i zaakceptuje, pójdzie nam dużo szybciej.

- Pojmę - zapewniłem - ale nie wiem, czy zaakceptuję. Wie pan co? Poszłoby nam dużo szybciej, gdyby zamiast ględzić i kołować zaczął pan mówić wprost, o co chodzi.

- Skoro pan sobie życzy... - podniósł głowę i ze zdumieniem przekonałem się, że nie okazuje śladu irytacji. - W skrócie chodziłoby o to, że interesuje nas bardzo kwestia tajnej organizacji, którą utworzył pan wraz z kilkoma towarzyszami z dawnego „Prometeusza” i „Ulissesa”. Proszę podać cele tej organizacji, środki, jakimi dysponuje, schemat organizacyjny i kanały przerzutowe ludzi oraz sprzętu. Jak pan to wszystko wyjawi, może puścimy pana wolno.

- A jak nie ujawnię?

- Panie Bregg, sprawa wygląda zbyt poważnie, byśmy mieli się przekomarzać. Dysponuję środkami, żeby pana zmusić do współpracy. Takie duże, solidne ciało będzie musiało sporo wycierpieć, nim uda się panu skonać.

Potrząsnąłem głową, bo wydało mi się, że się przesłyszałem.

- A nie pomyślał pan, że od nieboszczyka niezwykle trudno wyciągnąć cokolwiek? Nie mówiąc już o tym, że na dużej powierzchni synapsy bólowe rozmieszczone są rzadziej...

Nie wiedziałem, czy to prawda, ale postanowiłem wprawić go w zakłopotanie. Słabo się tym przejął. Nie wiedział? Kupił to - czy też zastanawiał się, czy nie kpię?

- Czy to aresztowanie? Mówiąc między nami, spodziewałem się czegoś podobnego... choć może nie aż w tak podłym guście... jestem więc poniekąd przygotowany. Właściwie dziwi mnie, że tak długo z tym zwlekaliście. Nie było jednomyślności, co? - Zaczynałem się unosić, więc osłabiłem tempo i dalej mówiłem już spokojniej: - Nie chciałbym być niedyskretny, ale jak właściwie radzicie sobie z mokrą robotą, którą mnie pan tu straszy? Znaleźliście jakieś szpary w tej całej betryzacji? Czy też pijecie na zapleczu to swoje mleczko... perto czy jak mu tam... wpadacie, spuszczacie delikwentowi błyskawiczne cięgi, żeby zdążyć, zanim specyfik przestanie działać - i znowu na zaplecze, żeby dać w rurę? Toż to prawdziwa mordęga, a nie przesłuchanie w starym, dobrym, totalitarnym stylu. Wie pan co? Nie żebym się bał fizycznego bólu... widziałem i doświadczyłem takich rzeczy, o jakich się panu nie śniło. Nie wszystkie były przyjemne. Mógłbym też przez jakiś czas starać się nie dopuścić pańskich ludzi do siebie, choć zdaję sobie sprawę, że byłby to raczej czas ograniczony.

- Niech pan nie szarżuje, Bregg. Jeśli chodzi o ból, może pan z grubsza wytrzymać tyle, co zwyczajny człowiek i ani krzty więcej.

Stwierdziwszy to, wyglądał na zadowolonego, jakby to ustalenie było kwintesencją naszego spotkania. Postanowiłem zmienić taktykę.

- Mniejsza o to, jak oceniam własną odporność na ból. O tym życzy pan sobie rozmawiać? Na samym wstępie chciałbym jednak pana zapewnić, że jeśli ktokolwiek we wrogim zamiarze dotknie mnie tu palcem, nie dowie się pan ode mnie nawet tego, jaki mam numer butów, mówiąc słowami klasyka.

Zrobił ruch, jakby chciał się wychylić przez biurko i obejrzeć sobie te moje buty, ale powstrzymał się.

- Całkiem zgrabne przemówienie - ocenił pogodnie. - Jedno przynajmniej mnie cieszy: że nie zaparł się pan i nie zamierza rezygnować z elokwencji.

- A czemu miałbym rezygnować z czegokolwiek? Widzę przecie, że to wszystko na niby. Taka zabawa, nie?

- Ha! - prychnął. - Z czego pan to wnosi?

- Z tego choćby, że zachowujecie się jak półprofesjonaliści. Nawet nie zadaliście sobie trudu, żeby mnie przeszukać - utyskiwałem.

- Nie było takiej potrzeby. Dobrze wiem, co pan ma przy sobie.

- No? Ciekawym bardzo.

- W prawej kieszeni spodni ścinek ołówka za pół ita, w kieszeni tylnej zwiniętą we czworo kartkę z jakimiś liczbami. Gdzie pan się nauczył takich archaicznych metod pracy? Jakbyśmy chcieli, przy odrobinie starań dowiedzielibyśmy się i tego, jakie to liczby.

- Ale tego, co oznaczają, już nie. Z tym mielibyście lekkie trudności.

Przemilczał.

- Bregg, przeskanowaliśmy pana dwukrotnie, jak pan tu wchodził. Wiem, gdzie ma pan plomby i jakie, a gdzie ubytki trwałe. W klatce piersiowej ma pan metalizowany odłamek - to stamtąd?

- Dostałem z pistoletu gazowego. Przez skafander.

- Nieźle się tam zabawialiście za pieniądze podatników, co? I co - bolało?

- Jak cholera.

- Nie chciałby pan tego przeżywać po raz drugi, prawda? A łatwo moglibyśmy zafundować panu przeżycie tej kategorii. Parę kabelków do tej blaszki, trochę prądu... wytrzymałby pan bez wycia?

Zaczynałem powoli mieć dość rozmowy w tym stylu. Niech będzie, co ma być.

- Pozuje pan na sukinsyna czy też naprawdę pan nim jest? - syknąłem. - Niech pan zatem wpuszcza tych swoich zbirów, czas nieco rozprostować kończyny na człekopodobnych obiektach betryzowanych. Te ściany zobaczą, niestety, trochę jatek... ma pan na zapleczu szlauch, żeby spłukać krew? Co, mdli pana? Niedobrze panu? A gdzie perto w podręcznym termosie?

Oczywiście do żadnej bitki nie doszło, facet za biurkiem zbladł i rozkaszlał się, jakby chwytały go torsje. Mli-mli. Tak to określił Olaf? Mli-mli. Spoglądałem bez cienia współczucia na jego męczarnie, niepewny, czy jednak nie powinienem udzielić mu pierwszej pomocy i może nawet bym się zdecydował, bo odruchy samarytańskie zawsze silnie we mnie buzowały, ale nie wiedziałem, co miałbym robić. Głaskać go po łysinie? Nim jednak zdążyłem cokolwiek postanowić, z zaplecza wypadł wyraźnie zaniepokojony osobnik, dużo młodszy, ale dokładnie tak samo odziany, wcisnął weń jakąś pigułkę i długo poił go z flaszy, którą dzierżył w drugiej ręce. Bysie dopadli „mojego majora” - tak go sobie nazwałem - i, wyraźnie roztrzęsionego, wyprowadzili z pokoju. Świeżo przybyły spojrzał na mnie z wyrzutem i zajął jego miejsce.

- No i widzi pan, do czego pan doprowadził swoim uporem? Będzie musiał to odchorować.

- To niech zmieni pracę, skoro taki delikatny. A mój stan zdrowia pana nie interesuje? - zakpiłem. - Też czuję się nieszczególnie.

- Pan jest kawałem zdrowego byka, któremu nic nie będzie. Jak panu nie wstyd? Taki wrażliwy śledczy jak Arvin... nieprędko się z tego podźwignie. Co panu szkodziło współpracować od samego początku dla dobra społeczeństwa, z którego gościnności pan bez żenady korzysta?

- Współpracowałbym - zapewniłem - ale ten pan straszył mnie torturami i śmiercią.

Spojrzał na mnie tak, jakbym powiedział coś nadzwyczaj niestosownego.

- Panie Bregg - rzekł tonem, jakiego się używa do rozkapryszonego dziecka - na żartach się pan nie zna?

- Wydawało mi się, że trochę się znam. Aż do dzisiaj. - Odkryłem, że nuży mnie to wszystko i że wcale nie mam ochoty dłużej tutaj siedzieć. - Mam propozycję: powie mi pan, o co wam chodzi, ja postaram się wam pomóc na tyle, na ile w mojej mocy, a potem stąd wyjdę, wezmę glider i pojadę prosto do domu. Co? A pan też uda się do żony, zwolni tę dzielną załogę i wszyscy będą zadowoleni.

Aż pojaśniał na twarzy.

- No widzi pan, panie Bregg, jak pan chce, to pan działa konstruktywnie! Trzeba było tak od razu!

- Zatem zaczynajmy. Niech pan mówi, co tu jest grane.

- Śledczy... to jest Arvin tego panu nie powiedział? Nie sądziłem, że z niego taki tajemniczy gość. Na mnie zawsze, co prawda, sprawiał wrażenie otwartego, ale może mu się ostatnio odmieniło... może stąd ta nagła niedyspozycja...

- Przejdźmy do rzeczy, panie...

- Zorg. To skrót od Zorgass, koniecznie przez dwa s na końcu. Tak jak u pana przez dwa g. Dogadamy się, jestem pewien, nie tylko w tym jesteśmy do siebie podobni. Więc jak pan mówi? Że Arvin o nic pana nie pytał?

- Pytać pytał...

- Więc czemu pan skąpił mu odpowiedzi? Należy ludziom odpowiadać, kiedy pytają o to, co pan wie.

- W tym właśnie szkopuł, że pytał o takie rzeczy, że poważnie zastanawiałem się, czy ktoś tu nie zwariował.

- No jak tak można, panie Bregg - aż odsunął się od krawędzi biurka, wyraźnie zdegustowany. Przez chwilę świdrował mnie wzrokiem. - Sugeruje pan, że w naszej instytucji, która takie zasługi oddaje społeczeństwu, pracują ludzie niespełna rozumu? Oj, miałem lepsze mniemanie o pańskiej legendarnej inteligencji...

- Panie Zorgass - powiedziałem - starczy tego pustosłowia. Mój czas jest cenny. Mówmy wreszcie o rzeczach istotnych.

- Pański czas należy do nas, Bregg. Niech pan o tym pamięta. W jednym na pewno się zgadzamy: jest także moim skrytym pragnieniem, abyśmy jak najszybciej przeszli do spraw istotnych. Tylko od pana to zależy, zapewniam. No? Cały zamieniam się w słuch.

Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem.

- Niech pan sprecyzuje, co pana interesuje. Niech pan zadaje jakieś pytania. - Zrobiło mi się głupio, że sam domagam się oto, żeby mnie przesłuchiwano.

- Interesuje mnie dokładnie to, co mego kolegę. Już pan zapomniał, co to było?

- Właśnie. Zapomniałem.

Promienny uśmiech na jego facjacie zamarł i stopniowo zgasł.

- Ejże, ma pan kłopoty z pamięcią? Interesuje mnie, panie Bregg, kwestia tajnej organizacji, którą pan założyłeś wespół z kolegami po fachu, astronautami w stanie spoczynku ze statków „Prometeusz” oraz „Ulisses”. Podaj mi pan, kto do niej należał, jakeście werbowali członków, o czym mówiło się na zebraniach, a także jakeście zamierzali podkopać podwaliny panującego tu szczęśliwie od stu lat ustroju społecznego. Powie mi pan to wszystko, ja to nagram, zadam panu kilka pytań uściślających - i będzie pan wolny. No?

- To jakaś paranoja. Nie było i nie ma żadnej tajnej organizacji. Nie zbieraliśmy się od czasu narady po tym, jak wyszło na jaw, że cała ta wyprawa, którą obiecaliście Gimmie, Thurberowi i innym, to jeden wielki blef. Żeście tylko chcieli w ten sposób skanalizować nasze frustracje po tym, cośmy tu zastali.

- Chyba wymagacie od nas zbyt wiele, panie Bregg. Pan sobie zdaje sprawę, ile taka wyprawa kosztuje? Tyle się na ten temat dyskutowało w pańskich czasach... Niech mi pan powie, w imię czego ludzkość miałaby oddawać lwią część swego potencjału dla realizacji kaprysu garstki takich jak pan, Gimma czy Thurber?

- Ja nie zamierzałem lecieć. Miałem dosyć kosmosu.

- Raz pan miał dosyć, a innym razem nie. Liczne pana opowieści, którymi pan szafował aż nadto hojnie, świadczyłyby o czymś wręcz przeciwnym - o chorobliwej nostalgii za gwiazdkami. Zaprzeczy pan? Tu pan deklaruje chęć pozostania na Ziemi, a kiedy indziej wzdycha do tamtych wspaniałych chwil, kiedy pan lazł po Ardera albo latał nad Arkturem. Jak pan wytłumaczy tę dwudzielność?

- Normalnie. Człowiek jest pełen sprzeczności.

- Dobrze, wrócimy jeszcze do tego. A co się stało z pańską żoną Eri i waszym dzieckiem...

- Sam chciałbym wiedzieć.

- Nie ma pan z nimi kontaktu?

- Nie. Eri opuściła mnie krótko po narodzinach Kai. Doszło między nami do zadrażnień... różniliśmy się radykalnie w poglądach na betryzację.

- I człowiek taki jak pan, pełen zasad, rozkochany w Eri do tego stopnia, że zabrał ją pan innemu mężczyźnie, bez sprzeciwu zezwolił na to odejście? Miałem lepsze mniemanie o historyjkach, jakie pan powymyśla na tę okoliczność.

- Nie bez sprzeciwu. Sprzeciwiałem się, dopóki mogłem. Ale kobieta, jak pan może wie, zawsze postawi na swoim. I sto diabłów jej nie zatrzyma, jeśli postanowi odejść.

- Pan ją ciągle kocha, co?

- Owszem. To znaczy, tak mi się zdaje.

- Nie próbował pan szukać ich na własną rękę?

- Próbowałem. Bez rezultatu. To duża planeta.

- Słabną coś pańskie zdolności poszukiwawcze - zauważył sarkastycznie. - Niech panu będzie. Teraz namawiam pana na mały eksperyment myślowy. Rozważmy wspólnie hipotetyczny przypadek kogoś, kto nie życzy sobie z całego serca, żeby jego dziecko zostało betryzowane. W tym celu fabrykuje zaświadczenie lekarskie, o co nie tak trudno, zwłaszcza jeśli dziecko jest dziewczynką. Jak pan zapewne wie, betryzacja nie jest bezbłędna i około dwóch procent przypadków kończy się niepomyślnie. Przy tak skomplikowanej metodzie biologicznej to niewiele, taki zabieg można uznać za prawie doskonały. Tyle że populacja widzi tylko te zastępy kalek, które przy braku ingerencji medycznej byłyby normalnymi ludźmi. Najpierw tych wadliwie zbetryzowanych zamykano w specjalnych obozach, skąd uciekali gromadnie, siejąc spustoszenie i zamęt w spokojnym świecie. Oczywiście w oficjalnych materiałach historycznych nie przeczyta pan o tym słowa. Potem coraz częściej w takich wątpliwych przypadkach odstępowano od betryzacji, zastępując ją chemią i specjalnie opracowanym wychowaniem.

- Dosyć drakońskim, jak sądzę. Dostaliśmy po powrocie w Adapcie takie aparaty... hipnagogi. Ja z tego nie korzystałem, ale Olaf Staave wysłuchał na jawie, co tam było nagrane, choć instrukcja tego zabraniała. Te hipnagogi służą do indoktrynacji podczas snu, a poziom tego jest żenujący. Normalnie myślący człowiek wstydzi się do końca życia, że jego bliźni imają się takich sposobów.

Słuchał mnie z niechęcią, podkreślając odsunięciem się od biurka, jak bardzo się ze mną nie zgadza. Ale mi nie przerywał.

- Co się tyczy owego hipotetycznego przypadku, o którym pan wspomniał: popieram tego ojca czy też oboje rodziców z całego serca. Sam bym tak postąpił, gdyby nie kryształowa uczciwość, która mi nie pozwala na żadne machinacje. Na szczęście Eri uwolniła mnie od wyboru swoją samodzielną decyzją.

- Tak? - uśmiechnął się prawie sympatycznie. - To niech pan posłucha dalej. Matka zniknęła wraz z dzieckiem, ojciec zaś pozostał, by tak rzec, na widoku. Ukartowali to w tajemnicy przed władzami i chyba wydawali się sobie sprytni. Oczywiście kontaktowali się ze sobą potajemnie, co wkrótce naprowadziło naszych agentów na ślad.

- I co się z nimi stało? - zapytałem, starając się o normalny ton głosu.

- Jako rodzice nieodpowiedzialni utracili oczywiście prawa do dziecka, które zostało im odebrane. Na betryzację było oczywiście za późno, na reedukację - na szczęście jeszcze nie.

- Po co mi pan to mówi?

- Żeby zainicjować u pana odpowiednie procesy myślowe. To dość pouczająca historia z pańskiego punktu widzenia. A propos betryzacji... z punktu widzenia potrzeb cywilizacji te dwa procent bardzo się przydają, panie Bregg. Rzekłbym nawet, że są wręcz nieodzowne. Cywilizacji potrzeba ludzi do rozmaitych służb, utrzymujących status quo, ludzi nie dotkniętych powszechnymi ograniczeniami... bo betryzacja to jednak ograniczenie, co się będziemy czarować. Nie myślę o śmiałych penetratorach głębin morskich czy otchłani kosmosu... do tego świetnie nadają się automaty. Ot, nie sięgając daleko: w tym oto miejscu tacy ludzie sprawdzają się nadzwyczajnie.

Odetchnął i uśmiech spełzł z jego twarzy. Zastąpiła go jakaś twardość, nieustępliwość, których wcześniej ani bym podejrzewał.

- Dlatego niech mi pan tu nie pieprzy, Bregg, o jakimś piciu perto na zapleczu, bo przeraża nas krew czy rachowanie kości. Może tacy jak Arvin mają z tym kłopoty, ale my, młodsi, nie wykazujemy takich słabości. Rozumiemy się?

- Co tu jest do rozumienia? - wzruszyłem ramionami. - Wyraził się pan jasno. Zastanawiam się tylko, po co mi pan powtarza w inny sposób to, co już zdążył oznajmić pana poprzednik?

- Żeby do pana dotarło, że to nie zabawa. Zdaje mi się, że ciągle ma pan trudności z zaakceptowaniem tej oczywistej prawdy.

- Czyli stosujecie, panowie, stary manewr z dobrym śledczym i złym śledczym, którzy udają antagonistów, podczas gdy naprawdę obaj zmierzają do tego samego. Znam to z literatury, jakby się pan pytał. Było nawet ciekawe obserwować, jak się wywiązujecie ze swoich zadań aktorskich. - Nie krępując się, rozłożyłem ramiona i przeciągnąłem solidnie, aż zatrzeszczały kości. Tyle czasu bez ruchu... - Mogę skorzystać z toalety?

Niechętnie, ale zezwolił. Toaleta mieściła się oczywiście w owalnym pomieszczeniu, w którym poprzednio kazano mi czekać. Także i tym razem rozświetliło się na perłowo i pomyślałem, że chyba będę musiał się do tego koloru przyzwyczaić. W jednym końcu pomieszczenia wyrósł sedes, pisuar i zlew. Zbliżyłem się do nich i jeszcze niczego nie zdążyłem zacząć, bo coś mnie tknęło: oświetlenie się zmieniło czy jak? Odwróciłem się: to po prostu wnęka zarosła bezszelestnie. Znowu byłem uwięziony i sam.


Gdy przystępowałem do tych wszystkich czynności, jakich człowiek ima się zwykle w okolicy sedesu i zlewu, przyszło mi do głowy, że niewidoczne kamery transmitują mój obraz na zaplecze, gdzie Arvin i Zorgass wraz z gromadką odpasionych byczków wydziwiają nad moim zachowaniem. Nie zważając na to, wykonałem, com sobie uplanował, absolutnie nie czując wstydu - bo kto latał, ten go bezwzględnie utracił w zetknięciu z romantyką tak zwanych podróży kosmicznych. Następnie jąłem debatować, jak mam zagospodarować kolejny wolny odcinek czasu, ale że było to zagadnienie, z jakim ustawicznie styka się ktoś, kto pół życia marnuje na kosmicznej nudzie, więc i tu zaraz sobie poradziłem. Czułem przemożną potrzebę ruchu, a że w porównaniu z ciasnotą kosmicznych apartamentów moja cela miała wręcz rozmiary hangaru, więc po prostu rozpędzałem się z jednego końca, wbiegałem po ścianie mniej więcej do połowy wysokości, odbijałem się i po wykręceniu salta spadałem na nogi. Zaraz po powrocie z Fomalhauta, czyli siedem lat temu - jak ten czas leci - przychodziłoby mi to bez trudu, teraz musiałem się trochę napocić. Próbowałem raz i drugi sięgnąć stopą sufitu, gdzie domyślałem się owych utajnionych kamer, ale o mało nie zgruchotałem sobie przy tym karku, więc dałem spokój. Powtarzałem ćwiczenie, dopóki porządnie nie dałem sobie w kość, opryskałem się przy zlewie, wytarłem z grubsza koszulą, bo żadnych ręczników nie było - i prawie szczęśliwy ułożyłem się na dawnym miejscu.

Chytry manewr ze spaniem ma to do siebie, że trzeba go stosować z umiarem. Znałem wprawdzie takich, co mogli spać bez przerwy, ale ja nigdy do nich nie należałem. W takim przypadku należało oddać się rozmyślaniom - z otwartymi bądź zamkniętymi oczami, zależnie od upodobania. Ponieważ wersja z obserwacjami kamerowymi przypadła mi do gustu, postanowiłem grać dla nich śpiącego - zawsze to jakaś forma zmylenia przeciwnika, a i ukrycia się.

Oczywiście Zorgass miał rację, gdy sugerował, żeśmy z Eri wszystko ukartowali. Trudno mi ją było przekonać, ale wolałem nie mieć dziecka w ogóle niż zanieść je do betryzatorni. Z tego powodu dość długo - rok albo i dwa - nie decydowaliśmy się na potomstwo, choć co jakiś czas w rozmowach zatrącało się o ten temat. Druga rzecz, która mnie mierziła, to konieczność zdawania jakichś egzaminów „rodzicielskich”, poprzedzająca wydanie zezwolenia na poczęcie. Podejrzewałem, że sedno tego procederu wcale nie w badaniu predyspozycji rodzicielskich - choć żywiłem daleko idące wątpliwości, czy wszyscy je mają - tylko w stworzeniu w miarę szczelnego systemu ewidencji noworodków, dzięki któremu tylko nieliczne jednostki mogłyby się wymknąć betryzacji. Niedopełnienie tych obowiązków nie było obwarowane horrendalnymi karami, raczej apelowano do poczucia odpowiedzialności (sama betryzacja była rzekomo dobrowolna), ale i tak człowieka nachodziło zdumienie, iż ktoś przejawia jeszcze zamiłowanie do rodzicielskich powinności. Władze zresztą musiały sobie zdawać sprawę z hamujących rozrodczość cech systemu, bo przyrost naturalny od dawna był ujemny, społeczeństwo starzało się wyraźnie, to zaś, że nie widziało się tego na ulicach, zawdzięczali wysokiemu poziomowi kosmetyki i nagminnemu stosowaniu kuracji odmładzających.

Rozmawialiśmy przeważnie w łóżku. Do niczego łóżko nie nadaje się tak dobrze jak do rozmowy z kobietą. Zawsze można tam do czegoś doprowadzić - w najgorszym przypadku do orgazmu. Kiedy słyszę, że są takie, które nie doceniają wielce terapeutycznej dla życia małżeńskiego roli tego mebla, ogarnia mnie zniechęcenie; za nic bym się nie zadał z żadną z tych sufrażystek.

I właśnie podczas jednej z takich sesji, świadomie i dobrowolnie, bez żadnych zezwoleń ani egzaminów, poczęliśmy nasze dziecko. Leżeliśmy potem w milczeniu, wiedząc dobrze, co to oznacza - że trzeba będzie wreszcie wystąpić z otwartą przyłbicą przeciw porządkowi, którego się nie zaakceptowało, zrezygnować z wygodnego, beztroskiego życia, może nawet zebrać manatki i uciekać? Myślałem, czy to się opłaca, choć z drugiej strony dobrze wiedziałem, że ta sfera życia słabo poddaje się kalkulacjom. Ale oboje chcieliśmy dziecka i zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli będziemy w nieskończoność odkładać tę konfrontację, w końcu się zestarzejemy i w miejsce miłości pojawią się obopólne wyrzuty, kto bardziej zawinił. Dlatego nie ruszałem się, pełen rozkosznej rezygnacji: a więc postanowione. Wkroczyliśmy na wojenną ścieżkę.

- Hal - powiedziała półgłosem Eri - możemy cofnąć ten ruch. Jeżeli nie chcesz...

Wiedziałem, co ma na myśli. Pigułki działające z dobowym opóźnieniem uniemożliwią wczepienie się zarodka w ściankę macicy i jego dalszy rozwój.

- Nie - objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. - Co ma być, to będzie. - A potem dodałem: - Nie możemy przecież wiecznie się kryć.

- Hal?

- Tak?

- Muszę ci coś wyznać.

Strasznie powoli się do tego zbierała, bo żadnej kobiecie wyznania nie przychodzą łatwo. Wobec tego powiedziałem:

- Jak mus, to mus.

- Pamiętasz, jak wtedy przyjechałeś do Klavestry? Przerzucili nas tam najwyżej godzinę przed tobą. Ledwo zdążyliśmy się zainstalować. Tak to zostało zaaranżowane, że pojawiłeś się podczas naszej nieobecności, a my udawaliśmy, że wracamy z miasta.

- Kto was przerzucił?

- No... agencja. Marger nie był moim mężem ani nawet znajomym. Mieliśmy tylko udawać młode małżeństwo, a cały praktycznie czas spędzaliśmy na obserwacji... najpierw ciebie, a potem jeszcze i Olafa. - Słyszałem, jak odsapnęła z ulgą. - Gniewasz się?

Zerwałem się do siadu, a potem bardzo powoli ułożyłem z powrotem.

- Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz?

- Nie powiedziałabym ci nawet do samej śmierci. Wydawało mi się, że nie zniosłabym tego, co byś sobie o mnie pomyślał. Ale teraz... jest inaczej. Nie mogę już niczego przed tobą ukrywać.

Milczałem. A więc to tak. Właściwie mogłem się tego domyślać. Jak mogłem sądzić, że ci z Adaptu tak łatwo wypuszczą mnie samiuteńkiego w ten skomplikowany świat, bez żadnego nadzoru ani ochrony - bo przecież równie łatwo mogłem komuś zrobić krzywdę, jak krzywdy doznać. Więc to zgubienie na terminalu to nie był przypadek? Chcieli przetestować, jak sobie poradzę - czy też ciekawiło ich, na co mnie stać? Badali nie mnie, tylko nieobliczalność takich jak ja? Więc te osoby na mej trasie, Nais, Aen Aenis i jej fagas, potem doktor Juffon, u którego przeszedłem badania, młoda pani psycholog z Adaptu, która odwiedziła mnie w hotelu „Alcaron”, sędziwy Roemer... wszyscy oni byli agentami? Nie, to przecież absurd. Ale niektórzy z nich... ha, to całkiem prawdopodobne. Więc kiedy zachciało mi się wczasów z basenem i garścią tego szklanego prosa w kieszeni, w które zamieniły się książki, cóż bardziej oczywistego, jak podsunąć lokalizację wraz ze współlokatorami? Ot, tak na wszelki wypadek warto mieć na niego oko. Czy podobnie postępowali z pozostałymi? Z Olafem, Thurberem, Gimmą... z Vabachem?

- Do tej pory było inaczej - mówiła Eri. - Mogłeś się mną znudzić i powiedzieć, żebym odeszła. Ale teraz... mamy dziecko. Jesteśmy ze sobą na dobre i złe. Teraz nie możesz mnie tak... zostawić.

- Nie zostawiłbym cię, Eri. Ale, na wszystkie nieba czarne i niebieskie, czemu nie powiedziałaś mi wcześniej? Mogłem przecież wszystkiego się domyślić... i pomyśleć, że zostałaś ze mną dlatego, że wciąż wykonujesz tamto zlecenie! Jak to się fachowo nazywa? Obserwacja uczestnicząca?

- Hal, nie chciałabym, żebyś pomyślał, że zakochałam się w tobie... i poszłam z tobą do łóżka, żeby cię lepiej szpiegować. To było takie... spontaniczne.

- Wiem, Eri, wiem. Byłem przy tym.

- Zaraz potem, jak wzięliśmy ślub... pamiętasz? - zakomunikowałam im, że zakochałam się w tobie bez pamięci i rezygnuję z zadania, które mi wyznaczyli. Nie jestem w stanie dalej go wypełniać. Musiałam wybierać pomiędzy lojalnością wobec nich i wobec ciebie.

- I co - natychmiast się zgodzili? Dobrze, powiedzieli, byłaś świetną agentką, Eri, ale teraz żegnaj. Przechodzisz w stan spoczynku. Pewnie jeszcze życzyli ci szczęścia na nowej drodze życia i pogłaskali po główce?

- Nie kpij sobie ze mnie, to wcale nie było łatwe. Oczywiście, że nawet nie chcieli słyszeć o żadnej rezygnacji. Ustąpili dopiero wtedy, jak zagroziłam, że ci o wszystkim opowiem. Taką umowę zawarliśmy: zwalniają mnie, ale za to ani mru-mru.

- Ale i tak od czasu do czasu próbowali cię nagabywać, co?

- Skąd wiesz?

- Trochę wiem, reszty się domyślam. Pamiętasz tego faceta, którego zrzuciłem ze schodów? Wtedy byłem święcie przekonany, że to jakiś lowelas, a to był wywiadowca!

- Mocno im na tobie zależało, Hal.

- Aż tak mocno? To czemu nie przyszli porozmawiać jak człowiek rozumny z człowiekiem rozumnym, panie Bregg, chodzi nam o to i to, może byłby pan łaskaw wytłumaczyć - tylko bawili się w jakieś podchody? Bo taka to już natura tej organizacji - kryć się ustawicznie w cieniu? Bo nic nie da się załatwić po prostu, tylko trzeba kręcić, kluczyć, motać?

- A nie pomyślałeś, że oni nie wiedzą, czego od was chcieć? Bali się was, nie wiedzieli, do czego jesteście zdolni. W ich mniemaniu byliście nieobliczalni, gotowi do wszystkiego - więc chcieli was najpierw rozpoznać, zanim postanowią o waszym losie. To wcale nie było takie pewne, że pozwolą wam wmieszać się pomiędzy ludzi, a nie zamkną w ośrodkach odosobnienia jak więźniów!

- Wiesz coś na ten temat?

- Tyle, co posłyszałam w przelocie. Wiesz, wszyscy o was gadali i nawet byłam dumna, że to mnie wybrali do inwigilowania takiego niebezpiecznego typa. Żebym ja wtedy wiedziała, jak to się dla mnie skończy!

Spała u mego boku, a ja ciągle deliberowałem nad rewelacjami, które mi objawiła. Przed oczami maszerował mi długi szpaler osób, z którymi się zetknąłem, począwszy od księżycowego Adaptu, skończywszy na facecie, który robił mi swetry. Jakiś ty prostolinijny, wyrzucałem sobie, ze świecą takiego szukać. Przecież to jasne jak słońce, że jeżeli do świata betryzowanych wprowadzi się zakłócenie w postaci dwudziestki zdrowych, niebetryzowanych mężczyzn w pełni sił, w dodatku porządnie wyposzczonych seksualnie, to ich szlak życiowy znaczyć będą obficie konflikty wszelkiej maści! Taka dwudziestka chłopa to potencjalne zagrożenie porządku społecznego na nieznaną skalę - z ostrożności trzeba by zakładać wszystko, co najgorsze. A skoro tak, nic dziwnego, że nas wzięli na muszkę, dziwniejsze byłoby tylko to, gdyby wszystko puścili na żywioł. Porządek, stabilność społeczeństwa to u nich świętość. Naczelne kryterium. Do diabła, musiałem przyznać, że sam bym na ich miejscu postąpił nie inaczej. Jakże więc mogłem mieć do nich pretensje?

Przez pierwsze miesiące, kiedy ciąża jest jeszcze niewidoczna, oddałem się gorączkowym przygotowaniom. Rozmaitymi sposobami, przez ludzi i instytucje, dowiedziałem się więcej o systemie betryzowania. Był niemal stuprocentowo szczelny - ale każdy system, gdzie coś zależy od ludzi, ma swoje luki. Pół roku zabrało mi znalezienie lekarza, który za pieniądze - mowa była o dwudziestu tysiącach itów - wystawi świadectwo, że w przypadku naszego dziecka betryzacja jest niebezpieczna dla zdrowia. Na tym jednak kwestia się nie kończyła, gdyż po takim werdykcie ożywiały się liczne komisje weryfikacyjne i z braku zajęcia rzucały się do skrupulatnego badania, co i jak. Na opłacenie tego wszystkiego brakłoby mi środków, nawet przy założeniu, że byłoby to technicznie do przeprowadzenia. Postanowiłem zatem powrócić do kariery realisty i zadzwoniłem do Aen Aenis, z którą wcześniej zrealizowaliśmy dwa spektakle. Obydwa były średnio udane, lecz przyniosły mi fortunę; w kręgach zwolenników tego rodzaju sztuki zaczynałem nawet stawać się głośny. Z rozrzewnieniem wspominałem dwadzieścia sześć tysięcy itów, jakie stanowiła wypłata za dziesięć lat pokładowych plus ponad stuletnie odsetki (niewielkie, bo inflacja praktycznie nie istniała), podczas gdy dwa spektakle dla realu przyniosły mi grubo ponad dwieście tysięcy z transmisji bezpośrednich i odtworzeń. Gdyby mi się udało dorzucić jeszcze setkę, czułbym się jednak pewniej.

Zdawałem sobie przy tym sprawę, że moja gwiazda realisty blaknie, nim zdołała zajaśnieć pełnym blaskiem - po prostu sprzedawała się przede wszystkim moja egzotyka, tors nabity mięśniami i fizyczna sprawność, a nie umiejętności aktorskie, które były żadne. Choć przy Aen Aenis i w tej dziedzinie poczyniłem postępy. Druga obsesyjna myśl z tamtego okresu polegała na spostrzeżeniu, jakich zbrojeń wymaga tu wydanie na świat dziecka i uchronienie go przed okaleczeniem, które wszyscy dookoła traktowali jako najwyższe dobro i konieczność. Przeciętny mieszkaniec Ziemi nie miał ani pół szansy w porównaniu ze mną na wyjście cało w konfrontacji z systemem. Może dlatego jej nie podejmowali, a może nawet nie postało im to w głowach.

Czas leciał, a ja nie miałem żadnej rozsądnej koncepcji, jak postąpić. W końcu kiedyś po próbie popiliśmy sobie z Aen i w przypływie słabości zwierzyłem się jej ze swoich kłopotów. Potem włos mi się podnosił na głowie, co mogło się stać, gdybym trafił na agentkę - ale Aen była w tym społeczeństwie na specjalnych prawach i w trakcie dalszej rozmowy wyznała mi nawet, że sama uniknęła betryzacji dzięki wpływowym rodzicom, perto zaś podczas naszego pierwszego spotkania piła dlatego, gdyż tego typu tajemnic osobistych lepiej nie zdradzać byle komu. I to Aenis poradziła mi, żeby zorganizować dla Eri i małej lewe poświadczenie o betryzacji (już wiedzieliśmy, że będzie dziewczynka), a potem wysłać obie w jakieś odludne miejsce, ot, do takiej Klavestry, gdzie nie będzie się nimi interesował pies z kulawą nogą. Od tego momentu gra toczyć się będzie już tylko o to, aby sprawa nie wyszła na jaw i aby dziecko nie zostało nam odebrane w celu poddania długotrwałej i morderczej reedukacji, która kompletnie zwichnie jego osobowość.

Poród odebrał poczciwy doktor Juffon, którego wtajemniczyłem w spisek. Nie wziął żadnych pieniędzy, przeto złożyłem mu uroczystą obietnicę, że gdyby coś poszło nie tak, będę się zapierał, że sam wystąpiłem w roli akuszera; aby to uprawdopodobnić, Juffon poddał mnie stosownemu przeszkoleniu. Lewe dokumenty i wpisanie dziecka do rejestru wzięła na siebie Aen; kosztowało to tyle, że mój kalster dostał jakby rozwolnienia. Aby i to nie wzbudziło podejrzeń w Omniloxie, od pewnego czasu deponowałem drobniejsze sumy na innych kalsterach, co dla człowieka z moimi dochodami było w tym społeczeństwie rzeczą normalną. Jak to przeważnie bywa, rygorystyczne prawo istniało dla plebsu, zaś elita znajdowała tysiąc wykrętów, by się do przepisów nie stosować. O swojej roli i pozycji w tej grze myślałem z melancholią, nieraz przed lustrem gadałem do siebie: no i gdzie twoje zasady, chłopie - ale naprawdę nie widziałem innej drogi.

I może nasz chytry plan by się powiódł, gdyby Kai nie poniósł temperament. Jeździłem do Klavestry regularnie, czasem Eri wpadała na krótko z małą; zważywszy na ogrom zbrodni, jakiej się dopuściliśmy, można było wytrzymać. Pech chciał, że podczas zabawy w piaskownicy nasze krewkie niebetryzowane dziecko wymierzyło rówieśnikowi cios łopatką, przecinając skórę i nabijając siniaka. Eri próbowała załagodzić konflikt, ale opiekunkę smarkacza coś tknęło: postanowiła sprawdzić, skąd tyle agresji w naszym potworze, skoro betryzacja takie popędy bezboleśnie likwiduje. Krótko mówiąc, pewnego wieczora zjawiła się u mnie podekscytowana Aen, kazała brać co pod ręką i jechać, a po drodze wyjawiła, w czym rzecz. Uruchomiony drobnym incydentem mechanizm przebudził się i gorliwość kontrolerów przechodziła samą siebie. Ten sam glider zabrał Eri i Kaję; pamiętam mokrą twarz mojej żony i wielkie, ciemne o zmroku oczy córki, która ni w ząb nie rozumiała, czemu nagle zabiera się ją na wycieczkę.

Nie mogłem im towarzyszyć, bo w ten sposób wytropiliby nas już na najbliższym postoju. Eri miała zmienić image; kalstery, skomplikowane sposoby komunikacji, kontakty były na taką ewentualność od dawna przygotowane. Nie wierzyłem, że cały ten literacki scenariusz właśnie się spełnia; w gruncie rzeczy byłem marzycielem, który chętnie się buntuje, ale konsekwencje martwią go i zaskakują. A może zanadto przywykłem do konwencji realonu?

I tak to trwało już drugi rok. Czasem otrzymywałem zakamuflowaną wiadomość, że wszystko w porządku; po nocach miewałem wyrzuty sumienia, że skazałem kruchą Eri na poniewierkę, życie w drodze, wiecznie w roli ściganego zwierzęcia. Władze, o dziwo, nie czepiały się mnie; może to sprawiła magia bohatera widowisk realonowych, a może zadziałały koneksje Aen... Podejrzewałem, że daleko w ten sposób nie zajadę, ale trudno mi było wpaść na szczęśliwsze rozwiązanie. Prowizorka jak zwykle okazywała się najtrwalsza.

Aż do chwili, kiedy jednak uznali za stosowne złożyć mi wizytę.

Zdaje się, że podczas tych deliberacji przytrafiła mi się drzemka, bo spałem, gdy ktoś mnie szarpnął za ramię.

- Niech pan wstanie, panie Bregg - oznajmiło kolejne wcielenie wymuskanego bawidamka z cekinami. - To nie hotel.

- Nie? - zapytałem. - A ja sądziłem, że co najmniej jakiś pięciogwiazdkowiec.

W pokoju przesłuchań za biurkiem tkwił tym razem zły śledczy, ten, który straszył mnie torturami. Po co im były te przerwy? Relaksowali się wtedy na kanapie - czy też ustalali taktykę, jak mnie łamać?

- Nie było żadnej tajnej organizacji - powiedziałem na wstępie. - Ani planów wywołania rewolucji.

- Co? - zapytał jakby nie całkiem przytomny. - Niech się pan nie odzywa nie pytany. Nikogo nie obchodzi, co pan myśli.

Manewrował przyciskami przy biurku i w szybie okna, za którą zapadł już rzadki mrok, zobaczyłem, że ściana za moimi plecami rozjarzyła się. Oho, będą wyświetlać film.

- Zechce pan łaskawie rzucić okiem - zaproponował.

Musiałem się odsunąć z krzesłem, żeby to ogarnąć. Obraz przedstawiał kobietę siedzącą ni to bokiem, ni tyłem do kamery, skuloną, jakby chciała się schować. Na głowie miała beret albo czepek, szkarłatny; gdy zastanawiałem się, co to jest, obraz ruszył, kamera podjechała do przodu, jakby chcąc zajrzeć od dołu kobiecie w oczy, ale okazało się to trudne - trzymała twarz w dłoniach.

- Pani Bregg - powiedział z wyrzutem męski głos spoza kadru - proszę się opanować.

Ramiona kobiety poruszyły się, a ręce opadły na kolana. Z wolna obróciła się do kamery i zobaczyłem jej twarz, mokrą od łez, mocno uszminkowaną, oczy wręcz utopione w tuszu. Wyglądała jak napuchnięta od płaczu - godny politowania kawałek nieszczęścia - i dopiero wtedy do mnie dotarło, że to miała być Eri.

- Hal - przemówiła łamiącym się głosem - to już koniec. Złapali mnie. Kaję zabrali do obozu... będę ją mogła odwiedzać raz na tydzień. Wszystko przepadło. Tak mi przykro, że cię zawiodłam... nie jestem taka silna jak ty...

Głos całkiem odmówił jej posłuszeństwa i znowu wstrząsnęły nią spazmy. Zanosiła się szlochem jak ktoś, kto utracił wszystko, co miał i sięgnął dna rozpaczy.

W kadrze pojawiła się męska dłoń i spoczęła na ramieniu kobiety.

- Pani Bregg - powiedział właściciel dłoni - proszę mówić to, co zostało ustalone.

Nie od razu posłuchała. Widać było, że zmuszenie się do jakiegokolwiek kontrolowanego działania kosztowało ją masę wysiłku. W końcu jednak przemogła się i znów spojrzała w kamerę.

- Hal, wszyscy mi tu mówią, że to nie tylko moja wina. To pod twoim wpływem zrobiłam to wszystko. Oszukałeś mnie i wykorzystałeś, przez ciebie i twoje głupie fobie doznałam tych wszystkich upokorzeń. Dlatego... dlatego wyrzekam się ciebie, nie uważaj mnie więcej za swoją żonę. Najlepiej zapomnij o mnie. Więcej się nie zobaczymy.

Obraz mignął i zgasł. To Arvin go wyłączył.

- Dalej nic nie ma. No, jak panu w dzióbku?

Chyba nawet nie słyszałem jego pytania. To miała być Eri? Prawda, nie widziałem jej ładny kawał czasu, prawda, musiała zmieniać wygląd, stosować rozmaite zabiegi maskujące, do głosu także znalazłoby się trochę zastrzeżeń... lecz efekt obcości łatwo dało się wytłumaczyć długim brakiem kontaktu. Nawet bardzo bliskie osoby wydają się nam trochę inne po długim niewidzeniu i dopiero wspólnie spędzone chwile przywracają je naszej ułomnej pamięci.

- Mógłby pan to jeszcze raz puścić?

- Panie Bregg, to nie telerekording, a pan nie jest tu dla przyjemności. - Westchnął przeciągle, jakby autentycznie zmartwiony. - Widzi pan, jak to się kończy. Zbałamucił pan porządną dziewczynę, zawrócił jej pan w głowie, zniszczył dobrze rokujący związek - a wszystko w imię własnych egoistycznych celów. Na szczęście w porę się zreflektowała.

- Sfingowaliście to - powiedziałem bez przekonania.

- Niestety, nie. Proponowaliśmy jej konfrontację z panem, ale odmówiła. Nie chce już mieć z panem nic wspólnego.

- Ty betryzowana pokrako! - ryknąłem, podrywając się z krzesła. Dopadłem go jednym skokiem, rękę miał już pod biurkiem i z wielkim pośpiechem nią manipulował, wyrwałem go oburącz z gniazdka, które tam sobie uwił, ale już z zaplecza biegli na jego wezwanie ci w cekinach, więc tylko odrzuciłem go z całej siły, łomotnął w blat tłustymi plecami, rycząc z przerażenia. Nim opadł na podłogę z drugiej strony, przejechał po wystającym przełączniku i od tego momentu jego drogę po jasnej powierzchni znaczyła smuga krwi. W za ciasnym do walki pomieszczeniu tamci runęli na mnie hurmem, jednego poczęstowałem ciosem w skroń, drugiego zaprawiłem w szczękę i prawie usłyszałem odgłos gruchotanej kości, trzeciemu złamałem nogę potężnym kopniakiem w udo, kolejnego pięknie skontrowałem na czoło - świetne miejsce, nie rani się knykci - lecz napierało ich zbyt wielu. I napierali zbyt szybko. Nie było gdzie się cofnąć ani uskoczyć, w dodatku niektórzy obiegli biurko i miałem ich za plecami, na ścianie znowu zaczęła się wyświetlać sekwencja z panią Bregg w roli głównej, ej, Eri, pozazdrościłaś mi sukcesów w realonie, gdybyś miała jeszcze trochę cierpliwości, to i z ciebie zrobilibyśmy gwiazdę, a teraz już wszystko stracone - stracone - stracone. Cios zadany z tyłu słynną bronią parastatyczną odebrał mi świadomość; rozłożyłem ramiona i jak pikujący bolid zwaliłem się w ciemną czeluść, która się pode mną usłużnie otworzyła, a zanim się zamknęła, zobaczyłem wszystkie nieba czarne i niebieskie.

Przeznaczeniem człowieka jest samotność.

Ocknąłem się oczywiście w mojej klitce, mżącej na perłowo, lecz teraz na wykładzinie położono materac, nakryty białym prześcieradłem. Na prześcieradle spoczywałem ja sam, rozebrany do naga, natarty jakimiś maściami, od których cuchnęło powietrze. Prześcieradła, to górne i to dolne, lepiły mi się do ciała przez te maści, tak że gdym się próbował obrócić, czyniłem to wraz z nimi i w końcu znalazłem się jakby w kokonie z tkaniny, uwięziony w niej jak jedwabnik. Moje ubranie leżało nieopodal, pieczołowicie poskładane w kostkę, ale kiedym po nie sięgał, odezwały się chórem uśpione stłuczenia i oblał mnie pot. Cała czaszka z tyłu i dobry kawał pleców były jedną wielką strefą bólu, poruszając się musiałem ciągle o tym pamiętać. Zacząłem zatem od ewidencji; siniaki zaczynały już być widoczne, ale poza stłuczeniami na całym ciele i zadrapaniami na kostkach dłoni niewiele ucierpiałem. Lekarz z Adaptu na Lunie mówił, że kości mam jak u byka.

Ale byłem sam. Zostałem sam na sam ze sobą, jak tylekroć dotąd, bo tak naprawdę człowiek przez całe życie gra solówkę. Nikt go w tym marszu nie wyręczy. W miłości, w chorobie i umieraniu, w cierpieniu, w najważniejszych bitwach życiowych, jeśli je masz - nikt cię nie zastąpi. Nie tylko w obliczu zagrożenia, w płomieniach Arktura, w dziurze na Kerenei, ale w każdej sytuacji życiowej zdany jesteś wyłącznie na siebie. Inni to tylko mniej albo bardziej życzliwi obserwatorzy. Wszystko, co można od nich uzyskać, to słowo otuchy, dotknięcie ręki, odruch współczucia lub solidarności - ale to ty musisz osobiście umrzeć, ty ulegasz chorobie, ty na własnej skórze doświadczasz ukąszeń życia. Ach, jak cudownie byłoby czasem wysiąść z własnego ciała i przeczekać na uboczu niektóre jego przygody i doświadczenia.

Nic z tego. Już się zaczął poranek - powoli traciłem poczucie czasu - już idą po ciebie twoi prześladowcy. Kosmos to fraszka, tam ma się do czynienia z galerią ślepych fenomenów, które stawiają opór bez złośliwości, prześladują cię niejako mimowiednie, bez specjalnej intencji. Ludzie to co innego. Ludzie wyjdą ze skóry, żeby ci dopiec, i uczynią to w pełni dobrodusznej bezinteresowności. Cóż dopiero mówić o tych, którzy znajdą albo wymyślą sobie jakiś powód. Świat jest krwiożerczą bestią, a ludzie jej emisariuszami, sforą spuszczaną w potrzebie ze smyczy - i cóż dziwnego w tym, że ktoś wpadł na pomysł, żeby tę sforę betryzowaniem okiełznać i pozbawić uzębienia?

Była jeszcze Eri. Na wspomnienie tego imienia igła bólu przewierciła mnie na wskroś, jeśli tak się można wyrazić poetycko. Nic tak nie boli jak zdrada ukochanej kobiety, jak nagłe i niespodziewane porzucenie przez tę, którą się wywindowało na piedestał i mianowało najbliższą z żyjących istot. Z którą zawarło się umowę na wspólne pokonywanie porohów egzystencji i dla której warto by skoczyć w ogień, gdyby to coś dało. Związek z kobietą wtedy dopiero ma sens, gdy razem tworzycie strukturę w piątym albo siedemnastym wymiarze, podpartą solidnie z obu stron i przez to stabilniejszą niż każde z was pojedynczo. Dopiero wtedy to się opłaca. Lecz i odwrotnie: wycofanie którejkolwiek z podpór sprawia, że wasza mała budowla natychmiast idzie w gruzy i tak jak przedtem dwoje znaczyło więcej niż jeden plus jeden, tak teraz jeden znaczy mniej niż dwoje minus jeden. Przez długi czas nie mogłem pojąć tej prostej arytmetyki, ja, chowany na Starcku, Cantorze, Hilbercie, Ferrecie, analizie metagenów, topologii nadprzestrzeni i ciągach nieliniowych. A kiedy zdołałem ją pojąć, mój związek z Eri się rozleciał.

A jeśli nagranie zostało w samej rzeczy spreparowane? Uczepiłem się tej myśli jak straceniec. Co ja widziałem? Powiększony monstrualnie obraz na ścianie, co odebrało mu ostrość, na nim rozhisteryzowaną kobietę ucharakteryzowaną na Eri, która odegrała dla mnie te trzy minuty spektaklu - tyle. Przecież nie tak trudno znaleźć piętnastorzędną aktorkę z realonu, podmalować, nafaszerować prochami i po tysiącu prób, gdy już naprawdę doprowadziło się ją na skraj histerii, wypreparować z materiału trzyminutowe jądro, owoc, który podsunie się na tacy niejakiemu Breggowi do spożycia. On zaś, niby to troglodyta, ale w gruncie rzeczy wrażliwiec nieprzeciętny, łyknie ten pasztet, bo oczy momentalnie zajdą mu łzami i nawet dokładnie nie będzie widział, co i jak. Nawet nie będzie tego potrzebował, bo w mig wspomoże go usłużna wyobraźnia. Wasze niedoczekanie! Może złapali Eri, a może nie - ja musiałem wierzyć, że jej nie mają i że to, co obejrzałem na ekranie i o co się wczoraj pobiłem, to tylko prowokacja i mistyfikacja.

Ta myśl dodała mi otuchy. Usiadłem ostrożnie i zdołałem się podnieść. W kąciku sanitarnym przybył prysznic, więc zmyłem z siebie maść i poty bitewne, skorzystałem z włochatego ręcznika, który też tam umieścili moi sekretni wielbiciele, i przyodziałem się w moje stare ciuchy. Akurat kończyłem te zabiegi - łoże boleści tymczasem zniknęło, wessane w ścianę - gdy otworzyła się wnęka i stanął w niej jeden z cekiniastych, w ciemnych okularach, spod których wystawał bezwstydnie okrągły opatrunek. Broń w prawej ręce trzymał lufą do podłogi i nie kwapił się dalej. Śledczy Zorgass minął go, ale też nie wykazywał specjalnej gorliwości, by się ze mną spoufalać.

- Dzień dobry panom - powitałem ich wylewnie. - To co, druga runda?

- Niech pan nie błaznuje, Bregg - rzekł oschle Zorgass, do którego byłem podobny dwiema literami na końcu nazwiska. - Dosyć pan narozrabiał.

- No tak - powiedziałem głosem pełnym skruchy. - Narozrabiało się po pijaku. Siedemnastu zabitych, trzy tysiące rannych. Trzy tysiące i jeden - podniosłem palec do góry. - Byłbym zapomniał o sobie.

Jakaś kobieta, którą widziałem pierwszy raz, wniosła na tacy śniadanie; tacę postawiła na niskim stoliku, który dostarczył następny z goryli. Ha, nie udało się wybić wszystkich. Poczułem nieziemski głód i bez dalszych ceregieli wymiotłem wszystko do czysta. Zorgass dał znak i ta sama kobieta zabrała tacę z naczyniami, a ten sam goryl zadbał o usunięcie stolika.

Raptem moje małe królestwo zaroiło się od cekiniastych; z właściwą sobie przenikliwością pojąłem, że coś się szykuje. Śledczy Zorgass zbliżył się z tajemniczą miną i stwierdził:

- Panie Bregg, niestety muszę panu założyć kajdanki.

Spojrzałem na tego z bronią, który stanął tak, żeby mieć wolne pole do ostrzału. Lufa pistoletu nieznacznie podniosła się w górę. Wyciągnąłem ręce, a Zorgass zapiął mi na nich obrączki.

- Są z tytanu - poinformował - mówi to coś panu?

- A jakże. - Tytanowe bywają elementy rakiet i rozmaite części, narażone na działanie skrajnych warunków i wysokich naprężeń. Oznaczało to, że mam się nie starać ich złamać.

Tym razem wnęka otwarła się na korytarz i przemierzyliśmy dokładnie odwrotną trasę niż wczoraj. Glider stał na podwórzu, jakby czekał na nas przez cały czas. Zapatrzyłem się w niebo. Nie sądziłem, że po jednym dniu można tak do niego zatęsknić.

- Dokąd jedziemy? - spytałem, ale zbyli me zainteresowanie milczeniem.

Ruszyliśmy; jak zwykle ściany glidera ściemniały, żeby mi nie psuć niespodzianki. Nudziłem się; daliby chociaż poczytać gazetę. Ach, przecież gazet od dawna już nie ma. Czysty papier był na wagę złota.

Jechaliśmy więcej niż kwadrans, z czego wynikał przygnębiający wniosek, że na pewno nie odwożą mnie do domu, choć i te kajdanki wcześniej dobrze nie rokowały. Przyglądałem się znudzonym twarzom eskorty, z którą miałem wczoraj mały zatarg, ale zdawali się puścić to w niepamięć. Pociągnąłem nosem - coś było nie w porządku z powietrzem. Zrobiłem wydech i wytrzymałem tak dobrą minutę. Oni też coś zauważyli, w oczach ich pojawił się cień niepokoju, któryś zamierzał wygłosić komentarz, a może ostrzeżenie, ale już osuwali się z ławki pokotem. Ścisnąłem palcami nos, Zorgass patrzył na mnie z wyrzutem, lecąc bokiem na żłobkowane tworzywo, po chwili jego zeszklony wzrok ostentacyjnie wbił się w sufit. Znowu wszystko będzie na mnie, pomyślałem sennie, dziwna rzecz, przecież niedawno spałem, ale było ponad moje siły sprzeciwić się mocom, które domagały się, bym zasnął znowu, co u diabła, czy to jakieś zawody, czas byłoby zachowywać się stosownie do powagi sytuacji. Nie brakowało mi tchu, bo nos wyzwolił się i ostentacyjnie chłonął truciznę. Starałem się jak najdłużej utrzymać w pionie, ale spostrzegłem, że pozostali dawno spasowali i wobec tego ja jestem bezdyskusyjnym zwycięzcą, więc też dałem za wygraną; moje bezwładne ciało przyjęło tę decyzję z ulgą i radośnie dołączyło do grona braci śpiących.

Pamiętam, że było mi niewygodnie. Odzyskałem świadomość, siedząc na fotelu, ciągle z kajdankami na rękach, a naprzeciwko mnie, też w fotelu, rozgościł się facet w moim z grubsza wieku biologicznym, sądząc po wyglądzie. Jego dobroduszna twarz emanowała życzliwością, właśnie wracał na nią wyraz powagi i z niesmakiem zorientowałem się, że musiałem od pewnego czasu opowiadać coś, co go rozśmieszyło. Pokój był ciemny, jakby przygaszenie świateł sprzyjało zachowaniu konspiracji. Z najbliższego mebla spoglądał na mnie beznamiętnie rudy kot, wielkimi zielonymi ślepiami, jakby ciągle zastanawiał się, czy nie warto na mnie zapolować.

Czułem w głowie znużenie, jakbym napracował się nad Starckiem albo innym specem od matematycznych zawiłości. Cekiniaści gdzieś poznikali. Przypomniałem sobie, jak się kładli w gliderze pod wpływem gazu usypiającego czy co tam to było - więc zostałem porwany?

- Widzę, że wraca pan do formy - powiedział mężczyzna. Głos jego brzmiał sympatycznie i na razie nie widziałem powodu, żeby go nie lubić. - Moje nazwisko nic panu nie powie, podobnie jak i mój wygląd: dla potrzeb tego spotkania moja twarz została poddana zabiegom deformującym. To na wszelki wypadek, gdyż sądzę, że spotykamy się po raz pierwszy i ostatni.

- Kim pan jest? Co to za miejsce? Po co te zastrzeżenia?

- Gaz w gliderze służył temu, byśmy mogli z panem pokonferować i nie musieli nikogo prosić o zgodę. To, że uprowadziliśmy pana akurat w taki sposób, zostało podyktowane troską o pańską eskortę. Nie zaszkodzi, jeśli umocnią się w przekonaniu, że wszędzie czai się zagrożenie i w związku z tym nieodzowna jest czujność. Oczywiście teraz zostanie wdrożone długotrwałe śledztwo, które nic nie da.

- Tyle zachodu dla jednego spotkania - westchnąłem. Przejaśniało mi się pod kopułką. - Źle jest rządzone państwo, w którym trzeba aż takich zabiegów, żeby dwóch ludzi mogło swobodnie wymienić opinie.

Nie zraziła go ta uszczypliwość.

- Panie Bregg - powiedział - wiem, że wszystko wydaje się panu dziwne, ale to dlatego, że pan nie zna ani nie rozumie uwarunkowań. Z pozycji outsidera kpi się komfortowo.

- Od wczoraj o nic nie proszę, tylko żeby mnie oświecić - burknąłem. - Czy właśnie nadeszła ta chwila?

Znowu się uśmiechnął. Pasowały mu moje odzywki.

- Gaz zastosowany w gliderze ma taką właściwość, że kiedy przestaje działać, człowiek budzi się w stanie jakby hipnotycznym. Przez krótki czas jest w stanie rozumnie odpowiadać na pytania, wyjawiając kwestie, które normalnie chętnie by zataił.

- I czego się pan ode mnie dowiedział?

- Że nic pan nie wie o ukryciu mikrofilmów z „Prometeusza” i „Ulissesa”.

- Z wynikami naukowymi wyprawy? Przekazaliśmy je zaraz po wylądowaniu.

- Chodzi o zawartość bibliotek obu statków. Ktoś gorliwy zażądał wydania zapisów książek, obrazów, nagrań - jako zbyt „krwawych” i „zbrodniczych”, a przez to sprzecznych z kanonami obowiązującej ideologii. Uznano, że ich rozpowszechnianie mogłoby zakłócić kruchą równowagę tego społeczeństwa. Wie pan, taki Wagner przy tej dzisiejszej muzyczce to prawdziwy dynamit. Albo „Zbrodnia i kara”. Pańscy koledzy zwęszyli, w czym rzecz, i potajemnie ukryli gdzieś parę skrzyń mikrofilmów. Władze szaleją nie dlatego, że to tyle warte, tylko że sytuacja wymyka się im spod kontroli.

- Co ja mam z tym wspólnego?

- Pan nic, ale ci, co decydowali o zapuszkowaniu pana, wyznają spiskową wizję rzeczywistości. Z ostrożności, z głupoty - mniejsza o to. Skoro był pan na „Prometeuszu”, musiał pan w tym maczać palce albo przynajmniej coś o sprawie wiedzieć. Ich zdaniem, oczywiście. Czemuż więc nie nacisnąć delikwenta, a nuż sypnie konkretami? Niestety, zabrali się do rzeczy od niewłaściwego końca. Indagowali pana o tajną organizację, pan jej istnieniu zaprzeczał - tym sposobem nawet nie zatrąciliście o sprawę główną.

- Nie najwybitniejsi z nich fachowcy.

- Dziwi to pana? Przez tyle lat nie mieli nawet na horyzoncie tego typu problemów. Nie znają ich z praktyki, więc to poniekąd normalne, że brak im wprawy. A pan im roboty nie ułatwiał, bo niby czemu, prawda? Z panem - zaśmiał się - nawet wybitni fachowcy z systemów totalitarnych mieliby zgryz.

- Przecenia mnie pan. Wyznaję pogląd, że z człowieka wszystko można wycisnąć, zależy to tylko od przyłożonych sił.

- Czemuż więc pan nie uległ?

- Bo przykładali za małe siły w niewłaściwych miejscach. Pewnie ciekawi pana, co by się stało, gdyby postarali się bardziej? - Pozwoliłem sobie na uśmiech. - Ja też. Moja metoda jest nader prymitywna: trzeba wytrzymać więcej niż gotów jest znieść własny organizm. Innymi słowy trzeba z góry zaakceptować, że badanie materiału przybierze charakter niszczący. Fachowcy z systemów totalitarnych, jak pan ich nazwał, kompletnie się nie przejmowali taką możliwością, człowiek w tych systemach jest tani. W porównaniu na przykład z siepaczami Stalina wasi goryle to pielęgniarze w pensjonacie. Ale, ale - skąd pan zna tak dobrze przebieg tego, pożal się Boże, śledztwa? Też z mojej relacji pod wpływem gazu?

- Nie. Mamy inne sposoby.

- I nie powie mi pan, kogo pan reprezentuje.

- Nie. Tak będzie lepiej dla pana. Ale łatwo się pan domyśli.

- Nie lubię się domyślać. Lubię wiedzieć.

- Każdy by tak chciał. - Chwilę się zastanawiał, jak zawrócić naszą rozmowę na główny tor. - Panie Bregg, jestem tu w określonym celu... którego nie będę ukrywał. Gremia rządzące, jak pan pewnie zdaje sobie sprawę, są w kwestii wracających astronautów podzielone. Jedni widzą w was zagrożenie dla dotychczasowego ładu - tych jest na razie, niestety, większość, drudzy - szansę. Co symptomatyczne, obie strony mają świadomość, że cywilizacja zabrnęła betryzacją w ślepy zaułek i należałoby się z tego rakiem wycofać. Rozbieżności dotyczą sposobów i terminów. Chciałbym z panem podyskutować na ten temat. To urządzenie - wskazał kota - nagrywa nasz dialog. Mam nadzieję, że nic pan nie ma przeciwko temu?

- Nie. Ale może coś dałoby się zrobić z tym? - wyciągnąłem ku niemu ręce. - Ciężko mi się skupić.

Uśmiechał się życzliwie, ale pokręcił głową.

- To - pokazał na kajdanki - musi na razie pozostać na swoim miejscu. Otwierają się na hasło. Nie przewidzieliśmy nożyc do cięcia metalu.

Akurat, pomyślałem. Boisz się, i tyle.

- Jak odwrócić betryzację? Po prostu niech wybierają, kto chce mieć dzieci betryzowane, a kto nie.

- Tylko niech pan nie zapomina, że potem jedni i drudzy będą musieli żyć w tym samym społeczeństwie. Jedni potulni jak baranki, drudzy agresywni jak wilki - da pan głowę, że ci drudzy nie zjedzą pierwszych? Poza tym sam pan widzi, Bregg, że oni są niezdolni do wyboru. Pójdą tam, gdzie się ich popędzi, zrobią tylko to, co im się każe.

- Samiście temu winni. Rządzi się nimi tak łatwo, że przestaliście wreszcie doceniać zalety takiego stanu rzeczy i ujrzeliście wady? A może ktoś was oświecił, że społeczeństwo takie nie utrzyma się długo na powierzchni historii? - Dałem mu czas na odpowiedź, ale milczał. - Wie pan, co się stało sto lat temu? Został wprawdzie osiągnięty komfort władzy, ale kosztem zablokowania potencji jednostek i społeczeństwa. Twierdzicie oficjalnie, że rozwój zdolności osobniczych, twórcze możliwości człowieka nie zostały ograniczone - tylko że telefon komórkowy musiał wam zrobić Thurber, choć wszystkie elementy - radio, anteny, telefon - mieliście gotowe, wystarczyło je tylko połączyć. Tak, tak, ten sam, Thurber, który pełnił rolę kierownika naukowego wyprawy i który teraz pije na umór, bo nie znajduje dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. Chcieliście, mój panie, zapewnić sobie społeczeństwo aniołów i raj na Ziemi, a otrzymaliście społeczeństwo wałachów, żyjące w świecie, w którym występuje dość sporo elementów z piekła rodem. Tak się kończą tego rodzaju zabawy. Zawsze. Najpierw zacne intencje, wprowadzane na siłę świetlane idee, pierwsze nadużycia i pierwsze ofiary, bo rzeczywistość nie chce się naginać do odgórnych koncepcji. Po zwałach trupów, po górach kłamstwa, przez morze cierpienia przeprowadza się to wreszcie - a na końcu się okazuje, że nie warto było. Ale już sprawa zaczyna być usankcjonowana historycznie, już ludzie - ten najbardziej plastyczny z materiałów - nagięli karki i umysły do wymogów idei, przyjęli jej szczepy i uznali za swoje... Jakże tu raptem, po zaledwie setce lat, odginać ich w drugą stronę? Znowu podniesie się lament, bo system obrósł już swymi beneficjentami, którzy przywarli z wielką siłą do żłobu, znowu da o sobie znać opór męczonego tworzywa, tym razem na pewno w imię najsłuszniejszej pod słońcem racji...

Pobielał na twarzy.

- Surowo nas pan sądzi, panie Bregg.

- A niby czemu miałbym stosować jakieś taryfy ulgowe? Rozmawiamy poważnie, prawda? - Wziąłem głębszy oddech. - Pomówmy o mnie, będzie konkretniej. Wróciłem z gwiazd i zastałem swoją planetę odmienioną w jakąś parodię świata, w którym nie daje się żyć. W którym folgowanie i nadskakiwanie głupocie oraz niskim instynktom jest na porządku dziennym, mało tego, stało się kanonem oficjalnej ideologii. W którym względy racjonalne, tak jak je pojmuję, trafiły do lamusa nie wiedzieć na jak długo. W którym szczytowe osiągnięcia techniki zostały zastosowane do transmisji strumienia gówna, bo jak inaczej nazwać to, co oferuje telewizja satelitarna. Przybyłem do świata, który za swe główne zamierzenie przyjął schlebianie gustom większości, a ta, jak pan może wie, prawie nigdy nie ma racji. - Przerwałem, żeby się trochę uspokoić. - Ale powiedziałem sobie: Bregg, w tym świecie da się żyć. Można się od niego oddzielić murem wspomnień, zainteresowań, przyjaciół, rodziną. Można na uboczu owczego pędu społeczeństwa zbudować swoją enklawę i strzec jej pilnie przed intruzami, pokochać jakąś kobietę, mieć z nią dzieci i starać się wychować je na ludzi. Krótko mówiąc, chciałem znaleźć tu swoje miejsce na Ziemi, dożyć do śmierci, nie wadząc ani nie wchodząc w drogę nikomu... Nawet na tyle mi nie pozwoliliście. Z faceta o duszy konformisty zrobiliście buntownika, bo wszystko ma być pod jeden strychulec i nikt, nawet taki relikt jak ja, nie ma prawa się wyłamywać.

- Chyba widzi pan to zbyt czarno.

- Tak? Kpi pan sobie ze mnie? Uwięziliście mnie, pojmaliście moją żonę, bo chciała żyć po swojemu, odebraliście mi córkę... co jeszcze mógłbym utracić? Życie?

- To blaga, że złapali pana żonę. Dzielna kobieta, bez dwóch zdań... I nie tak osamotniona, jak pan myśli. Pewne siły jej pomagają.

Spojrzałem na niego uważnie.

- Jedni mówią tak, inni owak. Nie wiadomo, komu wierzyć. Wracając do tematu: czy to norma, że ci, którzy uniknęli betryzacji, są zazwyczaj wybitni w swoich branżach? Prawda, obracam się głównie w sferach naukowo-artystycznych, ale tam to najlepiej widać. Zacząłem wręcz podejrzewać, że kto wyrasta ponad przeciętność, zawdzięcza to nie tyle talentowi, ile temu, że nie został okaleczony u samego zarania. Takie niewinne obrzezanie mózgu.

- Niestety, trafna uwaga, panie Bregg. Bolesna, ale trafna.

- Ale to wnioskowanie ma dalszy ciąg. Co by pan powiedział na taką hipotezę: uboczne skutki betryzacji były znane dość dobrze przed jej wprowadzeniem. Wiedziano, czym to grozi - a jednak zaaplikowano ją ludzkości, zwłaszcza że wobec szalejącej przestępczości łatwo było to uzasadnić publicznym dobrem. Nie mniej istotnym powodem - zawiesiłem głos - był interes elit politycznych. Tak było wtedy i tak bodaj pozostało do dziś: wąska niebetryzowana elita rządzi z ukrycia betryzowanym ludzkim bydłem. Przekraczający wszystko plan ubezwłasnowolnienia mas dokonał się wyłącznie w interesie sprawujących władzę. Obcięcie agresji, niskie wymogi - byle pasza była w obfitości - to w gruncie rzeczy kwestie drugorzędne. Wie pan, czego naprawdę się boicie? Dwóch rzeczy: ujawnienia prawdy - i konsekwencji. Ktoś przecież, ukryty czy nie, ponosi odpowiedzialność za ten stan rzeczy.

Już się zbierał do repliki, ale pisk komórkowca zaabsorbował jego uwagę bez reszty. Wyszarpnął aparat z kieszeni i w miarę jak wiadomości wpływały do jego ucha, twarz mego gospodarza tężała.

- Namierzyli? Jesteś pewien? Ale przecież Skover miał ich trzymać na dystans... Tak. Jasne.

Zwinął maszynerię i jego ruchy nabrały przyspieszenia.

- Panie Bregg, nastąpiły niespodziewane komplikacje. Muszę się zmywać. Myślę, że innym razem dokończymy naszą rozmowę.

- Oby nie - skwitowałem.

Spojrzał na mnie przelotnie, jakby już stracił dla mnie zainteresowanie. Zdjął z oparcia fotela kurtkę, sprzed drzwi zawrócił i porwał pod pachę kota. Odprowadzałem go znudzonym wzrokiem.

Myśląc o tym, jakie jeszcze warianty przyjmie gra w złego i dobrego śledczego, zanim wydostanę się z trybów tutejszej machiny utrzymywania porządku, znalazłem telefon i wezwałem glider. Bez przeszkód dojechałem do domu i sforsowałem wejście - nie zabezpieczyli go w żaden dodatkowy sposób. Za pomocą nożyc do metalu po solidnych zmaganiach pozbyłem się kajdanków. Potem przejrzałem pocztę, wysłałem kilka wiadomości i zasiadłem do biurka w celu dokończenia wczorajszych notatek. Był późny wieczór, kiedy się po mnie zjawili.

Chłodne powietrze przyjemnie uderzyło w twarz. Gwiazdy jaśniały nad głową. Znów zapomniałem płaszcza.

maj 1999

Marek Oramus

MAREK ORAMUS

Urodził się w 1952 roku w Sieprawiu koło Krakowa. Z wykształcenia energetyk jądrowy (Politechnika Śląska w Gliwicach) i dziennikarz (Uniwersytet Warszawski). Z zawodu autor SF, redaktor, krytyk literacki; publicysta kulturalny, naukowy, społeczny. Kierownik działu publicystyki odnowionej „Fantastyki” od września 1990. W bogatej karierze dziennikarza współpracował, uprawiając tam często działkę felietonową, z następującymi pismami: „Tygodnik Studencki Politechnik”, „itd”, „Przegląd Techniczny”, „NF”, „Fenix”, „Tygodnik AWS”, „Playboy”, „Życie”. W „Dzienniku Polskim” prowadzi stałą rubrykę „Galaktyka Gutenberga”, poświęconą nowościom wydawniczym. Pisywał sporadycznie w „Filmie”, „Polityce”, „Gazecie Polskiej”, „Życiu Warszawy”, „Machinie”. Zakładał nie istniejący już dziennik „Czas Krakowski”.

Mocna postać polskiej fantastycznej prozy i krytyki, dobrze widoczny także w branży towarzyskiej. Najwybitniejszy obok Zajdla przedstawiciel nurtu tzw. fantastyki socjologicznej. Pisze prozę nowoczesną, bardzo sprawną językowo i bujną sytuacyjnie, malując światy hipotetycznie rzeczywiste, ale emocjonalnie doprowadzone do granic koszmaru. W takich realiach przetworzonej bujną wyobraźnią i temperamentem fantastyki lemowskiej (złotego wieku?) proponuje też nowego bohatera - kontrowersyjnego buntownika, nieokrzesaną rogatą duszę kierującą się własnymi kodeksami. Publikował na naszych łamach opowiadania: „Tlatocetl” („F” 7/84, tytuł właściwy „Hieny cmentarne”), „Bariera immunologiczna” („F” 10/85), „Kompleks Hioba” („F” 7/86), „Król antylop” („F” 10/89), „Ukryty w gwiazdach” („F” 5/92). Oprócz tomu opowiadań „Hieny cmentarne” (Śląsk 1989) wydał także powieści „Senni zwycięzcy” (Czytelnik 1982), „Arsenał” (Iskry 1985), „Dzień drogi do Meorii” (Iskry 1990), „Święto śmiechu” (SuperNOWA 1995). Dużym powodzeniem cieszyła się jego książka krytyczna „Wyposażenie osobiste” (Iskry 1987) - wybór szkiców, wywiadów i najcelniejszych krytyk z „Przeglądu Technicznego” poświęconych książkom SF. Na podobną książkę złożą się zapewne felietony z „Fenixa” z cyklu „Piąte piwo”.

Opowiadaniem „Miejsce na Ziemi”, pierwszym napisanym na komputerze, wraca Oramus do krótkiej formy po siedmiu latach przerwy. Tekst zainspirowany Lemowym „Powrotem z gwiazd” (1961) i szkicem „To, o czym się nie wspomina”Andrzeja Stoffa na temat tej powieści dopowiada losy Hala Bregga, astronauty decydującego się nie uciekać z kolegami z powrotem w kosmos, lecz pozostać na Ziemi ogarniętej politycznym i medycznym obłędem. Różnych form ideologicznych obłędów doświadczało w komunistycznej Polsce parę pokoleń fantastów, stąd literackie echa; teraz u Oramusa znajdziemy też świadectwo kłopotów towarzyszących wychodzeniu z poronionego systemu.. I jeszcze jedno - pisząc „Powrót z gwiazd” miał Stanisław Lem czterdzieści lat; Oramus zasiadając do „Miejsca na Ziemi” był o siedem lat starszy. Bregg w powieści i opowiadaniu jest równolatkiem obu autorów. Każda literacka magia jest dobra, jeśli prowadzi do celu.

W najbliższych planach ma Oramus zbiór opowiadań „Rewolucja z dostawą na miejsce”. Oprócz „Miejsca na Ziemi”, „Ukrytego w gwiazdach”, „Króla antylop” i tytułowego znajdą się tam m.in. „Nocne wyścigi w głąb Anny” i dłuższa nowela „Miaur”.

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
10 najstraszniejszych miejsc na Ziemi, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Najpiękniejsze miejsca na ziemi
Niebo to miejsce na ziemi Ake?wardson
Dania najszczęśliwszym miejscem na Ziemi
NAJŚWIĘTSZE MIEJSCE NA ZIEMI
008 Lee Rachel Miejsce na ziemi
Zagubiony podrecznik zycia Znajdz swoje miejsce na Ziemi life
moje miejsce na ziemi mapa mentalna
Marek Oramus Ziemia W Trojkacie Bermudzkim (m76)
Zagubiony podrecznik zycia Znajdz swoje miejsce na Ziemi life
Zagubiony podrecznik zycia Znajdz swoje miejsce na Ziemi life
Zagubiony podrecznik zycia Znajdz swoje miejsce na Ziemi
psychologia zagubiony podrecznik zycia znajdz swoje miejsce na ziemi joe vitale ebook
Lee Rachel Miejsce na ziemi
Rachel Lee Miejsce na ziemi

więcej podobnych podstron