Pappano Marilyn Gwiazdka milosci 01 Najcenniejszy dar


Marilyn Pappano



NAJCENNIEJSZY DAR

skan: czytelniczka

przerobienie: AScarlett


Przepis Marilyn Pappano

Moim ulubionym świątecznym daniem jest farsz do indyka według przepisu mojej matki, tylko, że jej przepisy brzmią: trochę tego, szczyptę tamtego. Dała mi ten przepis na nasze pierwsze Święto Dziękczynienia spędzane poza domem, ale polegał on na dodawaniu składników tak, żeby farsz wyglą­dał, pachniał i smakował „jak należy". Ponieważ nigdy nie na­uczyłam się przyrządzać go jak należy", proponuję w za­mian jedną z ulubionych świątecznych potraw mojego syna. Są to ciasteczka - naprawdę cieniutkie, rumiane, które najle­piej piec w jednorazowych foremkach z folii aluminiowej. To bardzo upraszcza sprawę.


CIASTECZKA KARMELOWE

3 tabliczki gorzkiej czekolady, połamane byle jak

2 duże jajka

1 szklanka cukru

3/4 szklanki zwykłej mąki

1/2 szklanki masła lub margaryny o temperaturze pokojowej 1/2 szklanki półsłodkich wiórków czekoladowych 1 łyżeczka od herbaty wanilii 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia 1/4 łyżeczki soli

Rozgrzać piec do 180 stopni. Wysmarować tłuszczem formę z folii aluminiowej o wymiarach 33 x 22 cm. Przesiać razem mąkę, proszek do pieczenia i sól. W rondlu o pojemności 3/4 litra stopić masło. Zdjąć z ognia. Dodać go­rzką czekoladę. Mieszać, aż czekolada się stopi. Mieszając dodawać cukier, wanilię i jajka. Dodać mąkę i wiórki czekola­dowe. Mieszać, aż powstanie jednolita masa. Rozprowadzić równomiernie ciasto w formie. Piec 20 do 25 minut lub do chwili, gdy wierzch pod dotykiem okaże się twar­dy. Pozostawić w formie do ostygnięcia. Ostrożnie wyjąć ciasto z formy. Wyrównać brzegi. Powycinać specjalnym przyrządem w świąteczne kształty (gwiazdki, cho­inki itp.). Udekorować kolorowym lukrem.


Rozdział pierwszy

Był chłodny listopadowy świt; ołowiane niebo Montany zapo­wiadało opady śniegu. Neil Sullivan leżał na plecach patrząc w górę na złowrogie, ciemne chmury, całe jego ciało przeszywa­ły igiełki bólu, który się potęgował, aż dorównał jednemu wiel­kiemu bólowi głowy. Ogier, który go zrzucił, przekrzywił łeb i kręcił się, próbując zrzucić również siodło. Wyglądał wspaniale

- Neil przyznawał z podziwem - był lśniący i mocny, i pełen wściekłości.

Neil poruszył się i ból wzmógł się w dwójnasób.

- Jeżeli sobie coś złamałem, ty przeklęty diable, to cię zabiję

- mruknął gniewnie, badając swe obrażenia. Czołem uderzył o występ różowego granitu i krew płynęła mu ciurkiem po twa­rzy. Poza tym i jakimś bólem w brzuchu wszystko wydawało się drobiazgiem - choć bolesnym, pomyślał krzywiąc się. Jutro bę­dzie cały w siniakach.

Zebrał się w sobie, by usiąść, ale ból w brzuchu okazał się nie do wytrzymania i Neil padł na zmarzniętą ziemię. Zaklął głośno, ze złością, chcąc przetrzymać ból, który wracał falami, dziki, przenikliwy, szarpiący od wewnątrz, rozdzierający, morderczy. Próbował go zwalczyć - próbował oddychać, zapanować nad nim, wytrzymać go, ale ból brał nad nim górę, stale i bezwzględ­nie. Musi wytrzymać. Nie może umrzeć. Bał się umierania, bał się poddać, stracić...

Przed oczyma stanął mu obraz Elizabeth, czysty, jasny i pięk­ny, i jego wola zaczęła słabnąć. Elizabeth była jedyną ważną sprawą w jego życiu, ale odeszła. Nie miał nic do stracenia, tylko samo życie, a i to tracił po trosze, w męce.

Brzuch był jednym ogniem, promieniującym bólem, który pulsował w każdej cząstce jego ciała. Każde uderzenie serca było jak cios, każde wciągniecie powietrza do płuc stawało się niewia­rygodną męką. Ból zmącił Neilowi wzrok i obraz Elizabeth znikł w wirze ciemnoczerwonych, brązowych i czarnych plam. Próbo­wał coś powiedzieć, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa -próbował się poruszyć, ale był jak sparaliżowany. Nie istniało nic, poza bólem... strachem... i nadzieją. Bał się umierania... ab jednocześnie zmęczyło go życie w samotności. Śmierć mogła go uwolnić od samotności, od pustki. Śmierć - wybawienie od życia bez Elizabeth.

Z wolna opuszczały go siły i Neil poczuł, że wraz z nimi uchodzi z niego życie. Otaczała go ciemność i ciepło, miłe, bli­skie ciepło. Ból w jamie brzusznej zmniejszył się, a czarny para-liżujący strach zwolnił swój uścisk, z chwilą gdy zaprzestał walki o życie.

Neil po raz ostami otworzył oczy. Zacisnął rękę i wyszeptał ostatnie słowo:

- Elizabeth.

Zatrzymawszy się w progu Elizabeth zdjęła płaszcz, przerzu­ciła go przez lewe ramię i odetchnęła głęboko, by uspokoić we­wnętrzne drżenie. Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była w szpitalu - odwiedzała wtedy jakąś dawną przyjaciół­kę, która urodziła dziecko. Wówczas oznaczało to początek ży­cia. Teraz mogło oznaczać koniec.

Recepcja była tuż obok oddziału intensywnej terapii, ale dro­ga do niego zabrała Elizabeth sporo czasu.

- Przepraszam bardzo -jej głos drżał z emocji. - Zawiado­miono mnie, że został tu przywieziony mój mąż. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie leży?

Urzędniczka spojrzała, panując nad swoim wyrazem twarzy.

- Czy pani Sullivan?

Gdy Elizabeth skinęła głową, urzędniczka gestem przyzwali pielęgniarkę. - Carol, to jest żona Neila Sullivana. Kobieta wyciągnęła rękę.

- Jestem Carol Anderson, pielęgniarka na oddziale stanów ciężkich i oddziałowa intensywnej terapii chirurgicznej.

Elizabeth spojrzała obojętnie, nim podała jej rękę, po czym zauważyła, że twarz pielęgniarki była tak samo poważna jak twarz urzędniczki; Elizabeth znów wpadła w panikę. Walczyła z tym uczuciem od chwili, gdy zadzwoniła Clara, gospodyni Neila Wiadomość, przerywana łkaniem, brzmiała: wypadek... krwawi... stan krytyczny... umierający... Była przerażona.

- Gdzie jest mój mąż? - zapytała Elizabeth zachrypniętym szeptem.

Carol Anderson przełożyła kartę choroby do drugiej ręki, wzięła Elizabeth pod ramię i poprowadziła ją do obszernego holu.

- Jest na sali operacyjnej, proszę pani. Zaprowadzę panią do poczekalni dla rodzin przy oddziale intensywnej terapii. Doktor przyjdzie do pani zaraz po operacji. Czy mam do kogoś zadzwo­nić w pani imieniu?

Elizabeth tylko potrząsnęła głową. Nie mogła mówić; bała się, że jej opanowanie pryśnie i cała zacznie się trząść.

Pojechały windą na wyższe piętro, potem przeszły obok wielkiej poczekalni, gdzie właśnie nadawano w telewizji wiadomości poran­ne. Dalej był mniejszy pokój z oknem na północ. Stało tu parę kanapek i krzeseł, telefon i telewizor, ten jednak był wyłączony.

- Proszę, niech pani siada - powiedziała siostra Anderson, zamykając za sobą drzwi.

Elizabeth przysiadła na brzegu zniszczonej kanapki, w zaciś­niętych rękach trzymając płaszcz. Rozejrzała się, wyraźnie uni­kając widoku za oknem. Skupiła się na tych wszystkich pyta­niach, które chciała zadać, i na odpowiedziach, których bała się usłyszeć. Co się stało? Jakie mąż odniósł obrażenia? Co z nim robią? Czy będzie żył? Boże, proszę cię, spraw, żeby żył -modliła się.

Siostra Anderson usiadła w fotelu bokiem do kanapki i po­chyliła się do przodu.

- Mąż pani miał wypadek, spadł z konia. Doznał wstrząsu mózgu z obrzękiem. Ale najważniejsze obrażenie, to pęknięcie wątroby. Właśnie tym zajmuje się teraz chirurg.

Elizabeth chciała sobie przypomnieć, na czym polega działa­nie wątroby, ale w żaden sposób nie mogła. Wiedziała tylko tylko że bez wątroby nie można żyć. Próbowała, odsunąć od siebie tę myśl.

- To jak możecie go operować? Nie mógł przecież wyrazili zgody na zabieg, a wam nie wolno operować bez zgody pacjenta - Zadawała chaotyczne pytania, bojąc się zapytać wprost: czy stan jest bardzo poważny? Czy umrze?

Siostra westchnęła głęboko.

- Kiedy pani mąż został przywieziony, był w stanie bardzo ciężkim. Gdyby lekarze czekali, aż pani przyjedzie podpisać zgodę... już by nie żył.

Elizabeth poczuła przenikający ją od wewnątrz chłód. Jak miałaby żyć bez Neila? Jak miałaby istnieć w świecie, na którym by jego zabrakło?

- To jest formularz zgody na operację. Chociaż operacja jest już w toku, musimy mieć w dokumentach podpis pani jako naj­bliższej osoby. Chciałabym też, żeby pani wypełniła formularz przyjęcia do szpitala. - Wskazała Elizabeth, gdzie ma podpisać, po czym wyciągnęła kartę i pióro. - Doktor Carter zszywa teraz wątrobę. Następnie wezmą pani męża na komputerowe badanie głowy. Potem zostanie przyjęty na oddział intensywnej terapii, który mieści się tutaj na wprost holu.

Elizabeth powoli wzięła formularze. Przyjrzała się im, potem podniosła oczy.

- Czy to przetrzyma?

Siostra Anderson zawahała się. Chciała powiedzieć, że tak, że oczywiście będzie zdrowy, ale mogło się to okazać nieprawdą.

Jego stan po przyjeździe był bardzo poważny. Życie tliło się w nim ledwo dostrzegalnym płomykiem. Wzruszyła ramionami.

Siostra Anderson podniosła płaszcz i przewiesiła go przez oparcie kanapki, a następnie pozbierała wszystkie zrzucone na podłogę przedmioty.

- Bardzo mi przykro. Wiem, że to dla pani trudna sprawa. Czy na pewno nie ma nikogo, do kogo mogłabym zadzwonić? Kogoś z rodziny lub z przyjaciół?

Elizabeth potrząsnęła głową. Z rodzicami, którzy mieszkali w Teksasie, nie widziała się od lat, a nikogo innego z bliskich nie miała. Peg White, jej najbliższa przyjaciółka i szefowa, przyje­chałaby w jednej chwili, gdyby po nią zadzwoniła, ale byłaby zbyt przejęta, zbyt troskliwa, Elizabeth rozkleiłaby się całkowi­cie. Nie, sama się pozbiera, sama sobie poradzi.

Wróciła na kanapkę i wypełniła formularze, po czym wręczy­ła je siostrze Anderson.

- Chciałabym zostać sama.

- Czy aby na pewno? Skinęła. Była tego pewna.

Siostra kiwnięciem głowy przyjęła to do wiadomości.

- Mój numer wewnętrzny jest obok telefonu. Gdyby pani czegoś potrzebowała... - Elizabeth skinęła głową raz jeszcze, a następnie poczekała, aż pielęgniarka wyjdzie. Kiedy drzwi się zamknęły i została sama w pokoju, zadzwoniła do Peg. Tak jak się spodziewała, przyjaciółka zaproponowała, że przyjedzie do szpitala i będzie z nią czekała, ale Elizabeth grzecznie odmówiła. Wystarczy, że jej nie ma w sklepie; nie ma powodu, żeby Peg w ogóle go zamknęła.

Obiecawszy, że będzie z nią w kontakcie, odłożyła słuchawkę i oparła się na poduszkach kanapy. Drżała z obawy o życie Neila. Podniosła ręce, by zasłonić twarz, i ujrzała cienką złotą branso­letkę na lewej ręce. Pierścionek z brylantem od kompletu został w domu, w szufladzie. Zdjęła go w dniu, w którym odeszła od męża i przysięgła, że nigdy go nie włoży. Ale obrączki ślubnej nie potrafiła zdjąć. Chociaż się rozstali, chociaż ich małżeństwo pod każdym względem skończyło się rok temu, zdjęcie obrączki było czymś ponad jej siły. W sercu na zawsze pozostała żoną Neila, zawsze do niego należała, a symbolem tego była obrączka.

Potarła obrączkę czubkiem palca i wciąż powtarzała tę czyn­ność, aż złoty krążek rozgrzał się od jej dotyku. Czasami wydawa­ło jej się, że Neil był zawsze częścią jej życia, że zawsze go kochała. Że go kochała od pierwszego wejrzenia, kiedy zaledwie jako osiemnastolatka skończyła szkołę średnią i rozpoczęła samo­dzielne życie. Był starszy o dwa lata, silny, przystojny, z figlarnym uśmiechem, podniecającym głosem i czułym, miękkim dotykiem. Obiecał jej miłość i małżeństwo, i szczęście na zawsze, ale były to czcze obietnice. Obietnice, którymi żyła przez dwa lata, o których marzyła i śniła, i które w końcu złamały jej życie.

Z cichym westchnieniem wstała i podeszła do okna. Gdzieś w oddali wznosił się Sleeping Giant, śpiący olbrzym, skała kształtem przypominająca leżącego na wznak mężczyznę. Mogła odróżnić jego czoło, nos i usta, zwężenie szyi, szeroką pierś. Był to najbardziej charakterystyczny punkt w dolinie. Spoglądała nań co rano przez okno sypialni i dzień w dzień, gdy wychodziła z domu. To tam mieszkał Neil, to tam mieszkali kiedyś razem.

Był człowiekiem dumnym. Gdy go poznała, ledwie wiązał koniec z końcem, ale postanowił się wybić, dojść do czegoś. No i doszedł, na pewno. Jego ranczo było jednym z największych w stanie, jego bydło najlepsze, a interesy szły mu znakomicie. Miał wszystko, czego zawsze pragnął: bogactwo, władzę i uzna­nie. A cena, jaką za to zapłacił? Praktycznie żadna - poza zerwa­niem związku z Elizabeth... i to dwukrotnie. Za pierwszym ra­zem opuściła go, ponieważ uważała, że jej nie kocha. Po raz drugi, ponieważ w i e d z i a ł a, że jej nie kocha.

Kiedy drzwi się otworzyły, zastygła, po czym składając dłonie jak do modlitwy, obróciła się powoli. Miała nadzieję, że wszy­stko będzie dobrze, ale spodziewała się najgorszego. Gdy zoba­czyła mężczyznę w dżinsach, długich butach i płaszczu, zamiast kogoś z personelu szpitalnego, odetchnęła z ulgą.

- Cześć, Roy.

Roy Harper, pracownik Neila, zamknął drzwi i z ociąganiem wszedł do pokoju. W spękanych rękach trzymał kapelusz kow­bojski, mnąc go nerwowo.

Położył kapelusz na krześle, potem zdjął płaszcz.

- To ten cholerny koń, proszę pani.

Kiedy siostra Anderson wspomniała o koniu, Elizabeth od razu podejrzewała, że to Piorun. Ten cholerny koń słynny był w całej zachodniej Montanie. Był to najpodlejszy, najzłośliwszy bydlak pod słońcem, nieraz już zachęcała męża, żeby się go pozbył, ale Neil nie chciał. Kochał tego konia, uwielbiał jego żywiołowość, temperament i podziwiał siłę.

- Piorun - Roy skrzywił się.-Raczej szatan. Sama przewrot­ność.

Uśmiechnęła się blado.

Neila i znaleźliśmy go nieprzytomnego. Myślę, że to przeklęte bydlę go zrzuciło.

Elizabeth potrząsnęła głową.

Elizabeth też popatrzyła w inną stronę. Wiedziała, co zaprząt­nęło uwagę Neila dziś rano - to samo, co i jej od wielu tygodni. Dziś był dwudziesty listopada. Druga rocznica ich ślubu. I pier­wsza rozstania.

- Bardzo mi przykro. - Przekręciła obrączkę na palcu.

- To nie pani wina. - Roy przeszedł w drugi koniec pokoju. Nie wiedziała, ani dlaczego ją usprawiedliwia, ani co jej Roy

wybacza. Wypadek Neila? Czy to, że go opuściła? Pewnie jedno i drugie, a może jeszcze coś innego?

Może to nie jej wina... a może jej. Może za wiele wymagała od Neila, więcej niż był w stanie jej dać? Jako dobry mąż dawał jej wszystko, czego tylko zapragnęła - oprócz miłości. Opusz­czając go rok temu błagała go o miłość, zrobiła wszystko, z wy­jątkiem tego, by uklęknąć i żebrać, ale on jej odmówił. Był człowiekiem dumnym i uczciwym - zbyt uczciwym, żeby miał udawać uczucie, którego dla niej nie miał, zbyt uczciwym, żeby kłamać.

- Jak pani myśli, jak długo to potrwa?

- Nie wiem. - Patrzyła uporczywie na szczyt giganta, aż wzrok jej zaszedł mgłą. - Siostra mówi, że był umierający. Twierdzi, że dopiero jutro będą wiedzieli, czy z tego wyjdzie.

Roy wyczuł rozpacz w jej głosie i poruszył się niespokojnie. Nie znał zbyt dobrze żony szefa, ale wiedział, że kochała męża, że kochała go bardziej, gdy go opuszczała niż w dniu ślubu. Zerwanie małżeństwa było wstrząsem dla wszystkich na ranczo, łącznie z samym szefem. Nikt nie wiedział, o co poszło, z wyjąt­kiem Neila, ale on nic nie mówił. W ciągu ubiegłego roku nie wypowiedział imienia żony, nigdy nie przyznał się przed nikim, że ma żonę, która mieszka o trzydzieści kilometrów stąd. Ale o niej nie zapomniał. Tyle wiedział Roy; widać to było po jego oczach.

- Mam nadzieję, że nic mu nie będzie - powiedział niezdar­nie. - Jest bardzo twardy.

Skinęła głową. Zawsze był twardy. Miał w życiu trudne sytu­acje, ale z każdej wychodził silniejszy, zuchwalszy i bardziej zdecydowny. Modliła się, żeby wyszedł i z tej.

Z westchnieniem spojrzała na zegarek. Wąska złota bransolet­ka luźno obejmowała przegub jej dłoni, a brylanciki, które ją zdobiły, połyskiwały nawet w tym skąpym oświetleniu. Był to prezent od Neila na Dzień Świętego Walentego, typowy dla jego ekstrawaganckiego gustu, jak pierścionek z brylantem, który zo­stał w domu. Czasami myślała, że chce ją kupić. Nie kochał jej, więc dawał kosztowne, piękne prezenty, by zaspokoić jej wyma­gania, złagodzić rosnące zniechęcenie do życia w małżeństwie. Ale Elizabeth nie dbała o pieniądze - nie chciała ich jedenaście lat temu, kiedy był biedny, a ona zwróciła mu pierścionek zarę­czynowy i wyjechała z Montany; nie chciała ich rok temu, opu­ściła ich wspaniały dom i wyrzekła się pięknych prezentów. Chciała tylko jego miłości, ale to było właśnie to, czego za żadne pieniądze nie mógł jej dać.

- Clara przesyła pani serdeczne pozdrowienia. Elizabeth uśmiechnęła się blado na myśl o gospodyni Neila,

żonie Roya. Była to miła, siwa, bardzo macierzyńska kobieta, traktowała Neila jak matka, której on nie znał. Dla Elizabeth też była dobra.

- Jak się miewa?

- Świetnie. Mówi, że jej pani brakuje. - Włożył ręce do kieszeni i kołysał się na piętach. - Myślę, że wszyscy tak czują.

Miał na myśli Neila. Elizabeth zastanawiała się, czy to pra­wda. Czy przejął się tym, że odeszła? A może potraktował ich małżeństwo jak pierwszy lepszy interes, który nie wyszedł - po prostu jedno z nieudanych przedsięwzięć. Pamięta wyraz jego twarzy, kiedy mu rok temu postawiła ultimatum: Jeżeli mnie kochasz, to mi to powiedz. Jeżeli mi nie powiesz, odchodzę. By! chłodny, twardy i nieugięty - nie chciał się cofnąć ani na krok, nawet po to, by ocalić ich małżeństwo.

Przegrała. Dała mu ultimatum, pewna, że powie jej to, co chciała usłyszeć, ale przegrała. Było to bardzo trudne do zaakceptowania, zraniło ją głęboko, ale nie miała wyboru, musiała odejść.

A teraz jest tu, w szpitalu, wróciła do roli żony, tak postąpiła, jak należało. Ale czy on tego by chciał? Przecież przywykła, że on jej nie chce, nie potrzebuje, nie kocha. Mimo to zostanie, będzie czekać i modlić się, a jak Neil już z tego wyjdzie, kiedy minie kryzys, wróci do swojej samotni. Wróci do samotnego życia.


Rozdział drugi

Czas mijał powoli. Godzina, dwie, trzy. Elizabeth i Roy nie rozmawiali wiele. On chodził w tę i z powrotem, ona stała przy oknie, wpatrzona w góry, które wskazywały miejsce, gdzie było ranczo. W tym czasie raz zajrzała Carol Anderson, prawie godzi­nę temu, żeby im powiedzieć, że Neil jest już po operacji i że robią mu teraz komputerowe badanie głowy. Obiecała, że przyj­dzie z lekarzem, jak tylko Neil zostanie umieszczony na oddziale intensywnej terapii.

Stan bardzo poważny. To wszystko, co powiedziała, kiedy Roy spytał o Neila. Elizabeth była zbyt przerażona, żeby o cokol­wiek zapytać. Odwróciła się do okna powtarzając w myśli odpowiedź pielęgniarki, po czym zamknęła oczy i pogrążyła się w cichej modlitwie.

Teraz drzwi otworzyły się znowu. Carol wróciła jak obiecała, a za nią wszedł zmęczony mężczyzna w zielonym uniformie i białym fartuchu. Carol przedstwiła go jako doktora Adama Cartera i zaproponowała, by usiedli.

Elizabeth siadając na kanapce obok Carol poczuła, że nogi zrobiły jej się miękkie. Wzrok, w którym była nadzieja, lęk i oczekiwanie, skierowała na lekarza.

- Jak on się czuje?

- Zniósł operację bardzo dobrze, jak na takie obrażenia. - Le­karz potarł kark. - Tam, gdzie upadł, grunt był skalisty i odniósł poważne urazy głowy i jamy brzusznej. W wyniku urazu czaszki ma obrzęk mózgu, a w obrębie jamy brzusznej pod sklepieniem przepo­ny stłuczenie z rozdarciem górnego płata wątroby... Carol przedsta­wi to pani przystępniej. Przez parę dni potrzymamy go na środkach usypiających, dopóki nie ustąpi obrzęk mózgu. Stan jest ciągle krytyczny, ale się nie pogarsza. Mąż pani ma dużo szczęścia.

- Więc nic mu nie będzie? Lekarz był pełen rezerwy.

- Już mówiłem, jego stan jest ustalony, a parametry dobre, więc mamy nadzieję.

Nadzieję. To słowo nie oddawało nawet w części uczuć Eliza­beth. Łatwiej jej przyszło zadać następne pytanie.

- Kiedy będę mogła go zobaczyć? Doktor Carter spojrzał na zegarek.

- Może pani iść do niego dopiero za godzinę i to tylko na parę minut.

Elizabeth potrząsnęła głową.

0 coś spytać?

Elizabeth potrząsnęła głową. Nie chciała się z nim sprzeczać. Sprawę przebywania z Neilem załatwi z kimś innym. Wstała

1 wyciągnęła do niego rękę.

- Dziękuję panu bardzo.

Gdy wyszedł, Carol dotknęła ramienia Elizabeth, dając jej znać, żeby usiadła.

- Musi pani być przygotowana na przykry widok; mąż pani przeszedł bardzo poważną operację. Stracił bardzo dużo krwi i przez wiele dni będzie nieprzytomny. Zainstalowano przy nim aparat wspomagający oddychanie, ma pełno różnych rurek, dre­nów, elektrody EKG. Wszystko to wygląda przerażająco, ale jest bardzo potrzebne.

Elizabeth wstrząsnęła się mimo woli, a palcami prawej ręki zaczęła bezwiednie obracać obrączkę na lewej.

- Chciałabym z nim zostać, siostro.

- Przykro mi, ale przepisy szpitalne na to nie zezwalają. Otworzyły się drzwi. Elizabeth odwróciła się i zobaczyła

w nich Karla Nelsona, administratora szpitala i przyjaciela Neila. Karl był jednym z tych ludzi, którzy mogli jej pomóc. Powitała go bladym uśmiechem.

Nelson przyciągnął ją do siebie i przytulił.

- Elizabeth, właśnie usłyszałem o wypadku Neila. Czy mogę ci w czymś pomóc?

Jej odpowiedź skierowana była do pielęgniarki.

Mimo całego współczucia Carol, zobowiązana była myśleć przede wszystkim o pacjencie, a nie o jego żonie. Spróbowała jeszcze raz.

- Nie, oczywiście, że nie, nie o to jej chodzi - przerwał Nelson, kładąc dłoń na ramieniu Elizabeth. - Pogadam z dokto­rem Carterem, zobaczymy, co się da zrobić. Chodź teraz do nas, zjemy lunch, a jak wrócisz, będziesz mogła zobaczyć Neila.

Wiedziała, że nic nie przełknie, ale jak długo miała nadzieję, że Karl pomoże jej w załatwieniu zezwolenia na to, żeby była z Neilem, zamierzała stosować się do wszystkich jego poleceń. Wstała, zabierając płaszcz i torebkę.

- Idziesz z nami, Roy?

Carol skinęła głową.

- Będę na oddziale. Jeżeli mogłabym jeszcze w czymś po­móc, to proszę dać mi znać.

Karl zaprowadził Elizabeth do kawiarni w przeciwległym końcu szpitala. Zgodziła się na filiżankę kawy, ale nie mogła zmusić się, by coś zjeść. Może, kiedy zobaczy Neila, zobaczy na własne oczy, że jest mu lepiej...

Po lunchu Karl zostawił ją w poczekalni, a sam poszedł do doktora Cartera. Doktor, zły, że na niego naciskają, niechętnie zaprowadził Elizabeth do małego pomieszczenia, gdzie leżał Neil.

- Może pani na razie być tu tylko przez dziesięć minut -powiedział stanowczo, zatrzymując się przed wejściem. Gdy za­częła protestować, podniósł rękę. - Od jutra będzie pani mogła tu przebywać, jak długo pani zechce, ale dzisiaj nie. Mamy za dużo do zrobienia.

Kiedy skinęła głową ze zrozumieniem, otworzył drzwi i odsu­nął się, żeby mogła wejść.

Elizabeth zawahała się. Jeszcze dwa kroki i po raz pierwszy od roku zobaczy Neila. Będzie leżał na plecach, będą za niego oddychać urządzenia, inne będą kontrolowały każde uderzenie jego serca, każdą zmianę stanu. Będzie bezradny i bezbronny, po raz pierwszy w życiu będzie słaby. Gdy odzyska przytomność, fakt, że go w tym stanie widziała, zrani jego dumę.

Zamknęła oczy, by zebrać siły, potem ruszyła przed siebie.

Nawet po ostrzeżeniu siostry Anderson nie była przygotowa­na na widok, który ujrzała. W pokoju panował mrok, a jedyne łóżko otoczone było najróżniejszymi aparatami. Worki z płynami dożylnymi i z krwią wisiały nad łóżkiem, wlewając w niego ży­cie kropla po kropli. Do nosa włożono mu rurki dołączone do różnych urządzeń, wkłute w żyły igły sterczały mu z szyi i piersi, jak również z przegubu jednej z rąk i na wierzchu drugiej. Był blady, rysy wyostrzyły mu się i znieruchomiały. O Boże, jak bardzo był nieruchomy.

Elizabeth wolno podeszła do łóżka, oparła ręce na bocznych poręczach i spojrzała na męża. Chociaż się nie poruszał, widzia­ła, że żyje. Widziała równomierne uderzenia serca na monitorze nad jego głową i słyszała powolny, wyrównany szum mechanicz­nego oddechu, który to potwierdzał.

Dotknęła jego ręki, uważając na igłę wkłutą w dłoń, i łzy, które w sobie tak długo tłumiła, popłynęły gorące, słone, pełne troski i smutku, a zarazem radości. Żył. Dzięki Bogu żył.

- Pani Sullivan - doktor Carter zamknął za sobą drzwi i zbli­żył się do łóżka. - Musi pani już wyjść.

Przeszła na drugą stronę łóżka, czubkami palców lekko do­tknęła lewej ręki Neila.

Oczy Elizabeth, gdy podniosła na niego wzrok, były szeroko otwarte ze zdumienia.

Puściła mimo uszu polecenie doktora Cartera.

Powoli cofnęła rękę, zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi. Zatrzymała się jeszcze na chwilę i raz jeszcze spojrzała na lekarza.

- Wiem, że tylko dlatego mnie pan tutaj wpuścił, że poprosił pana o to Karl Nelson. Jestem panu bardzo wdzięczna, panie doktorze. Nie chcę nadużywać tego przywileju.

Doktor Carter spojrzał na pacjenta, po czym wyszedł za Eli­zabeth.

- Proszę zostawić numer swojego telefonu w recepcji, iść do domu i trochę odpocząć. Nie ma sensu siedzieć tu dzisiaj dłużej.

Zastanowiła się nad jego propozycją, ale myśl o tym, że mia­łaby wyjść ze szpitala - zostawiając Neila samego - była przera­żająca. Potrząsnęła głową.

Jeszcze raz potrząsnęła głową. Zbyt wielkie ryzyko. Życie Neila było w niebezpieczeństwie. Powinna tu zostać.

Doktor wzruszył ramionami. Wiedział, że Neil Sullivan to twardy typ - powinien był już umrzeć, a tymczasem uparcie uzymał się życia. Wyglądało na to, że miał równie upartą żonę.

- Niech pani nie nadużywa swoich sił, bo jak będzie pani naprawdę potrzebował, to mu pani nie pomoże.

Podziękowała mu raz jeszcze, po czym poszła przez hol do wielkiej poczekalni. Na fotelu przed telewizorem siedział starszy mężczyzna i śmiał się z oklepanych dowcipów prezentera. Mło­da matka z mężem i córką zachwycali się zdjęciami swego nowo­rodka. Nastolatek z nogą w gipsie flirtował z młodą pielęgniarką, która składała podpis na gipsowym pancerzu jaskrawoczer-wonym flamastrem.

Elizabeth poczuła się zagubiona. Przez krótką chwilę chciała minąć tych szczęśliwych ludzi, przejść przez hol, wyjść na dwór i po prostu iść przed siebie. Tak wiele ze swego życia poświęciła Neilowi i cóż jej to dało poza bólem serca? Okres po wyprowa­dzeniu się od niego w zeszłym roku był najstraszniejszy w jej życiu. Jeżeli zamieszka tu znowu, wpadnie w jego sidła i wyrwa­nie się na wolność będzie jeszcze bardziej bolesne - pomyślała ze smętnym uśmiechem. Nic się nie zmieniło. Kochała go, a on jej nie kochał. Proste, suche fakty.

Mimo to nie mogła odejść, nawet jeżeli to była jedyna metoda zabezpieczenia się na przyszłość. Jak długo Neil jest nieprzytom­ny i w niebezpieczeństwie, zostanie z nim. Będzie go kochać i modlić się, by żył. Jak odzyska przytomność i nie będzie jej już potrzebował - odejdzie. A wtedy, przyrzekła sobie, więcej go nie zobaczy.


Rozdział trzeci

We wtorek rano było zimno, blade niebo zapowiadało śnieg, którego wciąż jednak nie było. Elizabeth stała przy jedynym oknie w pokoju Neila i patrzała na dwór. Neil leżał tuż za nią i wyglądał tak samo jak wczoraj, gdy zobaczyła go po raz pier­wszy - leżał bez ruchu, bez życia.

Wszystko dobrze, powiedział jej doktor Carter podczas po­rannego obchodu. Ubiegła noc była spokojna, bez zakłóceń, a wyniki badań pomyślne. Przez cały ranek oprócz lekarza wcho­dzili i wychodzili inni - siostry, różni specjaliści, laboranci, an­estezjolog, który był przy Neilu w czasie operacji. Badali, spraw­dzali, kontrolowali urządzenia, pobierali krew, a przez ten cały czas Neil nawet się nie poruszył, nawet nie drgnął, w najmniejszy nawet sposób nie zareagował na te próby naruszenia jego prywat­ności.

- Już skończyłam - powiedziała siostra zdejmując rękawice chirurgiczne, które miała na rękach, i wrzucając je do kosza na odpadki. Elizabeth przyglądała się zmianie opatrunku, chcąc się dowiedzieć, co lekarze zrobili. Ale gdy siostra zdjęła zakrwawio­ną gazę i Elizabeth zobaczyła sięgające od środka klatki piersio­wej w dół cięcie, długości prawie trzydziestu centymetrów, od­wróciła się; zrobiło jej się słabo - ponownie opanowało ją poczu­cie winy i troska: musiało go to strasznie boleć, a jej przy nim nie było.

Podeszła do łóżka, dotknęła palcami jego ręki i patrzyła na niego zapłakanymi oczami. Był przystojnym mężczyzną, wyso­kim, szczupłym, o szerokich ramionach. Włosy miał czarne, miękkie, lśniące, a oczy stalowoszare. Były to najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała; chętnie się śmiały, ale znacz­nie częściej stawały się chłodne i twarde. Usta Neil też miał pięknie wykrojone - na początku ich małżeństwa łagodził je uśmiech; pod koniec często zaciskały się w grymasie gniewu.

Potarła palcem ślubną obrączkę. Kiedy wkładała ją na palec dwa lata temu, była błyszcząca, nowa, obiecująca. Teraz pokaza­ły się na niej małe zadrapania i rysy, a połysk znikł. Stosowny symbol ich małżeństwa.

Jak do tego doszło? - myślała pełna troski. Kiedy wyszła za Neila, wyobrażała sobie pięćdziesiąt albo i więcej rocznic - we­sołych, szczęśliwych okazji, które należało uczcić radośnie, po­twierdzając ich wzajemną miłość. Zupełnie inaczej wyglądała ich pierwsza rocznica. A już na pewno - wczorajszy dzień. Ale wychodząc za niego Elizabeth wierzyła, że Neil ją kocha. Nigdy nie mówił o miłości, ale mówił o małżeństwie i dzieciach, i że na zawsze, a ona była przekonana, że to właśnie oznacza miłość.

Ile czasu potrzebowała, by zrozumieć, że coś jest nie tak? Sześć miesięcy? Siedem? Kiedy jej idealny mąż zaczął się odda­lać, stał się roztargniony, prawie nią znudzony? Nie zwracała na to uwagi, szukała usprawiedliwienia dla jego zachowań, udawa­ła, że nic się nie stało. Ale kiedy nadeszła rocznica ślubu, zapo­mniała, co znaczy nie zwracać uwagi, i jak udawać. Była wtedy tak głodna jego miłości, tak zdecydowana, że postawiła na szalę wszystko - miłość własną, małżeństwo, swoją przyszłość. I prze­grała.

- Neil - szeptała głosem nabrzmiałym łzami. - Nie chciałam cię zostawić, nie chciałam cię stracić. Chciałam tylko, żebyś mnie kochał. Nie mogłam żyć tam samotnie bez twojej miłości. Dla­czego było to więcej, niż mogłeś mi dać?

Ale odpowiedzi nie było. Tylko rytm oddechu - powolny, równy, niezmienny.

Elizabeth spędziła całą środę, tak jak i dzień poprzedni, przy łóżku Neila. Rzadko cokolwiek mówiła, za to stale go dotykała, chciała, żeby czuł jej obecność, żeby powrócił do życia i - do niej.

Był już późny wieczór, gdy wszedł doktor Carter.

- Obudzimy go jutro - powiedział, opierając się o poręcz łóżka.

Jutro jest Święto Dziękczynienia, pomyślała. Jeżeli Neil przyj­dzie do siebie, będzie dziękowała za to Bogu przez całe życie.

Były to jednak przemiany, które dokonywały się wewnątrz, niewidocznie. To, co widziała na zewnątrz, nie uległo zmianie. Żadnego ruchu, żadnych oznak bólu, nawet bezwiednych ruchów gałek ocznych. Jedyną zewnętrzną zmianę stanowił obfity zarost, który pokrył jego szczękę.

Zamknęła oczy szepcząc słowa modlitwy. Jeszcze jeden dzień i Neil odzyska przytomność i dzięki Bogu wszystko będzie dobrze.

Jeszcze jeden dzień... i będzie musiała odejść. Nieprzyto­mnym, bezradnym Neilem może się zajmować; nie zrani jej uczuć. Ale przytomny, tryskający życiem i siłą - ten Neil może ją zniszczyć. Ten Neil nigdy jej nie potrzebował, a jeżeli, to bardzo rzadko. Tak czy owak, nie będzie to miało dla niego znaczenia, czy ją tu przy sobie zobaczy, tak samo jak nie miało dla mego znaczenia, czy z nim mieszkała, czy nie.

Uważając na venflon, ścisnęła go mocno za palce. To będzie ciężka sprawa - znów go nie widzieć, nie dotykać, nie mówić do niego, znów usunąć się z jego życia - ale i inne rzeczy były ciężkie, a jednak je przeżyła. Przeżyje i to.

- Pani tu będzie, jak on się obudzi, prawda? Spojrzała na lekarza.

- Nie jestem pewna, czy Neil chciałby, żebym tu była. - Nie była pewna, czy starczy jej odwagi, aby tu być.

Doktor zastanawiał się nad tym przez chwilę, obserwując jej tak widoczną miłość do męża.

- Najwyżej wyprosi panią, jak się lepiej poczuje. Ale chciał­bym, żeby jutro pani tu była, dobrze? Będzie mu łatwiej, jeżeli zobaczy jakąś znajomą twarz.

Będzie mu łatwiej... ale jej będzie jeszcze ciężej. Będzie musiała patrzeć na jego kochaną twarz, w jego piękne oczy, otwarte i czujne, i raz jeszcze w ich chłodzie odnajdzie dowód na to, że jej nie kocha. Ale mimo to skinęła głową i powiedziała spokojnie:

- Będę tu jutro. Ale tylko do chwili, kiedy się obudzi, i dopó­ki pan nie stwierdzi, że wszystko jest w porządku. Potem muszę odejść. - Odejść w swoje spokojne samotne życie, leczyć świeże rany serca.

We czwartek już nie podano Neilowi tak potężnej dawki środka uspokajającego. Elizabeth czekała nerwowo przy łóżku, podczas gdy pielęgniarka kończyła zmieniać opatrunek. Widok rany, długiej i czerwonej, z rzędem metalowych klamerek, nie wstrząsnął niąjuż tak, jak przed dwoma dniami. Pozostanie długa cienka blizna, ale to niewielka cena za przywrócenie go do życia.

- Jak długo potrwa, zanim się obudzi?

- Pewnie jeszcze parę godzin - odpowiedziała pielęgniarka i uśmiechnęła się do Elizabeth. - Mamy dziś pyszny obiad w kan­tynie z okazji Święta Dziękczynienia. Zapraszamy panią.

Była to kusząca propozycja. Może uda jej się nie być w poko­ju, gdy Neil się wreszcie obudzi. Mogłaby uniknąć konieczności patrzenia na to, oszczędzić sobie usłyszenia, że mąż nie chce, żeby przy nim była. Wystarczy jej wiadomość od lekarza; potem pójdzie do domu i samotnie pogrąży się w żalu.

- Nie, dziękuję bardzo - wyszeptała. - Zostanę tutaj, Gdyby ból miał kolor, byłaby to biel - jasna, oślepiająca,

zapierająca dech w piersiach biel. Otaczała go, spalała, obejmo­wała płomieniem jego ciało. Próbował się poruszyć, żeby ten ból zmniejszyć, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Chciał jęk­nąć, ale nie mógł wydobyć głosu. Był tylko ból.

Żyję, pomyślał Neil z niejasnym poczuciem ulgi. Musiało tak być, przecież nie mógł się zabić ani poważnie zranić. Raz jeszcze spróbował się poruszyć, ale mu się nie udało, więc znowu usiło­wał coś powiedzieć. Gdy i głos odmówił mu posłuszeństwa, poczuł rosnący w nim strach, który ogarniał go, rozpierał piersi. Co mu się stało? Dlaczego nie mógł zebrać myśli? Dlaczego nie panował nad ciałem?

Próbował uspokoić się, wziąć wszystko na zdrowy rozsądek, na logikę. Żyje, ale może jeszcze się nie obudził. Może uczucie bezradności jest częściąjakiegoś snu. Gdyby otworzył oczy, to by się zorientował.

Poruszył powiekami, otworzył je. Widział wszystko jakby za mgłą, barwy były wyblakłe. Kilka razy mrugnął, oczekując, że obraz się wyostrzy. Leżał przykryty białym prześcieradłem, przed sobą miał ścianę koloru beżowego, nad głową pokryty kafelkami sufit, dokoła jakieś urządzenia. Zrozumiał, że jest w szpitalu. Wyjaśniało to przynajmniej przyczynę bólu.

Pomału zacisnął palce lewej reki w pięść, kciukiem do środ­ka; poczuł chłodny metal obrączki. Ruch ten spowodował, że przylepiec na wierzchu dłoni naprężył się ściągając skórę.

Usłyszał jakiś odgłos. To było westchnienie, pomyślał. Może jego ciało nie funkcjonuje sprawnie, ale słuch działa lepiej niż dawniej, wzmacniając ten słaby dźwięk kilkakrotnie. Uświado­mił sobie też inny dźwięk, który wdzierał się jak wiatr w rytm jego oddechu, i skojarzył go z urządzeniem, które stało obok łóżka. Uznał, że musi być naprawdę w kiepskim stanie, skoro mu to wszystko zaaplikowano.

Przesunął wzrok w lewo szukając osoby, która westchnęła, i zobaczył stojącą na wprost okna wysoką, szczupłą, jasnowłosą postać. Elizabeth.

Chyba mimo wszystko śnię, pomyślał ze smutkiem, ponieważ Elizabeth go porzuciła. Rozczarował ją, poczuła się oszukana, więc go opuściła i cokolwiek by uczynił, nigdy już do niego nie wróci. Kiedyś go kochała, ale przez niego miłość ta przerodziła się w nienawiść. Kiedyś chciała z nim być, ale i to zniszczył. Już nigdy do niego nie wróci, chyba tylko w snach.

Otworzyły się drzwi z prawej strony, ale nie poruszył głową, by spojrzeć na wchodzącego. Jego oczy, które ciągle jeszcze widziały wszystko jakby przez mgłę, skierowane były na kobietę, tak podobną do jego żony.

- Chociaż raz wybrałem trafnie porę mojej wizyty - powie­dział doktor Carter widząc, że pacjent się obudził. - Czy pan mnie słyszy?

Na pytanie lekarza Elizabeth odwróciła się gwałtownie od okna i napotkała wzrok Neila, niepewny, nieprzytomny, skiero­wany na nią. Łzy napłynęły jej do oczu, ale je powstrzymała i z wahaniem podeszła do łóżka.

- Niech pani coś powie do męża - zażądał doktor. Spojrzała na niego i poczuła, że znów płynąjej łzy.

- Neil... - Jakże mogła do niego mówić, skoro jedynymi słowami, jakie cisnęły jej się na usta, były wyrazy: „Kocham cię".

Dotknęła jego zaciśniętej pięści, a on rozprostował palce na tyle, że dotknął jej palców. Nie miał siły ująć mocno jej dłoni, ale usiłował choć na chwilę potrzymać ją w swym ręku.

Boże, naprawdę tu była - i to jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. Włosy spływały jej na ramiona, jasne i miękkie jak jedwab. Oczy miała spuszczone, ale on nie zapomniał, że są jasnoniebieskie, ciepłe, łagodne, pełne miłości. Gdyby mógł w nie spojrzeć, jeszcze teraz zobaczyłby w nich miłość, a może już zastąpiła ją nienawiść albo - co gorsze - obojęt­ność?

Chciał mówić, wyszeptać jej imię. Ale szmer, który wydobył się z jego krtani, nie zabrzmiał jak „Elizabeth". Był to dźwięk chropawy, bolesny, który go przeraził.

- Niech pan nie mówi - zalecił mu doktor Carter. - Ma pan w gardle różne rurki. Nie może pan mówić, dopóki którejś nie wyjmiemy, a i tak będzie pana gardło bolało przez kilka dni. -Wsunął ręce w kieszenie fartucha. - Jestem doktor Carter. Został pan tu przywieziony przed czterema dniami po upadku z konia. Pamięta pan?

Neil powoli skinął głową. Tego ranka było zimno, a on myślał o Elizabeth, kiedy nagle jakimś sposobem zrzucił go ogier. Zapa­miętał straszny ból, a potem... Nie wie, co było potem.

- Doznał pan wstrząsu mózgu i pęknięcia wątroby. Prze­prowadziliśmy operację wątroby i trzymaliśmy pana przez jakiś czas na środkach uśmierzających z powodu obrażeń głowy. Pani Elizabeth była tu z panem przez cały czas - dodał Carter. - Czy czuje pan teraz jakiś ból?

Raz jeszcze skinął głową i poczuł, że palce Elizabeth zaciskają się na jego ręce. Lekarz delikatnie dotknął jego brzucha i spytał:

- Tutaj?

Neil przytaknął.

- Przez jakiś czas to miejsce będzie szczególnie wrażliwe. A jak głowa? Czy boli?

Przypomniał sobie krew, która spływała mu z twarzy, i ból skoncentrowany pośrodku czoła. Bolało i teraz, ale nie za bardzo, więc zaprzeczył ruchem głowy.

- Możemy dać panu środek antybólowy... Neil raz jeszcze dał znak, że tego nie chce.

Stracił cztery dni... cztery dni, które Elizabeth spędziła u jego boku. Nie chciał stracić ani minuty więcej.

Doktor Carter skinął z aprobatą. To dobry znak, że pacjent nie wymaga podawania środków przeciwbólowych.

- Przyślę laborantkę, żeby pobrała krew. Jeżeli stwierdzimy, że wszystko jest dobrze, to odłączymy aparat do oddychania i tracheostomię i wkrótce będzie pan mógł mówić.

Chcę jej tak wiele powiedzieć, pomyślał Neil, ponownie prze­suwając wzrok na Elizabeth. Chciał ją zapewnić że się cieszy, bo ona tu jest, jak mu przykro, że jej dokuczył, jak bardzo ją kocha. Chciał ją prosić, żeby mu przebaczyła, żeby wróciła z nim do domu, żeby dalej prowadzili wspólne życie.

- Czy ma pani jakieś pytania? - doktor Carter zwrócił się do Elizabeth. Zaprzeczyła, na co lekarz powiedział tonem nie zno­szącym sprzeciwu: - No to dobrze, chciałbym, żeby pan teraz trochę odpoczął. Przez jakiś czas będzie pan bardzo słaby, a jak wyjmiemy rurkę, to z pewnością zechce pan z żoną pogadać, więc niech pan odpocznie. A pani niech zejdzie do kantyny coś zjeść. W ciągu ostatnich paru dni nic prawie pani nie jadła, jak tak dalej pójdzie, to i pani wyląduje w łóżku. Zrozumiano?

Elizabeth zaczęła protestować, tłumaczyła, że nie jest głodna, ale potem rozmyśliła się i w połowie zdania zamilkła. Pójście na lunch oderwie ją na chwilę od Neila, to prawda, ale ta chwila jest jej potrzbna, żeby się mogła przygotować. Kiedy już będzie mógł mówić, prawdopodobnie rzeczywiście zechce z nią pogadać... Możliwe, że będą to sprawy nieprzyjemne, bolesne. Pochyliła się nad łóżkiem - miała nadzieję, że Neil ciągle jeszcze na tyle jest zdezorientowany i zagubiony, że niczego w jej oczach nie odczy­ta, i powiedziała cicho:

- Pozwolisz mi?

Chciał się samolubnie nie zgodzić, uprzeć się, żeby z nim została. Nawet jeżeli nie może mówić, to przecież może na nią patrzeć. Po roku niewidywania jej spoglądanie na Elizabeth było rozkoszą, niewysłowioną radością. Mimo to zdecydowanie po­trząsnął głową i puścił jej rękę, wskazując w ten sposób, że po­winna.

Wygląda jak mały zagubiony chłopiec, opuszczony przez wszystkich kolegów, pomyślała Elizabeth, i wywołało to na jej twarzy blady uśmiech.

- Niedługo wrócę.

Wyszła z pokoju, a za nią lekarz, który położył jej dłoń na ramieniu. Na ten widok Neila opuściło napięcie, zaczął myśleć o przyjemniejszych rzeczach.

Był nad wyraz dobrej myśli jak na kogoś, kto leży unierucho­miony w łóżku szpitalnym nie mogąc nawet mówić - pomyślał

0 tym z pewną przykrością. Dwa razy już tracił Elizabeth; dla­czego teraz miałoby być inaczej?

Elizabeth ciągle go kochała. Może później zaprzeczy temu lub może inne emocje wezmą górę, ale Neil widział w jej oczach miłość, gdy się nad nim pochyliła. Nie widział tego już dawno, ale nigdy nie zapomniał, i tym razem już jej nie utraci.

Ponieważ teraz nic mu już nie stanie na drodze: ani jego duma

1 upór, ani sama Elizabeth. Teraz już da jej takie dowody uczucia, że nigdy, nawet w najtrudniejszych, najcięższych chwilach nie zwątpi już w jego miłość. Tym razem da jej wszystko, czego od niego kiedykolwiek chciała: serce, ciało, duszę, całego siebie.

A poza tym - uśmiechnął się słabo - do trzech razy sztuka.

Tracę czas, pomyślała Elizabeth, a jej usta zacisnęły się suro­wo, kiedy odłożyła słuchawkę. Minęło ponad dwie godziny, odkąd wyszła z pokoju Neila - czas ten spędziła w kantynie jedząc obiad z okazji Święta Dziękczynienia z dwiema pielęg­niarkami. Następnie siedząc nad ciastem z dyni i kawą, obdzwo­niła wszystkich: ranczo, Peg i rodziców. Poinformowała szcze­gółowo Clarę i Peg o stanie Neila i złożyła rodzicom życzenia z okazji święta.

Bała się stanąć z nim twarzą w twarz. Jeżeli jeszcze nie może mówić, to milczenie będzie niezręczne i nieprzyjemne. Jeżeli zaś może mówić... bała się tego, co powie. Czy będzie chciał, żeby została, czy żeby sobie poszła, czy ma się nim zająć, czy zniknąć z jego życia? Bała się odpowiedzi na te pytania. Jeżeli zechce, żeby została, to powie „dobrze" i Elizabeth jeszcze raz zostanie, ale z bólem w sercu. Jeżeli natomiast zażąda, by odeszła, ode­jdzie, lecz bólu z serca nie wyrzuci. Czy może się jakoś przed tym zabezpieczyć?

Pełna obaw powoli otworzyła drzwi pokoju Neila. Tak się już przyzwyczaiła do widoku męża nieprzytomnego, leżącego bez ruchu, że z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że obraca głowę, że jego ciemnoszare oczy są otwarte i czujne, że na nią patrzy. Natychmiast zauważyła, że aparat wspomagający oddychanie został odłączony i rurka tracheostomii wyjęta. Może będzie mógł mówić? Może jej powie, czy ma odejść, czy zostać. Nie wiedzia­ła nawet, co by wolała usłyszeć.

- Elizabeth - jego głos, szorstki, chropawy, zabrzmiał jak parodia jego zwykłego niskiego głosu, gładkiego jak jedwab.

Zabezpieczyć się? - pomyślała zamykając drzwi i zbliżając się do łóżka. Co za bzdura. Jednym słowem, jednym zgrzytli-wym, szorstkim słowem sprawił, że zadrżała. Był w stanie ją zniszczyć, a ona nie mogła nic na to poradzić. Zatrzymała się w bezpiecznej odległości, na tyle daleko, żeby nie mógł jej do­tknąć, i założyła ręce.

- Jak się czujesz?

- Okropnie. - Przerwał, z trudem przełknął ślinę i powie­dział: - Boli.

Podeszła bliżej. Wiedziała, że go boli i że nawet nie wspo­mniałby o bólu, gdyby nie był on aż tak silny.

- Czy mam zawołać siostrę?

- Nie. - Podniósł prawą rękę i wyciągnął do niej. - Proszę -szepnął, gdy się zawahała.

Wzięła jego rękę splatając palce z jego palcami, czując, jak słaby jest jego uścisk. Ta jego słabość poruszyła ją do głębi. Boże, dlacze­go tak bardzo go kocha, skoro tak bardzo ją skrzywdził?

- Dziękuję, że wróciłaś.

Wyszła na tak długo, że zaczął podejrzewać, że uciekła, zosta­wiając go samego w szpitalu. Zawsze to robiła, gdy czuła się dotknięta albo zła, albo miała wszystkiego dosyć. Po raz pier­wszy uciekła do Wyoming, potem do Colorado, a stamtąd do Kalifornii, zanim dziewięć lat później wróciła tu, do Heleny. Następnym razem uciekła już tylko na odległość trzydziestu kilometrów, do swojego małego mieszkanka, i podjęła pracę w sklepie Peg. Jeżeli zostawi go po raz trzeci, to dokąd ucieknie?

Wolną ręką poprawiła włosy, gęste i ciężkie, odgarnęła je z czoła.

- Powiedz mi, że zostaniesz... proszę... zostań... Powolnymi kojącymi ruchami palców gładziła jego czoło.

Zamknął oczy i ona przymknęła powieki, by ukryć łzy.

- Zostanę, Neil - szepnęła. Ta decyzja mogła kosztować ją więcej, niż gotowa była zapłacić, ale czy chodzi zaledwie o kilka dni, czy - daj Boże - kilka tygodni, zostanie tak długo, jak długo będzie jej potrzebował.


Rozdział czwarty

Być znów razem z Neilem to rzecz łatwa, przerażająco łatwa - Elizabeth zdawała sobie sprawę z tego co wieczór, gdy wracała do domu. Był słaby i dużo spał, ale gdy nie spał... o tak, kiedy nie spał, znajdowała w jego towarzystwie radość, jak dawniej. Miała nadzieję, że rym razem będzie ta radość trwała, ale nadzie­je bywają złudne. Nie spełniły się ani za pierwszym, ani za drugim razem. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

Ciągle jednak żywiła tę nadzieję, ciągle się o to modliła. Mu­siała się modlić, była w wielkim niebezpieczeństwie. Każda spę­dzona z nim godzina, każda chwila, kiedy na nią patrzył, kiedy do niej mówił albo jej dotykał, coraz bardziej wikłała jąw matnie miłości. I byk już tak bliska tego, by zapomnieć, że on jej nie kocha albo, co gorsze, by uznać, że to nie ma znaczenia. Znacze­nie miało tylko to, by z nim przebywać.

Na dźwięk jego głosu, ciągle jeszcze słabego i ochrypłego, odwracała się od okna. Minął tydzień od operacji i dziś czuł się lepiej. Widziała to, ponieważ kłócił się z każdą siostrą czy salo­wą, która była na tyle niemądra, by wejść do jego pokoju. Kłócił się o wszystko, o dietę, którą mu zalecili, o koszulę, którą kazali mu nosić zamiast piżamy i o decyzję, czy może się sam ogolić, czy nie.

- Właśnie. - Ze śmiechem położyła mu rękę na ramieniu. Drugą rękę wyciągnęła do siostry.

- Pozwólcie mi go ogolić. Już to raz, czy dwa razy robiłam. Siostra chętnie podała jej niezbędne przybory i wyszła z po­koju, mamrocząc coś pod nosem.

- Nie jestem aż taki słaby, kochanie - bąknął, kiedy usiadła na materacu na wprost niego.

Istotnie, nie był aż tak słaby, żeby się nie zachwycić zapachem jej perfum, kiedy się nad nim pochyliła, i żeby dotyk jej dłoni i promieniujące od niej ciepło nie podziałały na niego. Poruszył się niezdarnie pod kołdrą; Elizabeth groźnie zmarszczyła czoło.

- Ciiicho.

Na chwilę zamknął oczy. Głęboko wdychał jej zapach, zasta­nawiając się, ile jest w tym perfum, a ile Elizabeth. Ten zapach jeszcze po roku przenikał jego dom, jego sypialnię i łóżko, choć przecież Neil wiedział, że istnieje tylko w jego wyboraźni. W je­go snach.

Elizabeth długimi, gładkimi pociągnięciami ostrza usuwała czarny zarost, odsłaniając ciemną, gładką skórę. Jego twarz była zbyt piękna i zbyt jej droga, żeby miała pozostawać ukryta pod zarostem, już dawno doszła do tego wniosku i od tamtej pory Neil zawsze był dokładnie ogolony.

- Już skończyłam - powiedziała cicho, ścierając ręcznikiem resztki kremu do golenia. - Ani mru mru.

Zaczęła się zbierać, ale Neil zatrzymał ją delikatnym dotknię­ciem ręki.

- Elizabeth... - Utkwił wzrok w jej oczach, a jego palce błądziły po jej twarzy, sięgając do szyi, tam, gdzie wyczuwał delikatne pulsowanie. Było tak wiele rzeczy, które chciał jej powiedzieć, ale nie znajdował słów, poza tym jednym, najpro­stszym:

- Elizabeth.

Ujęłajego dłoń w ręce, przesunęła ją i położyła na kołdrze, po czym się wyprostowała.

- Czas na spacer - powiedziała, a jej głos zabrzmiał cicho i niepewnie, jej ręce też były niepewne, gdy brała jego szlafrok. - Zobaczymy, ile kroków dziś zrobisz.

Tego właśnie oczekiwałem, pomyślał Neil; pozwolił włożyć sobie szlafrok i pantofle. Chciał się przekonać, czy da radę iść... Z nią. Na zawsze.

We wtorek po południu przyszedł doktor Carter zdjąć mu klamerki. Neil, obserwując tę czynność, patrzył to na swoją ranę, to na reakcję Elizabeth. Zawsze do tej pory, gdy odkrywano ranę, starała się na nią nie patrzeć; ten widok przyprawiał ją o mdłości. Czyżby należała do osób, które nie znoszą fizycznych defektów? A może rana kojarzyła jej się z bólem, jakiego doznawał?

Elizabeth stała obok łóżka, patrząc na bliznę po raz pierwszy od tamtego dnia na intensywnej terapii. Wtedy zareagowała na ten widok poczuciem winy i troską. Od tego czasu starała się nie patrzeć na ranę Neila z innych względów. Jej odsłonięcie ozna­czało zarazem obnażenie jego ciała - silnej klatki piersiowej, twardego brzucha, płaskiego podbrzusza. Dość miała kłopotów i bez konieczności panowania nad swoimi reakcjami na widok jego nagości.

Doktor Carter usunął klamerki i zastąpił je wąskimi paskami plastra.

- Przez parę dni będziemy używali tego, żeby krawędzie rany się nie rozeszły - wyjaśnił, po czym z widoczną przyjemnością obejrzał swoje dzieło. - Niezła robota, co?

Odpowiedziała mu Elizabeth.

- Bardzo dobra. Ładnie to wygląda. - Takie blizny sa zna­kiem siły, męskości, temperamentu.

Gęste czarne włosy, które porastały jego klatkę piersiową i brzuch, zgolone przed operacją, zaczynały już odrastać. Neil bezmyślnie potarł ręką piersi.

- Nie potrzeba zakładać już bandaża, prawda?

- Nie. Zobaczymy tylko, czy nic się nie sączy. - Carter wrzucił swoje rękawice chirurgiczne do kosza i uśmiechnął się widząc, że trafił. - Mniej więcej za tydzień wypuścimy pana ze szpitala. Pewnie już państwo nie możecie się doczekać.

Elizabeth uśmiechnęła się blado, a Neil nie wiedział, czy ma się cieszyć na myśl o rychłym wyjściu ze szpitala. Oczywiście będzie cudownie wrócić do domu, móc włożyć ubranie i jeść to, co zwykle, bez potrzeby stosowania się do poleceń sióstr-ważnia-czek. Ale do tej pory jeszcze nie wiedział, jak przekonać Eliza­beth, żeby wróciła z nim do domu. Całkiem możliwe, że rozsta­jąc się ze szpitalem - rozstanie się i z nią, a sama myśl o tym była mu nieznośna.

Odczekał, aż wyjdzie doktor, i kiedy się szykowali do prze­chadzki po korytarzach szpitala, zaczął nieśmiało:

Gospodyni miała i tak już dużo zajęć, ale pewnie byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby jej przypadły takie dodatkowe obo­wiązki macierzyńskie. I tak traktowała Neila jak syna.

- Clara jest tylko przez kilka godzin. Potem zajmuje się własnym domem i mężem.

Elizabeth wyciągnęła do niego rękę podtrzymując go, tak jak to robiła stale od czasu, gdy po raz pierwszy stanął na nogach. Upadek Neila mógłby mieć fatalne skutki.

Spojrzał na nią wilkiem i skręcił w prawo.

- Dość miałem tutaj pielęgniarek. Elizabeth rzuciła mu kpiący, pełen współczucia uśmiech.

Głos mu przycichł, pytanie zabrzmiało intymnie; przypo­mniał jej w ten sposób dawne wspólne noce i długie, łagodne chwile miłości. Zrobiło jej się gorąco, poczuła pożądanie, które od przeszło roku starała się tłumić. Patrzyła prosto przed siebie, boleśnie świadoma własnych rumieńców. Odpowiedziała mu ze swobodą, której nie czuła.

Spojrzała na niego ostro. Oczekiwała tej prośby gdzieś w głę­bi duszy, układała sobie nawet odpowiedź grzeczną, ale zdecydo­waną, bez emocji: „Nie, dzięki". Ale teraz była zdziwiona, że trudno jej się na taką odpowiedź zdobyć. Ponieważ obraz rancza, obraz jej powrotu do domu z Neilem wypełnił jej myśli. Ponie­waż bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnęła powiedzieć: „tak".

Nie kocha mnie, przypomniała sobie chłodno. Ostatnie mie­siące ich małżeństwa były dla niej nie do zniesienia, ciągle bowiem czekała na jakiś znak, że miłość, którą przyjęła za coś oczywistego, rzeczywiście trwa, ale niczego takiego się nie do­czekała. Czy może raz jeszcze się skazać na takie życie?

Tym razem już nie szukała miłości. Tym razem wiedziała, że Neil jej nie kocha. Czuł do niej pociąg, przywiązanie, sentyment - było mnóstwo różnych nazw na to, co czuł do niej Neil, ale żadne z tych uczuć nie było miłością. Jeżeli nie będzie czekała na cud, to się nie rozczaruje, gdy się okaże, że cudów nie ma.

Zachęcony jej milczeniem Neil ciągnął dalej.

- Mogłabyś na jakiś czas przerwać pracę, wrócić do domu, spotkać się z przyjaciółmi. Moglibyśmy spróbować raz jeszcze, Elizabeth.

Kiedy tak szli, westchnęła cicho i odwróciła od niego głowę.

Wziął ją za rękę i wprowadził do poczekalni, o tej porze pu­stej; podeszli do okna.

- Tylko spojrzyj. Trudno znaleźć miejsce w Helenie, z które­go nie byłoby widać Śpiącego Olbrzyma. Powiedz, czy nie my­ślisz o ranczo, ilekroć na niego spojrzysz? Powiedz, czy ci nie szkoda, że już tam nie mieszkasz?

Zamiast skłamać, milczała.

Delikatnie zmusił ją, by na niego spojrzała.

Ręka mu opadła, cofnął się krok do tyłu; jej słowa zmroziły go tak, że przestał cokolwiek czuć. Grał swoją rolę tak dobrze, że Elizabeth wierzyła w każde jego słowo. Nie wiedziała, że jej odejście kosztowało go niemal życie, że i on stracił wszystko, ponieważ poza nią nic się nie liczyło. Nawet nie podejrzewała, że ją kochał.

Odszedł, ale po chwili Elizabeth poszła za nim. Milcząc, doszli do okna oddziału dziecięcego. Neil zatrzymał się i pa­trzył na niemowlęta. Zawsze marzył o dzieciach, chciał ich mieć kilkoro, Elizabeth też, ale jak dotychczas nic z tego nie wyszło. Może taka mała istotka scementowałaby rozpadające się małżeństwo? Może dziecko dałoby mu odwagę, by złamać to głupie przyrzeczenie, i może by powiedział Elizabeth, że ją kocha?

Z westchnieniem znowu doszedł do wniosku, że pewnie jednak nie. Był uparty. W pierwszych miesiącach ich pożycia okazywał jej miłość, jak tylko umiał, ale ona nie chciała tego dostrzec. Miłość była we wszystkim, co robił, w jego oczach, w dotyku, ale bez słów „kocham cię" nie chciała tego uznać. A kiedy o to poprosiła, było już za późno. Nie dało się urato­wać ich małżeństwa. Odeszła tak daleko, że już jej nie mógł dosięgnąć. Nie rozmawiali ze sobą, nie zbliżali się do siebie, nie kochali się. Nawet gdyby wyrzekł się swojej dumy i po­święcił honor, to i tak dla niego była stracona. Zbyt wiele uległo zniszczeniu.

Robił wrażenie zmęczonego. Chyba jest zmęczony, pomyślała Elizabeth. Szare oczy Neila przygasły, twarz przybladła. Zdawała sobie sprawę, że przyczyn jego stanu należało upatrywać w sferze doznań psychicznych, a nie fizycznych, mimo to powiedziała:

- Lepiej już wracajmy, Neil. Musisz odpocząć.

Skinął przyzwalająco głową, na co Elizabeth podała mu ra­mię. Odbywali spacer w milczeniu. Przy drzwiach do swego pokoju Neil zatrzymał się i spojrzał jej w twarz.

- Jeżeli mówisz, że straciłaś już wszystko - rzekł cicho - to wracając ze mną do domu nie stracisz chyba nic więcej?

Kiedy Elizabeth poszukiwała odpowiedzi, Neil powlókł się do łóżka. Położył się na wznak, zamknął oczy i odwrócił się od niej zostawiając jej czas do namysłu.

Rzeczywiście, co miała więcej do stracenia? Nadzieję? Na­dziei już żadnej nie miała. Marzenia? O marzeniach zapomniała już dawno. Serce? Rozpadło się na milion drobniutkich odłam­ków. Co mogła jeszcze stracić? Chyba nic.

Może tylko tę odrobnę dumy, odrobinę życia, które jej jeszcze pozostawił.

Jedyni goście, jacy odwiedzali Neila w ciągu tego tygodnia, byli jego pracownikami, traktowanymi prawie jak rodzina. Dopiero w niedzielę po południu zaczęli się schodzić inni. Elizabeth odniosła wrażenie, że każdy z przyjaciół, jakich Neil miał w mieście, wybrał sobie akurat ten dzień, żeby wpaść i zobaczyć, jak chory się czuje i -przy okazji -jak na złość zastać ją. Wiadomość o tym, że spędziła ostatnie dwa tygodnie przy jego łóżku, widocznie szybko obiegła miasto - pomyślała z pewną goryczą Elizabeth - a niejeden spośród gości Neila przyszedł osobiście sprawdzić, czy to prawda.

Po kilku godzinach trwania w tej niezręcznej sytuacji przepro­siła i wymknęła się do kantyny na kawę, gdzie przysiadł się do jej stolika doktor Carter.

- Ale jeszcze się pani nie zdecydowała, tak? - Doktor Carter przerwał i ugryzł kanapkę. - Jeżeli się pani zdecyduje, to proszę czekać na mnie w jego pokoju jutro rano około jedenastej. Omó­wimy wszystko, powiem pani, czego ma unikać przez najbliższe parę miesięcy.

Elizabeth zmarszczyła czoło. Oczywiście Neil mówił, że bę­dzie potrzebował kogoś, kto by był z nim w domu, ale uznała, że po prostu gra na jej uczuciach, żeby ją do tego skłonić, i w rezul­tacie osiągnął swój cel.

Pomyślała o tym, jak Neil parę dni wcześniej prosił ją, żeby z nim wróciła do domu. Mówił: tylko na parę dni, póki nie wrócę do pracy...

Elizabeth była zaskoczona.

Spróbowała kawy, stwierdziła, że jest zimna, więc odsunęła filiżankę.

- On myśli, że będzie mógł wrócić do pracy zaraz, jak tylko stąd wyjdzie.

Doktor Carter stanowczo potrząsnął głową.

- Może za parę tygodni będzie mógł załatwiać papierkową robotę. Co do fizycznej pracy na ranczo... dwa i pól miesiąca, może dwa.

- A do tego czasu co ma robić? - spytała z niedowierzaniem.

- Wypoczywać. Zwolnić tempo. Wydobrzeć. Gwałtownie potrząsnęła głową, aż włosy opadły jej na ramio­na.

- Nie... nie. Neil nie będzie odpoczywał. Nie zwolni tempa. Całe życie ciężko pracował. On w ogóle nie wie, co to znaczy zwolnić tempo.

Doktor postawił na tacy puste talerzyki.

- To się musi tego nauczyć. Tu nie ma żadnego wyboru. Jak go przy wieziono, miał trzy ćwierci do śmierci, to cud, że w ogóle żyje. A jeżeli chce pożyć dłużej...

To nie dokończone ostrzeżenie przyprawiło ją o dreszcz. Spojrzała na doktora Cartera niepewnie.

Z tymi słowami doktor Carter skierował się do wyjścia.

- Czy powinnam porozmawiać z nim o tym dzisiaj? Wzruszył ramionami.

- Jeżeli pani uważa, że to coś pomoże. Ja to z nim w każdym razie omówię jutro.

Siedziała w kantynie długo jeszcze po wyjściu lekarza patrząc bezmyślnie na swoje ręce. „Czy pani uważa, że zastosuje się do tych zakazów?" Za nic w świecie, pomyślała z gorzkim wes­tchnieniem, po czym skrzywiła się. Za nic, jeżeli nie zmienił się całkowicie w ciągu ubiegłego roku, a Elizabeth nic takiego nie zauważyła. Był taki jak zawsze - skory do żartów, sympatyczny, czarujący, zdecydowany i uparty jak diabli. Jeżeli postanowił, że wraca do domu i od razu podejmie swoje zwykłe obowiązki, to nikt go od tego nie odwiedzie.

Poza nią. Ona była tą jedyną osobą w szpitalu, z którą się nie sprzeczał, jedyną, której się podporządkowywał. Gdyby to posta­wiła jako warunek swojego powrotu, gdyby uzależniła swój po­wrót na ranczo od tego, czy będzie się stosował do zaleceń lekarza, może by go to jakoś utrzymało w ryzach.

Ostrożnie. Musi to przeprowadzić bardzo ostrożnie. Powie mu, co mówił doktor, i oceni jego reakcję, zanim podejmie jakąś decyzję. Zanim się do czegokolwiek zobowiąże.

- Co ty opowiadasz: ja miałbym nie jeździć konno przez trzy lub cztery miesiące?

Elizabeth aż się skrzywiła słysząc ten wybuch. Nie przyjął tego lepiej, niż się spodziewała. Przez całe życie pracował dużo i ciężko. A teraz nagle przez kilka miesięcy miał nic nie robić! To mu się nie mogło spodobać.

- Tak kazał lekarz.

Spojrzał na nią - na jego twarzy malował się gniew i niedo­wierzanie.

Odetchnął głęboko i w zdenerwowaniu przeciągnął palcami po włosach.

Jej spokojna odpowiedź wywołała nowy wybuch.

- To śmieszne! Czuję się doskonale!

- Na pewno. Dlatego śpisz całą noc i jeszcze pół dnia. Dlate­go męczy cię przejście przez hol na oddział dziecięcy i z powro­tem. Tu nie ma żadnego wyboru, Neil.

Jej spokój podsycił jego gniew. Zerwał się z łóżka i przeszedł przez pokój, stanął w odległości paru centymetrów od niej i spoj­rzał w jej jasnoniebieskie oczy.

- Wybór należy do mnie - powiedział cichym, chłodnym gło­sem. - Jeżeli sądzisz, że będę spędzał dwadzieścia cztery godziny na dobę sam w domu, nie mając nic do roboty przez najbliższe trzy miesiące, to masz źle w głowie... i twój Carter też.

- Nie wiedziałam, że chcesz umrzeć.

- Nic mi się nie stanie. On cię po prostu chciał nastraszyć! Po raz pierwszy od wielu miesięcy straciła panowie nad sobą,

nie wytrzymała i wybuchnęła gniewem, tym silniejszym, że mia­ła za sobą dwa tygodnie silnych emocji.

- Chce mnie nastraszyć! Sterczałam tu cały czas, kiedy byłeś na sali operacyjnej! Nie mogli nawet czekać na mnie, żebym podpisała zgodę, ponieważ byłeś umierający, Neil! Siedziałam w tym pokoju z tobą, z tymi rurkami i przewodami, i tymi wszy­stkimi urządzeniami, które utrzymywały cię przy życiu, i mówi­łam do ciebie, ale ty nie byłeś w stanie nic usłyszeć, i trzymałam cię za rękę, ale ty nic nie czułeś, i modliłam się, błagałam Boga, żeby zachował cię przy życiu! - Nie zdawała sobie sprawy, że płacze, że łzy padają jej na rękę. Dotknęła palcami twarzy, a kie­dy je odjęła, były mokre. - Nie potrafiłabym przejść przez to raz jeszcze, Neil - szepnęła ze smutkiem. - Nie potrafiłabym.

Wyciągnął ręce, porwał ją w ramiona, przycisnął jej głowę do piersi.

- Już dobrze, Elizabeth - szeptał, gładząc ją po włosach. -Już dobrze, kochanie.

Tulił ją długo, stał z zamkniętymi oczyma, przemawiając do niej cicho i kojąco. Miewał chwile w ciągu ostatnich dwóch tygodni, kiedy ból był nie do zniesienia, ale teraz zrozumiał, że jego rola była łatwiejsza. Po raz pierwszy wczuł się w sytuację Elizabeth: pomyślał, co on by czuł, gdyby to ona była bliska śmierci, gdyby nie wiedział, czy ona wróci do zdrowia, czy przeżyje. Nie potrafiłby zachować się tak dzielnie jak ona. Nie był aż tak silny.

Przestała płakać i uniosła głowę, bezskutecznie próbując wy­trzeć łzy w jego szlafrok.

- Przepraszam - powiedziała pociągając nosem. Neil odgarnął jej z twarzy włosy; ręką wyczuł delikatną krą-

głość policzków.

- Nie. Nie przepraszaj za to, że kochasz. Tak łatwo było ją teraz całować, wystarczyło tylko schylić głowę

  1. parę centymetrów, które ich dzieliły, i dotknąć ustami jej warg. Zrobił to z wolna, delektując się tą chwilą, dając jej szansę, by się odsunęła. Ale Elizabeth się nie odsunęła i jego wargi spoczęły na jej ustach. Ich smak poruszył go, wstrząsnął nim, wzbudził w nim chęć

  2. pragnienie, wlał w niego życie. Dotykał jej uchylonych warg, po­tem zębów, wreszcie napotkał język w wilgomym cieple ust Gładził go, dotykał i cofał się, wyczuwał głód, który ogarniał ich ciała.

A potem nagle - odsunęła się od niego. Patrzył, jak się szykuje do obrony; na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.

- Elizabeth?

Westchnęła, odważyła się spojrzeć w jego stronę.

- Nie możemy... tego robić. Zgodził się z nią bez dyskusji.

- Wśród tych wszystkich zakazów doktora Cartera musi być jeden taki, który nie pozwala, żeby było tak przyjemnie.

Uśmiechnęła się nerwowo, z rezerwą, po czym wyjrzała przez okno patrząc na ciemniejące niebo.

Rozmowa z Carterem, kłótnia z Neilem, pocałunek - wszy­stko to niosło jej w rozterki, jedno tylko stało się dla niej jasne. Jeżeli ma jakiś wpływ na Neila, jeżeli jej obecność może zmienić jego zachowanie, to pojedzie z nim do domu. Bo przecież - i to

również było dla niej oczywiste - nie może go stracić ponownie. Może nigdy nie będzie należał do niej bez reszty, ale przy boskiej pomocy zadowoli się tym, co Neil zechce jej dać.

- Zobaczymy się jutro - powiedziała ze smutnym uśmie­chem. - Jutro jedziemy do domu.



Rozdział piąty

Tylko prysznic, zamiast kąpieli, dopóki rana całkowicie się nie zagoi. Szczególna ostrożność na schodach i bardzo dużo odpoczynku. Nie prowadzić samochodu przez najbliższe dwa tygodnie. Żadnej pracy przez dwa tygodnie. Nic nie dźwigać przez dwa miesiące. Żadnej pracy fizycznej przez dwa i pół miesiąca. Na cztery miesiące zakaz konnej jazdy.

Neil słuchał zaleceń Cartera, jego twarz nie zdradzała żad­nych uczuć, postanowił nie okazywać rozczarowania. Stosował się do poleceń lekarza przez półtora tygodnia leżenia w szpitalu i, na Boga, będzie się do nich stosował w domu, nawet gdyby miał skonać z nudów. Zrobi to dla Elizabeth.

Tego ranka spóźniła się. Zadzwoniła, że musi załatwić kilka spraw, zanim po niego przyjedzie. Jeszcze niezupełnie do niego dotarło, że ona z nim jedzie do domu. Wiedział, że go kocha, ale ' wiedział również, że nie chce z nim żyć. Najlepszy dowód, że go opuściła. Wolałby, żeby wróciła, z własnej i nieprzymuszonej woli, ale teraz weźmie ją do domu na każdych warunkach. Litość, niepokój, troska - obojętne co, byle ją do niego przybliżyło.

- Aha, i jeszcze jedno... nie ma żadnych ograniczeń co do diety, żadnych lekarstw... Czy ma pan jakieś pytania? - zagadnął doktor Carter siedząc na brzegu łóżka.

Neil, zajmujący jedyne krzesło, oparł się wygodnie, wyciąg­nął nogi i spojrzał na lekarza pustym wzrokiem.

Trudno było o to pytać. Carter wiedział, że byli z Elizabeth od dłuższego czasu w separacji, wiedział zapewne, że perspektywa powrotu z Neilem do domu jej nie zachwycała. Prawdopodobnie nie mówił o tej sprawie, uważając, że nie ma potrzeby o tym wspominać.

Milczenie Neila było wystarczająco wymowne - lekarz uśmiechnął się.

- Co do podjęcia... stosunków intymnych z żoną, nie ma przeszkód, za tydzień, dwa, zakładając, że ona przyjmie na sie­bie... no, rolę wiodącą. Na coś bardziej... żywiołowego będzie­cie państwo musieli poczekać parę miesięcy.

Parę miesięcy. Czy za parę miesięcy Elizabeth jeszcze z nim będzie? - pomyślał Neil z goryczą. A może zaraz go zostawi, jak tylko stwierdzi, że jest posłusznym pacjentem i szybko wraca do zdrowia?

Drzwi otworzyły się z hukiem i Elizabeth rzuciła na łóżko torbę, torebkę, płaszcz, rękawiczki i szal.

- Doktor powiedział, czego mi nie wolno.

- Dobrze. - Zaczęła wyjmować z torby jego ubranie. - Cie­kawe tylko, czy się będziesz stosował do jego zaleceń.

Sięgnął po dżinsy, które położyła, obracając w palcach zno­szony, wyblakły materiał. Poznał też koszulę, a nawet stare spor­towe buty. Pojechała na ranczo albo wczoraj wieczorem, albo dziś rano. Czy zawiozła tam też swoje rzeczy?

Elizabeth dotknęła jego dłoni, ponaglając go.

- Neil?

Trzymała głowę wysoko, a oczy jej były jasne i szczere, kiedy spojrzała mu w twarz. Zastanawiała się nad tą decyzją długo w nocy i stwierdziła, że nie ma żadnej szansy. Kochała Neila, potrzebowała jego obecności, była szczęśliwa tylko z nim. Ozna­czało to dla niej miłość bez wzajemności, życie bez satysfakcji, jaką by mogła czerpać z jego uczucia, z jego przywiązania. Na to jednak mogła przystać. Nie czekała już na jego miłość, straciła nadzieję, nawet o niej nie marzyła.

Czy więc stawia jakieś warunki, których miałby przestrzegać?

- Nie - odpowiedziała po prostu. Nachyliła się i musnęła ustami jego usta, a następnie położyła na łóżku resztę jego rze­czy: bieliznę, skarpetki, marynarkę. - Czy pomóc ci w ubieraniu?

Uśmiechnął się żartobliwie, po szelmowska

- Możesz poczekać na korytarzu?

Kiedy drzwi się za nią zamknęły, zaciągnął zasłony, po czym zdjął szalfrok i zwykłą bawełnianą koszulę nocną. Nie pomyślał

  1. tym, jak wiele razy trzeba się schylić i ile wykonać czynności, żeby się ubrać, i że każdy ruch nadweręża świeżą, trzydziestocen-tymetrową ranę. Kiedy skończył się ubierać, był już zbyt obolały

  2. zmęczony, żeby włożyć buty. Oparł się w fotelu i przywołał Elizabeth.

Zanim zdążył ją o to poprosić, uklękła przy nim na podłodze i wsunęła mu stopy w przyniesione przez siebie obuwie. Buty, które zwykle nosił, uznała za nieodpowiednie - ich naciągnięcie wymagałoby zbyt wiele wysiłku - przeszukała więc dwie szafki, żeby znaleźć stare tenisówki.

Neil patrzył, jak sprawnie je sznuruje. Włosy opadły jej na twarz, wyciągnął więc rękę i złapał jeden kosmyk. Był miękki i pachniał szamponem, słodko, czysto. Kochał kolor jej włosów - blond przy zwykłym świetle, złocisty w słońcu i srebrny przy księżycu - lubił je dotykać, czuć w ręku, patrzeć na nie.

Dopiero wtedy uśmiechnęła się do niego.

- Za to, że ci zasznurowałam buty?

- Za wszystko. Za to, że tu przyjechałaś, że byłaś ze mną, za to, że jedziesz ze mną do domu.

Odchrząknęła, ponieważ wzruszenie ściskało jej gardło, i szybko wyprostowała się.

- Właściwie wielkiego wyboru nie miałam, nie uważasz? Nie sądzę, żebyś mógł wynająć pielęgniarkę. Masz zasłużoną opinię najprzystojniejszego, a zarazem najbardziej nieznośnego pacjen­ta w całym szpitalu.

Wstał i przyciągnął ją do siebie, schylając głowę, by móc wdychać zapach jej perfum.

- Będę dla ciebie dobry - obiecał ze ściśniętym gardłem.

- Bądź dla mnie dobry. To wszystko, o co proszę. Jego oczy pociemniały, miały teraz kolor nieba za oknem. Nie

tak dawno jeszcze prosiła go o miłość, na zawsze. Musiała zre­zygnować ze swoich wymagań. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, weszła siostra popychając przed sobą wózek inwali­dzki. Puścił Elizabeth i groźnie spojrzał na wózek.

- Czy to dla mnie? - Siostra skinęła głową. - Od półtora tygodnia każe mi siostra chodzić, chociaż to boli jak cholera, a teraz, jak poczułem się lepiej, mam jeździć w czymś takim? -W jego głosie słychać było przerażenie i jednocześnie rezygna­cję. Wiedział, że choćby się nie wiadomo jak stawiał, to i tak nie wygra. Ciskając wzrokiem błyskawice niechętnie usadowił się w wózku.

Po dziesięciu minutach siedział już w samochodze Elizabeth, która wyjeżdżała z parkingu. Oparł głowę, zamknął oczy i wes­tchnął głęboko, z ulgą.


Nie miała pojęcia, co powiedzieć gospodyni, kiedy wpadła wczoraj na ranczo, nie wiedziała jeszcze sama, jaką rolę będzie pełnić. Czy wraca jako żona Neila czy jako jego przyjaciółka, znajoma czy po prostu jako pielęgniarka? Czy to powrót chwilo­wy, czy na stałe? Czy tym razem będzie mu rzeczywiście po­trzebna, czy, jak poprzednio, szybko się to skończy?

Neil spojrzał w okno na Śpiącego Olbrzyma. Od czasu do czasu wielki masyw górski znikał mu z oczu, gdy autostrada wijąc się opadała w dół, ale po chwili znów się pojawiał, coraz bliższy, obiecując rychły powrót do domu. Na widok skupiska budynków w oddali, w których rozpoznał swoje ranczo, uśmie­chnął się powoli, z radością.

Elizabeth spojrzała na niego. Wiedziała, co czuje, sama bo­wiem czuła podobnie. Ranczo było jedynym prawdziwym do­mem, jaki Neil kiedykolwiek miał; najszczęśliwszym, jaki miała ona. Powrót, taki jak ten, wspólny, wystarczył, by uspokoić jej ostatnie wątpliwości co do podjętej decyzji.

- Tęskniłeś za domem.

- Ale nie tak jak za tobą. Bez ciebie to zupełnie co innego, Elizabeth.

- No, ale wracam - odpowiedziała z wymuszoną wesołością. Mimo to Neil nie przestawał się zastanawiać: na jak długo?

Jak długo zostanie tym razem? Ile potrwa, zanim znowu ją straci?

Miała rację co do lunchu. Clara podała go w parę minut po ich przyjeździe. Elizabeth nie zdążyła nawet wnieść walizek, spytać Neila, gdzie będzie spala, czy choćby rzucić okiem na swój dawny dom. Gospodyni wzięła ją w objęcia i okryła pocałunka­mi, troszcząc się o nią tak samo, jak o Neila, namawiając do jedzenia, a potem zachęcając, by odpoczęła przed kominkiem w living roomie.

Elizabeth stała w drzwiach, ociągając się z wejściem. Ich ostatnia rozmowa odbyła się w tym właśnie pokoju i jej wspo­mnienie było jeszcze ciągle żywe. On stał przy oknie, ona przy kominku; on przypatrywał się jej w okrutnym chłodnym milcze­niu, kiedy prosiła, błagała, wręcz żebrała o jego miłość. Jeszcze teraz słyszała upiorne echo własnych słów: „Kochasz mnie?"

Neil odwrócił się od ognia, który właśnie poprawiał, zoba­czył, że rumieńce znikły z jej twarzy, i domyślił się, że raz jesz­cze przeżywa to wszystko we wspomnieniach. Przez wiele tygo­dni nie był w stanie tu wejść, żeby jej nie widzieć, nie słyszeć jej głosu. Jej pytanie dręczyło go w snach i na jawie. „Kochasz mnie?"

Boże, tak, kocha ją, nad życie, chociaż jej tego nie mówił. Gdy go opuściła przed jedenastu laty, przysiągł, że nigdy już jej tego nie powie. Był wtedy biedny, jedyną wartością, jaką posia­dał, była Elizabeth i własne słowo, własny honor. Stracił ją, ale postanowił nie stracić honoru. Obiecał sobie i słowa dotrzymał, ale kosztowało go to małżeństwo. Stracił ją ponownie.

Była to taka prosta rozmowa, pomyślała Elizabeth wchodząc powoli do pokoju. Błagała, a Neil nie powiedział nic. N i c. Bez słowa zniszczył ich małżeństwo, zdruzgotał jej marzenia, złamał serce.

Wyszedł jej naprzeciw, wziął ją w ramiona i przytulił.

Wcale nie była tego pewna. Nie oczekiwała cudów, nie karmi­ła się złudzeniami. Przywiązanie i pożądanie mogą w pewnych warunkach wystarczyć, ale nigdy nie zastąpią miłości, w którą wierzyła, na której budowała swoją przyszłość.

Postanowiła o tym nie myśleć. Jeśli nie może spodziewać się po nim niczego więcej poza przywiązaniem i pożądaniem, to musi się tym zadowolić.

- Gdzie chcesz, żebym spala, Neil? - Były trzy sypialnie gościnne na piętrze, pokoje, które miały kiedyś zająć dzieci, ale niestety - czy może na szczęście - ich małżeństwo skończyło się, zanim doczekali się potomstwa. Nie sądziła, żeby miał jakieś życzenia co do tego, który pokój ma zająć, ale wypadało zapytać.

To proste pytanie wzbudziło w nim nagłe pragnienie. Jego oddech stał się nierówny, Neil poczuł ogarniającą go falę gorąca, a niżej trudną do ukrycia wypukłość - .świadectwo dawno nie zaspokajanego głodu. Chciał ją mieć blisko przy sobie, by móc ją dotykać, czuć, kochać.

- Musisz pytać?

Wyczuwała jego pragnienie, tym bardziej że podobne wzbie­rało i w niej. Tak bardzo i tak długo za nim tęskniła. Chciałaby dzielić z nim pokój, łóżko... ale jeszcze nie teraz. Muszą się znów do siebie przyzwyczaić. Musi się upewnić, że mu na niej zależy, że te jego przymilne dopominanie się o to, żeby jeszcze raz spróbować, nie jest po prostu tylko czczym gadaniem. Musi uwierzyć, że mają jakąś szansę.

Uniosła głowę i posłała mu przeciągłe karcące spojrzenie.

- Dopiero co wyszedłeś ze szpitala, Neil. Jak możesz o tym myśleć?

Uśmiechnął się lekko, swobodnie, w oczach zapłonęły mu ogniki.

- Ja mam uszkodzoną wątrobę, a nie...

Nie pozwoliła mu dokończyć, kładąc mu palce na ustach.

- Poproszę Clarę, żeby mi przygotowała frontowy pokój go­ścinny, dobrze?

Neil wydał ciężkie, pełne rezygnacji westchnienie. Frontowy pokój gościnny znajdował się po drugiej stronie korytarza na wprost jego - ich - sypialni. Było to jednak lepsze z dwojga złego; mogła wybrać pokój w drugim końcu domu.

- Dobrze - zgodził się; widząc, że się odsuwa, wypuścił ją z objęć. Kiedy szła w stronę drzwi, z zachwytem patrzył na jej kołyszące się biodra. - Elizabeth? - Zatrzymała się i obejrzała. -Witaj w domu.

Dni mijały Elizabeth szybko. Pierwszy tydzień niewiele się różnił od życia w szpitalu. Neil był jeszcze słaby, szybko się męczył i za dnia długie godziny spędzał śpiąc lub tylko leżąc na kanapie, ale już w następnym tygodniu nabrał sił i z niecierpli­wością wyczekiwał chwili, kiedy wróci do swych dawnych zajęć. Tylko przyrzeczenie, że będzie jej posłuszny, trzymało go w ry­zach.

- Chodź, przejdziemy się - zażądał gniewnie w piątek wie­czorem.

Z marsa na jego czole wywnioskowała, że spodziewał się z jej strony odmowy, zamknęła więc książkę, wstała i wyciągnęła do niego rękę.

Wiedziała, że prędzej czy później zechce zobaczyć swojego ogiera, ale oczywiście nie miała ochoty mu towarzyszyć. Mimo to poszła z nim bez słowa i cofnęła się dopiero, gdy podeszli do konia.

Piorun. Tak go nazwał jeden z poprzednich właścicieli - po­dobno dlatego, że gdy galopował, tętent jego kopyt przypominał odgłos nadchodzącej burzy. Dlatego, że jest taki potężny, taki zły i taki dziki jak najstraszniejsza nawałnica - pomyślała Elizabeth. Cofnęła się, gdy Neil podszedł do konia, przemawiając do niego cicho i poklepując.

Odwrócił się przez ramię z uśmiechem.

- Czy nie jest piękny?

Nie przejął się tym, że nie odpowiedziała. Wiedział, co Eliza­beth czuje do tego konia.

- Do czasu, kiedy znów będę mógł go dosiąść, zapomni chodzić pod siodłem.

Elizabeth odwróciła się na pięcie i wyszła ze stajni, nie czując nawet przejmującego chłodu. Usłyszała, że Neil woła ją po imie­niu, ale nie odwróciła się ani nie zatrzymała. Kiedy ją dogonił, złapał ją za ramię i odwrócił do siebie.

Dostrzegł niepokój, gniew i miłość w jej oczach.

Przejechał palcami po jej policzku, a potem zatrzymał je na ustach Elizabeth, miękkich i pełnych.

- Każdemu trzeba dać jeszcze jedną szansę, Elizabeth. Na­wet Piorunowi. - Zdjął palce z jej ust, zastępując je swoimi wargami. - Nawet mnie.

Płonąc od emocji, które ją wypełniały, Elizabeth wsunęła palce w jego włosy, przyciągnęła głowę i wymusiła głęboki po­całunek. Była spragniona słodkiego, gorącego smaku jego ust, pragnęła zaspokojenia tęsknoty, która w niej rosła przez te ostat­nie tygodnie. Ostatnie miesiące.

Neil jęknął niskim, łamiącym się głosem. Były w ciągu ostat­nich dwóch tygodni pocałunki, były objęcia i pieszczoty, ale nigdy nie było czegoś takiego jak teraz, podsycanego rozpaczli­wym pragnieniem, które nim wstrząsało i które ją przyprawiało o dreszcze. Po raz pierwszy zaświtała mu nadzeja, że ostatecznie będzie mu wolno ją kochać, że Elizabeth ukoi ból, który w nim narastał, gdy o niej myślał co noc, co dzień.

Rozpiął guziki jej płaszcza i wsunął ręce pod gruby sweter, by dotknąć jej piersi. Sutki były boleśnie twarde, spragnione jego pocałunków... ale nie tu. Nie na dworze, gdzie każdy mógł ich zobaczyć.

Przestał ją całować, po czym z ociąganiem zapiął guziki pła­szcza.

- Chodź, pójdziemy do domu - zaproponował ze ściśniętym gardłem. - Chcę cię kochać, najdroższa. Chcę...

Elizabeth ujęła w donie obie jego ręce. Jej rękawiczki były ciepłe w zetknięciu z jego zimną skórą. Twarz miała zaczerwie­nioną z pragnienia, z głodu, a oddech nierówny. Pragnęła go -Neil widział to w jej oczach - ale wiedział również, że odowiedz Elizabeth zabrzmi: Nie.

- Czego chcesz ode mnie, Elizabeth? - spytał cicho. - Obiet­nic, że na zawsze? Przysiąg miłości? - To mógł jej dać. Może mu nie wierzyła -jeszcze - ale naprawdę mógł.

- Nie - odpowiedziała po prostu, łagodnie, Elizabeth. Jak miał ją zapewnić, że tak jest istotnie?

Oczy Neila wyraźnie badały jej twarz, ale nie dostrzegł w niej nic, co by mu pomogło w tej sytuacji.

- Czy odpowiesz mi na jedno pytanie? - Skinęła głową. -Czy nadejdzie chwila, kiedy powiesz: tak?

Jeszcze raz, tym razem wolno, skinęła głową. Neil objął ją ramieniem i ruszyli do domu. Na co właściwie odpowiedziała mu twierdząco: że będą się kochali czy że przyjmie jego miłość?



Rozdział szósty

Kiedy w sobotę po drzemce popołudniowej Elizabeth zeszła z góry, ujrzała Neila w living roomie wśród pudeł, wpatrującego się w wysokie, grube drzewko w rogu pokoju, którego gałęzie sięgały wysokiego sufitu.

- A to co?

Objął ją wpół i przyciągnął do siebie.

- To jest coś, co nazywa się drzewem. Rośnie na dworze w ziemi.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

- Chyba nie możemy się uskarżać na nadmiar drzew w tej części stanu. Nie powinieneś ich wycinać.

- To drzewo nie zostało ścięte, zostało wykopane. - Neil pokazał jej starannie opakowane korzenie. - Po świętach ja... -na jej pełne potępienia spojrzenie poprawił się: - moi ludzie posadzą je obok domu. Pomożesz mi je ubrać?

Spojrzała na pudła, na drzewko, a potem na niego i uśmiech­nęła się.

W pudłach pełno było ozdób - tanich i kosztownych, zwy­czajnych i wspaniałych - najróżniejszych. Ale każda wiązała się ze wspomnieniami. Elizabeth brała je delikatnie do ręki, przeży­wając od nowa nadzieje, marzenia, radości i - o tak - miłości której była symbolem. Tyle miłości...

Wzięła z pudełka lśniącą szklaną bombkę. Jedną z tych ta­nich; należała do kompletu składającego się z sześciu sztuk za niecałego dolara. Kupili je w tym pierwszym roku, kiedy mieli mało pieniędzy, kiedy Neil pracował na dwóch posadach, żeby odłożyć trochę grosza na ślub. Ich święta były wtedy bardzo skromne z powodu braku pieniędzy, ale mieli coś ważniejszego: mieli miłość.

Polana na kominku trzaskały i osuwały się; Elizabeth delikatnie odłożyła bombkę do pudełka. Neil włożył jej do ręki inną ozdóbkę.

- A to pamiętasz?

Było to cacko z błękitnego szkła, oprawione w metalową ramkę i przedstawiające znak rancza. Był to jej kaprys, kazała to zrobić dla niego dwa lata temu, wiedząc, jak bardzo jest dumny ze swojej posiadłości. Tak jak był dumny ze swojej żony...

Jego uśmiech, szeroki, i ciepły, i tak cholernie uroczy, rozpro­szył jej ponury nastrój.

Na wspomnienie tamtego drzewka Neil uśmiechnął się. Miało niecały metr wysokości, było koślawe i krzywe, i większą część igieł straciło po drodze do domu. Ale Elizabeth miała rację. Choinka byta wspaniała, ponieważ oni byli wspaniali. Nie mieli pieniędzy ani żadnych luksusów, które ich teraz otaczały, ale mieli siebie nawzajem i była między nimi miłość, o której sądzi­li, że jest wieczna.

Czy to jest jeszcze ciągle możliwe?

Przytrzymał ją za rękę, kiedy sięgała po małego drewnianego świętego Mikołaja.

- Kiedy o tym marzyłem, myślałem, że ty tu będziesz ze mną i że to wszystko ze mną podzielisz. Byłaś zawsze obecna w mo­ich marzeniach, Elizabeth.

- I ty byłeś w moich marzeniach, ale nie w moim życiu. Mimo najlepszych intencji, w jej głosie zabrzmiała nuta gory­czy.

- Tak byłeś zajęty pracą, tak się starałeś zebrać dla nas pienią­dze, że cię praktycznie nigdy nie widywałam. Przestałam dla ciebie istnieć.

Dotknął czubkiem palca jej policzka.

- Chciałem ci dać wszystko. Ładny dom, wygodne życie... -Takie życie, jakie jej się należało i na jakie właśnie potrzebował pieniędzy. Nigdy nie zrozumiała, że to dla niej pracował aż tak ciężko, że musiał ją na pewien czas zaniedbać, ale przecież po to. by zbudować dla nich wspólną przyszłość. Widziała w tym jedy­nie dowód na to, że jego słowa miłości były kłamstwem. I gdy ta przyszłość została zbudowana, jej już nie było. - Przepraszam...

Dotknęła jego dłoni i pocałowała go w rękę, a potem powró­ciła do ubierania choinki.

- Ja cię nie krytykuję. To było dawno temu. To już się nie liczy.

Ale liczyło się. Wszystko, co kiedykolwiek stało się między nimi dotyczyło ich jeszcze dzisiaj. Odeszła przed rokiem, bo nie chciał jej powiedzieć, że ją kocha, a nie chciał jej tego powie­dzieć, bo gdy go rzuciła jedenaście lat temu, przysiągł, że nigdy tych słów nie wypowie. Była to jedyna obietnica, jakiej wobec niej dotrzymał.

Wyjął kolejną ozdobę z pudełka i zawiesił sobie na palcu na złotym sznureczku. Było to porcelanowe serce - białe, w delikat­ny wzorek ostrokrzewu i jagód. Kupił je dla Elizabeth dwa lata temu, na ich jedyne święta, które spędzili razem jako mąż i żona.

- Pamiętasz...

Kiedy odwracał się w stronę choinki, Elizabeth potrąciła go niechcący i ozdoba zsunęła się z palca. Patrzyli razem, jak porce­lanowe serce uderza o drewnianą podłogę i rozpryskuje się na cztery ostre kawałki.

Elizabeth przez długą chwilę spoglądała na rozbite serce; po czym mrugając, by powstrzymać napływające jej do oczu łzy, uklękła, pozbierała kawałki i wstała z pomocą Neila.

- Strasznie mi przykro, kochanie - powiedział i przyciągnął ją do siebie. - Nie chciałem ci złamać... - Oparł czoło o jej głowę i wymamrotał przekleństwo, a potem cicho szepnął: - Boże, Eli­zabeth, nie chciałem ci złamać serca.

Kilka godzin później Elizabeth leżała w łóżku, szeroko otwar­tymi oczyma wpatrując się w ciemność. Neil przepraszał ją usta­wicznie, słowa płynęły strumieniem bez końca... słowa żalu i smutku, obietnice. Słuchała, jak długo mogła, na ile była w sta­nie wytrzymać ból, który sprawiały jej te słowa; a potem płacząc uciekła z pokoju. Teraz, w samotności, słowa te powracały do niej, znów zmuszając do płaczu.

- Byłaś moją żoną, moim życiem. Chciałem uczynić cię szczęśliwą, chciałem żyć z tobą na zawsze, chciałem, żebyś za­wsze mnie kochała... Najdroższa, nigdy nie chciałem zrobić ci krzywdy.

Mówił, że ją kocha. Mimo że nie chciał jej tego powiedzieć, mimo że raczej pozwolił jej odejść, niż miałby jej to powiedzieć, to przecież ją kochał.

Nie wierzyła mu. Nie mogła mu uwierzyć. Zbyt wiele czasu upłynęło, zanim porzuciła nadzieję na jego miłość i marzenia, że pewnego dnia pokocha ją tak, jak ona jego kochała. Jeżeli teraz uwierzy w to znowu, jeżeli znów zacznie żywić nadzieję i marzyć, to znów zostanie oszukana. O ile nie zacznie wierzyć w cuda...

A jednak było to Boże Narodzenie. Czas cudów.

Przewróciła się na bok i spojrzała na nocny stolik, gdzie pro­mień księżyca chłodnym srebrzystym blaskiem oświetlił porcela­nowe serce - symbol jej miłości. Roztrzaskane. Nie do sklejenia. Żaden cud nie sprawi, żeby było znów jak nowe, tak jak i żaden cud na świecie nie uleczy jej serca.

Neil, leżąc na kanapie, wetknął sobie jeszcze jedną poduszkę pod głowę, skrzyżował nogi, splótł palce i westchnął głośno. Dramatycznie. Siedząca na wprost niego w fotelu Elizabeth po­patrzyła w jego stronę, tak jak się tego spodziewał, i posłała mu ciepły, łagodny uśmiech.

Spojrzała na ekran telewizora. Neil oglądał mecz piłki nożnej, lecz wyłączył dźwięk.

- Możesz włączyć dźwięk. Mnie to nie będzie przeszkadzało.

Potrząsnął przecząco głową. Nie lubił piłki nożnej, w ogóle nie lubił sportu. Rodeo była to jedyna rzecz, która go podniecała.

- A co byś chciał robić?

Chciałbym ją wziąć w ramiona, pomyślał uśmiechając się, i zanieść do swojej - do naszej sypialni. I tam ją położyć na łóżku, rozebrać i kochać słodko, czule, długo. Nagle uśmiech znikł z jego twarzy. Nie może jej dźwignąć, nie może jej zanieść, nie może jej kochać. W gruncie rzeczy od piątku, poza paroma niewinnymi pocałunkami, nie dostał od niej nic.

O tym, jak długo z nim zostanie. O tym, kiedy zgodzi się, żeby się kochali. O tym, czy w ogóle kiedykolwiek przyjmie jego miłość. Nie miał jednak odwagi tego brzydkiego, zimnego nie­dzielnego popołudnia zadawać pytań, które mogłyby zepsuć na­strój przytulnego, miłego ciepła, które dzielili.

- Czy masz kogoś? - Specjalnie powiedział to tonem lekkim, od niechcenia, żeby się nie obraziła.

Elizabeth wstała z fotela, zdjęła jego nogi z kanapy, sama zaś wsunęła się pod nie, siadając tak, by móc patrzeć mu w twarz. Neil posunął się automatycznie, robiąc jej obok siebie miejsce, tak, by mogła grzać sobie stopy o jego plecy, sam zaś położył nogi na jej brzuchu. Była to ich zwykła poza, która pozwala na bliskość bez intymności.

-A ty?

- Nie. Jeżeli nie mogę mieć ciebie, to nie chcę nikogo.

Starała się ukryć dreszcz radości, który ją przeszył na to oczywiste stwierdzenie. Wiedziała, co miał na myśli. Od czasu do czasu Peg mówiła jej o różnych samotnych mężczyznach, proponowała, że ją z nimi zapozna, że zaprosi tego czy owego na obiad, ale Elizabeth zawsze odmawiała. Niepotrzebne były żadne wyjaśnienia, Peg świetnie rozumiała, o co chodzi. Ci mężczyźni mogli być mili i atrakcyjni, ale żaden z nich nie był Neilem.

- Czy dlatego stale nosisz obrączkę? Wyciągnął rękę i spojrzał na złote kółeczko.

- Noszę ją, ponieważ jestem żonaty. Ponieważ nawet jeśli ty nie chcesz być moją żoną, Elizabeth, to ja zawsze będę twoim mężem.

Zawsze. Było to jedno z tych słówek, które wzniecały w niej ogień, podobnie jak „miłość" i „na wieki". Jedno z tych słów, które wzbudzały w niej chęć, by uwierzyć w cuda, nawet jeżeli nie miało to sensu.

- Zawsze, Elizabeth - powtórzył. - Wierz mi albo nie, ale zawsze: czy jesteś ze mną, czy nie, czy mnie kochasz, czy nie.

Żeby powstrzymać drżenie rąk, zaczęła mu rozcierać stopy ubrane w grube białe skarpetki. Nie była w stanie wyobrazić sobie łatwego powrotu, jakiejś prostej metody, by odpowiedzieć na to, co mówił.

Potrząsnęła przecząco głową.

- Odeszłam już potem, gdy cię straciłam pod każdym liczą­cym się względem.

Tym razem Neil się z nią nie zgodził.

- Nigdy mnie nie straciłaś, Elizabeth. Wyrzuciłaś mnie. Ich spojrzenia spotkały się na długą męczącą chwilę; potem

Elizabeth uśmiechnęła się powoli, chłodno.

- Mówią, że jeżeli pięć osób jest świadkami wypadku, to mają pięć różnych wersji tego, co się stało. Myślę, że nie stano­wimy wyjątku.

Nie spodobało mu się to.

- Czego pragniesz, Elizabeth? Dlaczego zgodziłaś się tu przyjechać? Czego ode mnie chcesz?

Znów się uśmiechnęła.

- Nie dałeś. Ale nauczyłeś mnie czegoś.

- Czego? Jak żyć bez miłości? Jak przestać w nią wierzyć? Jak poprzestać na niczym, kiedy można mieć wszystko?

Elizabeth również usiadła, trzymając jego dłoń w swoich rękach.

Przez dłuższy czas gładziła palcem jego obrączkę, zanim spojrzała mu w oczy.

Szukał w jej twarzy śladu niechęci, a nie znalazłszy go zaczął całować ją słodko, zapamiętale, wtargnął językiem do jej ust, dając, biorąc, podniecając. W jego pieszczotach była ta sama słodycz i gwałtowność, kiedy wsunął jej ręce pod sweter, dotyka­jąc piersi, które doprowadził do bolesnego napięcia; serce waliło jej jak młotem, krew tętniła.

Zadrżała, gdy odchylił się, by ściągnąć jej sweter przez głowę. Palce mu drżały, gdy odpinał klamerkę stanika; stanik spadł obok swetra, odsłaniając jej piersi, nagie i spragnione jego pieszczoty.

Szare oczy Neila przesuwały się czule po atłasowej skórze i piersiach z różowymi koniuszkami.

- Jaka jesteś piękna - szeptał, kładąc jej rękę na brzuchu. -Czy wiesz, jak bardzo cię pragnąłem? Ile nocy śniłem, żeby się z tobą kochać?

I znowu jedno z tych słówek. Gdyby ją tylko rzeczywiście kochał. Gdyby mogła być pewna jego miłości... Zamknęła oczy i obraz ukochanej pięknej twarzy znikł. Gdyby uwierzyła w jego miłość, to wierzyłaby w cuda, a przecież w cuda nie wierzy. Nie może, ze względu na własny stan ducha i umysłu, na swoje serce, na swoje życie - nie może uwierzyć w cuda. Odczuł jej dystans jako chłód, który przeniknął mu do serca. Cofnął ręce i złożył je tak, żeby nie sięgały do niej; nie będzie jej przekonywał, nie będzie jej zmuszał.

Otworzyła oczy, starając się na niego nie patrzeć. Podniosła z podłogi sweter i wciągnęła go przez głowę, zakrywając zimne nagle ciało.

- Jak długo mam czekać? - spytał głosem twardym, napię­tym, nad którym ledwie panował.

Elizabeth, podobnie jak on, splotła ciasno palce.

- Aż przyjdzie czas.

- Aż przyjdzie czas? - powtórzył szyderczo. - A ten czas przyjdzie naturalnie według twojego uznania, według arbitralnie podjętej przez ciebie decyzji, prawda? - Nie czekając na odpowiedź, dalej ciągnął swoje oskarżenie. - Czekałem przeszło rok, Elizabeth. Czekałem dłużej niż całe życie.

- Ale ja nie jestem jeszcze gotowa, żeby się z tobą kochać, Neil! W tej chwili mogę mieć z tobą tylko stosunek. - Wstała i przeszła przez cały pokój, by się w końcu zatrzymać przed kominkiem. - Przepraszam. Myślałam, że to pójdzie łatwiej. Myślałam, że będę mogła zapomnieć wszystko, co się wydarzyło, że się tu z tobą wprowadzę i znowu będę twoją żoną, ale niestety, nie mogę.

Oparła się o ciężki kamienny gzyms kominka, złożyła ręce i zamknęła oczy powstrzymując palące łzy.

- Potrzebuję... czasu. Poczucia bezpieczeństwa. Miłości. -Boże, jak bardzo potrzebowała miłości.

Tym razem to Neil znalazł wyjście z trudnej sytuacji. Stanął przy niej i objął ją mocno.

- Nigdy byś nie uwierzyła, sądząc po tym, co robię, że już skończyłem trzydzieści trzy lata, prawda?

Odwóciła się w ramionach Neila ukrywając na jego piersi zalaną łzami twarz.

- Neil, tak mi przy...

- Nie przepraszaj. To moja wina. Nie mogę brać tego, czego ty nie możesz mi dać. - Uniósł jej głowę, żeby móc na nią patrzeć. - Nie płacz, kochanie. Popatrz, posprzeczaliśmy się, a mimo to rozmawiamy, to też się jakoś liczy, prawda?

Nie odpowiedziała. Nie mogła. Mogła myśleć tylko o tym, że znów się oszukuje wmawiając sobie, że może być szczęśliwa żyjąc z Neilem i wiedząc, że on jej nie kocha.

Wyglądało na to, że jednak ciągle ma jakieś marzenia.

We wtorek rano po wizycie Neila u doktora Cartera zrobili zakupy, a potem wyruszyli w długą drogę powrotną na ranczo. Elizabeth miała w torbie upominki dla Clary, Roya i Peg, a także dwa małe prezenciki dla Neila: najnowszą książkę jego ulubione­go autora i bibelot - pięknego konika z delikatnego barwionego szkła. Czuła się głupio kupując mu prezenty - była jego żoną, ale nie była jego kochanką, była towarzyszką, ale nie przyjaciółką. Wiele rzeczy w tych okolicznościach mogło się wydać zbyt oso­bistymi, dlatego wybrała coś neutralnego.

Kiedy zaniosła paczki do swego pokoju, Neil poszedł do living roomu. Pachniało tu przyjemnie sosną i było jasno i ciepło, co stanowiło miły kontrast z surowym krajobrazem za oknem.

Była to zima najbardziej ponura ze wszystkich, jakie przeżył -ołowiane niebo, ciężkie chmury, przejmujące zimno. O tej porze powinien być już śnieg, a tymczasem niebo poprzestawało na czczych obietnicach. Podobnie jak on.

Z głębokim westchnieniem odwrócił się od okna, gdy Eliza­beth weszła do pokoju.

- Twoje westchnienia brzmią złowieszczo - zauważyła żar­tobliwie. - O czym myślisz?

Jej widok mógł rozjaśnić nawet najbardziej smutny dzień. W niebieskim swetrze i granatowych sztruksowych spodniach, z włosami zaczesanymi do tyłu, była piękna aż do bólu. Neil zapragnął ją objąć, chciał ją kochać, sprawić jej radość. Ale nie mógł. Nie mógł, dopóki ona nie przyjmie tego, co on ma jej do ofiarowania.

Od niedzielnego popołudnia zachowywała się jakby nigdy nic, udawała, że atmosfera między nimi jest czysta i swobodna, że w najmniejszym stopniu nie przejęła się tamtą sceną. Neil jednak rozumiał tę grę. Ostatnie dwie noce spędził bezsennie, rozpamiętując wszystko, co mówiła.

Jeżeli o nic nie prosisz, to nie jesteś zawiedziony, gdy ci tego nie dadzą. Przychodzi czas, kiedy należy wyzbyć się marzeń i zadowolić się tym, co człowiek ma.

Prosiła go kiedyś o miłość, i jego odmowa złamała jej serce. Czyżby odebrał jej także i marzenia?

Choć nie chciał się do tego przyznać przed sobą, to jednak wiedział, że odpowiedź brzmi: tak. Teraz pragnął jej oddać te wszystkie marzenia i dać jeszcze dużo więcej. Chciał jej dać wszystko. Ale żeby to zrobić, musiał jej wytłumaczyć, dlaczego przed rokiem jej odmówił.

Elizabeth ponowiła swoje pytanie, na co Neil odpowiedział spokojnie:

- Czy pamiętasz, jak zostawiłaś mnie po raz pierwszy?

Zaskoczył ją tym pytaniem; właśnie zdejmowała pantofle. Znieruchomiała na chwilę, zanim z hukiem spuściła na podłogę drugi but. Chcąc zyskać na czasie, usiadła na krześle i schowała nogi pod siebie przykrywając je szalem zrobionym na szydełku przez Clarę.

- Po raz pierwszy? - powtórzyła. - Mówisz o tym tak, jakby to był mój stały zwyczaj.

Usiadł przy kominku opierając się ręką o różowy granit.

- A czy tak nie było? - spytał sucho, po czym ze zniecierpli­wieniem potrząsnął głową. Nie chciał krytykować, szukać win­nych, nie chciał jej denerwować. - Powiedziałaś wtedy: „Mówisz mi, że mnie kochasz, ale to są tylko czcze słowa, a słowa nic nie znaczą"... - Był to dokładny cytat. Bolesne oskarżenie płonęło w jego duszy, nie, tego nigdy nie zapomni.

Złożyła ręce na kolanach; ścisnęła je tak mocno, że zbielały koniuszki palców. Wolała tego nie pamiętać. Dość miała przy­krych wspomnień, nawet bez sięgania do tak odległej historii.

- A pamiętasz, co ja wtedy powiedziałem?

Próbowała wyrwać mu ręce, ale przytrzymał je mocno.

- Przeszłość jest już za nami. Stało się, jak się stało, i nic, cokolwiek sobie powiemy, nie może tego zmienić.

Neil jednak uparcie ciągnął dalej, zmuszając ją do słuchania.

- Słowa nic nie znaczą, powiedziałaś, i wobec tego moja odpowiedź brzmiała: „Nigdy ich więcej ode mnie nie usłyszysz, kochanie". Teraz pamiętasz? Pamiętasz, co było dalej?

Zamknęła oczy, usłyszała jego głos z tamtej odległej nocy, głos zimny, okrutny, groźny. Słowa wypowiedziane w gniewie, obliczone na zadanie bólu. Słowa, które złamały jej serce.

- "Przysięgam Bogu..." - Nawet po jedenastu latach trudno przyszło Neilowi wypowiedzieć głośno te słowa. - „Nigdy wię­cej ci już nie powiem, że cię kocham". - Jego szare oczy przyćmił ból. - Czy ty rozumiesz, Elizabeth? Czy rozumiesz, dlaczego nie mogłem odpowiedzeć na twoje pytanie, kiedy zadałaś mi je w zeszłym roku? Czy ty rozumiesz, co mam na myśli?

Spojrzała na niego i krew odpłynęła jej z twarzy; jej błękitne oczy pełne były bólu. To dlatego zniszczył ich małżeństwo, odmawiając jej wyznania miłości. Głupie, gniewne słowa.

Puścił jej ręce, wstał i podszedł do choinki; trącił palcem mały dzwonek, który zadzwonił.

- Ciepło, zapobiegliwość, czułość. W ten sposób chciałem ci okazywać swoją miłość. Nie słowami, lecz czynami. - Spojrzał na nią przez ramię i zrozumiał, że i ona pamięta ten fragment ich rozmowy sprzed lat. - I to właśnie starałem się robić, kiedyśmy się pobrali. Spędzałem z tobą czas, rozmawiałem, uczyniłem cię centralnym punktem mojego życia. Traktowałem cię najlepiej, jak umiałem, ale to było za mało. To, co dla ciebie robiłem, to było za mało. Żądałaś słów, tych samych słów, które przed jede­nastu laty nic dla ciebie nie znaczyły.

Zerwała się, nie była w stanie usiedzieć ani chwili dłużej.

- Ja niczego nie żądałam aż do dnia, kiedy cię opuściłam, kiedy nasze małżeństwo i tak już nie istniało!

Podniósł głowę, przyglądając się aniołowi na czubku choinki. Piękną twarzą ze ślicznymi błękitnymi oczyma i złotą aureolą włosów przypominał Elizabeth. Dlatego kupił go przed laty.

- Niczego nie żądałaś? - zabrzmiało to jak łagodne wyzwa­nie. - A jak to było, kiedy mi powiedziałaś, że mnie kochasz oczekując, że ja ci powiem to samo, a gdy nie powiedziałem, byłaś bardzo zawiedziona? A te wszystkie noce, kiedy udawałaś, że śpisz, gdy szedłem do łóżka, żebym cię przypadkiem nie dotknął? A ty - czy nie przestałaś mówić, że mnie kochasz? Nie chciałaś ze mną rozmawiać, spędzać ze mną czasu, patrzeć na mnie i kochać się ze mną, dopóki nie powiem, że cię kocham. Takie były twoje żądania, Elizabeth. Może nie tak wyraźnie postawione, jak wtedy, kiedy mnie opuściłaś, ale były to jednak żądania.

Słowa protestu zamarły jej na ustach. Może miał rację. Była taka niepewna, niepewna i jego, i siebie. W końcu zaczęłaby się zastanawiać, czy on rzeczywiście ją kocha, czy wypowiedział te słowa tylko po to, by ją zadowolić, przecież niepewność i tak by ich rozdzieliła.

-Och, Neil...

- Mamy jeszcze jedną szansę, Elizabeth. - Podszedł do niej i dotknął jej włosów. Przez te wszystkie lata, mając tyle pienię­dzy, nie znalazł nigdy nic tak miękkiego, tak jedwabistego, tak pięknego jak jej włosy. - To nie jest przecież aż tak trudne. Jeżeli coś się psuje, można to naprawić. Problemy się rozwiązuje, przy­rzeczenia odnawia, marzenia odbudowuje.

Oznaczałoby to, że ma uwierzyć w Neila, w miłość, w cuda. Czy potrafi ponieść to ryzyko? Czy przeżyje jeszcze jeden za­wód, jeszcze jednen cios prosto w serce?

Uważała, że nie. Tym razem to już musi być na zawsze... albo wcale. Nie poświęci swego serca, swej duszy, tylko po to, by przegrać raz jeszcze.

Neil patrzył na nią, jak rozważała jego ofertę. Wyraz zastano­wienia w jej oczach ustąpił lękowi, bólowi, trosce. Zamiast na­dziei było w nich wspomnienie dwóch ran w sercu, dwóch boles­nych rozstań. Ze smutkiem przeczuwał, jaką usłyszy odpowiedź.

- Tak mi przykro, Neil.

Jej szept ranił mu serce jak nóż. Myślał nad odpowiedzią, która umniejszyłaby ich ból, ale nie wiedział, co mógłby powie­dzieć, co mógłby zrobić. Chciał dotknąć jej policzka, ale Eliza­beth, z trudem powstrzymując łzy, cofnęła się szybko i wyszła z pokoju.

Chciał za nią biec, błagać ją, prosić, ale... nie ruszył się z miejsca. Mimo że pękało mu serce, pozwolił jej odejść.



Rozdział siódmy

Był to długi męczący tydzień; w sobotę wieczorem Elizabeth kryła się w swoim pokoju z uczuciem wielkiej ulgi, podobnie jak w ciągu poprzednich czterech dni. Neil nie próbował z nią roz­mawiać od wtorku, w gruncie rzeczy wcale go nie widziała. Cały dzień spędzał w gabinecie, siedząc nad papierami, czego nie robił od dnia wypadku. By wypełnić chwile, które nagle stały się puste, zaofiarowała Clarze pomoc w pracach domowych, przy gotowa­niu i nie mającemu końca pieczeniu ciast świątecznych. Ozdobiła już tyle ciastek w kształcie choinki, bałwanka, świętego Mikoła­ja, gwiazdek i wianuszków, że mogła to robić niemal z zamknię­tymi oczami. Ale wszystko to razem nie było w stanie zająć jej myśli.

A mogła myśleć tylko o Neilu. Jestem zwykłym tchórzem, uznała. Proponował jej coś, o czym marzyła przez całe życie -przyszłość i szczęśliwe małżeństwo. Może nawet miłość. A ona musiała tylko to przyjąć, wyciągnąć rękę i wziąć.

Ale nie potrafiła. Bała się - bała się marzyć, ponieważ jej marzenia zostały okrutnie zniszczone już dwukrotnie. Bała się uwierzyć, że tym razem może być dobrze, że tym razem może być na zawsze. Wszystko to, czego pragnęła, miała w zasięgu ręki, ale bała się po to sięgnąć.

Siadła na łóżku, by zdjąć buty. Na stoliku nocnym, zawsze na widoku, leżało rozbite porcelanowe serce. Powinna je wyrzucić, pomyślała głaszcząc czubkiem palców największy kawałek. Kie­dyś było takie piękne, ale teraz nie do uratowania. Kawałki stanowiły po prostu bolesne przypomnienie tego, jak łatwo - i jak nieodwołalnie - można coś zniszczyć. Serce, małżeństwo, ma­rzenia, ludzi.

Pozbierała części, chcąc je wyrzucić do kosza, ale pod wpły­wem nagłego impulsu położyła je przed sobą na łóżku próbując poskładać w całość.

Przez dłuższy czas siedziała spokojnie, patrząc na serce wil­gotnymi od palących łez oczami. Było piękne. Maleńkie odpry­ski pogubiły się, zakłócając doskonałość malowanej powierzch­ni, a cienkie, poszarpane linie wskazywały pęknięcia, ale mimo to serce było piękne. Nigdy już nie będzie takie jak nowe, ale żadna z rys nie umniejszy jego wartości. Dla niej zawsze będzie czymś drogim, zawsze pozostanie prezentem od Neila. A nawet czymś więcej, ponieważ myślała, że się zniszczyło, a jednak znów było całe.

Jeżeli coś się zepsuje, można to naprawić. Problemy się roz­wiązuje, przyrzeczenia odnawia, marzenia odbudowuje.

Czy Neil miał rację? Czy ich rozbite małżeństwo można jeszcze skleić? Czy może być tak dobrze - a nawet jeszcze lepiej -jak było dotychczas? Czy może, z jego pomocą, odnowić swoje obietnice i odbudować marzenia?

Było to ryzyko. Gdyby je podjęła i zawiodła się znowu, bała się, że poczucie krzywdy pozostanie w niej na zawsze. Nigdy nie znajdzie w sobie dość odwagi, by pokochać raz jeszcze. Czy jednak może przeżyć resztę życia tak jak teraz - pragnąc, marząc, żądając miłości, ale bojąc sieją przyjąć?

Może mieć to wszystko albo nic. Wybór należy do niej.

Delikatnie odłożyła kawałki potłuczonego serca na nocny stolik, po czym wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi z ci­chym skrzypnięciem. Pod drzwiami Neila, po drugiej stronie korytarza, wąska linia światła wskazywała, że i on nie śpi.

Znalazła w kuchni buteleczkę kleju i po ciemku wróciła do pokoju. Usiadła na łóżku, otworzyła buteleczkę, złożyła części serca i zabrała się do roboty.

Neil usłyszał, że Elizabeth wychodzi z pokoju, a następnie wraca w chwilę później. Zastanawiał się, dlaczego tak późno w nocy jeszcze nie śpi, ale nie wstał z miejsca, żeby sprawdzić. Kominek był ciepły, ogień grzał go w plecy, w pokoju panowała błoga cisza. Gdyby sądził, że ma szansę zasnąć, to już dawno byłby w łóżku, ostatnio jednak sen przychodził mu z trudem.

To wina Elizabeth, pomyślał z gniewem. Umilała mu dni tak, że były radosne i przyjemne, za to noce stawały się dla niego piekłem, podczas gdy ona spała jak dziecko po drugiej stronie korytarza. Gdy zaś spał, śnił o niej - o miłości i o ich zgryzotach i budził się jeszcze bardziej zmęczony niż poprzedniego dnia. Nie wiedział, jak długo będzie w stanie to znosić.

A najgorsze, że sam był sobie winien. Kochała go - w to nie wątpił - tak jak on kochał ją, ale zranił ją tak głęboko, że nie mogła już w jego miłość uwierzyć. Brakowało jej poczucia pew­ności, które miał on. Musiałaby mu uwierzyć, mimo że zawiódł ją dwukrotnie.

Głowa mu zwisła bezwładnie, napięte mięśnie karku rozluźniły się, zastygł w bezruchu. Uniósłszy głowę stwierdził, że delikatne skrzypnięcie drzwi nie było wytworem jego wyobraźni. W otwartych drzwiach stała Elizabeth. Usiadł prosto, ale nie wstał. Z bijącym sercem milczał, czekał.

Bardzo starannie zamknęła za sobą drzwi, a następnie pode­szła i uklękła przed nim na podłodze.

- Neil.

Głos miała lekko zdyszany, cichy, był to ulotny szept pełen pragnienia, który tylko podsycił jego żądzę. Gdyby znów od niego odeszła, chyba by umarł z bólu.

Podniósł rękę, by dotknąć jej włosów; ręka mu drżała. Jak dawno temu kochał się z nią po raz ostatni? Nie pamiętał. Było to zbyt dawno. Ale dziś go o to prosiła. Nie wiedział, czy chciała dać im szansę, o której mówili, czy przeważyła tęsknota - a zre­sztą nie dbał o to. Przyjmie ten wspaniały dar, który mu ofiaro­wuje, a nad przyczynami zastanawiać się będzie później.

Ukląkł przed nią, drżącymi palcami zaczaj odpinać guziki szlafroka, grubego, miękkiego, białego i ciepłego, który krył jej również ciepłe ciało. Zsunął jej szlafrok z ramion i zrzucił na podłogę, a następnie wsunął rękę pod cienką nocną koszulę. Pier­si Elizabeth były ciężkie, sutki nabrzmiałe, twarde. Niecierpliwie zerwał z niej koszulę i cisnął na bok.

W blasku kominka jej skóra była złocista - ciepła, atłasowa. Neil delikatnie położył ją na plecionym chodniku i przez długą chwilę tylko patrzył, gardło miał zbyt ściśnięte, by mówić. Znał ją, kochał przez prawie pół życia, ale nigdy nie miał dość patrze­nia na nią. Tak była piękna, tak niewiarygodnie doskonała, tak bardzo kochana... i nawet tego nie wiedziała.

Jego gorące spojrzenie rozgrzało ją, wzmogło jej pragnie­nie. Wyciągnęła ku niemu ramiona, ale on je odsunął. Gdy dotknął ustami jej piersi, westchnęła wyginając się w łuk. Zaczął pieścić jej sutki wargami, ssąc je, to znów muskając językiem, wywołując spazmy pożądania, które przenikały ją całą. Wreszcie, zaciskając zęby, z cichym jękiem odepchnęła go i uklękła przed nim.

Po raz pierwszy od chwili, gdy wyszedł ze szpitala, zobaczyła jego bliznę - zaczynała się jakieś piętnaście centymetrów nad spodniami. Przesunęła delikatnie palcami wzdłuż cienkiej kreski aż do jego talii i szerokiego skórzanego pasa. Odpięła sprzączkę i sięgnęła do jego spodni. Były zapięte na rząd guzików, które zaczęła rozpinać jeden po drugim, manipulując palcami pomię­dzy chłodnym metalem, ciepłym materiałem i twardym, jędrnym ciałem.

Słabość, którą odczuwał w ostatnim miesiącu, znów dała o sobie znać i Neil oparł się rekami o jej nagie ramiona. Odpięła ostatni guzik, wsunęła ręce do środka, pod miękkie, bawełniane slipy, które z jego pomocą ściągnęła. Jej dłonie zostawiły gorący ślad wzdłuż jego bioder i nóg, gdy szukała jego twardej męsko­ści. Pieszcząc go delikatnie uniosła głowę, żeby złączyć swoje usta z jego ustami.

- Teraz. - Cicho zabrzmiał jej szept i zamarł stłumiony poca­łunkami.

Wreszcie ją puścił i podniósł się, pociągając ją za sobą. Opie­rającą się postawił na nogi.

- Do łóżka - wyszeptał, a potem znów ją całował, językiem wypełniając ciepłe wnętrze jej ust i kierując, objąwszy ją wpoi, do łóżka, gdzie delikatnie ją położył, sam kładąc się obok. Przywarła do niego niecierpliwie, ale Neil nie zareagował na tę prowokację. Wsparty na łokciu patrzył na nią z góry, wolną ręką pieszcząc ją nieustannie, aż mu pociemniały oczy, w których płonęło pożądanie. -Nie mogę...

Zacisnęła palce i koniuszkiem języka zwilżyła jego pierś, teraz stwardniałą.

- Pragnę cię, Neil...

To proste i jasne stwierdzenie wzmogło tylko jego żądzę.

- Ja też cię pragnę, kochanie, ale... doktor mówił, że... przez parę miesięcy nie można.

Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. A następnie uniosła się i popchnęła go przewracając na plecy.

- Czy w ten sposób doktor pozwolił?

Jego jęk był wystarczającą odpowiedzią. Wchłaniała go w siebie, powoli, coraz głębiej i głębiej, aż ją wypełnił całkowi­cie. Siedziała spokojnie, z zamkniętym oczyma, delektując się, czując go w sobie, kochając. Nie zapomniała doskonałości tej chwili, jej piękna. Nie zapomni nigdy.

W blasku kominka Neil dostrzegł łzę, która spłynęła jej po policzku, i wyciągnął rękę, żeby ją otrzeć. Przesunął palce niżej do jej brody, lekko kierując jej twarz ku sobie.

- Jesteś moim życiem, Elizabeth - wyrzekł uroczyście. - Na zawsze.

Znowu te słowa, pomyślała uśmiechając się przez łzy. Ale tym razem im uwierzyła. Tym razem je przyjęła.

Starając się amortyzować własny ciężar wycisnęła mu na ustach słodki, długi pocałunek. Jej piersi muskały go prowoka­cyjnie. Neil uniósł ręce, żeby ich dotknąć, żeby je pieścić, rozpa­lać trawiący ją płomień. Nie mogąc tego wytrzymać już ani chwili dłużej, zaczęła miarowo poruszać biodrami, odwzaje­mniając słodką męczarnię i sycąc jego pragnienie, aż wybuchło fajerwerkiem oślepiającego światła, by po chwili przygasnąć i tlić się dalej ciepłym, złocistym żarem.


Pamiętając o jego ranie Elizabeth położyła się delikatnie obok Neila, który leżąc z ramieniem na poduszce przyciągnął ją blisko siebie, obejmując władczym ruchem. Serce mu biło gwałtownie, nierówno, pod wpływem jej pieszczot. Składając pocałunek na jego wilgotnym ramieniu, spytała:

- I będziesz moją żoną? Będziesz ze mną mieszkała? Będzie­my mieli dzieci? I razem się zestarzejemy?

Uroczyście skinęła głową.

- Tak.

Otworzył usta, by jej zadać następne pytanie, ale zająknął się, po czym przez ściśnięte gardło ochrypłym głosem zapytał:

Trzymał ją mocno, ukrywszy twarz w jej włosach, podczas gdy cud tej obietnicy wezbrał w nim wypełniając mu serce, prze­nikając duszę. Odsunąwszy się trochę dotknął czule ręką twarzy.

- Elizabeth...

Wiedziała, co ma zamiar powiedzieć, wyczytała to w jego oczach, widziała ich wyraz nawet w półmroku panującym w po­koju, lecz zasłoniła mu dłonią usta.

- Żadnych żądań, Neil. - Przedtem ona stawiała żądania i to ich o mało nie zniszczyło. Teraz na to nie pozwoli. - Po prostu przyjmij moją miłość. Pozwól mi siebie kochać i to już wstarczy.

Chciał jej powiedzieć, że nie wystarczy, przynajmniej jemu, chciał powiedzieć, że ją kocha tak bardzo, że chyba umrze z mi­łości, ale ona przez cały czas go pieściła, całując, gładząc i pod­niecając tak, że słowa, nie wypowiedziane, przepadły w zamęcie pragnienia.

- Żadnych żądań, - powiedziała. Neil z chmurną miną wciągnął dżinsy, które cisnął na podłogę, a następnie dorzucił polano do ognia. Czy ona nie widzi, że on chce, pragnie - po tylu latach - potwierdzić swoją miłość? Czy może się obawiała, że zobowiązany jej wyznaniem po prostu chce się odwzajemnić tym samym? Czy ciągle jeszcze nie może uwierzyć w jego miłość?

Gdy polano ogarnął jasny płomień, usiadł przy kominku, plecami do ognia, i przyglądał się Elizabeth z daleka. Leżała na wznak, z włosami delikatnie rozrzuconymi na poduszce, z wyra­zem twarzy świadczącym o całkowitym zaspokojeniu. Boże, by­ła tak piękna, że samo patrzenie na nią wydawało się rozkoszą. Jak ma z nią postąpić? - zastanawiał się smutno. - Dawała mu wszystko... nie chcąc nic w zamian. Nawet jego słów miłości.

Ogrzawszy się przy ogniu, podszedł do okna i odsunął zasło­nę. Na dworze było szaro, zimno i ponuro. Powinien już spaść śnieg, pomyślał z westchnieniem. Śnieg na Boże Narodzenie.

- Żałujesz czegoś?

Obrócił się, by spojrzeć na nią przez ramię. Łagodnie, powoli na jego ustach pojawił się uśmiech.

- Bardzo wielu rzeczy - odpowiedział. - Żałuję każdego dnia, kiedy cię traciłem. Każdej chwili, w której cię zraniłem. Każdego momentu, kiedy mogłem wywołać twój uśmiech, a nie zrobiłem tego. Każdego dnia, który spędziłem bez ciebie.

Usiadła, okrywając się prześcieradłem.

- A tej ostatniej nocy też żałujesz? - spytała cicho, obawiając się jego odpowiedzi. Przychodząc tu wczoraj wieczorem tak bardzo była pewna, że on jej pragnie w tym samym stopniu, w jakim ona pragnęła jego, że znaczy dla niego tyle, co on dla niej. Czyżby się myliła?

Odwrócił ku niej twarz i skrzyżowawszy ręce na piersiach, oparty o futrynę okna, pomału, z głębokim przekonaniem, po­trząsnął głową.

- Ani przez chwilę. - No, może z wyjątkiem tego, że mu nie pozwoliła powiedzieć, że ją kocha.

Elizabeth z ulgą opadła na łóżko.

Elizabeth nie spuszczała z niego wzroku. Wiedziała, że ma na myśli coś więcej niż Boże Narodzenie bez śniegu. Podejrzewała, że zastanawia się, dlaczego nie chciała wtedy w nocy słuchać jego wyznań miłosnych. Pragnęła mu wytłumaczyć, że już tych słów nie potrzebuje. Oczywiście, byłoby miło je usłyszeć, ale prawdziwy dowód miłości to przede wszystkim jego czyny: to, jak słodko ją całował, jak gorąco na nią patrzył, jak czule jej dotykał, jak się z nią kochał. Znajdzie jego miłość we wspólnych posiłkach, w cichych wieczorach przy kominku, we wszystkich wspólnych godzinach, które będą spędzali kochając się, rozma­wiając, śmiejąc się lub sprzeczając albo w ogóle nic nie robiąc -tak, w tym wszystkim Elizabeth znajdzie dowody jego miłości.

Był niezwykle przystojnym mężczyzną. Gdy tak stał boso, bez koszuli, w samych spodniach, przyprawiał ją o wzmożone bicie serca; myślała tylko o tym, żeby się z nim kochać, czuła bolesne pożądanie.

- Neil?

Wiedział, czego chce, zanim mu to powiedziała - wiedziała, ponieważ i on tego pragnął. Nie było chyba w jego życiu dnia, żeby jej nie pożądał, żeby nie była mu potrzebna. Podszedł do łóżka, ściągnął spodnie i, gotów, pełen napięcia, położył się obok niej.

- Kochaj mnie, Elizabeth - wyszeptał i uniósł ją nad sobą. -Najdroższa, kochaj mnie, proszę...

Elizabeth siedziała przy biurku Neila, odmierzając papier do owinięcia małego płaskiego pudełka, które znalazła na strychu. Uśmiechnęła się słysząc nad głową ciche szmery. Neil przenosi jej rzeczy z pokoju gościnnego do siebie - do ich pokoju. Uparł się przy obiedzie, że zrobi to osobiście i właśnie był tym zajęty, gdy ona zawijała swój ostatni upominek.

Chociaż zawsze miała swobodny wstęp do jego gabinetu, to dziś weszła do niego po raz pierwszy od przeszło roku. Zdumiało ją, że nic się nie zmieniło. Ich zdjęcie ślubne dalej stało na biurku, a inne zdjęcie, jej samej, też nadal wisiało na ścianie. Nie miałaby do Neila pretensji, gdyby usunął z domu wszelkie ślady jej obe­cności. Nie zrobił tego, ponieważ ją kochał.

Uśmiechając się pogodnie i nucąc kolędy, złożyła równo pa­pier i mocno przewiązała pakunek. Była to mała paczuszka w zielono-złociste paski, zawierająca mały lśniący złoty łuk. Neil na pewno nie zauważy jej pod wielką choinką, dopóki sama mu jej nie wręczy.

Zaniosła prezent do living roomu, dołożyła go do stosu paczu­szek, które już leżały pod choinką, po czym zrobiła parę kroków do tyłu, by ogarnąć wzrokiem całość. Neil w tym samym momencie zatrzymał się w drzwiach, aby też rzucić okiem na pokój. Zobaczył obrazek jak z pocztówki świątecznej: ubrana choinka, ogień na kominku, kolorowe pakieciki prezentów i Elizabeth w soczyście zielonej sukni. Brakowało tylko gromadki malców i kochającego męża i ojca.

Poczuła jego obecność i odwróciła się z miłym uśmiechem.

Spojrzała w stronę okna. Na widok wielkich, białych, ciężko opadających płatków uśmiechnęła się znowu.

- Wesołych Świąt.

Pochylił się i najpierw musnął wargami jej szyję, a potem pocałował ją w usta.

- Wesołych Świąt.

Elizabeth znów zwróciła się w stronę choinki.

- Usiądź, bo chcę ci dać teraz prezenty gwiazdkowe.

- Ależ dziś dopiero wigilia. - Powiedział to z uśmiechem, wiedział, że dla niej nie ma to żadnego znaczenia. W jej rodzin­nym domu prezenty dawało się w wigilię, a święta spędzało w domu dziadków. Neil, wychowany bez tradycji rodzinnej, przejął jej zwyczaje.

Elizabeth spojrzała na niego udając zagniewanie, po czym uśmiechnęła się z wdziękiem, tak że posłusznie usiadł na kana­pie. Wzięła trzy paczuszki, najmniejszą odkładając na mały sto­lik. Jako pierwszy prezent wręczyła mu książkę. Gdy ją kupowa­ła tydzień temu, książka wydała jej się stosownym prezentem, teraz jednak, wobec zmiany, jaka zaszła w ich wzajemnych sto­sunkach, robiła wrażenie niezbyt odpowiedniego upominku. Na­wet dedykacja na stronie tytułowej nie mogła tego zmienić.

Następnym prezentem był bibelot.

- Przypomina mi Pioruna - powiedziała cicho, gdy wziął kruche szkło w swoje wielkie ręce. - Skoro mam tu mieszkać, to muszę się przyzwyczaić do tego potwora... ale go chyba nigdy nie polubię.

Neil ostrożnie położył szklanego konika na stoliku do kawy i pochylił się, żeby ją pocałować.

- Nie jest taki zły. Ostatecznie, to przecież on nas znów połączył... Dziękuję ci, Elizabeth.

Teraz z kolei Neil wyjął spod choinki prezenty dla niej. Trzymał dwie paczuszki w rękach i spoglądał zmartwiony to na jedną, to na drugą. Wiedział, że na widok drogich kamieni Elizabeth uśmiechnie się i powie, że są ładne, ale że ten upominek nie zrobi na niej wrażenia, że nie poruszy jej serca.

I rzeczywiście uśmiechnęła się, powiedziała mu, że klejnoty są piękne, podziwiała nawet ich chłodny, lodowaty blask. Będzie je cenić - jednak nie z powodu ich piękna ani wartości pienięż­nej, ale dlatego, że są od Neila. Miał rację: nie poruszyły jej serca.

Na koniec podał jej trzecią paczuszkę.

Było to małe pudełko. Elizabeth rozwiązała wstążeczkę, a kiedy wreszcie odwinęła papier i uniosła pokrywkę, wydała okrzyk prawdziwej radości.

- O.Neil!...

Wewnątrz była ozdoba na choinkę: małe białe porcelanowe serdeuszko, identyczne jak to, które jej dał dwa lata temu, a które się stłukło. Ozdobione było motywem przedstawiającym jemiołę i jagody, zamiast ostrokrzewu, jak przedtem. Uniosła serce na złotym sznureczku i poruszyła nim lekko, na wszelki wypadek chroniąc je drugą ręką.

- Tamto serce pękło przeze mnie, Elizabeth - powiedział, choć ta uwaga była właściwie zbędna. - Chcę ci dać nowe serce, które nigdy nie pęknie.

Pomyślała, że będzie cenić to serce tak samo jak tamto, pęk­nięte. Oba razem symbolizowały jej własne serce, jej małżeń­stwo, odwagę i zrozumienie. Powstrzymała łzy, włożyła serce do pudełeczka i sięgnęła po ostatni prezent, Neil jednak położył jej rękę na ramieniu.

- Mam jeszcze coś, co chciałbym ci dać. Tego nie można zawinąć w papier i włożyć pod choinkę. Nie możesz wziąć tego do ręki ani ujrzeć na własne oczy, ale jest to coś, co możesz poczuć... czemu możesz zaufać... coś, co będzie z tobą do koiica naszego życia. - Neilowi drżały ręce, uspokoił je dopiero chwy­tając mocno jej dłonie. - Kocham cię, Elizabeth. Pokochałem cię w dniu, gdy się poznaliśmy, i kochałem przez te wszystkie lata, od tamtej pory, czy byliśmy razem, czy nie. I zawsze będę cię kochał.

Elizabeth patrzyła na niego dłuższą chwilę zamglonym wzro­kiem. Było tysiąc rzeczy, które chciała mu powiedzieć, a które zaczynały się i kończyły słowami „kocham cię", ale głos odmó­wił jej posłuszeństwa. Zdołała wydobyć jedynie ciche westchnie­nie i jego imię:

- O, Neil...

Nie mógł się zorientować, co czuje, bo oczy miała zamknięte i płynęły z nich łzy. Czy była szczęśliwa dlatego, że mu uwierzy­ła, czy było jej smutno, że mu nie wierzy?

Neil zerwał papier i otworzył pudełko. Na widok serca spoj­rzał na Elizabeth zmieszany.

Objął ją mocno i pocałował, z całą delikatnością, czułością i miłością, jaka go wypełniała. Kiedy ją puścił, nadal pozostała w jego objęciach, z głową na jego ramieniu, a lewą rękę, lśniącą ślubną obrączką, położyła na jego sercu.

Dał jej tak wiele, pomyślała powstrzymując westchnienie, otrzymała dar zaufania, wiary, marzeń. Były to dary najcenniej­sze i Elizabeth przysięgła sobie, że nigdy ich nie straci. Ale być przez niego kochaną i słuchać tych słów, których nie słyszała przez jedenaście lat - oto dar najcenniejszy ze wszystkich.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Way Margaret Gwiazdka miłości 01 02 Gwiazdkowe prezenty
Jordan Penny Gwiazdka miłości 01 Przepis na Boże Narodzenie
Jarrett Miranda Magia miłości 01 Wyjątkowy dar
1 Pappano Marilyn Najcenniejszy dar
Macomber Debbie Gwiazdka miłości (2000) 01 Srebrzyste dzwonki
Gwiazdka miłości 1995 2 Peggy Webb Świąteczna przepowiednia
Dailey Janet Gwiazdka milosci Otworz swoje serce
Dailey Janet Gwiazdka miłości Otwórz swoje serce
Gwiazdka miłości 1994 04 Jackson Lisa Samotnik z Sosnowego Wzgórza
Steffen Sandra Gwiazdka miłości (2000) 02 Kto się boi świąt
Neels Betty Gwiazdka miłosci 1999 Gwiazdkowe oświadczyny
Gwiazdka miłości 1995 1 Phyllis Halldorson Noel
Gina L Maxwell Walka o miłość 01 Edukacja Kopciuszka
Merritt Jackie Dowody miłości 01 Przyłapani na miłości
Gwiazdka miłości 1995 2 Peggy Webb Świąteczna przepowiednia
Miłość to taki dar
Gwiazdka Miłości Rozdziały 1 8
1994 03 Gwiazdka miłości 1994 2 Hohl Joan Świateczne pojednania
Dowody miłości 01 Merritt Jackie Przyłapani przez miłość

więcej podobnych podstron